Mity czwartej władzy widzów słuchaczy Piotr Legutko Dobrosław Rodziewicz Mity czwartej władzy widzów słuchaczy lczytaczy ilustracje . Andrzej Mleczko 1 Wydawnictwo Literackie © Copyright by Piotr Legutko and Dobrosław Rodziewicz © Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002 Wydanie pierwsze Redaktor prowadzący Lucyna Kowalik Projekt okładki i stron tytułowych grupa 99 $ Redaktor Alina Doboszewska Redaktor techniczny Bożena Korbut BIBLIOTEKA "Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego jl. Nowy Świat 69, 00-046 Warszawa tel. 620-03-81 w. 295. 296 Książki Wydawnictwa Literackiego oraz bezpłatny katalog można zamawiać: 31-147 Kraków, ul. Długa 1 bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wl.net.pl e-mail: ksiegarnia@wl.net.pl tel./fax: (+48-12) 422 46 44 ISBN 83-08-03253-2 Biblioteka WDiNP UW Słowo bardzo wstępne Napisać ciekawą książkę to rzecz niełatwa. Ale gdy się ma ciekawy temat i ponad dwieście stron do dyspozycji, okazuje się pod koniec pisania łatwiejsza niż na początku. Prawdziwe wyzwanie to przekonać potem innych, i to na jednej tylko stronie wstępu, że taką książkę warto kupić, a nawet przeczytać. Spróbujemy zrobić to tak, by nikt nam nie zarzucił składania obietnic bez pokrycia. W tej książce pada wiele słów na temat telewizji, ale tylko dwa słowa na temat seksu i przemocy (to były właśnie te dwa). Nie brakuje także opisów skandali, choć największe z nich są tak powszednie, że prawie ich nie widać. To jest książka o tym, co wielu z nas podejrzewa, ale jeszcze częściej o tym, jak bardzo lubimy się łudzić. By wynieść korzyści z jej czytania, nie trzeba być dziennikarzem (chociaż można), nie trzeba znać się na polityce (chociaż politykom też ją polecamy), nie trzeba mieć żadnego specjalnego rodzaju wykształcenia lub doświadczenia życiowego. Wystarczy brak wstrętu do lektury książek oraz skłonność do czytania gazet, słuchania radia i oglądania telewizji (niekoniecznie jednocześnie). Ta książka jest dla każdego, kto nie potrafi żyć bez mediów, ale żyjąc z nimi, czasem zadaje sobie pytanie: „co to za życie?". Gdyby autorów nie dręczyły podobne pytania, nie napisaliby tej książki. Piotr Legutko i Dobrosław Rodziewicz 1098020886 Dwa oblicza czwartej władzy, czyli wstęp właściwy Termin „czwarta władza" nie został wymyślony w Polsce, ale nieźle się u nas zadomowił. Podobnie jak wiele innych pojęć importowanych zza „żelaznej kurtyny", gdy ta wreszcie do cna przerdzewiała. Jak twierdzi prof. Walery Pisarek, importowaliśmy zresztą nie produkt oryginalny, który na język polski należałoby tłumaczyć jako „czwarty stan" (thefourth estate), jak w XVIII wieku filozof angielski Edmund Burkę miał nazwać po raz pierwszy dziennikarzy, traktowanych jako osobny „stan" Królestwa. Polskie określenie „czwarta władza", podobnie jak niemieckie uierte Gewalt, kładzie nacisk na „władczą moc", potęgę. Wszak i dawniej mawiano, że „prasa to potęga". Toteż ten sposób tłumaczenia wyrażenia the fourth estate stanowi bardziej dopełnienie koncepcji „trzech władz" Monteskiusza niż opis rangi dziennikarzy jako grupy społecznej. Chociaż sens terminu „czwarta władza" rozumiany bywa różnie, to akurat w Polsce, od czasu upadku PRL, dominuje rozumienie roli mediów jako niezależnych „kontrolerów jakości" życia publicznego w ogóle, a kontrolerów poczynań zwykłych władz — w szczególności. Jak dalece polskie środki przekazu są niezależne i w jakim stopniu zdolne do sprawowania skutecznej kontroli nad rządzącymi — to istotne pytania, do których będziemy w tej książce powracać. Jest natomiast faktem, że kiedy statystyczny Kowalski słyszy określenie „czwarta władza", zwykle bez problemu kojarzy je właśnie z mediami. 0 czym warto marzyć? Od momentu narodzin nowoczesnej demokracji uważa się, że bez istnienia mediów niezależnych od rządu (i wszelkich władz publicznych) nie do pomyślenia jest praktykowanie wolności słowa, ochrona dobra wspólnego i wreszcie zachowanie samej demokracji. Wyrażenie „czwarta władza" ma podkreślić wagę i siłę wpływu mediów na życie publiczne. Zakłada się przy tym, że wpływ ten jest w ostatecznym rozrachunku wywierany w interesie zwyczajnych obywateli, nawet jeśli poszczególne media reprezentują różne opcje ideowe i rozmaite interesy. Zakłada się także, iż wielość owych opcji 1 interesów (zwana brzydko „pluralizmem") oraz konkurencja między mediami o względy odbiorców stanowią gwarancję, że ich dysponenci i sami dziennikarze będą generalnie dbali o zachowanie rzetelności, a zdarzające się nadużycia, kłamstwa i błędy w sztuce będą demaskowane przez konkurencję. Panuje wreszcie domniemanie, że dziennikarze są grupą o szczególnym etosie zawodowym i z reguły ludźmi dociekliwymi oraz przynajmniej dążącymi do zachowania niezależności myślenia. Obraz świata mediów przedstawia się więc jako system, zawierający samoregulację służącą dobru publicznemu. Jest to oczywiście pewien ideał, który w żadnym kraju nie został w pełni zrealizowany. Jednak ten ideał, ten mit pierworodny czwartej władzy jest bez wątpienia użyteczny. Na pewno odpowiada on potrzebom demokracji jako ustroju, dla którego żywotności nie wystarczy sam fakt zapisania w konstytucji wolności słowa, a nawet istnienie wielu środków przekazu pozostających w rękach różnych właścicieli. Demokracja potrzebuje czegoś więcej. Potrzebuje publicznej debaty i prowadzenia tej debaty w języku zrozumiałym dla szerokich rzesz obywateli o różnych poglądach i różnym stopniu wykształcenia. Wymaga to spełnienia pewnych warunków. Po pierwsze, większość uczestników i adresatów tej debaty musi wyznawać te same elementarne wartości, którym działalność publiczna, zwłaszcza polityczna, ma służyć. Po drugie, musi istnieć przynajmniej częściowo wspólny język, w jakim nazywa się po imieniu publiczne problemy. A po trzecie, wszyscy zainteresowani muszą mieć możliwość poznania tych samych faktów, danych, wydarzeń i opinii, mających istotne znaczenie dla zrozumienia, o co spierają się politycy, co robi rząd, i o co w ogóle chodzi. W odróżnieniu od tyranii i dyktatur demokracja bez takich luksusów nie może się obejść. A kiedy jednak próbuje, kopie swój własny grób. To właśnie opiniotwórcze środki przekazu (pojmowane jako pewna całość, system komunikacji) uważane są współcześnie za podstawowy sposób tworzenia forum publicznych debat. Kiedy zaczyna brakować takiego forum lub staje się ono zbyt wąskie, to najbardziej demokratyczne wybory nie są w stanie skłonić nawet aktywnych wyborców (nie mówiąc już o takich, co nie głosują) do poważnego namysłu nad sprawami, o których mówią im politycy. I jeśli mówienie o mediach jako „czwartej władzy" ma oznaczać cokolwiek godnego uznania, to tylko pod warunkiem, że są one w stanie wywiązać się z roli budowniczych takiego forum. Gdy tego nie potrafią lub nie chcą, to ich siła oddziaływania, ich zdolność do wpływania na ludzkie postawy i poglądy może się okazać dla demokracji nawet niebezpieczna. Jaka odpowiedzialność? Za co i przed kim mogą odpowiadać wydawcy, nadawcy i konkretni dziennikarze? Już nie gdziekolwiek, ale 8 fcŁ- w dzisiejszej Polsce. Tak naprawdę tylko za udowodnione im przed sądem naruszenie prawa lub dóbr osobistych. Poza tym nadawcy radiowi i telewizyjni muszą się liczyć z sankcjami ze strony Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za naruszanie ustawy lub warunków koncesji. Inne rodzaje odpowiedzialności mediów pozostają albo w sferze pobożnych życzeń i deklaracji, albo są po prostu kwestionowane. I tak, na pytanie, czy rola nadawcy, wydawcy i dziennikarza wymaga poczucia odpowiedzialności za słowo rozpowszechniane publicznie, zgodny chór głosów odpowiada — oczywiście! I niemal każdy z nich powie o swojej gazecie, o swojej stacji czy własnej pracy dziennikarskiej, że spełnia ona wszystkie możliwe normy fachowej rzetelności i poważnie traktuje odbiorców. Co — rzecz jasna — nie wyklucza w przypadku części mediów prywatnych jawnego sprzyjania pewnym wartościom czy wierności pewnym poglądom. Adam Michnik, ojciec Rydzyk czy Jerzy Urban we własnym mniemaniu są tak samo odpowiedzialni za słowo i tak samo w porządku wobec swoich odbiorców. Gdybyśmy jednak spytali szefów polskich mediów, czy czują się odpowiedzialni za społeczne skutki wywieranego przez nich wpływu, wielu z nich zakwestionowałoby zasadność tak postawionego pytania. Bo niby dlaczego środki przekazu, które rzeczywistość „tylko" opisują i oceniają, miałyby się poczuwać do odpowiedzialności za to, jak rozumują i co robią szerokie rzesze obywateli, którzy w dodatku mogą korzystać z dobrodziejstwa swobody wyboru źródeł informacji i opinii? Wielu ludzi mediów niechętnie mówi publicznie o istnieniu związku między wywieraniem wpływu a odpowiedzialnością za ten wpływ. Z różnych zresztą powodów. Ci mało poczytni, mało słuchani lub oglądani zwykle nie wierzą w swoją wpływowość lub szacują ją bardzo skromnie. I rozumują następująco: owszem, jest pewna grupa ludzi, którzy mogą ulegać naszemu wpły- wowi, ale nie muszą; to kwestia ich wolnego wyboru i naszych skromnych możliwości. Nadawcy lub wydawcy bardziej wpływowi bywają nawet dumni ze swego oddziaływania. I cenią sobie to, że wśród ich odbiorców jest np. wielu młodych lepiej wykształconych albo jakiś tam procent mieszkańców danego regionu. Ale przecież ci ludzie mogli wybrać inne media. Mamy pluralizm i konkurencję. Po takie same argumenty sięgają wreszcie nawet ci, którzy są w stanie wywierać wpływ na miliony odbiorców. Wpływ niekiedy decydujący. I świetnie 0 tym wiedzą, ale jeszcze lepiej rozumieją, że publiczne przyznawanie się do takiego wpływu, do takiej władzy nie leży w ich interesie. Bo bezpieczniej i zyskowniej jest sprawować władzę, której nie widać, która nie ma nazwy i oficjalnie nawet nie istnieje. Dlatego mali, średni 1 wielcy na rynku mediów mają jedną konkluzję wspólną: to wolni obywatele, dokonując wyboru tego, co będą czytać, czego słuchać i co oglądać, biorą na siebie odpowiedzialność za skutki tych wyborów. Mało tego, to właśnie ich decyzje wpływają bezpośrednio na to, jaka gazeta utrzyma się na rynku, a jaka nie, jaka stacja radiowa lub telewizyjna będzie miała wystarczająco wielu odbiorców, by reklamodawcy chcieli dawać jej pieniądze. To odbiorcy mają władzę nad czwartą władzą, a nie odwrotnie. I jak odeprzeć tak solidne argumenty? Tak, ale... Na pewno nie można ich lekceważyć. Ostra konkurencja na rynku mediów i zaciekła walka o czytelników, słuchaczy i telewidzów są rzeczywistością. Na rynku prasowym czynnik swobodnej decyzji kupujących ma spore znaczenie. Ale nie jest bynajmniej jedynym. Jak dowodzą proporcje między dochodami ze sprzedaży i dochodami z reklam i ogłoszeń w większości gazet, największe znaczenie dla reklamodawców ma liczba czytelni- 10 11 ków. Ponadto nawet mało poczytna gazeta wydawana przez bogaty koncern może łatwo wyprzeć z rynku bardziej poczytną, ale działającą w pojedynkę, bez zaplecza. Inne są szansę przetrwania i działania pisma zależnego tylko od sympatii czytelników, a inne takiego, które dzięki „układom" zawiera korzystne kontrakty reklamowe lub jest „podłączone" do politycznych albo lobbystycznych dodatkowych źródeł finansowania. Z kolei widoki prywatnych nadawców radiowych i telewizyjnych na to, by w ogóle zacząć zdobywać słuchaczy lub telewidzów zależą nie tylko od posiadanego kapitału, ludzi, pomysłów, ale także od Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Tu już o prawdziwej konkurencji rynkowej można mówić z bardzo poważnymi zastrzeżeniami, bo w samym punkcie wyjścia są równi i równiejsi. Siła koneksji politycznych czy towarzysko-bizneso-wych może być atutem rozstrzygającym. A poza wszelką konkurencją pod względem liczby i zasięgu nadajników oraz dostępnych źródeł finansowania znajdują się nadawcy publiczni, w szczególności ogólnopolskie programy radiowe i telewizyjne. Z tej sytuacji można wyciągać rozmaite wnioski. Ale na pewno nie taki, że całkowita odpowiedzialność za wpływ wywierany przez media spada na ich odbiorców. Ich swoboda wyboru ma często znaczenie drugorzędne, biorąc pod uwagę, w czym w ogóle mogą wybierać. Znacząca część polskiej czwartej władzy nie podlega ani normalnym prawom konkurencji rynkowej, ani innej formie weryfikacji przez samych obywateli. Oczywiście Polska nie jest tu wyjątkiem, bo podobnie jest w wielu innych krajach, gdzie o faktycznych wpływach poszczególnych mediów ostatecznie decyduje kapitał lub zaplecze polityczne, lub obie te rzeczy naraz. Dlatego bez porzucania ideału, jakim jest czwarta władza w roli narzędzia kontroli obywateli nad władzami publicznymi, trzeba spojrzeć na ową czwartą władzę także jak na władzę samą w sobie. I wtedy okazuje się ona jako całość oraz w swych najpotężniejszych wcieleniach władzą nadawców, wydawców i dziennikarzy nad umysłami obywateli. Może być także narzędziem wywierania wpływu przez inne władze lub grupy interesu. Oczywiście, siła i charakter oddziaływania mediów na ludzkie zachowania i postawy bywają rozmaite i zależą od wielu czynników. Nakład i poczytność. Zasięg nadajników i słuchalność lub oglądalność. Rodzaj i stopień wykształcenia odbiorców. Ich wiek, płeć, zawód i miejsce zamieszkania. Ich orientacja na informację, opinie lub rozrywkę. Z ilu i jakich źródeł informacji i opinii dana grupa odbiorców korzysta. To wszystko ma znaczenie. I to duże. Nie można jednak zaprzeczyć, że o większości spraw dziejących się poza własnym podwórkiem czy osiedlem współczesny człowiek (także obywatel RP) może dowiedzieć_się głównie, a czasem tylko, z gazety, radia i telewizji. Media sprawują władzę, której obywatele nie są w stanie kontrolować ani odmówić mandatu do jej sprawowania w wyborach. Można przestać kupować gazetę, do której straciliśmy zaufanie. Można użyć pilota, by zmienić stację. Ale nie można normalnie żyć: zawodowo, społecznie, nawet towarzysko bez kontaktu z mediami. Każde z nich wzięte z osobna ma tylko mniejszą lub większą część tej władzy. Jako całość jest ona nieuchwytna, rozmyta. Jednak gazeta czytana przez miliony, stacja telewizyjna oglądana przez miliony ma w tej władzy udział poważny. Skoro czwarta władza kieruje władcze oblicze także ku swoim odbiorcom, a nie tylko w interesie odbiorców patrzy na ręce innym władzom, to należy się jej przyglądać wnikliwie. Co najmniej z taką samą wnikliwością, z jaką warto się przyglądać wszystkim innym możnym tego świata. Władzom konstytucyjnym: państwowym i samorządowym. Partiom politycznym. Gospodarczym grupom nacisku. Związkom zawodowym. Wszelkim organizacjom, które nie są tylko klubami hobbystów, ale mają ambicje wywierania wpływu na życie publiczne.,Czas zatem posta- 12 13 wić pytanie, czy Polacy na media i dziennikarzy patrzą rzeczywiście wnikliwie? Bardzo dobrze czy tak sobie? Przeprowadzane w ostatniej dekadzie badania ankietowe zdają się świadczyć o tym, że Polacy swoje media i dziennikarzy oceniają dobrze, a nawet lepiej. W badaniach CBOS z roku 2000 dziennikarze uplasowali się na czwartym miejscu wśród zawodów uważanych za uprawiane najuczciwiej i najrzetelniej, ustępując w tym rankingu jedynie naukowcom, pielęgniarkom i nauczycielom. Łącznie 41% ankietowanych przez CBOS „bardzo wysoko" lub „raczej wysoko" ocenia uczciwość i rzetelność polskich dziennikarzy. Dla porównania warto dodać, że w ojczyźnie wolnej prasy, czyli w USA, zaufanie do dziennikarzy jest o połowę mniejsze. Czyżby mieli tam gorszych dziennikarzy? Ta wysoka ocena wiarygodności funkcjonariuszy czwartej władzy pozostaje w Polsce w wyraźnym kontraście do niskiej oceny trzech władz ustrojowych: ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Przymiotnik „polityczny" funkcjonuje u nas jako przeciwieństwo takich przymiotników, jak „uczciwy", „fachowy", „wiarygodny". Świat władzy i polityki to są „oni". Świat mediów jawi się na tym tle jako sojusznik rządzonych, czyli „nas". I nie brak dowodów, że przynajmniej część polskich mediów taką funkcję stara się wypełniać. Demaskowanie absurdów prawnych, tropienie afer, ujmowanie się za skrzywdzonymi, zadawanie politykom kłopotliwych pytań, wyjaśnianie skomplikowanych zjawisk, doradzanie obywatelom w sprawach urzędowych i życiowych — to wszystko wiele mediów czyni z lepszym lub gorszym skutkiem. A jednak zbyt często mamy wrażenie, że dowiedzieliśmy się z mediów za mało rzeczy ważnych, a za dużo byle jakich, że nadal nie rozumiemy, o co w jakiejś sprawie chodzi, że nie padło jakieś ważne pytanie, że dziennikarze coś przed nami ukryli, że zrobili nam mętlik w głowie. Mając takie odczucie, powinniśmy się na swój sposób cieszyć. Ten skądinąd przykry brak komfortu daje nam przewagę nad tymi, którzy żyją złudzeniem, że z mediów (często tylko z tego jednego ulubionego) dowiedzieli się wszystkiego, co trzeba, i rozumieją wszystko, jak trzeba. A jeśli jednak nie rozumieją, to chętniej obwinia za ten stan rzeczy nielubianych polityków, a nawet samych siebie (musi jestem za głupi czy za głupia), niż zwątpią w zawodowe kwalifikacje, niezależność lub czystość intencji redaktorów. Czy takie postawienie sprawy nie jest przesadne? Tylko trochę. Oto 70% ankietowanych w badaniach CBOS z roku 2000 uznało, że publiczna Telewizja Polska jest „wiarygodna i zasługuje na zaufanie", a tylko 18% respondentów pozwalało sobie w to poważnie wątpić. W tym samym badaniu 62% ankietowanych uznało, że TVP jest obiektywna, a 24%, że niekoniecznie ma ona tę cnotę. Czy mamy szczęście posiadać w Polsce telewizję publiczną zasługującą na tak duże zaufanie? Czy może tak wielu obywateli patrzących w telewizor przez różowe okulary? Z sondażowych statystyk lepiej ostrożnie wyciągać wnioski, ale trudno ich nie wyciągać wcale. Autorzy tej książki postawili sobie jednak ważniejsze zadania, niż tylko interpretowanie wyników sondaży. Postanowiliśmy zbadać, jak to się dzieje, że jest tak dobrze (w cytowanych powyżej sondażach), skoro na nasze oko, ucho i rozum z informacją i publicystyką w mediach (nie tylko publicznych) jest... tak sobie. Trzeba przy tym pamiętać, że owo „tak sobie" to ocena uśredniona na podstawie ocen wielu mediów różnego rodzaju i reprezentujących różny poziom profesjonalizmu i rzetelności. Od bardzo dobrych i dobrych, po chronicznie słabe lub regularnie manipulujące odbiorcami. Co więcej, gdybyśmy w naszych rachubach uwzględnili dodatkowo fakt, 14 15 że prasę informacyjno-opiniotwórczą czyta regularnie zaledwie trzydzieści parę procent dorosłych Polaków, to uśredniona ocena pozostałych mediów o szerszym zasięgu musiałaby wypaść gorzej niż „tak sobie". A pisząc o „poważnej prasie", nie mamy wcale na myśli periodyków elitarnych, tylko najpoczytniejsze dzienniki i tygodniki o zasięgu ogólnopolskim i regionalnym. 