Lygia Fagundes Telles W kamiennym kręgu Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Przełożyła Elżbieta Reis Tłoczono w nakładzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z "Wydawnictwa Literackiego", Kraków 1990 Pisał W. Cagara Korekty dokonały D.Jagiełło K. Kopińska Wstęp Brazylijska pisarka Lygia Fagundes Telles pierwszy swój zbiór opowiadań napisała będąc jeszcze licealistką, ale mimo zachęty ze strony wydawców nie opublikowała go, uważając, że jest za słaby. Następne utwory ukazały się, kiedy była na uniwersytecie i studiowała prawo. Od roku 1944 aż po dzień dzisiejszy Lygia F. Telles wydała wiele zbiorów opowiadań i nowel, które przyniosły jej liczne nagrody literackie w kraju i za granicą. Jako powieściopisarka zadebiutowała wydaną w 1954 roku powieścią "W kamiennym kręgu". Następnie napisała jeszcze dwie powieści: "Ver~ao no aquario" ("Lato w akwarium") i "As Meninas" ("Dziewczęta"). Tak w jej nowelach, jak i w powieściach dominującym tematem są "Les jeunes filles en fleur". W "Ciranda de pedra" ("W kamiennym kręgu") autorka z wielką maestrią kreśli postać zagubionej i wyobcowanej ze świata dorosłych dziewczynki. Z dużą wnikliwością pisze o charakterach młodych ludzi, co było jak na owe czasy bardzo odważne, bo dotykało tematów "tabu". Słowna wstrzemięźliwość pisarki w wyrażaniu uczuć i przeżyć jej bohaterów przypomina styl Katherine Mansfield i tak ją nazywają brazylijscy krytycy. W roku 1980 powieść została przerobiona na serial Tv, który przez wiele miesięcy również i polskich widzów trzymał w napięciu. Ale w czasie lektury czekają nas rozmaite niespodzianki. W książce Czytelnik odkryje inną Wirginię i innych towarzyszy jej dziecięcych lat. Występującym w serialu bohaterom zmieniono imiona: i tak Carlos w powieści nosi imię Konrad, a Sergio - Afonso. Kilka drugoplanowych postaci filmowych w ogóle w książce się nie pojawia, a niektóre z nich opisane są zaledwie paroma zdaniami. Bo to jest przede wszystkim historia Wirginii... (Od Tłumaczki) Dla Zazity i Durvala "O usta studni, o źródłem darzące,@ co mówią jedno nie zmącone niczem...@" (Rilke, "Sonety do Orfeusza", Część druga, XV, przeł. M. Jastrun.) Część pierwsza I Wirginia szybko weszła po schodach i zamknęła się w pokoju. - Otwórz, dziecko - rozkazała z zewnątrz Luciana. Wirginia oparła się o ścianę i zaczęła obgryzać paznokcie, równocześnie śledząc wzrokiem mrówkę, która pełzła po drzwiach. "Jeżeli wejdziesz tu, w tę szczelinę, to umrzesz" - wyszeptała, zdmuchując ją na podłogę. "Ja cię uratuję, głupia, nie bój się" - powiedziała na głos. I odsunęła ją wskazującym palcem. W tym momencie dostrzegła swój paznokieć obgryziony aż do żywego mięsa. Pomyślała o paznokciach Oktawii. I rozgniotła mrówkę. - Wirginio, ja nie żartuję, moje dziecko. Otwieraj natychmiast! Już! - Teraz nie mogę. - Nie możesz, dlaczego? - Mam coś do roboty... - odpowiedziała wymijająco. Myślała o Konradzie, o tym, jak jej tłumaczył, że zwierzęta są jak ludzie, że mają ludzką duszę i że zabicie zwierzątka to tak, jakby się zabiło człowieka. "Jeżeli będziesz zła i będziesz zabijać dla przyjemności, to w twoim drugim życiu staniesz się zwierzęciem, ale takim ohydnym, żmiją, szczurem, pająkiem..." Położyła się na podłodze i pełna strachu przeczołgała się aż do połowy pokoju. - Albo zaraz otworzysz, albo poskarżę się twemu wujowi. Czy tego chcesz, chcesz tego? Wirginia zatrzymała się. Od bycia żmiją bolały ją łokcie, dużo lepiej być motylem. Zapewne Oktawia będzie motylem, jest taka śliczna. "Ja jestem brzydka i zła, zła, zła" - wykrzyknęła, bijąc pięściami o podłogę. Z wyzwaniem uniosła wysoko głowę. - Możesz wszystko opowiedzieć. Wuj Daniel mną nie rządzi, rządzi mną tylko mój ojciec! Słyszałaś? Mój ojciec! Luciana nie odpowiedziała i Wirginia podniosła się ogarnięta nagłym strachem. Mówiła za głośno. Czy matka mogłaby usłyszeć? Zaczęła nawijać na palec koniec grzywki. "Nie, nie słyszała. A jeżeli nawet usłyszała, to i tak nie zrozumiała". Otworzyła drzwi i gdy tylko służąca weszła, przyjrzała się jej twarzy. Uspokoiła się. "Tylko wtedy naprawdę się gniewa, kiedy ja o tym mówię". Zaśmiała się po cichu. - Gdzie jest ta druga? - zapytała Luciana podnosząc z podłogi spinkę do włosów. - Zgubiłam. - No to pójdziesz ze wstążką. - Nie, z wstążką nie! Moje włosy są za gładkie. Wyglądam tak brzydko... - No to pójdziesz bez niczego - obojętnie powiedziała Luciana. Podeszła do komody koloru brudnoróżowego i wyciągnęła szufladę. Ta się zacięła. Pociągnęła ją z większą siłą. - Kopnij ją, to zaraz się wysunie. - To dobry sposób. Jak wszystko się porozbija, to swoje rzeczy będziesz trzymała na podłodze. - Wyjęła z szuflady parę białych podkolanówek. - Kiedy stamtąd przywieziono te meble, były jeszcze nowe. - Kłamstwo - powiedziała po cichu Wirginia. Mówiła szeptem, aby matka na dole nie usłyszała. - Bruna dała mi to wszystko takie, jakie jest teraz. Ojciec podarował jej całe nowe umeblowanie i wtedy ona mi dała te. Wuj Daniel powiedział mi kiedyś, że sprawi mi niebieskie meble, ale nic mi nie kupił. - On ma inne wydatki... - No tak. Ale obiecał, że mi kupi nowe meble i nic z tego. Bruna powiedziała, że on ma obowiązek dawać wszystko mojej matce i mnie. A Bruna wie. - Czy to za mało, co on daje? - Nic nie chcę wiedzieć, wiem tylko, że miał mi dać niebieskie meble, a nie dał. Luciana otworzyła szafę, wyjęła z niej sukienkę i rozwiązała szarfę. Jej ruchy nie wskazywały na żaden pośpiech. "Tak, od tyłu wygląda na białą" - zdecydowała Wirginia, patrząc kątem oka na włosy dziewczyny. Były błyszczące, lekko falowały spięte na karku klamrą. Na klamrze wymalowany był czerwony motyl. Przypomniała sobie mrówkę i instynktownie popatrzyła na swoje ręce. Ręce Konrada to ręce księcia. Jego palce nigdy nie rozgniotłyby niczego. - Luciano, słuchaj, czy ty też tak uważasz, że jak człowiek jest zły w tym życiu, to w następnym rodzi się zwierzęciem? Boję się, że urodzę się żmiją. - Ty już jesteś żmijką - tkliwie powiedziała Luciana. - A ty jesteś Mulatką - odpowiedziała Wirginia takim samym tonem. - A że go kochasz, to wszystko tak robisz, jakbyś była białą. - Kogo? Kto to jest? - zapytała Luciana. Przybrała drwiący wyraz twarzy, ale jej głos zabrzmiał delikatnie. A w tym delikatnym tonie wyczuwało się jakieś rozdarcie. - Nikt, ja tylko zażartowałam. Pozwoliła się ubrać. Zanadto się zdradziła, zanadto. "Teraz ona wie, że ja wiem". Popatrzyła na Lucianę niespokojnym wzrokiem. Wyraz twarzy dziewczyny pozostał nie zmieniony. "Ona udaje, że nic jej to nie obchodzi, ale ma ochotę mnie udusić". Kiedy poczuła na swej szyi jej palce zapinające kołnierzyk, przeszedł ją dreszcz pomieszany z dziwnym uczuciem rozkoszy. Zobaczyła się martwą w wianuszku od pierwszej Komunii. Przyprowadzone przez Frau Hertę, ubrane na czarno, zalewające się łzami, przybyły Bruna i Oktawia. "Myśmy tak tobą gardziły, a teraz umarłaś!" W nogach trumny jej ojciec prawie nieprzytomny z płaczu rozpaczał: "To była moja ukochana córeczka, najmłodsza, najładniejsza z nich trzech". Konrad, bardzo blady, w ciemnym garniturze, zjawił się z bukietem lilii: "Miałem się z nią żenić, kiedy dorośnie". Ktoś podszedł do Frau Herty: "Ale gdzież jest Daniel, dlaczego nie przyszedł na pogrzeb?" A na to Frau Herta głośno, aby wszyscy słyszeli: On uciekł z Lucianą, oboje uciekli, teraz, w tej właśnie godzinie zabawiają się ze sobą, śmieją się i śpiewają: "W lasku Idy trzy boginie..." Wielkie łzy potoczyły się z oczu Wirginii. Jak on miał odwagę uciec, zostawiając ją tutaj martwą? Ręką zakryła usta, aby powstrzymać łkanie. I śpiewać arię o trzech boginiach, właśnie tę arię, której matka tak lubiła słuchać! - Dlaczego płaczesz? - Ucho mnie zabolało. - Chcesz lekarstwo? - Już przeszło. Luciana wypchnęła ją z pokoju. - Chodź umyć twarz. W zupełnym milczeniu pozwoliła się umyć. Przechodząc przed lustrzaną szafą, spuściła oczy. Miała ochotę zbić tę swoją chudą postać o włosach ciemnych i prostych, takich samych, jakie miała gałgankowa czarownica, którą Margarita kupiła na targu. Pomyślała o siostrach. Mogła znieść obraz Bruny, która była śniada i wysoka jak ojciec, ale Oktawia, ach, Oktawia ze swoimi prawie blond lokami opadającymi na ramiona i z białymi dłońmi, tak bardzo białymi... Złapała Lucianę za fartuch: - Luciano, nie chcę dzisiaj iść! Dzisiaj nie! - Jak to, nie chcesz? - Nie, na miłość boską, dzisiaj nie chcę, aby one mnie widziały! Kiedy przyjdzie Fr~aulein, powiedz, że jestem chora, na miłość boską, pozwól mi zostać z tobą, wszystko zrobię, co tylko będziesz chciała! Pomóż mi! Luciana uśmiechnęła się. - Jasne, że musisz iść. To są twoje siostry. Tak dobrze wychowane, takie ładne! - Nienawidzę ich! - A Konrada? Jego też nienawidzisz? Wirginia wbiła palce w mydło: na jedno mgnienie oka zobaczyła w lustrze białej szafki odbitą twarz Luciany. "Ona mnie nienawidzi", pomyślała unosząc brwi. Zmęczyła się walką, chciała teraz być jakąś drobną rzeczą, nieważną istotą, która wzbudzałaby litość. - Moje włosy są okropne. Prawda? - Spróbuję zrobić parę loków. - Wiesz dobrze, że nie można zrobić z nich loków. Moje włosy nie kręcą się nawet na papilotach. Wiesz o tym... - Lubię loki, to takie ładne! Musi być przyjemnie czesać włosy Oktawii, przesuwać po nich ręką... - Nawet na papilotach... - Coraz bardziej staje się podobna do twojej matki. Kiedy wyrośnie, będzie taka sama jak matka. A Bruna jest podobna do doktora Natercia. Oktawia jest zupełnie inna niż ty i Bruna. Taka delikatna, wygląda, jakby była z porcelany... - Na darmo moczysz mi głowę, żaden lok się nie uda. Pozwól mi już odejść... - Zabawne, ona jest tak podobna do Konrada, jakby byli rodzeństwem. Zobaczysz, że się pobiorą. Wirginia ugryzła się w krostkę, którą miała w ustach, aż poczuła smak krwi. - Wuj Daniel jest nieprzytomny na punkcie mamy. Jeżeli jakaś inna kobieta go pokocha, to on tak zrobi prosto w twarz tej drugiej - powtórzyła - tak zrobi - i gwałtownie splunęła do umywalki. Wraz ze śliną spłynęła nitka krwi. - Pluję krwią! Umrę, Luciano, na pewno umrę! - Ugryzłaś się w usta - powiedziała Luciana nabierając dłonią wodę z kranu i spłukując nią krew. Wirginia wzrokiem pełnym błagania patrzyła na jej ruchy. - Luciano, ja umrę, nikt mnie nie kocha, nikt! Powiedz, że mnie kochasz, na miłość boską, powiedz, że mnie kochasz! - Nie płacz tak głośno! Chcesz, żeby twoja matka cię usłyszała? Wirginia zakryła sobie usta ręką. Głęboki szloch wstrząsnął jej ramionami. - Powiedz, Luciano... - Cała się rozczochrasz. - Chcę być rozczochrana, nienawidzę moich włosów - wykrzyknęła szarpiąc włosy. Rzuciła się na podłogę. - Chciałabym umrzeć... - Zabrudzisz sukienkę, a nie masz drugiej. - Nikt mnie nie kocha, nikt! Siostry nie zwracają na mnie uwagi. Matka lubi tylko wujka Daniela... Tylko ojciec mnie kocha, tylko on dobrze mi życzy, ach, mój kochany tatuśku, zabierz mnie z tego domu!... Chcę być z tobą... Szlochy powoli rzedły, aż w końcu zmęczenie ją uspokoiło. Wyciągnięta na brzuchu, z czołem wspartym na dłoniach, wyczerpana płaczem przyglądała się maleńkiej kałuży łez, która utworzyła się na kaflowej posadzce. Zacisnęła powieki, aby dwie ostatnie łzy spłynęły razem. Kiedy poczuła, że spływają, ponownie otworzyła oczy. "Wygląda jak słoń" - pomyślała, widząc, jak te krople łączą się z innymi i tworzą coś na kształt trąby. Palcem nadała lepszy kształt. "A tak to lecący ptaszek, a teraz to drzewo..." Znudziła się zabawą i rozejrzała wokoło. Była sama. Podniosła się, przetarła twarz ręcznikiem, ze złością przeczesała ręką włosy. Na palcach zeszła po schodach. Przechodząc obok drzwi niebieskiego pokoju wstrzymała oddech: "Matka zasnęła". Tak dobrze było, kiedy spała. Obłąkani powinni spać przez cały czas, i w nocy, i w dzień. Tak jak lalki, które otwierają oczy tylko wtedy, kiedy się je wyjmuje z pudełka. Oktawia miała taką lalkę z długimi rzęsami, która zawsze spała. Weszła do kuchni. Luciana szykowała herbatę. Wirginia wzięła jedną grzankę i zaczęła ją chrupać. - Bruna powiedziała, że gdyby mama nie opuściła ojca, nie byłaby teraz taka chora. Ona uważa, że to kara boska. - Przecież dobrze wiesz, że to się zaczęło, kiedy ona jeszcze mieszkała z twoim ojcem. No więc? Ale jeśli istnieje kara, to ja już wiem, kto został ukarany. Wirginia zamyśliła się: to tak, jakby Luciana słyszała to, co mówiła Bruna. Daniel na przykład nigdy więcej nie spędzi takiego popołudnia - pomyślała, patrząc na kolorowy kalendarz. Na obrazku pod drzewem siedziało dwoje zakochanych, obok stał koszyk pełen truskawek i kwiatów. Ona radosna, ubrana w lekką suknię. Rozpuszczone blond włosy sięgały do ramion. Słomkowy kapelusz leżał na trawie. Młodzieniec ubrany w biały pulower, białe spodnie, nachylał się nad dziewczyną, jakby wdychał jej zapach. Był trochę podobny do Konrada, miał taki sam książęcy wygląd. "A ta idiotka do kogo jest podobna?" - zapytała samą siebie wykrzywiając usta. Powoli oblizała palce usmarowane masłem. Któregoś dnia natrze tłuszczem owe włosy. Mogłaby wykłuć jej oczy. A wtedy koniec z piknikiem! Zakochany uciekłby w te pędy. Zaśmiała się cichutko. Uciekłby w te pędy! A z tego wszystkiego pozostałyby tylko drzewo, trawa i koszyk z truskawkami. Spoważniała. "Czyż to nie kara?" Pikniki Daniela, wszystkie, musiałyby się odbywać w pokoju przy zamkniętych okiennicach. Bez słońca, bez trawy, bez drzew. A on nie znalazłby żadnego kwiatka, by móc go ofiarować, tylko korzenie, korzenie, które chora widzi, jak wyrastają pomiędzy jej palcami. - Tak jest. Ale gdyby nie on, to moja matka byłaby razem z ojcem i siostrami. Wszyscy bylibyśmy razem. - Uspokój się, ty nic nie wiesz. - Wiem, wiem - wyszeptała bez przekonania. Wzruszyła ramionami. Dlaczego o tych sprawach nie mówiono jej wprost... Ona wie o wszystkim, ale nic nie mówi. I nawet jeżeli coś powie, to będą to same kłamstwa, bo ona kocha wuja Daniela. Wychyliła się przez okno, które wychodziło na podwórko. Liście brzoskwini były pożółkłe. Tak naprawdę zielone to były sosny. Czy rzeczywiście miały kolory jak z widokówki? Znalazła taką w szufladzie Oktawii i zapytała, co to za budynek wznosi się między sosnami. "To klinika, w której przebywała nasza matka - odpowiedziała Oktawia swoim obojętnym tonem. - Jeśli chcesz, to ją sobie zatrzymaj". Schowała wtedy pocztówkę do kieszeni i kiedy wróciła do domu, pokazała ją matce. - "Gdzie było okno twojego pokoju?" Chora wskazała okno na drugim piętrze. Żelazne kraty wyglądały jak czarne nitki na tle błyszczącej w słońcu szyby. "To tutaj. To było straszne - zajęczała. Ale zaraz chytrze się uśmiechnęła: - Pewnego dnia chrabąszcz wywrócił się na grzbiet. A chrabąszcz, kiedy padnie na grzbiet, nigdy więcej nie wstanie". Wróbel usiadł na brzoskwini, dziobnął listek i pofrunął dalej, kontynuując swój lot. Wirginia śledziła go wzrokiem. Dobrze też byłoby urodzić się ptakiem. Ptak nie zna takich kłopotów jak separacja rodziców. Ptaszek nigdy nie będzie nienormalny. Zmarszczyła czoło: a może to się zdarza? Koliber na przykład wygląda na takiego, z którym nigdy nic nie wiadomo... - Lepiej jest być motylem - powiedziała, odwracając się do Luciany, która właśnie wychodziła niosąc herbatę. Poszła za nią na palcach. Pokój tonął w półcieniu, wypełniał go słodkawy i ciepły zapach. Chora leżała na sofie. Rozchylony na piersiach niebieski szlafrok pozwalał dostrzec wychudły dekolt w kolorze gipsu. Twarz wydawała się spokojna, otoczona pozbawionymi połysku blond włosami. - To ty, Luciano? - spytała delikatnym głosem. Mówiła cicho, jak się mówi na koncertach, zwracając się do sąsiada szeptem, przepraszając za niepokojenie go. Wzrok jej padł na Wirginię. - Kim jest ta dziewczynka? Wirginia zbliżyła się. "Znowu to samo, mój Boże, znowu!?" - To ja, mamo. Laura zamknęła oczy, duże, o martwym spojrzeniu. Na twarzy miała wyraz spokoju, ale i zupełnego zobojętnienia. - Jestem twoją matką, jestem twoją matką - powtórzyła jak grzeczna dziewczynka, która wreszcie nauczyła się lekcji, ale jej nie zrozumiała. Uśmiechnęła się. - Ja żartowałam... "Najlepiej poczekać", zdecydowała Wirginia, klękając obok sofy. Gdyby ją zapytano, na co ma czekać, nie umiałaby znaleźć odpowiedzi. Jedynie czekałaby. Pewnego razu zobaczyła ćmę wplątaną w pajęczynę. "Uciekaj szybko, uciekaj" - pomyślała, nie mając odwagi wtrącić się. Ale ćma pozwalała bez żadnego oporu otaczać się lepką szarą nicią, którą wydzielał pająk. Podobnie widziała matkę zaplątaną w nici, które przesłaniały jej oczy, uszy, usta. Teraz na nic by się zdało mówienie do niej. Ani pokazanie jej czegokolwiek. Słowa i osoby odbijały się od tej otoczki miękkiej, a jednocześnie opornej jak pancerz, uderzały i powracały, i znów uderzały niepotrzebnym ruchem tam i z powrotem. Tylko jednej osobie udawało się przebić przez tę osłonę: Danielowi. - Niech pani wypije herbatę, pani Lauro, bo ostygnie - nakazała Luciana, robiąc porządek na toaletce. Podniosła z podłogi puszek od pudru. - I proszę zjeść grzanki, wszystkie, co do jednej. Laura wpatrzyła się w jakiś odległy punkt, tak jakby tam, poza Wirginią, siedziała jeszcze jedna osoba. - W klinice podawano ryby do herbaty. Ale oczywiście o gustach nie należy dyskutować... Wirginia dotknęła jej chudych dłoni. "Zeszczuplała i jej stan się pogorszył", pomyślała, mając ochotę położyć się na podłodze i nigdy już z niej nie wstać. - Twoja herbata, mamo... Laura delikatnie uniosła filiżankę. Wypiła ją nie spiesząc się: - Zawsze lubiłam letnią herbatę. I czerwone rybki. - Mamo, wczoraj pani Otylia postawiła mi 10 za wypracowanie na temat zmierzchu... Słyszałaś, mamo? Chora odstawiła filiżankę i przez dłuższą chwilę leżała nieruchomo, patrząc uparcie w sufit. Później powolutku odwróciła głowę. Wyraz czułości zmiękczył twarde rysy jej wychudzonej twarzy. Przesunęła ręką po włosach. - No i co, córeczko? Masz nową sukienkę? Wirginia zmrużyła błyszczące oczy. - To była twoja sukienka, mamo. Czy nie przypominasz jej sobie? Luciana przerobiła ją dla mnie, czy nie jest ładna? Laura niepewnym ruchem pogłaskała ją po brodzie. Uśmiechnęła się. - Wiesz chyba, córeczko, że ja i twój wuj chcielibyśmy dać ci wiele nowych sukienek, zabawek, różnych innych rzeczy... Ale twój wujek teraz nie może, tyle wydał na mnie, rozumiesz? On wydał za dużo i dlatego... - Ależ mamo, ja mam pełno sukienek, nie chcę już więcej! A zabawek nienawidzę! - Wiem o tym, wiem... Jesteś bardzo dobrym dzieckiem. A teraz powiedz mi, dokąd się wybierasz, taka elegancka? Hm!? Wirginia już zamierzała jej odpowiedzieć - "idę do ojca", ale Luciana skończyła sprzątanie i podeszła do sofy: - Idziemy, Wirginio? - Chciałabym zostać jeszcze chwileczkę... - Twój wuj sobie tego nie życzy, wiesz przecież. - Jeszcze tylko pięć minut! - Ależ ona mi nie przeszkadza - powiedziała Laura wyciągając rękę, aby uścisnąć dłoń Luciany. Ale Luciana wcale nie zrozumiała tego gestu. Wychudła dłoń powróciła na kolana. - Nawet nie wiem, jak ci mam dziękować, Luciano. Teraz znowu ta sukienka... Daniel mówił, że sam nie wie, co by bez ciebie zrobił. A cóż dopiero ja? Ciemna twarz pozostała niewzruszona. Jedynie jakiś błysk pojawił się w wykrojonych jak migdał oczach. - Pani nie zjadła grzanek - zauważyła Luciana. I zwróciła się do Wirginii: - A więc tylko pięć minut. I nie mów za dużo. Nie mów za dużo, rozumiesz mnie? - Będę milczeć - obiecała z pokorą. Ale gdy tylko służąca wyszła, wzięła w swe ręce dłoń matki. - Idę do domu mego ojca, mego ojca. Czy go pamiętasz? Laura rzuciła na córkę przeszywające spojrzenie. "Ona jest przytomna - stwierdziła Wirginia - zupełnie przytomna". I przeraziła się. - Naturalnie, że pamiętam Natercia. Naturalnie. Jak on się miewa, dziecinko? Wyobraź sobie, ile to już czasu... Wirginia poczuła na twarzy przypływ gorąca. Ona pytała o wiadomości, a to się jeszcze nigdy nie zdarzyło. I była zainteresowana, ach, jeszcze trochę, a Daniel i Luciana zostaną ukarani. "Zło w końcu zawsze ponosi klęskę, jak smok za sprawą świętego Jerzego". - Tak powiedziała Bruna. A Bruna wie. Oni zostaną starci na proch i Dobro zatriumfuje. Dobro, którym będzie zdrowa matka powracająca do ojca i kochająca tylko jego. - Ty wiesz, że w każdy wtorek spędzam tam popołudnie i on nigdy nie omieszka zapytać o ciebie, zawsze taki smutny, małomówny... Pewnego razu Frau Herta powiedziała, że on nigdy już nikogo nie pokocha, bo jeszcze o tobie nie zapomniał... Frau Herta powiedziała to do pokojówki, ale ja słyszałam, przysięgam, że słyszałam. A jego dom, mamo!... Jakiż to dom! Musisz kiedyś zobaczyć ten jego nowy dom, w starym stylu, stojący w głębi trawnika, który nie ma końca. Jest tam altana pełna pnączy, a obok altany wodotrysk, a wokół niego pięciu kamiennych krasnoludków, musisz zobaczyć, jacy oni są śliczni, trzymają się za ręce! Tak przyjemnie jest pić tę wodę, taka jest zimna. W zeszłym tygodniu on zmienił samochód na nowy, cały czarny, z czerwonymi obiciami, coś pięknego! A Bruna i Oktawia wyglądają jak dwie księżniczki... - Czy chciałabyś tam zamieszkać, moje dziecko? Wirginia spuściła oczy pełne łez. - Ale tylko wtedy, jeżeli i ty tam będziesz. Laura uśmiechnęła się uśmiechem, którego sensu dziewczynka nie mogła zrozumieć. Zacisnęła na piersiach kołnierz od szlafroka. - Pewnego dnia i ty także będziesz ubierać się jak księżniczka i będziesz się bawić z krasnoludkami w "Kółko Graniaste"... Chcesz? - Ach, mamo! Gdybyśmy mogły!... Oni żyją tak wygodnie, mają tyle rzeczy! Bruna powiedziała, że ojciec robi się coraz bogatszy i jest największym adwokatem ze wszystkich. Jego książki wydają nawet za granicą. - Bardzo go kochasz? - Uwielbiam go - powiedziała. Cieniutkim głosikiem dodała: - Ale wujka Daniela też kocham. Laura, lekko dysząc, uniosła się, aby poprawić szal, który jej spadł na kolana. Odwróciła głowę do ściany. - Lepiej, że jest tak, jak jest, dziecinko - dodała osuwając się na poduszki. - A Bruna, a Oktawia? Dlaczego nie przyszły mnie odwiedzić? A może były? Bruna została Bruną dlatego, że była brunetką... - Mamo, posłuchaj - przerwała jej Wirginia. Nie należało trwonić czasu na inne sprawy, musiała go wykorzystać, zanim pancerz zamknie się na nowo. - Wysłuchaj mnie, dzisiaj będę się widziała z ojcem. Czy chcesz, żebym mu coś przekazała od ciebie? Chcesz, żebym mu coś powiedziała? Nikomu nic nie powtórzę, możesz mi zaufać! Co chcesz, żebym mu powiedziała? Chora wyglądała, jakby nie słyszała ani jednego słowa. Splotła dłonie na karku i z bólem poruszyła głową. - Chcę DAniela!... - On już idzie, już idzie. Zaraz przyjdzie, ale teraz słuchaj, słuchaj! - I Wirginia pochyliła się nad jej twarzą wyniszczoną chorobą, uniosła ją ku sobie, "jeszcze nie", krzyknęła. - Mamo, słuchaj uważnie, ja mogę mu coś przekazać, ja mogę... Mamo, to ja, Wirginia! - On nie pozwoli, żeby mnie zabrano, obiecał... Ale on nie może tu wejść... - Jaki on, kto? - Chrabąszcz. Drzwi otworzyły się bez szmeru. Laura szybko usiadła. Ale widząc Lucianę znowu opadła na poduszki. Była bliska płaczu. - Chcę Daniela, Daniela... Luciana podeszła, wzięła szczotkę i zaczęła czesać jej włosy. Zaplotła je z energią. - Będzie smutny, jeżeli zastanie panią tak niespokojną. Dlaczego pani nie prześpi się trochę? No już, on zaraz przyjdzie, chce pani, żeby się zmartwił? Chce pani tego? Wirginia zaczęła obgryzać paznokcie. Daniel, Daniel! Co to ma za znaczenie, że on się będzie martwił? Jakie miałoby znaczenie, gdyby nigdy nie wrócił? "Mamo, powiedz, że nie potrzebujesz ani jej, ani jego, oni kłamią, zawołaj ojca, bo ojciec ciebie kocha, we dwójkę będziemy się tobą opiekować, tylko my dwoje!" - Luciano, szybko, moje perfumy... - Już je pani daję, ale proszę najpierw wziąć ten proszek - rozkazała, wyjmując z kieszeni fartucha białą tubkę. Nalała herbatę do filiżanki: - No, jeszcze jeden łyk... - Tak się przestraszyłam, Luciano, tak się przestraszyłam... - Ale już minęło, nieprawda? - To wy jesteście moje kochane - wyszeptała odprężając się. Zamknęła oczy. - Musicie się ze mną zgodzić, że istnieją dłonie i pająki, a różnica między nimi zawiera się w sposobie pieszczot... Luciana wzięła tacę. - No, już dobrze, teraz proszę spać i spokój... - Możecie już odejść, ale zawsze wracajcie. Takie jesteście kochane... Do widzenia. Posąg wie. Lekkim ruchem głowy Luciana wskazała Wirginii drzwi. Wyszły w milczeniu. - Frau Herta się spóźnia - powiedziała Wirginia wychylając się przez kuchenne okno. - Czy nie jest już najwyższy czas? - Ona dziś nie przyjdzie. - Dlaczego, Luciano, dlaczego? - Szofer przyjechał zawiadomić, że twoje siostry poszły na zabawę. Czy nie tego chciałaś? Wirginia zaczęła cichutko pogwizdywać. Nie, nie tego chciała, teraz to nie było to samo... Luciana o tym wiedziała. Zamyślona popatrzyła na paznokieć kciuka, obgryziony aż do żywego mięsa. To prawda, że Bruna i Oktawia bardzo dobrze czuły się bez niej. "I nawet nie proszą o odwiedzenie matki, już przeszło miesiąc tu nie były. A mamie jest gorzej. Bruna mówi, że to za karę... Konrad uważa, że to taka choroba, a Oktawia nic nie mówi. A Luciana?" Odwróciła się do służącej, obserwując ją. Pracowała bez odpoczynku, ale zawsze była w czystym fartuchu i włosy miała uczesane. Wszystko mogło pozostawać w nieładzie, ale ona zawsze zachowywała tę swoją spokojną twarz. - Czy ty nie zażywasz proszków? - Jakich proszków? - Tych na uspokojenie. - Ja jestem spokojna - powiedziała Luciana z półuśmiechem. Otworzyła koszyk z szyciem. - Odrobiłaś już lekcje? Wirginia westchnęła. Tyle pigułek!... Dlaczego każą mamie brać tyle pigułek? Wzruszyła ramionami. W końcu może to i lepiej, żeby spała w dzień i w nocy, kiedy śpi, nie jęczy. Nie mówi też o chrabąszczu. - Luciano, czy myślisz, że mamie się polepszyło? - Tak uważam. - Dzisiaj tak ładnie ze mną rozmawiała! Nie powiedziała niczego dziwacznego, naprawdę niczego... - Wierzę. "Ona wie, że ja kłamię. Ale dlaczego miałaby wierzyć". Skrzywiła usta. "Gdyby tyle razy nie wchodziła do pokoju, mogłabym powiedzieć: moja matka ma się lepiej. I ona by uwierzyła. Gdybym tylko ja wchodziła do pokoju, mogłabym to wszystkim powiedzieć i musiano by mi uwierzyć. Ja sama bym w to uwierzyła i tak stałoby się to prawdą". - Luciano, kogo ona się boi? - Przecież wiesz. Mówiłaś o nim, prawda? Czy nie o nim, dziecinko, mówiłaś? W pierwszej chwili Wirginia chciała zaprzeczyć. Ale wzruszyła ramionami. Spuściła głowę. - Mówiłam. Z początku wszystko rozumiała, ale potem jej się pomieszało. I zaraz nastąpiła ta historia z chrabąszczem. Zegar na kredensie oddał pięć suchych uderzeń. Wirginia przez dłuższą chwilę patrzyła na niego. Była to godzina, w której obie miały zwyczaj udawać się do altany. Konrad, który mieszkał w sąsiednim domu, przełaził przez żywopłot ze splątanych fikusów i też przychodził się bawić. Właściwie to nie bawił się, był na to za poważny, a Oktawia nie lubiła biegać, aby nie potargać loków. Przed oczami pojawiła się jej cała grupa: Oktawia przynosiła pudełko z akwarelami i zasiadała do malowania, zawsze z tym samym wyrazem twarzy, że nie bierze na serio ani siebie, ani innych; Konrad, który każdego roku dostawał medal, bo był prymusem - nie tracił czasu na rozmowy, przychodził, piękny jak bóg, z zeszytami albo z książką pod pachą, i uczył się siedząc na trawie. Bruna czytała żywoty świętych albo szyła ubranka dla dzieci z sierocińca. A co się tyczy Frau Herty, to ta spędzała całe godziny wśród swoich doniczek paproci, nawożąc ziemię, obrywając suche liście, patrząc na rośliny z takim samym tkliwym wyrazem twarzy, z jakim obserwowała Oktawię. Tylko dla Oktawii i dla swych paproci miała takie uległe spojrzenie. Spojrzenie miłości. Wirginia pozbawiła Oktawię głowy i umieściła swoją na tym miejscu. Słońce rozpaliło się. Spacerując po ogrodzie, płynąc w powietrzu niby jakaś wróżka, szła matka trzymając się z ojcem za ręce. Miała zaróżowioną twarz jak... "brzoskwinia", zdecydowała. Jest ona może zbyt czerwona, ale w książkach używa się takiego porównania, że zdrowe osoby mają cerę jak brzoskwinia, "zaróżowioną jak brzoskwinia"! Konrad ubrany był w taki sam strój jak młodzieniec z kalendarza i miał na twarzy wyraz zachwytu: "Wirginio, jakże piękne są twoje włosy! Kiedy dorosnę, to się pobierzemy". - Czy ty, Wirginio, nie przestaniesz obgryzać paznokci? Wirginio... - A czy ty nie przestaniesz... - Czego nie przestanę? Wirginia obrzuciła ją ponurym spojrzeniem. Luciana cerowała chustkę, "jego chustkę do nosa". Spojrzała na podłogę. - Przejdę się trochę do furtki, zaraz wrócę. Po przeciwnej stronie ulicy zobaczyła Margaridę. - Idziesz na spacer? - zapytała Margarida biegnąc jej na spotkanie. - Pójdziesz się przejść? - Moje siostry zaprosiły mnie na zabawę, ale nie mam ochoty iść... Moje siostry są bardzo bogate. Czy widziałaś kiedyś złote talerze? - Nie. - W domu mego ojca są złote talerze. Pewnego dnia mama i ja zamieszkamy tam. - Czy twoja mama lepiej się czuje? - Moja matka wyzdrowiała, nic jej już nie jest, jest zupełnie wyleczona, słyszysz? - chwyciła Margaridę za przegub ręki. - Wątpisz w to? - Nic nie mówiłam... - Powiedziałaś. Powiedziałaś, że jestem kłamczucha, i teraz musisz mnie przeprosić, no już, przepraszaj. Prędko! - Ależ Wirginio, puść mnie, Wirginio... - Przepraszaj, albo cię ścisnę jeszcze mocniej! - Przepraszam - wyjęczała dziewczynka, uwalniając się ostatkiem sił. Przez chwilę stała nieruchomo z przerażonymi oczami pełnymi łez. Następnie biegiem puściła się na drugą stronę ulicy. - Margarido, wróć, chodź tutaj, ja tylko żartowałam! Margarido, ja tylko... Westchnęła głęboko, widząc przyjaciółkę znikającą w otwartych drzwiach. Wolniutko usiadła na kamiennym stopniu i pogłaskała swoje spuchnięte palce. Oparła brodę na dłoniach. I zaczęła stopą ścierać lalkę narysowaną węglem na chodniku. II "Opis Pewnej Rodziny", tak Wirginia napisała u góry strony. Podkreśliła tytuł i zatrzymała ołówek na słowie "rodzina". W zamyśleniu uniosła brwi do góry. Ludzie wymawiają niektóre słowa inaczej, a inaczej je piszą. Jest cała masa takich słów. Ugryzła ołówek. Mogłaby napisać o wieśniaku powracającym do domu z motyką na ramieniu, zadowolonym, bo wie, że go oczekują żona i dzieci. W rzeczywistości ten człowiek powinien być brudny i obszarpany, otoczony dziećmi zawszonymi i z wystającymi brzuchami, pokrytymi warstwą brudu twardszą niż skorupa pancernika. Ale nie miała zamiaru pisać o takich ludziach, w wypracowaniach wszyscy mieli być dobrze wychowani i czyści jak Konrad, taki człowiek mógłby nawet być podobny do Konrada biegnącego jej na spotkanie, "Wirginio, Wirginio"! W rogu strony zaczęła rysować kwiat. Uśmiechnęła się. Konrad z motyką na ramieniu. Czy można sobie coś takiego wyobrazić... W tych dłoniach mogłaby się znaleźć jedynie złota szpada wysadzana drogimi kamieniami, ale tylko szpada dla ozdoby, gdyż on nie byłby w stanie zabić nawet mrówki. "Gdybyś zabiła jakieś zwierzątko tylko dla przyjemności, to któregoś dnia mogłabyś się sama stać zwierzęciem..." Odsunęła zeszyt i wstała. Okrążyła stół, nucąc bezmyślnie: Tirli_tirli_liny@ tam pod drzewem@ człowiek sprzedaje pomarańcze@ a drugi sprzedaje cytryny...@ Zamilkła przestraszona. Czy to był ludzki jęk? A może to wiatr?... Zeszła po schodach i skierowała się do gabinetu. Daniel tam był, siedział skulony w fotelu, jakby mu było zimno. Spojrzał na nią i uśmiechnął się: - Chcesz czegoś? Wirginia podeszła nieco zmieszana. Chciała spytać o matkę. Zbiegła z góry do niego właśnie po to, aby mu zadać to pytanie, a teraz była przerażona na myśl, jaką usłyszy odpowiedź. Przyjrzała mu się. Miał wygniecione ubranie i wyglądał na przygnębionego. - Odrabiałam lekcje, mam opisać jakąś rodzinę... właśnie sobie przypomniałam, że wuj ma książkę na temat rodziny - dodała, niepewnym ruchem wskazując na półkę. - Jedną z tych tutaj. Rzucił okiem na półkę. I nagle roześmiał się. Od dawna nie widziała go śmiejącego się w taki sposób i zdziwiła się. Był to śmiech wymuszony człowieka, który zapomniał, jak wygląda śmiech naturalny. - Nie, Wirginio, te książki się nie nadają, to są książki medyczne. W tej pozycji, z cieniem ciemnego zarostu na szczupłej twarzy i z długimi włosami, przypominał rycerza z okładki książki historycznej, którą otrzymała w szkole jako nagrodę: rycerza smutnego i bladego, śledzącego wzrokiem łabędzia pływającego po jeziorze. Przypominał Konrada, mieli coś wspólnego... Opuściła głowę. Nawet niedbale ubrany i nie ogolony, był o wiele przystojniejszy od ojca. "Demon przybiera rozmaite postacie", przestrzegała Bruna. Wbiła spojrzenie w stopy Daniela. I rozczarowała się, wzruszona tymi butami, tak ludzkimi, zniekształconymi przez długie użytkowanie. - Nie widzę nic zabawnego w opisywaniu rodziny - wyszeptała cmokając. - To są bzdury... - Nie, moja kochana, temat jest dobry, przecież każda dziewczynka może opisać własną rodzinę. Czyż nie tak? Więc ty opiszesz naszą. - Zrobił pauzę. Wydawało się, że mówi do siebie. - Moja rodzina to Laura i Wirginia. Moja rodzina - powtórzył po cichu. I zmieniwszy ton: - Dlaczego nie napiszesz o domu twego ojca, o twoich siostrach?... - Świetna myśl! Umieszczę też tam mamę, tam mieszkającą, będę udawała, że nic się nie zmieniło, że wszystko jest jak dawniej. Daniel splótł ręce, potem je rozłożył. I patrzył na nie, leżące na kolanach. - Wiedz, moja droga, że za parę dni pójdę porozmawiać z twoim ojcem. Niedługo z nim zamieszkasz. Wirginia podeszła bliżej. Stanęła nieruchoma, zaskoczona, jak gdyby zwracał się do niej w nie znanym jej języku. - Tak, moja droga, z twoim ojcem. Tam będzie ci lepiej, tamten dom jest weselszy niż ten, bardziej komfortowy. I są tam twoje siostry, jest Fr~aulein, która będzie się tobą opiekować... Zgadzasz się? Uklękła przed fotelem. Zaniepokojona, ujęła dłonie Daniela. Z trudem powstrzymała się, aby nie krzyczeć. - Kiedy, wuju? Kiedy? Uśmiechnął się. - Wirginio, Wirginio, kiedy tak się zachowujesz wobec mnie, kiedy na mnie spoglądasz tak jak przed chwilą, to myślę... no, że może znalazłaby się inna droga. - Tu przerwał. Twarz wykrzywiła mu się bólem. - Ależ nie, musiałbym być wielkim egoistą, czy mnie rozumiesz? Tylko ty możesz mieć nadzieję. - Jaką nadzieję? Wysunął ręce z jej dłoni i zapalił papierosa. Potrząsnął głową: - Nie, to nieważne... Chcę, Wirginio, abyś pamiętała tylko o jednej rzeczy: jesteś wspaniałą dziewczynką, bo kochasz swego ojca i jesteś mu wierna. Cokolwiek by się stało, nigdy o tym nie zapomnij. Jakby przez kogoś popchnięta, przywarła do jego kolan. - Ale mama pojedzie do kliniki! - Laura zostanie ze mną. Kiedyś, gdy jej stan się polepszy... - dodał niepewnie. Zagłębił się w fotelu. Wyglądał, jakby dźwigał na ramionach ogromny ciężar. Jego zmęczone spojrzenie zdradzało ten ciężar, ale zaciśnięte usta mówiły, że będzie go musiał nieść samotnie. Podniósł na wpół zamkniętą dłoń, aby pogłaskać Wirginię po głowie. Ale wstrzymał ten gest, ręka opadła. - Moja dziewczynka... - Ona tak bardzo boi się kliniki, tak bardzo się boi! Czy wuj nie uważa, że mogłaby się leczyć tu, na miejscu? Można by jej dawać więcej tych pigułek, mogłaby spać przez dłuższy czas. Czy nie tak, wujku? - Może. Zaufaj mi, moja droga, obiecuję ci, że nie pozwolę, aby ona stąd odeszła. Czy jesteś zadowolona? Wirginia podniosła się. Chciała go pocałować, ale na samą myśl zarumieniła się ze wstydu. - Idę odrabiać lekcje - powiedziała, odwracając się od niego. Przed drzwiami pokoju chorej przystanęła, rozejrzała się szybko na wszystkie strony i przekręciwszy klamkę, bezszelestnie weszła. Chora siedziała przed toaletką i zaplatała włosy. Ubrana była jak do wyjścia. Wirginia niecierpliwie poszukała jej wzroku. Wydawał się przytomny. - Jaka jesteś piękna, mamo. Jaka piękna! Suknia w kolorze szaroniebieskim, pofałdowana, tak się na niej układała, że niemożliwością było dostrzec jej krój. - Dzisiaj będę z wami jadła kolację - zwierzyła się córce, patrząc na jej odbicie w lustrze. Lekki rumieniec różu widoczny był na wyniszczonej twarzy. Ale choć tak delikatny, odbijał sztucznie od jej woskowej cery. Głębokie cienie kładły się wokół jej błyszczących oczu. - Jesteś taka piękna, mamo! - Naprawdę? - Taka piękna! - Chcę Danielowi sprawić niespodziankę, już poprosiłam Lucianę, aby postawiła kwiaty na stole, zjemy kolację razem, specjalną kolację tylko my we troje! Będziemy świętować przy blasku świec, już kazałam wyjąć z kufra świecznik... - Jaki świecznik? - Srebrny świecznik, dziecino. Wygasimy wszystkie światła i zostaną tylko zapalone świece... Wirginia zacisnęła mocno szczęki. Tak, była piękna i nie wyglądała na chudą, to suknia była zbyt szeroka, wszystko było jak trzeba, wszystko było w porządku, nawet pokój z szerokim zasłanym łóżkiem i z nieużywanym tapczanem, tak jakby nikt nigdy na nim się nie kładł. Jedyną dziwaczną rzeczą, ale to jedyną, była zamknięta okiennica i zapalone światło, gdy tymczasem na dworze świeciło słońce. Przygryzła resztkę paznokcia na kciuku. "I cóż z tego? Oczy ją bolą od słońca. Wielu ludzi tak robi, udają, że już zapadł zmierzch". - Mamo, dlaczego nie włożysz naszyjnika z pereł? Włóż, mamo, naszyjnik. Udawaj, że to jakaś zabawa. Laura przypinała na karku szpilkami spleciony warkocz. Jej drżące palce błądziły wśród splątanych włosów. Konspiracyjnym tonem przytaknęła: - Dobrze, udawajmy, weź moją szkatułkę z biżuterią, tam z szafy. Szkoda, że moje palce są trochę nabrzmiałe, nie mogę włożyć pierścionków. Wirginia przylgnęła twarzą do wiszących w szafie sukien. Pozostał w nich melancholijny zapach słodkich perfum. Wzięła szkatułkę. Była ze srebra, a na pokrywce miała napis: "Laurze ofiarowuje Natercio". To właśnie to. Wszystko, co jeszcze pozostało wartościowego, pochodziło od niego. Ale jeżeli ojciec dawał jej wszystko, to dlaczego, dlaczego, mój Boże, ona go opuściła. Rozpaczliwym wzrokiem spojrzała dokoła: nigdy jeszcze ten niebieski pokój nie wydał jej się tak ubogi. Otworzyła szkatułkę. Na aksamitnej poduszeczce leżał zwinięty naszyjnik z pereł. - Ten naszyjnik należał do mojej matki - szepnęła Laura, zapinając go na szyi. - Ona w nim umarła. Wiedziałaś o tym? Grała w "Romeo i Julii", a podobno był to sukces, ale ja sobie niczego nie przypominam, chyba byłam małym dzieckiem... - Przerwała. Kręciła w palcach największą perłę z naszyjnika. Wyglądało, jakby to, co mówiła, czytała w lustrze. - Ciekawe, że prawie wcale nie przypominam sobie mojej matki, a tymczasem pamiętam, doskonale pamiętam czarny kapelusz, który ona nosiła, kapelusz z dużym rondem, z czerwonymi piórami. Lubiłam przeciągać dłonią po tych piórach... nawet nie mam jej fotografii, zapewne wszystko spaliło się owej nocy, pozostał tylko ten naszyjnik... Lepiej pamiętam ojca, zdaje mi się, że był wysoki, szczupły i spędzał dnie przed lustrem ucząc się roli. Czasem bawiliśmy się w sowę, zabawna gra, nie wiem, ile czasu trwaliśmy dotykając się czołami, jedno patrzyło na drugie, bardzo poważnie. Przegrywał ten, kto pierwszy zamrugał. Ja przegrywałam za każdym razem... Zamilkła i spuściła wzrok. - I co dalej? - Dalej, nic. W noc tego pożaru nie spałam w teatrze, byłam w domu ciotki Gabrieli, ich przyjaciółki. W ten sposób uratowałam się. I ta kobieta stała się moją rodziną. Nie ulega wątpliwości, że moja matka była wielką aktorką, ale ciotka Gabriela chyba bardzo słabą, niestety nawet nie była ładna... Myślałam o tym później, ale kiedy byłam dzieckiem i mieszkałyśmy razem, uważałam, że jest zachwycająca w tych sukniach przeżartych przez mole, odgrywająca role dla mnie, tylko dla mnie, te role, które grała niegdyś, gdy jeszcze była młoda. A właściwie te role, które pragnęła zagrać... Była tęga i miała donośny głos, jak do opery. Czasem narzucała na ramiona kapę z łóżka i chodziła tam i z powrotem, wielka i imponująca niczym morskie zwierzę: "Lauro, uważaj, teraz jestem królową"! Spojrzenie Wirginii chciwie przylgnęło do lustra. Wiedziała, że istotnie dziadkowie byli aktorami. Ale co to za historia z tym pożarem? Przecież nigdy nie słyszała o żadnym pożarze... Również imię Gabrieli nigdy jej się nie obiło o uszy. Czyżby to wszystko było zmyślone? Spuściła oczy i ze zdziwieniem zobaczyła, że matka jest boso. - Czy ta... czy ta ciotka Gabriela... umarła? - Nie wiem, całkowicie zniknęła. Zupełnie. Czasem ludzie znikają, prawda? - Tak, znikają. Milczenie przeciągnęło się i Wirginię ogarnął lęk. "Teraz zacznie mówić o zabawie, na której..." - W tym naszyjniku poznałam Daniela. - Już to opowiadałaś... - Miałam czarną suknię, opiętą w pasie, ot tak, i szeroką spódnicę, ogromną - dodała, robiąc gwałtowny ruch. Dwa grzebienie wypadły i warkocz opadł na plecy. - Upięłam wysoko włosy i zdecydowałam się na jedyny klejnot, właśnie na ten naszyjnik... Moje rękawiczki były białe i mantylka była biała, ach, poczułam się taka szczęśliwa, kiedy przejrzałam się w lustrze! Taka szczęśliwa... Kiedy już wychodziłam, w ostatniej chwili spostrzegłam w pudełku czerwony goździk i nie wiem dlaczego, nabrałam ochoty, aby go też zabrać, był to goździk o wściekle jaskrywym kolorze... Wtedy Natercio długo na mnie spoglądał wzrokiem, który sprawił, że zwiędła moja suknia i włosy, i kwiat... "Po co ci ten kwiat?" - zapytał. "Byle jaka primadonna z przedmieścia gustowałaby w tego rodzaju kwiecie". - Mamo, mów dalej o ciotce Gabrieli, opowiedz, co ona robiła! Narzucała na ramiona kapę z łóżka i udawała, że jest królową. A później, co działo się później? - Jego spojrzenie było zimniejsze od jego słów. Zobaczyłam wtedy, że on nie żyje, że to zmarły przemawia do mnie, że patrzy na mnie w ten sposób... Po raz pierwszy wtedy nie bałam się, przestałam się bać. Przeciwstawiłam mu się. "Jeżeli chcesz, to idź sama" - powiedział z uśmiechem, który był również uśmiechem zmarłego. "No to już, przypnij ten kwiat do piersi i idź sama!" - powtórzył, wskazując na drzwi. Wtedy wyskoczyłam biegiem, myślę, że biegłam cały czas, zanim on mógłby mnie zatrzymać... Całymi latami nie chodziłam na żadne zabawy, nigdzie, on nie cierpiał wychodzić ze mną, nasze spacery to było odwiedzanie rodziny, siedzenie godzinami w pozłacanym salonie pełnym zmarłych i fotografii zmarłych i słuchanie identycznych bliźniaczek! Jedna recytowała, a druga śpiewała, później druga recytowała, i tak na przemian... "Ty masz swoje córki", zwykł był mówić. Moje córki... Czy były moje? Bruna była jak wróg, zawsze gotowa do osądzania mnie. Taka twarda. A Oktawia, zawsze obojętna, taka daleka ze swoimi lokami... Pełna wdzięku była ta moja Oktawia, w tych lokach, tuliłam ją, zostań ze mną, mam tylko ciebie! Na to ona popłakiwała, nie, mamusiu, nie chcie, ty mi potargas locki... Wirginia uścisnęła jej rękę. "Nie, nie ten fragment, nie!" - Mamo, ja to już znam, już mi to opowiadałaś, wuj Daniel był na zabawie, już to słyszałam, nie musisz powtarzać! Laura mówiła teraz przytłumionym głosem. Namiętnym. - Spojrzał na mnie. Wtedy zobaczyłam w jego oczach odbicie mojej piękności. Było na tej zabawie tylu ludzi, tyle luster, tyle kandelabrów! Ale żywi byliśmy tylko my dwoje, cała reszta była fałszem, pusta, bez wyrazu jak pomalowany papier... Tylko my dwoje żyliśmy. W zwierciadłach, w kandelabrach, ze wszystkich stron widziałam odbicie moich błyszczących włosów, jakież one były błyszczące... Nigdy już nie rozstaliśmy się. Świtało, kiedy on uścisnął moją dłoń, i zanim usłyszałam jego głos, wiedziałam, co mi powie: Lauro, kocham cię. Czasami myślę, że on w ogóle nie mówił, Lauro, kocham cię. Czasami myślę, że on w ogóle nie mówił, Lauro kocham cię, kocham