wojciech tochman schodów się nie pali wydawnictwo ZNAK Kraków 2000 Projekt okładki Witold Siemaszkiewicz Skład i łamanie Wydawnictwo PLUS Korekta Zespół/PLUS Fotografia na 1. str. okładki Bogdan Krężel Fotografia Autora na 4. str. okładki Jerzy Gumowski/Agencja Gazeta (c) Copyright by Wojciech Tochman, 2000 Reportaż "Czekam pod adresem: Berlin", s. 75 (c) Copyright by Stefan Batory Foundation ISBN 83-7006-727-1 ZAMÓWIENIA: DZIAŁ HANDLOWY 30-105 KRAKÓW, UL. KOŚCIUSZKI 37 BEZPŁATNA INFOLINIA: 0800-130-082 ZAPRASZAMY TEŻ DO NASZEJ KSIĘGARNI INTERNETOWEJ: www.znak.com.pl List Zdecydowałam się zwrócić do pana o zrozumienie i pomoc. Od kilkunastu lat.szukam przybranych rodziców. Do tej pory wybierałam osoby z mojego otoczenia. Chciałam rozwiązać swój problem sama, bez niczyjej pomocy. Niestety, nie udało mi się. Ciągle spotykałam się z rozczarowaniem i niezrozumieniem. Z podobną reakcją spotkałam się również w moim zakładzie pracy, gdy próbowałam zbliżyć się do niektórych pań. Uznano mnie za lesbijkę. Przez kilka miesięcy żyłam w napiętej atmosferze. Koleżanki śledziły podejrzliwie niemal każdy mój ruch i omijały mnie jak trędowatą. Trzy miesiące temu zostałam skierowana przez zakład pracy do psychologa. Okazało się, że mam zaburzenia emocjonalne. Zatrzymałam się na poziomie dwu-czteroletniego dziecka. Proszę się nie śmiać z tego, co teraz napiszę. W marcu skończę dwadzieścia dziewięć lat, lecz pomimo to nadal pragnę rodziców. Prawdę mówiąc, wciąż czuję się zupełnie dzieckiem. Boję się, że już nikt nie weźmie mnie na kolana, nie przytuli, nie pogłaszcze po głowie, nie powie do mnie: córeczko. Przez tyle lat o tym marzyłam i wciąż marzę. Prawdziwych rodziców nie mam. Zmarli dawno temu. Najpierw ojciec, potem matka. Chciałabym prosić pana o pomoc w znalezieniu osób w średnim wieku z terenu mojego województwa. Zależy mi na tym, abym mogła mieć z nimi kontakt na co dzień. Bardzo proszę, jeśli to możliwe, o odpowiedź. Proszę jeszcze o to, aby nie zwracać się do mnie przez "pani". Nie lubię tej formy. Pozdrawiam. Krystyna Siedem Ta siedem Powiedzą wam o miejscach, gdzie jest dużo bogów. Powiedzą wam o miejscach podziemnego ognia. Mądrze przyzwyczaić się do myśli, że nie ma odpoczynku ani końca. Jest nieskończoność. Tak zapowiadają księgi.* 1 Wanda Rutkiewicz od siedmiu lat nie mieszka w Warszawie. Wiosną 1992 roku poszła na Kangczendzongę. W jej dwóch pokojach na dziesiątym piętrze wieżowca przy ulicy Sobieskiego zamieszkała wtedy matka - Maria Błasz-kiewicz. Zawsze tak robiła, gdy córka szła w góry: przyjeżdżała z Wrocławia pilnować dobytku i czekać. Podobno nigdy nie mówiła: - Wandziu, zostań! Prosiła jedynie: - Uważaj. Według matki ta wyprawa była ważniejsza od wszystkich innych wypraw Wandy. I obie były tego świadome, nim się rozstały. * Korzystałem z książki "Agni Joga 1929" (Wydawnictwo "Ignis", Warszawa 1994). Stąd pochodzi cytowany fragment. Od siedmiu lat Maria Błaszkiewicz nie chce wrócić do syna, do Wrocławia. Mieszka samotnie. Czeka. Ale już brakuje jej sił, by wyjść po zakupy. Robią je przyjaciółki córki kilka razy w tygodniu (na drzwiach widzą wizytówkę tę samą od lat -Rutkiewicz). Zawsze 4 lutego wpadają na urodziny Wandy, 23 czerwca - na imieniny. Przynoszą kwiaty, wino. Maria Błaszkiewicz parzy kawę, stawia na stole ciastka. Na swą uroczystość solenizantka patrzy z wielu fotografii, uśmiecha się. Przyjaciółki jedzą truskawki, mówią o pogodzie, matka o Wandzie: - Wróci. Ja czuję więcej i wiem więcej. Moja wiedza jest darem niebios. Kto powiedział, że Wanda Rutkiewicz nie żyje - ten nie ma wstępu do mieszkania przy Sobieskiego. Kto próbował czcić jej pamięć - ten usłyszał od Marii Błaszkiewicz wiele nieprzyjemnych słów. Na przykład znajomi, którzy kilka lat temu założyli komitet. Na jego przewodniczącego wybrano himalaistę Andrzeja Zawadę. Komitet miał dbać o to, by Wandy nie zapomniano: świętować rocznice (na przykład jej wejścia na Eyerest), nadawać jej imię szkołom i ulicom, organizować przeglądy jej filmów. Na trzecie zebranie komitetu przyjechała Maria Błaszkiewicz i rozpędziła je. - Podjęliśmy wtedy uchwałę - mówi Andrzej Zawada - że do czasu naturalnego rozwiązania sprawy nasza grupa zawiesza działalność. Spośród tych, którzy twierdzą, że Wanda nie żyje, tylko Michał Błaszkiewicz ma prawo wejść do mieszkania przy Sobieskiego. Raz w miesiącu przyjeżdża z Wrocławia i namawia matkę, by wróciła do domu. Wie, że matka ma żal do niego, bo wniósł sprawę o uznanie siostry za zmarłą. Sąd wzywał zaginioną Wandę Halinę Rutkiewicz, aby w terminie czterech miesięcy od ukazania się niniejszego ogłoszenia zgłosiła się do sądu. Pomimo że Wanda nie przyszła, sprawa trwała aż trzy lata. Przedłużała ją Maria Błaszkiewicz. Zgłaszała coraz to nowe wątpliwości, pytania: czy można wykluczyć, że Wanda miała sobie tylko wiadome zamiary i niepostrzeżona przez zestników wyprawy zeszła ze szczytu na przykład na dru- stronę góry? Dlaczego nie podjęto poszukiwań Wandy na-f chmiast, gdy tylko uczestnicy wyprawy stracili z nią kon-kt9 Czy ktoś widział moment, kiedy moja córka, Wanda Rutkiewicz, rzekomo miała zginąć? Czy ktokolwiek z uczestników wyprawy widział ciało Wandy? Nikt nie widział. Ciała nie odnalazły kolejne wyprawy, które potem szły w górę północną ścianą Kangczendzongi. Michał Błaszkiewicz chciałby, by ktoś wreszcie je znalazł: - Wolałbym mieć pewność. - Po co? Chce zobaczyć zdjęcia? - pyta przyjaciółka Wandy. - Pewną polską alpinistkę znaleziono po roku. Zrobiono zdjęcia. Wywołano. Zniszczono je. Więc wolałabym, by nikt nigdy nie zobaczył Wandy. Według matki: zobaczymy ją żywą. Może już niedługo. Maria Błaszkiewicz (drobna, krucha, uprzejma) niechętnie wyjaśnia, skąd ma tę pewność. Obawia się, że nie będzie dobrze zrozumiana. Kiedy już coś mówi - zaraz urywa zdanie. Patrzy daleko, choć siedzi tyłem do okna (z okna widać budynki stacji TVN i kominy elektrociepłowni Siekierki). A wie więcej niż my, do tego się przyznaje. I nie jest to jedynie ta wiedza, jaką posiadaj ą ludzie starzy. Jej córka, choć sporo młodsza, również podobno wiedziała więcej. Była świadoma, że Kangczendzonga jest szczególnym miejscem na ziemi. Najważniejszym. Centralnym. My wiemy niewiele: z legend, podań ludowych, zapisków etnografów, relacji podróżników i opowiadań himalaistów. Z języka Tybetańczyków wiemy, że kang znaczy śnieg, chien - wielki, dzod - skarbnica, nga - pięć. Pięć Skarbów pod Wielkim Śniegiem: Kangczendzonga. Kryje sól, złoto i turkusy, święte księgi, oręż, cudowne leki. Tak twierdzą ci, którzy mieszkają w zielonych dolinach Sikkimu. Irzecia góra ziemi. Jej masyw to kilka wiecznie zaśnieżonych ośmiotysięcznych wierzchołków. Najwyższy z nich - 8598 metrów. Tu przebiega granica Nepalu z Sikkimem (prowin-cjąlndii). Stąd widać, jeśli świeci słońce, dalekie szczyty Eve-restu, Lhotse, Makalu. Wielu usiłowało tu wejść (pierwsza wyprawa - 1905). W strachu przed mrozem, monsunem, brakiem tlenu i lawinami. Próbowali pokonać kopny śnieg, rozległe pola lodowców, lodowe rynny i szczeliny, zalodzone kominy. Wielu ciał nigdy nie odnaleziono. Nieliczni dotarli (pierwsi Anglicy-1955). Ale na sam szczyt nie weszli, zatrzymali się dwa metry poniżej. Tak samo ci, którym udało się tu być wiele lat później. Podobno nikt (zgodnie z prośbą tutejszych władz) nie odważył się naruszyć spokoju Bogów władających Świętą Górą. Bogowie - choć niżej szaleją wiatry - mieszkają w zupełnej ciszy. Według Marii Błaszkiewicz: Wanda wróci być może już 12 maja tego roku. Wtedy minie siedem lat od chwili, gdy pod Kangczendzongą widziano japo raz ostatni. Bo w cyfrze siedem jest cała tajemnica. n Od Marii Błaszkiewicz (z domu Pietkun) wiemy, że urodziła się na Żmudzi, blisko dziewięćdziesiąt lat temu. Tam studiowała historię starożytną, a potem pracowała w Centralnym Archiwum w Kownie. Wyszła za mąż za inżyniera, którego wojna przygnała na Litwę aż z Łańcuta. W Płungianach (był to majątek książąt Ogińskich) urodziła Jureczka (1941) i Wandę (1943). Po wojnie jechali do Łańcuta aż miesiąc, do teściów. Tam urodziła Ninę (która dziś mieszka w Niemczech). Niedługo potem z Łańcuta pojechali do zniszczonego Wrocławia, gdzie inżynier Zbigniew Błaszkiewicz znalazł zatrudnienie na politechnice i ruinę domu przy ulicy Dicksteina, tuż przy parku Szczytnickim. Wiosną 1948 roku Jureczek był już uczniem pierwszej klasy. W Wielkanoc w okolicznych domach posypały się szyby. Mina rozerwała trzech chłopców. Wśród nich - Jureczek. Wanda ocalała, bo chłopcy nie chcieli bawić się z młodszą dziewczynką. Ponad rok później Maria Błaszkiewicz urodziła Michała, który mówi dzisiaj: - Byłem zamiast Jureczka. O wrocławskim domu Błaszkiewiczów wiemy więcej z książek. Stoją do dziś na półce w mieszkaniu przy ulicy Sobie-skiego, tuż obok posążków Buddy i zdjęcia Kangczendzongi. Maria Błaszkiewicz czasem je przegląda. W książkach Wanda wiele mówiła o domu, w którym nic nie było oczywiste, pewne. Nawet ściany. Ojciec, inżynier sanitarny, był wynalazcą, posiadaczem aż siedmiu patentów w zakresie biologicznego oczyszczania ścieków. To on pokazał Wandzie pierwsze góry. Cichy, spokojny, kulturalny. Samotnik, coraz bardziej nieufny do ludzi. Wszystkich podejrzewał o nieuczciwość. W domu - nędza, bo mało zarabiał. Na szczęście w piwnicy mieszkała koza, która dawała mleko. Wanda wypasała ją w parku Szczytnickim. Ojciec chciał, by żona pracowała. Żonie starczało czasu i energii jedynie na dom. Finanse - zdaniem Wandy - nie mogły być jedyną przyczyną nieudanego związku rodziców. Było coś jeszcze, o czym dzieci nie wiedziały. Być może chodziło o ten świat matki, do którego nikt nie miał wstępu: o dziwne księgi w kredensie. Mama nie radziła sobie z domem. Wanda, gdy miała cztery lata, sama robiła zakupy: - Nie było wyjścia, nie było ucieczki - mówiła w książce.* Od najmłodszych lat broniła swej niezależności: - Opiekowanie się młodszą siostrą było dla mnie ograniczeniem wol- * Wypowiedzi Wandy Rutkiewicz na podstawie książek: Wszystko o Wandzie Rutkiewicz - wywiad-rzeka Barbary Rusowicz (Co-mer&Ekolog, 1992); Wanda Rutkiewicz, Ewa Matuszewska Na jednej linie (KAW, Warszawa 1986) oraz na podstawie wywiadów Ewy Matuszewskiej z Wandą Rutkiewicz (ukazały się m.in. w "Literaturze", "Karierze", "Tygodniku Solidarność"). ,., t, 10 11 ności. Okropnie nie lubiłam, gdy chciała gdzieś ze mną pójść. Mniej przeszkadzało mi zajmowanie się młodszym bratem, nawet gdy narobił w majtki, a ja musiałam zrobić z tym porządek. Ale on nie próbował wkraczać w moje życie. Ojciec wreszcie wyprowadził się z domu, ale do końca zachował pokój na pierwszym piętrze. Przychodził dzień przed Wigilią, zamykał się tam i czekał, aż dzieci zaproszą go na wieczerzę. Sumiennie płacił alimenty. - Życiem rodzinnym sterują bardzo dobrze określone reguły - mówiła Wanda. - Wzajemne świadczenia wobec siebie, solidarność, lojalność. Tak było i jest między nami. Akceptowaliśmy się wzajemnie. Zdała na politechnikę. Dorabiała, ale w grudniu i tak chodziła bez rajstop. Wszystkie pieniądze zaraz oddawała matce. Być może wtedy postanowiła, że nie będzie taką kobietą jak matka: ciepłą, miękką delikatną. Nigdy się nie da porzucić żadnemu mężczyźnie. Ona będzie porzucać. Zaimponuje ojcu, pokaże mu, kogo opuścił: silną i mądrą Wandę. I taka była do końca - według tych, którzy ją znali: nienormalnie ambitna, konsekwentna, zdeterminowana, perfekcyjna, wymagająca, chłodna, wycofana. To ona porzuciła najpierw pierwszego, potem drugiego męża. Nie miała dzieci. - Nie chciałam rezygnować z gór, wybrałam samotność - mówiła wiele lat później. Odważna i bezwzględna - obawiała się piwnic i pustych dużych mieszkań. Bała się ludzi - przyznawała się do tego. Wszystkich trzymała na dystans. Emocje - pod kontrolą. Nigdy na luzie, żadnych reakcji na pokaz, żadnej łzy. Żadnych powitań cmoknięciem w policzek, nawet z bliskimi. Nie należała do świata kobiet, w którym codzienność to mężowie, dzieci, obiady. Żadnych ploteczek, żadnego gadania bez potrzeby. - Nie cieszyła się ludźmi - mówiąprzyjaciółki. - Raczej tym, co może im pokazać, zademonstrować, udowodnić. Konflikt ją motywował. Krytyka - dopingowała. Klęska -mobilizowała. Sukces - dobrze jeśli był, bo lubiła być gwiaz- da Potrzebowała ciągłej akceptacji. Rzadko dawała się wy-nrowadzić z równowagi (wtedy rzucała kurwami). Zdenerwowana (a denerwowała się często) mówiła zwykle spokojnym stalowym tonem: - Będzie tak i tak. Koniec dyskusji. Ale widziana pierwszy raz, mogła sprawiać wrażenie cichej, delikatnej, ugodowej, uroczej. Była piękną kobietą, która pytała: - Czy ktoś raz na zawsze ustalił, że konsekwencja, zdecydowanie, precyzja i parę innych cech jest przypisanych wyłącznie mężczyznom? Dyplom inżyniera elektronika obroniła, gdy miała dwadzieścia jeden lat. Podjęła pracę w Instytucie Automatyki Systemów Energetycznych. Wtedy kupiła sobie najmodniejsze szpilki: z metalowymi obcasami. Wzięła kredyt na wykupienie domu, który wciąż nie był własnością rodziny. Nie remontowany od wojny - walił się. Pieniądze z banku włożyła do małej torebki. Gdy zbliżała się do ulicy Dicksteina, podszedł do niej jakiś mężczyzna i torebkę wyrwał. Wanda zdjęła szpilki, chwyciła je. Pędziła za złodziejem między drzewami w parku Szczytnickim, doganiała go: - Zabiję cię, ty skurwysynu, moimi nowymi butami! Mężczyzna upuścił torebkę, dom był uratowany. Ratowała go z bratem, sami odlewali belki stropowe: - Remont pomógł nam psychicznie, uniezależnił nas od ojca. Kochała ojca, o nic nie miała do niego pretensji (raczej do matki). Zamordowano go w roku 1972. W Łańcucie, w jego własnym domu: - Cztery dorosłe osoby mordowały mojego ojca - opowiadała. - Tym, co było pod ręką czyli siekierą i nożami. Zakopali go płytko w ogrodzie. Natychmiast pojechała do Łańcuta. To ona identyfikowała zmasakrowane ciało: - Oglądałam krew na ścianach. Byłam oskarżycielem posiłkowym na procesie. Wielokrotnie słyszałam wtedy krzyk ojca "Jezus Maria! Co robicie?!". Według relacji Michała Błaszkiewicza matka przez wiele lat jeździła z Wrocławia do Łańcuta na grób byłego męża. 13 12 Zapomniała o grobie Jureczka: - U nas w domu wcale się o Jureczku nie mówiło. Mama go wymazała. Ja, choć byłem zamiast niego, miałem o to do niej pretensję. Na miłość mamy trzeba było zapracować. Wanda była dla niej najważniejsza, bo zapracowała najlepiej. 3 Maria Błaszkiewicz była szczęśliwa i dumna, gdy o córce mówiono: najwybitniejsza himalaistka świata. To jej córka była trzecią kobietą na Mount Evereście (1978), pierwszą - na szczycie K2 (1986). Żaden Polak przed Wandą nie zdobył tych dwóch najwyższych gór świata. Była wybitna, bo - jak żadna inna kobieta - stała na sześciu ośmiotysięcznikach. - Nie jest to zbyt wiele - mówiła Wanda - jak na ambicje kogoś, kto chciałby wejść na wszystkie. Bo ośmiotysięczników jest na ziemi czternaście. Korona Himalajów. Zdobyli ją już Reinhold Messner i Jerzy Kukucz-ka. - Ja nie będę trzecia po Messnerze i Kukuczce - zapowiedziała wybitna himalaistka. - Ja będę pierwsza, która osiągnie coś nowego. Pójdę własną drogą. Własną drogę nazwała "Karawaną do marzeń". Wymyśliła ją, bo zbliżała się do pięćdziesiątki. - Nie zamierzam czekać do sześćdziesiątki - zastrzegała. Postanowiła wejść w ciągu roku na osiem ośmiotysięczników. Mówiła o tym w mediach. Lubiła udzielać wywiadów, dobrze czuła się przed kamerami. Szukała sponsorów. Tłumaczyła, że nie chce już tracić czasu i sił na wielomiesięczne organizowanie poszczególnych wypraw. Będzie dołączała się do tych, które już w górach działają- majązałożonąbazę i niższe obozy. W ten sposób nie straci aklimatyzacji, którą osiąga się tygodniami. Po zdobyciu jednego szczytu zaatakuje następny i następny. Zapowiedziała, że pierwsza będzie Kangczendzonga. Później: Broad Peak, Cho Oyu, Dhaulagiri, Annapurna, Mana-slu, Makalu, Lhotse. Będzie miała Koronę. Niektórzy przyjaciele mówili: nie idź, nie dasz rady, jesteś coraz słabsza, masz chorą nogę. To karawana nie po marzenia, ale po śmierć. Wanda wiele opowiadała o śmierci. Ale nie w domu: - O pew-nych rzeczach mogę mówić z ludźmi obcymi, nigdy z bliskimi. Dlatego Michał Błaszkiewicz uważa, że dorosłe życie siostry zna przede wszystkim z książek. W książkach - śmierć na co drugiej stronie. Ktoś policzył, że góry zabrały Wandzie blisko czterdziestu przyjaciół i znajomych. Między innymi: Jerzego Biedermana, Wojciecha Biedermana, Krystynę Lip-czyńską, Macieja Pogorzelskiego (Bąbla), Halinę Krueger-Syrokomską, Barbarę Kozłowską, Tadeusza Piotrowskiego, Liliane i Maurice'a Barrard, Wojciecha Wróżą, Dobrosławę Miodowicz-Wolf (Mrówkę), Jerzego Kukuczkę, Kurta Lynce-kruegera. Kurt - neurochirurg z Berlina - był ważnym człowiekiem dla Wandy. W 1990 szli razem na Broad Peak, w pobliżu K2. Kurt pośliznął się na stromym lodzie. Widziała, jak spada. Jego ciało zostało na pięciu tysiącach metrów. Przerwała wyprawę. Jeden jedyny raz, choć śmierć zdarzała się na wielu wcześniejszych wyprawach. - Za jakiś czas wrócę w góry - zapowiadała. - Góry to moja codzienność. O śmierci w górach Wanda mówiła bez ceregieli: - Ze śniegu sterczała sczerniała ludzka dłoń. - Umierały, zamarzając po kolei. - Wpadł do szczeliny. To działo się prawie na oczach nas wszystkich. Przez radiotelefon słyszeliśmy jego głos. Mówił, że umiera. Pamiętam rozpaczliwy krzyk żony, która w bazie czekała na jego powrót. - Nie mogłam się przemóc, by zrobić coś z tym kłębem ubrania i ciała. Musiał spaść z wysoka. - Zbiegłam stokiem śnieżnym w stronę różowo-czerwonej rynny wyżłobionej spadającym ciałem. Z trudem patrzyłam 14 15 na to, co zostało z człowieka. Ciało powyginane w różnyd kierunkach, nogi i ręce pod nieprawdopodobnym kątem. Mai gorsza była twarz - wyraźna, rozpoznawalna, choć z tyłu g}0 wy niewiele pozostało. - Taki lot po skałach i lodzie rozbiera człowieka. Jego cia ło jest zupełnie nagie. - Nie mogłam pogodzić się z myślą, że ona może tam zo stać, leżeć na drodze, po której będą chodzić inni. Że rozdzio bią ją ptaki. - Czy to, że nie przestaję się wspinać, oznacza, że nie prze żywam ich śmierci? A gdybym przestała, czy to by cokolwiek zmieniło? - Co dziesiąty, co dwudziesty alpinista ginie. Ale ja nie zrezygnuję. Mogę się tylko modlić, by czas mojej próby w górach nie nadszedł. - Góry wysokie to droga szybkiego ruchu. Widzisz wypadek, to patrzysz, czy możesz pomóc. Jeśli nie -jedziesz dalej. Tam nikt nikogo nie weźmie na plecy i nie zniesie na dół. - Ja kiedyś niosłam na plecach ciało koleżanki, nieżywej od czterech lat. Utopiła się w lodowcowym potoku. Wtedy nie mogliśmy jej pochować. Wyciągnęliśmy ją z wody i pogrzebaliśmy prowizorycznie w pobliżu bazy. Wyrąbaliśmy w lodzie płytki grób, który przykryliśmy kamieniami. Morena lodowca jest jednak kiepskim miejscem na grób. Lodowiec żyje, porusza się, słońce wytapia lód. Chciałam powrócić w to miejsce za rok i pochować ją. Ale wtedy doszło do zbyt wielu tragedii pod K2, żeby znaleźć kogoś do pomocy. I dopiero w trzy lata później postanowiłam w końcu oddać koleżance ostatnią przysługę. Znalazłam wspaniałych ludzi w bazie pod K2, którzy mi pomogli. We trójkę poszliśmy do odległego o półtorej godziny miejsca, gdzie był jej grób. Były to rozsypane kamienie, pod którymi leżało ludzkie ciało. Dopiero teraz zaczęło gnić, roiło się od robaków, śmierdziało okropnie. Wcześniej, gdy spoczywało głębiej w lodzie, było zakonserwowane. Nie- • e olbrzymi plecak do cmentarzyska u stóp o śliśmy na ZIlU^yznać; ze tak mi ulżyło, jak nigdy w życiu. K2.1 musze- p , ' • ś śmierć, nie moja. Czyjaś śmierć c Zawsze to oyia ^"j^ . . . • .zawsze czyjaś, nadal nie wierzy się w swoją własną. M ria Błaszkiewicz nie wierzy, by śmierć mogła zabrać o .I < k" _ Z Wandą wszystko w porządku. Ona wie, że ja a ^ C°r JLm Mv zawsze miałyśmy świetny kontakt. Nie raz, " o tym wiciu- j.(tm)-j ' j. • T • j • dwa Wanda bywała w niebezpieczeństwie. I ja zaraz do- - stawałam od niej sygnał: oho! niedobrze! A teraz, od wiosny v 1992, żadnego sygnału. Wiosną 1992 roku Maria Błaszkiewicz przywiozła do o ^ Warszawy swoje dziwne księgi. Przyjechała z Wrocławia, " by pożegnać się z córką i zaopiekować się jej mieszkaniem. .. Opowiada, że było to inne pożegnanie. Nie takie jak zawsze, " gdy ręką kreśliła krzyżyk na czole Wandy, a potem jąprzytu- -lała (mimo swych dziwnych ksiąg Maria Błaszkiewicz jest ka- -toliczką). Tym razem córka nie chciała ani krzyżyka, ani uści- -sków. Być może była zła, często złościła się na matkę. Przyjacie- -le mówią: warczała. Bo to był trudny, silny związek. Matka ją ^ osaczała, próbowała rozmiękczać, przytulać. Wanda ucieka- -ła, oddalała się od niej. Irytowała się, bo matka wciąż była t taka sama: rozkojarzona, nieskuteczna. - Nie miałyśmy ze s sobą wiele wspólnego - mówiła Wanda. Ainnym razem: - Dla i mnie matka jest najważniejsza na świecie. Dla matki Wanda była nadzieją. Wypełniała przykazania i zawarte w księgach. Dziwne księgi Marii Błaszkiewicz naka- -żują żyć uczciwie i dążyć do doskonałości. Wanda dążyła: szła i coraz dalej, wyżej, trudniej. W 1982 roku - po złamaniu nogi L - do bazy pod K2 doszła o kulach. Owszem, zdarzało się, że s zawracała. Jak wiosną 1991 roku, gdy szła południową ścia- - na Kangczendzongi (pierwszy cel "Karawany do marzeń").. nowu były trupy (kłęby ciała i ubrania), trzeba było scho- - 17' 16 t i fta* PoDtycznyc? Uniwersytetu Warszawskiego ul. Nowy świat 69. 00-046 Warszawa ter. 620-03-81 w. 2*5. 296 dzić bez sukcesu. W bazie godzinami rzucała kamienia • Płakała - tak chciała być na tym świętym szczycie. - Jaki pejzaż - mówiła -jak pięknie. Mogłabym tu zosta' Udało się kilka miesięcy później - stanęła na dwóch kole' nych ośmiotysięcznikach: Cho Oyu i Annapurnie (samotni z trudem, z bolącą nogą, na środkach przeciwbólowych) Do Korony-jeszcze sześć gór. Dziwne księgi Marii Błaszkiewicz mówią, że człowiek może być doskonały. Kto żyje moralnie, kto dobrze pracuje, kto jest świadomy siebie, kto jest w tym wytrwały - ten czuje presie dążenia do doskonałości. Osiąga coraz wyższy poziom energii ognistej (zwanej także kosmiczną). Myli się ten, kto sądzi że pojmie to rozumem. Nie rozum, lecz serce jest źródłem poznania. W sercu rozwija się kwiat zwany czuciowiedzą. Czuciowiedzą to rodzaj intuicji, która graniczy z pewnością. Bliskim umożliwia psychiczny kontakt, nawet jeśli akurat są na dwóch różnych kontynentach. Dawniej, gdy świat był spokojniejszy, wielu ludzi miało czuciowiedzę. Dzisiaj rzadko kto ją osiąga. Kto osiągnął czuciowiedzę - musi milczeć, skrywać tajemnice. Bo nie są to sekrety dostępne dla tych, którzy nie dążą do doskonałości. Może dlatego Maria Błaszkiewicz nie przyznaj e się, że j est nestorką Towarzystwa Żywej Etyki Agni Joga w Polsce. Wiemy to od jej syna. Towarzystwo Żywej Etyki od kilku lat już nie istnieje, ale na warszawskim Ursynowie mieszka jego ostatni szef: fizyk po czterdziestce. Od niego wiemy, że Maria Błaszkiewicz jest jedną z trzech osób, które zaraz po wojnie zaszczepiły w Polsce Żywą Etykę Agni Jogi. Ale święte księgi czytała jeszcze w Kownie, przed wojną, w oryginale - po rosyjsku. (W latach trzydziestych spisała je kobieta o nazwisku Helena Roerich, mieszkanka Łotwy. Tę wiedzę otrzymała z wyższego świata. Stało się to, gdy wędrowała po Himalajach). Żywa Etyka to nauka życia. Agni Joga to droga ognia. - Na kilometr tracu° Słowa spod Kangczendzongi wróciły z bagażem Wandy 6 (600 kg). Wanda wróci być może niedługo. Bo według ' odejrzanym, okultyzmem i tymi wszystkimi mi to czymś p szarlatanerią_tes}owaswegowywiadu-rzeki seansami- zy ła wiosną 1992 roku, w bazie pod północ- (600 . .. Błaszkiewicz tajemnicą wszystkiego jest siódemka. Co dTm lat człowiek zmienia się. Regeneruje wszystkie ko-Slrki ciała, osiąga kolejny stopień doskonałości. Siedem razy "f ć - trzydzieści pięć lat miała Wanda, gdy zdobyła Everest. Siedem razy siedem - czterdzieści dziewięć, gdy dotarła do bazy na wysokości 5500 m pod północną ścianą Świętej Góry Sikkimu. Według faktów: w bazie Wandę wszystko bolało, przeziębiła się, spuchła. Nie wiedziała, co się z nią dzieje - zwykle aklimatyzacja przychodziła jej łatwiej. Zeszła do wsi (3300 m). Wróciła po kilku dniach. Spuchła jeszcze bardziej: ręce, nogi, gardło. Jakby ją pokąsał rój pszczół. Oświadczyła twardo: - Idziemy do góry. Szła najwolniej. Za Meksykanami (kierował nimi Carlos Carsolio) i za Arkiem Gąsienicą- Józkowym, młodym alpinistą z Zakopanego. (Żaden polski himalaista z nazwiskiem nie zgodziłby się iść w cieniu Wandy, z większością była skłócona: - Coraz mniej mam z kim rozmawiać, coraz więcej milczę -mówiła tuż przed wyjazdem). Nazywali ją abuela, co po hiszpańsku znaczy - babcia. W drugiej połowie kwietnia po raz pierwszy zaatakowali szczyt Kangczendzongi. Ale burza śnieżna nie pozwoliła im tam wejść. Zawrócili do bazy. Baza stała na trawie, już wio- sennie zielonej. Nad namiotami - trzy i pół kilometra ścia- ny. y P wójka Meksykanów śmigłowcem odleciała do szpitala ne odmrożenia). Arek zatruł się (gorączka, biegunka). 19 18 Gotowi na drugi atak szczytowy byli jedynie Wanda i Car-los Carsolio. Szli osobno, tak wcześniej ustalili. Ona była powolna, Carlos szybki. Spotykali się tam, gdzie wcześniej założyli obóz III i IV. Obozy nie istniały, zasypał je śnieg. Biwakowali w śnieżnych jamach. Wanda ugotowała zupę. Zjadła, zwymiotowała. Potem ledwo zdążyła odpiąć spodnie - taką miała biegunkę. Wszystko tuż przy Carlosie, bo nie miała siły, by wygrzebać się z jamy. Nie chciała zawrócić. Odpoczęli, ruszyli w stronę szczytu; 12 maja, o godzinie 3.30 nad ranem. Śnieg był głęboki, pod nim lód. Wanda szła jeszcze wolniej niż dotąd. (- Decydując się iść z kimś na szczyt - mówiła kiedyś w gazecie - idź z nim do końca. Nawet jeżeli dzieli was różnica szybkości. Możesz go zostawić tylko wówczas, kiedy masz absolutną pewność, że twój partner idzie wolniej, bo zawsze chodzi w takim tempie. A nie dlatego, że poczuł się źle). - Idź Carlos - powiedziała. Carlos Carsolio zdobył Kangczendzongę. O ósmej wieczorem, gdy wracał, spotkał Wandę. Rozmawiali kilka minut na wysokości 8200-8300 m. Podobno chciał ją namawiać, by zeszła. Zrezygnował: - Miała w oczach tylko tę górę - mówił później. Chciała jeszcze raz biwakować, choć nie miała przy sobie ani śpiwora, ani namiotu, ani gazu, ani jedzenia. Po biwaku - na szczyt, żeby być pierwszą kobietą na Kang-czendzondze, żeby być bliżej Korony. Carlos czekał na Wandę najpierw w czwartym obozie (dwanaście godzin), potem - w drugim (dwa dni). Zostawił tam dla niej namiot, śpiwór, gaz, jedzenie, radio. Zszedł do bazy. Pogoda popsuła się: Kangczendzonga zniknęła w śnieżnych chmurach. Carlos był bez sił. Arek wciąż chory: - Mogłem wstać i pójść - mówi dzisiaj. -Ale szukać jej to byłoby samobójstwo. Zabrakło mi odwagi na śmierć. Wanda też by się nie ruszyła, nie widziałaby sensu. 25 maja agencje podały, że gdzieś na północnej ścianie Kangczendzongi zaginęła wybitna himalaistka. Do drzwi mieszkania przy ulicy Sobieskiego zapukał Andrzej Zawada z Polskiego Związku Alpinizmu. Poinformował matkę. Ona już wiedziała, syn wcześniej oglądał "Wiadomości" i zadzwonił z Wrocławia. Według Marii Błaszkiewicz: nic się nie stało. Na Sobieskiego nie dotarł żaden sygnał z drugiego kontynentu. - Wróci - powiedziała i zrobiła Andrzejowi Zawadzie herbatę. Nazajutrz gazety napisały: szansę równe zeru. Tydzień później na Okęciu wylądował Arek. - Bałem się tego powrotu - opowiada dzisiaj. - Co ja powiem matce? Czekała na niego na lotnisku. Powiedziała: - Synku, mów mi mamo, babciu, jak chcesz. Pojechali prosto na ulicę Sobieskiego, żeby porozmawiać (rozmowę nagrała Ewa Matuszewska, przyjaciółka Wandy). Arek powiedział: - Myśleliśmy, choć to mało prawdopodobne, że Wanda zeszła na południową stronę góry. Była tam rok wcześniej. Ale teraz nie działała tam żadna wyprawa. Do najbliższej osady trzy dni drogi. Ona musiała o tym wiedzieć. To byłoby bez sensu. Gdy wyprawa zeszła w doliny, Arek chciał coś robić, wezwać helikopter. Ale najbliższa wieś nie miała łączności ze światem. Helikopter i tak by nie pomógł, przy tak złej pogodzie i przy takiej wysokości. Śmigłowce nie latają na ośmiu tysiącach. Arek nigdy nie powiedział, że Wanda nie żyje. - Nie mam prawa - mówi. - Nie widziałem ciała. Mogę tylko przyznać, że nie miała szans. Maria Błaszkiewicz udzieliła kilku wywiadów. Mówiła, że nie dziwi jej ani lekki strój Wandy, ani brak namiotu i śpiwora: - Po południowej stronie Kangczendzongi córka miała coś w rodzaju kryjówek-depozytów, jak mówiła. Tam pozostawiła sprzęt i żywność podczas poprzedniej wyprawy. Wiedziała, ze to święta góra i nie każdy może na nią wejść. 