1. Zdobycie władzy, czyli mit ładu spontanicznego Skąd autorzy to wiedzą? W czasie kilku miesięcy przygotowań do napisania tej książki przeczytaliśmy, wysłuchaliśmy i obejrzeliśmy więcej, niż dopuszczają zasady higieny zdrowia psychicznego. Doprowadzaliśmy nasze rodziny do szału, skazując je na takie katusze, jak np. półtoragodzinne seriale złożone z „Faktów" TVN, „Wiadomości" TVP i „Wydarzeń" PULSU. Ale nie musieliśmy polegać tylko na własnych obserwacjach. W minionym dwunastoleciu powstało wiele krytycznych artykułów na temat mediów i dziennikarstwa. Napisano też trochę książek. Bogatym, chociaż pełnym chaosu źródłem wiedzy okazał się wreszcie Internet. I nawet ktoś, kto korzystałby wyłącznie z takich pośrednich źródeł, musiałby dojść do wniosku, że polska czwarta władza wyraźnie odbiega od mitycznego ideału. A nawet od wyobrażeń, jakie mają w tej sprawie miliony naszych rodaków. Jakie to wyobrażenia? W czym się one rozmijają z rzeczywistością? I dlaczego? Na te pytania postaramy się odpowiedzieć w kolejnych rozdziałach. Rynek mediów nie jest w Polsce trudny do opisania — przynajmniej jeśli chodzi o kwestie własnościowe. „Dzieli i rządzi" na nim kilka dużych domów (jak to się ładnie mówi) medialnych.1 Karty zostały rozdane dawno, już w pierwszej połowie lat 90. Termin „rozdane" nie jest li tylko przenośnią, wiele tytułów bowiem zmieniało wówczas właścicieli na drodze decyzji administracyjnej. Zdobywanie czwartej władzy czy — jak kto woli, skupianie jej w rękach silnych wydawców, odbywało się w atmosferze skandali i niedomówień. Reguły gry nie były czytelne, a przejmowania gazet dokonywano często kuchennymi drzwiami. Walka o telewizyjne koncesje i radiowe częstotliwości była już spektaklem czysto politycznym, gdzie kwestie i programowe, i ekonomiczne miały znaczenie drugorzędne. Ale — co ciekawe — dziś przeważa opinia, że mimo gorszącego scenariusza cały proces przechodzenia czwartej władzy z porządku totalitarnego w demokratyczny zakończył się pełnym sukcesem. Mamy wolne media, uporządkowany, nowoczesny rynek prasy, sprzedane koncesje, przydzielone częstotliwości. A co najważniejsze — bardzo wysoki poziom społecznej akceptacji dla publicznych i prywatnych instytucji medialnych sprawujących w Polsce czwartą władzę. 17 Te fakty nie zwalniają jednak od refleksji na temat skutków takiego, a nie innego modelu kształtowania struktury własnościowej polskich mediów. Ceną za jego wybór była bowiem częściowa rezygnacja z celów, jakie dwanaście lat temu stawiała sobie pierwsza po drugiej wojnie światowej demokratyczna władza w Polsce. Chociażby tylko w dziedzinie „upodmiotowienia społeczeństwa", „uwłaszczenia wywłaszczonych" czy „odpartyjnie-nia" publicznych środków przekazu, skutecznej kontroli czwartej władzy nad władzami publicznymi. Marzeniem ówczesnych elit politycznych było stworzenie medialnego lustra odbijającego zróżnicowanie postaw społecznych. Nie udało się. Zamiast tego płynnie przeszliśmy z jednego monopolu informacyjnego w drugi, bo praktycznie wszystkie ważniejsze dzienniki regionalne podzieliło między siebie dwóch wydawców, a proces koncentracji czwartej władzy nabiera charakteru multimedialnego. Nie udało się ochronić młodego i niedoświadczonego rynku przed dominacją zagranicznego kapitału. Praktycznie wszystkie z lokalnych „stu kwiatów" (nowych tytułów prasowych, jakie powstały na fali demokratyzacji) już zwiędły. Nie obroniono wielu gazet ważnych dla kultury narodowej. Nie ustrzeżono telewizji publicznej przed upolitycznieniem i komercjalizacją. Nie dopilnowano... Nie stworzono warunków... Nie dano wsparcia... Zamiast tej litanii można i warto postawić jedno pytanie: czy państwo nie popełniło poważnego grzechu zaniechania, traktując przekształcenia własnościowe w dziedzinie mediów na takich samych zasadach, jak przekształcenia w branży chemicznej czy spożywczej. A jeśli tak, to jakie są konsekwencje tego grzechu dla misji czwartej władzy? Podobne pytania zadawali sobie i zadają politycy i dziennikarze w wielu krajach. Dziesięć lat temu w Wielkiej Brytanii, gdy dominacja koncernu Murdocha skłoniła Zjednoczone Królestwo do stworzenia specjał- 19 nej ustawy, a w ostatnich miesiącach we Włoszech, bo nad Tybrem całkowita liberalizacja reguł gry medialnej doprowadziła do powstania imperium Silvia Berlus-coniego, człowieka kontrolującego za pomocą trzech ogólnokrajowych sieci telewizyjnych władzę sprawowaną przez... samego siebie. Zdobycie prasy, czyli naiwność nie zawsze bezinteresowna W listopadzie 2001 roku zakończył się trwający jedenaście lat proces likwidacji Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch. Powstała ona w 1973 roku, po połączeniu największego koncernu prasowego w Polsce — RSW Prasa — z wydawnictwem Książka i Wiedza oraz kolportażowym przedsiębiorstwem Ruch. Była symbolem totalitarnego monopolu w dziedzinie informacji, głównym narzędziem propagandy, dysponentem gigantycznego majątku i płatnikiem rachunków PZPR. Jej likwidacja stała się jednym z kluczowych przedsięwzięć mających przywrócić nam wolność. Bilansu tych jedenastu lat najłatwiej dokonać w wymiarze ekonomicznym, opinie bowiem na temat skutków społecznych i politycznych procesu likwidacji są bardzo podzielone. Ale z ekonomicznych i prawnych analiz można wyciągnąć jednoznaczne wnioski. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła na przykład, że Komisja Likwidacyjna RSW naraziła skarb państwa na znaczne straty, oddając gazety za darmo spółdzielniom dziennikarskim. Błąd polegał nie na tym, że oddawano za darmo, i nie na tym, że dziennikarzom. Obdarowywano spółdzielnie, co do których nie było wątpliwości, że nie są w stanie same wydawać swoich tytułów, spółkom dziennikarskim zaś sprzedawano dzienniki za grosze, wiedząc z góry, że występują one wyłącznie w roli pośrednika. Oczywiście, zgodnie z prawem, dziennikarze przed otrzymaniem konkretnego tytułu mieli przedstawić wiarygodne źródła finansowania własnej działalności. Ale wiele spółdzielni tego nie zrobiło, a mimo to dostało prezent wart miliony. Mogłoby to świadczyć o szlachetnych intencjach likwidatorów, o próbie wsparcia małych, ale wiarygodnych i społecznie ważnych inicjatyw. Co jednak począć w sytuacji, gdy tworzyli je ludzie co prawda ideowi, ale — wstyd przyznać — ubodzy, do wydawania zaś gazety potrzebny jest — oprócz aktu prawnego — kapitał? Tym się likwidatorzy nie przejmowali, przynajmniej oficjalnie. Jako alibi wystarczała im praktyka sprzedawania dzienników regionalnych (na przetargu) spółkom dziennikarskim, które same sobie miały szukać inwestora. A przecież było oczywiste, że całkowite przejęcie tytułu przez tego, nieznanego likwidatorowi, inwestora jest tylko kwestią czasu. Na ten wtórny obrót Komisja Likwidacyjna nie miała już żadnego wpływu. Dzięki temu — na przykład — powiązany z Art B katowicki Bank Handlowo-Kredytowy z dziecinną łatwością wszedł w posiadanie dziewięciu dużych dzienników, które potem kupił Hersant. Wniosek: parcelacja gazet należących do RSW, tygodników i dzienników regionalnych, mimo pozorów planowej polityki, przebiegała w sposób niekontrolowany — przynajmniej przez organy państwa. Komisja Likwidacyjna rozdała siedemdziesiąt jeden tytułów. Kontrola wykazała, że prawie połowa spółdzielni przekazała gazety innym spółkom. Nawet w przypadku zmarnowania w ten sposób tytułu, który był wartością społecznie użyteczną, komisja nie miała już żadnej możliwości interwencji. Umowy zawierane ze spółdzielniami nie określały bowiem, przez jaki czas dziennikarze mają samodzielnie wydawać pismo. Jeśli więc spółdzielnia robiła to choćby przez tydzień, wywiązała się 2 umowy. Po latach widać, jak bardzo proces likwidacji majątku RSW skażony był... naiwnością. Szczerą, acz nie bez- 20 21 interesowną. Naiwnością, bo kolejnym likwidatorom wydawało się, że uwłaszczając stających na straży wolności słowa dziennikarzy (skupionych w redakcyjnych spółdzielniach), zapewnią mediom niezależność. Było to zarazem doskonałe alibi: komu jak komu, ale dziennikarzom można oddać gazetę, bo najlepiej wiedzą, co z nią zrobić. Tyle o naiwności. Interesowność przejawiała się natomiast w próbach obdarowywania różnych środowisk, także politycznych, o których sądzono wówczas, że stanowią trwały element społeczeństwa obywatelskiego. Oczywiście sądzono według klucza ustalonego przez będących akurat przy władzy polityków. Klasycznym przykładem takiego prezentu było przyznanie Konfederacji Polski Niepodległej tygodnika „Razem". (Może dobrze się stało, że tygodnik szybko upadł, bo „postępowanie spadkowe" przy kolejnych podziałach KPN przysporzyłoby niemałych problemów prawnych). Porządek „z drugiej ręki" Prawdziwe porządkowanie rynku prasowego w Polsce dokonało się zatem „z drugiej ręki". Najpierw państwo, po swojemu, ułożyło klocki ręką likwidatora. Potem przyszli dorośli gracze i pozabierali zabawki z rąk spółdzielni dziennikarskich. Prawie jak w starym dowcipie o partyzantach, których w końcu przegonił z lasu gajowy. W tym przypadku gajowy nazywał się Robert Her-sant. Francuski potentat prasowy nie miał większych trudności z kupowaniem kolejnych dzienników regionalnych. Jego jedynym problemem był norweski koncern Orkla, który zaczął skupować równolegle, z innego końca lasu. Ale że prasowych drzew w Polsce dostatek, starczyło dla obu. W ręce Hersanta i Orkli trafiły nie tylko wszystkie dzienniki wydawane dawniej przez Komitety Wojewódzkie PZPR, ale także drukarnie i agencje dysponujące największymi zamówieniami reklamowymi. I tak jest po dziś dzień, z tą jedną zmianą, że polską zdobycz Hersanta dość szybko odkupił niemiecki koncern Neue Passauer Presse. Grono potentatów medialnych uzupełniają spółka Agora (wydawca „Gazety Wyborczej") oraz Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe — właściciel „Super Expressu". W sumie wpływy tej wielkiej czwórki obejmują około 9.0% rynku gazet codziennych. Pamięć bywa selektywna i jednokierunkowa. Być może dlatego przy każdej okazji przypomina się bezsporne zasługi Hersanta, Passauera i Orkli dla polskiej prasy, przede wszystkim dokapitalizowanie i unowocześnienie tego sektora mediów. Mniej chętnie pokazywana bywa publicznie druga strona medalu. Mówienie o konsekwencjach przyznania wielkim koncernom medialnym pełnej swobody działania w Polsce nie należy do dobrego tonu. Kto to czyni, posądzany jest w najlepszym razie o oderwanie od eurorzeczywistości, której znakiem firmowym jest globalizacja i koncentracja mediów. Toteż protestujących (czy ściślej, mówiących: tak, ale...) coraz mniej widać i słychać. Także dlatego, że tych, którzy za tę swobodę zapłacili własną skórą, dawno już na rynku nie ma. Warto przywołać dwa takie przykłady. Dzienniki „Gazeta Gdańska" i „Czas Krakowski" były w pierwszej połowie lat 90. przez pewien czas liderami regionalnych rankingów prasowych. Budziły podziw, bo powstały praktycznie od zera, z zaangażowania prywatnego kapitału, pracy i pomysłowości, a nie z nadania likwidatora. Mimo braku doświadczenia i niedostatku kapitału, mimo reklamowego ostracyzmu i administracyjnych kłód, nowe gazety wydawane przez środowiska posierpnio-wej opozycji przełamywały codzienne ludzkie przyzwyczajenia, odbierając czytelników tytułom zakorzenionym w swoich regionach od dziesięcioleci. I pewnie po dziś dzień byłyby to ważne instytucje życia publicznego, 22 23 gdyby dano im szansę dalej uczestniczyć w tych zawodach na równych prawach. Ale równe prawa skończyły się, gdy konkurent w kiosku — niczym postać z gry komputerowej — otrzymał w prezencie od państwa dwa dodatkowe „życia". Życzliwość czytelników nie pomogła, bo rywal nie musiał się martwić niską sprzedażą (deficyt pokrywały inne, dochodowe tytuły), a w dodatku przejął jedyną w makroregionie drukarnię. To na podyktowanych przez jej właściciela warunkach „Czas Krakowski" musiał zejść z rynku, mając wyższą sprzedaż niż należąca do koncernu z Passau „Gazeta Krakowska". Żadna z państwowych instytucji nie kiwnęła palcem, gdy Bawarczycy kupowali drukarnie w Krakowie i Gdańsku, choć wiadomo było, jakie skutki będzie mieć ta transakcja dla rynku prasowego w Polsce. Jeszcze w 1997 roku od krakowskiej drukarni uzależnionych było aż siedem dzienników. Nie licząc gazet Passauera, do dziś przetrwały tylko „Gazeta Wyborcza", „Dziennik Polski" i „Super Express". Dwa pierwsze stać było na przełamanie monopolu i zakup własnych maszyn drukarskich. Ponieważ próby zwrócenia uwagi opinii publicznej na tę nienormalną sytuację podejmowane były przez przegranych, niezależnych wydawców, łatwo było ignorować je jako popiskiwania nieudaczników. Nie był to jednak wystarczający powód, by uwadze Urzędu Antymonopolowego (i UOP) umknęło przejęcie całkowitej kontroli nad tak specyficznym rynkiem przez obcy kapitał. Na pociechę nieudacznikom pozostawał jedynie fakt, że popiskiwali w dobrym towarzystwie. Na przykład Guntera Grassa, który podczas jednej z wizyt w Gdańsku powiedział: „Przybywam do mojego rodzinnego miasta i widzę, że Neue Passauer Presse, korzystając z wolnorynkowych uwarunkowań, znalazło tu swoje miejsce, wykupiło polskie gazety. Ostrzegam przed konsekwencjami tej sytuacji. To skandaliczne i niebezpieczne, kiedy gazety — instrumenty służące kształtowaniu opinii, mające być trybunami wolnej myśli — przechodzą w obce ręce". Ale kto by słuchał jakiegoś niemieckiego stukania w blaszany bębenek... Marketing przez konspirację Przez pierwszych pięć lat istnienia III RP nikt z władz publicznych nie interesował się, kto ani co kupuje na rynku mediów. Pierwsza poważna debata parlamentarna na ten temat odbyła się w 1995 roku, gdy karty już dawno były rozdane. Nie do końca zresztą przymiotnik „poważna" jest tu uzasadniony, fechtowano bowiem głównie argumentami z politycznego lamusa. Jedni straszyli zagrożeniem tożsamości narodowej, inni sprowadzali problem do absurdu. Poseł Juliusz Braun pytał wówczas: „Czy istnieją dowody, że «Gazeta Białostocka* realizuje jakieś antypolskie interesy Norwegów? Albo, że miesięcznik «Bęc» demoralizuje polskie dzieci w interesie Francuzów? Albo, że «Gazeta Krakowska* w zeszłym roku reprezentowała interesy Francji, a w tym roku reprezentuje interesy Niemiec?". Ten głos — charakterystyczny dla obrońców nowego ładu medialnego w Polsce — całkowicie wypaczał istotę problemu. Oczywiste jest bowiem, że