cię... Zamilkła patrząc w lustro, jakby tam istniał jeszcze obraz dawnej twarzy. Ślady łez lekko rozmyły tusz. Oddychała z trudem. - Mamo, Oktawia uczy się rysunków, któregoś dnia narysowała portret Konrada, był bardzo podobny! Frau Herta powiedziała, że ona ma zdolności, jeżeliby chciała, mogłaby zostać malarką. Mogłaby też być pianistką... - Wtedy ja zamknęłam oczy i pozwoliłam się prowadzić, grano walca. Wszystkie kandelabry wirowały, lustra wirowały i ja wirowałam zupełnie jak bąk, wirowałam i śmiałam się, bo to było zabawne, że nie mogłam się zatrzymać, jak bąk - powtórzyła, zasłaniając twarz rękami. Ramionami wstrząsnął szloch. - Jak bąk... - Mogłaby też zostać śpiewaczką... Laura uniosła głowę. Jej oczy ze śladami tuszu, postarzałe i chytre, uśmiechały się. - Wiedziałam, że gdybym się zatrzymała, upadłabym na ziemię, tuż obok chrabąszcza. A chrabąszcz, kiedy pada na grzbiet, nie potrafi się już podnieść. Wirginia zerwała się na równe nogi. Wchodził Daniel. Szybko ujął w swoje ręce dłonie chorej. Pochylił się: - No i cóż tam, moja kochana? - Danielu, Danielu... Zwrócił na Wirginię zakłopotane spojrzenie. - Prosiłem cię, żebyś nie wchodziła tu sama. - Ależ wuju Danielu, ona zawołała... - Trzeba było mnie wezwać, byłem w gabinecie, zasnąłem w fotelu, dlatego nie przyszedłem wcześniej. - Danielu, chrabąszcz... - Co z tym chrabąszczem? - On powrócił, Danielu, on powrócił. Chciałam się bronić, ale korzenie sięgają głęboko, popatrz, nie mogę już poruszać palcami... Nie mogę już nimi poruszać... Daniel z powagą przyjrzał się jej skurczonym dłoniom. Powoli głaskał po kolei palec po palcu, zdejmując z każdego z nich coś niewidzialnego i odrzucając daleko. - Jeszcze tylko ten tutaj... teraz ten... Gotowe, wszystkie wyrwałem, sama zobacz! Wszystkie! Powolnym, mdlejącym ruchem uniosła dłonie. Opuściła je znowu, odwracając wewnętrzną stroną do góry. - Ach, jaka ulga! Jestem taka zmęczona, chcę się trochę położyć, wiesz, Danielu, jakie one są żarłoczne, ty wiesz... - Tak, są żarłoczne - powtórzył, biorąc ją w ramiona, jakby była dzieckiem. Zaniósł ją do łóżka. - Takam zmęczona... - Zaraz odpoczniesz, nie ma już chrabąszcza, jesteśmy sami, nie ma ani chrabąszcza, ani korzeni, moje kochanie. Wirginia zaczęła się cofać. Oczami pełnymi lęku wpatrywała się w Daniela: mówił, jakby sam był niespełna rozumu. Wybiegła w popłochu i udała się do kuchni. Czuła suchość w ustach. Napiła sią wody, nabierając ją w dłonie. - Pijesz teraz wodę niczym Indianin? - zapytała Luciana. Wychylając się z okna, Wirginia rzuciła pytające spojrzenie na niebo. Zmierzchało. Nagle przypomniała sobie: - A kwiaty? - Jakie kwiaty? - Kwiaty do przyozdobienia stołu, ona będzie jeść kolację przy stole i obstalowała kwiaty... Twarz Luciany w kolorze brązu nabrała wyrazu bóstwa cierpliwego i ironicznego. - Nie ma pieniędzy na kwiaty, moja mała. A ty wiesz, że ona nie może jadać przy stole. Wirginia zacisnęła pięści. "Może, może" - chciała jej odkrzyknąć. Opuściła głowę i w niepohamowanym biegu wypadła na ulicę. Zawołała Margaridę: - Chcę się bawić, pobawimy się! - błagała niecierpliwie, ściskając dziewczynkę za przeguby rąk. - Co byś powiedziała na młynek, ten najmocniejszy, no chodź, wyciągnij bardziej ręce, raz, dwa i... Błękitny pokój przestał istnieć, Daniel stał się postacią z książki, nic już nie istniało, nic, "prędzej, Margarido, prędzej!" - Kręci mi się w głowie, upadnę! - Jeszcze troszeczkę, jeszcze, "tirli tirli liny, tam pod drzewem..." - zaśpiewała krzycząc. I z przeraźliwym, desperackim śmiechem odrzuciła do tyłu głowę. III - Nie siedź, jakbyś kij połknęła, możesz się oprzeć - zauważyła Frau Herta, poklepując Wirginię po plecach. Jej głos nacechowany był pewną wyrozumiałością i jednocześnie lekką irytacją. - I wyjmij rękę z ust. Wirginia zagłębiając się w oparcie samochodu, zaczerwieniła się. Dlaczego Frau Herta zawsze odzywa się do niej tym tonem? Nie było tak ani z Bruną, ani z Oktawią. "Ale żadna z nich nie siada tak jak ja" - pomyślała niepocieszona. Naciągnęła sukienkę na kolana. One są takie naturalne, bez zahamowań, zachowują się, jakby były właścicielkami auta, posiadaczkami tego wszystkiego, nie krępując się innych. Frau Herta nigdy nie musiała im powtarzać: "Bądźcie naturalne". Samochód jechał powoli i Wirginia zaczęła odczuwać niepokój z powodu milczenia. "Teraz ona zacznie zadawać pytania", pomyślała, szukając oczami odpowiedniego tematu. Niemal poczuła, że usta kobiety układają się do wypowiedzenia zdania, jak to zwykle miało miejsce, nim je wypowiedziała. Wolała ją uprzedzić: - Moja matka ma się lepiej. - Ach, jakie to dziwne, właśnie miałam o nią zapytać. Więc czuje się lepiej? - Jest już prawie zupełnie zdrowa. Zapanowało pełne podejrzliwości milczenie. - Prawie zupełnie zdrowa?... No, to chwała Bogu - dodała bez przekonania. Domostwo szare i obszerne wznosiło się na krańcu wielkiego, biegnącego pochyło trawnika, przeciętego zakrętami żwirowanych ścieżek. Cztery sztywne cyprysy wydawały się trzymać straż przed domem. Poza cyprysami nie było ani jednego krzaka, ani kwiatka na trawniku, który wyglądał jak dopiero co strzyżony, "zanadto wystrzyżony", pomyślała Wirginia patrząc ze współczuciem na delikatne źdźbła trawy okrutnie pościnane. W najdalszej, lewej stronie trawnika, pośrodku kręgu utworzonego przez kamienne krasnale, wytryskała fontanna. Nieco dalej, dotykając prawie żywopłotu z fikusów, wznosiła się altana, orzeźwiające gniazdko pełne zielonych paproci, ukochanej rośliny Frau Herty. Wirginia przystanęła w połowie dróżki i rzuciła długie spojrzenie na sąsiedni dom. Czy ta postać, która podglądała przez firankę w oknie... czyżby to był Konrad? Frau Herta powiesiła w szafie w przedpokoju swój wyblakły, granatowy, filcowy kapelusz. Poprawiła krótkie i rzadkie włosy i surowym spojrzeniem obrzuciła się w lustrze, tak jakby odbity obraz był obrazem nieprzyjaciółki, której bezstronnie należało się przyjrzeć. Były to jej codzienne, zwykłe gesty przy każdorazowym powrocie do domu i Wirginia znała je już na pamięć, ale tym razem miała ochotę się śmiać. "Wygląda jak wiedźma. Gdyby miała miotłę, mogłaby wyfrunąć przez okno". - Ładnie pani dziś wygląda, Frau Herto. Czy to nowa suknia? - Nie jestem ładna, i to nie jest suknia, tylko tailleur. Umiesz wymówić to słowo? Ale to nieważne, możesz to nazwać kostiumem - rzekła pobłażliwie. Popchnęła ją w kierunku schodów. - Chodźmy, bo twoje siostry są tam, na górze. Wirginia oparła się, odwracając się do drzwi gabinetu. Były zamknięte. - Przedtem chciałabym zobaczyć się z ojcem... - Teraz pracuje i nie lubi, jak mu się przeszkadza, pomówisz z nim, gdy będziesz wychodzić. I zostaw w spokoju te podkolanówki! - Gumka jest za luźna - tłumaczyła Wirginia, podciągając je do kolan. Poczuła, że rumieniec występuje jej na policzki. "Teraz patrzy na moje paznokcie. Dlaczego mnie nie zostawi w spokoju?" Przytłumione dźwięki pianina przerwały ciszę domu. Frau Herta zatrzymała się na schodach i przechyliła głowę. Wyraz jej twarzy złagodniał, malował się na niej zachwyt: - To Oktawia. Taki sam ma talent do muzyki, jak i do malarstwa. To artystka! - westchnęła. I zwracając się do Wirginii: - Przesłucham ją z lekcji, poczekaj z Bruną w saloniku. - Czy Konrad też tam jest? - Coś ty powiedziała? - zapytała Frau Herta, podnosząc jej brodę. - Kiedy zwracasz się do kogoś, to nie stój tak, nie patrz w ziemię, no, podnieś głowę! Bruna i Oktawia mówią tak poprawnie, one mają klasę. Przypatruj im się, dziecko, musisz się nauczyć! Wirginia cofnęła się. Mąż Frau Herty był pruskim oficerem, który zginął na wojnie. Okropny człowiek, tak powiedziała Bruna, prawdziwy żołnierz o rudych wąsach i grzmiącym głosie. Teraz po raz pierwszy zobaczyła oczy tej kobiety, zimne jak niebieskie szklane kulki; jakby stała przed oficerem. - Powiedziałam, że Oktawia dobrze gra. Kobieta przytaknęła z pewnym zniecierpliwieniem. Nie ukryła westchnienia ulgi, wprowadzając ją do saloniku: - Proszę, porozmawiajcie sobie trochę, nie zabawię długo. Bruna klęczała na dywanie, układając książki na półce. Była pulchniutka i śniada. Gęsta grzywka, która zakrywała jej czoło, dodawała jej twarzy o rysach regularnych, acz nieco ciężkich, pewnej agresywności. - Ściągnij poduszkę i siadaj tutaj - rozkazała siostrze. Szybko ją pocałowała. - No i co powiesz? Jak się czuje mama? Wirginia usiadła i objęła się za kolana. Zniżonym głosem powiedziała: - Nie mów o tym nikomu, ale mnie się wydaje, że się jej pogorszyło. Ostatnimi dniami prawie nie wstaje z łóżka, nawet nie pozwala zapalić światła, leży skurczona w ciemnościach, nie mówi ani słowa, nic nie je, patrzy na coś, nie wiadomo na co... Tylko jemu wierzy. Nie wiem, ile to już minęło tygodni, a on nie chodzi nawet do kliniki, cały czas zajmuje się tylko nią. Trzeba to widzieć, Bruno, trzeba to widzieć! Czasem ona prosi, aby coś zaśpiewał, i wtedy on śpiewa. I mówi, jakby był sam... Zamilkła. Doznała uczucia, jak gdyby popełniła zdradę. - Ale czasem, nagle, ona czuje się lepiej i wtedy wszystko pamięta i tak dobrze rozmawia, musisz zobaczyć, Bruno, jak ona rozmawia! Bruna poprawiła się na poduszce. - A więc z nią jest gorzej - powiedziała tonem, który nie wyrażał ani zdziwienia, ani przygnębienia. Jedynie stwierdzała fakt. - Wiedziałam o tym. - Kto ci powiedział? Zamyślona położyła książkę na półce i wzięła następną, ale ta, jakby przez nią zapomniana, została na jej kolanach. Ciemne oczy wydały się mniejsze. - Nie mogło się stać inaczej, Wirginio. Nasza matka płaci za straszliwy błąd, czy tego nie pojmujesz? Porzuciła męża, córki, porzuciła wszystko i poszła żyć z innym mężczyzną. Zapomniała o swych obowiązkach, zbrukała honor rodziny, popełniła śmiertelny grzech! Wirginia chciała wiedzieć, co to znaczy "zbrukać". Ale się wstrzymała. Bruna mogła się zirytować z powodu jej ignorancji. Wyciągnęła z poduszki wystającą nitkę i zaczęła zwijać ją na palcu. Ale dlaczego mama miała za to płacić? Dlaczego tylko ona? - Ona nie chciała tego, Bruno, ona nie chciała. - Czego nie chciała? - Tego... o tym zbrukaniu. Ogarnięta nagle falą gorąca, Bruna zawinęła rękawy swetra aż po łokcie. Skrzyżowała ręce przyciemnione gęstym meszkiem: - Jak to nie chciała? Jak to? - zacisnęła wargi i rozdęła nozdrza: - Już czas, abyś wiedziała o rozmaitych sprawach, nie możesz przez całe życie występować w charakterze dziecka, słuchaj uważnie: nasz ojciec uwielbiał mamę, zawsze wszystko jej dawał, żyła jak królowa, tak, Wirginio, jak królowa! Po urodzeniu się Oktawii zjawił się w domu, nie wiem przez kogo polecony, nowy lekarz, przystojny, dobrze wychowany... - Zrobiła pauzę. Uśmiech rozchylił jej pełne wargi. - To był doktor Daniel. Nasz ojciec szybko się zorientował, kto to jest, i wypędził go z domu, jak się wypędza diabła. Znikł na jakiś czas, podobno podróżował. Kiedy wrócił, tyś się właśnie urodziła, ale mama była już trochę dziwna, miała rozmaite bziki i ojciec musiał oddać ją do kliniki. Wtedy on się również znalazł w klinice i zaczął ją leczyć, nawet wynajął blisko domek, by ją codziennie odwiedzać w jej pokoju. Czy ty mnie rozumiesz? Kiedy jej stan się polepszył, stało się jasne, że nasz ojciec nie mógł jej przyjąć z powrotem, wyobrażasz sobie, jaki to byłby skandal. - A więc ona dlatego odeszła, że on jej kazał? - A co, twoim zdaniem, miał zrobić? Co? Zakochana w innym mężczyźnie, wszyscy mówili o tym skandalu... - Wzięła z kolan zapomnianą książkę i zaczęła powoli wycierać ją z kurzu. - Jeszcze teraz pamiętam, jakby to było dziś: kiedy weszłam do gabinetu ojca, aby go spytać, czy to prawda, że mama wyjeżdża razem z tobą, był taki smutny, taki smutny, że zaczęłam płakać. Obejmując mnie powiedział, że mama musi wyjechać, że kiedyś jeszcze poznam powody, ale na razie lepiej o niej nie mówić. Byłam małym dzieckiem, ale przysięgam, że w tym momencie poczułam, że ona musiała zrobić coś okropnego, przysięgam ci, że to czułam i czułam również, że tata miał rację. Wirginia załamała ręce i zrozpaczona opuściła je na kolana. Wyobraziła sobie całą scenę identyczną z przedstawioną na okładce broszury rozdawanej na ulicy: mężczyzna w stroju operowym - prawdopodobnie był to hrabia - z wściekłością wyrzucał za drzwi piękną, rozczochraną kobietę, która szlochała, przyciskając do piersi niemowlę. Dużymi, niebieskimi płatkami padał gęsty śnieg. Wzdrygnęła się. - Czy było bardzo zimno? - zapytała. A widząc, że Bruna odwróciła się zniecierpliwiona, szybko dodała: - Czy bardzo płakała? - Nawet nie bardzo. Wyglądała bardzo ładnie - zaczęła Bruna łagodniejszym tonem. - Jej sukienka była z zielonej wełny, a kapelusik czarny, z taką samą woalką. Kiedy mnie objęła, zobaczyłam z bliska jej delikatne uszko, jak różowa muszelka, którą Oktawia trzymała w wiaderku. "Wyjeżdżam" - powiedziała. I wyszła trzymając ciebie za rękę. Przez całe popołudnie czuło się w salonie zapach jej perfum... Wirginia wzruszyła się. Bruna nie przyznawała się, ale tęskniła za matką. Dotknęła jej ręki, próbując ją pogłaskać: - Zapewne już żałowała, czy nie tak? - Żałowała, czego? Czy nie tego właśnie chciała? Czy ten drugi nie czekał już na nią za rogiem? Czy chociaż przez sekundę pomyślała o mnie, o Oktawii, o tobie? Czy pomyślała o ojcu? Spuściwszy oczy, Wirginia po omacku starała się znaleźć inne usprawiedliwienie. Czuła się straszliwie winna. - Ale ona była chora, nie wiedziała, co robi! Bruna zacisnęła usta i odwróciwszy się w stronę etażerki chwyciła tom w czarnej oprawie, porzucony na przedostatniej półce. Niecierpliwie przewróciła strony. - Czy wiesz, co to jest? To Biblia. - Biblia... Ale mówi się, że to grzech czytać Biblię, Bruno! - Dla ciebie grzechem jest czytanie jej, bo jeszcze jesteś dzieckiem. Ja już mogę... - dodała, zatrzymując się na stronie, na której był fragment zaznaczony czerwonym ołówkiem. Uroczystym tonem przeczytała: "Jeżeli mężczyzna będzie spał z kobietą należącą do innego, oboje umrą, bo są cudzołożnikiem i cudzołożnicą, a ty wyrwiesz zło z piersi Izraela". Zamknęła książkę z suchym trzaskiem i z powrotem umieściła na półce. Wirginia zamyśliła się. I nagle zbladła. Złapała siostrę za przegub. - Ale nie mama, nie! Tylko on, prawda? Tylko on! Bruna wyrwała się gwałtownym ruchem i na nowo zaczęła odkurzać książki. Wyglądała na poruszoną. - Kara już na nią spadła - powiedziała niepewnym tonem. Złożyła usta w dziobek: - Ale on nie uniknie kary. Ach, Wirginio, tylko ja wiem, ile nasz ojciec wycierpiał! Ty jesteś najmłodsza, byłaś tam z nimi, nie rozumiesz pewnych rzeczy. Oktawia, piękna Oktawia myśli tylko o swoich lokach, o swoich rysunkach, większą uwagę zwraca na Alice niż na ojca... - Alice? - To kotka, która tu się pojawiła. Ojciec może tylko na mnie liczyć. Jak mogłam ich żałować? A ojciec? Kto pożałuje ojca? Wirginia poruszyła się na poduszce. Rozmowa znowu przybierała niebezpieczny obrót. - Bruno, a dziadek i babcia, aktorzy... Oni zginęli w pożarze, czy nie tak? - W jakim pożarze? - W pożarze teatru... Czy nie było pożaru? - Zamilkła. Znów dochodziły słabe tony fortepianowych ćwiczeń. - Słyszałam, że spalili się... Bruna niecierpliwym gestem odepchnęła poduszkę i podniosła się. - Co za głupstwa, dziecko! Nie było żadnego pożaru. Oni zmarli śmiercią naturalną, co to za wymysł? Kto ci to powiedział? - Nikt, chyba mi się przyśniło - wytłumaczyła, podciągając podkolanówki. Wtedy zauważyła, że Bruna nosi już długie pończochy. Pantofle bez obcasów były w rodzaju tych, które Oktawia nazywała butami do chodzenia po górach. Ale pończochy już były długie. Popatrzyła na nią z szacunkiem, od stóp aż do czubka głowy. "Jeszcze gotowa zostać zakonnicą". - Dziwaczna jesteś, Wirginio. Przestań myśleć o tych głupstwach - dodała, głaszcząc ją niezdarnie. - Dobrze by było, żebyś zamieszkała tutaj. - Wuj Daniel powiedział, że będzie rozmawiać z ojcem. Czy wiesz coś o tym, Bruno? Ja przeniosę się tutaj, on powiedział, że niebawem pomówi z ojcem! - Świetnie! Ty nas potrzebujesz. Frau Herta weszła popychając przed sobą wózek z herbatą. Za nią weszła Oktawia ubrana całkowicie na biało, pantofle też były białe, dokładnie wyczyszczone. Jedyną barwną plamę stanowiła zielona wstążka, którą związane były jej złotawe włosy, spadające w obfitych lokach aż na ramiona. W przeciwieństwie do Bruny wyglądała na nieśmiałą i delikatną. Z uwagą podniosła dzbanek z sokiem pomarańczowym. - Jak się ma nasza Wirginia? Dlaczego się nie zjawiała? - zapytała uprzejmie, lecz chłodno. Nachyliła się, aby pogłaskać łaciatą kotkę, która wsunęła się przez uchylone drzwi: - Czy znasz tę pięknotkę? No, Alice, przywitaj się z twoją siostrą... Bruna popchnęła kotkę nogą. Energicznym ruchem ukroiła ciasto. - Nie pytasz o mamę? Oktawia odstawiła szklankę i dokładnie otarła kąciki ust rogiem serwetki. Zwróciła na Wirginię spokojne spojrzenie. - Wiesz, bardzo chciałabym ją odwiedzić, ale tatuś nie pozwala, nie chciałam się upierać... Jak ona się miewa? Wirginia spuściła głowę. Pomyślała o biednej twarzy z ciemnymi śladami makijażu. Pomyślała o postaci znikającej w fałdach sukni. I próbowała przełknąć kawałek ciasta, który zapychał jej usta. - Ma się lepiej - powiedziała słabiutkim głosikiem. - Trochę zeszczuplała, ale jest taka ładna... Frau Herta podniosła z ziemi grzankę, którą Oktawia rzuciła kotce. Nachyliła się i dotknęła ramienia Wirginii: - Nigdy nie mów z pełnymi ustami. Czując płomienie na twarzy, oczekiwała perlistego śmiechu Oktawii lub surowego spojrzenia Bruny. Ale Oktawia przeglądała ilustrowane pismo, a Bruna wyciągała z woreczka druty do trykotażu. Żadna z nich nie dała po sobie poznać, że słyszała owo skarcenie. Wtedy wzruszyła się. "Zrobiło im się mnie żal". - Wirginio, dziecko, przestań obgryzać paznokcie! - poprosiła Fr~aulein wydając westchnienie i zabierając wózek. - Kiedy dorośniesz, będziesz panną o brzydkich rękach. Czy ci to nie przeszkadza, moja droga? - zapytała Oktawia. Oczy miała zwrócone na ilustrowane pismo, jak gdyby mówiła do kogoś, kto tam się znajdował. - Twoje palce będą grube, zniekształcone... Bruna usiadła w fotelu. Ułożyła na kolanach motki wełny. Sprawdziła druty. - A cóż to szkodzi, że jak dorośnie, będzie miała brzydkie ręce? Są rzeczy ważniejsze od rąk, nieprawdaż? Wirginia siadła głęboko w fotelu i kilkakrtnie zamrugała oczami, aby ukryć łzy. Najbardziej ze wszystkiego zdenerwowała ją obrona Bruny. Ach, Oktawio! Oktawio!... Rzuciła ku niej spojrzenie. Ale twarz Oktawii ponownie wyrażała obojętność kogoś, kto nic nie widzi i nic nie słyszy. "Podobna jest do mamy", pomyślała, czując, że jej uraza stygnie. Gdy się taką stawała, nie można jej było dotknąć. Miała ochotę zbić się po twarzy za to, że się z byle powodu czerwieniła, po oczach, że się tak łatwo napełniały łzami. "Donosiciele" - było to słowo, jakim nauczycielka piętnowała tych, którzy skarżyli na kolegów. Donosiciele. - A jak się miewa Daniel? - zapytała Oktawia, zamykając pismo. Pogłaskała kotkę. - On jest przystojny. Ma ręce takie... - Oktawio! - przerwała jej Bruna. - Usta ze złości ściągnięte w dziobek stawały się okrutne. - Tatuś nie chce, aby wymawiano to imię, ty o tym wiesz. Oktawia zwróciła ku siostrze niewinną twarz: - Ale tatusia nie ma teraz tutaj. - Ja nie żartuję! Zapominasz, że nasza matka przez niego utraciła niebo. - Ale ona, moja droga, wcale tak nie myśli.. Teraz udziałem ciszy stało się zimne pobrzękiwanie drutów od robótki. Wirginia uśmiechnęła się pod nosem. Solidaryzowała się z Bruną, ale jednocześnie odczuwała tajemniczą przyjemność zawsze wtedy, gdy Oktawia mówiła o Danielu. Znów wychwalała jego dłonie... Co za mania z tymi dłońmi? "tak jak i matka", pomyślała, zwracając niespokojne spojrzenie na oszkloną szafę, stojącą obok półki. Przez szybę mogła zobaczyć część zabawek, które przechowywała Frau Herta. Już od dawna obie się nimi nie bawiły. Ale zabawki jeszcze tam tkwiły, jakby w oczekiwaniu, że ktoś przyjdzie i zbudzi je ze snu: porcelanowa lalka wyglądała, jakby spała na kolejce elektracznej, najładniejsza lalka Oktawii, nawet do niej podobna. Wirginia uśmiechnęła się do lalki i gestem udającym pieszczotę pogłaskała poręcz fotela. Wtedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego: Oktawia, jakby zgadła jej myśli, podeszła do szafy, wyjęła lalkę i położyła na jej kolanach. - Weź ją sobie, kochana - wyszeptała niedbałym tonem. I pochylając się nad Bruną: - Jaki wspaniały ten kaftanik! Czy to dla sierot ze żłobka? - Nie oczekując odpowiedzi wzięła do ręki blok rysunkowy: - Bardzo bym chciała pomagać, ale jestem niezręczna, potrafię robić tylko te gryzmoły... Bruna przechyliła głowę na ramię: - Co za skromność... Wirginia zachichotała. Było wspaniale, kiedy obie sobie dogryzały. Czuła się wtedy silniejsza, jakby należąca do grupy. - Gdyby nie to, że Konrad stale mnie popiera... - ciągnęła dalej, jakby nie było żadnej przerwy. Oparła blok na kolanach i zaczęła rysować. - Wiesz, że on zaczął już egzaminy? Letycja również. Bruna nic nie odpowiedziała. Wirginia przycisnęła lalkę do piersi. A gdyby on tu teraz przyszedł? - Jakie egzaminy? - spytała, aby coś powiedzieć. - No, egzaminy... - powiedziała zimno Oktawia. Odsunęła blok, aby przyjrzeć się rysunkowi z pewnej odległości. - Letycja boi się, że będzie powtarzać rok, ale Konrad ma zapewnioną promocję. Wirginia zmarszczyła brwi. Letycja. Z trudem przypomniała sobie siostrę Konrada: była wysoka, koścista i miała żółte zęby. - Czy ona jest jeszcze w internacie? - Jest w półinternacie, jak my - odpowiedziała Bruna nie podnosząc oczu znad robótki. - Teraz jest naszą sąsiadką. Oktawia znów zaczęła rysować. Lekki kosmyk włosów opadł jej na twarz. - Konrad staje się coraz przystojniejszy, a ona coraz brzydsza... - I uprzejmym głosem dodała: - Nikt nie uwierzy, że tych dwoje to rodzeństwo, nie do wiary. Z każdym dniem ona staje się coraz chudsza, niczym szczapa. - Ale ona już była taka szczuplutka - zaryzykowała zręcznie Wirginia. Zauważyła, że Bruna, przed chwilą taka urażona, nagle się ożywiła. - To teraz z nią gorzej? - Gorzej - jęknęła Oktawia, gryząc czubek ołówka. - Stała się chłopcem, ale takim bez wdzięku... Wirginia zwróciła wzrok na lalkę. Nagle zrozumiała: Bruna nie lubiła Letycji, coś musiało zajść między nimi. I Oktawia tym się kierowała, próbując je pogodzić. - Wcale nie uważam, że wygląda gorzej - zaczęła Bruna, pozorując zmęczenie. - Rzeczywiście schudła i jest za wysoka. Wygląda jak chłopak... - Ach! Bruno - wykrzyknęła Oktawia, otwierając szeroko jasne oczy. - Nie ma na tym świecie nikogo innego tak pozbawionego wdzięku, wiesz o tym. - Zwracając się do Wirginii: - W niedzielę byliśmy na farmie Afonsa i urządziliśmy tańce. Żebyś widziała tę biedaczkę, jak się kręciła, wymachiwała tymi swoimi długachnymi rękami i nogami, jak się zwijała cała niby pająk... Zgadzam się, że ma ładne włosy. I dobrze gra w tenisa. Ale nie wymagaj od niej niczego więcej. Bruna starała się odzyskać zgnębiony wyraz twarzy. Nie udało się jej. Rozkoszowała się. - A fonso nie byłby zachwycony, że tak mówisz. - Afonso? A dlaczego miałoby mu się nie podobać? - powtórzyła niewinnie Oktawia. - Jeżeli on stale ucieka przed nią!.... Ja wiem, kim on jest zainteresowany, wiem. Nastąpiła pauza. Wirginia ukradkiem rzuciła wzrok na Brunę, która robiła na drutach z większą szybkością. Nie było więc już wątpliwości, że ona lubiła Afonsa i była zazdrosna o Letycję. Ale jak może ktokolwiek polubić Afonsa - zdziwiła się, zapinając sukienkę lalki. Jest taki niezdarny, głupi, wszystkich wokół zanudza tą swoją wystającą brodą, zawsze podniesioną do góry. I ten okropny śmiech. Mieszka z dziadkami na farmie i mówi o sobie, że jest poetą. "Jestem Afonso - powiedział od razu, gdy ją pierwszy raz spotkał. - Już zapewne słyszałaś o mnie, czy nie? A jeżeli nie słyszałaś, to jeszcze usłyszysz, moje dziecko. Jeszcze usłyszysz". Musisz zobaczyć farmę - szepnęła Oktawia, pukając ołówkiem w Wirginię. Rzuciła okiem na rysunek. Wyrwała kartkę, powoli zmięła ją, aż przeistoczyła się w małą kulkę. Zaczęła rysować na następnej stronie. - Pamiętasz, Bruno, jaki wspaniały był ten piknik? Wiesz, Wirginio, nad brzegiem rzeki rośnie wielkie drzewo, jego dolne gałęzie prawie dotykają wody. My się wieszamy na nich i trzymamy nogi w wodzie, ale tylko wtedy, kiedy Frau Herta jest daleko, bo inaczej dostałaby ataku; nigdy nie widziałam nikogo ogarniętego większym strachem przed utonięciem niż ona. Przypomina Alice. - Kto był na pikniku? - My... ja, Bruna, Konrad, Letycja i Afonso. Szykowaliśmy podwieczorek, kiedy Konrad wszedł na drzewo, wdrapał się na ostatnią gałąź i stanął tam na palcach z rozłożonymi ramionami, uwaga! Pofrunę! Raz, dwa, trzy... i buch w wodę! Wpadł w ubraniu i w butach, we wszystkim! Obie roześmiały się, a Wirginia towarzyszyła im uśmiechem. To był ten rodzaj rozmowy, którego bała się, a jednocześnie tęskniła za nim. Dlaczego Afonsowi nigdy nie przyszło na myśl zaprosić ją także? Dlaczego? Zacisnęła w dłoni złotawe loki lalki. Z całej grupy tylko Konrad traktował ją z taką samą cierpliwą łagodnością, z jaką odnosił się do Oktawii i do Bruny. Ale Konrad był z nimi od zawsze, stale im towarzyszył; nigdy sobie nie przypomni, aby o nią zapytać, domagać się jej obecności, "ale dlaczego nie zaprosicie Wirginii?" Poczuła się opuszczona, pozostawiona na boku. - Gdyby nie był tak dobrym pływakiem - zauważyła Bruna. - A pamiętasz, jak ciebie ukoronował? Co za wariactwo... - Ukoronował? - jak echo powtórzyła Wirginia. - Bo zrobił piękną koronę z bluszczu i nie uspokoił się, póki nie włożył na jej głowę korony, i to w pełnym galopie, oboje galopowali jak wariaci, to było szaleństwo, konie mogły były się przestraszyć... - I już innym tonem: - Dlaczego Letycja nie chciała razem z wami wejść do rzeki? Ten odcinek był płytki, ponadto Fr~aulein pozwoliła... Nawet nie włożyła kostiumu. Czy Fr~aulein nie pozoliła? - Naturalnie, że pozwoliła. Ale Pani Letycja Szczapa nie chciała, aby pan Afonso Chuda Bródka odkrył, że kiedy się rozbierze, nic z niej nie zostanie, tylko nitka makaronu zanurzona w wodzie... Sprytna mała, co? Bruna przytaknęła z powagą. I jakby na dźwięk jakiegoś sygnału obie wybuchnęły śmiechem. Wirginia lekko się uśmiechnęła. To prawda, że kiedy one obie zgadzały się w jakimś punkcie, czuła się odepchnięta. Weszła Frau Herta, już w kapeluszu naciągniętym aż po brwi. Przyniosła książkę, którą podała Brunie. - Przygotujcie się, panienki, już czas na lekcję francuskiego. - Zwróciła się do Wirginii: - Chodź, moje dziecko, samochód już czeka. Zostaw tę lalkę. Idziemy. - Ale Oktawia mi ją dała... Rzadkie brwi zbiegły się pod rondem kapelusza. Nie ukrywała głębokiej zazdrości o wszystko, co należało do Oktawii. - Dałaś jej, Oktawio? - Jasne, czy pani myśli, że ja bawię się jeszcze lalkami? - spytała delikatnym głosem. Położyła rękę na ramieniu Wirginii. - Na przyszłą sobotę urządzimy piknik na farmie. Czy chciałabyś pójść również? Wirginia zwróciła ku siostrze rozjaśnioną twarz. Czy chciałaby? Ona jeszcze o to pyta. Tak bardzo by chciała. - Czy naprawdę mogę? Oktawia nie odpowiedziała. Złapała blok i pokazała jej rysunek: - Zgadnij, kto to! Na papierze widniała owalna, delikatna twarz, wyłaniająca się spośród gmatwaniny włosów. Oczy były spokojne, ale w tym spokoju czaiło się coś strasznego. - Czy to ty, Oktawio? - Nie, to mama. Czy nie jesteśmy do siebie podobne? Czyż nie? - wyszeptała, wpatrując się w rysunek z nie przeniknionym wyrazem twarzy. I już miała zgnieść arkusz, kiedy Wirginia jej przeszkodziła. Wówczas obojętnym ruchem ofiarowała jej rysunek. I pozwoliła pocałować się w policzek: - Powiedz mamie, że stale o niej myślę. Odwiedzimy ją, gdy będzie się lepiej czuła, teraz to na nic... Włosy Oktawii były pachnące i świeże, jakby dopiero co umyte. W nagłym porywie entuzjazmu Wirginia chciała ją uściskać, tak jak to zrobiła z lalką, ale Oktawia już się odsunęła. Bruna pożegnała ją skinieniem ręki: - Nie zapomnij powiedzieć mamie, że bardzo się za nią modlę. Co noc odmawiam kawałek różańca. Niech cię Bóg prowadzi. Wirginia w milczeniu podążyła za Frau Hertą. Mijając drzwi gabinetu, dotknęła błagalnie jej ramienia: - Czy mogę?... - No dobrze, ale tylko na chwilę, twój ojciec ma teraz ważną pracę, nie należy mu przeszkadzać. Gabinet był obszerny, ale ciemny, półki wypełniały ściany aż pod sufit. Zasłony w kolorze wina były odsłonięte. Jednakże, mimo że dzień był jasny, światło, które dochodziło do stołu, było słabe i skromne. Wirginia zbliżyła się na palcach, z przejęciem wdychając ten ciepły zapach książek, dymu i skóry. Natercio odłożył pióro i podniósł głowę. Uśmiech rozchylił jego usta. Wyciągnął śniadą i owłosioną rękę. - Jak się masz, Wirginio? Niech cię Bóg błogosławi - dodał, dotykając plecami oparcia krzesła. Zapalił fajkę i zlustrował ją ostrym spojrzeniem. Wydawało się, że chce się w niej czegoś dopatrzyć. - A więc?... Wirginia czuła, jak podkolanówki opadają jej wzdłuż nóg, ale nie miała odwagi, aby je podciągnąć. "Czego on we mnie szuka?" - Tęskniłam za tobą, ojcze. - Ja też tęskniłem. Co słychać u ciebie? - Jestem jeszcze trzecia w klasie, ale pani Otylia już mi powiedziała, że na przyszły miesiąc przesunę się na drugie miejsce. - Naprawdę? Jak to dobrze - powiedział, głaszcząc ją po głowie. Gest ten był ciężki, twardy. - Jesteś pilniejsza od twoich sióstr. Oktawia bardzo się opuściła. Wirginia spuściła błyszczące oczy. "Tak, on mnie kocha, on mnie kocha!" - Nie lubię rachunków... Rozciągnął wargi w nic nie znaczącym uśmiechu. Przygryzł fajkę. - Chcę, żebyś miała dobre stopnie, bo niedługo będziesz uczęszczać do tej samej szkoły, co twoje siostry. To szkoła u sióstr, wyśmienita szkoła. Będziesz w półinternacie tak jak i one; idziesz wcześnie, obiad masz na miejscu. Ten reżym będzie dobry dla ciebie. - Czy ojciec mówi to poważnie? Och, tato, jestem taka zadowolona! Tak bardzo chciałam... - Zamilkła, była zanadto wzruszona, aby mówić dalej. Widziała się już w mundurku o szerokiej fałdowanej spódnicy w oliwkowym kolorze. I w białej bluzce. A te uroczyste czarne pończochy, fascynowały ją, długie, czarne pończochy. - A obiad jest rzeczywiście w szkole? - W szkole. Po południu samochód będzie po was przyjeżdżał. Wirginia spojrzała na niego. Drżała z emocji. Po prawej stronie ust miał głębszą zmarszczkę, zdradzającą miejsce, gdzie trzymał fajkę. Zauważyła, że ta strona twarzy wygląda na starszą od drugiej. "A co z ojcem? Kto się nad ojcem ulituje?" - Ostatnio mama pytała o ojca. On opuścił głowę. Miał błyszczące, czarne włosy. Położył kciuk na wygasającym żarze fajki. - Czy niczego ci nie brak, Wirginio? - Niczego. Frau Herta z niecierpliwością przekręciła gałkę u drzwi. - Idziemy, moja droga?... - Idź z Bogiem, córko - powiedział wyciągając do niej rękę. I dopiero wtedy zauważył rulonik, który ściskała pod pachą. - Co to jest? Wirginia rozwinęła rysunek. Przez jakiś czas patrzył na kartkę. Ale wyraz jego twarzy pozostał nieporuszony. - To portret mamy. - Wiem. Oktawia dobrze rysuje - skomentował obojętnym głosem. Z powrotem chwycił za pióro. - Możesz już uprzedzić twoją nauczycielkę, żeby przygotowała sprawozdanie o postępach w nauce, potrzebne nam jest takie sprawozdanie. To do świadectwa o przeniesieniu, nauczycielka wie, jak to zrobić. Wirginia chciała zapytać, kiedy on po nią pośle, chciała mu jeszcze powiedzieć, jak bardzo czekała na moment, kiedy się przeprowadzi, "ojcze, taka jestem zadowolona, że będę tutaj mieszkać!" Ugryzła się w język. Wyszła. Byłoby błędem iść sobie, a równocześnie czuła, że błędem byłoby, gdyby została. Spotkały Oktawię, która wracała z ogrodu. - Co ty tu robisz, Oktawio? - spytała Frau Herta. - Miałaś przygotować lekcje, nieprawda? - Myślałam, że zostawiłam tam moją gramatykę. Kryjąc się wśród żywopłotu z fikusów, Konrad przeszedł do ogrodu sąsiedniego domu. Wirginia pobladła. Była pewna, że guwernantka też go dostrzegła. Ale ona nie pokazała po sobie, że coś zauważyła. - Ach, ta główka!... Idź przestudiować jeszcze czasowniki, bo zaraz wrócę. Vite, vite!... Oktawia schyliła się w pełnym gracji ukłonie. Odwracając się do Wirginii, uśmiechnęła się niewinnie: - Zapomniałam o czymś... - zaczęła cichym głosem. Uśmiech jej przeszedł w głośny chichot. - Wyobraź sobie, że każdego ranka anioł budzi Brunę pocałunkiem, co o tym myślisz? - Rozwarła ramiona naśladując powolny ruch skrzydeł: - Anioł... Twarz Frau Herty spłonęła rumieńcem szczęścia. Odsunęła się udając zirytowanie, a Wirginia podążyła za nią śmiejąc się, aby jej się przypodobać. Aż nagle przypomniała sobie: farma! - A więc jedziemy tam w sobotę, tak, Oktawio? Oktawia stała oparta o framugę drzwi. Z roztargnieniem nawijała na palec pasmo włosów. - Jedziemy? Dokąd? - Na farmę! Pochyliła się, aby pogłaskać kotkę, która wcisnęła się pomiędzy jej nogi: - Alice, podaj łapkę i powiedz do widzenia naszej siostrze, ot, tak... Do widzenia, Wirginio, do widzenia! Może do ciebie napiszę, och tak, może... zanuciła, biorąc kotkę na ręce. Wirginia zagłębiła się w poduszki samochodu. W sobotę nikt już nie będzie pamiętać, aby ją zaprosić. Rzuciła ostatnie spojrzenie na oba domy, tak bliskie i tak do siebie podobne. A Konrad? Chciała dostrzec żywopłot z fikusów, przez który on uciekł. Poczucie osamotnienia otoczyło ją jak jakaś zasłona. Tam zostawiała ojca, siostry, sąsiadów, Konrada i Letycję - wszystkich, którzy ją fascynowali, chociaż wśród tej fascynacji odczuwała pewien lęk. Tam pozostała herbata z puszystym ciastem i filiżanki w niebieskie kwiatki, wszystko takie pachnące, takie spokojne... Kolacje. Ojciec zajmował miejsce u szczytu stołu. Służący w wykrochmalonej bluzie podawał dania. Apetyt, jaki czuła, i wysiłek, aby nie okazać zachłanności, z jaką rzucała się na pozłacane torty, które Oktawia przyjmowała ze znudzeniem, a Bruna odmawiała: "nie chcę przytyć"... Mówiły mało, ale w chwilach milczenia nikt nie oczekiwał w napięciu krzyku, który mógł był dojść z jednego z pokoi. Wieczory były spokojne, przeplatane rozmowami i zabawami. Konrad zjawiał się prawie każdego popołudnia, pojawiała się też Letycja, aby powiększyć grono. Afonso, chociaż mieszkał na farmie, był przy wszystkim obecny. A tematy powszednie. Gry. Czasem Oktawia śpiewała słabym, ale melodyjnym głosem: "Au clair de la lune@ Mon ami Pierrot...@" Widziała siebie pośród tego grona. Mówiła ze swobodą i wszyscy słuchali jej z zachwytem. Konrad mógłby zagrać na pianinie, ale wówczas nie Oktawia by śpiewała. "Śpiewaj jeszcze, Wirginio!" proszono by. I Frau Herta przytaknęłaby: "To artystka!" Sobota na farmie. Miała taki sam wielki słomkowy kapelusz jak dziewczyna z kalendarza i taki sam strój, szeroką spódnicę rozpostartą na kwitnącej murawie. Konrad przybyłby galopem, niosąc tryumfalnie koronę z bluszczu... Zamknęła oczy. Teraz wchodził na najwyższą gałąź drzewa, "będę fruwał, Wirginio, pofrunę!..." Frau Herta położyła na jej kolanie kościstą dłoń: - Spałaś? Jesteśmy na miejscu. IV Pączek róży rozkwitał w szklance z wodą. "Ukradła z jakiegoś ogrodu" - wywnioskowała Wirginia, przypominając sobie śniade ręce Luciany zanurzające łodyżkę w szklance. - "Zawsze przynosi mu kwiat na stół". Uważnym spojrzeniem objęła małe pomieszczenie, które było gabinetem Daniela. Wszystko było dokładnie takie samo, jak w dniu, w którym weszła tu po raz pierwszy. Jednak wydawało się, że na meblach, na wydeptanym dywanie, na książkach leży cienka warstwa kurzu, tak cienka, że prawie niedostrzegalna, ale wystarczająca, aby nadać wszystkiemu matową atmosferę opuszczenia. Od chwili kiedy Laurze pogorszyło się, on prawie nie opuszczał jej sypialni i od dawna nie widziała go, jak się przeciąga w starym fotelu, co zawsze robił po kolacji, siedząc i słuchając muzyki. Zostawiał drzwi otwarte, aby usłyszeć, gdyby chora go zawołała. Ale w tym czasie ona już wcześnie zasypiała, posłuszna jak uczennica. A on czytał do późnej nocy, gdy cicha muzyka płynęła z patefonu. Płyty, które przegrywał, były zawsze te same i miały dźwięk zużytych, mocno sfatygowanych. Ale on powtarzał je bez przerwy po dziesięć, dwadzieścia razy. Wirginia, leżąc w łóżku, przyzwyczaiła się do tej odległej, a jednak wyraźnej muzyki. Początkowo wydawała się jej bezsensowna. Ale pewnej nocy, w ciemnościach pokoju, słuchając płyt, o których już wiedziała, że są częścią albumu Beethovena, odebrała je z tajemniczym odczuciem wspólnictwa. Muzyka zawierała intrygę i rozplątywała tę intrygę jak zaprzyjaźniona z nami osoba, która przyszła nas odwiedzić, osoba wielce przyjazna, ale dziwna, której raz zbiera się na płacz, a drugi raz na śmiech, i która co pewien czas powtarza początek historyjki: "Wiesz co, Wirginio, opowiem ci, jak pewnego razu..." Te historyjki zaczynały się dobrze, ale nagle zmieniały kierunek na zupełnie nieprzewidziany i pojawiał się temat nie mający nic wspólnego z początkiem, rozgałęział się... Były tam skargi, protesty, które znała już na pamięć, "teraz nastąpi wściekłość, ale zaraz przeminie..." I rzeczywiście, zaraz potem napływały dźwięki łagodne, powolne, jakby znużone tym wybuchem. I znowu historyjka obsesyjnie powracała: "Wiesz co, Wirginio, opowiadałem ci..." Był to przyjaciel trudny i smutny, dlatego należałoby mieć do niego cierpliwość. Wirginia przesunęła dłonią po albumie z płytami. Czubkami palców obwiodła jedną po drugiej złote litery "Beethoven". Cichutko zagwizdała początek tej historyjki, której nigdy nie umiała zakończyć: "Podobnie mówiła matka. On też był zapewne obłąkany". Zwróciła spojrzenie na pączek róży stojący na stole. Jej twarz stężała. W rozwijających się płatkach widziała ciemną twarz Luciany. Podeszła bliżej. Obok skórzanej teczki w kolorze nasyconej zieleni stała ramka, również zielona, z gałązkami koniczyny w rogach. W dawnych czasach listki zapewne były złote, ale teraz nosiły już tylko ślady zmatowiałego złota. Na rozsłonecznionej fotografii Laura uśmiechała się do niewidzialnego fotografa. Plecy miała wyprostowane i ręce spoczywające łagodnie na poręczach wiklinowego krzesła. Wyglądała jak beztroska dziewczynka z rozpuszczonymi włosami i w swetrze. Wirginia, patrząc jeszcze na fotografię, już myślała o wczorajszym ranku, kiedy spotkała chorą tak właśnie spokojną, z bluzką zapiętą aż po szyję i z włosami lekko ściągniętymi do tyłu, nie związanymi na karku. Dodało jej otuchy, gdy zobaczyła ją w tak dobrym stanie, zaczęła nawet wierzyć, że będzie możliwe... A dlaczegóż by nie? - pomyślała, biorąc w swe ręce wychudłe dłonie. Policzki były zapadnięte, a kiedy się patrzyło z bliska, spojrzenie jej miało wyraz znużenia. Jednakże w ruchach, w głosie, nawet w spojrzeniu było coś, co ją czyniło prawdziwszą, bardziej realną, choć postać jej zdawała się znikać, jak sny w ciemnościach. "Mamuśku, posłuchaj! - zaczęła z zapałem. - W szkole była zabawa, taka piękna, szkoda, że nie widziałaś!" - dodała, klękając koło tapczanu. I opowiedziała jej ostatnie wydarzenia, niektóre wyolbrzymiając, niektóre zmyślając, nadając opowiadaniu gorączkowy ton wesołości. "Każda z dziewczynek przedstawiała jedną z pór roku. Ja... - zobaczyła się wśród tych odrzuconych, w głębi sali, ze wzrokiem wbitym w scenę, z rękoma mnącymi program: - Ja byłam Wiosną. Pani Otylia zrobiła nam sukienki z marszczonej bibułki, moja była cała różowa, w kwiatach, a na głowie miałam... - Tu w pełnym galopie przebiegł Konrad koronujący Oktawię. - Na głowie miałam koronę z bluszczu! Moja koleżanka Natividade była Jesienią, weszła tańcząc na palcach z tacą pełną owoców. Nagle poślizgnęła się na makówce i upadła wraz z tacą na zaproszonych gości, ach! mamo, nie możesz sobie wyobrazić, jakie to było zabawne...!" Laura roześmiała się, opuściwszy głowę na piersi, ale kiedy uniosła ją z powrotem, twarz miała wyraz bezsilności. Splotła dłonie: "Kochany mój, obiecałeś mi!... Tylko nie klinika, obiecałeś, powiedz, że mnie kochasz i że zawsze będziesz ze mną, powiedz!" - błagała głosem pałającym miłością. "Zapewne pomyliła mnie z Danielem", pomyślała Wirginia, odstawiając fotografię na miejsce. "Ale dlaczego z nim, dlaczego?" Wzruszyła ramionami. Obłąkani mają takie pomysły, nigdy nic nie wiadomo... Otworzyła kałamarz. Był suchy. Bezmyślnie przejechała palcami po skórzanej teczce, lekko zdrapując rozpryski atramentu, zauważalne na jednym z rogów. Następnie zakręciła szklaną popielniczkę, przez której środek biegła głęboka rysa. Dotknęła z wierzchu popiołu i przesunęła rękę, aż dotknęła nią szklanki. Wtedy szybkim, zdecydowanym ruchem chwyciła pączek róży i schowała go do kieszeni fartuszka. Nagle poczuła, że ktoś stoi za jej plecami, tuż przy drzwiach. Wzdrygnęła się. "To Luciana". Opierając się chęci odwrócenia, aby sprawdzić, kto to, zaczęła cichutko gwizdać udając, że przygląda się książkom na półce. "Powiem, że wzięłam pączek, aby go włożyć do książki" - zdecydowała i odwróciła się do drzwi. Był to Daniel. Ręce trzymał w kieszeniach, w oczach miał wyraz niepokoju. Odrastający zarost kładł się niebieskawym cieniem na cerę koloru wosku. - Czy mogę ci w czymś pomóc, Wirginio? Na jej wargach pogwizdywanie stało się tylko podmuchem bez melodii. Zjawiający się tak niespodziewanie Daniel wydał się jej inną osobą, nieznajomym, ale tak zmęczonym, że pierwszym jej odruchem było podbiec do niego, objąć go i powtórzyć jego pytanie: "Czy mogę ci pomóc?" Zauważyła zielony krawat, który nosił lekko skręcony. "Zzieleniały smok, którego zmiażdżył święty Jerzy, może niekiedy udawać niewinnego baranka. Trzeba mu stawić czoło - przestrzegały ją ściśnięte usta. - Trzeba mu stawić czoło!" - Chciałam słownik - skłamała, wbijając paznokcie w płatki kwiatu. - Jest takie słowo, które nie wiem, co znaczy... Powoli przesunęła ręką po grzbietach książek. Złapała jedną i otworzyła. - Jaką masz wątpliwość? - Pozwól, wuju Danielu, ja sama znajdę - odpowiedziała szybko. Zaczęła przerzucać kartki tomu, szukając jakiegoś słowa, jakiegokolwiek, które by mogło posłużyć za pretekst dla jej obecności w tym miejscu. I nagle rzuciła na Daniela chytre spojrzenie: - Zaczyna się na z... To słowo brzmi zbrukać, zbrukać... Jest tutaj! - I z triumfem przeczytała: - zbrudzić, zaplamić, zanieczyścić. - Czy to słowo było ci potrzebne? Takie ciężkie, złe słowo. Ale są ludzie, którzy tak postępują z innymi, Bruna powiedziała, że zna takie osoby, które zbrukały inne. A Bruna nie kłamie. Daniel usiadł w fotelu. Spuścił wzrok na swoje buty pozbawione połysku. - Wirginio, jesteś jeszcze małą dziewczynką i nie powinnaś... - Uderzył rozpostartymi dłońmi o kolana. Wydawało się, że mówi sam do siebie, roztargniony i wyczerpany: - Pan Bóg wie, że zrobiłbym wszystko, aby przynajmniej ją uratować. Wszystko, mój Boże, wszystko. Zamilkł, zaciskając szczęki. Wirginia ostrożnie zbliżyła się. I wtedy zobaczyła, że jego oczy są pełne łez. Ach! jakże trudno było nienawidzić go w tym momencie. "Bruno, on jest tak zmartwiony, że zanika we mnie uczucie wściekłości, może później wróci, ale teraz nie!" W kieszeni jej ręce otwierały się i zamykały wokół zgniecionego kwiatu. Kolec ukłuł ją w palec. Był to sygnał. Głos Bruny, głęboki jak ból ukłucia, powrócił nieubłaganie: "A ojciec? Kto się ulituje nad ojcem?" Stąpając do tyłu, odwróciła od Daniela swą zastygłą twarz. Błędnym wzrokiem popatrzyła na stół i wreszcie zatrzymała go na zdjęciu Laury, która wyglądała, jakby cierpliwie czekała na znak od fotografa, aby podnieść się i odejść. - Czy jej się pogorszyło? - Chyba chciałaś mi powiedzieć coś innego, Wirginio? Już nie chcesz? Co? Wiatr rozchylił okno. Poruszyły się wypłowiałe zasłony. Wirginia pochyliła głowę na ramię, rozłożyła ręce. - Nie wiem, wuju Danielu, nie wiem, co chciałam przedtem powiedzieć. On wsparł głowę na oparciu fotela. Uśmiechnął się. - Nie?... Wirginio, zrobiłaś teraz taki sam gest, jaki robiłaś będąc ot, taką małą... Kiedy ktoś się żegnał i odchodził, ty patrzyłaś w stronę, w której ta osoba znikła, tak samo rozkładałaś ręce i powtarzałaś: "ach! skoncila się!..." To wprowadzało jakiś smutek, bo miało się wrażenie, że ta osoba nigdy więcej nie wróci, że rzeczywiście wszystko jest skończone! Że właśnie skończyło się... - Co się skończyło? On rozłożył ręce, naśladując jej gest. Następnie zapalił papierosa. Jeszcze się uśmiechał: - Nic, moja droga, myślałem o czymś innym. Wirginia podeszła bliżej, zniżyła głos: - Jej się pogorszyło, prawda? A Bruna powiedziała, że... że jak dojdzie do pewnego punktu... - Ja to wiem. Ale u niej nie dojdzie do tego stopnia. - Więc wyzdrowieje? Długo nie odpowiadał. Spojrzał na nią: - Nie. Nachylając się nad nim, pełna bólu, Wirginia złapała go za ramiona: - Ale ona nie umrze, prawda, wuju Danielu? To nie będzie tak? Mów, wuju Danielu, powiedz! Podmuch wiatru otworzył okno. Zasłony prawie dotykały sufitu. I w tej chwili wszystko się znowu uspokoiło. On spojrzał na stalowe niebo. - Co ty rozumiesz przez śmierć? Pytanie zaskoczyło ją. Podniosła kciuk do ust i zaczęła językiem wygładzać obgryziony paznokieć. Umrzeć, umrzeć... Pomyślała o Izabeli, bliźniaczej siostrze Margaridy. Umarła w miesiąc po pierwszej Komunii, i wszystkie uczennice z katechezy poszły ją zobaczyć. Była ubrana na biało, z wieńcem ze sztucznych lilii na czubku głowy i z wiązanką jaśminu w ręku. Wyglądała na bielszą i tak zadowoloną w swojej różowej trumience, że nikomu nie chciało się płakać, kto na nią spoglądał. "Wola boska", mówiła matka, wycierając nos w czystą chusteczkę; tego dnia wszystko w ich suterenie wydawało się bardziej czyste i spokojne. Również śmierć wydała jej się czymś jasnym. Prostym. Wolą boską. "To silna wola" - pomyślała. Przypomniała sobie jaskółkę, którą pewnego ranka pochowała w pudełku od butów, pod brzoskwinią; w parę dni potem wykopała ją, aby zobaczyć, co się z nią stało. To była śmierć. - Robaki zjadają ludzi. On dotknął jej ręki. - Ale człowiek to nie tylko to, rozumiesz? W tym ciele jest coś jakby tchnienie, i to jest to, czym człowiek jest naprawdę, Wirginio. Wraz ze śmiercią to tchnienie wyzwala się, odchodzi w dal, przenika wszystkie strefy, staje się zupełnie wolne, tak, wolne... Ciało gaśnie jak lampa, stygnie jak... - Tu Daniel zrobił pauzę, przebiegł wzrokiem dokoła. - Zupełnie jak żelazko do prasowania, które wyłączasz: kiedy wyjmujesz wtyczkę, żelazko stygnie, stygnie i przemienia się jedynie w martwy przedmiot, bez ciepła, bez życia. Różnica polega na tym, że ciepło elektrycznego żelazka zanika, gdy zostaje ono wyłączone, gdy tymczasem ciepło twoich rąk, błysk w twoich oczach, to tchnienie, to ostatnie tchnienie... - Zamilkł. Zmrużył nieco oczy, w których odbijał się całkowity spokój: - Ach, moja droga, gdybym mógł ci to wytłumaczyć! Smutne jest to, co się teraz dzieje, a nie to, co ma nadejść w przyszłości. - Rozumiem, wuju Danielu, rozumiem, wuj chce powiedzieć, że śmierć dla mojej matki byłaby lepsza od życia. Ale... jeżeli ona wyzdrowieje, jeżeli będzie mogła żyć jak wszyscy? Wrzucił do popielniczki niedopałek papierosa. - Pewnego razu, kiedy byłem młodszy niż ty dzisiaj, siedziałem przed moim domem na brzegu studni i bawiłem się lusterkiem. Mieszkałem na dosyć dzikiej fazendzie. Studnia była wyschnięta i takie ładne było odbicie lusterka przebiegające jak światło latarki po ciemnych ścianach, wiesz, jak to jest, prawda? Ale nagle lusterko mi wypadło i rozbiło się tam, w głębi. Byłem zrozpaczony, miałem ochotę rzucić się do środka, aby zebrać kawałki mojego lusterka. I wtedy ktoś - myślę, że to był mój ojciec - zabrał mnie stamtąd za rękę i pocieszył mówiąc, że na nic to się nie zda, bo nawet gdybym złożył jeden kawałek z drugim, nigdy więcej lusterko nie byłoby takie jak przedtem. Widzisz, Wirginio, ja patrzę na Laurę jak na rozbite lusterko: człowiek może spaść na samo dno i sklejać kawałki, ale wtedy wszystko to, co ono odbije, niebo, drzewa, ludzi, wszystko będzie takie, jak ono samo, rozbite na tysiące fragmentów. Słuchaj uważnie, smutne jest nie to, co może nadejść... na przykład śmierć. Smutne jest to, co się dzieje w tej chwili. Ona ma chorą głowę, chore serce... I nie ma na to lekarstwa. Tylko to tchnienie, tam w środku, nadal jest doskonałe, jak lusterko, zanim upadnie na ziemię. - I ono idzie do Boga? - Po śmierci? Tak, idzie do Boga. Wirginia skierowała wzrok na niebo. Na lekcji religii ksiądz nazywał to duszą. Jeżeli była czysta, szła prosto do boskiego ogrodu, który błyszczał jak słońce, z rumianymi i pulchnymi aniołkami fruwającymi po całej przestrzeni w grupach, z kwiatami, i masą kwiatów wyrastających z obłoków, z klombów ułożonych koliście wokół złotego tronu. Większe anioły grały na harfach... Skupiła się. Jaki dźwięk wydają harfy? Nie, harfy nie były dobre, lepsze są skrzypce, które ona dobrze zna; a więc większe anioły grały na skrzypcach. A pośrodku tych wspaniałości piękna, przepiękna mama klęczy u stóp Boga. Odwróciła się do Daniela. Wydawało się, że jest zagłąbiony w lekturze książki, którą wziął ze stołu. Czytał szeptem: "Last night I flew into the tree of death;@ sudden an outer wind did me sustain;@ and I, from feathered poppet on its swing,@ wrapt in my element, was bird again.