21 20 ?. Maria Błaszkiewicz twierdziła, że Wanda interesowała się filozofią i religiami Wschodu: - Fascynowały ją klasztory tybetańskie. Podkreślała, że tylko w górach czuje spokój i harmonię. Ona wyżej poszła, w Kosmos. - Mamę - mówiła Wanda - cechowała pewna nieprecyzyjność sformułowań, definicji i bardzo emocjonalny stosunek do wielu spraw. Ja jestem zwolennikiem empirii, logiki, ogólnie mówiąc rozumu. Rozumem nie ogarnie się tego, co podpowiada matce Agni Joga: w pobliżu Kangczendzongi rozsuwaj ą się skały. Wejście do pieczary jest z początku wąskie. Później rozszerza się w całe miasto. To Centrum, które utrzymuje ognistą równowagę planety. Tam trafiają Wybrani, ci z wysokim poziomem energii ognistej. Rzadko kto stamtąd wraca. Ale bywają tacy: Jezus wrócił na Golgotę, święty Franciszek do Asyżu, Joanna D'Arc do Rouen. Siedem razy siedem - czterdzieści dziewięć lat miała Wanda, gdy była blisko głównego wierzchołka Kangczendzongi. Nie wiemy, czy go zdobyła. Osiem razy siedem - pięćdziesiąte szóste urodziny córki obchodziła ostatnio Maria Błaszkiewicz, która powtarza: - Wanda zaginęła 12 maja, siedem lat temu. I zastrzega: - Jeśli teraz nie wróci, nie szkodzi. To znaczy, że jeszcze nie czas. Że jeszcze muszę czuwać. : - W strefie śmierci - powyżej siedmiu tysięcy metrów -jest zimno i brakuje tlenu. Z każdą godziną rośnie ryzyko obrzęku mózgu. Coraz trudniej ocenić sytuację, podjąć decyzję: zawracam. Łatwiej działać według programu, a programem jest szczyt. Po drodze widzi się kobiety w czadorach albo Jerzego Kukuczkę, albo inne zjawy. Albo nic. Odlot, nirwana. Kto ma radio - ten rozmawia z kolegami w bazie. Bełkocze. Ciężko iść, ciężko się podnieść. Kto idzie - ten spada. Kto się poddał - zasypia. Przez radio koledzy słyszą szum. Nie biegną z ratunkiem, bo w górach się nie biega. Wanda nie miała radia. Maria Błaszkiewicz nie ma wątpliwości. Czuwa, choć często brakuje jej sił. Gdy chce już odejść, słyszy od Wandy: - Zostań. Walcz o mnie. Nikt inny Wandy nie słyszy. 1999 22 Schodów się nie pali l Gospodarze - małżeństwo R. - żyli spokojnie: uprawiali ziemię, hodowali drób, bydło i trzodę - wszystkiego po trochu, na własne potrzeby. Ich małe zdrowe dziecko biegało już po podwórku, gdy w domu na świat przychodziło drugie. Położna krzyknęła przerażona. Noworodek, którego trzymała w rękach, nie był podobny do człowieka. Tak później opowiadali we wsi, choć nikt obcy (poza położną) dziecka nie widział. Nawet matka (zwana dalej: biologiczną matką) nie przyjrzała mu się uważnie (o reakcji ojca nie wiadomo nic). Zaraz na podwórko wjechał ambulans i lekarz zabrał chłopca do Krakowa. Lecz niepokój z górskiej wsi nie zniknął, przeciwnie -wzmógł się. Podobno ludzie szeptali przez płoty: głowę miał wielką i pomarszczoną. Ślepia wyłupiaste, bez powiek. A palce żabie. I łuskę na całym ciele, jak u ryby. Byli tacy, którzy wiedzieli, skąd ta brzydota: - Nie od Pana Boga. Alarmowali: - Nasze krowy przestały dawać mleko. 25 2 Chłopiec urodził się sześć lat temu. Lekarze nie potrafili ~" powiedzieć, dlaczego jest aż tak brzydki. Ale wydali sąd: - Ani nie widzi, ani nie słyszy. Nigdy nie będzie siedział ani chodził. Pewnego dnia zaśnie i już nigdy się nie obudzi. Odesłali chłopca do domu dziecka. Tam wszyscy pracownicy zlecieli się go oglądać: palacz przyszedł od pieca i podobno zemdlał, opiekunkę z jedynki zaczęło kłuć w mostku, innej przez tydzień śniły się koszmary. Kobiety w sierocińcu bały się chłopca szczególnie wtedy, gdy musiały go dotknąć. Losowały: która myje, która karmi. Chłopiec miał zarośnięte małe uszy, jakby wcale ich nie miał. Za to ogromne usta: co jadł, to mu się wylewało. A że brakowało mu powiek, oczom groziło wyschnięcie - należało je zakrapiać co dwie godziny. Choć nie miał żabich palców ani rybiej łuski, i tak wyglądał jak potwór. Tak na niego w sierocińcu mówili: potwór albo potworek. - Bałam się, że przegryzie mi gardło - opowiada opiekunka z noworodków. Mówi to, kąpiąc inne dziecko: choć niczego mu nie brakuje, jest różowe i pachnące, też zostało odrzucone przez mamę. (Kobiety zostawiają tu swoje dzieci, bo mają powody: mama tej dziewczynki koło drzwi ćpa; mama tego chłopca musi się uczyć, bo młoda; a tamtego, który leży pod oknem - wyjechała w świat). - Te dzieci i tak mają dobrze - mógłby pomyśleć brzydki chłopiec. - Nikt się ich nie obawia. Kiedyś znajdą nową rodzinę i będą kochane. Ale chłopiec był tak mały, że jeszcze nie rozumiał, co się wokół niego dzieje. Nie siadał, nie mówił, nie reagował. Był zamknięty, nieufny, cichy, jakby nikomu nie chciał sprawiać kłopotu. Leżał spokojnie także wtedy, gdy odwiedziła go tu biologiczna matka (ojciec podobno nie przyjeżdżał). Kobieta stała długo nad łóżeczkiem, płakała. Choć pracownicy sierocińca nie lubią rodziców, którzy odtrącili swoje dzieci, na tę kobietę patrzyli wyrozumiale: - Dobrze, że go oddała - mówili. - Tu jest miasto, lekarze. Do domu dziecka biologiczna matka przyjeżdżała jeszcze kilkakrotnie. Gdy była tu ostatni raz (załatwiała ostatnie formalności), nie chciała już syna zobaczyć. Przestała przyjeżdżać, zanim malec zaczął cokolwiek pojmować. W sierocińcu wszyscy byli przekonani, że brzydki chłopiec nigdy nie znajdzie nowych rodziców. Jak trochę podrośnie -pójdzie do przytułku. I to zaczęło martwić pracowników domu dziecka. Bo polubili chłopca. Wołali na niego Mateusz. Mateusza często chcieli oglądać lekarze, wtedy jechał do szpitala. Przyglądali mu się z zadumą: mierzyli, ważyli i zaglądali mu w oczy. Okazało się, że chłopiec widzi z trudem, bo ma oczopląs. Coś notowali, robili fotografie. Choć potrafili już nazwać jego chorobę -Ablepharon Macrostomia Syndrome, co oznacza zespół braku powiek i ogromne usta -nic więcej powiedzieć nie mogli. Literatury fachowej na ten temat prawie nie ma. Wiadomo, że medycyna zna zaledwie pięćdziesiąt takich przypadków w całej swojej historii (z pewnością podobnych dzieci urodziło się więcej, ale nigdy nie dotarły do lekarzy). Istnieją pojedyncze opisy choroby: pierwszy z 1883 roku (potem m.in. z 1920,1922,1950,1962,1977, 1985). Od nazwiska jednego z autorów choroba ta bywa nazywana zespołem McCar-thy'ego. Oprócz braku powiek, dużych ust i szczątkowych małżowin usznych medycy zauważyli takie cechy wspólne u opisanych dzieci: brak włosów lub włosy cienkie i rzadkie; obustronny wewnętrzny zez, brak brwi; nieregularne przednie nozdrza; małe niedorozwinięte zęby; rozszczep twardego podniebienia; twarz bez wyrazu; sucha i szorstka skóra, której jest jakby za dużo, szczególnie w okolicach karku, pośladków i stóp; korpus płaski lub unoszący się ku górze przy pępku; niekiedy brak pępka; brak brodawek piersiowych albo brodawki szczątkowe; nieokreślone genitalia z niewielkim penisem umieszczonym w tylnej części krocza, brak moszny; mowa nosowa, niewyraź- 27 26 na, niezrozumiała; upośledzenie umysłowe. Wszystko to z powodu uszkodzenia genetycznego. Ale co to za uszkodzenie i dlaczego do niego doszło - tego medycyna już nie wie. Wszystkie opisane dzieci zostały odrzucone przez swych biologicznych rodziców, żadne nie znalazło nowej rodziny. Ale medycy rejestrujący te przypadki w ogóle nie podali, co się z tymi sierotami działo dalej: czy osiągnęły wiek dojrzały? jak długo żyły? Więc i tego medycyna nie wie. , W niedużym domu nieopodal sierocińca mieszkają bliź-niaczki: Renata i Dorota. Życie tak im się ułożyło, że nie mają mężów, ale mają dzieci: Renata ma Ewelinę, Dorota -Tomka i Klaudynę. Choć bliźniaczki mają dopiero po trzydzieści cztery lata, ich dzieci zdążyły już skończyć podstawówki. Ewelina za rok będzie pełnoletnia. Jest wysoka i ładna, uczy się w liceum i trenuje lekkoatletykę. Za dwa lata chce zdawać na Akademię Wychowania Fizycznego. Bliźniaczka Dorota jest siostrą PCK i codziennie przed południem opiekuje się samotnymi staruszkami. Mówi: - Pracuję z tymi, co ze świata schodzą, a Renata z tymi, co na świat przychodzą. Renata jest pielęgniarką w sierocińcu. Nie raz, nie dwa przynosiła stamtąd na niedzielę dzieci: a to małego Krzysia z wielką głową (w końcu razem z bratem bliźniakiem znalazł nową rodzinę w Szwecji); a to Jaśka z oczopląsem, co miał lęki, kiedy coś za szybko się ruszało (ulitowała się nad nim babcia i zabrała go do siebie); a to Dominika - kolejnego malca z głową jak balon (umarł w szpitalu, Renata trzymała go wtedy za rękę); a to Mateuszka - chłopca tak brzydkiego, że z początku aż się go bała, jak wszystkie inne kobiety w sierocińcu. -Ale Mateusz rósł - opowiada dzisiaj. - Zaczął się ruszać, obracać na brzuch. Na jego nieruchomych policzkach pewnego razu zobaczyłam dołki. Uśmiechał się. Doktorzy dalej nie wiedzieli, jak leczyć Mateusza. Ale żeby mógł jeść normalnie - zeszyli mu kawałek ust z lewej i kawałek z prawej strony. Żeby nie musiał spać w pływackich okularach z gazikami nasączonymi płynem fizjologicznym - do-szyli mu górne i dolne powieki. Potem do sierocińca przyszedł młody rehabilitant - Tomasz Koloch. To jego pierwsza praca: - W szkole widziałem dzieci poparzone od stóp po samą głowę i był to straszny widok. Więc gdy zobaczyłem Mateusza, poczułem tylko zdziwienie, nie wstręt. O wiele trudniej było mi zaakceptować inne dziecko, które nie trzymało kału. Rehabilitant postanowił, że rozprostuje przykurczone palce Mateusza: otwierał mu dłonie i zamykał, tak przez wiele godzin i wiele dni. Postanowił, że Mateusz będzie raczkował. Potem, że będzie siedział. Potem, że wstanie i będzie chodził. Wreszcie, że przestanie szurać nogami i zacznie podnosić stopy, jak ludzie podnoszą. Osiągnięcia przychodziły z trudem, ale każde było nagradzane radością wszystkich pracowników sierocińca. I Mateusz chyba się cieszył, bo cały czas Renata była tuż przy nim: zostawała po godzinach (wtedy zorientowała się, że dziecko słyszy, wystukał rytm muzyki z radia) albo zabierała go do domu. Tam po raz pierwszy wszyscy rozumieli jego niewyraźne słowa. No, może czasem mieli z tym kłopot, ale nigdy nie brakowało im czasu, by cierpliwie wypytać chłopca, o co mu chodzi. Kiedy Renata nie mogła go zabrać, do sierocińca zaglądała jej córka Ewelina. Chętnie bawiła się z Mateuszem: - Nieważne, jaki on jest na zewnątrz, bo w środku ma coś tak dobrego, czego nie umiem nazwać. Są dzieci porażone albo z Downem i tego nie mają. Nie wiem, czy potrafiłabym je pokochać. Niekiedy pod płot sierocińca podchodziła także Dorota. Brała Mateusza na spacer: szli daleko łąkami. Coraz dalej od 29 28 r domu dla sierot, którego chłopiec nie lubił. Już wiedział, że są inne domy na świecie, choćby ten, gdzie mieszkaj ą Renacha i Dorocha. Tak je nazywa. U nich po raz pierwszy zobaczył cały bochenek chleba. Po raz pierwszy ubierał choinkę (w sierocińcu robi to personel), mógł z niej zerwać cukierek; jeden, drugi, dziesiąty (w sierocińcu choinka stoi wysoko, żeby żadne dziecko jej nie dosięgło). Tu mógł wieczorem wyjść z Renatą przed dom i pomiędzy drzewami pierwszy raz w życiu zobaczyć księżyc. Nie mógł mu się nadziwić. I nie mógł się nadziwić samochodom w nocy: - One mają oczy - cieszył się. W domu Renaty przestał sikać w pieluchę. Ale te wizyty nie mogły trwać długo. Renata była dla niego osobą obcą, więc bywał u niej nielegalnie. - Latem zeszłego roku Mateusz wyjechał z Renatą na wakacje całkiem oficjalnie. Aż dwa miesiące spędzili razem w Żmiącej, blisko Limanowej. Na wysokiej górze stoi tam wielki dom, a w nim spędza lato mnóstwo małych dzieci z wielu krakowskich sierocińców. Gdy któreś się potłukło albo skaleczyło, Renata opatrywała mu rany, bo była tam w pracy. Do Żmiącej przyjechała i Ewelina, więc kiedy jej mama była zajęta w gabinecie, ona bawiła Mateusza. Ale któregoś dnia wyjechała do Krakowa, była zmęczona. Po tygodniu znowu wróciła. Za drzwiami gabinetu mama dojrzewała do decyzji. Na piąte urodziny Mateusza na wysoką górę zawitała także Dorota. Przywiozła tort i świeczki. Przyglądała się siostrze uważnie i temu, jak troskliwie dba o chłopca. Odpowiedziała na pytanie Renaty, które wcale nie padło (widać bliźniaczki rozumieją się bez słów): - On musi być nasz. Wtedy Renata poczuła wdzięczność. Pomyślała: siostra będzie dla mnie oparciem. Bo kiedy wezmę Mateusza na staje - dom dziecka oparciem już być nie może. Renata zapytała córkę: - Co ty na to? Ewelina miała wątpliwości: - Czy wiesz, jakie podejmujesz ryzyko? On nie zawsze będzie taki mały i taki rozkoszny. A co się stanie, jak umrzesz? Renata na to: - Myślę i o tym. Ale czy miałabyś sumienie tak go zostawić? Przecież pójdzie do przytułku. Na tak postawioną sprawę Ewelina mogła powiedzieć tylko tyle: - Jak chcesz. I Mateusz nie wrócił już do sierocińca. W urzędach wszystko załatwiono błyskawicznie: Renata jest jego rodziną zastępczą. Bliźniaczki maj ą starszą siostrę (z zawodu także opiekuje się staruszkami). Mówi: - Ja bym go nie wzięła. Bałabym się, że nie podołam i oddam. Więc im odradzałam. Renata: - Nigdy mi to do głowy nie przyszło. Ludzie, którzy znają Renatę, pytali: - Po coś to zrobiła? Odpowiadała: - Nie wiem. Ludzie komentowali na stronie: - Może chce się odwdzięczyć Panu Bogu za piękną córkę. Albo: - Może nienormalna. Albo mądrzej: - Niedojrzała emocjonalnie. Albo całkiem głupio: - Czy ona już pieniędzy na chleb nie ma, że taką poczwarę pod dach wzięła? Renata oświadcza: - Państwo płaci mi miesięcznie tysiąc złotych. Połowa idzie na lekarstwa i maści. Ktoś ją zapytał: - Męczysz się tak, a czy ty wiesz, ile on będzie żył? Na to Renata z furią: -A ty wiesz, ile twoje będzie żyło? O swym strachu nie chce powiedzieć ani słowa. A boi się, mówi o tym jej siostra: - Ona widzi, że Mateusz coraz więcej rozumie. Może się kiedyś zbuntuje na tę swoją inność? Może na zawsze zamilknie, zamknie się na cztery spusty. 31 30 Ludzie mówią co innego: - Będzie miał do niej pretensje za s woj ą szpetotę. Jeszcze będzie płakała. I Dorota ma lęki: - Co to będzie? Znajomi życzliwi Renacie (którzy pracują w służbie zdrowia): - Może nie będzie mógł żyć z taką twarzą. Bywaj ą dzieci oszpecone przez poparzenie. Dorastają i popełniaj ą samobójstwo. Doktor Tadeusz Łyczakowski (operował Mateusza): - Wszystko da się ukryć, każdy defekt zamaskować, garb nawet. Ale twarzy nie. Twarz jest wizytówką człowieka. Człowiek z drugim człowiekiem rozmawia twarzą w twarz. Renata chce, żeby Mateusz był choć trochę ładniejszy. I doktor Łyczakowski spróbuje tego dokonać. Wkrótce do Instytutu w Prokocimiu przyjadą jego amerykańscy koledzy, którzy już widzieli Mateusza. Razem zrobią chłopcu nowe uszy, z jego włosów stworzą brwi. I poprawią powieki, bo te są brzydkie. Ale lekarz ostrzega Renatę: - Takim go Pan Bóg stworzył. Można mu trochę pomóc, trochę poprawić. Ale cudów niech się pani nie spodziewa. « Ewelina po roku mówi tak: - Mama zawsze była tylko dla mnie. Nigdy nie dzieliłam się nią ani z innym dzieckiem, ani z innym mężczyzną. Potem dorastałam i to ja miałam coraz mniej czasu dla niej, bo nauka, koleżanki, treningi. I ona nie miała ani chwili dla siebie: zabiegana, niespokojna, zero czasu na relaks. To się zmieniło. Mateusz dał jej siłę, spokój. Mama ma czas wyjść z nim na Wawel. Dziś nikt poza Mateuszem w jej życiu nie istnieje. Muszę to zaakceptować. Tego, co się między ludźmi dzieje, nie da się do końca wytłumaczyć. Wiem, że jej miłość do niego jest ogromna. I odwzajemniona. I ja dalej kocham Mateusza, choć nie traktuję go jak brata. Słowo brat ma znaczenie, jakiś swój ciężar. Ale cieszę się, gdy widzę, jak on rośnie, śmieje się, coraz lepiej mówi, liczy, potrafi powiedzieć, co mu smakuje, a co nie. Więc nie mogę mieć do mamy pretensji, kiedy jej decyzja przynosi takie owoce. Jestem nawet dumna z mamy. Może mam jakiś żal, bo jestem sama. Odizolowałam się zupełnie. Trudno mi żyć w tej bajce, która się teraz dzieje w naszym domu. Wszyscy tam patrzą na świat przez różowe okulary, czyli nie dalej niż jutro. r, Renata chce wynagrodzić Mateuszowi lata spędzone w sierocińcu. Podobnie jej siostra Dorota. I dzieci Doroty, które poświęcają mu wiele godzin. Rysują z nim różne dziwne kształty i z klocków budują wysokie schody. Ale Mateusz nie zgadza się na każdy flamaster i na każdy klocek: - Tylko żółte - krzyczy po swojemu. Eweliny całymi dniami nie ma w domu (szkoła, treningi itd.), więc rzadko się bawi z Mateuszem: - Nie muszę bez przerwy udowadniać, że go kocham. Renata śpi z Mateuszem, nigdy na niego nie krzyczy i na wszystko pozwala. Kiedy w supermarkecie kazał sobie kupić cały kosz majtek - kupiła. Gdy chciał czapkę dobrej firmy (świetnie rozpoznaje znaki firmowe) - kupiła, choć w domu się nie przelewa. Gdy w Żmiącej (tego lata byli tam na wakacjach po raz drugi) o północy zapragnął wyjść na huśtawkę -poszła huśtać. I mówiła do niego: - Mój najpiękniejszy syneczku. Własnej córce, przyznaje się do tego, powiedziałaby: - Śpij. Kiedy w Żmiącej Mateusz zobaczył ogień w kominku, palił wszystko, co było z papieru. A kiedy papieru zabrakło, Renata rozlała sok do wszystkich szklanek i dała chłopcu pudełko. Potem wysypała na stół ciastka i dała mu opakowanie z pofalowanej tekturki. - Nie! - zakrzyczał. I głośno mówił dalej, co Renata w mig zrozumiała: - To są schody, schodów się nie pali. I wtedy Renata znalazła gazetę zawieruszoną pod fotelem. Mateusz darł kartkę po kartce. Każdą oglądał i wrzucał 32 33 w ogień. Śmiał się głośno, aż zobaczył reklamę farby do drewna. Na fotografii: schody. Schował je do kieszeni. Renata z uśmiechem: - Powiedz, syneczku, co będziesz robił, gdy będziesz duży? - Będę budował schody - powiedział, a Renata przetłumaczyła. - Tak, będziesz inżynierem. Jednego musiała mu odmówić. Gdy kiedyś razem weszli do kościoła, Mateusz spojrzał na wielkiego ukrzyżowanego Chrystusa: - Zerwij go! - krzyknął po swojemu. Weźmiemy go do domu! Popłakał się, bo Renata powiedziała: - Nie mogę. Renata tłumaczy dookoła, że jej chłopiec nie jest upośledzony jak inne takie dzieci opisane przez medycynę. Jest opóźniony, jak każde dziecko po domu dziecka, ale to już nadrabia. - Jest upośledzony - mówi doktor Łyczakowski, który twarz chłopca ma uczynić ładniejszą. - Choć Mateusz czyni postępy. Kiedy go poznałem, nic tylko przekładał dwie plastikowe miski. Wte i wewte. Renata przekonuje wszystkich, że Mateusz jest coraz ładniejszy. - Pieprzysz - odpowiedziała Ela, koleżanka z sierocińca. Renata wymaga, by wszyscy rozumieli jego słowa, bo przecież mówi coraz lepiej, całymi zdaniami, ćwiczy z logopedą. - Ja Mateusza nie rozumiem - Ela mówiła tak, by Renatę sprowadzić na ziemię. Renata szanuje Elę (kobietę koło pięćdziesiątki) za to, że w sierocińcu przepadaj ą za nią wszystkie dzieci. A Ela myśli tak: - Mateusz nigdy nie będzie normalny. I ją trzeba na to przygotować, otrząsnąć z tej euforii. Ona jest normalna, ale z odchyłem. Miłością którą nosiła w sobie, można by obdzielić nie tylko Ewelinę, ale i jakiegoś mężczyznę. Przecież to młoda kobieta. Wątpię, czy kiedykolwiek w jej życiu ktoś się jeszcze pojawi. Już nie. Takiego dokonała wyboru i trzeba ją za to szanować. No, ale niech nie przesadza! Musi być twardsza dla Mateusza. Bez mocnej ręki się nie obejdzie. Ja wiem, sama dwoje wychowałam. A ona tylko skacze: synku, syneczku. Kiedy na wakacjach rozciął sobie wargę, trzeba było nie jego ratować, ale ją. Inne koleżanki mówią: - Bez niego Renata nie przeżyłaby już ani dnia. I Dorota też. Ich starsza siostra: - Są pazerne na niego. Każdej się wydaje, że ona lepiej od tej drugiej dba o dziecko, są zazdrosne. Dorota opiekuje się staruszkami zawsze tylko przed południem. Renata idzie do sierocińca albo na drugą albo na noc. Po pracy zawsze biegiem do domu, żeby szybko przytulić synka i zawieźć go do przedszkola. Przedszkole blisko domu, choć integracyjne (dla dzieci zdrowych i upośledzonych), nie przyjęło Mateusza: - Rodzice są przeciw - wytłumaczyła dyrektorka, choć ci rodzice nigdy Mateusza nie widzieli. Teraz Mateusz jeździ do przedszkola u zakonnic aż na drugą stronę miasta. Renata codziennie wozi go tam tramwajem. Nie lubi tramwajów, bo pasażerowie strasznie się gapią. Według niej najbardziej okrutni bywają starzy ludzie. Pokazują palcem. Gdy Renata o tym opowiada - płacze. I uśmiecha się: - Mówią, że dzieci są okrutne, bo szczere. Niektóre tak, ale w przedszkolu ciągle się kłócą które ma iść z nim w parze. I młodzież jest normalna. Przyjaciele Eweliny, Klaudyny i Tomka odwiedzają nas w domu i nie mają z Mateuszem żadnego problemu. Są super. n Latem Renata przyjechała do Warszawy na nagranie programu "Zwyczajni - niezwyczajni". To program o ludziach ofiarnych i odważnych. W studiu TV Renatę powitano oklaskami. Z taśmy pokazano ich dom i Mateusza: tańczył w objęciach Eweliny (- Bajkę im wcisnęłam - mówi Ewelina. - Co 34 35 w ogień. Śmiał się głośno, aż zobaczył reklamę farby do drewna. Na fotografii: schody. Schował je do kieszeni. Renata z uśmiechem: - Powiedz, syneczku, co będziesz robił, gdy będziesz duży? - Będę budował schody - powiedział, a Renata przetłumaczyła. - Tak, będziesz inżynierem. Jednego musiała mu odmówić. Gdy kiedyś razem weszli do kościoła, Mateusz spojrzał na wielkiego ukrzyżowanego Chrystusa: - Zerwij go! - krzyknął po swojemu. Weźmiemy go do domu! Popłakał się, bo Renata powiedziała: - Nie mogę. Renata tłumaczy dookoła, że jej chłopiec nie jest upośledzony jak inne takie dzieci opisane przez medycynę. Jest opóźniony, jak każde dziecko po domu dziecka, ale to już nadrabia. - Jest upośledzony - mówi doktor Łyczakowski, który twarz chłopca ma uczynić ładniejszą. - Choć Mateusz czyni postępy. Kiedy go poznałem, nic tylko przekładał dwie plastikowe miski. Wte i wewte. Renata przekonuje wszystkich, że Mateusz jest coraz ładniejszy. - Pieprzysz - odpowiedziała Ela, koleżanka z sierocińca. Renata wymaga, by wszyscy rozumieli jego słowa, bo przecież mówi coraz lepiej, całymi zdaniami, ćwiczy z logopedą. - Ja Mateusza nie rozumiem - Ela mówiła tak, by Renatę sprowadzić na ziemię. Renata szanuje Elę (kobietę koło pięćdziesiątki) za to, że w sierocińcu przepadaj ą za nią wszystkie dzieci. A Ela myśli tak: - Mateusz nigdy nie będzie normalny. I ją trzeba na to przygotować, otrząsnąć z tej euforii. Ona jest normalna, ale z odchyłem. Miłością, którą nosiła w sobie, można by obdzielić nie tylko Ewelinę, ale i jakiegoś mężczyznę. Przecież to młoda kobieta. Wątpię, czy kiedykolwiek w jej życiu ktoś się jeszcze pojawi. Już nie. Takiego dokonała wyboru i trzeba ją za to szanować. No, ale niech nie przesadza! Musi być twardsza dla Mateusza. Bez mocnej ręki się nie obejdzie. Ja wiem, sama dwoje wychowałam. A ona tylko skacze: synku, syneczku. Kiedy na wakacjach rozciął sobie wargę, trzeba było nie jego ratować, ale ją. Inne koleżanki mówią: - Bez niego Renata nie przeżyłaby już ani dnia. I Dorota też. Ich starsza siostra: - Są pazerne na niego. Każdej się wydaje, że ona lepiej od tej drugiej dba o dziecko, są zazdrosne. ,, Dorota opiekuje się staruszkami zawsze tylko przed południem. Renata idzie do sierocińca albo na drugą, albo na noc. Po pracy zawsze biegiem do domu, żeby szybko przytulić synka i zawieźć go do przedszkola. Przedszkole blisko domu, choć integracyjne (dla dzieci zdrowych i upośledzonych), nie przyjęło Mateusza: - Rodzice są przeciw - wytłumaczyła dyrektorka, choć ci rodzice nigdy Mateusza nie widzieli. Teraz Mateusz jeździ do przedszkola u zakonnic aż na drugą stronę miasta. Renata codziennie wozi go tam tramwajem. Nie lubi tramwajów, bo pasażerowie strasznie się gapią. Według niej najbardziej okrutni bywają starzy ludzie. Pokazują palcem. Gdy Renata o tym opowiada - płacze. I uśmiecha się: - Mówią, że dzieci są okrutne, bo szczere. Niektóre tak, ale w przedszkolu ciągle się kłócą, które ma iść z nim w parze. I młodzież jest normalna. Przyjaciele Eweliny, Klaudyny i Tomka odwiedzająnas w domu i nie mająz Mateuszem żadnego problemu. Są super. q Latem Renata przyjechała do Warszawy na nagranie programu "Zwyczajni - niezwyczajni". To program o ludziach ofiarnych i odważnych. W studiu TV Renatę powitano oklaskami. Z taśmy pokazano ich dom i Mateusza: tańczył w objęciach Eweliny (- Bajkę im wcisnęłam - mówi Ewelina. - Co 34 35 r miałam robić?). Kamera filmowała Mateusza z tyłu albo z daleka. Tak, żeby brzydkiej twarzy nie było widać dokładnie. Potem była rozmowa. Renata mówiła jak zwykle: - Mój Mateusz jest najpiękniejszy. Dziennikarz nie krył łez. Następnego dnia, a może trzy dni później, opiekunki wyszły za płot sierocińca i spacerowały z kolumną dzieci. Podchodzili do nich ludzie młodzi i całkiem starzy: - W telewizji mówili, że u was ten potwór był. Opiekunki na to: - No, był. Wcześniej go nie widzieliście? Ktoś miał niepokój w głosie: - Ta pielęgniarka tutaj blisko mieszka. Opiekunki potwierdziły: - Na sąsiedniej ulicy. Ludzie (już cała grupka) przytaknęli: - No właśnie, blisko. Ktoś powiedział: - Teraz to on jest pod kontrolą. - Ale co będzie, kiedy dorośnie? - zapytali. Ktoś podsumował: - Trzeba mur wokół domu postawić, wnuki schować. -s « Mateusz mówi (kto jest z nim kilka dni, już go rozumie), że ma dwie mamy: Renachę i Dorochę. Wie, że urodziła go całkiem inna kobieta. Podobno biologiczna mama płakała, gdy usłyszała o Renacie. 1998 Znalazł się człowiek 1 Edwarda urodziła się w roku 1947. Jej brat Andrzej - w 1950. W grudniu 1993 roku ukazał się mój reportaż "Zginął mi człowiek"* - o tych, którzy wyszli z domu i nie wrócili. W reportażu, między innymi historiami, sprawa Edwardy. Opowiadała tak: Mój brat, na którego czekam od trzydziestu lat, nazywał się Andrzej Goleniewski. Nie wiem, czy żyje. Nie wiem, czy nie nosi innego nazwiska. Ja mieszkam w Warszawie, jestem motorniczym. Ojciec nasz zmarł w 1952 roku. Matka mieszkała w Otwocku. Ciężko zachorowała na stawy, chcieli jej amputować nogi, długo leżała w szpitalu. Nami miała się zająć sąsiadka, ale jakoś jej się nie chciało. Związki zawodowe od mamusi z pracy zadecydowały, że trzeba nas wysłać do domu dziecka. To było w 1957 roku. Najpierw byłam razem z Andrzejem w Ignacowie. Po- ' W "Gazecie Wyborczej". 37 tem nas rozdzielono. Ja zostałam, a jego wysłali do Lucienia pod Płockiem. Później przyszedł ten listopad 1963 roku. Mama się podleczyła i wróciła do domu. I my mieliśmy wkrótce wrócić. W Domu Dziecka w Lucieniu odbywała się akademia z okazji rewolucji, a więc duże zamieszanie. Mój brat i jego rówieśnik - Jerzy Gajewski - wtedy właśnie uciekli. Andrzej nie pierwszy raz uciekał i zawsze docierał do domu. Tym razem nie dotarł. A razem z mamą wypatrzyłyśmy już dla niego skrzypce pod choinkę. Bo on pięknie grał. Mamusia umarła teraz, w maju. Miała osiemdziesiąt jeden lat. Od dwudziestu lat traciła pamięć, ale nigdy nie zapomniała o Andrzeju. Przez trzydzieści lat każde kroki na schodach, każde skrzypnięcie drzwi, każde zamieszanie na podwórku budziło w niej nadzieję. Tak kilkanaście razy dziennie, kilkaset razy w tygodniu, kilka tysięcy razy w miesiącu. Zawsze w Wigilię miała widzenia: popatrz, córuniu, tam za futryną chłopiec stoi. Zawsze wtedy widziała trzynastoletniego chłopca. Ale inaczej było na ulicy. Na mieście zaczepiała najpierw dwudziestolatków; potem - trzydziestolatków; a kiedy już była stara - czterdziestolatków. Pytała: - Czy pan nazywa się Andrzej Goleniewski, bo ja jestem matką... Proszę, niech pan napisze w gazecie: Andrzej, ja matce obiecałam, że cię odnajdę. Zadzwoń do mnie pod numer 625-76-16. Na policję nie dzwoń, bo już cię zdjęli z ewidencji. Ja nic od ciebie nie chcę, ja tylko chcę wiedzieć, że żyjesz. A wiesz, pytają mnie czasem ludzie, co będzie, gdy on się okaże żebrakiem. Nic się nie martw, ja ci pomogę. W reportażu "Zginął mi człowiek" wystąpiła Zofia Tele-"* sińska-Bratek, psychotronik. Mówiła: - Potrzebuję zdjęcia. Dłonią czuję energię albo nie. Wtedy wiem, czy człowiek żyje czy umarł. Potrzebuję czasu. Koncentruję się nad osobą kilkakrotnie. Widzę ją, czasem w wodzie, czasem pod ziemią. Czasem widzę w lesie jej szczątki nadgryzione przez zwierzęta. Rodzinie oszczędzam szczegółów. 3 Luty 1994. Do Edwardy dzwoni dziennikarka miesięcz- nika "Claudia", która przeczytała reportaż "Zginął mi człowiek": - Właśnie ruszamy z nową rubryką. Będzie się nazywała "Moja historia". Czy nie zechciałaby pani być naszą pierwszą bohaterką? Może odnajdziemy Andrzeja. Jeszcze przed reportażem "Claudii" Edwarda idzie do Towarzystwa Psychotronicznego. Zofia Telesińska bierze zdjęcie Andrzeja i każe przyjść za kilka dni. Po tygodniu: - Pani brat żyje, nic mu się nie stało, ma się świetnie. - Gdzie? - pyta Edwarda. - Muszę się bardziej skoncentrować, proszę przyjść za kilka dni. Po tygodniu: - Mamy wątpliwości. Raz nam żyje, a raz nie. Maj 1994. "Claudia" publikuje tekst i zdjęcia. Edwarda dorzuca kilka szczegółów do tego, co powiedziała mnie pół roku wcześniej. -Andrzej miał duży nos i odstające uszy. Jeżeli żyje, być może jest podobny do Edwarda Lubaszenki, tego aktora z Krakowa. - Mama pisała do różnych kopalń, stoczni. Oglądałyśmy na milicji zdjęcia nie znanych z nazwiska osób przebywających w szpitalach i domach opieki. Systematycznie dawałyśmy ogłoszenia w prasie. Dzwoniłyśmy do wszystkich Andrzejów Goleniewskich w Polsce. Jest ich kilku, są mili. Ale żaden nie jest moim bratem. 39 38 - Nachodzili nas różni urzędnicy, prokurator. Było to wtedy, gdy Andrzej powinien pójść do wojska. Wmawiano nam, że go ukrywamy. Jak to zginął - dziwiono się. - Widocznie źle szukacie. - Na koniec całkiem się mamie w głowie pomieszało. - Może on stracił pamięć i włóczy się, bez dachu nad głową. Jako motorniczy widzę, ilu biedaków tuła się po Warszawie, żebrze. - Wiem, że jeśli on żyje w Polsce, to nie pod swoim nazwiskiem, bo nigdy nie brał odpisu metryki. - Mój numer telefonu w Warszawie 625-76-16. ,, Rok 1994 dla Edwardy jest rokiem zmian. Edwarda, matka pięciorga dzieci, znowu wyszła za mąż i jest szczęśliwa. W tym roku uciekła Ala: - Mieszkała u nas już ze cztery lata. Miała trzynaście lat, kiedy dzieci przyprowadziły ją zaćpaną z podwórka. Była sierotą bez ojca, z matką pijaczką bez praw. Więc przysposobiłam ją w sądzie i kochałam jak swoją. Moje dzieci skórzanego plecaka nie miały. Ala dostała, bo najstarsza. Okradła mnie i uciekła do tej pijaczki. Bo ludzie mają taki instynkt, że do matki ciągną. W lutym zaczepili Edwardę jacyś ludzie na ulicy i dali Księgę Mormona: - Potem poszłam do ich kaplicy, poznałam tam ludzi pełnych serca i życzliwości. W moim kościele ksiądz nie dał mi rozgrzeszenia za kolejnego męża, więc zostałam u mormonów. Mormoni uczą: jak się pomodlisz do Boga, to On ci odpowie. _ Lipiec 1994. Do Edwardy telefon z Płocka. Mężczyzna w słuchawce jest portierem w miejskiej kotłowni. Kiedy idzie do pracy, żona daje mu kanapki i jakąś gazetę, żeby się bardzo nie nudził. Ostatnio dała mu "Clau- di ,.;..