zawartość gazet nie była i nie jest dla żadnego z wielkich koncernów sprawą pierwszorzędnej wagi — dopóki daje gwarancje dobrej sprzedaży przyciągającej ogłoszeniodawców. Nigdy natomiast obcy wydawcy nie zgłaszali ambicji uczestniczenia w naszej medialnej grze politycznej. Kończyła się ona zazwyczaj na nominowaniu naczelnego, bliskiego tej czy innej opcji. W gruncie rzeczy zawsze chodziło o to, by uzyskać maksymalną przychylność sił koncesjonujących polski kapitalizm. Neue Passauer Presse zaczął od właściwego końca. „Znam się dobrze — dzięki Bogu — z Aleksandrem Kwaś-niewskim. Kiedy Kwaśniewski nie był jeszcze prezyden- 24 25 tem, odwiedził nas w Passau. Dyskutowaliśmy godzinami" — przyznawał w wywiadzie dla miesięcznika „Press" Franz Xaver Hirtreiter, do 1998 roku kierujący grupą wydawniczą z Passau. Dla równowagi, w tym samym wywiadzie powoływał się także na serdeczne kontakty z prymasem Glempem, z którym — jako niedoszły absolwent seminarium — ponoć łatwo znalazł wspólny język. Zagraniczni wydawcy w minionej dekadzie nie prowadzili konkretnej polityki redakcyjnej, ale co jakiś czas wskazywali polskim dziennikarzom, gdzie jest ich miejsce. Na przykład, przydzielając naczelnym „doradców" lub zwalniając ich — jak w „Życiu Warszawy", „Cashu", „Nowej Europie", „Expressie Wieczornym" czy „Dzienniku Bałtyckim" — za zbyt ostentacyjnie manifestowaną niezależność. Przypadek odwołania szefa „Dziennika Bałtyckiego" był chyba jedynym, który wywołał reakcję opinii publicznej, ale tylko dlatego, że Hirtreiter otwarcie przyznał, iż opublikowanie głośnego tekstu Wakacje z agentem naruszyło jego dobre stosunki z Pałacem Namiestnikowskim. „Żałośnie wiernopoddańczy list pana Hirtreitera do prezydenta RP kompromitował nie tylko wiarygodność konkretnego wydawnictwa, ale i postawił pod znakiem zapytania wolność prasy, kontrolowanej przez wydawców tak strachliwych lub tak cynicznych" — komentował tamte wydarzenia Maciej Pawlicki, wówczas jeszcze dyrektor programowy stacji RTL 7, który niedługo potem zasilił grono odwołanych za zbytnią wyrazistość poglądów. Mówimy jednak o sytuacjach rzadkich. W większości tytułów współpraca dziennikarzy z wydawcą przebiegała wzorowo, a — podkreślmy to jeszcze raz — polityka redakcyjna należała do wyłącznych kompetencji kolegium. Dopóki jej nadrzędnym celem był interes mierzony nakładem i sprzedaną powierzchnią reklamową. Do kryzysów dochodziło natomiast wtedy, gdy ambicje redaktorów naczelnych sięgały dalej aniżeli zwy- bar- 26 cięstwo w wyścigu po news czy zorganiz dziejj emanującej gry prasowej niż fc^? Co ciekawe, najważniejsi w tym wyścigu - cźytelni-? " ^ZT* rw ri6dZą' kt° JeSt ^ckfelem ich ulu- Sne fremu n^f^ tO badania Poprowadzone talka lat temu na SląskU) gdzie dwa ^ ^.^ ki są w rękach spółki Polskapresse należącej do Passau-era). Można zapytać, jakie to ma znaczenie? Co by zmie-niła taka świadomość? Okazuje się, że tego rodzaju wiedza może mieć istotne znaczenie. Nie chodzi bowiem o proszek do prania, lecz instrument wywierania wpływu na opinie. Gdyby wiedza ta nie miała znaczenia, nie byłaby przez wydawców ukrywana - a jest, skoro; dyrektor spółki Polskapresse dwa lata temu najpierw zapewniał dziennikarza „Gazety Wyborczej": „Nie chcemy kupować kolejnych gazet w Polsce. Chcemy rozwijać te, które posiadamy", a w parę miesięcy później koncern zaczął skupować lokalne tygodniki na Wybrzeżu i Śląsku. Proces przejmowania kolejnych tytułów odbywał się (i nadal odbywa) w sposób praktycznie niedostrzegalny dla czytelnika. Jest to coś w rodzaju „marketingu przez konspirację", bo zazwyczaj zachodnie koncerny płacą duże pieniądze za to, by informacja o kolejnych zdobyczach właśnie dotarła do wszystkich klientów, podnosząc w ich oczach prestiż firmy W Polsce przyjęły one jednak strategię konspiracyjną. Wróćmy jednak do pytania, co zmieniłaby wiedza czytelnika o rodowodzie nowego właściciela. Otóż w niektórych przypadkach może ona spowodować dlań poważne komplikacje. Tak jak w Olsztynie, gdy Bawar-czycy przejmowali „Ga2etę Olsztyńską" przy podniesionej kurtynie. Tej transakcji trudno było nie komentować, gdyż niemiecki koncern przejął tytuł mający na winiecie hasło: „Ojców mowy, ojców wiary brońmy zgodnie: młody, stary". Przeciw sprzedaży „Gazety Olsztyńskiej" zgodnie protestowali politycy SLD i AWS. „Pa- 27 nie Hirtreiter! Próbuję Panu powiedzieć, że symboli innych narodów się nie kupuje!" — pisał w liście do nowego właściciela Janusz Lorenz, senator związany z SLD, a Halina Nowina-Konopczyna, wówczas posłanka AWS, ostrzegała: „traktuję tę sytuację jako wstęp do realizacji działań dezintegrujących naszą ojczyznę". Na ostrzeżeniach oczywiście się skończyło, ale tamta historia przekonała inwestora, że ma do czynienia z rynkiem wrażliwym na symbole. I że — dzięki wyjątkowo liberalnym regułom gry — można zrobić na nim wszystko, byle nie kłuć w oczy nazwą kraju, z którego kapitał pochodzi. Zatrucie rzeki u źródła Mówiąc o zagrożeniach, jakie niesie monopol obcego kapitału na rynku polskiej prasy regionalnej, nie poruszamy się w sferze symbolicznej. Interesuje nas odpowiedź na dwa konkretne pytania: czy można było inaczej rozegrać tę partię i co wynika z tego, że inaczej jej nie rozegrano. Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi: tak! Można było podejść do rynku prasy inaczej niż do rynku tekstyliów. I niekoniecznie musiało to oznaczać od razu wprowadzenie 49-procentowej bariery dla obecności kapitału zagranicznego w polskiej prasie. Wiadomo przecież, że w gospodarce wolnorynkowej zawsze lepsze efekty daje marchewka (dla swoich) niż kij (dla obcych). Wystarczyłoby przyjęcie bardziej aktywnej postawy przez kolejne rządy i zastosowanie wobec małych firm wydawniczych instrumentów powszechnie znanych i stosowanych w innych (słynących z gospodarczego liberalizmu) krajach. Chodziło o wyrównanie szans, na przykład poprzez kredyty na preferencyjnych warunkach; wspieranie form współpracy między małymi gazetami w zakresie kolportażu i druku, wydanie przepisów nakładających na władze publiczne i firmy z udziałem skarbu państwa obowiązek publikowania płatnych ogłoszeń w wielu gazetach (a nie tylko wybranych); ograniczenie działalności reklamowej telewizji, by więcej reklam na rynku zostało dla prasy; wprowadzenie dla wybranych podmiotów ulg w opłatach pocztowych i telekomunikacyjnych... Przykłady można mnożyć. Owszem, nie było nas stać na skopiowanie szwedzkiego systemu subsydiów dla prasy, który od dziesięcioleci chroni tam pluralizm medialny, wspiera budowę społeczeństwa obywatelskiego i łagodzi skutki udziału potężnych koncernów w konkurencji rynkowej. Nie jest to jednak usprawiedliwienie dla faktu, że w Polsce przez dwanaście lat nie zrobiono w tej sprawie nic. Zupełnie nic. Dziś na interwencjonizm państwowy jest prawdopodobnie za późno, a mocno przeterminowane projekty, jakie zaczynają się pojawiać, służą bardziej ochronie wpływów publicznej (politycznej) radiofonii i telewizji przed rosnącą konkurencją niż wspieraniu społeczeństwa obywatelskiego. Tymczasem wielkie koncerny schylają się po coraz mniejsze gazetki, stacje radiowe i sieci kablowe, stawiając na przedsięwzięcia multime-dialne. Polskim rynkiem mediów rządzą już prężne spółki, zarządzane przez „młode wilki", które zapewne nie pozwolą politykom psuć dobrych interesów. Już dawno oznaczyły swój teren polowań i mają tylko jeden cel: zakończyć koncentrację medialną przed wejściem Polski do Unii. Nasze wilki bowiem chcą mieć wyłączność na pożeranie naszych owieczek. (Choć złośliwi mówią, że te wilki tak naprawdę są tylko farbowane na nasze). Konsumpcji towarzyszy sprawnie prowadzona akcja lobbingowa. Wszyscy już wiemy, że przed koncentracją kapitału nie ma ucieczki, bo jest to element globa-lizacji. Dużo się pisze o wpływach z reklam, słabości lokalnych mediów, które bez koncentracji „nie mają szans", o stworzeniu odpowiednich warunków, by nasze wilki mogły stawić czoło spasionym drapieżcom 28 29 z Zachodu (czytaj: odpowiednio drogo sprzedać im swoją skórę). To dokładnie ta sama argumentacja, co w przypadku rynku tekstyliów, gwoździ czy samochodów. Mniej się mówi o społecznych skutkach koncentracji dla lokalnych środowisk, o tym, że koncentracja u nas a w krajach, które przez dziesięciolecia pielęgnowały swoje prasowe i radiowe inicjatywy lokalne, to dwie różne bajki (choć o tych samych zwierzętach). W Stanach Zjednoczonych, które trudno podejrzewać o ograniczanie wolności słowa i stwarzanie niepotrzebnych barier dla przepływu kapitału, ponad ćwierć wieku temu zakazano właścicielom dzienników posiadania stacji radiowych i telewizyjnych o zasięgu pokrywającym się z obszarem dystrybucji gazety. Podobną ustawę przyjęto na początku lat 90. w Wielkiej Brytanii. Teraz jest w tych krajach co liberalizować. W Polsce liberalizować nie ma czego, bo nigdy nie było żadnych określonych reguł gry, żadnej ochrony dla owieczek. Można zaryzykować tezę, że ceną za oddanie dużym koncernom całkowitej władzy nad regionalnymi gazetami i lokalnymi tygodnikami (bo przy tym segmencie na razie pozostajemy) była całkowita homogenizacja formy i komercjalizacja ich treści. Dzienniki, które na początku lat 90. stanowiły niezwykle ważne forum budowy społeczeństwa obywatelskiego, działając w nowych realiach ekonomicznych, wycofały się prawie wyłącznie na pozycję dostarczycieli lekkostrawnej i ładnie podanej informacji i rozrywki. Wraz z rewolucją technologiczną wydawcy zaszczepili redakcjom sprawdzony w innych krajach know-how, dotyczący nie tylko układu stron czy rodzaju ilustrowania, ale także sposobu pisania i podejścia do tematów. Tak, żeby zadowolić pełne spektrum czytelników. Oczywiście przez mieszkańców polskich miast, wychowanych na nudnej i brzydkiej prasie „zaangażowanej", zmiana ta została odebrana bardzo pozytywnie, co postawiło przeciwników całkowitej otwartości rynku medialnego w roli malkontentów. A przecież nie chodziło o powrót do formalnej szarzyzny, lecz obronę rodzimych mediów przed bezrefleksyjnym klonowaniem sprawdzonych gdzie indziej wzorców. Bo przecież to właśnie mediom drukowanym przypada rola ostatniego szańca obrony przed wszechobecną kulturą obrazkową. To w dziennikarzach prasowych słusznie pokłada się nadzieję na obronę edukacyjnej misji. Czasopisma z założenia trafiają do aktywnej (głosującej w wyborach, poczuwającej się do uczestnictwa w życiu społecznym) części populacji. Tytuły regionalne i tygodniki lokalne powinny zatem stanowić naturalne forum wymiany myśli, poglądów i opinii konkretnej społeczności. Stąd ich niezależność (także kapitałowa) jawi się jako warunek prawidłowego wywiązywania się z tej roli. Dziennikarze prasowi zawsze byli (i są) najbliżej życia. Nieskrępowani — tak jak ich koledzy w mediach elektronicznych — barierami technicznymi, mniej opętani wyścigiem z czasem i konkurencją, mogą nie ślizgać się po powierzchni, a docierać do istoty rzeczy. Większość informacji oryginalnych (to znaczy tych, które nie są podane na tacy przez polityków, urzędników itp.) pochodzi właśnie od „żurnalistów". W gazetach zaczynają żywot newsy, przetwarzane potem na tysiące sposobów przez rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne. Każdy, kto widział kolegia działów informacji w radiu i telewizji, wie, jakie znaczenie ma dla prowadzących takie spotkania lektura porannej prasy. Oddanie całego rynku prasowego w ręce jednego, nawet najsprawniejszego technologicznie i warsztatowo koncernu — z tej perspektywy — oznaczało zatrucie rzeki u źródła. Rynek ogłoszeniodawcy Fala małych, średnich i całkiem dużych inicjatyw wydawniczych przeszła niczym wiosenna burza. Wraz z nią 30 31 przeminęły energia i zapał wielu środowisk. Ktoś, kto chciałby wydawać teraz niezależny tygodnik (o dzienniku nie ma nawet co wspominać), jest zupełnie bez szans, chyba że wezwie posiłki w postaci któregoś z wielkich koncernów, jeszcze nad Wisłą nieobecnych. Zresztą, niech sobie wzywa. Obecni w Polsce od lat „giganci" skończyli właśnie dzielić małe, lokalne tytuły i sprawdzają, czy nad Wisłą przyjmą się bezpłatne gazety. Tak na wszelki wypadek, żeby na rynku nie została żadna nie zajęta nisza. W polski rynek prasy w ciągu dekady zainwestowano miliony nie z potrzeby budowania tu społeczeństwa obywatelskiego. Nawet nie z bezinteresownej chęci sprawienia przyjemności tutejszym czytelnikom, a jeśli już, to tylko na tyle, by skusić tutejszych reklamodaw-ców. Truizm, że mamy do czynienia z twardym biznesem, a nie przedsięwzięciami typu non profit, warto powtarzać do znudzenia. Choćby po to, by właściwie interpretować deklaracje o służebnej roli prasy. Prasa służy... owszem, ale interesom wydawcy, którego zyski w ponad 70% pochodzą z ogłoszeń. I nie ma w tym nic nagannego, pod warunkiem, że sięgając po gazetę, mamy tego pełną świadomość. Dopiero jeśli będziemy pamiętać, iż kolor w wydaniach codziennych pojawił się, by mogły się w nich ukazywać barwne ogłoszenia, a nie by cieszyć nasze oczy, że weekendowe magazyny na kredowym papierze służą głównie podniesieniu standardu reklam i walce z konkurencyjnymi (dla tych reklam) tygodnikami, że specjalistyczne dodatki są po to, by ściągać nietypowe inserty — będziemy mieć pełny obraz, na czym polega komercjalizacja rynku mediów. W innym świetle jawią nam się wówczas wielkie inwestycje w polską prasę — po prostu bez nich nie byłaby ona w stanie przynosić wydawcy spodziewanych dochodów. Nie chodziło więc o jakiś dar dla społeczeństwa polskiego (jak to się często przedstawia), lecz prozaiczne poniesienie niezbędnych kosztów dla uzyskania przychodu. Gazeta tak naprawdę nie zarabia na czytelnikach lecz na ogłoszeniodawcach — choć czytelnicy swoją decyzją przy kiosku mogą zapewnić jej egzystencję, czasem nawet całkiem godziwą. Przed „wejściem smoka" w wykonaniu wielkich koncernów prasowych to właśnie czytelnicy „dzielili i rządzili" na polskim rynku prasowym. Potem nie był to już rynek czytelnika, lecz rynek ogłoszeniodawców, którym ta sytuacja bardzo odpowiadała, łatwiej bowiem rozmawiać z jednym dużym domem medialnym, zapewniającym niższy koszt dotarcia z informacją o produkcie do przeciętnego czytelnika. Warto w tym miejscu zauważyć, że owe inwestycje w polskie media — cały czas traktowane jako koszt uzyskania przychodu — miały swoją bardzo wyraźną granicę. Wyznaczał ją termin zwrotu poniesionych nakładów i uzyskania oczekiwanego przychodu. Lepszy papier, druk, kolor, więcej stron — natychmiast się przekładały na większą sprzedaż... powierzchni reklamowej. Zupełnie inaczej postrzegano natomiast inwestycję — na przykład — w sieć kolportażu, co prawda podnoszącą komfort czytelnika, zwiększającą dostępność prasy, ale nie przekładającą się bezpośrednio na zysk z ogłoszeń. Dlatego przez dziesięć lat nie doczekaliśmy się w Polsce sprawnego systemu dystrybucji prasy. To mogłoby być zadanie wydawcy, gdyby taka była polityka państwa. Dziś nawet samorząd małej gminy nauczył się, że gdy zagraniczny inwestor chce postawić obiekt komercyjny, należy przy wydaniu pozwolenia na budowę wymóc na nim jakiś społecznie użyteczny bo-nus: zbudowanie sali gimnastycznej, remont drogi itp. Od obracających milionami koncernów medialnych nie wymagano niczego, a one same z siebie nie poczuwały się, by swój produkt dostarczyć pod nasze strzechy. Kiedyś prezes Hirtreiter snuł plany, by taki system stworzyć, ale gdy dokładnie policzył, zrezygnował. Dlaczego? Bo 32 33 w polskich warunkach koszt dotarcia pod tę przysłowiową strzechę byłby zbyt duży. Koncern dobrze na tym wyszedł, ale Polska, jako kraj obywateli zapominających trudnej sztuki składania liter, nie najlepiej, bo jedynym źródłem informacji i komentarza dla wielu milionów ludzi coraz częściej staje się telewizja. Czytelnictwo na wsi spadło katastrofalnie nie tylko dlatego, że ludzie zakochali się w telenowelach. W wielu miejscach po prostu nie ma gdzie kupić gazet. Nie można nawet powiedzieć, że kolportaż wiejski jest w tym samym miejscu co w PRL, bo praktycznie przestała istnieć sieć kiosków i klubokawiarni, a właścicielom sklepów typu „szwarc, mydło i powidło" marża ze sprzedaży gazet słabo przemawia do wyobraźni. Mieliśmy społeczną kampanię „Cała Polska czyta dzieciom", nigdy się nie doczekaliśmy dużej, finansowanej przez któryś z koncernów medialnych kampanii promującej czytanie czasopism. Szkoda. Nauczono nas jeść chipsy, może udałoby się i z prasą... Cała władza w ręce Rad(y) Do tej pory podważaliśmy mit ładu spontanicznego tylko w odniesieniu do rynku