@ Zamilkł, zamknął książkę i uśmiechnął się do małej twarzyczki wyrażającej powagę i pytanie. - Są to wiersze, Wirginio, angielskiego poety, przyjdzie czas, że poznasz je wszystkie - dodał, podając jej książkę. - Już teraz weź ją sobie. To autor, którego pokochasz. Wzięła książkę i przycisnęła ją do piersi. Gdyby Bruna ją taką zobaczyła, nigdy by jej nie wybaczyła. Ale Bruna była daleko, "nikt się o tym nie dowie". Daniel, gdy to mówił, miał spojrzenie spiskowca. Uśmiechnęła się do siebie. Niepewnymi krokami ruszyła ku drzwiom. Zatrzymała się i wskazała na album z płytami: - Wuju Danielu, czy on też był obłąkany? Daniel podniósł się, zapalił papierosa. - Beethoven? Nie, on nie był szaleńcem... Ale wszyscy oni byli inni, rozumiesz? Przede wszystkim Beethoven, który był bardzo nieszczęśliwy. Głuchy, brzydki... Przerwała mu z ożywieniem: - Ach, to dlatego! - Co, dlatego? - Bo był brzydki, wuju Danielu. Dlatego czasami był taki wściekły, jakby chciał przeklinać... Więc grał. Bardzo źle jest być brzydkim. Daniel ujął ją pod brodę. Pogłaskał. - Ależ moja kochana, dlaczego tak mówisz? - Bo jestem brzydka. - Ty, brzydka? Skąd ta myśl?!... Posłuchaj, Wirginio, jesteś jeszcze małą dziewczynką i wszystko to nie ma żadnego znaczenia, dziewczynki powinny być dobre i zdrowe, to tylko jest ważne. Ale kiedy dorośniesz, wtedy będzisz ładna, jestem pewien, że będziesz bardzo ładną panienką! - Lekko przesunął dłonią po rozczochranej głowie: - Będziesz brunetką, spokojną jak popołudnie, o nieco zawoalowanej piękności. I będziesz miała oczy zdziwione, połyskujące jak u gazeli... - Gazeli? - To takie zwierzątko o długich nogach i wielkich oczach, jak twoje. Będziesz kochać muzykę i poezję. I pewnego dnia pokochasz księcia, który klęknie u twych stóp: "Wirginio, moje królestwo czeka na ciebie!" - Nie, nie! - wykrzyknęła pośród głośnego śmiechu. - A ja powiem, że nie, i książę zamieni się w żabę! W ciszy, która nastąpiła, mogła usłyszeć swój własny śmiech, który powoli cichł. Matka unosząca się wśród chmury aniołów, książę dosiadający białego rumaka, fascynująca wizja jej przyszłej twarzy - wszystko to znikło jak bańka mydlana, kiedy dotknie ziemi. - A Luciana? Odwrócił wzrok od małej twarzyczki, która przybierała dawny nieufny wyraz. Przebiegły. Skończyło się oczarowanie. - Co ma do tego Luciana? - Czy ona nadal będzie tutaj? Z wami? Chcę powiedzieć, że wówczas, kiedy mnie już tu nie będzie... - Tak, zostanie tutaj, jeśli będzie chciała. Jest naszą przyjaciółką, czy nie tak? Ale posłuchaj, Wirginio, nie przejmuj się już innymi, ja będę dbał o twoją matkę, Luciana będzie dbać o mnie, z kolei ktoś się nią zaopiekuje, nie myśl tyle o nas, myśl teraz o sobie, gdy zamieszkasz z siostrami i z ojcem, w takim pięknym domu, myśl o waszym wspólnym życiu, o waszej nauce i zabawie... My damy sobie radę, bądź spokojna. Wyobraź sobie, że jesteś na łodzi, która niedługo zatonie, i musisz szybko przesiąść się na inną, rozumiesz? - A wuj? Zaśmiał się cicho: - Już ci powiedziałem, moja droga, muszę zostać tutaj do końca, jestem kapitanem. A kapitan nie może uciekać! - dodał, prostując się. Zmienił głos. Zmnrużył wilgotne oczy. - Chcę, żebyś wiedziała, Wirginio, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. I że bardzo cię kocham, słyszysz? Nie szkodzi, że mnie nie lubisz, ja to rozumiem, tym się też nie przejmuj. Teraz idź na obiad, bo zbliża się czas twojej lekcji. Wspięła się na palce, aby pocałować go w policzek: "Ale ja ciebie lubię, wujku Danielu! Nie powinam ciebie lubić, Bruna mi zabroniła, ale mimo wszystko lubię cię!" Zmieszana opuściła ręce. Zła była na samą siebie. Z uczuciem nienawiści, bo zauważyła, że odgadł jej gest, odwróciła się od niego i uciekła. V Ach! Tamto popołudnie... Oktawia zamknięta w pokoju, nie pragnąca nikogo widzieć, Bruna i Letycja całkowicie pogodzone. Konrad nieobecny. I Afonso ze swym obrzydliwym uśmieszkiem, "oj! cała twoja ręka będzie się lepić!"... Wirginia objęła poduszkę i ugryzła róg powłoczki. Dlaczego nie rzuciła mu lodami w twarz? Gdyby przynajmniej Konrad się zjawił... On jest taki dobry, taki delikatny, nawet nie wykonując najmniejszego ruchu, nie mówiąc ani słowa podnosił ją na duchu. Ale Konrad zawsze był tak daleko! Dlaczego nawet Frau Herta zachowywała się inaczej? "Bruna, Letycja i Afonso zaszyli się w altanie, zostań tam z nimi", powiedziała zaraz, gdy tylko weszła. Zapytała ją o Oktawię, choć w rzeczywistości myślała o Konradzie. Kobieta zwlekała z odpowiedzią, przygładzając włosy przed lustrem w holu. Wyglądała na zawiedzioną, bez cechującej ją energii wojskowego, który dokonuje inspekcji. Z pewną przychylnością poprawiła kołnierzyk od bluzki. I łagodnie wyszczotkowała filcowy kapelusz, zanim go powiesiła na wieszaku. Westchnęła: "Oktawia zamknęła się w pokoju, jest w złym humorze, nawet mnie nie chciała widzieć". Wirginia pragnęła znać powód, ale guwernantka jedynie złożyła wargi jak to zawsze robiła, zanim wypowiedziała jakieś zdanie. I nic nie odpowiedziała. Wtedy zauważyła pod mankietem jej bluzki głębokie i świeże zadrapanie, które sięgało aż do dłoni. "Frau Herto, czy pani się skaleczyła?" Kobieta szybko ukryła zadrapanie. Zniecierpliwiła się: "To nic takiego. Idź, dziecko, idź do nich, zaniosę tam podwieczorek". W altanie spotkała jedynie Afonsa leniwie rozciągniętego na ławce, ostro zarysowana broda zwrócona była ku górze. "Dobry wieczór, panienko Wirginio", i uśmiech jego przeistoczył się w chichot, jakby powiedział, coś najbardziej śmiesznego w świecie. Ona usiadła zmieszana, kuląc pod siebie nogi, aby ukryć podkolanówki, które zsuwały się pod kolana. Czuła, że przygląda się krytycznie jej sukience, zapewne domyśla się, że została przerobiona. Nienawidziła go. "Gdzie Bruna?" - zapytała. Wzruszył ramionami: "Zdaje się, że poszła kupić lody wraz z Letycją, zaraz wrócą". Na stole leżał zapomniany blok do rysunków. "Oktawia jest chora", przypomniała sobie, że otwierając blok należałoby coś powiedzieć. Wolałaby, aby on coś mówił, bo gorsze od skwaszonego głosu były jego usta uśmiechające się bez powodu. "Wcale nie jest chora, to z powodu kota, nigdy nie widziałem, aby ktoś tak płakał po śmierci kota". Zdziwiła się: "To Alice zdechła?" Uderzając od niechcenia palcami po mankietach spodni, aby strzepnąć niewidzialny pył, głośno ziewnął. Konrad i on nosili już długie spodnie. Chociaż Konrad ubierał się starannie, robił wrażenie, jakby się tym nie przejmował; Afonso tymczasem nie tylko zwracał uwagę na cudze ubranie, ale również na swoje, głaszcząc stale mankiety koszuli i sprawdzając buty. "Nazywała się Alice? - zapytał z afektacją w głosie. - Bo dzisiaj rankiem znaleziono ją martwą, otrutą. - Zrobił pauzę. I z dramatycznym gestem: - Tajemnica! Oktawia i Konrad pochowali zwierzątko tam, pod cyprysem, w pudełku z kwiatami. Było to wzruszające. A teraz wylewa morze łez". Wirginia opuściła przestraszony wzrok. Przypomniała sobie zadrapanie na ręku Frau Herty. "Ale dlaczego? - pomyślała zaskoczona. - Dlaczego?" Zbliżyła się do Afonsa. W swym podnieceniu nie zauważyła uśmiechu, z jakim ją obserwował. "Czy Oktawia kogoś podejrzewa?" - zapytała. Położył palec na ustach na znak milczenia: "Wszyscy podejrzewają wszystkich! ale ja to wyśledzę, jak mawiał Scherlock". I na palcach, robiąc gesty, jak gdyby coś podejrzewał, wyszedł z altany. Wirginia wtuliła głowę w poduszkę. Co za popołudnie... Jak Bruna i Letycja mogą go lubić? I dlaczego tak nagle stały się przyjaciółkami? Wtem zobaczyła je i wybiegła na ich spotkanie. Ale Bruna pozdrowiła ją zimno. A Letycja zanadto była przejęta nieobecnością Afonsa, aby być serdeczną. "Czy nie było go tutaj razem z tobą?" - chciała wiedzieć, zanim się z nią przywitała. "Był tu, ale wyszedł nie mówiąc, dokąd idzie, więc nie wiem..." Bruna poczęstowała ją kubeczkiem lodów: "Kupiłam dla niego, ale może ty chcesz?..." Chociaż wiedziała, że Bruna miała nadzieję, że ona ich nie przyjmie, nie miała siły odmówić. Wtedy niespodziewanie wrócił Afonso. "Szukałem was! - wykrzyknął udając zmęczenie. Zniżył głos: - Wirginia robi dochodzenie w sprawie kotki, czy nie tak, Wirginio? - I wskazując na lody: - Patrz, kapie na twoją sukienkę. Ojej! twoja ręka będzie się teraz lepić"... Szybko zlizując krem, który rozpuszczał się i spływał po brzegu kubka, zdecydowała się za jednym zamachem połknąć te lody, które ją paliły; ach! po co je przyjęła i dlaczego Afonso nie przestaje się uśmiechać? "Patrzy na moje paznokcie", pomyślała, zagłębiając palce w zdeformowanym, waflowym kubeczku. Lody wyskoczyły jak pestka. Wtedy wciągnęła je w usta, mrużąc oczy, aby postrzymać łzy. Letycja odrzuciła do tyłu włosy koloru popielatozłotego. Przypominały jej włosy Konrada, włosy i oczy, duże, również szare, lekko opuszczone w kącikach. Z powodu chudości ręce i stopy wydawały się jeszcze większe. Wzięła Afonsa pod rękę: "Przecież nie będziemy tak stać tutaj przez całe popołudnie, wymyślmy jakiś program, zaproponuj coś!" Bruna spojrzała na zegarek: "Możemy pójść do kina zaraz po podwieczorku..." Afonso ziewnął ponownie. - "Czy Konrad jest tam? - zapytał, wskazując brodą na sąsiedni dom. - Myślałem, że sobie z nim porozmawiam" - dodał ospale. Letycja ożywiła się: "No właśnie, możemy zjeść podwieczorek w domu, mama przyjmuje parę przyjaciółek, będzie zachwycona, jak was zobaczy. Idziemy? - nalegała, zwracając ku niemu błagalny wzrok. - Są paszteciki, które tak lubisz..." Wirginia szybko poprawiła podkolanówki. Podwieczorek w domu Konrada? Ach, jak cudownie będzie zobaczyć znowu ich matkę, tę miłą kobietę, która traktowała ją z taką samą słodyczą, jaką darzyła Brunę i Oktawię: "Jaka ładna jesteś, Wirginio - powiedziałaby prowadząc ją za rękę. I pokazałaby ją przyjaciółkom: - To jest Wirginia, przyjaciółeczka mojego syna. Pewnego dnia pobiorą się..." Wszystkie oczy z ciekawością zwróciłyby się na nią, a pomiędzy nimi oczy Konrada, tak samo szare jak u jego matki i o lekko opadających kącikach. W porywie entuzjazmu złapała Afonsa za rękę, zachęcając go, jak to zrobiła Letycja. Wtedy spojrzał na nią. I powolnym wzrokiem przesunął po jej sukience, jakby pytał: - "Ty też idziesz? Ale w tym?..." Poczuła, że pod tym spojrzeniem twarz ją pali. Opuściła głowę udając, że poprawia pasek. Bruna wzięła ją za rękę: "Czy nie wolisz na nas zaczekać? Pani Lili ma gości, nie spodoba jej się ten najazd..." Letycja przerwała. - "Najazd? Ależ mama was uwielbia! Pozwólcie Wirginii pójść również..." Bruna rozprostowała fałdy na spódnicy mundurka: - "Ale Fr~aulein idzie już z podwieczorkiem, będzie zła, jeśli nie zastanie przynajmniej... Zostaniesz, Wirginio, prawda?" Letycja zrobiła ruch, "w końcu wy wiecie to lepiej". Przyjrzała się jej z troskliwą uwagą: "Ona nadal nie jest podobna ani do ciebie, ani do Oktawii..." Bruna uśmiechnęła się. "Wirginia do nikogo nie jest podobna". Mrugając z desperackim wysiłkiem, aby powstrzymać łzy, Wirginia pobiegła w kierunku fontanny: "Umyję ręce", oznajmiła, nie odwróciwszy się. Przelazła przez krąg krasnali, usiadła na kamieniu i zanurzyła palce w szemrzącej strużce wody. Słyszała jeszcze powolny głos Afonsa robiącego jakąś uwagę, a następnie śmiech Bruny. Zacisnęła szczęki: "Nie będę płakać, nie będę płakać!" Kiedy spojrzała za siebie, Afonso jako ostatni przełaził przez żywopłot z fikusów. Jeszcze doszedł do niej przytłumiony odgłos rozmów. Potem nastąpiła cisza. Wytarła ręce o brzeg sukienki znajdując przyjemność w tym, że się jeszcze bardziej zmięła. Padła plecami na wilgotną trawę i melancholijnie zajęła się wynajdywaniem rozmaitych przedmiotów w zarysach chmur: wiedźma... zamek... drzewo... Kiedy Frau Herta przyszła z podwieczorkiem i spytała o resztę, wskazała jej sąsiedni dom. - "Dlaczego nie poszłaś z nimi?" - zdziwiła się. - "Bo oni mnie nie chcieli" - odpowiedziała prosto. Po raz pierwszy Fr~aulein okazała się solidarna, sympatyczna; ona również cierpiała, Oktawia zamknęła przed nią drzwi, "nawet mnie nie chciała widzieć"... Podała Wirginii mleko i ciasto. Odmówiła. Niczego nie chce. Niczego? Owszem, chciałaby natychmiast wrócić do domu i być przy matce. Opowiedzieć jej całą masę historyjek, a w odpowiedzi chora mówiłaby o chrabąszczu, o korzeniach. Nieważne, że każda z nich jak gdyby tkwiła zamknięta w swej muszli. Ale byłyby sobie bliższe. Wirginia zostawiła poduszkę w spokoju i usiadła na łóżku. Podniosła z podłogi zeszyt i otworzyła go w momencie, gdy Luciana wchodziła do pokoju. - Jeszcze nie śpisz? - Uczyłam się, mam tutaj skomplikowane zadanie... Luciana oparła się o framugę drzwi, wyciągnęła z kieszeni pilnik i zaczęła opiłowywać paznokcie. - Twarz dziewczyny z kalendarza cała jest wytłuszczona. Ktoś maumyślnie zasmarował ją tłuszczem. Czy to ty? - Za każdym razem kiedy dzisiaj wchodziłam do kuchni, tyś tam była. Nie mów mi więc, Luciano, że... - Nic nie mówię, tylko ci opowiadam. Wirginia skrzyżowała nogi. Uśmiechnęła się. - Mam nowiny. Chciałabyś je znać? - Nie obchodzą mnie. No już, wkładaj koszulę. - Ale muszę rozwiązać to zadanie. Jutro mam egzamin. - Czy przejdziesz na następny rok? - Och, na pewno!... Teraz jestem druga w klasie. Pani Otylia powiedziała, że nigdy nie spotkała nikogo, kto by miał taką pamięć jak ja. - Dobrze jest mieć taką pamięć... Kładąc się na brzuchu, Wirginia swunęła twarz pomiędzy żelazne pręty łóżka. - Tyś się uczyła, prawda Luciano? Gdzie? - Wychowywałam się u sióstr w sierocińcu. - Czy były dla ciebie dobre? - Dobre - powtórzyła jak echo Luciana. - Pewnej niedzieli, gdy usługiwałam do stołu, ściągnęłam z talerza jednej z zakonnic kawałek mięsa... Ona bardzo lubiła mięso. - Ona, to znaczy kto? Luciana lekko przesuwała pilnikiem po powierzchni paznokcia u kciuka. Miała wyraz uparty jak ktoś, kto chce dobrze wytrzeć lustro bez połysku. - Moja siostra. Leżała chora w szpitaliku. Ściągnęłam to mięso dla niej, ale Matka Przełożona zobaczyła. Za karę zostałam bez obiadu i zamknięta w wieży kaplicy. Tkwiłam skulona pod dzwonem przez całe popołudnie, całą noc, zapomniano, że tam jestem... Z początku bardzo się bałam. Noc była ciemna i niczego nie mogłam dostrzec prócz tego dzwonu nade mną, jakby z otwartymi ustami, jak gdyby chciał mnie połknąć... Ale czas mijał i nagle przestałam odczuwać i strach, i zimno. Spędziłam tam całą noc zupełnie rozbudzona. - A twoja siostra? - Następnego dnia, kiedy Matka przyszła po mnie, nie chciałam już zejść na dół, niechby mnie zostawili w dzwonnicy, wszystko było lepsze od tego, tam, w dole. - I innym już tonem, jakby dopiero teraz usłyszała pytanie: - Moja siostra zmarła w Wielką Sobotę. Była delikatniejsza ode mnie. Wirginia, zamyślona, uspokoiła się. Luciana była silna, odważna, dobrze byłoby mieć ją przy sobie. Ożywiła się. - Gdybyś mi mogła pomóc, Luciano, to kto wie, czy mama nie wróciłaby do ojca! Gdyby wróciła, to pewna jestem, że wreszcie wyzdrowiałaby! - Jasne, że wyzdrowiałaby. "Jasne, że..." Zacisnęła pręty łóżka, aż zbielały jej czubki palców. Miała ochotę rzucić się ku tej niewzruszonej twarzy i podrapać ją, aż znikłby ten uśmiech schowany w głębi. "Ty dobrze wiesz, że ona nigdy nie wyzdrowieje, ty o tym dobrze wiesz!" - chciała krzyknąć. Opuściła oczy zamglone łzami. - Tyle nowin mam ci do opowiedzenia... - Już ci powiedziałam, że mnie nie interesują. - Na pewno cię zainteresują! Wuj Daniel już mnie uprzedził, że będę mieszkać w domu mego ojca, myślę, że jeszcze w tym tygodniu tam się przeprowadzę. Słyszałaś już o tym? Luciana schowała pilnik do kieszeni. - A matka? Matka? Chcesz wiedzieć, czy ona pójdzie do kliniki? To chcesz wiedzieć? - Zbliżyła kciuk do ust i oblizała go, jakby był cały w miodzie. Następnie opadła ciężko na łóżko, zwrócona twarzą do sufitu: - Luciano, czy wiesz, ile deseczek jest tutaj? Którejś nocy je policzyłam, zgadnij! Powiedz, tak mniej więcej... - Włóż koszulę. - Luciano, poczekaj, nie odchodź jeszcze - poprosiła przekręcając się na brzuch. Uniosła się na łokciach. Uśmiechnęła się niewinnie. "Udaje, że ją to nic nie obchodzi, ale nie odejdzie, póki jej nie powiem. Zrobiła się jeszcze czarniejsza. Gdyby mogła, zabiłaby mnie". - Wuj Daniel powiedział, że jest kapitanem statku i że dlatego musi pozostać do końca. Ale ponieważ statek tonie, ja muszę przejść na inny... - Tak jest, szczury uciekają pierwsze. - Luciano, posłuchaj! Zostań jeszcze chwilkę, słuchaj... - Chwyciła za pręty łóżka. Głosem cichym, ale gwałtownym, powiedziała: - Ona nie pójdzie do kliniki, wuj Daniel na to nie pozwoli, rozumiesz? Mama wyzdrowieje, będą całe życie razem, słyszysz? Czy dobrze słyszysz, Luciano? Luciano!... Lekko zaskrzypiały stopnie schodów. I spokój wrócił do domu. Przekręcając się na łóżku powoli, aż do wezgłowia, Wirginia ponownie objęła poduszkę i wbiła wzrok w ścianę, na której wymalowane były zielone gałęzie na białym tle. W pierwszej chwili były tylko niewinnymi gałązkami paproci splecionymi jedna w drugą, tworząc koronkę. Ale powoli spośród zarysów tych listków wyłaniać się zaczęły haczykowate nosy, rozczochrane włosy, czujne oczy. Nad komodą plama na liściu przybrała kształt straszydełka w białej spódniczce baletnicy. Wirginia zaczęła się bawić, zamykając raz jedno, raz drugie oko, na zmianę: wtedy straszydełko zaczęło tańczyć. Nagle odniosła wrażenie, że ono zbliżyło się do niej. Zamknęła oczy i ukryła twarz w poduszce. "Głupstwo, to tylko paproć, w domu Margaridy jest cała doniczka, kiedy zamieszkam z ojcem, zostawię lalkę Margaridzie, ona jest taka miła. Luciana też jest miła, nigdy więcej nie będziemy się kłócić..." Naciągnęła kołdrę, aż zakryła głowę. "Z Bogiem się kładę, z Bogiem wstaję, z Bogiem się kładę, z Bogiem..." W kolorowym śnie zobaczyła się na rozległym trawniku w takiej samej sukni i w takim samym kapeluszu jak dziewczyna z kalendarza. Konrad ukazał sę na koniu mającym złotą uprząż: "Czy w tym królestwie mieszka panna Wirginia?" - uprzejmie pytał, rozglądając się wokół. Chciała mu odpowiedzieć: "Jestem tutaj!", ale poczuła, że gęsty, płynny tłuszcz spływa jej po twarzy. Pobiegła do fontanny z krasnalami, aby się obmyć. Kiedy wróciła, Konrad już znikł. Chciała go zawołać, ale ktoś zamknął jej usta dłonią: stała tam Bruna, bosa, z aniołem pod rękę. "Będę świętą", powiedziała, opierając głowę na ramieniu anioła. Anioł, nawijając na palec lok włosów, z powagą przytaknął. Był śniady, ale miał w sobie coś, co przypominało Oktawię. "A co z kotką?" - zapytała, dotykając jego skrzydeł. Wtedy anioł zaczął się lekko uśmiechać, wskazując na dom unoszący się we mgle. Poznała go: to był dom ojca. W jednym z okien ukazała się Laura. Była przytomna, tak jak na fotografii stojącej u Daniela na stole. "Mamusiu!" - chciała krzyknąć. Ale dom zaczął się rozrastać, rósł wysoki i biały wśród sosen. W jednym z zakratowanych okien zamiast matki zjawiła się bezzębna starucha z tępym uśmiechem na ustach. Przerażona rozejrzała się wokół: Bruna i anioł już zniknęli. Usiłowała biec, ale nogi ciążyły jej, jakby miała na sobie buciki z żelaza. Wtedy upadła na kolana, zakryła twarz i w tym momencie usłyszała okrzyk odległy, a jednocześnie tak bliski, jak gdyby dochodził spod poduszki. Wirginia usiadła na łóżku. Czuła suchość w ustach, ręce były mokre od potu. Spojrzała w kierunku drzwi. Ten krzyk... Czy to był sen? Drżąc zawinęła się w kołdrę, wyskoczyła z łóżka i na palcach podeszła do poręczy schodów. Wydawało się, że cały dom śpi. Która to może być godzina? Ach, żeby to już był dzień! - Wuju Danielu, wuju Danielu!... Drzwi od błękitnego pokoju otwarły się bezszelestnie i blady promień światła padł na korytarz. Daniel, stąpając chwiejnym krokiem, ukazał się w drzwiach. Jego oczy, widziane z góry, wyglądały jak dwa otwory wydrążone w twarzy. Zęby lśniły w wymuszonym uśmiechu. - Czy potrzebujesz czegoś, Wirginio? Był jeszcze ubrany i w ręku trzymał strzykawkę. - Usłyszałam krzyk... - Miała kryzys, ale już minął, teraz powoli zasypia. Idź się położyć, moja droga, wszystko już jest w porządku. - Rzucił spojrzenie na pokój. Zrobił nieokreślony gest. - Wszystko w porządku, idź się położyć. Dobrej nocy. Starając się nie patrzeć na paprocie na ścianie, Wirginia położyła się na wznak, przeżegnała się i nakryła aż na głowę. "Nie chcę, by mi się przyśnił taki zły sen, nie chcę, nie chcę" - powiedziała mocnym głosem, jakby ktoś miał temu zaprzeczyć. Zamknęła oczy. "Z Bogiem się kładę, z Bogiem wstaję, z Bogiem się kładę..." TEraz nad trawnikiem świeciło wielkie czerwone słońce, a pośrodku słońca święty Jerzy, siedzący na białym rumaku, wbijał kopię w paszczę smoka. Daniel, który w jakiś niejasny sposób związany był z Konradem, przybył ze zwitkiem gazy w ręku. Zaczął rozwijać gazę, która wężowym ruchem przesunęła się po trawniku aż do domu z okratowanymi oknami... Szamocząc się z sobą, aby uniknąć widoku bezzębnej megiery, zakryła oczy. Słońce zgasło. Usłyszała wtedy głos Konrada. Mógł to być również głos Daniela: "Dobranoc, Wirginio!"... Rozluźniła mięśnie. Uśmiechnęła się. I wyciągając ramiona zaczęła pogrążać się w ciemności..nv Część pierwsza (c.d.) VI Zaczęła liczyć niebieskie kwiatki na obrzeżu talerza. I pomyślała o kwiatach w niebieskim ogrodzie, one też musiały być równie delikatne... Każdego ranka były podlewane przez jasnowłose anioły, które spacerowały grupkami, trzymając się za ręce. Sami blondyni? No tak, sami blondyni, nawet Izabela, która umarła czarną, w niebie stała się białą, dużo ładniejsze są białe anioły, mogłaby rozpuszczać włosy aż do ramion, tak jak Oktawia... Być czarnym, to smutne, w niebie powinna istnieć tylko radość. - Jedz, Wirginio. Twój obiad jest już zimny. Drgnęła. Ten głos był zimniejszy od jedzenia, odsuniętego na środek talerza. - Nie, ojcze, jestem już bardzo najedzona. - Chcesz powiedzieć, że jesteś już syta? REsztka uśmiechu, który zapomniany błąkał się jeszcze w kącikach ust, szybko znikł. - Tak, jestem syta. - Nie nabieraj tyle na talerz, aby potem wszystko zostawić, nie należy tak robić. I nie krzyżuj sztućców, połóż je zwyczajnie koło siebie, nóż obok widelca, jedno przy drugim. Popatrzyła na białoszary móżdżek, wydatnie odbijający od ryżu. Przez ten labirynt przebiegały jedna po drugiej wszystkie myśli wołu, niektóre zapewne tkwiły tam jeszcze zagubione - te ostatnie myśli z godziny śmierci, kiedy poczuł zapach krwi swoich zgładzonych przed nim kompanów. Z obrzydzeniem odsunęła talerz. Było coś ponurego w przeżuwaniu myśli, mogłyby ożyć i ona by je poznała, i sama stałaby się wołem, a to byłoby najgorsze ze wszystkiego! Ale czy byłoby źle stać się wołem, puszczonym wolno na zielonym pastwisku...? - Wirginio, ty mnie wcale nie słuchasz? Zniknęła ze snu łąka, na której już leżała, przeżuwając delikatne trawy. Odwróciła się do Natercia i spostrzegła, że on tak samo składa usta jak Bruna, kiedy się złości. Poczuła, że twarz jej płonie. Zaczęła z powrotem jeść. Lekkie pobrzękiwanie sztućców rozprysło się na dźwięki małej, zimnej wojny metali. Dlaczego ten wzrok tak nią poruszył? Co ojciec miał jej do powiedzenia? I dlaczego nie powiedział? Gdy Bruna i Oktawia były obecne przy kolacji, wszystko stawało się łatwiejsze: Bruna komentowała sprawy szkoły lub żłobka, on zadawał pytania co do lekcji i chociaż Oktawia mało się odzywała, roztargniona i znudzona, to jednak o jedną osobę przy stole było więcej. Ale w czasie obiadu była z nim sama, bo obie siostry jadały w szkole, a Fr~aulein wolała jadać w pokoju kredensowym. Tak więc musiała samotnie stawć z nim twarzą w twarz. W pierwszych dniach jeszcze rozmawiała, śmiała się. Ale zaczęła spostrzegać, że jej słowa i śmiech przeważnie pozostawały bez odpowiedzi. Powoli wszystkie tematy poczęły zamierać i teraz nie wiedziała już nawet, o czym ma mówić. - Czy chcesz jeszcze deseru? - Nie, jestem syta - powiedziała, odsuwając talerz. Przypomniała sobie, że nie powinna go odsuwać, i szybko przysunęła go do siebie. - Bardzo dziękuję. Zamyślona złożyła serwetkę. Już minął tydzień, jak się przeprowadziła. Cały tydzień. I tak naprawdę wszystko działo się w sposób odmienny od tego, jaki sobie wyobrażała. "Twój ojciec nie życzy sobie, abyś zabierała swoje rzeczy", oznajmiła Frau Herta. Wsiadła więc do samochodu zabierając jedynie szkolną teczkę i lalkę Oktawii. Nie patrząc na boki, usiadła sztywno na brzegu siedzenia, z niecierpliwością czekając, aż szofer ruszy; lada chwila matka mogłaby się obudzić, była to już pora, kiedy Daniel wracał, mogła się pojawić Margarida, no i Luciana mogłaby przyjść się pożegnać z tym swoim uśmieszkiem: "szczury uciekają pierwsze..." Wbiła palce w obicie siedzenia. I dopiero gdy samochód ruszył, odwróciła szybko głowę, jakby ją gwałtownie pociągnięto za włosy. Widząc przez szybę ulicę długą i wąską, powoli wchłanianą przez odległość jak woda przez przepaść, przypomniała sobie, że tak właśnie chciała odjechać, w ciszy, bez świadków. Ale kiedy wszystko tak się działo, jak oczekiwała, wzięła ją nagła ochota zawołać matkę i usłyszeć jej błaganie, "nie opuszczaj mnie, Wirginio!" I poczuć uścisk Daniela, "będzie nam ciebie brakować, moja droga". I ostatni raz zobaczyć Margaridę. I poprosić Lucianę, aby stojąc w furtce pomachała jej, chociażby jej myśli krążyły dokoła szczurów, niech tam! Ale byłaby obecna do końca. I oto minął już tydzień i nie było żadnej wizyty, żadnej wiadomości, niczego! "Oni mnie opuścili. Kto się mną przejmuje, kto?" Tam została matka, drzemiąca i jakby nieobecna. Margarida nawet nie zauważyła, że jej nie ma, a co do Daniela i Luciany... Zmrużyła oczy. "Teraz będą mieli spokój - pomyślała ogarnięta buntem pomieszanym z dziwnym uczuciem zadowolenia. - Czy nie tego chcieli? Czy nie tego?" - Możesz wstać od stołu, Wirginio, ja jeszcze napiję się kawy. Zwróciła na podłogę zasmucone spojrzenie: "Nawet ojciec". Oczekiwała przecież takiego zakończenia, że ją przywita u wejścia radośnie obejmując: "Jak to dobrze, jak dobze, moja droga, że przybyłaś, aby ze mną zamieszkać!" Poprawiła się: moja droga, nie, w ten sposób zwracał się do niej tylko Daniel. Ojciec mówił jedynie "Wirginio". "Tak, Wirginio. Nie, Wirginio". Nawet był trochę... Słowo cisnęło jej się na usta, ale energicznie odepchnęła je na samo dno. Nie, to nie to, żeby on był oschły, to nie było to. Jednakże byłoby dużo lepiej, gdyby ją przywitał nawet bez słów. Wyszła na palcach. Jeszcze odwróciła się, żeby go zobaczyć, ale robił wrażenie, jakby patrzył przez okno. "Dlaczego on mnie zawsze tak unika?" Przystanęła na chwilę na szczycie schodów, śledząc jasnym spojrzeniem ptaszka, który wydarł się z gąszcza cyprysu i dążył prosto w stronę słońca. Nagły wybuch radości wstrząsnął nią. I odrzucając głowę do tyłu, zaczęła biec przez trawnik krążąc w kółko, aż upadła wyczerpana. Roześmiała się, zasłaniając sobie usta. "Teraz Konrad jest moim sąsiadem - przypomniała sobie - moim sąsiadem!" - powiedziała na głos. Jeszcze śmiejąc się podeszła do krasnali, które tańczyły wkoło z taką naturalnością i tak pełne życia, że wyglądały, jakby skamieniały podczas tej zabawy. W środku słaba strużka wody ślizgała się po kamieniach. "Też chcę się włączyć do kółka". - Rozczarowała się opornością palców z kamienia. "Czy mogę się przyłączyć do was? Czy mogę?" - powtórzyła, zanurzając w fontannie złożone w muszlę dłonie. Chlapnęła wodą w twarz krasnala w czerwonej czapeczce. Uśmiechnęła się z niechęcią. Patrzyła, jak woda spływa jej między palcami. Pomyślała o Naterciu. "Dlaczego mnie zawsze unika?" - pomyślała znowu patrząc uporczywie w wylot fontanny, jakby stamtąd mogła przyjść odpowiedź. - Minął już ponad tydzień, odkąd tamten dom znikł, jakby nigdy nie istniał. I nikt nie wspominał o matce, o Danielu ani o Lucianie - wszyscy oni zniknęli jak gołębie wyjęte z cylindra przez magika z cyrku. Z trudem wyciągnęła się na trawie. Chciała uniknąć wspomnienia o poprzedniej nocy, ale było już za późno: "Jak ja to zrobiłam?" Ściągnęła twarz w zakłopotaniu. Po spędzeniu całego popołudnia na nauce w sąsiednim domu, Bruna, Oktawia i Afonso wrócili przed kolacją. Następnie przyszła Letycja i Konrad. Byli podnieceni i w dobrych humorach. "Dosyć uczenia się! - zadecydowała Oktawia, otwierając pianino. Przebiegła palcami po klawiszach. - Co moglibyśmy robić?" Konrad zamknął książkę, którą przyniósł ze sobą. "Moglibyśmy pograć..." Bruna robiła wrażenie wyjątkowo zadowolonej. Podbiegła do szafy i wyjęła pudełko: - Co powiecie na polowanie na lisa? Jest nas pięcioro, odpowiednia liczba". Wesoło rozsiedli się wokół stołu i otworzyli planszę. Wtedy Konrad zwrócił się do niej; siedziała bez ruchu w kącie pokoju, patrząc przed siebie: "Czy umiesz w to grać, Wirginio? Jeżeli nie umiesz, to cię nauczę, siadaj na moim miejscu..." Bruna zaprotestowała: "Przeszkodzi w grze! A poza tym ona tej gry nie lubi, czyż nie tak, Wirginio?" Oktawia zmarszczyła brwi, a Afonso westchnął: "Nie jest to takie proste, Konradzie, lepiej, żeby ona tymczasem tobie poasystowała". Letycja spojrzała na nią z konsternacją. "Ach, biedaczka... Co za przyjemność tak siedzieć i asystować?" "Ale ja nie cierpię grać" - wyszeptała, krzyżując ramiona. Odczuła z jaką ulgą przyjęto jej wymówkę. I gra rozpoczęła się wśród żartów i śmiechów. Z początku udawała kompletny spokój, jej wzrok bezmyślnie błądził pomiędzy pionkami, które krzyżowały się na planszy. Ale nikt nie zainteresował się jej obojętnością. Czując się całkowicie zapomnianą, zdecydowała się zemścić jakimś gwałtownym wyczynem. I stało się: jednym skokiem zbliżyła się do stołu, chwyciła planszę i gwałtownie nią potrząsnęła. Pionki potoczyły się po dywanie. Wtedy cofnęła się. Pośród mgły, która zasnuła jej oczy, dostrzegła jedynie dwie twarze: Bruny, napiętą i pobladłą, oraz Konrada, raczej smutną niż pytającą. Zaczęła się wtedy śmiać, śmiać się jak szalona; cofała się i nadal się śmiała, biegiem uciekła po schodach ścigana własnym śmiechem, który jakoś nieludzko zabrzmiał w ciszy domostwa. "Dlaczego to zrobiłam?!" - szlochała, turlając się po trawie. W końcu sukienka jej nasiąkła wilgocią, ale sama poczuła się lepiej w tym stanie. Może zachoruje albo nawet umrze... Pomyślała o Frau Hercie i o kotce: "Nie Alice podała tę truciznę, to mnie ją dała". Naprężyła ramiona. Przewróciła oczami. I już wzruszyła się sceną swego otrucia, gdy zobaczyła szyderczy uśmiech jednego z krasnali. "Afonso!" - krzyknęła z wściekłością, wyrywając garść trawy i rzucając nią w kamienną twarz. Źdźbła opadły i twarz pozostała czysta. Wtedy Wirginia wdrapała się na plecy krasnala, "no już, rozewrzyjcie koło, bo chcę przejść!" Straciła równowagę i wstrząsana sztucznym śmiechem, osunęła się na ziemię. Leżała na brzuchu obserwując mrówkę, która z trudem ciągnęła kawałek liścia. "Powiedz, dokąd chcesz iść, ja cię tam zaniosę", szepnęła jej. Miała cień nadziei, że mrówka jest może wróżką: "Zamieniła postać tylko po to, żeby mnie wypróbować". I już miała jej wyrwać ciężar - "pozwól, moja droga, ja ci go przeniosę" - kiedy mrówka zakopała się w ziemi i znikła. Popatrzyła w górę w poszukiwaniu obłoków, ale tym razem ich nie było. Nawet wielkoludy i zwierzęta zostały z nieba wypędzone. "Wszystkie znikły". Szła przez trawnik nie spiesząc się; ręce zwisły jej wzdłuż ciała, we wzroku miała zwątpienie. Gdyby przynajmniej skarcono ją za wczorajszą scenę!... Ale nikt nie zrobił jakiegokolwiek komentarza, ograniczono się do obserwowania jej, i te spojrzenia były tysiąc razy gorsze od słów. "Porozmawiam z ojcem - zdecydowała nagle, przyśpieszając kroku w stronę domu. - On mnie lubi, powinien mnie lubić, to przecież mój ojciec. Mój ojciec!" Lekko zdyszana weszła do holu i dopiero przed drzwiami gabinetu, spostrzegła jak bardzo jest rozczochrana; sukienkę miała wygniecioną, podkolanówki obsunęły się na buciki. Podciągnęła je, rękami przygładziła włosy i już miała wpaść przez uchylone drzwi, kiedy usłyszała czyjś głos. Był to głos ojca: - Lepiej będzie, jeśli pójdą jutro na krótko przed pogrzebem. Co pani o tym myśli? Wirginia zatrzymała się. Pogrzeb. Czyj pogrzeb? - Wobec tego musimy przygotować je już dzisiaj - powiedziała Frau Herta. - Szok będzie mniejszy... Szok? Cóż oni we dwoje knuli zniżonymi głosami? Cofając się o parę kroków, podniosła rękę do ust i łapczywie zaczęła szukać paznokcia, na którym byłoby jeszcze coś do obgryzienia. Opanowała ją dzika chęć ucieczki, ale równocześnie coś ją zmuszało do zatrzymania się, z oczami wbitymi w drzwi, jakby były z przezroczystego szkła; zobaczyła ojca pochylonego nad stołem z zakłopotanym wyrazem twarzy, z fajką zaciśniętą w dłoni. Mówił niewyraźnie, starając się opanować drżenie głosu. Siedząca przed nim guwernantka przebierała rozłożonymi palcami po poręczy fotela. - Tak, należy je przygotować - powiedział powoli. - Może pani iść zawołać Wirginię, sam zaraz z nią pomówię. A tamte obie, jak tylko wrócą ze szkoły, niech tu przyjdą. - Oktawia jest jeszcze bardzo przygnębiona! Biedaczka nie może zapomnieć o kotce, pan pamięta... kilka dni temu... Musimy pomyśleć, jak ją o tym zawiadomić... Ciszę przerwał szelest pocieranej zapałki, pewnie zapalał fajkę. - Łatwiej będzie z Bruną i z Oktawią, ja myślę o Wirginii... Ona była pewna, że matce się polepszyło, że zupełnie wyzdrowieje, dopiero wczoraj ze mną o tym rozmawiała. Wirginia wymijająco przytaknęła, to prawda, to prawda, że o tym mówiła. Cofnęła się po cichu, skryta w półmroku pokoju. Tam w środku dialog trwał nadal, ale głosy powoli cichły, przytłumione, jakby dochodziły z wnętrza pudełka. "Z pudełka od cygar. Jeżeli pokrywka opadnie, nie będzie nic słychać". Przeciągnęła dłonią po oparciu fotela, roztargnionym wzrokiem spojrzała na makatkę: "czy to jest królik?" - i podeszła do drzwi. Wyostrzyła słuch. Uśmiechnęła się. Ojciec i Frau Herta są jak małe ludziki, mniejsze od laskowego orzecha, uwięzione w pudełku, pokrywka opadła i ich głosy pozostały zamknięte na zawsze tam, w środku, "nigdy stamtąd nie wyjdą" - pomyślała otwierając drzwi. Znienacka uderzyło ją światło słoneczne. Instynktownie chciała się cofnąć, ale było już za późno. Pogrzeb odbędzie się jutro. "Nie! - wyszeptała rzucając się szalonym biegiem przez trawnik. Nic nie wiem, niczego nie słyszałam, nie słyszałam!..." Schowała się pod stół w altanie i utkwiła wzrok w domu, "to kłamstwo, nic się nie stało, ona po mnie nie przyjdzie, to mi się śniło!" Ciemna sylwetka guwernantki zamajaczyła w drzwiach. Wyłoniła się i szybkim krokiem skierowała się w stronę altany, rosła coraz bardziej, ach! pudełko zostało otwarte i ona z niego uciekła, ogromna, coraz większa, już mogła była dostrzec jej twarz, już mogła zobaczyć jej stulone wargi ćwiczące się w wypowiedzeniu zdania, zanim wymówi je na głos: "chodź, twój ojciec chce z tobą mówić". Rozejrzała się wokół zrozpaczona, myślała jeszcze o ucieczce. Ale uwięziona w gąszczu pnączy miała tylko jedno wyjście, a przez nie właśnie wchodziła ta kobieta, sztywna, nieubłagana: - Wirginio, twój ojciec chce z tobą mówić. Wtedy upadła na kolana, cała skulona jak zwierzątko. - Nie! Nie!... - krzyknęła, zatykając sobie uszy. I pobladłą twarzyczkę schowała w żwirze altany. VII. Teraz i gwiazda w kolorze żaru mogłaby zgasnąć, i czarna chmura mogłaby opaść - obecnie wszystko, co by się stało, nie miało żadnego znaczenia. "Pochowana" - powiedziała Wirginia, opierając czoło o szybę. I chociaż wargi jej się poruszyły, nie wyszedł z nich żaden dźwięk. Roztargnionym wzrokiem popatrzyła na ciemne niebo. Tam, w głębi ziemi, zapewne też było tak ciemno, a mama lubiła przebywać w ciemności. Ale istniały chrabąszcze i korzenie, które poprzez szczeliny próbowały przedostać się do trumny. Już od dwóch dni usiłowały podważyć wieko. Dwa dni! Skurczyła palce, jak gdyby nimi mogła uchwycić wodze tej myśli, która pędziła galopem przez nienawistną drogę, ach, trzeba skierować je w drugą stronę, z całej siły, z całej siły! Pociągnęła nosem przyciskając go do szyby. Odetchnęła przez otwarte usta. W złotych ogrodach, wśród aniołów, uśmiechnięta matka, rozpuszczone włosy, lekka jak wróżka idąca na spotkanie z Bogiem. Zamknęła oczy, chciała przez chwilę jeszcze zatrzymać tę wizję, ale nie potrafiła. - Oktawio, mówiłaś, że wyglądała jakby spała... Oktawia z głową opuszczoną na piersi trzymała na kolanach blok i tkwiła w tej obojętnej pozie. Rysowała. - Tak wyglądała. - Opowiadaj, Oktawio. I co potem? Biała, delikatna ręka pewnie kreśliła na papierze. - A potem? Co potem? Ja, Bruna i Fr~aulein wyszłyśmy zanim przywieziono trumnę. Nie widziałyśmy ani trumny, ani tirów, ani księży, ani świec... Nie widziałyśmy niczego niezwykłego, niecodziennego. A ona wylgądała jak uśpiona. Wirginia usiadła naprzeciw siostry. Pomimo ciemności mogła widzieć przez szybę jeden z cyprysów; gdy tylko chmura zakryła księżyc, przemieniał się w wysokiego i chudego starucha, kulącego się i jęczącego pod uderzeniami wiatru. - A więc okiennice były zamknięte - zaczęła Wirginia. Zamilkła, czekając na potwierdzenie. - I co dalej? - Dalej, nic. - A wuj Daniel? Bardzo płakał? - Nie. Nawet nie uważam, aby był smutny, wyglądał na zmęczonego. Tak, na bardzo zmęczonego... - A Luciana? - Również była spokojna, patrzyła. Położono mamę na tapczanie, była w długiej sukni różowolila, w sukni czy w koszuli, dobrze nie wiem, co to było. Ale było ładne... - Zrobiła pauzę. I nagle niecierpliwym gestem zmięła rysunek i rzuciła go w kąt. - Powtarzam to nie wiem ile razy, umiesz to już na pamięć, nie odpowiem ci już na żadne pytanie, rozumiesz? Teraz wypytuj Brunę. Będzie się ciebie teraz nazywać Panią Nudziarą, otóż to! Bruna wie lepiej ode mnie, ją pytaj! - Bruna zaraz cytuje Biblię, nie odpowiada wprost... Proszę cię, Oktawio! Obiecuję, że potem już o nic więcej nie będę pytać! - Bruna uparła się co do kasetki z biżuterią - wyszeptała Oktawia i łagodny uśmiech wypłynął na jej