• PS Możesz powiedzieć, że korespondujesz z jakąś dziew czyną z Berlina, której ogłoszenie znalazłaś w gazecie. PS 2 Jeśli będziesz chciała przyjechać tylko na sobotę i niedzielę, to nie jest żaden problem dla mnie. Mój przyjaciel ma bardzo fajnego kumpla, który powiedział mi, że jeśli nie masz kasy, to on Ci kupi bilet. To jest bogaty i superfajny facet. Możesz do mnie zadzwonić. Jeśli nie masz forsy, to żaden problem. Wystarczy, że zadzwonisz za jedną minutę, ajaoddzwo-nię, bo mam kartę telefoniczną. Numer komórkowy 0173 121212. Pytaj po angielsku. Trzymaj się. Sandra Cię pozdrawia. Dziewczyna z klatki obok, po dwóch dniach wahania, pokazuje list ojcu Agnieszki. Jan W. robi błąd - dzwoni pod podany numer telefonu i pyta o córkę. Mężczyzna odkłada słuchawkę. Za kilka tygodni policja niemiecka (na prośbę Interpolu z Warszawy) sprawdzi podany w liście adres i telefon. Nie zastaliśmy tam Agnieszki W. - nadejdzie krótka konkretna odpowiedź. Jan W. razem z życzliwym inspektorem komendy wojewódzkiej analizuje list od Agnieszki. Inspektor stawia pytania, czyta w podtekstach, sugeruje, interpretuje. Dlaczego Agnieszka podpisuje się Sandra? Ma ksywę. Czy takich imion używa się w sektach? Raczej nie. Za co zaginiona ma pokój, jedzenie i szkołę niemieckiego? Na pewno nie za darmo. A pisze, że nie pracuje. Dlaczego siedemnastoletnia dziewczyna z przyzwoitego domu wspomina o agencjach towarzyskich? Skąd jej przyszło do głowy, że Polacy głównie tak właśnie pracują? To nieprawda, zwykle zajmują się drobnym handlem. Dlaczego zaginiona obawia się policji? Przecież ma własny polski paszport, więc nie potrzebuje wizy. W Niemczech 103 102 T przebywa legalnie. Dlaczego wspomina o zagrożeniu deportacją? Bo pracuje i nie ma na to pozwolenia. Co robi? Co znaczy imię Abdul w adresie, który podała? Dlaczego natarczywie namawia swą najbliższą przyjaciółkę do przyjazdu? Czy w chwili pisania listu, nie zdawała sobie sprawy, w czym tkwi? A może wszystko pisała pod przymusem tego superfajnego faceta, który obcej dziewczynie z polskiego miasteczka O. lekką ręką chce opłacić podróż i całe ferie? - Ja też jestem ojcem nastolatki - inspektor patrzy na Jana W. ze współczuciem. - Ale bądźmy mężczyznami i powiedzmy sobie prawdę. Chyba ma pan córkę w burdelu. - Jak mam w to uwierzyć? - Janowi W. mokną oczy, inspektor wyjmuje chusteczkę. - Jest mi tak głupio. Trzeba było zajrzeć do szuflady, skontrolować, przeczytać pamiętnik. Ja jej ufałem. Nigdy nawet nie uderzyłem. Do rąk własnych przyjaciółki z klatki obok nadchodzi kolejna koperta: Hej Ryba! Niestety, nie mogę dłużej czekać na Twojąodpowiedź, ponieważ za wcześnie dałam Ci adres i w dodatku zły. Telefon chyba też był fałszywy. Na szczęście spotkałam jedną rodzinę z Włoch. Oni są z Afryki, ale na stałe mieszkają w Italii. Będę się zajmowała ich dzieckiem. To jest mój ostatni list z Berlina. We Włoszech będzie dla mnie bezpieczniej, bo tu jest zbyt dużo policji. Stamtąd napiszę. Sandra. Od tamtej pory (maj 1997) Agnieszka nie daje znaku życia. Jan W. uznaje, że informacja o wyjeździe do Włoch to mylenie tropów. Jedzie więc do Berlina. Na prośbę żony nie przekracza progu żadnego sex-baru. Zresztą odradzili mu to policjanci - w taki sposób tylko można córce zaszkodzić. Su-tenerzy szybko zorientują się, że jest szukana i sprzedadzą gdzie indziej. Dlatego Jan W. (wraz z kolegą, który mówi po niemiecku) odwiedza wszystkie poradnie, gdzie bywająprostytutki- -cudzoziemki. Zaczepia dziewczyny, które przychodzą do lekarza. Pokazuje im zdjęcie córki. Rozmawia ze streetworker-karni. Ktoś mówi mu o areszcie deportacyjnym - tam siedzi mnóstwo cudzoziemek, które pracowały w prostytucji. Może któraś z nich spotkała kiedyś Agnieszkę. Nie wszystkie aresztowane zgadzają się na widzenie z obcym facetem z Polski. Zgadza się Marina, miła dziewczyna z Litwy. - Była u nas może ze dwa tygodnie - Marina wpatruje się w fotografię Agnieszki. - Jakieś trzy miesiące temu postawili ją przy barze. Nie chciała pracować. Co wieczór ją stawiali i co rano gdzieś odwozili. I tak nie dała się przekonać. Każdego wieczoru odganiała zdziwionych klientów. Źle wyglądała, miała martwąbuzię, wie pan, bez żadnej miny. Chyba jej nie karmili i pewnie nieraz dostała. Widziałam na szyi ślady po petowaniu. A potem już jej nie przywieźli. Zniknęła. Jedne dziewczyny plotkowały, że sprzedana dalej. Inne, że spiła swojego właściciela i uciekła. A może się powiesiła? Kto ją tam wie. - Czy miała na imię Sandra? - Jan W. dopytuje się gorliwie. - Nie, tamtą wołali chyba Marlena albo Milena. - Miała niebieskie oczy? - W takim świetle oczu nie widać, zresztą i tak bym nie pamiętała. - A wzrost? - To pamiętam - mówi Marina. - Nienormalnie wysoka. Długa na metr osiemdziesiąt, nogi jak tyczki. Jan W. dziękuje Marinie za spotkanie. Jego Agnieszka ma niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu. -. « Marina jeszcze z Berlina dzwoniła do koleżanki: prosiła ją, by po nią wyszła na lotnisko. Zamiast niej czeka kolega. Ten, który rok temu w motelu przekazał ją Polakowi. l 105 104 - Jestem tu, żeby ci pomóc. Wszyscy wiemy, co robiłaś w Niemczech. Ale nie bój się. Za miesiąc będziesz w Izraelu. - Odczep się - Marina rozgląda się za koleżanką. - Ty mnie sprzedałeś. - Słuchaj, jestem tu z kumplami, chodź. - Nigdzie nie idzie! - to głos Krystyny R. Marina myśli, że nieznajoma to mama koleżanki. Przyszła zamiast niej. - Zjeżdżaj, babciu - mówi mężczyzna. - Policja! - krzyczy Krystyna R. On odchodzi, a Marina w płacz. - Będzie dobrze, dziecino - Krystyna R. głaszcze japo włosach. - Jestem z Centrum Wspierania Rodzin Osób Zaginionych. Masz gdzie mieszkać? -Nie. - Tak przypuszczałam. Teraz wpadniemy tutaj na policję, żeby spokojnie nas wywieźli z lotniska. Potem zobaczymy. Nie płacz, dziecino. Marina najpierw nocuje u Krystyny R. Po tygodniu musi się przeprowadzić, bo ze szpitala wraca Edyta w depresji. (Sparaliżowana babcia Edyty będzie z nią rozmawiała: - Bóg jest miłością, Bóg ci pomoże się uspokoić, trzeba mu wierzyć, modlić się i czekać.) Marinę przyjmuje inna matka zaginionej dziewczyny, daleko poza Wilnem. Załatwia jej pracę fryzjerki. Marinę wzywa policja w Wilnie. ? - Co pani tam robiła? '- - Pracowałam. - W prostytucji? - Nie, myłam naczynia w restauracji. Tak, według komisarza Ignorisa Ksendzovasa z Departamentu Policji litewskiego MSW, zwykle zeznaj ą deportowane dziewczyny. Rzadko która się przyzna, że została sprzedana. Jest im wstyd. I boją się zemsty. .,, ., . 106 Policja litewska poszukuje blisko pięciuset zaginionych: dwadzieściorga dzieci, trzystu mężczyzn, ponad setki kobiet. Ale nie wszystkie sprzedane dziewczyny są poszukiwane. Często rodzina nie zgłasza zaginięcia, bo jest przeświadczona, że ich bliska spokojnie pracuje na Zachodzie (np. nikt nie szukał Mariny. Babcia - z którą łapała kurę na rosół - zmarła, gdy dziewczynka miała jedenaście lat). W ciągu roku na Litwę zostaje deportowanych dwieście-trzysta kobiet. W 1997 roku trzy wróciły w trumnach. Tak informuje Irena Katiliene, która piastuje specjalny urząd do walki z handlem ludźmi (stanowisko to - z początkiem tego roku - powołał rząd pod naciskiem matek z Centrum Wspierania). Co jeszcze wie pani Katiliene? Niewiele. Ile na Litwie było procesów stręczycieli i sutenerów? Nie wie, ale na pewno mało. Ile wyroków? Nie wie, ale na pewno mało, bo trudno to udowodnić. Kiedy dziewczyna jedzie z handlarzem przez granicę i pogranicznik wykryje jej fałszywy paszport, handlarz twierdzi, że jej nie zna: ona się do mnie dosiadła tuż przed granicą. Dziewczyna wysiada, on jedzie dalej. Czy słusznie sądy litewskie potem je za to karzą? Bywają takie wypadki, choć nie zawsze. Tak, za fałszywe dokumenty powinny być sądzone. Jaka jest kara za stręczycielstwo, za handel? Pani Katiliene nie jest pewna, ale chyba do trzech lat. Czy to prawda, że w handel zamieszani są tutejsi policjanci i służby graniczne? Może się tak zdarzyć, bo korupcja jest wszędzie na świecie. Nie ma co tego ukrywać. Pani Katiliene wiadomo, że na lotnisku w Wilnie pracuje pogranicznik, który przepuszcza sprzedane dziewczyny. Ale policja nie potrafi go namierzyć. Ani sutenerów, którzy grasują po lotnisku i odzyskują deportowane dziewczyny. To wszystko Irena Katiliene chce zmienić. 1 ą Mesut jeszcze nie kupił ani szafek, ani stołu, ani lodówki. Ale przytaszczył wielki stary telewizor, chyba ze 107 śmietnika. Postawił go na podłodze. Przyniósł też kilka su| kienek i swetrów, za dużych na Birute, chyba używanycł I dba, by nie była głodna. Birute wciąż śledzi ślamazarne rui chy dźwigów widocznych nad ślepą ścianą kamienicy (ostatl nio znieruchomiały aż na dwa dni; były jakieś święta?). TeraJ ściemnia się wcześniej niż wtedy, gdy przyjechała do Berlina! Jeśli Mesuta akurat nie ma, dziewczyna włącza telewizoj i próbuje zrozumieć, o czym mowa. Mesut tu nie mieszka, jak obiecał. Musi doglądać interej su, więc wpada co dwa, trzy dni. Zwykle wczesnym popołuj dniem. Zawsze chce seksu: ma duży temperament i nie użył wa prezerwatyw. - Dość, Mesut! - któregoś popołudnia Birute próbuje bunj tu. Już nie pamięta bicia. Wierzy, że uda się z nim dogadaćl - Przecież kiedyś będziesz musiał mnie stąd wypuścić. Pójdą na policję i wsadzacie do więzienia. Za takie słowa musi być kara. Znowu bicie, znowu obcj mężczyźni: jeden, drugi, piąty. Jeszcze dzisiaj, także jutro i pój jutrze. Gdy ona pracuje, Mesut wychodzi i spaceruje wzdłuż piętra. Po godzinie, przy niej, inkasuje pieniądze. - Nie będę już więcej pieprzyła o policji - obiecuje Birute| po seksie z łysym wytatuowanym czterdziestolatkiem. - Zobaczymy - Mesut zamyka zamki i znika na kilka dni| Birute znowu nie ma co jeść. Ale wreszcie Mesut przychodzi) sam, ma jedzenie i jak dawniej chce od niej seksu tylko dla siebie. Dźwigów za oknem ubywa, znad ślepej ściany ka-l mienicy wyrastają szkielety wieżowców, prószy śnieg. Mesut przynosi kilka nowych, używanych sukienek. Dwa swetry i za duże spodnie. Dźwigi sąjuż tylko dwa, szkielety wie-! żowców obrastają lustrzanym szkłem, śnieg stopniał, znowu sypie. - Będzie przeprowadzka - Mesut krzyczy od drzwi. - - Dokąd? ' - Musiałem sprzedać bar. Ale będzie następny. Wreszcie Birute schodzi po schodach. Krótko rozgląda się po zabieganej ulicy, wsiada do starego mercedesa. Jadą kilka, może kilkanaście kilometrów, chyba opuszczaj ą centrum. Bar jest malutki, odmalowany na czerwono: wysokie czarne stoliki, kilka stołków. Na zapleczu dwa pokoje. - Podoba ci się? - pyta Mesut. Obok baru (przejście przez bramę) trzypokojowe mieszkanie zdecydowanie lepiej wyposażone niż tamto z widokiem na dźwigi. - Tu będziesz mieszkała - oznajmia Mesut. - W najmniejszym pokoju. Do tych dwóch będą przychodziły dziewczyny z baru. - Z klientami? -Albo same, albo nie, zależy od ruchu. -A ja? - Będziesz stała za barem. - Mesut. - Ciebie żaden klient nie dotknie, ty będziesz od szykowania drinków. Dziewczyny zaniosą je klientowi - Birute nie wierzy, ale i tak się cieszy, bo wreszcie popatrzy na innych ludzi, porozmawia. - Dobrze - mówi. -1 będziesz brała od dziewczyn pieniądze za każdego klienta. Zanim pójdą do pokoju albo do mieszkania. Nad ranem wszystko mnie oddasz. Ja będę się tam kręcił, ale nie zawsze. W razie czego przed drzwiami są Emir i Semdin. Na nich możesz liczyć. Emir i Semdin to ci dwaj, którzy na początku gwałcili ją razem z Mesutem. - Rozumiem - Birute kiwa głową. Pracuje w barze tylko tydzień. Nie dotyka jej żaden klient (w ogóle jest ich niewielu), ale i dziewczyny rozmawiają z nią ostrożnie. Jest kobietą Mesuta - ich kontrolerem, gdy go nie 109 108 ma. Dziewcząt jest pięć, żadnej z Litwy: trzy Bułgarki, Ukra inka i Polka. Wszystkie są aresztowane, gdy wkracza policja. Także Birute (jest wystraszona, chce uciekać, ale jak). Mesut ma dobre papiery, więc zostaje. Jego kumple także. Z daleka jeden puszcza jej całusa na pożegnanie. Drugi dłonią robi gest podrzynania gardła. W areszcie deportacyjnym Birute jest proszona na widze| nie z pewną panią. - Jestem z organizacji, która pomaga dziewczynom w tal kiej sytuacji jak twoja - kobieta mówi po rosyjsku, choć słyl chać niemiecki akcent. - Chcesz opowiedzieć mi swojąhistoj rię? Birute wierzy jej. Przez dwie godziny cedzi słowa: starsi koledzy z podwórka w Kłajpedzie, stacja benzynowa, Mesutl kamienica, zbiorowy gwałt, dźwigi za oknem, seks z Mesuj tem, seks z klientami, przeprowadzka, aresztowanie. - Możesz złożyć zeznania - mówi kobieta. - Wtedy posta-| ram się załatwić ci Duldung. Duldung to tzw. pobyt tolerowany. Birute go dostanie, gdy zgodzi się zeznawać. Najpierw na dwa miesiące, a gdy policje stwierdzi, że jest świadkiem koniecznym do procesu - wtedy Duldung zostanie przedłużony. Pani z organizacji (w Berlinie jest takich organizacji kilka) załatwi jej miejsce w domu dla kobiet (w tych domach zwykle mieszkają kobiety bite przez mężów). W ramach Duldungu Birute otrzyma miesięcznie niecałe czterysta marek, czyli niewiele. W tym czasie nie będzie mogła ani się uczyć, ani pracować. Będzie siedzieć bezczynnie. Jeśli będzie, bo czasami urząd ds. cudzoziemców nie przyznaje Duldungu (choć dziewczyna chce zeznawać) i deportuje w tydzień od aresztowania. Bo ważne jest to, że przebywała i pracowała nielegalnie, a nie, że może jest ofiarą. - Taka schizofrenia prawa - mówi kobieta z organizacji. (Dane z 1996 roku dotyczące Berlina: blisko czterdzieści procent aresztowanych dziewczyn deportowano natychmiast; trzydzieści procent dostało Duldung; z resztą nie wiadomo, co się stało). Bywa tak w Berlinie, że jedna władza wyrzuca kobietę z kraju, a inna - sąd - rok, dwa lata później woła ją na świadka i dziwi się, że j ej nie ma. - Chcesz sypać? - pyta kobieta z organizacji. - Załatwię ci adwokatkę. - Chcę - Birute dumnie podnosi głowę i patrzy w oczy pani z organizacji. Choć jej spojrzenie jest ciepłe, Birute zaraz opuszcza głowę. Chowa twarz w dłonie, tak jej wstyd. Do oczu cisną się łzy, najpierw powoli i cicho. Potem głośniej. Jej szloch jest spazmatyczny. Duldung już załatwiony, więc z aresztu Birute jedzie do domu kobiet. Jego adresu nie zna żaden mężczyzna. Takie są zasady. Bywało, że rozwścieczeni mężowie odnajdywali w takich domach swe zmaltretowane żony. Strzelali im w głowę. Taki dom (według relacji Birute) to gniazdo wszelkiej dyskryminacji. Kobiety z zachodnich Niemiec dyskryminuj ą te ze wschodnich. Niemieckie gospodynie dyskryminuj ą cudzoziemki. Białe dyskryminujączarne i skośnookie. Pobite przez mężów nie chcąjeść przy wspólnym stole z dziwkami itd. Stamtąd Birute dwukrotnie jedzie na przesłuchanie. Mówi, jak było, choć policjanci chyba jej nie wierzą. Wraca do domu kobiet. Razem z innymi sprząta i pierze. Pewna Niemka jest miła i rozumie Litwinkę. - Nie będę zeznawała na procesie, uciekam - mówi Birute. Niemka dzwoni do swych znajomych, którzy obiecują, że znajdą dla niej mieszkanie i pracę w pizzerii. Kobieta z organizacji, która Birute załatwiła Duldung, nie dziwi się jej ucieczce. Wiele dziewczyn ucieka. Obawiają się procesów nie tylko dlatego, że staną oko w oko z sutenerami. Boją się, co powiedzą ich adwokaci. Obrona zwykle próbuje 111 110 wmówić sądowi, że kobieta już w swojej ojczyźnie zajmowała się prostytucją. Sąd zadaje dziewczynie brutalne pytania. Nawet jeśli skaże sutenera, co zdarza się rzadko (najwyższy znany wyrok to cztery lata, choć niemieckie prawo przewiduje dziesięć), dziewczyna nie ma nic oprócz satysfakcji. Gdyby chciała odszkodowania, musiałaby założyć proces cywilny, ale nikt w Berlinie nie słyszał o takim przypadku. Więc Birute myje gary w pizzerii, wynajmuje pokój u starszej pani. Na szczęście Niemka nie wypytuje: skąd? kiedy? po co? Tylko prosi, by utrzymywała czystość i nie kąpała się po dziewiątej wieczorem. Birute dzwoni do Kłajpedy. - To ja. - Birute! - krzyczy siostra. - Przepraszam, bardzo cię przepraszam. - Szukam cię. Gdzie jesteś? Byłam na policji i w Wilnie. Gdzie jesteś? - W Berlinie, na razie nie mogę wrócić. - Jesteś więziona? - Skąd ci to przyszło do głowy? - W Wilnie rozmawiałam z takimi starszymi paniami, które szukają zaginionych. Powiedziały mi, że wiele dziewczyn jest wywożonych, więzionych i... -I co? - Nic. Były tu jakieś telefony, ktoś pytał o ciebie. -Kiedy? - Jakieś dwa, może trzy miesiące temu. Ale i w zeszłą niedzielę też. - Dobrze ci powiedziały. -Co? - Dobrze ci powiedziały te kobiety w Wilnie. Ale ja już uciekłam. Powiedz, jak ojciec? - Mieszka z jakąś babą, chwała Bogu u niej. Mieszkanie stoi puste. Przeprowadzamy się tam, bo mam już córeczkę. - Naprawdę? Jak ma na imię? Kończy mi się karta, zadzwonię niedługo, nie martw się. W pizzerii Birute pracuje dwa miesiące. Jest zadowolona, wreszcie dostaje jakieś pieniądze. Ale nie ma szczęścia. W metrze - codziennie jeździ dwie stacje - kontrola biletów. Choć ma bilet, kontroler orientuje się, że sprawdza cudzoziemkę. Prosi o dokumenty, ma takie prawo. Dziewczyna szuka paszportu, choć wie, że nie znajdzie go w żadnej kieszeni. Na najbliższej stacji musi wysiąść razem z kontrolerem. W areszcie deportacyjnym przychodzi do niej pani z organizacji: - Przepadł Duldung, bo uciekłaś, pewnie pracowałaś. Teraz mogę ci tylko pomóc w litewskim konsulacie załatwić dokument podróży. Tydzień później Birute ląduje na lotnisku w Wilnie. Podchodzi do niej starsza kobieta w żałobie. - Mam na imię Marta i jestem tu po to, by ci pomóc. - Nie rozumiem. - Twoja siostra wie, że przyleciałaś. Odradziłam jej wyjście na lotnisko. Może jest śledzona. - Nie rozumiem. Kim pani jest? - Jestem z Centrum Wspierania Rodzin Osób Zaginionych. Chodź, załatwiłam ci dobre miejsce niedaleko od Wilna. Po-będziesz tam trochę. - Dlaczego? - Na razie nie powinnaś wracać do Kłajpedy. Ktoś cię tam szuka. -Kto? - Jakiś męski głos, różne męskie głosy dzwonią. Marta C. - za zgodą kurii - załatwiła miejsce w klasztorze, sześćdziesiąt kilometrów od Wilna. Kobiety z Centrum Wspierania chciałyby w przyszłości mieć dom (albo chociaż mieszkanie) dla powracających dziewczyn, ale na razie brakuje im na to pieniędzy. 112 113 T W klasztorze Birute dowiaduje się od Marty C., że Mesut siedział kilka dni. Po tym, co zeznała na policji. Miał dobrego adwokata, który skorzystał z tego, że Birute zwiała z domu dla kobiet. Teraz czekają ją przesłuchania na litewskiej policji. I badania lekarskie, których Birute najbardziej się obawia: Mesut nigdy nie używał prezerwatyw, zresztą nie on jeden. - Chcę do Kłajpedy - Birute mówi do Marty C. - Tu jest nudno. Boję się tych świętych obrazów. - Mam taką matkę, która szuka córki. Mieszka w Ponie-wieżu, ona cię przyjmie. -Ale... - Nawet jak się zamkniesz na dwa zamki i tak któregoś dnia wyjdziesz. Choćby po chleb. A ci koledzy przecież byli z podwórka. 1998 Reportaż napisany dzięki stypendium ufundowanemu przez Open So-ciety Institute w ramach realizowanego przez Fundację im. Stefana Batorego projektu "Pisanie reportażu - warsztaty Ryszarda Kapuścińskie-go dla dziennikarzy z Europy Środkowej i Wschodniej". Narzeczona 1 Jest dwunasta, we wsi upał. Gospodarze zagonili krowy do obór. Na podwórku Marty Kucharskiej żadnego ruchu, szumu liści, żadnej chmury na niebie. Sucha trawa pachnie. Przerdzewiały czerwony volkswagen parkuje pod brzozą. Przykuwa uwagę: wrak z całkiem nową tablicą rejestracyjną. Zdecydowanie lepiej wygląda rower marki Wigry 2, choć też rdzewieje. Dawniej nazywano go składakiem i każdy o nim marzył, dziś nadaje się do muzeum. Gospodyni jeździ na nim do sklepu. W komórce dwie motyki, grabie, szpadel - dawno nie ruszane. Nie widać kur, kaczek, królików, krów - tego wszystkiego, co na wsi daje przetrwanie. Kamienny chlew popadł w ruinę i cały okrył się pokrzywami wysokimi na trzy metry. W dziurawych niebieskich emaliowanych garnkach trzymają się dzielnie białe pelargonie. Gra muzyka: Jan Sebastian Bach. Rzęzi raczej. Marta ma jedynie starego kaseciaka. Cud, że działa. Stoi w kuchni rozkręcony na cały regulator. Obok 115 r niego trzy kotki. Spiąjak głuche na ławce przy owalnym stole. Jest i pies. Duży i kudłaty. Stary, ale kurę sołtysowi jeszcze zagryźć potrafi. Teraz leży tuż przy nogach pani. Marta na krześle obok nie rozpalonego pieca też prawie się nie rusza. Patrzy w okno. Gdyby ją spytać, co robi, odpowiedziałaby z pewnością: - Podziwiam przyrodę. Czy czujesz ten spokój? Marta często przekonuje, że spokój jest wartością najwyższą, celem życia. Osiągnęła go, zapewnia. Ma czterdzieści pięć lat, metr sześćdziesiąt wzrostu, rude włosy ostrzyżone na jeża, oczy brązowe i figlarne, dłonie jakieś dziwne. Trzyma w nich puszkę piwa Warka Strong. Jest rencistką. Stać ją tylko na tę jedną puszkę raz na tydzień, więc nawet gdyby chciała się upić - nie bardzo ma jak. A poza tym swoje już w życiu wypiła. Dom jest ceglany, kryty eternitem, nieduży. Razem trzy izby. W największej: łóżko przykryte kapą, fotel, szafa trzy-drzwiowa i biurko z komputerem podłączonym do Internetu. Stoją też sztalugi, na nich tzw. tableau - kawałek deski.-Tu Marta przypięła zdjęcia tych, których w życiu spotkała i którzy wciąż są dla niej ważni: poeci, pisarze, aktorzy, dziennikarze, politycy - działacze dawnego podziemia. Niektórzy pewnie dawno o Marcie zapomnieli, niektórzy nie chcą o niej mówić. Najważniejsi nie mogą: jeden się powiesił, drugiego zabili milicjanci, trzecia umarła na raka. Stachura, Przemyk, Sadowska. Koty już się wyspały, żądają jedzenia. Coraz bardziej duszno, będzie burza. Wszystko to dzieje się w Michałówku - gdzieś wśród pól pod Łowiczem - z którego dawno temu Marta uciekła do Warszawy, bo wystraszyła się paprotki w pocztowym okienku. • a Najpierw w życiu Marty Kucharskiej był właśnie Łowicz: w - Każdy, komu w duszy coś grało, wypierdalał stamtąd- wspomina. - Wszystko dookoła mówiło ci, że się nie liczysz. Taki małomiasteczkowy socjalistyczny syf. Lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte. Szczyt marzeń dla dziewczyny to robota w okienku na poczcie albo w banku spółdzielczym. Paprotka, liczydło, centrala ręczna. Jak nie zwiejesz - przepadniesz ze swoimi tęsknotami. Za przygodą, sławą, mężczyzną. Jedna z pierwszych rzeczy, jakich dowiedziała się o świecie: tatuś choruje na reumatyzm. Marta pamięta resztki dawnej urody Łowicza. Kiedy miewa lepszy nastrój, chętnie przywołuje tamte obrazy: pożydowskie parterowe domy, kolonialny sklep sióstr Okulskich z cukrowymi barankami i ananasem w witrynie. - Jak w "Sklepach cynamonowych" - zachwyca się. - Starsze panie sprzedawały tam drewka na rozpałkę w pęczkach związanych słomą. Marta wygrzebuje z pamięci jeszcze brukowane ulice i dorożki. Pięć dorożek na łowickim Rynku. Ta z numerem jeden należała do pana Mrowickiego, a jedna jedyna taksówka - do Łukaszewskiego. Później dorożek ubywało, aż w końcu całkiem zniknęły. Domy zaczęły się sypać, ulice kryto lepkim asfaltem, ojciec umarł na gościec. Marta obchodziła wtedy dwunaste urodziny. Została sama z matką i szóstką rodzeństwa. Przyszła wielka bieda, puste garnki, chleb z cukrem. Żeby utrzymać dzieciarnię, matka po raz pierwszy w życiu poszła do pracy: do wylęgarni drobiu. Dźwigała tam ciężary, zarabiała mało, w domu bywała tylko nocami. Marta uczyła się całkiem nieźle, miała czwórki, piątki oraz niewyparzony język. Nigdy nie przyszyła do rękawa tarczy z numerem szkoły. Nauczyciele nie lubili jej za to, więc co chwilę zmieniała licea. W łowickiej księgarni kupiła "Całą jaskrawość" Edwarda Sta-chury. Dzięki polonistce, którą los rzucił tu z dalekiego Krakowa, poznała aktorów warszawskiego teatru Ochota. Chętnie do nich jeździła pociągiem elektrycznym (odjazd: 15.42), zawsze odświętnie wystrojona w białąbluzkę z falbanami przy dekolcie i długą czarną spódnicę z rozcięciem na boku. Nowi 116 117 ., znajomi zaśpiewali jej "Piosenkę szalonego jakiegoś przybłędy": Skąd idę, skąd? ; ; ' '.-s- Nie wiecie, nie? :;•;;,;*; -^ ^ •: •>'-.-• Skąd idę więc? ,,^ x .:<•• l\,.' -. •• •••r'-.-:-, ••'.-. ••.•)•;'•'•• Aczyjawiem! '>S,^-A :-. . -•--,'. •>. • •• \ •'.;-Jakzowiąmnie, •:'j^;!.; •. • {:,..-•':• • 't'. • ,- >^?;.' Pytacie się? • , '••; :;;«-\^ ?,:] "•'. •'•<;. -xó- ;'=,.•?•;'.:•• Jakzowiąwięc? ••.'•••' r-.w'-.•••^•.>v••!?:.!.• -•.'.Mr<"• v • -f,-i. ZakutyŁeb. •.*.••<' f '•;;«<'-.••rm*r-:V.; •"•-.-. ••' . ..'••'• A ja, ja się śmieję. •' "•. - • ^y;^' .•; •;,: u "-'•- t ; Ja znam bory, knieje. Ja znam ostatnie ziemskie laki, Nad kwiatami tam brzęczą zlote bąki. , -i VF rzece nie zatrutej baraszkują pstrągi, : : Zwierzęta mówią po polsku. : ; Listowie nie szumi o wojsku. v Symbole się włóczą samopas. ; " Promienie slońca siadają na oczach ,- I nikt już nie pognębi mnie. ; •- ! Co robię iu, W tym cudzym śnie? •• • > Corobięwięc? ;': • Znalazłem się!* : '/ Marta Kucharska postanowiła natychmiast poznać auto ra. - :, - -:.. ,-:i •.•;- : •• v-v v o Warszawska koleżanka Marty wynaj mowała komórkę na poddaszu w podstołecznych Włochach przy ulicy Potrzebnej. Miały po szesnaście lat. Napisały do poety, że są miłymi dziewuchami i może do nich czasem wpaść na odpoczynek. * Edwarda Stachurę cytuję za: "Poezja i proza" (Czytelnik, Warsza wa 1982, t. l i 5). . , ..,, Bo z jego tekstów zrozumiały, że żyje bez dachu nad głową. - Ja też jestem bez domu, ciągle w podróży - mawiała wtedy Marta. - Jestem bohaterem jego wierszy. Odpowiedź na list długo nie nadchodziła. Wreszcie - chyba w styczniu 1971 roku - do komórki przy ulicy Potrzebnej zapukał listonosz i przyniósł list aż z Meksyku. Pisał Edward Stachura, przebywający tam na stypendium. Warszawska koleżanka natychmiast wysłała pilny telegram do Łowicza: Morda! Przyjeżdżaj! Odpisali. Poeta podziękował dziewczętom za miłe słowa i zapowiedział, że z zaproszenia do komóreczki być może kiedyś skorzystam, jeśli się tak pięknie złoży. Na koniec zacytował swój wiersz: Astronomia •';>,?,:;';•* I muzyka ••;:. , ' i :.!•-:.• I tego trzymać się trzeba. ;>• - Pamiętam smak tego święta - Marta patrzy w klon przed oknem. - To było jak wyzwolenie. Zostałyśmy utwierdzone, że idziemy przez życie dobrą ścieżką. Że słusznie czujemy tę niewidzialną przestrzeń koło nas, w której jedyną miarą wartości człowieka jest jego duch i zdolność widzenia poezji w tej niepoetyckiej rzeczywistości. A przecież wszystko jest poezją. Tylko że świat ludzi dorosłych był konsekwentnie przeciwny takiemu widzeniu spraw. I nagle ktoś z tego dorosłego świata mówił takim językiem jak my. Pisał o tym, co nam w duszy grało. Był dorosły, ale zupełnie osobny. Osobny jak każdy z nas. Dziewczyny uzgodniły, że list od poety będzie trzymała najpierw jedna z nich przez miesiąc, a potem druga przez następny. Ku radości Marty koleżanka z poddasza z czasem przestała przywiązywać wagę do kawałka meksykańskiego papieru i wybrała inną ścieżkę: zaczęła oglądać się za chłopakami. Tymczasem Marta wciąż pisała listy do poety, przez co nigdy nie doświadczyła rówieśniczych miłości. Tylko jego kochała, choć nigdy dotąd nie widziała go na oczy. Może jedynie w gazecie na jakiejś niewyraźnej fotografii albo na skrzydeł- 119 118 ku książki. - Bo czy można było się oprzeć miłości do kogoś, kto zwracał ci uwagę na absolutną wyjątkowość każdej chwili? - pyta. Za to zatracenie, za kilkuletnią tęsknotę los dał Marcie nagrodę, następne święto: przyszła jesień 1975 roku i ciepła słoneczna niedziela. Marta zaplanowała, że tego dnia wybierze się na wycieczkę do odległego o kilkadziesiąt kilometrów majątku, gdzie urodził się jej ojciec. Tuż przed wyjazdem na ulicę Długą nadszedł telegram. Adresat: Marta Kucharska, Łowicz. Nadawca: Edward Stachura, Warszawa. Treść: Przyjadą w okolicy południa albo w samo południe, jeśli tak się wydarzy. Zapukał w samo południe: uśmiechnięty, przed czterdziestką, z chlebakiem na ramieniu, w dżinsach, z chusteczką kow-bojką zawiązaną pod szyją. Marta zachowywała się tak, jakby wizyty znanych poetów były dla niej codziennością. A trzęsły się jej kolana. Uprzejmie zaproponowała wycieczkę. - Oczywiście - odpowiedział, jak twierdzi Marta, czarująco. Pojechali obejrzeć miejsce narodzin jej ojca. Tamtejsi nowi gospodarze nie wpuścili ich do domu, pozwolili patrzeć jedynie przez płot. - Chodź - powiedział do niej poeta. - Pójdziemy na to, co niczyje. I dalej, według Marty: objął jąi poszli polami przed siebie. Gdzieś po drodze kupili wielkie malinowe lody, a gdy wrócili do Łowicza, jej zawsze uśmiechnięta mama nalała im gorącego rosołu. - Wiedziałam - mówi Marta po latach - że pójdę za nim w świat, bez względu na to, co on o tym sądzi. Odprowadziła go na stację PKP. Wsiadł do warszawskiego pociągu, odsunął okno i rzekł: - To niemożliwe, byś była dla mnie. - Dla ciebie! Tylko dla ciebie! Tak chciałam krzyczeć, ale głos stanął mi w gardle. Miała dwadzieścia jeden lat, gdy wreszcie zdała maturę w liceum dla pracujących. Zaraz wzięła żyłkowąsiatkę na za- kupy, spakowała do niej podkoszulek, majtki, szczoteczkę do zębów i powiedziała do rówieśnicy z podwórka: - Czeka nas robota na poczcie albo w banku. Jedziemy do Warszawy. Ruszyły ulicą Długą w stronę dworca. - Wróć! - krzyczała matka rówieśnicy. - Nie oglądaj się - upominała ją Marta. -Jak zawrócisz, to już zostaniesz tu na zawsze. Zgnijesz w bankowym okienku. (Podobno dzisiaj rówieśnica z podwórka pracuje w wielkim warszawskim banku, jest tam kierowniczką). Kupiły bilety. Rówieśnica zdawała na socjologię, Marta na filozofię: - Ze snobizmu, tak siebie wtedy wymyśliłam - mówi dzisiaj. Oblała, znalazła zatrudnienie w Teatrze Rozmaitości jako portierka. Poeta rzadko zaglądał na portiernię. Portiernia to był tylko przystanek w jego włóczędze przez życie. - Byłam jedną z pięćdziesięciu, może stu - mówi dzisiaj Marta. - On nas tak wszystkie odwiedzał, gdy było mu po drodze. Innym kobietom poświęcał wiersze. * Do niedawna na podwórku w Michałówku inne były zapachy. Dochodziły z kuchni, gdzie od świtu do wieczora rządziła pani Wala. Rano pachniało tam parzoną kawą, którą niosła córce do łóżka (bywało na odwrót: kiedy Marta wstawała pierwsza). W południe - prawdziwym obiadem: krupnikiem, grochową, rosołem, pierogami z kapustą. Po południu - konfiturami. Wieczorem - plackiem z rabarbarem, z wiśniami albo ze śliwkami. Fotografii matki nie ma na tableau, wśród zdjęć przyjaciół i znajomych Marty. Matka nie należała do ich świata. Zupełnie co innego w życiu robiła i po co innego żyła. Żyła tylko dla dzieci. Zawsze uśmiechnięta, skromna, wyrozumiała. Nigdy nie prosiła dla siebie, lecz dla kogoś. Tak ją pamięta Marta. Z siedmiorga dzieci ja jedna zaproponowałam jej, żeby na starość zamieszkała ze mną- napisała w pamiętniku. 