Maria Dąbrowska Przygody człowieka myślącego Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1992 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Pzn, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Czytelnik", Warszawa 1972 Pisała: J. Szopa Korekty dokonały: E. Chmielewska i K. Kruk Czas oswojony (przedmowa) Z początkiem czerwca 1940 roku, przed wyruszeniem ze Lwowa przez Przemyśl do Warszawy, Maria Dąbrowska pozostawiła u nas na przechowanie duży pakunek, zawierający raptularzyki, dzienniki, listy Mariana Dąbrowskiego z okresu młodości oraz plik papieru maszynowego gęsto zapisanego. Był to początek nowej powieści. Prawdopodobnie o tej powieści mówi w swoim "Dzienniku" z roku 1938, 14 sierpnia: "...cały dzień pracuję, przepisując przynajmniej na maszynie moje kawałki wakacyjne. Mój Boże, jak to ja chciałam od razu siąść i przystąpić do powieści. A to trzeba przejść ciężką Golgotę i nie można się przed nią cofnąć, nie, ani rusz. O lekkości, córo bogów, nawiedź mnie!" Tego ostatniego życzenia bogowie, zdaje się, nie wysłuchali, lecz wysłuchali wielu innych. Kamienica profesorska we Lwowie nie była w latach wojny najbezpieczniejszym miejscem, depozyt Marii Dąbrowskiej przeleżał jednak bezpiecznie w naszym mieszkaniu aż do jesieni 1941 roku, kiedy pisarka przyjechała do nas, aby go zabrać do Warszawy. W "Dzienniku" swoim notuje: "Poniedziałek 1 XII 41. W ubiegły piątek wróciłam po trzytygodniowym pobycie we Lwowie i odbyciu okrężnej podróży Warszawa, Kraków, Rzeszów, Lwów, Lublin, Warszawa. Do Lublina przyjechałam ciężarówką "Społem"..." "Dziennik" pisarski w latach wojny jest bardzo lakoniczny i z powodu lakoniczności może być nieraz niejasny. Ciężkie warunki bytowania, brak czasu, a przede wszystkim lęk, by notatki, na wypadek rewizji, komuś nie zaszkodziły, wpłynęły na dobór zapisywanych faktów i niektóre metafory. Znajdujemy tam jednak informację w sprawie powieści. "Środa 28 I 42. Teraz jest dziesiąta. Wypiłam ogromną szklankę czarnej kawy, zamierzam siedzieć w nocy. Wszystko przy nafcie, bo światła dalej nie mamy". "Czwartek 29 I 42. Jestem przeraźliwie zmęczona, bo wczoraj po szklance kawy siedziałam znów do pierwszej w nocy. Zaczęłam pisać powieść pt. "Serce człowieka". Nie wiem, czy z tego co wyjdzie". "Środa 4 II 42. Dzisiejszej nocy wreszcie w prawdziwej męce wystartowałam z moją powieścią - i może Bóg da, że się to jakoś potoczy". "Czwartek 9 IV 42. Siedzę cały dzień w domu i usiłuję pracować - przezwyciężając śmiertelną nudę obecnego istnienia". Jak można dowiedzieć się z listów i zapisków w "Dzienniku", Maria Dąbrowska każdy utwór pisze po trzy, cztery razy. W "Dzienniku" 13 stycznia 1955, gdzie szeroko relacjonuje historię pisania "Na wsi wesele", wyznaje: "Jeśli śród tortury zwanej twórczością istnieje jakaś możliwość przyjemności, to jej ślad można znaleźć w owym tzw. trzecim przepisywaniu. Ale w sumie pracą nad tym opowiadaniem tak się przemęczyłam, tak sobie sforsowałam serce, że dwa dni leżałam ziając. Dopiero dziś rano zaczynam patrzeć przytomnie. Czemu więc piszę? Otóż tu mogłaby znaleźć zastosowanie definicja: wolność jest przyjęciem konieczności. Pisanie jest dla mnie koniecznością, często wprost nienawistną (to rzemiosło wydaje mi się niedżentelmeńskie, niedyskretne i nieprzyzwoite), której jednak muszę się poddawać, gdyż tylko podjęcie i jakie takie sprostanie zadaniu twórczemu przynosi mi króciutką chwilę poczucia wolności, czyli szczęścia, to mgnienie... dla tego mgnienia się żyje". Dąbrowska nie znosiła pokreślonej stronicy i bez litości dla siebie po wielekroć przepisywała stronicę nawet owej trzeciej czy czwartej redakcji. W Warszawie, we Wrocławiu, w Komorowie maszyna wystukiwała po kilkanaście godzin na dobę. Dąbrowska należała do tych pisarzy, którzy, gdy mają pomysł i zaczną pisać, nie ustają, aż go zrealizują, pracując do upadłego. "Dopiero ostatnia, najostatniejsza redakcja jest u mnie dobra" - mawiała. Pierwsze rozdziały powracały na warsztat największą ilość razy. Późniejsze wydarzenia, wszystkie pisarskie proroctwa ex eventu wprowadzone zostały w miarę powstawania wielkiej powieści. W swoim "Zamiast wstępu" Dąbrowska pisze: "...cztery rozdziały początkowe, które właśnie mają być drukowane, powstały w czasie ostatniej zimy". Jeśli dobrze pamiętam, pierwszy rozdział, który autorka dała mi do czytania jeszcze we Wrocławiu, rozrósł się do czterech rozdziałów. Po napisaniu: "Gdzie ty jesteś, Joanno?" Dąbrowska wprowadziła w rozdziałach opisujących dzieciństwo Joasi i jej rodzeństwa elementy konstruujące problem "młodszej siostry". Wiecznie rozżalona Joasia zapowiada, że zginie, że ani Józio, ani Ewa czegoś równie wielkiego co ona nie dokonają. "Młodsza siostra", ta, której los ułożył się skromniej, która otrzyma mniejszą cząstkę, której życie będzie zatrute przez porównanie losów Ewy i Józefa, to niemal biblijny prototyp nierównego podziału dóbr i oczywiście nie tylko biblijny, ale doskwierająco współczesny. Bunt Joanny skończy się dla niej, jak to bohaterka dokładnie przepowiedziała na wstępie, śmiercią. Osiągnie chwałę i w ten sposób weźmie odwet na tych dwojgu - sławnych, tak kochanych i w tak sublimowany sposób nie kochanych. "Przygody człowieka myślącego" nie zostały przez autorkę skończone. Może wzdragała się przed zamknięciem książki śmiercią swoich bohaterów - gdyż mieli zginąć i Józef Tomyski, i Ewa. Skończył się dawno dla nich "czas oswojony". W ostatnim rozdziale Popiołek, heros uwielbiany przez dzieci, miał ocaleć, ukrywszy się na cmentarzu Wolskim, i wrócić... nad Gopło. Ostatnie zdanie książki wypowiedziane przez Popiołka miało brzmieć: "Gopła nie widać". Dąbrowska najpierw dała powieści tytuł "Serce człowieka". Wahała się, czy "Przygód człowieka myślącego" nie zmienić na "Gopło". Śmierć pisarki ocaliła życie Ewy i Józefa Tomyskiego. Maria Dąbrowska mawiała: "Ostatnia redakcja jest dla mnie najlepsza". Trudno powiedzieć, jak wyglądałaby ta jej ostateczna redakcja autorska. Tu los zadecydował i "Przygody człowieka myślącego" zakończone są - brakiem zakończenia. Kiedy zaczęły się ukazywać w "Przeglądzie Kulturalnym" "Przygody..." w odcinkach, wielu czytelników niemal przestraszonych mówiło: "Toż to są znowu "Noce i dnie"? Czy Dąbrowska nic innego nie potrafi napisać?!" Mówiono też, że forma jest bardzo staroświecka. Zdaje mi się, że pierwsze rozdziały "Przygód człowieka myślącego" są archaizowane. Co do tematu zaś, to uwaga jest chyba słuszna. Dąbrowska nigdy nie wyszła z Russowa. Pierwsze poznanie świata olśniło ją z taką siłą, że czas Russowa stał się jej czasem wewnętrznym, zamkniętym kręgiem. Miejsce jest tak ważne tylko dlatego, że czas jest ważny. (Kilka razy byłam z Marią Dąbrowską w Kaliszu, raz w Russowie wraz z Marią i Andrzejem Szypowskimi. W Kaliszu z widoczną przyjemnością wracała do cichych ulic i do pięknego parku nad Prosną, natomiast bytność w Russowie była przykrością. Skarżyła się, że wyrządzoono jej przykrość przywożąc ją tam.) Russów i Kalisz to ojczyzna najwłaściwsza, najwłaśniejsza, najautentyczniejsza, artystycznie życiodajna. Śnił się jej bardzo często, mówiła o nim stale. W wilię śmierci śnił jej się dom rodzinny, a kiedy mi o tym śnie opowiadała, twarz jej rozjaśniła nieziemska zaiste radość, ze szczęściem powtarzała, że byli wszyscy, rodzice i rodzeństwo, a na stole russowskiego domu pełno było przepysznych wiejskich przysmaków. Dąbrowska jak z wygnania tęskniła do swej małej utraconej ojczyzny, do której nie mogła powrócić, gdyż ojczyzna znajdowała się w czasie, co minął. Dąbrowska była osobą zdolną do wielkiej koncentracji, wielkiego i długo trwającego wysiłku i ascetycznej cierpliwości w pracy, którą ocenić w pełni będzie można dopiero wtedy, gdy kiedyś ukażą się wszystkie notatki, zapiski, dzienniki, listy. Była również w życiu codziennym niezwykle czynna. Wiele można by mówić o jej zamiłowaniu do dobrej roboty. Bawiąc w gościnie na wsi lubiła robić bukiety z kwiatów polnych, które zachwycały i zdumiewały. - Skąd te kwiaty - pytali gospodarze. - Z rowu, opodal waszego domu - odpowiadała niezmiernie uradowana z niespodzianki pisarka. Bukiet był kwietnym arcydziełem, a w ułożenie jego wchodził wielki kunszt. Czym się różni ostatnia redakcja od pierwszej, czego się dopracowuje Dąbrowska? Z tego, co wiem, uwalnia się od konkretnej rzeczywistości, od tego, co było naprawdę. Tak malarz biorący tę samą osobę za model, nie ją malując maluje. Doszukiwanie się modeli w powieści Dąbrowskiej jest daremne, bo chociaż niby wszystko się zgadza w owym dowodzie osobistym i czasem nawet wydarzenia opisane są "akuratnie", jak mawiał Stanisław Stempowski, ale stosunek jest podobny jak między garścią zerwanych chwastów a bukietem ułożonym z tych samych kwiatów i ziół. Dąbrowska opierała się nie tylko na zapamiętanych faktach - pamięć miała wyjątkowo dobrą - ale szukała dokumentacji dla szczegółu, nieraz, zdawało się, mało ważnego. W "Przygodach..." bardziej jeszcze niż przy "Nocach i dniach" opierała się na notatkach ze swego niezmiernie bogatego archiwum, pieczołowicie przez lata pielęgnowanego przez urodzonego archiwistę, jakim był Stanisław Stempowski. Przebadała i niejedno wykorzystała z dzienników braci i listów przyjaciół. Porządkując archiwum Marii Dąbrowskiej raz po raz trafialiśmy na jakiś ważny dokument. Dla mnie najbardziej przejmująca była chwila, gdy trafiłam w zwoju "Varia" na wiotki karteluszek, zmięty, zapisany bladym ołówkiem. Jest to na wyrwanej z notesiku kartce pisany list Jadwigi Szumskiej, siostry Marii Dąbrowskiej. List pisany pod koniec powstania przed amputacją nogi przez tę, która w "Przygodach ..." otrzyma imię Joanna. Wiele jest czynników współdziałających przy powstawaniu dzieła, między innymi jest tęsknota za utraconym, gniew, poczucie winy i poczucie krzywdy. Czasem największą krzywdą jest poczucie winy niezawinionej, jaką dla autorki "Gdzie jesteś, Joanno?" była śmierć ukochanej młodszej siostry. Poczucie odpowiedzialności za los bliskich, a także tych nie najbliższych już, ale ogarniętych ciepłem współistnienia w tym samym kręgu, dzielnicy, mieście, kraju. Teraz czas powiedzieć rzecz najtrudniejszą, chociaż, zdawałoby się, tak prostą, tak oczywistą, o miłości Marii Dąbrowskiej do Polski. Każdy pisarz polski prowadzi swój "romans z Ojczyzną" i nie o to chodzi, by oddawać się zabawie w giełdę wartościowania, w statystyki i wykresy. Nie mam też na myśli cierpienia z powodu klęsk narodowych ani zgryzoty z małości i nierozwagi rodaków, nawet nie tego uczucia odpowiedzialności, które każe drobnymi ramionami zasłaniać całą ojczyznę przed niebezpieczeństwem. Myślę o rozkochaniu w polskości, w ludzie polskim, w piosence ludowej, której z najżywszą radością słuchała i niemal już dziecinną ręką w zdobionych przez siebie albumikach notowała słowa i nuty. Rozkochana była w krajobrazie Kujaw, Mazowsza, Podlasia, w historii i języku polskim, które latami pilnie studiuje, a nie najmniej zakochana w żywych ludziach, do czego specjalnej łaski bogów trzeba, bo łatwiej kochać ludzkość niż sąsiada, a Polskę niż Polaków. W części "Przygód..." poświęconych powstaniu warszawskiemu wiele jest postaci ludu warszawskiego, tego, który wydał wojnę ludobójcom. Są zwyczajni i wielcy, skromni, a z poczuciem odpowiedzialności wodzów. Mówią: "Nasz wódz to ta nasza Warszawa ulubiona". Dąbrowska mówi o twarzy jednego z nich, że piękna "tą subtelną inteligentną urodą, tak właściwą większości polskich robotników" i że "pomagał pompować wodę kobietom z tą galanterią, którą warszawski robociarz może współzawodniczyć tylko z hiszpańskim". Dąbrowska pisze o sobie: "Jedyna rzecz mi się chyba udała - uczynić dobro atrakcyjnym". Niejeden pisarz zadrżałby, nim by rzecz taką wyjawił. Kto zdradza się z takim sekretem w epoce negatywizmu? W rozdziale "Być albo nie być" czytamy: "...Ewa przypomniała sobie zdanie: "Polska zginęła przez szyderstwo..." to z tej nudnej powieści Dąbrowskiej "Noce i dnie"". Nie jest to zdanie bagatelne i nie najmniej świadczy o ironii oraz samowiedzy pisarki. Zastanawiam się, jaką figurą retoryczną należałoby nazwać ten autorski figiel. Kiedy we wrocławskim teatrze przy nabitej widowni grano "Stanisława i Bogumiła" - a twarze widziałam przeważnie bardzo młode - usłyszałam wielokrotnie tę ciszę doskonałą, której żadnymi srebrnikami kupić nie można - przejęła mnie wielka radość. Myślałam o tej, która już tego doświadczyć nie może, i o młodej rzeszy widzów, która przyjmując posłanie - stawała się narodem. Nieraz pytają mnie ludzie, czy "Przygody człowieka myślącego" to dobra książka. Odpowiadam: to nie książka. Dąbrowska chciała nam coś ważnego o Polsce powiedzieć, coś, co nie byłoby szyderstwem, a my to, jestem pewna - pojmiemy. Anna Kowalska Zamiast wstępu (Przedmowa poprzedzająca druk "Przygód człowieka myślącego" - w "Przeglądzie Kulturalnym" 1961 nr 42 - przyp. red.) Nikt chyba nie był bardziej zaskoczony ode mnie wieścią o pompatycznej zapowiedzi druku mojej, pożal się Boże, powieści, a potem ujrzeniem tej reklamy w 41 numerze "Przeglądu Kulturalnego". Muszę przyznać, że redakcja ma zdolność błyskawicznego stwarzania faktów dokonanych. Tak długo męczyła mnie i siebie, aż znużona zgodziłam się na tę zapowiedź, ani przypuszczając, że ukaże się tak natychmiast, że zmusi mnie do "rozpoczęcia druku już w następnym numerze" i że będzie tak właśnie wyglądała! Czy nie wystarczyłoby: "Wkrótce rozpoczniemy druk powieści Marii Dąbrowskiej pod tytułem..." - i kropka? Nikt nie nazywa żyjącego pisarza "największym", a i w ogóle nie ma żadnych "największych", są po prostu pisarze lepsi i gorsi, świetni dla jednych, mniej warci dla innych. Każdy dobry pisarz celuje w jakimś sobie właściwym aspekcie czy rodzaju twórczości, a zawodzi w innym. Pisarzy równie dobrych jak ja albo lepszych jest w Polsce co najmniej kilkunastu, a o wiele sławniejszych w kraju i za granicą jeszcze więcej. Każde, nieraz milionowe, w kraju środowisko ma swojego najulubieńszego i "największego" pisarza, a powiedzieć publicznie o żyjącym pisarzu "największy", choćby dla celów "publicity", znaczy tyle, co go zakatrupić, a co najmniej zrobić z niego balona zwłaszcza gdy tak spreparowanny delikwent nie umie odciąć się dowcipem, jak by to zrobił Słonimski. Jak się domyślam, "Przegląd Kulturalny" pragnął mnie ufetować nie znając moich gustów, a co gorsza - nie znając zawet zapowiadanej powieści. Ale trudno; dałam istotnie zezwolenie na zapowiedź, nie przewidziawszy, co stąd wyniknie. Teraz dostałam się samochcąc w potrzask nie tylko redakcji "Przeglądu", ale i czytelników. Obojgu jestem winna parę wyjaśnień. Bardzo zły stan zdrowia trwający przez całą wiosnę i lato zawalił mi wszystkie plany pisarskie i moja tak szumnie zapowiedziana powieść znajduje się wciąż w stanie, w jakim samorzutnie nigdy bym jej do druku nie oddała. Gotowe są cztery pierwsze rozdziały, których wątła materia miała nabrać sensu, a może i niejakiego blasku po napisaniu następnych. Z tych następnych gotowe jest kilkanaście rozdziałów końcowych, a w środku dziura lub raczej stos luźnych materiałów. Może zbyt dla mnie pochlebny nacisk "Przeglądu Kulturalnego" sprawi, że będę musiała tę powieść jakoś tam napisać i ukształtować. A co zrobi redakcja, jeśli po wydrukowaniu początku będzie przerwa, i to niemała? A teraz - "Przygody człowieka myślącego" to tytuł tymczasowy, podałam go na chybił trafił w umowie zawartej przed iluś tam laty i którą mi "Czytelnik" ze świętą cierpliwością co roku przedłuża. (W ostatniej chwili Maria Dąbrowska na prośby Czytelników zgodziła się pozostawić "Przygody człowieka myślącego" jako tytuł swej powieści - przyp. red.) Zazwyczaj tytuł powstaje u mnie po skończeniu utworu, a do tej tu powieści mam kilka innych tytułów. Ten, który mi w tej chwili najbardziej odpowiada, brzmi "Kompozycja istnienia". Nie jest to tytuł przeze mnie wymyślony, lecz ukradziony jednemu z moich przyjaciół, który chętnie i celnie używa w rozmowach tego zwrotu. Takich nieoryginalnych rzeczy ma być w powieści sporo. Zamierzałam w niej zużytkować listy własne i cudze, dzienniki i pamiętniki drukowane albo przypadkiem znalezione w rękopisach; słowem, buduję tę rzecz trochę systemem zwanym w malarstwie "papiers coll~es", a stosowanym przez Braque'a, Picassa i innych malarzy różnych odmian kubizmu, wklejających w swoje kompozycje czy dekompozycje form: druki, listy, kawałki tkanin i inne przedmioty z autentycznej konkretnej rzeczywistości. Z tą różnicą, że u mnie żadnej dekompozycji form ani żadnego nowatorstwa nie będzie. Już nie jestem w stanie wyskoczyć z mojej starej skóry epickiej i - tak dziś niemodna epickość, trochę tylko zakłócona tu i ówdzie innym podejściem do tematu, będzie chyba, niestety, cechą charakterystyczną tego mojego dziwolągu, pisanego z kilkoma paroletnimi przerwami od tak dawna. Jeden z rozdziałów (może najlepszy) napisałam jeszcze przed wojną, inne - w latach 42_#43, jeszcze inne - w pierwszych latach powojennych, cztery rozdziały początkowe, które właśnie mają być drukowane, powstały w czasie ostatniej zimy. Powieść obliczona jest na 30 do 40 rozdziałów i na objętość dwu tomów. Powątpiewam, aby jakikolwiek tygodnik mógł drukować tak obszerną powieść w całości, ale mam zbyt mało czasu przed sobą, żeby to ścisnąć w jeden tom. Przewidziana jest i przedmowa, której to naprędce sklecone wyjaśnienie stało się brulionowym i ułamkowym szkicem. Dodam jeszcze, że cztery pierwsze rozdziały, będące rozdziałami o dzieciach sprzed pierwszej wojny światowej, wkomponowana jest część jednego z "Pamiętników chłopów" (II tom), z którego przed wojną bardzo pragnęłam zrobić wielki scenariusz filmowy, ale nikt wtedy nie chciał kręcić takiego filmu. No, a teraz - "naprzód, wiara, iść przytomnie", skoro tak się uwikłałam, że nie mam już możności "załatwienia odmownie". Maria Dąbrowska Rozdział I~ Widać jezioro Niedaleko jeziora Gopła, którego długi, wąski kształt wygląda jak znieruchomiała blada rzeka, tuż pod miasteczkiem Radziejowem znajdował się nieduży folwarczek Wrombczyn, reszta pokaźnych dóbr, należących niegdyś do rodziny Domontów. Konstanty Domont był ostatnim dziedzicem tego nazwiska, miał bowiem tylko córki, innych zaś Domontów nie było już podobno nigdzie na świecie. Sąsiadujące ziemiaństwo krzywym okiem spoglądało na Wrombczyn. Domont miał był za młodu pojąć jedną z miejscowych panien, lecz zerwał narzeczeństwo w przededniu ślubu, skąd poszły kwasy, obraza, nie brakło nawet pojedynku. Wyleczywszy się z rany zadanej przez brata znieważonej oblubienicy, Domont niebawem ożenił się z inną i tym ożenkiem jeszcze bardziej naraził sobie okolice. Panna młoda była osobą z miasta, wprawdzie z samej Warszawy, ale cóż stąd, kiedy o niej "mówiono". Jedni opowiadali, że to kobieta z przeszłością, która miała romans w panieństwie, drudzy, że jest córką sklepikarza, inni, że - felczera czy też fryzjera. Wszystko to było jednako nieprzyzwoite. Podejrzaną zdawała się również okoliczność, że ślub odbył się po cichu, bez wesela, i że Domontowa była prześliczna. Nic nie pomogło, że młoda pani okazała się wzorową gospodynią, pobożną parafianką i przykładną małżonką. "Takie potrafią udawać i takich się trzeba wystrzegać" - orzekły damy, trochę zaniepokojone o mężów i o synów zerkających w kościele na powabną sąsiadkę. Domontowie nie zabiegali zresztą o stosunki z współziemianami, co im też miano za złe; były domy, co przez samą ciekawość dałyby się przebłagać. Córek Lucyna i Konstanty Domontowie mieli dwie: Matyldę i Katarzynę. Przy urodzeniu Kasi matka umarła z gorączki połogowej. Ojciec rozpił się i zdziwaczał, zaniedbał i dzieci, i gospodarstwo. Dziewczynkami zajęła się jedyna bezdzietna siostra matki, która była za komornikiem sądowym i mieszkała w Warszawie. Małe wychowane zostały, owszem, starannie, a gdy podrosły, chodziły nawet na jakąś stosunkowo niedrogą, prywatną pensję; Domont zastrzegł, że nie mają się kształcić w rosyjskim rządowym gimnazjum. Były zdolne i dobrze się uczyły, a na wakacje ciotka woziła je do Wrombczyna, lecz tylko przez pierwsze lata. Przyjrzawszy się trybowi życia Konstatego Domonta powiedziała: "To nie dla panienek" - i położyła koniec wyjazdom "do tatusia". Ale i dom ciotki okazał się w końcu miejscem nie dla panienek. W miarę mijających lat wuj_komornik zaczął się namiętnie interesowaać wychowanicami żony, i to naraz obiema; gdyż obie były ponętne. Wskutek tego dobre, chociaż nudne stosunki z ciotką popsuły się, mimo że dziewczęta były Bogu ducha winne, bo zaloty łysego i otyłego wujcia budziły w nich tylko strach i odrazę. W tymże mniej więcej czasie zacny pan komornik zaczął się prawować z Konstantym Domontem o koszta kształcenia i utrzymania jego córek, usiłując wejść na hipotekę Wrombczyna. Gdy nadto wyszło na jaw, że zdążał także do ubezwłasnowolnienia rozpijaczonego Domonta i knuł zawładnięcie folwarczkiem w charakterze i wierzyciela, i opiekuna nieletnich; gdy na domiar panny usłyszały, jak w brutalnej kłótni z żoną zelżył ich zmarłą matkę - skończyło się z ciotką_wychowawczynią. Ildzia i Kachna, lat wówczas osiemnastu i szesnastu, sprzedały najładniejsze sukienki, oczywiście dar ciotki, a za uzyskane pieniądze wyjechały potajemnie z Warszawy. - Niewdzięcznice i złodziejki! Okradły mnie - rzekła ciotka i rozchorowała się nie tyle z żalu za pannami, których ucieczce była rada, ile z irytacji na męża, co się wściekał o ich zniknięcie. Domontówny bały się same puszczać w drogę, ale w nią jednak wyruszyły i pomyślnie, choć bez grosza przy duszy, dotarły do Wrombczyna. Ich przyjazd wstrząsnął ojcem. Konstanty Domont porzucił złe obyczaje, wypiękniał, odmłodniał, przestał się nawet upijać. Woził swoje wdzięczne córki do Radziejowa do cukierni na kawę z ciastkami, a potem ze szczytu ratuszowej wieżyczki pokazywał im Gopło, Kruszwicę, Mysią Wieżę i mówił: "Widać jezioro. Patrzcie, to tu zaczęła się Polska, stąd wyszła". "A z nią razem - Domontowie" - dodawał po chwili. Siostry wolały zaczajać się przy drodze, którą ludzie wracali z pieśniami od roboty, a nieraz przystawały i pod karczmą, słuchając z zachwytem chłopskiej kapeli, hulaszczych śpiewek i zgiełku tańca. Tak samo zresztą uszczęśliwiał je śpiew słowika, gwizd kosów i krajobrazy kujawskich równin lesisty, łączny i polny. Tym żyły przez kilka tygodni, a potem nadeszły długie i ciężkie lata. Domontówny wiedziały coś niecoś o poezji, umiały na pamięć mnóstwo budujących lub wzruszających wierszy, czytały Orzeszkową, Prusa i Sienkiewicza, ale na gospodarstwie wiejskim nie znały się nic a nic. Były to jednak dzielne panny, wiotkiej postaci, ale tęgiego charakteru i wcale mężnego serca. Mówiły więc sobie, że przecież nie święci garnki lepią, liczyły zresztą na ojca, który stał się teraz "innym człowiekiem". Lecz ojciec "nie wytrzymał", jak niebawem orzekły. Wrócił do nałogu pijaństwa, zrazu kryjomo, a wnet upijał się już z ordynarną jawnością i nigdy odtąd nie widziały go trzeźwym. Dobrze jeszcze, gdy zamroczony spał, bo upijał się na ponuro z atakami wściekłości albo jeszcze przykrzjszej histerycznej roozpaczy. A Wrombczyn? Ta wioseczka, co się zdawała tak maleńka w porównaniu z innymi majątkami, stawała się potężną włością złośliwego demona, gdy trzeba było nią rządzić i w niej pracować. Życie polegało na borykaniu się z niewiarygodnymi skutkami rozprężenia i marnotrawstwa, a także z ludźmi, ci zaś byli najgorsi. Wierzyciele wszelkiego rodzaju deptali po piętach, jakieś baby, nieraz i spoza Wrombczyna, domagały się alimentów na dzieci rzekomo Konstantego Domonta zrodzone i niełatwo było dojść, co w tych pretensjach jest krzywdą osobistą, a co próbą szantażu. Służba folwarczna była drwiąca i krnąbrna, wieś chłopska przytykająca z jednej strony do folwarku patrzyła na upadający majątek jak sęp na ścierwo; kłótnie, a nawet burdy z chłopami o kradzieże, worywanie się w grunta dworskie, wpędzanie bydła w szkodę i wyniszczanie lasu były na porządku dziennym ku przerażeniu panien, co tak inaczej wyobrażały sobie sielskie współżycie z ludem. A z nikim więcej też współżycia nie było. Domont uparcie nie dawał do siebie przystępu tym nawet spośród ziemian, którzy, gdy został wdowcem, chcieli do niego się zbliżyć. Matylda i Katarzyna nie miały więc towarzystwa ni rozrywek, na co zresztą i tak nie znalazłyby czasu. Były za to inne urozmaicenia. Kordon ustanowiony przez rozbiory i dzielący Polskę od Polski biegł ku Gopłu niedaleko Wrombczyna. Nocami w pobliskich lasach często słychać było strzały. Straż pograniczna to ścigała przemytników, to znów z nimi piła i dzieliła się łupem. Dorywczo nawet solidni gospodarze, a zdarzało się, że i ludzie folwarczni przemycali cygara w jednną, a wódkę w drugą stronę. Echa wynikających stąd bójek, pijatyk i awantur docierały do wrombczyńskiego dworku i były przedmiotem rozmów, dociekań, bajek szarej godziny. O przemytniku Popiołku, co padł od kuli pogranicznych, a dwu z nich sam położył i drogo sprzedał swe życie, opowiadano cuda. Niedzielami zaś przychodził Szmulko z Radziejowa i usiłował swatać panny to z tym, to z owym. Gdyż, owszem, było paru pomniejszych ziemiańskich synków, co patrzyli na zrujnowany Wrombczyn jak na kęsek nie do pogardzenia, panny zaś były rzeczywiście ładne i bądź co będź - Domontówny. Czasami przychodzili też inni faktorzy, by straszyć zagrażającą folwarkowi licytacją i nastręczać się pokątnie z kombinacjami finansowymi. Przemykali się chyłkiem, aby nie spotkać pijanego dziedzica, który ich pędził i szczuł psami. Po dwu latach Konstanty Domont zaniemógł tknięty paraliżem i w niewiele dni potem umarł. A gdy minęło pięć lat od przybycia Ildzi i Kachny do Wrombczyna, nikt by nie poznał delikatnie pulchnych dziewczątek, zachwycających się śpiewem ptaków i ludzi, w osobach, co nabrały męskiego wzięcia, nauczyły się wołać donośnym głosem, wydawać rubaszne rozkazy, nawet kląć. Panny się rozrosły i schudły, twarze ich ogorzały, rysy uwydatniły, spojrzenia zaostrzyły, ręce stwardniały od roboty. Potrafiły miesiącami żywić się mlekiem, chlebem i kartoflami albo kaszą, ale do licytacji folwarku nie dopuściły, a po śmierci ojca oczyściły go nawet częściowo z długów. Ba, odesłały nadto ciotce_wychowawczyni coś z tych pieniędzy, do których rościł był sobie prawo wuj_komornik, w długim liście przeprosiły za ucieczkę z jej domu, opisały swój obecny tryb życia, podziękowały za trudy ich wychowania i zapowiedziały na później oddanie reszty długu. Ciotka była osobą małego lotu, ale nie tępą i podlegającą wzruszeniom. I czy to dzięki temu, czy w poczuciu pewnego rodzaju nie własnej, ale przecie domowej winy wobec siostrzenic, okazała się wielkoduszną. Pieniędzy nie przyjęła, przypomniała im wakacje, które i sama we Wrombczynie spędzała, zapasy żywności, które stamtąd zabierała lub które "świętej pamięci tatuś dla was przysyłał" (choć o jego śmierci, już po pogrzebie "tylko grzeczne zawiadomienie otrzymała, na co takąż chłodną kondolencją odpisała, lecz przyznaje, że była dotknięta"), cieszyła się z listu, dziękowała i... przebaczała. Domontówny lubiły kończyć wszelkie rachunki życiowe na czysto, a rzadko się zdarzało, by odpłacono im tym samym. W ich bezradosnym życiu była to chwila wesołej ulgi, że ciotka tak, a nie inaczej odpowiedziała na ich odezwanie się. Ale dalszych z nią stosunków nie podtrzymywały. Nad tym, że wuj_komornik dybał niegdyś na ich młodociane wdzięki, mogły już teraz wzruszyć jedynie ramionami. Ale tego, że obraził pamięć ich matki, nie wybaczyły już nigdy. Za pieniądze zwrócone przez ciotkę zaczęły sprowadzać pisma i książki, w długie, zimowe wieczory nie było im już tak straszno, czytały, rozprawiały, nawet marzyły. Ale z największym upodobaniem opowiadały sobie o tym, jak im się to lub owo powiodło. Jak rozparcelowawszy na przykład część gruntów zwanych "za strugą" i tego nawet dopięły, że stosunki z chłopami się polepszyły. Także i służba folwarczna patrzyła na nie teraz z pewnym szacunkiem, a w każdym razie bez antypatii, choć nie bez małych drwinek. Bo co to za "dziedziczki", którym nawet i pozazdrościć nie było czego ani się czym przy nich dorobić - nie miały nawet służby osobistej w tym swoim zapadłym dworku. Stały się za to gadką całej okolicy. Nie wierzono, aby żyły, jak żyły; ale że każda o nich plotka okazywała się kłamstwem, w końcu więc intrygowały tylko ludzi, niektórym imponowały, a w ogóle zaczęły być brane poważnie w rachubę jako panny na wydaniu. I znowu faktor Szmulko przychodził z napomknieniami, że ci lub inni radzi by je poznać i zaprosić w gościnę, a co śmielsi ojcowie rodzin pierwsi poskładali im wizyty. Potem zaś opowiadali, że "są pod urokiem", że Domontówny to perły i że los wygra na loterii, kto się z taką perłą ożeni. Ale harde panny i tu nie zapomniały, że świat, co je teraz przyzywał, gardził kiedyś ich matką. Czy nigdy nie nęciła ich pokusa uciech i sukcesów, które obiecywał? Czy marząc w rzadkie chwile odpoczynku nie miały na widoku przeżyć i uczuć stosownych dla ich wieku? Milczały na ten temat. Było jednak coś, co za nie przemawiało i dostarczyło im wkrótce wielkich wrażeń, choć ze skromnego, aby nie rzec mizernego, płynących źródła. Pewnego lata przybył na stałe do Radziejowa młody lekarz, doktor Marian Wochelski, a do miejscowego proboszcza przyjechał mniej więcej w tym samym czasie siostrzeniec, Rafał Tomyski. Doktor był postawnym mężczyzną lat około 30. Miał gładką, pociągłą twarz, błękitne oczy z bardzo ciemną rzęsą i bujną czupryną całkiem siwą. Uroda jest czymś, co zdolni są dostrzec w bliźnim nawet ludzie pozbawieni w innych rzeczach smaku czy zmysłu piękna; toteż w miasteczku mówiono, zwłaszcza mówiły to kobiety, że doktor jest "bardzo ładny", choć zdawaał się i dziwolągiem z powodu owych, tak przedwcześnie posiwiałych włosów. Trudno nawet było je nazwać siwymi; były wprost śnieżnie białe. Tomyski ładny nie był, ale natura nie poskąpiła mu szczególniejszego wdzięku w zniewalającym uśmiechu subtelnych ust i w tkliwym spojrzeniu szarych oczu. Młodszy od Wochelskiego, szczupły, o wypukłym czole, drobnych rysach i słabo ukształtowanej brodzie zdawał się być bardzo nerwowy, wstydliwy i nieśmiały. Dwaj młodzi ludzie, nie znający się zrazu, od pierwszych niemal dni przybycia zauważyli Domontówny i zaczęli wodzić za nimi oczyma pełnymi zainteresowania. Przez bardzo krótki czas powodem zainteresowania było to, co o nich mówiono - szybko wystarczyły one same. Jeżdżąc do Radziejowa po sprawunki, do kościoła lub w innym interesie, w swym żółtym podniszczonnym koczyku na dwie osoby, którym same powoziły, prezentowały się mimo skromności pojazdu i stroju bardzo elegancko, a nade wszystko było w nich coś wyjątkowego, jakiś brak podobieństwa do ludzi spotykanych na co dzień, zwłaszcza do równie często widywanych w miasteczku gości z innych majątków ziemskich. Ildzia i Kachna też od razu spostrzegły młodych przybyszów, gdyż w takiej mieścinie trudno nie zauważyć nowych twarzy. Dziwnym zbiegiem okoliczności, który w tym wypadku można by nazwać proroczym, po raz pierwszy ujrzały ich w kościele. Młody człowiek o wypukłym czole, wijących się ciemnych włosach i tkliwym spojrzeniu szarych oczu służył księdzu do mszy, niemal chłopięcy w liturgicznej komeżce. Drugi młody, okazalszy i dojrzalszy, stał w ciżbie chłopów i mieszczan z tą swoją wyzywająco białą czupryną; żaden z nich nie miał zarostu, czym różnili się od wszystkich wąsatych albo brodatych "pańskich" twarzy w kościele, i mogliby przypominać chłopów, którzy się w tych stronach golili, gdyby pewne intelektualne wysubtelnienie układu rysów, ubiór i jasność cery nie zdradzały w nich ludzi z miasta. Jakoż nietrudno było się dowiedzieć, że przybyli z Warszawy; doktor po niedawno skończonych studiach medycznych tu miał zacząć swą samodzielną praktykę po śmierci dotychczasowego radziejowskiego lekarza, który był jego dalekim krewnym; Tomyski przyjechał do niedawno również tu nastałego wuja_proboszcza, by po chorobie wzmocnić się na wiejskim powietrzu, to jest na plebanii, której ogródek miał widok na lasy i pola, widoczne zresztą z każdej ulicy miasteczka. Młodzi ludzie poznali się niebawem, bo w takim Radziejowie ksiądz, doktor, aptekarz, no może jeszcze nauczyciel, felczer i poczmistrz nie mogą nie znać się osobiście. Z Domontównami na razie znajomość nie została zawarta, lecz siostry często rozmawiały teraz o dwu nieznajomycch, a już jakby znajomych lub z pewnością mających któregoś dnia zostać ich znajomymi. Osobliwa siwizna młodego doktora wcale ich nie raziła. Tyle wiedziały z ilustrowanych wydawnictw i widywanych jeszcze w Warszawie wystaw malarskich, aby móc przyrównywać doktora do "młodego markiza w białej peruce" i zwały go też pomiędzy sobą "markiz". Ale częściej mówiły o Tomyskim, gdyż więcej go widywały; włóczył się dużo po miasteczku, spotykały go nawet na drodze ku Wrombczynowi, wpatrywał się też w nie bardziej natrętnie, prawie dziecinnie, czasem wykonywał taki gest, jakby chciał się ukłonić, podejść i coś powiedzieć, i wtedy jego mizerna twarz okrywała się pąsem. Przyznawały, że choć niepozorny, ruchy ma pełne gracji i jego znów z kolei nazywały "biednym paziem" albo z powodu owej łatwości czerwienienia się - "panną". Żartowały nawet, że wygląda, jakby się w którejś z nich kochał, ale nie mogły zgadnąć w której. Potem Tomyski odjechał, a gdy jesienią zaczęła się wśród ludzi folwarcznych epidemia grypy, Domontówny zmuszone były wezwać doktora Wochelskiego do paru cięższych wypadków. Tak więc z nim pierwszym zawarta została znajomość. Wizyty lekarza nie są jeszcze znajomością w pełnym towarzyskim znaczeniu tego słowa. Że jednak istniały ku temu predyspozycje w dawniej powstałym wzajemnym zainteresowaniu, doszło niebawem do znajomości. Wochelski zaczął bywać we Wrombczynie albo zapraszał panny do jednej radziejowskiej cukierni na kawę z ciastkami. Był człowiekiem łagodnego i spokojnego usposobienia, mówił pomału i z rozmysłem, ale dużo. Zwłaszcza lubił opowiadać o sobie, nie było w tym jednak ani zarozumiałego samocchwalstwa, ani chęci zaprzątania panien swoimi wyłącznie sprawami. Pobrzmiewająca tu i tam nutka ironii lub humoru z częstym: "śmieszne to wszystko", wskazywała, że nie chciał niczym imponować, raczej z pewnego rodzaju rozbawieniem składał w ręce Domontówien - skoro znały już jego życie teraźniejsze - także to wszystko, co było przedtem od wczesnego dzieciństwa. Pominąwszy liryczne czy żartobliwe komentarze, na które sobie czasem doktor pozwalał, nie przekazywał im zresztą niczego niezwykłego. Był synem nauczyciela rysunków, jakoby niezłego malarza, któremu nie udało się wybić. Matkę miał już od kilku lat na cmentarzu, dwie zamężne siostry mieszkały na prowincji, dalsi przodkowie i krewni byli częściowo rzemieślnikami lub drobnymi urzędnikami, częściowo należeli już do wykształconych "wolnych zawodów". Szkoła i studia medyczne szły ciężko, przyszły lekarz od czternastego roku życia musiał zarabiać korepetycjami, bo w domu była bieda. Ojciec dostawał i zamówienia na portrety, ale pieniądze się go nie trzymały, miewał nieobliczalne fantazje, a lubił także popić. Tak się składało, że doktor Wochelski udzielał tych wiadomości nade wszystko Matyldzie, która miała - lub na tę okoliczność posiadała - zdolność intensywnego słuchania. I jeśli odwoływano panny do jakiejś sprawy gospodarskiej, co się często zdarzało, Katarzyna była tą, która mrugnąwszy okiem na znak, że mają sobie nie przerywać, wybiegała, by ją załatwić. Pod taką nieobecność Kachny i Matylda zaczynała z kolei opowiadać o ich niewesołym dzieciństwie, o matce, która była także miejskiego i skromnego pochodzenia, i że ojciec rozpił się, ale to dopiero z rozpaczy po śmierci matki, bo przedtem nie, wcale nie lubił popić, nawet w ogóle nie pił, tak przynajmniej słyszała. W okresie Bożego Narodzenia Rafał Tomyski znów przyjechał na tydzień do wuja_proboszcza i wtedy został przedstawiony. Był to niezapomniany tydzień ożywienia towarzyskiego, obaj młodzi ludzie bywali we Wrombczynie, a że święta wypadły śnieżne, jeżdżono we czwórkę sankami na spacer ku Gopłu, do cukierenki w Radziejowie albo na podwieczorki do proboszcza. W życiu Domontówien zaszła też wielka zmiana, przyjęły do domu - poleconą przez tegoż proboszcza - samotną wdowę, niejaką Wronową, która odtąd przyrządzała posiłki i sprzątała niskie pokoje dosyć zapuszczonego dworku. Dzięki temu w wilię Nowego Roku Domontówny mogły zrobić przyjęcie nie tylko dla swych dwu młodych przyjaciół, lecz i dla kilkorga nowych radziejowskich znajomych. Tydzień wystarczył, aby poznały biografię, usposobienie i zalety Rafała. Rodzina pochodziła z zaścianka drobnej szlachty od wieków schłopiałej. Ojcie urodził się już w Warszawie, ożeniony był z córką kolejarza i sam pracował na kolei. Zrazu jako magazynier, potem jako kontroler przeładunku na stacji towarowej. Był w pracy pomysłowy i potrafił wprowadzać małe ulepszenia, które opłacały się nie jemu, lecz wyżej od niego postawionym. Klepali biedę i mieli dużo dzieci, co jedno po drugim umierały przy każdej epidemii nawiedzającej przedmieście Praga, gdzie rodzina mieszkała. Uchował się tylko zdolny i wątły Rafał. Rodzice dbali o to, żeby jednak się uczył, ale kiedy Rafał był jeszcze gimnazistą, ojciec umarł nie wysłużywszy pełnej emerytury. Matka, siostra późniejszego radziejowskiego proboszcza, żyła z małej wdowiej pensyjki, a dorabiała szyciem. Rafał był trochę niezrównoważony, chwiejny w postanowieniach, czułego usposobienia i zmiennego humoru. Żył książkami, wychwytywał je, skąd tylko się dało, pochłaniał je wieczorami po bibliotekach, do jakich tylko zdołał dotrzeć, nocami czytał w domu, aż zatchnął się bezmiarem wiedzy, którą tworzyły wieki. Chciał poznać i objąć wszystko i wszystko z rąk mu się wymykało. Po skończeniu gimnazjum próbował wielu studiów, ale żadnych nie skończył, a głównym jego zamiłowaniem stała się w końcu mechanika, marzył o politechnice w Rydze. Brak środków, słabe zdrowie i wstręt nieprzemożny do zarabiania korepetycjami położyły koniec marzeniom. Kiedy Domontówny go poznały, był kancelistą w magistracie warszawskim, a w wolnych godzinach snuł projekty uszczęśliwienia ludzkości z pomocą wielkich wynalazków. Umiał tymi fantazjami zabłysnąć, jeśli życzliwe otoczenie pozwalało mu przezwyciężyć wrodzoną skrytość i nieśmiałość. A takie otoczenie właśnie znalazł; panny były nim zachwycone, doktor Wochelski, z natury przyjazny ludziom, już samym swoim obejściem stwarzał nastrój swobody i zażyłości. Ale Tomyski zmienił się od cczasu, gdy Domontówny z daleka tylko widywały zachwycone spojrzenia jego tkliwych i szarych oczu. Miał teraz dwa spojrzenia. Otwarcie i wesoło spoglądał na Katarzynę, a ukradkiem i z niespokojną troską - na Wochelskiego i Matyldę. Lecz był to drobiazg, dostrzegany, być może, tylko przez Katarzynę. Pod wiosnę doktor Marian Wochelski oświadczył się Matyldzie, a w najbliższe wakacje odbył się ich ślub i jednocześnie przeprowadzka w dosyć dalekie strony. Wochelski został ordynatorem Szpitala Miejskiego im. Św. Trójcy w gubernialnym mieście Kaliszu, dokąd też śpiesznie wyjechali; młody doktor marzył od dawna o takim stanowisku. Dla Katarzyny było to niemal owdowienie. To, że były we dwie, nadawało sens nie tylko ich dawnemu postnemu życiu, lecz także ich nowym radościom. Potrzeba miłości zawsze znajduje sobie przedmiot, każda z nich miała go w siostrze, nawet gdy inne uczucia zaczęły gościć w ich sercach. A teraz Matylda zdawała się widzieć tylko swego Mariana i wesoło pożegnała się z Kachną, obiecując częste przyjazdy. Katarzyna nie pozostała tak całkiem sama, była przecież Wronowa, chętna i pożytecznie już zadomowiona, był Tomyski, który znów przyjechał na letni urolp do wuja. Był tak dalece, że zaraz nazajutrz po wyjeździe Wochelskich, złożył Katarzynie wizytę. Niespokojny i zakłopotany, błąkał się z gracją po ciemnawym pokoju rozpaczając nad nagłym osamotnieniem panny Kachny. - Jak możliwe jest żyć bez panny Ildzi... w takiej na zawsze samotności - powtarzał załamując ręce albo chwytając się za głowę. Ta wizyta nie dodała Katarzynie otuchy, bo co miało znaczyć owo "na zawsze", a i w ogóle wyglądało na to, że młody człowiek rozpaczał tak nie nad jej, lecz jakby nad własnym opuszczeniem go przez Matyldę. Jednak odtąd widywali się co dzień, zrazu, by mówić o Matyldzie, a w krótce już o nich samych. Rafał był mistrzem zajmującej rozmowy lub może z innych przyczyn wszystko, o czym by nie mówili, stawało się nadzwyczaj zamjmujące i pełne ukrytych znaczeń, które oboje usiłowali w godzinach rozłąki odgadywać. Jeszcze przed wyjazdem Rafała do Warszawy zaręczyli się, a potem Katrzyna otrzymywała mnóstwo listów od Matyldy z Kalisza i od Rafała z Warszawy. I sama znalazła nieoczekiwaną przyjemność w pisaniu listów, a nawet ujawniła w tej sztuce dużo talentu i umiejętnej zręczności, która zwłaszcza w trudnej korespondencji z narzeczonym okazała się nader potrzebna. Tomyski był równie skłonny do radosnych uniesień, co do napadów zgryzoty. Nie mógł sobie, mianowicie, darować, że sam będąc - jak pisał - nikim lub tylko bezpłodnym marzycielem, pokochał pannę z majątkiem, z którego nie chce korzystać. Musiała mu więc tłumaczyć, że Wrombczyn nie przynosi korzyści, a wymaga ciężkiej roboty, której tylko we dwoje będą mogli dać radę, przy czym niepospolita wiedza i ogromne zdolności Rafała bardzo tu będą pomocne, nie powinien też lekceważyć tego, że zamieszkanie na wsi wzmocni jego siły i zdrowie. Pod koniec roku Tomyski stracił matkę zmarłą nagle na serce, zlikwidował swoje sprawy warszawskie i zaraz po Bożym Narodzeniu wziął w radziejowskim kościele ślub z Katarzyną, na który Wochelscy przyjechali z Kalisza. Byli więc znowu we czworo, jak poprzedniego roku, i coś podobnego do młodej beztroskiej szczęśliwości gościło przez parę dni pod dachem wrombczyńskiego dworku, niedaleko jeziora Gopła, którego długi, wąski kształt wygląda jak blada, znieruchomiała rzeka. Po dziesięciu latach, gdy zaczynał się wiek XX, Wochelscy mieli troje dzieci, którym dano imiona: Ewa, Ludwik i Jan, a Tomyscy dwoje - Józefa i Joannę. Katarzyna zdawała sobie już sprawę, że mąż jest trzecim. Rafał Tomyski potrafił z pomocą kowala Popiołka naprawiać staroświeckie narzędzia rolnicze, a nawet je po trosze udoskonalać (choć bez ostatecznych egzaminów, przeszedł bądź co bądź trzyletni kurs warszawskiej prywatnej szkoły technicznej). Ale to mu nie wystarczało. Trawił życie na próbach zbudowania uniwersalnej maszyny rolniczej. Sprowadzał odpowiednie instrumenty i książki, urządził sobie nawet kosztowny warsztat eksperymentalny. To nie wszystko. Napastowała go myśl, że w glebie Wrombczyna mogą się znajdować "bogactwa mineralne". Jeśli tak niedaleko są źródła w Inowrocławiu i w Ciechocinku, to i w innych pobliskich miejscowościach dałoby się na pewno wykryć złoża solne. A może i coś więcej niż sól? Złoża mineralne nie występują pojedynczo. Może trysnęłaby tu nafta? Kowal Popiołek wykręcił mu coś w rodzaju podręcznego świdra, Tomyski badał garsteczki ziemi, do warsztatu mechanicznego przybyło małe laboratorium chemiczne. Zbierał pieniądze na mikroskop i nosił się z myślą podróży do Borysławia dla poznania sławnych tamtejszych różdżkarzy, a nawet z myślą sprowadzenia jednego z nich do Wrombczyna. Ledwo wydobyty z długów i dewastacji Wrombczyn tego nie wytrzymywał. Trzeba było znowu sprzedawać zboże na pniu i zaciągać pożyczki u lichwiarzy. Piękna Kachna po paru latach uniesień miłości wróciła do dawnej roli, użerała się z wierzycielami, drżała o jutro i pracowała od rana do nocy. Jakiś czas wierzyła w geniusz Rafała i w to, że warto było wszyystko stracić dla dobra jego pomysłów. Stopniowo jednak zaczynała nie dowierzać i powątpiewać. Rafał ciągle nie mógł się zdecydować, jaki rodzaj odkrywczych i wynalazczych trudów najbardziej go pociąga. Zdradzał nadto brak jakiegokolwiek zmysłu rzeczywistości - był uroczo lekkomyślny i niepraktyczny, nie jak trzeźwy mechanik, lecz jak poeta. W końcu pogodziła się z tym, że Rafał to duże, miłe dziecko. Niezawodnymi sposobami czułości wyperswadowywała mu najbardziej rujnujące projekty, a innym - pobłażała. Czy była szczęśliwa? Milczała o tym nawet przed samą sobą. Ale miała jedno ważne zadanie do wypełnienia, które ją uskrzydlało tak jak szczęście. Pamiętała dobrze gorzkie cierpienia swego dzieciństwa i pierwszych lat młodości, zgorszenie i bolesną litość, jaką wywoływał pijany ojciec. Postanowiła, że jej dzieci będą miały mimo wszystko szczęśliwe dzieciństwo. Jak tylko zaczęły przychodzić do rozumu, wpajała w nie miłość i szacunek dla ojca; wiarę w jego mądrość i talent. A to nie było trudne. Poza swą manią odkryć i wynalazków - bezpłodną na skutek osamotnienia, w jakim się jego umysł mozolił - Rafał Tomyski był dobrym mężem i ojcem, a nadto pozostał pełnym ujmującego wdzięku człowiekiem. Ślicznie rysował (jego kartony kreślarskie były naprawdę godne uwagi), przyjemnie śpiewał i zgrabnie układał wierszyki. Dzieci lubiły go pasjami, gdyż bawił się z nimi jak rówieśnik. I nie tylko z własnymi. Mali Wochelscy spędzali wszystkie wakacje i ferie świąteczne u Tomyskich, przywożeni mimo wielkich trudności komunikacyjnych przez Matyldę, która niekiedy pozostawała z nimi przez lato we Wrombczynie, ale najczęściej wracała po paru dniach do Kalisza, skąd nieraz wyruszała z mężem w podróże zagraniczne; doktor Wochelski miał poza pracą w szpitalu dużą praktykę prywatną, stał się popularnym lekarzem i mimo szczodrą bezinteresowność wobec ubogich pacjentów zarabiał wcale dobrze. Twierdził jednak, że Kalisz jest za nisko położony, wilgotny, i że ma największą w Polsce ilość opadów rocznie. Chętnie też widział swoje dzieci w zdrowszym według jego zdania Wrombczynie. Ewa, Ludwiś i Janek wychowywali się więc sporą część roku razem z Józkiem i Joasią i przywykli uważać ich za rodzeństwo. W zamian za to doktor Wochelski uczestniczył bratersko w finansowych kłopotach Katarzyny, a także w subtelniejszych kłopotach z fantasmagorami Rafała. Katarzynie dogadzał ten stan rzeczy, łaknęła podtrzymania na duchu, którego jej piękny szwagier nie skąpił, a nadto pragnęła, żeby ta piątka dzieci żyła ze sobą jak najbliżej, tak jak żyły ze sobą kiedyś Ildzia i Kachna. I gdy tylko zaczynały się sprzeczać albo czubić, opowiadała im, jak to mama i ciocia Ildzia świata za sobą nie widziały i jak dałyby się jedna za drugą pokrajać w kawałeczki. Trzeba dodać, że Rafał z entuzjazmem rozwijał tę legendę, a w okresach nieobecności małych Wochelskich opowiadał Józkowi i Joasi o cioci Ildzi, jak znał ją jeszccze panną, jak wysiadała z bryczki w Radziejowie przed sklepiekiem albo cukiernią, jak chodziła, śmiała się i jaka była zawsze dobra dla mamy. Bladł przy tym i czerwieniał, jego tkliwe spojrzenie nabierało blasku, a głos łamał się ze wzruszenia. Katarzyna patrzyła zdziwiona i słuchała zdziwiona, gdy intonował piosenkę własnej kompozycji, w której powtarzały się słowa: "Ildzia, Ildzia, Ildzia nad Ildziami". Józek i Joasia często zresztą zmieniali te słowa na imię matki, a ojciec poprawiał ich wtedy ze śmiechem: "Nie nad Kachnami! Mama jest Kachna nad światami". W ten cokolwiek przesadny sposób Katarzyna otrzymywała zadośćuczynienie i normalny stan rzeczy zostawał przywrócony, albo tak się zdawało mieszkańcom dworku stojącego w pobliżu jeziora Gopła. Rozdział 2~ Todro_hefajstos Wrombczyński kowal, Bonifacy Popiołek, robił dla folwarku, bo kuźnia była dworska. Lecz ojciec Bonifacego, karbowy, dostał był przy uwłaszczeniu pół dworskiej chałupy i morgę gruntu, którą jeszcze dziad kowala na mocy dawnej ordynacji dóbr domontowskich uprawiał, a której Bonifacy był teraz pełnoprawnym właścicielem. Na tychże samych podstawach przysługiwało jakoby Popiołkowi prawo przyjmowania roboty kowalskiej także spoza folwarku, co Domontówny za czasów swego panieństwa bez trudności uznały, tym bardziej że Popiołek był im od początku życzliwy, a mając rozum i doświadczenie, wiele dobrego im w pierwszych latach doradził. Kuźnia stała przy drodze na Radziejów, Bonifacy kuł tedy konie i wykonywał żelazne roboty przejezdnym oraz chłopom z Wrombczyna Włościańskiego. To nie były duże zarobki, bo zaraz niedaleko, we wsi Stary Radziejów, i przy tej samej drodze znajdowała się druga kuźnia. Popiołkowie uchodzili wprawdzie za pracowitych, trzeźwych i rządnych gospodarzy, ale zaczęli się mieć niezgorzej dopiero, gdy odchowali dzieci. Trzy starsze córki powychodziły już za mąż, jedna była za urzędnikiem pocztowym w Radziejowie, druga za wiejskim nauczycielem w dalszej okolicy, trzecia wydała się za fornala w dużym i bogatym folwarku. Dziewiętnastoletni syn, Teodor, popróbowawszy różnego losu wrócił właśnie ze świata do domu i pomagał ojcu w kuźni. Siedemnastoletnia Naścia przyuczała młodszą o dwa lata Marysię do roboty domowej i obrządzania żywego inwentarza, mieli bowiem krowę, świniaka i trochę drobiu. Ale Naścia chodziła też i do robót polnych, a tego roku, w którym powrócił Teodor, zgodziła się do Tomyskich na lato, czyli na czas pobytu małych Wochelskich. Wronowa się już starzała, Katarzyna była coraz bardziej zaprzątnięta źle, mimo wszystkie jej trudy, stojącymi sprawami Wrombczyna, a przy pięciorgu dzieciach zawsze było w domu więcej roboty. Naścia zgodzona została na koszt i propozycję Wochelskich, którzy chcieli ją potem zabrać ze sobą do Kalisza. Popiołkowie nie bardzo byli za tym, ale dziewczyna była ciekawa miasta, świata i ludzi, a że znała od dziecka Tomyskich i Wochelskich, więc przystała z ochotą mówiąc, że nie będzie przecież u obcych. Dziewięcioletni Józef Tomyski i o rok starsza Ewa Wochelska mieli od września iść do szkół. Obie pary rodziców zdecydowały, że wobec tego wszystkim dzieciom należą się specjalnie długie wakacje, i Matylda przywiozła swoją trójkę do Wrombczyna już na pierwszego czerwca. Ewę rodzice zamierzali posyłać na prywatną pensję, podobno bardzo dobrą; po niejakim namyśle zdecydowano, że i Józek pójdzie do gimnazjum filologicznego w Kaliszu, a mieszkał będzie u wujostwa; w zamian za to Ludwiś i Janek mieli pozostać przez zimę u Tomyskich. Tak wymieniano się dziećmi tyleż ze względu na towarzystwo dla Joasi, co aby wskrzesić tę wielką bliskość, jaka była niegdyś między Ildzią i Kachną, przyćminą teraz mgiełką niejednakowych losów. O egzaminy nie było żadnych obaw, dzieci zdadzą je w końcu sierpnia. Oboje byli doskonale przygotowani, Józek wchłonął całą wiedzę posiadaną przez radziejowskiego nauczyciela, z ojcem zaś przerobił arytmetyki więcej, niż było potrzeba, a nadto początki języków starożytnych oraz niemieckiego i francuskiego, których Rafał uczył się sam od lat w nadziei, że kiedyś wyjedzie za granicę. Ewka ucząca się w tak zwanym "komplecie" z kilku znajomymi dziewczynkami była, wyjąwszy języki starożytne, nie mniej zaawansowana. Wyobrażenia Naści o życiu towarzyskim były tego rodzaju, że wkrótce po przybyciu Wochelskich - a była to niedziela - postanowiła wszystkie dzieci zaprezentować swoim rodzicom. - Chodźcie, dzieci, chodźcie - rzekła - pójdziemy z wizytą. Ewa i Józek przerzucili się wzrokiem, niepewni, czy słowo "dzieci" może stosować się do nich; z drugiej strony jednak "wizyty" składają sobie tylko dorośli. Poszli więc ociągając się, podczas gdy Joasia i Ludwiś biegli w podskokach naprzód, a Janek trzymał się jeszcze Naści. Dzieci znały dobrze tę chałupinę, gdzie z jednej - własnej, niedawno pobielonej - strony mieszkali Popiołkowie, a z drugiej - dworskiej - pastuch z rodziną. Ale nigdy nie były u kowalów, choć, owszem, często bywały w kuźni albo bawiły się przed kuźnią z dziećmi folwarcznymi, które były tu jedynym ich rówieśnym towarzystwem. Józef nazywał to "zabawami u stóp wulkanu", gdyż kuźnia była dla niego niby wulkanicznym obrazem, strasznym i lubym jednocześnie ze swym wiecznie płonącym ogniem, z tryskaniem iskier, z purpurowymi błyskami rozgrzanego żelaza i hałasami młota. Popiołka Józek nazywał Vulcanusem, objaśniając Ewie, że to był starożytny bóg ognia podziemnego, a także patron kowali, gdyż był właśnie boskim kowalem. Izba, do której dzieci weszły, miała gliniane klepisko, czysto zamiecione i gładkie, statki kuchenne i sprzęty - czysto wyszorowane, czyste były i ściany, a ich biel odbijała jaskrawo od poczerniałych belek drewnianego pułapu. Dzieciom, które znały wnętrza czworaków, stancja ta wydawała się bogata i wspaniała, może także dlatego, że była oświetlona blaskiem zbliżającego się ku zachodowi słońca. Kowalowa była to wysoka, tęga kobieta z dużą twarzą o jasnych, trochę podpuchniętych oczach, poważną, lecz dobroduszną. Uśmiech tej poważnej twarzy był promienny i zmuszał do uśmiechania się z nią razem. Przywitała dzieci uprzejmie i poczęstowała je chlebem z powidłami. - Prawda, że u nas ładnie? - pytała niespokojnie Naścia. - To nie u wszystkich tak. To tylko nasza mama taka czyściocha. - Czyściocha - powtórzył Józek jak echo i wszyscy się roześmieli. Kowal, szczupły, niewysoki człowiek o zapadłych policzkach i twarzy ogolonej zwyczajem wrombczyńskich ludzi, oczy miał siwe, cokolwiek od ognia przekrwione, patrzył nimi bystro i surowo spod siwiejących krzaczastych brwi, ale uśmiechał się figlarnie. Figlarnie też wziął na kolana Janka i zapytaŁ: - Wiesz, co to kowal? Ano zobacz. I stukając zgiętym palcem w obcasik jego pantofla zagadał rytmicznie: Kowalu! Kowalu! Podkuj mi butki,@ poczekaj, mospanie, aż węgla dostanę.@ Puk_puk! Puk_puk!@ Janek poczerwieniał, czując się już za dużym na tę zabawę, a Joasia ze strachem patrzyła na Ludwika, czy się nie wygada, że oni to już znają. A Ludwik nic innego nie miał na myśli i od razu wykrzyknął: - E, tam! Nasz tatuś umie tak samo! - A gdzie Marysia? Gdzie Teodor? - Naścia była zawiedziona, że nie całą rodzinę zastała w domu. - Marysia poszła po krowę, bo to już niedługo będą pędzić z pastwiska. Trzeba przygnać do domu i wydoić - powiadomiła Popiołkowa. - A Teodor... A Teodor wszedł przy tych słowach i stanął pośrodku izby. - Rany Boskie, Nastka! - zawołał. - Ty już masz tyle dzieci? Głos Teodora był nadzwyczaj przyjemny, oczy wielkie i bardzo niebieskie, a niedbale na szyję zarzucony szalik był też bardzo niebieski. Józek i Ewa patrzyli zdziwieni, bo nikt na wsi nie nosił - i to latem - takiego szalika, a w dodatku takiego niebieskiego jak oczy. Teodor śmiał się promiennie jak matka i figlarnie jak ojciec, ale widać prędko sprzykrzyło mu się w izbie, bo nagle rzekł: - Co te dzieci tak trzymacie w mieszkaniu, mama? Chodźcie na dwór, ptaszkowie, to wam pokażę sztukę. Matusia, gdzie jest moja pamiątka? - Ptaszkowie - powtórzył jak echo Józek. - Teoś to zawsze coś wymyśli - uśmiechnęła się promiennie kowalowa. - Już mi chcesz zabrać gości. - A chcę - odparł z pieszczotliwym zuchwalstwem Teodor. - I wy, matusia, też byście lepiej wyszli na powietrze. To zdrowo. - Ja i tak muszę już z dziećmi do domu - wtrąciła Nastka. - Szkoda, że Marysia na nas nie poczekała. - A gdzie moja pamiątka? - powtórzył Teodor. Matka wydobyła z kąta dosyć wysoki kijek z korą tak powycinaną, że składał się jakby z pierścieni brunatnych i białożółtawych. Wyszli przed chałupę, Teodor podrzucił wysoko swój pstry kijek, złapał go zręcznie wpół prawą ręką, przyłożył do tej ręki lewą i tak na przemian przekładając ręce jedna nad drugą zaczął śpiewać na tęskną nutę do taktu tym przekładanym rękom: Wieczór nie wieczór, wieczór nie wieczór,@ weź, babo, kaczora, przybliżaj wieczora...@ Kiedy doszedł do końca kijka, spytał: - Wiecie wy, co to takiego? To jest mój kijek pastuszy. Jak ja byłem mały i pasałem krowy na wrombczyńskiej wiosce... oj, żebyście wiedzieli, co taki pastuszek wycierpi na ugorze ze swymi bydlakami! W powszedni dzień to jeszcze pół biedy, zawsze ludzie po polu się kręcą, ale w niedzielę to już mały człowiek zostaje sam. Wiele to razy podrzucałem tak ten mój kijek i przekładałem tak na nim ręce śpiewający: "Wieczór nie wieczór..." Jak doszedłem do końca kijka, to miało znaczyć, że prędko wieczór. Nieraz to i ze sto razy tak podrzucałem ten kijek, a wieczór nie przychodził. Tak się wprawiłem, że go łapałem za sam koniec. To mniej było rzucania, a dłużej przekładania... Młodsze dzieci nuż w prośby, że popróbują tej sztuki, ale nie udawało im się złapać kijka w powietrzu. Ewka i Józek patrzyli jak urzeczeni. - Odprowadzę was - powiedział w końcu Teodor i pozwolił Ludwisiowi bawić się kijkiem. Ewka i Józek zwolnili kroku nie odrywając oczu od Teodora, który kroczył przed nimi prowadząc za rękę Joasię i utykając na jedną nogę. Ludwiś hasał na pstrym kijku jak na pstrym koniu, a Janek biegł przy nim usiłując też dorwać się do nieoczekiwanej zabawki. - Patrz - szepnął Józek do Ewy. - On kuleje. - Nie mów o tym - zgromiła go Ewa. - Może się skaleczył. A po chwili stwierdziła: - On jest olśniewający. - Nie o to idzie. Naścia mówiła, że on pomaga w kuźni. Że też kowal. - Jak to nie idzie o to, kiedy idzie! On jest olśniewający. - Nie może być Vulcanusem, bo to już Popiołek... Zresztą wulkany to wszystkie góry ogniste. A on jest jeden. On jest Hefajstos. Od Hefajstosa się zaczęło, to jest prawdziwy bóg ognia. Podziemnego i niebieskiego. Błyskawic! Grecki syn Zeusa. - Tak pleciesz, Józek, że naprawdę... Ten Wulkan był paskudny i Hefajstos też pewno brzydki. A Teodor... - Ale kuleje. To jest kowalski znak boskości. Wiesz, nie będę już nazywał jego ojca Vulcanusem. On nie jest kulawy. - Teodor to Teodor. Mój tatuś ma na drugie imię Teodor. I mówił, że to też greckie. I że to znaczy "od Boga dany". - Ja mam też imię. I ty. A mówimy do siebie Agaton i Eulalia. - Cicho byś był. To sekret. Teodor nagle przystanął. Ewa i Józek zamilkli. Usłyszeli, jak zwrócił się do Ludwisia: - Teraz oddaj ładnie mój kijek. To pamiątka. Ludwiś zachmurzył się: - E, tam. Zwyczajny kijek. W Kaliszu wszyscy takie mają. Teodor pomachał ręką i odszedł w stronę podwórza. Lecz po chwili obejrzał się na Józka i Ewę, a gdy młodsi z Naścią weszli już w ogrod, zawołał: - Przyjdzie jutro do kuźni, to wam coś powiem. - Kiedy? - krzyknęli chciwie. - A tak o tej godzinie... Z trudem wytrzymali do popołudnia i przyszli na spory kęs czasu przed zachodem słońca. Robota w kuźni jeszcze trwała, widzieli Teodora, jak uwijał się, nagi do pasa, w samych tylko spodniach, co ich oszołomiło, stary kowal nigdy się tak nie rozbierał przy pracy, a i teraz kuł w szarawej koszuli zrzuciwszy tylko spencerek. Józka i Ewę orgarnęło nie znane im wielkie onieśmielenie i nie weszli do kuźni, choć nieraz w niej bywali, a nawet próbowali "dmuchać miechem" rozżarzającym ognisko. Usiedli na stosie kamieni wyorywanych z pól i tu składanych. Czekali w milczeniu i z napięciem, trwożąc się, czy Teodor z nich wczoraj nie zażartował. Bo spojrzał na nich kilka razy, ale tak, jakby ich nie widział lub nie poznawał. - Nawet Vulcanus nas nie widzi - mruknął ponuro Józek. Teodor jednak po niejakim czasie wciągnął koszulę i kurtkę, zarzucił na szyję swój niebieski szalik i wyszedł przed kuźnię. - Już was tu przyniosło? - udał, że ich dopiero spostrzega. - Słuchajcie - wskazał na gęstwinę krzaków koło kuźni. - Jaki to ptaszek śpiewa? - No, słowik. Słowik - rzekli jedno po drugim, znów niepewni, czy to nie jakie kpiny. - A czyście słyszeli kiedy, co te ptaszki wyrabiają rano przede dniem? Chcecie, to was jutro skoro świt obudzę i pójdziemy posłuchać. To jest muzyka! Zapukam w okiennicę. Tylko musicie powiedzieć, w którą. I prędko wstawać. Skwapliwie udzielili łatwych objaśnień. Zapuka w ostatnie okno frontowe, od strony, gdzie rosną bzy. Nie spodziewali się aż tak wielkiego szczęścia. Nie słyszeli, co mówi do nich stary kowal, uszy mieli tylko dla Teodora, który zapytał jeszcze: - Jak was wołają? Józek i Ewka? To ładnie. Na wsi to mówią "Józka". Jak do dziewczyny - roześmiał się i odszedł. W powrotnej drodze do domu Ewa rzekła: - Wiesz, jak ja go sobie zawsze nazywam? Todro. - Todro? Wspaniale. Zgadzam się - ustąpił wielkodusznie Józek. I natychmiast się cofnął: - To na głośno, a po cichu będę myślał o nim: Todro_hefajstos Piękny. Jak jest bogiem, to mógł się zmienić z brzydala na ślicznego. - On nie jest bogiem podziemnym. Błyskawic, no to jeszcze... Ale on nie jest bogiem. - Nie jest - zgodził się Józek. - Odbożyłem go. Żeby nam czasem nie zniknął. I raptem oboje zawołali do siebie głosem wyższym o parę tonów od ich zwykłego głosu: - A_go! La_lia! Co było zdrobnieniem przybranych imion - Agaton i Eulalia - używanym w tej wysokiej tonacji w szczególnie szczęśliwych okolicznościach życia. Ewa za nic na świecie nie przyznałaby się, że jak jest we Wrombczynie, to nieraz budzi się przed świtem, uchyla okiennice i słucha rannego śpiewu ptaków. Niech Todro myśli, że on ją dopiero z tym zapozna. Zresztą słuchać tego na dworze i z Teodorem to będzie zupełnie coś innego. Ale umówić się to rzecz najmniejsza. Teraz trzeba było jeszcze zawiadomić rodziców Józka i uprosić Joasię, żeby przez tę noc spała na łóżku Józka z młodszymi chłopcami; tym razem Ewa musi być z Józkiem. Co prawda Joasię chętnie by wzięli z sobą, lecz Teodor nic o niej nie wspominał, może byłby niezadowolony? - Joasia łatwo się zaziębia; nie może wyjść tak rano. Mama by jej na pewno nie pozwoliła - zawyrokował wreszcie Józek. Z Joasią się udało. Bardzo kochała brata, a uwielbiała Ewę; była dumna, że ją wtajemniczyli w tak wielką swoją przygodę i jak tylko Ludwik i Janek zasnęli, przeszła cichaczem do pokoju chłopców; Lecz potem długo w noc płakała, choć Józek i Ewa przysięgli, że nigdy jej nie zapomną tej przysługi. A oni czuli się niewyraźnie, bo Todro pewno byłby zadowolony, przecież w niedzielę prowadził Joasię za rękę i może tego właśnie bali się znów zobaczyć? W dodatku rodzicom nie byli w stanie nic powiedzieć, choć dotąd każde z nich opowiadało swym rodzicom o wszystkim, co ich spotkało, a nawet co im się śniło. Teraz rodzice zaczęli ich nagle krępować, a nawet jakby im przeszkadzać. Wyjdą po cichu oknem, może wrócą niedługo i nikt nie zauważy. A jeśli Katula (tak nazywali Katarzynę, aby uniknąć ciągłego "mama_ciocia") się zbudzi, powiedzą wszystko w ostatniej chwili przed wyjściem. Obiecali sobie, że wcale nie będą spać tej nocy, żeby nie przegapić Todrowego stukania, po czym natychmiast zasnęli i spali jak zabici. Zbudziła się Katarzyna i ścierpła usłyszawszy stukanie w okno jadalni, gdzie spały Ewa i Joasia. - Coś się stało w podwórzu. Krowa padła albo złodzieje wyprowadzili konie... Może pożar... - migało jej po głowie, gdy szukała po ciemku zapałek i przyodzienia. - I po co stukają do dzieci? Tylko pobudzą. Przecież wiedzą, gdzie śpię. Minęła pokój chłopców i osłaniając świecę ręką otworzyła okno i okiennicę. Gdy wyszło na jaw, że to właśnie dzieci mają być obudzone, stropiła się patrząc na błyszczące od płomyka świecy niebieskie oczy i na niebieski szalik Teodora. Kiedy powiedział, że Józek i Ewcia mają z nim iść w pole posłuchać, jak o świcie śpiewają ptaki, zdziwiła się tak niezmiernie, że nie znalazła na to odpowiedzi. Dzieci już się zerwały i Katarzyna oniemiała do reszty ujrzawszy, jak z jednej z kanap wstaje Józek zamiast Joasi. Ewa jąkając się coś mówiła, ale nie było sensu budzić całego domu. Po cichu Katarzyna otworzyła im drzwi na ganek. Po wyjściu na dwór okazało się, że noc jest niepogodna. Było bardzo cicho i ciepło, lecz padał drobny deszcz, tak drobny, że go nawet nie było słychać. - Pada - stwierdził Teodor - wzięliście jakie kapoty? Nie, nie wzięli. Katula dała im płaszczyki, ale zrzucili je kryjomo w ciemnej sieni. Teodor nigdy nie nosił żadnego płaszcza. - No, to nic. Jak zobaczyłem, że kropi, to wziąłem płachty. Okryjemy się. Dzieci ledwo widziały Teodora, tak jeszcze było ciemno. Szły chwyciwszy się za ręce, serca im biły mocno, wsłuchiwały się w nierówny krok Teodora. - Myślałem - odezwał się po chwili jego głos - że wam nie dadzą iść w niepogodę. A te ptaszki, to, wiecie, najładniej śpiewają w deszcz. A jeszcze lepiej, to po deszczu. No, może ustanie. Ranny deszcz i babi płacz prędko przechodzą. - Ranny deszcz i... co? - chciwie zapytał Józio. Teodor zaśmiał się i powiedział: - Ty jeszcze nie wiesz, co to jest babi płacz. Poszli aż na ugór, mający z jednej strony olszynę, śród której płynęła rzeczułka zwana "strugą", a z drugiej łączący się z polami dojrzewających zbóż. Zaczynało szarzeć i widać już było ciemne pasmo zarośli nad wodą. W zaroślach kląskał słowik, a z daleka ze zboża słychać było przepiórkę. Usiedli na rozesłanej płachcie pod tą gruszą, gdzie ziemia nie namokła jeszcze od deszczu, a drugą płachtą się okryli. Zarośla były coraz wyraźniejsze, ale jeszcze nie miały barw. Na wschodzie chmurne niebo cokolwiek pojaśniało i odezwała się kukułka mocnym, niskim, jak gdyby ludzkim głosem. Po chwili coś dźwięknęło cichutko, jak potrącone szkiełko, i zaraz w wielu miejscach zaczęło tak samo dźwięczeć. Tu i owdzie zagwizdał tęgim głosem kos, rozgwizdały się wilgi i wysoko pod niebem zaczęły dzwonić skowronki. A potem już nie można było rozróżnić poszczególnych śpiewaków. Całe powietrze grało, piskało, gwizdało, dzwoniło, szczebiotało, a nawet bębniło głosami dudków i bekasów. Siła tego śpiewu, nie zagłuszonego jeszcze żadnym odgłosem dziennego życia, była tak wielka, że brzmiał niby potężna orkiestra łącząca wszystkie głosy w rzadkiej piękności harmonię. Niebo na wschodzie zrobiło się malinowoczerwone, a koncert wciąż przybierał na sile, jakby istotnie śpiewał "żywioł wszelki, kiedy ranne wstają zorze". Deszcz ustał. - Już nie pada - pierwszy zauważył to szeptem Teodor. - Mówiłem wam, że po deszczu najmocniej śpiewają. Jakby się upiły. Dzieci nie śmiały nawet szeptać. Siedziały obejmując splecionymi rękoma zgięte kolana i patrzyły nieruchomo przed siebie, przepełnione muzyką i obecnością Teodora. Śpiewna uroczystość przyrody trwała blisko godzinę. Potem nastał już biały dzień, chmury zaczęły rzednąć, podnosić się ku górze, nabierać kulistych kształtów, złocić się i bielić na okrąglejących brzegach, między którymi ukazywał się błękit, niebieski jak oczy Teodora. Ptaki odzywały się nadal, ale to już nie był wielki chorał zalewający niebo i ziemię istnymi falami potężnych dźwięków. Głosy ptaków już jakby nie śpiewały, lecz nawoływały się i rozmawiały wesoło o sprawach nadchodzącego dnia. Ranek był mokry, pachnący i wilgotnie kolorowy. Teodor wetchnął głęboko wonnego powietrza i powiedział: - Mój Boże, jak ja pasałem bydło, to mi się przykrzyło nawet i z ptaszkami. Tylkom czekał, kiedy już można krowy pędzić do domu. A potem, jakem się uczył u szewca, ciągle w zamknięciu i jeszcze w mieście, rany boskie, jak mi było tęskno za tym ptactwem. Nieraz to sobie snu pożałuję, wykradnę się przede dniem i za miasteczko, do gaju... Różne muzyki słyszałem, ale takiej to nikt nie zagra. Jakby tym ptakom aniołowie gardła stroili, a rosa je płukała. A w maju!...Niech się jeszcze trafi maj przeokropny, to w tej wilgoci dopiero im się śpiewa! Józek nastawił ucha wpatrzony w Teodora, a Ewa zapytała: - Teodor uczył się na szewca? Teodor to chyba wszystko umie. - A gdzie Teodor... gdzie ty... pasałeś bydło? - Józek zająknął się od tego przejścia na "ty". - Nie wszystko umiem, ale różne rzemiosła to tak. U kogo pasałem bydło? U mojej ciotki na wrombczyńskiej wiosce. Moi wujowie to byli bogaci gospodarze. Bogaci? Gdzie tam bogaci. Tyle że tych morgów mieli a mieli i jeszcze dokupowali, aż się zapożyczyli, a teraz do końca życia z tego długu nie wyjdą. Co po morgach, jak ludzie ciemne, nie znają sposobów, żeby plony duże wyciągnąć. Ale co ja wam będę mówił, wy jeszcze tego nie rozumiecie. - My rozumiemy - zapewnili błagalnym dwugłosem. - Moi tatusiowie - oznajmił jeszcze Teodor - to są piśmienni i przez to dwie siostry za kształconych ludzi nam się wydały. Ale to na wsi rzadkość. Ludzie są ciemne - powtórzył, a po chwili zawołał nagle: - Kuźnia! - i nie żegnając się odszedł przerzuciwszy sobie płachty przez ramię. Ewa i Józek patrzyli, jak szedł utykając i podśpiewując: "Przyjdźże do mnie raz, da i raz...". - Nie patrz na jego nogę - mruknęła Ewa. - Dlaczego? Mnie się to tak podoba... Słyszałaś, jak on mówi? Ma tyle ślicznych słów. Mówi: "przeokropny maj". Albo że ptakom aniołowie gardła stroili. Tu Józek porzucił raptem Ewę, wysunął się naprzód i szedł sam, z lekka utykając i nucąc w takt rozmyślnie potykających się kroków: - To_dro, Teo_dro! To_dro, Teo_dro! Ewa nie miała jakoś żalu, że Józek ją porzucił, chciała być sama z myślami o Teodorze. - Jeszcze choćby z raz iść tak z nim na posłuchanie ptaków. Nie, pewno nie byłoby już tak cudownie. I ptaki niedługo przestaną już tak szalenie śpiewać. Najwięcej śpiewają w maju. I Todro mówi, że w tej majowej wilgoci... W maju to i nad wieczorem tak śpiewają, nawet w parku w Kaliszu. Ale tak jak dzisiaj to jeszcze nigdy... To była najszczęśliwsza chwila w życiu. Czy będzie jeszcze na co czekać? Józek to wszystko słyszy i wszystko widzi, i wszystko zapamięta. A ja to najwięcej widzę, a co słyszę, to prędko zapomnę, a co widzę, to nigdy. Czy można by namalować śpiew ptaków? Nie, przepadło... Todro mówi, że nawet zagrać tego nikt nie potrafi... A ja to widzę... Ale widziała tylko kreski, błyski i kolorowe plamki. Rozdział 3~ Edukacja Joasia nie była tego lata szczęśliwa, a za najsmutniejszy dzień swego życia uważała ten, w którym Ewa i Józek nie wzięli jej na słuchanie koncertu ptaków z Teodorem. Niestety, podobne dnie miały się odtąd powtarzać. Dawniej Ewa i Józek brali ją chętnie ze sobą, dokądkolwiek ich fantazja poniosła. Wtajemniczali ją nawet w niektóre swoje sekrety, i tak nazywała swoją mamę Katula, ojca zaś - Fidelio - żeby, jak się to już wspomniało, nie przeskakiwać wciąż w rozmowie z taty na wujka, z mamy na ciocię (nazwę Fidelio wymyślił Józek i na razie był