delikatną buzię. - Jakby to były klejnoty korony! - Była to srebrna kasetka - powiedziała Wirginia, spuszczając wzrok. W głębi lustra zobaczyła wyblakły obraz. Pomiędzy wychudzonymi palcami perły lśniły dziwnym światłem. "Wtedy Daniel objął mnie w pasie i zaczął się ze mną kręcić, kręcić się jak bąk!..." - Była w szafie. - Ja wiem, Bruna zaraz ją znalazła. W środku był naszyjnik, turkusowe kółko, parę medalików, jakieś kolczyki... Chyba to było wszystko. Pomiędzy starymi rzeczami znalazła jeszcze przypiętą do kołnierzyka bluzki złotą broszkę w formie litery G. Czyje to mogło być? Bruna spytała o to ojca, ale nic nie odpowiedział. Broszka w formie litery G. Więc to była prawda, ciotka Gabriela naprawdę istniała. "Czasami narzucała na ramiona kapę z naszego łóżka i urządzała przedstawienie, patrz, jestem królową!" Więc była to prawda. Jednakże ta historia, którą opowiadała o dziadkach zmarłych w pożarze teatru... co było prawdą? A co kłamstwem? A ojciec? Jaki był ojciec? Dlaczego był zawsze zamknięty w sobie, zawsze trzymający sią z dala, lodowaty, dlaczego nie wyrażał się w sposób jasny, naturalny? Czy był właśnie taki, za jakiego go uważała, czy był człowiekiem, który potrafi tylko wzbudzić strach? W takim razie ona nie ponosiła żadnej winy poszedłszy za Danielem, który był delikatny, dobry. Czy nie spełniał zawsze jej życzeń? "Do kliniki, nie, Danielu, przecież obiecałeś!" I Wirginia potarła wilgotne oczy. Aż do samego końca. Mała ostrożna ćma przefrunęła pod sufitem i rzuciła się do zapalonej lampy. A Luciana? "Zapewne jest zadowolona" - doszła Wirginia do wniosku z ponurym spokojem. Teraz została z nim sama. Czy nie tego pragnęła? - A Luciana, czy coś mówiła? - Nie rozmawiałam z nią - mruknęła Oktawia. Rzuciła ołówek na stół i zbliżyła się poprawiając mankiety białej bluzki. - Zadajesz za wiele pytań, dość już! Nienawidzę takiej rozmowy, więcej o tym ze mną nie mów, dosyć tego, Wirginio, słyszysz? Jeżeli będziesz kontynuować, powiem ojcu, czy mnie słyszysz? Jeżeli o wszystkim chciałaś wiedzieć, to dlaczego tak się zachowywałaś? Weszła Frau Herta niosąc koszyczek z szyciem. Podeszła do okna, zrobiła uwagę o burzy, która się zaraz rozpęta, i zwróciła się do Oktawii. Pogłaskała ją po włosach związanych na karku czarną kokardą. - A więc? Dużo się uczyłaś? - Nie, rysowałam. - Jak to nieładnie! Musisz pamiętać, że masz słabe stopnie z matematyki. - Westchnęła, zwracając się do Wirginii. - A ty? Gotowa jesteś do kolacji? - Zrobiła pauzę przyglądając się jej: - Ten żakiet Bruny jest dla ciebie za duży, włóż któryś Oktawii. I proszę, przyczesz włosy. - Ja nie chcę kolacji. Oktawia roześmiała się: - Chcesz zadawać pytania, czy nie tak? Od teraz twoje imię to Pani Wirginia Nudziara. - Poklepała ją po ramieniu: - Ale nie musisz być zaraz taka zła, no, już dobrze, ja tylko żartowałam... Och, jaki brzydki dziób! - Powiedziałam już, że nie chcę. - A kto cię zmusza? - zapytała Frau Herta, wzruszając ramionami. Obrzuciła ją obojętnym spojrzeniem. - Ach, byłabym zapomniała, tam na dole jest ta dziewczyna, Luciana. Przyszła, aby ci odnieść książkę i pożegnać się z tobą. Powiedziałam jej, że to niemożliwe, twój ojciec już mnie uprzedził, że nie życzy sobie kontaktów z... - Zawahała się, niepewna: - Z tamtym domem. Ale ona bardzo nalegała, że tylko na jedno słówko... Zezwoliłam, w końcu to pierwszy raz. Ale powiedz jej, żeby więcej tu nie przychodziła. Kiedy Oktawia i Frau Herta wyszły z pokoju, Wirginia jednym skokiem zerwała się z fotela. Luciana! "Czego ona może chcieć?" Usłyszała tak dobrze znane korki wchodzące po schodach, coraz bliższe, zagłuszone dywanem, a jednocześnie tak wyraźne. - Trudno się do ciebie dostać... Wirginia przyjrzała się jej. Robiła wrażenie chudszej, ciemniejszej. Miała na sobie wełnianą spódnicę i szary płaszcz. Na kołnierzu widniała duża plama. Tak, to ona tutaj stała, te same błyszczące włosy, ten sam uśmiech. Ale oczy bez wątpienia były inne, zapadnięte jak dziury wypalone żarem papierosa. I jeszcze ta plama na kołnierzu, nigdy przedtem Luciana nie włożyłaby na siebie ubrania tak poplamionego, nawet w domu jej fartuch był zawsze czysty. Jej twarz też wyglądała na poplamioną. - Teraz jest pora mojej kolacji. - Nie zabawię długo, tylko chwileczkę. Chciałam wiedzieć, czy jesteś zadowolona, że jesteś tutaj. A więc?... Wirginia uśmiechnęła się. Musi jej okazać, że wszystko układa się jak najlepiej, że się nie rozczarowała, ale należy postępować z uwagą, bo Luciana jest bardzo sprytna. - Mam wszystko, czego chcę, zabawki, ubranie... - Pociągnęła rękaw żakietu: - Ten kupił mi wczoraj mój ojciec. To zagraniczny. - Jest na ciebie za duży. - Tak, ja wiem, dostanę inny - dodała pośpiesznie. - Jeszcze w tym tygodniu Frau Herta kupi mi sukienki i meble do sypialni, niebieskie, już tak zarządziła. - Powoli zwróciła wzrok na Lucianę. Zmrużyła oczy: - TEraz to i ty jesteś zadowolona, prawda? Czy nie tego chciałaś? Czy nie o to ci chodziło? - Właściwie to nie było tak - wyszeptała Luciana wyjmując z kieszeni książkę. - Zapomniałaś ją tam... To był prezent od niego, czy nie tak? Dobrze będzie, jak ją zachowasz. Wirginia wzięła książkę. I rzuciła ją na fotel. Zacisnęła ręce. Tak, on jej opowiadał o tym, jak piękna jest śmierć, a jednak żył nadal, i on, i Luciana żyją, sami w domu, śpiący razem w jednym łóżku! Nie ma tam ani jej, ani matki, aby im przeszkadzać, tylko oni we dwoje, radośni, nie ma nikogo koło nich... On będzie mógł wrócić do pracy w poradni, powrócić do śpiewu, może nawet śpiewać balladę o dwóch nimfach, którą matka tak bardzo lubiła... A ona została oddana na pastwę chrabąszczy i korzeni, ukryta w głębi ziemi, w dobrze zamkniętej trumnie. Tymczasem oni dwoje, zawsze, niczym nie skrępowani. Wolni. Poczuła się podle oszukana. - Ona już nie żyje, to możesz z nim zostać... - Powstrzymywała się, aby nie krzyczeć. - Czy nie o to wam obojgu chodziło, nie o to? - Już ci mówiłam, że to nie tak było. - Było! - wykrzyknęła, zbliżając się do Luciany. I wspinając się na palce, jakby chciała jej powiedzieć jakiś sekret, plunęła jej w twarz. Luciana w powolnym uśmiechu rozchyliła usta. Zmrużyła oczy, które zmalały do dwóch zamglonych punkcików: - Nie mów tak - poprosiła z tkliwością. - Nie mów tak o swoim ojcu, nie mówi się źle o własnym ojcu. - Co takiego? - Daniel jest twoim ojcem. On jest twoim ojcem. - Zrobiła pauzę. Jeszcze się uśmiechała. - Pewnego razu spytałaś mnie, dlaczego pan Natercio pozwolił ci z nimi mieszkać. Ja ci odpowiedziałam, że dlatego, że byłaś najmłodsza, że tylko dlatego, ale to nie był ten powód, moja kochana. Ty jesteś jego córką, rozumiesz teraz? Początkowo tylko to przypuszczałam, ale teraz mam już pewność. Daniel jest twoim ojcem. - Kłamstwo! Kłamstwo! - wycedziła przez zęby Wirginia. Cała się skurczyła jak zwierzątko gotowe do ataku. - To kłamstwo! Jesteś czarną kłamczuchą... - Kłamstwo? - Luciana już się nie uśmiechała. Zbliżyła się jeszcze bardziej i dotknęła jej brody: - Ty jesteś wykapany Daniel. Masz takie same ruchy, taki sam sposób chodzenia, o tak, na palcach, aby nie zwracać na siebie niczyjej uwagi... Popatrz tu - zauważyła już łagodniej: - On też tak samo splatał dłonie. Nic tu nie pomoże ukrywanie, nie pomoże chowanie rąk, to na nic! Później sama zobaczysz, że to na nic. Mój ojciec był czarny, a matka biała. Wszystko robiłam, aby pozbyć się we mnie własnego ojca, wszystko. I nic nie pomogło, on jest w moich włosach, w mojej skórze, w mojej krwi... Z tym człowiek musi się pogodzić... Oczy gazeli, czy nie to chciałaś mi powiedzieć? Mam oczy gazeli, przypominasz sobie? On też miał takie same oczy. - To kłamstwo! - Gdybym ciebie kiedykolwiek spotkała, gdziekolwiek na świecie, zaraz bym powiedziała: patrz, to córka Daniela. Spomiędzy tysiąca na ciebie bym wskazała: oto córka Daniela. - To kłamstwo! - powtórzyła złamanym głosem Wirginia. Wbiła w Lucianę błagający wzrok: - To kłamstwo, jesteś kłamczuchą! Dlaczego więc on mi o tym nie powiedział, no, odpowiedz teraz, dlaczego? Ja w to nie wierzę, możesz sobie mówić, co chcesz, ja nie wierzę, słyszysz? - zatkała sobie uszy. - To kłamstwo, kłamstwo! - Ty, Wirginio, nie cierpiałaś go. Tak więc on sobie pomyślał: nic nie powiem, ona kocha tamtego, będzie z tamtym mieszkać, jest zarejestrowana jako córka tamtego. Gdyby twoja matka nie była pomylona, wszysto byłoby prostsze, oni mogliby powiedzieć prawdę, a nawet nie musieliby nic mówić, bo sama byś to odkryła... Ale Daniel wiedział, że ona nie będzie długo żyła, a naprawdę to nie chciał, żeby długo żyła, żeby się to skończyło w domu dla umysłowo chorych. No więc? Na co by się zdało, gdybyś wiedziała? - To kłamstwo. Kłamstwo. - Przez wszystkie lata byłam tam z jego powodu. Nienawidziłam jej, ciebie, wszystkiego. Ale trwałam tam i spędziłabym tam resztę mego życia, o nic nie prosząc, niczego nie chcąc, aby mnie tylko zostawiono blisko niego, bym mogła mu usługiwać... - Pociągnęła nosem, ściągając usta z bolesnym wyrazem. - Przez wszystkie te lata dbałam o nią, aby wydawała się mniej chora, nie chciałam, żeby on cierpiał, więc sprzątałam, dokonywałam cudów z pieniędzmi, które mi dawał, aby jedzenie było trochę lepsze, aby miał więcej wygód... On o tym wszystkim wiedział i był dla mnie dobry, tak dobry, że w głębi serca miałam nadzieję, że jeszcze któregoś dnia mnie pokocha, dlaczegóż by nie? - Jej twarz skurczyła się, jak kawałek papieru, kiedy się pali. - Ty wiesz, jak go kochałam, ty wiesz. Byłam taka szczęśliwa, kiedy się tutaj przeprowadziłaś, pomyślałam sobie, no to już, teraz twoja matka zostanie oddana do szpitala, i ja będę mogła zostać z nim, dla samej siebie, dlaczegóż by nie? Uczyłam się, spędziłam lata ucząc się w tym sierocińcu, umiem więcej, niż twoja matka umiała, on by się mnie nie wstydził, taka na pozór Murzynka, a wiedząca tyle rzeczy... Dlaczegóż by nie? - Luciano, to wszystko jest kłamstwem, powiedz, że... - Ale teraz nic z tego. - Skrzywiła usta. I skrzyżowała ramiona. - No więc tak, kochana, on był twoim ojcem, słyszysz? Twoim ojcem. Wirginia przesunęła palcami po wyschniętych wargach. Znieruchomiała; plecy miała pochylone, oczy przerażone, wbite w ziemię. "Mój ojciec. Wuj Daniel jest moim ojcem..." Sceny i słowa, gesty i spojrzenia - wszystko, wszystko gromadziło się wokół niej jak cząstki łamigłówki. Na ślepo brała cząstki tej gry i instynktownie układała je na właściwe miejsca, jedną po drugiej, aby pasowały do siebie, jakby się tajemniczo poszukiwały, żeby stworzyć całość, jedyną, nieuniknioną. Obraz stał się doskonały. - Ale jeżeli on jest rzeczywiście moim... - Zawahała się, podnosząc bladą twarzyczkę. Nagły dreszcz nią wstrząsnął: - moim ojcem, to wolę zostać z nim. Luciana uśmiechnęła się łagodnie. - W tym jest cała rzecz. Teraz to już na nic. - Na nic? - Na nic - powtórzyła powoli, jakby słowa lepkie i ciężkie odmawiały wyjścia z jej ust. - Daniel zabił się wczoraj strzałem w ucho. Nie żyje. - Nie żyje?... - Kula weszła przez jedno ucho, a wyszła drugim, czy nie tak się mówi? - Nikt mi o tym nic nie powiedział!... - Nie ma tu o czym mówić. Żeby nie ja, nigdy byś się o tym nie dowiedziała, albo dużo później... Pan Natercio jest małomówny, to mężczyzna, któremu przyprawiono rogi, nie ma wielu tematów do poruszania. Ale ja uważam, że powinnaś o wszystkim wiedzieć, i przyszłam, aby cię zawiadomić. Czy nie podziękujesz mi? Co? - Nie żyje... - Tak dobrze wszystko zaplanował. Zostawił parę słów, jakby się tłumaczył, że nie mógł mnie pokochać. I zrobił mi prezent z mebli, ubrań. "Luciano, przyjaciółko moja, nie mam pieniędzy, ale są jej suknie, przedmioty, weź, co będziesz chciała..." A dla twego ojczulka pozostawił tylko dwie linijki, nawet nie było potrzeby więcej: "Oddaję ci Wirginię, bo mimo wszystko ufam w twą chrześcijańską duszę". A tobie zostawił książki, tyś odziedziczyła książki... Wszystkie zawczasu ułożył w skrzyniach, żebyś ty widziała, z jaką dokładnością to robił. Wirginia opuściła głowę. Dwie duże łzy spłynęły jej po policzkach, były ciężkie jak krople rtęci. - To kłamstwo, powiedz, że to wszystko kłamstwo. - Jak on to dobrze zaplanował! Ale uważałam, że musisz o tym wiedzieć, a teraz cały jego plan się zawalił, mój także, wszystkie nasze plany przepadły - dodała, mówiąc jakby do siebie. Wzruszyła ramionami. Jej twarz wydawała się mniej napięta: - Weszła jednym uchem, a wyszła drugim... Wirginia zaplotła ręce. Odnosiło się wrażenie, jakby to z nich wydobywał się przerywany, z trudem wstrzymywany głos: - A on... czy on wie? - O samobójstwie? Naturalnie, dziecko, jak by mógł nie wiedzieć?! Nawet nie wiem, dlaczego Niemka pozwoliła mi z tobą mówić, musiałam jej przysiąc, że nie poruszę tego tematu, że tylko chcę się pożegnać - wyszeptała, zaciskając na szyi kołnierz płaszcza. Ta plama - czy to krew? - znikła pod podniesioną klapą. - Już sobie pójdę. - Nie, poczekaj! Poczekaj, Luciano, nie chcę tutaj zostać nie zostawiaj mnie, na miłość boską, nie zostawiaj mnie! Ojciec mnie nie lubi, on także wie o wszystkim, on wie! Teraz już wiem, że on wie! - Ja nie chciałam niczego, ani pieniędzy, ani mebli, ani strojów, niczego. Chciałam tylko jednego słowa, całe lata czekałam na to słowo... A on umarł i nic nie powiedział, przynajmniej mógł był powiedzieć... Nie powiedział. Był słaby, był tchórzem, nie powinien był mi tego zrobić. - Zaszlochała zatykając sobie usta ręką. Głos jej dochodził spomiędzy palców: - Jeszcze jest za wcześnie, ale któregoś dnia znienawidzę go. Wirginia lekko dotknęła jej ramienia. W błyszczących oczach nie było śladu łez. - Chcę iść z tobą. - Ze mną? Chyba żartujesz... - Tak, Luciano, z tobą, zabierz mnie stąd, nie chcę tu zostać, boję się go, zabierz mnie stąd!... Luciana odwróciła się powoli. - Więc wolisz być ze mną? Ze mną? Ale czyż ten dom nie jest jednym cudem, czy nie rozsadza ciebie szczęście, tu, w tym domu, co? Odpowiedz! - Brutalnie uwolniła się. - Ależ dziecko, przecież ja sama nie wiem, dokąd pójdę. - Poczekaj!... Łagodnym ruchem, koniuszkami palców Luciana ujęła brodę Wirginii. Wzrok jej zasnuła mgła: - Jego twarz - powiedziała ledwo dosłyszalnym głosem. - Twarz... - powtórzyła jeszcze raz, zanim wyszła. Wirginia wychyliła się przez okno. Zaczęły padać pierwsze krople deszczu. Błyskawica rozświetliła ogród i po raz ostatni w bladym świetle tego błysku zobaczyła sylwetkę Luciany uderzanej wiatrem. Chciała ustalić jej miejsce, ale sylwetka nagle znikła. Splotła dłonie, ramionami wstrząsał szloch. "Tatusiu, tatusiu!" - zawołała cichutko. Ale chyba tylko cyprys usłyszał jej wołanie: pod wpływem wiatru zakołysał się, a następnie pochylił w ukłonie, jak stary żartowniś. Z dołu doszedł do niej władczy głos Bruny: - Wirginio! Czy mnie słyszysz? Wirginio, odpowiedz! - Instynktownie odwróciła się w stronę półki i niecierpliwie szukała książki w czarnej oprawie. Od razu ją znalazła, gdyż wyróżniała się spośród innych trochę już zniszczonymi, złotymi literami: "Biblia". Stanęły jej przed oczyma mięsiste, surowe wargi: "Jeżeli mężczyzna będzie spać z żoną innego, oboje umrą..." Ścisnęła książkę chcąc wbić paznokcie w okładkę. Zbliżyła się do okna. I z całej siły rzuciła ją w szalejącą burzę. - Wirginio, czy mnie nie słyszysz? Usiadła w fotelu, wzięła książkę, którą dał jej Daniel, i przycisnęła do piersi, jakby ją chciała ogrzać. "Zatrzymaj ją, pewnego dnia przeczytasz i spodoba ci się". Przechyliła głowę na ramię z pokorą poddając się tej pieszczocie, którą on rozpoczął i nie dokończył. "To był mój ojciec". Głośny wybuch śmiechu przerwał ciszę. Wirginia wzdrygnęła się. Oktawia! Jeszcze nie minęły trzy dni, nawet nie trzy dni, a ona potrafi już tak się śmiać i grać w warcaby. A Bruna powróciła do haftu na tamborku. Letycja i Afonso sprzeczali się, które z nich było zręczniejsze w tenisowych rozgrywkach. Konrad uśmiechał się do Oktawii i z pobłażliwością pozwalał, by oszukiwała w grze... Nad wszystkim czuwało pilne i serdeczne spojrzenie Frau Herty, i wszyscy zachowywali się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Deszcz padał na umarłych, ale o zmarłych nikt nie myślał. Może tylko Konrad jeszcze pamiętał, ale on mówił mało, więc trudno było cośkolwiek wiedzieć... Widziała go poprzedniego dnia, bardzo krótko: "Chciałbym, żebyś była odważną dziewczynką, Wirginio. Nigdy nie zapominaj, że tak jest lepiej". Z całej siły przylgnęła wargami do książki, starając się zdusić łkanie. Teraz Frau Herta wołała na nią raz po raz. Nie odpowiedziała. Konrad był jej przyjacielem, a jednak gdyby w tym momencie, zeszła, mógłby ją tylko z daleka pozdrowić, zaledwie gestem, nawet mógłby jej wcale nie zauważyć. Tak to bywa, wszyscy są tacy: czasami wyglądają, jakby byli przyjaciółmi i nagle, z godziny na godzinę, nie wiadomo dlaczego, wszystko się odmienia. "Nie umiem z nimi postępować, nie umiem!" Ktoś wchodził po schodach. Wytężyła słuch. Nie była to ani Fr~aulein, ani Bruna, ani... Szybko się podniosła i schowała książkę pod poduszkę fotela. - Cóż to, Wirginio, postanowiłaś nie słuchać, kiedy się ciebie woła? Cóż to ma znaczyć? Przeciągnęła rękami po włosach, które w kompletnym nieładzie opadły jej na twarz. - Już miałam zejść... ojcze. Bo nie byłam głodna. Natercio zbliżył się. Wtedy popatrzyła na niego, jakby go widziała po raz pierwszy w życiu. Spuściła oczy i patrzyła na jego buty, takie błyszczące, jakby tylko co zostały oczyszczone. Przypomniała sobie buty Daniela, bez połysku. - Dlaczego nie posłuchałaś, kiedy cię zawołałem? Co? - Nie słyszałam, żeby ojciec mnie wołał. Uderzył pięścią o oparcie fotela. - Frau Herta skarżyła się na ciebie, twoje siostry również, naprawdę nie wiem, co się z tobą dzieje. Zrobiliśmy wszystko, abyś się przyzwyczaiła, żebyś się dobrze czuła, ale odnoszę wrażenie, że z każdym dniem, który mija, stajesz się coraz gorsza. Siedzisz tylko po kątach, obgryzając paznokcie, rozczochrana jak strach na wróble... Miałem dużo cierpliwości, Wirginio. Ale ty nie chcesz współpracować. Masz, niestety, takie same wyskoki, jakie miała twoja matka, ale w połączeniu z innymi wadami, które nie wiem, jak mam poprawić... Zgadzam się, że miałaś smutne przejścia, ale dlaczego reagujesz na nie nieposłuszeństwem? Agresją? Patrzyła na niego, ale teraz zobaczyła u jego boku wychodzącą z tafli lustra olśniewającą kobietę z czerwonym goździkiem przy dekolcie. "Byle jaka primadonna z przedmieścia mogłaby nosić taki kwiat". Zacisnęła ręce w kieszeniach. Teraz zrozumiała, dlaczego jej tak unikał, dlaczego stale się odwracał, "on wie, on wie". Spojrzała na niego ostrym wzrokiem. Przez jedną sekundę spojrzenia ich się spotkały. On jako pierwszy odwrócił wzrok. "On nie jest moim ojcem", wywnioskowała, widząc go odwróconego plecami, z ramionami trochę pochylonymi, rękami opadającymi wzdłuż ciała. "To nie jest mój ojciec". I przeraziła się. Nagle ogarnęła ją odraza na skutek tego odkrycia. I z całej siły, jaka jej pozostała, spróbowała jeszcze zareagować, pogrzebać w głębi swego jestestwa tę myśl, która ją tak przemożnie opanowała. "Luciana wszystko zmyśliła, nie może tak być, moim ojcem jest ten i on mnie kocha, kocha!..." Podeszła do okna. Deszcz zmniejszył się, padał coraz słabiej. "Mój ojciec..." - zaczęła samej sobie powtarzać ze znużeniem. Nie miała już siły na dalsze rozważania. Pewność wypływała na powierzchnię, władcza, absolutna "I on też wie". - Była tutaj dziewczyna i przyniosła ci książkę, prawda? Czy tylko po to przyszła? Wirginia chciała powiedzieć, że wie już o śmierci Daniela, że wie wszystko, "on był moim ojcem!" Powstrzymała się. Po raz pierwszy uczyła się przemilczać. - Chciała też pożegnać się ze mną. - A gdzie jest ta książka? - To była szkolna książka, powiedziałam, że już mi nie jest potrzebna, więc wzięła ją z powrotem. - Czy Frau Herta uprzedziła cię? Nie chcę jej tu więcej widzieć. Te kontakty nie są dla ciebie odpowiednie. Co minęło, to nie wróci. Mankietem żakietu Wirginia otarła oczy. Nabrała pewności, że już nigdy więcj nie zobaczy Luciany. Błyskawica oświetliła ją i zwróciła ciemnościom, gdzie również pozostawali inni. Wyciągnęła rękę na zewnątrz i patrzyła, jak deszcz spływa po jej palcach. - Ojcze, kiedy pójdę do szkoły? - Twój wpis jest już gotowy. Na przyszły tydzień, gdy tylko Frau Herta załatwi ci mundurek... Będziesz w półinternacie, tak jak twoje siostry. Pewnego razu zakonnice uwiężą ją w dzwonnicy. Zapomną ją stamtąd zabrać i ona zostanie tam, w całkowitym zapomnieniu, smagana wiatrem i deszczem. - Ojcze, chciałabym być w internacie. - W internacie? - Chciałabym zamieszkać w szkole. Czy mogę? Zakłopotany zająknął się: - No, nie widzę przeszkód... Ale dlaczego na to się zdecydowałaś? Nie będziesz mogła stamtąd wychodzić, czy wiesz, jak tam jest? Czy wytrzymasz? Wirginia nadal stała z twarzą zwróconą ku ciemnościom nocy, ale czuła na swojej głowie spojrzenie, które już dobrze znała. Uśmiechnęła się. Tym razem nie onieśmielał jej ani nie kazał się wycofać. "Chrabąszcz..." - przypomniała sobie ukrywając śmiech. "Chrabąszcz..." - Zawsze chciałam być w internacie. Proszę cię, ojcze, ja nie chcę tutaj mieszkać. Nastąpiło dłuższe milczenie. - Może rzeczywiście tak będzie lepiej - przyznał i zaraz wyszedł. Wirginia wychyliła się przez okno i wystawiła twarz na deszcz. On wiedział, Luciana wiedziała, zapewne wszyscy wiedzieli. Tylko zakonnice nigdy tego nie będą wiedzieć. Będzie mieszkać w takim miejscu, gdzie nikt o niczym nie wie: o błękitnym pokoju, w którym matka widziała, jak rośliny wyrastają jej spomiędzy palców ("wyrwij je, Danielu!"). Ani o ojcu ("pewnego dnia przybędzie książę z sąsiedniego królestwa rozpytując o panienkę Wirginię"...), ani o Lucianie ("kula weszła jednym uchem, a wyszła drugim"...). Tam nikt o niczym nie będzie wiedzieć. Kiedy nadejdzie dzień kary w dzwonnicy, nie będzie się bała. Cóż za znaczenie ma ciemność? I nie ukryje się wśród aniołów, wyrzuciła je przed chwilą razem z Biblią. "Chrabąszcz, który pada na grzbiet, nigdy już nie wstanie". "Chrabąszcz i anioł", dodała na głos. Podniosła zbuntowaną twarz ku niebu o barwie fioletu. Zostanie tak, samotna, pod rozwartą paszczą dzwonu. Część druga I - Chcesz, żebym pomogła? Bardzo lubię pakować walizki. - Wirginia rzuciła okiem na swą towarzyszkę z pokoju. Tęga i uprzejma Luela, zawsze usłużna, z ochotą ofiarowywała we wszystkim swą pomoc, ale do niczego nie miała zdolności. - Tylko ta została, skończę w jednej chwili - powiedziała, otwierając walizkę stojącą na łóżku. Wewnątrz był tylko mały pakiecik listów związanych wstążką. - Sama nie wiem, po co przechowałam te listy... - Niewiele ich dostałaś. - Mało ludzi znam, tam, na zewnątrz. - I otrzymywałaś je bez cenzury? - zdziwiła się Luela, zwracając uwagę na pierwszą kopertę. - Bez cenzury. Siostra Monika miała zaufanie do moich korespondentów. - Jak to dobrze mieć w zakonnicy przyjaciółkę. Mnie nigdy nie udało się nawiązać przyjaźni z żadną z nich - pożaliła się Luela. Kręciła się bez celu po pokoju. - Również nie zaprzyjaźniłam się z żadną z koleżanek, tylko z tobą. A teraz ty wyjeżdżasz. Kiedy sobie pomyślę, że ja także w tym samym czasie mogłabym pakować walizki... Jeszcze jeden rok nudów! Wiesz przecież, że popełniono względem mnie niesprawiedliwość. - Jasne, że to była niesprawiedliwość. Luela zwróciła ku Wirginii swą bezradną, pełną twarz. Wzruszyła ramionami. - Umieram z bólu głowy, przejdę się. Jeżeli będziesz mnie potrzebowała... Gdy tylko znalazła się sama, Wirginia z pierwszej koperty wyjęła list. Litery były duże i trochę rozchwiane. Natercio. Otrzymała od niego ten list w drugą rocznicę przybycia do internatu i mało co donosił: został mianowany sędzią i postanowił spędzić przyszłe wakacje na długiej podróży za granicę. "Bruna i Oktawia również pojadą i właśnie piszę, żeby ciebie zaprosić". Odpowiedziała mu lakonicznie: "Nie mam ochoty na podróżowanie, chciałabym spędzić wakacje tu, na miejscu, razem z koleżanką, która nie ma dokąd jechać". Przedarła list na dwie części i otworzyła następną kopertę. Były w niej jedynie dwie pocztówki, które Bruna wysłała podczas podróży. W jednej z nich, nadanej w Palestynie, energicznym pismem opowiadała, jak bardzo była wzruszona stąpając po Ziemi Świętej: "Płacząc padłam na kolana". Teraz lepiej mogła sobie wyobrazić Brunę w pełnej ekstazie, drgające nozdrza, usta otwarte... Spoważniała patrząc na następną kopertę: jeszcze jeden list od Natercia. Był pisany w rok po podróży jako odpowiedź na kartkę, którą mu posłała: "Pytasz mnie o książki, które on ci zostawił. Są schowane i pozostają do twojej dyspozycji. Jak zapewne wiesz, większość to poezje. Przyznaję, że zdziwiło mnie, iż zakonnice pozwalają, aby uczennice, nawet w czasie ferii, otrzymywały takie książki. Ale ponieważ one zezwoliły, nie będę się sprzeciwiał. Już jutro szofer je tobie przywiezie". U dołu strony widniało ps: "Bruna i Oktawia pojadą z Frau Hertą na parę dni na farmę Afonsa. Ale ja zostanę tutaj. Czy niczego ci nie brak? Jeżeli czegoś będziesz potrzebować, zawiadom mnie". Wirginia w zamyśleniu podarła list. W tym postscriptum było wszystko, co tylko chrześcijańskie serce jest w stanie ofiarować, a do którego Daniel zwrócił się w swej ostatniej godzinie. Chrześcijańskie serce... Spuściła głowę. Otworzyła list od Bruny. Musiała już być pewna, że zdobyła Afonsa: "Jaka szkoda, że nie przyjechałaś! Farma rozkwita kwiatami, a babka Afonsa to niezwykłej słodyczy istota. On nigdy jeszcze nie był w tak dobrym humorze, a jakże mogłoby być inaczej, skoro został najmłodszym inżynierem roku. I ukończył wreszcie tomik poezji, cały czas tylko o tym mówi, ale przez kaprys nie pozwala nam przeczytać ani jednego wiersza. Oktawia nie rozstaje się z pędzlami, Konrad stał się jeszcze większym marzycielem niż zazwyczaj. Frau Herta uszczęśliwiona jest sadzonkami rzadkich paproci, które znalazła w lesie. Tylko nasza biedna Letycja wygląda, jakby nic jej nie cieszyło, nikt nie wie, dlaczego... W upalne popołudnia pływamy w rzece. A wieczorem, kiedy Oktawia śpiewa, siedzimy na werandzie patrząc na księżyc. A księżyc jest zawsze wielki, nigdy nie widziałam tak ogromnego księżyca". Au clair de la lune... - zapewne śpiewała Oktawia swym układnym głosikiem. Wirginia podarła kartkę. Ileż cierpień przysporzyły jej te słowa! A Bruna jeszcze się uskarżała, "jaka szkoda, że nie mogłaś przyjechać"! Jakby nie wiedziała, że Afonso nigdy nie pamiętał o tym, aby ją zaprosić. W tym czasie wszyscy już pogodzili się z myślą, że nie pojawi się w okresie ferii. "Wiemy, że wolisz pozostać w szkole". Podczas jednych z rzadkich odwiedzin Natercio powiedział jej: "Przełożona poinformowała mnie, że jesteś wyjątkową uczennicą, że nawet w czasie wakacji nie przestajesz się uczyć. I tylko to może mi sprawić radość", dodał z wymuszonym uśmiechem. Jak zawsze, wszystko, co dla niej robił, nosiło wyraźne piętno spełnianego obowiązku, uniemożliwiającego pozorowanie nawet słabego uczucia. Otworzyła perłowoszarą kopertę zaadresowaną delikatnym, ale dziecinnym pismem. Oktawia pisała tak samo, jak mówiła, z roztrzepaniem, mieszając tematy. "Armanda urodziła kocięta i jest szczęśliwa, że nie ma mleka. Zobaczyła, że przygotowałam butelkę ze smoczkiem dla kotów, i teraz nawet nie chce siedzieć w koszyku. Babcia Afonsa także nie chce już przebywać na farmie, powiedziała, że nie ma ochoty spędzać życia w takim smutnym miejscu, a wyobraź sobie, że ona ma już z tysiąc lat. Konrad zaproponował więc zamianę: w czasie kiedy on i Letycja zostaną sami, z chęcią przenieśliby się na farmę, a dom oddali staruszce. W takim wypadku będziemy miały Afonsa za sąsiada. Bruna jest uradowana. Ja nie poparłam tego projektu, bo dobrze było mieć Konrada blisko... Poza tym straciłam moich najlepszych modeli, robiłam jego portret, na którym wygląda jak święty Franciszek z Asyżu. Letycja zaś to prawdziwy Lewiatan. Szczególnie uderzające w jej twarzy są usta. Nie żeby były źle zarysowane, nie o to chodzi, ale wyglądają jak kotwica, ciągną do dna... Myślę, że już wiesz o tym, że ich matka zmarła dwa miesiące temu. A więc umarła. Pamiętasz ją? Zupełny krótkowidz, upierała się, że nie będzie nosić okularów, i w rezultacie wpadła z samochodem i ze wszystkim na drzewo i tam zawisła jak jakiś owoc. A jeżeli mówimy o owocach, to ojciec przyznał, że nie uzbierałam w szkole żadnych, i zgodził się, że ją opuszczę. Jestem teraz na kursie malarstwa. Wszyscy mówią, że profesor był doskonały, ale teraz zakochał się w swoim uczniu, a ponieważ jest człowiekiem żonatym, przeżywa zamęt uczuć, więc czego może nas nauczyć? Ten uczeń to mój kolega, jest piękny, nie spuszczałam z niego oczu. Ale myślę, że stary wygrał tę partię". Wirginia znów ujrzała lalkowatą twarz siostry Moniki, kiedy z zaufaniem oddała jej nie ocenzurowaną korespondencję: "to list od twojej siostrzyczki". Czytała dalej: "Urządziłam się zupełnie dobrze z moim kolegą Jakubem, wspaniałym człowiekiem. Maluję w jego pracowni i Bruna zapewne byłaby przerażona na samą myśl, że zamykam się z jakimś typem w jego pracowni, ale ona teraz nie ma czasu na to, aby się gorszyć. Czy pamiętasz, jak każdego ranka anioł przychodził budzić ją pocałunkiem? Teraz ona chce zastąpić anioła mężczyzną, a jest nim bez wątpienia Afonso. Przez to wszystko Letycja schudła jeszcze o dziesięć kilo. Sprawy nie potoczyły się gładko dla nich obojga, i jej mi żal, i Konrada. Pomyśl, ledwie zostali bez matki, kiedy ich ojciec, wstrząśnięty tym wszystkim, zdecydował się na pracę misjonarza na jednej z wysp Pacyfiku i w tej chwili zapewne jest jak ci biali z kina, w łachmanach, pijany, śpiący z tubylczą dziewczyną. W końcu jest to bardziej zabawne niż pozostawanie tutaj. Wczoraj spędziłam cały dzień pomagając Konradowi przy pakowaniu skrzyń z książkami, bo zamierzają przenieść się na farmę do końca tego tygodnia. Nie wydaje mi się, aby Letycja była zachwycona tą przeprowadzką, podejrzewam nawet, że nie pozostanie na tym pustkowiu nawet miesiąca. Z kim będzie grać w tenisa? Konrad prosił mnie, abym ci powiedziała, że bardzo o tobie myśli, nie pisze zaś, bo bardzo nie lubi pisać. Ja też nie lubię i jestem zupełnie wyczerpana tym ogromnym listem, patrz, ~a la Madame S~evign~e... A moje kocięta płaczą z głodu, ach, ta przewrotna Armanda!" Stroniczki utrzymywały delikatny zapach różanych perfum. Perfum Oktawii... jaką radość poczuła, kiedy dowiedziała się, że Konrad ma się przeprowadzić, "Ofelio, Ofelio, on teraz jest daleko od niej!" - wykrzyknęła, obejmując swą współtowarzyszkę z pokoju. Z niebywałą ostrością widziała się, jak biegnie nieprzytomna przez patio, ściskając list w kieszeni fartuszka, "on jest tak samo daleko od Oktawii, jak i ode mnie!" Powoli uśmiechnęła się. I powróciła do kopert leżących na jej kolanach: melancholijna pocztówka od Frau Herty, podającej swój nowy adres: "Jestem taka zmęczona, że postanowiłam wziąć urlop, ale zostawiam zastępstwo". Życzenia imieninowe, kartki świąteczne, pocztówka od Konrada z Manili, dokąd udał się, aby odwiedzić ojca: "Tutaj także wspominałem ciebie". I w końcu bilecik od Afonsa, zawiadamiającego w afektowany sposób o ślubie, "Bruna nie może pisać, bo zwichnęła rękę w przegubie, ale słowo daję, że nie wydaje się przez to nieszczęśliwa. Bo dwa dni temu, przechodząc koło kościoła, wstąpiliśmy, aby go zwiedzić, i wtedy przyszło nam na myśl, że powinniśmy się pobrać..." Zebrawszy to wszystko, Wirginia ugniotła kulę i wrzuciła do kosza na śmieci. Mój Boże, jak odległy wydał się jej tamten okres. Tamci ludzie. Bruna zamężna za Afonsem i z córeczką, która już zaczyna zadawać pytania. Oktawia obiecująca wkrótce wystawę swojego malarstwa. Natercio już na emeryturze, coraz bardziej gderliwy. Bardziej w sobie zamknięty. Letycja, sławna już tenisistka, mieszkająca sama i wiodąca tajemniczy tryb życia, jak to sugeruje Bruna. Konrad zaszyty na farmie, grający na pianinie i hodujący gołębie... W domu na miejsce Frau Herty przyjęto Portugalkę o imieniu Inocencia. Tak, wszystko się zmieniło i pozostało daleko. "Przede wszystkim daleko" - pomyślała Wirginia, układając w walizce przybory toaletowe. Czy niczego nie zapomniała? Podeszła do skrzynki z książkami. Potrzebowała gwoździ i młotka, żeby ją zamknąć. "Jutro to zrobię" - pomyślała, przesuwając dłonią po książkach. Wzięła jedną, przypadkową, i otworzyła. "Mój ojciec" - wyszeptała, odkładając książkę na stos. W końcu niewiele po nim pozostało: bardzo łagodna twarz, parę wymijających słów, kilka książek... Wszystko nierealne i kruche jak ilustracja do tej historyjki, gdzie rycerz spoglądał na pływającego po jeziorze łabędzia. "To są wiersze pewnego angielskiego poety, któregoś dnia je przeczytasz i spodobają ci się". Zabrzmiało to tak, jakby jej powiedział: "Pewnego dnia poznasz mnie i pokochasz". TEraz nie miała już wątpliwości, że on przyspieszył śmierć chorej, za bardzo ją kochał, aby pozwolić jej umrzeć w szpitalu dla umysłowo chorych, "do kliniki, nigdy!"... W następstwie było już łatwo podążyć za nią, "kula weszła jednym uchem, a wyszła drugim..." Przez szybę zobaczyła puste patio. Przez wąski krużganek, który je otaczał, co pewien czas przechodziła jakaś zakonnica i zaraz znikała w którychś drzwiach. Siostra Monika przeszła rozmawiając z jakąś nowo przybyłą. Dziewczynka ta miała oczy zapuchnięte od płaczu, a zakonnica pocieszała ją: zapewne używała tych samych argumentów, jakich użyła wtedy, gdy równie łagodnie ją niegdyś przyjęła pod swą opiekę. Wychyliła się z okna. Zaraz pierwszego dnia instynkt przestrzegł ją przed innymi zakonnicami. Jedynie siostra Monika wzbudzała zaufanie; poddała się jej i chaotycznie, w wybuchach, zwierzała się jej, użalała... Z początku zakonnica przeraziła się: "Mój Boże, mała dziewczynka nie może mówić takich rzeczy!" Czasem płakała razem z nią, kiedy widziała, że ona tonie we łzach: "nie mam nikogo na świecie, siostro! Jestem samotna!"... Ale powoli siostra otrząsnęła się z szoku. "Moja Wirginio, ty wszystko dramatyzujesz, nawet nie chcąc wyolbrzymiasz, to wina twojej wyobraźni! Sprawy nie wyglądają tak, jak ty o nich mówisz..." I poprosiła ją, aby się modliła, modliła, modliła. Jej śmiejące się oczka - pozbawione jakiejkolwiek chytrości, jak oczy lalek - znów zabłysły jak dawniej: "To są sztuczki demona, który chce usidlić twą duszę. Módl się, Wirginio, i proś Pana Boga, aby ci wybaczył wszystkie złe myśli". Pytaniom pełnym rozpaczy, wątpliwościom i oskarżeniom siostra Monika przeciwstawiała polukrowane przypowieści, lekcje dotyczące dziesięciorga przykazań, nieomylne rady, aby odzyskać spokój. "To wola Boża", szeptała, kiedy brakowało jej argumentów. I tą naiwną formułką chciała oczyścić jej umysł z taką samą naturalnością, z jaką malarze pokrywają białą farbą poplamione ściany kaplicy. Modlitwy... "Już się modliłam, siostro, i to nic nie pomogło!" Siostra cierpliwie uśmiechała się: "Módl się więcej, Wirginio, przechodzisz kryzys. Ja też się modlę za ciebie, bądź spokojna". Z wolna zauważyła, że niczego więcej nie może się spodziewać po tej buzi gładkiej jak u lalki. Wtedy przestała się jej zwierzać. Jednak i potem nadal garnęła się do niej czując pewną pociechę, słuchając, jak z naiwnością dziecka opowiada o niebie i o piekle. Wczorajszy dzień spędziły razem: "Smutno mi, że nas opuszczasz - powiedziała zakonniczka, pomagając jej ułożyć książki w skrzyni. - Ale równocześnie jestem zadowolona, bo pomimo wszystko wierzę, że byłaś tutaj szczęśliwa". Pomimo wszystko. Co znaczyło dla zakonnicy to "Pomimo wszystko"? Czy prześladowania ze strony siostry Flory? Czy zakaz uważania Ofelii za stałą przyjaciółkę? Czy długie kary, które zniosła z sercem pełnym nienawiści? Czy liczne hostie, które przyjmowała z sercem pozbawionym wiary? Nie, jasne, że nie, siostra Monika miała na myśli jedynie medale i wstążki. Opuszczała szkołę tak samo, jak do niej przybyła, w białej bluzce bez żadnego odznaczenia, co dla tych kobiet stanowiło główną przeszkodę do jej szczęścia. "Jest najlepsza w klasie", przyznawały milcząco. Jednakże nigdy nie doświadczyła małych zaszczytów, udzielanych innym, a które zostawały poza jej zasięgiem. Były jeszcze inne sprawy... "Wydaje się bardzo skryta", mówiła siostra Klara "ma oczy jak ktoś, kto widział rzeczy straszne!" - zdumiewała się siostra Flora. "To dziecko rodziców żyjących w separacji, dosyć tam było skandali - tak wszystkie myślały. - Została przyjęta wyjątkowo, to specjalny przypadek. Nie może korzystać z przywilejów, do których pozostałe mają prawo". Wirginia spojrzała na koronę figowca, który rósł na patio. "Pomimo wszystko, czy jesteś tutaj szczęśliwy?" - miała ochotę zwrócić się z tym pytaniem do samotnego drzewa. Gdyby pytanie to wyszło od siostry Flory, odpowiedź byłaby inna. Ale siostra Flora była nad wyraz przebiegła, nie potrzebowała pytać, pytania należały do siostry Moniki: "Z początku przez cały czas nienawidziłam wszystkiego - mogłaby odpowiedzieć. - Nienawidziłam nauczycielek, jedzenia, ścian, obrazów, powietrza, nienawidziłam nawet powietrza z jego charakterystycznym zapachem mieszaniny zwiędłych kwiatów i kadzidła. Później stałam się obojętna. Stałam się apatyczna. I jeżeli tak bardzo się uczyłam, to nie było to moją zasługą, powodem była czysta agresja: moje siostry były uczennicami przeciętnymi. Ale zakonniczce nie chodziło o prawdę, nie ją chciała usłyszeć. Wobec tego starannie dobierała słowa, które przynajmniej w chwili pożegnania nie mogłyby zaszokować uszu zakrytych lnianym, błyszczącym od krochmalu czepeczkiem: "Siostra wie, siostro Moniko, muszę powiedzieć, że z początku było mi tu bardzo obco, siostra sobie przypomina... Mój umysł był niespokojny, nie mogło być inaczej. Ale w ciągu ostatnich dwóch lat bardzo się uspokoiłam". Powiedziała i uśmiechnęła się, że nie potrzebuje kłamać. Bo czyż spokój i obojętność w gruncie rzeczy nie są tym samym? Obojętność względem tych obrazów - to wzruszający wyraz złego gustu - to obojętność wobec nijakiego jedzenia, nijakich hostii, nijakich kobiet, które wyglądają jak od dawna zmarłe, choć zapomniały odejść. "Jestem szczęśliwa, że tak do mnie mówisz", szeptała siostra Monika. "Spokój jest wszystkim", dodała wzruszona, spuszczając oczy. Dla niej spokój znaczył tyle co Bóg. Głośnym ziewaniem Luela obwieściła swoje wejście do pokoju. - Matka Przełożona chce cię widzieć - powiedziała swym bezbarwnym głosem. - Zapewne chce ci wygłosić pożegnalne kazanie. Mnie już wygłosiła, ogromne, nie wiedziała, że zostaję na drugi rok, i pożegnała się ze mną. - Ciężko opadła na łóżko. - Kiedy pomyślę, że w przyszłym roku będę słyszała to samo jeszcze raz! Chciałam jej przerwać, "oblałam, zostaję tu nadal", ale kiedy się ocknęłam, obie płakałyśmy, jedna w objęciach drugiej. W lustrzanym odbiciu Wirginia widziała grube łydki Lueli, zwiotczałe, zwisające z łóżka. Nawet w doborze tej towarzyszki pokoju można było odgadnąć twardą rękę siostry Flory. W pierwszych latach miała za towarzyszkę uroczego diablika: Ofelię. Ale że zbytnio przypadły sobie do gustu, zakonnica uznała za nieodzowne rozdzielenie ich. Ofelia przeszła do innego skrzydła, tak że prawie nie mogły się widywać, aż pewnego dnia dowiedziała się, co prawda bez szczegółów, że rodzice przenieśli ją do innej szkoły. Jej miejsce zajęła posępna Luela. Z początku bardzo źle znosiła obecność tej melancholijnej masy ciała koleżanki pokładającej się na łóżku, zagracającej jej szafę przedmiotami w złym guście, zagarniającej wszystko, niezręcznej, gnuśnej. W końcu pogodziła się z losem. A teraz, już u kresu, nawet zaczęła obdarzać ją pewnym uczuciem. - Kto tu ze mną zamieszka? - zajęczała Luela. - Jeszcze jedna, która odjeżdża, jedyna przyjaciółka, jaką tutaj miałam. Kiedy pomyślę, że mam przed sobą jeszcze jeden rok z jakąś obcą u boku! Żeby chociaż ta następna była równie ładna jak ty. Nie znoszę brzydkich dziewcząt. Wirginia zaczesała włosy do tyłu i przewiązała elastyczną wstążką wokół głowy. Owal twarzy odkrył się całkowicie. "Ładna?" - zapytała samą siebie. Włosy o barwie ciemnego kasztanu sięgały ramion. Uniosła je, próbując wysokiego uczesania. Przyjrzała się oczom, zbyt smutnym w porównaniu z młodymi ustami, o lekko uniesionych kącikach. "Gazela to zwierzątko o długich nogach i takich samych jak twoje, wielkich oczach" - powiedział Daniel. "Takich jak moje" - powinien był powiedzieć. Czas podjął się złagodzenia jej rysów i oto w lustrzanym odbiciu utkwił obraz śmiejącej się z siebie dziewczyny, która podjęła próbę odtworzenia dawnego dziecinnego wyrazu. Gdzie się podziała ta kanciasta, agresywna twarzyczka? - Wyzwoliłam się. - Nie mów. Ja nie mogę doczekać się godziny, kiedy na mnie przyjdzie kolej. - Ja nie mówiłam o szkole - powiedziała, na wpół się uśmiechając. Podniosła się. - A teraz na kazanie! - Nie zazdroszczę ci. - Ach, mam w głowie taki guziczek: kiedy nie chcę czegoś słyszeć, wystarczy go nacisnąć i gotowe, wyłączam się. - Żaden z moich guzików nie działa - westchnęła Luela, patrząc na nią swym krowim spojrzeniem. I z roztargnieniem dodała: - Ty zawsze stąpasz na palcach... II Wirginia umieściła walizkę w samochodzie. Szofer chciał jej pomóc, ale odmówiła: "nie potrzeba, jest taka lekka". Usiadł za kierownicą. Był to młody i silny blondyn, o ufnym spojrzeniu dziecka. - Pani Inocencia przeprasza, że nie przyjechała - zaczął nieśmiało, poprawiając czapkę. - Była operowana na gardło i jeszcze nie może wychodzić... - Tak, wiem - przerwała Wirginia, rzucając ostatnie spojrzenie na siostrę Monikę, która machała do niej przez grube sztachety szkolnej bramy. Wiatr wzdymał jej czarny habit, który rozpościerał się i zamykał jak skrzydła uwięzionego w klatce ptaka. Nagle fasada domu zniknęła za zakrętem, wysokie mury również skryły się między drzewami. Jeszcze usłyszała stonowany odległością dźwięk sygnaturki wzywającej na modlitwę. Dźwięk był stłumiony, identyczny z tym, jaki kiedyś słyszała - a może śniła, że go słyszy? - pewnego popołudnia, na cmentarzu, w porze zamykania bramy. Opuściła szybę. Otwartymi ustami wdychała płynący z lasku zapach eukaliptusów. Bramy wspomnień o internacie też na zawsze zatrzasnęły się, zgubiły się gdzieś daleko. Śmiechy na tłumnym patio, łzy samotności w zimne noce, zwierzenia, sny, krótkotrwałe radości i długotrwałe smutki wśród lekcji i chórów w kaplicy - cały ten zamglony świat przemienił się w pył, który zdmuchuje się ze wspomnień. To lub owo wspomnienie, bardziej wyraziste, pozostaje nienaruszone: spazmatyczny płacz Ofelii, kiedy została zaskoczona w czasie pisania do niej równie niewinnego jak i kompromitującego liściku: "Wirginio, zabiję się, jeżeli nas rozłączą!" Zasadzki siostry Flory, gdy przez szparę w drzwiach wsuwała swój profil, cienki jak ostrze noża, "to niebezpieczny wiek! Należy być czujną"... Pulchna ręka Lueli rysująca czerwonym ołówkiem wszystkie tajniki seksu: "widziałam to w podręczniku anatomii mojego brata. Nauczyłam się też nazw na pamięć"... Tajemnicza śmierć siostrzyczki Franciszki, najmłodszej zakonnicy, która pewnego poranka - szeptały sobie dziewczynki - powiesiła się na własnym różańcu. I niezawodna formułka powtarzana we wszystkich okolicznościach przez siostrę Monikę o oczach jak z porcelany. "On wie, co czyni!"