120 121 - Teraz ona wyobraża sobie, że to jest dalszy ciąg naszego rodzinnego domu i chce tu wprowadzić swoje porządki. Kiedy ktoś z moich przyjaciół zasiada ze mną do nocnego stołu w kuchni, Mama jak nietoperz, w nocnej koszuli, przelatuje między nami. - A czemu to państwo bez światła? - Tak księżyc lepiej widać. Patrzymy w niebo. - Światło księżyca smutne, nie lepiej to pośpiewać? Z wielu rzeczy zrezygnowałam, ale żądania Mamy w miarę ustępstw rosną. Zaproponowała mi, żeby zamieszkała z nami moja chora na alkoholizm siostra. Jest uosobieniem całego upadku, jakiego może doświadczyć alkoholik. Nie ma zamiaru się leczyć, nie chce pracować. Nigdy nie pracowała. Ma pięćdziesiąt jeden lat. Moja osiemdziesięcioletnia mama mówi: - To gdzie ona ma iść? Nie wolno mi pozwolić sobie na myślenie o tym. Zaraz boli mnie wszystko i unieruchamia stawy. r Na teatralną portiernię aktorzy przychodzili do Marty jak do kumpla: grali razem w makao na pieniądze. Aktorów trzeba chwalić, dopieszczać, głaskać- napisała w pamiętniku. - Nigdy nie dorastają nawet gdy są starzy i mądrzy. Za to właśnie ich kocham. Za wieczne marzycielstwo o doskonałości. Czyż poezja nie jest tym samym? Na portiernię najczęściej przychodziły aktorki. Polubiły Martę. Bo zawsze ich cierpliwie słuchała, kiedy miały problemy z rolą albo z facetami. Nie oceniała tego, co mówią, a przynajmniej zdawała sobie sprawę, że portierce nie wypada. Wolała spokojnie grzać się w scenicznym blasku koleżanek - tak koleżanki dziś to wspominają. Marta trochę inaczej: - W trakcie spektaklu zostawiałam swój kącik pod opieką bufetowej Fredzi, a sama siadałam na widowni. Grali "Cień" Młynarskiego albo "Happy End" z songami Brechta/Weilla: Przeważnie każde przedstawienie przedłużane było tak zwa- nymi rozmowami o sztuce, właśnie w mojej portierni, przy bufecie Fredzi. Potem jednak ktoś mówił, że czas iść, ktoś się podnosił, ktoś składał karty. A we mnie wszystko wołało: Nie wychodźcie! Tam nie ma nic godnego uwagi! Tu jest prawdziwe życie. Tam co najwyżej czekają na was żony i mężowie. Nie gaście świateł! Dyrektor teatru przychodził do Marty jak do portierki: - Wszyscy już wyszli pani Marto. Proszę sprzątać scenę. Nie chciała sprzątać. Spróbowała po raz drugi zdać na filozofię, oblała. Wróciła do Łowicza. Kolega z podwórka, sierota wojenny, już mocno czerwony i ważny w powiecie, załatwił jej posadę dyrektora Gminnego Ośrodka Kultury w Kocierzewie z siedzibąw Boczkach Chełmońskich. Zamieszkała z mamą w Łowiczu: w bloku, bo na miejscu ich domu przy Długiej postawiono osiedle z płyty. Gminie Kocierzewo nie podobało się, że dyrektorka wydaje pieniądze bez konsultacji i to zwykle na honoraria dla aktorów stołecznego Teatru Rozmaitości (zapraszała znajomych, by w Boczkach szerzyć kulturę). Więc i stamtąd wyleciała. Ale w górę: do Wojewódzkiego Domu Kultury w Skierniewicach. Opiekowała się tam amatorskimi zespołami teatralnymi. Pisała wiersze: Skradam się cichą miedzą ;• i> ,.>::;-:'vi do ciebie jaki nie istniejesz •:•••.•'' :^i; -i.- po łąkach nie przepadnę mówię sobie nie przepadnę ; - powtarzam na rozdrożach H Mnie skradli już dawno już dawno skradli mnie Cyganie nie spuszczę z tonu* * Wiersze Marty Kucharskiej cytuję za: "Proste równoległe" (Czytel nik, Warszawa 1984). . •. . ,,. . ,.. . '.-•,. 123 122 /» W Łowiczu odwiedzał ją czasem Edward Stachura. Wtedy umierała z radości, choć Łowicz był dla niego jedynie przystankiem. Kiedy w "Twórczości" opublikował "Fabuła rasa", nie uśmiechał się już tak jak wtedy, gdy przyjechał tu pierwszy raz. Szli razem po łowickich błoniach, a on mówił o marności świata. O tym, że dostaje dużo listów, ale ich nie otwiera. Bo po co? Podarł wszystkie fotografie, pozbywał się rzeczy. Ona wykrzyczała mu, że ukochał śmierć, że to już żadna poezja, a obłęd. Że buduje sobie legendę. Poeta się obraził i wsiadł do pociągu bez słowa. Nagrała na kasetę swój list i za poetą wysłała pocztą do Warszawy. Mówiła wolno, zbolałym głosem: Jesteś jeszcze? To muszę ci powiedzieć, co nie zdążyłam. Pewnie sprawiam ci kłopot, że to na taśmie, ale tak mogą najszybciej, bo nim się slowa napisze, to dziesięć razy się skreśli, poprawi, podrze papier. A tak się mówi i ma to wagę pierwotną, jak w sercu. Bo niektóre slowa tam powstają, nie w głowie, w umyśle, zamyśle. W sercu, w jednym bólu, w ranie przeczystej. Tak właśnie chcę ci teraz powiedzieć, jeszcze raz mnie posłuchaj. Ja wiem... ten stan twój skąd. Wiem, mam tę pewność, że to ona, ta suka, że to śmierć. Wiem, to śmierć. Obłaskawia cię, łasi się, ukazuje iluzje. Iluzje żaluzje. Uwierz mi kochany. Ja to wiem. Ja kobieta. Niektóre z nas to wiedzą, to śmierć. Będzie się łasić, chodzić koło ciebie... Poeta nie odpowiedział. Zniknął Marcie na cały rok. Podobno pojechał na chwilę do Francji, ale nawet kartki stamtąd nie przysłał. Aż nadszedł początek kwietnia 1979 roku. Stachura miał w kieszeni bilet na trasę Warszawa-Łowicz. Wysiadł w Bed-narach. Stanął na torach. Przeżył, stracił prawą dłoń. Straszliwe było to uderzenie, które otrzymałem w plecy i w głowę wtedy, kiedy stałem nieruchomo na torach - pisał w notatkach. - Słyszałem, jak maszynista zatrąbił, dwa razy, • i zobaczyłem, skręciwszy głowę, jak elektrowóz jak wielka góra jedzie wprost na mnie. Ale nie ruszyłem się z miejsca tego. Jakby mi nogi wrosły w ziemię. Marta mówiła, że z Bednar przywiózł mnie do Łowicza maszynista elektrowozu. Marta miała wtedy dwadzieścia pięć lat. W sali szpitalnej stała przerażona. Zajęła się ukochanym. Z łowickiej chirurgii zawiozła go do szpitala psychiatrycznego w Drewnicy. Rzuciła pracę w Skierniewicach i przeniosła się do Warszawy na Rębkowską, do jego mieszkania. Stamtąd codziennie dojeżdżała do Drewnicy. Potem także pod Aleksandrów Kujawski, gdzie poeta wyjechał szukać spokoju w domu swej starej matki. Kiedy Marta mu towarzyszyła - towarzyszyła non stop. Gdy szedł do łazienki, klękała pod drzwiami i przez wywietrznik patrzyła, czy poeta siada na sedesie, czy się wiesza. - Jednak jestem dla niego - myślała. - Żyję, by go ratować. Więc żyła bez snu, w trwodze, bezradna, bez pomysłu co dalej. Marta jakże jest opiekuńcza - notował. - Dodaje mi nieustannie ducha, którego we mnie nie ma. Jakże chciałbym się jej odwdzięczyć w taki sposób, żeby móc j ej powiedzieć, że czuję się lepiej, ale cóż mogę na to poradzić, że ciągle nie mogę jej tego powiedzieć, bo byłoby to kłamstwo, a z kłamstwem, na domiar złego, już absolutnie nie mógłbym żyć. Podobno ustalili - jeśli wierzyć Marcie - że wkrótce wezmą ślub. Żeby być bliżej, bezpieczniej. Ale najpierw trzeba było wrócić do Drewnicy, potem podjąć próbę wspólnego mieszkania w Warszawie przy Rębkowskiej. Kurzu pełno, pajęczyny. Marta sprząta. We dwoje poradzilibyśmy sobie szybko. Aleja, zjedna lewą ręką, co mogę zrobić. Przeszkadzam tylko. Potem znowu Drewnica, potem znowu lepiej. Podobno mówił: - Będę żył. Ale stało się inaczej. Edward Stachura uciekł z Drewnicy. Marta wraz dwiema innymi osobami znalazła go zabarykadowanego w mieszkaniu przy Rębkowskiej. Wisiał. Odcięła go. 125 124 Uporządkowała rękopisy i dokumenty po samobójcy. Zaniosła je do redakcji "Twórczości". Stamtąd trafiły do Muzeum Literatury. Wzbudziło to sprzeciw rodziny tragicznie zmarłego. Mówili o Marcie: jakim prawem, kim ona jest? Ona o sobie: niedoszłą wdową. Wyprowadziła się z mieszkania przy Rębkowskiej ponaglana przez bliskich zmarłego. Po latach napisała w pamiętniku: Gdyby mnie kochał, nie zabiłby się. Oczywistość tego faktu docierała do mnie długo. Wraz z całym światem odrzucił i moją miłość. - W Michałówku ciągle upał. Marta Kucharska pije chłodną herbatę. Czeka - powiedziałyby jej koleżanki aktorki. Są bezlitosne: - Pół Warszawy miało do niej pędzić. Do księżnej naszej, do królowej. Gówno prawda. Wspomnienie o Marcie Kucharskiej budzi w nich emocje. Pierwsza z aktorek tłumaczy: - Ludzie szukają w przyjaźni bezpieczeństwa, a do Marty nie można mieć zaufania. Jest jedną wielką kreacją, wymyśloną od początku do końca7 głupio wymyśloną, bez polotu. Kręciła się koło ludzi twórczych, z nazwiskami, bo zawsze chciała być taka jak oni. Rywalizowała, wchodziła w bezsensowne konkurencje, najczęściej z kobietami. Były to dziewczyny, które coś w życiu osiągnęły: urodziły dziecko, napisały dobry wiersz albo zagrały dobrą rolę na scenie. A ona siadała obok i ogłaszała: my dwie utalentowane osoby, a tak nam się źle powodzi. Zawsze fascynowała się cudzym światem, wchodziła w te cudze światy, żeby się pokazać: oto jestem. Druga dawna przyjaciółka z Rozmaitości: - Marta jest uzależniona od cierpienia. Wmawia sobie, że jest nim naznaczona. Cierpienie ją stymuluje. Kiedy cierpi - czuje się spełniona. Kocha chorobę i śmierć. Jakieś substytuty życia, protezy. Tylko ja, Marta Kucharska, potrafię kochać jak nikt. Tylko ja potrafię tak się przywiązać do drugiego człowieka. ' 126 Została na etapie romantycznej, metafizycznej poetki, która cały świat buduje na sile słowa. Kiedy opowiadała o czymś, potrafiła przykuć uwagę ludzi. Ale kiedy już weszliśmy w ten jej świat, tam było tylko: daj, daj, daj. Czuj się odpowiedzialny za moje życie, moje nieszczęścia, porażki, wybory, świry. Na początku przyjaciele czasem zaglądali do Michałówka. Z jednym z nich Marta przetłumaczyła trzy książki (m.in. "Ujawnij się. Prawda gejów i lesbijek"). Aż wreszcie przyjaciele otrzymali od Marty list. Wszyscy taki sam. Chodziło w nim o to, że kiedy przyjeżdżają, to powinni przywieźć cukier, herbatę, obiad. Bo w jej domu nie ma pieniędzy i ona czuje się wykorzystywana, a z nią i jej stara matka. Po liście został Marcie jeden stary przyjaciel, bo listu nie dostał. Nie ma rodziny, ma czas. Przyjeżdża do niej na wieś raz na tydzień i przekonuje, by zaczęła się leczyć. Od operacji minęło już pięć lat. Choroba się rozwija. c. To była operacja rąk. Po powrocie do Michałówka Marta napisała: Mam nowe zreperowane dłonie. Ze starymi, które choroba powykręcała w niezwykłe fantazyjne kształty, żyć już było trudno. Nie umiem odpowiedzieć sobie napytanie, na ile decyzja operowania dłoni wypływała z potrzeby poprawienia ich funkcjonalności, a na ile z chęci zmiany ich wyglądu, który mógł być co najmniej przykry dla innych. Po sobie wiem, że wszystkie fizyczne niedoskonałości osób, które kochałam, mnie samą rozczulały, budziły tkliwość i chęć niesienia pomocy. Pisała jeszcze: Zwariuję, to rzecz raczej pewna. W gminie odmówili mi dzisiaj pomocy, choć prosiłam o nią w niewielkim wymiarze. Zalecenia poszpitalne nakazywały, aby pielęgniarka z ośrodka pomocy społecznej przychodziła na cztery najmniej godziny dziennie. Ja prosiłam tylko o te cztery godziny raz w tygodniu, żebym mogła utrzymać dom w czysto- 121 ści, nie ryzykując zniszczenia efektów operacji. Mowy nie ma. Ta potrzeba kojarzy się paniom z opieki z nędzą i alkoholizmem, a ja nie dość, że trzeźwa, to jeszcze własnoręcznie samochodem przyjechałam. q Ból zaczął wykręcać ręce Marty, gdy miała dwadzieścia pięć lat i żyła już wtedy wśród przyjaciół w wynajętym mieszkaniu przy ul. Capri w Warszawie. Łykała proszki i płakała po samobójcy. - Wstawaj - mówili współlokatorzy. - Ta choroba jest z głowy. Wiele było takich mieszkań w Polsce, gdzie żyło się wspólnie, w pogardzie dla rzeczy i bez stałego zatrudnienia. To dawało przyjemne poczucie niezależności - mówią ci, którzy pamiętają tamtą Martę. - Nikt cię nie wyrzuci z pracy, bo nie pracujesz. Po co pracować, kiedy za zarobek nic nie kupisz? Chcesz lodówkę, pralkę? Musisz załatwić talon, dać łapówkę, upodlić się. Taką postawę mieszkańcy Capri odrzucali. - Było w tym poczucie wyższości - wspominają znajomi. - Wychodzisz nad ranem z knajpy i widzisz kolejkę przed rzeźnikiem. O nie! To nie dla mnie. Ja się śmieję, palę trawę, bawię, tworzę. Marta pisała wiersze: 1 Nie było pana - nazywam się czekanie ii Przy szedł pan •;••-' -nazywam się nadzieja '-'••'. Był pan - nazywałam się pragnienie Pan poszedł - nazywam się niespełnienie Na Capri zawsze brakowało pieniędzy. Wszyscy od wszystkich pożyczali. Ktoś zarobił na winobraniu we Francji, ktoś coś zrobił i sprzedał. Jedni malowali obrazy, inni nawlekali na żyłkę kolorowe koraliki, szyli szelki, robili na drutach. 128 Ludzie wzajemnie się odwiedzali, pili wódkę i rozprawiali o tym, czy dzieci warto wychowywać na uczciwych ludzi, czy nie, bo sobie w życiu nie poradzą. I planowali: wyprowadzimy się na wieś, posadzimy czosnek, zrobimy fortunę. Albo będziemy hodować kozy i karmić je ekologicznie. - Się zrobi, się posadzi - pamiętają ci, którzy wtedy tak mówili. Tak na świat patrzyła Marta. Takie życie jej się podobało. Aż przyszedł stan wojenny. Na Capri składało się "Głos" i inną bibułę, o czym Marta zawsze wspomina z dumą. - Nawet nieźle za to płacili - znajomi pamiętają. - To nam pozwoliło przetrwać wojnę. 1 « W Michałówku Marta włącza komputer i przegląda listy wysłane i otrzymane ostatnio e-mailem. Szły ze wsi na wieś, spośród pól, gdzieś na inne pola. Marta znalazła adres komputerowy wydawnictwa w niedawno kupionej książce i zwyczajnie napisała: Szanowni Państwo, czy wydawnictwo Ruta byłoby zainteresowane wydaniem moich opowiadań, które pozwalam sobie zaprezentować w załączonym pliku? Serdecznie pozdrawiam i łączę wyrazy szacunku. Marta Kucharska. Są to opowiadania dla dzieci. Nadeszła odpowiedź: Ruta nie jest wydawnictwem komercyjnym, ani właściwie żadnym. Jest nas dwie osoby i po prostu wydaliśmy dwie moje książki. Polecam Pani wydawnictwo WAB w Warszawie. Są bardzo profesjonalni. Opowiadania bardzo mi się podobają. Z poważaniem Olga To-karczuk. Drugi maił Marty: Szanowna Pani, niestety WAB nie chce moich opowiadań. Szkoda, bo zanim znów zmobilizuję się, żeby zaopiekować się ich losem, upłynie trochę czasu. Ale to tak na marginesie wspominam, bo piszę, żeby podziękować Pani za "Dom dzienny, dom nocny". Przeczytałam książkęjed- 129 nym tchem, a potem drugim i wielką mi sprawiła przyjemność. Zapewne zna Pani tę satysfakcję, która jest równocześnie żalem, że trzeba się rozstać z bohaterami. No i właśnie tak było. Dziękuję. -. -j Poetkę Barbarę Sadowską- samotną matkę z wieżowca przy ulicy Hibnera (dzisiaj Zgoda) - Marta Kucharska poznała przypadkiem dwadzieścia lat temu, gdy w Związku Literatów załatwiała ostatnie sprawy Edwarda Stachury. Poetka znała dobrze ukochanego Marty, bywał u niej w mieszkaniu. Nazywała Martę jego Ostatnią Narzeczoną. - Świadczyła, że to nie był sen - wspomina Marta. - Razem cierpiałyśmy, sieroty. Łączyła nas miłość do Edka. Poetka załatwiła Marcie list polecający od Zofii Kuratow-skiej - znanej opozycyjnej lekarki - do innego opozycyjnego lekarza w Instytucie Reumatologii. Tam postawiono diagnozę: gościec. I zastosowano kurację złotem. Kuracja czasem dawała efekty, czasem nie. Bo życie przy Hibnera - gdzie w końcu Marta przeniosła się z Capri - było burzliwe i wyczerpujące. Dwa ciasne pokoje ze ślepą kuchnią. Gospodyni lubiła się napić i miała serce miękkie dla chłopaków. Służba Bezpieczeństwa, z pomocą oficjalnych mediów, przekonywała, że są to najważniejsze cechy poetki. A miała kilka innych: szlachetność przede wszystkim. Kobieta kryształ - tak dzisiaj mówią o niej przyjaciele i znajomi. Trwał stan wojenny, a ona szykowała paczki dla więzionych robotników albo jeździła na procesy w najdalsze miejsca Polski, by sądzonemu przekazać papierosy. W tym czasie Marta siadała w pokoju syna poetki i pisała wiersze. Dniem i nocą mieszkanie przy Hibnera było pełne hutników, mechaników, ślusarzy, księży z gór albo znad morza, nastolatków, poetów i tych, którzy chcieli być poetami. Każdy mógł tam wejść, zjeść, wyspać się i liczyć na pomoc. A więc i Marta tam nocowała: dziewczyna z Łowicza. Kochała gospodynię, gospodyni rozumiała jej biedę. - Byliśmy rodziną- wspomina Marta. Podarowała synowi poetki relikwię: chlebak po samobójcy. To niezwykły prezent dla nastolatka, który sam pisał wiersze pełne buntu. Uczył się w liceum. Nazywał się Grzegorz Przemyk, miał osiemnaście lat, gdy milicjanci najpierw go wylegitymowali, a potem zabrali na komisariat i skatowali na śmierć. Poetka z żalu za synem zachorowała na nowotwór. Napisała karteczkę: Marto Kucharska! Nasza przyjaźń była pomyłką. Barbara Sadowską. Umarła. Co się między nimi stało? Marta: - Nie wiem. 12 Marta Kucharska pracowała w biurze poselskim Jacka Kuronia. - Zatrudnił sobie poetkę do odpisywania na listy - wspomina złośliwie, bo miała już za sobą debiutancki tomik poezji wydany w Czytelniku. Tylko miłość nie ginie w nieszczęśliwych wypadkach , <• • Długo i cierpliwie zdycha : ; w swoich szpitalach w znanej stacji obsługi - części zamiennych brak. Zakochała się w Jacku Kuroniu: - Za wielkoduszność, za romantyzm. Pomogła mu napisać książkę "Gwiezdny czas". I słono sobie za to policzyła - mówią w Warszawie. - Nie miałam wtedy wyjścia - mówi Marta. - Walczyłam o przetrwanie. Dwadzieścia lat szlifowałam chodniki - napisała wtedy w pamiętniku. - Ale teraz dziękuję, ja tu już wysiadam. Kupiła dom wśród pól. Osuszyła jego wilgotne ściany, zbudowała łazienkę. Starczyło jeszcze i na taniego yolkswagena. W Michałówku miała hodować kozy, uprawiać pomidory. To zbyt trudne. Nie wyszło. Wyszedł następny tomik poezji: z nagą Martą na okładce. 131 130 -, n Raz upał, raz deszcz albo śnieg i mróz. Pani Wala umarła. Z Łowicza do Michałówka zaglądają siostrzeńcy i ich dzieci. Marta nazywa je wnukami. Podsuwa im ciekawe książki, robi lekcje. Smuci się, gdy przyjeżdżająrzadko. Wkurza - gdy za często. Jest jej dobrze, cicho, spokojnie. Tak wszystkich zapewnia: - Dla mnie kompresem jest przyroda, moja wieś. Wciąż nie mogę uwierzyć, że wpisałam się w ten krajobraz i że to już chyba na zawsze. Ten krajobraz Marta pragnie zapisać w pamięci wnuków. Zabiera je na dalekie spacery, pokazuje stare domy, ciemne leśne drogi, a nocą zarośnięte cmentarze. Mówi: - Wszystko jest poezją. Tak teraz tworzę. Kiedy to zrozumiałam, poczułam ulgę. 1999 ,,.::." " Mówię ci, tam byta enklawa tajemna 1 Piotr Skrzynecki: - Oj, to zupełnie jak u Felliniego, prawie... Tamte czasy stająsię coraz mniej uchwytne, coraz trudniejsze do opisania. Jan Nowicki: - To się opiera próbie opisu. Piotr Skrzynecki: - Tak było. Jan Nowicki: - Wszystko było poniekąd i do pewnego stopnia. Piotr Skrzynecki: - Skąd to się wzięło? Ta niezwykłość, niesamowitość, dziwność tego miejsca. Czy to dlatego, że to jest blisko tego wszystkiego, czym sąPlanty, czym jest Wisła, czym jest Wawel? Krzysztof Litwin: - Daty, daty, proszę mnie nie pytać o daty. Piotr Skrzynecki: - Bo to jest miejsce dziwne. Odizolowane od całego miasta, a jednocześnie w samym centrum Krakowa, tuż obok Wawelu, dzwonu Zygmunta. Mówię ci, tam była enklawa tajemna. Może przez te podwodne żyły-nie żyły... 133 Krzysztof Litwin: -Wszystko tam płynęło. Pięknie, wesoło, szybko, wariacko, tragicznie, nostalgicznie. Piotr Skrzynecki: - Ludzie odchodzą, domy zaczynaj ą być, wiesz, zmieniane, malowane. Tu trzeba się spieszyć. Jan Nowicki: - Każdy fakt jest trudny do zdefiniowania. Piotr Skrzynecki: - Jeżeli się spotkamy po śmierci, a mam ten zamiar, to ja tak samo ci powiem, że tamten czas się skończył, no umarł po prostu. Piotr Skrzynecki mieszkał na Groblach pół wieku, w mieszkaniu Janiny Garyckiej. Mówił: - Ten plac Na Groblach -najbardziej ponury, zapluty plac w Krakowie - właściwie dzięki tej Janinie Garyckiej to był przez lata jedyny taki prawdziwy ośrodek, nazwijmy to, artystyczny. Bo tam naprawdę przychodziło mnóstwo ludzi do tej kuchni i na to podwórko, po którym biegały szczury.* « Janina Garycka mieszka na Groblach w narożnej stuletniej kamienicy numer 12, w mieszkaniu numer 2, na parterze. Mówi o sobie: - Jestem trochę osobą kabaretową, a trochę na serio. Przyjaciele mówiąo niej: niezwykła, niebywała, niesamowita, inteligentna, znakomicie wykształcona, oczytana, szalona, niezależna, wolna, odważna, kobieca, subtelna, wrażliwa, gorliwej wiary, ale nie dewotka, myszka, ale dama, może największa dama w Krakowie. Ojciec był nauczycielem łaciny i greki klasycznej, nie podobało mu się zaangażowanie córki w Piwnicę. Ona - studentką profesora Kazimierza Wyki, który jej pracę magisterską uznał za doktorską, a magisterską kazał napisać jeszcze raz. Ku wściekłości profesora Janina zrezygnowała z kariery naukowej. (- To był taki parszywy czas - powie po latach * Mówił tak do Zbigniewa Benedyktowicza, etnologa. Ich rozmowę zamieściły "Konteksty - Polska Sztuka Ludowa" nr 3/4 z 1992 r. Stąd pochodzą wszystkie cytowane wypowiedzi Piotra Skrzyneckiego. w książce Joanny Olczak-Ronikier). Zeszła do Piwnicy. Na jej inauguracji (data? data?) czytała własną bajkę o słowikach. Potem bywała tu każdego wieczora. Doktor filologii, a piwniczna scenografka, malarka miniaturzystka, konserwator zabytków, pomysłodawczyni wielu piwnicznych programów, organizatorka wystaw, promotorka talentów, artystyczny doradca, strażniczka piwnicznych tradycji, szara eminencja Piwnicy, filar Piwnicy, pani na Groblach, towarzyszka Piotra. Piotr po przyjeździe z Łodzi do Krakowa mieszkał w różnych miejscach. - Zapewne był uciążliwym lokatorem - uśmiecha się dziś jego starszy brat Józef (pan w szarym garniturze). Więc najpierw mieszkał u państwa Niedziałkowskich (adres? adres?), potem na waleta w akademiku, potem (a może wcześniej) u państwa Skąpskich, też na Groblach, ale pod trójką, potem jeszcze gdzieś. Mówił: - Nie miałem mieszkania przez trzy lata prawie, dlatego tak dobrze znam Kraków od tej mniej znanej, jasnej jego strony, czy może raczej od tej ciemniejszej, tego podziemnego światka, bo mieszkałem wszędzie gdzie popadło, codziennie gdzie indziej prawie. Wreszcie złamał nogę. Według Leszka Długosza: na rowerze. Był rok 1960. Na Groblach, po śmierci ojca, Janina mieszkała jedynie z dwiema ciotkami: Antosią i Olą. Wzięła więc Piotra ze szpitala i przywiozła do domu. - Bo miała świadomość - mówi teraz Leszek Długosz - że nikt inny nie zniesie go dłużej niż kilka dni. - Piotrek - mówi Janina Garycka - musiał mieć wtedy opiekę. - Po raz pierwszy w Krakowie - opowiada Józef Skrzynecki - Piotr nie był w czyimś mieszkaniu sublokatorem, ale pełnoprawnym członkiem rodziny. To było mu bardzo potrzebne. - On był czaruś - mówi Janina Garycka. - Oczarował nie tylko cały Kraków, ale i moje dwie stare ciotki. - O Janinie i o ciotkach mówił: moje lokatorki - pamięta Leszek Długosz. Ciocia Antosią - matka dwóch synów. Jeden zginął w Oświęcimiu, drugi w Starobielsku. Dawniej właścicielka ka- 135 134 mieniczki w Podgórzu, pod koniec żyła z mizernego grosza od swego eks-męża. - Śliczna gołąbeczka z niebieskimi oczami i czerwonym szalem - pamięta ją Leszek Długosz. - Miała mocny sen i słaby słuch - mówi Janina. (Powinna dodać: co cioci zapewniło w miarę spokój na starość). Ciocia Ola - młodsza od Antosi, więc miała lepszy słuch (co nie zapewniło jej spokojnej starości). Wiejska nauczycielka na emeryturze, objął ją tak zwany stary portfel. - Była dla nas szalenie cierpliwa - mówi dziś Zygmunt Konieczny. - Wspaniale gotowała - dodaje Miki Obłoński. To ona rządziła tym mieszkaniem. Mieszkanie w amfiladzie: ciemny przedpokoik (półtora metra na półtora), pierwszy jasny pokój z dwoma oknami (tu we wnęce, za malowaną kotarą, spał Piotr); kolejny mniejszy i ciemniejszy - to pokój Janiny. Stąd drzwi do pokoju ciotek, a także ciasny korytarzyk. Tu: drzwi do łazienki, do toalety i do kuchni. - Ja w kuchni bywałam rzadko - tak o swojej kuchni mówi dzisiaj Janina Garycka. ą Pełno tu sprzętów: duży kredens, piec kaflowy, taborety, ławki, stół nakryty ceratą, kuchenki, zlew, szafki, sza-feczki, kufry. Część z tych dwunastu, może siedemnastu metrów kwadratowych zajmuje tzw. altana, czyli wygrodzone miejsce, gdzie dawniej zapewne stało łóżko służącej. Dziś pełno tu wszystkiego, co może się kiedyś przydać. Kuchenne okno i drzwi wychodzą na ciemne podwórko. -1 to jest bardzo śmieszne - mówił Piotr - że to nie była żadna koncepcja, wiesz, estetyczna, czy coś w rodzaju manifestu, czy wymyślonego programu artystycznego, żebyśmy się mogli w tej kuchni spotykać. Po prostu nie było gdzie. Pół godziny po kabarecie musieliśmy wychodzić z Piwnicy, wyrzucali nas natychmiast. -Aartyści muszągdzieś pójść, rozładować emocje, niektórzy napić się wódki - mówi Krystyna Zachwatowicz. - Kuchnia powstała z braku miejsca i z głodu. Koniec miasta to był początek kuch- ni. To był pierwszorzędny lokal nocny - opowiada Jan Nowie -ki. - Takiego salonu nie było nigdzie indziej na świecie - zachwyca się Leszek Długosz. -A do salonu nie każdy ma wejście - mówi Jan Kanty Pawluśkiewicz. - Bo bez przyzwolenia Piotra tam się raczej nie bywało - kończy Zygmunt Konieczny. Więc najpierw przez Piwnicę przebiegał szept: kiedy się skończy kabaret, idziemy do Piotra. Ale nie wychodzono od razu. Czekano, aż rozgrzane sztuką i wódką towarzystwo zacznie się kruszyć. To była pierwsza zapora. Trwało to czasem godzinę, czasem trzy. Wtedy dostawało się osobisty bilet - zaproszenie od Piotra lub od któregoś z jego aktualnych asystentów. To była druga zapora. Ale nie każdy artysta Piwnicy miał wstęp do kuchni. - Tylko ścisła egzekutywa - mówi Leszek Długosz. Piotr zapraszał także przyjaciół spoza Piwnicy i niektórych gości spoza Krakowa. - Zaraz za progiem Piwnicy trzeba było stawiać trzecią zaporę - mówi Jan Kanty Pawluśkiewicz. Oto rozentuzjazmowane artystki, podpici artyści i ci, co bardzo chcieliby być artystami, już się dowiedzieli, już są gotowi do dalszej zabawy, biesiady, dysputy, popijawy. - Tacy satelici piwniczni, których Piotr raz chciał, raz odrzucał - wspomina Zygmunt Konieczny. Więc żeby zgubić satelitów, grupa wtajemniczonych pierzchała gdzieś w Planty, alejki, uliczki, zaułki i podwórka, by po kwadransie zajść na Groble i po cichu zastukać w lewe okno pokoju Piotra. Piotr już tam był, przyszedł wcześniej zjedna, może z trzema osobami. One zostawały za rogiem, on dzwonił do dozorcy Jana, który go nie lubił i z krzykiem otwierał mu bramę. Piotr wchodził sam, za plecami dozorcy robił szkaradkę (złośliwą minę), wchodził do mieszkania na parterze i po chwili uchylał okno od strony ulicy. W ciągu tych lat przez okno Piotra wgramoliły się setki, jeśli nie tysiące ludzi sławnych i nikomu nie znanych: Wań-kowicz, Łomnicki, Kucówna, Hanuszkiewicz, Hasior, Kome- 137 136 da, Osiecka, Dymny, Radwan, Konieczny, Długoszowie, De-marczyk, Pawluśkiewcz, Litwin, Nowicki, Zachwatowicz, Wajda, a także brat Piotra, także trzecia żona Hemingwaya, znana paryska pieśniarka Patachou, pisarz noblista Pablo Neruda, także emisariusze z Warszawy 1968; także jakiś pijaczek z sąsiedniej ulicy, jakiś znajomek z Plant, jakiś ubek z SB, bo jak w każdym salonie bywa, trafiała się tam czasem osoba nieznajoma albo niepożądana. Przez okno Piotra do mieszkania Janiny wlało się morze wódki. - Jak nie było sponsora, robiliśmy ściapki - pamięta Miki Obłoński. Janina często krzyczała, że po takiej nocy nikt nie myje kieliszków. Więc Piotr wyrzucał je przez kuchenne okno. Dlatego przez okno w jego pokoju oprócz morza wódki wniesiono także dziesiątki kieliszków - to był bilet wstępu na nocne Groble. Po pokonaniu okna nie wolno było iść wprost do kuchni, bo droga wiodła przez pokój Janiny. A ona próbowała tam zasnąć. - Janinka nigdy nie piła wódki, śmiano się z niej, że ona wódkę wdycha - śmieje się dziś Zygmunt Konieczny. - Dla niej te podpite już na wejściu tłumy były nieciekawym towarzystwem - dodaje Miki Obłoński. - Choć o niektórych gości rywalizowała z Piotrem. Miała pretensje do tych, którzy przyszli nocą, a mieli przyjść za dnia, do niej - pamięta Bogusław Słota, dawny piwniczny oświetleniowiec. Nocne biesiady w pokoju Piotra nie miały sensu. Tu nie było naczyń ani kuchenki, potrzebnej do zaparzenia herbaty. No i konieczna toaleta była tam: w korytarzyku przy kuchni. Więc po cichutku, bo północ wybiła dwie albo trzy godziny temu, z pokoju Piotra przez ciasny przedpokoik goście wychodzili na klatkę schodową. Stamtąd, po ciemku, kilka schodów w dół, bezszelestnie, na podwórko pełne szczurów. Z podwórka przez kuchenne drzwi - do kuchni. A tam wrzask do rana. Dziesięciu, czasem trzydziestu gości siedziało (raczej stało) w chłodzie (kuchnia nie miała ogrze- wania), w smrodzie (palili wszyscy, ktoś smażył cebulę), w bałaganie i brudzie (porządek cioci Oli w minutę zmieniał się w pobojowisko), w ciasnocie (z każdym miesiącem kuchnia była coraz bardziej pełna wszystkiego, co kiedyś może się przydać). Jeden przez drugiego: o Piwnicy, co i jak mówić, co śpiewać, gdzie stać na scenie; o tym, czy to dobrze, że Rynek mają wyłożyć granitowymi płytami; o pomnikach i o kościołach na Plantach; o tym, czy Ewa powinna śpiewać przerobione teksty Tuwima; o Gomułce, potem o Gierku; o Warszawie, Paryżu, Łodzi, Wilnie; o Szekspirze, Miłoszu, Gombrowiczu. Piotr od razu zjawiał się tam, gdzie za chwilę mogła siąść atmosfera: żartował, prawił komplementy albo szydził. Zygmunt sprzedawał plotki o kimś z obecnego tutaj towarzystwa. Plotka kosztowała dziesięć złotych albo pięćdziesiąt, albo sto. Jak już miał taką za pięćset - nie było rady - trzeba było kupić, bo pewnie była paskudna, a Zygmunt groził, że puści jądalej. Fundusze ze sprzedaży plotek niesiono przez podwórko, klatkę schodową, mały przedpokoik, pokój Piotra i okno prosto do pewnego krawca przy Siemiradzkiego albo na Wielopole, gdzie pod ósemką mieszkała miła babcia, zawsze dobrze zaopatrzona. Ą Wstawał późno. Może jeszcze przed poranną toaletą (Piotr dbał o higienę, więc ablucje trwały długo), a może zaraz potem, spoglądał w okno. -1 to jest zabawne, że ilekroć chciałem opowiedzieć to, co tam widziałem, nikt mi nie wierzył. To, co widział, chciał pokazać w filmie i w przedstawieniu "O groblach na Groblach": - Te zdarzenia ja chcę opowiedzieć mojej własnej babce - co nie będzie w tym filmie wyraźnie powiedziane. To jest moja z nią rozmowa, takie do niej przesłanie. A ja oglądam te Groble, jakbym umarł. Znane jest powiedzenie Marka Aureliusza: Pamiętaj człowieku, jak się budzisz dzisiaj rano, traktuj siebie jakbyś umarł wczoraj, a dziś zmartwychwstałeś, i żyj tak, jakbyś chciał. «,.,. 