przekonany, że ją rzeczywiście wymyślił, gdyż nie wiedział, że istnieje w tytule opery Beethovena). Teraz to wszystko się zmieniło. Ewa i Józek znikali gdzieś we dwoje, włóczyli się jak oczarowani za Teodorem albo z nim dokądś chodzili, albo czekali na niego koło kuźni. I pochmurnieli, gdy Katula pytała: "No, cóż ten wasz nadzwyczajny Teodor?", lub widząc ich wymykających się po podwieczorku, mówiła: "Dokąd się tak spieszycie? Nie ucieknie wam ta ukochana kuźnia", na co odpowiadali milczeniem, nawet cokolwiek nieprzyjaznym. Joasi pozostawały jeszcze godziny, w które Ewa rysowała i malowała, a Józek wpisywał coś do brulionu oprawnego w czarną ceratę. Temu Joasia towarzyszyła naśladując ich, a po trosze ulegając własnym skłonnościom. Lecz gdy raz narysowała piejącego koguta i pobiegła do warsztatu w ogrodzie, żeby pokazać go ojcu, Rafał, zajęty projektem zaprowadzenia na folwarku elektryczności, spojrzał z roztargnieniem i powiedział: - No, ślicznie. Ale to chyba nie ty sama? Pewno ci Ewa pomagała? Czy może od niej przerysowałaś? Joasia uciekła pędem, podarła rysunek, rozpłakała się, gdyż była skora do płaczu, i odtąd przestała rysować, choć nie brakło jej zachęty od strony Ewy, której ten kogut niezmiernie się podobał. "Słyszę prawie - mówiła - jak pieje". I pytała, co się z nim stało. Innym razem Joasia spróbowała umiejętności pisania. W pocie czoła pokonując trudności tej świeżo nabytej sztuki ułożyła opowiadanie o tym, jak byli u kowalów, poznali Teodora i usłyszeli historię pstrego kijka. Nie Józek ani Ewa - lecz ona właśnie to zrobiła. I znów pobiegła z tym do ojca, przecież mówił zawsze: "Joańcia, moja ulubiona". I Rafał_fidelio znów powiedział: "Bardzo zajmujące, pisz tak dalej. Ale czy to ty sama? Józio ci nie pomagał?" Tym razem zdołała zaprotestować: "Nikt mi nie pomagał. Oni nawet nie wiedzą..." Ale zniszczyła i ten swój utwór. I przestała się ubiegać o towarzystwo brata i Ewy, a zbliżyła się do Ludwika i Janka, umiejących wymyślać podniecające zabawy, jak na przykład włażenie na drzewa; zaprzyjaźniła się też z Naścią, która umiała ciekawie opowiadać i z ciekawością opowiadań Joasi słuchać, okazywała jej też więcej czułości niż innym dzieciom, choć ze wszystkimi żyła dobrze, gdyż to należało do jej usposobienia. Joasia miała szare oczy ojca i jego wijące się włosy, a jednak nie była podobna ani do rodziców, ani do brata. Włosy jej były ciemniejsze niż u kogokolwiek z rodziny i obcięte po tyfusie, jaki przeszła zeszłego roku, w krótką czuprynkę. Z czarnymi prawie puklami, przyciętymi w grzywkę nad ładnym, stromym czołem, ze śniadą bez rumieńca twarzyczką i cienkim noskiem wyglądała na włoskiego chłopca, jak mówił Rafał pyszniąc się oryginalną urodą jedynaczki. Lecz Naścia nigdy Włochów, nawet i na obrazkach, nie widziała, chwyciwszy więc któregoś dnia Joasię w objęcia wykrzyknęła żartami: - Czyjaś ty jest, Joańcia? Tyś chyba nie tatusia i nie mamusi, boś takie Cyganiątko! Ludwiś usłyszał to, a że lubił się drażnić i dokuczać, wołał więc na Joasię: - Joanka, Cyganka, idź kozy paść! Nawet mały Janek, dziecko łagodne i ciche, z niewinnym okrucieństwem powtarzał słowa, co brzmiały jak przezwisko: - Joanka jest Cyganka. Po kilku dniach ta zabawa poszła w niepamięć zostawiwszy jednak bolesny ślad w uraźliwym sercu Joasi. A może jej zażyłość z młodszymi chłopcami pomimo wszystko była duża, zwierzyła się pewnego dnia Ludwisiowi: - Wiesz mnie się zdaje - szeptała ukrywszy się z nim w gęstwinie krzaków bzu - że ja nie jestem dzieckiem tatusia i mamusi. Mnie ktoś podrzucił i nikt mnie w domu nie kocha. Jak dorosnę, to pójdę w świat i... poświęcę się... - Wodą święconą? - Nie, jaki ty jesteś... Poświęcę się, to znaczy... no, zrobię coś takiego, że ani Józio, ani Ewka... takiego... takiego wielkiego, że wszyscy będą mnie kochać i będą mnie tak żałować, bo ja zgi... gi... nę... - rozpłakała się. - Jak to? Umrzesz? Nie płacz, tylko mów - zniecierpliwił się Ludwik. - Umrzesz? - Umrę... strasznie um... rę... - Kiedy? Obojętne zainteresowanie Ludwisia przeraziło Joankę. Przestała płakać i poprosiła błagalnie, żeby nigdy nikomu o tym nie mówił, kazała mu nawet przysięgać, że wiernie dochowa tajemnicy. Ewa i Józek, zaprzątnięci Teodorem, wyłączyli się z życia domu tak dalece, że nic nie wiedzieli o przejściach Joasi, którym niejako sami dali początek. Otrzeźwienie przyszło niebawem i było przykre. Ludwiś daleki od jakiejkolwiek poczciwości, wygadał się z tajemnicą Joasi, i to w obecności Teodora. Zdarzyło się to w jeden z rzadkich już teraz dni, kiedy i młodsze dzieci przyszły z Naścią do kuźni, koło której starsze siedziały już na rozgrzanych upałem kamieniach, a Teodor obmywał się z sadzy nad beczką pełną wody. Joasia osłupiała pod tym nowym spadłym na nią ciosem tak, że nie mogła się nawet rozpłakać, a Ewa popadła w gniew nie tylko z powodu Joasi, ale i wstydząc się za Ludwisia. - Jesteś zły chłopak! - wykrzyknęła. - Joasia naopowiadała ci bajek, chciała cię wypróbować, czy umiesz dotrzymać tajemnicy. A ty co? Może jeszcze sam uwierzyłeś? Nie jesteś nawet chłopak! Baba_plotkarka, nie mężczyzna! Zielone oczy Józka - oczy Ildzi i Kachny - zwęziły się złowrogo. - Joasia urodziła się tatusiowi i mamusi. Miałem wtedy dwa lata i doskonale pamiętam - powiedział lodowato. - Że Naścia nazwała ją Cyganką? To nic złego. Cyganki są bardzo ładne. I Cyganie. Widziałem nieraz Cyganów i chciałbym być podobny do Cygana. A ty, Ludwik, może chcesz dostać lanie, co? I chłopcy już się brali do bicia, ale Teodor ich rozdzielił. W największą rozpacz wpadła Naścia. - Ile to człowiek złego narobi, chociaż nie chce - zabiadała. - Ja bym tej ślicznej Joańci nieba chciała przychylić i takiem się jej przysłużyła! Czy ja wiedziała, że ona tak się przejmie? Wymyśliło sobie niebożątko, że ją Cyganki podrzuciły! - Nastka, coś ty? Dzieci same ze siebie zawdy coś wymyślają. Jak ja byłem mały, to też takie różności chodziły mi po głowie, wcale niepodobne do prawdy. Ludwiś zemknął, Janek całował Joasię i płakał. - Nie dam nic mówić na Joankę - powtarzał. - Nie dam nic na Joasię! Ewa i Józek wzięli ją za ręce i poprowadzili do domu z mętnym poczuciem winy i z lękiem, że się zaraz rozpłacze. Ale pochmurne oczy Joasi uśmiechały się ze słodyczą, bo w nieszczęściu okazało się tyle szczęścia. Ewa i Józek nie pożegnali się nawet z Teodorem, trzymali ją za ręce i rozmawiali z nią jak dawniej. Dom stał się znowu domem, ale miało to i niewygodną stronę, bo cała sprawa wytoczyła się ponownie przy kolacji wobec rodziców. Dzieci po prostu nie wytrzymały naporu wzruszeń. Słuchając ich bezładnej, trochę kłótliwej gadaniny, Katarzyna odezwała się wreszcie z ubolewaniem: - Dzieci, dzieci... Znowu jakaś niezgoda! Żebyście wiedziały... - Oho - przerwał Ludwiś odzyskując zuchwałość - zaraz się zacznie, jak się Ildzia i Kachna kochały. - Milcz! - powiedział gniewnie Rafał, a gdy wstano od stołu, pouczył cichaczem Naścię: - Ona jest bardzo wrażliwa i nerwowa, Joańcia. Przy niej trzeba trochę uważać z każdym sło... e, tego, słowem - zająknął się, jakby przypomniawszy sobie, że sam tu nie bywał dość uważny. Wtem wszyscy popadli w popłoch i Katarzyna krzyknęła: - A ten znów co wyprawia! Rozgorączkowany dziwnym przebiegiem wieczoru mały Janek zrzucał z siebie ubranko, zrzucał bieliznę i w okamgnieniu stał już na środku pokoju całkiem nagi. Zmysłowe, ale wstydliwe i nieśmiałe dziecko, zapomniane po trosze w pasjonującej wszystkich sprawie, zdawało się chcieć zabłysnąć czymś gwałtownym, niepowszednim i równie gorszącym jak niedyskrecja Ludwisia. I zabłysnął. - Król powiedział: Ależ to dziecię jest nagie - zaśmiał się Rafał. Ewa patrzyła z zachwytem na nieskazitelne kształty dziecięcego ciała jarzące się w mieszanym świetle rumianej zorzy za oknem i lampy naftowej w pokoju. Joasia zasłoniła Janka rozkrzyżowując obronnym gestem ręce. Naścia szybko nakładała mu nocną koszulę. Wkrótce potem Ewa i Józek także zostali ugodzeni. Teodor porzucił kuźnię ojca! Bonifacy Popiołek nie był majstrem, nie mógł syna wyzwolić na czeladnika. Teodor zgodził się do kuźni daleko za Radziejowem, ze wszystkim się tam wyprowadzał, bo i mieszkać miał u tamtejszego kowala. Na ostatni wieczór przed kuźnią szli pełni smutnych, ale i miłych przeczuć, bo może w takiej chwili zajdzie coś, czego jeszcze nie było? "Może na pożegnanie Todro mnie pocałuje?" - marzyło każde z nich z osobna. Nie odmówili Joasi, gdy zapytała, czy może się też pożegnać z Teodorem. Uczucia ich tak się splątały, że prawdę mówiąc każde z nich pragnęło w ten dzień rozstania być chwilę sam na sam z Teodorem. Lecz skoro działo się tak, że przeżywali te uniesienia razem, a i teraz idą we dwoje, to niech już idzie i Joasia. Tym bardziej że po "zdradzie" Ludwika nie mieli serca odmawiać czegokolwiek Joasi. Kuźnia była zamknięta, Popiołkowie w domu szykowali pożegnanie dla syna, dzieci wiedziały, że i Naścia tam poszła. Ewa i Józek byli z Teodorem umówieni i, oczywiście, spodziewali się go zastać samego. Tymczasem nie był sam. Siedział na pniu ściętej topoli od dawna tu leżącym i służącym za ławę tym, co czekali na okucie konia czy inną "naprędce" robotę. A przy nim siedział ktoś obcy, zdaje się, że ktoś z Wrombczyna Włościańskiego, Józkowi zamigotało nawet w pamięci jakieś nazwisko - Skorek czy Skobryk; natychmiast nazwał go w myśli skorpionem, bo właśnie czytał o jadowitych skorpionach, a ten obcy wydawał mu się szkaradnie jadowitym już przez to samo, że tu był. I śmiał nie być obcym dla Teodora, widać było między nimi przyjacielską zażyłość, śmieli się w głośnej rozmowie, a podchodząc dzieci usłyszały, jak Obcy rzekł: - Teoś, idą twoje Tomyszczaki z tego dziadkowego dworu! Ku tym większemu pomieszaniu Józka i Ewki ów Obcy trzymał Teodora wpół jak dziewczynę. Zatrzymali się wszyscy troje rozgoryczeni usłyszanymi słowami, ale Teodor promienny i serdeczny zawołał ku nim poprawiając niebieski szalik, który był świeżo wyprany: - Nie bójcie się, dzieci! Przywitajcie się, to mój przyjaciel, za maleńkości był czas, żeśma krowy razem pasali i różne tam psoty z nudów się wyprawiało. Znów się zaśmieli, lecz Obcy odjął wreszcie rękę opasującą Teodora i zapalił papierosa. Zaczęła się rozmowa, głównie o szkole, do której Ewka i Józek mieli już tak niedługo jechać, o nauce, o książkach. Teodor ciekaw był tych rzeczy, a i sam niejedno miał o tym do powiedzenia. Dzieci nie czuły się swobodnie i odzywały się półsłówkami, za to Teodor opowiadał wspanialej i obficiej niż kiedykolwiek, jakby obecność nie znannego dzieciom przyjeciela dodawała mu natchnienia i polotu. - Wy moglibyście się dużo w domu nauczyć - poprawił - późno was dają do szkoły. Ale ja nie miałem i ośmiu lat, jak mnie ojciec zaprowadził do nauczyciela do szkoły w Starym Radziejowie. Chciwy nauki to ja byłem, ale najwięcej to nas po rusku uczyli, tak że na drugą zimę tom już lepiej po rusku czytał i pisał jak po polsku. Synek tego nauczyciela - Wicuś mu było - chował gołębie, to mu z domu przyniosę dla tych gołąbków garstkę pszenicy albo grochu i nic tylko o książki do czytania go prosiłem, bom już doszedł dziesięciu lat i już się myśli w mojej głowie mieściły. Więc mi przynosił, ale to były przeważnie jego tatusia podręczniki dla starszych dzieci. No, ja lubiłem czytać cokolwiek, bylem czytał. Tom się za pasionką naczytał... Nabrałem ja wtedy wałów, jak się zaczytałem, a bydło mi się w szkodę porozłaziło. Alem po trzy razy i więcej przeczytał sobie i geografię, i historię Rosji. Okropnie mi się podobały te wojny, pochody, kniazie różne... Aż raz przyjechał do nas ruski inspektor i o historię Rosji mnie pyta. To ja mu zacząłem opowiadać od Ruryka, to doszedłem aż do Aleksandra Newskiego. To ten inspektor powiada: "Maładiec! Nagrodu tiebie proszliom." Ja tu lecę do domu, ledwiem tę drogę mógł wytrzymać, tak się spieszyłem, żeby się przed ojcami pochwalić. No, dobrze, opowiadam, ledwo dech złapać mogę, a tu patrzę, moja mateczka taka zasmucona, łzy jej z oczu jak ten grad jaki lecą. "To - powiada - ruską historię umiesz? A polską?" Odechciało mi się gadać i też się zasmuciłem, bo nie miałem pojęcia, że była Polska, że byli królowie i wojsko polskie... Obcy zaciągnął się papierosem, tchnął kłębem śmierdzącego dymu w twarze dzieci, aż się wzdrygnęły, splunął brunatną od machorki śliną i powiedział z przekąsem: - Wieleś stracił. Historia! Jedna tyle warta co druga. ("Skorpion przebrzydły" - pomyślało się Józkowi. Teodor nie palił i pachniał zawsze czymś przyjemnym.) Teodor niecierpliwie rozwiązał niebieski szalik, jakby zrobiło mu się gorąco, zatoczył wielkimi niebieskimi oczyma i ciągnął: - No, dobrze, na czym to ja stanąłem? Aha... Więc moja mateczka jak pojechała na Nowy Rok do siostry pod Poznań, bo moja mama z tamtej strony granicy pochodzi... No, to mi stamtąd przywiozła historię Polski. Nie pamiętam już, jaki był autor, ale mi mateczka powiada: "Dobrze tę książeczkę schowaj", a ja już wiedziałem, że u nas wolno czytać tylko takie, gdzie stoi drukiem: "dozwolono cenzuroju", a za taką historię Polski, jakby znaleźli, to zabiorą i jeszcze będzie kara. Tom się tej całej książeczki nauczył na pamięć, bo tego, co w mojej głowie, to wiedziałem, że mi już nie zabiorą. - No, i co z tego miałeś - zadrwił znów Obcy. A Teodor znów zdawał się go nie słyszeć i mówił (więc jednak może im opowiadał, nie jemu): - To mi od owego czasu okrutnie za polskimi książkami było tęskno i ciąglem przepytywał, gdzie jaką książkę można dostać. A to już było wtedy, jak robiłem u szewca i mój majster był za sadowego w jednym majątku. W dzień to przy kopycie siedziałem, a w nocy musiałem owocu pilnować. No, latem noce krótkie. Jak rozedniało, to zaczym powstawali, naczytałem się zadość... - A kiedy spałeś? - zapytała Joasia. - Kiedy spałem? Jakoś tam kiedyś spałem. Ale czekajcie, grunt, że koło sadu był park, a w tym parku pałac, a w pałacu pan, co na niego wołali baron. A u barona gospodyni, panna Helena. Powiedzieli, że u niej można książek dostać. Idę do niej, a to stara panna, lat już poza czterdzieści. Mówię do niej: "Proszę panienki, czy panienka mogłaby mi dać książkę do czytania?" Tak ją tą panienką połechtałem, że mi się uśmiechła, jakbym ją miodem posmarował... - Co? Było jej przyjemnie? - zgorszyła się Joasia (w rozmowie tym razem najśmielsza), która niczego na świecie tak się nie bała jak łaskotania i w ogóle nie lubiła, żeby ją dotykano. - Jak jej nie miało być przyjemnie? - zdziwił się Teodor. - Każdy lubi, żeby mu podkadzić. Józek nadstawił ucha i jego osowiały wyraz twarzy stał się czujny. - Pożyczyła mi ta panna Helena książki, najpierw swoje, a potem i od barona dla mnie brała, aż mi raz dała "Ogniem i mieczem" Sienkiewicza. Nie spałem kilka nocy. Czytałem i rozmyślałem, rozmyślałem i znów czytałem. I nie mogłem tego moim umysłem pojąć, dlaczego moja ojczyzna Polska mając takich żołnierzy i oficerów musiała być pobita i dostać się do takiej niewoli. Aż mi jeden podróżny, co u tatusia kuł konia - bo byłem wtedy u tatusia - powiedział, przez co zginęła moja kochana Polska. Że chłop u nas nie miał ojczyzny swojej, tylko żył w niewoli u panów jak nie człowiek. Alem długo z nim nie mógł rozmawiać, tylko znów czytałem i serce mi się ściskało, jak o tych buntach chłopskich czytałem, co w tej powieści moją ojczyznę krwią zalewali, a ona ich. Przeczytałem i "Potop", i "Pana Wołodyjowskiego", tom znów płakał z radości, jak ci górale króla polskiego wygnanego bronili, jak nasi chłopi Szwedów z Polski precz gnali. To potem nie mogłem wiele dni przyjść do siebie, bom różnych rzeczy nie rozumiał, a nie było nikogo, kto by mi wtedy wytłumaczył. Nawet do tego barona chciałem iść, ale nie śmiałem, bom sobie mówił - może ten baron od tych panów jest, co się chłopi przeciw nim ogniem i mieczem buntowali, bo on z tych stron pochodził, gdzie się te bunty działy. A niedługo potem ten baron strzelił sobie w głowę i pochowali go, i rozmaicie o tej śmierci było mówione. A ja zostałem z tymi myślami... Joasia zapytała nagle: - Czy ten baron, ten, co mieszkał w pałacu, nie lubił naszej babci? Ewa i Józek przerzucili się zdumionym spojrzeniem. Oni znali różne tajemnice rodzinne, ale skąd Joasia może coś wiedzieć o babci? Teodor też się zdziwił: - A bo to on znał waszą babcię? - wpatrzył się niebiesko i pytająco w Joasię. - Jego tu jeszcze w owe czasy nie było. A i mnie jeszcze na świecie nie było, jak wasza babcia umarła. Jakby ją znał, może by jej nie lubił. Wasza babcia - dodał po chwili - nie była z panów... Nie była... - i wlepiając kolejno w każde z dzieci swoje niebieskie spojrzenie urwał na tym "nie była". Obcy za to, smrodząc natrętnie machorkowym dymem, rzekł od niechcenia: - A bo to ich tatuś był z panów? Tak majątku pańskiego nabyć, jak ich tatuś nabył, to każdy, kto portki nosi... Teodor rzucił ręką na usta przyjaciela z taką siłą, aż mu się głowa mocno w tył odchyliła. - Stul gębę - warknął prawie - to są dzieci! A choć obelga, której sens nie całkiem zrozumieli, dotyczyła bezpośrednio Józka i Joasi, Ewa czuła się razem z nimi śmiertelnie obrażona i wszyscy troje ruszyli chyłkiem w stronę domu. Teodor ich jednak utykając dogonił i uśmiechnięty promiennie, błękitniejąc szalikiem i oczami powiedział: - No to do widzenia, dzieciaki. Na mnie dawno czas, w domu już ta na mnie pomstują pewnie, że jak się z wami zejdę, to się zawsze zasiedzę. Jak przyjdę do mojej mamy w odwiedziny, to się znów zobaczymy. Może na Gody (tak nazywał święta Bożego Narodzenia). - Do widzenia, Ted - rzekła śmiało Joasia. Józek milczał z zaciśniętymi ustami i zwężonymi oczyma, a zaczerwienił się tak, że nawet czoło miał szkarłatne. Teodor schylił się i pocałował Joasię. - Do widzenia, maluśka. Starsi podali mu drżące z wrażenia ręce stojąc sztywno ze spuszczonymi oczyma. Spostrzegł to. - No, coście tak zmarkotnieli? - zaśmiał się. - Nie uważajcie na to, co Wawrzon gadał, on już ma taką niewyparzoną gębę. - Jaką gębę? - wyrwało się Józkowi. - Tak gada, aby gadać - objaśnił Teodor. - Ale to dobry człowiek. - Ale jaką, powiedziałeś, ma gębę? - nastawał Józek. - A nie pamiętam. I ja już muszę lecieć... Tak się odbył ten wieczór, który Ewa i Józek uważali za rozstanie na zawsze, choć miało się okazać inaczej. Ostatnie tygodnie wakacji były dżdżyste i dzieci więcej przebywały w domu, a ciemne, chmurne popołudnia i wieczory spędzały często w kuchni, która po odejściu Teodora stała się na powrót miejscem urzekającym, zwłaszcza ze względu na Wronową. Stara Wronowa miała złowrogą wyobraźnię i z pasją opowiadała, jak się kto z kim pobił, jak jeden drugiego mordował, dusił albo nożem zarzynał. Chętnie także opowiadała o ludziach umierających, jak się męczyli, lub o takich, którzy stracili rozum i jakie głupstwa robili wskutek tego, a co za brednie mówili! Opowiadając o trupach i morderstwach zamykała oczy z upojenia, mówiąc zaś o śmiesznych podrygach konających i o głupstwie wariatów, zaśmiewała się do rozpuku. Ewa nie lubiła tych opowiadań i z domieszką grozy litowała się nad Wronową, że musi ciągle myśleć o takich potwornych rzeczach. Ale nie mogła się dość napatrzyć na grę twarzy Wronowej, na grę blasków ognia po kuchni, po jej ścianach i błyszczących naczyniach, bo Wronowa była bardzo czysta i lubiła kuchnię w odpowiednim lśnieniu wszystkiego utrzymywać. Ewa usiłowała to namalować, ale wychodziły tylko czarne smugi, czerwone plamy i kawałek Wronowej, czasem jej rozszerzone oczy, otwarte do krzyku usta i nad nimi nozdrza nienaturalnie rozdziawione lub część zgiętej postaci z rozcapierzonymi rękoma, w pozie czarownicy nad kotłem. Joasia przerywała czasem pytając, za co się ci ludzie tak mordowali i jakim sposobem Wronowa mogła widzieć aż tylu wariatów i ludzi konających. Wronowa odpowiadała na to: - Pożyjesz, to zobaczysz i ty, jak ludzie będą zabijać się i mrzeć. Janek tych bajań mało słuchał, Ludwik był tym, który w opowiadaniach Wronowej bez zastrzeżeń gustował, jego powierzchowna wyobraźnia bez trudu towarzyszyła obrazom szaleństwa, zbrodni i śmierci, uważał to za wyborne kawały i zdarzało się, że słuchając sam wykonywał gest, jakby ukręcał komuś głowę, podkreślając to głosem: - Krik! Krik! - że niby łamie kości. W szczególny sposób zachowywał się wobec fantazji złowrogoustej kucharki Józek. Słuchał jej strasznych opowieści z bolesną zmarszczką między oczyma, z rozchylonymi ustami, z mglistym, ale jakby rozanielonym, nieruchomym wejrzeniem. Czy cierpiał słuchając historii nieraz bezecnych, czy miał niezdrową wyobraźnię chciwie pijącą wieści o chorobach, śmierci, nieszczęściu, zgniliźnie życia? Czy był porwany, zachwycony niezmierną rzeczywiście wyrazistością, pewnym nawet przepychem tych opowiadań? Nigdy nic nie mówił o swych wrażeniach. Pewnego wieczora Wronowa opowiadała długo i z zapałem o przemytniku Popiołku, a te opowiadania nawet w jej ustach i nawet dla Ewy i Józka miały coś z epopei bohaterstwa. Wprawdzie Wronowa zatrzymywała się najdłużej i wielokrotnie nad tym, jak krew chlustała z przestrzelonego gardła Popiołkowego (choć tego żadną miarą nie mogła była widzieć), ale jednocześnie przed oczyma dzieci majaczył człowiek goniony i prześladowany, co się nie uląkł zbrojnej przemocy i zginął zadając ciosy ścigającym go moskiewskim pogranicznym, a więc niemalże patriota. Zdziwił się, gdy Nastka przerwała Wronowej w pół słowa: - Nie gadalibyście byle czego o tym Felusiu Popiołku! Tylko dzieciom głowy mącicie. - Naścia, przecież to był twój stryjek - zauważyła Ewa. - Jaki tam stryjek. Nawet mój dziaduś i jego dziaduś to nie byli rodzone bracia. Tu dużo jest Popiołków. I lepiej - dodała niedobrym ciemnym głosem - żeby on nie był niczyj krewny. Wronowa zwymyślała Nastkę. - Patrzcie ją, smarkulę zasraną! Mnie będzie uczyła! Jak tak, to się już do końca życia nie odezwę, żeby mnie na kolanach prosili, nie odezwę się słowa, jak pragnę rannej rosy doczekać! Józek powtórzył niby echo: "Jak pragnę rannej rosy doczekać". Wronowa zaś natychmiast zaczęła opowiadać o tym, że najcięższa śmierć jest z przeklęcia i jak nie mógł skonać jeden ekonom, którego chłop przeklął za to, że mu jeszcze za pańszczyzny dwa zęby wybił. - Dziwne to wszystko - westchnął Józek. W ostatnią niedzielę sierpnia Tomyscy zawieźli rano wszystkie dzieci do kościoła, gdzie odbyło się nabożeństwo na intencję Józka i Ewy, a po południu - do radziejowskiej cukierni. Stamtąd poszli na ratuszową wieżyczkę, skąd widać było Gopło, a Rafał pokazywał im, gdzie biegnie granica między pruskim i rosyjskim zaborem. I dodał, że ta granica jest zbrodnią. Przed wyjazdem do Kalisza Ewa i Józek poszli się pożegnać z Bonifacym Popiołkiem, a właściwie chcieli się jeszcze nadyszeć "powietrzem Teodora". Nigdy nie mówili ze sobą o przykrym wieczorze rozstania, a tym barrdziej o nieznajomym, którego złe słowa wygnali ze swej pamięci lub też zapędzili je w taki jej kąt, z którego nigdy się nie wychylały, przynajmniej za dnia, bo w nocy czasem im się coś na ten temat śniło. Teraz dopiero po drodze Józek zaczął mówić o tym, co im wtedy Teodor naopowiadał. Jakby nawiązując do dawno prowadzonej rozmowy, powiedział raptem: - ...To prawda, co Todro mówił... o chłopach i wszystko. Ale czy Todro wie, jak było w innych krajach? Na przykład w Rosji to wiem, że była też pańszczyzna i uciskali chłopów. A Rosja przez to nie upadła. Musi być jeszcze jakaś inna przyczyna, że Polska dostała się do niewoli. Każda rzecz - dodał w zamyśleniu - ma tyle przyczyn... Przed kuźnią zastali młodsze dzieci, które bawiły się na kamieniach i koło ściętej topoli w granicę i w przemytnika Popiołka. W kuźni była duża robota. Kuto konia i zakładano obręcz przejezdnemu. Młot bił na przemian głucho i dźwięcznie, warcząc drobno przy uderzeniu w kowadło. - Tu jest jeszcze trochę niebiesko od... od... - Ewa się zająknęła. - Od dymu - parsknął śmiechem Józek, choć w kuźni dymu nie było i wiedział, że Ewa pomyślała: "od szalika i oczu Teodora", a może dlatego parsknął śmiechem, że wiedział; ostatnio zaczął traktować ironicznie wszelkie mówienie o uczuciach. Aby złagodzić wrażenie swego śmiechu, pisnął po cichu cienkim głosem: - La_lia! - Lecz Ewa nie odpowiedziała mu sekretnym hasłem: - A_go? Wóz przejezdnego ruszał już w dalszą drogę. Nastała chwila ciszy. Kowal wsparty na młocie przypatrywał się obojgu, a potem wskazał na dzieci bawiące się w bitwę przemytnika Popiołka z pogranicznymi. - Czy wyście pogłupieli? - zawołał. Pytanie, na które nieczęsto słyszy się potakującą odpowiedź, toteż Ewa i Józek bardzo stropieni milczeli. Ewa na koniec objaśniła: - Oni się bawią w przemytnika Popiołka, to Wronowa opowiadała. - Wy mi tego przemytnika Popiołka nie wspominajcie - zirytował się kowal. - To był zły człowiek, choć i Popiołek. To był zbój, co dla zysku ojca i matkę by sprzedał. Ile on tu krzywdy ludziom narobił! Ani nie wymawiajcie tego słowa Feluś Popiołek, bo wyjdę z cierpliwości. A po mgnieniu rzekł jeszcze ze zgrozą w oczach i w głosie: - Konie kradł! Ludziom, gospodarzom konie kradł i przez granicę przeprowadzał. Konie! Wy wiecie, co to jest koń w gospodarstwie? - gniew aż zachrapał w jego głosie. - Konia ukraść to zbrodnia! Zbrodnia! Józek zdobył się na szaloną odwagę i zaryzykował obronę: - Ale on przechodził bez przepustki granicę. I bił się z pogranicznymi. Tatuś mówi, że ta granica to zbrodnia. - Nie tego Felka sprawki będą tę granicę obalać. I co, że bez przepustki, kiedy ludziom na szkodę? Nie każdy, co idzie bez przepustki - dobry, i nie każdy, co za przepustką - zły. Abo to moja stara bez przepustki do swoich krewnych za tę granicę jeździ? To przez to ma być gorsza od zbója? Tak więc i pożegnanie ze starym kowalem wypadło raczej burzliwie, choć w końcu dał się udobruchać. Józek tego dnia zapisał w swoim czarnym brulionie: "Zbrodnią może być przejście (na przykład z kradzionym koniem) przez tę granicę, która jest zbrodnią (Vulcanus)". Jeszcze jedna rzecz wypadła inaczej, niż zamierzano. Naścia oświadczyła, że zostanie u Tomyskich, "póki Joańcia nie pójdzie do szkoły". I póki będą tu chłopcy państwa Wochelskich. Okazało się, że decyzje tej energicznej młodej osoby mają większe znaczenie, niż przypuszczano. Została i nie bez cichego zadowolenia Katarzyny. Matylda, która przyjechała po dzieci, też się musiała z tym pogodzić. Rozdział 4~ Koniec wiejskiej edukacji Prawie cztery miesiące nowych i silnych wrażeń, zatapiających gęstymi falami wszystko, co było przedtem. Dopiero jadąc do Wrombczyna z rodzicami Ewy na Boże Narodzenie Józek i Ewka poruszyli pewną sprawę, jakby odżywającą na widok miłej znajomej okolicy. - Możliwe, że zobaczymy Todra - rzekł Józek z kompletną, jak mu się zdawało, obojętnością. - Nie odbożyłeś go widać dobrze - ni to skrzywiła, ni to uśmiechnęła się cierpko Ewa. - Zniknął. Dowiedziawszy się od Naści, że Teodor jest u Popiołków, zaniepokoili się, lecz nie wiedzieli, co z tym począć. Intensywnie na coś czekali, aż doczekali się, że Naścia rzekła od niechcenia: - Przyjdzie do was jutro. Mówił. To ich dopiero wytrąciło z równowagi. Nie śmieli pytać, co znaczy to "przyjdzie do was". Gdzie go mają czekać? Spodziewali się, że zdołają zatrzymać go w kuchni i zaraz wyjdą z nim na jedną z tych potykających się wędrówek, za którymi tak przepadali. W owo "jutro", które miało być ostatnim dniem pobytu Teodora u rodziców, kręcili się aż do znudzenia po kuchni, słuchając i nie słysząc morderczych opowiadań Wronowej. A Teodor zapukał do drzwi ganku i otworzył mu Rafał. Tomyscy uprzejmie przyjęli gościa, o którym wiedzieli, że się przyjaźni z dziećmi. Ewa i Józek asystowali z największą udręką przy świątecznym poczęstunku, a potem Rafał pokazywał Teodorowi zagraniczne pisma z kolorowymi modelami traktorów i innych przemyślnych maszyn rolniczych albo fabrycznych. Teodor uśmiechał się promiennie, wlepiał swe ogromne niebieskie oczy w te obrazki z jawnym zaciekawieniem, a potem - w szare oczy Tomyskiego z rozradowanym podziwem i jakąś do czegoś zachętą - patrzył zupełnie jak na nich wtedy, gdy im zaproponował pójście na koncert ptaków. Ledwo zdołali wtrącić, że odbyli część podróży autobusem, lecz nie zaimponowali Teodorowi. Owszem, widział już te nowe pojazdy, których motor idzie na benzynie. Rafał na to: - Ropa naftowa, benzyna i elektryczność rugują maszynę parową. - I bestialsko przeciągając rozmowę zaczął mówić o najnowszym dziwie mechaniki, o samolotach. Józek przerwał lekceważąco i niecierpliwie: - Już jak byłem taki (pokazał, jaki był mały), widziałem w "Wieczorach Rodzinnych", jak będzie wyglądała wojna przyszłości. Same latające maszyny. - Ewa zaklinała myślami: "Fidelio, Delio, Elio, nie mów. Dosyć. Todro, nie słuchaj". Choć właściwie to wszystko było fantastycznie ciekawe i zazwyczaj słuchali chciwie majaczeń Fidelia o przyszłej mechanizacji świata. Ale dziś, cóż stąd mieli oprócz obawy, że nie dojdzie do "zobaczenia się z Teodorem". Liczyli jeszcze tylko na odprowadzenie go do domu. To się udało, choć starsi wołali za nimi niedyskretnie, że dzień krótki, zmierzch niebawem zapadnie i trzeba wracać prędko. Ustała właśnie trzydniowa zamieć śnieżna, ale wiatr jeszcze dął, a nisko wiszące chmury groziły nową zadymką. Szli po świeżo w głębokim śniegu przekopanej ścieżce, a gdy wyszli za ogród, Teodor przystanął i pokazał im stadko kuropatw, które ostrożnie, jedna za drugą podchodziły ku wrombczyńskiemu dworkowi. - Głód jest mocniejszy od strachu - westchnął niegłośno. Kuropatwy się spłoszyły i furknęły w perłową mgłę zaśnieżonych pól. Nie miarkując już teraz głosu Teodor zaczął im opowiadać o srogiej zimie, jaka wypadła sporo lat temu, kiedy on niedorosłym był jeszcze chłopcem. - Śniegi - mówił - to takie spadły, że równało się chałupom. Nie żeby kuropatwy, ale wszystko polne ptactwo pchało się wtedy do budynków. To zastawiałem sidła na to ptactwo. Samych kuropatw złowiłem onej zimy koło sta sztuk. Tośmy wtedy mięsa, choćby i tego ptasiego, więcej zjedli jak rocznie przez całe życie, a ileśmy jeszcze uprzedali. Dużo to tam nikt za to nie płacił, aleśmy zawsze mieli trochę na miastowe sprawunki, a na to zawsze przybrakło. - Przybrakło - powtórzył jak echo Józek. Ale nie tylko Ewka, i on także był nieswój. Słuchali tym razem Teodora z dziwnie pomieszanymi uczuciami. Jak było w tamtą srogą zimę Teodora, chyba nie pamiętali, ale właśnie wczoraj Katula pokazała im, gdzie mają nasypać ziarna dla kuropatw. "Bo jak te śniegi potrwają - objaśniła - na pewno będą podchodziły do ludzkich siedzib. A jak już głód przypędza je do ich największego tępiciela, to trzeba..." - nie dokończyła, gdyż ją ktoś odwołał do nagłej sprawy podwórzowej. Matylda (którą nazywali między sobą Milda) poszła z nimi nasypać tego ziarna i dodała, że zawsze dawniej to robiły w ostre i śnieżne zimy. Józek i Ewa mieli pokusę opowiedzieć o tym Teodorowi. Spojrzeli na siebie, czy jedno drugiego mrugnięciem oka nie zachęci, lecz Ewa całkiem wyraźnie zmarszczyła brew i pokręciła przecząco głową. A ponieważ oboje doskonale wiedzieli, o czym myślą, więc Józek zrozumiał to jako znak milczenia, które i sam uznał za stosowniejsze w danej chwili. Nie wyrazili jednak zwykłych zachwytów nad opowiadaniem Teodora i dosyć długo trwało między nimi kłopotliwe milczenie, a Teodor spojrzał nawet jakoś pytająco i niecierpliwie swymi jaskrawoniebieskimi oczyma. Nie usłyszawszy zwykłego: "Todro, jeszcze coś nam opowiedz, tak pysznie opowiadasz..." - zatrzymał się. - Śnieg znów prószy - powiedział. - Wracajcie, bo jak zakurzy, to i na parę kroków od domu człowiek pobłądzi. Ostańcie zdrowi... Do lata... Szli w sinawym zmierzchu, wśród którego krwiście czerwony skrawek słońca ukazał się na mgnienie między zwałami chmur. - To szkoda - rzekła Ewa - że Todro zabijał te ptaki, co przychodziły... takie głodne. - No, i pewno były przez to bardzo chude - zaśmiał się Józek. - Ty jesteś dziwny, Ago. Co ty mówisz? Co sobie myślisz? - Nie wiem... Todro często mówi o głodzie. Może oni też byli głodni... - Ale on, co tak lubi ptaki... - Śpiew ptaków - poprawił Józek. - A kuropatwy nie śpiewają. Może i Katula kupowała od niego te kuropatwy. Przecież to przysmak. Tego wieczora Józek znów coś pisał w swoim czarnym zeszycie, którego tajemnicy nie znała nawet Ewa i nie dopytywała się o nią, gdyż było umówione, że czego sami sobie nie powiedzą, o to żadne z nich nie zapyta. Dzisiaj zaś była pochłonięta malowaniem zziębniętych kuropatw w śniegu. Nie dbała o swoje kompozycje malarskie i liczne nieudane szkice owych kuropatw można było znaleźć rozrzucone w najbardziej nieoczekiwanych miejscach domu. Spostrzegł to Rafał i pozbierał zamazane kolorowymi ołówkami, węglem i akwarelą arkusiki szorstkiego albo gładkiego brystolu. Przy tym zajęciu znalazł również porzucony widać przez roztargnienie czarny gruby zeszyt - leżał na podłodze przy łóżku Józka. Dyskrecja może być szacunkiem wobec cudzych tajemnic, ale może być i obojętnością. Rafał cierpiał nad tym, że syn niewiele mu się udziela, i łapczywie zaczął przerzucać kartki. Odczytywał luźne zdania, zwroty, a czasem tylko słowa, niczym ze sobą nie związane. Po każdym z nich, w nawiasie, dziwaczne jakieś imiona czy symbole: Todro, Vulcanus, Eulalia, Wiedźmunia, Katula, Azja, Fidelio itp. Jedno z tych zdań brzmiało: "To niebo! Co za błękit! I co ja mam z tym zrobić (Fidelio)". Rozpoznał swój własny okrzyk zachwytu nad przepiękną pogodą. Teraz wiedział, że w nawiasie są pseudonimy osób, które zapisane myśli, słowa i zdania wypowiedziały. I z łatwością większość ich rozszyfrował. Nie mógł dojść tylko, kim są Eulalia i Azja, pierwsza była zupełną tajemnicą, a co do drugiej przyszło mu w końcu na pamięć, że Naścia ma na imię Anastazja. Dziwił się trochę. - Istny szyfr... I na co mu to? Położył zeszyt w czarnej okładce tam, gdzie go znalazł, a potem rzekł do żony: - Wiesz, jak oni nas nazywają? Ta para spiskowców? Katula i Fidelio. - Wiem. Józio kryje się z tym czarnym zeszytem jak ze skarbem, ale taki jest zagapiony, że nieraz go tu i owdzie zostawi. Nie dajże mu poznać, żeś to czytał. - Ani mowy. Józio jest rozkochany w słowach. Nie wiem, do czego to może prowadzić? Wolałbym, żeby zapisywał wydarzenia. "Twój nieodrodny syn. Ty też rozkochany jesteś w słowach" - pomyślała Katarzyna, lecz głośno rzekła tylko: - Sam zachęcałeś go do języków... - To prawda. Bo do tego był najzdolniejszy. Technika go interesuje, ale może... - zawahał się wstydliwie - może nie rozumie jeszcze jej perspektyw. A zdybawszy Ewę i Józka, gdy byli sami, oddał Ewie pozbierane rysunki. - Schowaj to albo daj, bym ja schował. Kiedyś to będzie interesująca pamiątka. Tylko wiesz, taki obraz już jest. Takie kuropatwy w śniegu. Namalował go sławny artysta, Józef Chełmoński - i wpatrując się znacząco a tkliwie kolejno w każde z nich dodał: - Chyba wszystko już zostało namalowane, opisane... Przyszłość należy do nauki, do techniki. Tylko w technice, w naukach ścisłych można jeszcze coś nowego powiedzieć z prawdziwym twórczym natchnieniem. Dzieci spłoszyły się, poczerwieniały, potem zbladły, ale nie podjęły rozmowy. Rafał wycofywał się ze słodyczą: - Ale probujcie, probujcie... Może ja nie mam racji. Józek usłyszawszy owo "probujcie" przeczekał odejście ojca, pobiegł do pokoju chłopców, a znalazłszy na podłodze przy łóżku czarny zeszyt schował go na dno swego podróżnego koszyka. - Fidelio ma rację - rzekł w parę dni potem do Ewy. - Ale... są różne racje. - A Świętą Rodzinę ilu malarzy malowało, a każdy inaczej - uzupełniła Ewa, która wczytywała się właśnie w otrzymaną na gwiazdkę "Historię malarstwa". - Zresztą ja nie będę malarką, tak się tylko bawię. "Do lata" - powiedział Teodor - przypomnieli sobie, gdy znów przybyli do Wrombczyna pod koniec czerwca. I w istocie zobaczyli go, ale dopiero przed samym odjazdem z wakacji. Był już cechowym czeladnikiem kowalskim i miał stawać do wojska. Józek i Ewa godzinami wypatrywali jego powrotu z komisji wojskowej we Włocławku, ale się go nie doczekali. Naści też nie było przez całe popołudnie, a wieczorem wróciła z domu rodziców zapłakana. - Przyjęty? - ledwie zdołali wykrztusić pytanie, bo płacz Naści przesądzał, jak myśleli, odpowiedź. - Ja nie o to płaczę - rzekła, pomijając pytanie, jakby rzecz mało ważną - od tego chłopak, żeby go brali do wojska. Tylko że go kamraty we Włocławku spoili, gałgany, i wrócił do domu nietrzeźwy. A przywykłszy, za przykładem starszych, że z Ewą i Józiem rozmawiało się jak z dorosłymi, dodała obrazowo, że w domu z tej przyczyny zrobił się "sądny dzień". Bo ich matka tak znieść nie może tego trunku, że w ich domu nawet przy święcie i dla gości wódki się nie podaje. - Na wsi jest zwyczaj, że jak się ludzie witają, to się w gębę całują. To nasza mateczka zaraz mdłości dostaje, niech tylko poczuje, że od kogoś wódką zaleci. A co dopiero jedyny syn, co nigdy nie pijał. Przyszedł taki czerwony i na nogach się chwiał, i do mateczki z całowaniem, a ona mu w rękach omdlała. Strach wielki na nas padł, bo nasza mateczka chora na serce i na astmę, już myślelim, że kończy. To jak przyszła do siebie, Teoś do nóg jej padał i przed Matki Boskiej obrazem wódki na zawsze się wyprzysięgał, to znów mama zwalniała go z tej przysięgi, przed Matką Boską klękała i modliła się o uwolnienie z tej przysięgi, bo mówi, że bez tego życie nie przejdzie, żeby się mężczyzna wódki czasem nie napił, i tylko błagała Teosia, żeby zawsze pomiarkowanie miał i nigdy więcej w takim stanie się nie znajdował, a najwyżej na kieliszek czy dwa sobie pozwolił, to mu Pan Bóg odpuści, a już lepiej, żeby przysięgi nie musiał złamać. I tak się z płaczem przepraszali, aż ojciec przyszedł i z krzykiem na Teosia, że matkę zabija, bo nasz tatuś też niepijący, a wszystko przez to, że tak się boimy o mateczkę, żeby nam gorzej nie zachorowała. I tatuś jeszcze mówi: "Nie wiesz, czy jak wrócisz z tego wojska, matkę przy życiu zastaniesz albo i mnie - i tak się żegnasz z rodzicami?" To my znów w płacz o ten odjazd jego daleki, ale Teoś już nic nie słyszał, bo już usnął i nie wiedział, co się tam dzieje koło niego. Ewa i Józek przyjęli milcząc te nieoczekiwane wiadomości, nie śmieli nawet spytać, kiedy Teodor odjeżdża. Zostawszy sami orzekli, że nie tylko Teodor, ale cała rodzina Vulcanusa jest jakaś nadzwyczajna; bo ludzi pijanych widywali nierzadko, a jeszcze częściej o nich słyszeli, choćby w opowiadaniach Wronowej lub w narzekaniach rodziców obojga na plagę pijaństwa. - A tu patrz... cały dramat - powiedział Józek nazajutrz. - O to, że raz w życiu Todro się upił. Jakby przeliczyć ten ich wczorajszy płacz na jakieś miary, powiedzmy, ilości łez i czasu, to... no to Milda i Katula dotąd musiałyby płakać. Nasz dziadek pił latami, przecież umarł z pijaństwa - i parsknął tym swoim śmieszkiem, którego Ewa nie lubiła. - Ty dziwny jesteś - rzekła, co często zdarzało jej się teraz mówić. - Tobie się zdaje, że nie warto z takiego powodu cierpieć? Albo że się nie dosyć nacierpiały? Ich życie w tamtych czasach musiało być straszliwe. Milda mówi, że nie miały czasu na płacze, może i cierpią dotąd, jak się nie wypłakały. Tak rozmawiali błądząc po wiejskiej drodze w nadziei, że ujrzą Teodora. I w samej rzeczy wyszedł niebawem z niedalekiej chaty Popiołków, a zobaczywszy dzieci wyciągnął z kieszonki jakąś kartkę i machając nią wołał: - Przyjęty! Przyjęty do wojska! Przyjęty! A kiedy podszedł, ledwo go mogli poznać, a tym bardziej dostrzec w nim ślad wczorajszej domowej awantury. Jego przystojna twarz promieniała nie widywanym w niej blaskiem, oczy gorzały i jeśli można mówić o błękitnych płomieniach, były jak błękitne płomienie. - Obejrzyjcie sobie szczęśliwego człowieka - rzekł wesoło. - Chodźmy daleko w pole, dziś to bym szedł a szedł, choćby na koniec świata. Tego nie trzeba było im dwa razy powtarzać. Z ochoczym: - Chodźmy - ruszyli we troje dróżką między zżętymi i podoranymi już polami. Ale zaraz owładnęły nimi zmieszanie i niepewność. Józek usiłował zrozumieć, czego Teodor tak się cieszy. Ewa dociekała, czemu dziś właśnie wygląda tak porywająco jak nigdy. Przypomniała sobie, że mimo figlarne i promienne uśmiechy, mimo wesołe, pogodne usposobienie, twarz Teodora nieraz bywała zamglona smutkiem, a przy jego ustach często występowała fałdka bolesnego skrzywienia. Teraz tego wszystkiego nie było ani znaku. W końcu nie wytrzymali. - A mama... pani kowalowa, czy zdrowsza? - bąknęła Ewa czerwieniejąc. - Mateczka? - Teodor spojrzał z ukosa. - To Nastka wam coś nabajała. Mama musi być zdrowa i żyć musi, aż wrócę. Już ja jej nigdy tak nie zmartwię, takiego wstydu... - i urwał. - Todro - zaryzykował teraz Józek - ty naprawdę jesteś taki szczęśliwy, że idziesz do wojska? Do tego wojska? Teodor milczał tak długo jak nigdy, szedł potykając się nieznacznie, o wiele mniej niż zawsze. Aż nagle usiadł na brzegu rowu, a oni zaraz też siedli koło niego. Wieczór nadciągał ciepły jak w środku lata i mocno grały świerszcze. Przy tym cykotaniu jak przy cichej muzyce złożonej z rytmicznych szelestów usłyszeli historię utykającej nogi Teodora i wiele innych rzeczy, o których nie wiedzieli. - Ja nie z tego jestem szczęśliwy, że idę do wojska - powiedział głuchym, nieswoim głosem - bo to i obce wojsko, co moją ojczyznę pokonało, i obce strony, i dobrych parę lat życia. Ja się z czego innego cieszę... - Jak to te pasikoniki ćwierkają. Też muzykanty - mruknął po chwili z uznaniem czy też z drwiną i bez żadnej przerwy, jakby to miało być dalej o pasikonikach, zaczął mówić: - Za tej srogiej zimy, com wam już o niej opowiadał, częstom w tych wielkich śniegach nogi przemoczył, a też naziębły mi nieraz i tak zbielały, żem je ledwie dotarł do czerwoności. Wiosną, ma się rozumieć, przyszły takie roztopy, że pola były zalane i drogi były zalane, musielim wszyscy, kto żyje, czyścić rowy ze śniegu, żeby ta woda miała kędy upływać. To znów całymi dniami miałem nogi przemoczone i zaczęło mnie boleć w lewej nodze przy kostce. No nic, nie uważałem na to, nawet nic matce nie mówiłem. Aż mi jednego dnia ta noga bardzo spuchła i zaczęła boleć, jakby mnie ogniem piekło, a na drugi dzień tom wcale stanąć na nią nie mógł. No od tego czasu chorowałem na tę nogę przez rok albo coś koło dwu. Biedne ojczysko, gdzie on mnie też z ową nogą nie woził, bo to byłem jedyny syn i taki okaleczały. I do znachorów różnych jeżdżalim, i do doktorów, ale nikt nie mógł poznać, z czego ta noga taka chora, i nic mi te ich rady nie pomagały, a i dnia by nie wystarczyło, żebym wam te moje cierpienia wypowiedział i moich rodziców płacz nade mną. Zawiózł mnie w końcu tatuś do Włocławka, do takiego doktora, co kości umiał składać i operaccje różne robił. To on się coś więcej na tym rozumiał i od razu powiedział, że to jest zapalenie przy kości od przeziębienia. Dał mi różne lekarstwa i do picia, i do nacierania, i kazał ciepło trzymać. Wiele mi nie pomogło, ale już noga nie bolała i nie taka była spuchnięta. Ale stąpnąć na nią, ani mowy, każdy krok to jakby gorącym żelazem kto aż do serca świdrował. To mi ojciec zrobił taką kulę pod pachę, ale ja jej pod pachą nie nosiłem, tylko trzymałem w rękach i tak podpierałem się, i skakałem na jednej nodze. Jak się odbiję, to i trzy łokcie skoczę, takem się wprawił w to skakanie, że dorosły człowiek miał robotę za mną nadążyć. Aż raz latem - gorąco było, a ja boso - jakieś ostre zielsko zraniło mnie w tę chorą nogę i z tej ranki zaczęła ciec razem z krwią taka gęsta ciecz bura i to ciekło lepiej jak tydzień. A zaś zrobiła się, już sama, druga dziurka w tej nodze i znów z niej taka materia zaczęła ciec. Poprzelękali się rodzice i zaraz pojechalim do doktora do Radziejowa, a ten powiada, że mnie noga gnije od kości i że ją trzeba urżnąć. Ja w płacz, nie dam sobie nogi urżnąć! Rada w radę ojciec z matką ugodzili się, że mnie oddadzą do szewca. "Bo już ty - mówi tatuś - innej roboty nie będziesz mógł robić, tylko tak na siedząco". I tak poszedłem uczyć się na szewca do Radziejowa, i tam z tym majstrem, do którego mnie tatuś oddał, przebyłem zimę i lato, a latem to byliśmy już nie w mieście, tylko w tym sadzie, co go mój majster miał w dzierżawie w tym majątku tego barona, com to wam już mówił, żem książki u jego gospodyni brał do czytania. I nie wiem, czy od tego, żem tak prawie na siedząco ten rok przeżył, czy z innej przyczyny, ale mi noga otęchła i z tych ranek przestało ciec, a potem i one same się zagoiły. To mi się samemu wierzyć nie chciało, ale mogłem już na tę nogę stąpać, już nie bolała, tyle żem na nią trochę utykał, i to mi już zostało. No, więc dobrze, jak tylko poczułem się lepiej, zaraz rzuciłem szewstwo, bo mi się w szewstwie nie podobało. Marne to było utrzymanie, bo w Radziejowie szewców dużo, a między ludźmi bieda i tylko biedni mogli coś dać zarobić, to się te szewczyny czepiali różnych zarobków, a najwięcej dzierżawienia sadów. To już w każdym sadzie ten szewski młoteczek kołatał, że jeszcze teraz, jak zobaczę duży sad w owocu i nie słyszę w nim tego szewskiego młoteczka, to mi czegoś brakuje i dziwię się, i oglądam, czy nie zobaczę tego szałasu ze słomy, co w nim taki sadowy w lato mieszkał. A po drugie, nie lubiłem szewstwa, bo się chłopaki ze mnie śmieli i wołali do mnie: "Szewcy nie ludzie, bo kopyta mają, kozy nie bydło, chociaż rogi mają". Teraz bym na to nie zważał, ale w piętnastu, szesnastu latach to chłopak jest uraźliwy na pośmiewisko. No, dość, że jak tylko poczułem, że choć utykam, przecie mogę chodzić, to się zabrałem do kowalstwa. Ojciec się gniewał, bo powiada, zapłaciłem za naukę, masz fach w ręku, czego to rzucasz, jeszcze ci się choroba wróci. Ująłem się honorem, nie poszedłem na naukę do ojca, tylko za tę granicę przeszedłem pod Poznań do mojej mateczki krewnych i tam w tej wsi u kowala się uczyłem. A żem i u gospodarzy do każdej roboty stawał, a i buty umiałem podzelować, to zarobiłem tyle, żem sobie nawet nowe ubranie sprawił. I tak wróciłem po roku do moich kochanych rodziców, a mateczka aż się rozpłakała, żem był biedny kaleka, a zrobił się ze mnie taki galanty kawaler... No, dobrze, kawaler... alem nie mógł pozbyć się smutku. Bom gdzieś tam w sobie uczuwał, żem nie taki jak drudzy, że mi czegoś brak, i to mnie ta noga wiecznie bolała, tylko nie w kostce już, a w duszy. Chociem tego po sobie nie pokazywał, wesoły byłem i ludzie mnie lubieli, ba, lgnęli do mnie jak do miodu - zaśmiał się diablo powabnie - dziewczyny do mnie lgnęły - dodał wyzywająco. - Nikt ani wspomniał o tej nodze, anim ja nie wspominał. Ale ciągle się miałem na baczności i nie lubiłem jak przy mnie było mówione o nogach, nawet i zdrowych. Teodor zamilkł i wsłuchał się w uparte cykanie świerszczy, nawet i sam zacykał świerszczym głosem. Ewa i Józek także nic nie mówili, nie byli w stanie dać wyrazu przepełniającym ich wrażeniom lubym i zazdrosnym, szczęśliwym i bolesnym. Najwyżej mogliby powiedzieć, że niczyje zdrowe nogi nie są tak piękne jak nogi Teodora i nikt zgrabniej od niego nie chodzi. I w samej rzeczy miał piękne, długie nogi, a jego utykanie było jakby krokiem tanecznym. Ale ostatnie słowa opowiadania podziałały na nich paraliżująco, nie chcieli mówić o nogach. Teodor sam się odezwał: - No, to teraz widziecie. Ja się nie z tego cieszę, że mnie wzięli do wojska, tylko z tego, że mnie uznali za zdrowego, za takiego jak drudzy, żem nie kaleka. Rozumiecie? Tom z wami gadał, jak na jakiej spowiedzi - zaśmiał się znowu i dodał nieoczekiwanie: - Chociaż może i to wojsko nie takie straszne. Powiozą gdzie daleko, to zobaczę inne kraje, inne obyczaje. Albo to ludzie od nas do Ameryki nie wędrują? Młodego to ciągnie w świat; a mnie tam nic niestraszne... - Ale wy sobie nie myślcie - podjął nagle z ożywieniem - że ja tak nic świata nie widziałem. Jakem tylko wyuczył się kowalstwa i ubranie sobie sprawiłem, tom, pierwsza rzecz, ze dwa dni w domu pobywszy, ruszył w świat. Okrutnie mi się chciało poznać ten kraj ojczysty, tom poszedł piechotą i aż mnie roznosiło z radości, że już tak daleko i tak dobrze mogę na tej mojej nodze wędrować. To najpierw zaszedłem do Włocławka i tam porobiłem ze dwa tygodnie w takim warsztacie ślusarskim, bo moje ręce i temu łatwo poradziły, ale mnie ciągnęło do Warszawy. Jak więc tylko miałem w kieszeni jakieś koło dziesięciu rubli, poszedłem dalej, tak się kierując, abym szedł brzegiem Wisły. I przywędrowałem do naszej stolicy, ale już był wieczór, sam w dużym mieście, gdzie ja tu będę spał? W tej mojej podróży tom nocował najczęściej po stodołach, a tu chałup tyle, a co dalej, to wyższe, lampy gęsto się palą, choć podług naszych zwyczajów to już noc, a tu i ludzi gęsto na ulicach, jakby nikt nie spał. Nie śmiem nikogo zapytać, tylko się oglądam, chyba gdzie jaką stodołę albo szopę zobaczę... Długom się błąkał, ale nigdzie ani stodoły, ani szopy. A że zwyczajny byłem i pod gołym niebem sypiać, więc oglądam się za jakim sadkiem i nareszcie widzę w ciemności duży sad, ogrodzony niziutko, tylko rów trzeba przeskoczyć. No, to dla mnie nic, smyk przez ten rów i przez mur, ułożyłem się pod pierwszym lepszym drzewem, węzełek pod głowę i w okamgnieniu zasnąłem. Rano budzę się, słońce, ptaszki ślicznie śpiewają, wesołość w serce wstępuje, patrzę się - krzyż. Patrzę dalej - wszędzie krzyże i kamienne pomniki. A tom ja na cmentarzu spał, a to był cmentarz Wolski, jakem się później dowiedział. Jak się nie zerwę, jak nie wyskoczę!... I Teodor znowu w śmiech nad tym nocowaniem na grobach, a i dzieci nie mogły się powstrzymać od śmiechu - rzecz, do której cmentarz raczej rzadko daje sposobność. - To mi tylko niemiłe - zesmutniał raptem Teodor - że do dziś, jak sobie wspomnę: Warszawa, to zaraz widzę cmentarz... - No dobrze - ciągnął po chwili - przerobiłem w tej Warszawie parę miesięcy, alem już widział, że to była moja szkaradna pycha tak trochę nauki rzemiosła połapać i do dużego miasta się pchać. No, dość powiedzieć, trudno mi było... Powędrowałem do Łodzi, do Pabianic, też nie bardzo. Brać do roboty brali, ale jako nie wyzwolony i niedorosły, tom za takie grosze musiał robić, że ledwo na suchy chleb starczało. W Łodzi... - dodał z wahaniem - tom się zeszedł z towarzyszami spod czerwonego sztandaru. A ja już i do tego czasu różnych rzeczy po książkach się naczytałem, a od ludzi się nasłuchałem i nieraz uczuwałem w sobie taki bunt na niesprawiedliwość świata i denerwowałem się, że jedni wyzyskiwali na swoją korzyść drugich i że Pan Bóg pomylił się w swojej mądrości, kiedy taki niesprawiedliwy świat stworzył. Aż dopiero ci towarzysze z Łodzi wszystko mi wytłumaczyli i jak było w Polsce, i czemu chłopi się buntowali, i jak będzie za socjalizmu - bo ta ich nauka socjalizm się nazywa - że nikt nie będzie drugiego uciskał ani z jego potu żył. To mi się to dosyć widziało, a jako młodego chłopca to mnie i to nęciło, że to było niebezpieczne i zakazane, zbieraliśmy się po kryjomu... I tak jakieś półtora roku zeszło mi na tych wędrówkach, ale bieda cisnęła, a i za wsią tęskniłem. No, to wróciłem do ojca, resztę wiecie, bośmy się wtedy poznali. A jak wrócę z wojska, to ja już chleba po cudzych kuźniach nie będę szukał. - Będziesz miał własną? A gdzie? - zainteresował się Józek. - Nie wiem... Może będę, może nie będę... Ja na parę latek chcę do Ameryki tymi morzami popłynąć... - tu wraził w nich badawczo swoje niebieskie spojrzenie. - Jak już jesteśmy tacy przyjaciele, to ja wam jeszcze powiem... U nas nie szanują pracującego człowieka. Jak ja robiłem pod Poznaniem, tom raz na własne oczy widział i na własne uszy słyszał, jak ślachcic z tego majątku, co w nim była ta kuźnia, o nic, bo poszło o to, że musiał kęs dłużej na robotę poczekać, zezwał tego tam kowala od ostatnich. Ażem się porwał do bicia, choć to był starszy człowiek, no, to mnie odciągnęli, że się nie spostrzegł. Alem to zapamiętał. Rany boskie, to się już ciemno robi. Na was do domu czas. Do widzenia, Józka, do widzenia, Ewcia. Zdjęci nieoczekiwanym zawstydzeniem odpowiedzieli po cichu: - Do widzenia, Teodor - i tyle było całego pożegnania. W pół roku po wzięciu Teodora do wojska zaczęła się wojna rosyjsko_japońska, a potem - rewolucja 1904_#5 roku. W tymże mniej więcej czasie Wrombczyn został sprzedany, a życie obu rodzin uległo wielkim zmianom. Rozdział 5~ Taka wygoda~ i tyle nieszczęścia - To ja - powiedział Janek i zanim Joanna zdążyła się odezwać, a nawet oderwać od podręcznika fizyki, nad którym intesywnie rozmyślała o Ewie i o Józku, jak oni prędko dorośli, pokończyli szkoły i znaleźli się tak niedosiężnie daleko, zaczął mówić i mówił: - Nunia, ty... ty mnie zasłoniłaś, pamiętasz, wtedy we Wrombczynie, wszyscy się ze mnie śmieli, że stoję nagi, a ty mnie zasłoniłaś, zasłoń mnie znowu, pomóż mi, o Boże, ja już żałuję, że ci to mówię - zatchnął się - ale muszę, to nic takiego, ale nie mam już nic z pieniędzy, co mama mi zostawiła, i teraz nie wiem, co robić, ratuj mnie, musisz mnie uratować... - Co to ma znaczyć, Janek? - przestraszył ją czternastoletni głos mieniący się na przemian dyszkantem i niskimi schrypniętymi tonami, a jeszcze bardziej - rozprzężony, obcy wyraz tak zawsze swojskiej, schludnej twarzy ładnego dziecka. - Już się gniewasz - rzekł Janek także gniewnie. - I do kogo ja pójdę? To mieszkanie takie puste, że też oni nas tak zostawili samych z Naścią, ja do Naści bardzo jestem przywiązany, ale jej nie mogę, jej nie mogę się przyznać... Nikomu nie mogę tego powiedzieć, ani Ewie, ani Józkowi, nawet jakby tu byli, a za nic Ludwikowi, on dla kawału wszystko wszystkim rozgada i jeszcze wydrwi, chociaż wcale nie lepszy, tylko że ja mam pecha, miałem strasznego pecha... - Janek, coś ty zrobił? - zlękła się teraz na dobre. - Nie przerywaj mi, Nunia, mnie tak trudno, zaraz wejdzie Naścia i będę musiał udawać małego chłopca, niewinne dziecko będę musiał udawać... - Janek, coś ty zrobił? - powtarzała nastroszona i nieprzyjazna. - Coś ty zrobił? - Nie patrz tak dziko, nikogo nie zamordowałem, słuchaj - spieszył zdyszany - nie ja jeden tam chodziłem, wszyscy chodzili, nawet młodsi. Najpierw jechaliśmy dryndą do Piwonic, żeby nas kto z belfrów nie spotkał, i piliśmy wódkę w takiej tam piwiarni, no w szynku po prostu, a potem wracaliśmy do miasta i szliśmy, no, nie wszyscy, ale prawie, i szliśmy, no, tam... wiesz gdzie - wymienił chyłkiem nazwę małej uliczki koło Nowego Rynku - taki dom z czerwonymi firankami, nie, ty nie powinnaś, nie możesz tego wiedzieć... - Wiem doskonale - przerwała mu zimno, choć w nią jak gdyby piorun strzelił, bo wcale nie wiedziała, choć owszem, przypomina sobie teraz pewien spacer z jedną z "najdoroślejszych" w klasie, przypadkiem wracały tamtędy i te czerwone firanki drasnęły wtedy jej oczy, a tamta powiedziała: "Patrz, to tu chodzą uczniaki", i nawet wymieniła plugawo brzmiącą nazwę owego domu, ale wyobraźnia Joanny nie nadążała w tym kierunku i słowo "uczniaki" nie kojarzyło się jej z Jankiem ani nawet z Ludwikiem, choć owszem, chyba "Ludwik!" przemknęło jej wtedy przez myśl, lecz i to wyparła z pamięci, z Ludwikiem i tak są ciągle kłopoty, bo się nie uczy (taki zdolny jak szatan), pije, pali, gra w karty, robi długi, jeszcze do tego miałby dojść ów przeokropny "burdel", więc i to wyparła z pamięci, tak jej to nie pasowało do wyobrażeń o życiu, o czarownym Kaliszu, który po sprrzedaży Wrombczyna stał się także domem Tomyskich. Ale co nie pasowało? Mimo wszystko wciąż jeszcze nie wiedziała, o co idzie. - Piliście wódkę - powtórzyła tylko, gdyż to wydawało jej się najgroźniejsze w chaotycznych wyznaniach Janka. - No, tak - zniecierpliwił się - bez tego bym tam nie poszedł, ale wiesz, czego się nie robi przez nieśmiałość, to jest, żeby nie być gorszym, nie - sprostował - żeby nie być lepszym od kolegów. To najważniejsze, żeby się nie wydawać dobrym i takim niewinnym cacusiem, bo wyśmieją. Zresztą nie, to nie koledzy, mnie samego ciągnęło i ta wódka mi dodawała odwagi. Ale nie myśl, że jestem taki ostatni. Może przesadziłem, że jeździliśmy, że tam chodziliśmy, bo tylko dwa razy tam byłem, chociaż to wszystko jedno: raz czy dwa razy, czy sto, zawsze się już przekroczyło ten tam Rubikon i już się jest po drugiej stronie, po tej złej stronie życia... ( - Ładny mi Cezar - mruknęła Joanna pogardliwie). No, i za drugim razem to się stało, to mnie spotkało... Joannie cisnęło się na usta: "Ale co się stało?" Nie, nie mogła zapytać, nie mogła się przyznać, że się wciąż jeszcze nie domyśla, a on tak pewno chce, żeby mu oszczędzone było mówienie o szczegółach, i chwilę oboje męczyli się w milczeniu, aż z rozdrażnieniem objaśnił: - Zaraziłem się, zachorowałem, nie patrz tak strasznie, to nie ta najgorsza choroba, to ta mniejsza, to głupstwo, tylko żeby się zaraz wyleczyć. Nie można czekać, mówił mi jeden kolega, bo on też tego dostał, tylko się nie wstydził, jeszcze się tym chwalił, ale mówił, że zaraz trzeba wyleczyć, bo potem mogą być ślady i mogą dzieci być chore... - Jakie znów dzieci? - zjeżyła się Joanna. - Moje dziecie; jakbym się kiedyś ożenił i miał dzieci, ale ja się chyba nie ożenię, kobiety są okropne, to znaczy nie ty, ale tak w ogóle nabrałem wstrętu do kobiet... - Ach, Janku - szepnęła miękko Joanna - biedny Janku. - A chłopiec, jakby w nim jakaś tama pękła, zaczął pleść gorączkowo: - I pierwsza to do mnie powiedziała: "Rozdziewiczyłam cię, aniołku", to jak sobie przypomnę te słowa, to jeszcze większy wstręt i złość, że chciałbym się topić tam, gdzie na Prośnie jest taki wir, że nawet jak kto umie pływać, to się topi. I ona była stara, miała może ze trzydzieści lat, a nie wiem, co mi zadała, że na drugi raz nie chciałem do kogo innego, tylko do niej chciałem, ale jej nie było i ta baba, co tam tym rządzi powiedziała: "Patrzcie, jaki mi wierny", tom o mało nie zemdlał, że słyszę to słowo "wierny" w takim miejscu. I popchnęła mnie do innej, a ta była ohydna, taka tłusta i zaraziła mnie, a może ta pierwsza mnie zaraziła. Nunia, taki jestem nieszczęśliwy, poszły na te świństwa wszystkie pieniądze, co mama zostawiła, ty dajesz te jakieś lekcje, pożycz mi na doktora, ja już wiem adres tego doktora, on ma tabliczkę "choroby skórne i weneryczne", on mnie prędko wyleczy... - To czemu od razu nie mówisz, tylko częstujesz mnie twoimi obrzydliwymi nieszczęściami - rzekła oschle Joanna i nagle popadła w popłoch. - Trzeba napisać do cioci Ildzi... do twojej mamy... - Wszystko, tylko nie to. Do tych trojga? Oni są chyba obłąkani, że nas tak samych zostawili. Jeżeli komukolwiek na świecie powiesz, zabiję się od razu. - Kiedy chcesz iść do tego doktora? - spytała wobec tego rzeczowo, choć wszystko w niej szalało ze zgrozy, z litości nad nim, z trwogi o niego. - Zaraz chcę iść. On za godzinę przyjmuje. Żeby żył ojciec - rzekł Janek z desperacją. - Żeby żył ojciec... Ale nie żyje, a mama siedzi wciąż z twoimi rodzicami, jakby nie mogła się od nich odlepić, jakby nie miała dzieci... - Co ty gadasz, Janek? To moja mama nie może się obejść bez cioci Ildzi, teraz kiedy tatuś jest taki strasznie chory, że musi stale być w Zakopanem. - Nie, to wujek Rafał nie może się obejść bez mojej mamy. Zapomniałaś, jak śpiewał zawsze: "Ildzia, Ildzia, Ildzia nad Ildziami"? - No, to co? I nigdy nie śpiewał tego przy was - zaczerwieniła się Joanna - a może... wtedy, jak zostaliście na cały rok we Wrombczynie, przed moją szkołą. - Właśnie... - Żadne "właśnie" - przerwała - bredzisz, bo jesteś chory. Oddam ci wszystkie pieniądze, a jak będzie potrzeba więcej, to potrafię wyprosić od Naści dla siebie. Idź prędko do tego doktora, wylecz się prędko. Już niedługo Wielkanoc, ciocia Ildzia przyjedzie, a ja pewno pojadę do Zakopanego, miałam list od rodziców. I nie będzie miał kto cię zasłaniać. Pięknie obchodzisz Wielki Post... - Już teraz będę chyba postny przez całe życie. Kobiety są okropne - powtórzył maniacko Janek. - Nie wiem, jakie prawo ty masz tak mówić. A wy? Sam poszedłeś w takie miejsce, gdzie przecież nie mogłeś spotkać dziewczynek od Komunii Świętej. Dorwaliście się do tej polskiej szkoły i zamiast żyć jak ludzie, tak hańbicie i szkołę i samych siebie. - To swoją drogą. Masz rację. I ja siebie nie bronię. Od urodzenia miałem słaby charakter i widać z natury byłem skłonny do takich rzeczy. I z tą szkołą też prawda. Pamiętam, jak była rewolucja i strajk szkolny, i jak poznaliśmy Stefana Radgoskiego. Był wtedy studentem i przyjeżdżał z Warszawy, a u nas odbywały się zebrania tych z rosyjskiego gimnazjum. Oni byli inni jak my. Mówili tylko o rewolucji, o Polsce, o świętej sprawie. Byliśmy jeszcze dziećmi, a Ludwik to się z nich śmiał, że tacy ważni, ale nie ja... Ja patrzyłem w tego Stefana Radgoskiego jak w gwiazdę... mówię ci, dałbym nie wiem co za to, żeby z nim porozmawiać... żeby mieć takiego dorosłego przyjaciela jak Stefan Radgoski... - Coż ty tak uroczyście Stefan Radgoski i Stefan Radgoski. Przecież to Stefek, twój szwagier. - Tak, ożenił się z Ewą, to było straszne, tak jakbym stracił siostrę czy stracił przyjaciela, chociaż on nie mógł być moim przyjacielem, on był dorosły. Ale dopiero jak drugi raz przyjechał i potem musiał uciekać za granicę, to zobaczyłem, że on mnie nawet nie widzi, że przyjeżdżał tylko dla Ewy... Nie wiem, ale to mnie też jakoś wykoleiło. Ja dla nikogo nic nie znaczę, wy wszyscy jesteście tacy wspaniali, Ludwik nawet jak co zbroi, to wie, że i tak wszyscy za nim szaleją, tylko ja jestem jakiś taki do niczego, wszyscy mnie mają za nic oprócz Naści, a tak to nawet nikt nie spojrzy w moją stronę. I po co rodzice dali nam prawie takie same imiona? Ja przecież urodziłem się później, to nawet nie zauważyli, że Joanna i Jan to prawie to samo. A ja nie jestem warty, żeby mieć choć imię podobne do ciebie. - Na miłość Boską, nie rozczulaj się nad sobą, to nie do wytrzymania! - Ja się nie rozczulam, żebyś wiedziała, jak siebie nienawidzę... - Idź do tego doktora! Idź już, idź już! Naścia... - Janek - zawołała mijając chłopca Naścia. - Żebyś mi wrócił przed kolacją, będą wędzone szprotki, nie wałęsaj się długo po mieście! Naścia Popiołkówna - jedyna w tej chwili opiekunka niedorostków (choć sama nie dobiegła jeszcze trzydziestki) - zapytała Joannę spiskowo: - Co ten mały zmalował? Ja już parę dni widzę, że chodzi jak odmieniony - a odpowiadając na nieufne spojrzenie szarych oczu Joanny, zapewniła: - Ja nie podsłuchiwałam, z czym on tam do panienki przyszedł, taka rzecz po mnie się nie pokaże. Ale ja was tak znam, że zaraz widzę, jak z wami coś jest. Z Jankiem coś jest - i choć milczenie Joanny nie zachęcało do rozmowy, próbowała dalej z macierzyńskim wręcz zatroskaniem: - Panienko, czy z nim się tak nie stało, jak z naszym Teodorem wtenczas, co go brali do wojska? Że koleżkowie go zaciągnęli na wódkę? Dawniej to się poczciwość dłużej trzymała chłopaków, teraz inne czasy, byle smarkacz da się namówić na wódkę, na papierosy. A tam takie dryblasy w jego klasie, chłopy pod wąsem... Joanna błyskawicznie zmieniła taktykę. - Naścia jest bardzo domyślna - uśmiechnęła się prawie. - Zaciągnęli go dwa razy na wódkę i wydał wszystko, co mu ciocia zostawiła na drobne wydatki. Ma kupić cyrkiel i jeszcze jakieś tam przybory szkolne, pożyczyłam mu trochę pieniędzy... Tylko, Naściu, nikomu ani mru_mru, i tak dosyć jest zmartwień... - Niech się panienka nie martwi, ja nikomu nie powiem, a taki malec to w wódce nie zasmakuje. I jeszcze takie skromne dziecko, jak ten Janek, Ludwiś toby się panience z takiej rzeczy nie wyspowiadał... - Co mi Naścia tak panienkuje, zawsze byłam Joańcia... - E_e, teraz, jak już ci leci na siedemnaście, a za kilka miesięcy i klasy twoje skończysz, to już jesteś panna Joańcia. Oj, żeby ten Janek nie poszedł za przykładem Ludwika - westchnęła. - W takich latach to chłopcom ojciec potrzebny. To wielkie nieszczęście, że nasz pan doktór tak źle skończył... tak wcześnie mu się zmarło - poprawiła się. - No, lecę ja, bo jeszcze małą przepierkę mam zrobić. "Tak, za parę miesięcy matura - myślała sennie Joanna. - Zdałam ja dzisiaj maturę, zdałam. Aż mi się nie chce myśleć o tej szkolnej". I rzeczywiście nie miała siły wrócić do swej fizyki. Wielki Boże, ile się naczytała o tej sprawie socjalnej, o upośledzeniu kobiet i o tych rzeczach także, i tyle wiedząc, tak nic nie wiedziała, nie przeczuwała. Niepewnym, lunatycznym krokiem przeszła do gabinetu wuja Mariana, tak już na zawsze opustoszałego, nawet kiedy w nim byli goście, nawet kiedy w nim gość jaki spał na rozłożystej otomanie. A od przedwczoraj sypiał tu Janek. "Ach, rozumiem - uderzyła się nagle w czoło - to dlatego pokłócił się tak z Ludwikiem, zamyka się tu na klucz, udaje mizantropa, który nie znosi, żeby ktoś wchodził, kiedy on śpi". Już zaczynało się zmierzchać, ociągając się zapaliła świecę i przysunąwszy ją do półek z książkami wyciągnęła tom starej encyklopedii Orgelbranda. Przewracając pożółkłe karty odnalazła to słowo i przeczytała: "Prostytucja, oddawanie się kobiety nierządowi, wykonywanemu jako rzemiosło (zatrudnienie). P. w nowszych czasach bardzo się rozpowszechniła (zwłaszcza w wielkich miastach) i zagraża wielkim niebezpieczeństwem obyczajom publicznym". Opuściła resztę tekstu i spojrzała na źródła. Zaimponowała jej pozycja: Dufour: "Historie de la prostitution chez touz les peuples du monde" (Paryż, 6 t. 1855). Długo tego wieczora nie mogła zasnąć. "A więc zatrudnienie - myślała z jadowitym humorem - i w nowszych czasach, a więc postęp. Sześć tomów o tym! A u wujostwa Marianów, u cioci Ildzi sześć pokoi. Ojciec ma gruźlicę, ale my za to możemy spać każde w osobnym pokoju, taka wygoda i tyle nieszczęścia, o Boże, co ja mam zrobić, co mam robić?..." Nic nie potrzebowała robić. Janek wyzdrowiał, poznała to natychmiast po jego rozpogodzonej twarzy i nieuchwytnej zmianie sposobu bycia z drażliwie zamyślonego na powściągliwie wesoły i nawet jakby pewniejszy siebie niż przedtem. Ale i po skończeniu zabiegów leczniczych dalej przezornie sypiał w ojca pokoju twierdząc, że Ludwik przeszkadza mu odrabiać lekcje, i nadal zamykając się na klucz, że niby taki dziwak z niego. Joannie schodził raczej z oczu, ale kiedy w przeddzień zapowiedzianego przybycia Matyldy zaproponowała mu pójście razem na Turecką szosę do zakładu ogrodniczego po kwiaty "dla mamy", przyjął zaproszenie z ogromną skwapliwością. Wyszli wczesnym popołudniem, Ludwik odprowadził ich kawałek i jak on zawsze przypomniał sobie, że obiecał ojcu kolegi stawić się na czwartego do bridża, szli więc sami we dwoje. Była to Palmowa Niedziela, zakład ogrodniczy Nestripki (tak dziwacznie nazywał się właściciel - Nestripka czy Nestripke) był niedzielami, a zwłaszcza przedświątecznymi, otwarty. Joanna dawała korepetycje z polskiego i z historii, miała znowu pieniądze, zamówili aż pięć doniczek hiacyntów i tyleż tulipanów, poszedł na to cały zarobek Joanny - nie, nikt z nich nie był stateczny w gospodarowaniu pieniędzmi. Janek zapytał, czyby nie poszli dalej na spacer szosą; Naścia jest w domu, więc poprosili, żeby kwiaty zostały odesłane. Dzień był przepiękny, wiosenny, zieleniały oziminy i śpiewały skowronki, szli w porozpinanych płaszczykach i, jakby nie było między nimi strasznego wstydliwego sekretu, rozmawiali raźnie, wesoło, że szosa jest różowoliliowa i niebo też prawie fiołkowe, i te jaskrawe oziminy, i że w naturze wszystkie kolory tak się ze sobą zgadzają, chociaż na przykład w sukni albo w mieszkaniu toby się z sobą kłóciły. - A ty wiesz, dlaczego ojciec poszedł na tę japońską wojnę? - spytał nieoczekiwanie Janek. - I dlaczego... odebrał sobie życie? Joanna osłupiała, choć nie całkiem do dna świadomości, po którym coś z tych pytań błąkało się od dawna, ale mrowie ją przeszło, że znów zacznie się koszmar. - Jak to - rzekła z ociąganiem - "odebrał sobie życie"? Wuj Marian umarł w szpitalu na tyfus. A poszedł, bo dostał wezwanie. Janek pokręcił przecząco głową. - Poszedł, bo nie mógł się rozstać ze swoim przyjacielem. - I jakby raz przekroczywszy krąg złych tajemnic musiał się już w nim kręcić, zaczął mówić i mówił: - Ja byłem jeszcze wtedy mały i głupi, nawet Ludwik był jeszcze dzieckiem; ale taki mały to więcej słyszy i widzi niż dorosły, co ma już w sobie dużo do myślenia, a we mnie tak to wpadło jak echo, dopiero potem wszystko sobie poskładałem. Raz, już po śmierci tatusia, słyszałem, jak moja mama mówiła do twojej: "Marian świata za nim nie widział i przez niego zszedł ze świata. Nie wiedziałam, że coś takiego jest możliwe, mówiła, nawet nie mogłam być zazdrosna, tylko rozpaczałam jak nad jakąś chorobą". To było już wtedy, jak wyście się przeprowadzili do Kalisza i wujek Rafał pracował w Towarzystwie Rolniczym, a potem w Syndykacie jako technik... - Tak - Joanna chciwie podjęła ten wątek - dla tatusia to były najlepsze lata. Zarabiał, wymyślał różne sposoby drenowania, ulepszał narzędzia rolnicze, miewał o tym odczyty. Nigdy nie był taki wesoły, jak przez te kilka lat w Kaliszu. I żeby w zeszłym roku nie zachorował... Janek nie dał się znęcić. - Nunia - przerwał Joannie - ja znałem tego przyjaciela, on się nazywał Jerzyk Smuga i był na medycynie w Warszawie, ale mieszkał w Kaliszu, jego ojciec ma taki zakład szklarski, a potem ten Jerzyk był na praktyce u tatusia w szpitalu i wtedy ciągle u nas bywał, myśmy go lubili, bo się z nami bawił i dla mamy był taki miły, usłużny, aż raz, kiedy zadzwonił, mama powiedziała: "Doktora nie ma w domu", i zamknęła przed nim drzwi, chociaż tatuś był w domu. To myśmy się martwili, że mama go tak za coś znielubiła, ale tatuś się z nim widywał, tylko już nigdy w domu, ja sam widziałem, jak szli razem parkiem we dwu, oni mnie nie widzieli, mnie zresztą nigdy nikt nie widzi. Ojciec zaczął wyjeżdżać na niedzielę do Skalmierzyc albo dokądś, mama wtedy zawsze płakała, później domyśliłem się, że z nim pewno wyjeżdżał. A potem wzięli tego Jerzyka Smugę na wojnę, ojciec wtedy starał się, żeby go