... - ach, tak, pozostał jeszcze ten zdradliwy kurz, który wdarł się w szczeliny. Ale pewnego dnia i od niego się uwolni: "Co minęło, nie wróci". Wirginia odwróciła się od okna. Zwróciła się do szofera: - Jak ci na imię? - Pedro. - Pedro... - powtórzyła powoli. Splotła ręce na kolanach. Opierała się chęci zadawania mu pytań. Ale dlaczego ma się opierać? Zezłościła się na samą siebie. "Czy jest w tym coś nienaturalnego, że pytam? W końcu wracam po tak długim czasie... No więc? Czy to nie jest logiczne, że chcę wiedzieć?"... - Pedro, ile czasu już jesteś u mojego ojca? - Prawie od roku. - Od roku, coś takiego... Czy służysz też pani Brunie? - Nie, to pan Afonso prowadzi. Czasami zawożę niańkę i dziewuszkę do parku. Albo wtedy gdy auto pana Afonsa jest zepsute... - Czy chcesz przez to powiedzieć, że obsługujesz tylko mego ojca i panią Oktawię? - I przyjaciół pani Oktawii. - Których to? W prostokącie lusterka zobaczyła odbicie pary zielonych oczu, uważnych, zaciekawionych: - Pani Oktawia ma wielu przyjaciół, prawie wszyscy to artyści. Ona często wychodzi - wyszeptał szofer, uśmiechając się ze skrępowaniem. I już innym tonem: - Służę niekiedy również pani Letycji i jej bratu... Wirginia opuściła wzrok. - Czy on nadal mieszka na farmie? - Pan Konrad? Tak, mieszka. Dzisiaj spędza cały dzień tu, w domu. Oni nawet mieli wyjechać po panią, ale pani Oktawia, zdaje się, czekała na jakiś ważny telefon. A pani Bruna pojechała odprowadzić pana Natercia na dworzec, bo dzisiaj wyjechał. - Wyjechał? - Myślę, że w interesach, chyba niedługo wraca. Powolnym ruchem Wirginia zgniotła w palcach suchy liść, który wiatr wrzucił do samochodu. Czuła, że ręce ma zimne, chociaż popołudnie było gorące. "To na skutek powrotu - usprawiedliwiała samą siebie. - Po tak długim czasie i najdłuższym nawet rozstaniu jest się jednak trochę przejętym" - stwierdziła. Ale czuła się lekko rozczarowana. Prawdę mówiąc, sądziła, że jest bardziej odporna na tego rodzaju emocje, które w tajemniczy sposób napawały ją uczuciem niepewności. A jeszcze tak niedawno uważała, że już nic jej nie łączy z ludźmi z tego domu, doszła nawet do tego, że widziała się, jak powraca w charakterze zwykłego gościa i pozdrawia wszystkich, jakby ich zobaczyła po raz pierwszy. Albo jakby to było prawie po raz pierwszy... Nie da się wytłumaczyć, dlaczego jej ręce stawały się coraz zimniejsze, już były lepkie od potu. Wytarła je. "Nie, tak naprawdę wcale się tym nie przejmuję, co za głupstwo! Gdybym się nawet nimi przejmowała, czyż pokazałabym się w tym mundurku? Jakaż dziewczyna pragnąca wywrzeć na kimś wrażenie wystąpiłaby w starej gabardynowej spódnicy koloru oliwki i w źle skrojonej bluzce? I jeszcze w dodatku w czarnych pończochach..." - A pani Letycja? Czy wciąż podróżuje? - Nie, już wróciła. Jutro ma ważny mecz, czy nie czytała pani w gazecie? - Nie czytuję gazet - szepnęła Wirginia, opierając głowę na poduszce siedzenia. "Jest za wysoka i taka chuda - wzdychała Oktawia swoim ugrzecznionym głosem. - Kiedy zdejmuje ubranie, to nie pozostaje z niej nawt nitka makaronu!" Przemieniła się teraz w dziewczynę chudą, ale muskularną, same muskuły trzymające rakietę czempionki. Przypomniała sobie włosy popielate i błyszczące. I oczy o kącikach lekko opadających, podobne do oczu wyżła. - Pani nie przypomina ani pani Oktawii, ani pani Bruny... - Bo nie jestem do nikogo podobna - wyszeptała powściągliwie. Myślała teraz o Konradzie. "Ach, Konrad, Konrad. Pewnego razu była sobie dziewczynka, która ciebie kochała, i to bardzo! Tak bardzo." Zobaczyła siebie na patio obejmującą przyjaciółkę: "Wiesz, Ofelio, tak bardzo kocham Konrada, że gdy tylko o nim myślę, bolą mnie wszystkie zęby". Przejęta chłodem podniosła szybę. I oto zerwały się wszystkie więzy, które ją łączyły z nim i z innymi, nie pzostało prawie nic. Zacisnęła powieki, przyjemnie zaskoczona: nawet rysów jego twarzy nie mogła sobie przypomnieć! A jego twarz, przede wszystkim jego twarz, uległa w jej pamięci deformacji, jak cienka woskowa maska nad wolnym ogniem: najpierw broda, potem usta, nos... Skoncentrowała się. Oczy pozostały takie same, oczy przywiązanego wyżła. Czujne. - Nie jest pani również podobna do doktora Natercia. - Pedro powrócił do egzaminowania jej za pośrednictwem prostokątnego samochodowego lusterka. - Jestem bardzo podobna do jednego wuja - powiedziała cichutko. Spoważniała. - Ty go nie znasz, on umarł. "Będziesz zawoalowaną pięknością" - przepowiedział Daniel. Konrad musiałby więc najpierw ją pokochać, aby potem ją odsłonić..." Wyprostowała się, opanowując śmiech: "Zwariowana dziewczyna, zwariowana! Żeby myśleć jeszcze o czymś takim! - Pokręciła głową. - Jasne, to z przyzwyczajenia". - Wybrałem inną drogę, ale nie przypuszczałem, że będzie taka zła - tłumaczył się Pedro, gdy wóz zarzucił. - Czy inną? - wyszeptała Wirginia. Ale czy wszystko teraz nie było inne, a zarazem przewidziane? Brakowało jedynie ślubu Konrada z Oktawią, aby scenariusz stał się pełny. Zmarszczyła brwi. Ale dlaczego oni jeszcze się nie zdecydowali? Czy od dzieciństwa kwartet ten nie był już gotowy? Bruna i Afonso, Oktawia i Konrad - nie mogło być inaczej. - Są do siebie podobni. Jeszcze się w końcu pobiorą" - powiedziała Luciana. Nawet odsunięta od ich grona Luciana przeczuwała tę ukrytą miłość. Będzie więc rzeczą naturalną spotkanie z nimi, którzy wiodą spokojne życie, mają dzieci, mieszkają daleko. I są nieszczęśliwi. Zareagowała słabym uśmiechem: "Ale dlaczego nieszczęśliwi? Dlaczego mam być taka małostkowa?..." - Hamulec jest nie w porządku - przeprosił Pedro, zatrzymując gwałtownie samochód. Wysiadł i otworzył drzwiczki. - Jutro z samego rana pojadę po skrzynię z książkami. Czy pani potrzebuje jeszcze czegoś? Nic nie odpowiedziała. Oto tutaj wznosiło się szare domostwo rozsiadłe pośrodku trawnika. Zauważyła, że cztery cyprysy znikły. I przypomniała sobie tę noc, kiedy jeden z nich chłostany burzą pochylił się w złośliwym ukłonie w stronę jej okna. - A co z cyprysami? - Zostały wycięte. "A więc nawet dom się zmienił", pomyślała, kiedy szli żwirowanym podjazdem. Zwróciła się w stronę sąsiedniego domu. Fikusowy żywopłot wydawał się teraz niższy, dawne przejście poszerzyło się wskazując, że obecnie dorośli przechodzili tamtędy. Zatrzymała wzrok na kręgu krasnali - krasnale to czy duszki? - które bawiły się trzymając się za ręce. Pośrodku kręgu fontanna. Nie mogła dostrzec strużki wody, jedynie odgadła, że płynie, słabo, ale nieprzerwanie, pomiędzy kamieniami pokrytymi mchem. Była rozczarowana. Wolałaby wierzyć, że również fontanna już nie istnieje. - Pani będzie mieszkać w dawnym pokoju pani Bruny - objaśnił Pedro, gdy tylko weszli do holu. Wyglądał na zaniepokojonego, że przybyła sama. I wahał się, czy ma wejść na górę z walizką, czy też pozostać przy niej. Robił wrażenie, jakby czuł się odpowiedzialny za nieobecność innych. Kierując się ku drzwiom zrobił niepewny gest: - Są tutaj. Myślę, że jeszcze nie wiedzą, że pani przyjechała... - Ależ Pedro, to nie ma żadnego znaczenia - zapewniła go gorąco. Wiedziała, że każde z nich będzie miało ważny powód, aby nie zjawić się w odpowiedniej chwili, przede wszystkim Natercio. Dawniej czułaby się rzucona na pastwę losu. Dzisiaj już nie. - Możesz tu zostawić walizkę. Znam drogę... Drzwi od salonu były zamknięte, ale mogła słyszeć głosy: Konrad, Afonso, Oktawia... Potarła ręce. Były zimne, ale policzki płonęły. "Zaraz przejdzie" - szepnęła do siebie samej. Zacisnęła usta. I unosząc wyzywająco głowę, weszła. Afonso był pierwszym, którego zobaczyła, stał obok kanapy. - Wirginia! - wykrzyknął, rozwierając ramiona. Wyszczerzył ostre zęby. - Nie poszedłem dzisiaj do pracy, aby móc cię powitać... Leżąca wygodnie na kanapie Oktawia głaskała kota. Pocałowała siostrę: - Nie wierz Wirginio. To miłe z jego strony, ale to nieprawda. Afonso nie pracuje. Wtedy Afonso roześmiał się. Z przesadną czułością uścisnął ją. Na jego ostrej twarzy fauna malował się dawny, złośliwy wyraz, może jednak bardziej zgorzkniały. - Ta perwersyjna kotka nie wie, co mówi. - Głos stał się bardziej świszczący: - Jaka ty jesteś ładna! Mój Boże, to zakrawa na cud! Zbliżył się Konrad. Wziął ją za ręce: - Kochana Wirginia. Spojrzała na niego. Uśmiechnęła się. Pewność siebie utracona w tych pierwszych minutach od chwili przybycia znów powracała, jak gdyby jakiś tajemniczy podmuch wionął jej w twarz. Otóż on tu był, poważny i czuły jak zawsze, jego silna obecność duchowa przemawiała do niej spojrzeniem, żeby się nie poddawała emocjom, nie traciła panowania nad sobą, "wszystko będzie dobrze, Wirginio. Wszystko będzie dobrze". - Niebywałe, jak ona się zmieniła, nieprawdaż? - zauważył Afonso opierając się o poręcz fotela. - I mówią, że to dziewczyna wykształcona, zna nie wiem ile języków... Ile, Wirginio? Ona podjęła wobec niego taki sam przyjaźnie ironiczny ton. Również go obserwowała: był to ten sam Afonso z potarganymi włosami i niedbale ubrany. Ale ta nonszalancja ukrywała jedynie jego troskę, co do sposobu zachowania się, jak i sposobu ubierania: garnitur dobrze skrojony, w doskonałym gatunku, widać było, że poświęcił dużo czasu na wybór swetra, który dyskretnie pasował do skarpetek. - Och, elegancki Afonso - wykrzyknęła, siadając na kanapie u nóg Oktawii. - Właśnie wtedy, gdy myślałeś o twoich pięknych skarpetkach, ja się uczyłam... - Ale twoje pończochy też są piękne - odpowiedział. - Patrzcie, czarne pończochy. Nie może być nic bardziej podniecającego od czarnych podwiązek, czarnych pończoch... Trudno byłoby zakonnicom wynaleźć coś bardziej erotycznego... Wirginia, cierpliwa i spokojna, jeszcze się uśmiechała. I z największą swobodą zaczęła odpowiadać na pytania następujące jedne po drugich: wszyscy troje, każdy na swój sposób, obserwowali ją. Konrad dyskretny, czuły, wyglądał, jakby mówił, "świetnie sobie radzisz, tylko tak dalej!" Afonso w przesadnie dobrym humorze, aby mógł być naturalny, to gestem, to słowem ujawniał na wpół nieprzychylne zdziwienie: "Patrzcie, co to wyrosło z tej dziewczynki, która podsłuchiwała pod drzwiami"!... Wreszcie Oktawia, o nieprzeniknionym uśmiechu, ukazującym się przelotnie w jej jasnych oczach. Czasami wydawała się gotowa do zadania dobrze wymierzonego ciosu. W oczach jej przewijał się błysk, ale złośliwy wyraz tracił ostrość. Opóźniała atak dla hecy i z powodu lenistwa. Używała perfum o zapachu róży, które harmonizowały z jej blond włosami, z białym czołem. Głos jej, jak zawsze, był grzeczny, lecz chłodny. - Nigdy nie udało mi się uzyskać dyplomu z czegokolwiek - zaczęła, zapalając papierosa. Dmuchnęła dymem w pyszczek śpiącego kota. - Brunie też nie udało się ukończyć studiów, musiała zaraz wyjść za mąż za tego geniusza. Tylko tobie udało się zrobić coś tak wspaniałego, jak ukończyć studia z języków obcych, coś takiego. Nadzwyczajne! - dodała bez przekonania. Roześmiała się, rozbawiona dzięki kotu, który sapał z rozdrażnienia. - Prosiłam Konrada, żeby mi dał parę lekcji z historii filozofii, on jest na wskroś filozofem, czy wiedziałaś o tym, Wirginio? Ale Konrad to głęboka rzeka, a ja jestem mały, płytki potoczek. Pewnego dnia, kiedy mi tłumaczył jakąś bardzo poważną kwestię, zasnęłam. I nigdy więcej nie prawił mi już o doktrynach, prawda, kochanie? Konrad słuchał w milczeniu. Pod pretekstem, że chce mu zadać jakieś pytanie, Wirginia usiadła obok niego. Usprawiedliwiała się: "to zwykła ciekawość kogoś, kto znów spotyka przyjaciela, brata. To wszystko, tylko tyle..." - Ach, doktryny... - zadrwił Afonso. Podszedł do stolika z napojami, nalał sobie whisky i zaproponował innym. Wirginia była jedyną, która odmówiła. - Zbliż się do dobrych, a będziesz jedną z nich, moje dziecko. Konrad będzie cię chciał przeobrazić w Minerwę, ale nie zmyślaj, że chcesz poznać jeszcze coś innego, już sama jesteś piękną doktryną, pozwól więc, że się z tobą zapoznamy, poczynając od twojego tu sąsiada. - W Biblii należącej do Bruny powinien być jakiś rozdział o poważaniu dla szwagierek, ona ci zaraz przeczyta odpowiedni ustęp - powiedziała Oktawia, starając się złapać uciekającego kota. Zwróciła się do siostry: - Uważał ciebie za jakiegoś stracha na wróble, a teraz plecie niestworzone rzeczy... Afonso podciągnął rękawy swetra. - Jaka intrygantka! Jasne, że nie mogę uwierzyć w taką przemianę, zresztą było to dziwne dziecko, o sterczących włosach, obgryzionych paznokciach... - Pochylił się nad rękami Wirginii. Wzruszył ramionami: - Jeszcze zachowały sią znaki po obgryzaniu, ale w końcu to też ma pewien urok... I popatrzcie, jaka piękna głowa! Zapewne zbyt rozsądna, w aureoli cnotliwej nauczycielki na wakacjach... - A nie każdemu jest dane mieć wygląd Narcyza w obłędzie - przerwała Oktawia unosząc się na łokciach. - Afonso, nie bądź histerykiem, uspokój się. Konrad nachylił się, aby pogłaskać kota, który przeciągał się na dywanie. - Wirginio, Wirginio, prawdą jest, że w istocie rzeczy my wszyscy udajemy, aby zrobić na tobie wrażenie. Nawet ten Rodolfo... - dodał, ciągnąc kota lekko za ucho. Nie wiedziała, co ma powiedzieć. TEraz Afonso rozmawiał z Oktawią, ale nie mogła usłyszeć, o czym mówili. Wszystkie jej zmysły skoncentrowały się na jednej osobie: Konradzie. Podeszła bliżej. Wszystko było na nic, na nic, wszystko powróciło, jakby nie było tych lat wyrzeczenia, kochała go! Kochała. Czując na sobie jej wzrok, uniósł głowę. Wtedy ich spojrzenia spotkały się. Ale nie trwało to dłużej niż sekundę. Gwałtownie przekręcił się na taborecie i otworzył pianino. - Ale, Wirginio, jeszcze nam nie opowiedziałaś o swoich planach - rozpoczął między dwoma akordami. - Czy masz zamiar udzielać lekcji? "...Jeszcze nam nie opowiedziałaś o swoich planach." Prosił ją o plany, decyzje, tak jakby mówił: "niczego nie oczekuj ode mnie". I jeszcze przyzywał innych na świadków. "Robi uniki, jak zawsze", pomyślała. Usiłowała odpowiedzieć tonem naturalnym. Ale jej głos zabrzmiał śmiesznie sztucznie: - Dawać lekcje i robić tłumaczenia, to na razie. Potem zobaczymy. - Dawać lekcje?... - zdziwiła się Oktawia. Zrobiła grymas i potrząsnęła głową. Delikatne włosy zaiskrzyły się światłem. Zdjęła białe sandały. Suknia w kolorze mchu odsłoniła jej kolana. - Co to za pomysł, moja droga, dawanie lekcji nie jest już w modzie... Wirginia spuściła ponury wzrok. Poczuła się nagle jak zmatowiała obok tej świetlistej i wyrafinowanej siostry; jej piersi ledwo skrywała przezroczysta materia, miała gołe nogi. A ona, czy nie przesadziła w swym niedbalstwie, ukazując się tutaj w niezgrabnym szkolnym mundurku? Czy nie pragnąc zwracać na siebie uwagi, przez to samo nie ściągnęła - i to w jaki sposób! - uwagi wszystkich? Spojrzała zafascynowana na Oktawię. I odwróciła się do Afonsa. Uśmiechał się. Chciała mu krzyknąć: "Ty kramarska duszo!" - W mojej szkole lekcji języków udzielała siostra Priscilla - ciągnęła dalej Oktawia, potrząsając szklanką z whisky. Zakręciła kawałkiem lodu. - Któregoś dnia stuknęła mnie palcem w czoło: ta dziewczynka będzie aniołem... albo demonem! - I ty wybrałaś tę drugą możliwość - wyszeptał Afonso, napełniając ponownie szklankę. - Nie... Ale dlaczego tak się dzieje, że człowiek musi być albo jednym, albo drugim? To nudne i skomplikowane. Dobrze jest, gdy się nie chce być ani aniołem, ani diabłem, i kieruje się tym, co w danej chwili się przydarza... - Ożywiła się. Wyciągnęła rękę do Wirginii i przyciągnęła ją: - Posłuchaj, a co powiesz na mojego blondasa? Czy nie jest piękny? - Jaki blondas? - Och, moja droga, Szanowny Pan Pedro, to jasne. - Zrobiła pauzę, aby się napić. I widząc, że Afonso i Konrad rozmawiają nie zwracając na nią uwagi, ciągnęła dalej głośniejszym tonem: - To bardzo kiepski szofer, ale jaki kochanek! Wirginia śmiejąc się, przytaknęła. - Ach, tak, jako kierowca... - POgłaskała kota. Rozłożyła ilustrowane pismo. Miała świadomość widocznego na swojej twarzy zaskoczenia, próbowała je ukryć, ale nie udało jej się. Pedro był kochankiem Oktawii. A dawniej? Przypomniała sobie popołudnie, kiedy widziała, jak ona podnosi ku Frau Hercie swoją niewinną buzię, podczas gdy Konrad ukradkiem przedzierał się przez żywopłot fikusów. "Myślałam, że zostawiłam moją gramatykę w ogrodzie..." On był pierwszym. "Pierwszym", powtórzyła w duchu, czując się przybita z powodu tego odkrycia. Zapewne dotąd jeszcze utrzymywała ten związek. Oktawia potrafiła się rozpraszać... Krew uderzyła jej do głowy, poczuła, jak jej pulsuje w skroniach. Automatycznym krokiem podeszła do stolika i nalała sobie koniaku. Afonso wskazał na nią: - Czyż nie mówiłem, że zaraz upodobni się do otoczenia? Ale nie myślałem, że nastąpi to tak szybko... Konrad otworzył pianino i cichutko grał jakiś utwór melodyjny, ale nieśmiały. - Jej nie można zarazić. - Czy nie byłoby lepiej, gdybyście poczekali jeszcze parę dni, żeby wypełnić moją kartotekę? - wyszeptała Wirginia naśladując przesłodzony głos Afonsa. Znów widziała Daniela, bladego i zmęczonego, ze wzrokiem utkwionym w jakiś odległy punkt. "Bóg wie, że zrobię wszystko, aby ona się nie zaraziła..." Wilgotnymi oczyma wpatrzyła się w butelkę. Znów napełniła kieliszek. Afonso roześmiał się: - Mój kwiatuszku, upijesz się! Jednym łykiem wypiła kieliszek. Pamiętała dzień, w którym połknęła lody, które paliły jej usta; były tak samo wrogie jak koniak. "Będziesz cała się lepić" - zauważył tym samym tonem. Dawny impuls, aby mu rzucić kieliszkiem w twarz, zaparł jej dech. "Ale dlaczego, dlaczego" - pomyślała udając zainteresowanie obrazem Oktawii. Skrzyżowała ramiona i zacisnęła palce. "Co mnie to wszystko obchodzi! Muszę się opanować, no, już spokój, wiedziałam, że się z tym spotkam, byłam na to przygotowana, ani nienawiści, ani miłości..." Opuściła ręce wzdłuż ciała. "Ani nienawiści, ani miłości", powtórzyła śmiejąc się sama z siebie. Gdyby była sama, padłaby na ziemię i płakała jak dziecko. - Podoba ci się, Wirginio? - spytała Oktawia. - Namalowałam w zeszłym roku. "Głowa w akwarium". Przypominał ledwie naszkicowany portret dziewczyny w wieńcu z liści - liście czy wodorosty, który narysowała pewnego dnia - ale tym razem głowa była zanurzona w wodzie, jasne oczy szeroko otwarte i unoszące się włosy topielicy. Mogła to być Oktawia. Mogła to być też Laura. Wirginia odetchnęła otwartymi ustami. Te oczy; coś strasznego było w tych oczach bez żadnego wyrazu, w tym samym kolorze co woda, tylko bardziej namacalne... Były takie, że nagle mogły by spłynąć po ramie obrazu. - Dałaś mi kiedyś podobny rysunek... - Dałam? - Oktawia rzuciła na obraz zimne spojrzenie. - Miałam w tym roku zrobić wystawę, ale tak naprawdę, to wystawianie nie wzbudza we mnie entuzjazmu. Pewnego dnia, jak się dobrze złoży... - Ach! Te nasze plany - wykrzyknął Afonso. Wyglądał jak aktor przedrzeźniający własną rolę. Zbliżył się do Konrada: - Ten to dostał od ojca stypendium na bycie świętym, no i nim będzie. Święty Konrad! Oktawia urodziła się pod znakiem pędzla. Letycja pod znakiem rakiety, jeszcze trochę, a zostanie słynną tenisistką, gdy tymczasem Oktawia, jeżeli los zechce, wybije się w malarstwie. Bruna odkryła, że lepiej mieć anioły, niż o nich śnić, no to będzie miała tysiące aniołków, w jej łonie tkwi korzeń świata! - Pociągnął łyk whisky. - Ja wybuduję sobie dom, najniezwyklejszy, jaki kiedykolwiek istniał. W każdym skrzydle jedna pora roku: wchodzicie do pomieszczenia, a tu zima, wchodzicie do drugiego - wiosna! i wydam moje poezje konkretne... Cement i żelazo. W takim mieście jak nasze poeci muszą być również twardzi jak z żelaza, moja droga! - Ale przedtem idź zobaczyć własną córkę - przerwała mu wchodząc Letycja. - Piekli się na całego, chce Bruny albo ciebie. - Zwróciła się do Wirginii: - A ta piękna dziewczyna jak się ma? Co? Tęskniłam za tobą, już całą wieczność, jak nie widziałyśmy się... Z wymytą twarzą, ubrana była w wypłowiały niebieski dres. Włosy ostrzyżone bardzo krótko, wyglądały jak włosy małego chłopca. Ale usta, zmysłowe usta, były dojrzałe, doświadczone. - Czy byłaś w domu? - zapytał Afonso. - Bruna jeszcze nie wróciła z dworca? Moje biedne, porzucone dziecko! Będzie tak zaniedbane uczuciowo, że niedługo będzie musiała się udać do psychoanalityka, żeby na kanapce powiększyć swój słownik... Do widzenia, moje aniołki! Wrócę na kolację, nasza kucharka znikła, oto korzyści bycia sąsiadem teścia... - Kiedy wrócisz, przynieś pisma ilustrowane. I papierosy, nie zapomnij o papierosach - przypomniała Oktawia. Usiadła koło Konrada. - Kochanie, a co ty na to, żebyśmy zagrali naszą melodię, tę w hołdzie marynarce? La, la, la, ra, ra, ra... Wirginia spuściła wzrok. Pomyślała o tym, co powiedziała Luciana: "Są do siebie podobni, tak jakby byli rodzeństwem"... Ach! Oni się kochają, oni się kochają! Oktawia mogła była mieć innych, nie miało to znaczenia, kochają się i wszystko inne zależy od tej miłości. Oparła się o fotel. Ból był prawie nie do zniesienia. "Konrad, Konrad". Letycja wzięła ją pod rękę: - Pójdziemy do ogrodu? Pozwoliła się prowadzić. Zmierzchało. Niebo przybrało kolor fioletu, a trawnik, do niedawna oświetlony, pokrywał sią plamami cieni. Wirginia usiadła na schodach obok Letycji. Cały horyzont sugerował nieruchomą wielkość jakiegoś końca świata. Opuściła głowę na piersi. - Ale teraz nie będziesz płakać, no już, opanuj się! - rozkazała jej Letycja. - Nie wiem, co się stało, ale mogę sobie wyobrazić. Ostrość zakazu zaskoczyła Wirginię, jakby ją oblano zimną wodą. Wzdrygnęła się. - Nie, nie będę płakać. Już czuję się dobrze, przechodzi. Głos Letycji stał się łagodniejszy. - Tak, to już lepiej. Więc ty nadal go kochasz? Musisz zapomnieć, Wirginio. Kochać nieodpowiednią osobę to nie jest najlepsza rzecz, jaka może nam się przydarzyć, a zdarza się to tak często... Dante w swoim piekle zapomniał o tym kole: odtrąconych. - Myślałam, że... - szepnęła Wirginia. Wyglądało, jakby mówiła do własnych rąk opuszczonych na podołku. - Ale wszystko nadal jest takie samo, takie samo. Letycja zapaliła papierosa. - Zobaczyłam to w twoich oczach, moja mała. W oczach? Wirginia uśmiechnęła się. Myślała, że one utraciły już tę cechę, która zmusiła siostrę Florę do trzymania się na baczność: "Ma oczy jak ktoś, kto widział rzeczy straszne". Zamknęła je. Donosiciele. - Wszyscy wrócili, i zmarli, i żywi. A jednak tam w szkole wszystko wydawało mi się takie proste... Teraz Oktawia śpiewa jakąś balladę i nic, zda się, nie było bardziej harmonijne niż ten głos wznoszący się, słaby i słodki, ponad ponurą dekoracyjność zmierzchu. - Musisz o nim zapomnieć. - Ja wiem, wiem - powtórzyła Wirginia wykrzywiając usta w grymasie bólu. Objęła się za nogi i oparła głowę o kolana. - A Afonso? Dlaczego mnie tak nienawidzi? On mnie nienawidzi. Z gestem rozdrażnienia Letycja rozgniotła niedopałek papierosa o podeszwę bucika. - Dosyć tego litowania się nad sobą, moja mała! Poza tym Afonso wcale ciebie nie nienawidzi, dobrze znam tego komedianta, on w ten sposób reaguje, kiedy się boi. On się ciebie boi. - Boi się? Mnie się boi? Letycja wyglądała, jakby się uśmiechała. - Kiedy tych dwoje się pobrało, zapewne miałam taki sam wyraz twarzy jak ty, kiedy zobaczyłaś Konrada i Oktawię, jak razem grają. Zapewne miałam taki sam wyraz... Wtedy po raz ostatni płakałam, a płakałam tak naprawdę, wypłakałam wszystkie łzy. Wszystkie. Kiedy już ani jednej nie zostało, pojechałam na rozgrywki tenisowe, były to bardzo ważne rozgrywki. Pojechałam i zdobyłam mój pierwszy puchar. Wirginia spojrzała na nią, ale w miejscu twarzy był gęsty cień zamazujący rysy. Widoczny był tylko zarys okrutnie przystrzyżonych włosów. Przypomniała sobie wspaniałe, srebrzyste włosy sięgające aż do ramion. "Obcięła włosy i zdobyła puchar". Powoli Wirginia odwróciła się w stronę trawnika. Teraz krąg krasnali roztapiał się w ciemności. Było ich pięcioro, trzymali się za ręce: Konrad, Oktawia, Afonso, Bruna i Letycja. - A co na farmie? - Byłam tam w zeszłym tygodniu - powiedziała Letycja podciągając rękawy. - Konrad porobił rozmaite zmiany, dom stał się bardzo przyjemny. - Czy on nie myśli tu powrócić? Aby pracować?... - Konrad? Konrad ma usposobienie kontemplacyjne, moja laluniu. A ponieważ odziedziczyliśmy więcej, niż nam potrzeba... Przyznam ci się, że zwariowałabym, gdybym musiała żyć w takim marazmie. Ale myślę, że on z tym czuje się szczęśliwy. - Położyła dużą dłoń na przegubie ręki Wirginii i końcem palców odsunęła mankiet bluzki. Pogłaskała jej skórę. Głos nabrał aksamitnych tonów: - Moje mieszkanie jest tu, o dwie ulice dalej, przyjdź jutro spędzić ze mną popołudnie. Masz ochotę na robienie tłumaczeń? Mam w domu dwie książki i nawet nie miałam czasu, aby do nich zajrzeć; wydawca już się niecierpliwi. Mogłabyś zacząć od tej pracy, później przyjdą inne. Mogę również przedstawić cię w klubie, tam zawsze znajdzie się ktoś, kto chce się czegoś nauczyć... To klub ludzi bogatych, próżniacze baby chcą zostać intelektualistkami, francuski znowu jest modny. Chociaż Wirginia nie mogła jej dostrzec, czuła coś śliskiego w tych ustach, które bardziej wilgotne, poruszały się powolniej. Również niemiły był dotyk palców obracających się wokół jej ręki... Ale w końcu ona była tą pierwszą, która ofiarowała jej miejsce w ich kręgu. III - ...No i króliczek wyszedł z norki i szedł, szedł... - Bruna nabierając na łyżkę zupkę, zrobiła pauzę. Zbliżyła ją do Bereniki. - No już, córeczko, otwórz buzię, bo inaczej mama dalej nie opowie... Dziewczynka potrząsnęła głową. - Nie. Bruna znowu rozpoczęła historyjkę o króliczku, następnie przeszła do opowiadania o olbrzymie, który mieszkał w lesie, gdzie spotkał wiedźmę... zaczęła się opowiastka o wiedźmie. Oczy dziewczynki błyszczały z zainteresowania, ale pełne usteczka pozostawały przezornie zaciśnięte. - Widzisz? - wykrzyknęła Bruna odwracając się do Wirginii. Zacisnęła również pełne usta, o tym samym wyrazie co u dziewczynki: - Albo będziesz jadła, albo pójdziesz do swego pokoju! - Nie. - No jedz, moja kochana, jedz. - Nie. Pod rękę z Oktawią podszedł Afonso. - Afonso, ona nie chce jeść. Od wczoraj to dziecko nic nie je - poskarżyła się Bruna. - Dzisiaj rano chlusnęła mlekiem w niańkę. Oktawia nachyliła się ku dziecku w zgrabnym ukłonie: - A jeżeli ja cię nakarmię... A jeżeli ta ciocia poprosi, no, tylko troszeczkę! Dziewczynka uśmiechnęła się. I otworzyła usteczka robiąc dziobek. - Ach, moja śliczna córeczka! - powiedział Afonso. Zwrócił się do Wirginii: - Niedługo będzie się uczyć greki i łaciny, chcę, aby była najbardziej wykształconą kobietą na świecie. - Biedaczka - pożałowała jej Oktawia, na nowo napełniając łyżkę. Delikatnie włożyła ją w usta dziecka. - Czy możecie sobie wyobrazić, jaki wspaniały byłby świat, gdyby przynajmniej jedna piąta tych geniuszy urzeczywistniła się w wieku dojrzałym? - Od wieków rodzice pochylają się jak wróżki nad kołyskami i przepowiadają różne cuda. Od wieków Ziemię niszczą ludzie zawsze równie pospolici i przeciętni jak w poprzednich pokoleniach. Jasne jest, że zawsze zgadzamy się w przepowiedniach co do niemowląt - dodała wycierając serwetką brodę dziewczynki. Zaśmiała się. - Ale to przez grzeczność, czyż nie tak, moje bobo? Afonso ujął Wirginię za rękę. Ścisnął ją. - Chcesz, żeby cię podwieźć do centrum? - Nie jadę do centrum. Oktawia odłożyła łyżkę. Poszła w kierunku ogrodu: - Zobacz, Afonso, czy nie znajdziesz mi kierowcy, ale szybko, nienawidzę prowadzić samochód. - A Pedro? - Poszedł sobie wczoraj w nocy. - Ale co się stało? - Pokłócił się ze mną, poszedł sobie precz. Bruna poprosiła o więcej szczegółów, ale Oktawia tylko wzruszyła ramionami. "To taki trochę...", powiedziała chichocząc. I wyszła nie odwracając się. Afonso wyszedł zaraz po niej: "Do widzenia, moje kochane, idę popracować" - i pożegnał się gestem. "Dziecko fauna" - pomyślała Wirginia, głaszcząc całą w lokach główkę dziewczynki. Podniosła łyżkę, którą ta rzuciła na ziemię. Udawała tak samo jak ojciec. - No już, idziemy, Wirginio, ona je lepiej, jak jest sama tylko ze służącą - powiedziała Bruna obejmując siostrę. Wyszły na skąpany w słońcu trawnik. - Jak to dobrze, że Konrad zdecydował się na zamieszkanie na farmie! Sama popatrz, jestem nadal blisko ojca i ciebie, tak jak dawniej. Opóźniając swój krok, Wirginia schyliła się, aby podnieść źdźbło trawy. "Ona czegoś chce". - Tak, wszystko jest mniej więcej jak kiedyś. - Uśmiechnęła się. - Brakuje tylko Frau Herty z jej doniczkami paproci. - Biedna Fr~aulein!... Pamiętasz, Wirginio! Była naszą wielką przyjaciółką. - Tak... - A wiesz, że ona jest bardzo chora, nikt jeszcze nie odkrył, co to może być. Są tylko podejrzenia... Jutro są jej imieniny, ale ja nie mogę jej odwiedzić, muszę wyjść z Bereniką. - Zrobiła pauzę. - Świetnie by było, gdybyście razem, ty z Oktawią, skoczyły do niej, tam do pensjonatu, zaniosłybyście jakieś kwiaty... Biedaczka jest taka samotna... nie ma nikogo... Wirginia przytaknęła głową, pogryzając źdźbło trawy. Oktawia też będzie miała ważny powód, aby nie pójść, wszyscy w pewnych okolicznościach mieli jak najważniejsze powody... Czy to było to, czego Bruna chciała? - Ostatnio byłam u Letycji. Podłużne oczy zwęziły się, czujne... - U niej w domu? Poszłaś tam? - Tak, byłam. Dlaczego? Bruna przygładziła kilka kosmyków, które wiatr rozburzył. Gęsta grzywka, zakrywająca jej czoło, którą jeszcze nosiła jako młoda dziewczyna, teraz znikła i przez to wyraz twarzy w uczesaniu bez przedziałka - włosy ściągnięte do tyłu i zakończone grubym warkoczem zwiniętym na karku - złagodniał. Oczy ciemne, wilgotne, wyglądały również na mniej agresywne pod cienkimi brwiami. Ale szeroki nos i usta zachowały ślad porywczego fanatyzmu. "Bruna ma okazałość biblijnej klaczy", zauważyła Letycja, przesuwając ręką po swych szczupłych biodrach. Wirginia uśmiechnęła się. Zapewne toczyła się straszna walka między tymi dwiema. - Ach, ta Letycja... - szepnęła Bruna tonem na wpół żartobliwym, na wpół złośliwym. - Zawsze ma ten higieniczny wygląd jak białe szafki z łazienki, pachnące pastą do zębów. Nie wiem, dlaczego zależy jej, aby wyglądać na brzydszą, niż jest. Niech już będzie, że chce się ubierać jak chłopak, ale przynajmniej mogłaby mieć trochę więcej dobrego gustu. - Załatwiła mi pracę w wydawnictwie, tłumaczenia. Ma duże doświadczenie, udzieliła mi wskazówek. - Ostrożnie... - Ostrożnie, dlaczego? O co chodzi, Bruno? Bruna przemilczała to pytanie. I już innym tonem: - Czy wiele osób ją odwiedza? Ma przyjaciół? - Wtedy, kiedy ja tam bywałam, byłyśmy same. Ach tak, raz pojawił się jej sąsiad, Rogerio. Są partnerami od tenisa, on chciał jakąś rakietę... Przeszły przez żywopłot z fikusów, Wirginia poczuła, że serce się jej ściska. To tędy, w tamto popołudnie kryjąc się, Konrad uciekał jak jakiś przestępca. A Oktawia stawiła czoło Fr~aulein swym kamiennym wyrazem twarzy. Wydało jej się, że jeszcze słyszy grzeczny głosik "zapomniałam mojej gramatyki". - To wielki nasz przyjaciel - stwierdziła Bruna. - Prawy charakter. Czasem jest jak mały chłopczyk. Ale zawsze taki wspaniałomyślny, taki dobry. "Kto taki?" - Wirginia miała już zapytać. W samą porę przypomniała sobie, ach, to Rogerio. Był wysoki, masywny i miał ładny uśmiech, który radośnie odbijał od jego opalonej skóry. Letycja nie kryła pewnej irytacji, kiedy go zobaczyła, ale on niczego nie spostrzegł. Usiadł, nalał sobie whisky i zaczął ze swobodą opowiadać o sprzeczce w klubie, w której sam wziął udział osiągnąwszy wielką przewagę nad innymi. Miał wyraz twarzy ignoranta i szczęśliwca. - Podobny jest do tych muskularnych bożków, których widzimy na okładkach sportowych wydawnictw. Dobrze by wyglądał w przepasce ze skóry leoparda, błyszczący od olejku... - Rogerio ma w sobie słońce... Wirginia zdziwiła się. Słońce? Ta pozostałość z przedhistorycznych pieczar ma w sobie słońce? Uznała, że bezpieczniej jest przytaknąć. Bruna zatraciła mistyczny wyraz pośród tego cielesnego rozkwitu, ale jej głos jeszcze zachował dawny porywczy ton, który nie pozwalał na żaden sprzeciw. Był to ton przekonujący, bo szczery. Ale niebezpieczny, bo prawie zawsze niesprawiedliwy. Z takim samym zapałem nastawiła ją przeciwko Danielowi ("należy go zniszczyć, jak święty Jerzy zniszczył smoka!"). Daniel, smok... Rozgryzła między zębami źdźbło trawy. I na samo dno zepchnęła tę myśl. - Bruno, dlaczego ojciec kazał wyciąć cyprysy? - To był mój pomysł. Uznałam, że dom wyglądał jak grobowiec, cyprysy zanadto wyrosły, wyglądały złowieszczo. Powiedziałam wtedy tatusiowi i... Ach, właśnie tam idzie - wykrzyknęła, przyspieszając kroku. - Tatuśku! Natercio wyszedł na swój zwykły spacer. Wirginia podeszła do niego. "Wygląda jak starzec", pomyślała. Głowa mu pobielała i ramiona, dawniej szerokie, silne, miały teraz w sobie coś kruchego, nieśmiałego. Od tyłu wyglądał teraz nawet łagodnie. Ale od przodu, ach, od przodu napotykało się to ostre spojrzenie i te usta o twardym wyrazie. "Nie zbliżaj się zanadto - przestrzegał z dumą zranionego lwa. - Nie podchodź za blisko" - zwracał się do niej, przede wszystkim do niej. Gdyby chociaż była między nimi większa serdeczność, współżycie mogłoby stać się łatwiejsze. Ale od czasu tej nocnej burzy, od tamtej nocy, on już nie mógł spojrzeć jej w oczy. - Tatuśku, czy chcesz dzisiaj zjeść u nas kolację? - poprosiła Bruna. - Przyjęłam nową kucharkę, dzisiaj będzie szarlotka. Poprawił grube okulary w ciemnej oprawie o zielonych szkłach. Przez chwilę odbił się w nich kawałek trawnika i piękne były te dwie miniatury na wypukłej powierzchni szkieł. Wirginia zatrzymała się w pewnej odległości. Widać było jego oczy, ukryte za zielonymi miniaturami. A w nich odbijał się lodowaty pejzaż. - Nie mogę, córko, mam dużo pracy, innym razem. - Odwrócił się ku Wirginii, ale na nią nie spojrzał. - Czy wsyzstko w porządku, Wirginio? Oktawia dała ci już twoje miesięczne kieszonkowe? - A po potwierdzeniu, dotykając ramienia Bruny gestem pożegnalnym: "Któregoś z tych wieczorów, któregoś wieczoru..." Już w przedpokoju Bruna poprawiła przed lustrem uczesanie. I dawnym, podnieconym tonem powiedziała: - Nawet ode mnie się odsunął, coraz bardziej w sobie zamknięty, coraz trudniejszy. Mój Boże, musimy mu pomóc, musimy coś zrobić. Wirginia zmarszczyła brwi. - Musimy? - szybko rzuciła wzrokiem na te drzwi, przed którymi - ileż to razy, ile razy? - zatrzymywała się niespokojna, w oczekiwaniu na jedno słowo, na jeden gest... Ach, jak bardzo ważny był dla niej najlżejszy znak zainteresowania! Ale zawsze zastawała je zamknięte. Nie, teraz nie przypomni sobie o ich otwarciu. A nawet jeżeliby to zrobił, było już za późno, aby wejść. - Nic nie mogę zrobić. - On się zabija, Wirginio, on się zabija i to już trwa od bardzo dawna... Nigdy już nie był taki sam jak przedtem, nigdy już nie śmiał się jak dawniej, on, który tak lubił żartować, taki był wesoły... - Wesoły? - Ty tego nie pamiętasz, to było, zanim mama odeszła z domu, aby żyć z tym człowiekiem... to było jeszcze przedtem. - Zamilkła, nozdrza jej drżały. - Rozumiesz, że to było przedtem? Wirginia pobladła, "teraz będzie o nim mówić i ja jej odpowiem". Ale Bruna skierowała się do szafy. Zamknęła ją; kiedy znowu się odwróciła, jej głos był już prawie naturalny. Gorejący wyraz oczu złagodniał. - Oktawia pewnie jest tam na górze. Wejdziemy? Dawny pokój do zabaw został zamieniony na pracownię Oktawii. Pośród nieporządku płócien i farb ona spokojnie malowała. Kiedy zobaczyła siostry, odłożyła pędzel i zapaliła papierosa. Wskazała na kota, który drzemał na krześle. - To najbardziej odprężający mnie model. Oczywiście po Konradzie, on może całymi dniami tkwić w tej samej pozycji niczym Hindus, któremu ptaszki wiją na głowie gniazdo. Bruna potknęła się o pantofle Oktawii, która lubiła pracować boso. - Oktawio, mówiłaś, że Pedro odszedł. Dlaczego? - Och! Dlaczego?... Zrobiła nieokreślony gest. - Czy ja wiem, dlaczego... Poszedł sobie wczoraj w nocy. Spoliczkował mnie i poszedł sobie. - Spoliczkował cię? Oktawia zachichotała: - Jaką ty robisz minę, moja droga! - Spoważniała i zaczęła znowu malować. - Po kolacji poprosiłam go, aby zawiózł mnie do moich przyjaciół i żeby o pewnej godzinie po mnie przyjechał. W powrotnej drodze wjechał samochodem do rowu. Wtedy mu powiedziałam, że nie istnieje na świecie gorszy szofer od niego, co zresztą jest prawdą. A on, zielony ze złości, zazdrosny, to jasne... - Ależ Oktawio!... - Później poszłam do niego, do pokoju, zawsze oddzielam jego zajęcie od całej reszty. Wtedy on mi powiedział całą masę rzeczy, spoliczkował mnie i poszedł precz. Kretyn... Dobrze wiedziałam, że się w końcu zakocha we mnie. - Ależ Oktawio... - powtórzyła Bruna. Jej zaskoczenie było większe niż oburzenie. - Jakie to poniżające! Dopuścić do czegoś takiego! A ty jeszcze opowiadasz o tym z całą naturalnością... Oktawia zwróciła ku siostrze swą niewinną twarz. Lok włosów opadł jej na białe, wysokie czoło. Uśmiechnęła się... - Skąd to zdziwienie? Intymność pomiędzy kochankami pozwala również na policzki, wiesz o tym... - Jakie to wstrętne, Oktawio, jakie wstrętne. Gdyby tatuś wiedział - wyszeptała Bruna wychodząc z pokoju sztywnym krokiem. Była blada. - Naprawdę nie wiem, jak ty możesz... - No i co z tego? Czy przez to utraciłam niebo? - spytała Oktawia wskazując na sufit. Cichy śmiech wstrząsnął jej ramionami. - Przychodź tutaj, kiedy zechcesz, moja droga, przychodź! Przez chwilę Wirginia stała nieporuszona w mrocznym korytarzu. Do jej uszu dochodziła rozmowa Bruny z Inocencią prowadzona w sąsiednim pokoju, ale te głosy to były obce głosy mówiące w jakimś obcym języku. Zobaczyła matkę z tym samym roztargnionym wyrazem twarzy jak u Oktawii, lekko kiwającą dłonią: "Zawsze wracajcie, jesteście moimi ukochanymi córkami, zawsze jesteście mi drogie..." Zeszła powoli po schodach starając się nie zbudzić uśpionych stopni. Ktoś w salonie grał na pianinie. - Konrad! - wyszeptała opierając się o poręcz schodów. Teraz spostrzegła, że przez cały czas o nim myślała, że przez cały czas go potrzebowała. Poczuła, że nogi jej słabną i ma suchość w ustach. Nadzieja na tę miłość, której tysiąc razy wyrzekała się, wracała z siłą podobną do cudu. "Konradzie, ja cię kocham" - powiedziała wchodząc do salonu. Ale tylko wargi poruszyły się, nie wydały żadnego dźwięku. Mogła go widzieć, sama nie będąc widzianą. I wcale nie chciała być widzianą, nie trzeba było nic mówić, nie działać, stać tak, ledwie oddychając, aby nie rozproszyć czaru. - Wirginio, czy znasz ten utwór? - spytał nie odwracając się. - Nazywa się "Gymnop~edie". Czyż nie jest piękny? - Zrobił pauzę. - Ale jest smutny. Wyobraź sobie srebrzystą noc na plaży w Lacedonii. Naokoło pustka, tylko kilku nagich chłopców tańczy wokół kolumn. Niektóre z nich są rozbite i dlatego ruchy chłopców są poważne, a chór rozpacza... Podeszła bliżej. TEraz mogła widzieć jego profil noszący piętno czegoś odległego i bolesnego; tak jak i ta muzyka, dokładnie tak jak i muzyka. - Konradzie... - Słucham? - Skąd wiedziałeś, że to ja? Okręcił się na taborecie i spojrzał na nią: - Przeczułem kroki dziewczynki stąpającej na palcach. - Konradzie, ja tak bardzo chciałabym się zmienić, to jest chciałam powiedzieć, wrócić tu inną, bez dawnych cech, wymazać tę dawną Wirginię, jaką byłam... - Ale dlaczego? Niczemu nie powinnaś zaprzeczać, Wirginio! To dziecko nadal w tobie istnieje, nic nie pomoże, że chcesz je ukrywać, no już, otwórz mu ramiona... Jeszcze teraz byłaś nim, stąpając ostrożnie w strachu, żeby nie niepokoić kogoś, kto śpi lub jest chory. - Nie chciałam obudzić mojej matki. Wziął ją za rękę. Pocałował. W jego oczach był wyraz tak czuły, że z trudem powstrzymała się, aby nie poddać się impulsowi, nie objąć go ramionami, "ja ciebie kocham, Konradzie! Czy mnie słyszysz, ja ciebie kocham". Zacisnęła wargi, jakby chciała zatrzymać ten potok słów tłumionych od lat. Jednakże gdyby je wypowiedziała, to może zwyczajnie przemieniłyby się w "ja cię kocham, kocham, kocham..." Ponieważ tak długo były wstrzymywane, musiałaby powtarzać je bez końca. Poszukała jego wzroku. "Zaraz, teraz..." Ale on się odwrócił. Opuściła wzruszoną twarz. Magiczny moment przeminął. "On chciał, żeby minął". Powróciła niema miłość, czuła przjaźń - to wszystko, co on jej ofiarowywał. - Oktawia maluje - powiedziała otwierając album z nutami. - Czy chcesz, żebym ją zawołała? - Dzisiaj przyszedłem, aby z tobą, Wirginio, porozmawiać. No więc? Wszystko w porządku? - "Wszystko w porządku?" - powtórzyła samej sobie. Uśmiechnęła się. Mądry Konrad! Doskonale znał punkt, do którego mógł się posunąć bez żadnego niebezpieczeństwa. Przed chwilą, gdyby zrobił ten sam gest, jaki robił teraz biorąc z taką serdecznością jej ręce w swoje... "Chce być tylko moim przyjacielem. Moim kochanym przyjacielem". Wstrzymując oddech wysunęła dłonie. Usiadła. - Pracuję, jeżeli to chcesz wiedzieć. Może na przyszły rok będę mogła utrzymać się bez kieszonkowego, które ojciec mi daje. - Ale Oktawia również otrzymuje kieszonkowe. A i Bruna do dzisiaj... - Ale z nimi jest inaczej. Ty wiesz, że jest inaczej, chyba wiesz? - Wiem. - Czy to Bruna ci powiedziała? - Nie. Nikt nigdy nic mi nie powiedział. Ale ja zawsze wiedziałem. Wirginia pomyślała o Lucianie. "Jeżelibym cię spotkała gdziekolwiek na świecie, poznałabym od razu: to córka Daniela!" - Była taka melodyjka, którą śpiewałam, "tirli tirli li, tam pod drzewem..." Była to piosenka bez żadnej treści i bez melodii, przede wszystkim bez sensu, tak jak i życie... Człowiek śpiewa i śpiewa, i niczego nie odkrywa? Wystarczy śpiewać!... Wirginia znowu ujęła rękę, którą on do niej wyciągnął, i z całą siłą uścisnęła. "Gdybyśmy tylko tak trwali, tylko tak, ze złączonymi dłońmi..." - Ja, Konradzie, fałszuję. Spojrzał na nią. Spoważniał: - Czy widziałaś Letycję? - Jeszcze wczoraj się z nią widziałam. Wstał, przeszedł się po pokoju i zatrzymał się z zaciśniętymi pięściami przed pianinem. Potrząsnął głową. - Nie przebywaj z nią zanadto, Wirginio. Jak wiesz, przeżyła wielkie zmartwienie z powodu ślubu Afonsa i... i to ją bardzo zmieniło. Jak tylko przenieśliśmy się na farmę, myślałem, że będzie mogła odzyskać równowagę. Ale już było za późno. Kiedy przyszła mnie zawiadomić, że woli mieszkać sama, popatrzyłem na nią i zobaczyłem, że rzeczywiście tak będzie lepiej. Już jej nie poznaję, ani zapewne ona mnie... Jedynie przez parę minut, kiedy wkłada rękę we włosy i pochyla głowę na ramię, widzę w niej moją matkę, moje dzieciństwo, w końcu to wszystko, co miałem i straciłem... - Mówił teraz cicho, był trochę pochylony do przodu, usta skrzywione. I już innym tonem: - Ona nie może mieć dobrego wpływu na ciebie... - Ani też twoja Oktawia. Powoli się uśmiechnął. - Mówimy o Letycji. Niedługo skończysz dwadzieścia lat, jesteś już dosyć dojrzała w pewnych rzeczach, ale w innych jeszcze jesteś dzieckiem. - Więc jestem w niebezpieczeństwie? - Chwilami myślę, że tak, Wirginio. Ale kiedy ciebie spotykam, kiedy patrzę w twoje oczy tak jak w tej chwili, to mam absolutną pewność, że przejdziesz przez wszystkie próby i wyjdziesz z nich nie zmieniona. To tak, jakby Boska ręka kładła się na twojej głowie. Nikt nie zrobi ci nic złego. Drżący głos Inocencii śpiewającej fado wzniósł się wśród ciszy domostwa. Wirginia popatrzyła na niego. On oparł się o framugę okna i wyglądał, jakby się interesował wróblem spacerującym po trawniku. - Czy wierzysz w Boga? - spytała po dłuższej chwili. - Raczej wydedukowałem, że On musi istnieć. Ale później... Faktem jest, że w tym moim samotnym życiu myślałem, że wszedłem na schody, o których mówi Platon, czy pamiętasz to? Pierwszym stopniem jest zwykła miłość do ziemskich rzeczy, do pięknych ziemskich rzeczy; posuwając się naprzód dochodzi się do pięknych