139 138 T Film o Groblach nigdy nie powstał. Ale powstał zapis rozmowy na ten temat: - Scenki, jakie wybrałem? Jedna piękna historia: Luiza striptizerka, która też umarła - chciałem, żeby ten motyw umierania tam się powtarzał, bo film będzie oparty raczej na tych, co umarli, niż na tych, co żyją. Ta Luiza zrobiła striptiz na placu całym, na moje urodziny, wspaniałe to było, ludzie zupełnie zwariowali, ze strachu, z przerażenia. To było w sześćdziesiątym czwartym, rozebrała się do połowy. Ona przychodziła do nas do kabaretu, raz chyba występowała nawet w Piwnicy troszkę, a była to dziewczyna wysoka, o ładnym biuście, ale kompletnie nieporadna, nie umiejąca się nawet rozebrać, i taka drepcząca, nie potrafiąca tańczyć, bo słuchu nie miała, piła dość dużo i tak zrzucała z siebie te szmaty. Pamiętam, to było w Cyganerii, że potem tak o, machała ręką i odchodziła. Pamiętam, że zawsze po striptizie babcie klozetowe zbierały te szmatki rozrzucone. Ale ona kiedyś zrobiła rzecz bardzo zabawną, bo była pijana zupełnie, wyszła do tego striptizu i tak rozebrała się, tylko troszkę potupała i nagle wyjęła sztuczną szczękę i rzuciła nią o ziemię. I to tak totalny sukces odniosło. No wyobraź sobie taki striptiz - sztuczna noga, sztuczne włosy, sztuczne coś tam. I ja chcę to pokazać. I dalej o filmie, który nie powstał: -Aha, będzie ta wspaniała scena, zupełnie niewiarygodna, o tej facetce z nożem w piersiach. Rano mnie obudzili, żeby lecieć na róg Tarłow-skiej i Grobli, gdzie leży jakaś facetka z nożem wbitym w serce. Słuchaj, to było tak okropnie śmieszne wszystko razem, bo ona tam była rzeczywiście, krew się lała, a wszyscy dyskutowali, czy można ten nóż wyciągnąć, czy nie. A Kamila taka miała piwiarnię, wiesz, taka ruda, ta Kamila, jasna gwiazdka. I ciągle to piwo, piwo, piwo, a ludzie zamiast pić piwo, właśnie przy tej z nożem wszyscy stali i ona była wściekła, bo to dla niej strata. W końcu przyjechała karetka, ale wyobraź sobie, z lalką ślubną na przodzie. Okazało się, że jeden pielę- gniarz brał ślub i pojechał karetką na wesele, słuchaj, i wracali, no i ktoś go zawiadomił. Przeżyła. Żyje do dziś ta pani. Ma pięćdziesiąt, osiemdziesiąt lat. No a Kamila wreszcie mówi, no to chodźcie na piwo, wzięła i słuchaj, niebywałe, to do niej niepodobne, ona taka skąpa była, postawiła po raz pierwszy za darmo piwo. I dalej o filmie: - Tam był jeszcze taki złośliwy garbus, który latał po tych Groblach, którego też chciałem wprowadzić, to straszny był taki potwór, latał po nocach, jak widział, słuchaj, że nikogo nie ma w domu, to walił w okno kamieniem, żeby zbić okno, taki złośliwy, wiesz, jak to się mówi, garbaty albo rudy. Janina Garycka: - Był na Groblach słynny garbus, ale bardzo poczciwy i dobry. I była pewna młoda melancholiczka, która czasem wpadała w furię i tłukła miotłą w szyby. Piotrek to swobodnie połączył. Czym mu ten garbus zawinił? Nie wiem. Owszem, była Luiza striptizerka, bardzo ładna, wysoka. Rzeczywiście rozebrała się tu kiedyś i usiadła na oknie, ale z tą sztuczną szczęką to on przesadził. Piotrek sobie różne historie wymyślał, dopowiadał, kreował. I ja dopiero teraz zrozumiałam dlaczego. On nie chciał, by ludzie pytali go o jego życie i o jego emocje. On był dyskretny. O rzeczach poważnych nie rozmawiał z nikim. Jak umarł nam ktoś bliski, Piotrek milczał. Nie chciał pokazywać zbytku wrażliwości, więc nie chodził na żadne pogrzeby. Nie był ani na pogrzebie cioci Antosi, ani cioci Oli. Józef Skrzynecki, brat Piotra: - On był bardzo samotny wśród ludzi. Jan Kanty Pawluśkiewicz: - Był najbardziej samotnym człowiekiem na świecie. Krystyna Zachwatowicz: - On założył sobie życie samotnego człowieka. Do końca tak było, a przecież nie umiał być sam. Leszek Długosz: - Starał się tak żyć, żeby mu na samotność nie starczało czasu. Więc spełniał różne społeczne oczekiwania. Był wesołkiem, cyganem, dyrektorem teatru. 141 140 Jan Nowicki: - Pan Piotr miał to świetnie zorganizowane. Spytałem go, jak on to robi, że tylu ludzi przychodzi na jego imieniny. On mi na to odpowiedział: Panie Janie, pan nawet nie wie, jak to się trzeba upieprzyć, żeby tak było. Pan Piotr miał świadomość, że ludzkie emocje i sympatie muszą być przez niego sterowane. Między jednym uśmiechem a drugą wódką on ustawiał rzeczywistość. Jan Kanty Pawluśkiewicz: - Wielu ludzi po pierwszym i ostatnim spotkaniu z Piotrem popadało w alkoholizm. Setki ofiar. Jan Nowicki: - Pan Piotr był wielkim deprawatorem. On słabej psychice szybko wytłumaczył, że matura i studia są bez sensu. Janina Garycka: - Raz lubił, gdy go adorowano, raz denerwował się, gdy ludzie rzucali mu się na szyję. Jan Nowicki: - Miał wiecznie czerwone, przemarznięte ręce. I ludzie go po tych rękach całowali. Co pana tak liżą, panie Piotrze, wkurwiałem się. A on na to, że jak chcą, to niech liżą, niech liżą. Ale czasem był tym zmęczony. Trudno go było na tym przyłapać. Niecierpliwił się nudą albo ludzką próżnością. Ożywiał się, gdy między ludźmi coś iskrzyło. Ja się cieszyłem jego przyjaźnią, bo tutaj u mnie wszystko było w porządku. Ja nigdy nie miałem stałej kobiety, ja miałem ich wiele. Pan Piotr je kochał, a ja musiałem z nimi spać. Ja nie pozwoliłbym sobie na kobietę, której ten facet by nie polubił. Między nami był jakiś seksualny związek. Leszek Długosz: - Ile ten Piotr namącił, niech się ludziom nie zdaje, że cokolwiek o nim wiedzą. Janina Garycka: - Ludzie pukali tu ciągle do okna, przychodzili z wódką, bo on był takim bohaterem ludowym, on słuchał ludzi i był dla nich cierpliwy. Ale czasem, zmęczony swoją rolą brał książki i szedł czytać pod kopiec Kościuszki. Ewa Wnukowa: - Kiedy był zmęczony, miał ochotę wyjechać do Paryża. Mówił do mnie: chodź, pojedziemy tam, gdzie Que du Louvre przechodzi w Que de la Megisserie, gdzie nad Sekwaną są sklepy zoologiczne i załóżmy tam sklep z czarami i dobrymi rzeczami. Mieliśmy tam sprzedawać kapelusze, z których wyskakuj ą króliki, czarodziejskie kule i świece, które miały wydawać dziwne dymy powodujące uśmiech u ludzi. Janina Garycka: - On wiele lat walczył z myślą, żeby się wynieść z Krakowa, zacząć wszystko jeszcze raz, może inaczej, może w Paryżu. Ewa Wnukowa: - Kochał Wilno. Pamiętam, kiedy zawiozłam go tam po raz pierwszy. W kapeluszu z piórkiem, w długim czarnym płaszczu stanął na stopniach pociągu. Nagle opadł nas tłum podróżnych, chyba z Tadżykistanu. Krzyczeli: Mefisto! Mefisto! Piotr był uszczęśliwiony, że nawet tam go ludzie rozpoznają. Zszedł na peron, a oni dalej łapią go za rękawy. Mefisto. Wkurzył się, kiedy usłyszał, że Mefisto to dezodorant, którym handlowali Polacy. A potem chodziliśmy po mieście, było zimno, chlapa. Do Matki Boskiej Ostrobramskiej wszedł po schodach na kolanach. Zachwycił się, gdy przed innym kościołem jakaś babina w chuścinie rozkazała mu po polsku: zanim tu wejdziesz, wyczyść buty. Jan Nowicki: -Ale jego małżeństwo z Krakowem było nierozerwalne. Stał się niewolnikiem samego siebie, fragmentem architektury, pięknym krakowskim meblem. Jan Kanty Pawluśkiewicz: - Kraków nie był dla niego azylem. Nigdzie nie miał azylu. A sam go stworzył ludziom, którzy przeżywali trudny czas. W kuchni. - Kuchnia trwała. Ewa Demarczyk z Ewą Wnukowa zmywały naczynia po poprzedniej nocy; Piotr serwował herbatę, morze herbaty, palił świece; wszyscy mówili, plotkowali, wrzeszczeli; wtedy Halina Wyrodek szła do Janiny i prosiła ją, by wyobraziła sobie pachnącąłąkę, śpiew ptaków, szelest traw i szum drzew. 143 142 - Przychodziły też inne piwniczne dziewczyny - dodaje dzisiaj Janina Garycka. - Zwierzały mi się ze swych kłopotów. Tymczasem Krzysztof Litwin zbierał stare buty, które akurat wysypały się ze schowka pod niestabilną ławeczką (butów było dużo, wysypywały się często, Krzysztof mówił o tym: - Oświęcim); Zygmunt szperał w szufladzie stołu i wyciągał różne dziwne rzeczy, a zebrani zgadywali co to jest, a był to - na przykład - klucz do łyżew. Cioci Antosi? Cioci Oli? Ja-ninki? Śmiech Zygmunta trząsł murami. Głos Ewy - a miała ona wiele do powiedzenia na każdy temat - słychać było pewnie aż na Plantach. - To było bestialstwo wobec ciotek i wobec Janiny - mówi Leszek Długosz. Ale milicja nigdy nie interweniowała, ani sąsiedzi. - A niby dlaczego ktoś miał interweniować - dziwi się Janina Garycka. - Przecież ludzie Piotra lubili. Kto by tu wołał milicję? Zresztą tu nikt nie miał telefonu. Mnie założyli półtora roku temu, jak się pochorowałam. W kolejnej godzinie nocnej biesiady mówiono już tylko o Piwnicy, o programie, o tekstach. Artyści piwniczni wciskali się w kąt. Goście z zewnątrz - spełnili swoją rolę, przynieśli wódkę - mogli zostać, mogli wyjść. Ale przed świtem mało kto stąd wychodził, tym bardziej że właśnie ktoś odkrył w sza-baśniku zupę, czasem pół garnka, czasem cały. Właściwie nie było to żadne odkrycie, bo wiadomo, że ciocia Ola - stary portfel, anioł nad anioły - zawsze zostawiła ogórkową, koperkową, jarzynową albo pomidorową na pożarcie głodnym i biednym artystom. - Nigdy nie przyszło nam do głowy, że to coś kosztuje - mówi Miki Obłoński. - Czyściliśmy wszystko do końca. - Ciocia lubiła słuchać, że jej zupy są genialne - dodaje Jan Nowicki. Janina nie była tak łaskawa: chowała kiełbasę, gdzieś blisko swojej poduszki, ale Piotr znał jej tajemne miejsca, skradał się tam i wracał triumfalnie z laską kiełbasy w dłoni, ku głośnej radości zebranych. Nie miała tak słabego słuchu jak ciocia Antosia i tyle cierpliwości co ciocia Ola. Często stawała w drzwiach kuchni. Nie wszyscy znali Janinę, więc bywało i tak, że dziwili się, gdy widzieli drobną kobietę w koszuli nocnej, która z wściekłością machała rękami. Coś krzyczała, ale nikt nawet nie próbował jej usłyszeć, tak było głośno. Rezygnowała i wychodziła, a przez kuchnię powoli szła wiadomość, że chyba wpadła Janinka i prosiła o litość. Nikt na to nie zwracał uwagi. Było coraz głośniej, coraz bardziej śmierdziało, było coraz ciaśniej i coraz brudniej. - To była kreacja rozkładu - mówi dziś Jan Nowicki. - I to wszystko jest dla mnie nie mniej zdumiewające - mówił Piotr Skrzynecki. - Że ona i te ciotki nas przyjęły, jak one temu wszystkiemu uległy. « Krystyna Zachwatowicz: - Nikt z nas nie rzucił wszystkiego dla Piwnicy, dla Piotra. Ja nie zostawiłam teatru, zostawiłam Piwnicę. Tylko Janinka poświęciła się cała. Jan Kanty Pawluśkiewicz: - Siła podziwu Janiny dla Piotra była tak wielka, że godziła się na tę kuchnię. To była jej cena za Piotra. Leszek Długosz: -Ale i ona mu imponowała siłą, szaleństwem, inteligencją, charakterem potężnego chłopa ukrytym w drobnej kobiecie. Zygmunt Konieczny: - To nietypowa zależność. Miłość, przyjaźń, przywiązanie to w tym kontekście jakieś obce słowa. Jan Nowicki: - Trafił swój na swego. Janina jest Piotrem w spódnicy. Nie bez powodu żyli ze sobą tyle lat, nie żyjąc. Leszek Długosz: - Piotr dostał kiedyś list od matki: ożeń się z tą kobietą, nie marnuj jej życia. Pisze ci to stara matka siedząc nad grobem, bo już nie ma siły stać. Za ten dowcip Piotr bardzo ją kochał. Miki Obłoński: - Najprościej byłoby powiedzieć, że ze strony Janiny to była miłość. To nie takie proste. Ona dużo wcze- 145 144 śniej niż my wszyscy dostrzegła, że Piotr jest człowiekiem niezwykłym. I tę niezwykłość postanowiła chronić. To była służba w najlepszym tego słowa znaczeniu. Leszek Długosz: - Ona kochała Piotra, czuła się odpowiedzialna za jego los. To Piotra wkurwiało. Miki Obłoński: - Często żartowaliśmy z Janinki, że zachowuje się wobec Piotra jak zazdrosna żona. Jan Nowicki: - Ona miała do niego konwencjonalne kobiece pretensje, on robił jej szkaradki. Wkurzał się na nią, na przykład kiedy prosiła, żeby przy niej nie palić, bo miała zawał serca. Krzysztof Litwin: - Piotr fukał na nią, choć musiał sobie zdawać sprawę, jak bardzo jest mu potrzebna. On się kreował na wolnego, więc nigdy by się nie przyznał, że Janina była dla niego ważna. Leszek Długosz: - On ją obśmiewał, poniżał przed światem, choć w skrytości ją doceniał, radził się jej. To był niezwykły związek dusz i umysłów, choć Piotr tę bliskość kamuflował. Józef Skrzynecki: - To była jakaś zagadka, tajemnica. Jan Nowicki: - Ja go kiedyś o to spytałem. O miłość, o rodzinę. Zwykle w jego ustach takie tematy były powodem do kpin. Ale ja spytałem o Janinę. Nic nie powiedział. Pytałem go o to trzy razy. Za trzecim zdecydował się mówić: Panie Janie, szliśmy kiedyś z Janiną Plantami, zbierało się na burzę, i my jakoś tak wspólnie baliśmy się. Przez trzydzieści lat przyjaźni z panem Piotrem usłyszałem tylko tyle o jego relacji z Janiną. Leszek Długosz: - Łączyła ich skłonność do stylizacji rzeczywistości. Zamiast szarości widzieli rajskie ogrody. Jan Nowicki: - Pan Piotr dałby mi za to po głowie, ale mnie się wydaje, że to była miłość. Jak szli niedawno Rynkiem, już starzy i chorzy, to ja widziałem, że to idzie para. Duże mądre dzieci, które do końca bawią się swoim życiem. - Gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych (85? 86?) miasto przydzieliło Piotrowi kawalerkę przy ulicy Worcella, nieopodal dworca PKS. Janina Garycka: - Cieszył się, bo chciał odpocząć. Tu na parterze nie było spokoju. Krystyna Zachwatowicz: - W pewnym wieku człowiek już nie chce, by mu wchodzili przez okno. Janina Garycka: - Piotrek postanowił, że na Worcella będzie spędzał trochę czasu, ale zostanie tu, na Groblach. Wziął zeszyty, pamiętniki, jakieś zdjęcia, wiele rzeczy zostawił. Józef Skrzynecki: - Piotr znikąd nigdy się nie wyprowadził do końca. Ani z Zabrza, ani z Łodzi, ani z Grobli. Janina Garycka: - Nie wrócił już nigdy. Widywaliśmy się, jak zawsze, codziennie. Ale gdzieś w Rynku, na Plantach, w Piwnicy. Kuchnia przestała istnieć. Trzy lata temu Piotr zachorował. Rok temu z Worcella wyprowadził się do mieszkania przy ulicy Józefa na Kazimierzu. - On lubił Kazimierz, dopóki tam nie zaistniał - mówi Janina Garycka. Ale nie było wyboru. Kawalerka na Worcella była na trzecim piętrze, tu na Józefa na pierwszym. Tam było ciaśniej, tu wygodniej. Tam dworzec od piątej rano, tu cisza. Tu blisko pani Heniusi, która mu pomagała. Stąd dalej na Rynek, ale bliżej do szpitala, gdzie codziennie musiał się pokazywać. Janina Garycka: - Na Kazimierzu są niewygodne bruki, małomiasteczkowe sklepiki, ludność podmiejska, nie ma rodzin z dziada pradziada. Na ciemny Kazimierz niebezpiecznie wracać wieczorem. I te bramy do mieszkania. Jedna, druga, trzecia. Jan Nowicki: - Wejście jak u Kafki. On tego miejsca nienawidził. Kazimierz go przytłaczał swoim żydostwem. Żydowski Kazimierz bez Żydów. A w panu Piotrze żydostwo było obecne. On był Żydem. 146 147 Nieobecność Janina Garycka: - Podejrzewam, że przed śmiercią Piotr chciał wrócić na Groble. Ale ja wtedy się pochorowałam. Józef Skrzynecki: - Piotr nigdy się z Grobli nie wyniósł, został tam duchem. Nie lubił się do tego przyznawać, ale był z Groblami bardzo związany. Przyznanie się oznaczałoby pewną zależność od czegoś, od kogoś. Ale kiedy był już chory, powtarzał: wracam na Groble, wracam na Groble. Jan Nowicki: - Kuchnia? Nie ośmieliłbym się wejść do kuchni. To jak zajrzeć do grobowca po latach. Czym jest Kraków bez pana Piotra? Tym, czym jest bez Jagiellonów, bez Kantora. Przecież nie stało się nic nadzwyczajnego. Tylko człowiek umarł, konferansjer. 1997 1 Mecenasa Adama P. poznałem zimą, pół roku temu, na stacji PKP Gdańsk Oliwa. Od paru tygodni mecenas dzwoni do mnie co jakiś czas. Chce pomocy. Adam P. jest adwokatem znanym w Gdańsku z niezwykłej skuteczności w trudnych sprawach rozwodowych i majątkowych. Swoich klientów przyjmuje w nowocześnie urządzonej kancelarii, w pobliżu Długiego Targu. Bystry, pogodny, zdecydowany, średniego wzrostu, szczupły, codziennie w innym garniturze. Ma nienaganne maniery, trzydzieści pięć lat, żonę - notariusza i dwójkę udanych dzieci. Nie widział ich od sześciu tygodni. Żona dzwoni co wieczór do niego, do Warszawy. - Jest? - pyta męża co wieczór. - Nie ma. -Wracaj. - Poczekam. - Dzwonili z kancelarii - mówi żona. - Pytali, co z tobą. 149 Adam P. odkłada słuchawkę. Zapala papierosa. Kilka tygodni temu wrócił do palenia, po pięcioletniej przerwie. Pije dużo kawy, źle śpi, je niewiele. Wychodzi na ulicę tylko rano, po bułki. Wraca szybko i od razu sprawdza, czy jest sygnał w słuchawce. Sprawdza, czy jego komórka jest naładowana. Bierze prysznic, goli się, musi dobrze wyglądać na wypadek, gdyby ktoś zapukał do drzwi. Wychodzi z łazienki, znowu sprawdza sygnał. Chodzi w kółko - cztery pokoje w amfila-dzie, rozkładowe, z oknami na przestrzał. Sprawdza komórkę, otwiera okna, zamyka okna, pali papierosa, znowu bierze prysznic, znowu sprawdza sygnał. Podlewa stare filodendrony, zapala światła, gasi je. Lubi, gdy nocąw pokoju stołowym stara lampa (abażur nakryty szydełkowaną koronką) oświetla czarno-białą fotografię. Oprawiona w ciemną ramkę wisi nad przysadzistym politurowanym kredensem: chłopiec w krótkich spodenkach i odprasowanej białej koszulce. Drobny, szczupły, uśmiechnięty. Ma osiem, może dziesięć lat. Wiatr rozwiewa mu bujnąblond czuprynę. Obok - zgrabna i urodziwa brunetka około czterdziestki, w kwiecistej sukience przed kolano, z rozchylonym kołnierzykiem. Stoją na molo. Chłopiec trzyma kobietę za rękę, z czego - tak to wygląda na zdjęciu - jest bardzo dumny. Jakby mówił: - Patrzcie! To moja mama. - To molo w Sopocie! -Adam P. dostrzegł to dopiero wczoraj wieczorem i szybkim ruchem ściągnął ramkę ze ściany. Wyjął zdjęcie zza szybki i przeczytał na odwrocie: Sopot 1974. - Tak blisko! - krzyknął, ale nikt go nie usłyszał. Zupełna cisza, choć mieszkanie jest w centrum Warszawy, nieopodal Trasy Łazienkowskiej i placu Na Rozdrożu. Tutaj mieszkała pani W. - kobieta z fotografii. Razem z nią- jej syn Ryszard. Adam P. siada przy jego biurku i w lichym świetle przegląda książki: "Bóle głowy", "Udary mózgu", "Padaczka", "Choroba Parkinsona", "Neurologia kliniczna". Włącza komputer. Przegląda pliki właściciela. Na przykład o dobrodziejstwach i zagrożeniach L-Dopy - leku podawanego cierpiącym na chorobę Parkinsona. To doktorat Ryszarda W, niedokończony. Adam P. wysyła e-mail do mnie: Wciąż wierzę, że Ryszard wróci. Nie wymeldował się. Ktoś płaci czynsz za jego mieszkanie. Myślałem, że wziął urlop, który w ciągu kilku tygodni się skończy. Niestety jest inaczej - zwolnił się z kliniki, sprawdziłem to. Niczego więcej tam nie wiedzą, sami byli zdziwieni tak nagłym wypowiedzeniem. Miał przecież kończyć doktorat. Powiedział, że musi odejść z przyczyn osobistych. To jednak niemożliwe, by mój brat porzucił swój zawód. On nie mógł żyć bez pacjentów. Byłem na grobie pani Anieli-jest zaniedbany. Czuję niepokój, strach nawet. Zgłosiłem zaginięcie na policji, szukają. Proszę do mnie zadzwonić. Jestem cały czas u brata, tylko rano wychodzę po bułki. Adam P. dzwoni do żony. : - Sprawdziłaś e-mail? - Są tylko te od ciebie. Adam P. - z komputera Ryszarda W. - codziennie wysyła maile do siebie, do Gdańska. Pisze: Próba. Sprawdzam, czy mój e-mail jest sprawny. Adam. Wszystko działa - odpisuje mu żona na adres Ryszarda W: brat@rysiek.wawa.com.pl. - Zupełnie oszalałeś. Obiecałeś dzieciom, że będziesz na zakończeniu roku szkolnego, a nawet o nie nie spytasz. Jak dzieci? -Adam P. wstukuje pytanie. I dodaje codziennie to samo: Gdyby Ryś się odezwał, natychmiast daj znać. Naciska enter. Kładzie się. Naciąga kołdrę na głowę, zawsze tak śpi. Tapczan Ryszarda W. jest wygodny. n Ryszarda W. poznałem rok wcześniej, jesienią. Opowie-^ dział o tym, co wydarzyło się w niedzielę, przed tygodniem. Rzadko ludzie bywaj ą tak otwarci w pierwszej rozmowie. Ryszard W. opowiadał bardzo dokładnie, nie musiałem o nic pytać. 151 150 Streszczenie jego relacji: Matka Ryszarda W. od wielu lat cierpiała na chorobę Par-kinsona (dlatego jej syn wybrał neurologię). Od roku walczyła również z nowotworem kości. Nieskutecznie, o czym dobrze wiedziała. Była profesorem medycyny. Tamtego wrześniowego ranka czuła się wyjątkowo źle. - Rysiu - odchyliła kołdrę z jego głowy. - Już dziewiąta. -Ale niedziela. - Zawieź mnie na Powązki, zapalimy ojcu świeczkę. - Później - powiedział i naciągnął kołdrę na głowę. - Zawieź mnie - powtórzyła. Wstał, zjadł śniadanie, pomógł matce zejść z pierwszego piętra i wsiąść do samochodu. Na cmentarzu Aniela W. powiedziała: - Ta tablica nigdy mi się nie podobała. Zrób nową, skromniejszą. Imię ojca, moje, tylko nazwisko i daty. Nic innego. I żadnego gadania nad trumną. - Już o tym rozmawialiśmy. - Jest coś jeszcze. Wiem, że ojciec chce, żebym ci to teraz powiedziała. Słuchaj. - Jesteś naszym dzieckiem.... - Ryszard W. uśmiechnął się. - Nie przedrzeźniaj mnie. Tak, jesteś naszym dzieckiem. Zawsze ci powtarzałam, że nie jest matką ta, która urodzi... -Ale ta, która wychowa - dokończył Ryszard W. - Od dwudziestu pięciu lat o tym rozmawiamy. - Ty, Rysiu, nie zostajesz sam. Masz bliźniaka. Brata masz. - Jednojajowego - stwierdził Ryszard W. z zupełnym spokojem - Wracajmy do domu, nie masz już siły. Nie wiadomo, skąd Ryszard W. miał tę pewność. Nie wiadomo, dlaczego tajemnica matki wcale go nie zaskoczyła. Dlaczego nie usiadł, nie zapłakał, nie wykrzyczał ani słowa pretensji: jak mogli zdradzić mu tylko część prawdy. - Nie masz już siły - powiedział, dał matce tabletkę i ujął pod rękę. W samochodzie Aniela W. opowiedziała, że gdy przyszli z ojcem do domu dziecka - bliźniaka już nie było. Wzięli go jacyś mili ludzie dzień wcześniej. Podobno był mocniejszy, starszy o całą godzinę. - Wzięlibyśmy i Adasia, gdyby był. -Adasia? - Adam miał na imię - powiedziała Aniela W. i zaczęła kaszleć. Kilka dni później Ryszard W. poprosił mnie telefonicznie o pomoc w odnalezieniu brata. Spytałem o daty i miejsca: urodzeni 30 marca 1964 roku w Otwocku pod Warszawą. Adoptowani w wieku prawie trzech lat. - Zbyt późno, by zmieniać dziecku imię - powiedziałem do Ryszarda W. - To dobrze. Szukamy Adama. Wskazałem Ryszardowi W. kilka urzędów, w których powinien zapytać o brata. Ostrzegłem, że - czytając zupełny akt urodzenia - przy okazji pozna dane swych biologicznych rodziców. Poprosiłem, by uważał, bo brat nie musi wiedzieć, że jest adoptowany. Ryszard W. obiecał zadzwonić, kiedy coś się wyjaśni albo gdy zabrnie w ślepą uliczkę. W pierwszych dniach listopada e-mail od Ryszarda W: Panie Wojtku, dwa dni temu pochowałem mamę. Nie przy puszczałem, że wszystko stanie się tak szybko. Teraz pragnę tylko jednego - znaleźć Adama. Niestety, niewiele udało mi się dowiedzieć. W domu dziecka nie ma już nikogo sprzed trzy dziestu łat. W Urzędzie Stanu Cywilnego nie chcieli mi poka zać odpisu zupełnego aktu urodzenia, ale -jak pan mi radził - nalegałem, że mam prawo zobaczyć moje dokumenty. Wresz cie przynieśli teczkę. Poznałem imiona biologicznych rodzi ców. Nazwisko nie było dla mnie nowością- moja adopcyjna mama dawno temu powiedziała mi, jak się nazywałem na początku. Byłem też w Ośrodku Adopcyjnym - nie mają doku mentów z tamtego czasu. Pojechałem do Biura Adresowego. Nic. :: • ••-••»••: 153 152 Pytał mnie pan, skąd wiedziałem, że mam jednojajowego bliźniaka. Nie wiedziałem, nawet tego nigdy nie czułem. Owszem, czasami wydawało mi się, że pamiętam jak przez mgłę twarze małych dzieci, ale nie była to żadna konkretna twarz. W każdym razie nie była to moja twarz, a więc i nie była to twarz Adama. Zresztą nie pamiętam swojej twarzy z wczesnego dzieciństwa. Nie mam też żadnych zdjęć z tamtego czasu. Ale zawsze chciałem mieć brata, brakowało mi go. Wiem, że to wszystko jest w mojej głowie. Neurologia trochę o tym wie. Mózg człowieka zapisuje dokładnie każdąprzeżytą chwilę. Rejestruje zapachy, smaki, kolory, głosy, nawet nuty kołysanki, którą ktoś nam śpiewał w dzieciństwie. Mnie mama śpiewała. Wiadomo, w których płatach lewej półkuli to wszystko siedzi. W pewnym typie padaczki człowiek uruchamia te strumienie świadomości. Widzi, słyszy, czuje coś sprzed wielu dziesięcioleci. Niektórzy chorzy są szczęśliwi z tak niezwykłego powrotu do dzieciństwa, ale medycyna ich leczy. Od kilku tygodni zastanawiam się, czy słusznie. Jeśli nie znajdę brata, chciałbym pamiętać przynajmniej Adama tamtego: rocznego, dwuletniego. Musieliśmy się bardzo kochać. Byliśmy w jednym brzuchu. Panie Wojtku, chcę wystąpić w pańskim programie TV. Chcę się pokazać. Być może gdzieś w Polsce jakiś facet zobaczy siebie na ekranie i do mnie zadzwoni. Owszem, może nie wiedzieć, że jest adoptowany. Ale powinien. Każdy ma prawo do swojej tożsamości. Wiem, że pan się ze mną zgadza. ą Ryszard W. nie wystąpił w programie TV. Tuż przed Bożym Narodzeniem udało się ustalić adres jego brata: mieszka w Gdańsku. Nazywa się Adam P. Mieliśmy również adres jego rodziców i do nich zadzwoniliśmy po Nowym Roku. Ryszard W. jeszcze o tym nie wiedział. Tak było lepiej, mógłby za szybko wejść w życie brata. Słuchawkę podniosła kobieta o młodym głosie. Słuchała. Nie odpowiadała na pytania, sama nie pytała. Wreszcie: - Zawsze się bałam takiego telefonu. Poprosiła o czas: - Zadzwonię. Zadzwonił jej mąż - ojciec Adama P. Zapytał, kim jest Ryszard W., gdzie pracuje, czy ma rodziców, żonę, dzieci... I nagle dodał: - Powiedzieliśmy synowi, że nie jest rodzonym. Wczoraj powiedzieliśmy. I o bracie też. Zaraz potem drugi telefon: - Nazywam się Adam P. Adam P. od dawna wiedział, że jest adoptowany, choć rodzice starali się to ukryć. Trzydzieści lat temu wyprowadzili się spod Warszawy do Trójmiasta, gdzie ojciec znalazł pracę w biurze. Adam P. nie dowiedział się z podwórka, dowiedział się z Urzędu Stanu Cywilnego, gdy załatwiał dokumenty do ślubu. Miał wtedy dwadzieścia sześć lat i dyplom uniwersytetu. O odkryciu tajemnicy powiedział narzeczonej, rodzicom nie: - Bo po co? Nigdy nie myślał o odnalezieniu biologicznych rodziców. Zastanawiał się nad rodzeństwem, czy gdzieś je ma. Potem -gdy urodziły mu się bliźniaczki - czy ma bliźniaka? Wydawało mu się, że powinien mieć. l Warszawski ekspres zatrzymał się na stacji Gdańsk Główny, potem we Wrzeszczu, potem znowu ruszył. Za oknami było już ciemno i mroźno. Ryszard W. przyjrzał się sobie w lustrze. Spróbował uśmiechnąć się. Nic nie jadłem od wczoraj - pomyślał i zdjął torbę z półki. Znowu spojrzał w lustro, jakby chciał upewnić się, za kim to ma się rozglądać na peronie. Peron na stacji Gdańsk Oliwa był prawie pusty. Tylko Adam P. z żoną i córkami. To one pierwsze spostrzegły Ryszarda W. Matka chwyciła je za ręce, przytrzymała. Adam P. poszedł przodem. Zobaczył, jak brat się nieśmiało uśmiecha, dodało mu to odwagi, ruszył szybciej. 