zwolnić, nawet tego nie ukrywał, słyszałem raz, jak mama mówiła do ojca zdenerwowana: "Tylu poszło, dlaczego nie ma iść ten Smuga?" A kiedy była druga mobilizacja i ojciec dostał wezwanie, to się nic o siebie nie starał, tylko poszedł na wojnę, chociaż wszyscy mówili, że się mógł bardzo łatwo zwolnić. I widać tam się gdzieś z tym przyjacielem spotkał, bo nawet kartkę we dwu do nas, do dzieci, napisali, a do mamy ojciec pisał zawsze sam, aż ten Smuga zginął czy coś, a za jakiś czas przyszło urzędowe zawiadomienie po rosyjsku, że ojciec nie żyje, mama wtedy zemdlała, a potem tak długo chorowała na serce, to chyba pamiętasz... - Boże, Janek, jaką ty masz niezdrową wyobraźnię. Przecież to było takie nieszczęście, wszyscyśmy po wujku płakali. I cóż stąd, że miał przyjaciela? I nawet, że nie chciał opuścić go i poszedł za nim na wojnę. Też sobie nawymyślałeś!... - oburknęła go bez przekonania. - Nie, ja sobie nic nie nawymyślałem - upierał się Janek - ja wiem, co to są takie przyjaźnie... - Co wiesz, skąd wiesz? - jęknęła prawie, znękana i oszołomiona. - Co ty śmiesz zarzucać twojemu ojcu? - Chłopcy wiedzą, nie pytaj... chłopcy wiedzą... Zresztą, nie pamiętasz, jak Wronowa mawiała: "Pan doktór to taki luby - tak właśnie mówiła ""luby" - że za nim nie tylko panny, ale i chłopaki się oglądają". I ten Stefan Ewy patrzył raz na fotografię ojca i powiedział: "Odurzająco piękna twarz". To było wtedy, jak przyjechał drugi czy trzeci raz, co to musiał uciekać za granicę i nie mógł na Skalmierzyce, tylko go przemytnik gdzieś bokiem przeprowadził. I tego przemytnika pamiętam, jak był u nas, nazywał się Chudy i powiedział o sobie: "My jesteśmy takie ludzie wiekujące. Zawsze są tacy, co ich trzeba przez zieloną przerzucić". To było już w parę lat po śmierci ojca. Józek już był wtedy w Gimnazjum imienia Generała Chrzanowskiego w Warszawie, ale przyjechał na święta do Kalisza i przyszedł do nas - naturalnie do Ewy - i powiedział: "Zakończyliśmy naszą edukację o przemytnikach". To wszystko, co mieliśmy z tej rewolucji - westchnął Janek na pół drwiąco. - Pamiętasz, jak stary kowal Popiołek nie dał nam się bawić w przemytników i mówił, że Feluś Popiołek to zbój? A myśmy się później bawili w Chudego, co przeprowadza rewolucjonistów. Ludwik jeszcze się wtedy bawił - i Janek prawie parsknął śmiechem. - A i to już było tak dawno. Kiedy to był ślub Ewy? Już wtedy byliśmy za biedni, żeby wszyscy pojechać, tylko twoi rodzice pojechali na ten ślub do Krakowa... - W maju będzie dwa lata - poinformowała Joanna niechętnie, jakby i w tej prostej konstatacji było coś zagrażającego. - Wracajmy - dodała - zaszliśmy za daleko. I to pod każdym względem. Janek zawrócił machinalnie i przez chwilę szli milcząc. Joanna odezwała się pierwsza: - Przecież było zawiadomienie, że wuj Marian umarł w szpitalu na tyfus. - W szpitalu tak, ale tam nic nie było, że na tyfus - Janek mówił teraz opornie jakby zeznając pod przymusem. - Widzisz, mama kilka razy jeździła przez ten rok do Zakopanego i zawsze zabierała klucze od biurka, od tego sekretarzyka po tatusiu. Raz tylko zostawiła, spieszyła się na pociąg czy coś. A ja wiedziałem, w jakiej skrytce schowała te papiery, nie podglądałem, nie, tylko ja zanadto ich kochałem, ich kocham - poprawił się - żeby nie wiedzieć wszystkiego, no i nie wytrzymałem, tak mnie ta ojca tajemnica mordowała, nikogo nie było w domu, tylko te klucze leżały... - Nie ma co mówić, coraz piękniej - stwierdziła z goryczą Joanna. - Tak, wiem, że to było podłe, ale zrobiłem to. Już wtedy umiałem po rosyjsku, tam było tylko "skonczałsia", i jeszcze coś, czego już nie zrozumiałem, bo mocny to z rosyjskiego nie jestem. Tylko że tam był też list od tatusia do mamy, właściwie początek listu, trochę zamazany, może mama nad tym płakała... I takie słowa przeczytałem: "Wielka jest moja wina, żebym mógł zapomnieć, wróciłbym i przebaczyłabyś mi, ale nie mogę, więc muszę odejść na zawsze, uściskaj dzieci, żegnam cię, moja uwielbiana..." I na tym się chyba urywało, dobrze to już tego nie mogę powtórzyć, śpieszyłem się i zaraz klucze oddałem Naści, alem z wszystkiego zrozumiał... bo jeszcze dawniej, wiesz, przyjeżdżał do mamy kolega ojca, też z tej wojny, musiałem słyszeć, jak rozmawiali, przywiózł jakieś pamiątki, no i w końcu wiedziałem, że ojciec odebrał sobie życie, tylko widać nie umarł od razu, i dlatego umarł w szpitalu, w tych ruskich papierach coś o tym było. I ja nic ojcu nie zarzucam - ożywił się gwałtownie - ojciec był nadzwyczajny, a może jakby zakochał się w kobiecie, toby dla mamy było jeszcze gorzej. Tylko o jedno mi żal, że mama przez ojca taka jest... taka była nieszczęśliwa. Bo może teraz nie jest już taka nieszczęśliwa. - To już także tak dawno, prawie siedem lat; ale wujka Mariana niełatwo jest zapomnieć. - A może oni wszyscy są nieszczęśliwi, bo ja myślę, że już ci to mówiłem, że mama kocha się w wujku Rafale albo on w niej... - Co tobie się ubrdało, mój tatuś jest ciężko chory i Katuli przy nim ciężko, sama prosi, żeby ciocia Ildzia przyjeżdżała. - Tak, sama o to pisze i tego nie rozumiem. Nie, mnie się nie ubrdało, chociaż może oni tylko tak patrzą na siebie, ale ja nawet z patrzenia wszystko poznam. I na przykład nie lubię, jak Ludwik na ciebie patrzy... - Czyś ty oszalał, Janek?! - Dlaczego? Przecież cioteczny brat, mógłby się nawet z tobą ożenić, jakby był starszy. Nie, to żarty - uśmiechnął się na jej gniewne wzruszenie ramion. - Ale wiesz, mnie boli, że oni, że rodzice nasi i wasi tak wobec nas udawali niewinnych i świętych. - Nie udawali - oburzyła się. - Oni wobec nas... oni wobec nas byli tacy... odzyskiwali swoją niewinność. Zresztą, jeżeli nawet dzieci - nadmieniła ogólnikowo - nie są niewinne ani święte, to kto ma prawo wtrącać się do takich rzeczy? I to tylko dzieciom się zdaje, że rodzice nie mają swojego życia, swoich tajemnic, nawet swoich grzechów, a oni mają do tego prawo. Jakby ludzie zawsze wiedzieli o sobie wszystko, to życie byłoby piekłem, wszyscy mieliby do wszystkich pretensję, ja wiem coś o tym, bo sama miałam zawsze o coś pretensję. A oni byli zawsze dla nas tacy dobrzy, to wystarczy. - Tu Joanna stanowczo zmieniła temat. - I dlaczego mówisz, że "tylko to nam zostało z tej rewolucji", niby ten Chudy. Chociaż rewolucja do nas nie doszła... - Jak to nie doszła? Przecież w Kaliszu były ciągle rozruchy i rzucili bombę na gubernatora... - Ale do Wrombczyna nie doszła. A doszła do tatusia. Tatuś tak się przejął rewolucją, że za nic już nie chciał być na majątku. - E_e, mówiłaś, że jeszcze jak byli z ciocią Kachną narzeczonymi, to nie chciał. - Ale wtedy dał sobie wytłumaczyć, a potem to już na dobre nie chciał. - I raptem, jakby dla popisania się własną wiedzą o dziejach rodziny, Joanna zapytała: - Tyle niby wiesz, a czy wiesz, kim była nasza babcia, ta, co się z nią dziadek Domont ożenił, i mówili, że córka fryzjera czy felczera? Nie, jej matka, nasza prababacia, miała na Starym Rynku w Warszawie kram z owocami, a jak nie było owoców, to przyjmowała pranie. Mama nam to kiedyś opowiedziała. I że ci pradziadkowie byli poczciwi ludzie, bardzo poczciwi, oszczędni, dbali, żeby córki wyszły na coś lepszego. A jedna, właśnie nasza babcia, była podobno taka piękna, że się do niej garnęły koleżanki z różnych domów, one chodziły do rządowego gimnazjum, bo to najtaniej było. I w jednym z tych domów dziadek Domont ją poznał. A pradziadek był woźnicą takiej karetki pocztowej, a potem konnego tramwaju. mama ładnie opowiadała o tych pradziadkach... - Tak, nasza mama też coś o tym opowiadała. Mnie to nic nie szkodzi, ale bardzo lubię kramy z owocami, nawet te nasze, kaliskie. Ale Ludwik opowiada kolegom, że nasza babcia była hrabianką i że ją źli ludzie pozbawili majątku. - Ludwik majaczy, jak i ty, tylko ty na czarno, a on na różowo. O ile może być coś różowego w babci hrabiance. A karetka pocztowa, czy to nie romantyczne? Pamiętasz dyliżans z "Dawida Copperfielda"? - Słuchaj, Nunia, czy tych pieniędzy, co za Wrombczyn, starczy na długo? Patrz, jakie to dziwne, mój tatuś tak dużo zarabiał, że jeszcze pomagał wam, jak we Wrombczynie źle szło... A teraz i mieszkanie wasze trzeba było zwinąć, i wszyscy żyjemy z Wrombczyna w mieszkaniu tatusia. - Nie, wy nie żyjecie z Wrombczyna, wujek Marian zostawił jakieś pieniądze w Banku, odkładał przecież na willę. A w końcu wszyscy będziemy coś zarabiać. Zresztą pieniądze to nieważne... - Pieniądze to ważne. Ja bym chciał mieć pieniądze, ale ja taki jestem gapa, wcale sobie nie mogę wyobrazić, czym ja będę zarabiał. Ty to już wiesz, że będziesz nauczycielką. A Ewa i Józek na przykład? - Oni się jeszcze kształcą, ale już i coś zarabiają. Oni mają tyle talentów... - To podobno wielka miłość Ewa i ten jej Stefan. Ja już nie wierzę w miłość. - U ciebie to naturalne - rzekła szorstko - to wyjątkowo naturalne. Ale to przejdzie... Tu zamilkli i do końca drogi nie byli w stanie podjąć rozmowy na nowo. W domu pachniały przyniesione już hiacynty, śmiała się Naścia, rada, że od jutra "pani doktorowa" obejmie rządy. Janek przeniósł się z powrotem do pokoju chłopców i cały wieczór grał z Ludwikiem (też na dziś domatorem) w szachy. Joanna znów długo nie mogła zasnąć, roztrzęsiona bardziej niż po pierwszej rozmowie z Jankiem, do rdzenia zawstydzona i tym, czego się dowiedziała, i tym, że mając się za dorosłą, tak nic a nic nie wiedziała, dopiero ten namłodszy powlókł ją w takie wertepy. Ale pierwsza rozmowa wciąż wskakiwała w tę drugą. Tamto było gorsze, och, gorsze. Janek jest jeszcze małoletni, a jak to się zaszargał: "Rozdziewiczyć - myślała. - Dziewica Joanna d'Arc - myślała drwiąc ze swojej patronki - ""rozdziewiczyć" - takiego słowa nie ma, w żadnym słowniku nie ma. To ta kobieta je wymyśliła dla Janka. Co to była za kobieta, że mówi słowa, których nie ma? Czy rzeczywiście nikt nie wie o tych przygodach Janka? I ja już teraz wszystko słyszę, słyszałem, jak Ludwik szydzi z Janka: "Ty idioto, mówił, ja za takie rzeczy nie płacę, ja mam to za darmo, z miłości". Tak, Ludwik nawet w tych sytuacjach potrafił się wydawać wspanialszy od biednego Janka. Ale czy wiedział o jego chorobie? Jakie to ja miałam zmartwienia w dzieciństwie, ile się napłakałam, a to były takie głupstwa, dopiero jak mama sprzedała Wrombczyn to myślałam, że utraciliśmy nie majątek, ale szczęście, żeby Janek miał pieniądze na doktora, tobym się może nigdy nie dowiedziała, że nie było żadnego szczęścia, tylko same takie sekretne zgryzoty. Czy już o wszystkim wiem? Czy ja jedna z nich jestem ciągle taka głupio niewinna?" - I czegoś przykre było jej wyróżnienie, a w tę niezrozumiałą przykrość wpadł nagle dźwięk szarpniętego u drzwi wejściowych dzwonka. Joanna słyszała, że chłopcy jeszcze ze sobą gadali, któryś z nich wybiegł do przedpokoju, rozległ się i głos Naści. Chyba to już dziesiąta, kto może tak późno dzwonić? Siadła na łóżku, zapaliła świecę i zdrętwiała, bo do pokoju wszedł jakby wujek Marian. To Ludwik był taki podobny do ojca, taki już duży pomimo szesnastu lat i taki postawny, a w ruchu zupełnie jak wuj Marian. Podbiegł i sprężystymi, gorącymi ramionami objął Joannę. Poczuła na policzku jego usta i odepchnęła go z taką siłą, aż się zatoczył. - Nie gniewaj się - wyjąkał - jest zła nowina... chciałem cię... chciałem ci... Weszli, a raczej wpadli Janek i Naścia; też oboje rzucili się do Joanny całując, obejmując. Naścia wreszcie zdobyła się na wyjaśnienie - przyszła depesza z Zakopanego. - Od mamy - uzupełnił Ludwik łagodnie i ze smutkiem. - Do mnie adresowana, dlatego wszedłem. Joasineczka, nie drżyj tak, ja ci przeczytam. - I przeczytał: - "Nie przyjadę wuj Rafał bardzo źle ztakaowane (pewno miało być "zaatakowane") gardło Joata (tak się pomylili) zaraz przyjechać pieniądze telegraficznie". Uspokój się - poprosił - musimy być teraz dzielni. - Znaczy, że suchoty przeszły na gardło - zapłakała Naścia - to niedobre, ja to widziałam u nas na wsi, ale Bóg miłosierny może da... Jutro z rana trza lecieć po przepustkę za tę głupią granicę - oprzytomniała rozsądnie. "Gruźlica gardła - myślała w panice Joanna - to koniec". - Mój Boże - zawołała. - Mój Boże! .nv Rozdział 6~ Dwa listy Bern, 1912 "Droga, kochana Lalio_Ewo. Jak gdyby ciągnąc dalej nasze kaliskie rozmowy muszę dodać, że nie nęci mnie żaden rodzaj wykształcenia, który mógłby przynosić z czasem korzyści materialne, czyli zarobek. To nie znaczy, że gardzę grosiwem. Przeciwnie, jak twierdzi ktoś z nielicznych moich tu znajomych, wykazuję dużą pomysłowość w zdobywaniu i nawet zachowaniu, drobnych co prawda, kwot pieniężnych. Ale podobnie jak niektórzy bohaterowie Czechowa, wolę w tej chwili zarabiać pracą fizyczną. Wybór mam ograniczony, gdyż nie jestem dość silny, odziedziczyłem raczej delikatną kompleksję Ojca. Ale spodobały mi się słowa Flauberta, który przy jakiejś okazji powiedział był: "Nie widzę żadnego stosunku między moją "Bovary" a pięciofrankówką". Balzak wyraża się o pięciofrankówce zupełnie inaczej, komplimentując ją jak damę piękną, pożądaną, pełną gracji, wszechmocną ect., ect. Nie będę wprawdzie nigdy Balzakiem i nie mam za sobą żadnej "Pani Bovary" (w sensie książki); oscyluję jednak między tymi dwiema prawdami o pięciofrankówce i aby moimi dość osobliwymi studiami nie obciążać la pauvre Katula (ani kogokolwiek bądź innego), zarabiam jako... malarz pokojowy. Niezgorzej mi to idzie, posiadłem już znaczną umiejętność w zakresie kolorów ciepłych, zimnych, czystych tudzież łamanych. Tu zbliżam się do Ciebie, Twoja dusza malarska oceni w pełni wiadomość, że przy barwieniu ścian albo lakierowaniu okien i drzwi (też tutaj kolorowych) zasady waloru obowiązują niemal równie precyzyjnie, jak w plastyce artystycznej. Tylko partacz nie będzie wiedział, ja "zagra" dany kolor w pokoju ciemnym, a jak w słonecznym albo jak będzie wyglądał w sąsiedztwie inaczej malowanego wnętrza. Maluję zresztą głównie sklepy i tym podobne lokale, mieszkania są jeszcze przeważnie tapetowane, do której sztuki też się zaczynam przykładać, ale doprawianie kolorów jakoś mnie bardziej zajmuje. To więc dorywczo, a w istocie rzeczy studiuję teraz Ojców Kościoła. Dlaczego właśnie to? Nie, nie zamierzam zostać teologiem, wręcz przeciwnie - bardzo ze mną świecko. Zdaje mi się po prostu, że niepodobna nie znać myślenia będącego podstawą dogmatów instytucji, której popularna wersja sprawuje swój teatralny rząd dusz na tak znacznych obszarach ziemi od przeszło 1900 lat, a jak dotąd nic nie wskazuje na to, by miała rychło upaść. Nie zawiodłem się co do tego, że patrystyka stanowić będzie dla mnie ważną przygodę życia, jako kontynuacja moich ulubionych mędrców starożytności, a zarazem ich przeciwstawność. Jest niejaka dziarskość w tej kombinacji, której poznawaniu oddaję się z dużą dozą lekkomyślności, bo to przedmiot, który na pewno nie zaspokoi żadnych praktycznych celów życia. O ile nie uznam za taki cel rozmów stąd wynikających lub od błahego tematu się zaczynających, a na filozofowaniu kończonych. Nie chciałbym udawać Sokratesa - spotkałem tu warszawskiego psychologa i filozofa, który do szału doprowadzał mnie "pytajną" zaczepnością w stylu Sokratesa (tłumaczy znakomicie Sokratyczne dialogo Platona, kiedyś z tego zasłynie) - nie zanudzam więc ludzi na ten sposób, ale pewien rodzaj rozmów zdaje mi się i swoistą działalnością skutecznie wpływającą na ludzi, i najprzyjemniejszą z przygód umysłu, tym bardziej upragnioną, że jeszcze rzadziej przytrafiają się nam jak udane czytanie lub udane myślenie, które, gdy nabiera odpowiedniej intensywności, staje się bardzo miłym zajęciem. Zapytany tu raz przez kogoś, co najbardziej lubię, odpowiedziałem bez chwili wahania: "myśleć" i bodaj czy kogoś tym nie obraziłem, choć pytającą ("zapytawszą" - chciałoby się tu zastosować nie istniejący prawie w polskim języku czynny imiesłów czasu przeszłego) jest osoba o inteligencji doskonałej. Ona też zwróciła moją uwagę na pewne właściwości pism św. Augustyna, czyniące go prekursorem nowożytnej powieści. W samej rzeczy jego "Wyznania" są pasjonujące, bez genialnej gadatliwości Dostojewskiego, w ogromnym skrócie, dotyka w nich najbardziej podspodnich nurtów życia wewnętrznego. Ja zaś także w filozofii Augustyna widzę, jak on wyprzedza o wiele wieków swój czas, kiedy mówi, że nie rozum, lecz wola stanowi istotę natury każdej rzeczy, albo gdy głosi przewagę roli pierwiastków irracjonalnych w poznawaniu prawdy o bycie. To już krok do bergsonizmu, do uznania tzw. czynów za wejście w najściślejszy kontakt poznawczy z rzeczywistością, słowem do różnych takich kategorii filozoficznych, które uważamy za odkrycie czy zdobycz naszej dopiero epoki. Stanowisko ponętne, ale bardzo diskussionsf~ahig, jak to już wiedział św. Tomasz z Akwinu przywracając do "władzy" racjonalizm. Pascal, Schopenhauer przynajmniej rozpaczali nad koniecznością detronizacji rozumu, choć nie jestem pewien, czy słusznie rozpaczali i czy taka detronizacja jest w pełni możliwa. Prawda jest wieloraka i dojścia do niej różne. Zapewne zdziwisz się, że studiuję katolicką patrystykę w Bernie, mieście pobożnie protestanckim, gdzie wchodząc do sklepiku po trochę szynki mówi się obowiązkowo: "Gr~uss Gott", kiedy nawet w Polsce "Pochwalony" i wszelkie tego rodzaju "z Bogiem" zachowały się już tylko przy spotkaniu na wiejskich drogach lub w stosunku do osób duchownych. Cóż, wszędzie są jakieś biblioteki, w których można znaleźć interesujące rzeczy. Regularne studia uniwersyteckie nie pociągają mnie ani trochę i grzecznie zaczęta w Krakowie filologia polska nie zostanie skończona w sensie dyplomu, choćby dlatego, że c.k. Kraków nie uznaje matury polskich prywatnych szkół z "Kongresówki"; ale to tylko półprzyczyna. W gruncie rzeczy sprzykrzyło mi się badanie istniejących, byłych czy nawet powstających form językowych, kusi mnie inny, bardziej, powiedzmy, augustiański stosunek do języka, czynny, aby nie powiedzieć "twórczy", jak każe moda. Chciałbym żywiołu mowy dosiąść, okiełznać go lub nawet pocwałować... Obawiam się, wiesz, Ewa, że w rzeczach duchowych też, niestety, odziedziczyłem usposobienie Fidelia, którego śmierć i pogrzeb ciągle mi stoją w pamięci. Bardzo mi drodzy są ci nasi biedni "rodzice marnotrawni", te ich żałosne powroty do domu, już jakby nie istniejącego. Ojcowie w trumnach - Twojego Ojca trumna wędrująca transsyberyjskim szlakiem z tak daleka i - po latach - mojego trumna w wagonie towarowym, gdzieś za nami siedzącymi smutno na ławkach osobowego. I nasze matki, co w żałobie odzyskały znów siebie jako "siostry Domontówny", i to może jedyna ich pociecha, zawsze zdawały mi się bliższe sobie niż mężom, nie wiem tylko, po co ich trumny takim kosztem sprowadzały (Waszego Ojca co prawda przesłało wojsko) do Kalisza, gdzie chyba nikt z nas na resztę życia nie zostanie, o tym jestem, choć nie wiem czemu, przekonany. Jeżeli można mówić o czymś pomyślnym w nieszczęściu, to było jednak coś pomyślnego w tym, że znowu byliśmy choć przez krótko i w uszczuplonym wprawdzie, ale znowu w "rodzinnym stadku", jak to kiedyś nazywaliśmy szydząc dziecinnie; a już na pewno czymś bardzo dobrym było, że po długiej rozłące znów spotkałem się z Tobą i odnaleźliśmy się tak samo sobie bliscy, jak byliśmy przed laty. A i w ogóle rzewny jakiś uśmiech między nami wszystkimi panował, niby próba nowego współżycia, "zakwitania" na gruzach. "Dzieci" sympatycznie dorastają. Ludwik fanfaron, ale z urokiem; Janek - przyjemnie czuły i cichy, tylko Joasia była jakby w sobie zmarznięta i nie udało mi się jej odchuchać. Ona silniej ode mnie przeżywa śmierć Ojca, była jego ulubienicą, ale korepondując dość regularnie z Rodzicami i z Joasią znajdowałem w jej listach więcej dowcipu i serdeczności, niż znałem w niej samej. Tak, że właściwie z Tobą tylko narozmawiałem się, a przecież nie do syta, bo pisanie do Ciebie staje się koniecznością, prawdziwą atrakcją mojego dość samotnego pomimo wszystko życia. Trochę mi przykro podtrzymywać złudzenia Katuli, że Szwajcaria jest korzystna dla mego zdrowia. Ona nie wie o tym, ale Bern ma bardzo zły klimat, pełen ciągłych niezdrowych f~ohnów, które tego roku wieją nawet i w maju. Może uda mi się wyjechać na dłużej do Włoch, gdzie klimat i zdrowszy, i pozwala oszczędzać znacznie na jedzeniu. Bardzo żałuję, że musiałem opuścić Paryż, właśnie gdy wyście tam przyjechać zamierzali. Okoliczności to sprawiły i nie nazbyt fortunne, ale które wybrałem i przyjąłem. Całuję Cię najczulej, pozdrów ode mnie Stefana, którego Tobie w każdym razie musiało bardzo brakować w Kaliszu. Niech Ci miłość do Niego zostawi trochę miejsca na pamiętanie o mnie. Józef, czy może jeszcze dawny Ago". Paryż, 1912 "To szczera prawda, mój drogi Ago, że nie narozmawialiśmy się do syta w Kaliszu, chwila nie sprzyjała, z natury rzeczy najwięcej mówiło się o Twoim Ojcu. Biedny, uroczy Fidelio - traktowaliśmy go dość lekko i raczej na wesoło, a tak zaciążył swoją śmiercią jak kamień w naszych sercach. Może to racja, że nasze Matki odnalazły się znów jako siostry Domontówny, ale to raczej Katula mimo świeżego wdowieństa będzie chyba wspierała biedną Mildę. Wuj Rafał swą długą i beznadziejną chorobą przygotował nas niejako do ciosu; odejście mojego Ojca nastąpiło w szczególnych okolicznościach, które nawet dla Mamy zdają się być tajemnicze i dotąd nie przebolałe. I boję się trochę o Mamę, bo Ona jednak ma coś z tym sercem, i bardzo czekam na wiadomość, jak wypadnie konsultacja u owego sławnego kardiologa we Wrocławiu, dokąd Mama niebawem się ma wybrać, a Katula ma jej w podróży towarzyszyć. Nie masz pojęcia, jak ucieszyłam się z Twego listu, cóż to za list! Jak świetnie piszesz o myśleniu, o rozmowach jako o wielkiej przygodzie! Zawsze byłam pewna, że najwięcej liczą się nasze wewnętrzne przygody, ale Tyś to za mnie powiedział! A jednak z myślenia musi coś zewnętrznego wynikać, jakieś fakty życiowe, tak jak z najbanalniejszej przygody zewnętrznej może powstać jakieś cenne myślenie. Ja tu wprost nurzam się w wielkiej, fantastycznej "przygodzie malarskiej". Co za bogactwo inwencji, jakie mnóstwo prądów, kierunków, szkół i rewelacyjnych czy rewolucyjnych fajerwerków! Ledwo my, ubodzy krewni Europy, zdążyliśmy przetrwać impresjonistów, a tu już fauvizm, a tu kubiści, futuryści, wreszcie abstrakcje malarskie, bo nawet coś takiego się pojawia, o czym pewno wiesz, zawsze wiedziałeś wszystko. Jacy szanowni, poczciwi, skromni zdają się w tej gamie dysonansów impresjoniści, co tak byli kiedyś gorszący i tyle hałasu narobili, no i byli chyba jakimś otwarciem drzwi na autonomiczny świat kolorów i kształtów. Ja najlepiej lubię fauvistów, zawsze pasjonowały mnie czyste, gwałtowne, "dzikie" kolory, ale diabła tam się dojdzie z tymi kierunkami, prądami czy szkołami! Pojawiają się nowe konwencje, konwencje są różne, ale sztuka jedna - dziwny fakt wywołujący kreską, barwą, nutą, bryłą albo słowem szczególnego rodzaju wzruszenie, nic wspólnego nie mające z interesami życia, a tak dla życia potrzebne, ba, konieczne! W każdej konwencji można sztukę małpować albo ją tworzyć, ale znaczy tu chyba tylko osobowość. A osobowości największe stoją jakoś pomiędzy konwencjami, jak drzewa solitery między lasami - pamiętasz, jakie potężne były w lasach wrombczyńskich takie samotne na polanach drzewa? Weź takiego Toulouse_lautreca - do czego, z kim go można porównać? Gdzie zaliczyć? Zdawałoby się - do impresjonistów, skoro tak świetnym jest analitykiem ludzkiej przyrody, ale już nie "naturalista", już deformacja na uniwersalną szpetotę pełną - do licha - uroku, fascynującą, co za przeraźliwe widzenie świata poprzez bistro, kawiarnię, b...l! Lautrec z każdej konwencji coś wziął, każdej coś dał, a reprezentuje tylko siebie, jedyny i wielki... Przynajmniej dla mnie, bo tak jak inni postimpresjoniści, to bym jeszcze się ważyła próbować, ale tak jak on, to bym nie potrafiła, taką dać skalę "ludzkiego" poprzez jeden tylko groteskowy_tragiczny, absyntowogorzki typ człowieka. Zazdroszczę Lautrekowi, zazdroszczę zawsze tym, co dokądkolwiek odejdą, zawsze, w każdej konwencji, wymyślą, odkryją człowieka - ja nie wyskoczę nigdy z pejzażu wiejskiego czy miejskiego, ze świata rzeczy. I to tylko akwareli próbuję! Widzieliśmy tutaj włoskich futurystów, a oglądaliśmy też ich wystawę w Brukseli, w czasie objeżdżania Belgii - ja dla malarstwa, Stefan dla historii (Flandrię nazywa "tyglem historii"). Nawet lubię te wciskające się w siebie kliny, drzazgi, trójkąty kolorowe, ale wbrew złudzeniom futurystów to raczej mozaika i dekoracja niż ruch. A przekonywający jest i naprawdę rusza się tętniąc kolorami jeden tylko Severini, no, może jeszcze ktoś tam... To samo w kubizmie, mnóstwo tu sław, C~ezanne jako prekursor, Picasso (Hiszpan), Braque, a dla mnie najbardziej przekonywający jest nie znany tu prawie malarz, Polak, kiedyś będzie chyba sławny, bo nie on służy kubizmowi, ale kubizm posłużył jemu do stworzenia wiarygodnej, przekonywającej kubistycznej rzeczywistości. Jedyny to też chyba malarz polski, co choć zaczął od naśladowania Muncha i innych pretensjonalnych symbolistów, przecie wszystkie tutejsze nowsze wpływy dostrzegł (choć sam przez paryskie środowisko malarskie nie dostrzeżony) i na swoje polskie kopyto przerobił. Bardzo możliwe, że Ty jesteś stworzony do myślenia, ja, niestety, nie mam ciągle pojęcia, do czego jestem stworzona. Zwątpiłam, czy będę malować, właśnie dlatego, że za dużo wciąż myślę o malarstwie. Manifest Marinettiego, napisany dla literatów, ale przyjęty najwięcej przez malarzy, takie ciągle silne ma echa, że zawrócił nam wszystkim w głowie. A stoi za tym wielki winowajca - Henri Bergson! Marinettiego krzyk: "Nous voulons exalter le mouvement agressif, l'insomnie fi~evreuse, le pas de gymnastique, le saut p~erilleux, la gifle et le coup de poing" - to strywializowany "~elan vital" Bergsona w transpozycji z filozofii na literaturę i sztukę. A stąd już blisko do Sorela "R~eflexion sur la violence". Ja, jako kobieta, "puch marny", szczególnie mocno się tym wszystkim przejmuję, dla Bergsonowskiej "Evolution Cr~eatrice" wprost oszalałam, ale w rzeczach sztuki tęsknię za jakimś umiarem, bo sztukę rozumiem nie jako szał, ale jako surowy ład wprowadzony w chaos rzeczywistości. A przed konsekwencjami Sorelowskimi wręcz się cofam, bo to już dotyczy polityki, a w polityce pewna doza racjonalizmu i zdrowego rozsądku zdaje mi się konieczna, nawet gdy idzie o rewolucję. Niebezpieczne skoki w nieznane mogą tu być w istocie "skokiem zgubnym". Od Ciebie dowiaduję się, że te wszystkie irracjonalizmy idą aż od św. Augustyna poprzez Pascala, Schopenhauera etc. - muszę przeczytać wszystkich! A i w tych rzeczach sama nie wiem, kim jestem, bo nasz ruch niepodległościowy (w Genewie i Lozannie musiałeś się z tym zetknąć) jest trochę takim skokiem, a ma w sobie coś porywającego. Kupiliśmy w Monachium Kandinsky'ego "~uber das Geistige in der Kunst" i Eckermanna "Rozmowy z Goethem". U bukinistów nad Sekwaną można kupić za bezcen wszystko, nawet katalogi wystaw, na których się nie było. No i wyobraź sobie, zaczęłam wysmażać jakieś "Listy o malarstwie", posyłam to do kraju i przeważnie drukują, a nawet płacą! Stef też pisze, no, on to ma talent prawdziwy (pewno się tego nie domyślałeś?), jego korespondencje, zwłaszcza do pism lwowskich i krakowskich, to są bardzo chwalone, ale Warszawa też przyjmuje go chętnie (tam pisze pod własnym nazwiskiem, a do Galicji pod pseudonimem). Tak, że pomyśl, ty malujesz pokoje, a my zarabiamy piórem, co za banał! A może z Tobą coś się stało? Zawsze myślałam, że Ty właśnie będziesz pisarzem. Wspominasz jednak o tym czynnym stosunku do żywiołu mowy? a więc?... Nie mogę powiedzieć, żeby Twój list nie zaniepokoił mnie trochę, choć nie wiem dobrze czym. Wracając do Kandinsky'ego, on oddziela sztukę od natury czyniąc z malarstwa domenę nic nie mającą wspólnego z przyrodą i człowiekiem. To piszę, oczywiście, tylko do Ciebie, a takich rzeczy nie drukuję, moi biedni czytelnicy nawet zwykłej dotychczasowej sztuki nie rozumieją, przekonałam się o tym z listów pełnych świętego oburzenia, jakie mi z Warszawy przysłano, gdy podałam reprodukcję i pochwaliłam niewinną deformację flamandzkiego Laermansa. Ale Kandinsky i jego zwolennicy mylą się chyba, że można wyskoczyć całkiem z natury. Elementy jakiejś części makro_ czy mikrokosmosu zawsze w abstrakcji się znajdą i najkompletniejsza nawet abstrakcja da nam skojarzenia z czymś już znanym, już widzianym. Z drugiej strony abstrahowanie (odejmowanie) od natury istniało i w dawnej sztuce, skoro zauważył to już Goethe, przynajmniej ten, jakiego poznaję z "Rozmów". Oto przykłady, które przełożyłam sobie do moich "Listów": "Po obiedzie oglądaliśmy tekę szkoły holenderskiej. Kawałek portu, gdzie z jednej strony paru mężczyzn nabiera świeżej wody, a z drugiej - gra w kości na beczce, dał nam okazję do pięknych rozważań, jak unikać realiów, aby nie szkodzić oddziaływaniu sztuki. Główne światło jest na pokrywie beczki, z gestów graczy widać, że kości zostały rzucone, ale na powierzchni pokrywy kości nie są narysowane, bo przerywałyby światło zmniejszając jego działanie". W innym miejscu Goethe mówi o pejzażach Claude Lorraina: "Obrazy jego zawierają najwyższą prawdę, ale ani śladu rzeczywistości". Swoją drogą Goethe nie przeciwstawia realizmowi abstrakcji, jak ją dziś malarze rozumieją, ale coś, co emanuje z obrazu na skutek jego walorów plastycznych i niezależnie od tematu - można by powiedzieć, że pod swoją "Idealit~at" ma właśnie na myśli "das Geistige in der Kunst". Nie spodziewałam się, że znajdę tyle o plastyce u Goethego i rzeczy tak nam już bliskich. Mimo to realizm chyba w sztuce istnieje i chyba w każdej - niezależnie od konwencji; tylko jest w sztuce zupełnie czymś innym jak w życiu. Jakąś kompozycją elementów realnie istniejących (innych nie ma) w zupełnie nowy ład i to musi być tak zrobione, żeby taki porządek artystyczny dawał wrażenie prawdziwszej rzeczywistości niż chaos wątków życia, w którym tkwimy. Weź fantastykę Poego, czyż nie jest realistyczna? A na drugim końcu, skoro już skaczę w literaturę - drażliwy przykład - epika będąca nie odtworzeniem faktów, lecz ułożeniem ich w ład epicki, który w życiu nie istnieje zgoła - tak mówi Stef, a jego obchodzą tylko zagadnienia epiki, nawet o jego korespondencjach redaktorzy piszą, że jest w nich "tchnienie epickie". Stef uczy się różnych rzeczy i słucha mnóstwa wykładów, ale zdumiewająca jest jego obojętność na prądy, mody, kierunki literackie. To i mnie pomaga zachować siebie w tym paryskim vertige'u. Stef to wiadomo, do czego jest stworzony - do szczęścia. To wiem nie tylko ja, to wie każdy, kto się do niego zbliży. Stef nie potrzebuje kochać, by uszczęśliwiać, ani być kochanym, aby czuć się szczęśliwym. To niemal straszne mieć męża uszczęśliwiającego wszystkich samym swoim istnieniem. Ja też należę do szczęśliwych czy szczęściarzy, nie tylko dlatego, że żyję w uroku jego "pr~esence", ale i sama przez się - brak szczęścia, pechowość wstydziłyby mnie jak kalectwo, ale we mnie jest więcej niepokoju, a mniej chęci przebudowywania świata, chyba że stwarzając go na nowo w dziele sztuki. Ten zaś Szczęśliwy jest na dodatek czymś w rodzaju rewolucjonisty, a mnie się zdaje, że wszelki rewolucjonizm (nawet i w sztuce) jest nim, póki nie chwyci władzy w ręce, wtedy staje się zaraz despotyzmem, to mówi dotyczasowa historia, ja się na tym właściwie nie znam. Zupełnie inna jest siostra Stefa, mało znam ludzi o równie ponurych zapatrywaniach na świat i ludzi, a jednak z nią się właśnie zaprzyjaźniłam, zżyłam nawet, i od pierwszej chwili poznania. Czymś zaciekawia, ma fantastyczny dar zgryźliwego opowiadania, którym pociąga mnie przez swoją absolutną inność od mojego widzenia rzeczy. Poznałam ją trzy lata temu, kiedy już Ciebie w Kaliszu nie było, a ja zaręczyłam się ze Stefem i jeździłam z nim w Lubelskie, poznać jego rodzinę. Binia, starsza ode mnie o trzy lata, była już wtedy zamężna... Ale dość o tym, jak to bywa z kobietami, zjeżdżam na tory "prywatności". Chciałam Ci jeszcze tylko napisać to samo, co Ty mnie, jak bolesne było i dla mnie przeżycie śmierci wuja Rafała i że mimo to było tak, jak Ty mówisz, coś dobrego w tym nieszczęściu, bo może byśmy się całkiem zapomnieli, a w intymności tego smutku zbiegliśmy się ze sobą, wierni naszemu dzieciństwu, Ago i Lalia z wrombczyńskiej bajki. Jest coś o tym deprymującym, a zarazem wyzwalającym i rewelacyjnym znaczeniu śmierci bliskich bodaj u Emersona, który pasuje jakoś teraz do naszych filozofowań i znów nabiera ważności, jakiej nie miał od dawnego czasu. Oczywiście mówię tak zuchwale, bo wierzę w nieśmiertelność najbliższych nawet mimo cienia, jaki rzuciła śmierć Fidelia, nawet mimo chorego serca Mamy. Wierzę magicznie i absurdalnie w naszą nieśmiertelność, a jednocześnie drżę przed wojną, o której tu bardzo przebąkują. Stefan i wszyscy nasi niepodległościowcy wiążą z tym wielkie nadzieje dla Polski, wszystkie trzy państwa zaborcze mają się rozsypać, a Polska odzyska niepodległość. To zbyt piękne, aby było prawdziwe, i ja wojnę widzę pod postacią zagłady, od razu wydaje mi się, że pierwszego dnia wszyscy polegną i czarna dziura zamiast życia! W Brukseli widzieliśmy nie tylko futurystów, ale i międzynarodową wystawę nowych broni. Szczególnie mitraliezy, automatyczne szybkostrzelne karabiny, dające setki kul na minutę, zapowiadają śmierć seryjną. Także modele łodzi podwodnych do torpedowania okrętów straszą jak rekiny, samo słowo "peryskop" ma w sobie coś złowrogiego, muszę przyznać, że przeraziła mnie ta wystawa. Stefan widzi w wojnie, po której ma nastąpić jakaś zbawcza rewolucja, jedyną szansę dla Polski i wielką szansę dla sztuki, literatury etc. To pozostałości jego udziału w wypadkach 1904_#5. Ktoś z naszych brukselskich przyjaciół powiedział, że każda nowa broń oznacza nową wojnę i że to jest aksjomat. A tu jeszcze samoloty i różne zeppeliny! Nauka jest wielką rzeczą i mogłaby zapewnić ludziom dużo szczęścia, ale uczeni zdają się schodzić na bezdroża, które ludzkość będzie kiedyś przeklinała. Przecież bez nich nie byłoby tych śmiercionośnych wynalazków! Ale wracam jeszcze do pobytu w Kaliszu. Ja z "dziećmi" częściej widuję się jak ty, ale tym razem nie byłam w kraju blisko rok i zauważyłam wielkie zmiany. Ludwik taki się robi podobny do Ojca, że mu za to podobieństwo wiele wybaczam, ale on dla mnie coraz więcej staje się męczącym problemem. Janek w stosunku do tego, co zapowiadał - ty mniej z moimi braćmi obcowałeś, ale on miał rozległe zainteresowania literaturą i teatrem, pamiętam jego świetną reakcję na przedstawienie "Wesela", miał wtedy nie więcej chyba jak osiem lat, a oprócz tego ślicznie rysował; otóż z tego wszystkiego jakby nic nie zostało, jakby zgasł i przestał się rozwijać, zrobił się jakiś matowy, nawet Joasia coś o tym wspominała nie objaśniając bliżej. Naścia jest cudowna i przeżywa szczyty znaczenia w naszym domu, to nie do wiary, jak wspaniale potrafi się w tej sytuacji zachować. My ze Stefanem dzielimy sobie ludzi na takich (między innymi), z którymi nie miewa się głupich nieporozumień, i takich, z którymi wszystko prowadzi do głupich nieporozumień; i tych staramy się unikać jak ognia. Otóż cała ta rodzina Popiołków, a nade wszystko Teodor (ożenił się w Ameryce) i Naścia to ludzie, z którymi niepodobna mieć głupich nieporozumień. To bardzo rzadka cecha, niezależna od wykształcenia, sfery itp. Ale już dosyć, całkiem dosyć tego bajdurzenia. O mój Ago! Czy zaśpiewane nie brzmiałoby to jak: "O ma Carmen!". Nie wiem dlaczego, gdy Cię ujrzałam na dworcu w Krakowie, przypomniało mi się, że Twojego Ojca, kiedy był jeszcze kawalerem, nasze przyszłe Mamy nazywały "panną". Całuję Cię, Ago najdroższy, choć nigdy nie całowaliśmy się w dzieciństwie, cieszę się na Twoje listy, jestem szczęśliwa, świat jest piękny, nawet gdyby miał potrwać już niedługo i mimo że się już przekroczyło tę dwudziestkę, co wydawała się kresem młodości, a której Ty, o tyle szczęśliwszy, jeszcze nie dobiegłeś. Twoja najsiostrzaniej siostrzana Ewa_lalia" Rozdział 7~ Życie się wikła Ewa przyjechała na pogrzeb zmarłej nagle matki z Krakowa, gdzie Radgoscy mieszkali od trzech miesięcy wróciwszy z kilkuletnich wędrówek po cudzych krajach. Stefan nie był na pogrzebie, nie miał w ogóle żadnych papierów umożliwiających mu przekroczenie granicy prusko_rosyjskiej, wciąż jeszcze strzeżonej, choć wojna zbliżała się z alarmującą szybkością, a jawne wycofywanie się wojsk i władz rosyjskich w głąb kraju pozwalało przewidywać, że tej granicy lada dzień może nie być. Także i Józef Tomyski, wcześniej od Radgoskich przybył z Włoch do Krakowa, nie przyjechał, mimo że Naścia, która potrafiła dokazać wszystkiego, zdobyła i wysłała również dla niego przepustkę graniczną. - Skoro i on przystał do tych Strzelców - rzekła Katarzyna Tomyska - to ma się rozumieć ani mowy, żeby się teraz tu pokazywał na granicy... - Ewa poinformowała niepewnie: - Oni są już właściwie zmobilizowani, a cały świat wie, że ten Pierwszy Pułk Strzelców Piłsudskiego formuje się przeważnie z poddanych rosyjskich. Ja sama odwiodłam Józka od zamiarów przyjazdu. - "Cały świat" - przedrzeźniła z łagodną drwiną Katarzyna. - Cały świat ma teraz większe kłopoty, a przy tym bałaganie pewno nikt by nie zauważył; ale, oczywiście, że to byłby nonsens... Jeden z wielu - dodała enigmatycznie. Ewa była zaskoczona przenikliwością ciotki, ale nie powiedziała, że istotnie w przetłoczonym, ogarniętym paniką pociągu straże nawet nie oglądały paszportów ani przepustek, same wystraszone i kompletnie wypadłe z równowagi. "Tego jednak - myślała - nie byłam w stanie przewidzieć, wszystko dzieje się teraz na zasadzie "wyjścia z normy" i jakby po raz pierwszy" - a głośno rzekła tylko: - Młodego mężczyznę w wieku poborowym na pewno by zauważyli. Znajdowały się obie z Katarzyną już nie w dawnym mieszkaniu doktorostwa Wochelskich przy alei Józefiny, ale w nowym, trzypokojowym przy ulicy Sukienniczej, które Matylda najęła dwa lata temu po wyprowadzeniu się Katarzyny z Joanną do Warszawy. I siedziały w pokoiku zmarłej, zupełnie same, wysławszy chłopców dla załatwienia jakichś jeszcze formalności z zakładem pogrzebowym; Joasia zażyła piramidonu i położyła się z ciężką migreną w pokoju chłopców od podwórza; z kuchni, jak co dzień dochodziły niewyraźne odgłosy przedobiedniego krzątania się Naści, za oknem stał nieruchomy upał wypełniony należącym do tych dni kołataniem wozów, a nawet szumem aut. Było nieznośnie, jak bywa po pogrzebie kogoś bliskiego, i było nieznośnie z tym uchem wytężonym na zbliżanie się czegoś nieznanego, denerwującego swym skradaniem się zewsząd i znikąd, swą dwuznaczną ważnością niweczącą brutalnie wagę ich prywatnej żałoby. Ewa pierwsza przerwała udrękę milczenia: - Ja chyba powinnam dziś jeszcze wyjechać - powiedziała głosem cokolwiek rozniesionym przez nerwowe ziewnięcie. - To może się zacząć znienacka... Oni wyruszą i nie zobaczę... i nie wiem, kiedy zobaczę znów Stefana... - I zażenowana zmieniła nagle temat: - Wielki Boże, ja wciąż nie mogę pojąć tego, że mama już nie żyje. Kiedy w maju, zaraz po naszym powrocie, przyjechałam tu, zdawała mi się zdrowsza niż kiedykolwiek. I nawet jakby pogodzona z życiem. Pierwszy raz mówiła o podobieństwie Ludwika do ojca. Nasi chłopcy byli dla mamy dobrzy - Ludwik z tym paradnym humorem, a Janek z tkliwością. Można im to i owo zarzucić, zwłaszcza Ludwik... ale oni są pieszczotliwsi ode mnie i naprawdę nosili mamę na rękach. Pamiętam, było dosyć wesoło... Jakoś chwilowo nie myśleliśmy o wojnie... - Kiedy udało mi się wreszcie wyrwać Józia z rąk tej strasznej kobiety - podjęła swoje Katarzyna - nie myślałam, że wiozę go z Florencji do Krakowa po to, żeby wpadł w paszczę wojny. Zapisał się natychmiast i nie bez gniewu na mnie. On i dlatego nie przyjechał na pogrzeb Ildzi, bo się nie chciał ze mną zobaczyć. - Ciocia jeździła za granicę? Do Florencji? I ciocia przywiozła stamtąd Józka? Niemożliwe! Nigdy ani słówka o tym w Krakowie nie mówił - zdumione zainteresowanie przygłuszyło inne uczucia Ewy. - Ani Joasia teraz nic nie bąknęła, prawda? Oni oboje są do absurdu dyskretni. Nawet jak im przekazać dla kogoś pozdrowienia, to nie powtórzą. Tak, i mnie to się wydaje dziwne, a jednak to się zdarzyło. Pojechałam, i to na jego własne wezwanie. Właściwie - zawahała się Katarzyna - prosił o pieniądze, ale list był po prostu samobójczy. Przykra była ta moja pierwsza i chyba ostatnia podróż zagraniczna, bo po prostu nie wiedziałam, co zastanę. Wyrwałam go z rąk awanturnicy i przywiozłam go w paszczę wojny - powtórzyła z rodzajem ironicznej desperacji. - Ale może wolę już to, jak żeby przepadał tak niegodnie, jak się na to zanosiło. Katarzyna paliła papierosy, jeszcze przystojna, ale już trochę męska (zawsze zresztą była odrobinę męska w swej wiecznej roli "pana domu"), z lekka wyniosła i sztywna, jakby z pewnym wysiłkiem opanowująca przeżycia burzliwe, lecz tłumione. A nade wszystko tak nieoczekiwana i nowa, że Ewa patrzyła na nią niby na fascynujące odkrycie. Katarzyna raptem wyodrębniła się z tła, którym dla młodych są starsi, otaczający wrogim albo, jak w danym wypadku, przyjaznym pejzażem ich młode, jedynie dziejące się i jedynie godne uwagi sprawy. I oto nie ona, młoda Ewa, jej, ostatniej ze "starszych" - ale zbliżająca się do pięćdziesiątki Katarzyna jej, młodej, odsłania podejrzany epilog "wrombczyńskiej bajki". Ze wszystkiego co zostało powiedziane, tylko słowa o "starszej kobiecie" nie były dla Ewy zupełnym zaskoczeniem. Pamiętała w listach Józka wzmianki, które kazały jej myśleć nie o strasznej może (oczywista przesada starszych), ale o jakiejś kobiecie, o jakiejś w ogóle przygodzie romantycznej, co zaważyła na jego życiu. Zapomniawszy o wszystkim innym Ewa odezwała się możliwie najostrożniej, aby nie spłoszyć dalszych zwierzeń: - Ach, więc była jakaś kobieta? - lecz solidarna z młodością dodała zaraz: - A kiedyż ma być kobieta? - To już dwa lata mojej męki i wyrywania go z jej szponów - ciągnęła Katarzyna - a prawie trzy, jak ją poznał. Kiedyż ma być kobieta? Oczywiście! Ale jaka! Międzynarodowa awanturnica, uwodząca poetów i malarzy, całą tę przeklętą cyganerię w Monachium i w Paryżu... Aż natknęła się na osiemnastoletniego wtedy polskiego prawiczka. Ewa nie dowierzała własnym uszom. Waląc się na siebie jak w kompozycji futurystycznej przemknęły przez nią ich wszystkie pobyty zagraniczne, w których grzeszną i awanturniczą była chyba tylko nieokiełznana intensywność ich własnej miłości ze Stefanem. - Ta cyganeria, ciociu - rzekła jednak - to wielcy artyści. I zresztą, jaka tam cyganeria! To było kiedyś. Teraz wszystkie awangardy poetyckie i malarskie mają największy popyt u burżujów. Służą im za alibi. - Obojętne - skwitowała to Katarzyna. - Moje dziecko, jesteś już na tyle kobietą, że mogę ci wszystko powiedzieć. Czy nawet muszę, pewno przez egoizm, żeby się od tego uwolnić. Zwłaszcza teraz, kiedy Ildzia umarła, tyle rzeczy trzeba na nowo urządzić, a znaleźliśmy się w świecie, w którym nie wiadomo, co jutro będzie. Nie myśl tylko, że jestem jakaś prowincjonalna despotyczna mieszczka, co nie rozumie młodych... Może dręczyłabym się w milczeniu, żeby Józio sam nie zawołał o ratunek. Ale zawołał, bo poczuł, że leci w przepaść i że nie ma ostatecznie nikogo poza mną... - Po chwili milczenia Katarzyna rzekła ni stąd ni zowąd: - Twój mąż jest bardzo sympatyczny. Cóż stąd? Wszyscy jesteśmy sympatyczni, ale świat należy do niesympatycznych. Już oni potrafią brać odwet za swoją brzydotę i niesympatyczność... - Ciocia ma na myśli właśnie tę kobietę? - Owszem, także ją - Katarzyna tchnęła czymś na kształt bezgłośnego, niewesołego śmieszku: - To Gruzinka - objaśniła. - Dość usłyszeć to słowo, żeby pomyśleć: piękność. A tymczasem... - zamyśliła się. - A tymczasem brzydka i antypatyczna - podjęła nie bez ironii Ewa. - I jeszcze co? - I jeszcze stara - westchnęła Katarzyna. - Prawdę mówiąc, mało co młodsza ode mnie, a nie chwaląc się, gorzej zachowana. W każdym razie bita czterdziestka. I naturalnie księżniczka. U tych Gruzinów tak jak na Litwie - każdy pastuch to kniaź. A właściwie to ona jest godnym litości rozbitkiem, życie wydane na pastwę awantur erotycznych. Podobno skakała z okna z nieszczęśliwej miłości do jakiegoś niemieckiego poety, w istocie chodzi jak stara koślawa kaczka. - Ciocia widziała ją w tej Florencji? I czy cioteczka nie widzi jej za czarno? - zmrużyła oczy Ewa. - Los mi oszczędził oglądania jej we Florencji - stwierdziła Katarzyna. - Ale widziałam ją tu, w Polsce. Pierwszy dramat rozegrał się w czasie pogrzebu mojego męża, wujka Rafała. A raczej ja się z tym wtedy właśnie musiałam zetknąć, czy możesz sobie wyobrazić? Nie wytrzymała, przyleciała za Józinkiem do Krakowa, a potem, nie uwierzysz, przyjechała za nim tu do Kalisza. Bała się i słusznie, że już nie puszczę do niej mojego chłopca. Stanęła tu w hotelu, jakim sposobem w czasie pogrzebu, w takiej rozpaczy i żałobie potrafiłam to przenieść i jeszcze przed wami zataić, sama dziś nie rozumiem. Upokorzyłam się tak, że byłam u niej w tym hotelu; szalona histeryczka, padała mi do nóg i całowała po rękach, żeby jej "oddać Beppa" - tak niby z włoska go nazywała. Że to genialny młodzieniec, w Polsce się tylko marnuje, a ona ma możność zapewnić mu kształcenie się, karierę i wielką sławę za granicą. Możesz sobie wystawić, z jaką śmiercią w sercu z nią gadałam. Wreszcie uspokoiła się, łykając ciągle jakieś pastylki, popadła w rodzaj otępienia, przyrzekła mi, że zrezygnuje z "Beppa" i nazajutrz cichaczem wyjedzie. Prosiła tylko, żeby Józio przyszedł ją pożegnać na dworzec. Zgodziłam się, ale nie puściłam go samego. I zostałam bez litości wystrychnięta na dudka. W chwili gdy pociąg ruszał, Józio stał na stopniu wagonu i całował jej rękę, nagle wciągnęła go do wnętrza. Musiała już mieć przygotowane dla niego bilety, paszport i tam dalej. Myślałam, że nie wrócę wtedy żywa do domu, wdowa, co jednocześnie straciła męża i jedynego syna. W domu było takie zamieszanie, ale umierałam ze zgrozy, jak ja upozoruję to nagłe zniknięcie Józka przed Ildzią, przed chłopcami, Joasią; to już było w kilka dni po pogrzebie i ty już wyjechałaś... Tymczasem jakbym się potknęła na równej ziemi, pewna, ze schodzę w otchłań. Wszyscy wiedzieli, że Józek miał tego dnia wyjechać, z wszystkimi się pożegnał, dziwili się tylko, dlaczego prosił, żeby go nikt na kolej nie odprowadzał, ale Joasia nawet i temu się nie dziwiła. "Widzicie, jakie mi wyróżnienie - powiedziałam tylko. - A mnie pozwolił się odprowadzić". Więc to wszystko było ukartowane, byłam wtedy całkiem bez głowy, nie ustrzegłam go i musiał się z nią widzieć. Zresztą, jak się już to niewiarygodne stało, poznałam, że sprawa była i tak beznadziejna. Chciałam go zatrzymać w Krakowie, żeby skończył studia. Ale przecież, jakby już raz był w Krakowie, nie miałabym żadnej możliwości upilnować go, żeby sobie stamtąd nie wyjechał. Nie było już mowy o ironizowaniu. Ewa spytała półgłosem: - A co takiego zaszło potem, że ciocia musiała w końcu tam pojechać? - Wtedy, w czasie śmierci wujka Rafała, oni byli już w Berlinie i tam wrócili. Wkrótce dostałam od Józia list, piękny list o zmarłym ojcu, dobry list syna do ukochanej matki w świeżej żałobie. I nadal pisał, jak gdyby nigdy nic, tyle że nigdy ani słowa o tej damie. Odpisywałam krótko i zdawkowo, choć przedtem lubiłam pisywać do niego długie listy. Nie zauważał tej zmiany, zawsze czule dziękował za "pomyślne wiadomości..." A co takiego zaszło potem? - ocknęła się Katarzyna znów sięgając po papierosa. - Dużo zaszło i przedtem, i potem. Jeszcze przed Berlinem uciekli z Paryża, bo jakiś gach tej pani zastrzelił się pod jej, czy pod ich, drzwiami, policja deptała im po piętach. Więc do Monachium, a tam znów inny pan, platoniczny przyjaciel, "który nigdy pani Natalii nie tknął", zaraził ją w metafizyczny sposób tryprem. A na dobitek urwały jej się pieniądze, przysyłane z Rosji. Bo ona ma w Petersburgu męża, jakiś modny dziennikarz i adwokat, bogaty i mający wpływy i w Rosji, i za granicą. Zawiadywał jej mająteczkiem gruzińskim i posyłał dochody, coś przerachował się, bo sam utrzymywał mały własny haremik i wpływy na jakiś czas ustały, a damę trzeba było leczyć. To wszystko wiem już z tegorocznego samobójczego listu, po którym wyjechałam, jak tylko dostałam paszport. Oprócz szczegółów o mężu, które zdobyłam inną drogą, bo mam w Petersburgu znajomych - kolega szkolny twego ojca jest w Petersburgu inżynierem. A ja już nie wiedziałam, jak sobie z tym wszystkim dać radę. Poniżyłam się tak, że napisałam nawet do tego męża - wyznała Katarzyna poczerwieniawszy z lekka. - Błagałam go, że jeśli już nie chce ratować żony, niech mnie pomoże uratować młodzika, nie całkiem jeszcze odpowiedzialnego za siebie. Wiesz, co mi odpowiedział? Że Polacy byli zawsze obłudni i pełni fałszywej pruderii. Że skoro on zostawia żonie pełną swobodę, ja nie mam prawa wtrącać się do jej prywatnego życia. I że jeśli nadal będę nastawać na wolność osobistą należną każdemu człowiekowi, a więc "i temu młodemu człowiekowi, którym jego żona zechciała się zaopiekować", on potrafi mnie unieszkodliwić. O mało trupem nie padłam, takie uczucie pohańbienia. Wtedy zobaczyłam, co to są te wyższe sfery rosyjskie i że to kiedyś musi trzasnąć, i trzaśnie z takim hukiem, aż ziemia zadrży. - Tu Katarzyna zamilkła posępnie i jakby na dobre. - A co w tej Florencji? - nastawała Ewa nieśmiało, ale chciwie. Katarzyna ociągała się chwilę, zanim rzekła: - Florencja to było chyba najgorsze; zmora ze złego snu. Do końca życia będę to widzieć i pamiętać. Uliczka via dei Proconsoli, hotel "Cavour". Staroświeckie hotelisko z ciemnawą portiernią i uroczystą jadalnią. Portier o napoleońskim wyglądzie i to spojrzenie, jakim obejrzał mnie od stóp do głów, kiedy spytałam go o numer pokoju mego syna. Poszłam na wskazane mi piętro i pod drzwiami tego numeru zobaczyłam ładnie wystawione do czyszczenia - to było rano - trzy pary obuwia, jedna męska i... dwie damskie, jedna maleńka, druga średnia. I już to samo było jak straszny sen. Ale zapukałam. Odpowiedział mi głos Józia, jakby rozbawiony i żartujący, bo po francusku zawołał: "Qui vive?" Krzyknęłam wtedy: "Matka". Wyszedł natychmiast w pidżamie, blady trochę i potargany, ale z tym swoim czułym spojrzeniem i uśmiechem, które ma po ojcu. I taki niby opanowany wita się: "Maman ch~erie, soyez la bienvenue" - tak to zapamiętałam, jakbym nie wiem jak umiała po francusku. Ale nie mogłam udawać elegancji, tylko jak prokurator: "Czyje są te drugie damskie pantofle?" Józinek na to ze słodyczą, że siostra pani Natalii przyjechała ją pielęgnować, a nie mieli na drugi pokój. I jeszcze dodaje, nie wiem po co, że ta siostra jest trochę obłąkana. Miałam dosyć: "Ubieraj się natychmiast i wyjdziemy na miasto". Zgodził się dosyć potulnie i prosił, żebym poczekała w saloniku na dole. Nie, nie miałam odwagi spuścić go z oka na mgnienie, stałam dalej pod tymi drzwiami. Po kwadransie wyszedł całkiem ubrany i przyczesany, miał na sobie jakieś paletko, ale był z gołą głową. "Przeziębisz się - powiadam - gdzie kapelusz?" - "Nie - mówi - teraz tak się chodzi" - niby taki modny kawaler. To był marzec, ale tam w istocie już dużo rzeczy kwitło, czuło się wiosnę. I tak wałęsaliśmy się po tej Florencji przez wiele godzin, on milczał i gryzł wargi, a ja mówiłam. Znasz mnie, że nie byłam nigdy mowna, dziś drugi raz w życiu tyle mówię, ale to tylko niedołężna relacja. Ale tam, nie wiem, skąd mi się wzięło jakieś ponure natchnienie, było mi tak jakbym wygadała nie tylko duszę, ale wszystkie wnętrzności, czułam się w środku pusta i tylko wiało w tej pustce chłodem, diabelskim chłodem. Ja też tam stanęłam w jakimś hoteliku przy dworcu, gdzie zostawiłam torbę. Zawlokłam go do tego hoteliku i mówię: "O tej i o tej mamy pociąg. Pójdziesz ze mną na dworzec, kupimy bilety i zaraz dziś jeszcze wyjedziemy". Odezwał się na koniec: "Nie, mamo, ja nie pojadę". Wstyd mi się przyznać, ale zagrałam wtedy va banque. Wyjęłam z torebki rewolwer, browning Rafała - udało mi się to przemycić. "W takim razie - mówię - strzelaj się albo zastrzel mnie. Ja cię żywa, ani ciebie żywego z tymi dwiema obłąkanymi nie zostawię". "Niech mama nie robi komedii" - powiedział z obrzydzeniem. I tak siedzieliśmy nad tym rewolwerem z godzinę, ale i rewolweru nie było trzeba, te jego łagodne zawsze oczy ziały wprost nienawiścią, zabijał mnie spojrzeniem. Oboje umieraliśmy z tego napięcia, a najwięcej bałam się, że zaraz ryknę płaczem. Nagle powiedział miękko: "Mama, nie warto dla mnie się tak męczyć. Chodźmy na dworzec". Schowałam rewolwer, to wszystko było naprawdę jak w złej komedii. Kupiliśmy bilety, a on wtedy, że musi pójść do tego hotelu, żeby się pożegnać i zabrać rzeczy. Ale ja już przyswoiłam sobie metodę tej kobiety. "Nie ruszysz się stąd albo zastrzelę nas oboje - powiadam i aż się skręcam ze wstrętu, że go tak szantażuję. - I ja - mówię - potrafię cię wciągnąć do wagonu". I tak bez rzeczy z gołą głową wyruszył ze mną do Polski. Straszna była ta milcząca podróż, ludzie na nas patrzyli, bo w samej rzeczy zachowywał się jak tknięty obłędem. A w Krakowie nagle znowu to jego "jak gdyby nigdy nic". Zrobił się pogodny, dobroduszny. Byłam z nim w Krakowie ze trzy dni i musiałam go tam zostawić, nie miałam dla niego żadnej przepustki. Na drugi dzień oznajmił mi, że się zapisał do Strzelców Piłsudskiego. Pytam: "Co ty masz wspólnego z wojowaniem?" A on: "Niebawem wszyscy będziemy mieli z tym coś wspólnego". I jeszcze dodał, że dostał pracę korektorską w redakcji, on ma wszędzie przyjaciół. "I nie zapominaj, mamo - powiedział - że niezły ze mnie malarz pokojowy. Dam sobie radę". - Pierwszy raz powiedział do mnie "ty". "Wracaj do domu i bądź o mnie spokojna" - jeszcze powiedział. "Słowo?" - spytałam jak śmieszna pensjonarka. "Słowo!" - zawołał jakoś wesoło. Uściskaliśmy się i wtedy dopiero zapłakałam, a on się zrobił od razu dobry, miękki jak wosk. I teraz nie wiem, czy cieszyć się, że go ta wojna od czarownicy odgrodzi - jeśli odrodzi - czy płakać, że go zabiją - głos Katarzyny załamał się niebezpiecznie. Ewa czuła się jak pod lawiną, która przywaliła ją w dzień po pogrzebie matki, w przedzień może wybuchu wojny, w godzinie największego zesłabnięcia na duchu. I dziwiła się, że to na nią, zupełną już sierotę, rękoma ostatniej z czworga rodziców zrzucona została taka lawina. Ale mimo przygnębienia jeszcze gorączkowo pytała: - No, dobrze, musiało jednak coś być w tej szpetnej i niemłodej kobiecie, w tej czarownicy, że tak owładnęła Józkiem, on nie był nigdy nazbyt sentymentalny. - Pierwsze wtajemniczenie seksualne - objaśniła Katarzyna bez ogródek ("Jak to nią wstrząsnęło - pomyślała Ewa - że taka zawsze powściągliwa mówi o tej rzeczy niemalże ordynarnie".) - Wierz mi, że dla wrażliwego chłopaka to jest okrutnie wiążące. A poza tym pochlebstwo. Pochlebstwem zaprowadzisz takiego Józia na samo dno piekieł. Schlebiała jego próżności, wmawiając mu, że jest geniuszem, no, i zapewne Adonisem... To była wytrawna intelektualistka i owszem, miała w sobie owo "coś takiego", te wszystkie wdzięki słowa opętujące wyobraźnię do szału. Józio jest dyskretny, ale zarazem i w jakiś sposób zdumiewająco niedyskretny. Jeszcze zanim się wszystkiego dowiedziałam, pisał nieraz, że cieszy się przyjaźnią "osoby o doskonałej inteligencji", która mu pomaga studiować Ojców Kościoła, że znalazł się "w okolicznościach nie bardzo fortunnych, ale które wybrał i przyjął" i tym podobnie... Ewa zaczerwieniła się poznając zdania i do niej pisywane. Rzekła polemicznie: - Próżność, pochlebstwo? Czy ciocia znowu nie przesadza? Ja bym zarzuciła Józiowi raczej kompletny brak próżności, nawet brak ambicji życiowych... - Znam i tę śpiewkę - uśmiechnęła się Katarzyna. - "Chcę, żeby moje studia nie przynosiły żadnej korzyści materialnej" - i to pisywał w listach. To jest bardzo subtelny, rzadki rodzaj próżności. Być tak dalece kimś, że można sobie pozwolić na bycie nikim... albo na przykład malarzem pokojowym. Madame Nathalie i tak rozpozna niezwykłość i genialność. Biedna Ewuniu - rozczuliła się nagle Katarzyna, jakby zstępując ku siostrzenicy. - Okrutna jestem, że cię tak wymęczyłam moimi koszmarami... - Ewa myślała rozczarowana: "Nie zdobył się nawet na oryginalne listy do mnie", a głośno rzekła: - Co też cioteczka mówi, to są przecież i moje koszmary, Józek jest mi bliższy jak rodzeni bracia. Okropne, że ciocia musiała tak sama to wszystko przeżywać. Może jakbyście były razem z mamą, to byłoby wam lżej. Tylko że ja nie potępiam ani Józka, ani nawet owej awanturnicy. Ja wiem, co to jest zapamiętanie się w miłości... - I ja nie potępiam - rzekła niegłośno Katarzyna - ale nie mogłam dopuścić, żeby to się toczyło. Nad tym się unosił jakiś odór... niemalże odór zbrodni. Józia i tak zanadto pociąga takie różne "wstępowanie do piekieł". - Myślę raczej - zastanowiła się Ewa - że pociągają go rzeczy odbiegające od przyjętej normy czy to w dobrym, czy w złym. Ja mu tego zazdroszczę, bo sama jestem do obrzydliwości normalna... Ciocia wie zresztą, jak to jest... Nie myślałam - bąknęła - że ciocia ma tyle wiedzy o życiu. - Ja się jeszcze za młodu we Wrombczynie nauczyłam czytać w ludziach, jakby byli przejrzyści - przyznała Katarzyna. - A moje własne dzieci nie są dla mnie przejrzyste. O Joasi na przykład ja nic nie wiem, choć dla niej głównie chcę żyć... Mów do mnie Katula - zaproponowała nagle z powabnym jeszcze uśmiechem - wiem, że tak nazywaliście mnie w czasach wrombczyńskich, i teraz jest moda, żeby być z rodzicami czy tam z ciotkami na ty. - Nie - odrzekła wstydliwie Ewa - Katula to należy do czasów, których już nie ma. - Właśnie - podchwyciła Katarzyna. - I dla tego samego Ildzi nie byłoby tu lżej ze mną ani mnie z nią. To było nie do zniesienia - zaakcentowała - ten powrót do dawności, kiedy byłyśmy dwiema samotnymi siostrami. Wierz mi, to nie jest możliwe. Dla nikogo. Myśmy się dwie męczyły na tych gruzach... na gruzach naszych małżeństw. Zresztą Joasia kończyła pensję, trzeba było pomyśleć o jej dalszym kształceniu, a to nie było możliwe w Kaliszu. Ewa myślała przez ten czas, że oni w listach z Józkiem używali jednak nadal tych imion w dzieciństwie wymyślonych i że jeśliby Józek był mały, to nastawiłby uszu przy nieoczekiwanym zwrocie "powrót do dawności", użytym przez Katarzynę. Albo przy słowach "odór zbrodni", które przypomniały Ewie wyraz twarzy Józka, gdy słuchał morderczych opowiadań starej Wronowej. Rzekła nawiązując do słów komentujących nagłą decyzję wyprowadzenia się Katarzyny z Kalisza dwa lata temu: - Ale i w Warszawie nie okazało się na razie możliwe to dalsze kształcenie Joasi. Ów cudowny pan Bielski nie dostał przecież pozwolenia na otwarcie Wyższych Kursów Pedagogicznych dla kobiet. - To sprawa jeszcze nie przegrana, a Joasia jest cierpliwa, uwzięła się, że będzie pedagogiem. Według mnie to niewdzięczny kawałek chleba, cóż, kiedy ona tak chce. To prawda, że tymczasem daje tylko lekcje prywatne, ale robi to, powiedziałabym, namiętnie. A ileż ma możności samokształcenia w Warszawie, ile bibliotek, aż za dużo w nich przesiaduje. Nie, nie byłoby sensu, żebym tu pozostała jako siostra biednej waszej matki, kiedy mogłam zapewnić Joasi jakiś choćby cień własnego domu rodzinnego. Może to był egoizm, nie wiem, ciężko by mi było bez Joasi, zwłaszcza przy tej historii z Józkiem. - Joasia zna tę historię? I co mówi? - Musiałam jej powiedzieć, kiedy jechałam do Florencji. I nic nie mówi. Nie, owszem, powiedziała, że na moim miejscu wysłałaby pieniądze, bo tylko o to idzie, a młodsi od Józia chłopcy dają sobie w końcu radę z gorszymi kłopotami. Nie wiem, co miała na myśli - mruknęła znacząco Katarzyna. - A kiedy wróciłam, powiedziała dosyć krytycznie, że jeszcze nigdy żaden człowiek tak nie zmarnował podróży do Włoch. I tu miała rację. Ta Florencja jest cudna, a ja jej wcale nie widziałam. Ale z Józiem nie było innego wyjścia, choć to tak trudno komuś wytłumaczyć. A co do Joasi, to przecież w zeszłym roku wyjechała waszym śladem za granicę, kapitalik zapisany mnie i twojej mamie przez ciotkę, wiesz, tę, co była za komornikiem i od której uciekłyśmy kiedyś w młodości, umożliwił to, ale nic z tego nie wyszło. - Dużo z tego wyszło - zaoponowała Ewa. - Pobyt z nami w Paryżu, a potem wakacyjny kurs języka francuskiego przy uniwersytecie w Dijon świetnie Joasi zrobiły. Nigdy nie widziałam jej tak wesołej, dowcipnej, tak prawie olśniewającej jak wtedy. Jej horyzonty umysłowe... - A jednak - przerwała Katarzyna - jak tylko dowiedziała się, że znów jest nadzieja na otwarcie kursów pana Bielskiego, zrezygnowała od razu z dalszego pobytu za granicą. No, może ze zbyt wielką pewnością jej o tym donosiłam, ze zbyt wielką tęsknotą ten list pisałam. Ale nie namawiałam jej na powrót... sama zdecydowała. Zapadło milczenie, teraz i Katarzyna zdawała się śmiertelnie zmęczona. - Cisza... - rzekła wreszcie - jak pauza w koncercie, której się słucha jak muzyki, aż rozlegnie się nowa nuta. Nie masz pojęcia, jaką ja w Warszawie stałam się miłośniczką koncertów. Lubię muzykę prawie jak moje róże (prawda, Katarzyna dzierżawiła przy końcu Wolskiej, prawie już za miastem, ogród różany, który przy lekcjach Joasi i procencie od "kapitaliku" - nadszarpniętego sprawą Józka - pozwalał im na skromne utrzymanie). Znowu cisza zapadła na chwilę, a nutą, która się rozległa, było wejście Joasi. Jej szare pochmurne oczy spłoszyły się na widok matki i Ewy siedzących tak w milczeniu: - Przeszkadzam? - zapytała. - Skądże znowu, Joasiu! Mówiłam Ewie o Józku. A jak twoja migrena, lepiej? - Katarzyna mówiła z pokorną prawie czułością. - Już dobrze, już minęło. Usnęłam i śniło mi się... Idą chłopcy - przerwała sobie Joasia. Ludwik i Janek wpadli na pół przytomni z wiadomością, że wojna już została wypowiedziana. Kto, komu? Niemcy Rosji czy Rosja Niemcom? Ktoś z wracających w panice do domu przywiózł warszawskie gazety. Całe miasto o niczym innym nie mówi. Niemcy mają wejść do Kalisza dziś w nocy czy jutro rano. Katarzyna chwyciła się za głowę: - Jezus Maria! Myślałam, że jeszcze będę miała z tydzień na likwidowanie mieszkania. - Katarzyna projektowała zabranie chłopców do Warszawy, Ludwik właśnie skończył kaliską handlówkę, coś trzeba dla niego wymyślić, Janek będzie kończył szkołę średnią w Warszawie. - Przecież do Warszawy i tak nie moglibyśmy jechać, most kolejowy zerwali jeszcze wczoraj. Ludzie wozami jadą aż do Sieradza, a nie wiadomo, czy i od Sieradza chodzą pociągi - Ludwik właśnie zwrócił uwagę na te okoliczności. - To i my byśmy wozem do jakiejś stacji dojechali. Chciałam tylko jeszcze sprzedać meble, ale kto teraz kupi? - Opatowska kupi, to bardzo poczciwa Żydówka - wtrąciła Naścia, zawsze wszechstronnie przytomna. - Ona i od pani doktorowej sporo rzeczy nabyła, jakeśmy zmieniali mieszkanie - i zapędzając wszystkich do stołu, "no, pogrzeb czy wojna, a jeść trzeba", dodała: - Ona i teraz kupi, bo tu żadnego boju nie będzie. Jak ruskie uciekli, to z kim się Niemcy będą bili? - A co z Austrią - pytała blednąc Ewa - Austria nie wypowiedziała wojny? - Austria? Nie wiem. Nie, o Austrii nic nie słyszeliśmy - usiłował sobie przypomnieć Ludwik. - O Francji i o Anglii to mówili... Niemcy weszli nazajutrz o świcie, witani obojętną, trochę rozbawioną ciekawością kaliszan wcześnie zerwanych ze snu niezwykłymi wydarzeniami. Zażądali w magistracie miasta kwater i tym podobnie, rozrzucili z samolotu (też osobliwość, na którą wszyscy się gapili) "odezwę" obwieszczającą w fatalnej polszczyźnie walkę z "odwiecznym wrogiem Polaków Rosją" i zapewniającą ochronę życia i mienia "wszystkich spokojnych mieszkańców", i w samej rzeczy pierwsza niedola wojny minęła jak interesujące przedstawienie czy też lekkomyśny piknik mnóstwa spacerowiczów przy wspaniałej pogodzie pięknego lata. Ewie, która dobrze pamiętała rok 1905, wyrwało się nawet: - Chyba już wolę wojnę od rewolucji. Przynajmniej wiadomo, co i jak. Może Moskale cofnęli się aż w głąb Rosji. Niemcy pójdą za nimi, może gdzieś daleko stąd zrobią front, okopy, widziałam to na wystawie techniki wojennej w Brukseli. A w czasie rewolucji nic nie było wiadomo, ciągle się przed czymś drżało i nawet u nas w domu zrobili wtedy rewizję. - A mówiła to pamiętając, jak drżała o świeżo pokochanego Stefana. Tejże samej nocy zaczęła się niezrozumiała, gwałtowna i uparta strzelanina, zaś nazajutrz - bombardowanie miasta. W pięć dni potem nie tylko Ewa, chłopcy i Katarzyna z Joasią, ale cała ludność Kalisza zasnuła wszystkie drogi, uchodząc w popłochu spod absurdalnego pogromu. Zatrzymali się na parę dni w pobliskiej wsi Kokaninie, gdzie udzielono im, jak wielu innym, kąta do spania na słomie w jednym z zatłoczonych uchodźcami pokojów. Znaczna część Kalisza leżała już wtedy w gruzach albo stała w płomieniach pożaru, nad którym rozciągała się czarna w dziennym błękicie, a ruda nocami chmura dymu. Chodzili na brzozowy wzgórek za cmentarzem i patrzyli na to z płaczem dławiącym krtań, ale bez łez, jakby oczyma wysuszonymi przez pożogę. Poza tym wszyscy oprócz Ewy zajmowali się w sposób naturalny bieżącymi sprawami starając się je rozwiązywać tak, jak nakazywała sytuacja. Ewa okazała się niespodzianką. Ona, która miała zawsze, zwłaszcza odkąd się rzadko widywali, tyle humoru, niezłośliwego dowcipu, wesołej pogody i dzielności we wszystkich okolicznościach życia, że nawet oto Katarzyna do niej zwróciła się ze swoimi zgryzotami, by sobie ulżyć, chodziła teraz jak błędna, często płakała i nawet dziecinnie odmawiała udziału w posiłkach czy wspólnych naradach. Już było wiadomo, że i Austria wypowiedziała wojnę, ale czy i spod austriackiej granicy Rosjanie się cofnęli, czy Stefan i Józek nie polegli w walce? Gniewało ją, że nikt nie dawał takiej możliwości wiary, wszyscy mówili: "E_e, jak się cofnęli, to już na całej granicy". Nawet Naścia drażniła Ewę swym optymizmem, swym: "Niech pani Ewcia Bogu dziękuje, że pana Stefana tu w Kaliszu nie było. Ilu to mężczyzn rozstrzelali za nic". - Ewa strasznie histeryzuje - mówiła Joasia do matki ze smutną dezaprobatą. A Katarzyna do Ewy: - Nie upadajże tak na duchu, Ewuniu. Gdzież twoja "normalność do obrzydliwości"? A mówiąc te słowa Katarzyna łowiła wzrokiem porzucowne na ścieżce ogrodu niedopałki papierosów. Ludwik już od dawna palił jawnie, ale dopiero w czasie jednego z bombardowań, gdy musieli zejść do piwnicy, Janek nagle wyjął z kieszeni paczkę papierosów i bezczelnie zapalił. Potem obaj z narażeniem życia przemykali się pod strzałami do miasta, by zdobyć papierosy. Ale teraz wszystkie się już skończyły, mieli tylko mały zapas bibułek i z naiwnym bezwstydem nałogowców zbierali niedopałki, wykruszając z nich resztę tytoniu. Katarzyna doszła do tego, że zbierała nawet suche liście, których sporo upał już rozsiał po ogrodzie, i kruszyła je na "tytoń", zawijając w bibułkę. - A to jest normalność? - pytała Ewa nieżyczliwie. - To ze zdenerwowania, żeby nie objawiało się zbyt nieprzyzwoicie dla otoczenia - odpowiadała nie bez nagany w głosie Katarzyna. - Palą się - dodawała z humorem - i malinowe nawet ładnie pachną. Ktoś przybywający z Łodzi i usiłujący wbrew ostrzeżeniom dostać się do Kalisza, w nadziei, że jego mieszkanie ocalało i rodzina siedzi wśród pożarów na miejscu, przywiózł jednocześnie wiadomość, że był i w Warszawie, gdzie wszystko spokojnie i dotąd żadne wiadomości o Kaliszu nie dotarły. To zgorszyło uchodźców, byli pewni, że tragedia Kalisza znana jest już całemu światu. Ale podnieciły ich gazety warszawskie z odezwą Wielkiego Księcia rosyjskiego wzywającą do walki z Niemcami, "odwiecznym wrogiem Polaków". - A to heca? Czuję, że będę się bił w tej wojnie - oświadczył Ludwik i spojrzał ukosem ku Ewie, czy jej za bardzo nie uraził, przecież ci Strzelcy Piłsudskiego stoją bądź co bądź po stronie austriacko_niemieckiej. Nazajutrz powzięli decyzję. Rozdzielili między siebie szczupły zapas pieniędzy, Ewa postanowiła wyruszyć w stronę Krakowa i Kielc, bo Stefan powiedział był, że w Kielcach ma go szukać w razie zaskoczenia przez wojnę. Katarzyna z chłopcami, Joasią i Naścią kierowali się na Warszawę. Naścia odrzuciła grzecznościową propozycję udania się w strony rodzinne. Starzy kowalowie już nie żyli, we Wrombczynie miała tylko szwagra i siostrę z kupą dzieci. - Więcej się przydam w Warszawie - osądziła - darmo jeść chleba nie będę, a jakby pani Tomyskiej było na razie ciężko, to i u ludzi w takim ta mieście zarobię. Od chwili zapadnięcia tych postanowień Ewa uspokoiła się i wypogodniała, rzekłbyś, samo zdążanie ku mężowi już mu zapewniało bezpieczeństwo, podobnie jak poprzednio manifestowane złe przeczucia miały je zażegnać. - Co za magiczne myślenie - ganiła samą siebie. - Ach, dlaczego ja się tak nieprzyjemnie zachowywałam, tak ich biednych dręczyłam? Katarzyna nie była całkiem spokojna puszczając młodą Ewę samą w czas wojny. Nie dała tego jednak po sobie poznać, uśmiechnęła się i mrugnęła spiskowo: - Rozumiem, że nie możesz inaczej. To twoja swego rodzaju Florencja. Joanna pożegnała sadowiącą się na wózku z kilkorgiem obcych ludzi Ewę słowami: - Jedno jest pewne, że już w życiu nic nas gorszego nie spotka. Najgorsze mamy za sobą. - Ewa na wszelki wypadek zastrzegła się magicznie: - W sprawach publicznych, może, ale nie w osobistych. - Ot i likwidacja mieszkania - rzekła jeszcze z udaną wesołością Katarzyna. - Zlikwidowało się samo razem z nieszczęsnym Kaliszem... z Ildzią. W gruncie rzeczy nikt z nich nie zdawał sobie sprawy z tego, co się stało. Nikt nigdy już nie zdał sobie z tego sprawy i szybko wypierano z pamięci, jak irytujące nieporozumienie, gwałt bezprzykładny zadany bezbronnemu miastu, śmierć niezawinioną tysięcy ludzi, których nikt nigdy nie policzył, exodus pozostałych, rozbiegłych z upokarzającym poczuciem zbezczeszczenia. Kalisz - starożytna Calissia wzmiankowana u Ptolemeusza jako rzymska osoba handlowa, Kalisz średniowieczny i książęcy, sławny z najliberalniejszego na ówczesnym świecie Statutu swojej gminy żydowskiej, a potem z wielu innych rzeczy, Kalisz prześliczny, pełen odwiecznych kościołów i kamieniczek, przepleciony Prosną, jej kanałami i rozgałęzieniami, Kalisz anno 1914 to nie była tylko zagłada miasta przez nieobliczalną furię popadłego w szaleństwo niemieckiego majora. To był znak zwiastujący koniec czasu oswojonego. To była też omyłka w rachunku, wypadły z kompozycji zawiłych przyczyn i skutków przedwczesny piorun, wyprzedzający nadciągającą z lochów historii wielkokształtną burzę Apokalipsy. Kiedy Katarzyna z "dziećmi" i z Naścią rozmieszczali się na swym wózku, podszedł ktoś nieznajomy i podał jej zadrukowaną kartkę: - Pani czytała? - zapytał. - To krąży między ludźmi. Przepowiednia z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego czwartego roku. Katarzyna chciała poszukać okularów, Joanna wzięła kartkę z jej rąk i przeczytała: Nim trzy razy po siedem lat ponad światem przeminie,@ znów krew narodów, miast wody, rzek korytami popłynie...