form, od pięknych form do pięknych postępków, od pięknych postępków do pięknych zasad, od pięknych zasad do ostatniej zasady, którą jest absolutne piękno. Wywnioskowałem: absolutnym pięknem może być tylko Bóg. - Zamilkł. Zapalił papierosa. - Jak widzisz, wszystko jast takie formalne, wykalkulowane. Ale pewnego dnia na farmie patrzyłem na pajęczynę i wtedy to się wydarzyło: poczułem wokół siebie Jego obecność. Na niebie słońce rzucało czerwone i proste promienie, takie same jakie dzieci kreślą w swoich rysunkach, identyczne z naiwnymi aureolami papierowych świątków. Wtedy zobaczyłem, że On był w tym popołudniu, w całym wszechświecie i w bezkresie: był w świetle słońca i na koronkowym cieniu, który pajęczyna rzucała na ziemię, był na liściach leżących u moich stóp i był także w tym ptaszku, który jak strzała przeleciał nad moją głową. Kiedy odetchnąłem, było to tak, jakbym wdychał Boga. Wirginia wciąż jeszcze patrzyła na niego zafascynowana. Poczuła, że się rumieni. Z wyzwaniem uniosła twarz. - A ja Go utraciłam w pewną burzliwą noc. I już na zawsze. - Kiedy, Wirginio? Kiedy? Zaplotła ręce na podołku: - Musisz chyba pamiętać, że w przeddzień mego wyjazdu do szkoły znaleziono Biblię Bruny pod cyprysem, na wpół zakopaną w błocie. To ja wyrzuciłam ją przez okno i zdaje się, że Bruna nigdy nie miała co do tego żadnej wątpliwości... Kiedy znów zobaczyłam tę czarną okładkę rozwartą jak skrzydła, było to, jakbym widziała... - Przerwała w pół zdania. - I łagodniejszym tonem ciągnęła dalej: - Moja matka zawsze w czasie swych majaczeń mówiła, że chrabąszcz, który pada na grzbiet, nigdy więcej nie wstanie. Grzebie w powietrzu nogami, brzęczy i nie może wstać. Chrabąszcz i anioł, pomyślałam widząc Biblię na ziemi. Zostawiłam ją w tym samym miejscu. Ale nie potrafiłam opanować chęci, aby powrócić i jeszcze raz ją zobaczyć: wiatr poruszał kilkoma już suchymi stronami, ciałem anioła, tak jakby chciał dopomóc mu w podjęciu lotu. Ale czarne skrzydła nadal pozostały wbite w ziemię. - Lecz potem, Wirginio, już w szkole?... - Nie wspominaj mi o szkole. Najlepszy sposób, aby dalej żyć w nic nie wierząc, to otoczyć się księżmi i zakonnicami, którzy nadto wierzą. Tak jest, wierzę w nieśmirtelność duszy, ale to dlatego, że czuję wokół siebie moich zmarłych. Oni nadal istnieją, chociaż żadna siła nie potrafi nimi rządzić. Umarli i żywi, są tutaj wokół, zupełnie wolni. I wszystko ogarnia zamęt. Konrad już otwierał usta, aby coś powiedzieć. Wstrzymał się. I nadal zwrócony w stronę okna, z nieodgadnionym wyrazem twarzy obserwował wciąż wróbla. IV - Kochanie, chcę skończyć ten rysunek. Idź do niej i powiedz, że przyjdę ją odwiedzić w najbliższych dniach. Czy wiesz, co jej jest? - zapytała Oktawia, sprawdzając pędzle. Wyciągnęła nogi i potarła po dywanie bosymi stopami. - Nie, to nie anemia, anemię to ja mam. - A Bruna... - Bruna nie cierpi nazywać rzeczy po imieniu, jeżeli tylko może, to ukrywa - dodała Oktawia pochylając się nad arkuszem, który leżał na stole. Szybkimi ruchami pędzla nakreśliła lekko zdeformowane koło ze zwariowanym okiem pośrodku. Wokół koła namalowała coś w rodzaju rozwichrzonych splątanych włosów, których kosmyki rozchodziły się we wszystkie strony: - To ta zwariowana komórka! zwariowana! Wirginia odwróciła oczy od rysunku. I zapatrzyła się na stopę Oktawii, małą, delikatną stopę o paznokciach pomalowanych na różowo. - No to jest stracona. - Wszyscy jesteśmy straceni - szepnęła Oktawia, nadal spokojnie rysując. Już o tym nie myślała. - Zupełnie straceni... Wirginia wyszła z pracowni. W przedpokoju natknęła się na Inocencię, która niosła pęk czerwonych róż. - O, to te kwiaty, o które panienka prosiła. Też bardzo bym chciała pójść, biedna Frau Herta! - Ale muszę pomóc BErenice ubrać drzewko, Boże Narodzenie już tuż, tuż, a wszystko jest spóźnione! - Zrozpaczona westchnęła. Zniżyła głos: - Wydaje mi się, że ona długo już nie pociągnie, podobno ta rzecz już opanowała resztę ciała, zapuściła korzenie... Wirginia wzięła róże. "Wyrywaj je, Danielu, wyrywaj, one już włażą w moje palce!" Zaczęła schodzić po schodach. "Korzenie". Korzenie zawsze sięgały głęboko i były straszliwe. Bruna również to mówiła swym podnieconym głosem: "W chwili kiedy Berenika rodziła się, wśród bólu, z zachwytem poczułam, że korzenie świata tkwią w moim łonie!" - Trzeba je wyrwać - pomyślała otwierając drzwi. Wyszła na ścieżkę skąpaną w słońcu i powtórzyła, jak gdyby we śnie: - Wyrwać je... Zatrzymała się, aby kopnąć jakiś większy kamyczek. Poprzedniego dnia przeszła tędy w towarzystwie Konrada. Kiedy go zapytała, co zamierza robić w przyszłym roku, on pół żartem, pół serio, odpowiedział: "Pomyśl sobie o czymś niepoważnym, a prawdopodobnie to będzie to, co będę robić. Słuchaj, Wirginio, należy kochać to, co niepotrzebne. Hodować gołębie nie myśląc, aby je jeść, sadzić róże, nie myśląc o ich ścinaniu, pisać nie myśląc o wydrukowaniu, robić takie różne rzeczy nie oczekując niczego w zamian. Odległością najkrótszą między dwoma punktami jest linia prosta, ale tylko na krętych drogach napotyka się to, co najlepsze. Muzyka - zatrzymał się nasłuchując naiwnych dźwięków ćwiczeń na pianinie. - To niebo, które nawet nie obiecuje deszczu - mówił dalej odrzucając do tyłu głowę. - Ta gwiazda, która właśnie się tam rodzi... czy widzisz tę gwiazdkę? Od tysięcy lat niczego nie zrobiła, nie prowadziła Trzech Króli ani pasterzy, ani zagubionych marynarzy... Niczego nie zrobiła. Tylko błyszczy. Nikt jej nie zauważa, bo to bezużyteczna gwiazda. Trzeba kochać rzeczy bezużyteczne, bo w bezużytecznym leży całe Piękno. Również Bóg jest w tym, co bezużyteczne." Wirginia przytuliła do piersi pęk róż. "Bezużyteczna jest też i miłość, którą do ciebie czuję" - chciała mu powiedzieć. Nie powiedziała. Była to godzina pokoju i najlżejsza ironia mogła zmącić jej przezroczystość. Wydawało się jej, że czuje jeszcze delikatny ucisk palców Konrada na swym ręku; będzie go później pamiętać, właśnie takiego, stworzonego z bezużytecznych gestów i słów. Ale niezapomnianego. - Czy można wiedzieć, dokąd idzie ta nimfa? Przestraszyła się. Dlaczego Afonso miał taką manię, aby podstępnie, jak myśliwy, zachodzić zawsze od tyłu? - Uciekam od fauna. On objął ją w pasie. Uśmiechnął się. - Faun bardzo jest znudzony, moja piękna. Ale dokąd idziesz? - Idę odwiedzić Frau Hertę. Chcesz ze mną pójść? - zaprosiła. I nim się odezwał, już znała odpowiedź. - Nie mogę. Zarezerwowałem ten dzień na zrobienie pewnego projektu. I na poprawienie wiersza, który napisałem wczoraj. Ale zawiozę cię do niej, to podła ulica, gdzieś na końcu świata. - Dzisiaj są jej urodziny. - Naprawdę? Biedaczka, miała manię robienia na nasze urodziny ogromnych tortów ze świeczkami. Zamiast tych kwiatów powinnaś zanieść jej tort, ona nie zrezygnuje z tortu. Ani z tej obrzydliwej melodyjki o drogim dla nas dniu... - Nie będzie miała siły, aby zdmuchnąć świeczki. W samochodzie pochylił się i ucałował jej rękę: - Lubię twoje perfumy. Czy to lawenda? Pasuje do twojej urody. - Do młodej nauczycielki na wakacjach? - przycięła. Uspokoiła się widząc, że się śmieje. Czuła, że zbliża się chwila, kiedy on zwróci się do niej już na serio. Jeszcze nie wiedziała, jak zareagować, kiedy ten moment nadejdzie. - Podoba mi się również twój pulower, bardzo ci jest do twarzy z tym wyglądem wysportowanej intelektualistki, to może wprowadzić w błąd... - Popatrzył na nią z ukosa. - Te czerwone róże na tle czarnego pulowera to coś wspaniałego, rozumiesz? To robi wrażenie, Wirginio. Twoje oczy są również częścią twego rouge et noir, jak w postaci ze Stendhala. - Dodał gazu. - Uciekamy? - Dokąd? - Na pewne dziesiąte piętro. Mam tam swoje biuro. Tam spędzam dnie rysując domy i pisząc wiersze. Kiedy przychodzą klienci, przybieram wygląd bardzo zajętego. Ale kiedy jestem sam, napełniam szklankę whisky i poszukuję nowej poetyckiej formy, aby powiedzieć, że jestem zakochany. Pożałowała, że go sprowokowała; widziała, że spoważniał, że nozdrza mu drgają, a wzrok ma zamglony. - Ale czyż twoje wiersze nie są hermetyczne? Nie musisz nic mówić. Hermetyczne, to hermetyczne. - Wyskoczę oknem, jeśli nie będę mógł tego wypowiedzieć. - Zaległo milczenie, które trwało aż do ich przybycia na poprzecinaną pustymi placami ulicę, przy której stał obskurny budynek. "To teraz" - pomyślała, rzucając wzrokiem na jego dłonie, które z niepokojącym zdenerwowaniem gładziły kierownicę. Odprężyła się, kiedy zmniejszył szybkość i zwrócił uwagę na numery domów. - Przywiozłem kiedyś tutaj twego ojca. Wydaje mi się, że to ten jednopiętrowy dom, widzisz? Żaden nie może być od niego gorszy. - Wygląda jak statek. Zahamował. - Cała jego wytworność jest w tych oknach o formie jajka, skopiuję je w mojej przyszłej budowie - powiedział, trzymając ją za przegub. - A teraz dokąd idziesz? Czy chcesz, żebym zaczekał? Poczuła na piersi ukłucie ciernia. Odsunęła róże na kolana. Oto cały Afonso, niebezpieczny Afonso, o twarzy wykrzywionej grymasem pożądania tak silnym, że był prawie bolesny. Przypomniała sobie to popołudnie, kiedy odtrącona rzuciła garścią liści w kamiennego krasnala. Liście opadły, a on nadal był niedosięgły. Ale teraz mogła go zranić, właśnie teraz, kiedy on tchórzliwie rozwierał przed nią krąg - "chodź, Wirginio, podaj mi rękę". Przysunęła się bliżej. Podała mu usta. Przyciągając ją za ramiona, pocałował z rozpaczliwą gwałtownością. - Wirginio, Wirginio - błagał widząc, że ona mu ucieka. Udało mu się gwałtownie pocałować ją jeszcze raz. - Moja kochana... poczekaj! Ona wysunęła się z samochodu. - Jutro porozmawiamy, jutro wieczorem. - Jutro twój ojciec przychodzi do nas na kolację, to niemożliwe! - No to w sobotę... - Ale w sobotę jest Boże Narodzenie, jest ta wieczerza Bruny... - No to porozmawiamy po kolacji. - Nie, nie, to musi być dzisiaj! - wykrzyknął łapiąc ją za rękę. - Dzisiaj, Wirginio, o dziewiątej, dobrze? Zatrzasnęła drzwiczki samochodu i patrzyła przez szybę. W różowym półcieniu popołudnia lepiej zaznaczała się ostra broda, teraz drżąca jak naiwna bródka dziecka, któremu odmówiło się słodyczy. - W sobotę, Afonso, w sobotę po wieczerzy... - Wirginio, moja najdroższa. Już od tylu dni mnie unikasz. W sobotę będzie wokół nas tłum, kolacja skończy się późno, nie będzie można wyjść ot tak sobie... Wirginia pozwoliła pocałować się w policzek. "Chce, abym została jego kochanką. Natychmiast. Już". Trzeźwa, zimna, poczuła jego zachłanne wargi na swych dłoniach. "Pragnie mnie jako kochanki, ale nigdy nie opuści Bruny". W gruncie rzeczy był taki sam jak Konrad, który mimo wszystko nigdy nie przestanie kochać Oktawii. "Wszystko dla mnie zrobi, tylko się ze mną nie ożeni". A jeżeli mu o tym powie, ach, jakie to prozaiczne, jakie drobnomieszczańskie! No więc, pobrać się..."Ależ moja kochana, czyż tego nie rozumiesz? Nie mogę opuścić mojej rodziny, oni nie mogą płacić za moje błędy... Stworzymy sobie osobny świat..." Osobny świat! Konrad obrał inną linię postępowania, nie, nigdy nie zrobi jej jakiejkolwiek rzeczowej propozycji, był zanadto dystyngowany, za bardzo rycerski. A poza tym - jakaż odpowiedzialność? Gdyby była tak amoralna jak Oktawia, wszystko układałoby się dobrze, nie przysporzyłoby żadnych komplikacji. Ale ona, taka wierząca, taka pełna zapału... A Konrad nie chciał jej nawet za kochankę. Wolał tę czystą przyjaźń, "Wirginio, jesteś niedotykalna. Bądź nadal taka nieskażona, czysta..." Bez końca szeptałby jej do ucha niepotrzebny pył niepotrzebnych słów. A pewnego pięknego dnia, bez żadnego uprzedzenia, całkiem po prostu ożeniłby się z Oktawią. Mawiałby podobnie jak Afosno: "przechodziliśmy koło kościoła i przypomnieliśmy sobie, że możemy się pobrać..." - Po kolacji, Afonso. Kiedy wszystko już się skończy, my spotkamy się w ogrodzie, obojętne która to będze godzina. Zmarszczył czoło. Wyglądał, jakby już od tej chwili budował cały plan, którego użyje, aby Bruna pozwoliła mu wyjść. Jego twarz, przed chwilą ponura, nagle się rozjaśniła: - Doskonale, po wieczerzy. Pojedziemy na moje dziesiąte piętro i tam przeczytam ci zadedykowany tobie wiersz. Wirginio, gdybyś wiedziała... - i po cichu, w pośpiechu: - Jeszcze parę dni temu musiałem się opanowywać jak jakiś wariat, aby ci wszystkiego nie wyznać. Poszedłem po Berenikę, która była u ciebie w domu, kiedy z daleka zobaczyłem, jak siedzisz obok fontanny susząc włosy. Miałem wtedy pewność, że myśmy się już spotkali w jakimś innym czasie i że w tym innym czasie kochaliśmy się, i że również wtedy, w podobnym dniu, zaskoczyłem cię koło fontanny, jak suszyłaś na słońcu włosy. Ona uśmiechnęła się tajemniczo. "Coś pięknego". Będzie bardzo zabawne, gdy rozpaliwszy go, w szczytowym momencie przetnie nić, ot tak, delikatnie, tik... Następnie zaśpiewa mu przyśpiewkę Oktawii: "Żegnaj, kochanie, żegnaj! Może do ciebie napiszę, tak, może...!" Pozwoliła się jeszcze raz pocałować w usta i biegiem uciekła. DRzwi do domu były ledwie przymknięte. Weszła do słabo oświetlonej, pachnącej pleśnią sieni. W kącie stał wiklinowy stół przykryty szydełkową serwetą i fotel bujany z siedzeniem z podziurawionej plecionki. Na poręczy fotela leżała poduszka z czarnej satyny, zrobiona z resztek jakiejś sukni. Ale resztek nie wystarczyło i trzeba było pośrodku naszyć łatę z kawałka jedwabiu. Na brzegach materiał popękał i spoza przetartych szerokich ściegów wyłaziła zbita szarawa wata. Wirginia pomyślała o móżdżku. Odwróciła wzrok od tego ponurego widoku. Na ulicy hałas oddalającego się samochodu brzmiał melancholią jak walący się ostatni most, który jeszcze łączył ją z pozostawionym na zewnątrz światem. Nadstawiając ucha w tej onieśmielającej ciszy jak cisza zasadzki - weszła po schodach. Dom wydawał się pusty, a jednak ona odgadywała to tajemne, kłębiące się w pokojach życie, jakby ukryte pod skórą trupa. Jakaś starucha wyjrzała przez szparę drzwi, które otworzyły się w wąskim korytarzu. Miała twarz dziwacznie umalowaną i przesuszone włosy. - Czego sobie pani życzy? Wirginia cofnęła się. Przyszło jej na myśl, że już gdzieś spotkała tę megierę. Ale gdzie? - Pokój Frau Herty? Kobieta przesunęła ręką po zakurzonej peruce. Jej pokręcone palce ukazały nieprzyzwoicie fałszywe kamienie. - Bardzo się jej pogorszyło, ale to bardzo... - zabiadała, poprawiając na szyi opaskę ze zniszczonej koronki. - Czy panienka to Oktawia? Ach, teraz widzę, że to nie ona. Frau Herta powiedziała mi, że Oktawia jest blondynką... jak ona kocha tę pani siostrę, jaka to miłość... - Była jej ulubienicą. - To się widzi. Biedaczka nie wymienia innego imienia... Mówi, że jest bardzo ładna. Czy tak? - zapytała kobieta odchrząkując. I nie czekając na odpowiedź: - to czczęście, że Frau Herta miała takiego pracodawcę jak pani ojciec, człowiek taki elegancki... Punktualnie przysyła szofera z jej miesięcznym uposażeniem, z lekarstwami, niczego nie brakuje tej biedaczce. Elegancki człowiek... Szkoda tylko, że ona jest taka samotna, całymi dniami, miesiącami bez żadnych odwiedzin! Gdyby pani siostra przyszła tak od czasu do czasu... - Ona nie może. - No właśnie, ludzie czasem nie mogą - mówiła dalej kobieta, z roztargnieniem kręcąc zielonym kamieniem na małym palcu. Westchnęła... I usłużnie, przepraszająco powiedziała: - Jej pokój jest ostatni, te drzwi tam, nie trzeba stukać, można wejść... Szykuję sobie kawę, dlatego nie dotrzymam towarzystwa... Część druga (c.d.) IV (c.d.) Frau Herta leżała na zwykłym łóżku odsuniętym w kąt pokoju, który bardziej przypominał skład przepełniony nieprzydatnymi i zbratanymi pod tym samym kurzem meblami. Jej twarz o trupim wyglądzie miała kolor suchej słomy. - To Oktawia? - Niebieskie oczka wyglądały teraz jak dwie matowe szklane kulki włożone w oczodoły. - Oktawia? Czy to ty, moja kochana? Wirginia usiadła na krześle koło łóżka. - Nie, to ja, Wirginia. Głowa chorej znowu zapadła w poduszkę. Z jej wycieńczonej twarzy znikła nadzieja. Jedynie na wargach pozostał cień uśmiechu. Zrobiła uprzejmy gest, aby skompensować zawód: - Ach! Wirginia... Nie widzę za dobrze, jedynie rozróżniam zarysy postaci. Myślałam, że to Oktawia z powodu perfum, ty teraz używasz jej perfum? Wirginia chciała się uśmiechnąć, ale nie czuła się na siłach. Wyczuła w tym pytaniu dawną zazdrość o wszystko, co dotyczyło Oktawii. Brzmiało prawie jak nagana: "Używasz jej perfum..." - Pani poczuła zapach tych róż - powiedziała kładąc wiązankę na nocnym stoliczku. - To prezent od Oktawii dla pani, wiązanka czerwonych róż. - A dlaczego nie przyszła? Dlaczego? - Źle się czuje, nie może wychodzić. Ale koniecznie chciała posłać pani te róże razem z wieloma pocałunkami. - Źle się czuje? A co jej jest? Czy coś poważnego? - Czoło kobiety zmarszczyło się. Wirginia spojrzała na kilka buteleczek z lekarstwami stojących na nocnym stoliku. Na łyżce od zupy były jeszcze resztki gęstego płynu. Jakaś mucha ciężkim lotem latała w kółko ponad buteleczkami. Zawsze ta Oktawia, Oktawia. Dochodziła już do kresu, a jeszcze pozostawała w niej ta obsesja: "Jakieś zaziębienie? Czy ma gorączkę? Ach, jaka nieostrożna dziewczyna! Nie dba o siebie, tak jak powinna..." Wirginia uspokoiła ją. Nie było to nic groźnego, mała niedyspozycja, jedynie przez ostrożność lekarz nie pozwolił jej wychodzić. Kobieta, ciężko dysząc, zamilkła. Wirginia bezradnie rozejrzała się wokół. Cisza była trudna do zniesienia. A jednocześnie, jaki temat rozmowy pasowałby do tego pokoju? Przyjrzała się chorej, szedł od niej zapach śmierci i nawet woń róż była jakby skażona ciepłym odorem zmarłych. - Kiedy tu szłam, spotkałam na korytarzu jakąś rudą kobietę... - To właścicielka pensjonatu, Madame Simone. Chwilowo przeniosła mnie tutaj, a ponieważ jest tu dużo miejsca, poprosiła mnie, abym przechowała jej te przedmioty - powiedziała wskazując na meble. - Ale jak tylko zwolni się lepszy pokój... A jak się ma Bruna? A dziewczynka? Nigdy tutaj nie były, tylko Konrad przyszedł mnie odwiedzić. - Konrad? On tu był? - Przyniósł mi owoce z farmy, to dobry chłopiec! - Głos znowu się ożywił: - Dlaczego on i Oktawia jeszcze się nie zdecydowali? Wirginia zamknęła oczy. Zacisnęła wargi. "Jaka okrutna!" Zaraz pożałowała. Jakże można jej nienawidzić? Zawstydziła się. Ona niedługo umrze, potrzebuje miłości. Nie miała nic do powiedzenia, nic nie przychodziło jej na myśl, żadne słowa, żaden gest, nic. Poczuła, że łzy przesłaniają jej wzrok. Ale nie wiedziała, czy płacze nad chorą, czy nad samą sobą. - Niech się pani, Frau Herto, tym nie martwi, dzień później, dzień wcześniej... To taka stara miłość. - Pomyślała o Lucianie i powoli powtórzyła jej słowa: - Są tak do siebie podobni, jakby byli rodzeństwem... Znienacka z zewnątrz doszedł głośny śmiech dziecka, wskutek czego cisza jeszcze się pogłębiła. Wirginia przesunęła wzrokiem po zgromadzonych nieporządnie, jak w ataku niepoczytalności, meblach. Spośród inynch wyraźnie odcinała się wielka czarna szafa, która sięgała prawie do sufitu. W owalnym lustrze na drzwiach była dziura, najwidoczniej od kuli. Zatrzymała wzrok na szczycie mebla i nagle doznała wrażenia, że ktoś siedzi tam na górze, mały człowieczek o krótkich nogach i chytrej twarzy, słuchający rozmowy i ironicznie się uśmiechający. - Bardzo bym chciała, żeby tych dwoje się pobrało, zanim... - I chora odwróciła twarz do ściany. Przycisnęła prześcieradło do ust. - Powiedz jej, że bardzo byłam uszczęśliwiona różami, które mi przysłała, jestem szczęśliwa, że o mnie nie zapomniała. Spod szerokiego rękawa nocnej koszuli powoli się odsłonił przegub Frau Herty. To tam kotka wbiła swe pazury w momencie, kiedy była truta. Cały dzień Oktawia przepłakała zamknięta w pokoju. A teraz Frau Herta umierała. Ale był przecież rysunek do skończenia. - Jeszcze wczoraj mówiła, jak bardzo się odczuwa pani brak. I że nikt nigdy nie zajmie pani miejsca tam w domu, pani była osobą, którą ona najbardziej kochała w dzieciństwie. - Ona tak powiedziała? - Tak właśnie. Pani fotografia stoi na jej stole. - Moja fotografia? - I Frau Herta odwróciła się. Tajemniczy podmuch ożywił jej wzrok. - Nie przypominam sobie, abym tam zostawiła jakieś zdjęcie. Chyba żeby to była taka migawka, którą Bruna zrobiła dawno temu, ja byłam w ogrodzie... - To ta! To na pewno ta - potwierdziła w pośpiechu Wirginia. - Pani się śmieje i trzyma w ręku koszyk z szyciem, przypomina pani sobie? - Mnie się wydaje, że to była doniczka z paprocią... Doniczka była bardzo ciężka i miałam ją postawić na ziemi, kiedy Bruna zjawiła się z aparatem i poprosiła, abym się uśmiechnęła: prędziutko uśmiech! Ale ja obawiałam się, że doniczka upadnie, i wyszłam z przerażoną twarzą... - Nie, niech pani dobrze pomyśli, pani się śmieje i trzyma w ręku koszyk, zdjęcie tam stoi! jestem pewna! Z tyłu widać część altany - dodała z rozkoszą. Była zdolna w tym momencie podtrzymać jak najbardziej niewiarygodne kłamstwo. - Jest tam ktoś w altanie, zdaje się, że to Konrad. - Takiego zdjęcia sobie nie przypominam. I Oktawia włożyła w ramkę? Moja kochana Oktawia... Ale dlaczego jeszcze nie przyszła? Dlaczego nie przychodzi? Tego nie mogę zrozumieć! - Ona nie może znieść myśli, że zobaczy panią chorą, jest zanadto wrażliwa, pani o tym wie, to nie tak jak Bruna czy ja... Nie przychodzi, ale cały czas myśli: "a co z Fr~aulein?"... Już rozmawiała z Konradem, chce, aby pani spędziła jakiś czas na farmie, teraz będzie wiosna, z wiosną wszyscy chorzy czują się lepiej. - Ale czy to nie nadchodzi lato? - Nie, to wiosna! - A moje paprocie? Jak ja tęsknię za moimi paprociami... Ach, Wirginio, czy naprawdę będę mogła? Czy będę mogła? Czy ty uważasz, że ja... No, jeżeli mi się polepszy... - Pojechać na farmę? Ależ naturalnie! - wykrzyknęła wstając. Rzuciła przestraszonym wzrokiem na dziwną szafę, na której siedział okrakiem gość słuchający rozmowy i uśmiechający się. Przeczuwała, że teraz siedzi gdzieś w głębi szafy i podgląda poprzez czarną dziurę w lustrze. Zniżyła głos, aby on nie przeszkodził: - Przyjedziemy po panią. Na farmie powróci pani do zdrowia. - Ale kiedy? Kiedy? Wydawało się, że w panującym półcieniu twarz chorej unosi się jak delikatna maska z popiołu. Zapach śmierci stawał się bardziej intensywny. - Za parę dni - szepnęła Wirginia, ściskając jej rękę. Wychodziła na palcach. - Za parę dni... Ojciec porozmawia z pani lekarzem, nie ma problemu, przyjedziemy panią zabrać. Kiedy w końcu znalazła się na korytarzu, miała ochotę uciec w pośpiechu, zanim zjawi się megiera w peruce, absurdalna jak postacie, które ukazują się w majakach, a następnie znikają bez żadnego wytłumaczenia. Ściemniało się. Coraz bardziej przyspieszając kroku zaczęła w końcu biec i zwolniła dopiero, kiedy dopadła do rogu. Jedna gwiazda świeciła słabo na niebie. Chora o zapachu śmierci, groteskowy gość kiwający na szczycie szafy krótkimi nogami, starucha w zniszczonej peruce - wszystko, wszystko to wydało jej się tak samo nierealne jak ta gwiazda. Obejrzała się za siebie. Jednopiętrowy dom ze swymi owalnymi oknami był teraz statkiem zmarłych zatapiającym się we mgle. Odetchnęła. Wiatr przynosił ze sobą słodki zapach: w jakimś ogródku kwitł jaśmin. V - "Wesołych Świąt! Szczęśliwego Nowego Roku" - był to stały okrzyk tłumu, który w niekontrolowanym entuzjazmie przelewał się przez ulice. "Szczęśliwego Nowego Roku". No właśnie!"... - wyszeptała Wirginia, przyciskając dzwonek u drzwi mieszkania Letycji. Trudno wyszukać życzenia bardziej bierne, bardziej konwencjonalne. Można życzyć szczęśliwego popołudnia, szczęśliwej nocy, całego szczęśliwego dnia i to już byłoby maksimum. Ale całego roku? Szczęśliwi są tylko egoiści lub ludzie zwariowani, jak Oktawia. Skłonni do kontemplacji jak Konrad. Albo niekonsekwentni tak jak Rogerio - przypomniała sobie, rzucając spojrzenie na sąsiednie drzwi. - Jaka wspaniała niespodzianka! - wykrzyknęła Letycja otwierając drzwi. Wyglądała na zadowoloną. Ale równocześnie i na zaniepokojoną. - Miałam właśnie do ciebie zatelefonować... "Ktoś jest u niej" - domyśliła się Wirginia. I natychmiast przyszedł jej na myśl Rogerio. "Jak mogłam przedtem o nim nie pomyśleć". - Nie mogę zostać długo, wracam z miasta, robiłam zakupy... - powiedziała Wirginia. I zamilkła. Rozparta w fotelu siedziała jakaś młoda dziewczyna, bardzo ruda i biała, trochę piegowata. Miała pulchną, jakby nakreśloną cyrklem buzię i oczy otoczone zielonkawymi cieniami. W oczach resztki łez. - Wirginio, czy już znasz Madu? To moja najmłodsza przyjaciółka... Tylko dzisiaj jest trochę nieszczęśliwa, prawda, Madu? Wirginia uścisnęła miękką, trochę wilgotną rękę. Chciała ukryć swe zmieszanie, zaczynając opowiadać o zakupach, które zrobiła... Ale nie mogła spojrzeć Letycji w oczy. Prawda uderzyła ją tak nagle. Więc to było to! Teraz zrozumiała dwuznaczne uśmieszki Oktawii, nie domówione przestrogi Bruny, drwiny Afonsa, zakłopotanie Konrada ("nie widuję jej więcej"...) - Nie cierpię tej historii z Bożym Narodzeniem, staram się uciec, ale co roku to samo, kiedy się ocknę, jestem już wciągnięta w tryby - powiedziała Letycja. Widząc, że Wirginia bierze swą torebkę: - dokąd ty chcesz iść? Nic z tego, zostaniesz tutaj, musimy przejrzeć razem to tłumaczenie, nieprawda? - dodała biorąc Wirginię za rękę i sadzając ją z powrotem. Napełniła kieliszek koniakiem. - Rozgrzej się tym, a ja tymczasem lepiej rozpalę kominek, dziś jest prawdziwy mróz. To nie do uwierzenia! Grudzień i tak zimno, nigdy nie widziałam bardziej zwariowanej pogody. I to ma być tropikalny kraj? Wirginia piła powoli, ze spuszczonymi oczami: więc to było to? Jak mogła była tego się nie domyślić? Tak było. Wszystko jasne... Zapewne przed chwilą miały jakąś poważną kłótnię, jak dwoje kochanków... - Ty również grasz w tenisa? - przypomniała sobie, że należy dziewczynę o coś zapytać. - Nie. Już prosiłam Letycję, aby mnie nauczyła, ale jak dotąd kończy się tylko na obietnicach. - Madu, ty nie lubisz sportu. - Lubię! Ale ty mnie niczego nie uczysz. - Bo nie masz do tego smykałki, mój króliczku. To po co? Tracić czas? To głupie! - szepnęła Letycja podchodząc. Położyła duże kościste dłonie na swych szczupłych biodrach. W tych spodniach, za bardzo opiętych na silnych kostkach, z krótko ostrzyżonymi włosami wyglądała jak szczupły, bezpłciowy tancerz. - Błyszcz nadal w swoim maszynopisaniu i o nic więcej nie proś. - Nawet o likierek? - Jesteś już gruba jak beczka, czy tego nie widzisz? Co? Pulchny króliczek, który kocha likier i cukierki. Dziewczyna zrobiła grymas. Otworzyła torebkę o podejrzanej bieli i zaczęła malować usta. Tłuste dłonie też nie wyglądały na zanadto czyste. Wirginia uśmiechnęła się. Czuła się teraz swobodniej. Letycja... Karykatura chłopca. - Nie wydaje mi się, Letycjo, aby ona była taka gruba. - Nie? To przecież wieloryb... - I łagodniejszym tonem: - No, Madu, bądź taka miła i idź do domu, muszę z tą dziewczyną pracować nad tłumaczeniem. - Pracować? - Tak, pracować. Idź już; wróć, króliczku, innego dnia. Dziewczyna pokornie pochyliła głowę na piersi i nagle stała się dzieckiem: - Le, ty mnie wyrzucasz. Biorąc za ramiona Letycja zmusiła ją do powstania. Wirginia pomyślała o Ofelii. - No idź już, mój króliczku nie bądź tak tragiczna, jutro porozmawiamy. Nie, nie, bez płaczu!... Było coś lepkiego w wilgotnych ustach dziewczyny... Jej wzrok też był ciężki, pełzający. "Letycja ma jej już dość, a ona jeszcze się upiera" - pomyślała Wirginia. Nie czuła już ani tkliwości, ani nie żałowała tej, która przypominała Ofelię. W chwili rozstania znikło jej dziecięctwo i pozostała tylko kobietka. A ta była odrażająca. - Wesołych Świąt, Madu! - rzuciła jej z ironią. Wiedziała, że ta będzie miała zatrute całe Boże Narodzenie. Letycja odprowadziła przyjaciółkę do drzwi i powróciła radosna. Nalała sobie koniaku. - Oj, ta Madu... Chciałam naśladować Pigmaliona, ale Wenus nie pomogła mi, moja ruda Galatea urodziła się chyba kamieniem, już tyle czasu z nią się męczę, ale nie widzę żadnego postępu. - Teraz mówiła ściszonym głosem: - Ale nie to jest ważne, ważne jest, że ty jesteś tutaj. Nie możesz sobie wyobrazić, moja śliczna, jaką mi sprawiłaś radość, przychodząc tak niespodziewanie. Ja rzeczywiście chciałam cię zaprosić, musimy porozmawiać. - Położyła rękę na ramieniu Wirginii. - Ach, ty palisz!... jeszcze nie widziałam cię palącej. Od kiedy to? - Odkryłam, że to bardzo pomaga w przebywaniu z innymi. Czasem nie wie się, co powiedzieć, wtedy zapala się papierosa. Nie wie się, jak zapoczątkować jakiś temat, i już ma się papierosa, te wszystkie małe gesty są bardzo ważne dla nieśmiałych. A ja jestem nieśmiała. - W sporcie to się nazywa nabijać czas. Wirginia popijała małymi łykami. "Teraz ona się zadeklaruje" - pomyślała. Dawniej przyprawiłoby ją to o mdłości, ale teraz już nie. Ani mdłości, ani zaskoczenia. "Słuchaj, moja droga - pewnego razu powiedziała jej Oktawia - pozbądź się tej mentalności dziewicy z serialu, nie oddzielaj z taką dokładnością łajdaków od bohaterów, każdy na swoim miejscu, wszystko nie może być takie dokładne jak w chemicznych doświadczeniach. Nie ma ludzi ani zupełnie dobrych, ani ludzi zupełnie złych, wszystko jest wymieszane, rozdzielenie jest niemożliwe. Zło istnieje w ludziach, nikt nic nie jest wart. Czasem ludzie stają się lepsi. Ale to przemija". Czyż Oktawia nie miała racji? Najlepiej było nie rozmyślać o klasyfikacji i robić wszystko, na co ma się ochotę, nie czekając ani na karę, ani na nagrodę. Wzruszyła ramionami. "A kogo obchodzi kara czy nagroda? Wszystko tak się zmienia, że jeżeli ktoś wczoraj zgrzeszył, to nazajutrz nie jest już tą samą osobą, którą należy ukarać". Rzuciła papierosa do popielniczki. "Dawniej nie paliłam, a teraz palę..." Uśmiechnęła się do Letycji, która zbliżała się powoli i cicho. Najważniejsze było pozbyć się dawnej twarzy z naturalnością gąsienicy przeobrażającej się w poczwarkę. Przeobrazić się! Uwolnić się z kokonu, zerwać te nici łączące żywych i umarłych, uciec! Po co pozostawać wierną samej sobie, jeżeli wszystko się zmienia? Wszystko. "Przede wszystkim zniszczyć nawyki - zdecydowała zanurzając koniuszek języka w kieliszku koniaku. - Na przykład przestać kochać Konrada i natychmiast pokochać kogoś innego. Nawet Letycję, dlaczego by nie?" Spojrzała na nią. I zaśmiała się: "Już się upiłam". - Już się upiłam - powiedziała na głos. Letycja włączyła patefon. Nałożyła płytę. - Ta ballada jest bardzo piękna. Czy ją znasz? Opowiada o miłości dwojga biednych młodych ludzi... - Młodzi są zanadto zazdrośni - powiedziała Wirginia - twoja Madu była bliska uduszenia mnie. - To takie biedactwo, nie traćmy na nią czasu. - Przez chwilę przypominała mi moją przyjaciółkę Ofelię. Ale tylko przez moment, zaraz potem była znowu dojrzałą osobą i wtedy stała się niesmaczną mieszaniną niewinności i deprawacji... - Oparła głowę o wezgłowie kanapy. Koniak otaczał ją ciepłym oddechem. Koniak czy Letycja? - Zdaje się, że za dużo wypiłam. - Och, Wirginio, pij, ile tylko chcesz, czasem dobrze jest zerwać knebel, wyrzucić swych nadzorców! - Wzięła ją za rękę. - Wirginio, jeszcze raz ponawiam moje zaproszenie, dlaczego nie zamieszkasz ze mną? Wiem, że się tam źle czujesz, twój ojciec nie może zapomnieć, że... No, my wiemy, że twój dom to nie tamten. - Żaden dom nie jest moim. - Może być nim ten. Urządzę dla ciebie mój gabinet, oczywiście będziesz miała pełną swobodę. Niczego ci nie będzie brakować. I nadal będziesz mogła pracować nad tłumaczeniami, dawać lekcje... Albo zwyczajnie próżnować, moje dochody wystarczą na nas dwie, potrzebuję dużo mniej, niż otrzymuję. No więc, laleczko? Wirginia przygryzła wargę. Miała ochotę się śmiać, śmiać, śmiać się na całe gardło. Mężczyzna mówiłby identycznie. - Jeszcze zobaczymy, na razie nie jestem zdecydowana, sama nie wiem... A Afonso krąży ciągle koło mnie, cały czas jest przy mnie, nie zostawia mnie w spokoju, wiesz o tym? Letycja rozciągnęła wargi w zimnym uśmiechu. - Wiem o tym, Wirginio. On mnie unika ze strachu, że to odkryję, ale ja już to dawniej wiedziałam. Więc poeta zakochał się? Wirginia patrzyła na papieros, który dopalał się. Chciwy żar dosięgał już munsztuka zabarwionego pomadką. Chcąc zatrzymać spalanie, umoczyła palec w kieliszku i pokropiła niedopałek. Wrzuciła go do kieliszka. Żar zgasł, a bibułka przerwała się i na złączeniu wypłynął ciężki, ciemny dym. Pożałowała swej interwencji. Byłoby lepiej, gdyby papieros został strawiony przez ogień. Letycja wstała i poszła po drugi kieliszek. - Zaprosił mnie, abym z nim wyszła zaraz po wieczerzy - powiedziała Wirginia obojętnym tonem. Słyszała swój bezbarwny głos. Dziwny. - Nic na świecie nie przeszkodzi mu, aby wyjść... - A ty pójdziesz? - Pójdę? Nie pójdzie właśnie on... - Uśmiechnęła się. - Jakie to proste, Letycjo, jakie proste. I również zabawne. Zatelefonuję anonimowo do Bruny zawiadamiając ją, ażeby się miała na baczności, bo zaraz po wieczerzy pewna pani ma wyznaczone spotkanie z Afonsem. Jasne jest, że ona uwierzy w ten donos, sama rozumiesz, to takie kobiece... Będzie chciała wiedzieć, kto mówi. A wtedy ja - tik! rozłączę. - I co z tego? - To z tego, że to koniec... Koniec ze wszystkim! On wymyśli jak najbardziej ważne preteksty, aby wyjść, bardzo dobrze gra, kiedy potrzeba, to świetny aktor. A ona nie pozwoli, i tylko tyle... Nienawidzę anonimowych telefonów, uważam, że to podłość... Czy nikczemność? - zaśmiała się. - Ale czasem jest ona potrzebna, to działa. - Nie zrozumiałam, jaki masz w tym cel. Po co zawiadamiać Brunę? Niepotrzebny ten telefon, zostaw go, niech czeka. Wirginia powoli pokręciła głową. Letycja nie mogła tego zrozumieć, nikt nie mógł tego zrozumieć. Ach, jaka to rozkosz wyobrazić sobie w najdrobniejszych detalach całą tę scenę: Bruna stojąca pośrodku pokoju, czujna i straszna, jak anioł z mieczem w dłoni, które otaczały ją w dzieciństwie: "Ależ mój drogi, o tej porze chcesz wyjść?" A on wymyślający nieprawdopodobne kłamstwa, zmuszony do opanowywania się, mówienia z całą naturalnością, "chciałem tylko trochę się przejść, odetchnąć świeżym powietrzem..." Ona też weźmie udział w farsie: "Więc pójdziemy razem, mam też ochotę się przejść". A czas będzie mijał i mijał: "ale ja wolę pójść sam, boli mnie głowa, muszę pójść do apteki!" "Do apteki? a po cóż do apteki? Tutaj mam wszystko od bólu głowy, dziesiątki proszków..." Czy on wybuchnie? Nie, chyba nie. Będzie wykończony, milczący w swej powstrzymywanej złości. A Bruna rozkwitnie jak zwycięski anioł. Jasne jest, że od samego początku mogłaby go zdemaskować, wyłożyć wszystkie karty na stół, wywołać straszną scenę, ale nie leżało to w charakterze Bruny. Wyrafinowana jak jezuita, wolała ten typ tortury bez rozgłosu, wykalkulowanej. Powolnej. Jednakże było widoczne, że już go nie kocha: "Nie kocham go już, ale może jeszcze pragnę..." - czyj był ten wiersz? - Ma to być nasze pierwsze spotkanie - zaczęła Wirginia. - Wszystko tak dobrze przygotowane, napoje, muzyka... On dobrze wie, że byłoby to dla niego poniżające, aby właśnie za pierwszym razem wszystko się nie udało, a jeszcze bardziej, gdyby się nie udało z takiego powodu: Bruna nie pozwoliła mi wyjść!... Cała reszta zależna będzie od tego pierwszego razu, tych subtelnych spraw na początku romansu. Czyś pomyślała, jakie by to było dla mnie rozczarowanie? Letycja głośno się zaśmiała. Skrzyżowała nogi na stole. Nosiła czerwone zamszowe pantofle na płaskim obcasie. - Ten nasz Afonso to taki sam typ jak Michel! - Michel? - To taki facet, którego kiedyś poznałam. Żonaty. Zresztą w tym czasie trzech ich się kręciło wokół mnie, zapewne byłam w pełnej formie - dodała z sarkazmem. - Trzech mężczyzn, trzy techniki: pierwszy opowiadał straszne rzeczy na temat żony - wiedźma, żmija, etc., etc. Nie mógł jej porzucić, bo gdyby to zrobił, ona by się zabiła. A poza tym miał jeszcze czworo aniołków, owoce tego nieszczęsnego związku. A jeszcze jeden aniołek miał się narodzić... Drugi, ten Michel, kiedy mówił o żonie, był jak w transie - symbol czystości, sanktuarium, westalka... Kiedy wchodzę do domu, strząsam na wycieraczkę pył świata, aby nie zbezcześcić sanktuarium. Tylko że nie kochał już westalki, książki przeczytanej wiele razy i wyuczonej na pamięć. Chciał czegoś nowego, na przykład mnie. Trzeci nic nie mówił. Nigdy mi nie opowiadał o niej, a jeżeli wiedziałam, że był żonaty, to dlatego, że nosił obrączkę, której nie starał się ukryć. Tamci dwaj cały czas mówili, ale ten był samym milczeniem, wolał działać. Oddałam mu się. Pewnego dnia przypomniałam sobie, że należy zacząć zadawać pytania, ale nie doszłam do tego, bo była już pora, abyśmy sobie powiedzieli - żegnaj. - Wrzuciła papieros w kominek. I nagle, jakby się zbudziła, ścisnęła dłoń Wirginii: - Dosyć mówienia o tych sprawach! Po wieczerzy to ty ze mną wyjdziesz, słyszysz? Urządzę wieczerzę tylko dla nas z Mozartem w tle... - Nie lubię Mozarta. - Ale polubisz, laleczko, polubisz Mozarta i Bacha. Dosyć tego kwiatu pomarańczy - dodała napełniając jej pusty kieliszek. - Dosyć ckliwości, nadeszła godzina, aby zacząć inny rodzaj. Ta historia z Bożym Narodzeniem to też... Należy z tym skończyć, bo jest to takie melancholijne, już się nie będzie mówiło o świętach. "Ale będzie się o tym myśleć", powiedziała sobie w duchu Wirginia. Ach! ten obowiązek obejmowania się i bycia obejmowaną, ta potrzeba zbliżenia się, ciepła... Było to zanadto okrutne dla kogoś, kto był samotny. - Gdyby chociaż pozostała mi wiara. Przypomniała sobie kościół, w którym była w przeddzień. Drzwi były otwarte. Tam, wewnątrz, śpiewano pieśni. Zajrzała i nagle wszystko wydało jej się takie wesołe, takie zdrowe. Miała ochotę wejść i razem śpiewać. Kto tak śpiewał, nie mógł się czuć samotny. - Wiara? Wierz w siebie samą, laleczko, własnymi rękami toruj sobie drogę, rozumiesz, swoimi rękami? - Odczuwam brak Boga, Letycjo. Jeżeli miałabym wiarę, to byłabym jak ci ludzie, których widziałam w kościele metodystów. Oni śpiewają, chciałabym znowu nauczyć się śpiewać. - Ale ich kościół jest jeszcze bardziej pusty niż inne. Ani świętych, ani aniołków, ani złotych materii, niczego. Czułabyś jeszcze większą pustkę, w tobie jest coś z dziecka, które lubi biec za księdzem, aby prosić o medaliki... - Uśmiechnęła się. I delikatnie przyciągnęła ją do siebie. - Wierzmy w nas samych, to już jest bardzo wiele. Wirginia zatrzymała bezradne spojrzenie na suchej twarzy przyjaciółki. Szare włosy były jak u Konrada. Włosy i oczy o smutnie opuszczonych kącikach. Przymknęła ciężko powieki. "Udawaj, że to on, to on" - powtórzyła oszołomiona. Rozluźniła mięśnie i przybrała swobodniejszą pozycję, w momencie kiedy poczuła, że usta Letycji dosięgają jej szyi i powoli posuwając się ku górze, dosięgły jej warg. Biernie poddała się długiemu pocałunkowi. Zamknęła oczy. "Konradzie, Konradzie..." Poczuła teraz, że zachłanne usta muskają jej brodę i lekko pogryzają jej ucho, ciągnąc je do dołu w gorącym i wilgotnym ssaniu. "Kotwica", przypomniała sobie. Z wysiłkiem odetchnęła. Ta kotwica ciągnęła ją na dno zielonego i gęstego morza. Ach! nigdy więcej nie wypłynie na powierzchnię. "Nigdy więcej!" - zajęczała czując, jak ciężar srebrzystej głowy opada pomiędzy jej piersi. Dzwonek u drzwi zadźwięczał natarczywie. Wirginia szeroko otworzyła oczy i otrząsając się, ścisnęła czoło dłońmi. Odetchnęła otwierając szeroko usta. Poprzez zieloną mgłę, która stopniowo się rozpływała, zobaczyła stojącą przed nią Letycję, wolniutko wycierającą wargi chustką. Była niezwykle blada. Jej oczy rzucały błyski. - To zapewne Rogerio - wyszeptała, kierując się do drzwi. - Odgadł, że jesteś tutaj. Wirginia wyciągnęła z kubełka kawałek lodu i przejechała nim po karku. Zwilżyła przeguby. Zawrót głowy ustępował przyjemnemu uczuciu nieodpowiedzialności, lekkości. - Wiwat! - pozdrowił ją Rogerio w szerokim geście podnosząc rękę. Wyglądał na zupełnie nieświadomego zimnego przyjęcia. - Pomyślałem sobie, że jesteście same, więc postanowiłem was rozerwać. - Dobrze pomyślałeś - powiedziała Letycja przez zęby. Wirginia roześmiała się. Było zabawne widzieć rozpacz Letycji w kontraście ze szczęśliwą miną gościa. Wyciągnęła do niego rękę: - Rogerio, siadaj tu, koło mnie, dlaczego tak daleko? - Czujcie się swobodnie - powiedziała Letycja. Złagodziła ostrość głosu. - Przygotuję coś do jedzenia. Zaraz wrócę. Wirginia w słodkim odprężeniu jeszcze się uśmiechnęła. Czuła w głębi rozkosz z tego przechodzenia z rąk do rąk. W końcu krąg był mały, wkrótce będzie kolej na Konrada, "tak jak przyszedł czas na siostrę". Zwróciła się do Rogeria. Ubrany był w sportową białą koszulę i w rzucające się w oczy białe skarpetki w żółte paski. Pachniał mydłem. - A jak się ma ten młodzieniec? - TEraz bardzo dobrze! - wykrzyknął. I zniżając głos: - jaka jesteś piękna. Wirginia nalała sobie drinka. Wzruszyła ramionami, lekko się uśmiechając. - Piękna, lecz nieszczęśliwa. - Zapaliła papierosa. - Ach, Rogerio, jak dobrze jest być blisko ciebie. Ty jesteś jedynym, który nic mi nie przypomina, a ja nie cierpię wspomnień. Lubię takich jak ty, prawdziwy meteor przybywający z nieznanych światów. Meteor, tenisowy czempion. Czy już pokonałeś Letycję? Wyszczerzył silne zęby: - Letycji nie. Ale w zeszłym miesiącu zdobyłem dwa puchary, chcesz zobaczyć? Wygrałem też butelkę szampana, który jest w lodówce, możemy go wypić z największego pucharu... Afonso chciał jej pokazać swe wiersze, Letycja płyty, Rogerio puchary. "Każde z nich pokazuje, co ma"... I zaśmiała się słysząc brzęk stłuczonego szkła. - Letycja coś stłukła. - Wie, że mnie interesujesz. I nie pochwala tego. - Co za myśl? Dlaczego miałaby nie pochwalać? Rogerio spuścił wzrok udając zażenowanie. - Nie wiem, czy powinienem... Roześmiali się jednocześnie. - Jesteś równy facet - powiedziała przysuwając się bliżej. Było zabawne być między tymi dwojgiem, pożądaną przez oboje. Gdyby jeszcze był tu Afonso, to byłby komplet. A Konrad przyglądałby się: "Ostrożnie, Wirginio, bo się sparzysz". No to co z tego! Czyż nie miał pewności, że ona wyjdzie z tych prób tak samo nietknięta, jak w chwili kiedy im się poddała? W odpowiednim czasie będzie wiedziała, jak się ma bronić. Boża dłoń spoczywa na jej głowie! Boża dłoń!... - Ale Wirginio, teraz już na serio, nigdy w życiu nie mówiłem tak poważnie: chcę ci powiedzieć, że myślałem o tobie dniami i nocami, jestem zupełnie nieprzytomny. Nigdy mi się nie zdarzyło, abym tak szalał za jakąś dziewczyną, którą spotkałem tylko trzy razy. Nie tracił czasu, musiał działać szybko, zanim kto inny go uprzedzi. Spojrzała na niego. Wyglądał teraz na zaniepokojonego, że na te zawody przybył za późno. - Mogłeś mnie był odwiedzić. - Myślałem o tym, Wirginio - mówił dalej z pośpiechem. Rzucił okiem w stronę drzwi w obawie, że Letycja zaraz się zjawi. Był zaczerwieniony i pocił się. - Ale wolę, aby nasze spotkanie odbyło się w innym miejscu, mam wrażenie, że twój ojciec nie bardzo mnie ceni... - Dlaczego nie? Mój ojciec jest właśnie taki, gburowaty, chrabąszcz. Czyż nie wygląda jak chrabąszcz? - Chrabąszcz?... Tak... podobny jest do chrabąszcza! A dom wygląda jak grobowiec, czyż nie tak? Przepraszam cię, ale nie bardzo lubię tam chodzić. - Grobowiec? - przerwała mu Wirginia. Grobowiec. Kto to... kto... - zastanowiła się. I nagle przypomniała sobie surowe usta: "kazałam wyciąć cyprysy, bo dom wyglądał jak grobowiec". Więc to on poddał tę myśl? - Lepiej teraz wygląda bez cyprysów, ale nadal jest cmentarny, czyż nie tak, Wirginio? Piękny, ale cmentarny. - Bardzo