prasowego. Rynek to ważny, ale — już choćby ze względu na niski wskaźnik czytelnictwa prasy w Polsce — poprzestać na nim nie wolno. Są jeszcze — a pod względem siły oddziaływania przede wszystkim — telewizja i radio. Tu o ładzie spontanicznym mówić tym trudniej, że teren jest silnie zaminowany... koncesjami oraz szeregiem innych decyzji uznaniowych. Są po temu przyczyny całkiem obiektywne (ograniczona fizycznie liczba dostępnych częstotliwości nadawania oraz zagrożenia piractwem), a także jeszcze więcej przyczyn politycznych i biznesowych. A wszystkie one zbiegają się lub rodzą w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, która jest szczególnego rodzaju urzę- dem państwowym dysponującym szczególnym rodzajem władzy administracyjnej. Jest to władza dwojaka. KRRiTV podlegają wszyscy nadawcy radiowi i telewizyjni w zakresie uzyskiwania (i ewentualnej utraty) koncesji na działalność, uzyskiwania prawa do użytkowania określonych częstotliwości nadawania oraz kontroli Rady nad respektowaniem przez te media przepisów ustawy o radiofonii i telewizji. KRRiTV może upominać, a także karać grzywną nadawców za rozmaite przewinienia w tej mierze. Może jeszcze wiele innych rzeczy, których wyliczenie zajęłoby zbyt wiele miejsca. KRRiTV ma także decydujący wpływ na radiofonię i telewizję publiczną. Powołuje większość składu rad nadzorczych Telewizji Polskiej SA, Polskiego Radia SA oraz spółek regionalnych radia publicznego, a ponadto dzieli (a kto dzieli, ten rządzi) pieniądze pochodzące z abonamentu między wszystkie te spółki. A dzieli je według reguł, które sama ustala. Przy okazji dodajmy, że Rada ustala również wysokość opłat abonamentowych. Skład personalny KRRiTV jest pochodną wyborów dokonywanych przez Sejm (cztery miejsca), Senat (dwa miejsca) oraz osobistych nominacji prezydenta (trzech przedstawicieli). Razem liczy ona dziewięć osób. Co dwa lata kończy się kadencja jednej trzeciej członków Rady. Ta płynność jej składu miała służyć częściowemu uniezależnieniu składu Rady jako całości od aktualnych konstelacji politycznych po kolejnych wyborach parlamentarnych i prezydenckich. Jednak wystarczyło, że prezydent Kwaśniewski pozostał na drugą kadencję, by ta misterna konstrukcja „równoważenia wpływów" w Radzie mocno się przechyliła w lewo i nic nie wskazuje na to, by w najbliższych latach mogła się wyprostować. Czy ojcowie ustawy o KRRiTV brali pod uwagę możliwość skutecznego i długotrwałego poddania Rady wpływom tylko niektórych sił politycznych, nie wiadomo. W końcu w ustawie zapisali, że Rada „stoi na straży wolności słowa w radiu i telewizji" oraz „samodzielności 34 35 nadawców i interesów odbiorców". Ale że będzie to ciało par excellence polityczne, wiedzieć musieli. Podobnie jak i to, że obdarzona ogromnymi uprawnieniami Rada będzie zawsze łakomym kąskiem dla polityków, przedmiotem nieustannych nacisków i - nie łudźmy się — także pokus natury korupcyjnej. Bo każdy urząd, co „dużo może", na takie presje i pokusy jest narażony z natury. Jak mogło i może wyglądać w Polsce zdobywanie „czwartej władzy elektronicznej" w takich warunkach ustrojowych, nietrudno zgadnąć. Na pewno ma to niewiele wspólnego z tworzeniem ładu spontanicznego pod dyktando praw rynku i preferencji odbiorców. Na zachowanie resztek reguł fair play i zbliżone do normalnych warunki konkurencyjne mogą w tej grze liczyć jedynie nadawcy, paradoksalnie, najmniejsi. Prywatne radiowe rozgłośnie lokalne i takież stacje telewizyjne. Nic dziwnego, że w niektórych regionach kraju (choć nie wszędzie) w eterze radiowym panuje całkiem spory pluralizm, chociaż ma on charakter głównie muzyczny, bo też koszta produkowania programu pełnowymiaro-wego (informacja, publicystyka, reportaż, słuchowiska itp.) są zbyt wysokie dla małych nadawców. Od kilku lat można obserwować pęd do łączenia się niektórych mniejszych nadawców w struktury sieciowe, co ułatwia także (jeśli nie przede wszystkim) dostęp do ponadlo-kalnych rynków reklamowych. Przykładami owoców tej tendencji wśród dziś istniejących nadawców radiowych są ESKA i PLUS. Takim „zgarnianiem do sieci" małych nadawców żywo się interesują także koncerny medialne, przede wszystkim Agora. Sieć ma bowiem tę wyższość nad jednym ogólnopolskim nadawcą, że może korzystać zarówno z reklam lokalnych, jak i krajowych. W pewnym sensie „działania sieciowe" stanowią więc rodzaj obejścia ustanowionych przez Krajową Radę rygorów prawnych, którym muszą się podporządkować nadawcy „scentralizowani" w rodzaju RMF FM czy Radia ZET. Wypada wspomnieć, że na dodatkowe przywileje (ale też kosztem pewnych ograniczeń, np. w uprawnieniach reklamowych) mogą liczyć, dzięki innym przepisom, także kościelne radia diecezjalne. Zarówno mali nadawcy komercyjni, jak i regionalne rozgłośnie katolickie od Rady chcą zwykle niewiele, więc i łatwiej im to uzyskać. O wiele łatwiej niż nadawcom o ambicjach po-nadlokalnych i ponadregionalnych, którzy potrzebują wielu częstotliwości i wielu nadajników. Wtedy w eterze robi się ciasno, a czynnik polityczny lub biznesowo--układowy atmosferę tylko zagęszcza. Szczególnie gęsta atmosfera od początku towarzyszyła narodzinom komercyjnej konkurencji dla telewizji publicznej. Ograniczona pula częstotliwości stanowiła dla polityków naturalną pokusę do wykorzystania posiadanej władzy. Z perspektywy telewidza słowo „ograniczona" brzmi trochę dziwnie, bo też osoby korzystające z kablówek, platform i dekoderów mogą sobie podczas zabawy pilotem nie zdawać sprawy, że dostępne im bogactwo programów polskich i „polskojęzycznych" ma charakter trochę wirtualny. Ich sąsiad używający zwykłej anteny do odbioru naziemnego równie dobrze może odbierać tylko trzy lub cztery stacje, czyli TVP (1 i 2) oraz Polsat. Tak jest na sporej powierzchni kraju. Ograniczoność naziemnej oferty znalazła odzwierciedlenie w strukturze własnościowej. Ilu takich nadawców działa na polskim rynku? Teoretycznie sześciu, a praktycznie czterech. Są to TVP (Jedynka, Dwójka i regionalna Trójka), Polsat, TVN i PULS (zwany urzędowo „Telewizją Niepokalanów"). W momencie oddawania tej książki do druku RTL 7 (niedostępna z naziemnych anten) została już „połknięta" przez właścicieli TVN (Koncern ITI), a TV 4 (dostępną tu i ówdzie) można spokojnie nazwać „odmiennym stanem istnienia" Polsatu. Jeśli jakakolwiek stacja poza TVP może być określana mianem „ogólnopolskiej" (co do swego zasięgu), to 37 36 tylko telewizja Zygmunta Solorza. Pozostałym stacjom przysługiwać może najwyżej miano „ponadregionalnych", co oczywiście nie znaczy pozbawionych wpływu. Polska nie jest bowiem krajem równomiernie zaludnionym, kilka dużych, wpływowych aglomeracji może więc zapewnić solidny udział w elektronicznej czwartej władzy, a przede wszystkim w rynku reklam, czego dowodzi przykład TVN. W praktyce telewizyjną czwartą władzę dzieli dziś między siebie trzech nadawców. I nic nie wskazuje na to, by prezesi Kwiatkowski, Solorz i Walter musieli w najbliższej dekadzie zmagać się z jakąś konkurencją. Tu — w stopniu jeszcze większym niż na rynku prasowym — historia zdobywania władzy już się skończyła. Dzieje pierwszej koncesji, czyli PPS walczy Tym bardziej ciekawe jest przypomnienie, co było na początku. Historyczną, pierwszą i najważniejszą koncesję dla komercyjnego nadawcy podpisał 1 marca 1994 o godz. 11.00 przewodniczący KRRiTV Marek Markie-wicz. Zrobił to wbrew woli prezydenta RP (choć z jego woli zasiadał w Radzie) i w dwie godziny później został przez Lecha Wałęsę odwołany. Czy zatem koncesja dla Polsatu może uchodzić za symbol niezależnej decyzji niezawisłego organu? Można mieć wątpliwości, zarówno biorąc pod uwagę okoliczności tamtej decyzji, jak i późniejsze jej konsekwencje. Już pierwszy rzut oka na listę podmiotów ubiegających się o koncesję pokazuje, że o wyborze oferty Polsatu przesądziły czynniki pozamerytoryczne. Spółka Solorza deklarowała najniższy kapitał — tylko 10 min dolarów. 25 milionów oferowała Antena 1, jeszcze więcej, bo 30 min TV 7, aż 53 min zaś Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Także doświadczenie medialne nie przemawiało za Polsatem, nie mówiąc już o właścicielu, który nawet w kwestii personaliów i obywatelstwa pozostawał osobą tajemniczą. Z dzisiejszej perspektywy widać, że Zygmunt Solorz okazał się prawdziwym mistrzem lobbingu i niezwykle zręcznie wykorzystał podatność ówczesnych urzędników KRRiTV na naciski polityczne. Za Polsatem lobbo-wali ludzie tak różnej proweniencji, jak Wiesław Walen-dziak (autor wniosku koncesyjnego) i Aleksander Kwaś-niewski, Ryszard Czarnecki i Józef Oleksy czy Władysław Frasyniuk i Andrzej Majkowski. Są dwie interpretacje źródeł ówczesnej, tak powszechnej, zgodności poglądów polityków na temat wyższości amatorów z Polsatu nad międzynarodową koalicją zawodowców. Pierwsza zakłada, że Solorz rzeczywiście potrafił każdego z nich „zaczarować", przekonać, iż Polsat będzie tą jedyną, prawdziwie polską telewizją, przy okazji dobrze służącą interesom tej, a nie innej opcji. Druga wersja — autorstwa reżysera i późniejszego szefa KRRiTV Janusza Zaorskie-go — jest bardziej prozaiczna. Otóż zdaniem twórcy Piłkarskiego pokera zarówno politycy, jak i urzędnicy po prostu bali się prawdziwych rekinów medialnych. Solorz wydawał im się idealnym kandydatem... na marionetkę, którą można będzie później w dowolny sposób sterować. Jak bardzo się pomylili, pokazały następne lata. Dziś to Zygmunt Solorz uchodzi za kreatora polityków, a w kadencji 1997-2001 mówiono wręcz o nieformalnej Partii Prezesa Solorza (PPS), bardzo skutecznie broniącej w sejmie interesów prywatnego nadawcy. Ta historyczna koncesja była jak złoty róg, dawała bowiem niesamowity handicap na telewizyjnej pustyni. Złośliwi twierdzą, że w realiach 1994 roku każdy podmiot obdarzony koncesją byłby w stanie odnieść rynkowy sukces. Jest to oczywiście opinia bardzo przesadzona, a jej autorzy zapominają, jak „nierynkowe" to były realia. Jak bardzo polityczny był kapitalizm tamtych lat. A Solorz wykazał się ogromną zręcznością w lawirowaniu między Scyllą prawicy a Charybdą lewicy. 38 39 Po koncesję w zdominowanej przez obóz solidarnościowy KRRiTV prowadził go Wiesław Walendziak, ale zadeklarowane Radzie 10 min pożyczył od Dariusza Przywieczerskiego, prezesa Universalu, wydawcy „Trybuny", sztandarowej firmy nomenklaturowej. Na kościelną krytykę programu nadawanego przez Polsat odpowiedział zatrudnieniem na stanowisku szefa redakcji katolickiej Ryszarda Czarneckiego, prominentnego polityka ZChN. W czasach prawicowej hossy politycznej nawiązał bliski kontakt z posłami tzw. spółdzielni AWS — Januszem Tomaszewskim i Andrzejem Anuszem, ale gdy nad rządem Jerzego Buźka zaczęły się zbierać czarne chmury, nadzór nad informacją w swojej stacji powierzył Dariuszowi Szymczysze (dawniej „Trybuna", obecnie Kancelaria Prezydenta RP). Na ekranie udawało mu się cały czas zachowywać równowagę. Po programie z udziałem posła SLD Bronisława Cieślaka występował związany z AWS Marek Markiewicz (ten sam, który podpisał koncesję). I tak dalej, i tak dalej... O tym, z jakim skutkiem Zygmunt Solorz prowadził swoją grę z politykami, najlepiej świadczą losy projektu ustawy sejmowej podnoszącej górną granicę poziomu inwestycji zagranicznych w naziemną telewizję z 33 do 49%, ustawy mogącej stanowić realne zagrożenie dla hegemonistycznej pozycji Polsatu. Dzięki PPS (Partii Prezesa Solorza) udało się ten projekt skutecznie blokować przez dwie kadencje. Ale Zygmunt Solorz nie wykorzystywał swojej pozycji jedynie do działań defensywnych, blokujących konkurencję na rynku telewizyjnym. Pierwsza koncesja okazała się dla Polsatu prawdziwą trampoliną biznesową, nie tylko w sektorze medialnym. Co prawda, Solorz zaatakował najpierw rynek dystrybucji prasy (przetarg o RUCH w sojuszu z Universalem), ale potem o mało nie kupił Stoczni Gdańskiej (wspólnie z politykami AWS), by wreszcie uderzyć w sektor bankowo-ubezpieczenio-wy (między innymi razem z Polisą, kojarzoną z polity- kami lewicy). Bank, fundusz emerytalny i towarzystwo ubezpieczeniowe to elementy budowanej konsekwentnie przez Solorza grupy kapitałowej Polsatu. Jej wspólnym z telewizją mianownikiem miała być platforma cyfrowa. Posiadacz pierwszej w Polsce koncesji na naziemną telewizję prywatną chciał bowiem być pierwszy również w wyścigu nowych technologii. Ale czasy się zmieniły i w tych zawodach musiał się zmierzyć z prawdziwym, już nie koncesjonowanym politycznie (i nie ograniczonym kapitałowymi limitami) rynkiem. A przede wszystkim z potężnym przeciwnikiem, jakim okazała się francusko-skandynawsko-amerykańska platforma powstała z połączenia Wizji i Canal+. Jeśli Polsatowi uda się „ujść z życiem" i przetrwać w tej walce na rodzącym się dopiero rynku nowych multimedialnych technologii, będzie można mówić o autentycznym sukcesie Zygmunta Solorza. Tym razem bez wspomagania PPS, a czasem nawet wbrew całej klasie politycznej, jak w przypadku blokowania dostępu do zakupionych przez Polsat transmisji z piłkarskiego Mundialu. Dzieje TVN, czyli do władzy przez rynek Analitycy mediów bez problemu wskazują dziś prawdziwego lidera telewizyjnego rynku reklamowego w Polsce. Nie jest nim ani Polsat, ani TVP — w liczbach bezwzględnych przodujące w rankingach oglądalności — lecz TVN, telewizja stworzona przez Mariusza Waltera, dziś własność międzynarodowego multimedialnego koncernu, jakim stał się ITI. Jeszcze w 1999 roku wielkie agencje reklamowe, planując swoje kampanie na 2000 rok, dzieliły pulę zamówień między Polsat i TVP, telewizję Waltera traktowały zaś jako stację niszową. Dziś jest odwrotnie, domy medialne najczęściej wybierają TVN oraz jedną z dwóch telewizji ogólnopolskich — Jedynkę TYP albo Polsat. W ciągu zaledwie kilkudziesię- 40 41 ciu miesięcy, i to w warunkach recesji, TVN potrafiła podwoić swoje przychody z reklam, mimo ograniczonego zasięgu- Czapki z głów. Warto przypomnieć, że koncesja dla prezesa Waltera traktowana była powszechnie jako resztki z pańskiego stołu. Polsat miał za sobą handicap ponad rocznej obecności na rynku, potężne wpływy polityczne i wielką oglądalność. Solorz stworzył pierwszą w Polsce telewizję komercyjną. TVN, mając jedynie status ponadregionalny i trudną pozycję wyjściową, była niejako skazana na start w innej kategorii. To chłodna analiza rynkowa — a nie, jak pisano, osobiste ambicje „odtrąconego" — pchnęły Mariusza Waltera do walki z TVP, czyli swoim dawnym pracodawcą. Nie mając szans (ze względu na parametry koncesji) w pojedynku na wielkość widowni, postawiono na jej jakość. Stąd lokomotywą w pierwszych miesiącach działania TVN była informacja i publicystyka. Liczono, że łatwiej będzie w tym segmencie odebrać widownię TVP, niż „kopać się z koniem", komercyjnym koniem wyścigowym, jakim był wtedy Polsat. Wielkie billboardy z Moniką Olejnik i Tomaszem Lisem były adresowane tyleż do widzów, co do reklamo-dawców. Komunikat brzmiał: jesteśmy telewizją wielkomiejską, dla ludzi, którzy chcą wiedzieć, „co jest grane", bo decydują i kupują (czyli mają za co). O tym, że rękawica została rzucona w stronę TVP, świadczyło choćby ustawienie „Faktów", flagowego programu informacyjnego TVN na symboliczną godzinę 19 30. Pierwsza bitwa z „Wiadomościami" oczywiście została przegrana („Fakty" przyspieszono o pół godziny), ale klan Walterów" (obecnie prezesem stacji jest syn Mariusza — Piotr, szefem fundacji żona Bożena, a gwiazdą kilku programów córka Sandra) miał prawdopodobnie tę porażkę wkalkulowaną w koszty uzyskania przyszłego przychodu. Ważne, że udało się wypromować ambitną markę TVN, wyraźnie odróżniającą się od di-scopolowo-przaśnej marki Polsatu. 