@ - Trzy razy po siedem od tysiąca osiemset dziewięćdziesiątego czwartego to byłby tysiąc dziewięćset piętnasty rok, a teraz, jest czternasty. Omylili się w tej "przepowiedni" o rok. I dlaczego "znów"? Przecież w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym czwartym nie było żadnej wojny - rzekła sceptycznie, a że wózek już ruszał, oddała świstek nieznajomemu ze zmieszanym: - Przepraszam, dziękujemy... - Nie szkodzi - odparł. - A ja wierzę w tę przepowiednię. Tam jest, że będzie druga jeszcze wojna, i jeszcze trzecia... Turkot wózka zniweczył dalsze słowa nieznajomego. Janek raptem powiedział: - Na pogrzebie mamy był jakiś zakonnik. W habicie i w sandałach. Twarzy nie widziałem, bo miał zakrytą rękami, modlił się czy jakby płakał. - Owszem, spostrzegłam go i ja - przytaknęła Katarzyna. - Ale nie podchodził do nas i zniknął przed końcem pogrzebu. Kto by to taki mógł być? Oddalająca się szybko w kierunku południowo_wschodnim Ewa także myślała o pogrzebie matki i że był na nim nieznajomy zakonnik, klęczący z zakrytą rękami twarzą. Lecz tyle niesamowitych rzeczy się potem działo, że zapomniała spytać, czy ktoś z rodziny go widział. Biedna mama, umarła w czasie nie sprzyjającym obchodzeniu żałoby. I zdawała się nawet mniej umarłą wśród tego mnóstwa umarłych. Pogrzeb, zwierzenia Katarzyny, katastrofa miasta, wszystko układało się w obraz nierealny niby senne widziadło. Co gorsza, nawet Stefan był jakby nierealny. Tylko ona sama czuła się rzeczywista, zdrowa, silna, młoda, jadąca na skrzypiącym wózku w tęgą własną przygodę, już w tej chwili nikim i niczym nie skrępowana i na jakiś zdrożny, idiotyczny sposób szczęśliwa. Rozdział 8 Nie wiem, dlaczego moje "wspomnienia" wojenne zaczynam od epizodu z sierpnia 1915, a więc mniej więcej rok po jej rozpoczęciu. Nie wiem tym bardziej, dlaczego ten właśnie czas odczuwam jako początek nowego dla mnie okresu życia. Może dlatego, że jak tylko zostałam odcięta od braci, od Joasi, od cioci Kachny, z wrodzoną sobie niekonsekwencją, z właściwą mi nieznośną ambiwalencją i zmiennością uczuć gryzłam się bez ustanku tą rozłąką (tyle tylko, że przed Stefanem to potrafiłam tę zgryzotę zataić); zwłaszcza od grudnia, kiedy skończył się koszmar morderczych niepokojów o Stefa i o Józka, wszystko we mnie, no, nie wszystko, ale jakaś istotna część mojego wnętrza była ciągłym ścierpnięciem, wyczekiwaniem na choćby strzęp wiadomości, na ujrzenie wreszcie tych odłącznych, co nagle stali mi się bliscy, jak nie byli wtedy, kiedy ich przeszło rok temu (teraz jest wrzesień) tak lekko porzucałam - co za przewrotność serca! I co za straszne słowa - "linia frontu"! Bardziej nieprzekraczalna, jak nią była nawet granica Imperium Rosyjskiego. Jedyna łączność z tamtą stroną to śmierć, rany kulą i pociskiem wzajemnie sobie przesyłane. Toteż natychmiast po zajęciu Warszawy (bez bitwy tym razem) przez Niemców, nie namyślając się ani chwili, w początku sierpnia ruszyłam w drogę... Nie, jeśli już ma być pamiętnik, nie obejdzie się bez odnotowania tego pierwszego roku wojny. Nasze odcięcie od Warszawy stało się faktem w drugiej połowie października zeszłego roku, i to faktem czegoś dla nas nieoczekiwanym. Kiedy w sierpniu dobrnęłam do Kielc, załapałam tam jeszcze Stefa. Batalion (baon, jak oni mówią) Józka już wymaszerował na północo_wschód. Dwie doby ogłupiałego szczęścia i pożegnałam Stefa. I tak został dzień dłużej, musiał na podwodach doganiać swoją kompanię. Jednak byliśmy weseli, wszystko z naszego punktu widzenia zapowiadało się dobrze. "Wracaj do Krakowa - powiedział - i trzymaj się, dziewczyno. Za dwa_trzy tygodnie najdalej spotkamy się chyba w Warszawie". I ku temu się miało. Potężna armia Hindenburga pełzła wszystkimi drogami nie napotykając nigdzie bodaj podjazdu rosyjskiego. Moskale od zachodu cofnęli się pod samą Warszawę i tam dopiero, gdzieś (wedle komunikatów prasy) na wysokości Pruszkowa i Nadarzyna, zaczęła się wielka bitwa, o której wyniku nikt z nas nie powątpiewał, przecież Rosja - to "kolos na glinianych nogach" - padnie, zanim Anglia i Francja zdążą dać się Niemcom we znaki. Wojsko austriackie ciągnęło od południa, mniej posępne od Niemców, ale i znacznie mniej zdyscyplinowane, jakby już gotowe do rozpadu, luźne, głośne, różnobarwne i różnojęzyczne, bo były tam pułki polskie, czeskie, węgierskie i Bóg wie nie jakie; Austriacy wcześniej weszli w kontakt z nieprzyjacielem, a że nasi Strzelcy szli w austriackiej części frontu, więc już pod miasteczkiem Końskie mieli potyczkę, a potem większe bitwy pod Nowym Korczynem, Opatowcem, Laskami i nie wiem jeszcze gdzie. W owym czasie wszyscy (to znaczy wszyscy z mojego środowiska) myśleli, że wojna nie potrwa długo, powoływano się na książkę jakiegoś ekonomisty Blocha, który dowodził jak na dłoni, że międzynarodowa sytuacja gospodarcza nie pozwoli na wojnę dłuższą niż trzy miesiące. Ale z głębi dotychczasowego zaboru rosyjskiego już od połowy października nadchodziły wiadomości o cofaniu się Niemców i Austriaków spod Warszawy, no to mało kto jeszcze wierzył w możliwość takiej komplikacji. Przeraziłam się dopiero, kiedy pod koniec października odwrót Austriaków stał się widoczny i w Krakowie, a nasi chłopcy, jak mówiono, wciąż bili się gdzieś koło Dęblina. Z początkiem listopada kontrofensywa rosyjska runęła tak, że Moskale podeszli pod sam Kraków i od czasu absurdalnej historii z Kaliszem pierwszy raz usłyszałam już nie absurdalne, choć nie mniej przez to groźne dudnienie armat. Kraków zaczęto w pośpiechu ewakuować (nowe słowo), panika była powszechna, mnóstwo ludzi uciekło do Wiednia albo do Pragi. Ja trzymałam się kurczowo naszego krakowskiego pokoiku, bo tam tylko mogła mnie dojść jakaś wiadomość od Stefana, niebezpiecznie było zresztą zostawiać puste mieszkanie, bo i do Krakowa cisnęli się masami uchodźcy z zajmowanych przez Rosję terenów; także i ja gościłam przez jakiś czas taką rodzinę bez dachu, która jednak niebawem pociągnęła do krewnych pod Wadowice. O I Pułku (czy może już I Brygadzie) Piłsudskiego wieści były niepokojące i mętne. Tyle, że zdołali się wymknąć spod rosyjskiego okrążenia i że stoczyli dużą bitwę pod Krzywopłotami. Potem był ich koszmarny odwrót z Uliny do Krakowa, nie przerwany ani na chwilę, dobę trwający, forsowny marsz między rosyjskimi patrolami, żołnierze zasypiali w marszu i szli tak śpiący z zamkniętymi oczyma. Tych szczegółów i tego, jak wielkie ponieśli straty (zginął i jeden z naszych paryskich znajomych), dowiedziałam się już od Stefa, niestety bardzo krótko byliśmy wtedy razem. Wielu artystów, pisarzy, dziennikarzy (roiło się od tego bractwa w naszej Brygadzie) odkomenderowano raptem "na tyły" do roboty organizacyjnej, propagandowej i werbunkowej. "Werbunkowej? - zapytałam ostrożnie. - A gdzież wy będziecie werbować, propagować, organizować? Przecież to klęska i chyba wszystko stracone? - "Nie - odpowiedział zwyczajnie. - Przegrana została wielka bitwa, pierwsza ofensywa, ale nie wojna". Po tych słowach zabraliśmy się od razu do mycia, prania, czyszczenia, łatania i... karmienia. Stef był po tym forsownym marszu zmizerowany, głodny, obdarty, nawet zawszony, trzeba go było przyprowadzić "do stanu człowieczeństwa", jak się wyraził. Ale właśnie nic z "człowieczeństwa" nie stracił ani na mgnienie, a i mnie udzielił się jego spokój, opanowanie i pogoda; tak że znów odzyskałam szczęśliwość pełną nadziei. To się nie okazało bezpodstawne, jeszcze nie przeminął listopad, kiedy Rosjanie zaczęli odwrót spod Krakowa; główne siły I Brygady ruszyły kontrofensywą pod Nowy Sącz i Tarnów, gdzie w same święta Bożego Narodzenia stoczyły krwawą i obfitą w straty bitwę pod Łowczówkiem. A moi dwaj szeregowi zimę spędzili na Śląsku Cieszyńskim, w Nawsiu i Jabłonkowie (Józek pociągnął tam prosto z frontu, po tym trudnym odwrocie zachorował na ostrą grypę, a tylko w Nawsiu mieli nieduży "polski szpital"), gdzie Departament Wojskowy Enkaenu (tak nazywaliśmy Naczelny Komitet Narodowy utworzony przez galicyjskich Polaków) usiłował klecić zgodę między naszą Pierwszą Brygadą a formowanymi przez Enkaen "Legionami", którym kompromisowo nadano nazwę Drugiej Brygady. Te pertraktacje szły jak z kamienia, bo Piłsudski upierał się przy nazwie Wojsko Polskie i nie uznawał narzucanego mu austriackiego (choć sprawowanego przez Polaków) dowództwa ani nazwy Legiony. Ale jakiś modus vivendi w końcu się ułożył, nawet Legiony się utarły, może dzięki dawnej tradycji generała Dąbrowskiego. A co przez ten czas ze mną? Gdy tylko minęło jesienne, mordercze napięcie, wzięłam się do malowania, jakby to był najodpowiedniejszy czas na takie rzeczy albo jakbym się bała, że nie zdążę z czymś dla mnie najważniejszym. A czas nie był wcale odpowiedni. Mnóstwo młodych kobiet ryzykowało życiem (nie mówiąc już o trudach i wyrzeczeniach wszelkiego rodzaju) służąc na froncie bądź jako sanitariuszki, bądź jako wywiadowczynie, a nawet niektóre - jako szeregowi żołnierze. Podziwiałam je, zazdrościłam im, ba, kusiło mnie spróbować też tej roli. Ale jak tylko znalazłam się w tym czcigodnym (choć młodym i wesołym) gronie, poczułam się tak dalece intruzem, tak dalece kimś chcącym się stroić w chwałę nie dla niego przeznaczoną... I tak mi się to wydało ucieczką od zadań artystycznych, którym snadź nie potrafię sprostać... Nie, coś tu się zanadto wybielam. Nie było we mnie po prostu materiału na bohaterkę. Dość, że malowałam nie wychodząc poza akwarelę, ale nie bez przekonania, że i w ograniczeniu do jednej techniki można coś osiągnąć, choćby próbę stosowania różnych technik w tej jednej. Cierpiałam kompletny niedostatek, ale mówiłam sobie, że skoro nie cierpię bezpośrednich udręk wojennych, należy mi się to. Stef, a nawet Józek (który odcięty od rodziny nie mógł jej pomagać) usiłowali mi przesyłać od czasu do czasu trochę koron, ale i przeciw temu się buntowałam, wszak mieli tylko ubogi żołd szeregowych. Więc winiety do różnych druków okolicznościowych, więc kolorowe pocztówki, zdobienie kantyn "legionowych" i takie tam głupstwa zarobkowe. Ale nieoczekiwanie już w tym roku sprzedałam kilka akwarel i wcale dobrze zapłacili. W miarę oddalania się frontu ludzie (przynajmniej niektórzy ludzie) raptem zaczęli miewać coraz więcej pieniędzy, choć na ogół bieda wojenna raczej się pogłębiała. A jednak wykupywano antyki, precjoza, dywany i rozmaite objects d'art (mówiło się potocznie "obżedary"). Podobno Moskale cofając się stosują taktykę z... 1812 roku, palą za sobą wszystko, żeby nic nie wpadło w ręce wroga, ludność wieje na wschód przed Niemcami, jak Galicjanie wiali przed Moskalami. Jaki silny jest na ludzi wpływ państwa, pod którego przymusem własnym czy cudzym żyją! Mnie to czegoś martwi, bo nie lubię państw, a tu chyba wieki miną, nim państwo się odpaństwi. Te moskiewskie pożogi nie znaczą, aby Austriacy zachowywali się pięknie; mówi się i po tej stronie o rabunkach, wieszaniu chłopów za rzekome szpiegostwo, paleniu chałup za odkryte w nich jakoby sprzyjanie "ruskom" etc. Bez przyjemności dowiaduję się, że poza bestialstwem w Kaliszu (a może wskutek tego) Niemcy zachowują się stosunkowo najpoprawniej. Zaraz... wróćmy do moich akwarel, to ich sprzedaż odsłoniła mi inne, bardzo szpetne oblicze wojny. Te wszystkie "obżedary" tak teraz wykupywane mają jakoby pochodzić z nie dopalonych a rozgrabionych dworków, pałaców, sklepów. A skąd pieniądze na ten kosztowny towar? Okazało się, że wojna jest dla jednych śmiercią albo sławą, dla innych - dobrym interesem. I teraz do diabła, co? Może pieniądze za moje akwarele pochodziły ze spekulacji wojennej? Na szczęście prędko je zjadłam i "rozpożyczałam" przyjaciołom, co prawie głodują. Ale długo czułam się tak, jakbym sama była podpalaczem i rabusiem. Jak łatwo stać się współwinowającą w tym świecie, co nagle stał się obcy. I tym bardziej myślałam wówczas, że w takich okolicznościach jak wojna jest jedno tylko miejsce, gdzie można istnieć bez infamii - to front i codzienna możliwość śmierci. A i w takim niewątpliwym etycznie miejscu może się ujawnić, że nie wszystko w porządku albo że się poszło ginąć chlubnie na zasadzie błędu? Takie myśli nawiedzały mnie (i nawiedzają dotąd) nie tylko po kaliskich wypadkach. Nie mogliśmy (i nie możemy wciąż) nawiązać żadnego kontaktu z zaborem pruskim, Niemcy strzegą tego jak źrenicy oka i niechętnie patrzą na lekceważonego i tak sojusznika, który zezwala Polakom na brewerie. Nie możemy uzyskać kontaktu z zaborem pruskim, ale Departament Wojskowy ma tajne kurierki, które wysyła przez neutralną Szwajcarię do Anglii i Francji, żeby wyjaśnić na wszelki wypadek naszą zawiłą sytuację. Paradoks oparty na paradoksie, że Niemcy pobiją Rosję, a Ententa zachodnia pogromi Niemców i wtedy będzie pora na zabór pruski. A może nie paradoks? Może właściwa polityka to zabezpieczenie się na każdą możliwą ewentualność? W życiu jednostki byłaby to paskudna dwulicowość, ale coraz bardziej przekonywam się, że polityka nie jest nigdy rzeczą niewinną, a jej kryteria moralne są wręcz odwrotne do indywidualnych. Czy to zawsze tak będzie? Owszem, filozofowało się nieraz na te tematy. Stef przyjeżdżał niekiedy z Jabłonkowa pod różnymi "służbowymi" pozorami i szaleliśmy wtedy po naszemu służąc niekoniecznie ojczyźnie. Z wiosną całe bractwo pierwszobrygadowe i "departamentowe" znalazło się w odbitym znów Rosji Piotrkowie. Wtedy jeździliśmy ze Stefem do Częstochowy, Piotrkowa, Radomska etc., gdzie urządzaliśmy różne imprezy niepodległościowe, a ja dekorowałam ściany, rysowałam projekty kostiumów do przedstawień i pomysły do ozdabiania uroczystości narodowych, jak rocznica Manifestu Połanieckiego, 3 Maja itp. - choć nie lubię tłumnych uroczystości. Bo w końcu były wszędzie tłumy, ale z początku - niewesoło! Kiedy pierwszy raz przyjechaliśmy do Częstochowy, a front był jeszcze blisko, kelner nas nie chciał obsłużyć, a maitre d'h~otel wyprosił nas po prostu z restauracji, na co nigdy by sobie nie pozwolił wobec Austriaków czy Niemców. Mieliśmy przeciw sobie "sfery posiadające" i całą prawicę społeczeństwa, która nas uważała za czerwonych wywrotowców pod komendą bandyty Piłsudskiego, a właściwie to najwięcej bała się powrotu i zemsty Rosji. Po wielkiej bitwie nad Bzurą i Rawką, kiedy ucichły najdalsze nawet pomruki artylerii, to już było inaczej. Piotrków rozkochał się w "Legunach", a że Austriacy i administrację okupacyjną obsadzali przeważnie Polakami (tych nazywaliśmy "centusie"), więc bratało_łatało się to wszystko. Wtedy znów sprzedałam kilka moich akwarel, kupowała sympatyzująca z nami miejscowa, zasiedziała i jako tako zasobna inteligencja, zresztą w ogóle było nam już lżej finansowo. Stef i Józef zostali sierżantami i wyjechali na front jako korespondenci wojenni Pierwszej Brygady. "Komendant", jak nazywali Piłsudskiego, godził się na to, bo prasa Departamentu Wojsk rozchodziła się dosyć szeroko, a chciał, żeby powstała kronika tych bohaterskich bojów na kawalątku naszego "własnego" frontu. Była więc i perspektywa honorariów. Stefan wyjechał z początkiem lipca (gdzieś w lubelskie), a Józek w końcu miesiąca. Zostałam już w Piotrkowie czekając na przewidywane rychłe "wzięcie Warszawy" i wtedy pierwszy raz od wybuchu wojny zobaczyłam się z Józkiem. Powiedzieliśmy sobie mnóstwo komplimentów, on mnie: "Ślicznie wyglądasz, zupełnie chłopiec" (nowa moda - ostrzygłam włosy w krótką czuprynę), a ja do niego: "I ty ślicznie wyglądasz, zupełnie panna". Był serdeczny, ale jakiś zagubiony w myślach, trochę jakby nieobecny - to ma wspólne z Joasią. Przyznaję, że i ja duchem byłam raczej w Warszawie, szalejąc po głupiemu z niepokoju i nie mogąc się już powstrzymać od mówienia o tym z Józkiem i ze Stefem przy pożegnaniu (przecież i z ich rodzinami miałam się widzieć), chociaż to oni szli w niebezpieczeństwo, a tamci w Warszawie może i nie zaznali wojny. Wreszcie nadszedł przez tyle miesięcy gorączkowo czekany dzień, dostałam przepustkę na pociąg (cywilni mogli jeździć tylko za przepustkami), znalazłam się w brudnym, zaniedbanym wagonie i: "Cześć_cześć" wymienialiśmy "strzeleckie" pozdrowienie z przyjaciółmi w mundurach, co mnie odprowadzili na dworzec. Pociąg dochodził tylko do Żyrardowa, dalej tory były jeszcze porujnowane, ale w Żyrardowie dosyć różnych wehikułów czekało na podróżnych i do każdego był tłok. Wpakowałam się jednak na wielką platformę zaprzężoną w nie dokarmione, wynędzniałe konie. Wyruszyliśmy przy jasnym jeszcze dniu. Pochmurno i dość gorąco, śladów bitwy przy tej szosie nie było widać, krajobraz nie zmieniony. Zieleń późnego lata jest masywna i świat rzeczy wydawał mi się bardziej realny od ludzi stłoczonych na ciężarowej platformie. Miałam wrażenie, że nie ja patrzę na pejzaż, lecz pejzaż na mnie. A kiedy zapadła noc, my znów byliśmy bardziej realni i jakby nieruchomi wśród niewyraźnych, rozpierzchających się i znów podbiegających cieniów. Jechaliśmy tak przez całą noc, a mnie się zdawało, że przez tysiąc nocy, że ta podróż jest najdłużej trwającym wydarzeniem życia, a w każdym razie najdłuższą w moim życiu podróżą, choć odbyłam ich tyle i tak dalekich. Chaotyczne widziadła, jakby na płycie gramofonowej nagrane kawałki, które się rwą. Rozżarzone wspomnienie naszych ostatnich nocy i ten dziwaczny spokój, z jakim traktuję przebywanie Stefana na froncie, jakby to nie on był ich sprawcą... I żadnej we mnie potrzeby ani nawet możliwości niepokoju o niego. Sama na kwaterze Stefa, w czyimś opuszczonym mieszkaniu. Słyszę, jak w sąsiednim pokoju austriacki oficer, Polak, Brzózka, stara się uwieść dwunastoletnią córeczkę gospodyni. Wyglądam i wołam tę małą, że niby czegoś od niej potrzebuję. Ucieka czerwona w głąb mieszkania. To znów gryzę się, że jadąc w zeszłym roku do Stefa nie zrobiłam nic, by pociągnąć za sobą Ludwika. Z naszych chłopców nie ci dwaj, co oblekli w mundury swoje na wskroś cywilne dusze, ale właśnie jedyny Ludwik jest jak stworzony do wojowania. Nie mam wrażenia i nawet nie widzę w Warszawie możliwości, aby się czegoś dalej uczył. Słyszę jego słowa: "Czuję, że będę się bił w tej wojnie". To była chwila, żeby mu wskazać drogę. Stchórzyłam wobec tych słów, nie chciałam brać na siebie odpowiedzialności za wciąganie go w przygodę, w której mógł zginąć. A może nie chciałam mieć przy sobie nikogo w tej podróży do Stefa? Stef maszerujący samotnie wśród popalonych drzew i pogorzałych wsi. Już drukowano mu opis takich rzeczy, a do mnie pisał raz przez okazję... a do mnie pisał raz i to mi nie za mało, dlaczego nie za mało? Koło mnie ludzie też pewno majaczyli o swoim albo spali, milczenie było na tej ciężarówce, milczenie jakieś ogromne... I tak około piątej rano wjechaliśmy w rogatki warszawskie od strony Ochoty. Miało się na deszcz i stolica wydała mi się szara, pusta, cicha jak nigdy - znowu największa ilość milczenia w moim życiu. Gdzieniegdzie widać było zgniłe w kolorze posterunki niemieckie, poza tym - nigdzie żywej duszy. Dopiero w Alejach Jerozolimskich (szłam piechotą) zobaczyłam osowiałe dorożki. Wzięłam jedną z nich i kazałam się wieść na Wilczą, gdzie było mieszkanie cioci Kachny. Serce bębniło mi galopem, aż brakło tchu. Zdawało mi się, że skaczę po trzy stopnie, a ledwo dowlokłam się na to trzecie piętro i stanęłam jak wryta. Drzwi były dokładnie zamknięte na żelazny skobel i dużą, mocną kłódkę. Tak mi ta kłódka rosła w oczach, że dopiero po chwili zobaczyłam dwa bileciki wizytowe przytwierdzone pluskiewkami: Katarzyna Tomyska, Joanna Tomyska. Teraz byłam w stanie zauważyć, że kłódka była całkiem nowa, ale cóż stąd? Głowę miałam całkiem pustą, żadna myśl nie chciała w niej powstać, tylko serce ciągle bębniło. Ledwo żywa spełzłam pomału na dół i do stróża. Dopiero wstawał i na moje pytanie: "A gdzie są panie Tomyskie?" - odpowiedział przez uchylone drzwi mierząc mnie podejrzliwym spojrzeniem: "A na letniakach wszyscy". - "A gdzie?" - "Nie spytałem, gdzieś za Otwockiem, przyjadą za dwie, trzy niedziele. A pani kto, z przeproszeniem?" - "Krewna". Chciałam zapytać o chłopców i o Naścię, ale w ustach tak mi zaschło, że nie mogłam wydobyć głosu. I tak zostałam bez wiadomości o braciach, choć o nich to jakaś inna mętna obawa nie pozwoliła mi się spytać. Ale na ulicy w gębie odeschło, myśl się przestała zacinać, a serce bębnić. Jeżeli koło Otwocka, to w nadleśnictwie u siostry Stefa, choć skąd by, ciocia Kachna Sabiny nie znała, no, może tak u kogoś wynajęli. Stróż powiedział, że "wszyscy", więc są tam pewno i chłopcy. Biegłam teraz do rodziców Stefa, którzy od półtora roku przenieśli się do Warszawy i mieszkali na Hożej tuż przy placu Trzech Krzyży. Prawda, ciocia Kachna przecież musiała ich poznać, a więc poznała zapewne i Sabinę. Serce znowu się rozbębniło, kiedy dzwoniłam do ich parterowego mieszkania. I choć na samym spodzie moich odczuć trwał ten mój dziwny, niezmącony spokój, nad jego zimnym blaskiem kłębiły się szkaradne przeczucia i odprawiał się nadal obrzęd przeraźliwego strachu. Mimo że na: "kto tam?" - odpowiedziałam uświęconym: "swój, swój" - służąca chwilę wahała się, czy mnie wpuścić. Była nowa, nie znała mnie i tłumaczyła się, że "każdy mówi "swój", a w takie czasy nigdy nie wiadomo, kto tam stoi za progiem". - "A za progiem - synowa" - pokwitowała to siląc się na uśmiech i humor. Przez ten czas nadciągnęła z dalszych pokojów matka Stefa, którą nazywaliśmy Musią i którą pasjami lubiłam. Musia była zupełnie głucha, nie słyszała ani dzwonka, ani moich targów ze służącą. Ubrana w poranną szarą jubkę, obszytą białymi falbaneczkami, szła zadumana, pulchna i posuwista ku swoim kwiatom na oknie. Ujrzawszy mnie zachwiała się, wzniosła ręce i krzyknęła króciutko. Podtrzymałam ją i wyściskałam wołając prosto w ucho: "Stefan zdrów, jest w Legionach, niedługo może przyjedzie". Nie użyłam słów "Pierwsza Brygada" ani "Wojsko Polskie" sądząc, że termin "Legiony" może być tu w Warszawie prędzej znany i dostępniejszy dla niewtajemniczonych. Nie był znany. Tusiowie (bo mój świekr to znów Tusio) coś piąte przez dziesiąte słyszeli o Piłsudskim, a o nas doszła przez kogoś wiadomość, żeśmy wyjechali z Krakowa do Wiednia i do Szwajcarii. "Jaż głucha, robaku (Musia jest rozkosznie staroświecka), gościowi przytakuję, że niby rozumiem, a Tusio, jak to on, jemu słów dla mnie szkoda, powie dwa_trzy i ręką machnie (Cyprian Radgoski nie jest przyjemnym człowiekiem), że niby szkoda gadać. To mówisz, robaku, że Stefcio mój na froncie? A nie zabijąż go tam?" "Nie, Musiu_Pusiu" - i już wołam: "A co z moimi?" I wnet się wszystko wyjaśniło, tak, oczywiście byli w nadleśnictwie w Starej Wsi: "Binia (to Sabina) ich zaprosiła, wiesz, jaka ona niełatwa z ludźmi, ale pani Tomyska przypadła jej do gustu, a panna Joasia..." Janek skończył szkołę średnią w Warszawie i też był z nimi, a Ludwik, nie, jego tu już nie ma, odcięty, poszedł na ochotnika do wojska rosyjskiego. Wszystko we mnie zelżało, jakby na chwilę zobojętniało i odpoczęło. Zjawił się wreszcie i Tusio. Był zbyt wielkim elegantem, żeby nawet w takiej chwili powitać mnie w negliżu. Wszedł więc kompletnie już ubrany i z komiczną gracją zadzierający do góry swą nieco ptasią siwą głowę chudego emeryta. Naturalnie słyszał wszystkie tubalnie głoszone przeze mnie wieści, chciał jednak wiedzieć, gdzie się znajdują teraz oddziały Piłsudskiego. Starał się przy tym za pomocą ironicznych prychnięć i sarkastycznych półsłówek zachować dystans i okazać wyższość wobec opowiadanych nowin, gdyż zachować dystans, dezaprobatę i wyższość wobec każdego zjawiska było główną jego ambicją. Nie brakło też oznak lekceważenia dla popłakiwań Musi, u której "ronić łezki" znaczyło tyle samo, co śmiać się z radości. Ale Tusio nawet jej głuchotę zdawał się traktować jako podstęp kobiecej perfidii i chęć dokuczenia mężowi. Na koniec wtrącił parę krytycznych uwag o sytuacji ogólnej, a w szczególności o naszej orientacji. Trochę się z nim nudząc usiłowałam wyjaśniać nasze stanowiska, a Musia patrząc na moje usta, badała, kiedy się może odezwać. Krzątała się przy tym koło śniadania razem z Kundzią, która wynagradzała mi poprzednią nieufność częstymi uśmiechami w moją stronę. Ułatwiłam Musi rozmowę zamilknąwszy na dobre w sprawach politycznych. Opowiadała więc teraz, że Binia jest znowu przy nadziei: "Jak to bywa, że im cięższe czasy, tym raźniej człowiek pociesza się takim lubym kłopotem". I dodała stosowną przypowiastkę o pszczole. Właśnie wczoraj pszczoła zabłąkała się do Tusiów na okno. Była bardzo przerażona i obolała od rozpaczliwych obijań się o szyby. A mimo to, ledwo tylko trafiła przypadkiem na doniczkę kwitnących begonii, wnet zaczął brać z kwiatu miód. "Tak i oni, robaku, nie darowali tego miodu, biedaki" - dokończyła śmiejąc się pieściwymi ustami i figlarnym spojrzeniem. Śniadanie zjadłam z przyzwoitym apetytem, wysłuchałam wszystkiego z należnym zainteresowaniem, ale zaraz potem uściskałam Musię, dałam wycałować obydwie ręce Tusiowi, którego nazwałabym raczej Tuńczykiem, taki sam twardy i niedobry jak ta ryba, i co duch pośpieszyłam do Starej Wsi, gdzie zięć moich świerków, Zygmunt Oldak, był nadleśniczym, bodajże u któregoś z Zamoyskich. Przez Wisłę musiałam się przeprawiać wątłą łódeczką, oba mosty były zerwane, a rzeka z promem i pełna łódek wyglądała jak sztych z dawnego wieku. Po drugiej stronie czekało mnóstwo furmanek i jedną z nich dojechałam do Otwocka. Dalej szłam pieszo. Miałam jeszcze, jak mi się zdawało, ze trzy kilometry do przystanku kolejowego Stara Wieś, od którego schodziło się z szosy na leśne dróżki. Słabo znałam te strony, bo Zygmuntowie wynieśli się z Podlasia niespełna trzy lata temu i tylko raz u nich tu byłam w maju zeszłego roku. Spodziewałam się, że trafię z łatwością, tymczasem zaczęłam błądzić. Zrazu nie było mi ciężko iść, miałam z sobą tylko lekką torbę podręczną. Ale po chmurnym ranku dzień się zrobił gorący i słoneczny. Niebawem lekka torba zaczęła mi ciążyć jak wór kamieni. Spotniałam, zdjęłam żakiet, zaczynała mnie piec myśl o decyzji czy kaprysie Ludwika i to też mi ciążyło. Przypominałam sobie dla rozrywki, że, prawda, Oldakowie mieli synka, już chyba trzyletniego i że go wtedy w maju prawie że nie widziałam, a raczej widziałam śpiącym, był chory czy świeżo po jakiejś chorobie. Myślenie jeszcze mnie bardziej pobłąkało, zeszłam na jakąś podmokłą łąkę, zgubiłam się w zaroślach i porębach, krążyłam tak blisko godzinę, trafiając wciąż na szosę, aż nareszcie gdy mi już było wszystko jedno, dokąd i kiedy zajdę, zobaczyłam przed sobą znajomy płot nadleśnictwa, furtkę, a na prawo za furtką grządki warzyw, między którymi stała schyliwszy się i przypatrując się czemuś ciocia Kachna. Zawołałam na nią i jak człowiek raniony ze zdumieniem spostrzega swoją krew, tak i ja ze zdumieniem poczułam, że łzy mi ciekną po twarzy. Może dlatego, że Katula tak mi się zdała podobna do mojej matki, a może to był pot? Ciocia wyprostowała się i przez chwilę nie była widać w stanie ruszyć się z miejsca, bo dalej stała i chwyciwszy się rękoma za głowę wołała wniebogłosy: "E_ewa! E_ewa! E_ewa!" Już nie wiem, jak znalazłam się w jej objęciach, a potem w domu, gdzie wszystkich (oprócz Naści) zastałam, bo zbierano się właśnie do podwieczorku. Jasne, że nie było Ludwika. Hałas powitań, gwałtowne opowiadania, pytań bez liku, a głównie Katula i Joasia: "Co z Józiem? A gdzie Józio?" I potoczyły się te dwa tygodnie, jakie z nimi w nadleśnictwie spędziłam. Z początku mówiło się wiele o Ludwiku, a właściwie mówiłyśmy ja i Joasia, bo ciocia Kachna poprzestawała tylko na krótkich rzeczowych wzmiankach, a Joasia, z którą w jednym pokoju sypiałam, dużo mi późnymi wieczorami naopowiadała. - Ludwik już w sierpniu, prawie zaraz po naszym powrocie do Warszawy, zjawił się pewnego dnia w mundurze rosyjskiego kawalerzysty. Mama na ogół nie wdaje się w cudze sprawy, ale nie lubi, jak się coś takiego dzieje całkiem poza nią. Zrazu spytała tylko: "Cóż to za maskarada?" No, przyznam, że i ja byłam niemile zaskoczona! Obie chyba przeżyłyśmy rodzaj wstrząsu. Ale od słowa do słowa, kiedy Ludwik zaczął bredzić, że Polska, że choćby z diabłem, byle na Niemca, mama popadła w gniew. I wiesz, czym go gromiła? Domontami. "Twój stryjeczny dziad - mówiła - po którym nosisz imię, zginął w Powstaniu Styczniowym, twój pradziad walczył w Listopadowym". I że jeszcze jakiś Domont zgnił na Sybirze, a inny był oficerem napoleońskim. "Żaden Domont - mówiła - nie służył nigdy Moskalom". Ludwik zaczął się stawiać, że on Wochelski, a nie Domont, że jego ojciec też służył w rosyjskim wojsku, i to na obcej wojnie, a to jest wojna o Polskę. Mama się coraz bardziej gniewała: "Nie blaguj, że idzie ci o Polskę - mówiła. - Tamto były inne czasy, a teraz rodzice nie daliby ci błogosławieństwa na tę drogę i ja ci go nie daję". Aż Naścia mitygowała, że można takie przeklęcie wymówić w złą godzinę i będzie wieczny żal. - Mimo woli spytałam: "A co z Naścią?" I dowiedziałam się, że Naścia niedawno wyszła za mąż za Golika i zamieszkała na Woli, a ciocia Kachna ma "dochodzącą" kobietę, co i taniej kosztuje. I wróciłyśmy do Ludwika. "W końcu - informowała Joasia - popadł w rozpacz, że nie wie, co ma robić, płakał nawet, że pójdzie prosto na strzały, bo przecież nie może być dezerterem. Ale nie poszedł na strzały..." Tu Joasia zamilkła na długo, a ja myślałam, jako to idiosynkrazja prawie chorobotwórcza, co za resentyment, który potrafił w Katuli wskrzesić Domontównę! I choć teraz chyba już jestem pewna, że nie będzie nigdy więcej "zaboru rosyjskiego" ani żadnej "granicy, która jest zbrodnią", ileż to lat musi upłynąć, ile rzeczy się stać, żeby nie było takich resentymentów. Spytałam wreszcie: "No, a cóż potem? Czy kto z was widział się jeszcze z Ludwikiem? A co na to wszystko Janek?" "Przy tej scenie to Janka nie było, a potem trochę się dziwił, trochę może zazdrościł, że - powiadał - Ludwik jest mężczyzna, a on musi łazić do nudnej budy. A ja... milczałam, bo prawdę mówiąc, do czego Ludwik teraz by się tu nadał? Gdziekolwiek spotkałby wojnę, zagarnęłaby go jak swego - dodała Joasia z nieoczekiwaną trzeźwością - a czy kto z nas widział jeszcze Ludwika? Ależ naturalnie. Widywaliśmy go często, bo przecież front był ciągle blisko Warszawy. I to widywanie dopiero było takie męczące, że odetchnęliśmy, jak już Rosjanie sobie poszli, a Ludwik z nimi". Następnego wieczora zaczęła na nowo opowiadać, a ja słuchając myślałam tylko: no, no! Mimo gniewnego pożegnania Ludwik przychodził od czasu do czasu na Wilczą i ciocia Kachna znosiła to już łagodnie, choć zawsze trochę drwiąco. Aż raz przyszedł w epoletach praporszczyka i oznajmił, że za waleczność został awansowany. Gdzie mógł okazać tę waleczność, Joasia nie wiedziała, bo wszystko przemawiało za tym, że wałęsał się raczej po Warszawie. Jakieś romanse z oficerskimi żonami, którym jakoby przywoził z frontu listy od mężów, a że był niedyskretny (obie z Joasią wiedziałyśmy coś o tym jeszcze z dzieciństwa), więc wymieniał nawet nazwiska. Znajomi widywali go po restauracjach grającego w bilard i często nietrzeźwego. Ale najbardziej niepokojące było to, że w jednych miejscach występował jako prosty żołnierz_ochotnik, a w innych już jako podporucznik! W końcu wyszło na jaw, o czym Joasia i Katula od razu były przekonane, że ta cała szarża oficerska to czysta mistyfikacja. Wedle Janka, który go więcej widywał, Ludwik, jak szedł do znajomych, to na schodach wyjmował z kieszeni odznaki oficerskie i przypinał je, a potem, wychodząc, na schodach je zdejmował. Janek dał ze siebie wydobyć te wiadomości w związku ze skandalem, który mógł był Ludwika zaprowadzić przed sąd polowy. Pewnego wieczora obaj chłopcy zaproszeni zostali do kolegi (jeszcze kaliskiego) na "bibę". Ludwik przyszedł w oficerskich epoletach i zaproponował partię bridża. Ledwo siedli do stolika, nadszedł jego dowódca, niejaki Pawłow, i przeprosiwszy wystraszonych domowników zwymyślał Ludwika od ostatnich, zdarł z niego epolety i kazał mu natychmiast po nocy ruszać do oddziału stojącego naówczas gdzieś koło Błonia. Ten rotmistrz Pawłow śledził Ludwika, lecz, co ciekawe, i opiekował się nim, osłaniał jego wybryki, chronił przed wszelką odpowiedzialnością. Co więcej, nawiązał korespondencję z ciocią Kachną, pisywał do niej długie listy pół po polsku, pół po rosyjsku, a ona mu odpisywała, lecz niewiele o tej wyminie zwierzeń mówiła. Mnie jednak po paru dniach pobytu coś niecoś o tym powiedziała i sama pokazała mi ostatni, przed odwrotem pisany, list owego Pawłowa. Był cały o Ludwiku i wychwalał go tak, jakby to było jakieś cudo. Prosił "szanowną i drogą Jekaterinę Konstantinownę, żeby była o siostrzeńca spokojna, gdyż będzie nad nim czuwał jak nad najukochańszym bratem, dużo młodszym i słabego charakteru, ale wspaniałym chłopcem". Oddałam list, a ciocia Kachna rzekła: "Widzisz, będziesz z nim i ty miała swoją Florencję". "Widzę, tylko, jak by cierpiała mama" - odpowiedziałam i dawne lata stanęły mi w pamięci. Mniej więcej na tym wyczerpał się między nami temat Ludwika. Czasem tylko ktoś o nim napomknął i westchnął nad jego wojenną fanaberią, albo ja mówiłam do Joasi: "Więc jednak i do wojny się nie nadał". - "Wtedy myślałam, że się nada - odpowiadała - zresztą to się jeszcze okaże". Zygmunt, gdy się mówiło o Ludwiku, wtrącał niecierpliwie: "Ludwik? Nie znam go - jakby dziwiąc się, że w ogóle można zajmować się kimś, kogo nie znał, a więc - nie istniejącym. - Spytaj mnie o pierwszą lepszą sosnę w lesie, wszystko ci o niej powiem, ale pan Ludwik? Nie znam. Ja - dodawał - nie poszedłem do wojska, choć mnie wzywali. My, leśnicy z wyższym wykształceniem, przydamy się po wojnie w wolnej Polsce". Binia z tych samych powodów co Zygmunt nie zabierała głosu w sprawie Ludwika, ograniczając się do uwag w rodzaju: "Nad czym wy się zastanawiacie? Będą gorsze rzeczy. O wiele gorsze. Ludzie się lubią zabijać, wszystkie odezwy, hasła to tylko usprawiedliwienie dla chęci zabijania. I nieważne, kto kogo". Mam wrażenie, że z wyjątkiem chwili powitania, najtrwalej przejęty moim przybyciem był Janek. Nie odstępował mnie i gadanie o Ludwiku przerywał: "Co tam Ludwik, mówcie o Ewie. Ewunia przecież wróciła! I ma obcięte włosy!" Aż sobie wyrzucałam, że był dla mnie zawsze jakiś nie dosyć ważny. W końcu jednak zaprzątnęły mnie inne sprawy (jedna do granic obsesji). Pytałam ciocię Kachnę, jak to możliwe, że zostawiła tak mieszkanie w niepewnych bądź co bądź czasach. Czy choćby dla złodzieja taka kłódka coś znaczy? "Ach, kochanie - odpowiadała - kto by się łaszczył na nasze ubogie rzeczy? Teraz jest czas innych wielkich kradzieży. Zresztą od Kalisza, gdzie się przecież wszystko wasze spaliło, przywykłam nie dbać o rzeczy. A puste mieszkanie? O mieszkania dziś w Warszawie najłatwiej, mnóstwo ich stoi pustkami. Ileż to rosyjskich rodzin urzędniczych wyjechało? A i polskich urzędników ewakuowano, zwłaszcza kolejarzy. Dużo ludzi wyjechało też z własnej woli, po prostu żeby dalej od wojny. Albo w strachu, że jakby Rosjanie wrócili, to gorzej będzie tym, co zostaną". Osłupiające do jakiego stopnia to, czym żyliśmy w Piotrkowie i Krakowie (nie tylko my "dojutrki", ale częściowo już i ludność), tu się nie liczy, nic nie znaczy. Tyle przelanej krwi, ofiar, lawirowania wśród karkołomnych trudności, a tu z zażenowaniem przez usta przechodzą słowa o "własnym wysiłku zbrojnym", o "polskim wkładzie w wojnę", o nieuniknionych do czasu kompromisach, skoro nie ma jeszcze ani skraweczka wolnej Polski... Moi oczywiście wiedzą... oczywiście sprzyjają, ale na ogół głucho tu o tej sprawie. Co prawda Joasia wie niemało, pytała mnie nawet o poszczególne bitwy, lecz mówi o tym skąpo i dopiero od cioci Kachny dowiedziałam się, jak dalece jest wciągnięta w te rzeczy. "Joasia nie lubi wielkich słów - mówiła ciocia - ale nie masz pojęcia, jak jest oddana tej waszej orientacji. Z przyjaciółką ze Związku Walki Czynnej, czy jak to oni nazywają, łaziła tu po wsiach jeszcze za Moskali z legendą o "własnym polskim wojsku". Nic wam nie ujmując - dorzuciła - ona ma z was najwięcej odwagi. Wy tam jesteście podtrzymywani przez cały zespół ludzi, a tu jeszcze nastroje są bardzo prorosyjskie, dla przyzwoitości nazywa się je profrancuskimi. Ostatecznie odwaga cywilna jest w Polsce rzadsza jak skłonność do natychmiastowego umierania". Zygmuntowie interesują się, owszem, ale dość powierzchownie. Właściwie Zygmunt w razie powrotu Rosji byłby najbardziej narażony, jako rezerwista, co nie poszedł do wojska. I ładnie z jego strony, że się nie boi, choć to pewno kwestia braku wyobraźni. Dla niego bieżąca chwila nigdy nie mija. Chwali więc Binię, świat, las i swoją w nim obecność. Katula zaś powiada o nim: "Pan Oldak nie zna się i na lesie, nie zna się nawet na własnej żonie. To przecież pani Binia wychodziła, wyreklamowała go czy wykupiła z tego wojska. On uważa siebie za dobrotliwe bóstwo, które łaskawie pozwala się uwielbiać, obsługiwać, niemal za siebie żyć. A swoje nadleśnictwo za pępek świata". Niezupełnie tak było, bo Zygmunt był ostentacyjnie (tzw. serce na dłoni) zakochany w żonie i to było szczere (nie stać by go było chyba na nieszczerość), ale i miał w sobie coś z chełpliwości padyszacha, mówiącej: "Mógłbym mieć harem, a kocham nad życie tylko tę jedną kobietę". Binia była rzeczywiście duszą i umysłem domu nawet jak Niemcy się pojawili, żeby coś rekwirować, ona ich "załatwiała", Zygmunt "nie chciał widzieć psubratów", choć drżał trochę, żeby nie zaczęli ciąć lasu. "Zaczną - mówiła Binia. - Oczywiście, że wytną ten twój las". Poza tym oboje mieli swoją smutną zgryzotę, która przesłaniała im sprawy wojny. Nie, ciężkich czasów tam u nich nie było jeszcze widać, nie wyglądało też na to, aby szukali ucieczki od nich "w lubym kłopocie" rodzicielstwa. Przeciwnie, zapowiadające się nowe macierzyństwo Bini zdawało się ich trwożyć i nawet jowialna twarz Zygmunta w chwilach wolnych od uroczego samochwalstwa pochmurniała cokolwiek. Nic dziwnego... Ale tu muszę wrócić do chwili mego przybycia. Joasia i ciocia tak nadmiernie cieszyły się z wiadomości o Józku (a ze względu na mnie i o Stefie), aż mimo woli powiedziałam przekornie: "I cóż się tak cieszycie? Każdej chwili mogą zginąć". "Zginą - rzekła na to Binia. - Przynajmniej nie będą mieli dzieci". To mnie speszyło, zwłaszcza że na mgnienie wszyscy czegoś zamilki. Binia jest wysoka jak Stefan, ale ze skłonnością do tuszy, wziętą po matce. Chciałam zażartować: "Zdaje się, że nie masz nic przeciw dzieciom", lub coś w tym guście. Ale na Bini ciąży nie było prawie znać, podobno tak bywa u tęgich kobiet. Więc się spłoszyłam, bo może coś stało się z tym dzieckiem? Prędko pytam: "A gdzie wasz synek? Co z Antosiem? Duży już chyba chłopak?" I dziwię się, że znowu wszyscy milkną, a Joasia przerywa mi jakimiś nowymi pytaniami o Józka. Binia mówi spokojnie: "On jeszcze sypia po południu. I ja tego przestrzegam". - "To mam szczęście do jego spania - mówię - w zeszłym roku, jak u was byłam, to też spał czy był chory". I zaraz ugrzęźliśmy w rozmowach o Ludwiku, wśród których zresztą, ledwo ściemniało, i ja sama zasnęłam nagle jak kamień po tej nocy na ciężarówce i po zmęczeniach dnia. Nazajutrz poszliśmy do Antosia. "Ma doskonałą nianię" - oznajmiła Binia. Dziecko mieszkało w narożnym słonecznym pokoju, pełnym zabawek. Przywitała nas owa niania, rzeczywiście sympatyczna, młoda jeszcze kobieta. "To moja bratowa - uśmiechnęła się ciepło Binia. - A to nasza Aisia". Pod oknem stał chłopiec, nawet nie za mały na swój wiek, ale jakoś dziwnie zbudowany z głową trochę za dużą. Kopał nogą kolorowy wagonik i nagle stęknął przykrytym głosem jak z beczki. "Przywitaj się, Antolku" - zachęcała go Binia. Podszedł i sztywno wyciągnął rękę; raczej ku matce niż do mnie. Twarz zbrzęknięta, grubo ciosana, patrzył nieufnie oczyma małymi, trochę skośnymi. Z bladych ust wysuwał się różowy koniuszek języka. "Nie mówi jeszcze biedaczek" - Zygmunt pogłaskał Antolka po rzadkich jasnych włosach. "Głupstwo - powiedziała Binia. - Ja zaczęłam dopiero mówić, jak miałam cztery lata. Zresztą trochę mówi". - I wskazując na nianię, pyta: "Kto to taki? No, Antolku?" Chłopiec popatrzył na nas, na nianię i po chwili zabuczał niskim głosem: "A_isia". Binia uśmiechała się ciągle: "Widzisz? To on właśnie nazwał nianię Aisią". Mały wysunął teraz prawie połowę języka. "Trochę spóźniony w rozwoju - stwierdziła Binia, kiedyśmy wyszli z dziecinnego pokoju. - Po wojnie, jeśli warunki pozwolą, zawieziemy go na jakiś czas do specjalnego sanatorium w Szwajcarii". - "Przy tym wszystkim to dobre dziecko" - rzekł Zygmunt. "Oczywiście - godziłam się - oczywiście". Byłam wstrząśnięta. Dlaczego Musia nie uprzedziła mnie o tym nieszczęściu Oldaków. Czyżby nie wiedziała? Binia doskonale ukrywała straszliwy fakt, że mieli syna mongoloida_idiotę. Na okoliczność Antolka przejawiała nawet nie znany u niej optymizm albo go świetnie udawała. Więc potem wręcz obsesyjnie gadałyśmy z Joasią i Katulą o macierzyńskiej klęsce nieszczęsnej Bini. Mój Boże, ja drżałam przed macierzyństwem na myśl, że dziecko mogłoby odziedziczyć charakter Tusia, a tu taka niedola i jeszcze drugiego dziecka czekają! A teraz jesteśmy od tygodnia w Warszawie. Na adres Tusiów przyszły dwa listy dla mnie od Stefa, a w drzwiach mieszkania cioci tkwił list od Józia. Wszystko nie pocztą, ale przez jakieś okazje. Janek postanowił się zapisać do Wyższej Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego. Katula miała wątpliwości: "Cóż ty będziesz robił w rolnictwie? Rządcą chcesz być na cudzym majątku?" - "Nie, tam jest Wydział Leśnictwa. Polubiłem las, podobałoby mi się żyć w lesie". - "To też służba u kogoś". - "Nie - upierał się Janek - po wojnie lasy będą upaństwowione. Pan Oldak sam to mówił". Ale raptem wszystko się potoczyło inaczej... Rozdział 9 - Janek, złożyłeś twoje papiery w Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego - przypominała Katarzyna Tomyska. - Trzeba iść dowiedzieć się, czy zostałeś przyjęty. Wpłacić czesne. Co się tak z tym ociągasz? - Nie ociągam się, jest jeszcze dużo czasu. - Ociągasz się. I najwyższy czas, żeby to załatwić. Nikt za ciebie tego nie zrobi. To jest ważne, żebyś nie stracił roku. - Nie stracę roku. Wiem, że nikt za mnie tego nie zrobi. Może i ja za siebie tego nie zrobię - na łagodnej twarzy Janka widać było rozterkę. - Co ty knujesz, co ci strzeliło do głowy? - Nie chciałbym być wam ciężarem. Cioci i Joasi. - Nie wymawiaj się głupstwami. Co masz na myśli? Dlaczego nie patrzysz w oczy? - Patrzę w oczy - zniecierpliwił się Janek wznosząc ku ciotce swe rzetelne orzechowe spojrzenie. - A więc tak, proszę cioci. Zmieniłem zamiar. Chcę wstąpić do tych... Strzelców czy tam Legionów. Długie milczenie. Katarzyna zapaliła papierosa nie częstując jednakże Janka. Wyjął z kieszeni własne papierosy, wyciągnął jednego, ale go nie zapalił. Katarzyna niechętnie i bez uśmiechu podała mu ogień. - Oszalałeś chyba - rzekła. - Nie masz jeszcze skończonych osiemnastu lat... - Prawie... - przerwał. - I w ogóle... - podjęła Katarzyna. - Nie, ja tego nie popieram. Zresztą Ewa jest głową waszej rodziny. Czy rozmawiałeś o tym z Ewą? - A Ludwik? On się nie pytał Ewy ani nawet cioci. Dlaczego ja mam być zawsze gorzej traktowany? - Brednie mówisz - rozgniewała się. - Nawet nie wiesz dobrze, jak się nazywa to wojsko, do którego chcesz wstąpić., Głupi chłopak... - Niech będzie głupi chłopak. I nie miałem zamiaru nic przed wami ukrywać. Po prostu namyślałem się jeszcze. I namyśliłem się - dodał po chwili. Tak się to zaczęło, a niebawem przyszło i do rozmowy z przebywającą jeszcze w Warszawie Ewą. Wbrew obawom Katarzyny i oczekiwaniom Joanny, Ewa także była przeciwna. - Dosyć w rodzinie trzech wojskowych - zaopiniowała. - Myślałam, że ty przynajmniej przeżyjesz wojnę jako normalny człowiek, nauczysz się czegoś, będziesz pracował... - Normalny mężczyzna - rzekł siedemnastoletni przedstawiciel płci silnej - walczy na froncie, jak jest wojna. Sama mówiłaś, że walczycie o niepodległą Polskę. Ewa po powrocie z nadleśnictwa do Warszawy zdążyła się już zetknąć ze szczupłymi kołami warszawskich niepodległościowców. Przez nielicznych przybywających do Warszawy bądź z frontu, bądź z Piotrkowa piłsudczyków zdołała też nawiązać bezpośrednią łączność ze Stefanem i była poinformowana o najświeższych manewrach polityki "Komendanta". - Więc dobrze, pomówmy serio - zgodziła się. - Oprócz wojny jest polityka, mój kochany. I trzeba ci wiedzieć, że ostatnio Piłsudski wstrzymał werbunek ochotników do Pierwszej Brygady. W obu okupacjach. Zdaje się, że idzie do jakiejś draki z Austriakami o dowództwo, a z Niemcami o niedopuszczenie nas do "montowania Polski" w Warszawie. Takie są na razie instrukcje. - A gdy Janek milczał wyraźnie zdziwiony, uzupełniła: - Jeżeli mi nie wierzysz, to... - zawahała się. - Dziś właśnie jest zebranie, na którym nasi oficerowie będą wyjaśniać to nowe stanowisko. Ja nie pójdę, bo mnie polityka nudzi, ale ty idź, przekonaj się, że nie żartuję i że możesz ze spokojnym sumieniem poczekać, a tymczasem ucz się tego twojego leśnictwa. Podała mu godzinę, adres i do kogo ma się tam zwrócić powołując się na nią, ażeby go wpuścili. Pod Niemcami te rzeczy odbywały się jeszcze na wpół konspiracyjnie. I Ewa dorzuciła: - Podobno nasza pozycja na froncie jest o tyle ważna i silna, że teraz można się targować o jakieś ustępstwa. Janek poszedł na owo zebranie i wrócił z nie zmienionym postanowieniem. - Owszem - powiedział. - Bardzo jasno wyłożyli to nowe stanowisko, zwłaszcza Sieroszewski, ten sławny pisarz, świetnie przemawiał. Zrozumiałem wszystkie motywy, jak oni to nazywają. Ale potem, wyobraź sobie, rozmawiałem i z Sieroszewskim, i jeszcze z tym twoim znajomym, poetą, bo już wiedzieli, że jestem twoim bratem... Boże, ten Sieroszewski taki niziutki, siwy i w ułańskim mundurze, nie myślałem, że wielki człowiek może być taki zabawny i taki przystępny. Ten drugi, też nieduży, ten, do którego kazałaś mi się zwrócić... - Rozmawiali z tobą i co? - poganiała go Ewa. - I to, że ten drugi powiedział: "Komendant wstrzymał oficjalnie werbunek, ale to nie znaczy, żeby dobrzy chłopcy nie mieli do nas iść. Cholernie nam potrzeba ludzi na froncie - mówił - jak siły nie będą rosły, to i żadna polityka się nie uda". Mądrze, moim zdaniem, nie? I jeszcze powiedział, że piętnastego wymaszerowuje na front cały oddział. Austriacy wymogli to na Niemcach. I że to zasługa naszych Strzelców. Ich boje wymieniane są w komunikatach naczelnego dowództwa nawet niemieckiego... - Ach, mój drogi... - zlekceważyła Ewa dostarczone sobie wiadomości. - Stefan, jak go poznałam, kiedyś dawno, to był socjalistą. Prawda przecież? - nalegał Janek. - I tam jest dużo socjalistów. Ja jestem za sprawiedliwością. - Ach, mój drogi... - powtórzyła Ewa i machnęła ręką nie komentując bliżej swego gestu. - Zrobiłam, co do mnie należało - dodała. - Zakazywać ci nie mogę, bo z tego by też nic dobrego nie wyszło. Rób, jak chcesz, i patrz końca. Tak mówiła nasza matka, jakeśmy się przy czymś upierali. - Ja się nie upieram. Ale oni mówią inaczej. Ci oficerowie. "Rób swoje i nie patrz końca". Mnie się to podoba, bo co ja mogę wiedzieć o jakimś końcu? - Ale czy jesteś przynajmniej pewien, że robisz swoje? - Jestem pewien, że nic innego nie umiałbym robić dobrze. Joanna zajęta lekcjami (prowadziła cały komplet polskiego, literatury i historii Polski) nie brała żywszego udziału w dyskusji na temat niespodziewanych postanowień Janka. Przyjęła je jako rzecz raczej oczywistą i upominała tylko chłopca, żeby poszedł zawiadomić o swojej decyzji kancelarię rektoratu Wyższej Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego. - Nie zwlekaj z tym, Janek, bo powinieneś iść. Musisz zobaczyć się z profesorem Góreckim, podziękować mu, przeprosić... - Dlaczego? Nie powiem, żebym na to miał specjalną ochotę. - Jak to, dlaczego? Profesor Górecki okazał ci wiele życzliwości. Już zapomniałeś, że nie było więcej miejsc, zapisy były zamknięte. To nasz znajomy i mama umyślnie do niego chodziła, żeby ci jednak pozwolili złożyć papiery. Jeżeli cię przyjęli, to tylko dzięki niemu. Wziął na uwagę, że nie ma w Warszawie innej polskiej wyższej uczelni... A o Krakowie nie można było jeszcze wtedy myśleć... Koniecznie idź. - Właśnie dlatego, że był taki uprzejmy, ja się po prostu boję do niego iść. No, bo co ja mu powiem? - Na wojnę iść się nie boisz, a boisz się porozmawiać z takim przyjemnym człowiekiem, którego studenci uwielbiają? Oni mają więcej kandydatów, jak mogą przyjąć. Musisz dać znać, że rezygnujesz, może ktoś inny czeka na twoje miejsce. Nic złego przecie nie robisz, idziesz walczyć o wolność jak by nie było... - Takie wielkie słowa to mnie przez gardło nie przejdą - mruknął Janek. Poszedł jednak twierdząc, że idzie "jak na ścięcie". Wrócił w kiepskim humorze. - Miałem rację - oświadczył - że się bałem. Profesor Górecki nie był już taki dla mnie łaskawy jak przed wakacjami. Popatrzył na mnie i powiada: "jak już sobie, młody człowieku, taką zabawę wymyśliłeś, to tam inni zajmą się twoim losem. Proszę tylko pamiętać, że za parę lat nie będzie się już panu chciało wracać do studiów". I zaraz: "Żegnam więc i wszelkiej pomyślności, panie dzieju, na nowej drodze życia". Co chwilę mówił "panie dzieju" - zaśmiał się w końcu Janek. - To dziwne on jest niestary, może ma ze trzydzieści kilka lat, i przystojny, wygląda jak na jakim portrecie; ja myślałem, że tylko starzy ludzie mówią: "panie dzieju". Pieniądze przeznaczone na studia poszły więc na żołnierski ekwipunek dla Janka. Okazało się, że Joanna jest nie tylko "ideowo", lecz i praktycznie doskonale obeznana ze wszystkim, co dotyczyło tych rzeczy. Wiedziała, że "to", co ma wymaszerować 15 września, to kompania uzupełniająca batalionu, który już wcześniej wyruszył z Warszawy na front. I że wyjść mają z gmachu dawnej żandarmerii rosyjskiej przy rogu Wielkiej i Żurawiej. Władze wojskowe Pierwszej Brygady miały więc w Warszawie jakąś swoją siedzibę, choć bez znaków i flag. Tam Janek "zafasuje" ("Jakich słów teraz się używa" - jęknęła Katarzyna). kurtkę i spodnie, choć może lepiej na to nie liczyć; czapkę dostanie w każdym razie. Kupić trzeba plecak, ciepłą bieliznę i inne drobiazgi, no i dobre buty. Nad butami była duża narada, gdzie i jakie kupić, żeby były solidne. Katarzyna rzekła od niechcenia: - Mój ojciec, dziadek Konstanty, mówił kiedyś, że dobre buty na błoto kupuje zawsze w Warszawie u Marka przy Długiej. Że to świetna firma, która robiła buty jeszcze powstańcom w 1863 roku. "Dzieci" roześmiały się: - To już chyba dawno nie ma tego Marka! - A tego to już ja nie wiem - obraziła się trochę Katarzyna. Na wszelki wypadek i przez uprzejmość dla matki Joanna poszła jednak tam z Jankiem i ku ich zdumieniu był taki szewc Marek przy Długiej. Janek wybrał parę wysokich butów "nieprzemakalnych" z elegancko przymarszczonymi cholewami. - Takie chcesz buty? - zdziwiła się szeptem Joasia. - Przecież to piechota... - Janek zaczerwienił się. - Na razie piechota - mruknął. - Ale będę się starał dostać do kawalerii. Ewa nie uczestniczyła w ekwipunkowych wyprawach. Miała dużo własnych spraw do rozstrzygnięcia i przez nadarzoną właśnie okazję wysłała tylko list do Stefana, uprzedzając go o mogącym wkrótce nastąpić przybyciu na front Janka i prosząc o opiekę nad nim. Zastanawiała się też, co począć z sobą. Czy zwinąć krakowskie mieszkanie (w którym na razie zostawiła znajomą) i nająć coś w Warszawie, czy wrócić do Krakowa, gdzie życie się chyba dosyć unormowało, i zapisać się do Akademii Sztuk Pięknych? Przestarzała buda, ale dzięki Stanisławskiemu i paru innym doszli przynajmniej do impresjonizmu; studia paryskie i monachijskie - to było zbyt improwizowane i dorywcze, aby myślała, że coś umie. Ale Stefan obiecuje przyjechać w grudniu właśnie do Warszawy, ma tu przecież rodziców, których nie widział od czasu ich krakowskiego ślubu, zwłaszcza idzie mu o matkę; może będzie chciał się tutaj osiedlić? Zatopiona w myślach siadła przy biurku Joanny i zaczęła pisać w "raptularzyku", jak sobie ten własnoręcznie sporządzony zeszyt nazwała: "Czuję, że Stef musi potępić wszystko, co mu opowiem o Ludwiku, i już mam do niego o to żal, a nigdy nie miałam o nic do niego żalu. Ty jesteś zanadto wyłączony w sądach - powtarzam do nieobecnego, choć to nieprawda. Stef nie jest wcale wyłączony w sądach ani apodyktyczny. I zapewne nie potępiły Ludwika, tak rzadko kogoś potępia, raczej szuka dla każdego usprawiedliwienia. I poglądy nasze w każdej sprawie były zawsze jak dwa pierwiastki chemiczne, łączące się od razu w związek dający sąd, który jest czymś trzecim, ale czymś doskonale naszym, organizmem duchowym, przez nas dwoje stworzonym. Ale ja czegoś teraz nie chcę powstania takiego wspólnego sądu w sprawie Ludwika. Mam wrażenie, jakby natknięcie się na tę rodzinną zawiłość wzbogacało w jakiś podniecający sposób moje życie wewnętrzne i jakby Stef przeszkadzał mi do przeżycia na własną rękę tej wzbogacającej zawiłości. I nie wiadomość o Ludwiku, ale rola, jaką to zaczęło odgrywać w moim myśleniu o Stefie, jest mi najbardziej nieprzyjemna. I ja nie usprawiedliwiam Ludwika ani nie jestem z nim w niczym solidarna. Tylko po prostu nie mogę się od jego spraw oderwać. Męczy mnie ta parada jego wyglądu, intensywność zachowania się i jakieś jego czcze nieistnienie. Natarczywa obecność bez istnienia, bez prawdziwego życia. Nie wiem nawet, czy mam do niego serce, to po prostu obsesja. I jeszcze ten miły Janek majaczy o socjalizmie piłskudczyków. To prawda, że większość oficerów z zaboru rosyjskiego odgrywała rolę jako socjaliści w czasie rewolucji. Socjalizm był w nich (na ile coś rozumiem) żywy. Ale czy w wojsku to się nie zmienia? Czy ten pierwiastek nie przechodzi w inny? Jeśli chcą oddziałać na wyobraźnię narodu, nie zajdą daleko socjalizmem. Doktryny i teorie nie działają na wyobraźnię tłumów. I czy może dzisiaj powstać wojsko socjalistyczne śród tych mas militarnych o całkiem innym duchu, i to z obydwu stron? Czy w ogóle można łączyć pojęcie wojska i wojny, tych narzędzi przemocy z socjalizmem? I ten "kult Komendanta"... Czy socjaliści mogą tworzyć albo w sobie hodować takie mity? Mnie to razi, jakoś nawet zawstydza. "Komendant" nie schodzi im z ust, jak "Bóg, ucieczka nasza". Już wolę tych, co go nazywają "Dziadek". To wymyślili żołnierze. Dla tych prawie dzieci w rodzaju Janka człowiek około pięćdziesiątki to dziadzio. Czy Janek mówił poważnie o tym socjalizmie, czy chciał tylko pochlebić mnie i Stefowi, od którego się spodziewa, że mu pomoże dostać się do kawalerii. To Janka "domontowszczyzna". Dziwne, jakie znaczenie ma jeszcze dla nas rodzina, choć ani ja, ani Stef nie jesteśmy właściwie ludźmi "rodzinnymi". Prawie żadnych takich instynktów. Stef ojca nie lubi, z siostrą mało jest zżyty, nie widział jej już od nie wiem ilu lat, bo nie była na naszym ślubie. Czy Stef coś wie o tym, że ma siostrzeńca niedorozwiniętego matoła? Nie, nawet i Tuńczykowie o tym chyba nie wiedzą. Straszne, ale to nieszczęście rzuca mi jakiś cień na Stefana - jestem potworem. Stef kocha matkę i słusznie. Musia daje się lubić, a nawet kochać, i ja ją lubię. A moją rodzinę lubię pasjami, niekiedy lubię do nich pisać, kocham ich czasami, ale bez tych "niekiedy" i "czasami" nie mogłabym się obejść. Rodzina to też obsesja. Czy może jedyna więź z przeszłością, wyżywanie się resztek dziecka, które w nas tkwią długo, widać, po dorośnięciu. Z Joasią to chciałabym się zaprzyjaźnić niezależnie od tego, że jest moją cioteczną siostrą. To interesujący człowiek i nawet intrygujący. A Józek (też raczej już przyjaciel niezależnie od tego, że brat cioteczny) nie zapowiada swego przyjazdu. Czyżby mu rzeczywiście wciąż jeszcze było ciężko zobaczyć się z matką i siostrą po tej Florencji i "przywiezieniu do Krakowa"? I znów rodzina! Kiedy w gruncie rzeczy jest ze mną tak, jakbym wchłaniała w siebie świat jako taki albo jakbym zanurzała się w świecie, w całym świecie, którego Stef jest częścią bardzo pasjonującą, ale już nie alfą i omegą mojego istnienia. Muszę powiedzieć, że nie zachwycam się tą nie znaną mi Ewą, choć to mi daje wygodne psychiczne uczucie niezależności... Przedtakt czegoś takiego miałam zeszłego roku, kiedy na wózku jechałam w stronę Stefa, i teraz w lipcu, jak go żegnałam, jadącego na front. Nie myślałam, że to się tak we mnie rozrośnie, ale ta wojna wiele w nas rzeczy pokończy, zmieni, nową wegetacją, chcianą czy nie chcianą, w nas się posieje... Boże, Stef jest na froncie, wojna jeszcze nie skończona, z każdym z nich może się coś stać! Tr~eve de b~etises!"... Ewa zerwała się i już stojąc przekreśliła na krzyż swoje pisanie od słów: "Dziwne, jakie znacznie" - do końca. "Ten ustęp trzeba zniszczyć - myślała chodząc nerwowo po pokoju. - Nie kusić losu, nie kusić losu. I w ogóle chyba przerwę ten raptularzyk. Cóż ja, stojąca na uboczu, będę się tak rozpisywała... "rozpusta myśli" - przypomniało jej się z Dostojewskiego. - Niech oni piszą, oni są w środku historycznych wypadków". Ręce Ewy były ruchliwe i nie lubiły spoczywać. Wzięła się natychmiast do sporządzania "raptularzyków" dla Stefa, Józka i Janka. Katarzyna mówiła do Joasi, która wróciła sama, Janek miał jeszcze w jakiejś kawiarni żegnać kilku kolegów_maturzystów: - Gdyby to był mój syn - mówiła wtedy - powiedziałabym, że odziedziczył upór po ojcu... - Tatuś był taki uparty? - nie dowierzała Joanna. - No, jak to? Przecież tak się przywiązał do tego laboratorium, do tego Wrombczyna, do tych swoich doświadczeń, że z największym trudem zdołałam go namówić na sprzedaż Wrombczyna. Folwark leciał do bankructwa, miałam tego dosyć, czułam, że ginę. A on, biedak, nie wiedział, nie widział, co się dokoła niego dzieje. Wciąż wierzył, że zrobi z Wrombczyna cacko mechanizacji, a wtedy majątek będzie można sprzdać na krocie i wreszcie wyjedziemy za granicę. Ojciec nie rezygnował z myśli o studiach zagranicznych, mówił, że nigdy nie jest za późno wyspecjalizować się w jakimś jednym kierunku, a wtedy przyjdzie sława i różne inne cuda. Na szczęście był dobry jak anioł i w końcu dał się namówić na sprzedaż... - A rewolucja? - bąknęła Joasia. - Jaka rewolucja? - zdziwiła się Katarzyna. - Ach, prawda. Oczywiście, że to grało pewną rolę w mojej decyzji. Ostatecznie wiedziałam, że trzeba zbudować nowe czworaki, podnieść ludziom pensję i ordynarię, i że to jest słuszne. I wiedziałam, że przy nieuniknionym bankructwie ja nie dam rady tej słuszności. Ewa, która weszła poszukać sznurków i kleju i od chwili już stała w progu słuchając tej rozmowy, pomyślała: "Katula to jedyny silny człowiek w naszej rodzinie". A Joasia uprzytomniła sobie, że sama wymyśliła swoją wersję o sprzedaży Wrombczyna opowiadaną kiedyś Jankowi a może ojciec jej coś o tym napomknął posługując się jednym z argumentów matki. Westchnęła i rzekła ze swą nową trzeźwością: - Nie, Janek nie jest uparty. Może trochę po dziecinnemu próżny. A właściwie on nie lubi uczyć się i pracować. Woli narażać życie i cierpieć okropności frontu, żeby tylko tego nie było - wysiłków myśli, problemów, systematycznej pracy. Dobrze jeszcze, że nie okrywa tego żadnymi uroczystymi słowami. Dla niego wojna może być korzystna, może nawet nauczyć go myślenia. - Moi bracia są kłopotliwi - uśmiechnęła się Ewa nie bez melancholii. - Joasiu - zapytała - czy macie w domu trochę cienkich sznurków i kleju? Robię dla Janka książeczkę do zapisywania tych tam przeżyć wojennych. Może go to zmusi do myślenia... Roześmiały się wszystkie trzy. Przy szukaniu sznurków i kleju Ewa spytała: - Nie masz czasem, Joanka, jakiegoś proszku od bólu głowy? Bardzo mnie głowa rozbolała. - Mam piramidon i jeszcze jakieś nowe proszki z "kogutkiem". Podobno świetne. Katarzyna zaniepokoiła się. - A nie przeziębiłaś ty się czasem? Nie masz dreszczy? Tak ci się oczy błyszczą. Zmierz no temperaturę. Nie łamie cię po kościach? - Nie wiem, co to "łamanie po kościach" - rzekła z humorem Ewa. - Ale może. Jakoś niewyraźnie się czuję. Wrzesień brzydki w tym roku, zimno i rozdeszczyło się. Wczoraj trochę zmarzłam na mieście. Jakoż Ewa miała temperaturę, która wieczorem przeszła w gorączkę, 38 z kreskami. - Głupstwo - rzekła - po prostu grypa, u mnie to prędko mija. Przeleżę ze dwa dni. Szkoda, że Janka nie będę mogła odprowadzić. Janek wróciwszy z miasta, bardzo się zmartwił, że Ewa zachorowała. Przesiedział ten ostatni wieczór w nogach jej łóżka, choć ostrzegała go, żeby się zanadto nie zbliżał i nie zaraził przed taką trudną drogą. Gadali o byle czym, o świeżo wprowadzonych kartkach na żywność, o pogorszeniu się chleba, o nagłym braku niektórych artykułów pierwszej potrzeby. Janek był poruszony "raptularzykiem", który Ewa dla niego w pośpiechu wykańczała już leżąc i naprędce ozdabiała kartonową okładkę podmalowanym akwarelą rysunkiem. Teraz miał jeszcze przez noc doschnąć pod "prasą" z książek na murku pieca, w którym cokolwiek przepalono ze względu na przeziębioną Ewę. - Taki mały format - objaśniała - żebyś go mógł nosić w kieszeni. Ale gruby, starczy ci chyba na czas wojny. Zapisuj, co chesz, zawsze to będzie dokument. Miałam takie same zrobić dla Józka i dla Stefa, ale już nie zdążyłam. Prześlę im jakąś okazją. Janek był zakłopotany. - Czy ja w ogóle będę umiał cośkolwiek zapisywać? Nigdy tego nie robiłem, ale to zachwycająca książeczka. Spróbuję. I wiesz, to jeszcze nowa zachęta do tego... do tej wyprawy... Wstali nazajutrz o świcie, wymarsz był naznaczony na ósmą. Ewa w nocy stopniała i gorączka jej spadła. Lecz nie dała się Jankowi ucałować, mimo że ją zapewniał:- Ależ ja się nie boję zarazić! - Weź raptularzyk - przypomniała. Wyciągnął go spod "prasy", sprawdził, że klej wysechł, książeczka łatwo się otwiera, dobrze zesznurowana. Wyszli we dwoje z Joasią, Katarzyna pożegnała siostrzeńca na progu mieszkania, uważali to za naturalne, zwłaszcza wobec zachorowania Ewy. Poranek był tak ciemny, jakby dopiero dniało. Deszcz ustał, ale powietrze było wilgotne i mgliste. Mieli do miejsca zbiórki niedaleko i szli piechotą. Dochodziła siódma, ruch był na ulicach jeszcze niewielki, ludzie szli osowiale do pracy, dzieci - do szkoły, stróże zamiatali chodniki, człapały z rzadka dorożki, wielkie perszerony ciągnące wozy z węglem, drzewem lub żelaziwem krzesały raptem podkową iskrę z kamienia bruku. Podwórze, na które weszli było czarne i brudne, nie domknięta skrzynia na śmieci ukazywała wybrzuszony skrawek swojej stłamszonej zawartości. W progu przeciwległym do skrzyni na śmieci kilkunastu chłopców cokolwiek starszych od Janka toczyło niemrawe rozmowy z towarzyszącymi im kobietami różnego wieku; raz po raz ukazywał się nowy chłopiec, sam lub w towarzystwie matki, siostry, dziewczyny... Nagle w bramę wszedł oficer i szablą luźno zwisającą u boku, w szaroniebieskiej kurtce ze srebrnymi wężykami na kołnierzu, z gwiazdkami na ramionach i w miękkiej okrągłej czapce i krótkim pionowym daszkiem skórzanym, twarz jeszcze młoda, oczy niebieskie, bardzo spokojne, kasztanowaty wąs przystrzyżony krótko wzdłuż górnej wargi na "wąs dziewiczy". Z oficerem - dwu młodych w odznakach może podoficerskich, jak się domyślił Janek. Od razu chłopów zrobiło się dużo i wszyscy weszli do gmachu, schody głucho dudniły. Kobiety zostały kilka z nich po krótkiej naradzie, nie widząc żadnej warty, weszło z wahaniem do środka. Joasia czekała na podwórzu, a kiedy w końcu zaczęli wychodzić, nie poznała w pierwszej chwili Janka, taki się zrobił podobny do innych w szaroniebieskiej kurtce bez odznak i w miękkiej okrągłej czapce_maciejówce z orzełkiem. Na wyładowanym plecaku miał przytroczony zwinięty w rulon koc czy płaszcz burej barwy i aluminiową menażkę. W jednej ręce trzymał swoją cywilną kurtkę sportową, w drugiej - niezręcznie - karabin. - Pewno zmarzłaś? - uśmiechnął się zażenowany. - Mogłaś tam wejść... - przemilczał, że wstydził się zawołać na nią przez okno. - Nunia, przepraszam cię za kłopot, ale czy ty będziesz miała w co zabrać tę moją kurtkę sportową? Tak, Joanna była przewidująca i na wszelki wypadek wzięła do torby szary papier i sznurek. Janek postawił karabin przy ścianie i pomagał jej wiązać paczkę. - Kurtkę dali - oznajmił przy tym - a spodnie to już tam... Zresztą moje bryczesy nie rażą, prawda? I tak miałem szczęście, bo nie dla wszystkich starczyło. A_a tę książeczkę, ten raptularzyk mam tu - pokazał na zapiętą kieszeń kurtki. - Powiedz to Ewie. I jeszcze coś chciałem powiedzieć Ewie, tylko że... Ale już zaczęły się rozlegać krzyki komendy. Szli czwórkami, prawą stroną Alei Jerozolimskich, matki i siostry dreptały chodnikiem, przechodnie prawie nie zwracali uwagi na ten marsz pół_cywilów, pół_żołnierzy, czasem się ktoś obejrzał, ktoś inny przystanął nawet i przyglądał się zadumany. U czoła komapnii zaintonowano piosenkę: "Gdzie ty jedziesz, Jasiu..." - jeden, drugi głos podchwycił melodię, niebawem prawie cały oddział śpiewał nieśmiało i jakby nucąc. ...na wojenkę, Kasiu, na wojenkę dale_eką@ weźże i mnie z sobą, pojadę ja z tobą@ na wojenkę da_aleką...@ Po tej zwrotce utknęli. Słychać było chrobot butów, mijały ich tramwaje i furgony z towarem, zaczynał siąpić drobny deszcz. Janek niósł karabin prawidłowo na ramieniu, cóż, kiedy karabin starego typu austriacki manlicher, nie miał rzemienia i trzymał się tylko na wątłym dosyć sznurku. "Jeszcze się zerwie" - pomyślała Joasia i w tejże chwili to się stało. Janek zatrzymał się odruchowo, zeszedł na bok, szyk marszu zmieszał się nieco. - Lewa! Lewa! - krzyknął idący na przedzie dowódca, Joasia podbiegła z chodnika, z szeregu wyskoczył jasnobrewy młodzik i podał Jankowi dużą agrafkę. Joasia szybko i misternie spięła nią dwa końce zerwanego sznura. - Może już idź, taki deszcz, jeszcze i ty się zaziębisz - prosił zdenerwowany. - To mały deszcz i nie jest dzisiaj zimno. Trzyma się? - Trzyma. - Janek wypróbował sznur, nałożył karabin i kłusem doganiał swoją czwórkę. - Lewa! Lewa! - pokrzykiwał dowódca. Skręcili na prawo ku Dworcowi Towarowemu, niebawem przez rozległą bramę weszli na jego teren, pełen furgonów, rozjeżdżonego błota, luźnych wagonów, kręcących się ludzi, niemieckich wojskowych i w oddali - długich towarowych pociągów. - Kompania, stój! - krzyknął dowódca i stanęli jak wryci. - Po chwili wrzasnął jeszcze głośniej: - Ba_a_aszć!! - Wyprężyli się dosyć nieskładnie i znowu krzyk: - Spo_oczn!!! - Chłopcy obluzowali się w sobie, dowódca z kasztanowatym wąsem i jeden z podoficerów oddalili się spiesząc w stronę rudych pociągów. Janek ścisnął gorączkowo rękę Joasia: - Nunia - pochylił się do jej twarzy - coś ci powiem... Ten nieznajomy zakonnik, co był w zeszłym roku na pogrzebie mamy... - Wiem, odszedł, zanim zdążyliśmy się dowiedzieć, kto to taki - dopełniła Joasia. - Mówiliśmy o tym, jakeśmy wyjeżdżali z Kokanina... - Tak, musiał odejść, kiedy sypaliśmy ziemię na trumnę mamy. Ale ja wtedy, jak wyjeżdżaliśmy, nie powiedziałem... Dowództwo znowu się pojawiło i zabrzmiały urywane pokrzykiwania: - Ba_aszć!!... Do załadowania w lewo marszsz! Tor trzy!! Chłopcy zmylili nogę i luzem zaczęli biec ku niekończącemu się tasiemcowi rudych wagonów. - ...nie powiedziałem - śpieszył Janek - że ja zdążyłem zobaczyć twarz tego zakonnika... Obejrzałem się i... on właśnie na sekundę odjął ręce od twarzy. To był Jerzyk Smuga. - Jak to? Przecież on zginął? - Widać nie zginął. Tak, to był Jerzyk Smuga. Modlił się z zakrytą rękami twarzą, ale obejrzałem się i na sekundę... - A jaki to zakon? Jaki on miał habit na sobie? - Chyba brązowy, nie, nie pamiętam. Chciałem potem iść do jego rodziców, ale wiesz, jak było, zaraz wojna i to wszystko. Nawet pisałem potem do nich, podałem adres na poste restante. Zwrócili mi list, że ten dom spalony... A teraz pomyślałem, że ja mogę, że tego... no wojna... Więc żeby ktoś z was wiedział... - Czy to właśnie to chciałeś Ewie powiedzieć? Od strony pociągów słychać było gwizdki lokomotyw i nowe pokrzykiwania komend. - Nie... rozmyśliłem... się... Jeszcze nic nie mów Ewie... Całowali się w mokre od deszczu twarze. Janek ruszył biegiem, zbłąkał się, zawołał: - Gdzie trzeci tor? - Stary zatroskany kolejarz wskazał mu drogę i długo za nim patrzył. Rozdział 10 30 IX 1915 r. Wyjechałem z transportem z Warszawy 15 września, ale nie z Dworca Towarowego, na który odprowadziła mnie Nunia, i nie rano. Ledwie dobiegliśmy wagonów, padła komenda: "Kompania, wróć! Kompania, formuj się!" itd. Okazało się, że wagony dla nas podstawione są na Dworcu Kowelskim, więc znów powlekliśmy się przez miasto, a deszcz padał. Pierwszy raz byłem na Dworcu Kowelskim, to już za miastem, pusto, brudno i smutno. Załadowaliśmy się do wagonów towarowych, ale ruszyliśmy w drogę dopiero wieczorem, podróż trwała coś około tygodnia, częstośmy się przesiadali, i to przeważnie w nocy. Wreszcie 21 IX nad wieczorem stanęliśmy w Kowlu, gdzie po noclegu w opuszczonych żydowskich mieszkaniach wyruszyliśmy wczesnym rankiem jesiennym w kierunku pozycji. W Kowlu miałem pierwszą wartę przy naładowanych wozach trenu. Marsze odbywaliśmy forsownie, bo wojska posuwały się każdego dnia po kilkanaście lub więcej kilometrów, a myśmy musieli doganiać. Wreszcie maszerując od świtów do nocy przez liczne wsie i miasteczka stanęliśmy 26 IX w spalonej wsi Wólce Gałuzyjskiej, tuż prawie na pozycji frontu. I tak zaczęły się moje pierwsze placówki za wsią, na cmentarzu i koło drogi. 