155 154 Podali sobie dłonie. Ryszard chciał coś powiedzieć, Adam zapłakał pierwszy, Ryszard pierwszy objął brata za szyję. W domu czekali rodzice. Przywitali Ryszarda W. z sympatią, ale i z dystansem. Matka podała herbatę i usiadła za stołem: - Spóźniliśmy się - spojrzała Ryszardowi prosto w oczy. - W domu dziecka był już tylko Adaś. Spał akurat w łóżeczku. Ciebie adoptowali wcześniej jacyś inni mili ludzie. - Moja mama miała na imię Aniela, ojciec Jerzy - powiedział Ryszard W. - Gdyby was było dwóch - wtrącił z uśmiechem ojciec Adama P. - dwóch wychowalibyśmy. - Moja mama miała na imię Aniela, ojciec Jerzy - powtórzył Ryszard W. jakby chciał wyjaśnić, że jego rodzice też byli przyzwoitymi ludźmi i też chętnie wychowaliby dwóch, ale tamtego pierwszego wcześniej adoptowali jacyś inni mili ludzie. Bo był mocniejszy, starszy o całą godzinę. Ryszard W. sięgnął po łyżeczkę. I Adam P. sięgnął po tę samą, w tej samej chwili. Wszyscy spojrzeli po sobie. - Identyczni! - krzyknęła żona Adama P. - Patrz mamo! Tak samo siedzą, tym samym palcem drapią się za uchem. Ręce, brwi, głos, wszystko takie samo - cieszyła się. - Tylko mi żony nie poderwij -Adam P. szeroko uśmiechnął się do brata. - Ale ząb tatuś ma krzywy po jednej stronie, a wujek po drugiej - zauważyła jedna z dziewczynek. - Ja jestem leworęczny - powiedział Ryszard W. - Naprawdę? - zdziwił się Adam P. - Ja nie. - Lustrzane odbicie - fachowo skomentował Ryszard W. i wypakował prezenty dla dziewczynek, bo mama wołała je już do spania. Rodzice Adama P. długo nie wychodzili do siebie. Mówili o latach sześćdziesiątych; o tym, jak trudno było przyznać się przed sąsiadami, że wzięło się cudze dziecko; o biedzie i o tym, że wychowanie jest bardzo ciężką pracą. Nie kryli dumy z syna prawnika i jego udanej rodziny. Ryszard W. wracał do Warszawy nazajutrz rano. Był środek tygodnia. Nie miał urlopu. Zaprosił brata do siebie. - Adam P. przyjechał do Warszawy na początku lutego, w piątek. Bez żony, dzieci i rodziców. - Mamy dla siebie całe dwa dni - cieszył się całując brata na powitanie. Ryszard W. opowiadał bratu o dzieciństwie: - Ojciec zmarł, gdy miałem siedem lat, dobrze go pamiętam. Nie byłem na pogrzebie, chorowałem wtedy na świnkę. - Na świnkę? - zdziwił się Adam P. - Ja też chorowałem na świnkę. To był początek pierwszej klasy, nie mogłem pójść na rozpoczęcie roku. Przeżywałem to. - Mój ojciec zmarł pod koniec sierpnia. - Czy chorowaliśmy na to samo w tym samym czasie? -Najwyraźniej. - Miałem wstrząs mózgu - powiedział prawnik, Adam P. - Wstrząśnienie mózgu - poprawił go brat lekarz. - Spadłem z roweru na asfalt. - Było to w ósmej klasie, wiosną- mówił Ryszard W, a bratu coraz bardziej okrąglały oczy. - Miałem wtedy bezdech, nie wiadomo dlaczego. Mama wezwała karetkę, straciłem przytomność. Przez następne długie godziny ustalali zbieżności: najgo rzej szło im z matematyką. Czytali Marka Twaina, Centkie- wiczów, Jacka Londona, potem Hemingwaya. Nie lubili wu- efu, a najbardziej gry w nogę. Dzisiaj jeżdżą na nartach, nie źle pływają, lubią piwo, wódkę piją tylko z tonikiem, wymiotują po whisky. Ryszard palił od piętnastego roku ży cia, Adam - od szesnastego. Rzucili w dniu trzydziestych uro dzin. Nie znoszą smaku cynamonu i anyżkowych cukierków. Nie jadają ryb i świeżej papryki. Lubią zapach magla: świeżo wypranego lnu pomieszanego z gorąca parą. Biegali do ma gla, gdy byli dziećmi. I na stację benzynową, bo lubią zapach benzyny. ^ 157 156 Gdy wchodzą do łazienki, by zrobić siku - zawsze najpierw myjąręce. Po sikaniu - opuszczająklapę. - Moja żona twierdzi - śmiał się Adam P. - że to wśród mężczyzn jest miłą rzadkością. Adam P. wszedł do łazienki i napuścił wodę do wanny: - Lubię wylegiwać się w wannie - zawołał do brata i zdjął ubranie. Stanął nagi w progu łazienki. -Aty? Chyba się mnie nie wstydzisz? - Chyba się jednak mnie wstydzisz - zawołał przez uchylone drzwi po pięciu minutach. - Chodź, chcę zobaczyć, czy naprawdę jesteśmy tacy sami. Więc i Ryszard W. zdjął ubranie. Adam P. stanął w wannie: - No widzisz - ucieszył się. - Identyczni jesteśmy. Nie mamy co narzekać. Kiedy pierwszy raz go zwaliłeś? - Ja wiem... - Ryszard W. usiłował sobie przypomnieć ten niezwykle ważny moment w życiu dojrzewającego chłopca. - Miałem może dwanaście lat, może jedenaście. - Jedenaście - bezapelacyjnie stwierdził Adam P. - Widzisz?! - Ryszard W. dostrzegł w lustrze znamię nad lewym pośladkiem brata. - Na tym polega lustrzane odbicie. Ja mam to samo, ale po prawej stronie - odwrócił się tyłem do wanny. - Mogę dotknąć? - spytał mokry Adam P. stojąc wciąż w wodzie. - Ja jestem leworęczny, ty nie. Ja mam przekrzywioną lewą górną trójkę, ty prawą. - Powinniśmy zbadać sobie serca - żartował Adam P. - Czy obaj mamy je po lewej stronie. - Bywa u bliźniaków, że nie. Ale to by już dawno wyszło. - Zimno -Adam P. odkręcił kurek z gorącą wodą. - Chodź. - Tu nie ma miejsca, Adaś. - To duża wanna -Adam P. zauważył zmieszanie na twarzy brata. - Właź, nie jesteśmy przecież pedałami. Ryszard W. już się wycierał, gdy brat zapytał o kobiety: - Kiedy miałeś pierwszą? -A ty? - Bardzo długo byłem prawiczkiem. Jeszcze na studiach. - Ja też - Ryszard W. włożył szlafrok i poszedł do kuchni. - Rano muszę wyjść na dwie godziny do kliniki. Tu są klucze, gdybyś chciał pójść po gazetę. Zatrzymaj je dla siebie. /> Miesiąc później Ryszard W. e-mailem do brata: Adam, wciąż nie mogę ochłonąć i zrozumieć tego wszystkiego, co nam się przytrafiło. Przez ostatnie półtora roku wszystko potoczyło się tak szybko. Mama coraz gorzej znosiła Parkinsona i jakby tego było mało - wykryliśmy nowotwór. No i wciąż dźwigała tajemnicę. Przez tyle lat zamierzała mi o Tobie powiedzieć. Myślę teraz, że ten stres nie był bez znaczenia. Tak szybko zgasła, zbyt szybko. Trudno mi o tym pisać, ale... dziękuję losowi za Jej chorobę. Wiem, to źle brzmi, ale mogła żyć jeszcze trzydzieści lat i nic mi o Tobie nie powiedzieć. Żylibyśmy okaleczeni i nie mieli o sobie pojęcia. Jestem wdzięczny Mamie, że była i że powiedziała mi. Nigdy nie czułem się tak związany z drugim człowiekiem, jak teraz z Tobą. Wierzę, że zrozumiesz mnie i wszystko, o czym teraz napiszę. Choć będzie Ci trudno to przyjąć. Mnie też łatwiej to napisać, niż powiedzieć. Nie umiałem zdradzić mamie mojej tajemnicy, zdradzam ją Tobie. Jestem homoseksualistą czy jak wo-lisz-pedałem. Lubię facetów. Teraz jestem sam, aleprzezkil-ka lat żyłem w związku z pewnym psychiatrą. Było, minęło. Istnieje cała sfera życia dla mnie niedostępna. Mój kolega gej ożenił się z ładną dziewczyną właśnie urodziło im się dziecko. I ja pragnę mieć dzieci, ale byłoby to nieuczciwe wobec kobiety. Będę sam i im jestem starszy, tym bardziej sam. Uważam, że powinieneś to wszystko wiedzieć, jeśli nasza przyjaźń ma być prawdziwa. Masz świetną żonę, kochaj ją. A do mnie -jeśli zechcesz - odezwij się jeszcze. 159 158 r, -I co ja mam mu odpowiedzieć?! -Adam P. spytał żonę. - Przestańcie rozmawiać przez komputer, porozmawiajcie jak bracia. - To znaczy jak? Co mam mu powiedzieć?! Że nie ma to dla mnie znaczenia?! -A ma? - zapytała żona. - Jeszcze nie wiem. - To na co on czeka, to jest akceptacja. -1 na nic więcej? -Adam P. zapytał z niepokojem. Przez miesiąc zbierał myśli. Czytał mądre książki, szperał w Internecie. Chciał odpowiedzi: co to znaczy być bliźniakiem jednojajowym? skąd się bierze homoseksualizm? z wychowania? z genów? na ile jesteśmy jednakowi? Mądre książki nie udzieliły mu jednoznacznych odpowiedzi. Adam P. nadal nie wiedział: na ile jestem nim, a on mną? czy potrafię go odrzucić? czy chcę? - Jadę do ciebie - zadzwonił po miesiącu do brata. - Czekaj na mnie w domu. Drzwi mieszkania Ryszarda W. otworzył swoimi kluczami: - Wszystko jest w porządku - powiedział w progu, uścisnął bratu dłoń i objął go za szyję. Brat chciał coś powiedzieć, ale nie powiedział nic. Tylko: - Zrobię ci herbatę. o Spotkaliśmy się z Ryszardem W. dwa dni później, przed południem w jego wielkim mieszkaniu. Był niewyspany. Do świtu rozmawiał z psychiatrą, swym przyjacielem (rozstali się zeszłej wiosny). Ryszard W. powiedział mi, o czym tak długo rozmawiali: - Próbowałem zrozumieć, co się dzieje z moim bratem. -A co się dzieje? - zapytałem. - Przedwczoraj Adam przyjechał i otworzył drzwi własnymi kluczami. Powiedział mi, że wszystko w porządku. Zaproponowałem mu herbatę. Być może zaprzyjaźnionemu psychiatrze Ryszard W. zrelacjonował dokładniej, co się stało później. Mnie tylko tyle: - Brat zaproponował mi seks. - Seks? - O więcej proszę nie pytać. Spytałem tylko, co na to psychiatra. - Stwierdził, że ludzie dorośli często nie potrafią inaczej wyrazić bliskości. Tylko przez seks. -A... - chciałem jeszcze o coś zapytać. - Rozmawialiśmy o mojej bratowej. Jej sytuacja jest w tym wszystkim najtrudniejsza. Ryszard W. polubił bratową i godzinami rozmawiał z nią przez telefon (martwił się o najbliższy rachunek). Mówiła mu o tym, co usłyszała od męża: o nie znanym dotąd szczęściu, które poczuł na stacji Gdańsk Oliwa, gdy zobaczył swoje odbicie. I po powrocie z Warszawy wciąż mówił o szczęściu: o śwince, na którą chorowali w tym samym czasie, o zapachu magla i o kąpieli w wannie. - Nie wiem, dlaczego tego chciałem - Adam P. śmiał się do żony. - To mogła być tęsknota do jedności pierwotnej - skomentował psychiatra. - Do biologicznej matki, do brzucha, do wód płodowych, do macicy. Ale matki nie ma. - Bzdura! - Ryszard W. zareagował gwałtownie. - Ja nigdy nie tęskniłem do żadnej macicy. - Tak ci się wydaje. Wszyscy tęsknimy. Poza świadomością, bo nie da się tęsknić świadomie do czegoś, czego nie możesz pamiętać. Mów dalej, mam za mało danych. - Dalej? Rano Adam wyjechał do Gdańska, ja poszedłem do pracy. Koniec. q Adam P. wrócił do Gdańska i pracował jak zwykle: w kancelarii i w sądzie. Często dzwonił do Warszawy. Brat nie podnosił słuchawki. Nie było go w domu: dzień, tydzień, miesiąc prawie. Adam P. ma przy sobie komórkę, więc 160 161 dzwonił do brata z samochodu, z sądowego korytarza, ze sklepu, z kawiarni "Falowa" w piwnicach Ratusza albo z pubu "U Szkota", gdzie czasem spotyka się z klientami. Najpierw dwa razy w ciągu dnia, później co trzy godziny, co godzinę, co pół. Bez skutku. W końcu wziął klucze do mieszkania Ryszarda W., wsiadł w pociąg i nie wraca do dzisiaj. Pije dużo kawy, pali, je niewiele, sprawdza sygnał w słuchawce. Lato jest upalne, więc otworzył wszystkie okna i nie zamyka ich. Na balkonie co rano czyta gazetę. - To nie jest normalne - mówi do mnie przez telefon. - Nie jest - zgadzam się. - Niech pan wraca do Gdańska. - Nie mogę. Między mną a Rysiem wiele się wydarzyło. - Wiem. Adam P. po chwili ciszy: - Muszę czekać, on tu wróci. Pytam, czy mogę odwiedzić go z przyjacielem brata, o którym zapewne słyszał. - Z psychiatrą? Sądzi pan, że zwariowałem? - Nie, nie sądzę. - Mówmy sobie po imieniu - na drugi dzień psychiatra proponuje Adamowi P. ; - Dlaczego? Myślisz, że i ja... - Czy ja ci się podobam? - pyta psychiatra. - Nie rozumiem - Adamowi P. czerwienieją policzki. - Jestem młodym przystojnym facetem. Podobam ci się? - powtarza lekarz. - Nie, chyba nie. -A powinienem, skoro jesteście tacy sami. Rysiowi się podobałem. Daj temu spokój. Wracaj do żony, bo ci się małżeństwo sypie. - Dlaczego Ryszard zaginął? - pyta Adam P. - Pana brat nie zaginął - mówię do mecenasa. - Sprawdziłem. Gdzieś w Polsce, na komisariacie policji napisał oświadczenie: wszystko w porządku, jestem zdrowy. Nie mam żadnych zobowiązań. Nie jestem osobą zaginioną. - To znaczy, gdzie jest? -Adam P. podrywa się, nie pojmuje. - Nie wiem, policja nam tego nie powie. - Dlaczego Ryszard mnie zostawił? - On nie ciebie zostawił! - teraz psychiatra wstaje. - On uciekł od waszej wspólnej matki. Znalazł cię, żeby porzucić. Jak ona was porzuciła. Wieczorem Adam P. słyszy pukanie do drzwi. Z Gdańska przyjechała żona: - Przywiozłam ci trochę dokumentów do przejrzenia. Klienci się niepokoją. 1999 162 Przez pragnienie 1 Ojciec Mateusz otrzepał śnieg z czarnego habitu, przedstawił się i spytał Zofię, czy nie jest zdziwiona jego wizytą. Była zdziwiona. Wiedziała, że nieznajomy ksiądz musi mieć niezwykle ważną sprawę, skoro przyjeżdża z daleka do zupełnie obcych ludzi. I to w taki śnieg. Zdjęła chustkę z głowy, umyła ręce (przed chwilą wyszła z obory) i postawiła czajnik na herbatę. Niespodziewany gość, już niemłody, chętnie usiadł przy stole i przyglądał się Zofii uważnie. - Pani była kiedyś w Chęcinach? - spytał. - Tam stoi piękny kościół, ja go odnowiłem. - Nie byłam. - To zaraz koło Kielc. Ze trzydzieści kilometrów stąd, nie więcej. A was ile było w domu? - Sześcioro. Wszyscy tutaj mieszkamy w okolicy. - Pojadę do każdego. A ojciec? - Z dziesięć lat będzie, jak nie żyje. Leży koło mamy. - Szkoda. Więc sześcioro was jest, tak? 165 - Jeszcze mieliśmy siostrę, ale żyła tylko dzień. Najmłodsza. - Siódma. Siedmioro was było? - Ośmioro, bo brat jeszcze. - Ósmy? I co się z nim stało? - Niewiele wiem. -A wie pani, że święci chodzą po ziemi? Wierzy pani w takie rzeczy? Trzeba wierzyć. Przyjechałem, by wam o tym opowiedzieć. a Bazylika św. Franciszka, Asyż. Zabrano ofiary na nosze, a potem przystąpiono do dzielenia gruzów na ważne i nieważne. Do tej odpowiedzialnej pracy zjechało się tu blisko trzystu wolontariuszy ze wszystkich stron Włoch. Zebrali sto dwadzieścia tysięcy kawałków sklepienia z wizerunkiem świętego Mateusza (runął koło ołtarza). Na gruzy wizerunku świętego Hieronima (spadł bliżej wejścia) nikt na początku nie zwracał aż takiej uwagi. Spod nich trzeba było odkopywać ludzi. Dlatego zebrano tylko osiemdziesiąt tysięcy części Hieronima. Niektóre były mniejsze od paznokcia. Okazało się, że nad sklepieniem zalegały tony gruzu i starych dachówek - skutek wstrząsów. Silne trzęsienia nawiedziły Umbrię między innymi w latach: 1345,1448,1594,1599, 1604, 1730, 1751, 1832, 1917, 1971, 1982. To wszystko spadło 26 września 1997 roku. Sprzątnięto gruzy, postawiono rusztowania. Z pomocą komputerów, aparatów prześwietlających i sond skrupulatnie badano stan murów. Dawniej po terremoto pęknięcia jedynie tynkowano i malowano. Teraz w środek ścian podano zastrzyki: opracowany w laboratorium preparat, który uaktywnia starą zaprą we. Mury Bazyliki Górnej związano stalową belką tuż nad freskami Giotta, blisko osiem metrów nad posadz- ką. Belka trzyma cały kościół w objęciach. Sklepienia zaś umocowano za pomocą włókien, które w razie następnych wstrząsów zadziałają niczym przeguby. Ale dotychczas nie udało się odtworzyć ani świętego Mateusza, ani Hieronima. Dzięki komputerom specjaliści pracuj ą na razie w wirtualnej bazylice: składają i demontują freski średniowiecznych mistrzów. Naprawdę odnowiono dwadzieścia osiem scen z życia świętego Franciszka namalowanych przez Giotta siedemset lat temu. Czyszczono je mozolnie gumą syntetyczną, bo malowidła nie znoszą wody. Ratowano także plac przed Bazyliką Dolną. Tamtego wrześniowego przedpołudnia asfalt pękł tu na pół, tworząc głęboką szczelinę. Geolodzy szybko podali powód - to zbocze góry. Połowa placu spoczywa na skale, połowa na ziemi sztucznie usypanej. Cud, że plac nie odjechał w dół razem z setkami ludzi, którzy akurat szli do grobu świętego Franciszka. Asfalt zerwano i wyrzucono ziemię. By związać sztuczne z naturalnym, położono tony stali, wylano tony betonu. Plac - z okazji Wielkiego Jubileuszu - przykryto kamieniem w różnych kolorach, z różnych świętych miast i ze wszystkich kontynentów. Przed l stycznia 2000 roku z placu dolnego wyjadą betoniarki. W Bazylice Górnej złożono już rusztowania. Pierwszy raz od dwóch lat otworzono jej drzwi dla wiernych i zwiedzających. Na posadzce blisko wejścia umieszczono tablicę na pamiątkę ofiar terremoto z 1997 roku. Uroczyście ją odsłonięte. ą Kielce. Alfreda Borowiec usłyszała w radiu o bezcennych freskach, które w Asyżu spadły na posadzkę. Włączyła telewizor. Zobaczyła rudy, zamszowy but wystający spod czarnej folii. Znała te buty, kilka miesięcy temu kupiła je na bazarze w Kielcach. Podano, że zginęły cztery osoby: dwóch zakonników i dwóch konserwatorów. 167 166 , Perugia. ^•-••••-'• •>' ' • '• ••'<••••• ••••• <• Ojciec Domenico Foderaro - przełożony Serafickiej Prowincji Umbryjskiej Świętego Franciszka zawiadamia Braci Mniejszych Konwentualnych o tym, co się stało: Carissimi Fratelli! Pod gruzami sklepienia Bazyliki Górnej zginął nasz postulani Zdzisław (Gislao) Borowiec, a wraz z nim brat An-geło Api z prowincji Marche - rektor Postulantatu w Asyżu. Gislao, urodzony w Kielcach (Polska) 13 czerwca 1975 roku, przybył do nas 20 maja 1997 roku z polecenia brata Mateusza Korczaka, z prowincji krakowskiej. Teraz Gislao jest obok Pana i wstawia się tam nieustannie o nowe powołania w naszej niewielkiej prowincji umbryjskiej. Tedy, niech Gislao będzie pobłogosławiony przez nas wszystkich i wyniesiony przed ołtarz Boga. g Asyż. Po zachodniej stronie miasta, w Sacro Convento bracia wierzyli w stabilność świętych murów, więc nocą nie było tam większego zamieszania. Niektórzy tylko przesunęli łóżka pod łuki, bo pod łukiem podobno bezpieczniej. Gislao Borowiec spał w swoim pokoju na drugim piętrze. O godzinie 2.33 musiał się obudzić razem z całąUmbrią. Terremoto trwało kilkadziesiąt sekund. Ziemia nie trzęsła się, falowała raczej. Słychać było huk - boato - potężne grzmoty. Ale nie z nieba, tylko z samego środka ziemi grobowy pomruk. Tam skały tarły o skały, kruszyły się, układały na nowo. Przeszło. Natychmiast zapaliły się światła w oknach całego Asyżu. Na licho oświetlone uliczki wyszli ludzie w nocnych koszulach. Krzyczeli, lamentowali, bluźnili, płakali, dopytywali się o sąsiadów, podawali sobie koce, dzwonili z komórek, mdleli albo biegli: mężczyźni z samochodowymi kluczykami w rękach, kobiety z dziećmi w ramionach. Przerażenie w oczach matki spowodowane terremoto bywa najwyraźniejszym wspomnieniem z dzieciństwa wielu doro- słych Umbryjczyków. Najmocniejszych wstrząsów nie pamię-tajątak jaskrawię, jak tego lęku: matka chwyta wtedy dziecko, tuli do siebie z niekontrolowaną siłą i równo z ostatnim wstrząsem ziemi wybiega przed dom szukać ocalenia. Umbryjczycy wiedzą, że po jednym trzęsieniu lubi przyjść kolejne. Zwykle mocniejsze. Tamtej wrześniowej nocy w Asyżu do samego rana trąbiły samochody i skutery. Byle szybciej spod średniowiecznych spękanych stropów i z ciasnych stromych zaułków ułożonych piętrami na zboczu Góry Subasio. Jak najdalej, na otwartą przestrzeń wielkiej Doliny Spoleto. Nieliczni asyżanie, zwykle starsi, na szaleństwo sąsiadów patrzyli zdumieni. Ich twarze nie zdradzały strachu. Prędzej przyzwolenie na to, co się tu stało kilka minut temu. Przecież idziemy po drodze ustalonej na samym początku oddzielnie dla każdego. Nocowanie w samochodzie na otwartej przestrzeni nie przyniesie ratunku temu, komu droga kończy się akurat dzisiaj. Lokalne radio uważało inaczej. Spiker prosił, by nie panikować, nie używać wind, nie chodzić po schodach i poczekać do rana najlepiej poza domem. Podał siłę terremoto: 5,5 stopnia w skali Richtera. Nie wiemy, co robił wtedy Gislao w Sacro Convento. Z pewnością włożył kapcie. Był jedynym bratem w zakonie, który nosił kapcie (inni noszą sandały). Bracia wspominają, co było rano: uśmiechnięty młody Polak usługiwał im przy śniadaniu (mówiło się o terremoto). Kiedy skończył, poszedł do kaplicy postulantów, gdzie sprzątał okruchy tynku. Mówił wtedy do kolegi postulanta: - Giuseppe, jestem dumny, że zlecono mi tę pracę w miejscu, gdzie codziennie spotykamy Pana. Te słowa nowicjusz Giuseppe dzisiaj wspomina z namaszczeniem. Inni bracia o Gisalo: pracowity, skromny, miły, zdolny, pobożny, molto bravo, molto religioso, molto buona persona. 169 168 Same gładkie przymiotniki: wesoły, atletyczny, uważny. Uważnie przyjmował sakramenty. Tutto. f. Kielce, Asyż. Na taśmie, którą teraz odtwarzamy na wideo w mieszkaniu Alfredy i Ludwika Borowców, zobaczymy, jak zabija drugie uderzenie terremoto. Na razie słychać, jak spoza kadru konserwatorzy spokojnie komentują to, co pierwsze uczyniło w Górnej Bazylice świętego Franciszka. Stało się to nocą, dziewięć godzin wcześniej. Pracę ekspertów dokumentowała TV Umbria: - Na tym filmie za piętnaście minut będzie Zdziś - zapowiada Ludwik Borowiec. Kilku konserwatorów, których właśnie oglądamy, przyjechało do Asyżu z opóźnieniem. Do Bazyliki Górnej, od rana niedostępnej dla zwiedzających, weszli przez klasztor od strony dziedzińca Sykstusa IV. Wiemy, że taką drogą ich poprowadził ojciec AngeloApi. Pobiegł za nimi i Gislao. Nieopodal ołtarza konserwatorzy dostrzegli rysy na wyblakłych "Scenach Apokalipsy" mistrza Cimabue. Kamera to pokazuje. Kolejne ujęcie: popękane freski Giotta. Jesteśmy w samym środku kościoła, przy "Stwierdzeniu Stygmatów". Stąd widzimy ołtarz. Godzina 11.41. W kadr wchodzi Gislao i patrzy prosto w obiektyw. Jego uśmiechnięta twarz miga w prawym dolnym rogu ekranu. Znika po trzech sekundach, Gislao poszedł w stronę otwartych drzwi. Godzina 11.42. Obraz nagle się chwieje. Operator TV najwidoczniej chce uciec. Odwraca się więc za Gislao. Ale kamera już go nie widzi, bo nie patrzy w światło drzwi, tylko wyżej. Jest drugie uderzenie, słychać krzyki. Spada żagiel krzyżowego sklepienia. Ten ze świętym Hieronimem, ale nie cały od razu. Najpierw powoli, jakby ktoś z góry, z wielkiej papierowej torby wysypywał coś w proszku. Potem szybciej, gwałtowniej. Wszystko naraz z hukiem wali się na posadzkę. Tony kamieni, cegieł i pyłu, coraz go więcej. Ale pierwszy plan wciąż pozostaje czysty, jeszcze widać ławki po obu stronach i freski po bokach. Teraz znikają, bo chmura kurzu błyskawicznie zbliża się do ekranu telewizora. Pył prawie kłuje nas w oczy. Afreda Borowiec siedzi na wersalce i zasłania twarz. 7 Kraków, Kielce, Chęciny. Zdzisław Borowiec, późniejszy Gislao, zdał w Kielcach maturę. Chciał iść na wojskową uczelnię, wojsko daje bezpieczeństwo i oparcie. Musiał zdobyć zaświadczenie, że zapalenie opon mózgowych z dzieciństwa nie zostawiło śladów. Po to wybrał się do Krakowa 27 stycznia 1997 roku. Zrobił tam badania i po południu wracał do Kielc. Pospiesznym po piętnastej. Długo szedł peronem, wsiadł do wagonu klasy drugiej tuż za lokomotywą. Ostatnie wolne miejsce w zatłoczonym przedziale zajął obok duchownego w czarnym habicie. Duchowny podniósł głowę znad książki. I Zdzisław spojrzał księdzu przez ramię, żeby sprawdzić, co czyta. Kiedy pociąg ruszył, zakonnik poprosił, by zamienili się miejscami, bo jest spocony, a od okna wieje. Zdzisław spełnił prośbę i grzecznie spytał, w jakim języku jest ten brewiarz. - Po włosku - powiedział zakonnik. - Lubię się modlić po włosku. To najpiękniejszy z języków. Mieszkałem w Asyżu przez trzynaście lat. W Sacro Convento. - W Sacro Convento? - W Świętym Klasztorze Braci Mniejszych Konwentualnych. Duchowny opowiedział, że Asyż to piękne miejsce. Całe z białego i różowego kamienia. Jest tam zielono, ciepło i słonecznie. Można tam znaleźć zajęcie, radość, spokój i stabilizację. Zdzisław spytał: -A czy ja bym się nadał do pracy w tym Sacro Convento? »'; 170 171 -Tam pracę daj ą tylko franciszkanom. , - Jak zostać franciszkaninem? Zakonnik miał świeżo w pamięci zmartwienie umbryjskie-go prowincjała: w Umbrii nie ma powołań. Przed powrotem do ojczyzny obiecał tamtejszym braciom, że postara się im wysyłać młodzieńców, pragnących służyć Bogu i ubogim. Wysłał już kilkunastu. - Pan Bóg ma plany wobec każdego z nas - powiedział do Zdzisława. - Możemy o tym pomówić, ale w Chęcinach. Zapraszam. Nazywam się ojciec doktor Mateusz Korczak. Nazajutrz w Chęcinach ojciec doktor zapytał: - Czy wiesz, co to jest powołanie? Zdzisław nie wiedział, ale pochwalił się, że co niedzielę chodzi z matką na ósmą do kościoła. Aż jej kobiety z sąsiedztwa zazdroszczą, bo ich dorośli synowie już na mszę z nimi za rękę nie chodzą. W kościele Zdzisław wysyła matkę przed ołtarz, a sam zostaje z tyłu po lewej stronie, gdzie zwykle stoi więcej mężczyzn. Zawsze woli stać z gdzieś z tyłu, z boku, na pewno nigdy na przodzie. Lubi, gdy mszę celebruje ksiądz proboszcz. Szanuje proboszcza za skromność i za to, że wielu kieleckim nędzarzom daje codziennie ciepły posiłek. Na prośbę ojca Mateusza Zdzisław opowiedział więcej o swojej rodzinie: w domu jest i bieda, i choroba. Mama skończyła historię, tata - politechnikę. Całe życie robili na państwowym, więc teraz ich emerytury ledwo starczają na lekarstwa. Obojgu trudno chodzić: ona ma cukrzycę i często zapada w śpiączki, on przeszedł udar mózgu. Starsza siostra po studiach zarabia marne grosze w bibliotece. Ze strachu przed najgorszym wykształceni rodzice zdecy dowali, że po podstawówce Zdzisław najpierw zdobędzie za wód. Gdyby nas zabrakło - wytłumaczyli mu - sam na siebie zarobisz. Więc poszedł do zasadniczej budowlanki, ale nie miał tam wielu kolegów. Bo kiedy oni palili w toalecie, on sam sie dział w szkolnym korytarzu. t Skończył zawodówkę w terminie z wynikiem celującym i z zawodem montera instalacji budowlanych. Z nauką tak dobrze mu szło, bo mama od lat masowała jego stopy i głowę, przekazując w ten sposób korzystne bioprądy. Dzięki nim ostatnio skończył także technikum. Tańczy w zespole tańca nowoczesnego "Puls-Max", śpiewa barytonem w chórze garnizonowym, robi prawo jazdy, uczy się dziennie pięćdziesięciu nowych niemieckich słówek, bo może kiedyś uda się wyjechać na eksport. Nie pracuje, w Kielcach pracy nie ma. Na koniec pierwszej wizyty w Chęcinach dostał od ojca Mateusza katechizm, życiorys świętego Franciszka i zaproszenie na przyszły tydzień. Po tygodniu potrafił już sporo powiedzieć o powołaniu: - To głos boży, proszę ojca. To umiejętność czytania bożych znaków. Tajemnica między Bogiem a człowiekiem, który Go słyszy. Bóg wzywa człowieka do życia w jednym z istniejących stanów: małżeńskim, konsekrowanym lub samotnym. Bo samotność także jest stanem, proszę ojca. Stan pierwszy i trzeci nie bardzo mi odpowiada. Raczej ten drugi. Takie Bóg ma plany, jeśli chodzi o mnie. - A dziewczyny? - zapytał ojciec Mateusz. • - Mam dziewczynę. -I co? - Jestem za czystością przedmałżeńską, proszę ojca. -A ślub? - Ona by chciała się żenić jak najprędzej. -I co? - Ale ja nie chcę mieć dzieci. Dzieci nie wolno zostawiać bez opieki, trzeba im dawać miłość non stop. Więc lepiej nie. Ojciec Mateusz zamyślił się na chwilę. Potem zaproponował Zdzisławowi pracę przy remoncie kościoła: - Zarobisz na bilet do Włoch. Przez następne dwa miesiące, aż do Wielkanocy, Zdzisław przesiewał piasek, mieszał wapno, sprzątał. Wynagrodzenie 172 173 deponował u ojca Mateusza. Do ręki dostawał tyle, co na dzisiejszy bilet do Kielc i na jutro z powrotem do Chęcin. Wypłacanie Zdzisławowi większych sum niosło ryzyko, że po drodze rozda je pijakom na piwo, co kilka razy uczynił z dobrej i nieprzymuszonej woli ku przerażeniu ojca doktora. Zawsze po pracy służył mu do mszy. Lubił śpiewać nawet do pustego kościoła. Ojciec Mateusz karcił go wtedy: - Ludzi nie ma, a ty śpiewasz! Jak to wygląda? -Ale ja chcę - mówił Zdzisław i wbrew ojcu śpiewał. Po mszy franciszkanin zadawał pytania: - Czy nie boisz się samotności? Kto boi się samotności nie powinien iść do zakonu. Czy nie jesteś krnąbrny? Nieposłuszni nie powinni iść do zakonu. Czy czyjeś upomnienie nie wprawia cię w depresję? Czy lubisz pieniądze? Czy samemu nie grzeszysz przeciwko czystości? Czy jesteś pewny, że z pomocą łaski bożej wytrwasz w stanie bezżenności i czystości przez całe życie? Bo jak nie, to po co zaczynać coś i nie kończyć. Więc jak? Jesteś pewny swojego powołania? - Jestem. Na sto procent. -1 chciałbyś do Umbrii? - Do Asyżu, proszę ojca. - Napiszę do Perugii, do prowincjała. Zdzisław zrezygnował z pracy na budowie: - Niech mnie Ojciec uczy włoskiego. Q Perugia,Asyż. Zdzisław Borowiec pod koniec maja przyjechał do Perugii. Tu przez cały rok miał się uczyć włoskiego na międzynarodowym świeckim uniwersytecie. Spał w klasztorze, tuż za klauzurą, w pierwszym pokoju po lewej stronie: z łazienką, biurkiem, krzesłem, łóżkiem i kiepskim obrazem na ścianie. Obraz przedstawiał kolorowe wnętrze Bazyliki Górnej w Asyżu namalowane z perspektywy wejścia. Wieczorami Gislao marzył, że w przyszłości - wzorem innych braci - po tej niezwykłej świątyni będzie oprowadzał wiernych. Czytał listy od matki. Pisała mu, że nie może sobie miejsca znaleźć, bo tak tęskni. Nigdy nie chciała tej rozłąki. Potem, że w lasku pod Warszawą bandyci zabili maturzystę: Taki strach. Dobrze, że tam służysz Bogu. Teraz już nie wątpię w słuszność Twojego wyboru. I Gislao nie wątpił. W klasztornym korytarzu złapał prowincjała za rękaw. Poprosił ojca Domenico Foderaro, by w kaplicy odmówił razem z nim różaniec. Było to niezwykłe życzenie. Nigdy dotąd żaden młodzieniec nie zachował się tak bezpośrednio wobec przełożonego całej Serafickiej Prowincji Umbrii. Prowincjał spełnił prośbę. Innym razem Gislao oświadczył mu wprost: - Przyjechałem tu, by zostać świętym. Jak to zrobić, proszę ojca? - Zastanowię się - ojciec Domenico odpowiedział poważnie, bo nigdy wcześniej nie słyszał takiego pytania. I od razu pomyślał: pragnienie Gislao jest tak szczere, że z pewnością doprowadzi go do Chrystusa. Nie przypuszczał, że stanie się to tak prędko. Gislao mówił po włosku coraz lepiej. Zadecydowano więc, że zamiast uczyć się dalej na międzynarodowym uniwersytecie, ma iść na teologię w Asyżu już od najbliższego października. Oficjalnie wstąpił do postulantatu i dwa tygodnie przed rozpoczęciem roku akademickiego zamieszkał za murami Sacro Convento. Nie wiadomo, dlaczego tak wcześnie, nie miał takiego obowiązku. Wyjechał z Perugii dzień, może dwa po rozmowie z prowincjałem. Dwa tygodnie później ojciec prowincjał napisał do Kielc: Jego życie i jego śmierć nie zostały bez znaczenia! To był wielki dar dla całego Kościoła i świata. 