42 Jak powszechnie wiadomo, marka to jedno, a zawartość to drugie. Polsat końca lat 90. wcale nie był już taki przaśny (przykład: „Tok-szok" czy cała oferta Polsat 2), a TVN tak ambitna, jak sama się malowała. Po niezbyt efektownym starcie Walter szybko zadbał o oglądalność. Nastąpiła — jak sam mawiał żartem — „esmeraldyzacja" TVN. Kupiono kilka południowoamerykańskich teleno-wel, postawiono na teleturnieje oraz talk- i reality-shows. Opierano się przy tym wyłącznie na sprawdzonych licencjach, takich jak „Milionerzy", „Wybacz mi", „Agent" czy wreszcie „Big Brother". TVN stała się więc telewizją stuprocentowo komercyjną, pozostawiła jednak sporą część opinii publicznej w przekonaniu, że jest to komercja „z wyższej półki" niż Polsat. Przekonania te przekładają się zresztą na konkretne (nomen omen) fakty. TVN — choć nie ma takiej widowni jak więksi konkurenci — zgarnia tej widowni samą śmietankę. Przynajmniej z reklamowego punktu widzenia. Są to bowiem młodzi ludzie z dużych miast. Markę TVN, nadszarpniętą poważnie piętnem „Wielkiego Brata", udało się utrzymać także dzięki uruchomieniu kanału informacyjnego TVN 24. To był sygnał, że stawiając na rozrywkę, stacja nie zrezygnuje z walki o widza zainteresowanego informacją. I choć — jak wynika z badań — Polacy deklarują, że wiedzę o tym, co się dzieje w kraju i świecie, czerpią głównie z TVP (pokazał to wyraźnie pojedynek na „wieczory wyborcze" jesienią 2001 roku), to sytuacja ta może się już niebawem zmienić. Zwłaszcza biorąc pod uwagę polityczne uwarunkowania telewizji publicznej i rosnący potencjał koncernu ITI. Sukces TVN jest już rodem z XXI wieku, z innej „post-układowej" epoki. Rosnące wpływy tej stacji nie pochodzą z politycznego nadania (co nie oznacza, że „klan Walterów" swojej polityki wobec świata polityki nie prowadzi), lecz z rosnącej pozycji rynkowej. Tę zaś TVN zawdzięcza skutecznej strategii programowej i nowoczesnemu myśleniu o mediach. ITI to nie tylko telewizja, 43 także Internet (Onet) i cały pakiet usług multimedial-nych. Władza, jaką dziś dysponuje TVN, płynie właśnie z optymalnego wykorzystania możliwości technologicznych i socjotechnicznych, których najlepszą egzemplifi-kacją jest „Wielki Brat". Jest to władza znacznie większa od tej, jaką znaliśmy dotychczas, choćby dlatego, że wpływa na nasze życie nieporównywalnie skuteczniej, za to w sposób nie do końca przez nas uświadamiany. A Rada swoje... Klasycznym przykładem zagubienia państwowego urzędu wobec nowej epoki medialnej jest właśnie reakcja Krajowej Rady na emisję „Big Brothera". Choć intelektualiści i analitycy rynku medialnego o problemie debatowali co najmniej pół roku przed startem programu, KRRiTV zareagowała... po miesiącu od jego pierwszej emisji, porażona potężną dawką „głupoty, knajactwa, dresiarstwa, prostactwa oraz prymitywizmu". lNie wzbudziło natomiast zainteresowania członków Rady, że( fenomen „Big Brothera" nie polega na głupocie uczestników, lecz godnej refleksji pomysłowości jego twórców.l Nie w wymyślaniu zadań, lecz rozpracowaniu i zastosowaniu na niespotykaną skalę współczesnych możliwości pozyskiwania pieniędzy od widzów i ogłoszeniodawców. A są tu one stosowane wręcz laboratoryjnie (kontener). Ludzi po obu stronach szklanego ekranu traktuje się jak króliki, na jednych przeprowadzając eksperymenty, drugie zaś „skubiąc" z pieniędzy (przy pełnej akceptacji, by nie rzec entuzjazmie skubanych). A KRRiTV, jak dawniej, żyje dzieleniem częstotliwości. Wydaje się jej, że czas stanął w miejscu, a kto rozdaje koncesje, ten ma władzę. Ostatnim pomysłem Rady jest „zamrażanie" teoretycznie wolnych częstotliwości pozostawionych przez Canal+ (już tylko kablowy i cyfrowy). Pomysł wziął się zapewne stąd, że „zamrożenie" 44 status quo utrwala wpływy TVP, która nauczyła się wprawdzie znosić rosnącą przewagę konkurencji w zakresie rozrywki czy sportu, ale hegemonii w dziedzinie informacji i publicystyki oddawać nie zamierza. Tak w interesie własnym, jak i politycznych mocodawców. Zwłaszcza że o wolne częstotliwości naziemne ubiega się kolejny kandydat na konkurenta TVP do informacyjnego monopolu — telewizja PULS, jak na razie skutecznie trzymana w medialnym przedpokoju. I pewnie Rada na swoim postawi, szczególnie że właścicielom i szefom PULSU nie są w stanie pomóc politycy prawicy, słabo reprezentowani w parlamencie i KRRiTV. Polityczne konfitury PULSU skończyły się na kapitałowym zastrzyku od spółek skarbu państwa, gdy tym skarbem zarządzali ministrowie z AWS. Pilnowanie interesów TVP staje się jednak dla KRRiTV zadaniem coraz trudniejszym. Arsenał środków, jakie politycy mają do dyspozycji, powoli się bowiem wyczerpuje. Kolejne pomysły mające zwiększyć wpływy z abonamentu są coraz bardziej kuriozalne, a jakość (politycznego) zarządzania coraz bardziej odstaje od unowocześniającej się konkurencji. Być może totalna katastrofa finansowa telewizji publicznej okazałaby się (choć tylko na dłuższą metę) szansą na szokowe uzdrowienie tej anachronicznej instytucji. Bo politycy dobrowolnie naprawiać jej nie chcą, a widzowie mogą jedynie (i coraz częściej z różnych powodów to robią) uchylać się przed płaceniem równie anachronicznej jak sama telewizja daniny abonamentowej. Anachronicznej nie co do zasady, ale sposobu naliczania i pobierania pieniędzy. Niestety, ten nieobywatelski zwyczaj niepłacenia bardziej niż w telewizję, a nawet w centralne rozgłośnie radiowe, uderza w regionalne radio publiczne. I tak już ciężko pokarane przez los koniecznością godzenia ustawowych zadań „misyjnych" z równie ustawowymi zadaniami „spółek prawa handlowego" w dziedzinie wyników ekonomicznych. W rezultacie rozgłośnie te ani nie 45 c .- «• .a :y O ze aWans za-przejaw lekceważenia, raczę) postawiOny na głowie, wodowy w polskich mediacn j ^.^ wiele ^miarów. Awans w mediach m°^ ma forma zatrudnienia, Wyższa gaża, bardziej korzy sz?Teg innych, pomniej-zmiana pozycji w hierarchJ!rawy statusu zawodowego, szych form uznania czy pop ^ awanSowaniu dzienni-I co kraj, to nieco inny obycfJajach zachodnich wartość karzy. Generalnie jednak w * autorytetem wśród czytel-nazwiska mierzona jest gaza 60 ników (słuchaczy, widzów). I może ona wzrastać niezależnie od faktu, że jego posiadacz przez cały czas pozostaje „zwykłym" reporterem. W Polsce awans finansowy dziennikarza jest możliwy jedynie poprzez zmianę usytuowania w strukturze redakcyjnej (chyba że należy on/ona do ekskluzywnego klubu kilkudziesięciu wielkich nazwisk, mających wartość rynkową porównywalną z tytułami gazet). W praktyce oznacza to stałą ucieczkę najzdolniejszych ludzi do pracy przy biurku. Mechanizm wynagradzania sprawia, że aby dobrze zarobić, trzeba przestać pisać, zarzucić pracę z mikrofonem i kamerą, zostając redaktorem, szefem, sekretarzem... Często zamieniając faktyczne atuty na szczebel niekompetencji. Tu zaś, na stanowiskach kierowniczych, zaczyna się prawdziwa karuzela. Zawsze są bowiem sekretariaty, redakcje, wydawcy, gdzie płacą więcej. Zaczynać można gdziekolwiek, kończy się zawsze w tym samym miejscu: w Warszawie. Przeprowadzka do stolicy jako przejaw awansu zawodowego nie występuje oczywiście jedynie w Polsce, ale w każdym kraju o silnych tradycjach centralistycznych. Jednak w Polsce centralizacja mediów osiągnęła stan niemal karykaturalny. Poza radiem RMF FM, Radiem Maryja, „Gościem Niedzielnym" i „Tygodnikiem Powszechnym" chyba wszystkie znaczące media o ogólnopolskim zasięgu są redagowane w Warszawie. I tylko tu dziennikarz, który nie stał się jeszcze redaktorem naczelnym, jest w stanie odnieść sukces wymierny stanem konta. W innych miastach Polski płaci się dużo mniej -nawet jeśli jest to, jak w przypadku TVP SA, ta sama firma. W oddziałach telewizji publicznej w Krakowie czy Katowicach za analogiczną czynność (rozmowa na antenie, news, konspekt programu) obowiązują stawki mniejsze czasem nawet o jedno zero. I nikt się temu nie dziwi. A powinien. Na sztywną strukturę płac wewnątrz poszczególnych redakcji, premiującą opakowywanie towaru, a nie 61 jego pozyskiwanie, nakłada się więc równie sztywna struktura regionalnej atrakcyjności polskich mediów. W przypadku członków kolegium redakcyjnego dysproporcje między Poznaniem, Rzeszowem, Gdańskiem czy Warszawą nie są szokujące, choć znaczące. Za to bardzo wyraźnie prowincjonalną lekkość bytu odczuwają szeregowi dziennikarze, żołnierze z pierwszej hnu ? frontu Bez względu na liczbę poniesionych (lub zadanych) ran, mają oni status finansowy budżetówki, ale bez właściwych jej gwarancji zatrudnienia. Analogia tylko na pozór wydaje się bardzo odległa. Co prawda w redakcjach pracuje się na akord (czyli za tak zwaną wierszówkę), a w szkołach i szpitalach na godziny, ale efekt społeczny istnienia chorego systemu wynagradzania jest podobny. Nie tylko dlatego, że wszystkie te kluczowe dla kondycji społecznej zawody dramatycznie się pauperyzują, zwiększając podatność na korupcję. Także, a może przede wszystkim, z powodu pogarszania jakości świadczonych usług. Tak jak nauczyciel rozliczany głównie z pensum godzin poświęcanych dzieciom raczej nie będzie dobrym wychowawcą, tak dziennikarz rozliczany z liczby znaków na kartce i ilości informacji podanych na antenie nie dotrze do sedna opisywanej sprawy. | Tu może się pojawić że wszech miar zasadne pytanie- dlaczego w większości redakcji w Polsce wciąż obowiązuje wierszówkowy system wynagrodzeń, premiujący ilość produkowanych tekstów (programów, audycji) kosztem jakości? Między innymi właśnie dlatego, że na front reporterski wysyła się dziennikarską młodzież. Etaty ryczałty, kontrakty zarezerwowane są dla szefów działów redaktorów wydań, różnych „nazwisk" publikowanych często z pobudek bardziej promocyjnych mz merytorycznych. Strony depeszowe w gazetach, gorącą informację w radiu, telewizyjne newsy zapełniają często gęsto praktykanci i stażyści, którzy nie mają nawet umów o pracę. Ważniejsze tematy zwykle obsługują tez 62 młodzi, chociaż nieco bardziej wyrobieni reporterzy o końskim zdrowiu, pracujący po kilkanaście godzin dziennie „na nazwisko", dla których wierszówka (wzbogacona systemem premii i nagród) ma być zachętą do jeszcze wydajniejszej pracy. Poprzeczka finansowa honorariów ustawiana jest zwykle tak, że aby godziwie zarobić, trzeba traktować ludzi i sprawy, o których się pisze, jak slalomowe tyczki. Do osiągnięcia średniej krajowej w sferze budżetowej reporter oddziału terenowego TVP musi w ciągu miesiąca przygotować ponad czterdzieści materiałów. Gra się na czas, metą jest godzina emisji lub zamknięcia numeru. Zatrzymanie się „zbyt długo" przy którejś z „tyczek" (czyli bardziej gruntowne zbadanie jednej sprawy) może oznaczać utratę premii.? Taki mechanizm motywacji prowadzi do negatywnej selekcji kadr i przypomina słynną teorię „zderzaków" Lecha Wałęsy. Stratedzy mediów siedzą w cieniu, za biurkami, żołnierze biegają z mikrofonami i laptopa-mi pod ogniem publicznego osądu. Ci pierwsi trwają, ci drudzy czasem odchodzą równie szybko, jak przyszli. Są zwalniani lub rezygnują sami, niekiedy też ich nazwiska bywają składane przez wydawców na ołtarzu etyki i rzetelności zawodowej. Bo jeśli w końcu dojdzie do kompromitującej redakcję wpadki, winien błędu jest z definicji wykonawca, autor. Ale za drzwiami czekają już następni kandydaci, więc zawsze jest ktoś, kogo można szybko przeszkolić do wykonywania czarnej roboty. Taka jest natura mediów i tego zawodu — twierdzą niektórzy, ale są to twierdzenia bałamutne i pozostają w służbie złych praktyk. Złych dla dziennikarzy, a przede wszystkim szkodliwych dla czytelników, słuchaczy, telewidzów, którym wciska się produkty tandetne. Praktyka, jakiej doświadczają w redakcjach młodzi absolwenci szkół dziennikarskich, nafaszerowani wcześniej mądrymi książkami, zmierza w gruncie rzeczy do jednego: by zapomnieli o ideałach, a skupili się na wytycznych i terminach. ????-? 63 wytrzyma stres i upokorzenia, z^JsU.Może nawet prrsta' z konferencji na pikietę, ze strajku na Ita Są to głównie dziennikarze działów py iSfiił 3\TowSui,c, w tym fachu: wiedz, więcej, niz p- szą. Zazwyczaj bywa na odwrót. Życie przez telefon i wielkie udawanie i temat u^"an zdefiniować w czasach, gdy pohty- T^wro!ifeUtów, aktorzy przeprowadzamy * aktorami, policjanci piszą reportaże gang- stJSTzaś dostarczają informacje ze świata polityki. Granice niewątpliwie łatwiej dostrzec od strony warsz- tatowej. 64 Na przykład — dziennikarz profesjonalista nie boi się ludzi. Z założenia nigdy do końca nie może im ufać, ale ich szanuje. Potrafi i chce słuchać tego, co ma do powiedzenia ktoś, kto niekoniecznie jest prezydentem, ministrem czy nawet wójtem. W tej sferze — w sferze zawodowych kontaktów z ludźmi — wielu dziennikarzy ma poważne zahamowania i kłopoty. Jednym z ich źródeł jest niedostatek tego, co modnie i uczenie nazywa się odpowiednim poziomem asertywności. W praktyce prowadzi to do niekontrolowanych wahań między arogancją a lizusostwem wobec rozmówców, zależnie od nastroju, poziomu stresu i rozmaitych kalkulacji korzyści własnej lub ryzyka. W takich sytuacjach rozmówcy dziennikarza często czują się manipulowani lub lekceważeni, co oczywiście obniża ich gotowość do współpracy. Nic dziwnego zatem, że gatunek dziennikarzy skłonnych wchodzić w bezpośredni kontakt z „osobowymi źródłami informacji" staje się gatunkiem może nie wymierającym, ale coraz rzadszym. (Gdyby podobna sytuacja istniała w środowisku oficerów służb specjalnych, byłby to koniec tej instytucji). Przybywa za to dziennikarzy, którzy od ludzi uciekają za biurko, oczywiście za takie, na którym stoi telefon. Dziennikarze mediów elektronicznych nieunikniony czas kontaktu bezpośredniego skracają do minimum, chowając się za mikrofon i kamerę. Co nie nagrane i tak (rzekomo) nie ma znaczenia, więc po co tyle rozmawiać. Najczęściej spotykaną formą zdobywania informacji w polskiej prasie, ale też całkiem nierzadko w radiu, jest poprzestawanie na „obdzwonieniu" kogo trzeba. Na każdy temat. Przy biurku powstają zarówno notki o reakcjach polityków opozycji na propozycje koalicji, jak i raporty o sytuacji na rynku warzyw. Przez telefon robi się sondy, a nawet wywiady. Forma, w której bezpośredni kontakt z rozmówcą, obserwacja jego reakcji na zadawane pytania są równie ważne jak słowo, niebezpiecz- 65 nie zbliża się do bezosobowego „czatowania" przez Internet, właśnie na skutek mylenia sprawności w obsłudze technologicznych gadżetów z dobrym warsztatem dziennikarskim. Podobnym nieporozumieniem jest uznawanie za przejaw warsztatowej rzetelności faszerowania każdego tekstu prasowego ramkami, tabelkami i wykresami. Ze słusznej skądinąd tezy, iż opisywany przypadek warto obudować statystycznym kontekstem, uczyniono fetysz. Coś, co powinno pełnić rolę wisienki na torcie, urosło do rangi tortowego ciasta. Co gorsza, najczęściej te efektownie eksponowane dane nie są w żaden sposób weryfikowane, zdarza się więc, że drobny, przypadkowy (lub popełniony z premedytacją) błąd rozmnaża się niczym wirus w dziesiątkach artykułów, cytowanych przez kolejnych autorów, z podaniem źródła lub bez. Jest też kwestia statystyk „zawsze na czasie", danych powtarzanych bezrefleksyjnie tylko dlatego, że robią wrażenie. Boom edukacyjny lat 90., setki tysięcy wręczanych co roku dyplomów nie zrobiły na większości dziennikarzy żadnego wrażenia. Nadal mamy 7% obywateli z wyższym wykształceniem. Podobną furorę robią rokrocznie statystyki dotyczące bezdomnych. Gdy nagle spadnie śnieg, dyżurny reporter pierwszego z brzegu medium zapewne poinformuje nas o 150 tysiącach ludzi bez dachu nad głową. Mimo sporego wysiłku nie udało nam się dotrzeć do pierwszego autora tych danych, tak pogmatwane są tropy kolejnych zapożyczeń z zapożyczeń. Możemy natomiast zapewnić, że według różnych źródeł liczba bezdomnych w Polsce przełomu wieków waha się od 30 do 60 tysięcy. O dziennikarzach mówi się, że znają się na wszystkim, czyli na niczym. Jest to tylko część prawdy. Wielu z nich specjalizuje się w jakiejś konkretnej dziedzinie i jeśli redakcje pozwalają im regularnie uprawiać piórem czy mikrofonem własne poletko, z czasem stają się w swym przekazie wiarygodni. Tego rodzaju dziennika- 66 rzami stoi większość działów w poważnych tygodnikach, ten standard udaje się (choć nie zawsze) utrzymać dużym dziennikom ogólnopolskim. Regionalna prasa codzienna, nie mówiąc o mediach elektronicznych, skazana jest jednak na dziennikarzy interdyscyplinarnych. Takiego przeciętnego dziennikarza (a zatem nie dziennikarza eksperta od jakiejś dziedziny, poza którą nie jest zmuszony wychodzić) trapi często poczucie, że o sprawach, którymi się zajmuje, wie stanowczo za mało. To naturalny stan ducha w tym zawodzie i właściwie nieunikniony u kogoś, kto musi się zajmować po trosze wszystkim. Nie sposób być alfą i omegą w każdej dziedzinie. Pokora wobec tego stanu rzeczy pozwala dobrym dziennikarzom interdyscyplinarnym cały czas się uczyć. Ważne, by rozumieć procesy, znajdować związki, przewidywać skutki. Nie jest to łatwe i wiąże się z ogromną odpowiedzialnością. Nie na wszystkie pytania można odpowiedzieć, nie zawsze uda się dostrzec, o co w danej sprawie naprawdę chodzi. Cóż z tego, gdy ten rodzaj pokory i ostrożności w pisaniu lub mówieniu uchodzi w branży za brak profesjonalizmu. Stąd też bierze się tak częsta pokusa ucieczki w epatowanie słuchaczy (widzów, czytelników) kompetencją pozorną, bombardowanie tysiącem informacji nieistotnych, zbędnych, które mają zamaskować faktyczną niewiedzę. Reporterzy przebywający w terenie na pytania prowadzącego audycję ze studia nader chętnie recytują z pamięci przygotowane wcześniej formułki, cytują czyjeś wypowiedzi, rozmnażając liczbę szczegółów, których odbiorca i tak nie spamięta, natomiast są nierzadko bezradni, kiedy prosi się ich o jakieś zinterpretowanie sytuacji, wysunięcie hipotezy: „co z tego może wyniknąć" lub wyjaśnienie: „jak do tego doszło". A wobec konieczności powiedzenia czegokolwiek dalej mnożą detale i cytaty. Tak czy inaczej, sprawiają wrażenie, że ze sprawy, o której mówią, niewiele rozumieją, starając się 67 ten defekt nadrobić „puszczaniem oka", robieniem mądrych min i budowaniem okrągłych, efektownie brzmiących zdań. .. . , ., . . P t o techniki sprawił, iż dotarcie do najświeższych informacji, danych, wyników badań nie stanowi • dziś żadnego problemu. Dziennikarz pełniący funkcję prostego pośrednika w procesie komunikacji społecznej powoli staje się zbędny. Informacyjny wyścig, jaki prowadzą media, traci sens, gdy cały świat może na żywo oglądać atak terrorystyczny na Amerykę. Dlatego w umysłach odbiorców mediów coraz częściej rodzi się tęsknota za tym, bY dziennikarze, zamiast pomnażać informacyjny chaos, starali się go porządkować i ułatwiać orientację zdezorientowanym. Takich przyjaznych a pokornych przewodników po chaosie jest w polskim dziennikarstwie stanowczo za mało. A przynajmniej są mało widoczni i słyszalni, niekoniecznie z własnej winy. Dziennikarz jak lekarz W wielkich zachodnich kombinatach medialnych obowiązuje zasada, że stażysta jest sprawdzany w kolejnych działach otrzymuje zróżnicowane formalnie i merytorycznie zadania- Ma dzięki temu całościowe wyobrażenie o produkcie informacyjnym" i funkcjonowaniu zespołu "redakcyjnego. Istnieje także możliwość, że na którymś z miejsc objawi talent, o który nawet sam siebie nie podejrzewał (np. do prowadzenia relacji sportowych) Ta praktyka ma jednak charakter szkoleniowy, a stażyści albo pełnią funkcje pomocnicze, albo pracują ood stałym nadzorem mistrzów. U nas natomiast młodzi adepci często wrzucani są od razu na głęboką wodę, a w przypadku dziennikarza, który jakoś tam się sprawdził owa karuzela wewnątrzredakcyjna przybiera charakter sformalizowanego pogotowia ratunkowego. 