29 IX patrol wywiadowczy doniósł stojącej we wsi komendzie 1 pułku piechoty, że w pobliskim lasku znajduje się parę sotni kozaków. Wydano rozkaz, żeby z batalionu uzupełniającego, w którego skład wtedy żeśmy wchodzili, wysłać natychmiast patrol w sile dwu plutonów. Ogłoszono: "Na ochotnika!" i oto był mój pierwszy patrol. Las gęsty nie do wyobrażenia, żołnierz młody, bez doświadczenia, gubi się ciągle i denerwuje. Próżny też był to wysiłek, bo kozaków nie było, w jakimś domku leśnym dowiedzieliśmy się od wystraszonego chłopca, że byli przed chwilą, ale uciekli. Wróciliśmy późnym wieczorem głodni i zmęczeni. A dziś zdarzył się ważny wypadek w moich początkach wojskowych. Odszukał mnie mój szwagier, Stefan Radgoski, a że do wsi przybyła w przejeździe komenda 1 dywizjonu kawalerii, przy pomocy Stefana zostałem zwolniony z baonu piechoty i przyjęty przez rotmistrza Dreszera do kawalerii. Stefan powiedział: "Taki dostałem rozkaz od mojej najwyższej komendy, od Ewy, ma się rozumieć". Ale myślę, że nie trzeba było nawet listu Ewy; Stefan tak się serdecznie ze mną przywitał, pewno by i mnie nie odmówił, jakbym poprosił, a jemu to już by chyba nikt niczego nie odmówił, taki już jest. Umówiliśmy się też na spotkanie z Józkiem, ale wtem nagły alarm; front przerwany, trzeba się cofnąć! Chwilowo nie było dla mnie luźnego konia, więc przydzielono mnie do... trenu wojskowego. Akurat w tym czasie nasz szwadron został zluzowany przez inny, a my zawróciliśmy do Kowla, gdzie staliśmy dwa tygodnie. 14 X. Dostaliśmy rozkaz wymarszu na pozycję do pieszej służby w okopach. Na kwatery wyznaczono nam wieś Borowicze, położoną nad Styrem bardzo malowniczo. Pierwsza partia wyruszyła rankiem do okopów pod wsią Koszyszcze, druga zaś, do której, niestety, mnie zaliczono, została do obrządzania koni. Mieliśmy wtedy po trzy konie do obrządzania na człowieka. Jestem piechurem, woźnicą, koniuchem i taka to moja służba ułańska. 24 XI. Jedenastego listopada nasza partia wyjechała ze wsi, aby zmienić pierwszą w okopach. Okopy na skraju pięknego, ale wyniszczonego lasu, na brzegu dużej polany (czy raczej poręby), na drugim końcu tej polany widniał żółtawy wąż rosyjskich rowów. Odległość była około 200 kroków. Ostrzeżono nas, by się nie wychylać nad "dekunki" i nie chodzić "wierzchem", gdyż odbywa się tu, jak zresztą wszędzie na odkrytych przedpolach, tzw. "polowanie" wzajemne. Miłą rozrywką była tu artyleria moskiewska, która grała ciągle prawie bez przerwy i z okrutną celnością godziła w nasze rowy. Przez 10 dni mieliśmy jej aż nadto, najsilniejszy ogień był, pamiętam, zdaje się 8 IX, kiedy w ciągu 4 godzin nieustającego huraganu naliczyliśmy 110 granatów padłych tuż koło nas. Czasami dawano nam spokój, a zaczynało się tzw. "macanie się" artylerii. Nieustający świst i chichot rozdzierał wtedy powietrze. Wreszcie 13 XI przybyła trzecia partia, kombinowana ze wszystkich szwadronów, i nas zmieniła. Ale niedługo cieszyliśmy się miłą wsią Borowicze, niebawem kazano nam się wynosić. Komenda nasza nie otrzymawszy wtedy żadnej wsi wyznaczonej, prócz jakiejś tam Boguszówki, odległej 70 km od pozycji, uznała to miejsce za niedogodne i postanowiła wyszukać kwatery w na poły spalonym miasteczku Kołki, o 5 km od pozycji, a o 20 km od Borowicz. 19 XI wczesnym rankiem wyruszyliśmy więc do Kołek, co się okazało pomysłem niefortunnym, gdyż kwater tam nie znaleźliśmy i choć się już zupełnie ściemniło i koniska zmęczone okrutnie, musieliśmy rejterować z powrotem. Około #/11 wieczorem znaleźliśmy się w Borowiczach, topiąc się prawie wśród ciemności na nie do pojęcia błotnistej drodze, a większość kwater w Borowiczach była już zajęta przez austriacką kolumnę amunicyjną. Dwa szwadrony jakoś się ulokowały, ale mój porucznik postanowił jechać dalej w kierunku owej Boguszówki i zanocować po drodze w odległej jeszcze o 25 km wiosce Sielec, gdzie był nasz szpital koński. Tak się też stało. Był to najforsowniejszy marsz, jaki pamiętam, konie padały, jechaliśmy całą drogę kłusem i na godzinę #/3 nad ranem byliśmy w Sielcu. Zrobiliśmy tego dnia i tej nocy bez wytchnienia 75 km i dopiero nazajutrz wieczorem stanęliśmy w Boguszówce. "Jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie, koledzy go nie żałują, jeszcze końmi potratują". Taka tu jest piosenka, podobno arcystara. I tak myślałem, że ze mną będzie; nie wiem, jakim cudem zdołałem utrzymać się w siodle do końca. Ale kontent jestem, że odbyłem tę 75_kilometrową torturę konnej jazdy. Hasanie na siwce we Wrombczynie to były anielskie zabawy na łączce w raju. Wieś Boguszówka duża, ogromnie rozrzucona, widać od razu, że powstała z parcelacji wielkiego majątku. 22 XI znowu jako spieszony ułan 15 dni w okopach, pięć dni na dawnym miejscu, a potem przerzucono całą Brygadę na inny odcinek, bardziej na południe pod wieś Stawygoroż. Straszne tam były bagna, okopy całe zalane, ziemianek żadnych i jeszcze do tego wszystkiego mróz 15_stopniowy. Przez parę dni i nocy siedzieliśmy w rowie na lodzie koło ognisk, dopiero później zbudowano nam ziemianki, bardzo porządne, na każdy pluton osobną, odległość od okopów jakieś 50 kroków. Ten odcinek frontu był za to bardzo spokojny. 9 XII. Dziś zmieniła nas w okopach "prawdziwa" piechota i wróciliśmy do Boguszówki. Cała Brygada miała zresztą za parę dni zmienić zupełnie odcinek. W tym czasie zaszedł ważny fakt, utworzono z nowych ochotników 4 szwadron i 1 dywizjon kawalerii przerobił się na 1 pułk ułanów. 29 kwietnia 1916 r. W styczniu przenieśliśmy się na nowy odcinek frontu, bardziej na północ, do wsi Werchy. Święta Bożego Narodzenia przeszły bardzo wesoło, a zaraz po świętach mój pierwszy szwadron zakwaterował się w polskiej osadzie szlachty zagrodowej, Majdan, o pięć km od Werch. Bardzo przyjemna była to wioska, ale ja niestety jakoś w końcu stycznia zostałem wysłany z moim koniem "Pepikiem" do szpitala końskiego, gdyż dostał zapalenia kłębu. Prawie dwa miesiące spędziłem więc na leczeniu zwierzęcia, z piechura, wozaka, koniucha - zostawszy konowałem. Na Wielkanoc jednak byłem już w Majdanie, gdzie świętowaliśmy wesoło. Gościliśmy w naszym plutonie rotm. Belinę i wielu oficerów, pijatyka była nie lada! Sympatycznym majdańcom pomagaliśmy w robotach polnych. Szczególnie ładne i miłe były tam dziewczęta, nie na żarty podobała mi się pewna Marysia... znów uwierzyłem, że można zachwycać się kobietą, a już myślałem, że to niemożliwe. Jakby mi zgniłe serce zakwitło... 28 VI. W końcu maja wypadło nam opuścić Majdan i przenieść się do Gradysk. Kiedyśmy wyruszali, wszyscy mieszkańcy wioski płakali, nie wiem, czy z żalu za nami, czy ze strachu, że mogą wrócić Rosjanie i mścić się za ich dla nas życzliwość. Po tygodniowym pobycie w Gradyskach znowuśmy wyruszyli - do okopów na sławny odcinek "Polskiej Góry" i "Polskiego Lasku", jak sami Niemcy nazwali te miejsca pod wsią Optową. Był to skwarny dzień 9 czerwca. Jak dotąd, czas w tych okopach upływa wesoło i przyjemnie na różnych robotach "budowlanych" i na służbie w "reducie Pakosza" (porucznik, komendant tej redutki). O kilkaset kroków na prawo od nas znajduje się sławna w bojach I Brygada "Reduta Piłsudskiego". Od Moskali jesteśmy odgrodzeni dwuwiorstwowym lasem bardzo gęstym i bagnistym, który musimy patrolować. W tym czasie zobaczyłem się wreszcie z Józkiem Tomyskim, który jest korespondentem wojennym przy sztabie 5 pułku piechoty. Potem widzieliśmy się z nim kilka razy. Jest on w kpiarsko_wesołym usposobieniu, opowiada dowcipy, kawały i anegdotki. Mówi, że inaczej nie wytrzymałby tej bohaterskiej nudy, jaką jest wojna. Pytał mnie, jak znoszę "beznadziejne życie w okopach", a ja mu powiedziałem, że lubię życie albo bardzo dobre, albo bardzo złe, a nie lubię takiego sobie, a jak jest wojna, to już niech będzie bardzo źle i że mi to życie odpowiada. On zaś rzekł: "To już jest coś, to wcale mądra postawa!" I roześmiał się, a potem wspominaliśmy trochę Wrombczyn i Kalisz. 9 VII. Tak trwał czas do lipca, w błogiej prawie ciszy, jak na letnisku, bo i pogoda była piękna, i gdyby nie zły wikt, bylibyśmy zupełnie zadowoleni. Lecz zaraz od 1 lipca zaczęły nas niepokoić rosyjskie patrole, które po kilka razy dziennie wysuwały się na skraj lasu i badały nasze pozycje. Wzięliśmy w tym czasie kilku jeńców, którzy się zresztą łatwo poddali i zgodnie zeznali, że na ten odcinek przybyły wielkie świeże siły, które najdalej za dwa dni będą nas atakować. Zaczęły się więc i u nas przygotowania. I w samej rzeczy 3 lipca po południu rozpoczął się piekielny ogień artylerii, jaki trudno opisać. "Reduta Piłsudskiego" była jak wulkan, co parę sekund wybuchający potworną masą ziemi, drzewa i żelaza. Niezliczona ilość moskiewskich ciężkich baterii ryczała bez wytchnienia. Cóż wobec tych potworów znaczyło 6 baterii naszych polówek, które się i tak dzielnie odszczekiwały. Wreszcie 4 lipca około #/5 po południu rozpoczął się na całym froncie atak nieprzebranych mas moskiewskiej piechoty. Choć na naszym odcinku Rosjanie zostali zupełnie odparci, po dwu godzinach zaciekłej harataniny dostaliśmy rozkaz wycofania się do drugiej linii rowów z powodu załamania frontu na odcinku węgierskich honwedów, gdzie pomimo dwukrotnego kontrataku podpułk. Berbeckiego (5 pułk piech.) Rosjanie wdarli się na tyły. Noc przeszła spokojnie. Nazajutrz wzięliśmy nawet 60 jeńców z naszego przedpola, którzy opowiadali o wielkich stratach, jakie w ataku na nas ponieśli. Jednak jeszcze tego samego dnia po południu znowu zaczęliśmy się wycofywać do trzeciej i ostatniej rezerwy, a 7 lipca nakazano powszechny odwrót, który pozostawił mi wstrząsające wrażenie. Podczas wycofywania się z rowów strzeleckich nasz patrol w sile siedmiu ludzi pozostawiono w okopach jako artylerię szwadronu. Taka ariergarda skazana jest najczęściej na śmierć albo niewolę. Tylko dzięki temu, że Moskale też byli wyczerpani i nie spieszyli się do zajęcia naszego odcinka, uszliśmy stamtąd cało. Strzelać musieliśmy tak szybko, aby markować cały szwadron, a tu jak na złość karabiny pozacinały się od pisaku i trzeba nogą repetować, a parzą tak w łapy, że człowiek mało nie krzyczał. Po wycofaniu się kazano nam szybkim marszem iść do Gradysk. Był to wprost niedorzeczny marsz po tak śmiertelnym zmęczeniu. Jednakże rozkaz został wykonany i maszerując bez przerwy o #/3 nad ranem stanęliśmy w Gradyskach, a raczej padliśmy od razu i usnęli. Zbudzono nas jednak natychmiast i kazano dalej maszerować aż na pozycję nad Stochodem, gdzie było postanowione stawić niezłomny opór. Ledwośmy się tam znaleźli, świat przestał dla mnie nagle istnieć. Kiedy otwarłem oczy, to leżałem w pustym polu pod stogiem, a nade mną stał Stefan nie mogłem pojąć, skąd się wziął ani skąd ja się tam wziąłem. Popatrzył na mnie i pocałował. Przypomniałem sobie mgliście, że kiedyś o takiej chwili marzyłem. "Co się stało?" - spytałem i wciąż nie mogłem nic zrozumieć. Okazało się, że w zamęcie odwrotu nikt nie wiedział, gdzie się podziałem. Stefan szukał mnie od wczoraj, w szwadronie powiedziano mu, że figuruję na liście zaginionych, aż przypadkiem znalazł mnie przy tym stogu, gdzie przespałem 24 godziny. Po prostu padłem w pierwszym lepszym miejscu, gdzie mnie sen zmorzył. Potem dowiedziałem się jeszcze, że brałem udział "w wielkiej historycznej bitwie pod Kostiuchnówką", w której niektóre nasze oddziały straciły w rannych i zabitych połowę swego składu, zginęło wielu oficerów, i to najlepszych, jest mnóstwo ciężko rannych, padło także i wiele koni, tak że z powodu braku koni utworzono pieszy szwadron kawaleryjski, w którym i ja się znalazłem, bo i mój koń był zabity. Józek jest lekko ranny i jest w Lublinie w szpitalu. Stefan mówi, że tylko dzięki kontratakom i oporowi naszej Brygady ten odwrót nie zamienił się w haniebną klęskę i został opanowany. Ucieszyłem się z tej wiadomości, ale tylko tak jakoś po wierzchu. Nie czułem ani triumfu, ani nienawiści do wroga, tylko smutek był we mnie, pewno z wielkiego zmęczenia. 6 X. Przez całą resztę lipca i sierpień nasz pieszy szwadron siedział w okopach nad Stochodem, skąd już Moskalom nie udawało się nas wyprzeć. Braliśmy udział w walkach pozycyjnych, w atakach i kontratakach, które tam były na porządku dziennym. We wrześniu zaszedł fakt, który uderzył jak piorun w naszą Brygadę. Komendant podał się do dymisji i został usunięty z dowództwa. Straszny nastrój rozprzężenia opanował szeregi, mnóstwo ludzi zupełnie rozczarowanych powyjeżdżało do szpitali. Józek i Stefan też zrezygnowali ze swych funkcji korespondentów wojennych. Józek nie wrócił już do wojska, jest podobno w Warszawie. Stefan wyjechał do Krakowa, gdzie ma robić doktorat z historii. Nasz pieszy szwadron został rozwiązany, a mnie przydzielono do 3 szwadronu i tyle tylko, że znów siadłem na konia. Tymi dniami całkiem niespodzianie przeniesiono nas na Litwę do gub. grodzieńskiej, jakoby na odpoczynek. Na kwatery przeznaczono nam wyludnioną wieś Iwankowice. Mieliśmy tam spokój i dużo czasu na niewesołe rozmyślania. 30 XI 16. Jakimś aktem z 5 listopada dwaj cesarze, niemiecki i austriacki, utworzyli coś w rodzaju małego "państwa polskiego" pod ich protektoratem z jakąś Radą Stanu. Mają też tworzyć nowe wojsko z resztek Legionów. W myśl tego aktu, choć nikt z nas go nie uznawał, przeniesiono nas na teren dawnego "Królestwa Kongresowego" i wyznaczono nam Ostrołękę na siedzibę zimową. Koszary, które znajdują się 5 km za miastem w rozparcelowanej wsi Wojciechowice, znaleźliśmy we względnym porządku. Zaraz też zaczęto nas wdrażać w nudne i niewolnicze życie garnizonowe. To było trudne do wytrzymania, podałem się więc o urlop, który spędziłem częściowo u Stefanów w Krakowie (mają teraz dwupokojowe mieszkanie), częściowo u cioci Kachny w Warszawie. Nowa sytuacja ma tę dobrą stronę, że Niemcy musieli się zgodzić na otwarcie w Warszawie uniwersytetu i w ogóle wyższych szkół polskich. Otwarto też wreszcie Wyższe Kursy Pedagogiczne i Joasia zaraz się na nie zapisała. Ciocia Kachna zlikwidowała swoją działkę różaną, kraj pod okupacją niemiecką tak zbiedniał, że nikt róż nie kupuje, ciocia zarabia więc fabrykując domowym sposobem mydło do prania, bo brak jest w handlu mnóstwa artykułów pierwszej potrzeby. Jada się w Warszawie mało co lepiej, jak u nas było na froncie, a czasem gorzej. Chleb okropny, prawie nie do przełknięcia, brak cukru, słodzi się sacharyną albo syropem kartoflanym, marmoladę można dostać tylko z buraków i marchwi, mięso i tłuszcz na kartki, tyle że starczy na dwa dni. Józka jeszcze zastałem, był już zdrów po zagojeniu rany od odłamka na przedramieniu, ale wnet wyjechał do Krakowa, gdzie ma możność zarobkowania piórem. W Krakowie jest też i lżej z żywnością, Austriacy nie wyżyłowują tak Polski jak Niemcy, którzy wszystko robią z bezlitosną pedanterią. Powstało nowe stronnictwo "aktywistów", które powiada, że położenie jest złe, ale że trzeba wykorzystać ustępstwa, jakie Niemcy zmuszeni byli niejako dać i nawet w najgorszych warunkach trzeba tworzyć kadry przyszłej państwowości i wojskowości polskiej. Panuje chaos różnych sprzecznych zdań, wszyscy są w niepewności, a najwięcej psioczą na Piłsudskiego. Nawet ci, co byli przeciw Legionom, teraz jęczą, że dla osobistej ambicji zniszczył własne dzieło. Nie wiem, czy to jest taka zła ambicja nie chcieć iść pod austriackie czy niemieckie dowództwo. Zbyt zawiłe to wszystko dla mnie i z ulgą wróciłem z urlopu do koszar w Ostrołęce. 15 maja 1917 r. W marcu wybuchła w Rosji rewolucja, car abdykował, powstał rząd tymczasowy z jakimś Kiereńskim na czele. Nie wiem jeszcze, co z tego dla nas wyniknie, ale wrażenie tych wieści było wielkie. Jakby zelżało od jednej chociaż strony. Bądź co bądź przestał istnieć wróg, przeciw któremu poszliśmy na wojnę - carska Rosja. Tym chętniej obracamy się teraz przeciw Niemcom podobno Komendant tworzy Polską Organizację Wojskową i wielu z 1 Brygady pociągnęło do tej podziemnej armii, mającej na celu jeż bezpośrednią walkę z Niemcami. 7_#16 VII. Siódmego lipca wieczorem przyszła wiadomość, że mamy jechać nazajutrz konno do Warszawy na uroczystość przysięgi owej Radzie Stanu. Major Belina natychmiast pojechał do Warszawy uprzedzić Komendę Legionów, że pułk nie będzie przysięgał. Zaproponowano mu wtedy, żeby przeprowadził przysięgę w obu pułkach kawalerii w koszarach, a w nagrodę za to zostanie brygadierem. Major Belina tę propozycję odrzucił. W odpowiedzi na to płk Zieliński (obecny komendant z ramienia Austrii, osobiście podobno dobry żołnierz i przyzwoity człowiek) wręczył mu dymisję bez prawa noszenia munduru. We środę 11 lipca zapowiedziano przysięgę naszego pułku na miejscu w Ostrołęce, jednakże to się nie dobyło, natomiast zarządziliśmy zbiórkę pułku w celu pożegnania majora Beliny. Przykra to była chwila i ważna i nie wstydzę się powiedzieć, że wszyscy byliśmy wzruszeni aż do łez. Bo nie tylko żegnaliśmy dowódcę, ale i otwieraliśmy nowy, nieznany okres naszej skromnej historii, a robiliśmy to sami, na własną rękę i odpowiedzialność. W godzinę potem jechał major Belina bryczką w dwa ogniste konie do kolei, otoczony plutonem honorowym w czakach i z lancami... Drugim dniem jeszcze ważniejszym w tym okresie była niedziela 15 lipca, w którą obecna Komenda Legionów zarządziła składanie przysięgi. Już od godziny #/12 stał cały pułk w szyku rozwiniętym przed koszarami oficerskimi w oczekiwaniu delegatów "nowoczesnej Targowicy". Wreszcie około #/2 zajechał samochodem przed koszary płk Zieliński i delegat Rady Stanu, Ludwik Górski. Płk Zieliński po odebraniu raportu zrobił przegląd pułku, po czym kazał oficerom zapytać w szwadronach i oddziałach: kto do przysięgi? Po trzykrotnych wezwaniach: "Kto chce przysięgać, wystąp!" - gdy pułk stał jak mur niewzruszony, zdano o tym raport płk. Zielińskiemu, który kazał szwadrony odesłać do koszar, pozostać zaś tylko oficerom. Pułk w zupełnym porządku pod komendą wachmistrzów odmaszerował na pół placu, a gdy zakomenderowano: "Rozejść się!" - wszyscy jak jeden śpiewając "Rotę" Konopnickiej ruszyli w stronę koszar. W zburzeniu jednak musiało stać się zadość i nagle wszyscy, jedni z pieśnią na ustach, drudzy z przekleństwami i obelgami na "sprzedawczyków" i "targowiczan", zawrócili z powrotem w stronę domu oficerskiego. Zaszło jeszcze wiele drobnych przejawów oburzenia, których nie będę opisywał, dodam tylko, że obaj panowie odjechali w wielkiej febrze ze strachu. 30 VII. Po tej niedzieli zaraz we wtorek pułk dostał rozkaz odstawienia nas do obozu jeńców do Szczypiorna pod Kaliszem. Miało to dotyczyć byłych poddanych rosyjskich, Galicjanie mieli zostać wcieleni do wojska austrackiego czy coś w tym sensie. Przeżyliśmy więc nowe rozstanie z galicyjskimi towarzyszami broni. Wszyscy królewiacy ustawieni w szyku rozwiniętym byli uczczeni największym honorem wojskowym przez komendanta pułku i oddział galicjan - paradną defiladą. Potem szwadron galopem sprezentował broń i 400 ludzi wiernych - mogę chyba raz do licha te wielkie słowa powiedzieć - idei, w imię której poszli na śmierć i trudy wojenne, opuściło plac koszar w Ostrołęce, aby tam już więcej nie wrócić. Przyznam jeszcze, że w tym momencie przestałem żałować mojej głupiej uczciwości wobec tej Marysi z Majdanu, przez której urok serce mi znów zakwitło. Bez tej głupiej uczciwości rachunek byłby jakiś fałszywy, a tak, to chyba nie jest. Listopad 1917. Szczypiorno. Jestem więc od 20 lipca tuż pod moim miastem rodzinnym, tylko że nie mam już w Kaliszu nikogo, prócz grobu Rodziców, który też udało mi się na Wszystkich Świętych odwiedzić. Życie w Szczypiornie było z początku wprost niemożliwe, prócz żab i trawy nic więcej nam do jedzenia nie dawano. Dopiero po jakichś 10 dniach nieco się poprawiło dzięki jednemu z naszych kapitanów piechoty, który pomimo dymisji, jaką otrzymał, zamieszkał w Kaliszu, zameldował się Niemcom jako komendant obozu i szczerze się nami opiekuje. Ludność Kalisza zaczęła organizować nam pomoc przesyłając paczki, ciepłe rzeczy itp. Nawiązaliśmy też łączność pocztową z rodzinami. Jest z nami w obozie kilku oficerów, którzy się przemycili przebrani za szeregowych, żeby nas podtrzymać na duchu. W październiku zaczęto nas łamać psychicznie. Najpierw przyjechał jakiś ksiądz, kapelan tego "polskiego Wehrmachtu". Mieliśmy na froncie wspaniałych kaleanów, których szanowaliśmy i lubili, ale ten nie był nam znany i okazał się faryzeuszem. 20 X przyjechali do obozu pułkownicy Berbecki i Kukiel, którzy jak widać uznali za konieczne tworzyć kadry przyszłego wojska polskiego nawet na niemieckich warunkach. Tych oficerów znaliśmy i szanowali jako świetnych dowódców i mężnych ludzi, którzy zawsze szli na przedzie do ataku, ponosili rany, a Berbecki omal nie zginął poharatany zeszłego roku w lipcu. Może mieli rację, może jakby sami z każdym z nas rozmawiali, niejeden zawahałby się w swojej postawie. Ale nie mieli odwagi nam się pokazać i wysłali do nas przybyłego z nimi pruskiego rotmistrza Stehowa w celu wyciągnięcia z obozu tych legionistów, którzy, nie posiadając własnego zdania w jakiejkolwiek kwestii, dali się omamić owemu kapelanowi. Oficer pruski wywoływał kolejno nazwiska tych, którzy zostali przez tego księdza zapisani, przy czym nierzadkie były wypadki, że wyczytani legioniści protestowali z oburzeniem, że nic podobnego nawet im przez myśl nie przeszło. Ujawniło się, że ksiądz K. zapisywał do przysięgi nawet tych, co zwracali się do niego z prośbą o zawiadomienie rodzin lub doręczenie listu. Zauważyliśmy, że większość tych nowego obrządku patriotów byli to tzw. "pontonierzy", którzy posprzedawali obuwie i chodzili w drewnianych trepach nazywanych "pontonami", a teraz obiecano im buty. Poważną przynęntą był też chleb i kiełbasa, które podobno zwerbowani dostawali od Niemców, toteż przez całą noc i następny dzień obóz oczyszczał się z tych żywiołów "czarnej giełdy". Pobicie księdza K. (gdyż został za swej bytności pobity) wbrew woli tych, co chcieli poprzestać na zerwaniu mu odznak i orzełka, przybrało charakter grubiańskiego napadu, na skutek wmieszania się tych właśnie, którzy potem uniesieni patriotyzmem "polskiego Wehrmachtu" poszli do przysięgi. Po tych podniecających nerwy przejściach nastało parę tygodni względnego spokoju i pogodnego zrezygnowania. Intrygom pruskim jednak nie było końca. Wkrótce postanowili nas zhańbić i sprowokować przez naszycie numerów, symbolu ostatecznego i bezwzględnego niewolnictwa, człowiek wykreśla się wtedy niejako ze świata ludzi, staje się rzeczą, przedmiotem. Zamanifestowaliśmy nasze oburzenie uchwalając, że numerów nie przyjmujemy. Po tym, snadź nieoczekiwanym oporze, na pół zwariowany kapitan Schliwic wpadł na genialną myśl. Ogłosił osobiście po obozie, że obiady, śniadania i kolacje będą wydawane tylko tym, co się zgłoszą z naszytym numerem. Przez 5 dni ani jeden szczypiorniak nie wziął łyżki strawy do gęby. Łatwo powiedzieć: pięć dni nie jedli, ale przeżyć te pięć dni tak, jak myśmy je przeżyli! Opuszczeni przez wszystkich, bez żadnej pociechy ani poparcia z zewnątrz, bo nawet wieść o tym nie mogła nigdzie dotrzeć - wstrzymano pocztę. Sanitariusze co dnia wynosili po kilkuset ludzi powalonych głodem do baraków szpitalnych. I w końcu Schliwic zwyciężył, nie było rady, ludzie mniej wytrzymali zaczęli się wymykać z numerkami, byle tylko najeść się, a potem choćby śmierć. Aby więc nie okazać szwabom niesolidarności wśród nas, postanowiliśmy wszyscy numery naszyć, porażka była zupełna. Wkrótce jednak skończyła się nasza nędza i niedola szczypiorniacka. W asyście całego pułku Prusaków zostaliśmy przewiezieni na zimowe leże do koszar w Łomży. Przed wyjazdem pozwolono nam zdjąć numery, to była jedyna ulga! Wtedy też dostałem pozwolenie odwiedzenia grobu Rodziców, gdzie w Dzień Zaduszny zapaliłem świeczkę i rozpłakałem się jak idiota, nie wiem, czy z żalu za Rodzicami, czy z rozpaczy nad sobą. Dziwnie mi było potem iść przez miasto, które ożyło, ludność częściowo powróciła do ruin i remontowała, co się dało, tylko dla mnie nie było tu już miejsca, a i żadnego innego miejsca nie mogłem nazwać swoim. Zapomniałem zapisać, że jeszcze latem w Szczypiornie doszła do nas wieść o aresztowaniu przez Niemców Piłsudskiego, a na wyjezdnym do Łomży - wiadomość o wybuchu w Rosji drugiej rewolucji, w której władzę zdobyli bolszewicy, nie wiem jeszcze dobrze, co to znaczy. 30 kwietnia 1918 roku na skutek starań Ewy i cioci Kachny uzyskałem zwolnienie do "stanu cywilnego", przebywszy w niewoli równe 9 miesięcy i 12 dni. Z Niemcami zaczynało być kiepsko i właściwie nie bardzo wiedzieli, co z nami robić. Zwalniali więc nas masowo pod byle pozorem, wystarczyło podać, że ktoś jest potrzebny do jakiejś pracy albo wstępuje na wyższe studia. Ten powód podały właśnie Ewa i ciocia Kachna i z początku ja sam wierzyłem, że przygotuję się przez lato do tej Szkoły Rolniczej, bo teraz to już trzeba było zdawać konkursowy egzamin. Ale wprędce zobaczyłem, że prof. Górecki miał rację. Na samą myśl o rozpoczynaniu studiów ciarki mnie przechodziły. Byłem niczym, nie miałem wykształcenia i nie pragnąłem go zdobyć. Umiałem tylko żołnierkę i obchodzić się z końmi; może mógłbym pracować np. w stadninie rasowych koni, ale nie było jeszcze takich stadnin. Czułem się wewnątrz pusty, niepotrzebny i nie wiedziałem co robić z moją nową wolnością. Właściwie mój los wypełnił się owej pamiętnej niedzieli w Ostrołęce, Szczypiorno to już było jakby życie pozagrobowe. Tak przemajaczyłem i przepróżnowałem do jesieni, a kiedy przyszły wielkie dni rozbrajania załóg niemieckich i tworzenia się Polski Niepodległej, to ocknąłem się jednak i wziąłem w tym czynny udział, a potem zobaczyłem, że nie ma dla mnie już innej drogi, że jestem niejako skazany na wojsko. I 22 XI 18 wstąpiłem znowu do wojska, zapisałem się w okręgu ciechanowskim do mającego się formować szwadronu wojewódzkiego. Formowanie tego szwadronu nie należało bynajmniej do rzeczy godnych przykładu. Powierzono tę funkcję oficerowi "katolikowi" (to znaczy z dawnej carskiej armii) i pijakowi, który nawet ziarnka piasku nie dorzucił do tej budowli. Wbrew przewidywaniom znalazłem się ponownie w koszarach Ostrołęki, gdzie zaczęła się wytężona praca nad wyćwiczeniem żołnierzy. Należałem do tych, co spodziewali się, że wyruszymy na Niemców, gdyż Śląsk, Pomorze i Poznań ciągle jeszcze były przy nich zajęte, choć i w Niemczech wybuchła jakaś rewolucja. Tymczasem w kwietniu kazano nam nieoczekiwanie wyruszyć na front... litewsko_białoruski. Nie zrozumiałem tego, ale byłem tylko żołnierzem, a nie rozumiałem teraz wielu rzeczy, których i mądrzejsi ode mnie nie rozumieli. Przyłączeni do I Brygady jazdy pełniliśmy niezaszczytną funkcję eskorty trenów brygady w marszu na Wilno. Po zajęciu Wilna dnia 5 maja przeniosłem się do I pułku szwoleżerów, spodziewając się tu dobić wreszcie należnej mi szarży. Spotkałem w tym pułku wielu dawnych kolegów jeszcze z I Brygady, teraz przeważnie oficerów albo podoficerów, nic więc dziwnego, że zadawałem sobie pytanie, dlaczego ja ciągle jestem szeregowcem, choć nieraz pełnię funkcję dowódcy plutonu, instruktora itp. Nadzieje i tym razem zawiodły; przez czas mego pobytu w pułku byłem dwa razy podawany do nominacji, bezskutecznie. I tak ciągnęła się ta niepojęta dla mnie wojna przez całe lato na dalekich kresach północno_wschodnich, wśród zniszczeń już podwójnych, wywołanych i wojną, i rewolucją, a żaden dzień ani noc nie mijały nam bez alarmu. To my goniliśmy czerwonych rycerzy zabiegając daleko na ich tyły, to znowu wialiśmy przed nimi na łeb i szyję. To oni brali nas jak w obcęgi, że ledwo uchodziliśmy z życiem, to znów my urządzaliśmy na nich zasadzki. Czasami wierzyłem w konieczność tej walki, aby nie palnąć sobie w łeb, czasami miałem poczucie, że biorę udział w czymś absurdalnym, co nie powinno się dziać, lecz nie wiedziałem, kto winien, że się to dzieje, a pewno winni byli wszyscy. Wsie i miasteczka przechodziły z rąk do rąk. Były i rozpaczliwe pijatyki, gdy nadciągnęła kantyna, były i świetne humory, gdy udało się ujść z zasadzki albo wygrać potyczkę. Raz granat rozpękł się tuż nad nami, straciłem wtedy przytomność, a kolegę tuż obok zabiło na miejscu. Kulki bzykały koło mnie, kilka razy miałem przestrzelone ubranie, wcale nie zależało mi na życiu, leciałem wprost na kule i, jak podobno zawsze bywa w takim wypadku, żadna mnie nie drasnęła. Śpiewałem, biłem się i piłem, umierałem i ożywałem, ale na ogół byłem w takim usposobieniu, że ani razu przez cały ten czas nie napisałem do rodziny czasem za to teraz myślałem o Ludwiku, czy on żyje, czy jest gdzieś w tym piekle, czy może bije się z nami, czy dawno już ziemię gryzie? Na koniec wczesną jesienią dostałem naszywkę i odkomenderowano mnie do Podchorążówki w Warszawie. Tam dowiedziałem się, że Ludwik wrócił z Rosji po bardzo dziwnych przygodach i już wstąpił do 4 pułku ułanów, stacjonującego w Wilnie. Tak że się z nim nie zobaczyłem. W Podchorążówce wzięto nas od razu do galopu, jakby to był obóz karny, nie szkoła. Rok 1920. Moja Podchorążówka był to roczny wojenny kurs dla doświadczonych na froncie żołnierzy; ale i ten roczny kurs skrócono ze względu na podchodzącą ku Warszawie czerwoną armię. Już w lipcu promowano nas na chorążych i 28 lipca wyjechałem, jako dowódca plutonu, po raz trzeci do Ostrołęki. 30 VII. Wyjechałem z plutonem do Nowogrodu Łomżyńskiego. 1 sierpnia atak bolszewików na Nowogród. Zacięta obrona Nowogrodu i straty, jakieśmy ponieśli. Przechodząc koło kościoła usłyszałem organy. Wszedłem. Stary ksiądz w pustym prawie kościele odprawiał mszę, do której służył im kościelny. Przebijam się z plutonem do Łomży. 2 sierpnia atak bolszewików na Łomżę. Piechota się cofa. Ucieczka taborów. Kontratak 3 pułku ułanów i mojego plutonu ratuje sytuację, ale właściwie to chyba wciąż się cofamy. Wszelka łączność ciągle się zrywa, wprost niepodobna się zorientować, jakie jest ogólne położenie nasze czy nieprzyjaciela. Chwilami mam wrażenie, że jesteśmy gromadą obłąkanych goniących się furiacko z wsi do wsi. To pewna, że nie pamiętam nocy ani dnia, żebyśmy byli kilka godzin w tym samym miejscu. Wsie, miasteczka i lasy galopowały razem z nami, jakby wciąż też zmieniając miejsca na mapie. Była to jakaś gigantyczna partyzantka, w której konnica z obu stron niemałą grała rolę. Już zeszłoroczny front wschodni dał mi tego przedsmak, ale teraz dopiero zaznałem w pełni, co to są szarże i bitwy kawaleryjskie. Jeśli Polacy słyną z konnej jazdy, to i Moskale są w niej mistrzami. Mowy też nie było, żebym tak spokojnie zapisywał bieg wypadków, jak to było w walkach pozycyjnych na Polesiu i na Wołyniu. Dopiero w drugiej połowie sierpnia zaczęliśmy się coraz widoczniej posuwać ku północy, co znaczyło chyba cofanie się nieprzyjaciela. Tak wciąż się bijąc dobrnęliśmy do Iłowa, miejscowości już na terenie byłego zaboru pruskiego. Tam zawagonowaliśmy się i pociągami, a na przemian forsownymi rajdami konnymi przerzucono nas w Lubelskie pod Hrubieszów. Stamtąd po bezustannych atakach konnych i pieszych na wielkie siły bolszewickie przeprwiliśmy się przez Bug w kierunku na Błudów, Biskupice, Horodyszcze. 14 września wjeżdżaliśmy kłusem do Biskupic. Rotmistrz Głogowski daje mi rozkaz obsadzić wzgórze za folwarkiem. Wyjeżdżam z plutonem na wzgórze, widzę o 200 kroków od siebie w dole konną tyralierę kozacką. Wpadamy na wzgórze i stajemy o 50 kroków oko w oko z pułkiem kozackim już przygotowanym do kontrataku. W pierwszej chwili próbujemy porwać wszystkich ułanów, skupić ich i rzucić do wariackiego natarcia. Lecz ułani, niewprawni, niestety, w szarży, ulegają wrażeniu ogromnej przewagi liczebnej nieprzyjaciela i zaczynają panicznie wiać. Trzech kozaków pędzi wprost na mnie, strzelając z rewolwerów. Machinalnie wyrywam rewolwer i też strzelam. Ku mojemu zdumieniu jeden z nacierających spada z konia. Prawdopodobnie od moich strzałów padło w ciągu tych lat niejedno życie, ale tego nie widziałem. Teraz nagle poczułem się mordercą, choć za chwilę mogłem sam być zamordowany. Błysk nagłego przerażenia, że wojna to tylko tłumy morderców, nie wiem, czy wtedy, czy później to sobie pomyślałem. Na razie działa już tylko instynkt samozachowawczy. Robię w tył zwrot i karierem uciekam. Raptem czuję, że mnie kulka chlasnęła z boku w twarz, zobaczyłem na kurtce na piersiach masę krwi. Pomyślałem przez moment, że jeśli zemdleję i spadnę z konia, to po mnie. Tak przeszło dwa kilometry w karierze, mając na karku coraz nowych kozaków strzelających z rewolwerów i krzyczących: "Pan sdajsia!", dopadłem folwarku Biskupice. Tam w pięć sekund spieszyłem pluton i rozsypałem go w tyralierę za bardzo dogodnym wałem. Obwiązałem broczącą gębę chustką i sam siadłem do karabinu maszynowego, puszczałem serię po serii, a chłopcom kazałem strzelać, jakby ich było tysiąc. Kozacy, snadź podejrzewając nadejście silnej pomocy, umknęli spod ognia. Natychmiast po tej nieudanej szarży maszerujemy ny Horodyszcze i dalej na Radomyśl do Ławrowa, gdzie opatrzył mnie sanitariusz. Powierzchowne draśnięcie policzka koło ucha, kość cała i ucho całe. I to była moja ostatnia bitwa. 21 IX otrzymuję urlop i podwodami wlokę się aż do Chełma, skąd pociągiem towarowym do Lublina. I tu problem, okrutny problem - dokąd mam jechać? Do Stefanów? Bałem się, że im będę zawadzał, mają tyle spraw, które ich absorbują, i u nich nie przelewki. Do cioci Kachny? Tam też ciężko, a ciocia trochę na mnie gniewna o to pójście na wojnę zamiast na studia. Prawdę mówiąc nie miałem domu, nie miałem nic i byłem tak nieludzko zmęczony. Miałem skierowanie na Warszawę i Kraków, ale dwa razy odchodziłem od kasy, nim wreszcie stukając palcem w palec, zdałem się na los przypadku, który wybrał Warszawę. I wybór był szczęśliwy. Ciocię Kachnę zastałem samą i tak mnie chwyciła w objęcia, przestraszona moją obandażowaną głową, rozczulona i macierzyńska, żem się nie spodziewał, aby mnie ktoś jeszcze z taką radością witał. Niestety, Joasi nie ma w Warszawie. Skończyła te swoje kursy, pętała się po różnych odcinkach frontu z kantynami i pomocami dla żołnierzy, a teraz wyjechała już na swoją pierwszą posadę, została polonistką w nowo otwartym liceum w miasteczku Ostrowi Mazowieckiej. Mój Boże, byłem tam w czasie walk! Za to Stefanowie zjeżdżają na dobre do Warszawy, na razie do mieszkania cioci Kachny. Dowiedziawszy się o moim przybyciu, przyspieszyli przyjazd, a wtedy już rozmowom nie było końca, do późnej nieraz nocy. I dopiero teraz dowiedziałem się, jaki przebieg miała wojna, w której brałem udział, bo nic nie wiedziałem ani o "cudzie nad Wisłą", ani o bitwie pod Radzyminem, gdzie zdziesiątkowana została Legia Akademicka warszawskich studentów. Ba, mało co wiedziałem i o Lwowie, i o naszej wiosennej wyprawie na Kijów, byłem wtedy jeszcze w Podchorążówce, gdzie nie bawiono się w politykę, a tylko pilnowano guzików. Stefan powiada, że idea federacji narodów dawnej carskiej Rosji pod egidą Polski była piękną fantazją Piłsudskiego, ale już spóźnioną i bez szans na realizację w konkretnych warunkach naszej rzeczywistości. A kiedym o tej nowej, niepodległej rzeczywistości się nasłuchał, mrowie mnie przeszło, tak trudne, niemal straszne wydało mi się powstawanie Polski ze 150_letniej troistej niedoli... Wszystkie dawne zabory, wszystkie partie skłócone, a choć nasze prawo do niepodległości proklamowały dwa potężne państwa - Rosja Sowiecka i Stany Zjednoczone - to Polska nie ma przyjaciół ani znaczenia w świecie. Żadna granica niepewna, o wszystkie bić się trzeba i w wielkim osamotnieniu sami musimy gmatwać i rozstrzygać wściekle trudne problemy. Aż ręce załamałem nasłuchawszy się tych i wielu innych wieści i głupstwem wobec tego wszystkiego wydały mi się moje trudy i przygody wojenne, o których tyle spodziewałem się opowiedzieć. Nic nie opowiedziałem, nie mogłem, nie umiałem; nawet tego raptularzyka nikomu nie pokażę, na szczęście Ewa o to nie zapytała, może przez delikatność i dyskrecję, a może zapomniała, choć sama zrobiła dla mnie tę książeczkę i tak dziwnie ją nazwała słowem, którego przedtem nie znałem: "raptularzyk". Widząc, że posmutniałem. Stefan przejechał mi ręką przez włosy i przypomniał zdanie, często powtarzane na froncie w 16 roku: "Nic się nie martw, Janek - powiedział - wybrniemy ze wszystkiego. Pamiętasz? "Nie ma przeszkód dla polskiej kawalerii"". Uśmiechnąłem się głupio i rzekłem: "Kawaleria ma to dobre, że może bić się i pieszo, i na koniu..." I na tym skończyły się moje opowiadania, choć mnie bardzo nagabywali, żebym gadał. A we mnie wszystko zamilkło, jakby na zawsze, le byłem szczęśliwy, że jestem pod rodzinnym dachem, śpię w czystej pościeli, a wszyscy są dla mnie tacy dobrzy, jakby mnie naprawdę kochali, chociaż czułem się tylko kimś, kto w ostatniej bitwie na pewno zabił człowieka... Rozdział 11~ Ewa odkryła blask Mnóstwo pomyślnych zbiegów okoliczności należących do tego, co nazywano "dobrą gwiazdą" Ewy Radgoskiej, sprawiło, że bez szczególnych utrudnień przydzielono jej akwarelom całą ścianę w jednej z salek warszawskiej "Zachęty", opornej na ogół wobec młodych talentów. Po znacznie opóźnionym przez wojnę ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych (jednak w końcu warszawskiej) Ewie udało się zaledwie parę razy coś ulokować (a nawet sprzedać) w sklepach małych prywatnych wystawców i handlarzy obrazami. "Cała ściana" był to więc sukces, ale nie to ją najbardziej cieszyło, kiedy siadała do taksówki spiesząc na ostateczne omówienie warunków z dyrekcją "salonu jesiennego". Dorożek samochodowych było już teraz dużo i oboje ze Stefanem bardzo lubili jeździć "taksóweczkami", o ile tylko nader skromne fundusze na to im pozwalały. Lecz nigdy jeszcze jazda nie sprawiła Ewie tyle przyjemności, co w ten warszawski sierpniowy dzień, kiedy mknęła poprzez ulice, mało ludne o tej porze roku, zapchane szpetną secesyjną architekturą i przepysznym niebem pełnym lśniących ruchliwych obłoków, migotliwe na chodnikach od plam słońca i cienia pod drzewami, rozkopane tu i ówdzie na jezdniach dla naprawiania bruków. Gdy z ważnego albo nieważnego powodu jesteśmy w dobrym usposobieniu, świat wydaje nam się znakomitym pomysłem, zachwycająco skomponowanym przez wesołego Pana Boga. Ważny czy nieważny - powód uszczęśliwienia Ewy tak wielkiego, że obdzieliła nim świat, był rzeczą bardzo nieznaczną, lecz stanowił jej odkrycie czy zdobycz. Zdobycz, której może nie zauważy nikt z krytyków ani przyjaciół, zaintrygowanych "nagłym rozkwitem" jej twórczości. Ona jednak wie, co zyskała, i cieszy się tym skarbem przez kilka minut jazdy autem, jakby pędziła na niezawodne posięście świata. I wciąż wraca maniacko myślą do tego drobiazgu, jak wraca się maniacko myślą do odkrywczej sceny miłosnej, co nas szczególnie ufetowała. Bo w naturze istnieją barwy, sycone różnymi nasileniami świateł i cienia. Lecz istnieje też blask. Blask nie jest barwą, ale właściwością nadającą rzeczom to mieniące się życie, które sprawia, że świat czy kompozycja malarska nie tylko są oglądane, ale i patrzą na nas mrowiem błyszczących spojrzeń. Wszyscy malarze to wiedzą, ma się rozumieć: olejem wyrażano to już na tysiąc sposobów. Ale w akwareli nie jest to takie łatwe, owszem, piekielnie trudne, nie można przecież wrócić do malarstwa starochińskiego, które znało tajemnicę blasku w akwareli. Otóż Ewie udało się dopiero niedawno zastosować pewien chwyt, za pomocą którego puste miejsca białego papieru dają się wykorzystać, nie tylko jako powietrzność i lekkość właściwa akwareli, ale jako blask. Nazwała to zwaloryzowaniem pustki. Inni także to robią, a jednak jak rzadko osiągają ten upragniony blask. Ona zrobiła to odrobinę inaczej. Ostrożny, ale nieomylny instynkt rozbudzony przez tysiące nieudanych prób wiódł jej rękę, gdy zaznaczała szczególny, przez nią tylko zobaczony akcent barwy, nadający blask miejscu, przy którym należało bez wahania odjąć pędzel od punktu czy skraweczka nie zamalowanej przestrzeni. "Nikt nie wie - myślała - do jakiego stopnia od takiego, a nie innego postawienia barwy na granicy miejsca nie zamalowanego wynikają inne cechy mojej roboty, którą raptem wszyscy zaczęli tak chwalić". Jasne, że nie każde malarstwo musi kierować się na blask. Przeciwnie, bardzo znakomici malarze ostatniej doby świadomie unikają blasku, idą raczej na ściszenie, poszarzenie, zmatowienie kolorów i może nawet potrzeba blasku była w niej barbarzyństwem? Lecz tylko w tej kategorii mogła coś ze siebie wydobyć, coś na sobie uzyskać, blask był zresztą jej sprawdzianem w wielu sprawach życia, niemal sprawdzianem uniwersalnym. A i coś więcej zdarzyło jej się tymi czasy. Robiąc raz od niechcenia pejzaż, raczej etiudę pejzażu, próbowała mieszanki barw na osobnym kawałku brystolu i raptem spostrzegła, że ta przypadkowa kombinacja plam barwnych na zaimprowizowanej palecie jest znacznie lepsza od świadomie wykonywanego pejzażu, jest kompozycją pełną wigoru i polotu, której pozazdrościła niejako samej sobie. Wiedziała coś niecoś o roli przypadku w tworzeniu dzieła sztuki, ale naraz poznała ją, aby tak rzec, osobiście, dobitnie i z pokusą stosowania jej na własny użytek. Stwarzała więc warunki dla takich szczęśliwych trafów zwilżając na chybił trafił papier i rozlewając po mokrych miejscach odpowiednie kolory - już jednak kontrolując ich przenikanie się okiem i korygując lekkim prestidigitatorskim ruchem rąk. Miejsca, które pozostały suche, służyły potem blaskom lub innym próbom dociągania rysunku czy kolorystyki, a w momentach zuchwałych zostawały ponownie zwilżane i "zaplamiane", co nadawało bardzo oryginalny walor dawniej położonym barwom. W ten sposób powstały jej trzy cykle numerowane: "Jesienie", "Wody", "Nieba", które nadały pewien skromny rozgłos jej nazwisku w świecie plastyków i tzw. znawców. Ewa nie przeczuwała na razie zawrotnej kariery, jaką miała zrobić rola przypadku w sztuce i nie tylko w sztuce. Posługiwała się tym rodzajem techniki raczej nieufnie i ukradkiem, trochę się wstydząc, trochę dziwiąc, że utwory powstałe przy udziale podejrzanego triku mogą się komuś podobać. Może to jednak nie był podejrzany trik, lecz jedna z możliwości, a sposób wykorzystania tej możliwości był już jej własną zdobyczą formalną, która, jak i sposób na blask, zdawała jej się dużym zwycięstwem także moralnym. A przynajmniej wstępem do zwycięstw. Skoro zdolna była - wprawdzie już po trzydziestce - cośkolwiek odnaleźć i zastosować jako jedyny w swoim rodzaju własny środek wyrazu, to zdolna będzie wyrazić wszystko, czego w twórczości zapragnie. Miała chęć zwierzyć się z tej pewności nieświadomemu niczego szoferowi, ale szepnęła tylko czy mruknęła: "Zdaje mi się, że jestem doskonale szczęśliwa..." Szofer sam zauważył, że młoda osoba, którą wiezie, jest jakaś rozanielona i zatrzymawszy się przed "Zachętą" powiedział z warszawską galanterią: - Pani taka wesoła, pewno ktoś miły na panią czeka? - Tak - roześmiała się - ale nie milszy od pana. Wychodząc w godzinę potem Ewa spotkała na placu przed gmachem wystawowym nieco starszego od siebie, ale znacznie bardziej awangardowego kolegę Remigiusza Wiechnę, który ujrzawszy ją zmrużył oko i wyjmując z ust fajkę zapytał: - A cóż pani robiła w tej rupieciarni? I okrążywszy fajką sylwetkę nienawistnego przybytku sztuki tradycyjnie dodał: - Rozwalić raz tę budę! Wpuścić trochę powietrza w ten mieszczański zaduch... - A ja w tej budzie mam wystawiać moje akwarele. W jesiennym salonie tej rupieciarni - objaśniła Ewa zakłopotana. - Ale na co panu powietrze - zapytała starając się przebłagać Wiechnę najpiękniejszym z możliwych uśmiechów - kiedy pan nie maluje powietrza? - Żal mi pani - westchnął grzecznie - bo jeśli można o kimś powiedzieć, że ma świeżość widzenia po staremu, to właśnie pani. Nawet się dziwię, że panią do tej uroczystej graciarni przyjęli. Ale poczekajmy. Jeszcze zanim rewolucja zmiecie kapitalizm i burżuazję, wywalczymy nowy instynkt sztuki, otwarty dla wszystkiej awangardy. Kroją się już projekty. Na razie "państwowotwórcze", ale i ministrów można zażyć, jak to się mówi, z mańki. - Nie wiem, czy ja widzę po staremu, czy może tylko po mojemu - próbowała się bronić Ewa. - To, co pan uważa za malarstwo awangardowe, było już awangardą za moich najmłodszych studenckich lat... Poszłam po prostu trochę w bok, ale chyba nie wstecz... A czy pan myśli - zagadnęła oględnie - że po tym zmieceniu burżuazji proletariat będzie rozumiał pana obrazy? - A dlaczegóż by nie? Czy zna pani wycinanki łowickie? Czy w ogóle sztuka ludowa nie jest płaską kombinacją linearną i barwną? Czy pani myśli, że można wrócić do tego załgania, żeby obraz udawał dziurę, przez którą widać kilometry przestrzeni? - To nie załganie, to konwencja... Ja zresztą według niej nie maluję. Ale cała sztuka stoi na konwencjach... I co za "wrócić"? Czy w sztuce jest w ogóle jakieś wstecz lub naprzód, czy może tylko - inaczej? W każdej konwencji można robić kicze lub arcydzieła, przynajmniej próbować czegoś takiego... - Konwencje się przeżywają i zamieniają w konwenans, a ten jest śmiercią sztuki. Obalimy te spróchniałe konwencje i przyzwyczaimy publiczność do innych. - Ale jaką publiczność? - agresywniała Ewa. - Jeden z naszych krytyków twierdzi, że dzisiejsze najbardziej nowatorskie malarstwo obliczone jest na zblazowane gusty burżuazjii... - Papier jest cierpliwy. Chciałbym, żeby ten pani krytyk zapytał mnie, czy choć jeden burżuj kupił mój obraz. Owszem, kupił ich parę dyrektor jednego z naszych koncernów stalowych czy węglowych. Dyrektor z przypadku i z woli Dziadka. Ale to nie jest żaden burżuj, to jest dziwak. - Właśnie... A publiczność o której pan marzy, ta, co przyjdzie do głosu po wymieceniu burżuazji, nie będzie się składała z dziwaków. I będzie uwielbiała mierność... Konstelacje Witkacego nie znalazłyby jednak nabywcy, gdyby nie pewna hrabina, urocza zresztą kobieta, która je kupiła... - Witkacy to pretensjonalna stylizacja... - Mniejsza o to. I niech pan nie myśli, że marzyłam o wystawianiu w "Zachęcie". Nie zabiegałam o to, znalazł się ktoś, kto wytargował dwie sale dla młodszych nawet ode mnie. Każdy musi gdzieś w końcu wystartować... - Oczywiście - uśmiechnął się z roztargnieniem dotyczącym jednak wyraźnie "Zachęty", lecz nie Ewy. - Czy nie poszłaby pani ze mną dziś wieczorem do kabaretu? Do "Qui pro Quo" lub czegoś w tym rodzaju? Chyba jakaś buda będzie czynna w tym ogórkowym sezonie? I dlaczego właściwie nie jest pani ze mną na ty? My wszyscy, to jest cała malaria, mówimy sobie po imieniu. A z nikim nie mam takiej ochoty na "tykanie się" jak z panią... - Tylko bardzo intymne okoliczności zmuszają mnie do mówienia komuś "ty". I dziękuję, ale nie mogę pójść z panem dzisiaj do kabaretu - odmówiła dziwiąc się samej sobie, bo impertynencje i poufałości Wiechny brzmiały tak jednoznaczną prowokacją, że była całkowicie pod urokiem tego wyzwania. Zniweczył to częściowo trywialnym: - Bo co? Zazdrosny mąż? - Myli się pan gruntownie, to ja jestem zazdrosna o męża. Ledwo mogę doczekać tego pojutrza, kiedy do niego pojadę. Jest nad morzem, a ja zostałam tylko, żeby przygotować tę głupią wystawę - odrzekła prawie ze złością. - To może wstąpi pani ze mną choć raz na czarną kawę do Ziemiańskiej? - spytał z takim żalem i dąsem w głosie, jakby życie Ewy Radgoskiej polegało na odmawianiu mu wspólnego wypicia czarnej kawy. - Dobrze - zgodziła się - ale nie na długo, mam jeszcze trochę roboty przed wyjazdem... - I pani rzeczywiście myśli, że pani coś osiągnie tym swoim postimpresjonizmem? - Wiechno pykał w nie chcącą się już rozżarzyć fajkę i szukał po kieszeniach zapałek. - Postimpresjonizm to nic nie znaczy - sarknęła. - I mogę pana zapewnić, że do czegokolwiek mnie pan zaliczy, nie zamierzam osiągnąć mniej niż pan swoim supermatyzmem czy innym geometrycznym "izmem". Pod kogo? Pod Malewicza? Czy Mondriana? - Pod samego Wiechnę, jeśli łaska - odciął się z tą samą dozą niecierpliwej zarozumiałości. - Ale mówmy serio... Niechże pani zrozumie, że pani sama jest o wiele cenniejszym dziełem sztuki niż to wszystko, co pani zamierza malować... Owszem, owszem, podziwiam pani talent, ale bardziej panią samą... - I to mówiąc, czysto malarskim gestem zarysował rękoma w powietrzu sylwetkę Ewy. - Feeryczna kompozycja istnienia, jak mówi nie o pani, tylko w ogóle o człowieku, jeden mój znajomy... - Ta feeria składa się z samych ujemnych zalet. Czy raczej z braku pewnych wad. Na przykład - nie mam tłustych włosów ani cery, nie potnieją mi ręce ani stopy, nie mam odcisków ani zatkanego nosa, nie chrapię we śnie... - Cóż za wyrafinowana kokieteria... - Złe warunki zewnętrzne nie pozwalają mi na zwykłą... Czy pan zawsze wypala całe pudełko zapałek do jednej fajki? Znów panu zgasła... - Kiedy panią zobaczę? - rozległo się w głębi niezbyt w tej chwili przepełnionej kawiarni. To pytanie zadawał wysoki, bardzo przystojny, choć już niemłody pan, osłaniający dłonią słuchawkę kawiarnianego telefonu. - Tak. A kiedy panią zobaczę? - powtórzył niegłośno, lecz Ewa usłyszała go jakby tuż przy swym uchu i ześliznęła się od razu w czas przeszły dokonany. To było tak dawno, kiedy ten sam człowiek - tylko nosił wtedy mundur - zapytał ją: "Kiedy panią zobaczę?", a zapytał tak, jakby była pierwszą i jedyną w dziejach świata osobą, do której takim tonem i głosem te słowa mogły być powiedziane. Odurzenie, które wynikło z tych przez jakiś czas powtarzanych zapytań, trwało zaledwie kilka miesięcy, ale były to miesiące pamiętnego 1916 roku, owego lata wielkich bitew, jesieni trudnych kryzysów, a Stefan znajdował się wtedy na froncie. Obiektywnie przybrało to więc charakter pospolitego w owych czasach banału obyczajowego. Subiektywnie bujne życie wewnętrzne Ewy nadawało tej przygodzie sute interpretacje na przemian cyniczne ("oto do czego przywiodło to dziwiące mnie poczucie beztroski, swobody, niezależności od wszystkich i wszystkiego"), liryczne, przewrotne, a nawet losowe w sensie "to_się_musiało_stać". Lecz, niestety, to się nie chciało "odstać". Zrazu wmawiała w siebie, że zdobyła się na wyzwanie rzucone wszystkim konwencjom nienaruszalności pożycia małżeńskiego, poddała się próbie stwierdzającej wartość uczuć Stefana, skoro miały za przedmiot dziewczynę aż tak, w jej przekonaniu, przez "innych" także pożądaną, wyzwoliła się ze "skazania na miłość jedyną", która teraz dopiero stanie się miłością z wyboru i na zawsze. Ale kiedy spostrzegła, że trzeba się wycofać, i to szybko - straciła grunt pod nogami. Nękały ją - i zupełna niemożność związania życia z tym właśnie partnerem, nawet jeśliby tego chciał (a wiedziała, że już przestaje chcieć), i tak samo absolutna niemożność wywikłania się z władzy uroku, co stawał się złym czarem, i równie pełna świadomość, że bez popadnięcia w ten manowiec nie odnalazłaby już drogi do Stefana, który takiej właśnie "drogi do niego" nigdy by nie przyjął - słowem, zaplątała się w sytuację bez godziwego wyjścia i na próżno przed każdym spotkaniem postanawiała zainscenizować zerwanie. Medard, czyli Medzio Gorzycki, nie należał do wojskowych młodzików. Był starszy od Ewy i nawet od Stefana, służył w tzw. "plutonie wujków", gdzie najmłodszy ochotnik_szeregowiec dobiegał trzydziestki, on sam zbliżał się ku czterdziestce, choć wyglądał niesamowicie młodo. I nie miał problemów, z którymi szamotała się Ewa. Przywykł od niepamiętnych czasów spać z każdą kobietą, która mu się podobała, unikając jedynie panienek na wydaniu. Jedyną zawiłością w stosunkach z Ewą była może chęć przekonania się (jakże oboje byli przewrotni), czy jego niewątpliwa sztuka uwodzicielska nie straciła z latami na sile, a właśnie w danym wypadku spotkał się ze szczególnie długo, jak na jego błyskawiczne konkiety, stawianym oporem. Okoliczności związane z jego wiekiem i obfitym "dorobkiem" erotycznym sprawiły, że nagle on sam ułatwił Ewie zadanie, z którym się borykała. W czasie listopadowego spotkania, co stało się znienacka ostatnim (jeździła do niego, szalona, do Piotrkowa, gdzie po trudach bohaterstwa na froncie pętał się jako "kapral werbunkowy"), oznajmił jej, że w Warszawie spotkał swoją pierwszą narzeczoną z czasów jeszcze szkolnych, w której kochał się niemal od dziecka, a która z nim była zerwała właśnie, jak przyznawał z rozbrajającą szczerością, wskutek jego zbyt częstych niewierności. Ona jednak "pozostała mu wzruszająco wierna", to zobowiązuje, a więc po prostu żeni się ze swoją pierwszą miłością. Ewie wydało się to pięknym zakończeniem romansu. Narzeczona z dzieciństwa, to ją niemal uskrzydlało niwecząc wszelką gorycz upokorzeń, które by ją ewentualnie czekały. Przyjęła wieść z niespodzianą pogodą, uradowana, bo już nie musi drżeć, że zerwanie nastąpi z powodu nowego zapytania: "Kiedy panią zobaczę?", a niestety, domyślała się, do kogo mogłoby być zwrócone. Parę razy, niepostrzeżona, widziała Medzia na ulicy w towarzystwie znanej łatwej piękności Piotrkowa. Teraz i owa piotrowska pani straciła bez wątpienia aktualność. Ewa cieszyła się, że jej miły jest lepszy, niż się zdawało, i wyrzucała sobie, że w gruncie rzeczy miała go za czarujące ladaco. Potem przeczytała w prasie wiadomość o ślubie Medzia, co było wydarzeniem "kroniki towarzyskiej", gdyż "narzeczona z dzieciństwa" okazała się fenomenalnie bogatą jedynaczką warszawskiego przemysłowca, kupca, giełdziarza, słowem, człowieka od wielkich interesów. To także przyniosło Ewie ulgę w nawrotach czysto sensualnego żalu, a pewnego dnia zobaczyła Gorzyckiego już w Warszawie, na ulicy z tą żoną (jej malarskie oko zawsze widziało wszystko), osobą dość z natury rzeczy leciwą, niepozorną i mało atrakcyjną, by nie powiedzieć - zgoła niepowabną, choć elegancką. Wtedy, nie wiadomo dlaczego, opuściła ją resztka sentymentu i całą "piotrkowską historię", w której właściwie najbardziej przejmujące były te pierwsze pytania: "Kiedy panią zobaczę?", nazwała "swoim zdziczeniem", a Medzio przestał dla niej po prostu istnieć. Tymczasem po dziesięciu prawie latach istniał dla siebie i stał przy kawiarnianym telefonie, pan już pod pięćdziesiątkę, ale jeszcze powabny, i pytał znowu "Kiedy panią zobaczę?" Prawie by ją to rozśmieszyło, gdyby nie popadła bez ratunku we wszystko, co było kiedyś. Droga powrotna do Stefana okazała się trudna i ostatnie lata wojny upłynęły im, także osobiście, wśród ciężkich przeżyć. Jeszcze w czasie trwania wojny, kiedy Stefan wahał się między uniwersytetem warszawskim czy krakowskim, odwiedziwszy na Boże Narodzenie ciocię Kachnę i młodych Tomyskich, Ewa i Stefan wstąpili raz do cukierni, gdzie raptem ujrzeli "przygodę Ewy". Wystarczyło sposobu, w jaki "Medzio" wstał i z daleka złożył głęboki, znaczący ukłon, aby Stefan powiedział: - To Medard Gorzycki, architekt, mówią, że zdolny, tylko bęcwał, leń. Podobno żeni się bogato (wymienił nazwisko znanego warszawskiego krezusa) i ma założyć własne biuro projektów, chyba dla pozoru, bo mógłby żyć na fartuszku małżonki. Nie wiedziałem, że go znasz. On się w tobie kocha - dodał nagle z alarmującym gniewem. Stefan miał dar bezbłędnego rozpoznawania wszystkiego, co dotyczyło Ewy, i już od dnia powrotu zdradzał zaniepokojenie, że Ewa jest "jakaś inna". - O, mogę cię zapewnić, że bez wzajemności - odparła teraz czelnie, choć prawdą byłoby: - Niestety, już mu to przeszło. Wówczas było to jeszcze dla niej "niestety". Dodała jednak nielojalnie: - To człowiek całkiem bez blasku. - Myślę, że na odwrót, składa się z samych czczych blasków - zaśmiał się Stefan nieżyczliwie. - Ale dobrze, niech widzi, jak my się z blaskiem kochamy. (Mówili z cicha, Gorzycki siedział sam w głębi lokalu, może czekał na narzeczoną.) Ewa wiedziała, że Stefan się wszystkiego domyślił, choć nigdy już o nic nie zapytał, i kochał ją w istocie może jeszcze zacieklej, ale złą, rozgniewaną i pogardliwą namiętnością. Musiała na nowo, i długo nadaremnie, dobijać się o wesołą słoneczność i dobroć jego dawnych uczuć. Stefan był typem, jak to sobie jeszcze wedle Nietzschego nazywali, appolińskim, ale był tylko człowiekiem i wystarczająco skomplikowanym, aby inne jego właściwości nie doszły teraz do głosu. Sporo czasu minęło, nim wykryła, że zemścił się, jak myślała: "na poziomie mego zdziczenia" wdawszy się w przekorny flirt czy romans z mało jej znaną kuzynką, osobą dość wulgarnie ponętną. Nie dociekała szczegółów ani śmiała nudzić go pytaniami. Raz tylko rzekła cytując słowa z "Le Lys rouge" Anatola France'a: - Ja n'ai pas voulu que ce soit celle_l~a. - Ach - roześmiał się wyzywająco - ty jesteś jeszcze przy starym skostniałym Anatolu Fransie. I dobrałaś się, jak widzę, do tego raptularzyka, co mi go sama zrobiłaś na intymne zwierzenia. Więc je masz... Tak, w istocie, z niedyskrecją rozpaczy dobrała się do tej książeczki, kiedyś wysłanej mu na front, a w której nadal, jak się okazało, prowadził coś w rodzaju dziennika. Były tam jednak tylko lakoniczne wzmianki: "Z Baśką". "Dziś znowu Baśka" itp. Nie zaprzeczyła i nie broniła się. Myślała tylko w popłochu o bezgranicznej przewrotności ludzkich serc. Kiedy Stefan porzucił ostatecznie wojsko, powiedział do niej w ich pierwszą noc: - Coś ty mi takiego zadała, że wiesz, byłem ci wierny przez cały czas, choć pokus tam nie brakło na froncie i poza frontem. Przyjęła te słowa z niezrozumiałym dla samej siebie zażenowaniem czy rozczarowaniem - miałażby być jedyną kobietą człowieka, co nie chciał nawet sprawdzić, o ile ich tak wielka bliskość wytrzyma drobne odstępstwo? A teraz czuła się oszukana, śmiertelnie ugodzona, że śmiał ją zdradzać, że nie okazał się wspaniałomyślnym, wielkodusznym Stefanem, co przebacza i zapomina, że był tylko taki jak ona. Nawet nie chciała dowiedzieć się całej prawdy, nie byłaby w stanie jej znieść, bała się, że odejdzie. Kuzynka jednak wkrótce wyszła szczęśliwie za mąż, a potem nadeszły inne ciężkie rzeczy, z których nie najmniejszą była śmierć rodziców Stefana. Zmarli wkrótce po wojnie, jedno w dwa lata po drugim, oboje w wieku 72 lat życia. Stefan śmierć ojca przyjął spokojnie, ale śmierć matki przebolał bardzo mocno. Ten smutek pojednał go całkowicie z Ewą, a jeszcze bardziej zespoliło ich żałosne wrażenie losu Sabiny, do której wybrali się pewnego lata z odwiedzinami. Zygmunt Oldak był wtedy w jakimś, nadal prywatnym, leśnictwie pod Augustowem, ale wszystko w tym domu obróciło się na najgorsze. Ich córeczka, urodzona pod koniec roku 1915, była dzieckiem świetnie udanym, ładnym sympatycznym i pełnym inteligencji, lecz dożywszy lat sześciu zmarła na pogrypowe zapalenie płuc, złośliwa grypa długo jeszcze po wojnie grasowała po całej Europie. Zostawszy sami ze zdrowym jak bysio, zwycięsko pokonującym najstraszniejsze choroby dziecięce, idiotą Antolkiem, Oldakowie zmienili się nie do poznania. Zygmunt Oldak zaczął się kompletnie opuszczać w obowiązkach i prawie co rok zmieniał jedną leśną posadę na inną. Nadto popadł w niewyszukane towarzystwo drobnych ziemian, leśników i dzierżawców, uwielbianą dawniej żonę zaniedbywał nie tylko dla kart i hulanek, lecz i dla innych kobiet. Sabina przestała "żyć dla niego" (co też zresztą przyczyniało się do jego rozprzężenia), wyrażała się o nim nieomal grubiańsko, choć i z jadowitym dowcipem; całkowicie pogrążona w swym nieszczęściu, wroga ludziom i światu, życie uważała za parodię złośliwego demona, słowem swoista, lecz niewątpliwa harmonia tego małżeństwa zmieniła się w dysonanse. To zbudziło w Stefanie wrodzoną mu jasność duszy, ale żadne dawki "optymizmu pomimo wszystko" nie były w stanie rozproszyć mroków tego domu. Aż do egzaltacji skruszona i pokutna Ewa gotowa była teraz na wszystko, byle tylko nie załamała się ostatecznie afirmatywna radość życia, stanowiąca właściwą naturę Steafana. Nie miał już nikogo ze swoich, z kim by mógł być jeśli nie szczęśliwy, to przynajmniej wesoły, ona jedna mogła go wśród tych klęsk ocalić - i to jej się udało. Szczęście, bliskość, ufność i rozkosz bez nienawiści wróciły do ich życia, zwłaszcza gdy na domiar dobrego Ewa zaczęła z pasją malować, a Stefan pisać powieść (nie zrobił tego doktoratu z historii), która na razie przedstawiała się w jego relacjach dość mgławicowo, ale zapowiadała wiele. Nie brakło ma się rozumieć, w dalszym ciągu kłopotów ani zmartwień. Było pojawienie się Ludwika, który nie mógł się Stefanowi podobać, były absorbujące aż do obłędu rozmowy o Polsce, Rosji Sowieckiej, Niemcach, faszyzmie i tym podobnie, była męcząca konieczność zajmowania wciąż jakiegoś stanowiska, lecz to nie naruszało ich szczęśliwego "we dwoje". A "Basia" i "Medzio" wyparowali z ich życia, jak się zdawało, bez śladu. A jednak późniejsze tragiczne okoliczności spowodowały, że Medard Gorzycki miał, nie wiedząc o tym, znowu prześladować Ewę koszmarami złych snów. Nigdy nie były to sny o nim. Jego postać i wszystkie z nim udręki czy uciechy znikły nawet z jej snów, a przecież on - nigdy w nich nieobecny - był koniec końców ich sprawcą. Rozdział 12~ Ludzie samotni W czasie długich tygodni choroby, tak samo natrętnie jak ataki gorączki, pojawiała się z mechaniczną niemal prawidłowością scena o niezmiennym, raz na zawsze zaistniałym przebiegu. zaczynało się od tego, że Joanna czuje w garści grudkę śniegu, którą chciałaby komuś wtłoczyć w usta. Potem zaczyna słyszeć dzwonek. Dzwonek dzwoni u sanek, sanki biegną po lśniącej drodze wyżłobionej między zaspami śniegu. Słychać tarcie się płóz, chrzęst uprzęży, spaśny konik niesie lekko, tanecznie. Wielki kożuch na przedzie to gospodarz spod Ostrowi Mazowieckiej, ojciec jednej z Joasinych uczennic, a osoba, co się ku niej pochyla i prosi: "Zasłoń usta, Joaśka" - to nie Henryk, to Ewa Radgoska. I ten dzwonek tak cienko dźwięczący, i nic. Scena pojawia się, znika i pojawia się znowu, i znaczyć będzie zawsze to samo: pożegnanie z miasteczkiem, gdzie dwa i pół roku temu zaczynała swój zawód nauczycielki, początek czasu, w którym nie miało nigdy już być Henryka Pawęty. Jakże to dziwnie się poznali! Przybył do miasteczka w drugim roku jej pracy jako nauczyciel przyrody. Usłyszała go, zanim ujrzała. Poszła była odwiedzić swych ostrowiańskich znajomych, a gdy zrzucała płaszczyk w sieni, zza otwartych drzwi bocznego pokoju rozległ się czyjś młody, męski głos, mówiący: - Ktoś bardzo ładny wszedł do przedpokoju. Kto to jest? Pamięta, jak ścierpła z zachwytu na brzmienie tego głosu, który w myśli od razu nazwała "srebrnym", jak olśniło ją potem, kiedy ich sobie przedstawiono, gwałtowne, mocne spojrzenie przejrzyście jasnych oczu, jak spłoszyły i rozczarowały ją słowa wyrzeczone z beztroską radością: - Ależ pani mi się podoba! Przepadłem! Joanna nie miała, bo nie chciała mieć doświadczenia w sprawach miłosnych i nie wiedziała, czemu zasmuciło ją, że pociągający młody człowiek mówił od razu przy pierwszym spotkaniu o swym dla niej zachwycie. Czuła tylko, że takie zachowanie się nie wróży nic poważnego i że chce się jej z tego powodu płakać. Myliła się, te niedyskretne "publiczne" oświadczyny były miłością od pierwszego wejrzenia, taką samą, jakiej ona dała wyraz pełnym trwogi milczeniem. Joanna nie liczyła na miłość. Nie liczyła na nią w ogóle, zbyt nieśmiała, by spodziewać się czegoś, co byłoby godne jej dumy i jej wymagań. Lotna, śliczna (tak ją zazwyczaj określano, sama miała się za ledwo niebrzydką) i chmurnie płochliwa, uciekała przed hołdami zalotników, z których każdy ją czymś przerażał albo raził. Ale Henryk Pawęta zabiegł jej wszystkie drogi, nie było przed nim ucieczki. Miłość jego była nadal zachwycająco wesoła, jawna, głośna, jak pieśń ptaka, co dla jednej śpiewając wszystkich dokoła czaruje. Rozpogodził Joasię, zakwitła przy nim, stanęła przed swoją wielką szansą zabłyśnięcia tak rzadko lśniącym w człowieku blaskiem szczęścia, lecz natura jej z oporem wciągała się w tę piękną grę możliwości. Uczucia jej były nieufne, miłość jej była zatroskana. Gdy Pawęta wobec wszystkich okazywał jej czułość i uwielbienie, umierała ze wstydu i budziło to w niej powątpiewanie o sile jego miłości. Ona bowiem bladła i niemiała, gdy ktoś przy niej wymówił jego nazwisko. Czuła się zdolna kochać go za cały świat i cierpiała, gdy czyjekolwiek słowa, uśmiechy, spojrzenia zwracały się do niego z rozradowaną życzliwością. A ciągle się zwracały, bo Henryk Pawęta był człowiekiem przystojnym, bardzo towarzyskim i łatwo jednającym sobie serca. Za jego też przyczyną cała szkoła żyła pod urokiem tego romansu. Gdy w adwentowe świty zagrały po miasteczku starożytne mazowieckie "ligawki", to chłopaki najrzewniej buczały na nich pod balkonem Joanny i pod oknami Henryka. A chłopskim rodzicom uczniaków i dziewczynek żadne sanki nie zdawały się dość pięknie rzeźbione, gdy w niedzielę Henryk i Joanna zapragnęli pojechać spacerem na leśniczówkę. Gimnazjum było koedukacyjne, większość młodzieży - dzieci chłopów i drobnych rzemieślników; innej ludności poza urzędnikami, doktorem, księdzem i aptekarzem w Ostrowi nie było. I dzieci, i rodzice lubili Joannę Tomyską. Mimo że nie tak obcesowa jak Henryk i trudniejszego usposobienia, umiała do nich trafić, pozyskać sympatię i zaufanie; była obdarzobna jakimś sobie tylko właściwym rodzajem poważnego natchnienia w postępowaniu z ludźmi, a zwłaszcza młodzieżą. Na jakiś sposób czasy to były bohaterskie. Wszystkiego brakowało, było powojennie, trudno i młodo, ach, jak młodo! Nie widziała czarnych stron życia głuchej prowincji. Cicho i dyskretnie cieszyła się malowniczością wszystkich miejscowych postaci, nawet śmiesznych. Pasjonowała ją młodzież surowa i garnąca się do nauki jak do Sakramentu. Zachwycała się leśnym i polnym krajobrazem widzialnym z każdej uliczki. Cóż dopiero, kiedy pojawił się Henryk! A jednak... Nie bez zastrzeżeń było to "cóż dopiero". Szczęście wzbogaciło, lecz i powikłało proste radości życia Joanny. Nie tylko w jej wnętrzu, ale i w sensie życiowym. Nadto sprzyjające ich miłości miasteczko zaczęło zbyt natarczywie interesować się tym, czy dojdzie do wesela i kiedy ślub? Nie doszło do wesela. Zachwycenie trawło cztery z górą miesiące, gdy nagle w pewien styczniowy dzień przyszło nieszczęście. Im dwojgu tylko wiadome, osobliwe, dla nich samych niezrozumiałe, jak często bywają katastrofy miłości, niczym, zdawałoby się, znikąd nie zagrożonej. O cóż im poszło? O wszystko i o nic. Zaczęło się od błahego sporu, który ujawnił między nimi tak wielką różnicę poglądów, upodobań, odczuwań życia i świata, że to doprowadziło do zerwania. Joanna czuje w sobie dreszcz grozy na samo wspomnienie tego dnia, tej rozmowy. Toczyli ją przez sześć blisko godzin w miejscu najbardziej nieodpowiednim, bo w lesie. Było mróźno i śnieżno, ale pogodnie i tak cicho, że pejzaż wyglądał jak nieprześcignione w doskonałości chińskie malowidło. Niedziela. Poszli przed południem za miasto, żeby napatrzeć się okiści, blaskom słońca na śniegu, grze świateł w modrych cieniach gęstwiny. Wrócili prawie o zmroku z zabitym szczęściem w sercach. Lecz nie same tylko różnice poglądów (Joanna sprzyjała socjalizmowi, Pawęta był zagorzałym "narodowcem") przywiodły ich do klęski miłosnej. Pieszczotliwa beztroska, z jaką Henryk Pawęta nie przypisywał im wagi, była gorsza od wszelkich różnic. Pobłażanie, z jakim traktował przepaście, co się między nimi rozwarły, Joanna odczuła jako lekceważenie i obelgę. Pogodna, rzekłyś, rozbawiona niewzruszoność, z jaką obstawał przy swoim, była obrazą nie do zniesienia, jakby niefortunny żart z powagi jej ducha i jej losu. I Joanna to właściwie potargała naówczas wszystkie więzy. Nie mogła, nie była w stanie ścierpieć, żeby ten, kogo kocha, myślał inaczej, wierzył inaczej niż ona. I jeszcze się przy tym upierał od niechcenia i na wesoło, nie wiedząc, że to tragedia. Dusiła się od gwałtownej potrzeby wywarcia na tym człowieku swej władzy poskromnienia go tak, żeby stał się nią samą albo przestał istnieć. W końcu i jego poniosło. Jakiż to był gorzki, jadowity, śmiertelny spór! Straszne było zwłaszcza wspomnienie chwili ostatniej, gdy nagle schyliła się, podniosła garść śniegu i w nieprzytomnym szaleństwie miała chęć wtłoczyć Henrykowi tę grudkę śniegu w usta. Uśmiechnęła się jeszcze, ale już z widocznym w oczach przestrachem. - Tak... tak wygląda - odgadł przerażony - jakbyś mnie wolała widzieć martwym niż inaczej myślącym... - Nie chcę cię widzieć martwym - powiedziała - nie chcę cię widzieć w ogóle. Odwróciła się i wyprzedzając go podążyła zmarznięta i nieszczęśliwa ku miastu. Henryk Pawęta powlókł się za nią osłupiały. - Najukochańsza - próbował jeszcze - obszedłbym kulę ziemską, żeby ci przynieść szklankę wody... Czysty nonsens tych słów miłości przejął ją wtedy takim żalem, że o mały włos nie wróciła i nie padła ukochanemu do nóg. Ale zmilczała i tylko przyśpieszyła kroku. Nie wiedział, nie rozumiał, jaka w niej zaszła wtedy zmiana. Nie od niego już uciekała. Przed sobą rada by była uciec, dokąd oczy poniosą. Uciekała, by