dobrze, że mówiłeś o tym z Bruną - rzuciła mu spokojnym tonem. Czuła się teraz zupełnie trzeźwa. - Twoja interwencja była decydująca. Ostrożnie milczał. "Co ona może wiedzieć?" - Sprawiał wrażenie, jakby sam siebie zapytywał. - Moja interwencja? Popatrzyła na niego. Złoślwie się uśmiechnęła. - Och, Rogerio, nie rób z siebie niewiniątka, doskonale wiesz, jaki masz na nią wpływ. W najbłahszych sprawach... Rogerio, zaniepokojony, spuścił głowę. Ale dumny jak chłopaczek przyłapany na niebezpiecznym uczynku: - Więc ona ci powiedziała? - Właściwie to nic nie powiedziała, ale te rzeczy w końcu się odgaduje, trudno jest ukryć miłość, jeszcze bardziej Brunie, która jest tak egzaltowana - wyszeptała Wirginia odwracając twarz do okna. To odkrycie wstrząsnęło nią. Bruna miała kochanka. Kochanka - ta Bruna, Bruna! Bruna od aniołów, od Biblii, ta Bruna, która podżegała ją przeciwko matce, Bruna, która zasiała w jej sercu ziarno nienawiści do Daniela... Taka nieugięta. Zawsze gotowa do sądzenia innych. I kogo to wybrała sobie na kochanka, kogo? To słoneczne zwierzę w jaskrawych skarpetkach i o włosach kapiących od pomady. Oto amant Bruny. Nie, to już nie anioł budził ją z niewinnego snu, również nie był to mąż: teraz był to kochanek. - Ale posłuchaj mnie, Wirginio, mój romans z nią jest praktycznie skończony. Długo przedtem, nim ty się zjawiłaś, byłem już gotów to wszystko zakończyć. Bruna ma dziwny temperament, wcale nie pasuje do mojego, jestem zmęczony! - wybuchnął bijąc zaciśniętymi pięściami po kolanach. - To nie ja zacząłem, to ona, nie jestem winien, jeżeli teraz... Ja tylko chciałem trochę się pobawić i myślałem, że ona także chce się zabawić. Wirginia wzięła tenisową piłkę, która leżała na fotelu. Przytknęła ją do policzka, poczuła jej szorstkość. Ach! gdyby go Bruna słyszała. Trochę się zabawić... To był ten uświęcony kochanek. Westchnęła i słodko powiedziała: - Tu chodzi o mistyczkę. - No właśnie, ale to nie dla mnie takie rozmowy. Ona powinna kochać protestanckiego pastora, który też by lubił te przemowy. - Przemowy? - zapytała Letycja wchodząc do pokoju. Jej oczy wyżła były niespokojne, podejrzliwe: - Jakie przemowy? - Rogerio mówił, że nie lubi przemówień, w ogóle jakichkolwiek przemówień, nieprawdaż, Rogerio? - uprzedziła go Wirginia, pozwalając piłce toczyć się po dywanie. Śledziła ją spojrzeniem: - Przemówień politycznych, religijnych, sentymentalnych... Letycja postawiła na stole półmisek z kanapkami. - Jesteście bardzo uduchowieni... No, Wirginio, zjedz trochę, aby się odżywić, zapewne Rogerio zadziałał niczym walec drogowy. Roześmiał się nadgryzając kanapkę: - Ale dziewczyny bardzo lubią moje towarzystwo. - Była to doskonała rozmowa - szepnęła Wirginia odwracając się do mężczyzny. - On jest zachwycający. Od dziś będzie moim chevalier servant... Powolnym krokiem Letycja podeszła do okna. Zamknęła je z hałasem i rzuciła na Rogeria zimne stalowe spojrzenie: - Nie idziesz do klubu? Matylda zapewne czeka na ciebie. - Teraz przyjmuję rozkazy od tej damy - wykrzyknął robiąc oko do Wirginii. Zjadł resztę kanapki. - Chcesz pójść do kina? Widziałem tu blisko ogłoszenie o klasycznym kowbojskim filmie, czy lubisz ten rodzaj? - Uwielbiam - szepnęła odwracając wzork od Letycji. Pochyliła się nad półmiskiem z kanapkami. Uśmiechnęła się. VI "Cudzołóżca i códzołożnica umrą i zło zostanie wyrwane z piersi Izraela". Czyż nie tak mówiła Bruna? A teraz ona pije z tego samego źródła. Jak sama przed sobą usprawiedliwia tego kochanka? "Ze mną jest inaczej" - myślała zapewne. - "Wszystko, co się robi w imię prawdziwej miłości, jest prawe, a moja miłość jest prawdziwa". Prawdziwa miłość... A matka? No tak, ale ona przekroczyła prawo świętych obowiązków, kiedy poddała się tej miłości, zgrzeszyła wyznając, że to był właśnie ten ukochany mężczyzna. "Ze mną jest inaczej". Wirginia oparła łokcie na toaletce. "Inaczej..." - powtórzyła zdmuchując z puszka nadmiar pudru. Inaczej, zapewne, ale dlatego, że miłość Laury do Daniela była cała utkana z zachwytów i obłędu, tymczasem zaś stosunek między tymi dwojgiem nie mógł być niczym innym jak seksualną przygodą. I tylko tym, chociaż ona sama oszukiwała siebie ze zwykłymi dla niej mistyfikacjami. Ach! Miłość Daniela do Laury!... Piękno tej miłości, która spowodowała, że on też stawał się wariatem, aby lepiej wniknąć w świat chorej. I razem z nią podążył w śmierć. Ale matka miała tę bezczelność, że wszystko wyznała, że opuściła Natercia... Czyż to sprawiedliwe? Stosowne było robić to tak, jak to robiła Bruna - wszystko w ukryciu, miłość w katakumbach, taka pasująca do jej charakteru: adorowała swe bóstwo gdzieś w podziemiach, a potem na powierzchni nadal pędziła normalne życie z Afonsem, tak aby ich związek nie doznał najlżejszego uszczerbku. A Afonso? Taki bystry, taki podstępny... Jest jasne, że o wszystkim wiedział, dobrze znał swą żonę, nie miał złudzeń. Przekonał się, że najwygodniej było wszystko ignorować. Ale w duchu pogardzał sobą. I na swój sposób reagował, przybierając przesadnie agresywny ton w naiwnym usiłowaniu zamaskowania sytuacji. Inni też dobrze o wszystkim wiedzieli: Konrad, Oktawia, Natercio, Letycja - przede wszystkim Letycja, sąsiadka Rogeria, która setki razy musiała słyszeć stukot kopyt biblijnej klaczy, jak ukradkiem wchodzi po tych schodach. Wszyscy wiedzieli, ale nikt nic nie mówił. I gdyby Rogeriowi nie rozwiązał się język, to ona, Wirginia, nigdy by się niczego nie dowiedziała, bo nikt nie byłby zdolny jej o tym powiedzieć. Przedziwny krąg! Byli względem siebie solidarni, a jednocześnie oszukiwali się. Byli przyjaciółmi, ale się nienawidzili. - Czy panienka jest już gotowa? - zapytała Inocencia pukając do drzwi. - Pani Bruna kazała zawiadomić, że wszyscy już przyszli, brakuje tylko panienki. Wirginia podniosła wzrok na lustro, jakby odpowiadała odbitemu w nim obrazowi. To Daniel miał takie blade czoło kontrastujące z ciemnymi oczami. "Ale wyraz jego twarzy był łagodniejszy" - pomyślała szczotkując do tyłu swe obfite ciemne włosy. Sięgnęła po spinki, aby je upiąć, ale powstrzymała się. Tej nocy powinny być rozpuszczone. A oczy mocno podcienione na zielono. Usta zaś bardzo czerwone, wilgotne, jak głębokie cięcie na bladej twarzy. Podniosła się przeciągając dłońmi po czarnej sukni, która podkreślała szczupłą linię ciała. U wycięcia dekoltu przypięła czerwoną jedwabną różę. "Byle jaka primadonna z przedmieścia właśnie taki przypięłaby kwiat...." Uśmiechnęła się spuszczając wzrok na fotografię. Teraz Laura z jej wyglądem rozsądnej uczennicy była bardziej odległa. Koniuszkami palców Wirginia pogłaskała skórzaną zielonkawą ramkę. Złoto na listkach koniczyny w rogach ramki było prawie niewidoczne. "Wtedy on mnie objął i zaczęliśmy tańczyć pośród świateł i luster, i ja nie mogłam się zatrzymać, czułam, że nigdy więcej nie będę mogła się zatrzymać, jak bąk, jak bąk!..." Zanim zgasiła światło, Wirginia spojrzała na ciemne meble, surowe jak w klasztorze. Był to dawny pokój Bruny o tym samym wyrazie jak jej władcza twarz. Ograbiona. "Luciano, ja tak bardzo chciałabym mieć niebieskie meble". Ta chęć posiadania niebieskich mebli... nie mógł to być inny kolor, musiały być niebieskie... Nigdy nie osiągnęła w odpowiednim czasie tego, czego najbardziej pragnęła. Albo wszystko przychodziło z ogromnym opóźnieniem, albo nie przychodziło wcale. Zeszła po schodach. Domostwo spało pogrążone w cieniu. Przechodząc w holu koło szafy zobaczyła, że jest otwarta. W zamyśleniu przyjrzała się jej. To tutaj Frau Herta chowała stary granatowy filcowy kapelusz. Teraz na jej ulubionym wieszaku wisiał czyjś szal, dawno temu zapomniany, po który nikt się nie zgłosił. Nic z niej nie pozostało w tym domu, nic. A mogło było pozostać w paprociach, w Oktawii. Ale paprocie, niezwyczajne ciężkich rąk ogrodnika, więdły w doniczkach. A Oktawia była jak to lustro, odbijające jedynie tych, którzy stawali przed nim. Wyszła. Noc była zimna, ale piękna. Uznała, że księżyc był przeogromny, i chciała go do czegoś przyrównać, ale zrezygnowała: wyglądał właśnie na księżyc i chyba nigdy nie był tak podobny do księżyca, jak właśnie tej nocy. Nie spiesząc się doszła do żywopłotu z fikusów. TEraz mogła usłyszeć delikatny szelest wody z fontanny spływającej pomiędzy kamieniami. Spróbowała ją dostrzec, ale zdołała tylko zobaczyć kamienne krasnale o bladych twarzach skąpanych w świetle księżyca. Teraz oni ofiarowywali się bez reszty w taki czy inny sposób: Afonso, Bruna, Letycja, Oktawia - teraz oni wszyscy ukazywali swe rozszyfrowane twarze, kruche jak szkło. Brakowało Konrada, ale w tym tak ciasnym kręgu nie można było dotknąć jednego z nich, aby nie natrafić natychmiast na sąsiada. Konrad! Konrad! Gdyby zrobił choć jeden gest, wszystko przemieniłoby się jak w magicznej sztuczce. Pomyślała o sobie samej: "Wydaje się tak łatwe, a jednak..." A jednak, czy nie takiego właśnie gestu odmówiła Danielowi? Fascynowało go drzewo śmierci, drzewo przerażenia z jego nocnymi korzeniami. A gdyby ona zainterweniowała? A gdyby go uznała i poprosiła, aby pozostał. Kto wie, kto wie... Spuściła głowę. Najgorsze, co może się zdarzyć, to być okrutną względem innych. I to, że te osoby umierają i nie ma już czasu, aby coś dla nich zrobić. "Mój biedny ojciec - pomyślała patrząc na świętojańskiego robaczka świecącego wśród ciemności żywopłotu. Kropelka światła trwała jedną sekundę i zaraz zgasła... - Zraniłam ciebie tyle razy, ale też i mnie zraniono tyle samo". Zacisnęła zęby i przyśpieszyła kroku. Wszystkich zastała w salonie, gdzie na długim stole ustawiono świąteczną wieczerzę, oświetloną kandelabrami z czerwonymi świecami. Pomyślała, aby wszystkich ogólnie pozdrowić, ale kiedy się ocknęła, już witała wszystkich po kolei. - Wyglądasz bardzo dobrze - pozdrowiła ją Oktawia z tym swoim łagodnym uśmiechem. Ona sama upięła złote włosy na czubku głowy, ale parę loków, przeplecionych srebrną wstążką, opadało nie spiętych na kark. Również srebrna była jej obcisła i wydekoltowana suknia. Wyglądała jak srebrna żmijka. - Hm, cała na czarno, jak dziewczyna fatalna... Nie podoba mi się ta czerwona róża. Po co ta róża? Wirginia pozwoliła objąć się Afonsowi. - Ależ ta róża jest konieczna - powiedział. I cichutkim szeptem: - No więc, moja ukochana? Po kolacji? Uwalniając się z jego objęć skierowała się do Natercia i do babki Afonsa, siedzących blisko drzewka na wpół pochylonego pod ciężarem błyszczących ozdób. Podekscytowane i z wypiekami na buziach, Berenika i jeszcze troje dzieci kręciło się wokół choinki. - Wesołych świąt, ojcze. Natercio pocałował ją w policzek. Ale i w tym momencie potrafił odwrócić wzrok. - Już się o ciebie pytałem, córko. Odszukaj później twój prezencik, który powiesiłem na drzewku, jest na nim twoje imię. Staruszka pozdrowiła ją, lekko roztargniona, i nadal opowiadała Naterciowi o swoim ostatnim ataku astmy. Była tak zasuszona, że wyglądała jak zrobiona z innej substancji niż pozostałe osoby. - Kiedy zbudziłam się w środku nocy, myślałam, że już umieram... Letycja zaszła od tyłu i objęła Wirginię. Ucałowała ją długim pocałunkiem. Wyglądała na bardzo zadowoloną w swych eleganckich czarnych aksamitnych spodniach. Bluzka, również czarna, podkreślała suchość dobrze wymytej twarzy. Na nogach miała ekstrawaganckie, czerwone zamszowe pantofle. - No więc, laleczko? - powiedziała po cichu. - Jesteś bardzo ładna, ale chudziutka, musisz więcej jeść! Pozwól, że nałożę ci na talerz. - Więc zaczynaj od tego - wtrącił się Rogerio podając jej szklankę z whisky. Pocił się i miał zaczerwienione oczy. - Kiedy zobaczyłem Oktawię, myślałem, że nie spotkam nikogo bardziej uwodzicielskiego. Ale ty, Wirginio... Chyba prześcignęłaś swoją siostrę. "Tak mówi, bo chce się ze mną przespać" - pomyślała, niewinnie się uśmiechając. Ale czy w tej, czy w innej intencji, ktoś w końcu mówił jej takie rzeczy, o których usłyszeniu nawet nie śniła. Była w euforii. - Spóźnialska - zganiła Bruna, głaszcząc ją po głowie. Ten gest był nerwowy, niecierpliwy: - A cóż to, rozpuściłaś włosy? Wyglądasz, jakbyś była jakąś niepoczytalną dziewczyną! - Nasza siostrzyczka wygląda na szaloną pannę - wyszeptała Oktawia gryząc figę. - Jak to jest z tą przypowieścią o lampach? Ty to wiesz, Bruno... panny roztropne i panny niemądre, czy nie tak? Te roztropne niosą wystarczająco dużo oleju, ale te niemądre kładą się w ciemnościach... - Oktawio! - przerwała jej Bruna wskazując wzrokiem na babkę i Natercia. Uspokoiła się. On wyglądał na zupełnie nieobecnego wśród całego tego zgiełku; jeżeli chodzi o staruszkę, słyszała ona tylko swój własny głos powtarzający nieprzerwanie historię astmy. - Proszę cię, nie zaczynaj znowu ze swoimi nieprzyzwoitościami... - Ależ tak jest w Biblii - odpowiedziała śmiejąc się Oktawia. I odwracając się do innych, którzy teraz dyskutowali pochodzenie Trzech Króli: - Przybyli z Indii. - Dlaczego z Indii - chciała wiedzieć Letycja. Wyglądała teraz na mniej zadowoloną. - Kto tak powiedział? Oktawia nadal się śmiała. Wzięła winne grono: - Przeczytałam w wierszu Afonsa. - A kogo obchodzi to, co pisze Afonso? Mąż Bruny nalał sobie kieliszek wina: - Pewną osobę... - szepnął patrząc na Wirginię. Ona szybko się odsunęła i wzięła Rogeria pod rękę: - Masz głowę jak rzymski gladiator. Czy będziesz o mnie walczyć na arenie? - Niczego więcej nie pragnę, moja kochana. Rozkazuj, a będę cię słuchał jak niewolnik. Bo kim to ja właściwie jestem?... - Chevalier servant. Niespodziewanie Letycja stanęła między nimi. Jej twarz stała się jeszcze bledsza i zimny był błysk jej oczu. Powoli powiedziała cedząc przez zęby: - Co to za gra? Czego ty chcesz od tego kretyna? Czyż nie wiesz, że to kochanek Bruny? - Wiem. - No więc? - Podeszła bliżej. Lekko dotknęła jej brody, drżące palce powędrowały aż do końca wycięcia i pogłaskały jej skórę. Na małym palcu nosiła gruby złoty pierścionek. - Wyjdziesz ze mną, słyszysz? - A twój ojciec jak się czuje? - Doskonale, przysłał telegram. Ale słuchaj, Wirginio... - A Konrad? Dlaczego jeszcze nie przyszedł? - Nie wiem, nie wiem! - powtórzyła Letycja zaciskając pięść. Otworzyła ją, pełna zmęczenia. I udała, że poprawia jej kwiat. - Zadałam ci pytanie: Czy wyjdziesz ze mną? Tam w domu mam dla ciebie prezent... Wirginia wypiła jednym haustem whisky. Gdyby on teraz przyszedł, byłaby zdolna wykrzyczeć: "ty ślepcze! Kocham cię, już tysiące lat cię kocham, czy jeszcze tego nie odkryłeś! Ja ciebie kocham, powiedz, co tylko chcesz, ale na miłość boską, powiedz coś!" - Powiedz coś - słodko poprosiła, zwracając się do Rogeria. - Gdybym był poetą... - Poetą jestem ja! - wykrzyknął Afonso idąc za nią aż do fotela. Ale Rogerio uprzedził go, gwałtownym ruchem usiadł u jej stóp: - Napij się mojego wina, próbowałaś tego białego? Jest doskonałe - dodał podając jej kieliszek. "Polowanie się rozkręca" - pomyślała, pijąc powoli. Wysilała się, aby okazać zainteresowanie banałami, które Rogerio wygłaszał na temat miłości. Ale oczy miała zwrócone ku drzwiom. Dlaczego Konrad tak się spóźnia? - Mój rozkapryszony miś - zażartowała, w momencie kiedy on przerwał, aby się napić. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po głowie. - Miś... - Weź go na łańcuch - poradziła Bruna starając się uśmiechnąć. Siedziała koło drzewka, wyprostowana, z godnością sfinksa. Skromna suknia uwypuklała jej cienki stan i szerokie, przypominające jakieś równiny, biodra. Cały jej surowy wygląd świadczył, że jest osobą trzeźwo stąpającą po ziemi. Ale o ile jej zaciśnięte usta były nieodgadnione, o tyle wzrok miał wyraz bezsilności. - Babciu, czy chcesz teraz posłuchać dzieci? - zapytała babkę Afonsa. - Uczyły się ze mną kolędy... - Kiedyś słyszałam chór dziecięcy z Wiednia - wyszeptała staruszka przesuwając dłonią po wysokim kołnierzyku fioletowej sukni. - Wyglądały jak aniołkowie. - Uważaj, Bereniko! Nie, dziecko, nie ruszaj drzewka... Wirginia obserwowała ją. Łatwo było wyobrazić ją sobie nagą w ramionach Rogeria, oddającą mu z zapamiętaniem całą swą rozłożystość z takim samym zapałem, z jakim korzyła się przed świętymi obrazami, aby ofiarowywać im swą duszę. Biblijna klacz. "I nie o Afonsa jest zazdrosna, a o to zwierzę" - wywnioskowała biorąc w swe ręce dłonie Rogeria. Jego reakcja była natychmiastowa. Poderwawszy się z ziemi usiadł na poręczy jej fotela i wyzywająco podniósł głowę: "Kocham ją! No i co?" Bruna przed choinką ustawiała dzieci w półkole: - Oktawio, chodź akompaniować na pianinie - poprosiła. A odwracając się ku drzwiom: - No, w końcu jesteś, chłopcze! Dopiero teraz... Chodź zagrać z Oktawią. Wirginia poczuła, że omdlewa. - Próbowałem połączyć się z ojcem, ale nie udało mi się - tłumaczył się Konrad. - Jakiś straszny zamęt na liniach... - Wieczerza jest prawie nietknięta - powiedziała Bruna. - Czy przedtem chcesz coś zjeść? - Później - poprosił Konrad pochylając się, aby pocałować Wirginię. "Teraz wiem, że mnie nie kocha" - pomyślała. Nie okazał żadnego zdziwienia widząc ją trzymającą się za ręce z Rogeriem. "Teraz już wiem". - Myślałem dziś o tobie, Wirginio. To były świąteczne myśli - dodał idąc, aby usiąść przy Oktawii. Otworzył pianino. - Możemy zaczynać? Dzieci podniosły przejęte twarzyczki. Wirginia wypiła duży haust: "Świąteczne myśli"... Zwróciła na Berenikę zrozpaczony wzrok. Jej główka o kręconych włoskach była Afonsa, ale usta miała Bruny. Już niedługo również będzie widziała anioły, tak jak jej matka. I będzie odczuwać to samo oburzenie, kiedy dowie się o jej romansach; z fanatyzmem stanie po stronie Afonsa ("a ojciec"? Kto zlituje się nad ojcem?). Pewnego dnia wyjdzie za mąż za jednego z chłopców z ich kręgu i będzie miała dziecko ("korzeń świata tkwi w moim łonie"). I również pewnego dnia będzie miała kochanka ("nasz przypadek jest wyjątkowy..."). Teraz drżące głosiki śpiewały bardziej swobodnie: "Święta noc@ cisza i pokój"@ Wirginia wzięła papierosa od Rogeria. Dmuchnęła dymem do góry. To farsa. Cisza była jeszcze możliwa. Ale pokój? Jaki pokój? Czy pokój grzęzawiska, pod którego powierzchnią toczy się lepkie życie? Oto tam stoi Bruna, taka spokojna, taka pewna siebie, ale jej oddech zaczyna być przyspieszony, a dłonie trzymane pomiędzy piersiami nerwowo się zaciskają, tak jakby między nie wbito sztylet. I mąż, i kochanek byli niewierni, i te dwa jednocześnie zadane uderzenia za wiele wymagały od niej opanowania. Tam dalej Afonso siedzi zgnębiony jak aktor, który nie umie improwizować, a właśnie zapomniał swojego tekstu w środku przedstawienia. Chwilami złośliwy grymas ożywiał jego twarz: oto Bruna straci swego ukochanego. Ale zaraz ten grymas znikał, bo w tej rozgrywce on również tracił. A dla jego zarozumialstwa ból przegranej przewyższał rozkosz radości z porażki żony. Siedząc koło staruszki, która teraz mówiła między jednym a drugim zdrzemnięciem się, Natercio zapalał fajkę; wyglądał, jakby tylko czekał, na moment, kiedy staruszka definitywnie zaśnie, dzieci ucichną, świece zostaną zgaszone, aby mógł powrócić do swej samotności. Przy pianinie Oktawia i Konrad... Ona przesuwała po klawiszach rozigranymi palcami, łącząc je z palcami Konrada, które przed nią uciekały. Cała srebrna, jakby się kąpała w spokojnym blasku księżyca, żartowała i śmiała się. Ale jakiś cień omraczał jej twarz. Oktawia po raz pierwszy była smutna, ona też była smutna i ten smutek przybliżał ją do Konrada. Ten grał bez nastroju, ramiona miał pochylone, głowę opuszczoną na piersi... "Przesłanie miłości i radości"... zanucił z cicha i zaraz zamilkł. Zwinięta w kłębek na ziemi, cała na czarno, w swoich czerwonych pantoflach, Letycja w milczeniu gryząca orzechy wyglądała jak diabeł. Od czasu do czasu zwracała pytający wzrok na Afonsa i Konrada, wyglądało to tak, jakby ich pytała "no więc, czy nic nie zrobicie?" Na zmianę groźba i błaganie błyszczały w jej wzroku: "Więc, laluniu. Czy idziesz ze mną? Idziesz?..." No i Rogerio. Jeszcze przed chwilą nie było nikogo na świecie tak zadowolonego z życia. Ale teraz niepokój go dręczył jak małego chłopca stojącego przed stołem pełnym słodyczy, nie wiedzącego, od czego zacząć, i w ogóle, czy może już zacząć jeść... Pokój? Jaki pokój? Jeszcze pozostawały dzieci, ale już wszystkie były wyrachowane, interesowne, szybko uczące się od dorosłych umiejętności udawania. Naiwność dzieciństwa mieszała się teraz z przebiegłością dorosłych i ta mieszanina czyniła je niebezpiecznie dwuznacznymi. Wirginia uśmiechnęła się. "Świąteczne myśli, czyż nie tak?" Zobaczyła Konrada, kiedy była małą dziewczynką, jak ją prosił, aby nie biegała za motylami: "Wiesz, Wirginio, jeżeli ktoś dręczy zwierzęta, to pewnego dnia może narodzić się też zwierzątkiem, żmiją, szczurem, pająkiem...". Taki hojny, taki szlachetny. Był kochankiem Oktawii, która znów miała innych amantów, ale to zupełnie nie zaważyło na jego etycznym kodeksie. Leniwy, wygodnicki korzystał ze spadku po matce, aby wieść gnuśne życie na farmie, grając na pianinie i hodując gołębie. Taki mieszczański święty Franciszek z Asyżu. Wcześniej czy później ożeni się w końcu z Oktawią, albo nigdy się nie pobiorą i wszystko nadal będzie trwać tak jak teraz... Ach! Zapewne było to bardzo eleganckie z jego strony, że nie wykorzystał małej Wirginii, lepiej było nadal kultywować miłosną przyjaźń, niewinną czułość, tak odpowiadającą jego doktrynie o nieużyteczności. Poza tym musiało być zabawne patrzeć, jak ona się szamocze z tą miłością, która od lat przebijała ją na wylot, nieustępliwa jak szpilka, którą przypina się motyle na tekturkach. - No już! powiedz teraz dobranoc - rozkazała Bruna, jak tylko dzieci zakończyły kolędę. Dała znak Inocencii asystującej tym występom z wyrazem głupawego wzruszenia na twarzy. Zwróciła się do babki, która się żegnała. Starała się odwrócić wzrok od Rogeria, ale to na niego patrzyła z rozpaczą: - Już, babciu, wychodzisz? Tak wcześnie... - Oto święta złość! - po cichu powiedziała Wirginia do Rogeria. Miała ochotę się śmiać, ale nie znajdowała do tego żadnego powodu. Tłumacząc się migreną, Natercio też w pośpiechu się żegnał. Bruna bezsilnym gestem pociągnęła go za rękaw. Czepiała się go z dawną gwałtownością zdradzonej dziewczynki: - Nie, tatuśku, jeszcze nie idź! Dopiero wtedy Wirginia przypomniała sobie, że zostawił jej na drzewku jakiś prezent. Na końcu jednej z gałązek znalazła pudełeczko oznaczone jej imieniem i zawinięte w bibułkę. Otworzyła paczuszkę. I zapatrzyła się w sznurek pereł słodko zwiniętych na białym atłasie. Laura wyłaniała się z głębi lustra. Jej oczy dziwnie błyszczały: "W tym naszyjniku poznałam Daniela"... - Schowaj również i to - powiedział Konrad wkładając w jej dłonie puzderko, które wyjął z kieszeni. We wnętrzu puzderka mała broszeczka z zielonej emalii, liść bluszczu o delikatnych złotych żyłkach, o koniuszku lekko zgiętym. Poszukała Konrada, aby wręczyć mu książkę, którą dla niego przyniosła, ale on już powrócił na swoje miejsce koło Oktawii. Oboje grali balladę i teraz on wyglądał na pochłoniętego zupełnie przypominaniem sobie słów, które ona cichutko śpiewała. - Bluszcz to symbol wierności, wiedziałaś o tym, moja laluniu? - zapytała zbliżając się szybko Letycja, patrząc przez ramię Wirginii. Powróciła na poduszkę leżącą na ziemi i o podeszwę pantofla rozgniotła papieorsa. - Nie pozwól mu zwiędnąć. Afonso lekko potrząsał pajacem, którego zostawiła na podłodze Berenika... W drugim ręku szklanka z whisky. Mówił pobłażliwym tonem i jego afektowany głos łączył się z monotonnym dźwiękiem dzwoneczków. Raz czy dwa nie mógł się opanować i rzucił na Rogeria ukradkowe spojrzenie. I śmiał się wskazując pajacem w kierunku Bruny: "widzisz, moja boginko, widzisz, jaki jest twój ukochany..." Wirginia dotknęła policzkiem złotej bombki, która zwisała z gałęzi świerka. Wokół osoby i głosy odpływały na dalszy plan. Zamknęła oczy. Nie - prawdziwą balladą była ta inna: "śpiewaj, Danielu, śpiewaj!" Poruszała ustami, ale nie wydała żadnego głosu. "Były sobie dwie nimfy, które mieszkały w lasku, ach, w lasku, gdzie rosły złote owoce"... Instynktownie zacisnęła palce na złotej kuli, jakby miała ją zerwać. Coś trzasnęło, delikatna skorupka rozpadła się na kawałki. - Skaleczyłaś się, moja droga? - chciał wiedzieć Rogerio. Pocałował ją we wnętrze dłoni. - Tak, skaleczyłaś się... Bruna oparła się o pianino i z głupim wyrazem twarzy wbiła wzrok w klawisze. Łza drżała na jej rzęsach. Wtedy z kieliszkiem koniaku podeszła do niej Letycja. - Chcesz sobie łyknąć, Bruno? Wypij trochę, to pomaga... Obie się nienawidziły, ale teraz Bruna cierpiała. Letycja również, i z tego cierpienia odrodziła się najpiękniejsza na świecie przyjaźń. Nawet względem Afonsa, nawet względem niego, Letycja czuła się po matczynemu solidarna. I na swój sposób również solidarni byli Oktawia i Konrad, próbując ożywić zebranie, jakby było możliwe uratować tę już nadpsutą wesołość. - Chcę już wyjść - poprosiła Wirginia ściskając rękę Rogeria. Bliska była wybuchnięcia płaczem. - Zabierz mnie gdzieś, gdzie można będzie wypić, tańczyć, zabierz mnie, ale to szybko... - Wyjdźmy nie zwracając niczyjej uwagi - wyszeptał prowadząc ją w kierunku drzwi. - Idź przodem. Ale Letycja czuwała: - A dokąd to idziecie? Wirginio, wychodzisz tak wcześnie? Konrad przerwał balladę. - Czy dobrze się czujesz, Wirginio!? - Miał trochę przestraszony wyraz twarzy. - Czy dobrze się czujesz? - Naturalnie, że tak - odpowiedziała przytulając się do Rogeria. Analizowała swoje własne gesty, jakby była rozdzielona na dwoje i teraz przyglądała się grze, która przypadła w udziale tej drugiej. - Zaprosiłam Rogeria, aby ze mną wyszedł, pójdziemy się gdzieś rozerwać. Czy coś stoi na przeszkodzie? Konrad spuścił wzrok. - Nie... nie ma żadnej przeszkody... Oktawia zachichotała: - Wygląda, jakby tych dwoje miało się pobrać. Czy ktoś wie o jakiejś przeszkodzie? - Tak pyta ksiądz. Czyż nie tak, Bruno? Słuchajcie, zagram coś wspaniałego! - zapowiedziała jednocześnie uderzając głośny akord. I rozwijając go, zaśpiewała poważnym głosem: - Czy jest jakaś przeszkoda? Czy jest jakaś przeszkoda?... - Zrobiła pauzę, aby zawołać Afonsa. - Och! poeto, chodź tutaj, pomóż mi w ułożeniu słów, bo muzyka będzie doskonała, no już, raz, dwa, trzy: czy jest jakaś przeszkoda do zawarcia tego ślubu?... No, dalej, poeto! Afonso groteskowym skokiem znalazł się przy pianinie. Zaprosił Brunę, ale ona oparła mu się, jakby była skamieniała. Puścił ją i złapał Letycję. Zaśpiewał prawie krzycząc i fałszując: - Czy jest jakaś przeszkoda? A ludzie chórem mówią Nieee! Nieee!... Ale ponury głos dzwonów mówi Zdraadaa, Zdraadaa! Zdraadaa! Po raz ostatni Wirginia objęła wzrokiem całą grupę. Spróbowała się uśmiechnąć, ale nie udało jej się. I biorąc Rogeria za rękę, zatrzasnęła za sobą drzwi. Szli aleją, która w świetle księżycowym wydawała się niebieskobiała. Kiedy doszli do bramy, zwolnili kroku, który przestał już być ucieczką. Niecierpliwy objął ją: - Pójdziemy do mnie? Mam muzykę, alkohol, i będziemy się czuć swobodniej... Wypijemy z moich pucharów! Ona łagodnie się uśmiechnęła. Pozwoliła się prowadzić. - Zawsze chciałam pić ze srebrnego pucharu, z wielkiego pucharu jak na rzymskich ucztach - dodała odrzucając do tyłu głowę. Została gwałtownie pocałowana w usta. - Pić razem z gladiatorem, morituri te salutant... Jakiś zbłąkany pies przebiegł koło nich. Spojrzał na Wirginię zrozpaczonym wzrokiem. Przez chwilę wyglądało, jakby ją poznawał. Ale widząc, że się pomylił, pobiegł dalej ulicą. Wirginia śledziła go wzrokiem: - On miał zwisający z szyi sznurek, wyglądał jak wisielec. I nic nie można zaradzić, absolutnie nic. Mocno obejmując Wirginię, Rogerio starał się ją ożywić. Nie podobał mu się kierunek, jaki przybierała rozmowa. - Zauważyłaś, Wirginio, Konradowi wcale się nie spodobało nasze odejście. - Nikomu się nie podobało... On jest takim intelektualistą, wiesz o tym? Od lat kocha mnie platonicznie, od lat! Czy wiesz, co to jest platoniczna miłość, Rogerio? To wspaniała miłość, która rozwija się równolegle z inteligencją. Czyż to nie piękne? Patrz, jakie to głębokie, równoległe do inteligencji! - Ja będę cię kochać w inny sposób - obiecał ujmując jej głowę i gryząc jej wargi. Zacisnęła szczęki i odwróciła głowę, aby odetchnąć. Uczucie obrzydzenia zmusiło ją do wytarcia ust o mankiet sukni. - Za chwilę w twoich rękach nic ze mnie nie zostanie - wymamrotała. Ponieważ poczuła, że jego uścisk łagodnieje, znów ożywiła się, nieustępliwa: - Ale ja chcę, żeby tak się stało. VII "Czuj się jak u siebie, bo ja wpadam na chwilę do klubu i zaraz wracam. Kocham cię bardziej niż wczoraj, a mniej niż jutro. Twój Rogerio". Zaraz pod podpisem dziecinnym pismem było wykaligrafowane Ps. "W kuchni znajdziesz mleko i owoce". Wirginia zaczęła rozmyślać, jak bardzo mu się udało to "więcej niż wczoraj, a mniej niż jutro" - banalna pozostałość po jakimś ckliwym serialu. Zapatrzyła się na "R" od imienia, pełne ozdóbek, jak też na jego inicjały wyglądające jak z podręcznika do haftu. Usiadła przed toaletką. Biorąc ten sam, przez niego użyty ołówek, napisała na odwrotnej stronie kartki: "Mój drogi, nie mogę na ciebie czekać..." I chociaż zaczęła pisać w pośpiechu, tak jakby miała bardzo dużo do napisania, znieruchomiała zastanawiając się, co miała mu do powiedzenia. Przycisnęła dłonie do zamkniętych oczu i starała się uporządkować myśli. "Pomyślmy: celem tego bileciku jest, aby się w to nie angażował". Opuściła ręce na kolana. Przed nią toaletowe przybory: szczotka, grzebień, krem do golenia, talk, woda kolońska - wszystko czyściutkie i metodycznie poukładane. Nawet w tym dniu nie opuścił swego codziennego treningu... Naprawdę szkoda go w to mieszać... I po co go mieszać? Czyż inni z całą pewnością nie wiedzieli, że on nie mógł być powodem? A może on sam czułby się odpowiedzialny i byłoby naprawdę szkoda krępować jakimkolwiek wyrzutem sumienia tę jego naiwność. Przeczytała zdanie: "Nie mogę na ciebie czekać, ponieważ..." Wytłumaczenie było jasne i przekonywające. "Ponieważ zabiję się". Ale byłoby w złym stylu pozostawić takie wyznanie w pokoju pełnym słońca i klubowych proporczyków, dziesiątków kolorowych proporczyków systematycznie umieszczonych wokół lustra. W tym mieszkaniu wszystko przypominało sportowy klub. Melancholijnie uśmiechnęła się. Poza tym w kuchni było mleko i owoce. Pochyliła się nad kartką: "Nie mogę na ciebie czekać, bo już jest późno". Uniosła do góry ołówek. Czy Daniel też myślał, aby do niej napisać? Spojrzała w lustro, tak jakby odpowiedź mogła przyjść tylko stamtąd. Nie, zapewne nie. On nie mógł przypuszczać, że ona dowie się prawdy, w końcu to wuj Daniel umierał, a wuj Daniel był intruzem. "Ty, Wirginio, z łatwością o nas zapomnisz!" Skrzyżowała ręce na toaletce i oparła na nich głowę. "Jaki naiwny", pomyślała z czułością. Zamknęła oczy. Ciemność oswoiła ją ze śmiercią, będzie to łatwe. Jakikolwiek inny rodzaj ucieczki mógłby być rozwiązaniem łatwym, ale nietrwałym, tylko śmierć była rozwiązaniem definitywnym. "Straciłam zapał - powiedziała, jakby się ją pytano o powód. - I już tęsknię do moich zmarłych". Czuła, że to oni krążą wokół niej w jakimś szybkim wirze i z uporem nawołują: "Tutaj, Wirginio, tutaj! Chodź, jest tu dla ciebie miejsce!" Mogłaby im powiedzieć, że niczego nie zrobiła ze złości, że to początek był zupełnie błędny; tak jak w algebraicznym zadaniu musiała przekreślić pierwsze obliczenia i wszystko zacząć od nowa. Przypomniała sobie Oktawię: "Nigdy nie proście mnie o wierność! Na co cała ta wierność, kiedy wszyscy tak bardzo i tak szybko się zmieniamy? Bo jeżeli samej sobie nie mogę być wierna... Zabawne by było ułożyć stos z tych tak wzajem z sobą sprzecznych, tak odmiennych Oktawii, którymi już byłam, tak różnych, że już nie widzę siebie w żadnej z nich". W końcu zaczęła myśleć, że Oktawia ma rację, chyba byłoby łatwo odrzucić również te wszystkie następujące po sobie Wirginie, na które od dzieciństwa dzieliła się, odrzucić tę dziewczynkę, przede wszystkim dziewczynkę o obgryzionych paznokciach, stąpającą na palcach. Uczepić się tylko teraźniejszości, być nagą, odartą ze wspomnień, jakby właśnie przyszła na świat. TEraz wyraźnie widziała, że nigdy nie będzie w stanie uwolnić się od swych dawnych postaci, których nie można było zanegować, bo wszystkie miały coś ze sobą wspólnego, co pozostawało w głębi każdej z nich, coś na kształt tajemniczej więzi łączącej jedną z drugą, po kolei, aż do obecnej. Tysiąc razy próbowała rozerwać ten łańcuch. I chociaż jego ogniwa były inne, istniała między nimi niezniszczalna łączność. A łańcuch, z każdym dniem, który mijał, coraz bardziej się wydłużał, co chwila zwiększając się o jeszcze jedną cząstkę życia. Czuła, jak coraz ciaśniej okręca się wokół jej ciała ten łańcuch bez początku i końca. "Nie myśl więcej o tej nocy", pisała dalej. Nie skończyła zdania. Ten taniec był staroświecki i wyczerpujący, wyczerpujący właśnie dlatego, że pozostała poza jego zasięgiem, stale pragnąca we wszystkim brać udział i stale odrzucana. A odrzuciwszy ją, zaraz usiłowano przyjąć ją z powrotem. W końcu uznano ją. Ale było za późno, nigdy nie uzgodni kroku. "Nie myśl więcej o tej nocy, było mi smutno, chciałam o pewnych sprawach zapomnieć. Ale na nic się to nie zdało. Poszukam innych sposobów" - napisała jednym ciągiem i nie dokończyła zdania. Ugryzła ołówek. Jakie inne sposoby? Rogerio lubił jasne zdania, a było trudno jasno się wyrazić. Przeczytała ostatnie słowa i powoli dodała: "które pozwolą mi na zapomnienie tego, co ma być zapomniane". Uznała, że list jest nieskładny, głupi, ale było w nim to wszystko, co zdejmowało z niego odpowiedzialność. W swym zarozumialstwie mógł był przecież powiedzieć jakiemuś klubowemu przyjacielowi: "Dzisiaj jedna dziewczyna zabiła się z mego powodu". I tak czułby się zraniony, ponieważ został odsunięty na stronę, ale jednocześnie byłoby dla niego wielką ulgą. "Nie miałem z tym nic wspólnego". Położyła ołówek na bileciku i wstała. "Ostatni raz piszę". Wszystko teraz było ostatni raz i ta myśl nią wstrząsnęła. Z całej siły objęła się ramionami: "jeszcze żyję, jeszcze jest nadzieja". Dreszcz minął. Rozluźniła mięśnie. "Czyż nie widzisz, że wszystko jest wstrętne?" - powtórzyła sama do siebie. Miała ochotę spoliczkować się. Pomyślała o Danielu, który wyszedł śmierci naprzeciw, tak jak pewnego dnia ów ptaszek, który jak strzała wzbił się ku słońcu. Ostatnim spojrzeniem objęła pokój. Daniel wierzył w Boga, łatwiej było umrzeć wierząc w Boga. Podniosła czerwoną różę, którą Rogerio podczas milczących zmagań zerwał z jej piersi i rzucił na stolik przy łóżku. I dopiero teraz zauważyła stojący tam święty obrazek. Jakaż to może być święta? W szkole poznała ich mnóstwo, ale pamiętała tylko jedną, bo wszystkie miały takie same twarze, różniły się tylko ubiorami. Nie znała tego stroju. Lekko, końcami palców, dotknęła obrazka. Mogła mu była wytłumaczyć, że w nic nie wierzy, że nie była temu winna, "jestem sama, podaj mi rękę"... Poczuła w ustach smak łez. Nie miała już siły, aby kontynuować. Święta w swych oczach o kolorze fiołków miała świątobliwy wyraz kogoś, kto wierzy, ale w niczym nie może pomóc. Zupełnie w niczym. Wyszła z mieszkania zamykając po cichu drzwi. Wtedy sąsiednie drzwi powoli się uchyliły. "No, to ona". Ostatnia osoba, którą chciałaby widzieć - właśnie Letycja. Ale zdecydowana poszła jej naprzeciw. Nie powinna unikać jeszcze jednej próby. - Wychodzisz już, tak po cichu! - wykrzyknęła Letycja odsuwając się od drzwi, aby mogła przejść. - Najpierw, laleczko, przyjdź powiedzieć mi dzień dobry! Wirginia usiadła przed wygaszonym kominkiem. "No, już możesz zaczynać" - swym milczeniem spróbowała jej to powiedzieć. Ale Letycja nie spieszyła się. Usiadła na podłodze, podwinęła nogawki piżamy aż do kolan i zaczęła masować sobie kostkę. W pewnej chwili zdjęła sandał i przeszła do masowania stopy. Jej ruchy były spokojne, metodyczne. - No więc? - powiedziała w końcu. - Jesteś zadowolona? Co? Wirginia spojrzała na nią. TEraz czuła chęć upokorzenia się, upokorzenia się aż do dna, opowiedzenia jej z detalami całego swego nieszczęścia, które wcale nie narodziło się z dumy, bo jej duma była głęboko ukryta - ale z próżności, która była powierzchowna. Tysiąc razy pochylała się w szkole przed konfesjonałem, mówiąc tylko to, co wypadało: "kocham Boga nade wszystko, nigdy nie życzyłam niczego złego bliźniemu swemu"... Ksiądz wspaniałomyślnie nalegał, chciał coś jej wybaczyć. A ona, jak jakaś ostryga, zamykała się w sobie. Teraz miała przed sobą wrogiego spowiednika. Teraz nadeszła stosowna pora. - Słuchaj, Letycjo, ja nie kocham Rogeria, zrobiłam to, aby siebie poniżyć. Zrobiłam to na zimno, rozumiesz? Letycja szybko jej przerwała: - Poniżyć się? Nie, laluniu, nie zgrywaj teraz przede mną tragiczki... Zresztą dobrze ci z tym wyglądem zmęczonym, z podkrążonymi oczyma. I musisz przyznać, że w głębi duszy spodobało ci się to doświadczenie. - Skrzywiła usta. - Nie, ty mnie więcej nie oszukasz. Ani nie wzruszysz. Wirginia w zimnych dłoniach zacisnęła różę. Ogromne zmęczenie sparaliżowało jej język. Dobrze by było, żeby kominek był rozpalony, żeby Letycja powiedziała jej chociaż jedno obojętne słowo... Otrząsnęła się. Ach! Znowu zjawiał się wygodnicki kot, swym przeciąganiem prosząc o poduszkę, o pieszczotę... Zacisnęła szczęki. I znowu zaczęła mówić: - Porzuciłam matkę, kiedy ona najbardziej mnie potrzebowała, była obłąkana, ale wiele razy mnie poznawała i w końcu, wiem, ona chciała mnie widywać, ja to wiem. Ale tam wszystko było takie biedne, brzydkie, a ja chciałam wygód domu mego ojca. - Pośliniła wyschnięte wargi i mówiła szybko dalej, aby jej nie przerwano. - Ty też na pewno wiesz, że wuj Daniel był moim prawdziwym ojcem. Teraz widzę, że wiele razy chciał mi to wyznać, ale tak bardzo go nie znosiłam, że uznał, iż lepiej będzie milczeć. I w końcu zabił się, kula weszła jednym uchem, a wyszła drugim... Niczego nie mogłam dla niego zrobić. Ani dla Luciany, którą dręczyłam aż do końca, ją, która tak zawzięcie walczyła, aby życie wokół nas było mniej paskudne. Ubierała i czesała moją matkę, aby nie wyglądała tak nieszczęśnie, zawsze kradła z jakiegoś ogrodu kwiat, by przyozdobić jego stół... - Zrobiła pauzę. Słyszała swój martwy głos. - Wtedy wniosłam własny niepokój do domu; myślałam, że będę w nim dobrze przyjęta, ale swoją obecnością drażniłam Natercia. On chciał zapomnieć, ale ja mu nie pozwalałam, ja, mająca oczy tego drugiego, jego chód, przypominająca zdradę, wskrzeszająca wspomnienia. - Nie chcę nic więcej słyszeć, dosyć - rozkazała Letycja wstając. - Myślałam, że przyszłaś do mnie bardzo zadowolona z nocy i gotowa do powtórki. A ty mi się zjawiasz w takim stanie. Nie musisz się usprawiedliwiać, nie proszę cię o wytłumaczenie, śpij, z kim chcesz, ale miej potem dosyć silnej woli, aby sprostać następstwom. Twój umysłowy wiek to ile? Dziesięć lat? - Chciałam wtedy przystać do was, ale wyście mnie odtrącili... - Ty, odtrącona! - wrzuciła do kominka jeszcze całego papierosa. - Ależ wszyscy się o ciebie dobijali... A co wtedy robiła moja lalunia? Słuchaj, Wirginio! Nie bardzo wiem, czego ty teraz chcesz, ale uprzedzam cię, żebyś za wiele ode mnie nie oczekiwała. - Wówczas pomyślałam, że mogę ich zniszczyć. A zniszczyłam tylko siebie. - Odwróciła twarz do ściany, aby Letycja nie widziała jej płaczącej. Pożałowała tego gestu. I zwróciła na nią oczy pełne łez. - Chcę, abyś mi wybaczyła. Letycja gwałtownie odwróciła się do niej tyłem i zrzuciła sandał. Nerwowym ruchem przygładziła włosy: - Ty nawet nie wiesz, jak bardzo nie cierpię tych scen z przeprosinami i łzami. Siedź tutaj, zrobię kawę. I przestań płakać. Wirginia zaczęła śledzić ruchy Letycji chodzącej po kuchni. Ponieważ była tylko w jednym sandale, dziwny był odgłos tej jednej obutej stopy stukającej po terakocie... Przypomniała sobie pewną historię, którą opowiadał jej Daniel, historię o człowieku w jednym tylko sandale. On zgubił ten drugi i odtąd chodził tylko w jednym. Z tej całej dawnej historii pamiętała tylko to: człowieka chodzącego tylko w jednym sandale. Zacisnęła bolące od wstrzymywanego płaczu oczy i nagle przyszedł jej na myśl sen z poprzedniej nocy: szła po mglistej drodze i czuła takie pragnienie, że już miała zemdleć, kiedy pod drzewem dostrzegła człowieka. Obok niego stały dwa kosze, jeden z pomarańczami, a drugi z cytrynami. Kupiła od niego wszystkie pomarańcze, ale kiedy napoczęła jedną z nich, poczuła, że jest nie do jedzenia, że ma smak kwaśny. "Ależ to są cytryny" - powiedziała do sprzedawcy. I w tym momencie zobaczyła małego człowieczka - tego samego, który - jak jej się wydało, siedział na szafie Frau Herty; teraz huśtał się na najwyższej gałęzi drzewa. Na głowie miał śmieszny, trójgraniasty kapelusz i obuty był w pantofle Letycji, w te czerwone zamszowe pantofle. "Zawsze to będą cytryny - powiedział z przebiegłym uśmiechem. Kręcił w zręcznych rączkach pomarańczę w kolorze złota. - Zawsze to będą cytryny". Czyż właśnie to było sensem tej jej dziecinnej piosenki: "Tam pod drzewem człowiek sprzedaje pomarańcze, a drugi cytryny..."