68 Jest to metafora jak najbardziej trafna, nie tylko dlatego, że reporterzy - jak lekarze - mają SWoje dyżury i „jakby co" muszą ruszyć do akcji na sygnał z dyżurki. Podobieństwo polega też na wspólnej obu profesjom nieprzewidywalności tego, co się może wydarzyć. Lekarz pogotowia w razie potrzeby udziela pomocy, bez względu na odbytą specjalizację, reporter dyżurny musi zajmować się tematem, nawet jeśli nie jest on mu bliski. W obu przypadkach chodzi przecież o „pierwszą pomoc". Co prawda, potem sprawą (jeśli będzie miała dalszy ciąg) zajmą się już specjaliści, ale ta pierwsza pomoc może być rozstrzygająca. Tak jest z informacją, zwłaszcza że ma ona urok kwiatu jednej nocy. Jak w dziecinnej zabawie - pierwsze słowo się liczy. Ono zostaje, zapada w pamięć słuchaczy. W obu przypadkach, jeśli diagnoza będzie niewłaściwa, ktoś inny niż lekarz lub dziennikarz padnie jej ofiarą. Życie toczy się dalej, sprostowań prawie nikt nie czyta, pomyłek lekarskich oficjalnie notuje się bardzo mało. Dlatego owa pierwsza diagnoza ma znaczenia zasadnicze. Analogia medyczna ma oczywiście swoje granice. Szkody wyrządzane przez złe diagnozy dziennikarskie są innego rodzaju. Złe słowo może zabić w sensie dosłownym nader rzadko (chociaż i to może się zdarzyć, jeśli dziennikarze brakiem profesjonalizmu i odpowiedzialności za słowo wywołają np. panikę, zamieszki lub sprowokują do samosądu). Inna różnica polega na tym, że sytuacja dziennikarzy jest bardziej komfortowa niż lekarzy bowiem odpowiedzialność dzieli się tu z reguły pomiędzy kilka osób. Brak doświadczenia reporterów mogą rekompensować redaktorzy wydań. Mogą także ten brak doświadczenia wykorzystać, jeśli mają inne priorytety. Na przykład szybkość przekazu i dopasowanie go do wcześniej wymyślonej tezy czy też kompozycji informacyjnego show. Zamiast rozwlekłego podsumowania tego rozdziału, na koniec anegdota (zgodnie z jedną z dziennikar- 69 r i nifO W połowie lat skich mód na efektowne puentowanie;. v 90. głośna była historia pewnego spryciarza, Kt o ry^za^e jestrował jednoosobową agencję informaS.Sty. newsy wszystkich gazet sygnowane przezjn^ Y wywiady, reportaże. Napisane modme^. wo, sensacyjne, zabawnie, zgodm z d sensacyjnie, zabawnie, zgodnie ^ ?"•----- .. i . • c w^rariaty redakcji roz- tu, z leadem, cytatami, puentą. SeKreu»» 7 • p^ * z zachwytu, księgowi btog^Mageng była tańsza niz najniższe honoraria wiasny % ^ 11. 11 „,onn w całkiem sza- rzy). Sporo tych tekstów wydrukowano w u u ? ^ • ^oni miesiącach, oczy- cownych gazetach 1 dopiero po paru ws7VStkie ar. wiscie przez przypadek, wyszło na jaw, tykuły powstały... w bujnej wyobraźni a A morał? Zabawa nie trwałaby aż w codziennej pracy poszczególn ~~ liwa forma nie przesłaniała treści dzienną praktyką nie było prz} kreowanie (choć nie aż w takim st wistości pod gust wydawcy. Gdyby rzy uczono nie tylko „jak", ale „ ?"r ra^ tak długo gayoy redakcji błyskot- dziennika. rzy uczon y „, ^d*i by zwracano większą uwagę na kwesti _ _ kompetencji i me sprowadzano je ci fela wiania się, wdzięku, dowcipu, tupetu, g biegłości z wizytówkami, notatnika z telefonami & w surfowaniu po Internecie. Takie powierzchowne .p^^^ gub! bowiem to, co najistotniejsze: odp h lony słuch, umiejętność dotarcia do P»^ / yzaj. ma z szumu informacyjnego rzeczy w1-"1 ' dzienni-ną, rzemieślniczą rzetelność w wykonyw karskich obowiązków. 3. Naciski i pokusy, czyli mit niezależności Nawet odporni na działanie mitu dziennikarskiej kompetencji skłonni są zakładać, że przy wszystkich niedostatkach wiedzy i warsztatu dziennikarze z reguły piszą lub mówią to, co sami — trafnie lub nietrafnie — uważają za prawdziwe bądź słuszne. Mądrze lub głupio, ciekawie lub nudno, bezstronnie lub stronniczo, ale wedle własnego spojrzenia. Inaczej niż w czasach PRL, rzadko można dziś usłyszeć z ust statystycznego odbiorcy mediów, że dziennikarze np. kłamią, „bo im kazali". Jeśli któryś dopuszcza się „wciskania kitu", to pewnie dlatego, że jemu ktoś go wcześniej wcisnął, albo dlatego, że jakieś nieprawdziwe twierdzenie „pasuje mu" do własnych poglądów. 69% respondentów sondażu CBOS z marca 2002 uznała dziennikarzy za dociekliwych, a 62% za uczciwych. Na wizerunek zawodu dziennikarskiego jako domeny ludzi niezależnych pracuje nie tylko tradycyjne postrzeganie tej profesji jako zawodu wolnego, ale także potoczna obserwacja dziennikarskich zachowań. Ileż to razy w radiu lub telewizji słyszymy, a w prasie czytamy, jak dziennikarze wobec polityków przyjmują postawę zaczepną, czasem wręcz agresywną. Wielu dziennikarzy lubi także na różne sposoby demonstrować swój sceptycyzm, a co najmniej dystans wobec tego, co twier- 71 dzą przedstawiciele rozmaitych władz, instytucji, firm. Często zazdrościmy dziennikarzom ich pewności siebie, a nawet tupetu w obcowaniu z ważnymi politykami. Z drugiej strony cieszymy się, że takie bezkompromisowe i niezależne działania dziennikarskie są podejmowane—w końcu w naszym imieniu, jako odbiorców i obywateli. I bylibyśmy pewnie głęboko zdziwieni, widząc, jak nasz ulubieniec, który dopiero co wymaglował jakiegoś posła, ministra lub prezydenta miasta, pokornie wbija oczy w podłogę w rozmowie ze swoim zwierzchnikiem średniego szczebla lub ustala przed rozmową z politykiem, jakich pytań ten sobie nie życzy. A takie sceny zdarzają się częściej, niż wielu z nas się wydaje. Z różnych zresztą powodów możemy mieć opory przed zbyt wnikliwym roztrząsaniem, czy polska czwarta władza (i jej konkretni przedstawiciele) jest tak niezależna, jak byśmy sobie tego życzyli. A życzymy sobie na pewno, ponieważ bez ufności w to, że dziennikarze na ogół piszą lub mówią to, w co sami wierzą, a nie pod cudze dyktando, bardzo trudno byłoby nam obcować z mediami w celach innych niż czysto rozrywkowe. Jeśli zatem w ogóle posługujemy się określeniem „mit niezależności", to nie po to, by siać zwątpienie w potrzebę jego głoszenia lub możliwość dorastania przez media do jego wymagań, ale po to, aby przywiązanie do owego mitu nie zamykało nam oczu na realne zagrożenia dla dziennikarskiej niezależności i nadużycia naszego zaufania w tej mierze. Drabina nacisków i pokus Na poziomie podstawowych regulacji prawnych nie występuje w Polsce sytuacja bezpośredniego podporządkowania instytucji czwartej władzy jakimkolwiek zwykłym władzom, co nader korzystnie odróżnia III RP od nieboszczki PRL. Nawet szczególny przypadek publicz- 73 nej telewizji i publicznych spółek radiowych stwarza przynajmniej formalne pozory oddzielenia tych instytucji od świata władzy politycznej. W PRL nie dbano nawet o takie pozory. Także obowiązujące w Polsce prawo prasowe, przy wszystkich jego mankamentach i anachronizmach (trzon tej ustawy pochodzi z roku nomen omen 1984), zawiera szereg formalnych gwarancji dziennikarskiej niezależności, z przepisami karnymi za „utrudnianie lub tłumienie krytyki prasowej" włącznie. Problem polega na tym, że środki przekazu w żadnym kraju nie istnieją w próżni. W Polsce także nie. Właściciele każdej gazety, radia, telewizji są w jakimś stopniu uzależnieni od tych, którzy kształtują warunki ich działania poprzez stanowienie prawa czy wręcz mają do dyspozycji władzę uznaniową (udzielanie koncesji, przyznawanie częstotliwości, nakładanie lub anulowanie grzywien, zwolnienia podatkowe itp.). Instytucje takie, jak parlament, prezydent, rząd, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji mają ostatnie słowo w wielu sprawach o kluczowym znaczeniu dla wydawców i nadawców. Nawet potężny wydawca czy nadawca nie może sobie pozwolić na lekceważenie tych instytucji oraz sił politycznych, które w danym momencie nimi zawiadują. W kraju, gdzie prawo bywa zmieniane często, a zakres władzy uznaniowej urzędów państwowych jest ogromny, właściciele mediów są skazani na nieustanny lob-bing, układanie się z politykami, szukanie poparcia i odwdzięczania się za poparcie. Ponadto wszyscy wydawcy prasowi oraz nadawcy radiowi i telewizyjni (także publiczni) są uzależnieni od reklamodawców oraz firm działających w ich imieniu. Dożyliśmy bowiem czasów, gdy sama — choćby wysoka — poczytność jakiejś gazety bez dochodów z reklam nie może zagwarantować rentowności jej wydawania. A co dopiero mówić o komercyjnych (zwłaszcza niekodowanych) telewizjach i rozgłośniach radiowych, które istnieją tylko dzięki reklamom. Jakby tego było mało, o zdobyciu intratnych „pakietów" reklamowych od tak zwanych domów medialnych, pośredników-hurtowników (bo handel „detaliczny" w tej dziedzinie odchodzi coraz bardziej w przeszłość) mogą decydować i często decydują — obok mechanizmów typowo biznesowych — także układy, w których biznes i polityka tworzą mieszankę nie do rozdzielenia. Niejedna poczytna gazeta wypadła z rynku głównie dlatego, że do takich mieszanych układów nie pasowała i nie mogła liczyć na intratne ogłoszenia reklamowe. Część świata biznesu obawia się także politycznej zemsty wobec swoich firm za umieszczanie reklam w „niepewnych" mediach. Tomasz Wołek (eks-naczelny „Życia") pytany w wywiadzie dla miesięcznika „Press" o powody słabej akwizycji reklam, wyznał: „Ważnym elementem był nasz proces z prezydentem Kwaśniewskim. Prowadziłem rozmowy z przedsiębiorcami, w których padały stwierdzenia: «Bardzo chętnie — ale rozumie pan — ten proces. Oni nie darują takich rzeczy»". Również na Zachodzie reklamodawcy i domy medialne wolą dać zarobić na reklamie mediom, które są politycznie „letnie" i nie zanadto dzielą odbiorców według klucza politycznych sympatii. Tak jest po prostu lepiej dla interesu. Właściciele mediów poważnie myślący o przetrwaniu i rozwoju swoich inwestycji muszą więc szukać sojuszników w świecie władzy i pieniędzy. A że nie ma na tym świecie nic za darmo, toteż ich niezależność w kształtowaniu polityki redakcyjnej własnych środków przekazu już w punkcie wyjścia jest mniej lub bardziej ograniczona. Przykłady praktycznych skutków takich ograniczeń opisaliśmy już w rozdziale pierwszym pt. Zdobycie władzy. A wymieniać inne można by długo. Dość przypomnieć, że niezależna i komercyjna telewizja TVN wahała się przez pięć dni, czy w ogóle pokazać na ekranie problemy z „golenią" prezydenta Kwaśniew- 74 75 skiego w Charkowie. A wahała się nie tylko na poziomie wydawcy „Faktów", ale i wyżej. Na szczeblu redaktorów naczelnych każdego medium, zwykle zażywających pewnej autonomii i nie biegających z byle problemem do właściciela, kształtowana jest generalna i szczegółowa polityka redakcyjna lub programowa. Generalna linia respektująca wolę właściciela przybiera tu postać konkretnych oczekiwań wobec kierowników działów. Jeśli dane medium posiada wyraźnie sformułowaną opcję ideową, jest rzeczą jasną, że na stanowiskach kierowniczych zatrudnia ono redaktorów, którym dana opcja odpowiada. Mogą oni, nie zdradzając własnych poglądów i zasad, realizować bez oporów moralnych politykę redakcyjną przynajmniej tak długo, jak długo nie wymaga to robienia X7.e.c7y sprzecznych z ich zawodowym sumieniem. Czasem jednak wymaga, jeśli taka jest wola samego naczelnego lub właściciela, którego woli ulega z kolei naczelny. Bo nie można się komuś ważnemu narazić lub trzeba komuś oddać przysługę. Ponadto zarówno sam redaktor naczelny, jak i jego podwładni na kierowniczych stanowiskach mogą podlegać naciskom lub pokusom przychodzącym całkowicie z zewnątrz. Telefonują do nich różni ludzie w różnych sprawach. I w sposób nieunikniony w każdym takim przypadku presja polityczna, towarzyska lub biznesowa schodzi w końcu na sam dół redakcyjnej hierarchii, bo właśnie tam pracują dziennikarze, którzy mają wykonać konkretne zadanie. Podjąć jakiś temat, którego w innym razie by nie podjęli, lub przeciwnie: zostawić w spokoju sprawę, która ich samych zainteresowała. Albo przynajmniej znieść z pokorą fakt, że z takich czy innych powodów pozawarsztatowych to, co sami zrobili, zostało następnie przez ich szefów wyrzucone do kosza, ocenzurowane lub zmienione nie do poznania. I z wyjątkiem dziennikarskich gwiazd, które zawsze i wszędzie znajdą zbyt na swoje utwory lub nowe miejsce pracy, oraz z wyjątkiem ludzi o wyjątkowo twar- 76 dych kręgosłupach, gotowych słono płacić za luksus niezłomności, redaktorzy i szeregowi dziennikarze godzą się na rozmaite formy gwałtu na ich niezależności. Dla dobra własnej kariery, z poczucia lojalności wobec mocodawców czy przez wzgląd na interes własnej firmy. Wreszcie sami szeregowi dziennikarze bez wiedzy swoich szefów mogą zostać przez kogoś skuszeni, postraszeni, namówieni do zrobienia czegoś pod dyktando cudzych poglądów lub interesów. Taki schemat drabiny zależności wraz z jej bocznymi odnogami ma charakter uniwersalny. I równie dobrze opisuje praktyki możliwe w „Washington Post" czy CNN, jak i w „Gazecie Wyborczej" czy Polsacie. Niejednakowe bywają natomiast granice kompromisów, na które właściciele, naczelni, redaktorzy działów oraz zwykli dziennikarze się godzą oraz rozmaita jest skala występowania takich zjawisk w różnych krajach i różnych mediach. I nie ma żadnych rozsądnych powodów, by te różnice ilościowe lekceważyć. To właśnie skala gotowości do rozmaitych kompromisów kosztem prawdy i dobra odbiorców w ostateczności decyduje o tym, czy możemy dane medium lub dziennikarzy uznać za generalnie wiarygodnych, czy wręcz przeciwnie. Pełna lub prawie pełna niezależność od nacisków jest w świecie mediów przywilejem nielicznych. Tych najpotężniejszych, którzy są władzą sami dla siebie, jak np. Berlusconi czy w Polsce (do pewnego stopnia) Adam Michnik jako jednocześnie redaktor naczelny „Gazety Wyborczej", współwłaściciel koncernu Agora i wpływowy, chociaż działający w kuluarach, polityk. Również tych, którzy dzięki nazwisku lub twarzy zawsze znajdą pracę gdzie indziej. (Co niekoniecznie oznacza zresztą, że najbardziej znane transfery gwiazd dziennikarskich w Polsce miały takie właśnie podłoże; częściej chodziło po prostu o większe zarobki lub konflikty personalne). 