go wybawić od siebie. Wzbierał w niej, kłębił się nagły straszliwy akt poznania samej siebie, przeraziła się ujrzawszy pasję, popędliwość i władczość swojej natury. Jakże chciała ujść tej sobie, wyskoczyć z tej siebie, którą wtedy ujrzała i poznała w tej zabójczej niesnasce. Zaziębiła się w owym styczniowym lesie i nazajutrz dostała dreszczów i wysokiej gorączki. Miała przyjaciół, którzy na głowie stawali, żeby ją leczyć, ratować. Stary doktor Topolski, wytrawny praktyk, stwierdzał zapalenie miedniczek nerkowych, które nazwał chorobą pensjonarską i niegroźną, ale mogącą dawać nawroty wysokich temperatur i komplikacje ropne. Doradzał przy pierwszym spadku gorączki przewiezienie do Warszawy, gdzie panna Joasia ma rodzinę, a i możliwości leczenia będą tam większe. Doktor, sam, jak twierdził, rozkochany w Joasi, czuwał nad nią we dnie i niemal w nocy, zachodząc jeszcze późnym wieczorem, kontrolując temperaturą, samopoczucie, działanie przyjmowanych leków i dietę przyrządzaną poczciwie przez gospodynię odnajmującą Joannie schludny pokoik; pilnował nawet palenia w piecu, gdyż ciepło uważał też za środek leczniczy. Był więc świadkiem, jak chora nie pozwoliła się odwiedzić błagającemu o to Henrykowi. - Co się stało? - pytał szczerze zmartwiony - zamieniliście naszą mieścinę w piękną Weronę. Gdzież są rody Montekkich i Kapulettich, które was pokłóciły? - Doktor był jedynym w Ostrowie człowiekiem, co znał i czytywał Szekspira. - W nas samych okazały się te powaśnione rody - odpowiedziała Joanna - i nie pytać, doktorze - zgrymasiła. Żeby nie przestraszyć matki depeszą, wysłała do niej i do Ewy Radgoskiej listy przez okazję, ktoś właśnie jechał tego dnia do Warszawy. Z humorem, który na taką okoliczność zawsze jej dopisywał, zawiadamiała o swej chorobie, "błahej, lecz wymagającej dłuższego leczenia", i zapytywała, czy Ewa nie mogłaby po nią przyjechać, bo choć najgorsze minęło, ale czuje się trochę niedołęgą jak na podróż w niełatwych jeszcze warunkach komunikacji. A znając dawną przedsiębiorczość matki i nieświetny ostatnio stan jej zdrowia błagała na wszystko, żeby "Mama czasem nie przyjeżdżała, bo nie ma potrzeby, gdyby była, to doktor Topolski gotów jest w każdej chwili do Warszawy nam towarzyszyć". To już było małe "święte" kłamstwo, mające Katulę całkiem uspokoić co do bezpieczeństwa podróży. A Katarzyna Tomyska nie była już taka przedsiębiorcza jak niegdyś i stan jej zdrowia rzeczywiście szwankował, głównie z przyczyn psychicznych. Odkąd Joasia zaczęła próbować życia na własną rękę, a Józef wyjechał na rok lub więcej za granicę jako korespondent Polskiej Agencji Telegraficznej, poczuła się w jakiś sposób przegrana. I nie dlatego nawet, że nie była już w sensie matczynej opieki potrzebna swym dwojgu dzieciom, gdyż stosunki z nimi układały się nadzwyczaj sympatycznie i w innym niż dotąd, nowym stylu, wartościowo. Okazywali jej rzadkie w rodzinach, pełne serdecznej troskliwości zainteresowanie, a ich listy świadczyły o niekłamanej potrzebie zachowania z nią najwyższych kontaktów intelektualnych. Sprawa więc była znacznie subtelniejsza i bardziej skomplikowana. Katarzyna spostrzegła poniewczasie, że nie przewidziała ofiarowanego jej przez okoliczności marginesu życia nie dość jeszcze starego, aby mogło poprzestać na rezygnacji. Zbyt oddana dzieciom swoim i zmarłej siostry, nie zadbała o stworzenie sobie na ostatni, mogący jeszcze potrwać etap ziemskiej wędrówki samoistnego bytu, który, czuła to, byłby nie oderwaniem się od dzieci, ale przeciwnie, więzią łączącą je z nią na prawach równej z równymi. Zgryzota o to nadwątliła od razu jej siły fizyczne. Zaczęła chorować na wątrobę, serce, zaburzenia w krwiobiegu. Nie na tyle jednak, aby się temu poddawała. Zdając sobie sprawę z tego, że w jej wieku każde schorzenie jest próbą atakowania życia przez śmierć, miała w sobie jeszcze dosyć energii, aby walczyć ze skradającą się ku niej ciemnością śmierci do upadłego. Przemyśliwała nad wydzierżawieniem domku z dochodowym ogrodem pod Warszawą, a nawet nad założeniem sklepu, ale brakowało jej na to kapitału zakładowego. W niełatwych powojennych warunkach znalazła się z takimi resztkami schedy wrombczyńskiej i pociotecznej, że starczyło tego zaledwie na drobne wydatki i papierosy, których nie potrafiła się wyrzec mimo ostrych zakazów lekarzy. W końcu musiała zwinąć mieszkanie, bo nie było czym za nie płacić, skorzystała z nalegań Ewy i zamieszkała z Radgoskimi. Wynajęli przy Polnej trzypokojowe mieszkanie, gdzie duży, bardzo jasny pokój północny, z ogromem nieba za całą ścianę zajmującym oknem, przedzielony na pół "kotarami" z workowego płótna, służył w jednej połowie za pracownię malarską Ewy, w drugiej - za pisarską Stefana. Drugi mniejszy, od tej samej strony, był ich sypialnią. Duży jadalny od podwórza, trochę ciemnawy, ale jednocześnie jedyny - w rannych godzinach - słoneczny, dzięki czemu obfitował w silne kontrasty światła i cienia, tak że Ewa nazwała go "rembrandtowskim", służył zarazem jako pokój gościnny i w nim rezydowała Katarzyna. Mieszkanie z Radgoskimi było rzeczą przyjemną i zajmującą, ale jednak cokolwiek "emerytalną", a im bardziej Stefan i Ewa zapewniali, że "dopiero z ciocią Kachną dom ich stał się prawdziwym domem", tym bardziej czuła swoją tu, przynajmniej w sensie praktycznym, nieprzydatność. Radgoscy mieli bowiem nawet służącą, która okazała się skarbem i jakże mogło być inaczej? Lodzię (Apolonię) Bugajównę naraiła Naścia, teraz Golikowa, a cóż innego jak samo dobro mogło przyjść z Naścinej poręki? Lodzia była bardzo młoda i "prosto ze wsi". Katarzyna mogła więc ją douczać tego i owego ze swych kulinarnych i gospodarskich doświadczeń. Ale i z tym niewiele było roboty, bo Lodzia miała niezwykłe zdolności do prowadzenia sprawnie gospodarstwa, chętnie słuchała rad starszej pani, w lot wszystko pojmowała i niczego nie trzeba jej było dwa razy powtarzać. W mieszkaniu była łazienka, lecz nie pomyślano o pokoiku służbowym, czego wstydzili się Radgoscy, ale co nie było żadnym problemem dla samej Lodzi. Pod jej schludną ręką i na skutek jej wrodzonego dobrego smaku wprędce kuchnia, jasna, wesoła i najbardziej słoneczna z całego mieszkania, przeobraziła się w czysty pokoik mieszkalny, w którym nigdy jakoś nie było znać brudnej domowej roboty, wszystko tu lśniło, a okno zdobiły zawsze kwiaty w doniczkach i w skrzynce przytwierdzonej do zewnętrznego parapetu. Dla Lodzi przeniesionej z wiejskiej izby, gdzie gnieździła się wespół z matką_wdową i czworgiem rodzeństwa, ta kuchnia była jej pierwszym prawdziwym mieszkaniem. Ewa mówiła nadto coś o wielkim uroku osobistym Lodzi. - Kiedy przyszła do nas - opowiadała - to aż się zlękłam, tak mi się wydała dzika, spłoszona i pierwotna. Coś jej się nie udawało, zdaje się, że nie mogła rozpalić w piecu. Zaczęłam jej pomagać i nagle zobaczyłam jej uśmiech. "Już zaraz będzie dobrze" - powiedziała, czy coś takiego. Ale mnie zafascynował ten uśmiech i od razu wiedziałam, że osoba o tak ufnym promiennym uśmiechu musi być kimś niepospolitym. To wrażenie potwierdzało się z każdym nowym miesiącem, a teraz już i rokiem przebywania Lodzi w domu Radgoskich i kiedy z tych lub innych powodów nachodziły ich czarne myśli, zmartwienia i kłopoty, Katarzyna mówiła: - Już to samo, że trafiliśmy w życiu na taką Naścię, a teraz na taką Lodzię, znaczy, że mamy szczęście, że jest za co dziękować Panu Bogu. Wszystko to jednak nie załatwiało głównej udręki Katarzyny i dopiero list z Ostrowi, choć strapiła się wiadomością o chorobie Joasi, ożywił ją wewnętrznie. Myśl o tym, jak będzie chorą córkę pielęgnować i przywracać do zdrowia, wyznaczała jej rolę, wróżyła nawet, być może, całkowitą odmianę losu. Ewa wybrała się w podróż natychmiast, zapowiadając, że zależnie od stanu Joasi powrót może nastąpić nawet za kilka dni. Stefan chciał żonie towarzyszyć, ale Ewa ucięła sprawę krótko: - Bądź szczęśliwy, że przez parę dni będziesz miał pracownię tylko dla siebie, i pchnij mocno naprzód tę swoją powieść - co Stefan pokwitował wdzięcznym uśmiechem, gdyż był w istocie wyjątkowo zaprzątnięty pisaniem, które wciąż zdawało mu się brnięciem w niepowodzenie i fiasko, choć niejasno przeczuwał, że wie, ku czemu idzie, i że to musi być udane. Joanna miała nawrót gorączki, ale była przytomna i aż krzyknęła ze szczęścia ujrzawszy wchodzącą Ewę. - Nie podchodzę, bo z mrozu - rzekła raźno Ewa i zrzuciwszy futerko grzała twarz i ręce przy piecu. - Podchodź, podchodź! - wołała Joasia wyciągając ramiona. Chwyciła Ewę w objęcia i nagle zalała się łzami. Ewa czujnie popatrzyła w jej zapłakaną twarz. "A więc coś jeszcze i tu się stało - pomyślała - oprócz tych miedniczek". Jak było do przewidzenia, spędziła parę nocy na kanapce w pokoiku Joasi, która była zbyt rozbita i słaba, ażeby nie ujawnić rąbka swego dramatu. Ale wyznała tylko, że miała ciężkie przejście; z powodu zbyt radykalnej różnicy przekonań musiała zerwać z człowiekiem, którego kocha, którego miała niebawem poślubić. I że wtedy się właśnie zaziębiła, bo zerwanie odbywało się w lesie, na mrozie. Nie powiedziała nazwiska ani żadnych bliższych szczegółów, a Ewa nie pytała, ale rzecz osądziła z naganą i nadzwyczajnym zdziwieniem. - Nie_e?! - rzekła. - To niemożliwe. Z powodu różnicy poglądów? Ani różnica poglądów, ani różnica wieku, nic w ogóle nie może być powodem zerwania wielkiej miłości. Nic prócz jej braku. Więc chyba żeście się nie kochali? Joanna nie udzieliła żadnych co do tego wyjaśnień. Nie doczekawszy się ich Ewa rzekła w zadumie: - Miłość tak nagle przerwana, to może wywołać uraz, który ci spaczy charakter. takie urazy - powtórzyła - paczą charakter. - Albo przeciwnie - odpowiedziała Joasia z trudem - mogą go wyprostować... zahartować... A po chwili dodała: - Tak... Okazałam za dużo charakteru... Ewa na to: - Ale wiesz, Joasia, zaimponowałaś mi. Ja tak we wszystkim to jestem pełna namysłów i przemądrych wątpliwości. Ale w miłości to idę bez namysłu, na oślep. I biorę ją dosłownie. Miłość skonsumowana może być winą, ale nie zaspokojona tkwiłaby chyba we mnie jak nieuleczalna choroba. Czuję się przy tobie strasznie prostacka. Joasia uśmiechnęła się, choć łzy jej ciekły z oczu. Tak, Ewa może by się na taką rzecz nie zdobyła. Tego przynajmniej nie było w jej życiu tak pełnym wszystkiego. Tym ona Ewę przerasta - ponurą zdolnością do wyrzeczenia się szczęścia. Oto jedyna gorzka pociecha w jej niedoli. Po paru dniach gorączka przestała się pojawiać i doktor Topolski pozwolił wyruszyć w drogę. A że do Warszwy trzeba się było przesiadać w Małkini, po długich namysłach i naradach zdecydowano, że panie zostaną odwiezione sankami wprost do Małkini. Dnie były mróźne, ale słoneczne i bardzo ciche. Doktor Topolski osądził, że jazda przez czyste powietrze zdrowsza będzie dla dobrze opatulonej w baranice Joasi niż wyczekiwanie godzinami nie dość jeszcze sprawnych połączeń kolejowych na podrzędnej stacyjce. Przed samym wyjazdem Ewa zaryzykowała nieśmiało: - Czy rzeczywiście nie chcesz się pożegnać z panem Pawętą? Tak o to prosi... Joasia spojrzała zdziwiona, że Ewa zna już i to nazwisko, ale w jej spojrzeniu była zarazem niemal wrogość. W milczeniu potrząsnęła przecząco głową i zaraz potem odjechały. W Warszawie Joasia długo jeszcze chorowała, temperatury wracały kilkakrotnie, ale w końcu pod opieką dobrego urologa, którego sprowadził profesor Górecki jako swego szkolnego kolegę i znakomitego specjalistę, uparte zapalenie miedniczek zostało pokonane i zażegnane, lekarz nastawał tylko na skrupulatne unikanie przeziębień, bo przy byle grypie miedniczki mogą się "odezwać". Profesor Tadeusz Górecki, znany Joasi z czasów pertraktacji o wyższe studia dla Janka, prowadził teraz katedrę biologii na Uniwersytecie Warszawskim, a w domu Radgoskich był częstym gościem i - jak Joasia spostrzegła to dość szybko - gościem Katarzyny. Toteż kiedy raz gawędziły z Ewą na temat pewnego załamania się w hartownym zdrowiu Katuli, Ewa zauważyła: - Katula choruje, bo straciła podstawę własnego samodzielnego istnienia. Ona nie jest bynajmniej stworzona do wegetowania "przy dzieciach". Nasz zaprzyjaźniony lekarz, doktor Dropiewski, mówi, że biologicznie Katula jest co najmniej o dziesięć lat młodsza od swego wieku. I rzeczywiście ma jeszcze dość energii, żeby pożyć dla siebie i u siebie, ale "dzieci" - zaliczam do nich i naszą trójkę - mają wciąż za mało środków, żeby jej w tym dopomóc. Zresztą nawet gdybyśmy się wspólnie na to wytężyli, na pewno by nic od nas nie przyjęła. - Katula nie ma własnego istnienia? - zastanowiła się Joasia. - Jednak chyba je ma, profesor Górecki nie przychodzi do nas ani do niej jako do matki "przy dzieciach". Okazuje jej tyle atencji i nawet czułego zainteresowania, jakby ona jedna dla niego się tu liczyła. To jej przyjaciel i zdaje się bardzo oddany. Ewa odparła na to z mnóstwem znaczących min i uśmiechów: - Tak, to prawda. Będę niedyskretna, ale nie mogę wytrzymać, żeby ci tego nie powiedzieć. Profesor Górecki oświadczył się o rękę Katuli... - Nie?! - wykrzyknęła Joasia zrywając się z poduszek. - To mi nie przyszło do głowy! - Tak, tak - potwierdziła z życzliwym śmiechem Ewa. - On jest od dawna wdowcem i nie jest taki młody, jak się wydawał Jankowi ani jak na to wygląda, choć będzie młodszy od Katuli o jakieś siedem lat. Ale nic z tego, Katula nie przyjęła oświadczyn. - A on co na to? - Jego wysoce filozoficzna postawa sprawia, że nie zraził się i nie zmienił swojego do niej uwielbiającego stosunku. Wciąż ma nadzieję, że jej tę odmowę wyperswaduje. To człowiek, co wierzy w siłę perswazji, zwłaszcza własnej. Na to weszła wracająca z miasta Katarzyna. Bez jednego siwego włosa, bez zmarszczek, lekko zaróżowiona od chłodu, giętka i żywa w ruchach wydała się Joannie rzeczywiście bardzo jeszcze interesująca; po raz pierwszy Joanna popatrzyła na nią nie jak na matkę, lecz jak na drugą, samą w sobie wartościową kobietę. - Mamusiu, co ja słyszę - wypaliła od razu - profesor Górecki oświadczył się o twoją rękę, a ty go nie chcesz? Dlaczego? To taki miły pan. Katarzyna przez mgnienie jeszcze bardziej poróżowiała, lecz nie tracąc równowagi ducha postawiła przy łóżku Joasi w szklaneczce przyniesiony bukiecik przylaszczek. - Już to sprzedają na ulicach - rzekła. - Przedwiośnie, szybko idzie już do wiosny. To na cześć twojego wyzdrowienia. Czwarty dzień bez temperatury, jutro już zaczniesz wstawać. Ale z tej Ewy plotkara... Dlaczego odmówiłam? Odmówiłam, bo pan Tadeusz za często mówi "panie dobrodzieju" albo "panie dobrodziejski". I ze zbyt wielkim namaszczeniem zawsze ma rację. Myślę, że na dłuższą metę nie mogłabym znieść tych dwu rzeczy. - Nieodrodna matka swojej córki - roześmiała się Joanna, aż jej szare chmurne oczy rozbłysły. I to stało się najważniejszą chwilą owej dziwnej rozmowy. Śmiech czy uśmiech Joasi były rzadkością, a więc rzeczą bezcenną. - Co chcesz przez to powiedzieć? Co to za aluzja? Czyżbyś miała za sobą podobne doświadczenie? - Katarzyna wpatrzyła się bacznie w roześmianą twarz córki. - Ale to chyba nic poważnego, skoro się śmiejesz... - Może... I chyba to nic ważnego - przytaknęła Joasia. - Żart na stronę - rzekła jeszcze Katarzyna. - Ale sama widzisz, śmiejesz się z matki na samą myśl, że mogłaby na starość popełnić głupstwo. - Śmieję się do mamusi. I śmiałabym się zawsze z radości, jakby mamusia była jeszcze na swój własny sposób szczęśliwa. - Jakże ja bym mogła być na taki sposób szczęśliwa? Czy ja nie mam poczucia humoru i śmieszności? Wychodzić powtórnie za mąż? Stary babus podchodzący do sześćdziesiątki? Wychodzić za mąż, kiedy żadne z moich dzieci nie wstąpiło jeszcze w tak zwane związki małżeńskie, choć Józkowi stuknie wkrótce trzydziestka, a ty masz już dobre dwadzieścia i sześć latek? Na szczęście pan Tadeusz to mądry człowiek, nie wziął zbytnio do serca tej odmowy, a może rad, że go uchroniłam od skutków zbyt nieopatrznej decyzji. Jestem pewna, że będzie nadal przyjacielem naszej rodziny, bo bardzo lubi Stefana i Ewę, a teraz przywiązał się i do ciebie. Myślę, że i te oświadczyny to była raczej chęć, żeby jako mój mąż stać się dla was kimś bliskim. To człowiek zupełnie samotny i trochę dziwny. Mógł się już kilka razy ożenić, niejedna się w nim kochała, bo sam jest piękny; nie wiem, co sobie do mnie starej upatrzył. Prawdę mówiąc Katarzyna miewała chwile niepewności, czy dobrze zrobiła odrzucając tę osobliwą szansę własnego nowego życia. Ale to były rzadkie chwile i nieistotne. Katarzyna wiedziała w gruncie rzeczy, że nie takiej szansy czeka i potrzebuje. Zaczęła za to z pewnego rodzaju nieoczekiwaną pasją widzieć tę szansą w ponownym zamieszkaniu i stworzeniu domu z Joasią. Z nią samą jeszcze o tym nie mówiła, lecz gdy tylko nadarzyła się sposobność, zwierzyła się na ten temat Ewie i Stefanowi. - Joasia - twierdziła wtedy - jest bardzo skryta, samodzielna i, jak to się teraz mówi, samowystarczalna. Takie ma przynajmniej o sobie wyobrażenie. Ale jest po ojcu szalenie mało praktyczna. I nie umie wcale dbać o siebie. Ona niezależnie od choroby ogromnie zeszczuplała i zmizerniała. Jak ją zostawić samą, to nie doje, nie dośpi, zaściguje się pracą. Na pewno w tej Ostrowi kiepsko się odżywiała, ona ma to do siebie, że nigdy nie zje w porę, nie umie też zupełnie gospodarzyć pieniędzmi. Łatwo pożycza znajomym, którzy jej te pożyczki rzadko zwracają, łatwo też sama popada w długi. Od tej strony to ją dobrze poznałam przez te lata, kiedy mieszkałyśmy razem. A teraz, to sami widzicie, jak tylko poszła na swój garnuszek, zaraz nabawiła się zapalenia miedniczek. Jest lekkomyślna, mówi, że przeziębiła się na szkolnej wycieczce w lesie. Na pewno od spodu była za lekko ubrana i wprost ją widzę, jak przysiada na jakimś lodowatym pniu, żeby podziwiać piękno natury, nawet zresztą coś o tym wspominała. Nie, dopóki nie wyjdzie za mąż, czuję się za nią odpowiedzialna. I moja przy niej obecność, jeśli już nie dla czego innego, jest nieodzowna dla jej zdrowia. Nad nią trzeba czuwać. Stefan uśmiechał się łagodnie i mówił: - Obawiam się, że Joasia coraz mniej będzie dawała nad sobą czuwać. To taki człowiek, co choćby go to unieszczęśliwiało, lubi, żeby go zostawić własnemu losowi. Ale rozumiem, że ciocia się z nami nudzi i chwyta się pierwszej okazji, żeby nas rzucić. No, biorąc rzecz obiektywnie, Joasi to na pewno nie wyjdzie na złe. Na co wyjdzie dla cioci - to duży znak zapytania. Ciocia ma za mało ufności w naszą przyszłość, moją i Ewy. My jeszcze wypłyniemy i nawet będziemy mieli pieniądze. A wtedy ufundowalibyśmy cioci, powiedzmy, mały sklep wystawowy, taki gdzie by coraz to inny malarz wystawiał swoje prace, to są dziś rzeczy opłacalne... - Nigdy się z wami nie nudzę - zaprotestowała Katarzyna - ale musicie zrozumieć, że teraz w każdym razie jestem bardziej potrzebna Joasi. Tak czy owak Joanna już nie wróciła do Ostrowi. Zrazu robiła starania o zaangażowanie się w Warszawie, ale tu wszystkie miejsca były mocno już obsadzone. Za to poza Warszawą było wciąż duże zapotrzebowanie na polonistów. Przestała więc szukać pracy w stolicy, zwłaszcza gdy dowiedziała się, że Henryk Pawęta został powołany do warszawskiego szkolnictwa z nadzieją na uniwersytecką habilitację i docenturę. Koniec końców przyjęła ofertę gimnazjum w Toruniu. - Trochę za blisko naszych rodzinnych stron - westchnęła - ale miasto wojewódzkie i ładne. Mamie będzie się na pewno podobało. Projekt zamieszkania z matką Joanna przyjęła bez szczególnego entuzjazmu, ale życzliwie, tym bardziej że zagwarantowano jej dwupokojowe mieszkanie. Trochę to było jakąś z czegoś niewyraźną rezygnacją, jakimś jakby cofnięciem się w dzieciństwo. Ale lubiła być z matką, a wyraźna radość Katarzyny z nowych projektów dodawała jej ducha. Profesor Górecki zasmucił się, że pani Katarzyna wyprowadza się tak daleko, ale przychodził tym częściej i jakby potwierdzając wyrażoną o nim opinię Katarzyny, coraz więcej interesował się Joasią i Radgoskimi. W Joasię wpatrywał się i mówił: - Co za uderzające, panie dobrodziejski, podobieństwo do matki! - Ciekaw był pracy pisarkiej Stefana i akwarel Ewy. - Nie znam się - mówił przy tym - ani na malarstwie, ani na literaturze i nawet sobie nie wyobrażam, jak to się robi. Ale lubię czytać dobrą uczciwą powieść, popatrzeć czasem na dobry uczciwy obraz. Nie bardzo jeszcze rozumiem, o co wam idzie, ale myślę, że stworzycie coś, co będzie dostępne i dla biednego starego profesora. - Co za pycha - określiła to Ewa. - Z góry wiem, że nie będziemy dla niego dostępni. Ja w każdym razie - nie. Na lato Stefan i Ewa pojechali do Bukowiny Tatrzańskiej, a Joasia dawała korepetycje uczniom z poprawkami z polskiego, aby zarobić na życie i przeprowadzkę. W połowie sierpnia zaraz po powrocie Radgoskich Joanna i Katarzyna Tomyskie wyjechały do Torunia. W wagonie bagażowym jechała z nimi resztka rzeczy pozostałych z dawnego mieszkania Katarzyny i Tadeusz Górecki odwiózł je do samego Torunia, aby pomóc im przy ich wyładowaniu i w urządzeniu się na nowym miejscu. Mieszkanie było poniemieckie i zawierało nawet trochę najkonieczniejszych sprzętów. Rozstanie z Ewą i Stefanem było tym razem bardziej bolesne i dla Joanny, i dla Katarzyny, niż oczekiwały. Czuły się trochę jakby jadącymi na wygnanie i musiały przyznać, że obecność, wielka uczynność i uprzejmość pana Tadeusza były dla nich pomocą i pociechą w te pierwsze chwile nowego i nieznanego życia. I kiedy odjeżdżał, żegnały go jak przyjaciela, który nie zawiódł mimo wszystko. Rozdział 13 - Ta niepodległość!... Ledwo kilka lat minęło, a już tyle zgryzot i tyle niebezpieczeństw... Wszystko się obsesyjnie dokoła tego kręci - westchnęła Ewa, gdy bez humoru i zmęczeni wracali z popołudniowej "herbatki" u profesora Tadeusza Góreckiego. - Prawie żałuję, żeśmy przyjęli to zaproszenie, można było czymkolwiek się wymówić. Nie było żadnego szczególnego powodu, żeby iść na ten podwieczorek. - Nie było i żadnego szczególnego powodu, żeby się wymówić - rezonował Stefan. - A w takim wypadku robi się to, na czym zależy drugiemu. - Też nie rozumiem, dlaczego zależy mu na widywaniu się z nami? Ja go nawet bardzo lubię i mogę mu przyznać tysiąc zalet, ale dużo starszy, obraca się w całkiem innym świecie... Nie, to nie o to idzie... Czuję się po prostu okropnie po tym zajściu z owym jakimś Bodzentowiczem czy Bohowiczem. - No bo tak - przyznał Stefan. - Tego rodzaju zajścia nie są uszczęśliwiające. Tkwi w nich całe zło, jakie jest między ludźmi, gotowe w każdej chwili wybuchnąć; a przecież idzie o to, żeby mu nie dać wybuchnąć. - Daj spokój, Tefi, to są złote myśli ze szkolnych wypisów. Najgorsze było, nie że ten Bodzen... czy tam Bohowicz wybuchnął, najgorsze było poza tym... - Ja wiem - zgodził się Stefan. - Myślę po innej linii - wytłumaczył niejasno. - Niedobre jest i to, że pan Tadeusz ma takich przyjaciół. - Nie przesadzajmy, Ewa. Uniwersytecki kolega, wykłada paleontologię czy coś takiego; w tym przedmiocie poglądy polityczne nie odgrywają, a przynajmniej mogą nie odgrywać istotnej roli. Ale też nie musi się być przyjacielem, aby się przypadkiem znaleźć u kolegi z wydziału. Sama zresztą słyszałaś... - Słyszałam... Pan Tadeusz jest inny jak ten jego niefortunny gość, ale też inny od nas. Bardzo inny... A właściwie to jestem niezadowolona z siebie, że się tak zaperzyłam i przejęłam. W gruncie rzeczy nie przywiązuję aż takiej wagi do poglądów, a tym bardziej do tego, co myśli ten Bodzentowicz czy Bohowicz... - Jednak Bodzentowicz - sprostował Stefan. - Pan Tadeusz jest inny od nas w sposób niezmiernie zajmujący. I nie bądź zła na Ewunię, to tak do ciebie nie pasuje... Szli pomału, z roztargnieniem, potrącając nieuważnie albo sami potrącani przez śpieszących z ożywieniem lub na skutek siły potrącenia zdających się śpieszyć z ożywieniem przechodniów, szli bez chęci przyśpieszenia powrotu do domu skorzystaniem z taksówki albo tramwaju. - Jaki potężny ładunek energii jest w ludzkim organizmie - zauważył Stefan. - To się dopiero wie, jak nas ktoś taki potrąci niechcący. I to nie ktoś biegnący, ale najzwyczajniej pomaleńku idący. A trzaśnie w takim zderzeniu jak kamień z procy. To cudowne, że człowiek takim jest akumulatorem energii. - Nie pleć, Tef. To może być i straszne. - Na pewno. Tam, gdzie jest energia, są wszelkie możliwości, także złe. - I ciebie to tak cieszy? - A czemuż by nie? Życie to taka cenna sprawa, że warto dla niego trochę poborykać się ze złymi możliwościami. - Mówi się "energia elektryczna"... Czy elektryczność to życie? - I jeszcze jakie! Osobiście czuję się bardzo elektryczny, po prostu motor żywej elektryczności. A na tobie można by w tej chwili napisać: "Ostrożnie, wysokie napięcie!" Człowiek jet źródłem różnych, jeszcze nawet i nie znanych, rodzajów energii... - Pewnie - zażartowała w końcu Ewa. - Bez takich motorów energii nasz pan Tadeusz nie miałby tego nadmiaru rzeczy do powiedzenia na każdy temat, czy zna się na nim, czy nie zna... - On się doprawdy na wielu rzeczach zna. I mówisz tak, jakby to pan Tadeusz wywołał tę całą historię. A on jest wspaniałym typem i dowiódł znawstwa rzeczy, skoro poznał się na waszej Katuli. - A Katula biedna odrzuciła jego portretową rękę, nie, co ja gadam, to on ją prosił o rękę. Ale trzeba przyznać, że wszystko ma w nadmiarze aż do urody włącznie... Ręka jak w tycjanowskim portrecie z rękawiczką. Na co biologowi taka ręka? - Coś taka polemiczna? I to wobec rzeczy, które ci się w nim podobają, to już niepokojące. A ja lubię takie różne nadmiary. Bywają nadmiary sympatyczne... Wszystko zależy od osobistości. - Osobistość tego jakiegoś pana Bodzentowicza, tak? Ta osobistość szczyci się nadmiarem agresywnego wstecznictwa... - No, agresywni to my byliśmy także. Może sprowokowaliśmy go do mówienia gorzej, niż myśli. - A ja jestem pewna, że on wcale nie pokazał jeszcze swoich najgorszych kart. - Nie daliśmy mu też okazji do pokazania ani jednej dobrej. Prawdę mówiąc, tylko Górecki zachował się... zachował się... Myśmy zanadto wpadli w gniew. - Nie mów "myśmy". To ja tylko wpadłam w idiotyczny gniew. Nie wiem czemu, gniew zdaje mi się zawsze idiotyczny, nawet kiedy jest słuszny. - A "święty gniew"? I nie kłóć się z moją Ewą ani z twoim Stefanem. Ani z profesorem Tadeuszem Góreckim z powodu pierwszy raz w życiu zobaczonego drugiego profesora, którego może w ogóle już więcej w życiu nie spotkamy. I pocałuj mnie wreszcie. Uliczka wiodąca ze Starego Miasta była już ciemnawa i pusta. We wnęce palacjalnego muru pod zwisającą gałęzią olbrzymich jakichś drzew Ewa objęła szyję męża i pocałowała go delikatnie w policzek z uczciem absolutnego bezpieczeństwa życia na świecie, które on tylko jeden, jego bliskość, samo jego istnienie potrafiły w niej zawsze wzniecić. Dla Tadeusza Góreckiego, który w wieku Radgoskich był już profesorem i miał dwa doktoraty, Ewa i Stefan stanowili parę o niezupełnie jasnej sytuacji życiowej. Przewałęsali się sporo lat po świecie nie pokończywszy żadnych studiów, przynajmniej w sensie dyplomu, a przecież i w dziedzinie sztuki coś jednak skończyć można, zawsze to próba charakteru i sił. Potem przypominał sobie, że Ewa skończyła podobno tę Akademię Sztuk Pięknych, profesorowi podobały się niektóre jej szkice i akwarele, ale nie te, którym ona przypisywała wagę. Stefan miał jednak robić jakiś doktorat, ale nie zrobił, od paru lat ślęczy nad powieścią, no, to jeszcze nie istnieje obiektywnie jako sprawdzian jego pisarskich talentów, o których, owszem, mówiło coś niecoś jego interesujące pióro publicystyczne. Koniec końców Tadeusz Górecki wolałby widzieć w Ewie, powiedzmy, solidną ilustratorkę czy nauczycielkę rysunku, a w Stefanie sympatycznego sobie dziennikarza i czuł, że gdyby na tym poprzestali, mógłby bardziej serio traktować ich rolę i pracę, a tym samym odpowiednią wyznaczyć jej hierarchię; a lubił traktować rzeczy serio, systematyzować je i klasyfikować. To wiązało się i z jego nawykami przyrodnika, i z jego upodobaniami filozofa i pedagoga. W danym wypadku pragnął, zdaje się, uściślić, czy ci dwoje nie są czasem pretensjonalni, czy mają tylko fałszywe apetyty, czy też mają istotnie coś ważnego i godnego uwagi do powiedzenia - Ewa w twórczości malarskiej, Stefan - w pisarskiej. Toteż chętnie kierował rozmowy z nimi na sprawy artystyczne, sądząc nadto nie bez słuszności, że dobre wychowanie nakazuje mówić z gośćmi o tym, co ich obchodzi. I tym razem zeszło więc na te tory, podczas gdy sędziwa Bonisia serwowała mocną wonną herbatę we wdowim, ale starannie utrzymanym mieszkaniu profesora. Oprócz Radgoskich zaproszony był tylko jeszcze potężnej tuszy doktor Czesław Dropiewski (zwany w rodzinie Tomyskich "doktór Dropio"), miły Góreckiemu już przez to samo, że dbał swego czasu o zdrowie pani Katarzyny, lubiany i przez Radgoskich, a wcale niełatwy do zaproszenia, żył bowiem pomimo jowialnego i rubasznego humoru nietowarzysko, a żona jego nigdzie w ogóle nie bywała. Strosząc czarne brwiska, które zdawały się zarastać piękny błękit oczu, doktor Dropiewski odmówił od razu wszelkiego słodkiego ciasta, a nawet po angielsku do podwieczorka podanych cieniutkich kromeczek chleba z wędliną i serami. Zjadł natomiast przydaną do nich zieleninę kładąc do ust równie wąsatych jak oczy były brwiaste - całe krzaki drobnych rzodkiewek razem z łodygami i z liśćmi, tak bowiem były na jego intencję podane. Rzekł przy tym, gdyż zawsze musiał coś w tym stylu powiedzieć: - Cóż, moi drodzy, "witaj, brzusiu, żegnaj... hm... Eleonoro". A dlaczego "Eleonoro"? Bo dama w towarzystwie, więc nie mogłaby znieść rymu do brzusia", który sobie w tej chwili po cichu przepowiada, albo mąż go jej później powie. Co się gorszycie, rzecz jest całkiem niewinna. Moje powitanie brzusia nie znaczy wcale pożegnania z przemilczanym tu, choć przez wszystkich pomyślanym, krótkim do brzusia rymem, znaczy tylko, że już do końca moich dni muszę poprzestać na chudej paszy i zieleninach. Tłuszcz odkłada się w tkankach jako tłuszcz i tu właśnie muszę być nonkonformistą wobec własnych apetytów. Tak, urocza pani Ewo, te rzeczy nie tylko w sztuce są ważne, także i w sztuce mięsa, jaką się stałem z biegiem lat. - Nonkonformizm? - roześmiała się Ewa. - Świat sztuki, pisarze, plastycy, nawet aktorzy, to wszystko żyje dziś całkiem inaczej, niż może pan sobie wyobraża, uroczy doktorze Dropiu. Oni wszyscy się żenią, czasem bardzo dobrze się żenią, płodzą dzieci, starają się mieć zabytkowe meble i fortepiany (koniecznie Bechsteiny), ładnie urządzone mieszkania, dobrą kuchnię i światowy, ale uregulowany tryb życia sprzyjający systematycznej pracy. Nawet najdziwaczniejsi eksperymentatorzy nowych form chodzą na oficjalne przyjęcia, bywają u ministrów i martwią się, jeżeli nie dostaną zaproszenia do jakiejś ambasady... - Tak się przejęli naszą nową niepodległością - uzupełnił Stefan - że w jej aparacie państwowym (tego przecież byliśmy najbardziej pozbawieni) ujrzeli od razu skrzącą Hostię Monsalvatu... - Czy Betlejemski Żłobek? - wtrącił po swojemu doktor Dropiewski. - Co sobie mamy żałować, panie Stefanie. Ja może bym nawet rąbnął: ujrzeli Żłób, jako tako pewny i pełny. No nie? - To nie takie proste, doktorze, i nie jest aż tak źle. - Ewa przeszła od razu na pozycje obronne. - Po tylu latach... po wiekach niewoli, protestowania, tego ciągłego: Nie! krzyczanego czasami wbrew naturze, jak się dziwić, że dziś przeważa raczej chęć potakiwania. - I wracając do pewnej zaczepności dodała: - Jeśli gdzie jeszcze pozostały resztki, no, może nie cyganerii, ale jakiegoś nonkonformizmu, to chyba w nałogu życia kawiarnianego, może w dowcipie, w rysunkach pism satyrycznych, w lekkich, trochę salonowych sympatiach do Rosji Sowieckiej - mamy rosyjskiego przyjaciela, który to nazywa "neotelimenizmem" - no i jeszcze w nieokreślonej potrzebie "bycia przeciw", jeśli nie czemuś, to komuś. - A tak - zaśmiał się Stefan Radgoski. - Sam słyszałem, jak znany krytyk namawiany, by napisał recenzję świeżo wydanej książki, zapytał niecierpliwie: "Dobrze, ale przeciw komu ja mogę o tym napisać?" Muszę zresztą lojalnie przyznać, że my z Ewą nie żyjemy wprawdzie w tak zwanym wielkim świecie, ale także lubimy dom i życie uregulowane, a w jakimś sensie ja także jestem konformistą. - Wobec esencji życia - skorygowała Ewa - ale nie wobec świata oficjalnego. - Świat oficjalny - upierał się Stefan - zawiera także jakąś postać czy jakąś minimalną cząstkę esencji życia... Tu zabrał głos profesor Tadeusz Górecki, streszczając, podsumowując i krytykując to, co usłyszał, w sposób sobie właściwy i jakby nieodwołalny. - Pan Stefan ma chyba rację - mówił cichym głosem, na który pozwalają sobie ludzie pewni swej siły przekonywania - tylko ja bym nie sięgał aż do esencji życia. Ma się rozumieć, istnieje coś takiego, co się wymyka metodom badawczym nauk ścisłych. Jeżeli to jest esencja, czyli ekstrakt życia, główna, choć nieuchwytna jego treść, bo to miała pani na myśli, Ewuniu?... To instytucja państwowa zawiera ją jak wszystko, co żyje. Ale odłóżmy na bok dociekania poniekąd metafizyczne i pozostańmy w granicach faktów bardziej dostępnych, mimo że dla was, moi kochani, mniej, zdaje się, dostrzegalnych jak owa tego owego esencja. Weźmy chociażby waszą specjalność, sztukę czy literaturę. Wy - obracał się wciąż ku Ewie i Stefanowi - myślicie o sprawach sztuki kategoriami XIX wieku, kiedy to nie umyci jegomoście w pelerynach gorszyli burżujów cygańskimi manierami, czy tam ostentacyjnym nieładem trybu życia. Ale przecież były czasy, ja się tam na tym nie znam, ale na przykład w średniowieczu artyści to byli zakonnicy poddani surowej regule życia, a nawet jeśli nie zakonnicy, to najzupełniejsi konformiści w stosunku do panującego wówczas nad całokształtem spraw ludzkich Kościoła... - Niekoniecznie - przerwała Ewa. - A trubadurowie? Epika ludowa? A poeci jarmarczni? To była cyganeria tamtych czasów... - ...a pozostawili dzieła trwałej dotąd wartości - odczekawszy przerwę ciągnął profesor Górecki. - Trubadurowie - nawiązał jednak do słów Ewy - byli, jak poucza "Encyklopedia"... Orgelbranda, dworskimi śpiewakami. A i potem, w epoce Odrodzenia i aż do XIX wieku, poeci, wszyscy, o ile wiem, artyści byli protegowanymi wielkich panów, papieży czy innych wysoko postawionych eklezjastów. I żyli nie po cygańsku, ale jako dworzanie. Chcieliście tego państwa, a teraz widzisz, moja pani Ewuniu, czy raczej nie chcesz widzieć, na czym polega jego na wskroś nowoczesna ewolucja. Nie ma Dworu, ale raczcie zauważyć, że utworzono resort Kultury i Sztuki, te rzeczy zaczynają się liczyć dla rządu, zyskują w nim nowego mecenasa rozporządzającego stypendium, kupującego obrazy i tak dalej, i tak dalej. Aparat państwowy chętnie zatrudnia intelektualistów różnego rodzaju, wiążąc tak zwaną inteligencję z interesami szerzej niż dotąd pojmowanej racji stanu. Pojawia się oto radio, które także jest przedsięwzięciem państwowym, a daje nowe możliwości tej tam oto ekspresji muzykom, poetom, pisarzom, daje także możliwość przynajmniej mówienia o rzeźbie czy malarstwie, choć jeszcze nie zna sposobów na pokazywanie obrazów. I można by wyliczyć różne inne rzeczy, które sprawiają, że życie obgadywanych tu artystów tak, a nie inaczej właśnie się, panie dobrodziejski, układa. I jeszcze chciałbym zwrócić uwagę... Zabrzmiał dzwonek, gospodarz pospieszył do przedpokoju i wprowadził do saloniku wysokiego pana o sangwinicznej twarzy i piwnych lśniących oczach. Gość nie był snadź przewidziany, bo pan Tadeusz wytrzeszczał ku obecnym trochę zdziwione, trochę przepraszające spojrzenie, lecz natychmiast z uprzejmą elegancją przedstawił przybyłego, którego nazywał "Adzio", jako docenta Bodzentowicza, paleontologa (co dobrze zapamiętał Stefan), gościowi zaś - z żartobliwie pochlebnymi komentarzami - Radgoskich i doktora. - Bardzo miło mi poznać... Zaryzykowałem wpaść po drodze, mam z tobą, Tadeusz, małą sprawę uniwersytecką do omówienia, ale widzę, że przyszedłem nie w porę, więc może przeproszę i innym razem... - Zostań i napij się herbaty. Omówimy to później - rzekł grzecznie Tadeusz Górecki, który nie znosił, gdy go ktoś naszedł bez telefonicznego uprzedzenia. Naderwana rozmowa zaczęła się potykać o to i owo, aż nie wiadomo jakimi drogami dobrnęła do zaszłych tego roku wypadków krakowskich, kiedy to kawaleria szarżowała na manifestujących czy strajkujących robotników. - W najlepszym razie, co za kompromitujący bałwan ten oficer, co wydał rozkaz szarżowania na robotników - powiedziała nie bez wzburzenia Ewa. Sangwiniczny gość spurpurowiał, a potem zbladł i prawie krzyknął załamującym się głosem: - Na robotników, co nas chcą oddać w ręce Rosji Sowieckiej? Władza to władza, nie może pozwalać na bunt podżegany przez obce agentury. - Ależ nie, co pan mówi? - łagodnie, ale stanowczo uspokajał go Stefan. - Zapewniam pana... Pan pamięta patriotyczną postawę robotników sprzed kilku lat? Robotnicy chcą tylko pracy i wyższej płacy... - Ja nikogo nie zwalniam od konieczności wyrzeczeń w takim czasie, kiedy trzeba to państwo montować po prostu z niczego, w katastrofalnie ciężkich warunkach. I robotnicy muszą to także zrozumieć - irytował się docent o lśniących piwnych oczach. - Na wszystko przyjdzie pora... - Ziemianie i przemysłowcy nie myśleli o wyrzeczeniach, kiedy na samym początku zaszantażowali Polskę, że nie dadzą do skarbu państwa ani grosza, o ile rząd będzie socjalistyczny - wypaliła Ewa. - I jeśli kto działał na rzecz obcej propagandy, to ten oficer, co kazał szarżować na robotników czy tam strzelać do nich. Ja bym oddała go pod sąd. - Nie, na Boga żywego! Pani ma, zdaje się, braci oficerów, jak słyszałem od Tadeusza. A i mąż pani odbywał kampanię wojenną w tych tam Legionach. I takie rzeczy mówi siostra i żona polskich wojskowych! Ja nie mogę tego słuchać, wybacz, Tadeusz, rzeczywiście przyszedłem nie w porę. Może kiedy indziej... Bez dalszych wyjaśnień rozdrażniony gość wstał, ukłonił się wszystkim i wyszedł. Ewa ujrzała i usłyszała w sobie scenę z dzieciństwa, kiedy w czasie zimowych ferii wrombczyńskich fornale składali Tomyskim życzenia noworoczne, strzelając o nocnym ranku z batów pod oknem dworku, co brzmiało jak salwy z pistoletów i przejmowało ją zawsze niejasnej natury emocją i zawstydzeniem. Jednocześnie ujrzała, jak profesor Górecki rozłożył bezradnie ręce i wyszedł za urażonym kolegą, usłyszała, jak przez chwilę coś do niego mówił tonem cichej perswazji, nim zamknął za nim drzwi. Teraz odezwał się doktor Dropiewski, milczący osowiale już od dłuższego czasu (nie lubił schodzić w rozmowie na drugi plan, czuł się natychmiast żałośnie osamotniony). - Jak byłem studentem - powiedział - rzuciłem raz kaloszem w profesora, nosiło się wtedy kalosze. Ale to był Moskal i w dodatku osiłek. Wylali mnie i musiałem kończyć studia w Pradze czeskiej. Od pobratymców nauczyłem się zimnej krwi. To do ciebie, piję, pani Ewko, nie warto było się tak ciskać. Ten docent byłby zacofany już sto lat temu. - Wcale nie myślałam, że ktoś może jeszcze tak reagować - bąknęła Ewa zmieszana, ale i zła. - Rzeczywiście, dosyć paleontologiczny - stwierdził Stefan. - Przyszedł niespodziewanie - tłumaczył się Górecki - i nie zdążyłem was uprzedzić, że on wszędzie wietrzy bolszewizm. Ale to świetny wykładowca i jak na świat naukowców - dobry, lojalny kolega. Trochę popędliwy, jak wpadnie na politykę, z której nic nie rozumie. - W Polsce są dwa narody - rzekła z goryczą Ewa - mające wspólny język ust, ale nie ducha... - Bardzo panią przepraszam, Ewuniu - i profesor pocałował ją w rękę - bo to mały skandal, że w moim domu zrobiono afront damie, i tak miłej mi damie. Ale pani mu też dopiekła, bo on jest właśnie z rodziny ziemiańskiej po ojcu, a z przemysłowej po matce. I widzi pani, ludzie starej daty nie są przyzwyczajeni, żeby panie... - Nasz doktór Dropio właśnie powiada - przerwała znowu Ewa - że ten pan byłby już sto lat temu człowiekiem starej daty... - A co do tych dwu narodów i tego wspólnego języka, i tego szarżowania na robotników - profesor nie rezygnował ze sporu, przenosząc go tylko na cokolwiek subtelniejszą płaszczyznę - to byśmy się jeszcze umówili. Nikt z nas nie zna dokładnie sprawy i nie wiemy właściwie, kto tam w Krakowie pierwszy atakował czy strzelał. Ja jestem starym liberałem, od zawsze bezpartyjnym i uważam daleko idące reformy społeczne za konieczne. Ale istnieje, proszę ja kochanej pani, takie zjawisko jak demagogia i prowokacja. Otóż elementy uprawiające ten mało zacny proceder nadmiernie się u nas rozhulały i podżegają wszelkie aktualne bolączki do stanu wrzenia, który by i świętego mógł wyprowadzić z cierpliwości. A gdy tym słowom towarzyszyło milczenie, dodał jeszcze: - Bo my wszyscy, tak niby postępowi, nie zdajemy sobie wcale sprawy, co rzeczywiście nowego zachodzi w dzisiejszym świecie. A zachodzi to, jakeśmy tu już mówili, że rola państwa rośnie i, czy nam się to podoba, czy nie, państwo będzie ingerowało w mnóstwo spraw, do których się dotąd nie wtrącało. - Właśnie - rzekła bezbarwnie Ewa. - Tylko w czyim interesie? Bo jeśli w interesie takich Adziów, to dziękuję. - Tego nie powiedziałem. I tutaj przyznam pani rację, moja kochana. Wbrew temu, co myślicie, nie jestem wcale zachwycony dotychczasowym funkcjonowaniem naszych władz, chociaż oceniam, doceniam, przeceniam i tym podobnie. Ale nie potrafią one okiełznać warcholstwa i ono to właśnie panoszy się we wszystkich niezliczonych partiach i takich tam tego owego różnych ugrupowaniach czy nawet instytucjach... - Ale, panie Tadeuszu - zauważył Stefan - ja w wypadkach krakowskich nie widzę żadnych nowych cech ingerencji państwa. Zadziałano tam zgodnie ze starą i wypróbowaną tradycją. - Pan mówił o średniowieczu - majaczyła Ewa. - Bierdiajew nazywa nasze czasy nowym średniowieczem... Ale czy to ewolucja, czy regresja? Choćby to rośnięcie znaczenia państwa? - I jedno, i drugie. Może być regresja bez ewolucji, ale rozwoju bez regresji być nie może. Ewolucja mózgu w cudowny prawie instrument poznawczy odbyła się za cenę regresji kłów i pazurów. I co tam będę gadał, przykładów jest bez liku na te nieuniknione regresje towarzyszące wszelkim ewolucjom... Od wyrostka robaczokowego zacząwszy... - To mi przypomina - dźwigał się z krzesła doktor - że mam jeszcze dwie wizyty u pacjentów. Jeden z nich nie może się wysiusiać i to jest w tej chwili dla niego problem ważniejszy jak faszyzm Mussoliniego, prawoskrętny rząd w Polsce czy dyktatura proletariatu w Rosji. Poderwali się do wyjścia i Radgoscy. Tadeusz Górecki nie przyjmował jakoś do wiadomości tych pożegnalnych sygnałów. Na odwrót, wyjął z jakiejś skrytki czcigodnie wyglądającą butelkę i znienacka zaproponował: - Mam tutaj coś dobrego, włoski biały wermut, może byśmy nim tak wszyscy, jak jesteśmy, brudersztaft sobie wypili? - Ja i bez wypicia mówię każdemu "ty". Ewa przypomina, że wam nie mówię? o, to będę mówił. Schowaj, profesor, ten wermut na inną okazję. Sam przypomnę - zapewnił doktor Dropiewski. Ewa i Stefan też się czymś wyprosili na kiedy indziej; to popołudnie było jakieś drażniące, nie nadawało się do zagrania sceny humoru i czułości. Wyszli z doktorem i chwilę szukali dla niego konnej dorożki. Doktor Dropiewski unikał taksówek. - Do tego trzeba wpełzać - mawiał - na co mi kałdun nie pozwala. Wszystko to są des bzdures - dodał jeszcze. Ale rozpromieniał się stopniowo coraz bardziej, w miarę jak Ewa i Stefan przekonywali go żarliwie, że jest najczarowniejszym ze wszystkich grubasów kuli ziemskiej i jak dużo stracili na tym, że był dziś jakiś zmęczony czy źle usposobiony, a w każdym razie mało rozmowny. "Koszmaryzm historyczny", jak to nazywała Ewa, osaczał Radgoskich także we własnym domu, zwłaszcza kiedy Józef Tomyski powrócił z zagranicy, gdzie prócz korespondencji prasowych próbował przez krótki czas także kariery dyplomatycznej. Zdarzało się, że w rozmowach, rzadko kiedy spokojnych i sielankowych, uczestniczył ów rosyjski przyjaciel (wspomniany przez Ewę w czasie zgrzytliwego podwieczorku u profesora), Sergiusz Demidow, rosły, barczysty starszy pan po pięćdziesiątce, o bladoblond na bok sczesanych włosach, dużej wygolonej twarzy, jasnych surowych oczach pod wspaniale sklepionym czołem, ale o dziecinnie małych pulchnych ustach, stąpający trochę sztywno i ciężko, co mu nadawało niejakie podobieństwo do słonia. Był w Rosji cenionym publicystą i krytykiem teatralnym, w Warszawie redagował skromnych rozmiarów czasopismo emigracyjne, w którym poruszał zarówno sprawy polskie, jak sowieckie, te ostatnie z wyjątkowym jak na przeciwnika umiarem, być może z uwagi ma sytuację Polski, bo w mowie bywał bardziej drastyczny. Mówił już wcale dobrze po polsku, wtrącając jednak często zwroty rosyjskie lub francuskie. Gadało się z nim szczerze o wszystkim nie wyłączając spraw drażliwych, do których rozważania, jak każdy nieodrodny Rosjanin, był, owszem, skłonny. Często w tych rozmowach pojawiało się teraz nazwisko Piłsudskiego, który już od dobrych paru lat odszedł od wszelkiej władzy, siedział jak borsuk w swym domku w Sulejówku utrzymując łączność ze światem tylko przez najzaufańszych przyjaciół dawnego świata Pierwszej Brygady. Tomyski twierdził, że Polska nie ponosi z tego powodu specjalnej szkody. - Piłsudski - mówił - jest człowiekiem o typie psychicznym powstańca sześćdziesiątego trzeciego roku. Był zdolny porwać Polskę, czy choć jej część, do walki o niepodległość i tę sprawę rozegrał chlubnie. Ale nie jest mężem stanu w nowoczesnym znaczeniu tego słowa, nie obejmuje całości zagadnień państwowych, co prawda wyjątkowo trudnych. - Może - zgadzał się połowicznie Stefan - ale to jedyny mąż stanu z autorytetem moralnym. I wiele złych rzeczy nie działoby się przy samej tylko jego obecności w rządzie. Józef Tomyski wracał uparcie do swego: - Sprawę walki o niepodległość rozegrał na ogół chlubnie, ale i nadaremnie. Wskutek braku jakiegoś Cavoura czy Gambetty nikt na świcie nie zauważył tej krwi, co się pod jego komendą tak obficie polała. Nikt nie wygrał tego manewru, nikt nie zrobią nawet próby jakiegoś przetargu, którego przedmiotem bywa zazwyczaj krew przelana. Kto sam tego nie widział, jak ja widziałem w czasie Kongresu Wersalskiego, temu trudno sobie wyobrazić do jakiego stopnia Polska nic dziś nie znaczy na świecie, choć przedstawiciele dwu wielkich krajów - idealistyczny Wilson i materialista Lenin ogłosili jej prawo do niepodległego bytu. - To by można odwrócić - nadmienił Stefan. - Nic nie było daremne i jak wiele Polska znaczy na świecie, skoro dwa największe państwa, mimo wszystko, ogłosiły urbi et orbi jej prawo do niepodległości. - Zachód - ciągnął Tomyski - żyje w panice przed bolszewizmem, przynajmniej sfery rządzące, ale to się udziela i społeczeństwom. A choć przepowiadają mu rychły koniec, to jednocześnie widzą, że z takich okrutnych zapasów nie cofających się przed niczym, dopowiadających ostatnie słowo, nawet jeżeli jest nim zbrodnia, powstają imperia. Rosja carska była mocarstwem tylko z pozoru, teraz może się nim stać naprawdę. Czy tobie nigdy nie przychodziło do głowy, Stefek, że "Król Duch" Słowackiego, ciemny, kiedy go czytać pod kątem dziejów Polski, tłumaczy się dosyć przejrzyście w świetle czy mrokach dramatycznej historii Rosji? - Stef nic nie czyta, on pisze - roześmiała się Ewa. - Da - przytaknął Sergiusz Demidow - Polska błagorodnaja wieszcz, no ona w niekatorom rodie trawożerna. A my - des fauves, les m~emes que vos voisins de l'ouest. - Trawożerna - powtórzył Tomyski. - I nie tylko to. Pasjonujemy się do szalonych, nieprzytomnych, byle tylko bezinteresownych uczynków, a z lekka, co ja mówię, bezgranicznie pogardzamy pracą myśli. Żadna bohaterska przygoda myśli nie jest dla nas warta zachodu ani ryzyka. Przecież u nas określić kogoś jako racjonalistę, to jest prawie obelga, i to wśród intelektualistów. Gdybyśmy mieli przynajmniej tak zwany zdrowy rozum czy rozsądek, a choćby jakąś metafizyczną koncepcję życia czy głębszą religijność... - Ty, Józek - wtrąciła Ewa - już jak byliśmy dziećmi, lubiłeś odwracać rzeczy podszewką do góry, pamiętam, jak mnie to czegoś smuciło. U nas rzeczywiście najbardziej rozpowszechnioną filozofią jest magiczne myślenie, ale... - Nawet nasze próby laicyzacji myśli - wpadł jej w słowa Tomyski - są przesiąknięte rozmaitymi tabu i magicznym myśleniem, a z ateizmu robi się dogmat tak samo nietykalny, jak dogmaty wyznaniowe. Ale nie o to idzie. Zachód mógłby brać Polskę poważnie tylko jako partnera przeciw bolszewizmowi. A nawet dwudziesty rok nie przekonał nikogo, że ledwo wskrzeszone z takiej długiej niewoli państwo może być skutecznie takim partnerem. Pomimo wręcz monstrualnej ignorancji w naszych sprawach orientują się tam coś niecoś, że pokój ryski wygraliśmy, bo Rosja miała wojnę domową, wojnę interwencyjną i nie opanowany jeszcze chaos rewolucyjny do pokonania. I Zachód będzie raczej stawiał na Niemcy, choć to brzmi jak paradoks. Stąd Linia Curzona, odmawiająca nam Kresów Wschodnich; oczywiście, nie chcieli ich oddać Rosji bolszewickiej, spodziewali się raczej, że zasiliwszy w ten sposób Litwę, Białoruś czy Ukrainę zachęcą te narody do walki rozsadzającej Rosję od wewnątrz. Ale musimy pamiętać, że Linia Curzona to tym razem był pomysł nie Rosji, lecz Zachodu. Tak samo jak przyznanie nam Lwowa próbnie na dwadzieścia pięć lat. O tym to już wszyscy zapomnieli. Stąd także skąpstwo w przyznaniu nam Ziem Zachodnich, komedia z plebiscytem na Śląsku i tym podobnie. O naszych błędach przy tym wszystkim popełnionych już nie wspomnę, a każdy nasz błąd liczy się więcej, jak sto zbrodni popełnionych przez inne potężniejsze narody. Ale idzie mi o co innego. Niemcy straciły kolonie i zabory, a jednak już dzisiaj przebąkuje się, że Niemcy przegrały wojnę, ale wygrają pokój. Zobaczycie, jak prędko zostaną beniaminkiem Zachodu na nieszczęście dla wszystkich. - Kraczesz, niemożliwie wprost kraczesz - zniecierpliwiła się Ewa. - Staram się tylko nie mieć złudzeń - oświadczył nie bez melancholii Tomyski. A Sergiusz Demidow podsumował jego pesymistyczne informacje okrutnym stwierdzeniem. - Tak, nie trzeba mieć złudzeń - powiedział. - Kak skoro nadarzy się okazja cofnięcia wschodnich granic Polski do etnograficznej Linii Curzona, to w tej sprawie zgodne będą ze sobą wszystkie możliwe do pomyślenia Rosje, oprócz wyjątkowych jednostek. Co do sfederowania narodów, dawniej poddanych carskiej Rosji, w rzeczywistości niepodległe republiki bez przewodnictwa Rosji - nie dopuści do tego żadna możliwa do pomyślenia Rosja. Na oddanie wam zachodnich granic historycznych mogą się zgodzić tylko Niemcy skomunizowane, a choćby w jakiś sposób socjalistyczne, a i to nie jest pewne. Ale przewidywał coś takiego już Sienkiewicz - przynajmniej w znaczeniu przyjaźni Polski z jej drapieżnymi sąsiadami za cenę przyjęcia socjalizmu; da, da, pisał o tym w powieści "Wiry", której polska inteligencja nie czyta, uważając ją za nieudaną pozycję mistrza. A ja czytam całą polską literaturę, tak kak ja w wostorgie od waszej niesczastnoj a wsio taki czudiesnoj Polski. - "Wostorg" - etymologicznie utworzyło się to z podobnych skojarzeń jak polski "zachwyt". Może ostrzejsze. Nas coś chwyta, nimi targa - Tomyski wracał do swych dawnych wrombczyńskich zdziwień nad słowami. A po chwili dodał, jakby powtarzając maniacki refren smutnej piosenki: - Polska, jak powiadam, na Zachodzie się nie liczy. Jako pewne zabezpieczenie strategiczne od Niemców mogłaby się tylko liczyć dla Rosji Sowieckiej. Ale Rosja nigdy nam nie wybaczy roku tysiąc dziewięćset dwudziestego, jak my jej nie zapomnimy stu czterdziestu lat niewoli. Tak że to są sprawy na długo jeszcze nierozwiązalne. - Ty powiadasz, Józek, że na Zachodzie wróżą rychły koniec bolszwizmowi - odezwał się Stefan, jak wszyscy nie na temat właśnie przebrzmiałej kwestii. - To nonsens oczywisty, ale jeszcze gorzej - błąd w rachunku. Jeżeli Polska nie przepadła w tak długiej potrójnej niewoli i dźwiga się, i jakoś lepiej czy gorzej organizuje swoje życie państwowe, to śmieszne jest bawić się w przepowiednie zguby dla innych, stokroć potężniejszych, mimo że chwilowo rozstrojonych. A potem, słuchaj, występujesz tu jako rzecznik rozumu, racjonalizmu czy tam w ogóle dorzecznego myślenia. Dobrze, ale sam używasz niekiedy zwrotu "magia słowa", a parę razy przyznawałeś, że "jest coś" w tym, co Piłsudski nazywa "imponderabiliami". Stefan miewał niejakie zastrzeżenia w okresie końca wojny (dla Polski był on długi, ciągnął się aż po 1921 rok), gdy zawiłość problemów i mnogość orientacji sprzyjały zmienności postaw albo konfuzji pojęć. Ale teraz łączył znowu wielkie nadzieje z Piłsudskim. Rzekł tedy: - Przyznam się, że ja wciąż albo na nowo, wierzę w geniusz Piłsudskiego. Starszy pan nie jest może taki wszechstronny jak Cavour czy Gambetta, ale ma, żeby się tak wyrazić, nos nie znoszący nadmiaru złych woni życia. Jak nim pociągnie i poczuje, że już zanadto czuć, wylezie ze swej nory i znajdzie ludzi, co mu pomogą wyprowadzić Polskę ze wszystkich impasów. Tak samo, jak już dwa razy odszedł, kiedy poczuł, że zaczyna podśmiardywać. - Chwalebny optymizm - uśmiechnął się sceptycznie Tomyski. - Ale to przy obecności Piłsudskiego w rządzie zamordowano prezydenta Rzeczypospolitej, Gabriela Narutowicza - replikował na poprzednie twierdzenie Radgoskiego. - Był wtedy czas ruszyć wzburzone masy. Z tego zresztą nie robię mu zarzutu, bo to nieuchronnie pachniało wojną domową. A na tyle mądry to on jest, żeby wiedzieć, że niestety, na wojnę domową nie możemy sobie pozwolić bez natychmiastowej obcej interwencji. Nasza sytuacja nie jest rozpaczliwą, pod tym jednak warunkiem, że będziemy sobie trzeźwo zdawali z wszystkiego sprawę. - Ten przeraźliwy paradoks! - nawiązała Ewa do złowrogiego wspomnienia. - Znakomity uczony europejskiej sławy nie mający pojęcia o polityce, toż przyjął tę prezydenturę jak brzemię, coś niby w pieśni Pierwszej Brygady: "na stos, na stos rzuciliśmy swój życia los"... I zamordowany skrytobójczo na wystawie obrazów przez obłąkanego malarza, też nie mającego pojęcia o polityce. Pomijam zbrodnię, ale tylko w Polsce mogło się coś podobnie absurdalnego wydarzyć. - A ja wam mówię, że Piłsudski tylko czeka odpowiedniej chwili. I wybierze taką, w której będzie można dokonać uzdrawiającego manewru nawet bez wojny domowej - dokończył swego Stefan. Chwila taka nadeszła w maju 1926 roku, w okresie, kiedy Joanna Tomyska z matką przybyła na kilka tygodni do Warszawy. Joasia dostała urlop dla uzupełnienia swego pedagogicznego wykształcenia egzaminem uniwersytckim z kilku przedmiotów polonistyki. Zrazu był projekt zamieszkania u Radgoskich, ale w końcu po długich namysłach panie Tomyskie przyjęły gościnę u profesora Tadeusza Góreckiego. W jego salonie prócz rozległej otomany był wygodny tapczan okryty huculskim "łyżnikiem", w długie godziny nieobecności profesora Joasia mogła w jego gabinecie przygotowywać się do egzaminów. A że Górecki w przeciwieństwie do Radgoskich dużo czasu spędzał poza domem na wykładach, seminariach i posiedzeniach różnego rodzaju rad naukowych, musiały przyznać, że przyjęcie tego zaproszenia okazało się, zwłaszcza dla Joasi, bardzo pomyślne. Stara Bonisia, dosyć osamotniona w pustawym domu, z przyjemnością obsługiwała "spadłych z nieba", jak się wyrażała, gości, darząc Katarzynę opowiadaniami o "panu profesorze", co to za nadzwyczajny człowiek, pani profesorowa nieboszczka też była dobra, ale dziwna i w końcu odebrała sobie życie, powiesiła się; o czym Katarzyna nie bez przerażenia teraz dopiero się dowiedziała. Rozdział 14 "Ta wiosna tak dobrze na mnie działa, jak chyba nigdy żadna, Jezus Maria, dlaczego ja dręczyłam biedną Katulę moimi ponurymi humorami, jakieś takie skąpstwo serca, tyle w nim uczuć, a zamyka się i milczy, jakby w nim nic nie było, wstrętne usposobienie, ale to się zmieni, to się już we mnie zmienia - myślała Joanna po części tylko zdając sobie sprawę, że to myślenie ma niedorzeczny związek z chorym Jackiem Teligą, którego szła odwiedzić. - To nie do wiary, ile razy mi się zdawało, że się cofnęłam w dzieciństwo, zrezygnowałam z samodzielnego bytu, z własnego losu, co za idiotyzm, czemu bym z mamą nie miała czuć się i sobą, i u siebie, jaki to śmieszny traf, że od razu pierwszego dnia spotkałam tego Jacka z Ostrowi, w której to wtedy był klasie, chyba w trzeciej, a teraz już zdał maturę i zaraz poszedł na taką ciężką operację, gruźlica nerki to nie żarty, ale już nie ma tej podłej nerki, "z jedną nerką można żyć i osiemdziesiąt lat" - mówił ten chirurg... Żebym tylko siebie lepiej mogła znosić, tobym już mamie potrafiła okazać, jak mi z nią dobrze, ona jest miła, milsza ode mnie..." W hałas miasta miarowo nasilający się i cichnący wdało się raptem głuche dudnienie i suche stukanie tak odrębne, że od razu wydzieliło się z ulicznej wrzawy, jak kiedy wśród dźwięków orkiestry zabrzmią instrumenty perkusyjne. "Strzelają? - zdziwiła się Joanna pytająco, ale bez większego zainteresowania. - Jakiś poligon gdzieś blisko? Za trzy dni egzamin, a potem Toruń... Czy w Toruniu otworzą uniwersytet? Chyba nie... chociaż mówi się o tym". Z Alej Ujazdowskich skręciła w Piękną, tuż za parkiem Ujazdowskim zaczynał się teren Szpitala Wojskowej Akademii Medycznej. Przysposobione do celów leczniczych szare budynki dawnych koszar stały wśród starych drzew, między którymi z prawej strony połyskiwało jasnożółte niebo zachodu. Było coś łagodnie ożywczego i podniecającego w tym widoku. "Barwa i blask jak wino Haut Sauternes, piłam je kiedyś z Henrykiem - przypomniało się Joannie. - Jak to już dawno... sto lat temu". Po korytarzu chodził tam i na powrót major Teliga paląc nerwowo papierosa. Średniego wzrostu, zupełnie łysy, ale z twarzą jeszcze młodą i gładką, choć ściągniętą jakby od bólu zębów, niczym nie przypominał urody Jacka, odziedziczonej snadź po zmarłej przed paru laty matce. - Dzień dobry, panie majorze, jak tam z Jackiem? Kiedy zacznie wstawać? Major Teliga wysilił się na uśmiech, rysy twarzy sympatycznie zelżały. - Znów ma gorączkę... Taki jestem wdzięczny, że pani do niego przychodzi. To go tak wzmacnia psychicznie. Też ważna rzecz. - Cóż ta rekonwalescencja tak się przewleka? Już było prawie dobrze... - Rekonwalescencja... - twarz majowa Teligi przybrała poprzedni ścierpnięty wyraz. - Blizna pooperacyjna nie chce się goić. I coś znaleźli w plwocinie. - O Boże! - Słyszała pani strzały? - Teliga zmienił nagle temat. - Słyszałam, pewno jakieś ćwiczenia? - Byłem teraz na Powązkach i od tamtej strony także słyszałem kanonadę. Na mieście mówią, że Piłsudski wszedł, można powiedzieć, wkroczył zbrojnie do Warszawy przez most Poniatowskiego. Że tam na moście było spotkanie z przedstawicielami rządu, jakieś pertraktacje. Widać nic z tego nie wyszło, skoro strzelają. - Biją się? Ale kto z kim? - Na razie wojsko z wojskiem, podobno część garnizonu opowiedziała się za Piłsudskim. Nie chciałem palić tam u Jacka - Teliga zgniótł ogarek o dno pudełka z zapałkami. - Chodźmy. Nie tam, teraz tu go przenieśli. Od paru dni Jacek leżał w separatce, gdyż z powodu wysokiej gorączki na życzenie ojca miał w nocy pielęgniarkę, która sypiała na obciągniętej za dnia białym pokrowcem kanapce. Joanna zauważyła, że nieskazitelny owal smagłej twarzy chorego jakby zeszczuplał. Ale kasztanowate, w czerń wpadające włosy były pełne blasku, jeszcze bardziej błyszczały ciemne oczy, a nieznacznie zaróżowione policzki, rumiane usta i wyraz rozpromienionego uszczęśliwienia, jakim chłopiec powitał wejście Joanny, zdawały się zaprzeczać ledwo przebrzmiałym słowom ojca. - No, Jacek, co za kawały? Znowu temperatura? - Joanna przejechała palcami po jego wijących się kędziorach. "Oczy błyszczą mu od gorączki - myślała spłoszona żarem bijącym z jasnego suchego czoła - ale włosy, że się tak świecą, to chyba dobry znak". - E, tam, trochę gorączki, tatuś mocno przesadził z tą nocną pielęgniarką, nie jest wcale źle - zapewnił Jacek i zwrócił się do ojca. - A jakie bratki, tatuś, kazałeś posadzić u mamusi? - Ciemnoniebieskie, takie, jak lubisz. I słyszałem... - Co słyszałeś? Tata? - Słyszałem... że będę miał jutro sesję po południu, jakbym nie przyszedł, to nie martw się syneczku. Ale może się jakoś wyrwę i jednak przyjdę, tak, na pewno. A teraz muszę już iść, kochanie. Jacek słuchał z roztargnieniem, a jego palące spojrzenie wpatrywało się w ojca niecierpliwie czy błagalnie, jakby go wypraszając z pokoju. - Ale pani nie musi? - zwrócił się do Joanny. - Nie była pani wczoraj ani przedwczoraj... Pa, tatuś, przyjdź koniecznie, co tam sesja! Kiedy zostali sami, Jacek podciągnął się do pozycji niemal siedzącej, a Joanna prawie bezwiednie ustawiła mu wyżej poduszkę. "Tak, i oczy mu głębiej wpadły" - zlękła się mówiąc jednocześnie: - Wiesz, dużo pracy w bibliotece, ja też mam egzamin, i to wkrótce. - To śmieszne, żeby panią jeszcze z czegoś egzaminowali. Ale mnie jest przyjemnie, że my tak jakoś razem, ja maturę, pani na ten dyplom uniwersytecki, pani się wyniosła z Ostrowi, ja dużo później, ale też, i oboje zachorowaliśmy na nerki; to głupio, nie? ale mnie cieszy, że choć coś mam z panią wspólnego. No, ja gorzej wpadłem, doktor mi chciał już miesiąc temu tę nerkę wyjmować, ale postawiłem się kantem. Zawalić maturę? Nigdy w życiu, sam sobie nie śmiałbym spojrzeć w oczy. Szkoła też tak mi fajnie poszła na rękę, zdawałem sam, przed terminem... Prawda, już to pani opowiadałem, to ta gorączka... - chłopiec zatchnął się i opadł na poduszki. - Za dużo mówisz, Jacek, przy gorączce to męczy... - Nie. Ja się męczę, jak nie rozmawiam z panią, jak czekam... - Ja rozumiem, w szpitalu przykrzy się samemu - Joanna starała się sprowadzić do właściwych rozmiarów i te zwierzenia, i własne pomieszanie. - Czekaj więc, ja ci teraz opowiem... - Tak - przerwał. - Niech pani powie, czy pani naprawdę dobrze sobie mnie przypomina? - Jakże, mój drogi, pamiętam każdego z was. Przychodziłeś zresztą do mnie do domu pożyczać książki. - Ale ja - zniecierpliwił się - przychodziłem nie tylko dla książek. Ja przychodziłem dla pani. Żeby patrzeć, jak pani się porusza, uśmiecha, słuchać, jak pani mówi... Miałem wtedy trzynaście lat, pani nawet nie przyszło do głowy, że taki mały może być... może mieć... Ale teraz mam osiemnaście lat. - Pamiętam cię doskonale - zagadywała Joanna. - Pamiętam, że mieszkałeś u cioci, że rodzice oddali cię do szkoły w Ostrowi, bo byłeś trochę wątły, a tam takie aromatyczne powietrze... sosnowe lasy. - Co mi stąd, jeśli pani o każdym z nas tyle rzeczy pamięta. - No, może nie o każdym aż tyle. - Chociaż to prawda, że wszyscy byliśmy w pani trochę zakochani. Przyszła pani do nas taka śliczna, zgrabna jak lalka... - Teraz to nie tylko za dużo mówisz, ale już pleciesz - te zbiorowe oświadczyny przywróciły Joannie równowagę, mogła się zaśmiać beztrosko. - Wychowawczyni klasy to nie brzmi zachęcająco - ciągnął Jacek - a tu takie zjawisko. Nasza klasa to były straszne łobuzy i myślę, że jeśli w końcu nieźle się jakoś uczyli, to tylko dla pani. Widzi pani, jestem sprawiedliwy. Ale i egoista, chciałbym, żeby pani nie pamiętała, co inni dla pani zrobili, a tylko pamiętała mnie. Czy pani wie, że panią nazywaliśmy "Igiełka"? - Masz tobie? Że cienka czy że ostra? - Jedno i drugie. Ostra to pani bywała, ale nam tego było potrzeba, my lubiliśmy pani ostrość... A raz, kiedy przyszedłem odnieść książki, zastałem... was obydwoje... pani się nie gniewa, że to mówię?... Zgłupiałem, ile godzin przewałęsałem się wtedy z płaczem po lesie, nie wiem, czy byłem zazdrosny, ja i pana Pawętę bardzo lubiłem, sprzyjałem wam, ale cierpiałem. I może mnie jednego nie zmartwiła wiadomość, że pani nie wyjdzie za niego za mąż. Nie spodziewałem się, że przyjdzie nowa katastrofa i że ta okropna kuzynka zabierze panią z Ostrowi na zawsze. Jak jej nienawidziłem! Pani się gniewa... Joanna zmarszczyła brwi: "Więc i ty się wałęsałeś, nieszczęśliwy, po lesie". - Nie, nie gniewam się - powiedziała. - Nie gniewam się - powtórzyła. - To takie szczęście, że znów panią spotkałem, i teraz pani przychodzi nie do całej klasy, tylko do mnie jednego, czy pani może mnie polubić, jak wyzdrowieję, czy się pozwoli widywać? Tak chciałbym żyć, wyzdrowieć, żeby na panią patrzeć, być z panią wszędzie, zawsze... Tak panią kocham... - I ja cię kocham, Jacek - rzekła zwyczajnie jak do chorego dziecka i siląc się na spokój. - Tylko widzisz, matką twoją nie mogłabym być, ale mam już trzydzieści lat, więc i przyjaźń z osobą w moim wieku... - Co mnie obchodzi, ile pani ma tych swoich przeklętych lat, jest pani taka sama jak w Ostrowi, a ja dorosłem i też się nie zmieni... Weszła siostra ze szklanką napełnioną termometrami, a zarazem delikatnie przypominając, że godzina przyjęć już minęła. Nazajutrz seledynowe niebo przedświtu wyglądało niwiennie, a wzmożony huk armat i terkot broni maszynowej brzmiał jak niestosowne i barbarzyńskie urąganie majowej piękności poranka. Radgoscy zbudzili się nade dniem i nasłuchiwali z mieszanymi uczuciami niepokoju, entuzjazmu i troski. Wczoraj późno się położyli trawiąc czas do północy na rozmowach z coraz to przygnębiającymi albo telefonującymi przyjaciółmi. Znali fakty, ale nie znali powiązań, zresztą i fakty każdy inaczej opowiadał. Wstali wcześnie i przy śniadaniu spytali Lodzię, która już wychodziła po zakupy, co tam na mieście. - Koło nas tu spokojnie - odpowiedziała - ale słyszałam nowinę nie bardzo dobrą, że się wojsko pobiło. - No, to się jeszcze okaże, czy to jest zła nowina - uśmiechnął się Stefan, a Lodzia spojrzała na niego z powątpiewaniem. - Ja tego nie rozumiem - rzekła. - Pan wie lepiej. Niektórzy gospodarze - dodała - jak usłyszeli, że tak strzelają, to i towaru nie wyprzedali, tylko zawracali co duch do domu. Stefan usiłował połączyć się telefonicznie z Komendą Miasta (która podobno już wczoraj wieczorem była we władzy Piłsudskiego), gdzie miał paru znajomych oficerów, potem próbował dzwonić do mieszkania profesora Góreckiego i do Józefa Tomyskiego. Telefonistka odpowiadała: - Nie zgłasza się; numer nie zgłasza się - wreszcie przestała odpowiadać. - Kable poprzecinane czy co? Hallo?! Hallo! Postanowili wyjść z domu. - Lodziu, proszę się o nas nie niepokoić, nawet jakbyśmy nie wrócili na noc, ale zapewne wrócimy, tylko proszę nie czekać, nie denerwować się, tu nic się nie będzie działo i nic się Lodzi nie stanie. - Ewa pocałowała Lodzię i zostawiła na wszelki wypadek trochę pieniędzy. - Ja się o państwa będę denerwować, ale ktoś musi zostać w domu; a jakby co, to gdzie mam państwa szukać? - Ja będę u pani Tomyskiej, ale nie trzeba szukać, sami się znajdziemy... Na moście było pusto, żadnego ruchu kołowego, czasem przegalopowała pusta lub naładowana ludźmi dorożka, z rzadka tu i owdzie pojedynczy przechodzień szedł nadmiernie powoli popod murami kamienic albo przeciwnie - biegł ktoś pędem. Za to w oknach i na balkonach pełno było ludzi i nawet na dachach pojawiały się jakieś postacie. Na jezdni leżały poobcinane kulkami gałęzie przyulicznych drzew, strzelano teraz gdzieś w stronie Woli i Ochoty, ale bezładna palba rozlegała się także z drugiej strony i bliżej. - To chyba na Nowowjejskiej - określił Stefan - tam jest Ministerstwo Spraw Wojskowych... Szli omijając główne arterie, krążąc bocznymi uliczkami, Stefan odprowadził Ewę aż do Świętojańskiej, Górecki mieszkał przy Kanonii. - Nie bój się o mnie - powiedział - i nie wracaj sama. Czekaj, aż po ciebie przyjdę albo dam ci coś znać. Nie bój się, poradzę sobie w każdym wypadku. - Wolałabym być z tobą w takim czasie... - Jesteś ze mną - spojrzał jej mocno w oczy. - Wiesz doskonale, że nie mogę stać na uboczu "w takim czasie" - uśmiechnął się. - Przeszłość do czegoś zobowiązuje. - Daj spokój, nie jesteś przecież wojskowym, nawet nie oficerem rezerwy. - I tamto nie było tylko wojskiem; cywile mogą się też przydać. - Nie wiadomo jeszcze, czy to gra warta świecy... - Właśnie muszę to sobie sprawdzić. Nic, będzie dobrze. U profesora Góreckiego wszyscy byli w domu i przywitano Ewę owacyjnie ze szczyptą zgrozy i podziwu. - Bój się Boga, jak możesz w taką strzelaninę chodzić po mieście? - ubolewała Katarzyna. - Podobno dużo ludzi padło już od zabłąkanych kul... - Widziesz, mamo, ja mówiłam, że można chodzić po mieście, wszyscy chodzą po mieście - tryumfowała czegoś Joanna. - I Bonisia, i pan Tadeusz byli na mieście, i nic im się nie stało! - A co jest w Komendzie Miasta? - pytała Ewa. - Kto? - poprawiła się. - Jak to kto? Piłsudski - poinformował pan Tadeusz. - To jest, nie wiem, czy osobiście, ale podobno był i osobiście, tak mówią. Profesor poszedł był, jak zawsze, na wykład, ale niebawem wrócił; wykłady się nie odbyły, studenci wiecowali albo nie przyszli. - A wie pani - zwrócił się teraz do Ewy ze swym figlarnie ironicznym uśmiechem - kto tu był przed chwilą? Adzio Bodzentowicz, nie wiem, czy go pani pamięta? Wpadł, żeby powiedzieć, że powiesiłby Piłsudskiego na pierwszej lepszej gałęzi... - Nie jestem żadnym radykałem - wtrąciła Katarzyna - ale byłam rada, jak mu pan Tadeusz odpowiedział: "Idź do domu i weź, mój kochany, zimny prysznic". To bardzo niesympatyczny jegomość. - Proszę nie skracać cytatu, pani Kachno, bo jeszcze dodałem: "i zmów paciorek na intencję Józefa Piłsudskiego" - profesor był nadzwyczaj ożywiony. - Muszę wam, moje panie, powiedzieć, że choć powstrzymywałem się na ogół od zbyt pochopnych sądów, niemniej bardzo cierpiałem z powodu tego, co się u nas rozpanoszyło. Bo właściwie to było tylko dużo gadania różnych, panie dobrodzieju, nierobów i pyskaczy - mówił z rodzajem podnieconego natchnienia. - I otóż tedy, jak widzę, co się dzieje, to wam powiem, że jak nigdy nie rozumiałem zjawiska rewolucji, jak zawsze wydawała mi się takim oto najbardziej nierozumnym