? - Już gotowe, wypij - poprosiła Letycja wchodząc do pokoju. Niosła dymiącą filiżankę. - Stąd pójdziesz do domu? Oni zapewne dziwią się twej nieobecności, jeżeli chcesz, to zatelefonuję... Odstawiając filiżankę na stopień przed kominkiem, Wirginia zauważyła pośród popiołów mały pakiecik, zawinięty w białą bibułkę i przewiązany złotą wstążką. Wstążka i bibułka były nadpalone, paczuszka została wrzucona do kominka, nim zupełnie wygasł. "To mój prezent". Spuściła głowę w obawie, aby wyraz twarzy nie zdradził jej odkrycia. - Nie, nie pójdę do domu. Teraz chcę morza... - Tyle wody potrzebujesz, aby zmyć swoje grzechy? - spytała Letycja zrzucając drugi sandał. Usiadła i podwijając swe długie nogi zaczęła powoli masować kostkę. - Jeszcze jest ważne to zaproszenie, które ci zrobiłam, abyś zamieszkała ze mną. Naturalnie, będziesz miała zupełną swobodę. Nawet swobodę w pogardzaniu mną, powiedzmy z sympatyczną pogardą... Wirginia, z prośbą w głosie, przerwała: - Ależ ja ciebie lubię, Letycjo. - A ja ciebie kocham. Dostrzegasz teraz różnicę? - Dziwnie się zaśmiała, śmiechem, który brzmiał, jakby dochodził z innej strony pokoju. - Ale nie musisz mnie żałować, wymażę ciebie z mojej pamięci, zupełnie zwyczajnie... - powiedziała po cichu, patrząc na bluzę i zdejmując z niej końcami palców coś niewidocznego. Strzepnęła palcami w powietrzu: - Ot tak, dobrze widzisz? Zachowaj swą litość dla Konrada, on się poczuł bardziej dotknięty niż ja. - On ma Oktawię. - Oktawię? - Letycja nachyliła się do Wirginii i dotknęła jej ramienia. W oczach miała złośliwy wyraz: - Posłuchaj mnie, laleczko, dlaczego ludzie muszą ci wszystko mówić tak dokładnie, wkładać łopatą do głowy? To ty jeszcze nie wiesz? Co? Twój ukochany nigdy nie miał żadnej kobiety, on jest impotentem, teraz rozumiesz? Impotentem! W ciszy, która zaległa, Wirginia mogła słyszeć tik_tak zegara, który jakby tykał pod podłogą. Chciała coś powiedzieć, ale język odmówił jej posłuszeństwa. - Jakie z ciebie dziecko - mówiła dalej Letycja głaszcząc ją po brodzie. - Życie już wytarło twoją mordkę, tak jak się wyciera mordkę szczeniaka, który upiera się, aby brudzić na dywan... A to jest śliczna mordka... - Zmieniła ton głosu i podniosła się. - Słuchaj, jeżeli nie będziesz chciała wrócić do domu, to zostań sobie tutaj, nie przejmuj się mną, bo ja potrafię cię uszanować... - Zrobiła gwałtowny gest. - Musisz, laluniu, dorosnąć. Pewnego dnia, pośrodku jakiejś myśli czy słowa, nagle odkryjesz tę niebywałą sprawę: Dorosłam! Co zresztą nie przeszkodzi, że przypadek czy Pan Bóg - nadaj temu, jakie chcesz imię - będzie tobą rzucać jak łupiną orzecha na pełnym morzu. Ale ty na to zareagujesz w inny sposób. Rozumiesz mnie? - Zanurzyła ręce w sterczące włosy i powolnym krokiem, powłócząc bosymi stopami jak staruszka, skierowała się do sypialni. - Idę spać. Wzięłam nie wiem już ile proszków na sen, ale przyszedł dopiero teraz. A co do morza, to nie bądź taka skomplikowana, laluniu, lepiej użyj mojej łazienki. A potem, jeżeli będziesz chciała trochę odpocząć... - Przerwała zdanie i sucho się zaśmiała... - Nie, nie bój się mnie, jeszcze pozostała mi odrobina godności... Wirginia usłyszała, jak łóżko zaskrzypiało pod ciężarem rzucającej się na nie Letycji. Potem nic już nie słyszała. Splotła dłonie. I zapatrzyła się na małe osmalone pudełeczko prawie ukryte w popiele. VIII Drzwi od pracowni były zaledwie przymknięte. Wirginia popchnęła je. Oktawia, krytycznie przyglądając się prawie już ukończonemu obrazowi, gryzła koniec pędzla. Bez pośpiechu odwróciła się, rzuciła krótkie spojrzenie na Wirginię i wskazała jej krzesło. - Siadaj i podziwiaj moje arcydzieło. Na płótnie namalowane było akwarium z siedzącym na dnie szarym kotem, a czerwona rybka pływała trochę poniżej kociego pyszczka. Oboje byli zanurzeni w wodzie, ale podczas kiedy rybka była w naturalnych wymiarach, kot miał ogromny pysk i monstrualnej wielkości oczy, których rozszerzone źrenice ogarniały całą zaokrągloną powierzchnię akwarium. Wirginia nie bardzo wiedziała, co ma powiedzieć. Rybka i akwarium były zupełnie normalne, ale ten kot zanurzony wewnątrz, z oczyma, które wyglądały jak dwie gęste krople zielonej farby rozpuszczającej się w wodzie... Był to dziwny obraz. Tak samo dziwny jak Oktawia. Dziwny jak nieporządek panujący w pokoju o kątach zarzuconych płótnami. Dziwny jak staroświecki i delikatny, złocony parawan stojący pośrodku pracowni, zabawnie otaczający kanapkę obitą płótnem w szerokie różnokolorowe paski. W dniu, w którym Oktawia kupiła ten parawan, powiedziała: "Mała, która przychodzi tu pozować, jest bardzo wstydliwa, lubi rozbierać się za jakimś meblem". Wtedy Bruna zdziwiła się: "Ale dlaczego wybrałaś taki właśnie parawan? Ten pewnie jest z osiemnastego wieku, nie pasuje do niczego tutaj, jest zupełnie bez sensu". Oktawia słabo się zaśmiała: "no właśnie! Ale mnie się spodobał. I pasuje, rozumiesz. Pasuje". Wirginia zatrzymała wzrok na jaśniejącej masie włosów, które splątane opadały na wysoki kołnierzyk granatowej kurtki o złotych guzikach; Oktawia wyglądała jak zapomniana na pokładzie dziewczyneczka ubrana w za szeroką kapitańską kurtkę. - Czy weźmiesz udział w wystawie? - Było to jedyne zdanie, które przyszło jej na myśl. Powiedziała wskazując na obraz: - Bruna mówiła, że będziesz wystawiać w przyszłym miesiącu. Oktawia wyciągnęła rękę i rzuciła pędzlem, który przeleciał jak jakaś strzała. Na jasnoszarej tapecie pozostał czarny kleks. Odprężyła się i schowała ręce do kieszeni. - Nie warto. Nie będzie żadnej wystawy - spojrzała na siostrę. Dopiero wtedy tak naprawdę zdała sobie sprawę z jej obecności. Uśmiechnęła się swym tajemniczym uśmiechem: - Gdzie znikłaś wczoraj w nocy?... - Spędziłam noc u Rogeria. A potem poszłam zobaczyć się z Letycją. - Nie sądzę, abyś się bardzo ubawiła. Rogerio w miłości zanadto się śpieszy, i tak się poci! A co do Letycji... - Uśmiech przeszedł w chichot: - Rogerio zjawił się tutaj zaraz po obiedzie. Nie przyszło mu na myśl, aby ciebie poszukać w jej mieszkaniu? - Zadzwonił do drzwi, ale nie otworzyłam. Letycja spała. - Teraz ona schudnie jeszcze bardziej, nogi i ręce będą jeszcze dłuższe, a włosy jeszcze krótsze... Ale zostanie mistrzynią, im bardziej się martwi, tym lepiej gra. Wirginia opuściła głowę na oparcie krzesła. Od czego zacząć, od czego. Bardzo było trudno prowadzić dialog z Oktawią; do pewnego punktu nadążała za tokiem rozmowy, nawet czasem się interesowała tematem, ale nagle coś ją rozpraszało i zostawała w tyle. Przesunęła dłonią po gorącym czole. Czuła, jak cała głowa pulsuje od uderzeń krwi. - Słuchaj, Oktawio, nigdy mi nie mówiłaś o twoich romansach. - Nigdy mnie nie pytałaś. - Pytam właśnie teraz - odparowała Wirginia splatając ręce z taką siłą, że aż pobielały jej koniuszki palców. - Nie, to nie chodzi o plotki... - Chcesz poznać moją ciemną przeszłość, aby się pocieszyć po swoich wczorajszych rozczarowaniach, czyż nie tak? - spytała Oktawia, trochę ironicznie, trochę pobłażliwie, i jeszcze się uśmiechała. - Ty, moja droga, za dużo myślisz. Nie przejmuj się niczym, a sama zobaczysz, że nie ma ani zbyt złego kroku, ani zbyt dobrego, należy kroczyć do przodu... W tym celu On dał nam szybkie nogi. - Przerwała na chwilę. Z nieokreślonej strony dochodził głos dziecka śpiewającego jakąś piosenkę. Melodia była łatwa do powtórzenia, ale słowa były niezrozumiałe. - To w szkole rysunków poznałam Jakuba, już ci o nim opowiadałam - mówiła dalej z pewną opieszałością... Zwróciła pytające spojrzenie na Wirginię, tak jakby chciała ją spytać: "czy naprawdę chcesz wiedzieć?" Lekko wzruszyła ramionami. - No tak, nigdy nie lubiłam rudych, ale on miał takie silne dłonie, nigdy nie widziałam podobnych, to były dłonie spokojne, a jednocześnie drżące, tak duże, że czasem napawały strachem. Kiedy je brałam w moje ręce, stawały się spokojne. Ale wiedziałam, że pod gładką skórą nie było spokoju, one pulsowały z taką siłą... Przypominały skrzydła. - Wtedy zjawił się Konrad? - przerwała jej Wirginia. Teraz wolała jakąkolwiek odpowiedź od tej niepewności. Ale Oktawia mówiła dalej, jakby do siebie, w powolnym monologu. Zniechęcającym. Wyjęła z dużej kieszeni bluzy zapalniczkę, zapalia papierosa i dmuchnęła dymem na obraz. - Utraciłam go, kiedy otrzymał stypendium; było to bardzo skromne stypendium, wystarczało jedynie na trzymiesięczną podróż. Ale on poderwał się do lotu, nabrał impetu... Taki człowiek jak Jakub da sobie radę wszędzie. Otrzymałam od niego tylko jedną pocztówkę, będzie już rok temu. Przebywał w Australii i prosił mnie o zdjęcie, zupełnie zapomniał, jak wyglądam, i to go czasem niepokoiło. Teraz z dołu doszedł głos Inocencii. Zapewne wychylona przez okno rozmawiała z kimś. Umilkł już samotny śpiew dziecka. - Wtedy zajęłam się jego bratem. Nie był rudy ani tak źle wychowany, ale jego twarz przypominała twarz księdza. Zresztą udało mu się nie zostać księdzem, czasami przypominał mi Brunę, z tym jej histerycznym sposobem mówienia o Bogu. Kiedy kończyliśmy się kochać, nie potrafił ukryć przestraszonego wyrazu twarzy, może myślał o piekle. - Zachichotała. I innym tonem: - z Pedrem zaś to było z ciekawości. Pasował, ot co! Pasował - powtórzyła spoglądając na parawan. Teraz Wirginia sama już nie wiedziała, czy ona mówiła o parawanie, czy o Pedrze. - Człowiekowi podoba się jakiś drobiazg, jest w tym czasie nim przejęty, a później zostaje przyzwyczajenie. Pojmujesz? Ogarnia cię lenistwo na samą tylko myśl o zmianie. Miałam innych, już sama nie wiem... Ale dlaczego o tym teraz mówię? Rozmowa pomiędzy Inocencią a nieznajomą urwała się. Dziecko znów zaczęło śpiewać. Jakiś zegar wybił piątą. - A Konrad? Oktawia ziewnęła, pocierając stopami o podłogę: - A, to już inna historia - powiedziała. Zaczęła nawijać na palec kosmyk włosów. Zamyśliła się, prawie spoważniała. - Od początku chciałam cię przestrzec, nie musiałaś być o mnie i o niego zazdrosna, ale potem pomyślałam: niech ona sama to odkryje. - Ale jak wyście się o tym dowiedzieli? - wyszeptała Wirginia, czując, że blednie. Było to tak, jakby Konrad był obecny i wszystko słyszał. Miała posiąść jego sekret i to ją mierziło, było to coś niskiego, coś gorszego od zdradzenia go. Uczucie mdłości spowodowało, że skuliła się. Zaczęła pragnąć, aby Oktawia już nic nie mówiła, ale jednocześnie była pewna, że jej nie zostawi w spokoju, dopóki ona wszystkiego nie powie. - Jak tyś się dowiedziała? Oktawia sprawiała wrażenie, jakby się wahała. Dmuchnęła dymem w kierunku obrazu i zniecierpliwiona cmoknęła: - Nie powinnam ci o tym mówić... On jest za czysty, aby go pakować w te brudne historyjki. Ale był taki czas, kiedy bardzo go pragnęłam, to miał być tylko on, a nie żaden inny, rozumiesz? Znaliśmy się od dziecka, uważałam, że był zanadto nieobecny, trzeba go było budzić! Hej! Jestem tutaj! pojechałam na farmę i spędziliśmy całe popołudnie razem. Dzień był piękny, my dwoje zupełnie sami na łące, on mnie pragnął, jestem tego pewna, ja oddawałam mu się przywołując wszystkie zasoby wyobraźni. Nawet białe kwiatki rosły naokoło nas, czy możesz to sobie wyobrazić, nawet i to... W pewnym momencie Konrad zbladł, był bliski omdlenia, popatrzył na mnie z nieszczęśliwym wyrazem twarzy i popędził przed siebie. Tym spojrzeniem wszystko mi powiedział. Z daleka widziałam, jak się pochylił do przodu, a ramionami jego wstrząsały drgawki. Do dzisiaj nie wiem, czy wymiotował, czy płakał. Piosenka z ulicy zamilkła, aby za chwilę znów się odezwać, posługując się trzema czy czterema monotonnymi tonami w rytmie koła, które obraca się wokół osi. - Wróciłam do domu bardziej rozczarowana niż demony, które na pustyni kuszą świętych. - Przeciągnęła się, wyglądała na znudzoną. - Ach, Wirginio, Wirginio, kiedy ty w końcu przestaniesz zadawać pytania? Od dziecka nic tylko zadajesz pytania, pytania... - Czego się w końcu dowiedziałaś? - Jej tembr głosu był ponury, brzmiał w nim ton wyzwania. - Na przykład - co ty o nas wiesz? To, że Letycja lubi kobiety? Że Bruna ma kochanka? Że Afonso to zero? Że Konrad jest prawiczkiem? Że ja... Jest jeszcze wiele innych spraw, moja droga. Ależ nie, nie myśl teraz, że jesteśmy potworami, nie chciej wykrywać zbrodni, w żadnej skrzyni nie znajdziesz trupów. Jest tylko wiele innych spraw. I na nic się nie zda węszyć, bo tamtych spraw nigdy nie wykryjesz. Są rzeczy... Wirginia, zwróciwszy zamglony wzrok na obraz, nagle spostrzegła, że kot wcale nie siedzi w akwarium, ale jest z tyłu, za nim, i to szkło i woda były tak przejrzyste, że wyglądał, jakby był tam w środku. Jego oczy widziane teraz przez odbicie w szkle były naturalne. Wszystko, co przedtem wydało jej się dziwne, teraz stało się zupełnie niewinne i proste, zrozumiałe nawet dla dzieci: kot patrzący na akwarium. A całe piękno obrazu było skoncentrowane właśnie w tych zielonych oczach, które wyglądały, jakby się poruszały, cierpliwie śledząc drogę przebytą przez rybkę. Oktawia śledziła kierunek jej wzroku. Pochyliła się ku obrazowi. - Nic niewart. - I powolnym ruchem przytknęła żarzący się papieros w sam środek kociego oka. Przez jakiś czas nie poruszała się, na spokojnej twarzy ukazał się rozbawiony grymas. Rzuciła papierosa na ziemię. - Nic niewart! Wirginia wstała, przyciskając do piersi zimne ręce. Teraz kot dzięki czarnej dziurce pośrodku źrenicy nabrał złowrogiego wyrazu. Wyglądał, jakby już nie spoglądał na rybkę, ale na nią, śledząc jej ruchy z tym samym wyrazem i zimnym spokojem. Poczuła, jak gdyby sama była zanurzona w akwarium. I odwracając się ku drzwiom doznała uczucia zniechęcenia, że jest tak od nich daleko, że nie może do nich dotrzeć. Nagle przypomniała sobie kalendarz: dziewczynę w ogromnym kapeluszu na wiejskim pikniku z ukochanym, na murawie pełnej kwiatuszków: "nawet wkoło nas rosły kwiatki, nawet i to..." - Widziałaś się z Bruną? - zapytała Oktawia. - Była u nas na obiedzie. Jest taka uroczysta! Zawiadomiła, że odbędzie długie rekolekcje! - Zaśmiała się głębokim śmiechem i w pożegnalnym geście rozłożyła ramiona. - Rekolekcje, moja droga, rekolekcje! Identyczny wyraz twarzy miała, kiedy w tamto odległe popołudnie śmiała się i potrząsała ramionami naśladując skrzydła: "Każdego ranka anioł przychodzi budzić ją pocałunkiem. Anioł, moja droga, anioł..." Wirginia wyszczerzyła zęby, próbując się uśmiechnąć. Kiedy Oktawia odwróciła się od niej z opuszczonymi rękoma, daleka, odniosła wrażenie, że znowu jest w dziecinnym pokoju i patrzy poprzez szybę w szafie z zabawkami na jasnowłosą lalkę. Wyszła po cichu na palcach i stanęła pośrodku korytarza. Dziecięca piosenka - czyżby śpiewana była głośniej lub może bliżej? - dochodziła do niej zupełnie wyraźnie: "Konstancjo, piękna Konstancjo,@ Konstancjo, zawsze piękna..."@ Oparła się o ścianę i dopiero kiedy Inocencia stanęła przed nią, uprzytomniła sobie jej obecność. - Panienka stoi tu taka cichutka; jak źle wygląda - zdziwiła się, trochę przejęta, trochę zaniepokojona. - Dlaczego panienka nie położy się choćby na chwilę? Słabe światło ożywiło twarz Wirginii. Tak, tak będzie dobrze pogrążyć się w ciemności. Czuła, że mogłaby spać całymi latami. - Pójdę spać. Inocencia podeszła do niej i obejmując za ramiona, pełna życzliwości przytuliła ją do siebie. - Jaka blada! Czy ma panienka jakieś zmartwienie? Ze swoim przesłodzonym głosem i matczynym tonem, Inocencia sama była zaproszeniem do zwierzeń. Duże piersi pachnące talkiem rozchyliły się ofiarnie, aby wysłuchać sekretów... Ale wyraz fałszywej troski nie mógł oszukać. Ona tylko chciała wiedzieć! W zamian ofiarowała jej jako zapłatę parę minut człowieczego ciepła. Dobre było to człowiecze ciepło. Ale teraz Wirginia wolała ciepło zwierząt, drzew. Lub zwyczajnie słoneczne ciepło. Wysunęła się z uścisku. - Nic się nie stało. Muszę się tylko przespać. Proszę, aby mnie nie budzono, sama się obudzę, kiedy będzie czas. - I nie chce panienka szklanki mleka? - zaproponowała zaaferowana służąca idąc za nią. - Mogę przygotować kanapkę... A może panienka chce proszek?... Wirginia wybąkała podziękowanie i zamknęła za sobą drzwi. Pokój był pogrążony w ciemnościach, z zamkniętymi okiennicami i z nietkniętym łóżkiem. Podeszła do toaletki, usiadła i oparła twarz na rękach. Przed nią było podłużne i wąskie jak jakiś tunel lustro, zamykało na końcu czyjąś twarz. "To ja?" - melancholijnie spytała swój własny wizerunek, który odbijał się w krzyształowym szkle. Teraz lustro wyglądało, jakby było oświetlone tajemniczym światłem spadającym na coraz bardziej przybliżającą się twarz: najpierw gładkie i białe czoło, kontrastujące z ciemną okolicą oczu, wielkich i błyszczących, ale tak odległych jak dwie gwiazdy. Następnie nos cienki jak woskowa płytka. I młodzieńcze usta o kącikach lekko uniesionych, jakby podpowiadających uśmiech, który nie miał sił, aby się w pełni ukazać. Wirginia odwróciła wzrok od lustra, zanim ciemność pierwszych chwil osłabła. Czuła się w tej ciemności bezpieczna, schroniła się w głąb muszli. Położyła się do łóżka zwinięta jak embrion, czuła się, jakby tkwiła w brzuchu. - Przez całe lata będę spać - wyszeptała, zanim zamknęła oczy. I z łagodnością dodała: - Zbudzę się, kiedy nadejdzie czas. Dziecinny głos śpiewający na ulicy wydawał się teraz głosem odległym, nierealnym: "Konstancjo, piękna Konstancjo..." IX W gabinecie Natercia obok stołu stał na drewnianej podstawie globus. Wystarczało nacisnąć guzik, a wewnętrzne światło, żółtawe i łagodne, zapalało się nie zmieniając niebieskości mórz ani brązu ziemi. Wirginia powoli pokręciła globusem. I jak tylko zachodnia półkula została z tyłu, zatrzymała go ręką. Tu był Wschód. Przesunęła wskazującym palcem po pięciu czarnych literach, które odbijały się od czarnego tła. Indie. Mogłaby poznać Ganges, brudny i tajemniczy jak świat. Później może Egipt. A jak czułaby się w Tebach? Położyła rozwarte dłonie na globusie. Nieco onieśmielona i zaskoczona otoczyła rękami ciepłą powierzchnię, tak jakby po raz pierwszy została jej odsłonięta wielkość świata. "W tym celu On dał nam nogi". Ale czy rzeczywiście był to plan ucieczki? A te wszystkie lata, które przeżyła przebiegając z północy na południe świat, który stworzyła wewnątrz siebie? A te wszystkie lata szalonych snów, czyż to nie były prawdziwe ucieczki ze spętanymi nogami? "A nawet gdyby to były ucieczki" - przyznała z pokorą. Byłoby to najgorsze z rozwiązań, ale przynajmniej w tej chwili nie sprawiłoby jej cierpienia. Już dużo upiła ze swego kielicha i chociaż była przekonana, że coś jeszcze pozostało na dnie, jakiś głos jej szeptał, że teraz nastąpi rozejm. Opuściła ręce wzdłuż ciała. Podróż będzie pierwszym etapem. A później? Zgasiła światło i globus powrócił do swej nieprzejrzystości. Tak wygaszony, bezduszny, doskonale pasował do stołu Natercia, który, ponieważ codziennie go gościł, w końcu nabrał jego wyglądu: ciężki, surowy, bez choćby jednego osobistego akcentu, ogołocony. Nigdy nie było na nim żadnej fotografii. Nigdy żadnego kwiatu. Wirginia rzuciwszy okiem na mały stos akt - które wyglądały, jakby od lat były te same - lepiej się przyjrzała przyciskowi, zimnej gwieździe z mlecznego kryształu. Odłożyła go i wzięła do ręki już zużytą, poplamioną atramentem gumkę do wycierania. Pośrodku tych przedmiotów, alabastrowego kałamarza wyglądającego jak mały grobowiec, zimnej gwiazdy, akt w tekturowych teczkach - pośród tego wszystkiego jedynie gumka wyglądała na coś żywego, ludzkiego, cierpiącego... Zacisnęła ją w ręku. Był taki stół z pączkiem róży i ramką z zielonej skóry, z której matka uśmiechała się jak grzeczna dziewczynka. Co się stało z tym domem? Jakie zlecenia zostawił Daniel? Wszystko to takie tajemnicze, takie nieokreślone... Prawdą było, że ojciec, matka, Luciana, meble, ubrania - wszystko to znikło, jakby było częścią halucynacji, obłędu. Podeszła do półek pełnych porządnie oprawionych na czarno ze złotem książek. Jednakowa oprawa pozbawiła je własnej fizjonomii, ujednolicając je w taki sposób, że wydawało się, że i ich wnętrze też jest identyczne. - Dzień dobry, Wirginio. Dłużej przytrzymała rękę, którą do niej Natercio wyciągnął. - Dzień dobry, ojcze. - Nie widziałem cię od wieczerzy u Bruny, to znaczy od prawie dwóch dni - zaczął. Położył teczkę na stole i usiadł w obrotowym fotelu. - Czy coś się stało? Tak właśnie musiał traktować podsądnych: uprzejmie, ale z dystansem, z zainteresowaniem, ale formalnie. - Zamknęłam się w moim pokoju, ojcze. Nie, nie, to nic poważnego, jedynie musiałam trochę pomyśleć, podjąć pewne decyzje... Nagle usłyszała swój stanowczy głos: - Zdecydowałam się podróżować. Ale to będzie długa podróż, bez powrotnego biletu, przynajmniej na razie. Po raz pierwszy od tylu lat ich spojrzenia się spotkały. Powtórzyła się ta sama cisza, z jaką się spotkali w tę noc burzy, kiedy to prosiła go o umieszczenie jej w internacie. Znów odżyło w nim dawne uczucie beznadziejności, uczucie kogoś, kto czegoś szuka, a jednocześnie już rezygnuje. - Słuchaj, moja córko, chciałbym, abyś wiedziała... Przerwał. Ale Wirginia nie pozwoliła mu dokończyć zdania: Czuła, że on powie to, o czym już wiedziała: "Zrobiłem wszystko, aby ciebie pokochać, ale nie udało mi się". - Tak, ojcze, ja wiem, nie martw się tym teraz. Wszystko jest w porządku. My rzeczywiście nie możemy być inni. - Tak. Nie możemy być inni. Ale chcę, abyś wiedziała, że chociaż tego nie okazywałem, zrobiłem wszystko, co było możliwe... - Ja wiem. Wiem... Zamilkli. On zapalił fajkę. - Zawsze mówimy sobie "żegnaj". Czyż nie tak, Wirginio? Podeszła bliżej. A gdyby tak teraz wyciągnęła do niego ręce - bądźmy przyjaciółmi, zapomnijmy o przeszłości?... Cofnęła się. On już skrzyżował ręce na piersi, wyprostowany, oficjalny. Sentymentalne spotkanie było skończone. - Czy mogę liczyć na twoją pomoc? Chcę powiedzieć - ta podróż... - Naturalnie, córko. Czy już wybrałaś trasę? Będziesz potrzebowała pieniędzy, załatwię wszystko, abyś miała wystarczające fundusze na początek. Pomogę ci, jak tylko będę mógł. Ale potem? Ty nie jedziesz jak zwyczajna turystka, jeżeli dobrze zrozumiałem. I co dalej? Uśmiechnęła się. - Potem zobaczymy. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. - Tak, wiem, ojcze. Będę studiować, będę gdzieś pracować... - Gdzie będziesz pracować? I naturalnie co będziesz robić? Jedziesz tak bez planu, na chybił trafił... - Podejmuję to ryzyko... Lekko wzruszył ramionami. - Ty sama wiesz najlepiej. - Zrobił zrezygnowany gest, tak jakby mówił: "umywam od tego ręce..." Wirginia wyszła na palcach. W holu spotkała się z Bruną, która właśnie wchodziła. Wyglądała na chudszą i miała surowo ściągnięte włosy na karku. "Już jest gotowa do rekolekcji". Nachylając się, aby ją ucałować, pomyślała o Naterciu. Jej twarz, wymyta, pozbawiona makijażu, również była sucha i twarda. Ale w jej oczach palił się fanatyczny płomień, który zarówno mógł ją pociągnąć ku miłości, jak i ku nienawiści, było to jedynie zależne od tego, co ona w tym momencie zdecydowałaby, że jest dobrem. A w tym momencie to miłość siostrzana walczyła, aby przezwyciężyć ból samicy. - Przyszłaś wczoraj dopiero po obiedzie. Spędziłaś noc poza domem. Inocencia powiedziała mi, że twoje łóżko było nietknięte, to znaczy, że po wieczerzy... - Nie potrzebowałaś dowiadywać się u Inocencii. Tak, spędziłam noc poza domem, wróciłam wczoraj. I zamknęłam się w pokoju. Bruna rozdęła nozdrza. Ciężko oddychała. - Czy mogę wiedzieć, gdzie byłaś? - Jeszcze nie wiesz? - Ścisnęła jej rękę: Bruno, to była tylko zabawa. Nie myślę wcale jej kontynuować, uspokój się, Rogerio nic dla mnie nie znaczy. - On ciebie szuka. - Wiem o tym. Ale nie chcę go więcej widzieć, ja się tylko zabawiłam, przyznaję, że to było głupie, przyznaję, ale czasem człowiek... Zamilkła. Bruna potrząsnęła głową: - Co za wariactwo! I jeszcze mi mówisz, że to była zabawa... Gdybyś przynajmniej była pijana! I odpowiadasz mi w taki sposób, mówisz o tym, jakby to był żart! - A jak ty chcesz, żebym mówiła? Co? - Ależ Wirginio, stoisz nad brzegiem przepaści, ja umarłabym z wyrzutów sumienia, gdybym... Czy sobie uprzytomniłaś, coś zrobiła? Jeszcze masz czas, Wirginio, żeby się uratować, jewszcze masz czas...! Wirginia spojrzała na nią: "A kto ciebie uratuje, Bruno? Kto?" - Słuchaj, Bruno, odłóż swój sąd - łagodnie poprosiła - Wyjeżdżam daleko, nie będę już dla nikogo stanowić problemu. Właśnie mówiłam z ojcem, rozwinę skrzydła, które mi jeszcze pozostały, i odlecę. Inne kraje. Inni ludzie... - Ale dokąd jedziesz? Nie możesz... - Jestem wolna. Dbaj o Afonsa, który bardziej niż ja potrzebuje opieki. Bruna oparła się o szafę. Zamknęła oczy: - Ach, ty nie możesz zrozumieć mojego zmartwienia... Afonso bardzo się zmienił, prawie nie chodzi do biura, pije bez przerwy. Jest zdenerwowany, bo żyjemy z tego, co ojciec nam daje, a jednocześnie nie chce nic zrobić, aby zmienić tę sytuację! Tyle mam problemów, Wirginio. Od dawna Afonso próżnował i pił, ale Bruna zanadto była zajęta Rogeriem, aby zauważyć, co się wokół działo. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że on jest w niebezpieczeństwie, że jego też należało ratować. Wirginia, jakby jej zabrakło powietrza, otwarła gwałtownie drzwi. Wyszła do ogrodu. Ranek był mglisty i wilgotny. Czy ten błysk to słońce? Był taki grecki wiersz, który pewnego razu recytował Konrad: "Rodzimy się każdego dnia, kiedy wschodzi słońce..." Usiadła na stopniu schodów, oparła łokcie na kolanach, a brodę na rękach. - Myślicielka - szepnęła Oktawia przechodząc koło niej. Wychodziła. Wirginia zmrużyła oczy, chciała zachować obraz Oktawii, który wydał się jej świetlisty i ulotny jak błysk na niebie. - Chciałabym tak ciebie namalować, siostrzyczko. Teraz ty będziesz moim modelem. - Nie będzie już na to czasu, Oktawio. Będę podróżować, jadę daleko. - Podróżować? - powtórzyła Oktawia, nachylając się, aby pogłaskać kota. I nie czekając na odpowiedź podążyła alejką. - Ale i tak namaluję twój portret: czarne tło z czerwonym punkcikiem pośrodku. Będzie się nazywać "Pytanie"... Co? Czyż to nie dobry pomysł? Wirginia otwartymi ustami odetchnęła świeżym powiewem przesiąkniętym wonią ziemi z lekkim dodatkiem zapachu róży. Perfumy Oktawii. To przez te słynne loki wchłonęła całą truciznę, dzięki której całe jej dzieciństwo nabrało smaku goryczy. Jednakże bardziej niż włosy, śmiech, głos zrobił na niej wrażenie ten dziwny spokój. I dopiero teraz odnajdywała spuściznę w tym martwym wyrazie twarzy. Zawsze uważała Oktawię za bardzo podobną do matki; ale w czym tkwiło to podobieństwo? Minęło dużo czasu, zanim odkryła w jej twarzy nikły znak, który je identyfikował: był to ten wyraz łagodnej nieobecności, był to ten sam sposób unoszenia brwi, śmiech i mówienie "kochanie"... Oktawia wiedziała o tym chyba od dnia, kiedy narysowała wizerunek apatycznej twarzy okolonej rozczochranymi włosami: "Czy wiesz, kto to jest?" a słysząc odpowiedź: "to ty", przybrała melancholijny wyraz twarzy: "To portret mamy. Czy uważasz, że jesteśmy podobne?" Wirginia zatrzymała się. Wytarła wilgotne oczy. Tak, najbardziej bolesne było to, że Oktawia wiedziała. I nic nie zrobiła, bo nie było niczego do zrobienia, jedynie pozwalała unosić się, wyłączona i bezwładna, jak te liście, które wiatr porywał. Dokąd? Podniosła kamyczek i wtedy zobaczyła, że w zaciśniętej ręce trzymała gumkę Natercia. Jej pierwszym odruchem było zwrócić ją. Ale była tam Bruna i teraz zapewne on nie potrzebował gumki, nic nie musiał wymazywać. Pokręciła nią w palcach. On nigdy nie zdoła niczego zetrzeć. Tak, zapewne jego miłość do Laury była ogromna, jeżeli nie mógł wybaczyć ani jej, ani sobie. Jakimi myślami karmił się przez te lata opuszczenia? Oktawia przypominała mu chorą z początków jej obłędu. W niej, Wirginii, widział Daniela. Zostawała Bruna. Ale Bruna zdradziła Afonsa. A on nie znosił zdrady. Żywopłot z fikusów wydał się Wirginii dużo niższy i mniej gęsty. Popatrzyła przez wyrwę. Berenika biegała po ogrodzie drugiego domu. Za nią zadyszana Inocencia: "Twoja matka nie chce, żebyś się bawiła na mokrej trawie!" Berenika sprzeciwiła się jej: "Ale ja chcę". Bruna w dzieciństwie też była taka. "Ale ja chcę", mówiła przeciwstawiając się najpoważniejszym argumentom. Tylko Boża groźba potrafiła ją złamać, groźba Boga i Jego aniołów, wszystkich owych mścicieli, krzyczących o karze wśród wieczystego ognia. Ale czując taki strach przed grzechem, nie miała dość siły, aby mu się oprzeć. Zapewne w jej podświadomości była to ponura walka. Wielbiła ojca, miała o nim wielkie wyobrażenie i nagle zobaczyła go upadłego na ziemię. Jak doszło do tego upadku? Zastąpiła go Afonsem. A Afonso rozkruszył się, mało z niego pozostało. Wybrała Rogeria, ale przyszła i na niego kolej. Teraz chwytała się Boga, kiełznając swój temperament, aż do czasu kiedy znajdzie następnego kochanka. Wtedy rozedmie nozdrza i popędzi ku niemu krokiem mitycznej centaurki. Wirginia weszła do altany. Nigdy nie wydała się jej tak dzika jak właśnie w tym momencie... z pnączami rosnącymi niedbale, skrywającymi pod siatką lian i liści kratki. Od bardzo dawna nikt tu nie wchodził. Stół nosił ślady zniszczenia, a kępki paproci były kompletnie suche. "Nie umiem żyć z dala od moich paproci", mówiła dotykając ziemi. Oktawia i paprocie. "Przyjadę po panią", obiecała. Było to najbardziej nieprawdopodobne kłamstwo, ale gdyby tam wróciła, byłaby zdolna je powtórzyć. Powtórzyłaby te same słowa: "Oktawia ma pani zdjęcie na swym stole, paprocie z każdym dniem są piękniejsze". I Frau Herta nigdy ne dowie się prawdy; już nie mogła odróżnić dnia od nocy. Czyż nie było to charekterystyczne dla zmarłych? Na ławce, teraz trochę zdezelowanej, natknęłaby się na Afonsa. Na jego bezczelny uśmiech. Ta wystająca broda: "Ja jestem Afonso. Czy już o mnie słyszałaś? Jeszcze, moje dziecko, usłyszysz, jeszcze usłyszysz". Od tamtego czasu zgrywał się we własnej obronie. I ten zwyczaj mu pozostał. A jaki jest w rzeczywistości? Zgubił się pod tymi maskami, niepewny, zmyślony. Nic mu już nie pozostało, jak tylko nadal żyć mistyfikacją: "jestem sławnym poetą, jestem świetnym inżynierem, jestem nadzwyczajnym kochankiem"... Zafascynowany ułudą publiczności, nadal żyłby upojony własnymi słowami i whisky, aż do czasu, kiedy by zobaczył puste krzesła. A może nigdy by do tego nie doszło, i nadal, aż do końca, żyłby złudzeniami. Wirginia wyszła z altany. "Gdyby pozostał z Letycją, to kto wie...?" Zobaczyła ją pod rękę z Bruną, jak niosła lody dla Afonsa. Przypomniała sobie jej srebrzyste włosy, takie błyszczące w słońcu. Te włosy to było to, co miała najładniejszego. Ostrzygła je i razem z nimi obcięła nić życia, które mogło być lepsze. I pod tym względem ją oceniała, a nie tak jak Bruna, która cały problem kierowała w stronę moralną ze wszystkimi jej konsekwencjami na tym i na tamtym świecie. Nie sądziła Letycji za to, że wybrała zło, ale żałowała jej za to, że czyniła zło. A czyniła zło tym dziewczynom, które krążyły wokół niej. Czyniła zło samej sobie. Od czego to się wszystko zaczęło? Nikt tego nie umiał powiedzieć. Już zapewne w dzieciństwie drzemała w niej ta niejasna skłonność, od dzieciństwa coś w tej postaci szczupłego tancerza było innego, odmiennego. Może zrealizowanie miłości mogło było ją od tego odwrócić. Ale Afonso pokochał Brunę. Albo lepiej, wybrał Brunę, ponieważ nikogo nie kochał, a nienawidził innych tak jak i siebie samego. "Pięciu" - pomyślała Wirginia podchodząc do kamiennych krasnali. Było ich pięciu, trzymali się za ręce, otaczali prawie nie tryskającą już fontannę. Uznała, że wyglądają teraz bardziej prawdziwie, prawie jak ludzie, wynurzając się z mgły, która nadawała im wygląd jak ze snu. W każdym z nich tkwiła jakaś tajemnica, jakiś sekret. "Co wiesz o nas?" - zapytała Oktawia. Wirginia pogłaskała po czapeczce jedną z głów: "Nic". X Wąska droga otoczona drzewami wychodziła na polanę i tam się rozdzielała. Wirginia zawahała się pomiędzy dwiema ścieżkami. "Ta prowadzi do rzeki", pomyślała. Poszła nią, wystawiając twarz w stronę ciepłego wieczornego słońca. Wiaterek szemrał pomiędzy liśćmi. Na niebie bladoniebieskiej barwy przesuwały się białe obłoki. Jakiś ptak przerwał ciszę swym wesołym jak śmiech krzykiem. "Farma"! W powietrzu unosił się szmer, który równie dobrze mógł był dochodzić z pobliskiego lasku, jak i z drogi, która pozostała z tyłu, lub szedł od ziemi, po której ona stąpała z mocą, jakby to była droga, którą już po wielokroć przeszła. zapachy i dźwięki łączyły się ze sobą i tworzyły zwartą i harmonijną jedność. Zmrużyła oczy przed widokiem rozległego pola oświeconego pełnym słońcem. To tędy oni galopowali na przejażdżkę, przejażdżkę, która była dla niej jedną z największych obsesji dzieciństwa. Obraz ten rozrósł się i z taką siłą wypełnił jej wyobraźnię, że nigdy nie mogła wątpić, że wszystko właśnie tak przebiegało: Oktawia jechała przodem, wiatr rozwiewał jej loki do tyłu, trochę za nią galopował Konrad trzymając w jednej ręce wodze, a w drugiej wieniec z bluszczu. Oktawia chciała mu uciec, ale on ją doganiał galopem i udawało mu się włożyć jej wieniec na głowę. Drżące konie wzniecały chmurę złotego kurzu. Jakby przepływając ponad obłokiem kurzu oboje znikali w zachodzie słońca... Uśmiechnęła się. W jakim to kalendarzu widziała podobną rycinę? TEraz cały teren opadał w kierunku lasku. Wirginia czuła, jak ze wzruszenia faluje jej pierś: tam w dole rzeka o ciemnej wodzie płynęła w jakimś sennym opuszczeniu. Drzewa i małe krzaczki rozsiadły się wokół niej, kładąc plamy cienia na błyszczącą trawę. Wszystkie te krzewy były dosyć oddalone od rzeki, ale rosło tam jedno drzewo, zapewne największe i najstarsze, które pochylało się nad nią. Dotykało jej czubkiem swej zakrzywionej gałęzi, która otwierała się jak wielka ręka myjąca na powierzchni wody swe zabrudzone palce. Jeden lub kilka liści w końcu się odrywało. Powiew wiatru oznaczał kierunek, który one obierały z zupełną obojętnością. Osiądą na trawie albo też spokojnie spłyną w dół rzeki. W tym cieniu dzieci urządzały pikniki. To tam - i Wirginia spuściła wzrok ku ziemi - to tam Fr~aulein rozkładała obrus, gdy tymczasem wszyscy pięcioro chlapali się przy brzegu. Ponieważ nigdy nie uczestniczyła w tych zabawach, wszystkie one przeistoczyły się w fantastyczne festyny, w czasie których osoby poruszały się jak pośród eterycznych mgieł. Niedosięgłe. To na tej najwyższej gałęzi Konrad z otwartymi ramionami łapał równowagę: Ileż to razy wyobrażała go sobie przemienionego, w skoku, który przecząc wszelkim prawom grawitacji pozwalał mu najpierw wznieść się jak strzale, aby później zniżyć się ku wodzie: "Teraz pofrunę..." Wirginia usiadła na brzegu rzeki. Najgorsze było to, że nigdy nie była tam obecna, nie widziała z bliska tych zabaw, które z odległości stawały się fantastyczne, jakby zaczarowane. Mogła była wszystko to widzieć zwyczajnie, bez cierpienia. Ale tysiąc razy rozdwajała się, aby jedna z dziewczynek tam mogła biec, podczas kiedy druga, przemierzając na palcach pokój chorej, obgryzała paznokcie. I ta, która uciekła, wracała opowiadając niebywałe rzeczy... Zanurzyła rękę w wodzie, poddając łagodnemu prądowi palce. Ci półbogowie byli aż do bólu ludzcy. Tak naprawdę istniała tylko sama sceneria; była realna i pozostała taka, jaką sobie wyobraziła, wierna sile ukazującej się w pniu drzewa, wierna kruchości zawartej w mrówce, która odważnie wspinała się po źdźble trawy. W rzeczywistości istniała w powietrzu muzyka, łagodna jak ciepło gniazdka, w którym życie witane jest z radością, tak samo jak z radością oczekiwana jest śmierć, naturalny powrót do zalążka. Istniała wszechobecna natura. Krzyk nieznanego ptaka znowu przeciął niebo. Wirginia wzdrygnęła się. Ten krzyk był identyczny z chichotem Oktawii. Nachyliła się nad wodą. I wydało jej się, że widzi wyłaniającą się z dna twarz o oczach jak dwie krople rozmytej farby. Zielone włosy wodorostów rozdzielały się na pęki, które prąd skręcał... "Oktawia". Ale twarz rozpuściła się w wodzie i znikła z powierzchni. Wyjmując rękę z wody zagłębiła ją w trawę. Nie, nie, wszystko to było już przeszłością, nadeszła godzina, aby ją pożegnać. Nurt życia, które płynęło jak rzeka, był tak piękny, tak silny! Musiała się tylko uwolnić od słów i żyć! Uśmiechnęła się. Teraz ptaszki opowiadały sobie coś w sekrecie i usadowiły się wśród gałęzi. Przypomniała sobie siostrę Monikę, kiedy ta zapytała, czy jest szczęśliwa. "Czuję wielki spokój", odpowiedziała. A sama pomyślała: "Wielką obojętność, skoro spokój i obojętność to właściwie jedno i to samo". Dopiero teraz spostrzegła, jak bardzo się myliła. Bezbarwny spokój Oktawii to właśnie obojątność; ta cisza, pod którą pulsowało życie, to właśnie spokój. "Znalazłam spokój", pomyślała, powoli zaciskając dłoń. I złapała ważkę, która unoszona prądem, słabo się w nim szamotała. Usadowiła ją na łodyżce trzciny. Ale jej długie skrzydełka nadal przylegały szczelnie do odwłoka, równoległe i przezroczyste jak szklana trumna. Na próżno dmuchała na nią. Była martwa. Zostawiła ją, ale nie przestała jej obserwować; byłoby naturalne, gdyby druga ważka tutaj przyleciała, tak jak było naturalne, że ta jest już nieruchoma. Życie i śmierć splatały się. I jeżeli w tym momencie trudno było kochać oba zjawiska, to należało przyjąć je ze spokojem. TEraz skrzydełka ważki drżały. Z wysiłkiem poruszyła nóżkami. Wirginia zbliżyła się zafascynowana... Wyglądała na nieżywą, kiedy ją wyciągnęła z wody, a oto pod wpływem słońca już suche skrzydełka próbowały unieść się w locie. Dmuchnęła na nią: "Leć, nie trać czasu". A widząc, jak przelatuje pomiędzy trzcinami, uśmiechnęła się myśląc, że ważniejsze od narodzenia jest zmartwychwstanie. W swym dawnym geście skuliła nogi, aby je objąć i oprzeć brodę o kolana. Niebywałe... Nie wierzyła, bo nigdy tego nie widziała, ale wielu też nie widziało, a jednak mieli pewność. "Błogosławieni ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli" - tak On powiedział. W tym był ten cud: nie widzieć, nie otrzymać żadnego znaku, a wierzyć. Zamknęła oczy. I przez jakiś czas tkwiła tak nieporuszona, skoncentrowana. Również i ona nie musiała widzieć, przez całe swoje życie nie musiała widzieć, od czasu jak skończyła się zabawa w "udawanie". Udawaj, że Pan Bóg istnieje... Ale doświadczenie nauczyło ją, że jest to niebezpieczna gra, w jednej minucie gracz otrzymuje wszystko, aby w następnej minucie pozostać z pustymi rękoma. Aby to czuć, należało mieć wiarę. A ta wiara powinna ukazać się tak samo spontanicznie, jak rośnie trawa. Pokręciła głową. Jeszcze nie, jeszcze było za wcześnie, może później, może. Tymczasem czuła wielką tęsknotę za Bogiem. Pewnego dnia, kto to wie? może jeszcze się spotkają. Wtedy Go rozpozna, pokocha i będzie Go bardziej kochać dzięki temu straconemu czasowi bez miłości. A jeżeli On ją zapyta: "Czego chcesz?" - odpowie mu jak żona Barabasza: "Niczego nie chcę, Panie. Jestem szczęśliwa, kiedy widzę, jak Ty przechodzisz". - Wirginio! Odwróciła się. Stojący niedaleko Konrad obserwował ją; tak wielki smutek malował się na jego twarzy, że nie mogła się powstrzymać i pobiegła, aby go uściskać. - Wirginio, nie możesz sobie wyobrazić mojego przygnębienia! Tyle razy chciałem ciebie odwiedzić i nie mogłem się zdecydować, brakowało mi siły... - Mówił z trudnością, niepewnie. - Bo ja też cię kocham, całe życie cię kochałem. Ale nigdy niczego nie zrobiłem ani nie zrobię, aby ciebie przy sobie zatrzymać, nie mógłbym podtrzymać tej miłości, nie pytaj mnie, dlaczego, jedynie wierz, że cię kocham. Nawet tej nocy... Powinienem był temu przeszkodzić, ale jednocześnie... jakim prawem? Jakim prawem? Zakryła twarz rękami. Stała nieruchoma, łzy płynęły jej pomiędzy palcami. Kiedy odjęła ręce od twarzy, uśmiechnęła się i poszukała w torebce chustki. Nie znalazła. - Nigdy jej nie ma, kiedy mi jest potrzebna... Pożyczysz mi swojej? Konrad położył ręce na jej ramionach. - Moja dziewczynka, moja kochana dziewczyneczka... Co ci zrobiono? Co? - Konradzie, kochany, nie przejmuj się mną, teraz już jest wszystko w porządku, nie przejmuj się. Zagubiłam się, ale już się odnalazłam. Było to tak, jakby wielka fala całą mnie ogarnęła, zatopiła, nawet myślałam, żeby... ale teraz już minęło, teraz już jest wszystko w porządku. - Tak bardzo chciałem ci pomóc i nic nie mogłem zrobić. Nic. Silnie ujęła w przegubach jego ręce. Spojrzała na niego. - Ale teraz wszystko jest już dobrze. Miałeś rację, Konradzie, przeszłam przez wszystkie próby prawie się nie parząc, było to trudne, ale już minęło. My się kochamy. Niczego więcej nie chcę, przysięgam, że nie proszę o nic więcej, jak tylko o tę pewność, musisz mi uwierzyć, niczego więcej nie pragnę. Łagodnie przytulił ją do siebie. Nawet otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale zanadto był zdenerwowany, ażeby mówić. Objął ją, a Wirginia schowała twarz w jego ramionach: chmura o kształcie żaglowca, ciemny kształt ptaka siedzącego na ostatniej gałęzi drzewa, trzcina unoszona prądem... Nigdy nie zapomni tego momentu. Głęboko wciągnęła woń jego ubrania, lawenda, zapach drzewa staroświeckich szaf. "Moja miłości", powiedziała resztką głosu. Dotknęła wargami materiału: aksamit zielony i zniszczony jak w strojach książąt z jakichś podupadłych państewek. Nierealnych. Niepotrzebnych. Szli trzymając się za ręce. - Konradzie, czy już wiesz, że wyjeżdżam? - Wyjeżdżasz? Kiedy? - Zdecydowałam to tydzień temu. Chcę powiedzieć, że zdecydowałam coś innego, również podróż, bo to też w pewnym sensie jest podróżą. Ale teraz będzie to podróż życia. Muszę, rozumiesz? Muszę się wyrwać i to musi być teraz. Wsiądę na jakiś statek i popłynę dokądś z jak najmniejszym bagażem, z jak najmniejszymi planami, albo bez żadnego planu, tak będzie lepiej. - Ale, Wirginio, sama, bez żadnego doświadczenia... - Tak ma być, Konradzie. Mój ojciec z początku mi pomoże. Potem muszę sama dać sobie radę, chcę samej sobie dać tę możliwość. - Uścisnęła jego dłoń. - Pewnego razu zacytowałeś mi wiersz, było to mniej więcej tak: "Rodzimy się każdego dnia, kiedy wschodzi słońce". A dalej? - "Dziś zaczynaj to życie, które ci pozostało". Spojrzała na zachód: - Gdzieś poza mapą musi być kraj zwany Golkondą lub Ofirem, wiele razy ze zdziwieniem powtarzałam sobie tę nazwę - Ofir... - Zamierzasz zaraz wyjechać? - Statek, który wybrałam, odpływa za cztery dni. Nazywa się "Lucerna". Natercio już wszystko załatwił - dodała. I zaskoczona, odwróciła się do Konrada, bo po raz pierwszy powiedziała "Natercio", a nie "mój ojciec". Uśmiechnęła się. - To skromny statek, taki włóczęga, z tych, co to wędrują z portu do portu, dziś jest tutaj, jutro w następnym porcie, podróż niewygodna, włóczykija... Ja, która zawsze się wszystkiego bałam, teraz już nie czuję strachu, i dla mnie jest to coś tak niebywałego, że mam ochotę krzyczeć z radości. Wyzwoliłam się. Będę studiować, pracować. Jak będę pracować? Tego właśnie się dowiem. - Ale jaki jest twój plan podróży? - Nie pytaj mnie o to, Konradzie, bo sama jeszcze tego nie wiem. Kiedy będę już na pełnym morzu, zadecyduję. Będę się kierować jedną z tych gwiazd, ona mi powie, gdzie mam zejść na ląd. - I już innym tonem: - Ach! Konradzie, przynajmniej tego chcę: jeżeli już trzeba zgodzić się na życie, to trzeba to zrobić z odwagą. - Wiele razy wyobrażałem sobie ciebie właśnie taką, mówiącą właśnie to. A siebie widziałem mówiącgo tak jak teraz, ja już wszystko to wiedziałem, Wirginio. Wszystko wiedziałem. - Zostawiam ci moje książki, należały do mojego ojca, teraz będą twoimi. Chciałabym móc ci wskazać moje ulubione. Ale nie ma już na to czasu - westchnęła, wpatrując się w jego profil poważny i delikatny, w którym było coś niepewnego. "Mój książę". Daniel też należał do tej samej rasy ludzi delikatnych. Tak bardzo delikatnych!... - Chcesz powiedzieć, że już się więcej nie zobaczymy? Wirginio, moja kochana Wirginio, wszystko tak szybko... Rzeka pozostała w tyle. Widziana z góry korona drzewa wyglądała jak jakaś miła głowa nachylająca się nad ruchomym lustrem wody. - Pożegnanie powinno odbyć się tutaj - powiedziała, bardziej się do niego zbliżając. - Chciałam poznać twój dom, ale już zrobiło się późno, muszę być w domu, zanim się ściemni... - Ale sama? Poczekaj, Wirginio... - Samochód stoi przy drodze, nie ma problemu. - Pogłaskała go po brodzie. - Nie bardzo lubisz pisać listy, prawda, Konradzie? Wszystko jedno, jaka byłaby odpowiedź, miała pewność, że nie będzie żadnej korespondencji. Albo lepiej - że będą ze sobą korespondować w pierwszym okresie. Potem listy staną się coraz rzadsze. A później już ich wcale nie będzie. Rozmawiali jeszcze na wyrywki o wspólnych wspomnieniach, ale pomiędzy zdaniami zapadały długie pauzy. Doszli do punktu, w którym już słowa nie były potrzebne. Kiedy pzechodzili przez polanę, on zwolnił kroku: - Dziś, Wirginio, jest ostatni dzień roku. Moglibyśmy go spędzić razem. Naprawdę chcesz już iść? - Muszę, kochany. Pożegnanie nie powinno się przeciągnąć, zanadto by było bolesne. - Widząc, że gotów jest towarzyszyć jej przez aleję, zatrzymała go: - Zostań tu, dokładnie gdzie jesteś. W połowie drogi odwrócę się, aby ciebie zobaczyć stojącego w tych ostatnich promieniach słońca. Chcę to zabrać ze sobą. Rozumiesz? W ten sposób będę wiedziała, że jeszcze trwa dzień. Wymienili lekki pocałunek. Potem ona poszła sama wąską ścieżką cienia. Kiedy uznała, że doszła do połowy drogi, odwróciła się. Stał tam Konrad, stał w tej samej pozie, w jakiej go zostawiła. Ale słabe promienie słońca, które go oświetlały, już znikły. "Zgasło", pomyślała, machając mu ręką po raz ostatni. Usłyszała jeszcze krzyk ptaka przerywający ciszę, ale teraz nie wydał jej się podobny do śmiechu Oktawii. Był to tylko anonimowy dźwięk zagubiony w zapadającej ciemności.