77 Na luksus najdalej idącej niezależności mogą sobie wreszcie pozwolić ci właściciele i szefowie, którzy potrafią utrzymać gazetę z kieszeni czytelników lub radio z innych niż reklama źródeł finansowania (np. ojciec Ry-dzyk). Przypadek Radia Maryja jest o tyle ciekawy, że chociaż jego los pod pewnymi względami zależy od Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, to ojciec Rydzyk skutecznie opanował wobec tej instytucji technikę lob-bingu opartą nie na ustępstwach, ale na wywieraniu własnej presji, i to całkiem jawnej, przy pomocy swoich sympatyków. Także sympatyków ze świata polityki, którym ta rozgłośnia pomaga w czasie kampanii wyborczych. Przy okazji wypada zauważyć, że sama niezależność nie jest wcale gwarancją równoczesnego posiadania innych cnót i kwalifikacji potrzebnych do uprawiania rzetelnego dziennikarstwa lub szefowania dziennikarzom. Bywa, że właściciele, szefowie lub dziennikarze, skądinąd bardzo niezależni w poglądach i nieprzekup-ni, są zarazem niekompetentni, słabi warsztatowo lub nierzetelni wobec odbiorców. Wśród samych dziennikarzy nawet najlepszym i najbardziej rzetelnym mogą się od czasu do czasu zdarzać przykre kompromisy, najczęściej wymuszane przez ich szefów. Takie jest życie w tym biznesie. Jak w każdej innej pracy. Trudno na podstawie pojedynczych „wpadek" tego rodzaju uznać, że tacy dziennikarze tracą moralne prawo do uznawania ich za dziennikarzy niezależnych. Ale jeszcze trudniej zdobyć się na wyrozumiałość wobec tych, którzy do kwestii własnej niezależności mają stosunek z gruntu cyniczny, a ich nazwiska lub twarze są „do wynajęcia" z zasady. Skoro zaś najważniejsze uwagi wstępne i ogólne mamy już za sobą, można przejść do opisania głównych rodzajów presji oraz pokus dybiących na niezależność dziennikarską. Zaczniemy od zagrożeń natury politycznej. Kochamy polskie seriale... informacyjne Mówimy — informacja, myślimy — dziennik telewizyjny. Oczywiście nie ten Jacka Fedorowicza. Okazuje się, że mijają lata, przybywa stacji telewizyjnych, a wciąż godzina 1930 pozostaje godziną magiczną. Wiadomości najchętniej szukamy w „Wiadomościach", nawet wtedy, gdy nasz telewizor może odbierać „Fakty" TVN, „Informacje" Polsatu czy „Wydarzenia" PULSU. Oglądalność telewizji publicznej i prywatnych jest w sumie zbliżona, ale podział wpływów wyrazisty. Tak przynajmniej wynika z badań. Potrzeby informacyjne zaspokajamy głównie w TVP, przyjemności dla oczu (film, rozrywka), szukamy w stacjach komercyjnych. Według danych CBOS w listopadzie 2000 roku aź 96% respondentów wiedzę o działaniach rządu i parlamentu czerpało z telewizji publicznej (lub z Polskiego Radia — 71%). Na kolejnych miejscach znalazła się prasa regionalna i lokalna oraz ogólnokrajowa (odpowiednio 58% i 54%). Nadawcy komercyjni zostali daleko w tyle. W parze z oglądalnością idzie wiarygodność. Zdaniem zdecydowanej większości ankietowanych (77%), TVP w swoich programach zachowuje niezależność polityczną, stara się prezentować różne punkty widzenia i różne kierunki polityczne. Mało tego, w ciągu sześciu ostatnich lat przekonanie to wzrosło o 10% (z 67% w 1994 roku). A były to lata prawdziwych politycznych trzęsień ziemi na Woronicza. Jak widać, nie zaszkodziły one wizerunkowi firmy. Jeśli jednak zajrzy się za kulisy jej funkcjonowania i prześledzi proces powstawania programów informacyjnych, obraz staje się mniej przejrzysty. Dogodnym punktem wyjścia do takiej analizy jest stanowisko pracy wydawcy telewizyjnych programów informacyjnych. To on decyduje, jaki zestaw wiadomości zobaczymy danego dnia w „Teleekspresie", „Wiadomościach" czy „Panoramie". Ma on właśnie na biurku 78 79 górę faksów z zaproszeniami na rozmaite imprezy: konferencje prasowe, wizyty w terenie, uroczyste otwarcia itp. Na ich podstawie ułożony zostanie konspekt najbliższego wydania programu informacyjnego uzupełniony o materiały agencyjne oraz relacje reporterskie z wydarzeń niepolitycznych, np. katastrof, napadów, ogłoszenia wyroków sądowych w znanych sprawach. Ale dla wydawcy faksy są szczególnie ważne. Jeśli wysłano je z biura prasowego rządu lub z siedzib SLD czy PSL, leżą w osobnej teczce i mają absolutne pierwszeństwo. Do wydawcy nie trzeba w tej sprawie nawet dzwonić. Wie, że jeśli nie potraktuje tych zaproszeń z odpowiednią uwagą, jego nazwisko zniknie z grafiku dyżurów. Nie obroni go nawet znana twarz, tak jak nie obroniły wcześniej Grażyny Bukowskiej czy Filipa Łobodzińskie-go. „Miałam coraz mniejszą ochotę przychodzić do pracy. Tę ochotę odbierały mi tzw. polityczne obligi" — zwierzała się dziennikarzom Bukowska. Łobodziński wypadł z grafiku, bo nie potraktował z należytą powagą spotkania marszałka (wówczas Senatu) Struzika z rolnikami. Popularna prezenterka i znany dziennikarz mieli gdzie odejść. Jacek Maziarski, który w 1998 roku zrezygnował z kierowania informacją („powstała droga nacisków — od członka zarządu TVP, poprzez wicedyrektora TAI, do wydawców — której nie byłem w stanie kontrolować") też zapewne nie przymiera głodem. Ale dla szerzej nie znanych redaktorów zaczynających karierę w zawodzie próba zignorowania zaproszenia naznaczonego partyjną pieczątką może mieć wysoką cenę. Także dosłownie, bo w TVP wydawca zarabia praktycznie tylko na dyżurach (pensje są symboliczne). Trudno się zatem dziwić ich nadgorliwości. Trudniej może przejść obojętnie nad faktem, że młodzi dziennikarze praktykujący w TVP ćwiczą kręgosłupy według takich wzorców. Piramida politycznej presji nie zawsze kończy się zresztą na osobie wydawcy. Także reporter obsługujący wydarzenia prędzej lub później (lepiej prę- 80 dzei) musi zacząć dobrze rozumieć, w jaki sposób najkorzystniej dla własnej kariery ma ,e obsłużyć. Co poka-zZ, czego nie. Z kim rozmawiać, z kim nie. I ,akie komu rodzaju kulisy produkowania in- tylko osobom, których wiedza i^^rSSS ^acznie z-p™przy sta" ™?e czytelnictwa poważnej prasy w Polsce nie ,est Tmestety grupa zbyt liczna. Nic dziwnego zatem ze w badantach ankietowych respondenci chętnie wybie-Tają np odpowiedź, że „TVP stara się prezentować rożne punkty widzenia i różne kierunki polityczne". I fak-ne punKuy' publiczna „stara się". Opracowała tycznie, ic , odpieranie zarzutów o fawo- nawet ^^ g*^ od których jest uzależniona. 3E3? p aSa^u „Wiadomości" widzimy poli-Ików zarówno koalicji, jak i opozycji, czyh faktycznie tykow zaruw nunktv widzeń a". Co mówią ci T7vo^ni i dlaczego, to już osobna nę ?« wlyscy, i to mniej więcej po rów- W dbaLści o tzw. parytety reprezentantów rożnych ka i których nikt nie zapamięta. Ale przeora P°T" , publicystka „Gazety Wyborczej", Z ma lUyk SLD rapoTcie/llo.d^zes.wie- ^^fo oczywiście na remis, ?^^*?»ekranie poiaTł się T prawTcy, była to zła wiadomość, przedstawiciele i Pobyli natomiast zwiastunami dobrych nowin. ^ kcmflikty, kłótnie, nieprawidłowości, tam -^e prysły, ciekawe propozycje, serdecz- 81 ne spotkania i pochylanie się nad ludzką krzywdą. Ktoś powie — bo tak było naprawdę, a telewizja tylko rejestrowała rzeczywistość. Rzecz w tym, że jedne fakty (te złe) rejestrowała, ale drugie (te dobre) w znacznej mierze kreowała. Coś rzeczywiście się działo, a coś tylko w sferze deklaracji i planów. Efekt kreowania pozytywnego wizerunku swoich politycznych mocodawców telewizja publiczna osiągała zatem w prosty sposób — nadając rangę istotnych wydarzeń sprawom mało znaczącym i opartym głównie na wygłaszaniu deklaracji. Czasem osiągnięcie takiego efektu wymaga sięgania po techniki manipulacyjne. Ale często wystarcza samo opanowanie sztuki odpowiedniej selekcji faksów z zaproszeniami. Choroba uzależnienia TVP od polityków lewicy została w ostatnich latach nieźle opisana i to w najpo-czytniejszych tytułach. O występujących patologiach informowały także niepubliczne rozgłośnie radiowe i niektóre konkurencyjne stacje (TVN, PULS). I co? I nic. Z badań opinii publicznej nadal wynika, że kochamy polskie seriale w telewizji publicznej, także te informacyjne. Mało nas przy tym interesuje (w odróżnieniu od manifestujących pod praską telewizją Czechów), kto pisze scenariusze tych seriali i pod czyje dyktando. Smutne to, ale prawdziwe. Jeszcze smutniejsza jest łatwość, z jaką młodzi dziennikarze zaczynający karierę w TVP „chwytają" taki styl pracy i zaczynają traktować jako coś naturalnego. Czasem nawet nie rozumieją sensu niezależności i nie tęsknią za nią, przyjmując na co dzień postawę „najemników zawodowców", którzy, nie wierząc w nic, gotowi są służyć komukolwiek, kto płaci. W pewnym sensie są oni już dla normalnego dziennikarstwa straceni. Zdarzają się (i nie tylko w TVP) również przykłady dobrowolnego uzależniania się dziennikarzy od polityków, np. szukanie protekcji za plecami własnych szefów, a nawet składanie na nich donosów, że nie wyemi- 82 towali jakiegoś materiału, który skarżący się dziennikarz przygotował, a danemu politykowi na pewno by się spodobał. Jest wreszcie cechą szczególną życia towarzyskiego w Warszawie przenikanie się środowisk politycznych i dziennikarskich na gruncie prywatnych interesów i rozrywek. To oczywiście cecha wielu innych stolic, gdzie ludzie władzy blisko sąsiadują (czasem dosłownie, przez płot lub drzwi w drzwi) z ludźmi ze świata mediów i biznesu. Jednak natężenie wynikających stąd zażyłości osobistych np. w Waszyngtonie i w Warszawie nie jest takie samo. W dziedzinie zamazywania granic między życiem zawodowym i prywatnym Polacy wyraźnie przodują. U nas zdarza się, że obydwie strony — dziennikarze i politycy — nawet nie zanadto dbają 0 zachowanie pozorów, a niejeden poważny wywiad telewizyjny (to już bardziej w telewizjach komercyjnych) ześlizguje się w przekomarzanki między starymi znajomymi („Tak, pani Moniko. To widać, słychać i czuć"). 1 chociaż nie zawsze musi to rodzić podejrzenie o osłabienie dziennikarskiej niezależności w trakcie danej rozmowy, to na pewno nie ułatwia dziennikarzowi pełnego zaangażowania i dociekliwości dla dobra odbiorców, gdy nie wystarczy stroić groźne miny, ale wypadałoby zapędzić bezlitośnie polityka w kozi róg. Znakomitym przykładem zagrożeń wynikających z nadmiaru zażyłości między dziennikarzami a ich rozmówcami jest telewizyjne dziennikarstwo sportowe. Dla redaktorów TVP kolejni trenerzy reprezentacji to Janusz i Jurek. Nawet do wiceprezesa PZPN mówi się per Zbyszek. Dziennikarz z redakcji publicystyki, który odważyłby się do posła czy ministra powiedzieć w studiu: „Romek, znowu przegraliście głosowanie" (a zwykle tak mówi w kuluarach), w tym samym momencie straciłby wiarygodność i pracę. W „sporcie" jakoś nikomu to nie przeszkadza, choć tu też gra idzie o wielkie pieniądze i politykę. 83 Osobliwa konwencja redakcji sportowej TVP ma poważne konsekwencje. Wylewność w kontaktach z prezesami czy trenerami sprawia, że szerokim łukiem omijane są tu wszelkie sportowe afery i skandale. Nikt w telewizji publicznej nie porozmawia z prezesem Zbyszkiem o handlu prawami do transmisji, nikt nie zapyta trenera Franka o kulisy transferów w prowadzonych przez niego drużynach. Po prostu w TVP — jak u Fredry — to „nie uchodzi". To, że media publiczne są poddane najsilniejszej presji politycznej, nie oznacza, że w równej mierze dotyczy to wszystkich publicznych nadawców. Ani tego, że telewizje i radia komercyjne są od takich presji całkowicie wolne. Najbardziej wyraźne ślady ograniczania dziennikarskiej niezależności można zaobserwować oczywiście w telewizyjnej Jedynce i Dwójce oraz w pierwszym programie Polskiego Radia. Radiowa Trójka korzysta z nieco większej swobody, ale uważana jest za mniej wpływową wśród odbiorców o znaczeniu strategicznym politycznie, czyli spoza dużych miast. Sytuacja w regionalnych ośrodkach telewizyjnych jest nieco bardziej zróżnicowana, bowiem odgórna polityka centrali mianującej szefów ośrodków bywa niekiedy neutralizowana (lub przeciwnie — wzmacniana, jak w przypadku bydgoskim) przez presje natury lokalnej; w zależności od tego, kto ma najwięcej do powiedzenia w samorządzie wojewódzkim i miejskim oraz od sympatii politycznych i interesów innych wpływowych osób i środowisk w regionie. Ale i tak w tej scentralizowanej instytucji ostatnie słowo należy zwykle do lojalnych wobec Warszawy szefów, a dezynwoltura ośrodków przejdzie do historii wraz z procesem stopniowego przekształcania ich programu w ogólnopolską TVP 3. Największy pluralizm postaw kierownictw wobec dziennikarskiej niezależności w wymiarze politycznym panuje w regionalnych spółkach radia publicznego. Wprawdzie skład polityczny ich rad nadzorczych od- 84 zwierciedla zwykle proporcje panujące w KRRiTV, ale spore znaczenie mają inne czynniki. Na przykład klimat polityczny danego regionu. Liczą się także lokalne układy towarzyskie oraz osobowości szefów i etyczny poziom zespołów dziennikarskich. Dlatego warunki dla zachowania dziennikarskiej niezależności w rozgłośniach regionalnych są mocno zróżnicowane. Od jaskra-woczerwonego Radia Pomorza i Kujaw, poprzez rozmaite odcienie różu lub koniczynkowej zieleni, aż po dość bezbarwne lub pluralistyczne politycznie anteny. Tych ostatnich rozmyślnie nie wymieniamy, by przypadkiem nie zaszkodzić ich szefom i dziennikarzom. A odbiorcom przede wszystkim. Słuchalność (a zatem i opiniotwórczość) części publicznych radiostacji regionalnych jest raczej skromna. Nie dość, że wiele z nich ledwie wiąże koniec z końcem, bo spada ściągalność abonamentu, to w dodatku czasem działają one w cieniu silnej konkurencji lokalnej i subregionalnej: niedużych stacji komercyjnych, zwykle słabszych programowo, technicznie i kadrowo, ale z różnych powodów bardziej lubianych. Na przykład za „swojskość", dobry serwis lokalny, „granie bez cienia gadania", koncerty życzeń, szerokie możliwości pozdrawiania na antenie krewnych i znajomych itp. Szefowanie publicznym rozgłośniom regionalnym jest też częściej traktowane jako dobra synekura lub sposób realizacji zawodowych ambicji niż poważne stanowisko na froncie walki politycznej. Ale i to się zdarza. Polityka to nie wszystko, czyli sługa dwóch panów W porównaniu z najbardziej wpływowymi mediami publicznymi prywatna prasa oraz telewizje i radia komercyjne naciskom stricte politycznym ulegają rzadziej. Po pierwsze dlatego, że gazeta lub rozgłośnia o sprecyzo- 85 wanej linii politycznej popiera pewne idee lub partie z zasady, dobrowolnie i jawnie. Zatrudnia zatem głównie takich dziennikarzy, którym odpowiada dana opcja, a nie takich, którzy musieliby tę opcję realizować wbrew sobie. Po drugie, dla bardzo wielu gazet, a zwłaszcza radiostacji i telewizji polityka jest tematem ubocznym, bo zajmują się głównie rozrywką i rzadko kiedy jest nią akurat satyra polityczna. Poza TVN, telewizją PULS, radiem PLUS (bo Radio Maryja stanowi przypadek szczególny i niepowtarzalny) informacja i publicystyka polityczna stanowią dla prywatnych nadawców ogólnopolskich zupełny margines działalności antenowej. Tym niemniej, jak dowiodła tego historia z prezydencką „golenią", wywieranie presji politycznych czasem zdarza się i tu. Zrozumiałe zainteresowanie obserwatorów świata mediów wywołało odsunięcie od wywiadów z politykami w Polsacie pewnej dziennikarki zbyt dociekliwie przepytującej prezydenta Kwaśniewskiego. W dzienniku „Życie" w czasach rządu Jerzego Buźka niektórzy politycy AWS znajdowali się pod specjalną ochroną przed dociekliwością dziennikarzy o skądinąd prawicowych poglądach, zgodnych z jawną linią pisma. O gwałtownych reakcjach niemieckich szefów Neue Passauer Pres-se na opublikowanie w należącym do tego koncernu „Dzienniku Bałtyckim" tekstu Wakacje z agentem (o domniemanych kontaktach Aleksandra Kwaśniewskiego ze szpiegiem Alganowem) wspomnieliśmy już przy innej okazji. Trzeba jednak uczciwie dodać, że na tle praktyk mediów publicznych „pod specjalnym nadzorem" SLD i PSL (TVP, radiowa Jedynka, niektóre ośrodki regionalne) tego rodzaju przypadki ograniczania niezależności lub karania za niezależność z pobudek politycznych w prywatnych mediach „dużego kalibru" były i są stosunkowo rzadkie. Przynajmniej wedle zdobytej przez nas wiedzy. 