wyjściem z trudnych sytuacji, tak zaczynam teraz rozumieć, że niekiedy zachodzi konieczność takiego nierozumnego wyjścia z sytuacji. Widać stare rzeczy nie mogą umierać naturalną śmiercią. - Rewolucja? Czy to jest rewolucja? - spytała osowiale Ewa, choć nie miała ochoty wszczynać żadnego sporu. - Ażeby pani wiedziała! Rewolucja wojskowa o ideał moralny. I nie ja wymyśliłem tę definicję, to już krąży po ludziach. Katarzyna niepokoiła się o Józka: - On potrafi być taki nieobliczalny. - Józek był krytyczny wobec Piłsudskiego, ale nie stanąłby też po stronie dotychczasowych rządów - rzekła Ewa na przekór własnym niepokojom. - Na pewno siedzi w domu nad jakimś pisaniem, a rój przyjaciół znosi mu biuletyny z placu boju. Po południu Katarzynę zdjął podwójny niepokój, gdy nieobliczalną okazała się Joasia; oświadczyła po prostu, że idzie do Ujazdowskiego Szpitala odwiedzić Jacka Teligę. - Dom wariatów - zawyrokowała Katula. - Właśnie dzisiaj musisz tam iść? Jemu w szpitalu nic się nie stanie, a tym możesz... ty możesz stracić życie. - Nie wszędzie strzelają, on jest ciężko chory, a dziś może go nikt nie odwiedzić. Nic nie wie, będzie się niepokoił. - To przecież prawie dorosły chłopak, w szpitalu mu powiedzą. A to, że ja będę niespokojna?... - Niepotrzebnie - Joanna spochmurniała. - Ewa przeszła bezpiecznie, Stefan jest w mieście. A ojciec Jacka jest wojskowym... Ewa rzekła z cicha otwierając Joannie drzwi: - Przeszłam, ale kołowaliśmy bocznymi ulicami przeszło godzinę. Tramwaje nie chodzą, na mieście jest nieprzyjemnie pusto, czy naprawdę tak ci zależy... - Będę uważać - przerwała Joanna. - Aha, i powiedz jeszcze mamie, że jakbym miała trudności z powrotem, to zanocuję u znajomych na Pięknej. Szła w napięciu, lecz raczej przyjemnie podniecona, przez odrealnione ulice. "To już było - myślała - już tak szłam, prawda... Kalisz". Przypomniała sobie, jak wymykała się była wtedy z Jankiem i Ludwikiem w tak samo niesamowicie opustoszałe miasto. A oto znowu idzie słysząc własne kroki, w tej chwili nie strzelano. Jezdnie były mokre od przelotnego deszczu, niekiedy mknęło nimi wojskowe auto, ludzie stali w bramach i wyglądali oknami, jakby wyczekując spóźniającego się widowiska. Przezornie, pamiętna uwag Ewy, skręciła z placu Trzech Krzyży w Wiejską, przed Sejmem stały posterunki, ale jakie, czyjej strzegące strony, skąd można było poznać? Gdy wychodziła z Wiejskiej na Piękną, wszczęła się znienacka gwałtowna strzelanina, gdzieś blisko, w stronie Kasyna Oficerskiego, Szkoły Podchorążych czy Belwederu. Nieliczni przechodnie uciekali z Alej Ujazdowskich w Piękną. Ktoś krzyczał: - Ale kasza! Ale nawarzyli! A to kasza diabelska! Jacek leżał nieruchomo, prawdopodobnie z oczyma wbitymi w drzwi, gdyż od razu napotkała jego wytężone spojrzenie. - No, Jacek? Co słychać? - zawołała od progu. Twarz mu się rozjaśniła, oczy pojaśniały, uśmiechnął się z wdzięcznością i zażenowaniem. - Jaka pani dobra, że przyszła... I jaka niedobra, że się naraża. Wcale się nie spodziewałem i wiem, że nie powinienem był się spodziewać, a tak czekałem... - zamknął oczy, ale zaraz otworzył je błyszczące nowym rodzajem zainteresowania. - Już wiem wszystko, bo tatuś był, ale krótko. Szedł pod strzałami, musiał się schylać, ludzie nawet pełzali, o, teraz i tu nawet słychać. Ale obiecał mi, że będzie wracał inną drogą. Powiślem, tam spokojnie. - Ale jak ty się miewasz, Jacek? Od wczoraj pobladłeś. - Bo mi gorączka spadła, mam tylko trzydzieści siedem i pięć. I jestem dosyć wstrząśnięty. A pani? Co pani myśli o tym? - wskazał nieokreślonym gestem szczupłej ręki na okno, za którym słychać było rzednącą stopniowo palbę. - Niewiele jeszcze myślę, mało wiem. Piłsudski znów jest na wszystkich ustach, przynajmniej, wiesz, w moim otoczeniu. Ale czym się to skończy i kiedy?... - w myślach Joanny przemknęło mimo woli: "Co będzie z moim egzaminem?" - Tatuś mówił, że prawie wszystkie garnizony w całej Polsce przeszły bez boju na stronę Piłsudskiego. Tylko w Poznańskiem nie. Stamtąd rząd wezwał jakieś pułki, one teraz się biją. Ale tatuś nie jest za Pisudskim. Nie był nigdy. Powiedział do mnie: "Ja jestem audytorem sądu wojskowego i o zdanie pytają mnie w sądzie, ale prywatnie ci powiem, że wojsko nie powinno dawać przykładu łamania praworządności". A ja jestem za Piłsudskim, nie wiem, tak się jakoś wychowałem i... i pani nas tak wychowała w tradycjach tej Pierwszej Brygady. Ostatnimi laty powietrze było jakieś nieświeże i też dużo się mówiło o łamaniu praworządności... Czekałem jakiegoś wstrząsu... przyszły wszystkie naraz? - Jacek zamyślił się, a Joanna milczała. - I serce mi się ściska - podjął - bo przecież ludzie giną, a ciągle mi przychodzi na pamięć Mickiewicz z "Improwizacji". Pisudski ma prawo powiedzieć o narodzie, jak Mickiewicz: "chcę go dźwignąć, uszczęśliwić, chcę nim cały świat zadziwić..." Albo, jak pani mówi, że nie wie i to prawda, że wielu rzeczy nie wiemy, to znów przypominają się słowa: "Co ja zechcę, niech wnet zgadną, spełnią, tym się uszczęśliwią..." Czyż Piłsudski mógłby chcieć czego innego jak siły, wielkości, czystości moralnej dla Polski? - Byłeś zawsze dobry z polskiego, a jak widzę, świetny jesteś i z literatury... - Idę przecie na polonistykę... - Ale dalej ten czterowiersz brzmi: "a jeżeli się sprzeciwią, niechaj cierpią i przepadną", a to wiesz, obawiam się, są już słowa pychy, słowa tyranii. - Tak, w "Improwizacji" Mickiewicz mówi jak władca. To zagadnienie tragiczne, ale czy należy zawsze uciekać od tragedii? A "Improwizacja" jest porywająca, tyle razy ją czytałem i zawsze znajduję coś nowego. I to jest improwizacja. Musi się udać, bo Polacy są od improwizacji, może to jest nasze nieszczęście, ale jakby i tego nie było, niewiele by zostało. Ja się, wie pani, bardzo też wgryzam w historię - bezwiednie zilustrował te słowa, pokazując w uśmiechu drobne i ostre zęby. Przez uchylone drzwi zajrzała siostra, znajoma już Joannie, subtelna blondynka z roztargnionym spojrzeniem i wymownym uśmiechem. - Ach, Boże, panie Jacku, pan nie śmie dzisiaj dużo mówić - weszła do pokoju i przysiadła na kanapce. - Dzień dobry, siostro Zoniu, Jacek, czemu nie powiedziałeś, że ci nie wolno mówić? Czy coś zaszło? - przelękła się Joanna. - To przez te straszne rzeczy na mieście straciłam głowę i nie uważałam na gości. Dużo roboty, bo mamy i rannych, a nie wszystkie siostry dzisiaj przyszły. - Właśnie. Ta moja nocna pielęgniarka już wczoraj nie przyszła i świetnie się bez niej obeszło - zaśmiał się Jacek. - Widać tam, gdzie mieszka, już się wczoraj zaczęło. - No, niech mi pani powie, co się to dzieje? - siostra była wyraźnie zdenerwowana. - Mam brata w Podchorążówce, a narzeczonego w szwoleżerach. Jeszcze tego brakowało, żeby się z sobą bili. - Ale co było z Jackiem? - nalegała Joanna. Zajrzała druga z sióstr wołając półgłosem: - Zońka, chodź prędko pod piąty. - I siostra Zonia wybiegła. - Nic nie było ze mną - uspokajał Jacek Joannę. - Krew mi poszła z nosa, tak dużo, że aż ustami. Kichnąłem i krew mi poszła z nosa, głupstwo. I to było wczoraj wieczorem. Doktór kazał przez dobę spokojnie leżeć, żeby się nie powtórzylo. No, więc leżę spokojnie... - Ja już pójdę, Jacek. Na gadanie będzie czas, jak wyzdrowiejesz. - Będzie? - zdumiał się. - Jeszcze pani powiem, bo chcę, żeby pani wiedziała, że ja jestem wierzący. Tatuś nie. Co bym dał za to, żeby tatuś uwierzył... taki fajny, cudowny człowiek, sama dobroć. Może to jest to samo, co wiara. Nie śmiem zapytać, czy pani?... W Ostrowi chodziła pani z nami na msze. - Lubię obrzędową stronę religii. Tak, młode pokolenie jest raczej wierzące i nie do mnie należy odbierać mu tę wiarę. Zresztą chyba i sama wierzę w jakiś sposób, ale nie mieszczący się absolutnie w dogmatach. To nieładnie, Jacek, że mi nie powiedziałeś o tym krwawieniu z nosa. - Dogmaty... zależy, jak je pojmować. - No, jak sobie na przykład wyobrażasz duszę nieśmiertelną albo ciał zmartwychwstanie. Czy będą nagie, czy suknie też zmartwychwstaną? - poważyła się zażartować Joanna. - Albo ogień piekielny? W dzieciństwie kuźnię wiejską nazywaliśmy piekłem. - A nie - odpowiedział bardzo serio - to taki popularny jak by w dawnej Polsce powiedzieli, gminny obraz dogmatów. Ja te rzeczy rozumiem bardziej abstrakcyjnie i w miarę wynalazków nauki coraz lepiej rozumiem. Na przykład radio. Nasz głos rozlega się w eterze i brzmi może długo po w naszej śmierci, po tysiącach lat świetlnych dosięga innych najdalszych gwiazd. Czemuż by w taki sam sposób nie miała brzmieć... nie mogła istnieć nasza dusza? - Bo nie wierzę, by mogła istnieć bez ciała - Joanna dała się ponieść, zapominając o pogorszonym stanie Jacka. - I nasz głos ilekolwiek czasu brzmiałby w eterze, czy nie wiem w czym, koniec końców przebrzmi. - A proch naszych ciał? Istnieje przecież bez ciała. Odkrycia i wynalazki też nie istnieją, póki ktoś nie wpadnie na ich ślad. A choćby taka rzecz, jak w ogóle byt. Można go poznać aż do końca, kiedy będzie się stwarzać nowe byty, może nawet i ograniczone, a wtedy człowiek, mały uczeń Boga, będzie stwórcą, ale nigdy ani doświadczeniem, ani rozumem nie pozna, dlaczego zamiast wielkiego Nic istnieje byt; są tajemnice, wiele niepojętego, ale ja to niepojęte czuję - zamilkł, jakby zmęczony, ale po chwili znów mówił: - Dogmaty... na przykład piekło. Jeśli ma być Sąd Ostateczny, to nie może być piekła, nie może być skazanych na wieki przed Sądem Ostatecznym. Więc piekło to abstrakcyjne pojęcie, zawsze w nas będąca możliwość skazania na wieczną nieobecność Boga, Miłości; nie żar, ale właśnie straszliwy chłód... Nie, nie umiem tego wyrazić... - Tak, w nas - Joanna chwytała z jego majaczenia, co mogła przyjąć za swoje. - Piekło jest na ziemi, jest w każdym człowieku i każdy z nas może stanąć przed jakimś wewnętrznym sądem ostatecznym. I zmartwychwstać z niego innym, nowym człowiekiem. Jesteś fenomenalnie inteligentny (pomyślało jej się nawet "genialny"), więc mówię z tobą szczerze. Czuła, że nie nadąża za wzniosłą fantasmagorią Jacka. - Jestem fenomenalnie smutny - westchnął Jacek. - Chociaż nie... Bo właściwie to na jedno wychodzi... Pani myślenie i moje. Samo na jedno wyjdzie. - Jacek, nie mówmy więcej. Zaczarowałeś mnie chyba, że wbrew zakazom lekarza daję ci mówić, i to o rzeczach ostatecznych. Wolałabym cię usposabiać do lżejszych, weselszych tematów. Nie ma innej rady, tylko muszę już iść. - Niech pani idzie tak jak mój tatuś, Powiślem... bo będę się bał o panią. - Pójdę Powiślem. Nie myśl za dużo, Jacek. Zdrowiej. Wyciągnęła do niego rękę, którą pochwycił obiema dłońmi. - Niech pani mnie pocałuje - rzekł prawie rozkazująco. - Ja miałem gruźlicę tylko nerek. Schyliła się i mocno, krótko pocałowała go w usta. - Igiełka - szepnął - Igiełeczka... Na korytarzu spotkała siostrę z tacą zastrzyków. - Czy Jackowi jest gorzej? - spytała. - To mój ulubiony uczeń, chciałabym wiedzieć. - Ta blizna... I jest obawa o płuca, nawet o gardło. Nikt się tego nie spodziewał. Przed operacją nie było nigdzie żadnych zaciemnień, a prątki tylko w posiewie moczu. Ale duża odporność, no i młodość... Joanna zapomniała o Powiślu, o krótszej drodze przez Wiejską, szła machinalnie ku Alejom Ujazdowskim, myśli jej się plątały: "Mój ojciec umarł na gruźlicę gardła... Już tutaj nie strzelają... Znów różnice, znów rozbrat i wieczne pożegnanie... Nic podobnego, żadnych różnic, zresztą nieważne, byle żył... duża odporność, no, i młodość..." W pobliżu placu Trzech Krzyży spotkała się niemalże twarzą w twarz z Józkiem i chwycili się w objęcia z rzadką u obojga czułością. - To aż tyle strzelania potrzeba, żeby cię spotkać, Joaśka? Jesteś już przeszło dwa tygodnie i tak mało się widujemy. - To ty nas mało widujesz. Kuję do egzaminu i wciąż siedzimy w domu. - Oprócz dni, kiedy walą armaty. Wstąpmy tu do cukierni Galińskiego... nom de nom... zamknięta! - Chodźmy lepiej do mamy. Była o ciebie niespokojna. - Za to twój spacer przy tym hałaśliwym akompaniamencie napełnia ją lubym spokojem? - Tym łatwiej mi go wybaczy, jeśli przyjdziemy razem. Tylko już wieczór blisko i ciągle gdzieś strzelają. Jak wrócisz? - Wpadnę chociaż na chwilę, stęskniłem się za wami. A jak ci się podoba ta zabawa? - Zabawa? Mnie to przypomina "Improwizację" Mickiewicza, tam są zdania tak samo wstrząsające.... - Ale są i miejsca koturnowe, taka szczypta romantycznej sztampy, to bywa w genialnych improwizacjach, taka w stylu kordegardy. - No, wiesz... Józef Tomyski wziął Joannę pod rękę, salwy łoskotały teraz daleko, jakby na peryferiach miasta, ale tu i ówdzie słychać było bliskie pojedyncze wystrzały, a niekiedy - smutny ptasi gwizd kuli. Józef zdawał się nie przyjmować tego do wiadomości, mówił i akcentując jakieś słowo przyciskał ramię Joanny. - Mam znajomego, który nie lubi wojskowych, uważa ich za siłę wszechmocną, ale niepoczytalną i skłonną do najdzikszych wybryków. Byłem w wojsku i wiem, jakie to niedalekie od prawdy. Nikt bijąc się z kimkolwiek i w jakiejkolwiek roli nie jest niewinny, choć wieki uświęciły mit, że winny jest ten, co się bić nie chce. Ale z tego samego powodu, że byłem w wojsku, wiem o nim także inne prawdy, bardziej złożone jak sąd mojego przyjaciela. Nie nazbyt, mimo to, ufam takim czysto wojskowym awanturom, jednak, bon gr~e mal gr~e, muszę przyznać, że te wypadki mają w sobie energię stanowczych decyzji, na jakie rzadko zdobywa się Polska w swoich dziejach wewnętrznych. Klimatu na jakiś wspomagający ruch społeczny nie ma, Pisudski nie dbał o przygotowanie opinii publicznej, działał przez zaskoczenie... - Znów tak jak w "Improwizacji": "co ja zechcę, niech wnet zgadną" - zacytowała Joanna, jeszcze wciąż pełna tamtej rozmowy. - "Zgadną" - powtórzył Józek i dokończył zdanie: - "ale jest w tym jakaś szansa naprawy czy sanacji - pojawia się takie słówko - stosunków, której nie należałoby przegapić. W każdym razie socjaliści poparli Piłsudskiego, a nawet komuniści zachowują jakby wyczekującą, ale nie wrogą, rezerwę: ochoczość konserwatystów, bo gadałem z różnymi ludźmi, trochę jest nieoczekiwana, choć kto wie, czy nie prorocza ale raczej trafnie rozróżniająca. Pozwolisz, Jo, że zapalę? Po chwili ciągnął: - Wojny domowej nie będzie, bo większość ludzi, zwłaszcza prostych, nie bardzo nawet rozumie, o co idzie. Ale odbywa się to w asyście nieustraszonej warszawskiej publiczności, która też ponosi, jak mówią, największe straty. Wielu śmiałków poległo przez czystą ciekawość albo usiłując dotrzeć pod kulami do domu czy do przyjaciół, żeby się czegoś dowiedzieć. - My robimy to samo. Słyszysz? Znowu ten gwizd... - Właśnie - roześmiał się przekornie. - My robimy to samo. Następnego dnia walka bratobójcza dobiegła końca. Sprzątano odstrzelone gałęzie drzew, obłupane tynki, odłamki pocisków i łuski karabinowych kul. Powracał szybko zwykły szum, turkot i gwar miasta, pootwierano sklepy i kawiarnie, komentowano zdarzenia. Powtarzano rzekomo przez Piłsudskiego stawiane postulaty: "nie wolno igrać z honorem żołnierza" - takim igraniom była choćby ta krakowska historia sprzed lat - interpretowała Ewa (naiwnie - zdaniem Tomyskiego), nie wolno rozkradać mienia publicznego, żyć pozorami na pokaz itp. Cytowano gorsząc się albo ciesząc wygłoszoną przez Piłsudskiego gawędą radiową, w której najmniej dosadnym zwrotem było nazwanie dotychczasowego stanu rzeczy "talerzem z nieczystościami" - słowem, nastawał czas nadziei, bardzo sprzecznych nadziei. Socjaliści widzieli w majowych wypadkach otwarcie się możliwości na stopniowe zdemokratyzowanie Polski w duchu "realistycznie traktowanego marksizmu", konserwatyści upatrywali w nich zapowiedź rządów silnej ręki, że niby Polska tego w pierwszym okresie niepodległości pilnie potrzebowała właśnie dla przeprowadzenia koniecznych reform; nacjonaliści, zwłaszcza ich "dynamiczny" młody odłam, przycichli czekając swego czasu; wszelcy "inni" w tym - rzesza ogromna - robotnicy i chłopi przybrali postawy zależnie od ich temperamentów, upodobań, poglądów na świat czy stopnia świadomości lub nie przybierali zgoła żadnej postawy. Marszałek Piłsudski, jak z góry przepowiadał był kiedyś Tomyski, zajął się głównie armią; Sejmu nie lubił, cywilów lekceważył nie szczędząc im dosadnych słów charakterystyki, wyróżniał tylko tych, co byli z nim na wojnie, a teraz, rozmundurowani, osadzili "kluczowe pozycje władzy", i dwu znakomitych uczonych, z których jeden został prezydentem, drugi - premierem Rzeczypospolitej, choć żaden z nich nie był ani z natury, ani z doświadczenia mężem stanu. Polska nie miała gdzie i kiedy wykształcić sobie "kierowników nawy państwowej", z dawnej, zaprawnej w życiu autonomicznej Galicji mogli być brani w rachubę - z uwagi na "uzdrowicielski" charakter majowego przełomu - tylko politycy chłopscy i socjalistyczni, lecz tych akurat Marszałek nie bardzo chciał brać w rachubę. Zastosowano więc improwizację, która zgodnie z chłopięcą filozofią Jacka Teligi szczególnie pasuje do Polaków, ale która wbrew jego pewności nie zawsze musi być udana. - Gorzej, gdyby na te stanowiska zaimprowizowano generałów - żartował Tomyski, a Ewa wracała jeszcze do wypadków majowych: - Znów absurdalna sytuacja, żeby prezydent Polski, dawny socjalista i premier, autentyczny chłop, od legendarnego Piasta Kołodzieja pierwszy chłop tak wysoko wzniesiony, musieli uciekać pieszo do Wilanowa przed Piłsudskim, też dawnym socjalistą, dopuścić do czegoś takiego, to nie było eleganckie... - Już drugi prezydent kończy nienormalnie swoją kadencję - zauważył Stefan. - Można by stać się przesądnym co do losu trzeciego. - Gdy kogoś wypędzają, jestem z wypędzonymi - powiedział Józef. - Chociaż ci dwaj panowie W. są dosyć postni, pewno bym się w ich towarzystwie morderczo nudził. - Jakbyście się zmówili! - sarknęła Ewa. - Oj, chłopcy, jacyśmy w sobie skłóceni. Któż to, Józku, mówił niedawno wszystkim dokoła, że to jest szansa i takie różne rzeczy... - Bo jest - przytaknł Tomyski. - Co nie przeszkadza, żeby współczuć pokonanym siłą... majestat państwa umykający na piechotę bocznymi dróżkami, tak, to mogło być bardziej elegancko rozegrane. Albo nie mogło - dodał po chwili namysłu. - Historia rzadko ma coś wspólnego z elegancją. Mówiła mi Joasia, że dla niej w tych wypadkach majowych, lub może w ich sprawcy, jest coś z "Improwizacji" Mickiewicza... Utwór potężny, może jeden z największych w poezji świata, chociaż światu nie znany; ale przecie nie nazwiemy go eleganckim... Joanna zdała uniwersytecki egzamin i cóż... nie mogła prosić o przedłużenie urlopu dlatego, że jeden z jej ostrowiańskich uczniów był chory. Zresztą Jacek Teliga miał się cokolwiek lepiej i mimo wciąż jeszcze nie dogojonej blizny zamierzano go wkrótce przewieźć na dalszą kurację do domu. Joanna szła na pożegnanie z Jackiem niespokojna, czy potrafi nadać rozmowie bieg możliwie beztroski. Traf zrządził, że to się udało, wpadli ni stąd ni zowąd na wspomnienie szkolnej zabawy i okazało się, że oboje przepadają za tańcem. To ich wprawiło w nieopisaną radość. - Jak pani cudnie tańczyła - promieniał Jacek. - Ja też już nieźle umiałem, ale byłem jeszcze taki malec, nie śmiałem tchnąć, a co dopiero zatańczyć, tylko patrzyłem i omdlewałem z zachwytu. "Boginka", myślałem, nie wiem skąd mi się to wzięło, co tam wiedziałem o boginkach, ale myślałem "boginka" i tak już panią potem sobie nazywałem, nieraz mi się śniło, że z panią tańczę... - I teraz dopiero mi to mówisz? Ach, ty... - No, teraz. To było w pierwszym roku, pani była jeszcze sama... I tańczyła pani ze starszymi chłopcami, z nauczycielami, a mnie nie widziała... A teraz to i ja jestem naprawdę dobry tancerz... - No pewno... Wyrosłeś wspaniale z twojej wątłości, zmężniałeś. Od razu, jak cię po przyjeździe spotkałam, pomyślałam: wygląda jak tancerz. - Nie!? Naprawdę? - Na najprawdziwszą. No, widzisz, Jacek, widzisz... jeszcze zatańczymy. - Jakbym chciał już być zdrowy! - Będziesz. - Odchodząc zaproponowała, żeby jej mówił po imieniu. Zdumiewała ją swoboda i wesołość, z jaką to wszystko poszło, jeszcze nigdy z nikim nie czuła się taka swobodna. I ktoś, kto sam ciężko chory, takim weselem obdarza, miałby umierać? Niemożliwe, przynajmniej na tę chwilę - niemożliwe. Wkrótce obie panie Tomyskie odjechały do Torunia, major Teliga przyniósł na dworzec wiązankę róż cieplarnianych z bilecikiem od Jacka. Kiedy już pociąg ruszał, a major, Stefan, Ewa, Józek i profesor Górecki znikali kolejno za oknem wagonu, Joanna otworzyła kopertę. - Życzy nam szczęśliwej podróży - powiedziała do matki. Bilecik zawierał słowa: "Igiełeczko, boginko, zatańczymy - Twój szczęśliwy Jacek". Przez długi czas aż po następny rok Stefan i Józef byli bardzo nagabywani i kuszeni do wzięcia udziału w tym, co teraz dostało imiona: "Praca państwowotwórcza" albo "twórczość radosna"; to drugie imię nowego porządku rzeczy powstało w środowisku intelektualistów i wymawiane było z odcieniem kpiarskiego humoru. Szczególnie pewien sympatyczny dygnitarz, kiedyś specjalista, potem żołnierz z odznaką "Za wierną służbę", wreszcie eks_żołnierz i wysoki urzędnik - rad był widzieć w Tomyskim i w Radgoskim więcej aktywności doraźnie pożytecznej. Tomyskiemu proponował służbę dyplomatyczną. Radgoskiemu "coś odpowiedzialnego" w Prezydium Rady Ministrów. Tomyski był oporny. - Znacie tak świetnie języki, macie mnóstwo stosunków za granicą - nalegał miły dygnitarz używając obowiązującej niegdyś w ruchu niepodległościowym formy "wy" na znak, że nie rozwiała się ciągłość ówczesnych idei. - Czemu więc odmawiacie? - A napotkawszy milczenie posuwał się do pochlebstwa: - Nam trzeba - mówił - pomóc. Sami wiecie, że nie wszystko jest, jak być powinno, ale jak ma być lepiej, kiedy karierowicze cisną się do żłobu, a ludzie jak wy z tęgą głową, z charakterem, z otwartym sercem, a zwłaszcza z czystymi rękoma uchylają się od wzięcia odpowiedzialności za losy kraju. Nie będziecie się przecież wiecznie uchylać od podjęcia zadań, od których nikt z nas się nie uchyla, choć może każdy miałby też chętkę się uchylić. Potrzebujemy na wszystkich stanowiskach ludzi z moralnym autorytetem. Tomyski patrzył zagapiony, wreszcie odezwał się leniwie: - Przypomniało mi się coś z Szekspira... Kładzie w usta spiskowców idących pozyskać Brutusa takie słowa: "Wysoko stoi on w opinii ludu i uczestnictwo jego jak alchemia zamieni w cnotę to, co by w nas mogło wydać się niecnym". - Hm... Taka z was dziewica? I tak cenicie swoją prywatną cnotkę? - Nie. I co więcej, wcale nie mam zalet, które mi przypisujecie, ani żadnego autorytetu, uchowaj Boże! Szekspir przypomniał mi się tak, może w związku z traktowaniem pewnego aresztowanego generała, ze zniknięciem pewnego osobnika wysokiej rangi wojskowej, wprawdzie bardzo nieciekawego, ale... Dygnitarz był także intelektualistą i odpowiedział z wymuszonym uśmiechem: - To i ja was poczęstuję cytatem. Pamiętacie z "Pana Tadeusza" rozmowę księdza z klucznikiem po zniknięciu majora Płuta? Ksiądz powiada: "Jedna jest restrykcja: jeśli popełniono nie z zemsty głupiej, ale pro publico bono. Klucznik głową i ręką kiwał wyciągnioną i mrugając powtarzał: pro publico bono". - Rozumiem, ale nie lubię. Dygnitarz spojrzał na zegarek. - Nie zabawiajmy się cytatami, raz w końcu wyjdźmy z psychiki niedorostków obkutych w literaturze. Słuchajcie, ruszyliśmy z miejsca historię, to ciężki wehikuł, nawet niechcący miażdży tych, co przystają. - Wolę nie być historią, która miażdży. - Nie można żyć poza historią. - Może sam chcę tworzyć historię w historii - Tomyski zaśmiał się z głupia frant. - Aż takie ambicje? - Tylko takie. Bo widzicie, historia to coś znacznie zawilszego jak ten wasz miażdżący wehikuł. Bywa, że to, co się zdawało abstynencją czy ucieczką od historii, okazuje się z czasem jej bardzo żyzną częścią. Ale zostawmy wielkie słowa. Jestem bardzo i na długo zajęty. Piszę dużą, to znaczy objętościowo dużą rzecz. - Nie ucieknie... - Jeżeli ją napiszę. - Możecie pisać i na placówce. Iluż to dyplomatów napisało wspaniałe książki. - To prawda. - No więc? - Na razie nie mam chęci chodzić do biura, nawet jeśliby to było biuro Pana Boga. - Nie róbcie żartów, to są dziecinne argumenty. - Całkiem dziecinne. Sami widzicie, jaki jestem nieodpowiedni. - Tam gadanie. Wszyscyśmy byli nieodpowiedni, a musieliśmy brać się do rzeczy, bo historia i to ma do siebie, jak już chcemy rozcinać włos na części, że nie czeka. Kto chce nauczyć się pływać, skacze na głęboką wodę. Ja bym na waszym miejscu zaryzykował. - Zobaczę... Miejcie do mnie cierpliwość. Jak się uporam z moją głęboką wodą, to się zgłoszę. Po kilku podobnych rozmowach Tomyski czuł się cokolwiek wytrącony z równowagi, niepewny i zmącony wewnętrznie. W tych okolicznościach "czernienie papieru" zaczynało go męczyć, rzucał pisanie i szedł do Radgoskich szukając u nich aprobaty albo przynajmniej odprężenia. To był dom rozgrzewający zamarzniętych, nawet Lodzia Bugajówna zdawała się kimś bliskim, jakby kalisko_wrombczyńskim, tam bezpiecznie było wywnętrzać się z najskrytszych uczuć i myśli. Mówił więc to czego nie mógł powiedzieć wabiącym go dygnitarzom: - Bo widzicie, jeśli czego się boję, to nie odpowiedzialności, ale samego siebie. Mnie by to wciągnęło, zanadto i paskudnie by wciągnęło; tylko ja wiem, ile mam w sobie władczych instynktów. To chyba w matkę - tu przemknęło wspomnienie Florencji. - Myślę, że ludzi można podzielić na tych, co wolą być nikim, bo się zlękli władczości swoich drapieżnych instynktów; tych, co dają w sposób naturalny ujście tym instynktom sprawując władzę, i tych, co nie mają w sobie instynktu władzy. Chyba należę do pierwszego typu. - Znam cię od zawsze, a nigdy byM się tego nie domyśliła - rzekła Ewa z lekka rozbawiona. - Jak byliśmy dziećmi, to panowałeś tylko w królestwie wyobraźni, zamieniałeś ludzi w bogów i odbożałeś ich, pamiętasz? I gdzież ty miałeś okazję tak wypróbować twoje władcze instynkty, Józek? - W najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach życiowych można rozpoznać w sobie takie instynkty. - Linia podziału na takich, innych, owakich - podjął Stefan. - Wiesz i ja mam na myśli coś takiego. Takiego i zarazem innego. Bo co zrobisz z faktem, daje się to przecież zaobserwować, że ludzie sprawujący władzę i lubiący to zajęcie zachowują się bardzo rozmaicie w tych samych sytuacjach? Może więc linia podziału biegnie trochę inaczej, może tu idzie o wręcz eschatologiczną czy ontologiczną, świadomą czy mimowolną postawę wobec życia, nawet wobec bytu w ogóle... Zresztą mniejsza o to, mówmy bardziej konkretnie. Czy nie przesadzasz z tym twoim, dalibóg, bardzo utajonym instynktem władzy? Czy nie chcesz po prostu lepiej przed samym sobą usprawiedliwić, żeś odmówił współpracy Zachwastowskiemu i innym? Nie proponują ci znów aż takiej władzy... - Jak się wdać w ten aparat państwowy, nigdy nie wiadomo, dokąd się zajdzie, za co się będzie świecić oczyma choćby i na skromnym stanowisku. - Demidow powiedziałby, że jesteś "trawożerny" - rzekła poniekąd wbrew samej sobie Ewa - albo że "polska inteligencja boi się zaszargać swój święty biały płaszcz niewinności w błocie życia"... - Wyobraź sobie, że i to mi przychodziło do głowy. Ale sam Demidow uchylił się od współodpowiedzialności za rządy bolszewickie - Tomyski był zły, że Ewa powołuje się na racje przyjaciela Moskala i zaprzeczył! - Nie, ze mną jest chyba co innego. Czyżbyś mnie miała za jednego z tych niepokalanych incorruptibles, co to korzystają z dobrodziejstw każdego systemu, a wzniośle odżegnują się od jego błędów czy zbrodni? Nie chcę ani korzystać, ani się odżegnywać. - Nie mam cię za takiego, Józek, i rozumiem cię lepiej, niż myślisz. Odmówiłeś i nie myśl o tym więcej. Ale nie wmawiaj w siebie, że wolisz być nikim. Stefan był cokolwiek innego zdania. Łagodnie, ale skrytykował odmowę Józka. - Ty mówisz - błędy. Są i zapewne będą popełniane. Ale zło jest zawsze pomieszane z dobrem. To już truizm, przynajmniej dla literatury, przykłady chyba zbędne, u nas choćby Żeromski do śmierci borykał się z Polską niepodległą, jak przedtem z ujarzmioną, albo teraz Kaden_bandrowski jadowicie zachłyśnięty aktualnością. Myślę, że w granicach każdego systemu moralności rzecz idzie właściwie o proporcje. Dlatego dla mnie na przykład z Piłsudskiego, błędy, czy nie błędy, zostanie zawsze to jedno zdanie: "Za dużo nieprawości". To świetny skrót filozoficzny. O to właśnie idzie - powtórzył - o proporcje. Żeby nie zagłuszyła nas dżungla zła, żeby dać maksymalną, a choćby większą szansę dla dobra. Przyjęliśmy, że powstała taka szansa, próby jej realizowania są ledwo zaczęte, trzeba dać trochę czasu i nawet wesprzeć tę szansę. Jakby co, zawsze się możesz wycofać, łba ci za to nie urwą, nie żyjemy w terrorze, na lodzie nie osiądziesz, masz takie resursy w twoim pisaniu, wzbogacisz je tylko zajrzawszy w kulisy rządzenia czy tam historii. Możesz piórem wyrazić wszystko, co nas nęka. - Ba, kiedy mnie kusi taki bardzo lekkomyślny rodzaj pisarstwa, bardzo specjalny... Nie mam w sobie ani źdźbła materii na sumienie narodu. - W każdym rodzaju można wszystko powiedzieć, a nawet trudno nie powiedzieć. Jakiejkolwiek byś użył konwencji czy jakąkolwiek stworzył, nie wyskoczysz z samego siebie... Tak więc Józef nie wyniósł tym razem z domu Ewy pożądanego ukojenia, nadal był niezadowolony i z siebie, i z tych, co go nagabywali, a jednocześnie miał pewność swojej racji i wiedział, że jej nie odstąpi, choćby miał całe życie spędzić w zaniedbanym pokoiku, do którego wiodły makabryczne, ponuro szczękające pod stopą żelazne schody w szpetnej czynszowej kamienicy przy ulicy Bagateli. Rozterki więc były powierzchowne, ale dawały mu się tak we znaki, że byłby całkiem się rozstroił, gdyby nie poznał w tym czasie pani Ludmiły Nieporęckiej, co skierowało jego zainteresowanie na całkiem inne tory. Stefan niejedną jeszcze dyskusję stoczył z przyjaciółmi, rozczarowującymi się do "pomajowego" biegu rzeczy publicznych, czasami umacniając się, niekiedy chwiejąc się w swych decyzjach. Ale w końcu zgodnie z tym, co mówił był Tomyskiemu, przyjął proponowane mu stanowisko sekretarza premiera, które miał objąć we wrześniu. Skończył nareszcie swoją powieść, złożył ją u wydawcy, był trochę przemęczony, Ewa nalegała, żeby jechał nad morze nie czekając, aż ona upora się z przygotowaniem do wystawy. - Tym bardziej że pokój u tych Budziszów czy Fabiszów (zawsze myliły się jej nazwiska) już czeka, pogoda jak marzenie, szkoda każdego dnia. Ja przyjadę za tydzień, najdalej za dziesięć dni. - Jeszcze tylko tytuł. Ersztyn (tak się nazywał wydawca) dopomina się o tytuł powieści, a ja się nie mogę zdecydować - mówił Stefan w dniu wyjazdu, już z biletem na wieczorny pociąg do Jastarni w kieszonce. - "Linia podziału" czy "Postawy i sytuacje"? Ewa siedziała na stołeczku w zaplamionym fartuchu zerkając na jedną ze swoich "Wód"; nie malowała dzisiaj, ale nie mogła się powstrzymać od paru dotknięć pędzlem, których konieczność wydała jej się raptem nagląca. - A dlaczego by nie "Linia podziału", tak jak od początku chciałeś? - Bo dla czytelników trochę abstrakcyjne, a dla mnie zbyt obowiązujące. Nie wiem, czy zdołam wyrazić coś z mojego widzenia tych rzeczy. Chciałem pokazać tę nieuchwytną resztę, która sprawia, że ludzie tylko w jakimś procencie postępują zgodnie z teorią, powiedzmy z teorią marksizmu, na której się wychowałem... Chciałem pokazać to mnóstwo krzyżujących się linii podziału, z których decydująca jest chyba nasza wrodzona, choć w pewnym stopniu podlegająca zmianom jakość naszej postawy wobec bytu. Nie wiem, czy to mi wyszło - w takiej epickiej próbie. O ile nie wyszło, będę się czuł przegrany, nawet jeśliby książka miała powodzenie. - Ty nie będziesz nigdy przegrany - rzekła Ewa z rodzajem tkliwej zazdrości. - Ale "Postawy i sytuacje" to raczej tytuł dla rozpraw czy esejów, nie dla powieści. - Masz rację. Wiesz, mam już tytuł, nazwiemy to: "Ludzie jak ludzie". - To banalne i nie całkiem adekwatne z treścią. - Taki zwrot jest w ostatnim zdaniu powieści, nic innego nie wymyślę, zresztą mam wrażenie, że wszystkie tytuły już istnieją. Tak, to banalne, ale i powieść jest banalna, poruszam się na samej granicy banału, choć może najistotniejszym moim celem jest odbanalnić zwyczajność odczyszczając zaśniedziałe słowa, przywracając dźwięk temu, co już brzmi głucho i martwo jak popękany garnek. To zabieg o wiele bardziej wyrafinowany, niż się zdaje... Nie mogę być przegrany? Mogę na każdy sposób, a nade wszystko z tobą. - Zawsze myślę, że przegrałeś małżeństwo biorąc taką niedowarzoną istotę jak twoja Ewa. - Nie mów nic przeciw Ewie. Ale jeżeli ty tak potrafisz malować, to ty mnie teraz rzucisz. Bo na co ci kto potrzebny, jak ty możesz dać od niechcenia taką wizję wody, jesieni czy nieba kombinując same tylko plamy barwne. "Właśnie teraz już cię nie rzucę, właśnie teraz możesz na zawsze być pewny, tylko z tobą życie jest życiem, twoja obecność jest prawie jak szczęście samotności bez osamotnienia, tylko ty jesteś interesujący, nawet jak nudzisz, kocham cię do wariacji" - myślała czy wiedziała nie myśląc, lecz przemilczała to, wolała zostawić w nim tę trochę niepokoju, sama była z tym jego pewniejsza. - Ładnie "od niechcenia" - mruknęła tylko. - W istocie nikogo nie potrzebuję - usłyszał zaskoczony - mam w tobie dziesięciu kochanków, to jeden, to inny z tych dziesięciu jest mi najmilszy. Możesz być zazdrosny tylko o siebie. - Więc aż tylu byś potrzebowała, żeby nie potrzebować nikogo więcej? - Nie mogłeś wymyślić nic oryginalniejszego? No, to mam jedenastego w moim pacykowaniu. Przyciągnęła go do siebie i objęła ramieniem jego kolana całując jedno i drugie. - Ty szelmo - szepnął wichrząc jej włosy - że my też tak przez tyle lat... że tak się wciąż kochamy... To jest... ja ciebie. - Bo ja ciebie nic a nic. Czy to dzisiejsza noc takim cię zdjęła powątpiewaniem? Jesteś durny jak ósmy cud świata... Lepiej powiedz, Tefi, czy ze mnie coś będzie? Z tych akwarel? Z tego całego malowania? - Już chyba jest - oglądał porozwieszane kartony. - I nie jest najważniejsze, żeś odkryła ten blask w akwareli, ważne jest, że odkryłaś własną interpretację świata. Jesteś dopiero na początku drogi, ale chyba na świetnym. Bo to są niby szkice, a przecież nic tu dodać, nic ująć, niby to tylko zapowiedź innych możliwości, a zarazem jakieś samo w sobie integralne widzenie tematu. Chopin z etiud stworzył arcydzieła, coś takiego jest w twoim malarstwie, absolutne spełnienie i niepokojąca obietnica. To, czego nie mówisz, na czym przerywasz, jest równie wymowne, jak to, co wyrażasz. Powinnaś poprzestać na akwareli, jak Chopin na fortepianie. Jak Noakowski na ledwo szkicowanej, a tak cały niedomówiony pejzaż zawierającej, architekturze... - Co za ohydny pochlebca. Na pewno więcej obietnic jak spełnienia. I nie, ja bym chciała poprzestać na akwareli, na takie ograniczenie może sobie pozwolić geniusz, co najmniej wielki talent. Ja nie dałabym rady, zacznę się powtarzać, muszę próbować inaczej, temperę już mam w palcach, ale nęci mnie i olej, i grafika... - I to mi się podoba - przerwał Stefan - że zaczęłaś malować od razu w pracowni. Myślę, że malowania z natury nie należy porzucać, ale od realiów trzeba się uniezależnić, żeby coś stworzyć. Tak mi się zdaje. Ja też nie piszę "z natury", tylko staram się komponować jej elementy w nowy przeze mnie wyimaginowany ład. I robię to na pamięć. Pamięć to wielki magik, Ewa. Przerabia nam rzeczywistość na czyste złoto sztuki... - Ach, jak ja się cieszę na tę wystawę i na Jastarnię, i na twoją powieść... Słuchaj, to jest chyba nasze najpomyślniejsze, najszczęśliwsze lato! Aż muszę odpukać w nie malowane drewno. - Oj, to magiczne myślenie - zaśmiał się Stefan. Nadeszły teraz gorączkowe dni wyboru akwarel, rozmów z dyrekcją "Zachęty", sprawdzania odnośnej kartki w katalogu, dostawy obrazów, ściągnięcia niektórych od osób, co je kupiły, wreszcie zakończenia tych przygotowań, spotkania z Remigiuszem Wiechną, zobaczenia Gorzyckiego przy kawiarnianym telefonie i zapadnięcia w medytacje o potępionym epizodzie przeszłości, którego jednak nie żałowała, że był, skoro dopomógł jej do przezwyciężenia wielu późniejszych pokus. A może nawet i nie tylko dlatego. Wolne godziny Ewa spędzała przygotowując z Lodzią garderobę na pobyt w Jastarni. O tej porze mało znajomych było w Warszawie, ale odwiedzali ją Józek Tomyski, dopiero na wrzesień wybierający się w góry, i profesor Górecki; pisał jakąś pracę naukową i gdzieś około połowy sierpnia miał jechać do letniskowej miejscowości pod Toruniem, gdzie Joanna i Katarzyna spędzały letnie wakacje. Ewa, długo z nim sprzeczna, teraz patrzyła na pana Tadeusza niemal jak na kogoś z rodziny. Człowiek, co mimo niepowodzenia u Katuli (bardzo mu zresztą zawsze życzliwej) nie odstał od nich, ale jeszcze zacieśnił przyjaźń, był godnym uwagi fenomenem, a przynajmniej kimś nieprzeciętnym. Zadziwiał Ewę pod jednym jeszcze względem. Na ogół krytyczny i sceptyczny wobec rzeczy i ludzi, darzył bezwarunkową aprobatą wszystkie poczynania nowego rządu. Nie przeżył entuzjazmu jednych, a przerażenia innych, traktował "przewrót majowy" jak niełatwe i według obcej mu recepty przeprowadzone, ale udane doświadczenie naukowe, a że nie spodziewał się był żadnych cudów, nie podlegał też zaczynającym się pojawiać rozczarowaniom czy bodaj wątpliwościom. - Nareszcie - mówił w czasie jednej z wizyt u Ewy - przestało się politykować, a zaczyna się rozwiązywanie konkretnych realnych zagadnień. Skończyło się nie tylko uprzywilejowane jaśniepaństwo, ale i uprzywilejowane chamstwo - dodał enigmatycznie - a Piłsudski, któremu, przyznaję, byłem zawsze niechętny, stanął wreszcie na wysokości zadania. Ewa była w zbyt dobrym usposobieniu, aby się kłócić, sprawy publiczne odeszły jakoś daleko. "I chwała Bogu" - myślała. - To, co pan mówi, jest bardzo oryginalne, jedyne w swoim rodzaju - rzekła bez obłudy, dopowiadając w myśli: "Bo w samej rzeczy z tak olimpijską pogodą nie patrzy chyba na sytuację nawet i sam Piłsudski". W przeddzień wyjazdu nad morze Józef Tomyski przyszedł po południu do Ewy, żeby sprawdzić godzinę jutrzejszego pociągu i oznajmić, że ją odprowadzi na dworzec. W toku rozmowy przy czarnej kawie zapytał, czy Ewa nie chciałaby poznać pani Ludmiły Nieporęckiej. - To jest bardzo dystyngowana osoba i marzy o tym, żeby cię poznać. Zachwyca się twoimi obrazami. - Coś pleciesz, Józek. Czyżby je znała? Skąd? - Ależ tak! Lubi odwiedzać sklepy z obrazami, nie pominęła żadnej okazji, kiedy ty w nich wystawiałaś swoje rzeczy. Mówi, że w twoich akwarelach jest zaskakująca siła kolorystyki i upajająca intensywność poezji, rzadko zdarzająca się w technice tego rodzaju, a może nawet w malarstwie w ogóle. - Józio! Ej, to coś poważnego, że aż zechciałeś, żebyśmy się poznały - Ewa mrugnęła znacząco, a Józef po raz pierwszy od lat zawołał z cicha: - Lalia! - Ktoś dzwoni! - usłyszała Ewa. Lodzi nie było w domu i sama poszła otworzyć. U progu stał listonosz i podawał coś, co się okazało depeszą. Kto ją otworzył? Kto pokwitował listonosza? Jak zaczął się obłęd czy koszmar trudny do pojęcia, niemożliwy do przyswojenia, brutalnie konieczny do przeżycia? Ewa nigdy potem nie mogła już tej sceny odtworzyć ani nawet jej dotknąć pamięcią. Depeszę nadali znajomi, którzy jednocześnie ze Stefanem przebywali w Jastarni. Donosili o nagłej śmierci Stefana Radgoskiego, co brzmiało jak posępny żart złośliwego szatana, co jednak Ewa przeczytała, lecz gdzie się podziała ta depesza, nie wie. Wszystko stało się nagle niezrozumiałe, do niczego niepodobne i pozbawione sensu. Jakim cudem znalazła się nie nazajutrz, ale jeszcze tego samego wieczora w pociągu? Dlaczego jechali z nią Józek i profesor Górecki, a nie towarzyszył jej w takim nieszczęściu Stefan? Czemu Lodzia stoi na peronie i tak okropnie płacze? Kto dał znać Góreckiemu? Jakim sposobem przepadła raptem noc i nastał znów poranek? Przecież świat rozpadł się w strzępy, skąd więc ta noc, ten dzień? Kto są ci obcy ludzie, kto opowiada przeraźliwe szczegóły w olśniewającej pogodzie nadmorskiego pejzażu: - Pan Radgoski kąpał się, długo pływał, wyszedł z kąpieli i coś zawołał, i zaraz upadł na piasek. - I jeszcze inni mówią, że tu nie ma nigdzie doktora, telefonowali aż do Pucka, na plaży byli tylko lekarze letnicy w kąpielówkach, ratowali, jak mogli, sztuczne oddychanie i wszystko, jeden poleciał goły do mieszkania, przyniósł torbę lekarską i chciał dać zastrzyk, i słuchał, ale już było po wszystkim; ten, co przyjechał z Pucka, napisał tylko świadectwo zgonu. Ewa milczała i dalej nie pojmowała, jakimi drogami dochodzi to wszystko do jej słuchu, zdawało jej się, że głuchnie i że ślepnie, brakowało jej tchu i przez ściśniętą krtań dobywało się tylko niekiedy coś na kształt jęku czy szeptu. Stefan leżał na wąskim żelaznym łóżku, już schludnie przyodziany, nieruchomy i obojętny, ani spojrzał, ani się uśmiechnął, gdy wprowadzono Ewę; chyba straciła przytomność, bo kiedy otworzyła oczy, ktoś wynosił ją z izby na rękach. Józek czy Górecki lub obaj razem. Głos Józka mówił: - Usiądź tu, Ewuńka, na ławeczce. - Cicho sepleniła woda zatoki. - Nigdy w życiu nie mdlałam - to były pierwsze słowa, jakie Ewie udało się głośno i wyraźnie powiedzieć, trzęsła się niby zdjęta mrozem pośród upału. Potem ktoś inny wprowadził ją do izby, aha, to ci znajomi od depeszy; powiedzieli, że Tomyski i Górecki odeszli, musieli się zająć transportem zwłok. Dopiero po tych słowach zdała sobie sprawę ze strasznej prawdy i nareszcie łzy pociekły jej z oczu. Upadła na podłogę i zanosiła się od płaczu, już teraz mogła rozpaczać pełna poczucia winy, przecież sama doradziła mu nie czekać na nią, tylko jechać nad to złowrogie morze. Płakała długie godziny, aż póki nie rozległy się kroki, szurgot, hałasy, przyciszone utyskujące głosy, weszli czarno ubrani ludzie, nieśli trumnę. Józef podniósł Ewę. Całowała usta zimne i obce, choć twarz zmarłego miała w sobie kolory życia i zdawała się tylko uśpiona. - Nie zamykajcie trumny - prosiła - pochowacie go żywcem. - Nie zamykamy - Józef głaskał jej włosy - pociąg już odszedł, pojedziemy jutro, tu wszystko długo trwa, zabity kąt. Minęła głucha noc, panowie przed domem palili po ciemku papierosy, gospodarze rybacy spać się z dziećmi pokładli, Ewa siedziała u nóg Stefana, kiwała się naprzód i w tył, popadała w drzemkę i budziła się, zmory, zmory... Po raz drugi nastał ranek, a po co była noc, po co ranek, wszystko już niepotrzebne. Skąd wziął się tu raptem doktor Dropiewski, dlaczego chwyta ją w objęcia, przyciska ją do otyłej piersi, sapie i całuje, zbudził tylko przycichły na koniec płacz. - Za późno, doktorze... To przeze mnie... Ja sama mu... ja sama mu... - szlochała na ramieniu wąsacza. - Jakie sama, żadne sama - mruczy doktor - płacz, płacz, dziecino, ja też płaczę. Dlaczego znowu jest noc, dokąd jadą pociągiem, a co zrobili ze Stefanem? Jak to, wiozą go wagonem towarowym? - Towarowym - powtarza bezmyślnie - jak tatusia, jak wujka Rafała... Ewa leży na ławce przedziału i z twarzą wciśniętą w szorstki kant oparcia znów beznadziejnie płacze. Naprzciwko siedzą trzej panowie, a dwu z nich, Józef i doktor Dropiewski, coraz to wstają, żeby jej to podać jakieś krople do wypicia, to przykryć ją kocykiem, to prosić, żeby starała się zasnąć chociaż na chwilę; a profesor zaczął do niej przemawiać. Jak przez mgłę słyszała jego słowa: - Niech się pani wypłacze, wykrzyczy, ale jak to pani przejdzie, ten taki czysto fizyczny skowyt, który tylko przeszkadza stanąć na wysokości takiego oto nieszczęścia, jakie panią spotkało, to trzeba się zastanowić nad sobą... Nie mówię tego specjalnie do pani, tylko jak patrzę na ludzi, jak oni tak płaczą, włosy tak sobie targają na głowie i tak, panie dobrodzieju, tego i owego tam wyczyniają, to zawsze sobie myślę, że to jest, moja kochana pani Ewko, takie oto grubiańskie sobkostwo i że ludzie mają bardzo niewłaściwy i bardzo niemądry sposób zachowania się wobec śmierci. Bo śmierć to jest takie oto naturalne i nieuniknione zjawisko, a każdy widzi w tym jakieś osobiste nadeptanie na siebie, jakąś zniewagę osobistą. W tym nie ma żadnej powagi, żadnej godności, którą ma wobec śmierci chociażby prosty chłop... Jak przez mgłę widziała w wątłym świetle przedziału twarz Józka, siedział ze spuszczonymi oczyma, z ustami skrzywionymi cierpieniem czy niesmakiem i mówił cicho: - Niech pan tego zaniecha. Od tego nie przestaje się płakać, od tego pies by nawet zawył. I wszystko pogrążyło się w ruchliwym, kołaczącym póŁśnie, mnóstwo rzeczy wypadło z jej świadomości, ocknęła się przed drzwiami swego mieszkania, mgnienie ulgi, ach, dom, a w domu Stefan i wreszcie koniec koszmaru. O, Boże, skąd w mieszkaniu tyle ludzi, aha, to przyjechały Katula i Joasia, patrzcie, jest i Janek w mundurze, i Ludwik po cywilnemu, prawda, przenieśli go do rezerwy, któż to ich zawiadomił?... Za czyim to ona idzie pogrzebem, co za nieludzka męka, że nie może tego wszystkiego opowiedzieć Stefanowi, on jeden by zrozumiał, pocieszył, zatrzymał te oszalałe potoki łez, jak można znieść, że zamienił się w trumnę? A kto to ją prowadzi... Janek... Ludwik? Więc ma braci, żyjących braci? Zawirowało, minęło, teraz to szydercze puste mieszkanie, zdruzgotany świat i te wstrętne, bezczelne akwarele, ziejące głupią pychą barw... Późną jesienią Katarzyna Tomyska podała Joannie kopertę z czarną obwódką, nadawcą był major Teliga. W czasie pogrzebu Stefana Joanna odwiedziła była Jacka, zastała go już bardzo zmienionym i słabym, zaledwie zdolnym, choć mężnie usiłującym, cieszyć się i rozmawiać; i ojciec, i lekarze nie taili, że stan jest niemal groźny, a jednak wiadomość o jego śmierci była okrutnym zaskoczeniem. Joanna nie słuchała łagodnych perswazji matki, zamknęła się w swoim pokoju i długo w noc płakała gorzko, a kiedy ustał płacz, osaczyło ją znowu to nieznośne poczucie cofnięcia się w dzieciństwo, utraty wszelkich szans na życie, na cokolwiek. Odwiodło ją od tych myśli boleśnie żywe wspomnienie rozpaczy i samotności Ewy. A Ewa śniła tejże nocy, że Stefan umiera na serce. Ratowała go w popłochu, a on robił się w pościeli łóżka coraz mniejszy, aż w końcu na poduszkach został tylko zegarek, ale w zegarku wciąż biło prędko chore serce Stefana. Kręciło się mnóstwo ludzi, ciągle ktoś robił zastrzyk temu zegarkowi, ale i zegarek zmniejszał się z zastraszającą szybkością, i wreszcie przybrał postać maleńkiej srebrnej spinki, lecz i ta spinka jeszcze była Stefanem i jeszcze pulsowało jego serce. Wyrwał ją z tego snu własny zduszony krzyk. Rozdział 15 Życie Katarzyny Tomyskiej obok przeważnie zamkniętej w sobie Joanny byłoby dosyć postne, dosyć nawet podobne do stanu wiecznie czegoś wyczekującej nieszczęśliwej miłości, gdyby nie nastał dla niej czas ożywionej korespondencji. Pisywała była zawsze do syna, do Radgoskich i do profesora Góreckiego, ale te listy były częścią powszedniejącego z czasem rytuału przyjacielsko_rodzinnych stosunków. Dopiero nieoczekiwana dla niej wiadomość o tragicznym końcu żony pana Tadeusza, dopiero śmierć Stefana i pogłoski o pojawieniu się "na horyzoncie" pani Ludmiły Nieporęckiej wskrzesiły w Katarzynie dawny, pamiętny jej z czasów narzeczeństwa zapał epistolarny. "Drogi Panie Tadeuszu - pisała z pewnością siebie osoby, która w danym wypadku na wszystko może sobie pozwolić - dziękuję za listy, za pamięć i dobroć, za wszystko, co przyjmuję i czego nie mogłam przyjąć, aby się przed dziećmi moimi nie ośmieszyć. Ale niechże mi Pan, miły mój Tadeuszku, raczy wytłumaczyć, dlaczego dopiero od starej Bonisi, od Pańskiej gospodyni, musiałam się dowiedzieć prawdy o śmierci Pana żony? Nie pytałam o to ani zeszłego roku, ani w czasie wspólnych wakacji, przepełniona wdzięcznością, że Pan zdołał namówić do nas Ewę, a i potem zajęta wyłącznie Jej żałobą i rozbiciem duchowym; nie pytałam i wtedy, kiedy Pan był dość dobry, by łaskawie towarzyszyć Ewie w podróży do nas na Boże Narodzenie; syn mój, niestety, był zbyt zaabsorbowany swoją nową przygodą (znam ja za dobrze owe jego "przygody"), by do nas przybyć, ja zaś wyznaję, byłam nazbyt przejęta beznadziejnością smutku Ewy. Jeśli Pan i teraz nie zechce mi nic odpowiedzieć, proszę odpisać tak, jakbym nie zadała tego pytania, i proszę mi wybaczyć moją niedyskrecję, ale czyż przyjaźń prawdziwa nie polega na łamaniu wszelkich przepisów dyskrecji? Nie potrzebuję dodawać, jak miłą mi jest Pana dobroć dla Ewy; niech Pan jej tylko nie zraża zbyt "profesorskim" tonem, a wpływ Pana okaże się na pewno zbawienny dla jej powrotu do życia, do szczęścia, na które tak bardzo zasługuje, a do którego jej wciąż tak bardzo daleko". "Droga i zawsze uwielbiana Pani Kachno - brzmiała odpowiedź Góreckiego. - Do wybaczenia mam jedynie gadulstwo mojej Bonisi, z którego mnie się bynajmniej "ta poczciwina" nie zwierzyła. Pani pytanie jest, zwłaszcza zważywszy na niekompetentne źródło informacji, zupełnie między dwojgiem przyjaciół na miejscu, a Pani troska o sprawy mnie dotyczące może jedynie wzruszyć moje o wiele nieszczęśliwsze, niż mogłoby się zdawać, i jeszcze nie całkiem wyziębłe serce. O dramacie mojej ś.p. żony, a tym samym i moim, byłbym dawno z Panią mówił, gdyby Pani nie odmówiła mi bliskości zezwalającej na odsłonięcie wszystkich tajemnic, a nawet wymagającej tego. Ale i w obecnej, za Pani wolą jedynie przyjacielskiej, sytuacji czułem potrzebę mówienia z Panią o tym, proszę się nie dziwić, że to wciąż odkładałem, sprawa jest zawsze dla mnie ciężka i taką pozostanie. Żonę moją, ś.p. Halinę Krypską, poznałem jako młodą panienkę wielkiego czaru osobistego, lecz pochodzącą z rodziny owładniętej manią samobójczą, a i z kilku innych względów tragicznej. Matka żony, posądzona o przyczynienie się do śmierci niewiernego - widzi Pani, w jak drastyczne muszę wchodzić szczegóły - kochanka (była wdową, a ów "gach" nie chciał jej w dodatku poślubić), choć później udowodniono jej niewinność, jakiś czas przebywała w więzieniu i tam "udało jej się" odebrać sobie życie. Te okrutne wypadki zaszły, kiedy Halina była jeszcze nieomal dzieckiem, ale później, na krótki czas przed naszym zapoznaniem się, również jej dużo starszy brat, zresztą nieuleczalnie chory gruźlik, popełnił samobójstwo. Może sobie Pani wyobrazić, w jakim stanie psychicznym była młoda dziewczyna obarczona podobnymi przeżyciami, a nadto przebywająca w mało ciekawej rodzinie ojca, gdzie jej życie stało się torturą nie do zniesienia. Wyrwałem ją co prędzej z tego środowiska, wzięliśmy ślub, a pod wpływem uczuć, jakie wówczas dla Haliny żywiłem, zresztą może i zgodnie z moją naturą, miałem przekonanie, że zdołam ją wybawić z kręgu nieszczęść, przywrócić całkowicie życiu i radości. I może potrafiłbym tego dokonać mimo "profesorskiego tonu", jaki mi Pani wypomina, i mimo "zbyt zarozumiałego obstawania przy moich racjach", co Pani zawsze we mnie wyśmiewa, gdyby złośliwe okoliczności nie powikłały wszystkiego. Po dwu, niestety, operacjach ciąży pozamacicznej moja nieszczęsna żona straciła zdrowie, a nadto popadła w obsesjonalne poczucie, że jest "wyklęta" lub uroczona czyimś "złym spojrzeniem". Pomijam detale, nie jestem w stanie dużo pisać o tym rozpaczliwym okresie życia. Mimo, że czuwało się nad nią dzień i noc, moja biedna dzieweczka - tak ją nazywałem - zmyliła wszelką czujność i uciekła nam w śmierć. Samobójcy i obłąkani, a była już potencjalnie jednym i drugim, potrafią tak się wymknąć najbaczniejszej opiece, to już ich sekret. Zostałem sam na sam z groźnymi przewidzeniami złego sumienia, zdawało mi się - rzecz to ludzka i nader pospolita - że ja wszystkiemu jestem winien, a czymkolwiek chciałem jej pomóc - tak bardzo pragnęła macierzyństwa - obracało się to na jej zgubę. Otrząsnąć się i wrócić do normalnego życia pomogły mi m.in. pewne aspekty myśli filozoficznej Wschodu. Czy Pani, najmilsza Kachno, wierzy w metempsychozę? Pani się pewno dziwi, że ja, naukowiec, mówię o takich rzeczach niesprawdzalnych. Jednak właśnie w naukach ścisłych obcujemy z tajemnicami bardziej bezpośrednio jak teologowie. Najnowsze odkrycia fizyki dowodzą możliwości przechodzenia jednego pierwiastka w drugi. Tyle razy oglądałem ludzi, co w ciągu całego swojego życia pozostają zaledwie projektem na człowieka: kto wie, czy nie dane im jest osiągnąć wyższy lub bardziej dla nich odpowiedni stopień rozwoju w innym wcieleniu. Może to nonsens, ale nie większy od mnóstwa starożytnych wierzeń, doktryn, teorii, które nawet po ich obaleniu nie przestały zawierać ziarnka prawdy albo przynajmniej złudzenia, koniecznego, aby znieść niektóre doświadczenia życia, i będącego też jakąś postacią prawdy. Bo nieszczęścia, tyle cierpień, od których niczym nie udało mi się Haliny ocalić, to jeszcze jakieś katolickie zbawienie wieczne mogłoby tu być rekompensatą. Ale jej niespełniony los, to życie, co było zaledwie znakiem życia! Jedyna ulga to wierzyć, że wcielane w coraz to inne egzystencje wypełni w końcu płodne swe przeznaczenie". Reszta listu zawierała informacje o filozofii czy religii hinduskiej, a także chińskiej. Padały nazwiska: Krishnamurti, Gandhi, Rabindranath Tagore, Konfucjusz. "Są to płodne obszary myślenia i działania - pisał Górecki - mimo swej starożytności dotąd żywe, a nawet wydają mi się dojrzalsze i pożyteczniejsze od naszycg systemów myślenia, eksperymentów i odkryć wiodących do wielkiego postępu technicznego, ale nie uczących wcale, jak żyć. Spokojna mądrość i etyka Wschodu, niezależnie od zacofania społecznego i gospodarczego, z którego wyjście może, ale nie musi, zniweczyć te skarby duchowe, znakomicie dopełniałaby chrześcijaństwo, gdyż jest nie tylko jego prekursorem i kolebką, ale jakby gałęzią na inny sposób osiągającą doskonałość koncepcji życia, myślenia, wychowania itp." Kończąc list Górecki napisał niespodzianie: "Widzi Pani z tego wszystkiego, jak znikome są moje kwalifikacje do ratowania ludzi, pogrążonych w rozpaczy; ambicje moje są pod tym względem wielkie, powątpiewam jednak, czy dosyć uzasadnione. Pani Ewa jest mi teraz bardziej życzliwa niż dawniej, rozmawiamy z nią czasem o wpływie sztuki japońskiej, chińskiej, w ogóle azjatyckiej na nowe kierunki sztuki europejskiej, na czym dobrze się zna, ale istoty wciąż trwających żałobnych przeżyć naszej Ewuni prawie nie dotykamy, choć w jednym przynajmniej wypadku zastosowała się do mego zdania, może zgadzało się ono akurat z jej własnym rozumieniem rzeczy". Katarzyna była kompletnie oszołomiona. Więc ów trzeźwy, krytyczny pan Tadeusz, tak racjonalnie się na wszystko zapatrujący, taki wszystko na pewno wiedzący, miał za sobą tyle męki, może nawet upadków ducha, że aż musiał szukać ratunku i pociechy w azjatyckich mądrościach, o których sama ledwo wiedziała, że są jacyś jogowie, że Budda, że Nirwana, że "tat twam asi" i że ludzie po śmierci wcielają się w zwierzęta, co uważała za głupstwo. Mniejsza z tym, sensacją było, że nagle ujrzała w Tadeuszu Góreckim jakby innego człowieka, o wiele sobie bliższego i znacznie ciekawszego niż ów, jakim dał się jej poznać. Było jej wstyd, że nie domyślała się nawet jego wewnętrznych bogactw, było jej żal, że jednak rozminęła się z czymś, co mogłoby być "wypełnieniem się losu", i to nie tylko jej losu. "Ale czy można minąć się z przeznaczeniem? Ach, nie - myślała trochę rozdygotana - przeznaczeniem są właśnie te listy, a on jest jaki jest, w listach nie pisze przecie nigdy )panie dobrodzieju" ani "takie oto tego owego", a w życiu wciąż tak mówi. Nie rozczulajmy się nad sobą, nie myślmy o tym, na co już przed laty było trzy razy za późno. Może miałam się ścigać z tą florencką Gruzinką albo rywalizować świeżością podeszłego wieku z moją przyszłą synową, jeśli jest coś prawdy w pogłoskach o Józku i tej Nieporęckiej". "Panie Tadeuszu! - odpisywała Góreckiemu. - Pana list wzruszył mnie i zawstydził, i tym bardziej przepraszam, że tak brutalnie wtargnęłam w Pana jakże bolesne tajemnice. Należało cierpliwie czekać, aż Pan sam powierzy mi swoją tragedię, a tu jeszcze obdarzył mnie Pan takimi skarbami Pańskiej wiedzy i myśli! Wolałabym, aby to nie było wymuszone przeze mnie, ale stało się. Dziękuję i proszę o wybaczenie ciekawości, której skutki zrażą, być może, Pana do mnie, jak bywa, że odpychający stają się dla nas ludzie, którym ni stąd, ni zowąd zbyt wieleśmy powiedzieli. Będę wówczas ukarana i poznam gorzki smak słów: "Ciekawość - pierwszy stopień do piekła", zawsze, mój Boże, myślałam, że to niemądre powiedzonko. Proszę przyjąć za okoliczność łagodzącą, że jestem bardzo samotna, więc i cokolwiek zdziwaczała. Moje dzieci są dla mnie nadzwyczaj dobre i uprzejme, ale matki żadne z nich już nie potrzebuje, może to naturalne, gorzej, że nie umiałam stać się ich nieodzowną przyjaciółką; traktują mnie jako mile widzianą, ale najchętniej rzadko widzianą znajomą, albo jak osobę najmłodszą w rodzinie, potrzebującą opieki, czułej pamięci, stosownego żywienia, lekarstw i małych upominków. Józio w listach jest bardzo wylewny, ale rzadko raczy mi się pokazać, ostatnio był tu z odczytem i taki otoczony, że ledwo miał dość czasu, aby zjeść z nami obiad. Joasia żyje dużo poza domem wśród kolegów, uczniów (bo wykłada nadal w męskim gimnazjum) i znajomych, którzy wyjątkowo tylko są i moimi znajomymi. Często wobec tego czuję swoją zbędność na świecie, spragniona jestem duchowego z kimś kontaktu, proszę więc nie karać mojej ciekawości "piekłem", jakim byłaby utrata Pańskiej tak mi potrzebnej przyjaźni. Ewunia, wbrew temu, co Pan pisze, zawsze w listach z największym szacunkiem i ze szczególną serdecznością o Panu wspomina i rady Pana z pewnością mile przyjmuje. Z nią właśnie łączyła mnie dawniej wielka zażyłość, może bardziej bezpośrednia i niekrępująca niż z własnymi dziećmi, ale teraz i ona się zmieniła, i ja straciłam do niej śmiałość. Choć to już sporo czasu minęło, ani w listach, ani jak tu przyjeżdża, nigdy nie mówi o Stefanie, a jak tu milczeć z nią o tym, co ją najwięcej boli? Jednak milczę i tylko myślę, kiedy ona, biedactwo, przyjdzie wreszcie do siebie. Ach, drogi przyjacielu!..." Górecki odpisał natychmiast: "Jestem do głębi poruszony Pani obawami o moją przyjaźń, Czy warto, najmilsza Pani Kachno, a nadto, co za pomysły?! Nie żałuję ani słowa z mojego listu, czuję się winien, że tak długo zachowywałem oschłą dyskrecję. Jestem doprawdy niemal szczęśliwy, o ile to w moim położeniu możliwe, że podzieliłem z Panią, właśnie z Panią, ciężar będący bardzo istotną sprawą mojego życia, a który teraz lżej mi dźwigać. Mogę tylko sobie wyrzucać, że objuczyłem Pani świadomość takimi przykrymi rzeczami, nie będziemy do tego więcej wracać, na szczęście istnieje praca, która pozwala żyć i robić swoje pomimo wszystko złe, co nas w życiu spotkało..." Dalszy ciąg listu był o uniwersytecie, o studentach, o nowych odkryciach biochemii, o wspólnych znajomych etc. Katarzyna czytała poziewając nieznacznie, cokolwiek rozczarowana i zarazem uspokojona, czy nawet jakby kontentna, z odrobiną jednak niesmaku do samej siebie. Po co było wszczynać tę całą sprawę? Doskonale mogła żyć bez wiedzy o ś.p. Halinie z domu Krypskiej, skoro nic z tej wiedzy nie wynikło. A cóż miało wyniknąć? Czego się spodziewała? Jakiegoś choćby słówka o jej, Katarzyny, osamotnieniu? Większej rozpaczy po tej samobójczyni? Mniejszego znaczenia owej pracy, czyżby tylko praca i te filozofie? A ich przyjaźń to nic? I tamto zawsze będzie ciężkie? "Istotna sprawa życia?" No to istotna i kwita. "Droga moja Ewuniu - pisała Katarzyna w jakiś czas potem. - Wybacz mi, moje dziecko, że chcę z Tobą pomówić o rzeczy tak bliskiej Twemu nieszczęściu, którym, być może słusznie, z nikim nie chcesz się dzielić. Ale trudno mi się powstrzymać od wyrażenia smutnej radości z powodu nowego wydania powieści "Ludzie jak ludzie". Przeczytałam o tym w tygodniku "Głos Prawdy". Wspominałaś raz, że pierwszy i drugi nakład rozchwytano, zanim ukazała się jakakolwiek recenzja, teraz jednak piszą o tym utworze coraz więcej, ale ten artykuł o trzecim wydaniu szczególnie mi przypadł do serca. Nieznany autor podpisany W. K. nazywa "Ludzi jak ludzi" utworem "oczyszczającym", podkreśla "prostotę stylu, bogactwo materii, bezbłędne widzenie człowieka od wewnątrz i od zewnątrz, zwięzłość i plastykę, trafność i odkrywczość zarówno w opisie, jak w charakterystyce postaci i w dialogu, muzykalność języka i przejrzystość kompozycji", którą przyrównywa do utworów Bacha, ja nie znam się na muzyce i Bacha ledwie parę razy słyszałam na koncertach z Joasią, ale tyle ucha to mam, żeby ocenić, jaki melodyjny jest język "Ludzi jak ludzi", choć z tak zwykłych powszednich słów się składa. Lecz i nuty, mimo że zawsze te same, a jednak można nimi wygrać utwór byle jaki albo tego właśnie wielkiego Bacha. Nie gniewaj się, kochanie, bo może plotę od rzeczy, zresztą sama to wszystko pewno czytałaś. Ach, jakbym chciała, żeby to mogło Ci dać trochę pociechy, że nasz nieodżałowany, a Twój najukochańszy Stefan choć w ten sposób żyje i żyć będzie na zawsze. Piszą w tym artykule, że stworzył jedno tylko dzieło, lecz takie, które już należy do historii literatury. Mnie to wszystko szalenie wzrusza, lecz nie wiem, czym to jest dla Ciebie, i lękam się, bo może jestem po prostu niedelikatna pisząc Ci o tych moich wrażeniach. Joasia po swoim ostatnim powrocie z konferencji w Warszawie mówi, że zastała Cię cokolwiek pogodniejszą, podobno zaczęłaś znów malować i coś jakoby o tej Twej sztuce piszesz, jakie to byłoby szczęście! I że masz nowych przyjaciół, którzy pomagają Ci żyć, chwała im za to. Wspominałaś parę razy o pani Ludmile Nieporęckiej i że jej towarzystwo dużo Ci daje, a jeszcze, że Józek jest nią mocno zajęty, tak że nawet zamyśla o małżeństwie. Nie powiem, żeby mnie zachwyciła wiadomość o jej niemłodym wieku, ale cóż robić, widać "starsze panie" są Józiowi sądzone. Ale trudno mi jakoś wyobrazić go sobie żonatym, jest on trochę, między nami mówiąc, dziwakiem i podobnie jak Joasia raczej do samotnego życia skłonnym. Szkoda, bo przecież oboje mają tyle zalet i takie u ludzi powodzenie! Jestem wciąż odbiorczynią kwiatów i listów od uczniów ze starszych klas, Joanna traktuje to lekko, no, to są rzeczy w istocie mało poważne, uczniowie i uczennice zawsze kochają się w nauczycielach jako tako wyglądających, a Joasia jest wcale przystojna, mówię to bez macierzyńskiej próżności, bo na podstawie tego, co słyszę od innych. Ale cóż, oświadczył się jej tu jeden z miejscowych aptekarzy, to mówiąc o tym parsknęła tylko śmiechem. Czyżby podzielała niemądry przesąd, że aptekarz to coś w złym guście? Magister przecie i choć trochę otyły, lecz bardzo sympatyczny, a i majętny, wprawdzie nie przywiązuję do tego wagi, ale przy lekkomyślnym usposobieniu Joasi, która żyje z dnia na dzień i bez troski o jutro, nie byłoby to może do pogardzenia. Co gorsza z różnych rzeczy (bo nie od niej bezpośrednio) wnioskuję, że wdała się w historię o wiele bardziej "trefną". Zakochał się w niej ksiądz_katecheta, który jest nie tyle kapłanem, ile znanym tu lowelasem, bardzo, przyznaję, urodziwym, ale człowiekiem bez żadnych, tak w danym wypadku potrzebnych skrupułów. Joasia milczy na ten temat, ale widzę, jak ją to dręczy; ufam, że zdobędzie się na zerwanie tej znajomości, nie dopuści chyba, żeby jej złamał życie człowiek niegodny ani sutanny, którą nosi, ani jej serca. W każdym razie Joasia stara się o przeniesienie do żeńskiego gimnazjum, którego dyrektorka, osoba wielkiej wartości, bardzo jej sprzyja, i miejsce polonistki ma być tam wolne od wakacji, bo teraźniejsza opuszcza Toruń, wychodzi za mąż gdzieś aż do Lwowa czy Tarnopola. Joasia wyraża się zresztą o tym romansowym prefekcie jak najgorzej i tylko od niej o tym słyszę, ale oczy ma często zaczerwienione od płaczu. Zachowaj przy sobie tę moją gadatliwość, na pewno niepotrzebną, i wiem, że to wobec Joasi nieładnie, ale taka jestem do Ciebie przywiązana, że piszę, jakbym ze sobą rozmawiała, dawniej lubiłaś Joasię, więc los jej może Ci nie jest obojętny, a i któż lepiej od Ciebie, tak boleśnie doświadczonej przez życie, zrozumie cudze niedole i zmartwienia. Napisz mi, moja biedna dzieweczko (tak młodziutko wyglądasz, jakże Cię inaczej nazywać?), choć parę słów, czy rzeczywiście wracasz trochę do życia, od którego jeszcze Ci się tak wiele należy, a także coś o chłopcach, no i o moim Józiu; mimo wszelkie uroki owej pani Ludmiły widać nie ma on jednak zamiaru się żenić, skoro już od paru miesięcy siedzi w Paryżu, skąd przysyła mnie i Joasi efektowne widokówki, gdzie na drugiej stronie w sam raz dość miejsca na to, co ma nam, tkliwie i skąpo, do powiedzenia"..nv Rozdział 15 (c.d.) Katarzyna nie bez racji wysnuła ślad nadziei na poprawę samopoczucia Ewy - z opowiadań Joanny. Bo w samej rzeczy jej niedawne przybycie na krótko do Warszawy było przez Ewę powitane z niczym, zdawało się, niezasępioną radością, aż i Joanna wesoło się rozrzewniła. - To ty mi się naprawdę tak ucieszyłaś? - zawołała. - Jaka jestem szczęśliwa! - No, wiesz, Joanka, niewiele ci potrzeba do szczęścia... - Całkiem przeciwnie. Ale zawsze mam go za mało albo tyle co nic. I to ty jesteś to "wiele", twoja radość to chyba dla każdego z nas szczęście! Joanna rozejrzała się i zauważyła nowe szkice sepią w różnycg odcieniach robione, jednobarwne, ale raczej po malarsku niż jako rysunek traktowane. - Zaczęłaś znowu malować? To już podwójne szczęście. - Beznadziejne próby - machnęła ręką Ewa. - Zostaniesz na noc, oczywiście? A teraz Lodzia zaraz nam tu da kawy. - A to świetnie. Katula jest, jak wiadomo, herbaciara i kawy u nas prawie się nie podaje. Tyle jej mam, co wypiję w kawiarni, ale na to znowu bardzo rzadko mam czas. Lodzia podała do kawy dwa kieliszki likieru i chwilę odpowiadała na pytania Joanny o jej chłopską rodzinę (z okolic Radziejowa), a w zamian sama pytała o starszą panią Tomyską - "to taka przyjemna i taka ludzka pani". - No, cóż ten likier? Jakaś prastara chartreuse. Wyobraź sobie, Józek mi przysłał z informacją, że Kartuzi zalecali to na nieuleczalne choroby duszy i ciała, takie jak obłęd i epilepsja, więc akurat nadaje się to dla mnie, mój stan tak zwanego ducha bardzo jest podobny do nieuleczalnego pomieszania zmysłów albo do nieuchronnie powracającej epilepsji. W przenośni, naturalnie. Ale to dowcip Józia, wątpię, żeby Kartuzi skazani na grobowe milczenie kiedykolwiek coś wyrabiali, a jeszcze trunek rozwiązujący języki. - Może pisali receptę, a inni wyrabiali. I czy rzeczywiście tak absolutnie milczeli? Nie sprowadzono by do Polski tylu Kartuzów dla milczenia do grobu. - Może pisali receptę, tylko że mnie ona nie pomaga. I nie przepadam za likierami, ale ten jest wyjątkowy, prawda? Zdaje się niebiańsko łagodny, ale już dwa takie miniaturowe kieliszki ścinają z nóg. - Ja znów nie znam się na likierach. Ale możemy spróbować, czy nie przesadzasz. - Oczywiście, przesadzam. Więc łykniemy sobie jeszcze po jednym. No, i co? - Chyba nic. Ale, owszem, dodaje humoru i odwagi. Nie mów takich rzeczy, Ewunia. Ty nie jesteś nieuleczalnie chora. Tacy chorzy umierają, a ty masz oczy aż jaskrawe od życia i wyglądasz kwitnąco. - To wpływ czysto fizyczny ("taki czysto fizyczny skowyt" - wymknęło się ze schowka pamięci) Józinego likieru. Chcesz prawdy, to ci powiem, że z mojego malarstwa nic już nie będzie. Ja nie podpadam pod powszechne mniemanie psychoanalityków, że twórczość jest kompensatą jakiegoś braku w życiu. Moja twórczość była ekspansją nadmiaru szczęśliwości osobistej. Bez szczęścia osobistego leżę w gruzach. Czy gruzy mogą być twórcze? Taka, jak jestem teraz, nie mam, po prostu nic nikomu do powiedzenia. - A to? - spytała Joanna wskazując na rozrzucone po biurku szczelnie zapisane kartki papieru. - Czyżbyś oprócz tych szkiców też coś pisała? - Zabijanie czasu. I muszę myśleć o zarobieniu paru groszy. Sprzedałam trochę akwarel, ale to źródło dochodów już się kończy. Ersztyn wydaje wspaniale reprpodukcje malarstwa współczesnego. Zamówił u mnie coś w rodzaju vademecum po kierunkach i najważniejszych malarzach, to nie jest praca twórcza, po prostu kompilacja z encyklopedyj, z katalogów i z mojej biblioteki, zbieranej w czasie pobytów za granicą. Ersztyn to śmiały księgarz i, wiesz, wydawca, który nie boi się debiutów. - Wiem, "Ludzie jak ludzie". Ale nie był to też zwyczajny debiut. To taka książka, że jak się ją raz przeczyta, już nie można się bez niej obejść, jak bez chleba czy wody. Niby nic rewelacyjnego, a jakieś odświeżanie wszystkiego. I właściwie to smutna książka, tyle nieszczęść, zła i małości ludzkiej, aż dziwne, bo Stefan był taki pogodny. Ale jak przeczytać do końca, to mimo wszystko jest się właśnie pogodnym czy pogodzonym, czy nawet podniesionym na duchu. Tam jest zachowana jakaś taka proporcja, jakaś bardzo rzadka w literaturze umiejętność, że i pozzytywne strony życia są żywe, przekonywające. To nieczęsto udaje się nawet wielkim pisarzom... - Dla mnie to tylko męczarnia. Ten publiczny Stefan, ci dziennikarze, włażą i chcą wywiadów na jego temat... Co za udręka... Mówię ci, że każde nowe wydanie, a jest już w druku trzecie, to dla mnie nowa rozpacz. - Ewunia, trudno, ale tu nie idzie o ciebie. Dziennikarze... Stefan był także dziennikarzem... Znakomitym, niektóre pisma czytało się tylko dlatego, że on w nich drukował. Warto by zebrać i wydać osobno wszystko, co pisał. Stefan jest własnością publiczną, to musisz przyjąć. - Nie mogę... Tyle się namordował przy tej książce, ostatnie miesiące prawie nie sypiał i nawet zaczął... ech, co tam gadać... Widać osłabił sobie serce, ta książka może przyczyniła się do jego śmierci. Wolałabym, żeby jej nigdy nie napisał, a żeby żył. - Każda z nas, a nawet chyba tysiące ludzi wolałoby, żeby Stefan żył i... pisał. Nie zaciekaj się w tych rozpaczach. Ewa, nie wmawiaj siebie, że jesteś