175 174 9 Asyż. Gislao nie miał nic do roboty w bazylice, dziewięć godzin po nocnym terremoto. Nie wiadomo, dlaczego pobiegł za ojcem AngeloApi, który wskazywał drogę spóźnionym konserwatorom. O godzinie 11.42 stanął pod świętym Hieronimem. Odkopano gruzy. Znaleziono Gislao w objęciach nauczyciela. Ojciec Angelo chronił ucznia przed uderzeniami kamieni i cegieł: nakrył go własnym ciałem. Na twarzy Gislao nie zauważono śladu strachu, uśmiechał się. 10 Kielce. Do drzwi Alfredy i Ludwika Borowców zapukała zaprzyjaźniona sąsiadka i opowiedziała o niebywałym zbiegu okoliczności: - Człowieka o tym samym imieniu i nazwisku, co wasz Zdziś, przysypało w Asyżu. A Zdziś pracuje w Warszawie, tak opowiadaliście, prawda? Prawda, tak opowiadali. Przed wyjazdem syn prosił rodziców, by dochowali tajemnicy: -A jak nie wytrzymam? - obawiał się. - Wrócę i co będzie? Ludzie pękną ze śmiechu. Sąsiadom powiecie za trzy lata, po pierwszych święceniach. Alfreda Borowiec martwiła się, czy przez te trzy lata zdąży uskładać na autobus do Asyżu: - Bóg miał inne plany - płakała do sąsiadki. -Ale co to za Bóg, który ludziom dzieci zabiera i to w tak podstępny sposób?! Kobieta z sąsiedztwa nic nie odpowiedziała. Po tygodniu Alfreda Borowiec uspokoiła się: - Zdziś prosto do nieba poszedł. Tylko to, co Bóg robi, powinno być bardziej zrozumiałe dla człowieka. Inna sąsiadka, z bloku obok, zapukała do Borowców kilka miesięcy później. Przez wiele lat pracowała w niedalekim domu małego dziecka, Borowcowie dobrze ją znali. Spytała, czy nie powinni poszukać Stanisława C., by opowiedzieć mu o śmierci Zdzisława. Stanisław C. - maszynista kolejowy - ponad dwadzieścia lat temu przyniósł do sierocińca niemowlę. Było to jego dziecko, któreś z kolei, chyba szóste. Borowcowie mieli już starszą córkę i żałobę po zmarłym noworodku. Przyszli więc do sierocińca i adoptowali Zdzisława, bo pierwszy spośród wszystkich dzieci wyciągnął do nich ręce. Miał wtedy trzy lata i nazywał się całkiem inaczej. Miał sześć, gdy Alfreda Borowiec mu o tym powiedziała. Stało się to poniekąd przypadkiem, gdy Zdzisław dowiedział się od rówieśnika, jak dzieci przychodzą na świat: matce rozcina się brzuch. - Czy to prawda, że przeze mnie tak cierpiałaś?! - zapytał Alfredę Borowiec i cały się trząsł. - Nie cierpiałam - odpowiedziała i wyjaśniła mu powoli, że nie ona go urodziła, ale w ich życiu to niczego nie zmienia. I dodała: - O wszystko możesz mnie zawsze zapytać, ja cię nigdy nie okłamię. Pytał. Był nastolatkiem, gdy chciał szukać krewnych. Rodzice oświadczyli mu wtedy, że nie mają nic przeciw, ale najpierw musi zdać maturę. Chciał szukać i potem, ale ojciec Mateusz przykazał, że najpierw musi zostać księdzem. Wyjechał do Asyżu. Już po jego pogrzebie do Kielc przyszedł list: Choć w klasztorze jest chłodno, zawsze tu świeci słońce i nie muszę marznąć. Mamy ładny ogród z figą i czereśniami. Ciao! Alfreda i Ludwik Borowcowie zdecydowali, że Zdzisław zostanie na zawsze blisko świętego Franciszka. Tu w Kielcach są napływowi, więc kto zająłby się grobem syna, kiedy ich zabraknie. Tam jest wśród swoich, tak by chciał. Rodzice nie byli na pogrzebie, nie mieli wtedy ani paszportów, ani pieniędzy na podróż. Odwiedzili Zdzisława po roku. Choć dzień wcześniej w Watykanie papież dodawał im sił, 177 176 Alfreda Borowiec bała się wejść do bazyliki i przestrzegała przed tym męża. Stała na placu górnym i stamtąd patrzyła na Asyż: na zamknięte kościoły ubrane w stalowe rusztowania, na kilometry płotów z drucianej albo plastikowej siatki, na puste stare domy, na tłumy ciągnące do mogiły świętego Franciszka. Do grobu Zdzisława przyjechał także i ojciec Mateusz, przekonany, że młodzieńca z Kielc należy beatyfikować. Mówił o tym wiele razy swoim następnym wychowankom: Maciejowi i Bogdanowi. Postulanci Maciej i Bogdan nie znali Gislao. Nauczyli się już włoskiego na uniwersytecie w Perugii i od niedawna mieszkają za murami Sacro Convento. Stale przychodzą do jego grobu. Gislao leży niedaleko jednej z północnych bram miasta, na tamtejszym cimitero, w katakumbie z jasnego kamienia, trzy metry nad ziemią, w towarzystwie kilku innych Braci Mniejszych Konwentualnych. Elżbieta, starsza córka Borowców, w trosce o zdrowie rodziców zadecydowała, że nie będą szukać maszynisty kolejowego Stanisława C. i nie opowiedzą mu o tym wszystkim. -. Góry Świętokrzyskie. Ojciec Mateusz został przeniesiony z Chęcin do Lubo-mierza w Gorcach. Stamtąd - dwa lata po terremoto - wybrał się w podróż po województwie świętokrzyskim, za wiedzą małżeństwa Borowców. Jechaliśmy wolno, śnieg zasypał nam drogi. Skręciliśmy z trasy Kraków-Warszawa. Przed zagrodą Zofii R. ojciec Mateusz otrzepał śnieg z czarnego habitu, przedstawił się i spytał gospodynię, czy nie jest zdziwiona jego wizytą. Była zdziwiona. Wiedziała, że nieznajomy ksiądz musi mieć niezwykle ważną sprawę, skoro przyjeżdża z daleka do zupełnie obcych ludzi. Zdjęła chustkę, umyła ręce i postawiła czajnik na her- batę. Niespodziewany gość chętnie usiadł przy stole i przyglądał się Zofii uważnie. -A wie pani, że święci chodzą po ziemi? Wierzy pani w takie rzeczy? - Może i wierzę. - Trzeba wierzyć. Jeden z nich tak wyglądał - ojciec Mateusz wyjął fotografię. - To był pani brat. Bardzo chciał panią zobaczyć. - Bardzo chciał pana zobaczyć - ojciec Mateusz powiedział do Jerzego, dwie wsie dalej. - Ma pan taki sam nos, czoło, uszy i takie samo mocne świdrujące spojrzenie. - Bardzo chciał państwa zobaczyć - powiedział całej szóstce zwołanej telefonicznie do domu kolejnej siostry. - To było największe pragnienie jego życia. Dzisiaj żałuję, że wtedy mu nie pomogłem i go wam nie przywiozłem. Był mądry, dobry i przystojny. Oj, piękny był, jak lalka. Nieznajomy franciszkanin opowiedział zebranym o niezwykłym spotkaniu w pociągu relacji Kraków-Kielce: - Jechałem tym pociągiem - mówił - bo odnawiałem kościół. Do niedawna w Chęcińskiej świątyni była droga restauracja, w której gościli sekretarze partii. Kiedy kościół zwrócono prawowitym właścicielom, nie od razu przystąpiono do remontu. Remont czekał na ojca Mateusza. - Dlaczego nikt nie zajął się tym wcześniej? - pytał sam siebie. Sam wybrał Chęciny. Kiedy powracał z Włoch, przełożeni pozwolili mu wybrać klasztor w ojczyźnie. (- Dlaczego tak wybrałem?) Sam zdecydował, że odnowi kościół, a przełożeni wyrazili zgodę. (- Dlaczego? Nie byłem ani gwardianem, ani wcale się na tym nie znam.) Potem często jeździł do Krakowa, by z prowincjałem na bieżąco omawiać szczegóły remontu. Raz, kiedy wracał z takich konsultacji, poznał Zdzisława - syna rodziny Borowców, która go przygarnęła i dawała mu miłość non stop. - Ale i tak zawsze czuł się odrzucony - zakonnik mówił dalej. - Dziecko już w łonie matki wie, że nie jest chciane. 178 179 Kobiety sięgnęły po chusteczki. ^ - Ja się do niego modlę - ojciec Mateusz zwierzył się przy herbacie. - Czuję wtedy, jakbym mu kwiaty dawał, jakbym go odwiedzał. Bo on jest święty już przez samo pragnienie. Módlcie się do waszego brata, a będzie wam łatwiej w życiu. To która z was jest tu najmłodsza? Jolanta - rocznik 1960. Uprawia ziemię, jest matką dwóch zdolnych licealistek. Wtedy miała piętnaście lat. Gdy przyszła ze szkoły, ojciec przywitał ją nowiną: - Brata ci przywiozłem, sprawdź w pokoju. Pobiegła, ale tam żadnego dziecka nie znalazła. - Oddałem do sierocińca - usłyszała śmiech zza pleców i nigdy więcej o tym z ojcem nie rozmawiała. Antoni - rocznik 1958. Kawaler, robotnik w fabryce. Wtedy miał siedemnaście lat. Mama od lat chorowała na głowę, od prawie roku była w szpitalu psychiatrycznym. Tam urodziła brata, którego nikt z rodziny nie widział. Tylko ojciec. Ojciec był surowy, jeździł na parowozie, nie dbał o dom i często oglądał się za kobietami. Zofia - rocznik 1956. Dzisiaj matka dorastających dzieci. Wtedy miała dziewiętnaście lat i w Kielcach uczyła się na krawcową. Słyszała, że był brat. Nigdy nie widziała matki w tej ciąży ani potem. Brata nie szukała, nie przyszło jej to do głowy. Jerzy-rocznik 1955. Rolnik, mąż i ojciec. Wtedy miał dwadzieścia lat. Nie odwiedzał matki w szpitalu, podobnie jak reszta rodzeństwa. Niewiele wie. Teraz zarżnąłby świniaka, gdyby brat przyjechał. Szkoda, że nie przyjedzie. Katarzyna - rocznik 1951. Urzędniczka, bezdzietna mężatka. Wtedy miała dwadzieścia cztery lata. Chora matka po urodzeniu Zdzisława żyła w szpitalu jeszcze jedenaście lat. Tak, nie odwiedzali jej tam. Brata nie szukali, bo gdzie? Ojciec, choć już niemłody, wziął z mamą rozwód i poślubił nową kobietę. Umarł dziesięć lat temu. Nigdy nie mówił o Zdzisławie. I najstarszy Władysław - rocznik 1950. Starszy od Zdzisława o dwadzieścia pięć lat. Wtedy pracował na kolei, sto kilometrów od domu i tam razem z żoną cieszył się z narodzin pierwszej córki. Jako jedyny z całej szóstki twierdzi, że do dzisiaj nic nie wiedział o istnieniu brata. Ani ojciec, ani nikt z młodszego rodzeństwa przez tyle lat mu nie powiedział. Teraz dopiero usłyszał i płacze. - Niech ksiądz im podziękuje - poprosiła któraś z sióstr. - Komu? - Tym, co go wychowali. Tu nie było domu. Zimny piec, puste garnki. Dobrze trafił. 1999 180 Bracia i siostry 1 Mgły trzymają się w Wojciechach często cały dzień, zwłaszcza jesienią. Atutaj, na kolonii, szczególnie. Przez te bagna dookoła. Z górki Postków, zwanej Łysą Górą, niewiele wtedy widać: ani zagrody Drabiszczaków, ani stodoły Korpusika, ani nawet lasku, który dzieci nazywaj ą Naszym Laskiem. Ale dzisiaj (25 października 1982) od rana z pogodą jest inaczej. Mgła opadła szybko, poszła w stronę Szwedyko-wego Lasu, zaraz po tym jak ojciec zebrał się do roboty (robi w nadleśnictwie, jest drwalem). Od Bartoszyc powiał wiatr i przegonił chmury na północ, w stronę niedalekiej sowieckiej granicy. Trójka dzieci wzięła tornistry i pobiegła do wsi. Na pożegnanie krzyknęły do Czarka: - Zrób nam dobrej zupy! Czarek, najstarszy, ma trzynaście lat, jest chudy i nieduży. Zna swoje obowiązki. Nie poszedł do szkoły, siedzi na progu: obiera marchew, pietruszkę i ziemniaki. Całe lato pracowali w ogródku, żeby teraz było co jeść. Ojciec mało zarabia, trochę przepija, zresztąw sklepach i tak niczego nie ma. Ogró- 183 dek jest niewielki, tyle co przy domu. Postkowie nie mają ziemi. Dawniej ojciec robił za mechanika w pegeerze w Borkach, niedaleko. Ale pracę rzucił i z całą rodziną sprowadził się do Wojciech. Dom był opuszczony i rozkradziony. Trochę udało się go już odremontować. Na progu koło Czarka - Dorota. Blondyneczka, jedyna w rodzime. Ma już dwa lata, ale niewiele mówi, bo jeszcze nie potrafi. Uśmiecha się szeroko i z blaszanego wiadra podaje bratu jarzyny. Mama jest w domu, razem z Anią, niedawno urodzoną. I z pięcioletniąTusią. Nie wiemy, co tam się dzieje. Pewnie dokładają drwa do kuchni, bo już południe i trzeba stawiać garnek na zupę. Z progu (teraz, gdy na drzewach dookoła podwórka nie ma liści) widać w dole Wojciechy. Stamtąd idzie droga aż pod dom. Ale do samego domu nikt nią pod górę nie podjedzie, bo rozmokła (jak zawsze jesienią, zimą i wiosną). Jest i druga droga: od Rodnowskiego Lasu. Ale żeby ją zobaczyć, Czarek musiałby wstać z progu i pójść za dom. Piękny tam widok. Przestrzeń: na pierwszym planie zaorane pola, potem kapusta (jeszcze nie zebrana), dalej łąki i znowu zaorane pola. Żadnych drzew aż po horyzont, do samego wielkiego Rodnowskiego Lasu. Samochód marki Nysa wjeżdża na podwórko właśnie stamtąd. Wysiada dzielnicowy Trochta (dokładniej: wyskakuje), za nim dwóch innych facetów (milicjanci po cywilnemu), jakieś dwie kobiety. - Do domu! - krzyczy dzielnicowy, który zna Czarka, bo nie raz, nie dwa nachodził dom rodziny Postków. - Jedziemy na wycieczkę - mówi drugi milicjant, z uśmiechem. - Matka - pyta pierwsza kobieta. - Gdzie jest matka? A druga, ruda, wchodzi do środka. Mama jest już na progu, razem z Tusią. Milicjanci pokazują jakieś papiery, każą brać najpotrzebniejsze rzeczy, krzyczą, machaj ą rękami, kopią wszystko, co stoi na ich drodze. Rozglądają się. Dzieci nie pojmują, co się dzieje, ale cokolwiek by to było, nie jest to nic dobrego. Dorota nieporadnie biega dookoła nyski, Czarek przewraca się o wiadro, Tusią na bosaka pędzi w stronę młodych brzóz. - Ratunku! - wrzeszczy, jakby przeczuwała, że to wszystko zadecyduje o dalszym życiu jej i całej jej rodziny. - Nie dam! - krzyczy matka. - Nie dam dzieci nikomu! Muszka, Janek i pierwszoklasistka Kasia są już w Naszym Lasku. Nie byli wcale w szkole, bo szkoły nie lubią. Teraz ich nikt nie widzi, są bezpieczni. Ale oni widzą i słyszą świetnie: dzielnicowy Trochta krzyczy na Czarka, że i on ma się zbierać. Wysoki milicjant pobiegł w brzozy i już prowadzi Tusię. Trzyma ją mocno za rękę, ona się szamocze, próbuje ugryźć. Niższy łapie Dorotę i wpycha do nyski. Dorota krzyczy na całe gardło (- Mama! -jedyne słowo, jakie potrafi powiedzieć). Ruda kobieta, która kilka minut temu weszła do domu, wynosi do samochodu małą Anię w beciku. - Idziemy - zarządza Muszka. Nie zostawi rodzeństwa samego. Choć ma dziesięć lat, jest już dorosła, rozsądna i stanowcza. Razem z nią z Naszego Lasku wychodzi Janek i Kasia. Prosto do samochodu, ku radości funkcjonariuszy. Jest cała siódemka: Czarek - rocznik 1969, Janek - 1971, Muszka -1972, Kasia -1975, Tusią-1977, Dorota -1980, Ania -1982. - Pani nie jedzie - któryś z milicjantów mówi ostro do matki. - Jadę! - krzyczy kobieta i już siedzi w samochodzie. 185 184 Samochód rusza, ledwo toczy się po polnej drodze, tyle ludzi jest w środku. Dzielnicowy Bernard Trochta wysiada w Wojciechach, reszta jedzie dalej, do Bartoszyc. Zajeżdżają pod szkołę. - Zjecie rosołu - wysoki milicjant wydaje komendę. Wysiada najpierw Czarek, później Janek, za nimi Muszka, Kasia i Tusia. Mama bierze na ręce Anię, a za rękę Dorotę. - One są za małe na rosół - mówi wysoki milicjant. - Dobrze - matka znowu siada w samochodzie. - Ja zostanę z najmłodszymi. - Zostanie pielęgniarka! - milicjant podnosi głos, chwyta matkę za rękaw i prowadzi za starszymi dziećmi. Rosół jest zimny, ale niższy milicjant pilnuje, by wszyscy zjedli do spodu. Wreszcie pozwala wstać i wyjść przez szkołę. Tam nyski z Dorotą i Anią już nie ma. n Zimna wiosna tego roku (1983), mało liści na drzewach. Szkoda, bo liście chronią, maskują. Ale za to dużo mgły w Wojciechach. Mgła jest sprzymierzeńcem uciekinierów: Czarka, Janka i Muszki. Uciekająz sierocińca w Bartoszycach już nie po raz pierwszy. Nie ma z nimi Kasi i Tusi - one mieszkają w innym budynku, w domu małego dziecka. Są za małe na uciekanie. Dom dużego dziecka: ponure niemieckie koszary, zakaz wstępu do sypialni w ciągu dnia, spacer wzdłuż boiska i z powrotem - wszystkiego pięć minut dziennie. Ciągłe siedzenie przy stole w świetlicy: Chcesz siusiu? Podnieś rękę i zapytaj, czy możesz siusiu. Chcesz pić? Trzeba było pić przy obiedzie, teraz czekaj do kolacji. Chcesz pisać? Teraz będziesz czytał. Nie chcesz jeść? Jedz! Coś ci się nie podoba? Hej, chłopaki, zróbcie z nim porządek! 186 Płaczesz? Patrzcie, jaka beksa! ,un Małe Postki nie mogą wrócić do domu, bo zaraz je tam nakryje dzielnicowy Trochta. A jeśli akurat na Łysą Górę będzie mu za daleko, i tak może liczyć na pomoc ojca: tato sam odwiezie dzieci do sierocińca, tak się boi milicji. Więc najpierw uciekinierzy mieszkali niedaleko Łysej Góry, w bunkrze na polu Synowca. Bunkra prawie nie widać, cały wkopany jest w ziemię. To, co wystaje, porosły krzaki i drzewa. Pod ziemią (trzeba zeskoczyć w głęboką kamienną dziurę) są dwie betonowe komory: przez większą przechodzi się do mniejszej. Mniejszą łatwiej ogrzać, więc tu nocowali (i teraz czasem nocują). Podłogę wyłożyli snopkami lnu, które w stogach przezimowały na polach. Chłodne ściany obłożyli słomianymi kostkami, a od większej komory oddzielili się ciężką kotarą wziętą z domowego strychu. Piec zbudowali z kilku cegieł. Wodę przynosili ze źródła, które bije aż kilometr dalej. Gotowali ją w wielkiej kolorowej puszce po landrynkach. Mokre gałęzie strasznie kopciły, więc Czarek przytaszczył skądś kawałek metalowej rury. Rura wychodzi przez szczelinę w murze, z której kiedyś strzelali niemieccy żołnierze. Obowiązują zasady: • ogień palimy tylko w nocy albo przy dużej mgle, • najpierw ostrożnie obserwujemy otoczenie, potem wychodzimy, najlepiej we mgle albo nocą, • nigdy nie idziemy na przełaj przez pola, zawsze lasem, pola przecinamy w ostateczności, biegiem, • nigdy nie idziemy grupą, • nikomu niczego nie kradniemy, bo wieś będzie przeciw nam, • ojcu można coś ukraść, • jeśli kogoś złapią, nie zdradzamy pozostałych. Mimo zasad - wpadli. Najpierw zobaczyli ojca: wychodził do roboty. Potem przybiegli do domu, żeby pogadać z mamą i ogrzać się przy prawdziwym piecu. Mama dała pomidorów- 187 ki i opowiadała: - Jeździłam kilka razy do Mrągowa, tam zawieźli Dorotkę. W domu dziecka pierwszym razem dali mija na ręce. Cała drżała, potem głaskała mnie po buzi i mocno trzymała za szyję. Drugim razem pozwolili mi na nią popatrzeć tylko przez szybę. Była taka blada, ostrzyżona króciutko. Za trzecim razem już w ogóle dziecka mi nie pokazali. - Pani nie ma prawa do Dorotki - mówili. Mama ostatnio coś źle kojarzy. Zapomniała, że do Mrągowa kilkakrotnie jeździły z nią Muszka, Kasia i Tusia (wydano je matce - na przepustkę). Cała rodzina wie, co się działo w Mrągowie. Za każdym razem dziewczynkom łzy płynęły z oczu jak z kranu, gdy patrzyły na Dorotę. Ale było trochę inaczej, niż mama opowiada. Po pierwszym widzeniu (rzeczywiście: Dorota trzymała mamę mocno za szyję) było drugie. Dorotę wprowadzili na salę, a ona się rozglądała, jakby tam nikogo nie było. Mama wołała japo imieniu, ale ona nie reagowała. Siostry chciały się z nią bawić - nie chciała. Wreszcie po kilku minutach zauważyła gości. Nic nie mówiła, ostrożnie siadła mamie na kolanach, płakała. Wtedy siostry widziały ją po raz ostatni. Mama widziała Dorotę jeszcze raz. Przez szybę, to się zgadza. Powiedziano wtedy: - Niech pani tu już nie przyjeżdża, bo to budzi w dziecku złe wspomnienia. Dzieci skończyły pomidorówkę, mama opowiadała dalej: - Napisałam do sądu, do Kawczaka. On was wszystkich mi odebrał. O Anię pytałam, bo przecież nikt nie wie, gdzie teraz ona jest. Nie widziałam jej, jak wy, od tamtej chwili, kiedy kazali jeść rosół. Dziś Ania ma już osiem miesięcy, dziewięć prawie. Ale sędzia jest z kamienia, do tej pory nic nie odpowiedział. Mama mało płacze. Jak się nagada, to nagle cichnie i twarz odwraca do ściany. I nic - milczy. I wtedy właśnie odwracała głowę, gdy do domu wszedł ojciec. (- Warta! - krzyczał później Czarek. - Zaniedbaliśmy wartę). Jeszcze tego samego dnia odwiózł dzieci do sierocińca. W drodze na przystanek -żeby mu się nie rozpierzchły po polach - Czarka i Janka prowadził na powrozie. Po powrocie uciekinierów wychowawcy nazwali Postków: partyzanci. Znowu uciekli. Ktoś ich przyuważył, jak zbieraj ą chrust na skraju lasu i taszczą w stronę bunkra na polu Synowca. (- Zasady! - napominał Czarek. - Złamaliśmy nasze zasady.) Dyrekcja sierocińca szukała sposobu na to, by Postki nie uciekały. Kasię i Tusię przeniesiono więc z domu małego dziecka do starszego rodzeństwa. Nic to nie dało. Od dwóch tygodni - wszyscy (poza Tusią, wciąż za małą na uciekanie) są na ucieczce. Bunkier - miejsce na jakiś czas spalone. Więc najpierw nocowali w starej oborze (bydło nie stało w niej zapewne od wojny). A gdy zaprzyjaźniony sąsiad doniósł im, że we wsi głośno o Postkach w oborze - przenieśli się dalej: w Szwedykowym Lesie postawili szałas. Dzisiaj - za dnia - widzieli tu lochę z młodymi: szła od wiatrołomów, sosnowym wąwozem, koło stawu prosto na szałas. Spojrzała na ludzkie dzieci, zamruczała coś do swoich prosiąt i zawróciła, widać wystraszył ją ogień. - Ogień - mówił Czarek - ochroni nas przed zwierzyną, ale nie przed człowiekiem. Ogień trzeba palić cały czas. Ale tak, żeby dzik widział, a Trochta nie. Nie boją się ani ciemności, ani leśnych duchów (którymi kiedyś się wzajemnie straszyli), ani lochy z młodymi, ani wilków (bywają tu rzadko), ani mrozu, ani deszczu, ani głodu. Boją się obławy, łapanki. Czarek, Janek i Muszka, a nawet mała Kasia cały dzień pletli z leszczyny szczelne parawany. Ustawili je od tej strony, z której ewentualnie mógłby pojawić się dzielnicowy Trochta. Z przeciwnej - postawili wielką bramę wjazdową. Ze szlabanem. 189 188 Przy ognisku ciężki pień - do siedzenia. Nad płomieniem tyczka - na niej można zawiesić garnek z ziemniakami. Jeśli Czarkowi uda się je zdobyć. Jest północ. Czarek robi pochodnię z kija, szmaty i nafty. Wolno mu j ą nieść zapaloną tylko na skraj lasu, potem musi liczyć na księżyc. Ale księżyc akurat dzisiaj nie świeci. Może to lepiej, bo Czarek idzie na Łysą Górę. Ojciec już na pewno śpi, a tu brakuje nie tylko ziemniaków, ale chleba i pieniędzy (za te pieniądze Postki robią zakupy aż cztery wsie dalej). Ziemniaki są w worku w piwnicy - je wziąć najłatwiej. Chleb w kuchni - w białym kredensie. Czarek szuka po ciemku noża, żeby ojcu zostawić kilka kromek na kanapki rano. Szuflada skrzypi, ale tato śpi mocno. Jest już nóż. Już chleb odkrojony. I gliniany garnek smalcu! Mama uszykowała specjalnie? Najgorzej z forsą: portfel aż w spodniach ojca, przy łóżku. Drzwi do pokoju skrzypią budzą chyba mamę, ale mama milczy. I podłoga skrzypi - Czarek nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Ojciec się rusza, postękuje, obraca twarzą w kierunku krzesła, na którym wiszą portki. Jeśli tam nic nie ma - Czarek dosięga już kieszeni - to ojciec świnia. Ojciec coś mamrocze przez sen, Czarek już wyjmuje portfel, już wymacuje dwie dziesięciozłotówki, już biegnie przez pola, już na skraju lasu zapala pochodnię. I wcale nie jest pewny, czy ojciec spał. Opowiada o wszystkim Muszce, która czeka na powrót brata, na chleb i ziemniaki (Janek zasnął głodny). - Słuchaj - Muszka mu przerywa. - Dlaczego musimy tak żyć? - Bo nas zabrali - mówi Czarek. -A dlaczego nas zabrali? - Nie wiem. Spróbuję to zrozumieć, gdy będę dorosły. - Dobry wieczór! - to głos dzielnicowego Trochty. 190 ą Wielki Piątek 1984. W Wojciechach resztki śniegu, zima była surowa tego roku. Ale dzisiaj jest ciepło, słonecznie. Mama dostała pozwolenie z sądu, żeby na Wielkanoc zabrać do domu Muchę, Kasię i Tusię. Czarka i Janka nie ma w sierocińcu, uciekli ze trzy miesiące temu. Wychowawcy powiedzieli dziewczynkom, że tak srogiej zimy bracia na pewno nie przeżyli: - Ich kości leżągdzieś w lesie. Może zjadły ich wilki, które przychodzą czasem od Kaliningradu. Ojciec z Tusią poszli teraz do kościoła na drogę krzyżową. Starsze dziewczynki robią porządki, z którymi rodzice nigdy sobie nie radzili. Muszka myje okno, obok drzwi wejściowych. Kasia (ma już dziewięć lat!) zamiata podwórko. - Muszka! - woła cicho. - W Naszym Lasku ktoś gwiżdże. Muszka nie jest zaskoczona. Uśmiecha się, chyba wie kto. Patrzy do kuchni: mama siedzi bezczynnie, ale jakby czymś bardzo zajęta. Dziewczynki biegną do lasku. - Czarek! Ty żyjesz! - cieszy się Kasia. - Jakoś żyję. -A Jaś? - dziewczynka spostrzegła, że nie ma tu drugiego brata. Na samą myśl o radzieckich wilkach zaczyna głośno płakać - Gdzie Jaś? -, - Cicho - upomina ją Muszka. - Teraz nie pogadamy - Czarek czuje się niepewnie. - Wieczorem - Muszka mówi krótko. n -1 Jaś żyje - opowiada Kasi, gdy wracają na podwórko. - Są w lesie. Przez całą zimę ani razu nie przyszli do mamy, bo nie mogli zostawiać śladów na śniegu. Dołączymy do nich po świętach. Święta są i wesołe, i smutne. Młodsze dziewczynki często przedrzeźniają mamę. Bo mama mówi do siebie. Co? Nikt nie rozumie, ale kiedy córki z niej żartują, i mama się cieszy. Ojciec jest miły, ale mało rozmowny. A Muszka smutna, jak zawsze, a w święta szczególnie: gdzie Dorota? czy już za- 191 pomniała, jak ją nosiłam na rękach? czy w ogóle żyje? a Ania? Ania ma już dwa lata, czy kiedyś się w życiu spotkamy? Po świętach dziewczynki wracają do Bartoszyc. W sierocińcu zostawiają małą Tusię, a same - przy pierwszej okazji - szybko idą na przystanek. To znaczy idzie Muszka, za nią biegnie drobniutka Kasia. - Poczekaj! - woła. - Nie zostawiaj mnie. Na skraju Rodnowskiego Lasu, od strony Wojciech, Muszka wpatruje się w ziemię. - Czego szukasz? - pyta Kasia. - Słomek, pociętych słomek. - Takich? - Kasia podnosi słomkę uciętą ukośnie na obu końcach. - Szukajmy następnej i następnej, a dojdziemy do chłopaków. Rzeczywiście, co metr leży mała słomka. Dyskretne słomiane drogowskazy prowadzą koło starego modrzewia, prosto w zarośla. - To głóg - broni się Kasia. - Kłuje. - Widać trzeba iść w głóg - decyduje starsza siostra. - Staraj się go nie rozgarniać, bo zostawimy za dużo śladów. Kłuje, ale dziewczynki idą twardo do przodu. Za głogiem -znowu słomki. Jeszcze świerkowy gąszcz, potem małe wzniesienie, a zaraz pod nim - wąwóz. W wąwozie - Czarek z Jasiem. - Chodźcie na obiad! - woła starszy. Z puszki wyjmuje gotowane j ajka (wykradli j e dzikim kaczkom). Młodszy kroi chleb i smaruje smalcem. - Tam śpicie? - Muszka wskazuje powalony dąb z wielkim wyrwanym korzeniem. - Tak, to świetne miejsce - mówi Janek. - Zobacz. Do korzenia chłopcy dowiązali leszczynowe gałęzie, two rząc zielone ściany. Wszystko nakryli nylonowymi workami po nawozach. > -"•; : .-••••.-..-. *-;.-.• »" - Prawdziwy dom - zachwyca się Muszka i od razu wchodzi do środka. Tam: stare jesionki, kołdry, koce i wiele książek. Są wilgotne. - Przed deszczem idzie się schować - opowiada Janek. -Ale jak jest ulewa, to nas zatapia. Popołudnie. Czarek rozdziela zajęcia: ja idę po drewno, ty zmywasz, ty parzysz miętę, ty pilnujesz ognia. Gdy już wszystko zrobione, chłopcy biegną do stawu - wykąpać się w lodowatej wodzie. Muszka siada na pniu i na głos czyta "Pana Wołodyjowskiego". Kasia niewiele rozumie, więc ciągle zadaje pytania: kto? co? po co? Muszka jest nerwowa, wrzuca "Wołodyjowskiego" z powrotem pod korzeń. Przynosi inną książkę -jakąś indiańską historię. - Ciekawe - ocenia Kasia i słucha uważnie aż do wieczora. Pod korzeniem Czarek uporządkował już miejsca do spania i tam kładzie Kasię. Przykrywa ją szczelnie płaszczami. Ona narzeka, że pełno tutaj robaków i piasek sypie się do oczu. - To zamknij oczy - szepcze Czarek i głaszcze siostrę po czole. Kiedy bardzo pada, Postki nocują w stodołach gospodarzy. Tak jak zimą Czarek z Jankiem, gdy mróz groził im śmiercią. Niektórzy sąsiedzi wiedzą, że mają nocnych lokatorów, inni -nie. Ci, co wiedzą, wołająna obiad albo nawet na spanie w łóżku. Na drogę dają jajka, warzywa i jabłka. - Dobrzy są ludzie - mówi Czarek, kiedy po ulewnej nocy wracają do obozowiska. -Ale przez to nasze nocowanie muszą się bardzo bać. - Mogą ich za to wpakować do więzienia? - pyta Kasia. - Eeee tam - Janek bagatelizuje sprawę. - Orient! - Czarek nagle wypowiada słowo-klucz. Słowo, które znaczy coś strasznego: alarm, milicja, padnij, ukryj się, ewakuacja. - Beczka! - krzyczy Muszka. -Beczka!-odpowiada chyba Janek. ;> 192 193 - Beczka! - powtarza mała Kasia. a ' - Stój, ty mały skurwysynu! - słychać pierwszy obcy głos. - Gnoje! - drugi. - Stój, bo strzelam! - trzeci. Beczka to dół, w którym samotnie rośnie dzika jabłonka. Daleko: aż na drugim skraju Rodnowskiego Lasu. Tam trzeba dotrzeć, gdy milicja robi obławę. Ale ostrożnie - żeby na miejsce nie ściągnąć ogona. Pierwsza na miejsce dociera mała Kasia, przynajmniej tak myśli. Nigdy w życiu tak szybko nie biegła, więc teraz brakuje jej powietrza. Jest spocona i wystraszona, choć już mniej niż przed godziną, gdy gonił ją tamten milicjant. Ale niezdara - myśli teraz o nim i na tę myśl uśmiecha się sama do siebie. Ale nerwy nie mijają, tym bardziej że wciąż nie ma ani braci, ani siostry. A las jest ogromny i straszny - dopiero teraz Kasia zwraca na to uwagę. -Bzzzzzzz... c - Kto to? - pyta i nie wie, gdzie patrzeć. - Tutaj - cichy, cienki głos dobiega gdzieś spod starego grabu. , - Muszka! - Widzę cię od godziny. Ale nie wiedziałam, czy jesteś sama. -A Czarek z Jasiem? - Poczekamy. •t Przed zmrokiem Muszka podejmuje decyzję: - Musieli ich złapać, idziemy do domu. -1 znowu pojedziemy do tych Bartoszyc? - Kasia płacze. : - Pewnie nas tato odwiezie. I odwozi. Tam już są bracia. Ku radości małej Tusi, która od tylu tygodni nie widziała rodzeństwa. Znowu albo szkoła, albo ciągłe siedzenie w świetlicy (zapytaj, czy możesz siusiu). Czarek z Jankiem na pewno zawa-ląklasę, dziewczynki -jeszcze nie wiadomo. Zresztą one my-śląjuż o kolejnej ucieczce. . vrt-> iij>Li*;:;' o- -.r.,",- -v; Nie ma takiej potrzeby. Sędzia Roman Kawczak zgadza się, by cała piątka spędziła wakacje w Wojciechach. Lato (1984) jest piękne. Z drzew i krzewów otaczających podwórko dzieci zbierają owoce, robią kompoty i smażą konfitury. Część słoików zakopują w Szwedykowym Lesie. Pomagają sąsiadom przy zbiorze siana, w zamian dostają mleko. Skopuj ą ogródek. Choć już późno na zasiewy-może przed śniegiem jeszcze coś wyrośnie. Będzie akurat na ucieczkę -przyj da nocą i wezmą to, co konieczne na zupę jarzynową. Słusznie Postki myślą o zimie. Po wakacjach ojciec prosi sędziego Kawczaka, by pozwolił dzieciom zostać w Wojciechach. Przekonuje go: - Będą dojeżdżały do szkoły do Bartoszyc. Niech będą w domu, w rodzime. Choć trzy miesiące, na próbę. Sędzia na to: - Wykluczone! Nawet Janek, który nigdy w życiu nie płacze, teraz zakrywa twarz gazetą, bo łzy mu lecą aż do ust. Rok szkolny, znów jesień, znów zima. Postki uciekają (już całą piątką- teraz razem z Tusią) i wpadają w obławę. Znów sierociniec w Bartoszycach. Jest wczesna wiosna 1985. - Ja wyjeżdżam na Śląsk - oświadcza Czarek. - Na górnika będę się uczył. - Przecież jest środek roku szkolnego, a ty nie masz skończonej nawet siódmej klasy - mówi Janek. - Nie trzeba. Wszystko załatwiłem. I pozwolenie sądu mam, i od dyrektora. - Jak to? - pytają siostry. - Zdradzasz nas - mówi brat. - Jadę. Będę o was pamiętał. O Dorocie z Anią też. Nazajutrz mgły otoczyły cały Rodnowski Las i teraz duktami wciskają się w jego środek. Dobrze, są sprzymierzeńcem uciekinierów: Jasia, Muszki, Kasi i Tusi. Ciężko ich znaleźć. Ale na pewno gdzieś tutaj są. j 194 195 4 Jestem już dorosły. Już czas, bym zrozumiał, co się wtedy z nami stało. Pisząc do pana oczekuję pomocy w postaci podpowiedzi, jak mogę obałić mur milczenia, na jakie prawo mogę się powołać, aby uzyskać informacje o tamtych faktach. Aprzede wszystkim o moim rodzeństwie, którego jeszcze brakuje. A ja muszę odbudować całą rodzinę. Za wszelką pomoc bardzo dziękuję. Cezary Postek. Chorzów 30 września 1998 r. j, O Cezarym: ma już dwadzieścia dziewięć lat, żonę Ewę i dwie córeczki. Najpierw skończył szkołę górniczą, potem w zawodówce wyuczył się na elektryka, wreszcie w technikum zrobił maturę. Teraz pracuje w kopalni, w tak zwanej metanometrii: kiedy ma dyżur na dole, odpowiada za bezpieczeństwo górników - mierzy stężenie niebezpiecznych gazów. Jest niewysoki, okrągły na twarzy, uśmiechnięty, rozgadany. O Muszce: i ona uciekła z lasu, i do niej rodzeństwo miało pretensje. Pewnego dnia powiedziała w Szwedykowym Lesie: - To nie ma sensu. I zaraz wyjechała do Warszawy, do siostry ojca. Ciotka ją adoptowała. Gdy Muszka dorosła, sprowadziła się na Śląsk, do Czarka. Teraz ma dwadzieścia sześć lat, bezrobotnego męża i dwie córeczki. Pracuje w fabryce zup w proszku. Jest szczupła. Ma smutne spojrzenie. O Janku: i on przyjechał do szkoły górniczej, za Czarkiem. Zanim Muszka sprowadziła się tu ze stolicy. Teraz ma żonę (poznał jąjeszcze w sierocińcu w Bartoszycach), syna i córkę. Pracował w kopalni, teraz próbuje sił we własnym biznesie. Drobny, cichy, nieśmiały, dwadzieścia siedem lat. O Kasi: panna, ma chłopaka. Na Śląsk ściągnął ją Czarek. Zanim tu przyjechała, w Bartoszycach skończyła ósmą klasę i poszła do niedalekiego Reszla: do rolniczej zawodówki. Zawaliła pierwszy rok. Wtedy brat kazał jej przyjechać. Załatwił szkołę górniczą i pokój w hotelu robotniczym, w którym wtedy jeszcze mieszkał. Teraz Kasia ma kawalerkę w Chorzowie. Piętro wyżej, nad Czarkiem. Pracuje w kopalni na przetwórstwie węgla. Drobna, czarna, ruchliwa, roześmiana, dwadzieścia trzy lata. O Tusi: jej było najtrudniej. Aż dwa lata siedziała sama w sierocińcu. Pisała do rodzeństwa o samotności i o ciągłych kłótniach z koleżankami. Wołały na nią: wieśniara. Skończyła podstawówkę i zaraz przyjechała na Śląsk. Janek -wtedy jeszcze kawaler - akurat dostał małe mieszkanie. Zaczepiła się u niego. Teraz mieszka w centrum Chorzowa z mężem górnikiem i synem. Za chwilę urodzi drugie dziecko. Ma dwadzieścia jeden lat, niski, poważny głos i figlarne spojrzenie. Do dzisiaj nie wiedzą, co się dzieje z Dorotą- od sierpnia 1998 pełnoletnią. I z Anią- szesnastoletnią. A chcieliby wiedzieć. p Pytali w Bartoszycach. W sprawie Doroty sąd kazał się zwrócić do sądu w Ostródzie. Sąd w Ostródzie do sądu w Biskupcu. Sąd w Biskupcu odpisał, że Dorota została przysposobiona. Kontakt z przysposobionym rodzeństwem możliwy będzie, jeśli wykaże ono inicjatywę w przyszłości, by odszukać swoich krewnych. W sprawie Ani - odesłał Postków do Tomaszowa Mazowieckiego - tamtejszy sąd powinien coś wiedzieć. Wie: małoletnia Anna Postek została adoptowana. Dalsze losy małoletniej są nieznane Sądowi. Cezary z Muszką nigdy nie pytali o Marzenę, którą podobno mama urodziła. Miało to się stać wiosną 1985 roku, niedługo po tym, jak Czarek wyjechał na Śląsk. Mama dostała boli, ojciec odprowadził ją do wsi i wsadził do pekaesu. Dojechała do szpitala w Bartoszycach. Ojciec nie widział ani razu swego ósmego dziecka. We wsi mówią, że umarło. 