86 Ale szefowie i dziennikarze prywatnych gazet i rozgłośni miewają z niezależnością nieco inny problem który z kolei rzadziej dotyka dziennikarzy mediów publicznych. Polityka w stanie czystym to nie wszystko Sa jeszcze reklamodawcy i ich przyjaciele, nie licząc polityków, których reklamodawcy czasem się boją, o czym wspominaliśmy wcześniej. Są zatem firmy i ludzje pro_ wadzący rozmaite interesy. Nie zawsze czyste. Nie zawsze lubiane przez klientów i partnerów. Czasami dziennikarzowi już, już się wydaje, że złapał fantastyczny temat interwencyjny lub nawet śledczy, ale jego s^ef rozkłada ręce i mówi „nie da rady". I co gorsza, szef wje co mówi, a my się postaramy to wyjaśnić za pomocą dwóch historii. Historia pierwsza. W tygodniku „Nowe Państwo" z października 2001 roku ukazał się „Ranking cwaniaków". W obszernym cover story znane osobistości opowiadały o tym, jak zostały oszukane czy źle potraktowane przez wielkich naszego rynku: banki, hipermarkety operatorów sieci komórkowych, ubezpieczycieli.,. ^/J_ znaniom VIP-ów towarzyszył zapis internetowego , rankingu chamskich firm". Internauci przytaczali dziesiątki anegdot obrazujących ostentacyjne lekceważenie indywidualnych klientów przez wielkie korporacje handlowe i usługowe działające w Polsce. Rodzime i zagraniczne Historia druga. Na prośbę źródła — dziennikarza — anonimowa. W jednym z dużych regionalnych dzienników ukazał się tekst o tym, jak wielki bank oszukał stałego czytelnika gazety, pana X. Nazajutrz odbyło się nadzwyczajne kolegium redakcyjne. Prowadził je nie — jak zazwyczaj — redaktor naczelny lub jego zastępca lecz szef promocji. W ostrych słowach przywołał dziennikarzy do porządku. Zagroził, że jeśli jeszcze raz ukaże się tego typu tekst, psujący stosunki gazety z którymś z dużych ogłoszeniodawców, autor i redaktor wydania poniosą wysokie kary finansowe. „Pamiętajcie, kto tu zara- 87 bia pieniądze. Redakcja jest tylko dodatkiem do biura ogłoszeń" — zakończył swoje wystąpienie. Ta druga historia mogłaby się wydarzyć wszędzie. I zdarza się. Także w stacjach radiowych i telewizyjnych. Historia pierwsza jest swoistym ewenementem w dziejach polskiej prasy. Chyba nikt wcześniej nie odważył się w tak spektakularny sposób podcinać gałęzi, na której siedzi (czy, ściślej rzecz ujmując, siedział, bo tygodnik „Nowe Państwo" z przyczyn finansowych musiał przekształcić się od 2002 roku w miesięcznik). Czym innym bowiem jest tekst o wielkich aferach inwestycyjnych, wojnach koncernów czy nawet „przekrętach" podatkowych, a czym innym obywatelski hyde park o oszukiwaniu klientów przez potencjalnych żywicieli pisma. Polityka jest drugorzędnym źródłem zagrożenia dla niezależności mediów prywatnych. W ich codziennej praktyce granice krytyki są jasno określone przez powierzchnię reklamową. Taki raport, jaki opublikowało „Nowe Państwo", w tych granicach zdecydowanie się nie mieści. Redaktorzy i dziennikarze mediów komercyjnych mają wiele problemów z zachowaniem niezależności. Czasem nie mogą czymś się zająć, chociaż chcą. Niekiedy, co jeszcze gorsze, muszą napisać lub powiedzieć o czymś lub o kimś tylko dlatego, że tego wymaga interes ich chlebodawcy. Tylko że takie sytuacje nie wzbudzają (jakże niesłusznie) podobnych emocji i szerokiego zainteresowania, jak polityczne intrygi wokół środków przekazu. Także dzięki zmowie milczenia samych mediów. 88 A co tam w głębokim terenie Bardzo ciekawy, a przy tym nadal słabo zbadany obszar politycznych oraz innych „uzależnień" stanowią media lokalne — tysiące tytułów prasowych o zasięgu gminno- -powiatowym oraz już nie tak liczne lokalne stacje radiowe i telewizje kablowe. Ich kondycja własnościowa bywa bardzo rozmaita, czasem dość niejasna. Spotkamy tu wydawane za pieniądze samorządowe (czyli jednak publiczne) „organy" prasowe władz miejskich i gminnych, malutkie gazetki wydawane przez wielkie koncerny, tytuły wydawane przez autentyczne lub fasadowe stowarzyszenia i fundacje czy wreszcie przedsięwzięcia stricte prywatne lokalnego biznesu, co niekoniecznie oznacza, że nie powiązane z gminną władzą lub przeciwnie — z gminną opozycją w danej kadencji. W niektórych przedsięwzięciach pieniądze prywatne tak dokładnie mieszają się z publicznymi, że tylko bezpośrednio zainteresowani i urząd skarbowy (już nie zawsze) mogą się w tym połapać. Nad całym tym bogatym kosmosem mediów lokalnych góruje jednak ilościowo gazeta typu „organ władzy". Jeśli gmina wydaje własne pismo, staje się ono w pewnym sensie medium publicznym, bo utrzymywane jest z pieniędzy podatników. Powinno zatem spełniać wszelkie warunki niezależnego środka komunikacji, nie tylko informującego, ale także stwarzającego możliwość prowadzenia debaty publicznej. Praktyka , jest zazwyczaj inna. Wójt, burmistrz czy prezydent miasta najczęściej traktuje taką gazetę jako własny organ propagandowy. Nie ma tu miejsca na krytykę (nawet wyłącznie konstruktywną), udostępnianie zaś łamów miejscowej opozycji w ogóle nie wchodzi w rachubę. Co gorsza, nawet w warstwie czysto informacyjnej margines swobody redaktorów takiego pisma jest bardzo ograniczony. Rozważmy przykład z dużego miasta wydającego bezpłatny periodyk samorządowy. Redakcję stanowią nie urzędnicy magistratu, lecz wynajęci profesjonalni dziennikarze. Wiedzą, dla kogo pracują, i nawet nie próbują zgodnie z regułami swojej sztuki wprowadzać do tekstów „głosu drugiej strony" czy dodawać autorskich 89 komentarzy. Po prostu piszą przystępne i użyteczne dla obywateli teksty informacyjne o funkcjonowaniu instytucji miejskich. Ostatnia korekta należy do członka zarządu miasta. Tuż przed wysłaniem numeru do druku dzwoni telefon na biurku redaktora odpowiedzialnego za wydanie. „— Proszę natychmiast zdjąć tekst z trzeciej strony o tym, jak nie płacić wysokich rachunków za ogrzewanie. — Dlaczego? — pyta zaskoczony redaktor. — Bo jest sprzeczny z interesem Miejskiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej!". Dyspozycyjność prasy samorządowej ujawnia się szczególnie w okresach trudnych dla lokalnej władzy. W Polsce panuje w ostatnich latach moda na demokrację bezpośrednią i w każdym województwie można wskazać co najmniej jedną gminę, w której zorganizowano (albo właśnie się organizuje) referendum w sprawie odwołania rady i zarządu. Abstrahując od motywacji przyświecających tego typu akcjom, trudno zaprzeczyć, by kampania przed referendum nie była znakomitą okazją do wystawienia rzetelnego rachunku lokalnej władzy. I trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce dla takiego rozliczania niż miejscowa gazeta. Nie jest nam znany przypadek, by udało się do tego typu debaty doprowadzić. Władze gminy przeważnie wolały użyć „swoich" mediów i wcale nie do prezentacji własnych osiągnięć (co byłoby logiczne i zrozumiałe), ale do kampanii na rzecz zachowań sprzecznych z podstawowymi standardami demokratycznymi — czyli do bojkotu referendum. Wójtowie i burmistrzowie bronią się przed zarzutami o wykorzystywanie lokalnych mediów w sytuacji „frontowej". Za „trwale frontową" uznaje się zazwyczaj sytuację, gdy w gminie ukazuje się jeszcze inna — niesa-morządowa gazeta. Wtedy pluralizm ma wymiar monologów równoległych: w jednej gazecie władzę lokalną się wyłącznie atakuje, a w drugiej tylko sławi. Na dialog, choćby nawet mocno polemiczny, szans nie ma. Ze szkodą dla odbiorców, którzy czasem chcieliby po pro- 90 stu coś lepiej zrozumieć, a nie tylko stawać przed wyborem, czyj organ czytać, by poznać tylko jedno zdanie i pół prawdy. Rynek lokalnej prasy, tej faktycznie niezależnej, nie zdążył się tak naprawdę w Polsce po 1989 roku ukształtować. Tylko tam, gdzie istniały silne tradycje obywatelskie (Małopolska, Śląsk, Wielkopolska) pojawiły się tytuły wydawane przez lokalne środowiska opiniotwórcze. Niestety, wiele takich gazet po pierwszej fali entuzjazmu popadło w kłopoty i stało się łatwym łupem „hurtowników" — różnych stowarzyszeń prasy lokalnej, które według jednego wzorca produkowały taśmowo po kilkadziesiąt gminnych gazetek z różnych regionów, oczywiście siłami doświadczonych dziennikarzy. I coraz mniej miały owe gazety wspólnego z autentyzmem i lokalnoś-cią. Niektóre z nich zostały zresztą ostatecznie połknięte przez rekiny rynku prasowego, coraz bardziej zainteresowane w ostatnich latach zakładaniem lub przejmowaniem lokalnych tytułów. Od początku w gminach dominowały jednak gazety samorządu — co teoretycznie wydawało się kierunkiem słusznym. Wszak samorząd to ogół mieszkańców, którzy na poziomie gminy też potrzebują swojej czwartej władzy. W pierwszych demokratycznych wyborach samorządowych nie było jeszcze list partyjnych i prawie wszędzie wygrywały komitety obywatelskie — bardzo zróżnicowane pod względem poglądów i przekroju społecznego. Potrzeba wydawania własnego pisma była dla takich ciał czymś naturalnym, wręcz niezbędnym, wszak wygrywały pod sztandarami wolności — także wolności słowa — jawności i społecznej kontroli posunięć władzy. Gdy komitety zaczęły się dzielić, gazety stawały się zazwyczaj kością niezgody i przedmiotem walki o prawo do szyldu. (Spór o „Gazetę Wyborczą" czy tygodnik „Solidarność" wcale nie był czymś wyjątkowym). Czasami udawało się dziennikarzom redagującym takie lokalne forum obywatelskie wybić na autentyczną nie- 91 zależność, najczęściej przez prywatyzację tytułu lub start z tytułem bliźniaczo podobnym, nawiązującym do pierwowzoru. Częściej jednak gazeta padała. Jej popularność brała się bowiem właśnie z pełnienia funkcji służebnych wobec wszystkich obywateli, z racji dawania możliwości zderzenia różnych poglądów. Gdy udawało się to forum zawłaszczyć jakiejś jednej grupie, czytelnicy odwracali się od gazety. W jej miejsce pojawiał się zazwyczaj nowy tytuł. Teoretycznie nadal „obywatelski", praktycznie był to już organ lokalnej władzy — czyli jednokierunkowy pas transmisyjny do mas. Być może brak niezależnej prasy lokalnej, brak medialnego forum dla swobodnych debat publicznych w gronie szerszym niż sami radni był jednym z powodów narastającego w Polsce kryzysu wiarygodności władzy samorządowej. Kryzysu objawiającego się nie tylko epidemią referendów, ale także sukcesem wyborczym partii i ruchów anarchizujących. Sukces „Samoobrony" zwrócił uwagę elit na zaskakującą skalę alienacji gminnej władzy. Na szczęście reakcją na to wyobcowanie władzy samorządowej jest nie tylko podatność na hasła populistyczne, ale także prawdziwe ożywienie obywatelskie. Fala protestów przeciw decyzjom rad gmin o likwidacji szkół wiejskich przyniosła powstanie blisko dwustu stowarzyszeń mieszkańców, które same podjęły się prowadzenia placówek oświatowych. Nie tylko jako miejsc, gdzie realizuje się obowiązek szkolny, także jako lokalnych ośrodków kulturalnych. Drugą (po ponownym otwarciu szkoły) decyzją większości tych stowarzyszeń było nierzadko wydawanie własnego biuletynu. Czy dla władz samorządowych „bunt mas" stanie się sygnałem ostrzegawczym? Na pewno, ale strach przed coraz mniej zrozumiałym dla elit urzędniczych „głosem ludu" na razie pcha samorządy w innym kierunku niż wspieranie niezależnych mediów lokalnych. Jeśli sam mam możliwość wydawania gazety — dlacze- 92 go nie mogę jej wykorzystywać dla przekonywania wyborców do słuszności podejmowanych przeze mnie decyzji? Jaki mam interes w stwarzaniu przeciwnikom okazji do podkopywania mojego autorytetu?" Takie rozumowanie (jakże podobne do rozumowania elit politycznych mających wpływ na TVP i PR) wydaje się obecnie nie mieć alternatywy. Zwłaszcza że ludzie wcale nie żądają, by władza poddawała się tego typu weryfikacji. A skoro nie żądają... Paradoks polega na tym, że to nie wyborcom, a władzy najbardziej powinno zależeć na uzyskaniu niezależnego certyfikatu wiarygodności. A ten mogą im dać jedynie takie media lokalne, które w polityce redakcyjnej nie będą zależne od tej władzy, tylko zaczną wykazywać cechy prawdziwej czwartej władzy. Jej wykreowanie w gminach nie wymaga wcale wysiłków finansowych. Wystarczyłoby uwolnienie fizycznie już istniejących, a mało wiarygodnych biuletynów propagandowych od kurateli i cenzury wójtów czy burmistrzów, którzy wszak nadal zachowaliby na takich łamach miejsce na prezentację własnych racji i argumentów oraz polemiki z politycznymi przeciwnikami. Kto w kręgach samorządowych jest obecnie gotów na podjęcie takich kroków i przyjęcie takich wyzwań? Kto z własnej, nieprzymuszonej woli pozbędzie się przywileju, którego nikt (na razie) nie kwestionuje, może poza przypadkami zbyt ostentacyjnego wykorzystywania publicznych pieniędzy dla promowania prywatnych interesów lub własnych barw politycznych? Zapewne niewielu. W środowiskach samorządowych myśli się raczej o pozyskiwaniu innych niż budżetowe środków dla realizacji dokładnie tych samych co dotychczas — czyli propagandowych — celów. Gminy, zwłaszcza władze większych miast, coraz częściej rezygnują z własnych oficjalnych organów i wydają finansowane z zamieszczanych tam ogłoszeń „gazety bezpłatne", które teoretycznie nie obciążają podat- 93 ników. Tylko teoretycznie, bowiem większość reklam pochodzi albo od przedsiębiorstw komunalnych, albo od firm w mniejszym lub większym stopniu zależnych od wójta (burmistrza, prezydenta) i podległych mu służb. Innym rozwiązaniem zastępczym mającym podnieść wiarygodność propagandowych gazetek jest wydawanie ich pod szyldem nie władzy samorządowej, ale jakiejś „zaprzyjaźnionej" (czytaj: sponsorowanej) organizacji pozarządowej, powiedzmy Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Szczękocickiej (nazwa fikcyjna), albo korzystanie z usług gazety wydawanej przez osoby lub firmy prywatne, ale także z władzą politycznie lub biznesowo zaprzyjaźnione i trzymające zawsze jej stronę. Takim i podobnym działaniom zdaje się przyświecać maksyma: „czwartej władzy raz zdobytej nie oddamy" albo „trzeba zmienić bardzo wiele, by wszystko zostało po staremu". Nietrudno sobie wyobrazić, jak wygląda sytuacja redaktorów „organów" samorządowych oraz piszących do nich na zamówienie (zwykle pod pseudonimami, bo wstyd) zawodowych dziennikarzy. W medium z gruntu uzależnionym nie ma w ogóle miejsca na dziennikarską niezależność. Ale sytuacja ich kolegów z „nieorganowej" prasy lokalnej też nie należy do łatwych. Każdy, kto choć trochę zna realia demokracji lokalnej „od podszewki", wie, że przez wójtów, burmistrzów, prezydentów, starostów, radnych, urzędników oraz innych lokalnych notabli takie media również są postrzegane jako potencjalne narzędzia uprawiania polityki oraz załatwiania innych interesów. Redaktorzy i dziennikarze z dziennika ogólnopolskiego lub regionalnego rzadko odczuwają na własnej skórze siłę presji wojewody, ważnego posła lub ministra tak dotkliwie, jak ich koledzy z dwutygodnika, powiedzmy „Głos Szczękocina" (nazwa fikcyjna) mogą odczuć presję wójta lub prezesa WKS „Szczękocinianka", który jest w dodatku przyjadę- 94 lem prezesa miejscowej rozlewni wód gazowanych, sponsorującej oprócz klubu sportowego także „Głos Szczękocina". Jeśli pracują w gazecie, której właściciel zwalcza aktualnie rządzących w gminie, też nie mają szans, by opisywać wydarzenia i problemy w sposób niezależny, bowiem ich zadaniem jest bezpardonowo atakować i potępiać w czambuł wszystko, co władza robi. Nawet jeśli akurat coś robi dobrze. Członkowie zarządów gmin i radni mogą także „ukarać" dziennikarzy z pism, których sami nie wydają, np. odmową udzielania informacji. Z jednej strony, bije to dziennikarzy „po kieszeni", z drugiej, przyczynia się do niepotrzebnego odbiorcom, a przy tym niemeryto-rycznego zaostrzania wojen między pismami władzy i opozycji gminnej. W takich bojach na słowo drukowane dochodzi niekiedy do sytuacji kuriozalnych, jak choćby ta, którą przytoczymy za serwisem interneto-wym Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Oto burmistrz Kobylina, Jan W., na łamach gazety samorządowej „Kobylin" napisał o swoim politycznym przeciwniku M., że: „po pijaku chciał nam spalić Kobylin, zarzygał wóz strażacki w Zalesiu Wielkim", „istnieje obawa, że resztki spermy biją w jego psychikę", „zawsze pije na krzywy ryj", a ponadto „gigla dziewczynki, a nawet chłopców w szkole". Lokalna społeczność nie musiała za bardzo się wysilać, by odgadnąć, że ukryty w tekście burmistrza M. to jego polityczny adwersarz Michał C. Pan C. pracuje w szkole (co dodaje istotnej pikanterii pomówieniom o „giglanie"), ale przede wszystkim jest właścicielem opozycyjnej wobec burmistrza gazety „Forum Kobylińskie". Ciekawe, co czuli podwładni burmistrza — redaktorzy pisma „Kobylin", dając do druku taki „felieton" pióra swojego szefa? Ciekawe, do jakich dowodów lojalności z szefem musieli się być może posunąć w odpowiedzi dziennikarze „Forum Kobylińskie-go"? Tego już nie wiemy. Przypadek skrajny? Być może. 95 " o "o -u -§ g"5 .2 -h -__o. ^•'tu §3 ^5 a-g N ?N ty yń C O ?8 o o ^« - "o a C tu l/l T3 Xl -U8 ? oo >>^S u, u C o ?s c o p» 00 rt Qt^ tfi rs ^, PS o 3 •8 3^ •a | c o S ^ tu 1 a in "57 ol os c 3 m we* 4-§'3 3-S ^n-S u v s N d o W5 O-, U O .- 9 e.2o- M C C ^ 8-s«o 1 g a ?r •N ^3 t/i N O rt y "n ~O ja tt .2 a d 3 g U n c o •? C 'U (U N 01 ! .32 rt ? § § ? ° 2 .« ? "g ? S. O- g ja >- j^ ? 'a. « 'S '? -d 00