196 197 Teraz już wiemy, że Marzena na pewno przyszła na świat - mamy w ręku jej akt urodzenia. Skąd? Z kredensu w Wojciechach. Cezary znalazł tam papier latem tego roku. Nie pojmuje, dlaczego na dokument nie natrafił wcześniej. Może ojciec go gdzieś ukrywał, a ostatnio położył między innymi papierami. Cezary wie też - od mamy - że wtedy w szpitalu kazano jej coś podpisać. Być może podpisała, że nie chce Marzeny. Po jej narodzinach mama poszła w świat. Błąkała się po Polsce, szukała zagubionych dzieci. Nie wiadomo, jak szukała, gdzie spała i co jadła. Trwało to ze dwa lata: wracała do Wojciech, wyjeżdżała. Choć wiedziała, że niektóre z jej dzieci mieszkają na Śląsku, widziano ją w Górowie, Lidzbarku, Dobrym Mieście, Olsztynie, Warszawie, Lublinie, Krakowie. Na krakowskim Dworcu Głównym wpadła pod pociąg -miała poharataną nogę. Był rok 1988. Straciła pamięć. Leżała na chirurgii. A kiedy zaczęła chodzić - w psychiatryku. Mieszkała tam miesiąc i nic nie mówiła. Aż w końcu powiedziała nazwisko. Swoje, ale panieńskie - to wystarczyło, by milicja dowiedziała się, kim jest. Przewieźli j ą do psychiatry -ka w Olsztynie. W końcu wróciła do Wojciech: słaba i blada. Posiedziała, pomilczała, pogadała ze sobą poszła. m Z Muchą i Czarkiem wybieramy się na północ, aż pod granicę. Jest jesień 1998. Na samą Łysą Górę nie wjedziemy - za duże doły. Domu nie widać z daleka - mgła. Idziemy wzdłuż betonowych słupów, których nie łączą druty. Kiedyś ojciec robił w Elektromontażu, trzydzieści lat temu elektryfikował wsie na Lubelszczyźnie. Stamtąd pochodzi, tam poznał mamę. Mieszkała bez prądu. Wtedy na licznik czekało się aż dwa tygodnie. On zrobił tak, że po godzinie w jej domu świeciła już pierwsza żarówka. 198 Atu, w Wojciechach, od kilku lat rodzice nie mają prądu. Cezarego to martwi. Próbował załatwić ponowną elektryfikację Łysej Góry, ale ojciec nie chce, bo trzeba płacić. Ani tato, ani mama nie chcą przenieść się na Śląsk, choć Cezary ich do tego namawia. Wiedzą, że dzisiaj przyjeżdżamy. Cezary zadzwonił wcześniej do sklepu w Wojciechach- sąsiedzi przekazali wiadomość. Dom ten sam co wtedy: murowany, ze spadzistym dachem i z wejściem pośrodku. Teraz odrapany, szary, jak opuszczony. Rodzice mieszkają tylko w dwóch pokojach. W pozostałych - okna nie mają szyb. Mama: szczupła siwa pani z papierosem w ręku, ma pięćdziesiąt lat. Ojciec: dwa lata starszy, niewysoki, przygarbiony, pomarszczony, też pali. Cieszą się. Mucha sprząta stół. Z torby wyjmuje talerze, kubki, łyżeczki, herbatę, kawę, cukier, chleb, masło, wędlinę. Wszystko wczoraj w Chorzowie naszykowała żona Cezarego. Nawet nóż dała. - Przyjechaliśmy, żeby w końcu zrozumieć, dlaczego nas wtedy zabrali - zapowiada Cezary. - Musieli wykonać plan - wyjaśnia ojciec. - Ja byłem tu obcy, nikt nas nie obronił. Niczego sobie nie zarzucam. - Będziemy szukać Doroty i Ani - mówi Mucha. - Tak? - pyta mama. - A znajdziecie? - Nie wiem, ale muszą tu być jakieś ślady - Cezary pije herbatę. - Tu albo w Bartoszycach, w sądzie. -Aha - przytakuje mama. - Trzeba szukać, trzeba. I Marzeny trzeba. - Zaczniemy od Dominika - zapowiada Cezary. - Był Dominik - mama odwraca głowę. Urodziła go w czasie wędrówki. Ojciec mówi, że rok przed porodem nie widział mamy ani razu. Więc dziewiąte dziecko nie jest jego. 199 Dominik urodził się w czerwcu 1989 roku. Wiemy to z kopii postanowienia sądu w Bartoszycach. Cezary znalazł pismo niedawno na strychu AV Wojciechach (wszystkie dzieci ze Śląska czasem odwiedzaj ą rodziców, spędzajątu z rodzinami wakacje). Odnaleziony dokument mówi, jak było: sędzia Roman Kawczak oddał Dominika małżeństwu R. spod Olsztyna. Zrobił to, choć wciąż trwała sprawa o pozbawienie małżeństwa Postków władzy nad dzieckiem. W dokumencie jest adres państwa R. o Państwo R. mieszkają trzydzieści kilometrów stąd. Chłopiec ma dziewięć lat, żadne z rodzeństwa nigdy go nie widziało. Nie wiemy, czy on wie, I nie jego będziemy o to pytać, ale adopcyjnych rodziców. - Jeśli nie wie nic - Cezary mówi to już po drodze - trzeba się będzie wycofać. Przynajmniej na jakiś czas. Może rodzice kiedyś mu o tym powiedzą. -Albo my - przerywa Micha. - Kiedy będzie dorosły. - Ile to lat jeszcze? - pyta Cezary. - Dziewięć. - Długo. Dom przy głównej ulicy miasteczka. - Serce mi wali - mówi Micha, ale Cezary nie czeka, tylko puka w duże drzwi. - Nazywam się Cezary Postek. - Mamy delikatną spravę do pani - nerwowo uzupełnia Mucha. - Proszę, proszę do środka - wysoka kobieta sprawia wrażenie energicznej. Jest zaskoczona, przygląda się nam uważ- nie. W domu oprócz niej - tylko syn. Z wyglądu: dziesięciolatet Blondyn, jak Dorotka. Właśnie je zupę w kuchni, obserwuje gości. Peszy się, bo goście też go obserwują. - Proszę, proszę do pokoju - kobieta zamyka drzwi, siedzimy już sami. - Jesteśmy rodzeństwem pani syna - zaczyna Czarek. - Wiedziałam o was - pani R. mówi spokojnie, ale łzy cisną się jej do oczu. - Przepraszamy - wtrąca Cezary. - Nie, nic. Mówiłam dzieciom, że kiedyś rodzeństwo może się do nich zgłosi. Ale nie przypuszczałam, że takie dorosłe. - Wie, że jest adoptowany? - twarz Muchy promienieje. - Powiedzieliśmy dzieciom. - To jest Dominik? - Mucha nie wytrzymuje i palcem pokazuje drzwi. - Dominik? Relacja pani R.: decyzją sądu w Bartoszycach został jej i mężowi przyznany Dominik Postek. Była jesień 1989 roku, chłopiec miał kilka miesięcy. Państwo R. pojechali po niego do domu dziecka w Mrągowie (- Tam, gdzie była kiedyś Dorotka - mówi Cezary do Muchy). Pomimo że mieli stosowne pismo, dziecka im nawet nie pokazano. Wyjaśniono jedynie, że chłopiec jest poważnie chory - chyba porażenie mózgowe -i nie nadaje się do adopcji. Rok później zupełnie inny sąd przyznał państwu R. innego niemowlaka. A że niemowlak miał o dwa lata starszą siostrę - zostali adoptowani obydwoje. Na dowód tego wszystkiego pani R. przynosi dokumenty swoich dzieci. 9 Dlaczego jesienią 1982 roku zostali zabrani z domu? Dorosły Cezary szuka powodów: czasem zamiast do szkoły biegliśmy na łąki albo do Szwedykowego Lasu. Tata pił, nie on jeden we wsi. Mama nie radziła sobie z siódemką małych dzieci, bez gospodarstwa. A wtedy trzeba było być mocnym, walczyć o wszystko. Zaraz miał być stan wojenny. - Mieliśmy co jeść i gdzie spać - Mucha dobrze pamięta. -1 mama nas kochała. t 201 200 Dzisiaj w domu w Wojciechach nie ma żadnego dokumentu, który pozwoliłby zrozumieć, dlaczego tak się wtedy stało. A musiał przecież być odpis sądowej decyzji. Ostatnio Cezary poprosił Bartoszyce o uzasadnienie. Przewodniczącym tamtejszego sądu rodzinnego wciąż jest ten sam sędzia - Roman Kawczak. Kiedyś, gdy w liście mama pytała go o małą Anię (gdzie jest?), odpisał, że zezwala na pobyt dzieci w domu na czas świąt. Kropka. Koniec. A ter aż, zamiast przysłać uzasadnienie swej decyzji sprzed szesnastu lat, przytacza jedynie datę, kiedy postanowienie zapadło i których dzieci dotyczyło. Czyli to, co wiadomo od dawna. Cezary poprosił o uzasadnienie jeszcze raz: abym mógł zrozumieć. Roman Kawczak na to: szczegółowych informacji sąd udzielił panu w poprzednim piśmie. \ Dlaczego sędzia nie wyjawi Cezaremu uzasadnienia? - Bo pan Postek nie jest stroną- poucza. - Czego on chce ode mnie? Rodzice pili na potęgę, a on ma teraz pretensje. Dzieci były zdolne, ale nie miały warunków. Sędzia nie dał uzasadnienia Cezaremu, da reporterowi. Nawet całe akta. Sam to proponuje: - Tylko podanie trzeba napisać. Trzy grube teczki leżą już na stole. Cezary z Muchą marzną przed budynkiem sądu - nie wiedzą, że tak dobrze idzie. Według dokumentów: rok przed zabraniem dzieci z podwórka - 26 listopada 1981 roku - nauczyciele ze szkoły w Wojciechach napisali do Komendy Miejskiej w Bartoszycach, że dzieci Postków przychodzą do szkoły brudne, często w podartych ubraniach i zniszczonych butach. Na dodatek systematycznie spóźniają się. Na lekcjach często zasypiają, są anemiczne. Ich zeszyty i książki są brudne, zauważono brak podstawowych przyborów szkolnych. Rodzice nie maj ą stałego źródła utrzymania. Pismo podpisała ówczesna dyrektorka szkoły Stanisława Chowańska oraz nauczyciele. Wśród nich Weronika Trochta - żona dzielnicowego Trochty, którego komenda zaraz wysłała na wywiad. Zaraz, bo na drugi dzień. Dzielnicowy w notatce służbowej zauważył, że dzieci dosłownie słaniają się z wycieńczenia. Jakby tego było mało, w por ze zimowej przez porwaną odzież widać gołe ciało. Dzielnicowy wyciągnął wnioski: Zachodzi zatem uzasadniona konieczność zabrania młodszych dzieci i pozbawienia lub ewentualnego ograniczenia władzy dla małżeństwa Postek. Trzy dni później (30 listopada 1981) kolejny wywiad środowiskowy w domu Postków przeprowadził inny milicjant: młodszy chorąży Tadeusz Sołodki. Stwierdził: brak opieki nad dziećmi, pasożytnictwo, pijaństwo ojca, antysanitarny stan. Tego samego dnia - cztery dni od pierwszego alarmującego listu ze szkoły - Komenda Miejska w Bartoszycach wystąpiła do sądu o pozbawienie władzy rodzicielskiej nad wszystkimi dziećmi (do wiadomości: szkoła, ale nie rodzice). Pierwsza sprawa odbyła się 10 grudnia 1981 roku (trzy dni przed stanem wojennym). Przewodniczący - sędzia Roman Kawczak. Początek-godzina 10.50. Koniec-11.30. Stawili się państwo Postek i wnieśli o oddalenie wniosku. Świadkowie: St. Chowańska, D. Sawka, H. Siemaszko, W. Trochta, B. Trochta. Wszyscy twierdzili zgodnie, że dzieci są zaniedbane. Weronika Trochta (polonistka w szkole w Wojciechach) dodała: Dzieci są bardzo dobre, nie sprawiają kłopotów w szkołę. Dwa miesiące później - 25 lutego 1982 roku - sędzia przesłuchał rodziców. Matka: Dzieci są związane z nami. Są dożywione i ubrane, dbam o ich czystość. Ojciec: Mamy z czego ubrać dzieci, tylko kłopot z obuwiem. Stałąpracę posiadam w nadleśnictwie jako drwal. Czasem tylko wypiłem alkohol. Teraz tylko od przypadku do przypadku. 202 203 Tego samego dnia sędzia Kawczak wydał postanowienie. Nie odebrał Postkom praw do dzieci, jedynie je ograniczył. Wyznaczył kuratora. Co kwartał kurator pisał sprawozdania: dzieci są grzeczne, inteligentne, pomagająmatce w utrzymaniu porządku w domu. Brudno, ogólny bałagan. Zalecenia: posprzątać podwórko. Pod koniec września 1982 roku do sądu napisała Maria Łaszyn - pracownik socjalny: Ośrodek Opiekuna Społecznego w Bartoszycach wnosi o pozbawienie władzy rodzicielskiej. Uzasadnienie: ojciec od kilku lat nałogowo spożywa alkohol, często pije razem z żoną. - Bzdura! - krzyknie Mucha, gdy o tym usłyszy. - Mama nigdy nie piła. I dalej: Będąc w stanie nietrzeźwym, ojciec wywołuje awantury, bije i wygania z domu najstarszego syna, który od dwóch tygodni nie nocuje w domu, tylko u różnych sąsiadów lub w stodołach. - Nieprawda - powie za chwilę Cezary. - Ojciec, jeśli nas uderzył, to zawsze na trzeźwo. Gdy się upił, prosto od drzwi szedł do łóżka. Nocowałem u sąsiadów na drugim końcu wsi. To prawda. Oni budowali dom i byli zajęci. Opiekowałem się ich dzieckiem. Tak zarabiałem, bo w domu było ciężko. I dalej pismo z Ośrodka Opiekuna Społecznego: dzieci są zastraszone, boją się powiedzieć, co się dzieje w domu. Młodsze dzieci są ubrane w postrzępione ubranka. Aby zapewnić prawidłowy rozwój psychofizyczny, należałoby jak najszybciej umieścić dzieci w placówkach opiekuńczo-wychowawczych. Na początku października 1982 roku sąd poprosił szkołę o opinię na ten temat. Szkoła podtrzymała swe zarzuty sprzed roku. Sędzia Roman Kawczak postanowił (8 października 1982 na posiedzeniu niejawnym, w trybie zarządzenia tymczasowego) umieścić najstarszą piątkę w Pogotowiu Opiekuńczym w Olsztynie, a Dorotę i Anię - w domu dziecka w Mrągowie. Orzeczeniu nadaje się rygor natychmiastowej wykonalności. 25 października 1982 roku od Rodnowskiego Lasu na Łysą Górę wjechał samochód marki Nysa. Dzień później - pierwsza rozprawa o pozbawienie władzy rodzicielskiej. Rodzice poprosili o oddalenie wniosku. Matka: Dzieci w miarę możliwości były ubrane. Jeśli czegoś brakowało, bo nie można było kupić, to nie miały. Dzieci do szkoły wysyłam czyste. Nieprawdąjest, że najmłodsze dziecko leżało w wózku brudne i zaniedbane. Ze szpitala przywiozłam je z odparzeniami. Dwa tygodnie później - kolejna rozprawa. Stawili się sąsiedzi: Wiesław Mackiewicz, Ludwika Korpusik, Grażyna Korpusik, Janusz Piechota, Bronisława Piechota, Irena Dra-biszczak. Wszyscy zeznali zgodnie: dzieci są nieźle ubrane, mają co jeść i pomagają matce. Na pytanie o pijaństwo ojca wszyscy odpowiedzieli tak samo: - Nie wiem, czy ojciec pije. Tego samego dnia sędzia Roman Kawczak wydał postanowienie o pozbawieniu władzy rodzicielskiej nad całą siódemką. Uzasadnienie (którego wciąż domaga się Cezary): dzieci nie mają co jeść i na czym spać. Ojciec nałogowo spożywa alkohol, razem z nim pije żona. W stanie nietrzeźwym wywołują awantury. Dzieci są zaniedbane, głodne, brudne, zastraszone. Dla dobra dzieci Sąd orzekł jak w sentencji postanowienia. Zaraz potem rodzice napisali Podanie do Sądu Rejonowego. Prosili o uchylenie decyzji. Prośbę swą motywujemy tym, że Sąd kierując się postanowieniem nie był bezstronny, a wyraźnie szedł nam na złość i na naszą szkodę. Opinia ZOZjest wydana na podstawie opisu jednej i tej samej osoby, niezgodna ze stanem faktycznym. Prawdąjest natomiast, że dzieci są wychowane w poczuciu własnej godności, są grzeczne i przez to sądowi mówi się, że są zastraszone. Rozprawa rewizyjna w Olsztynie (koniec stycznia 1983) nie zmieniła decyzji bartoszyckiego sądu. 204 205 .. « Osoby, do których dzisiaj udaje się dotrzeć. Bernard Trochta (już emerytowany dzielnicowy): - Tam nie było co jeść, stały łóżka zbite z desek. Matka kochała dzieci, ojciec nie pomagał. Nie były bite. A potem chowały się po lasach. Robiliśmy tam obławy. Weronika Trochta: - Żal mi ich było, tych dzieciaczków. Nigdy w szkole nie skarżyły się, że są głodne. Ale w domu warunki makabryczne. Matka, kiedy tam zaszłam, szukała po szafkach butelki wina, żeby mnie poczęstować. Nie znalazła. Chyba już wtedy była chora. Stanisława Chowańska (wtedy dyrektorka szkoły): - Doszliśmy do wniosku, że w domu dziecka będzie im lepiej. No i chyba nie pomyliliśmy się. 1i W aktach nie ma nazwiska małżeństwa, które adoptOv-wało Dorotę. Ale można z nich wyczytać, że sprawę prowadził sąd w Ostródzie (trzy lata temu w odpowiedzi na pytanie Cezarego Ostróda tego się wyparła). Mamy nazwisko, mamy adres. Skąd? Od ludzi, którzy -dając nam tę informację - nie wiedzieli, co robią. Adres Doroty dajemy Bożenie Stusio - dyrektorce olsztyńskiego ośrodka adopcyjnego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Sędzia Roman Kawczak nie uznaje tego ośrodka. Twierdzi, że to półprywatna niewiarygodna instytucja, która żyje z adopcji. Dlatego nie respektuje opinii ośrodka na temat małżeństw czekających na adopcję. Bywa, że wydaje decyzje wbrew temu, co mówi ośrodek. Ale naszym zdaniem to ośrodek TPD - nie rodzeństwo -jest uprawniony do kontaktu z rodziną Doroty. Bożena Stusio rozumie Cezarego i Muchę. Obiecuje dyskretnie sprawdzić to, co najważniejsze: czy pełnoletnia Dorota wie, że jest adoptowana. Po sprawdzeniu: wie. Od kilku lat jest z mamą we Francji. Ojciec Doroty i jej starszy brat (też adoptowany, z zupełnie innej rodziny) mieszkają aż pod Łodzią. Korzystamy z nieobecności Doroty (i dzisiaj tak ma na imię) i dzwonimy do jej adopcyjnego ojca. Zaprasza nas na rozmowę. W aktach są dane adopcyjnych rodziców młodszej dziewczynki. (Anię szesnaście lat temu zabrano z domu w beciku). Dyrektorka ośrodka adopcyjnego dzwoni do państwa J. na drugi koniec Polski. Mówi, że ich córka jest poszukiwana przez biologiczne rodzeństwo. Adopcyjna mama reaguje nerwowo: Ania nic nie wie i niczego się nie dowie. Cezary martwi się, Mucha płacze. Zrezygnować ze spotkania z Anią- nie zrezygnują. Poczekają, aż skończy osiemnaście lat. Czy wtedy będzie dobry czas, by jej o wszystkim powiedzieć? - Nie - mówi Cezary. - Dobry czas już dawno minął. W sądzie w Bartoszycach sędzia Kawczak dziwi się, że była kiedyś Marzena - ósme dziecko Postków. Akta dotyczą tego, co się działo kilka lat wcześniej. A Marzena urodziła się później - wiosną 1985 roku. Sędzia Kawczak prosi sekretarkę o sprawdzenie sprawy. Sekretarka otwiera stare księgi. Mówi nazwisko, wymienia nazwę niedalekiego miasteczka. To nam wystarczy, by odnaleźć dom, w którym mieszka Marzena - dziś prawie czternastoletnia. Ale nie telefonujemy tam sami. Prosimy Bożenę Stusio z ośrodka adopcyjnego. Po sprawdzeniu: Marzena (dzisiaj ma na imię inaczej) wie o adopcji. Wie, że ma starsze rodzeństwo, które być może kiedyś zechce ją odszukać. Rodzice ją na to przygotowali. A teraz już wie, że jest szukana. Rodzice adopcyjni proszą, by wszystkie siostry i bracia napisali kilka słów do ich córki, koniecznie ze zdjęciami. Czternastolatka podobno jest wystraszona, ale - zdaniem rodziców - spotka się z rodzeństwem. Może za kilka tygodni, może dopiero latem. Sędzia Kawczak jest zdziwiony, że w rodzime Postków było jeszcze jedno dziecko - dziewiąte. A przecież on wydał postanowienie: oddać Dominika państwu R. 207 206 • Sędzia prosi sekretarkę o znalezienie akt. Jest teczka. W środku pismo państwa R.: rezygnują z adopcji, bo dziecko nie rokuje rozwoju. Z akt wynika, że dalsze losy chłopca powinien znać sąd w Biskupcu. Bożena Stusio obiecuje czegoś się dowiedzieć. I po kilku dniach wie: Dominik mieszka w Ameryce, w stanie Tennes-see, w Memphis. Dyrektorka olsztyńskiego ośrodka adopcyjnego ma dokładny adres Dominika, ale go nie da. Obiecuje napisać list do adopcyjnych rodziców chłopca. Wierzy, że jej odpiszą: w Stanach Zjednoczonych nikt przed dzieckiem nie ukrywa, że jest adoptowane. Nie wiadomo, czy chłopiec jest chory. - Ale jeśli jest - mówi Cezary - dobrze, że mieszka tam. Dziecko z porażeniem mózgowym w polskim sierocińcu nie miałoby szans. Wylądowałoby w przytułku. ., ^ Jedziemy do Łodzi, do rodziny Doroty. Dorota już wie, w że odezwał się brat z siostrą. Do Francji zadzwonił ojciec. Wiadomość przyjęła spokojnie. Na nasze spotkanie przysłała z Paryża mamę. Teraz pani H. przygląda się Muszce. - Jesteście takie podobne - cieszy się i pokazuje zdjęcie. Na legitymacyjnej fotografii: ciemna blondynka w okularach. Szczupła, uśmiechnięta, ufna twarz. Słuchamy: Państwo H. rozwiedli się kilka lat temu. Starszy syn został z ojcem. Córka wyjechała z mamą najpierw do Niemiec, później do Francji. Tam uczy się w gimnazjum. Pani H. już dawno temu powiedziała córce o adopcji. - Bo tak jest uczciwie - mówi. Wie, że dobrze się z córką rozumieją. Podnosi słuchawkę i wykręca numer. - To ja, cześć. Mamy gości, wiesz kogo... Porozmawiasz? Nie bój się. •'• ' :;:;; r - Cześć - Mucha opanowuje łzy, mówi mocnym głosem. - Jestem twoją siostrą, nosiłam cię na rękach. Kocham cię. Zobaczymy się? Słucha siostry, uśmiecha się. - Dam ci teraz Czarka. - Cześć - drży mu głos. - Jestem twoim najstarszym bratem. Ja wszystko to trzymam w kupie. To znaczy ja z siostrą cały czas cię szukamy. Cieszysz się? - No i jak? - mama już trzyma słuchawkę. - Widzisz, nie było tak źle. Pani H. prosi o zdjęcia wszystkich sióstr i braci. Zapisuje adres i telefon do Chorzowa. Daje swoje - do Francji. Wkrótce umówią się na spotkanie. Pani H. ma jeszcze pytanie: - A rodzice? - My szukamy - mówi Cezary. - Nie rodzice. -, " Już grudzień 1998 roku. Z Paryża dzwoni Dorota. Chce poznać mamę. Cezary zastanawia się, co powiedzieć rodzicom, jak to zorganizować. Na razie pojedzie do Wojciech na gwiazdkę, tylko z żoną i dwójką dzieci. Zostawią swą ladę u państwa Drabiszczaków i obok zagrody Korpusi-ka, wzdłuż betonowych słupów bez drutów pójdą piechotą na Łysą Górę. Będą dźwigali koce, naftę do lampy i papier toaletowy. Z torby wyjmą talerze, szklanki, widelce, noże, herbatę, kawę, karpia w śmietanie (tak kiedyś w Wigilię jadało się na Łysej Górze) i pyszne makówki - zapiekane pieczywo z mielonym gotowanym makiem (tak jada się w Wigilię na Śląsku). Rodzice się ucieszą, ucałują wnuczki. Cezary z dziećmi ubierze choinkę -jak dawniej, wysoką pod sufit. Pierwszego dnia świąt, gdy mgły już opadną, Cezary powie do żony: - Idziemy. Zawsze tak robi, kiedy tu przyjeżdżają. Wyjdąprzed dom. Najpierw spojrząw dół, na dalekie Woj-ciechy. Potem za domem ujrzą wielką przestrzeń. Pójdą na 209 208 Spis treści pole Synowca. Cezary wskoczy do ciemnego głębokiego bunkra. Będzie namawiał żonę: - Właź! Jak zawsze będzie tu szukał puszek, butów i snopków lnu W Szwedykowym Lesie - leszczynowych parawanów, które miały chronić przed dzielnicowym Trochtą. W Rodnowskim Lesie - pociętych ukośnie słomek, które zaprowadziłyby go do powalonego dębu. 1998 Lisż .......................................................................... 5 Siedem razy siedem ............................................... 7 Schodów się nie pali............................................... 25 Znalazł się człowiek ............................................... 37 Pierwsze czereśnie ................................................. 47 Outside ................................................................... 63 Czekam pod adresem: Berlin................................. 75 Narzeczona ..............................................................115 Mówię ci, tam była enklawa tajemna.................... 133 Nieobecność............................................................ 149 Przez pragnienie .................................................... 165 Bracia i siostry ....................................................... 183 BIBLIOTEKA Wydziału DJtaf*ar*» i Hauk Pofltycznyc Uniwersytetu Warszawskiego ul Nowy Świat 69, 00-046 Warszawa Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2000. Wydanie L • Druk i oprawa: WAM, ul. Kopernika 26, Kraków. . Przejmująca książka! Są w tych historiach jakieś zdumiewające tajemnice, które autor stara się odkryć i z talentem je opisuje. Wojciech Tochman to przede wszystkim - wrażliwość, niepokój i pasja. Świetna proza o tropieniu losów ludzkich - zwyczajnych, a przecież niezwykłych, różnorodnych i jakże często -zakończonych tragicznie. Książkę Wojtka Tochmana czytałam z fascynacją i niedowierzaniem. Te mroczne sekrety duszy zastrzeżone były dla literatury pięknej. Okazuje się, że można o nich pisać i reportaże. Poszerzając reportaż o nowe obszary, Tochman uprzytomnił mi rosnącą zachłanność tego gatunku. Pisząc o autentycznych osobach, wie o nich więcej, niż ma prawo nam opowiedzieć. Zaborczości reportażu towarzyszy zatem sztuka dyskrecji i rezygnacji. Najtrudniejsza, być może, z wszystkich powinności reportera. Mówiąc krótko: Tochman nie pisze niepotrzebnych słów. na to, co zostało z człowieka. Ciało powyginane w różnych kierunkach, nogi i ręce pod nieprawdopodobnym kątem. Najgorsza była twarz - wyraźna, rozpoznawalna, choć z tyłu głowy niewiele pozostało. - Taki l°t PO skałach i lodzie rozbiera człowieka. Jego ciało jest zupełnie nagie. - Nie rfiogłam pogodzić się z myślą, że ona może tam zostać, leżeć na drodze, po której będą chodzić inni. Że rozdzio-bią ją ptaki- - Czy to, że nie przestaję się wspinać, oznacza, że nie przeżywam ich śmierci? A gdybym przestała, czy to by cokolwiek zmieniło? - Co dziesiąty co dwudziesty alpinista ginie. Ale ja nie zrezygnuję- Mogę się tylko modlić, by czas mojej próby w górach nie nadszedł. - Góry wysokie to droga szybkiego ruchu. Widzisz wypadek, to patf zysz, czy możesz pomóc. Jeśli nie -jedziesz dalej. Tam nikt nikogo nie weźmie na plecy i nie zniesie na dół. - Ja kiedyś niosłam na plecach ciało koleżanki, nieżywej od czterech lat. Utopiła się w lodowcowym potoku. Wtedy nie mogliśmy jej pochować. Wyciągnęliśmy jaz wody i pogrzebaliśmy prowizorycznie w pobliżu bazy. Wyrąbaliśmy w lodzie płytki grób, który przykryliśmy kamieniami. Morena lodowca jest jednak kiepskim miejscem na grób. Lodowiec żyje, porusza się, słońce wytapia lód. Chciałam powrócić w to miejsce za rok i pochować ją. Ale wtedy doszło do zbyt wielu tragedii pod K2> żeby znaleźć kogoś do pomocy. I dopiero w trzy lata później postanowiłam w końcu oddać koleżance ostatnią przysługę. Znalazłam wspaniałych ludzi w bazie pod K2, którzy mi pomogli- We trójkę poszliśmy do odległego o półtorej godziny miejsca, gdzie był jej grób. Były to rozsypane kamienie, pod którymi leżało ludzkie ciało. Dopiero teraz zaczęło gnić, roiło się °d robaków, śmierdziało okropnie. Wcześniej, gdy spoczywało głębiej w lodzie, było zakonserwowane. Nie- 16 **.*:-"ULi.r śliśmy na zmianę olbrzymi plecak do cmentarzyska u stóp K2.1 muszę przyznać, że tak mi ulżyło, jak nigdy w życiu. - Zawsze to była czyjaś śmierć, nie moja. Czyjaś śmierć jest zawsze czyjaś, nadal nie wierzy się w swoją własną. I Maria Błaszkiewicz nie wierzy, by śmierć mogła zabrać jej córkę: - Z Wandą wszystko w porządku. Ona wie, że ja o tym wiem. My zawsze miałyśmy świetny kontakt. Nie raz, nie dwa Wanda bywała w niebezpieczeństwie. I ja zaraz dostawałam od niej sygnał: oho! niedobrze! A teraz, od wiosny 1992, żadnego sygnału. " Wiosną 1992 roku Maria Błaszkiewicz przywiozła do Warszawy swoje dziwne księgi. Przyjechała z Wrocławia, by pożegnać się z córką i zaopiekować się jej mieszkaniem. Opowiada, że było to inne pożegnanie. Nie takie jak zawsze, gdy ręką kreśliła krzyżyk na czole Wandy, a potem ją przytulała (mimo swych dziwnych ksiąg Maria Błaszkiewicz jest katoliczką). Tym razem córka nie chciała ani krzyżyka, ani uścisków. Być może była zła, często złościła się na matkę. Przyjaciele mówią: warczała. Bo to był trudny, silny związek. Matka ją osaczała, próbowała rozmiękczać, przytulać. Wanda uciekała, oddalała się od niej. Irytowała się, bo matka wciąż była taka sama: rozkojarzona, nieskuteczna. - Nie miałyśmy ze sobą wiele wspólnego - mówiła Wanda. A innym razem: - Dla mnie matka jest najważniejsza na świecie. Dla matki Wanda była nadzieją. Wypełniała przykazania zawarte w księgach. Dziwne księgi Marii Błaszkiewicz naka-zujążyć uczciwie i dążyć do doskonałości. Wanda dążyła: szła coraz dalej, wyżej, trudniej. W 1982 roku - po złamaniu nogi - do bazy pod K2 doszła o kulach. Owszem, zdarzało się, że zawracała. Jak wiosną 1991 roku, gdy szła południową ścianą Kangczendzongi (pierwszy cel "Karawany do marzeń"). Znowu były trupy (kłęby ciała i ubrania), trzeba było scho- 17 BIBLIOTEKA Wydziału DfetianlM i Ibuk PoHtycznycf Uniwersytetu Warszawskiego ul. Nowy Świat 69. 00-046 Warszawa