tylko taka Niobe. Jesteś także malarką, i to znaną, i chcesz czy nie chcesz, wrócisz do twojej sztuki. Czekaj, nie przerywaj, korzystam z tej kartuskiej odwagi. Zastanów się spokojnie, już na to czas. Utraciłaś Stefana, kiedyście byli w pełni szczęścia. Czy wolałabyś, żeby ci umarł ze starczej choroby, kiedy już bylibyście bez zębów, obrzydli sobie, znużeni wspólnym życiem? - Wolałabym, żeby umarł mi tak, albo żebym ja przed nim... I to nam nie groziło. Nasze pożycie było fantastycznie bogate i zdolne do odradzania się w coraz nowej postaci. Wytrzymałoby i próbę starości. - Nikt nie wytrzymuje próby starości, można tylko udawać... - Co też ty mówisz, Joanka? Znam wielu czarujących starych ludzi, a w każdym razie dużo starszych ode mnie, a żywszych od niejednego młodego. Choćby pani Ludmiła Nieporęcka... - Ona nie ma jeszcze pięćdziesięciu lat. Nie wyobrażam sobie życia po pięćdziesiątce, przynajmniej mojego życia. Mężczyźni są tu bardziej uprzywilejowani, ale kobiety? Czym żyją, kiedy przestają być właściwie kobietami? Życie pozbawione seksu, bez pragnień, bez miłości? Nie, ja nie chciałabym tego doczekać. - Jesteś dzisiaj zaskakująca. I to ty, co tak bez namysłu odrzuciłaś wtedy w Ostrowi szansę wielkiej miłości. A i teraz ani o miłościach w twoim życiu nic nam nie wiadomo, ani nawet za mąż się nie wybierasz, i jakoś żyjesz, a chyba w celibacie. Dlaczego nie wyjdziesz za mąż? - W tej chwili dlatego, że moim konkurentem jest ksiądz, który nie zgodził się na tak zwane zdjęcie sukni duchownej; chciał mieć we mnie kochankę, i to nie jedyną, w jego świecie to jest mniejszym grzechem niż zdrada święceń. Po prostu mam pecha i trafiam albo nieszczęśliwie, albo fatalnie źle. Ale to zupełnie co innego, jak życie poza wszelką możliwością miłosną. Ewa na chwilę oniemiała, po czym rzekła: - Nie wierzę własnym uszom... - Chociaż myślisz to samo. - Niezupełnie. Historia przekazała nam niejedną wiadomość o sędziwych damach uprawiających miłość, a więc były nie tylko do niej zdolne, ale budziły pożądanie. I w kobietach nie wszystko tak raptem obumiera. Tylko do czego myśmy się dogadały? Mamy jeszcze czas na głupie rozmyślanie o starości. - Jak mówisz "mamy jeszcze czas", to już dobrze. I widzę, że zaczęłaś znowu kupować kwiaty. Dawniej lubiłaś mieć w domu dużo kwiatów. - A tak, znowu kupuję kwiaty. Ale te róże dostałam od jednego malarza, który woli mnie od moich obrazów. Nazywa się Wiechno i jest supermatystą z ambicją do własnych odkryć abstrakcyjnych. - I co? - I nic. Na szczęście ma za mało pieniędzy, żeby mnie często nudzić swoimi kwiatami. Rzecz bez znaczenia. I te róże nie są nawet ładne, jakieś pretensjonalne i rozbuchane. - Te, co jeszcze niezupełnie rozkwitły, są bardzo ładne. One są ładne jako pąk. - Jak to "pong"? Co to znaczy "pong"? - Ewa, co ci się stało? Nie rozumiesz, co znaczy pąk? Po chwili zdziwionego milczenia obie wybuchnęły nieposkromionym śmiechem i długo chichotały jak zwariowane. Ewa wykrztusiła wreszcie śmiejąc się aż do łez: - Nie, wiesz, coś podobnego... Przywidziało mi się, że powiedziałaś angielskie słowo, którego nie znam, jakieś "pong". Co za idiotyzm! - A skądże ja - i angielski?! Widzisz, musisz skończyć z tym kultem cierpienia, padło ci już na mózg. - Interesująca byłaś zawsze, a teraz to już super hyper... Ale nie myślałam, że jesteś aż tak okrutnie trzeźwa. - To chyba zgryzoty mnie tak usposobiły. - Chcesz powiedzieć, że cierpienie pada na mózg, ale dobrze wpływa na charakter i usposobienie? - Pod warunkiem, że chcemy je przezwyciężyć. Jeśli cierpienia są nieuchronne, trzeba przynajmniej wyciągnąć z nich jakąś korzyść. Która zresztą w przyrodzie też bywa nieuchronna. Weź drzewo, krzaki, trawę - im więcej ciąć, tym bujniej rosną. - Zaraz... A co z tym księdzem? - Nic. Zerwane. Zamieniłam to także w rzecz bez znaczenia. Ale i ja wojuję z cierpieniem. Stąd cała moja "mądrość" - w cudzysłowie, oczywiście. - Właśnie. Mówisz prawie jak Tadeusz Górecki. - Ewa była nadal skłonna do śmiechu. - On by jeszcze powiedział: "Nie myśl pani, że to, co panią spotkało, to taka, panie dobrodziejski, złośliwość losu specjalnie dla pani wymyślona" to "tylko nasz egoizm wyobraża sobie" i tak dalej. I miałby rację. Twoja matka straciła męża niewiele starsza od ciebie i w tysiąc razy gorszych okolicznościach. - Tak, to prawda. Choć co tu znaczą gorsze albo lepsze okoliczności... - Powiedz mi coś o Józiu. Dlaczego właściwie wyjechał? - Józek to bardzo śmieszny chłopak. Odmówił wysokich stanowisk, ale zabiega o posadę małego urzędnika w Ministerstwie... Żeglugi, żeby trudniej było zgadnąć. Bo ma tam znajomego, który mu obiecał jakiś referat po powrocie z Paryża. Gadał o wartości rzeczy marginesowych, a był tu w środku wszystkiego. Prowadził życie nadzwyczaj towarzyskie, aktywne i nawet niespokojne. Nie wiem, czy on się nie mógł obejść bez ludzi, czy ludzie bez niego, ale miał mnóstwo znajomych, dużo też pisał, wykładał w Wyższej Szkole Teatralnej... bardzo się zżył z teatrem, pisał nawet recenzje z przedstawień, próbował i scenariuszy filmowych, ale mu nie dali kręcić takiego filmu, jak chciał. W końcu zbrzydło mu to wszystko i wyjechał na rok jako tzw. "korespondent własny" kilku gazet. Powiedział, że spodziewa się w Paryżu więcej zarobić. Oprócz korespondencji zakontraktowanych pisze też urocze kawałki do tygodników. - Tak, czytujemy to, w istocie zajmujące. Tyle spraw, obrazów, scen i frapujących rozważań umie podać tak lekką ręką. Ale pisałaś kiedyś, że wydaje się zakochany i nawet coś o małżeństwie z tą panią Nieporęcką. Czy tego zaniechał? - Nie wiem. Są ze sobą w stałej korespondencji, a pani Ludmiła wybiera się na jakiś czas do Paryża. I myślę, że niepodobna zaniechać pani Ludmiły. - Taka piękna? - Nie. Ona jest niezrównana. Pełna blasku. Ale to nie jest osoba romansowa. Jakiś geniusz uzdrowicielski czy geniusz przydawania wartości wszystkiemu, czego się dotknie. Kiedyś ci opowiem... Joanna wracała tym razem do Torunia z poczuciem, że Ewa jest chyba uratowana. To ją w naturalny sposób uszczęśliwiało, a w jakiś paradoksalny - wprawiało w zakłopotanie. Bo jak równa z równą, wesoło, dowcipnie i zuchwale mogła obcować tylko z Ewą taką, jak była teraz, nieszczęśliwą, "prywatną" i osamotnioną. Ewa wchodząca na nowo w świat, otoczona, dorabiająca się sławy, a może święcąca tryumfy, co chyba z jej talentem nieuniknione, będzie ją onieśmielać i krępować, stanie się ową własnością publiczną, z tym trzeba się będzie pogodzić, a to nie przyjdzie łatwo, choć z takim tupetem sama zalecała to Ewie w stosunku do Stefana. Nikt nie przyznaje się chętnie do siebie takiego, jakim go widzą inni ludzie. Ewa zdawała sobie z tego sprawę i czasem przyjmowała czyjeś o sobie mniemanie z życzliwą albo filozoficzną tolerancją. Ale najczęściej nawet pozytywne (albo przekonana, że są pozytywnymi) wyobrażenia o tym, jak z nią, czy jaka ona jest, bywały zaskoczeniem, z reguły raczej niemiłym. Także więc list nadeszły z Torunia wkrótce po bytności Joasi odczuła jako rzecz wymagającą sprostowania. "Katulu_ciotulu moja droga - odpisywała. - Dziękuję za oryginalną żywą reakcję na nowe wydanie "Ludzi jak ludzi", co za szkoda, że nie mogę podzielić tak pięknych Cioci wzruszeń. Stefan wracający do mnie przez pocztę jako paczka zadrukowanego papieru (albo co gorzej, jako honorarium, co mnie mierzi) i odbierany mi przez tłumy obcych ludzi, to jakby naigrawanie się z mojej niedoli, to tylko jątrzy i pogłębia świadomość jego utraty. Chwilą pociechy był przyjazd Joasi, która jednak może zbyt optymistycznie zapatruje się na moje możliwości podjęcia zgruchotanego życia na nowo. Ja żyję, owszem, i funkcjonuję chyba poprawnie, ale żyję jak na popasie albo jak na wizycie. Popas może być malowniczy, wizyta bardzo przyjemna, lecz z obojga chce się w końcu wrócić do domu, a tu domu nie ma, dom zamknięty w trumnie i wstawiony do lochu, czasem tam klęczę i powtarzam jak w litanii: "Domie Złoty, ulituj się nade mną". Domu nie ma, zostało tylko mieszkanie. Chciałam zmienić mieszkanie, Józio mi też to doradzał (jak to już dawno!), a pan Tadeusz zasępił się i powiedział: "To jest szukanie zapomnienia, o które wcale w takiej sytuacji nie idzie. Bo tu idzie o takie mądre, właściwe, słuszne ustosunkowanie się do swego nieszczęścia, nie o ucieczkę od niego..." Wrodzone lenistwo, apatia, w której byłam wtedy pogrążona, świadomość, że te ściany i tak, dokądkolwiek pójdę - za mną też pójdą, może zresztą potrzeba, żeby ktoś za mnie decydował, dość, że przyznałam kochanemu profesorowi rację i zostałam. Ale skończmy z tym, taka jestem rozklejona, że tracę resztki przyzwoitości, dotąd przynajmniej nikomu nie naprzykrzałam się z tym, co mnie boli. Przejdźmy do jaśniejszych tematów, ach, i w tych jasnych wiele czerni, a więc po prostu - do innych. Wspomina Ciocia o Józiu i pani Nieporęckiej. To moja wina, może zresztą nie wina, tylko przedwczesne gadulstwo, bo zbyt pochopnie napomykałam, że Józio zdaje się zakochany i że zamyśla się żenić. Dawał coś takiego do zrozumienia, ja nie pytałam, a że to się jakoś co najmniej odwlokło, więc właściwie nie bardzo wiem, co myśleć. Ale znajomość, może nawet przyjaźń - choć czy jestem jeszcze zdolna do przyjaźni - z panią Ludmiłą ma dla mnie rzeczywiście duże znaczenie, więc chyba z tego względu chcę wreszcie trochę więcej Cioci o niej napisać. Tym bardziej że ona dużo wie o naszej rodzinie (pewno także od Józka) i często pyta o Ciocię, Joasię itd., żałując, że jeszcze nie miała okazji Was poznać. Pani Ludmiła jest wdową po lekarzu z Kijowa, gdzie też większą część życia spędziła. Sama pochodzi z rodziny ziemiańskiej, bo z tamtych stron to rzadko kto ma inne pochodzenie. Ale i jej ojciec był już tylko dzierżawcą "dóbr" jakiegoś Rosjanina. W czasie rewolucji oczywiście "dobra" przestały istnieć, zginął i sam "baryń", a także jej rodzina, niestety, wyginęła. Z przedwiecznych splendorów (bo aż z XV wieku) została tylko... karabela czy szabla, nie znam się na tym, którą pani Ludmiła przenosząc się do Polski przytaszczyła jako cenny zabytek sztuki płatnerskiej; nieraz wydziwiamy nad tą karabelą, a i pani Ludmiła się śmieje, że to na czarną godzinę, żeby sprzedać do muzeum, jak już nie będzie z czego żyć. Mąż pani Ludmiły był chirurgiem, zginął w czasie jednego z wielu przechodzeń Kijowa z rąk do rąk. Osobliwym trafem padł od przypadkowej kuli opatrując rannego żołnierza sowieckiego, kiedy Kijów był właśnie pod bolszewikami. Zawsze, w Kijowie i na wsi, gdzie mieli "daczę", zajmowała się sprawami oświatowymi, czytelniami itp. Należy do pokolenia "działaczy" i po przybyciu do Warszawy wzięła się całkiem prozaicznie do pracy w podobnym rodzaju. Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że można w coś podobnego wkładać tyle upodobania i zapału, ale pani Ludmiła wszystko, do czego się weźmie, nawet sałatkę z jabłek i orzechów, robi z natchnieniem i z jakąś arcyumiejętnością, jakby poeta układał bezbłędne wiersze. Napisałam "całkiem prozaicznie", bo pani Ludmiła zdaje się stworzona do jakichś niebywałych losów, a naprawdę to ma szczególny dar przemieniania najcodzienniejszych drobiazgów życia w rzeczy pasjonujące, warte zachodu, a co najmniej zabawne. Prawdę mówiąc brak mi talentu, żeby wyrazić, na czym polega urok i wartość pani Ludmiły, trudno uwierzyć, że przeżyła takie okropne klęski, bo zapomniałam dodać, że straciła i córkę. To wiem od Józia i stąd wnoszę, jak jest jej bliski, bo ze mną nigdy o tych smutnych sprawach nie mówi, a wiem, że i z innymi nie mówi. Czymś bardzo dalekim, ale jednak... przypomina mi Stefana, co mnie nawet z początku drażniło. Nie jest młoda, jakieś głupie dziesięć lat starsza ode mnie, i to nieważne, ona jest poza wiekiem..." Katarzyna dała list Ewy do przeczytania Joannie, a wypaliwszy papierosa rzekła: - Słuchaj, ona nigdy dotąd nie pisywała o Stefanie albo jakieś tam parę słów. A teraz... wprawdzie upiera się przy rozpaczaniu, ale w tym liście jest już coś z dawnej Ewy czy z nowej Ewy, słowem - życie. I te zachwyty nad ową Nieporęcką to także dobry znak, że już ją coś zajmuje, nawet entuzjazmuje. - Tak, to już także dobry znak... - przyznała Joanna i rozżaliła się w sobie: "Nikogo nic nie obchodzi, czy we mnie już jest życie... że mnie ktoś odszedł, ktoś mi umarł..." Tomyski spotkał był Ludmiłę Nieporęcką u znajomych, do których spóźnił się cokolwiek na tak zwane z cudzoziemska "śniadanie". Od razu rzuciła mu się w oczy dorodna i zarazem delikatna postać z puklem siwych włosów nad lewą skronią. Stała wśród gości zbierających się zasiąść do stołu, coś do kogoś mówiła, zdając się i ściśle z całym towarzystwem zżyta, i dobitnie z niego wyodrębniona. Ujrzawszy wchodzącego i usłyszawszy: - Jest nareszcie Tomyski - uśmiechnęła się nie samymi ustami, nawet nie całą twarzą, ale jak gdyby całą sobą; rozwidniło się od tego uśmiechu, jak od zaświecającego nagle słońca, które zmienia koloryt otoczenia. - Dzień dobry panu... Jak się cieszę... Tyle o panu słyszałam - rzekła uprzejmie, a Tomyski doznał śmiesznego wrażenia, że staje się świadkiem czy powiernikiem bardzo poufnej, choć nie wiadomo na czym polegającej tajemnicy. - To ja się cieszę... - odpowiedział niezręcznie, a potem słyszał, już tylko gwar ogólnej rozmowy, do której przestał się mieszać, pogrążony w zadziwieniu; jak mógł nie znać pani Ludmiły, skoro wydawała mu się od niepamiętnych czasów znajoma, a przy tym - znowu ta jej dwoistość - w irytujący sposób nieosiągalna. Czuł się prawie zazdrosny, że tak bardzo zajęta jest innymi, że wszyscy wciąż do niej się zwracają lub też o niej w paradoksalny sposób mówią, ktoś na przykład rzekł raptem: - Nie mogę patrzeć na brzydotę pani Ludmiły, zasłońcie mi tę kobietę. - Musiała więc być piękna, skoro pozwalano sobie na takie drastyczne żarty. Nie zdawał sobie z tego sprawy; dostrzegał, że oprócz siwego pukla ma w ciemnych, ale nie czarnych włosach mnóstwo srebrnych nitek, że ma oczy jasne, że gładka subtelność jej rysów kojarzy się paradoksalnie ze śladem podobieństwa do lwiczki, tak właśnie mu się pomyślało, nie lwica, tylko lwiczka, ruchy jej były zwinne, a zarazem spokojne, ale nie wiedział, czy jest piękna. Wiedział za to, albo zdawało mu się bzdurnie, że jeśli zostanie tu jeszcze chwilę, chwyci tę przyjaźnie rozweseloną postać w objęcia i upadnie jej do nóg. Był zaskoczony i zły, a gdy wstawano od stołu, miał chętkę wymknąć się po angielsku. Ale jasność umysłu wywołana umiarkowaną ilością dobrego alkoholu i jeszcze lepszej kawy sprawiła, że opanował zamęt wewnętrzny, rozkręcił się i odzyskał swoją normalną towarzyskość. Wszedł w tok ogólnej gawędy, rozmawiał także z panią Nieporęcką, znowu dziwiąc się sobie, co go tak nagle opętało; nic takiego przecież się nie zdarzyło, poznał dobrze wychowaną, przyjemną damę w pewnym wieku, którą teraz obserwował, owszem, z zainteresowaniem, ale już bez poprzednich niepoczytalnych wrażeń. Oprócz początków siwizny zauważył między nosem a kątami ust (źródło wszechobecnego uśmiechu) cień zapowiadających się bruzd i przyznawał, jakby z dezaprobatą, jakby z niechęcią, że mimo wszystko dama wyglądała niepokojąco młodo. Spostrzegł i to, że miała szczególną umiejętność "konfiskowania" zalotnych komplementów, jakby ścierała z tablicy nieprzyzwoite słowa przechodząc nad nimi do porządku, którym była jej nieustająca i czynna gotowość obsłużenia każdego z obecnych żarliwą uwagą na obchodzące go sprawy; stwierdzał, że znakomicie słucha, że najwięcej względów okazuje gościom nieśmiałym i niepozornym, że właściwie mówi niewiele i tylko zdania pochlebne dla rozmówcy. Co więcej, wydało mu się, że snująca się wokół jej osoby atmosfera owacji jest pani Ludmile równie potrzebna, jak unicestwianie komplementów; gdy zaprzątnięci czymś postronnym goście na chwilę o niej zapominali - markotniała czy też traciła pewność siebie. To go cokolwiek zabawiło, ale wreszcie ów nadmiar obserwacji zaczął mu ciążyć i przymilknąwszy ponownie, jeden z pierwszych opuścił towarzystwo. Żegnając panią Ludmiłę zapytał sztywno: - Czy wolno mi będzie złożyć pani moje uszanowanie? Roześmiała się: - Nie wiem, jak to się robi. Jeśli pan chce mnie odwiedzić - przyciszyła głos - to ja nie mam salonu takiego nawet jak ten. Odnajmuję po prostu pokój. Ale we czwartki po południu bywa u mnie trochę przyjaciół. - A w piątki? - spytał ponuro. - Pan nie lubi tłoku? Nie ma go. Najwyżej parę osób. I raczej przyjemnych. - Pan nie lubi tłoku - potwierdził. - Dobrze, niech więc pan przyjdzie w piątek. Ponieważ nie określiła, w jaki piątek, Tomyski przyszedł w najbliższy. Odtąd widywali się coraz częściej, a niebawem codzienne spotkania stały się koniecznością, przynajmniej dla Tomyskiego; bo pani Ludmiła, im trudniej było mu bez niej (a może i jej bez niego) się obejść, tym usilniej starała się wymykać temu stanowi rzeczy. Pokonywał to z maniackim uporem, a gdy wreszcie zdawało mu się, że osiągnął uszczęśliwiającą zgodę na wszystko, powiedziała pewnego dnia zesmutniawszy nagle i jakby zniechęciwszy się do zaszłej sytuacji: - Kiedy opowiadaliśmy sobie nasze życie... twoje i moje... aż do wspomnień dzieciństwa, wiedziałam, na co się zanosi. Moja wina, że nie wycofałam się w porę. Ty mój naj...bliższy... i mój ostatni... masz dosyć czasu przed sobą i sił w sobie, żeby to zrobić... - Co zrobić? Jak to "zrobić"? - Wycofać się, i to zaraz. Póki nie będzie za późno... dla mnie. - Co też ty mówisz, Luda? Ani mi się śni wycofywać. Dla mnie już jest za późno. Czy mam oficjalnie prosić panią Nieporęcką o rękę Ludmiły? Chcę się z tobą ożenić - szepnął prawie dziecinnie. - Już o tym zapomniałaś? - Nie zrobisz tego szaleństwa i nie mów takich rzeczy. Minęliśmy się w czasie... - Na szczęście nie minęliśmy się w przestrzeni, a w dodatku nie wiadomo, czy obie te rzeczy istnieją. - Miłość do starej kobiety - rzekła nie bez przykrości - to jak miłość, no, powiedzmy, do posągu starożytności. Może on i żyje wiecznie, może jest odbiciem czegoś, z czym jedynie moglibyśmy być szczęśliwi, ale nic z tego... Minęliśmy się w czasie i na to nie ma rady. - Kto mówi o miłości i gdzie ta stara kobieta? Przepraszam, ale udajesz chyba, że nie wiesz, jak na sam twój widok... A może... z tobą jest... ktoś inny? Kto cię kocha? Wszyscy!?... Pauvre moi!... - Nigdy nie kochają nas ci, na których nam zależy... - A to przyjemna wiadomość... - Blisko północ. Dziś w każdym razie musimy już się rozstać. Gospodarze tego mieszkania zaczęli na mnie patrzeć jak na bezwstydną starszą panią, która uwodzi młodzika. Bo co gorsza, wyglądasz na młodzika. - Ładny młodzik... trzydzieści trzy lata. Uwodzono mnie, jak miałem osiemnaście. A teraz ja ciebie uwodzę, i to z wątpliwym skutkiem. To ja jestem dla ciebie za stary. Tamten student, wiesz, był dla ciebie w sam raz. I to nieprawda o twoich gospodarzach, że śmią o tobie coś myśleć. Nawet oni cię uwielbiają choćby ze snobizmu, dla nich jak ze Wschodu, to już jesteś wielka pani. Chcesz, to przedstawię im się jako twój narzeczony. - Tak, to prawda. I nie tylko uwielbiają, ile nie przyszłoby im do głowy. Coś gadam, żeby cię opamiętać. - To racja, bałwan ze mnie, że nie dbam o tak zwane przyjęte zwyczaje. - Nonsens, nie dbaj sobie o nic. Ani o mnie. Jaka już jestem spiłowana... Do.. syć... I już dobranoc. - To rozpacz odchodzić nie wiedząc, co ci może jutro strzelić do głowy. I nic jeszcze nie powiedziałem. Czuję się jak Szekspirowska Imogena, kiedy mówi o mężu: "On mnie pożegnał, a ja tu mu jeszcze tyle tak pięknych mówić miałam rzeczy! odszedł, nim jeszcze mogłam mu powiedzieć, że o tej albo o tamtej godzinie to albo tamto myśleć o nim będę..." - Odwracasz naturalny porządek rzeczy mówiąc do mnie słowami kobiety. Żeby się utrzymać w tym stylu, odpowiem ci jak Szekspirowski Antoniusz: "Za tym pobiegłem, co mnie dziś rumieni. Włosy me nawet w otwartej są wojnie, bo siwe czarnym wyrzucają płochość..." - Dalej, Luda, no, dalej, czemu nie kończysz? Tam jest jeszcze... "a czarne siwym - tchórzostwo i głupstwo". - O, Boże - dodał po chwili - cośmy za inwalidzi, że się podpieramy cytatami jak protezą. Ludmiła, ratuj! Pozwól zapalić, nie mogę odejść z cudzym słowem. Przypomniał sobie inną scenę z cytatami: "w jakich okolicznościach człowiekowi brak własnych słów albo nie chcemy ich użyć, tak jak skrywamy własne atuty w grze? Albo jak dajemy komuś płacić za nas rachunek? Dlaczego i kiedy mówimy cytatami?" Może odezwał się na głos albo czytała w myślach, bo usłyszał ocknięty z pomieszania: - Cytujemy książki albo ludzi, różne bons mots, bo to gotowe i pasuje do naszej sytuacji, wszystkie sytuacje są już zafiksowane... a w nas, cóż, chaos... ja zbyt już odplątana z życia, a ty - przyciszyła głos niemal do szeptu - niestety, wiem o tym, i nie od ciebie... ty, mój drogi, zbyt zaplątany w życie... trudno to wyrazić własnymi, nie gotowymi słowami. Tak, był zaplątany, i to się zgłosiło, jak tylko wyszedł na ulicę. Była jesień, noc pochmurna bez gwiazd, latarnie w mglistych otokach, ludzie z rzadka parami, po kilkoro albo jak on samotnie skądś jeszcze powracali, od czasu do czasu dorożka czy taksówka; nocny tramwaj pustawy i przez to zdający się jaskrawiej oświetlony, biegł z chyżością niedostępną mu za dnia. Tomyskiemu nie chciało się czekać na następny, wolał iść pieszo, lubił iść nocą przez Ujazdowskie Aleje. Zanim wyszedł z placu Trzech Krzyży, gdzie mieszkała Nieporęcka, z najbliższej wnęki w bramie, czy nie wiadomo skąd, wysunęła się postać kobieca i podbiegła ku niemu impetycznie. - Już myślałam, że przestoję tu noc! - głos był młody zirytowany. - Dobry wieczór, Gina, co za miłe spotkanie - powiedział z morderczą uprzejmością. - Spotkanie! Szukałam cię u tego twojego śpiewaka spod ciemnej gwiazdy, leciałam z wywieszonym językiem jak pies... - Dlaczego jak pies? Nie mogłaś wziąć taksówki, dorożki, tramwaju? - Taksówką leciałam i stałam tu jak pies, i ciągle nie wierzyłam, i myślę: "On jest u kuzynki, u tej Radgoskiej", a ty do tej starej bibliotekary... Z kim śpisz w końcu, z Brunem czy z nią, czy z obojgiem wystawiasz mnie do wiatru?... Wziął ją pod rękę, szli w milczeniu, byli już pośród drzew, pod stopami zaszeleściły liście, jakby poszeptywała zbudzona ze snu ziemia. - Nie bądźmy wulgarni, Gineczka - poprosił ostrożnie. - Pewno zmarzłaś. Może gdzie wstąpimy? Może byś napiła się czego? Masz chrypkę... - Chrypkę! Dlaczego nie zadzwoniłeś? Miałeś dzisiaj być w domu... - Miałem? - zdziwił się. - Myślałem, że dziś grasz... - Że gram! A co ty grasz za rolę? Diabła, co w starym piecu pali? - Nie udawaj, kochanie, kwiaciarki z "Pigmaliona", jak jej tam... - Eliza przecież - warknęła. - Ten twój śpiewak rwie sobie włosy z głowy, ten Bruno... Ładna historia! Śpiewak z chóru i starsza pani z Dzikich Pól. A to wpadłam... - Po co chodziłaś do Bruna? Co robiłaś u Bruna? - Śpiewaliśmy: "Śmiej się, pajacu..." - zanuciła gniewnym kontraltem. Spotykamy się, żeby sobie wymyślać, żeby się nienawidzić. Z twojego powodu. Jakiś ty podły! Tomyski zdrętwiał, w pamięci stanęła mu nocna rozmowa Telimeny z Tadeuszem, stawy z organowymi chórami żab i takie samo słowo, i ta sama odpowiedź przemknęła w myśli: "Głupia?" Znów cytat w za trudnej na własne słowa sytuacji. - Nie rób scen, kochanie, bo to nie teatr. I zdaje się, że łamiesz zasady gry, które sama ustanowiłaś - przypomniał i już żałował, że to mówi. Dziewczyna była niedawną absolwentką Szkoły Teatralnej, w której wykładał dzieje dramaturgii od strony literackiej. Miała imię Regina i temperament łobuzerskiej amantki zarówno w życiu, jak na scenie, bo już była aktorką. Sama powzięła decyzję romansu, a na ostrzeżenie, że nic prócz krótkiej przygody nie może go z nią połączyć, roześmiała się: "Ty zarozumialcze, ani mrugnę, jak odejdziesz, jeżeli tylko zechcesz odejść, zanim ja cię porzucę". Tak, to były warunki gry, a jednak czuł się szkaradnie, że wspomniał o ich łamaniu. Już dawno mieli siebie dosyć, upierała się przy nim ze złości, prawdziwych namiętności, nieraz najtrwalszych, najbardziej zobowiązujących albo kończących się zbrodnią. Zbierał rozchybotane myśli, szedł cicho, prawie kocio, starając się jak najmniej szeleścić spadłymi liśćmi, jakby to mogło pomóc. Regina szurała w liściach z manifestacyjnym hałasem, aż chciał powiedzieć: "Przestań", ale pomyślał tylko: "A niech sobie szura". - To teraz - rzekł po chwili - znajdziecie z Brunem wspólny język. Możecie razem nienawidzić... moją narzeczoną. To was pogodzi. - I znów niesmak do siebie samego. - Narzeczoną! A ciebie dalej kochać? Nie ma tak dobrze... i ja brzydzę się takimi jak Bruno. - Mnie nie trzeba w ogóle kochać. I mylisz się absolutnie. Bruno nie jest "taki". - Cco!? To ty może...? Ależ ty jesteś... - Mylisz się absolutnie i we wszystkim - przerwał lodowato i odetchnął; wracająca skądś taksówka nadciągała powoli. zatrzymał ją. - Pozwolisz, że cię odwiozę do domu. Wsiądź, proszę - ale nie prośba, raczej nakaz był w jego głosie. - Narzeczona! - rozchichotała się histerycznie. - A to wymyślił sposób! Szofer obejrzał się, westchnął głośno i zapuścił motor. Tomyski żałował, że nie może przejść na francuski albo angielski, ale Gina nie znała języków. - Bruno - zaczął mówić tonem przyjaźnie informującym - jest bardzo zdolny i będzie wkrótce dobrym solistą operowym. Oboje macie świetną przyszłość, oboje warci jesteście... - Gina ścisnęła mu ręką usta, jakby je chciała wyrwać. W kwadrans potem wracał do siebie tą samą taksówką i nie bez przykrości zapłacił podwójny nocny kurs. Szedł po tych wrednych żelaznych schodach, dudniły nieprzyjemnie. Otwierając zamek w szparze drzwi dostrzegł kartkę. Zaświecił, przez chwilę po nocnych ciemnościach nic nie widział, wreszcie przeczytał. "Piszę to w przewidywaniu, że znów cię nie zastanę. Proszę cię, daj spokój Ginie. Ona jest moja. Będzie moją na zawsze, przeciw tobie. Bruno". - Takie buty - mruknął niemile rozśmieszony. - Kto to mi niedawno powiedział: "życie wszystko upraszcza". Żebyż to uprościło, ale to się na tym nie skończy... Podarł na strzępy kartkę, wrzucił to do kosza, usiadł na żelaznym łóżku, zwiesił głowę, nareszcie nic mu nie przeszkadzało, wrócił myślami do Ludmiły. "Faust... Nie zawsze to wygląda jak u Goethego. Bywa, że Faust nie potrzebuje odmładzającego diabła, żeby rozkochać w sobie Małgorzatę... Głupie bajdurzenie... I ja nie Małgorzata, i Ludmile daleko do faustycznego wieku... Czy zawładnęłaby mną tak jednoznacznie i tak zarazem wszechstronnie, żeby była choć ociupinę zalotna? Zalotność nawet przy jej wyglądzie zmroziłaby mnie chyba. Brak zalotności z tym jakimś niewiadomej natury promieniowaniem to dopiero Mefista napój odmładzający, to dopiero pokusa i podnieta... Ach, te dziwaczne źródła miłości; po co się nad tym zastanawiać?..." Był swoją drogą nie byle jako stropiony, bo z wyjątkiem jednego dość niesamowitego (przyznawał teraz tę niegdyś znienawidzoną rację matki) wypadku, stosunki erotyczne nie angażowały go duchowo, a tym bardziej intelektualnie. Pierwszy raz łaknął partnerki do życia, całego życia, lub raczej nie partnerki w ogóle, tylko nic nie zdawało mu się bardziej atrakcyjne i nieodzowne jak obecność Ludmiły we wszystkim, co się z nim działo, a w każdym razie w wielu i takich przeżyciach, w których był zawsze samowystarczalny. Dotychczasowe "zaplątania" najprzykrzejsze były przez to, że Ludmiła nie mogła w nich uczestniczyć. "A ona? Czy nie miała "zaplątań"? Aż taka chaste?" Sama tak siebie określiła, pamiętam na początku raz podejrzliwie napomknąłem o jej sukcesach towarzyskich, to mnie już chyba wtedy drażniło. "Tak, proszę pana, la chastet~e to wielka siła przyciągania", to wtedy powiedziała, a co z tym studentem, z tym narzeczonym córki, poznanym na jej pogrzebie? Przecież zakochał się w Ludmile. "To mój ostatni romans" - pokazywała fotografię, ładny młokos, może dwadzieścia lat, a córka miała osiemnaście, jak umarła. "I co? - mówię - ten romans? Co się stało?" "Nic się nie stało, przywróciłam naturalny porządek rzeczy - to jej ulubione, często mówi o przywracaniu czy odwracaniu naturalnego porządku rzeczy - nazywałam go syneczkiem i ożeniłam go z bardzo wartościową dziewczyną, szalenie w nim zakochaną" - i ten list nawet jedyny pokazuje, a w nim rozpacz młoda i czysta z powodu rozstania, dotąd żyje we mnie ten list, raz mi się zdaje najświętszym dowodem prawdy, że nic tam nie było, to znów mam pewność, że wszystko było; przecież on pisze: "ukochana moja, żono moja na zawsze utracona" - pokazuję te słowa palcem i pomyśleć, ja tak znam te rzeczy, tak wiem, że nie ma romansów nie skonsumowanych, a uwierzyłem od razu i chyba na zawsze, takie to było spojrzenie prosto w oczy i taka swoboda niepodrabianej prawdy: "młodzieńcze urojenie"; jakichże to nazw nie nadajemy tym, co nas czymś zachwycą. "Pożałowałam go, nie mogłam łamać życia mającego tak piękne perspektywy. No, i mojego; romans w moim wieku to nieuchronna katastrofa. Quieta non movere - dodała jeszcze. W jej języku "pożałowałam" znaczy - nie tknęłam go, to samo przecie mówiła o kimś, w kim się zakochała, jak miała szesnaście lat. "Wie pan, jak to jest, taka olśniona pensjonarka gotowa iść w piekło. Ale pożałował mnie". - "A ten drugi, ten, coś ty go pożałowała, podpisał się Jelonek. Intymnie!" - "Wcale nie, wszyscy go tak nazywali i nie ja nawet wymyśliłam tego "jelonka". Tamto pensjonarskie to było dawno i opowiadane jeszcze, jakeśmy się sobie zwierzali niby to "ze wszystkiego", ale z tym "jelonkiem" to się działo ledwo kilka lat temu i dowiedziałem się przed paru tygodniami, może to była jedyna jej kokieteria, i skuteczna, przyśpieszyłem natarcie... jeszcze mnie ten "jelonek" trochę piecze, ale nie bardzo, na pewno prawda, że nic nie było. Ale teraz Ewa... najdawniejsza i tak bliska od dziecka, najbezinteresowniej zajmująca ze wszystkich kobiet, jakie znam... A jednak... Jastarnia... ta przeraźliwa noc przy zwłokach Stefana... Nie do wiary, a jednak było, pożądałem Ewy jak bydlę... jakieś kazirodcze i nekrofilskie figle szatana, bo byłem zazdrosny o te zwłoki. Nie minęły dwie doby, jak ją widziałem taką szczęśliwą i siostrzaną, i właśnie kiedy leciała mi przez ręce porażona, niewładna sobą, bezbronna i rozpłakana... Widać między dwojgiem najbratniej bliskimi może zawsze przemknąć taka ciemność czy błyskawica erotyczna... znałem już wtedy Ludmiłę... Ewie nawet przez myśl nie przejdzie, że w najstraszniejszej godzinie jej życia nie czułem się jej bratem. To zagasło, jeszcze zanim ujrzałem znów Ludmiłę, kiedy je z sobą zaznajomiłem, już nie o to mi szło, co zamierzałem przedtem - zbliżyć Ludmiłę z moimi. Teraz chciałem Ludmiłą pomóc Ewie, a Ewą zbliżyć Ludmiłę do siebie, nasz pierwszy wspólny cel, nazywaliśmy to "budzeniem Ewy", bo była jak w kataleptycznym śnie. Taka brudna strategia uczuć, a może tylko ludzka. Wierzyłem w animatorskie natchnienie Ludmiły i w istocie zaczynała już godzić Ewę z połamanym życiem, ale tak się z sobą zaprzyjaźniły, te rozmowy z Ewą o Ludmile, z Ludą bez końca o Ewie, Ludmiła nieraz i tydzień spędzała w mieszkaniu Ewy, no, jakiś czas to było konieczne, strach brał zostawiać Ewę samą, ale ta przyjaźń jest jakaś egzaltowana, wszystko możliwe na tym świecie... Nawet perwersja u Ludmiły... czy u Ewy... Nie wiem, czy jestem zazdrosny o Ewę, czy o Ludmiłę... Ogłupienie wraca jak atak malarii... przecie już nieaktualne. Teraz już tylko Ludmiła... i Ewa, siostrzyczka urocza, kaliska, wrombczyńska, paryska... Długa przerwa w myśleniu, wreszcie rzekł głośno: - A jednak trzeba wyjechać. Trzeba wyjechać. Pani Ludmiła przyjęła wiadomość o zamiarach Tomyskiego, jakby się spodziewała czegoś w podobnym guście. Spokojnie z właściwą sobie wszystko ogarniającą życzliwością (co go w danym wypadku zdenerwowało) słuchała jego argumentów. - Powiedziałaś, Luda, że odwracam naturalny porządek rzeczy, więc go nadal odwracam. Jadę zbierać na posag, nie możemy zaczynać wspólnego życia tacy biedni jak teraz. I może skończę tam wreszcie moją powieść czy coś w tym rodzaju. Ty jesteś sama tak intensywną powieścią, że nie można przy tobie pisać innej. - Na przyszłość jednak musisz się tego nauczyć - uśmiechnęła się. - Ale jedź, ja to rozumiem. I musisz się... wyplątać, do tego najlepsza jest odległość. Nie powiedziała, że otrzymuje listy od Giny i Bruna, mimo to pomyślał: "Wie wszystko... prawie wszystko". - Czy przyjedziesz mnie odwiedzić, Luda? Zdaje mi się, że już cię czekam w Paryżu. - Naturalnie, że przyjadę. Już się na to cieszę. - A ja już tęsknię. W ostatniej chwili zdjął go lęk o Ludmiłę. Na wszelki wypadek napisał do dwojga młodych listy, które zdawały mu się arcydziełem fair play i dżentelmeńskiego rozstania. Wyjeżdża może na kilka lat, aby zapomnieć i dać możność zapomnienia o sobie - wszystkim. Poniekąd i dlatego, że pani Nieporęcka nie przyjęła jego oświadczyn, przeprasza, życzy etc. Cóż, "święte kłamstwa..." Ewa żegnała go z żalem, ale i z aprobatą. - Byłeś ostatnio jakiś roztrzęsiony. Wyjazd na pewien czas dobrze ci zrobi. A co na to pani Ludmiła? - Jest mniej więcej takiego samego zdania. ("Nie są ze sobą na ty" - przypomniał sobie z ulgą. Nie powiedział Ewie o zaręczynach z Ludmiłą). - Trzymaj się, Ewa, i pisz. Myślę, że nie wytrwam nawet roku, już chciałbym być z powrotem. Do matki i Joasi napisał dopiero z Paryża. Rozdział 16 Złe i pomysłowe w swych okrutnych szczegółach sny dręczyły Ewę długo, jeszcze i w czasie, kiedy z pozoru żyła już mniej więcej normalnie. Takimi byli niepożytymi kochankami, ale to nie wracało nigdy ani na jawie, ani w snach. Stefan śnił jej się zawsze chory, umierający albo pośmiertnie żyjący, a na jawie nękała ją tęsknota nie za kochankiem, ale za bliskością najściślejszą w jej życiu, za brakującą o każdej porze dnia czułością wesołego kamractwa, odjętą bezpowrotnie, bo takiej zbieżności współistnienia drugi raz niepodobna ustanowić i zaznać z nikim. Lecz kiedy mijał drugi rok od śmierci Stefana, sny o nim przestały ją nawiedzać, a i dnie zaczynały już być czymś innym niż bezwartościową pustką, której nawet żal nie mógł całkowicie wypełnić. Tym przeraźliwszy był nawrót koszmarów, którymi Stefan znowu ją dopadł we dwie, jedna po drugiej, noce długie i uciążliwe. W pierwszą noc nie był Stefanem, tylko jego żoną, a więc nią samą, Ewą, czy też jeszcze jakąś trzecią osobą, którą oboje wspólnie opłakiwali. Wspólnie, ale nie razem, bo Stefan tylko na chwilę ukazał się i znikł, musiała go szukać goniąc dokądś daleko niedołężnym biegiem snu, kiedy nogi są jak spętane. Doszła jednak, bo znalazła się ze Stefanem w pokoju wyglądającym na kilka różnych pokojów, gdzie ze sobą mieszkali. Stefan krzątał się żałobnie, wdowio i smutno, niby gotując się do samotnego spania po jej, Ewy, pogrzebie. Objęła go z tkliwością. "Patrz, widzisz - mówiła - ja tu jestem". I wreszcie mogli razem płakać, a nie wiadomo było, czy ona płacze po nim, czy on po niej, ale zaraz się wyjaśniło, że Stefan przyszedł, aby jej towarzyszyć w płaczu nad jego trumną. Była w tym błoga ulga, bo przecież Stefana tak bardzo potrzebowała, by znieść jego nagłą i niespodzianą śmierć. Obudziła się, jak budziła się wiele razy z podobnych snów, zalana łzami, ale jeszcze przez mgnienie pewna, że są to łzy radosne z powodu obecności Stefana w jej po nim osamotnieniu. Bolesny skurcz serca uprzytomnił jej, że Stefana nie ma i nigdy więcej nie będzie, łzy ciekły i łaskotały ją po skroniach, ale ich nie obtarła, same wyschły, noc jeszcze była kompletna, choć już chyba przedranna, bo słychać było turkot wozów jadących Polną na targ. Przypomniał jej się Wrombczyn i jak budził ją wózek mleczarza, czekała, aż się potknie na kamiennym progu oddzielającym drogę z podwórza od dziedzińca przed domem. Byli wtedy Todro i Józek, Joasia, Ludwiś, Janek i nadal wszyscy są. Teodor Popiołek powrócił dawno z Ameryki, ciekawe, dlaczego nigdy dotąd z nim się nie zobaczyli? "Więc to prawda - myślała - że "życie jest snem", skoro sen boli jak życie, boli tak samo i goi się tak samo, i bywa zapomniany jak wszelki zwykły ból życia, albo nie bywa zapomniany..." Już nie zasnęła tej nocy, ale nie było jej to przykre, myślała na różne tematy, dużo i chętnie, z uczuciem, że nadrabia czas bezpłodnie marnowany i że właściwie należałoby te wszystkie myśli zapisać, zdawały jej się natchnione i niepospolite, ale chyba je zapamięta... Wstała o zwykłej godzinie trzeźwa i rześka, jakie to dziwne, że czasem po nie przespanej nocy bywa się równie wypoczętym jak po mocno przespanej. Cały dzień była intensywnie zajęta w stanie zbawczej obojętności na wszystkie dotychczasowe zgryzoty. Mnóstwo rzeczy zmieściło się w tym dniu - omawiała z Lodzią sprawy konfitur i dżemów, które trzeba zrobić na zimę, bytność w Ogrodzie Botanicznym, gdzie właśnie dokwitała orgia róż, dwa szkice do akwareli, którą skomponowała w nocnych myślach, sporo kartek papieru zapisanych tymiż nocnymi myślami, które były już jednak inne, ale zdawały się obiecujące jak zraz szczepiony na owym nocnym pokładzie. Gdy nadszedł wieczór, z niechęcią myślała, że trzeba znowu iść spać, ale koło północy zdrowe zmęczenie po wysiłku przyprawiło ją o ziewanie. "Jak to przyjemnie ziewać - pomyślała - i jak już dawno nie ziewałam.. Dziś chyba będę spała własnym snem bez żadnych bromuralów czy innych sedatiwów i bez widziadeł". Jakoż zasnęła od razu, ale widziadła nadciągnęły, a kiedy, po ilu godzinach snu - nie wiedziała. Najpierw przyśnił jej się sen bliźniaczo podobny do innego dawnego snu o zegarku, w którym pulsowało serce Stefana. Była to jakby odmienna wersja tamtego snu z towarzyszącym jej śniciem się pamiętania wersji pierwszej. Stefan stał przy jej łóżku, tym już jedynym łóżku jej wdowiego pokoju, ale działo się to jeszcze przed jego śmiercią. Oplotła go wpół ramionami, mówiła z uszczęśliwioną tkliwością: "Teraz już wiesz, jak cię kocham", a on odpowiedział: "Teraz dostanę ataku" - i wnet oboje znaleźli się w innym bardzo nędznym pokoju, na podłodze leżała stargana słoma. "Wróćmy do domu" - prosiła. "Nie - odrzekł cicho - tu będę cierpiał - i padł na ową słomę. Doktor Dropiewski mówi: "Ce sont des bzdures, nikt mnie nie kocha, bo jestem taki gruby". A ona krzyczy: "Doktorze, niech pan go ratuje, on się tak zmniejsza, to atak zmniejszający, to już raz było, zamienił się w zegarek, niech się pan spieszy, zastrzyk, zastrzyk...!" Doktor Dropiewski przybrał inną twarz, była to teraz dziobata gęba lekarza, co w Jastarni wypisywał akt zgonu. Gęba mówiła głosem doktora Dropiewskiego "Tyle tylko jest siły w jego sercu, żeby utrzymać przy życiu taki mały organizm, bardzo dobrze, że się tak skurczył, jak się zwiększy, to zaraz umrze". A Stefan zmniejszał się szybko i był już taki miniaturowy, że zebrała go z ziemi ręką i trzymała na dłoni chuchając na niego, bo był zimny, że aż mroził rękę, wtem patrzy, a ona trzyma już tylko malutką żelazną zbroję, odchyliła przyłbicę, a wtedy wysypały się z tej zbroiczki jakieś prochy, dużo prochu czy kurzu, skąd go się tyle wzięło w takiej maluchnej trumzbrojce? Upadła na wznak zdjęta nieludzkim strachem i obudziła się mówiąc głośno "trumzbrojce, trumzbrojce..." Nie była w stanie się ruszyć, leżała wciąż na wznak tak, jak upadła we śnie, lecz jakby na powietrzu, nie czując pod sobą łóżka ani tej słomy starganej, a po chwili drętwego leżenia czy zawieszenia w ciemnej nicości zmożył ją znowu sen. Oto pani Ludmiła Nieporęcka zaprasza ją dokądś na pokazanie czegoś, o czym powiada: "Niech pani zaraz idzie, ja tam byłam, zobaczy pani Stefana". Jazda po ulicach śród nocy oświetlonej na biało niby sala balowa, jakieś wagonetki, pośpiech, bieganina, gmatwanina bez sensu i wreszcie wchodzi do wielkiej hali dworca kolejowego, gdzie w głębi coś jakby gotycki kościół czy ołtarz. Ludmiła mówi: "Tu jest pan Stefan, prezyduje przy uczcie, jak zawsze tyle humoru i dobroci". Widać długi stół nakryty czerwonym suknem. Pośrodku siedzi w istocie Stefan taki jak postać z panoptikum, niby zrobiony z wosku, odziany w strzelecki mundur, głowę ma wspartą na ręce, a wbrew słowom pani Ludmiły siedzi milczący, ze spuszczonymi oczyma, poważny i zamyślony. Ewa dygocze z przerażenia i mówi: "Jakie to dziwne, tych wszystkich biesiadników nie widać, chociaż są żywi, a jego widać, choć jest umarły". Pojawia się Sabina Oldakowa i woła gniewnie: "Cicho bądź! Stefan mówi!" - "Czemu nie przyjechałaś na jego pogrzebiny?" - pyta Ewa i dziwi się, dlaczego mówi "pogrzebiny", dlaczego pyta, przecież była depesza, że Antolek chory na szkarlatynę. "Nic nie rozumiesz - odpowiada szorstko Sabina - ja już byłam na wszystkich pogrzebach. I cicho bądź - powtarza - Stefan mówi!" Dwa palce ręki, na której wspartą ma głowę, zaczynają się poruszać niemrawo, jakby trochę sparaliżowane i tak samo paralitycznie zaczynają się ruszać usta. Groza i rozpacz, bo nie można zrozumieć, co mówi jąkając się i głucho, jak spod ziemi, wreszcie dają się słyszeć słowa: "nie bar_dzo nie bar_dzo_dzo". Znów milczy i próbuje ruszać oczyma, z trudem, ospale wznosi powieki, a oczy ma piwne, on, co za życia miał je niebieskie. Sabina buja w powietrzu wygięta jak postacie Chagalla. Nie, to już nie Sabina, to pani Ludmiła krąży powietrzem sterując ku wyjściu, Ewa czuje, że jeśli te piwne oczy na nią się obrócą, to ją spalą i zniszczą, krzyczy wniebogłosy: "Nie odchodzić! Nie odpływać! Nie ciwać!" Pani Ludmiła wraca i wciąż wygięta w powietrzu głaszcze ją z góry po włosach i mówi: "Już nie ma, już go wynieśli". Tu obudziła się bez krzyku i bez płaczu, tylko zdziwiona, że może śnić się tyle słów, tyle mówienia, serce kołatało prędko i nierytmicznie, czekała, aż się uspokoi, co chyba nastąpiło, bo niebawem usnęła i śniła dalej ten sam sen. Przy zasłanym czerwonym suknem stole nie było już nikogo, a za stołem widziała duże okno i za szybami modry blask nieba. Lśniąco biały obłok, jakby wytchnięty jej oddechem, sunął ku oknu, pomknął przez szyby w modry błękit i oddalał się coraz mniejszy i bledszy, aż rozwiał się bez śladu. "Wcale go nie wynieśli, wypłynął ze mnie obłokiem, już wolna jestem od zmór" - pomyślała czy powiedziała Ewa i z tymi słowami na ustach otwarła oczy przebudzona, jak budzą się ptaki i dzieci od razu gotowe do wzlotu. Natychmiast wstała raźno i rozsunęła zasłony balkonowego okna. Był świt i był obłoczek, trochę inny, złotawy, tonął i niknął w bladoróżowym przestworzu. Narzuciła szlafrok i pomyślała: "Te szlafroczyska, te głupie nocne koszule! Kupię sobie pidżamę, na Ossolińskich w tym "francuskim" sklepie jest na wystawie taka jedna kremowa, w sam raz jak dla mnie. Dropio mówi o pannach z chłopakami na motocyklu: "umajtczone i wydupione dziwki", to prawda, nie każda w spodniach dobrze wygląda, mnie będzie w pidżamie świetnie, jestem wciąż taka szczupła... Joasia w Zaleszczykach, Katula u Sabiny... muszę pojechać do Sabiny, jak mogłam ją tak zaniedbać... Nie, najpierw trzeba uporządkować dom... te petunie - rzuciła okiem na skrzynki balkonowe - ledwie mizerna wegetacja, a jakie były dawniej wspaniałe... nie czują mojej ręki... Porządkowanie czegokolwiek przynosi zaskakujące niespodzianki, a niekiedy wręcz odwraca pojęcie o sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Kiedy we dwie z Lodzią wzięły się do generalnego przeglądu gospodarstwa, Ewa osłupiała ujrzawszy, do jakiego stopnia dom był tylko pozornie zadbany. Wprawdzie Lodzia funkcjonowała zawsze chętnie i na poziomie, ale gdy poziom się obniżył wskutek abnegacji Ewy i Lodzia zeszła bezwiednie poniżej swych możliwości, chodząc koło wszystkiego poprawnie, ale już bez ambicji doprowadzania zajęć i rzeczy do należytej świetności. Lecz przyjęła energiczną interwencję Ewy z radością dobrego dziecka i po kilku dniach wytężonej roboty wszystko zmieniło się nie do poznania, życie zesmutniałego domu nabrało pożądanego rozpędu. - Nawet piwnica wygląda teraz jak salon - cieszyła się Ewa zamorusana od sprzątania. - Kwiaty wnet zaczną bujać z przepychem. Lodzia to wie, każda rzecz lubi, żeby się do niej przykładać bez ustanku. Jak tylko na chwilę odjąć ręce, wszystko popada w ruinę. - Najgorzej opuścić ręce - przyznała Lodzia ze swym rozbrajającym uśmiechem. - Ale czy to mnie się nie przykrzyło starać o wszystko, kiedy pani nawet nie chciała nigdzie zajrzeć, do niczego się wtrącić? - Tak, to mój grzech opuszczenia, moja wina, teraz będziemy razem czuwać, żeby dom był jak dom. Z nie mniejszym zdumieniem porządkując swoją pracownię Ewa stwierdzała, że te dwa już prawie lata, w które była przekonana, że nic nie robi, a jej twórczość malarska leży w gruzach, nie minęły bezpłodnie. Czyżby w tym wypadku nieład i zaniedbanie były pozorem, a cierpienie rzeczywistym i to urodzajnym owocowaniem? Stos notatek i dwa zeszyty szczelnie czymś zapisane okazały się warte przejrzenia i przemyślenia, szkiców czarnych i kolorowych było znacznie więcej, niż przypuszczała, a wykończone obrazy, wrzucane do wielkich tek jako niezdarne kicze, oglądała teraz podejrzewając niejasno, że są interesujące, nawet, owszem, tak ciekawe, jakby nie ona je robiła. Zanurzona w te nieoczekiwane plony żałoby i cierpienia, przypisywała je wpływom Stefana, jeśli nie transcendentalnym z zaświata, to wpływom jego utraty, która snadź musiała być czymś bezwiednie zastąpiona. "Jakaż byłam zarozumiała i głupia pyszniąc się, że moja twórczość nie jest rekompensatą jakiegoś braku w życiu, ale płodem nadmiaru życia i udanego szczęścia. Do kogo to pisałam, idiotka? Ach, do Katuli... Twórczość bywa rekompensatą, choć czasem bardzo utajoną, z bardzo skrywanych braków i utrat płynącą jak z podziemnego źródła..." Zaczytała się przede wszystkim w notatkach, bo to było coś w jej życiu nowego, trochę się wiążącego z wojennymi próbami "Dziennika". Pod koniec rocznego pobytu Józefa Tomyskiego w Paryżu Ewa spostrzegła, że pochłonięta nowymi doświadczeniami nie odpisała na dwa ostatnie jego listy. Nie chciała nadać zdawkowej karty ani odkładać do jego powrotu wszystkiego, co w niej nabrzmiało, i spędziła nad listem do Paryża znaczną część wieczoru po pracowitym dniu. "Józku mój drogi. Wybacz, że nie odpowiedziałam zaraz na Twoje aż dwa listy. Skandal, tym bardziej że mam ci więcej do powiedzenia niż kiedykolwiek, a w dodatku tak się szalenie ucieszyłam, że już niedługo wracasz, ty wiesz, co ze mną było, jak wyjeżdżałeś, ocenisz, co znaczy, że już się mogę na coś szalenie cieszyć. Minęła dla mnie straszliwa "noc ponad światem", nastały dnie, wyobraź sobie, że startuję do czegoś nowego, choć to pewno złudzenie, bo "nic nowego pod słońcem", jak powiedział już chyba Salomon, jestem na bakier z cytatami, różne się plączą po głowie, a nigdy nie wiem czyje. W każdym razie robię coś odmiennego, nie tylko malując, ale, eheu, pisząc, może to manowiec, cóż, kiedy mnie to napadło, zagarnęło jak "skrzydlaty złoczyńca" (Mickiewicz?), a Boży to był złoczyńca, bo mi natręctwo bazgrotania pomogło przebrnąć przez pustynię i noc. Noce bez przenośni, owszem, nadal istnieją, ale już nie torturują piekłem żałobnych snów (nigdy o nich nikomu nie wspominałam, Tobie mówię pierwszemu), chociaż śni mi się zawsze bardzo dużo, ale już co innego i na inaczej. Nawet Ci jeden taki sen opiszę, w Twoich ostatnich listach pełno już utrapionej Polski, może Cię to też obejdzie jako byłego i te de. Otóż śniło mi się wczoraj, że jedna z "działaczek" czasu wojny, dawna zresztą, jeszcze ubiegłowieczna ultraczerwono postępowa emancypantka (rok temu zmarła) ogłosiła w jakimś piśmie artykuł pod tytułem "Świeczka, która się jarzy w biały dzień". Dowodziła w nim, że legioniści, którzy dawali światło w ciemnej nocy niewoli, są dzisiaj w biały dzień wolności podobni do świeczki, którą ledwie że widać. Że wobec tego nie powinni zajmować żadnych stanowisk i w ogóle usunąć się w cień. Były przy tym artykule fotografie znanych piłsudczyków, jakieś blade i smutne, wyraźnie widziałam to i czytałam, choć badacze tych spraw mówią, że w snach nie widzi się i nie czyta się pisma ni druku. W związku z tym artykułem pisałam do Ciebie list, choć byłeś przy tym obecny. Pisałam w ten sposób, że środek arkusza papieru zakryłam torebką o złoconym "rokokowym" (tak mi się śniło, że rokokowy) brzegu i pisałam tylko na tym kawałku papieru, co spod torebki wystawał. Na niektóre słowa było tak skąpo miejsca, że można było je pisać tylko sylaba za sylabą. I to widziałam, ale treści słów nie pamiętam. Autorkę tego w śnie zrodzonego artykułu spotkałam najwyżej kilka razy w życiu, a żebym o niej śniła, to nie postało mi w głowie. Nienawidziła Piłsudskiego, a na starość przeszła do skrajnej prawicy. Jak się to wszystko trzyma kupy, skoro i piłsudczycy odchodzą z lewicowych pozycyj (teraz wszędzie taki żargon wojskowy, wszystko frontem do czegoś, albo na odcinku walki o... a jak zmiana, to już musi być zmiana warty), niezbyt pojmuję, ale w snach i absurdy są logiczne. A sen był tym dziwniejszy, że odeszłam zupełnie od zatruwania się polityką, nawet z Góreckim gadamy o buddyzmie itp., a nawet z Demidowem o... podróży Mickiewicza, której zawdzięczamy "Sonety krymskie", że ją nieświadomie odbył w towarzystwie trojga eleganckich carskich szpiclów i czy się o tym kiedyś dowiedział? Jakoś ze mnie wyparowały tamte sprawy, cośmy się dla nich tyle pasjonowali, a może wybrałam politykę, której w ogóle nie ma (jeszcze?) na świecie. Właśnie - wybór! W notatkach, z których sklejam to moje bo_ja_wiem_co, dużo było o zespalającym nas z istotą bytu charakterze sztuki, potem rzuciła mi się w oczy inna jej cecha - wyodrębnienie. Z chaosu zjawisk wyodrębniamy przedmiot naszej twórczości, a stąd powstaje osobny autonomiczny świat sztuki. W jego poszczególnych dziełach odkrywamy, wyrażamy i komunikujemy istotę może nie bytu, ale danej rzeczywistości, nie wiem, czy metafizyczną, czy tylko potocznie słabo zauważalną, ale jednak... Całkiem więc z tego nie rezygnuję. Teraz dochodzi wybór (środki wyrazu, metoda, technika kompozycji) i... świadomość naszej ograniczoności. Wybór jest poniekąd aktem woli, ale czy tylko? Jest coś, co nas wybiera ku temu lub owemu. Ale istnieje skala możliwości wyboru, mniejsza, większa... Ograniczeni jesteśmy rodzajem uzdolnień, konstytucją psychofizyczną, materiałem, upodobaniami, mnóstwem rzeczy. Więc autonomiczna odrębność, wybór, ograniczenie. Jeśli to jakoś gra, mamy prawowite dzieło sztuki. A swoją drogą, ile czasu mnie to upokarzało, zwłaszcza poczucie ograniczenia; że jestem skazana na akwarelę względnie tusz, temperę, może jeszcze pastel, a jeśli mam do tego upodobanie, to tylko z nieumienia inaczej. Stefan mówił, żebym się ograniczyła do akwareli jak Chopin do fortepianu, mnie się zdawało, że tylko geniusze mogą wybrać, co zapragną, ograniczyć się, w czym chcą - słowem wszechmocni. Teraz to widzę inaczej. Kiedy nawet wybór jest aktem złożonym, w którym bierze udział i wyrzeczenie (tu wybór styka się z granicami), to i z ograniczenia można, ba, trzeba, zrobić siłę, z braku - atut i ten atut wygrać najdoskonalej tworząc sztukę czy w ogóle cośkolwiek. Bo w końcu na mój sposób dochodzę do tego, że w pełni aprobuję - detronizację sztuki, ale jej nie degraduję. Wiele się słyszy i czyta o końcu czy rozkładzie sztuki. Nie wierzę w to, ale wierzę w jej zupełne przeobrażenie się, w jej roztopienie się w życiu. To także zresztą nienowe, pisał o tym już Edward Abramowski w swojej polemice z Tołstojem na temat: "Co to jest sztuka?" Więc tylko przypominam. Sztuka trwa tysiąclecia, wśród których ledwie kilka wieków jest autonomiczną sferą ludzkiej działalności. Przedtem nie tracąc nic ze swej specyfiki, była ściśle związana z życiem i chyba tym się stanie w przyszłości. Życie będzie sztuką, każdy jej przedmiot - dziełem artysty, gdyż będą nimi wszyscy. Ale na razie pozostajemy jeszcze w epoce autonomicznej, wielka to jej przygoda i nieprędko z niej wyskoczymy, cokolwiek działoby się na Twoich ulubionych marginesach. Ja przynajmniej nie mam żadnych ambicji do przyśpieszenia tego procesu. Ale dość o moim rękopiśmidle, którego, ach, jak chciałabym, żebyś był pierwszym czytelnikiem i krytykiem. Czekam na to, ale jak będziesz zwlekał z powrotem, nie wytrzymam i pokażę pani Ludmile. tytuł prowizoryczny: "Plon cierpienia". Zły tytuł, chociaż zawiera prawdę, bo to jest plon czarnych lat niedoli. Co na to powiesz? Błagam cię, nie ziewaj, to może najważniejszy list mego życia i jeszcze trochę Ci powiem, jeszcze muszę, o moich próbach malarskich. Prócz ograniczenia techniki jest jeszcze ograniczenie tematu. Zawsze cierpiałam, że nie ma w mojej twórczości człowieka, otóż pojawił się, i to paradoksalnie, bo nigdy takiego widzenia w sobie nie podejrzewałam, ludzie wychodzą mi groteskowo, lirycznie, tragicznie albo nawet złośliwie śmieszni. A propos, kto wie, czy tylko groteska, parodia, satyra, humor nie przetrwają jako sztuka autonomiczna, może w nagrodę za to, że zawsze były ciaśniej niż inne rodzaje związane z życiem i zawsze najbardziej życie... deformowały, a deformacja to walny sposób na dotarcie do prawdy. Wracam do moich ludzi. Rozpełzające się i zachodzące na siebie plamy trzeba tu było ująć pędzlem w delikatną kreskę albo w brutalną krechę - czasem całość, niekiedy część tylko sylwetki wyznaczającą. I jakim to wielkim strachem drżałam, czy na pewno wiem, kiedy ten kontur zgubić, kiedy przeciwnie - zagęścić jego czerń. A tym samym, kiedy "ludzików" z tłem zespolić, a kiedy z tła wydzielić. A czy wiesz, co to za ludzie? Wracam, o dziwo, często do tak dawnego, a tak Twoimi listami znów zbliżonego Paryża. Wyłażą mi na karton bywalcy bistra, kramarze rupieci, bukiniści, clochardzi. Zwłaszcza jeden ciągle mi się przypomina, jakbym go dziś widziała. W gorącą letnią noc układał się do snu pod murkiem nadsekwańskim, a gdyśmy przechodzili, łypnął ku nas okiem, pomachał ręką i zawołał: "Eh, bonne nuit mes enfants!" Jest i Polska, niestety, najwięcej pijacy, ale też andrusy_cwaniaki, których widuję szkicując nad Wisłą, Żydzi z Nalewek, chłopi na targu, typy z kawiarni, somnambuliczni tancerze tango etc. Barwy w tych kompozycjach są intensywniejsze jak w pejzażach, często ciemne, prawie ponure, czasem jaskrawa czerwień albo żółtość, to znów brudne modrocie - błękit pruski czy ultramaryna maźnięta zielenią lub rozwodnioną czernią, nierzadko głęboki fiolet czysty albo złamany, a łamię kolor (nawet szarość) ze skłonnością na ciepło. Czasem zdaje mi się, że coś wychodzi, częściej zniechęcam się, że to jeszcze za mało moje, trochę zatrąca Emilem Nolde, nie mówiąc, że Toulouse_lautrec wyraził podobne rzeczy i olejem, i szkicem akwarelowym stokroć lepiej, co tam lepiej, po prostu już, i genialnie. Jednak wciąż próbuję tych tematów i właśnie w czasie, gdy awangardziści głoszą śmierć malarstwu figuralnemu, a także pomimo że abstrakcja i pokrewne gatunki wcale mi się nie wydają aż taką dehumanizacją, jak chce Ortega y Gasset, porywający zresztą interpretator nowej sztuki. Mnie się widzi, że po prostu człowiek powiedział sobie w plastyce niemal wszystko, zaczyna teraz mówić o świecie (mikro i makrokosmosie) pozaludzkim, a elementy tej mowy zapowiadają może nową sztukę bez sztuki, czy sztukę_życia, która będzie artyzmem przyszłości. Józek, mój Ago, czy zaśniesz nad tym liścikiem, czy odpowiesz mi jeszcze? Wracaj, czekam Cię nie ja jedna. Eh, bonne nuit mes enfants. P.S. Moje "Vademecum" po malarstwie współczesnym zamówione przez Ersztyna jest już w druku". Listy do Paryża szły mniej więcej półtora najwyżej dwie doby i już na piąty dzień po wysłaniu swojego Ewa miała w ręku nie mniej obszerny list Józka. "Ewa! - zaczynał od wykrzyknika. - Toż Ty machnęłaś w ciągu niespełna trzech lat aż dwie książki, a choćby nawet "książczyny", niech sobie będą i małe rozmiarami, jak widać z listu ich ciężar gatunkowy zapowiada się duży, zwłaszcza owego "Plonu cierpienia", choć w innym sensie i "Vademecum" będzie na pewno wydarzeniem, brak u nas wielki tego typu informujących wydawnictw, może i brak ich potrzeby, ale to przyjdzie, potrzeby się zaspokaja lub się je z ukrycia wywołuje. Przeżywasz une aventure ~epatante, a wierz mi, przygody wewnętrzne to jedyne prawdziwe przygody człowieka myślącego; jakkolwiek awanturnicze albo na odwrót - bezwydarzeniowe byłoby nasze życie zewnętrzne, decyduje to, co w nim było przygodą ducha i myśli. Jakże mógłbym ziewać, zasypiać, czytałem jednym tchem urzeczony energią, rześkością Twego listu, a potem śpiewałem, skakałem i tańczyłem (sam, zapewniam Cię, że sam) z radości. Pytasz, co myślę o tytule? Może i zawiera on jakąś prawdę czy raczej zdaje Ci się zbieżny z Twoją intymną wiedzą o "rodowodzie" Twego rękopisu (i twórczości malarskiej, co za bestia ze mnie, żem nie od tego zaczął, najwięcej mnie chyba ucieszyło, że tyle znowu malujesz), ale sama nazwałaś go "złym", więc Ci powiem, że jest nade wszystko niefortunnie charakterystyczny dla polskiego modelu pisarstwa. Metaforyczność to istotna cecha wszelkiego stylu (samo to słowo jest przenośnią), a może w ogóle języka (choć w mowie bardziej potoczne jest proste porównanie). Bywa jednak, że nastaje czas przesycenia metaforą, a wtedy styl niemetaforyczny cieszy nas jak odkrycie. Uderzyło mnie to szczególnie przy czytaniu Stefana; metafory u niego tyle co na lekarstwo, wątpię, czy krytycy i historycy literatury zauważą, jak to decyduje o jego nie tylko epickości, ale i skromnym nowatorstwie, przynajmniej na polskim literackim podwórku. Poeci awangardowi usiłują stworzyć nowy typ metafory kojarząc w ostrych skrótach przedmioty i czynności bardzo od siebie dalekie, a nawet zgoła przeciwstawne. Ale czy wywołują zamierzone asocjacje u odbiorcy? Tylko niektórym udaje się dać metafory trudne i ryzykowne, ale trafne i przyy inteligentnym uważnym czytaniu komunikatywne. Wiele jest prób nieudanych i tylko dzięki swoistej mistyfikacji mogących przez jakiś czas uchodzić za objawienie. Twoja metafora tytułowa, poczciwie łatwa, nie ma ryzykownej odkrywczości, a ma za to wadę nieudanych prób w tym kierunku - jest niekomunikatywna. Bo któż z wyjątkiem kilkorga bliskich Ci osób skojarzy Twoje utwory pióra czy pędzla z "plonem" i przezwyciężeniem osobistego cierpienia? Jeśli Twoje pisanie przetrwa, to raczej przyszli komentatorzy będą szukać związku z twórczością. Tytułem, choćby nawet miał się wbrew moim przewidywaniom okazać w tym sensie sugestywny, akcentować tego związku nie trzeba i nawet nie przystoi. Czy jesteś dosyć Lalią, żeby nie gniewać się za szczerość? Lub już dość "Ewa, Ewa nad Ewami"? Jesteś! A więc jeszcze coś przeciw Twojemu tytułowi. Rodzaj metafory mówi dużo o tym, co Anglicy nazywają "pattern of culture". U nas wzór kulturalny to jest wzór wiejski, chłopsko_szlachecki, a większość metafor wciąż rolno_leśniczo_pastersko_myśliwska, w tym kręgu obrazów do upadłego się kręcimy, a że wzór szlachecki był mocniejszy jak chłopski, więc dochodzą jeszcze metafory pochodzenia rycerskiego, dziś, jak trafnie zauważyłaś, "wzbogacone" przenośniami branymi z bardziej nowoczesnego militaryzmu. Miasto, które gdzie indziej zastąpiło wiejski wzór kultury wzorem burżuazyjnym, dało też odpowiednie metafory lub może zmniejszyło do nich pociąg. W każdym razie u nas wciąż będzie "Plon", "Pokłosie", "Silva rerum" itp., tam gdzie Francuz czy Anglik dałby jakieś "R~esum~e" albo "Summingup". Krótko mówiąc ~a bas le "Plon niesiemy, plon", a wiwat Ewa, co już pewno znalazła lepszy tytuł. "Detronizacja sztuki" to pojęcie z epoki dadaizmu, tego więc dać nie możesz, a szkoda byłoby nieźle, ale i samą definicję weź w cudzysłów lub zastąp czymś własnym, a bodaj Tobą nasyconym, żeby Ci nie wytknęli, że buchasz od innych. Nałykałem ja się tu za pierwszą po wojnie bytnością abstrakcji, dadaizmu i wszelkich szturmów obrazoburczych; w tej "konwencji" można łykać i szturmy, bo nic nie ma znaczenia. Sprzyjałem, współbrzmiałem, znałem zresztą tych ludzi, świetne kompany, i jak euforyczny nihilizm czy anarchizm, tu nawet abstrakcjoniści mają humor w palecie. Ale bawiło mnie to tylko do pewnego punktu i wróciłem w końcu na własną drogę, a może tylko ścieżkę. Redukcja literatury do graficznej układanki słów, sylab albo wręcz prostego wyliczenia liter alfabetu była dobrym żartem na jeden raz. Dadaistyczny rozkład wszelkich wartości (pożyteczny jako protest przeciw bonzowatości świata) wyrasta z wojny. Część intelektualistów i artystów Zachodu (a także Rosji) przeżyła wojnę wyłącznie jako brudny interes i bezprzykładny absurd. Myśmy i tę stronę wojny zobaczyli, poznali, ale nie wstydzę się przyznać, że dla nas wojna miała sens, i to sens ostateczny. Szło w niej o życie albo niebyt. Upraszczam, oczywiście, lecz coś takiego było. Dlatego znać te artystyczne prądy trzeba i przeżyć, ale zbytnio nawizywać do sztuki i literatury, co wyszły z innej rzeczywistości, to już tu jestem ostrożny. U nas przyczyny rozbicia i chaosu tkwią w tym, co było przed wojną, a z wojny wyszliśmy z odmiennym bagażem i trzeba się rozejrzeć, co w tym kuferku lichym? Tu myślę o żołnierskim dzienniku Janka Tobie ofiarowanym i który dałaś mi przeczytać. Żadna literatura, i pozornie siedzi to chłopię w najbardziej uświęconych tradycjach, a nieświadomie rzecz wstrząsająca w swej bezpretensjonalnej prostocie, prawie mogłaby stanowić wzór. Stefan potrafiłby to był wykorzystać, ja nie nadaję się do wojennych tematów, a Janek - rozmawiałem z nim - nawet nie pamięta, że coś tam pisał; wydać tego nie wydadzą, bo brak apoteozy bohaterstwa, i tak to zostanie w Waszych rodzinnych "archiwach". Ja też tu pracuję na kilku torach, moje dziennikarskie kawałki czytasz i wspaniałomyślnie kwitujesz te lekturki, ale skończyłem nareszcie coś, co jest zapewne powieścią, choć nie położę chyba takiego oznajmienia w podtytule. Próbuję skomponować w dramatyczną całość różne wersje tej samej osobowości. Jak jest widziana przez innych i przez siebie samą, raczej przez siebie samego, gdyż "osobistość" jest mężczyzną, jak więc różnie jest interpretowany ów człowiek (zależnie od okoliczności) przez tych samych innych albo przez rozmaitych innych, jak niejednakowo - przez samego siebie. Jakich nieporozumień jest ofiarą lub sprawcą i jak wreszcie usiłując odnaleźć wśród tych sprzecznych wersji swoją carte d'identit~e - ginie samobójczo nie mogąc się wywikłać z matni uwłaczających podejrzeń i tak samo niemożliwych do zniesienia apoteoz i chwalb narzucających mu fałszywe albo nie chciane role i obowiązki. Trochę to zalatuje powieścią kryminalną, gdzie "detektyw" szuka poprzez gąszcz mylnych albo zawierających zniekształcony ślad prawdy wyobrażeń o sobie - własnej tożsamości. Nie zamierzam przy tym kontynuować rozbicia osobowości dokonanego już przez geniuszy psychoanalizy (Joyce, Proust), podobnie jak abstrakcja w malarstwie dokonywa rozbicia świata rzeczy na elementy pierwsze. Podejmuję raczej karkołomny problem odbudowania integralnej osobowości przez człowieka w pełni zdającego sobie sprawę i z rozbicia, i ze swej złożoności, i z wielorakości swego istnienia. Na razie problem wygląda na tragedię, choć być może jest nią tylko pozornie. Coś takiego połyskuje w epilogu tej, kto wie, czy nie jednej z ostatnich "powieści" w literaturze. Ale stop z pychą jednako zarozumiałą, gdy chcemy być spektakularnym epigonem albo drażniącym zwiastunem, a czy jestem jednym lub drugim, sam tego nie wiem. Robiłem to iście matematyczne zadanie kilka dobrych lat, żeby rozwiązać je (lub może pokazać jego nierozwiązalność) precyzyjnie i... dowcipnie; bez dowcipu to byłoby nie do przełknięcia. Mój tytuł - "Anioł i hiena", bo taka jest skala kłamstwa i prawdy nie w ogóle o człowieku, ale o danym przeze mnie skleconym przypadku. A teraz język! Nic nie przegadać, zostawić konieczne niedomówienia (jak u Ciebie nie domalowany dla blasku skrawek przestrzeni), wyczerpać wszystkie możliwości składni, wszystkie istniejące synonimy, unikać zbieżności końcówek i pierwszych sylab, nadać każdemu zdaniu dźwięczność frazy muzycznej (tu Stefan jest mi wzorem, a moja muzykomania kamertonem) - toż to była harówka, na szczęście wcale jej nie widać i chyba po to się haruje. Ale grunt, że pozbyłem się tematu, co był moją obsesją i mordęgą. Teraz jestem wyzwolony i lekki, ale nie pusty, już mnie nęci głupstwo w zupełnie innym gatunku. Naszkicowałem duże opowiadanie figlarne, fantazja w nim na wskroś realistyczna, świat realny mrowi się od niedorzeczności, wielkie sprawy poddane próbie żartu, małe i obojętne, serwowane z uroczystą powagą przymrużającą oko. Ale to już obrobię po powrocie. Ten Twój sen, wiesz, Ewa, czy opłaci się spać, żeby śnić o starych emancypantkach piszących artykuły? A swoją drogą to znakomity sen, ta damska torebka na politycznym problemie!... Ze mnie też zawołany śniarz, kiedyś Ci opowiem. Najdalej za dwa tygodnie powinienem być z Tobą, z Wami... To prawda, że "już pełno we mnie tej utrapionej Polski", z wielu osobami koresponduję, dużo wiem - dużo parszywego, ale i trochę pomyślnego, o czym się myśli: "to już coś!". Bieda z tą Polską - albo w niewoli, a wtedy nic złego o narodzie, pokrzepiaj tylko i dodawaj otuchy, albo wyzwolona, to znów nic nie mów, tylko się ciesz, bo wyzwolona; rąbiesz w rząd, wnet spytają cię rzewnie, jak mnie pytano w czasie wodzenia na pokuszenie: "Czy tylko to dostrzegliście w państwie z tylu grobów powstałym?" Zaczepić naród z prawej strony - krzyk się wzbija: "To woda na młyn obcych agentur"; zaczepisz z lewej, toś już "pachołkiem burżuazji", rusz do środka: "nie kalać własnego gniazda". Tabu, tabu, tabu... A jestem w takim usposobieniu, że pisałbym tnąc po wszystkich, jak w starej rosyjskiej piosence: "i on machnuł pa wsiem, pa triom!" Skąd aż taki apetyt na ostre krytykowanie? Może z chęci, żeby raz móc z czystym sumieniem to i owo pochwalić? Ale osobiście wracam z radością, zdaje mi się, że dojrzałem do zaznania prawdziwej wartości życia, a może tylko powziąłem największe w moim życiu złudzenie, że to mnie właśnie czeka. Ściskam Cię, moja serdeczna i wcale nie "bonne nuit" - Wielki Dzień Dobry Ewie - wołam. Józek". - Mnie nie idzie o metaforę, tylko że nie ma żadnego plonu cierpienia - rzekła pani Ludmiła, która jednak na skutek niekonsekwencji życia zapoznała się z rękopisem Ewy, zanim Tomyski zdążył wrócić z Paryża. - A sama pani opowiadała, jak spalony step nabiera żyzności - broniła Ewa już nie tytułu, ale siebie. - Nie wiem, czym jest śmierć dla tego, kto umiera, ale stary Emerson ma trochę racji, kiedy mówi, że dla pozostałych nawet śmierć najbliższych jest czymś wyzwalającym, czymś... czymś... - Śmierć bliskich to rozpostarcie się pustki, w której trwa jakiś czas żywe wspomnienie zmarłych; kiedy to się zmienia, a zmienia się nieuchronnie, wtedy zmarły umiera ostatecznie, śmierć zabiera go zewsząd, gdzie go nasza wyobraźnia i nasza tęsknota umieściły. A w pustkę nadchodzi nowe życie już z tamtym cierpieniem nic nie mające wspólnego. Kult cierpienia to pomysł Kościoła, Matki naszej... - Nie Kościół je wymyślił - przerwała Ewa. - Jest składnikiem życia, ja nie rozumiem, jak można zaprzeczać wartości czemuś, co tak tragicznie wiąże się z losem człowieka, że prawie wszystko zawsze jest gotowe stać się cierpieniem... nawet miłość i szczęście... - Mimo to ja nie widzę wartości w cierpieniu, a wartość człowieka widzę w zdolności do pokonywania cierpień własnych, oszczędzania ich drugim, ignorowania tych, które nas upokarzają albo są nie do usunięcia, jak na przykład kalectwo. Cierpienie nic nie wyzwala, to my się z niego wyzwalamy. Co bierzemy za plon cierpienia, to tylko świadectwo, że cierpienie ustało. - Ale co najmniej czegoś nas uczy. - Nie i nie, pani Ewo. Jakby cierpienie uczyło, to Polska byłaby jednym z najmędrszych krajów świata, a tak nie jest. Cierpienie tylko pogarsza i ogłupia. - To dlaczego nie ucieka pani od cierpiących, ale ich właśnie przygarnia, o nich najwięcej zabiega? O, pani Ludmiło, ile razy pani mówiła, że bliscy pani są tylko ludzie o jakiejś skazie, o jakiejś męce wewnętrznej? - Tak, owszem. Źle kontaktuję z ludźmi wiecznie zadowolonymi z siebie, z życia, ze świata... Są zbyt wypukli, nic do nich nie przylega... - Choć to właśnie ci, co nie cierpią. - Ależ czy powiedziałam, że nie lubię cierpiących? - W każdym razie oni za panią przepadają. Gdybyż wiedzieli, co pani myśli o cierpieniu. - Wiedzą... może czują... że im pomagam wygonić z nich cierpienie. - Aha... I to się zawsze udaje? - Nie zawsze. Zresztą nie wiem... to się tak jakoś samo dzieje. Najgorzej bywa, jak się taki cierpiętnik we mnie zakocha. - I znowu zaczyna cierpieć? - I znowu zaczyna cierpieć. - No i co pani wtedy? - To zależy... Ratuję się ucieczką... obracam w żart... Ludziom z poczuciem humoru dużo można wyperswadować. I to są raczej moje tempi passati. Ewa głośno się roześmiała: - Ach, pani Ludmiło, pani Ludmiło! Pani jest egzorcystka, czarodziejka, mistyfikatorka i wielka żartownisia, wszystko przez duże litery - rzekła z zachwytem i wymówką. - Aż tyle zarzutów na głowę smutnej starszej pani? - Aż tyle wdzięczności. Tak tylko sprzeczam się, bo z panią nawet sprzeczać się jest przyjemnie. Ale to ja byłam ta wiecznie zadowolona i szczęśliwa... Trochę gorzko, że jakby to trwało, pani źle by ze mną kontaktowała i nigdy nie dałaby mi pani poznać, jak z panią może być dobrze, jak uroczo... To nie takie niewinne, ta gorycz. - Wtedy nie byłabym pani potrzebna... - Na Boga, Ludmiło, proszę nie mówić, że tylko nieszczęśliwi pani potrzebują. Pani wie, że jest całkiem inaczej. Ewa długo po tej rozmowie dumała, na czym polega to "inaczej". W samej rzeczy obcowaniu z panią Ludmiłą przypisywała, że światło zaczęło przedzierać w złą ciemność jej życia po utracie Stefana; lecz może dlatego zdolna była zasmakować w tym obcowaniu, że światło skądinąd zaczęło się przedzierać. Tak czy owak pani Ludmiła miała nadal intensywne znaczenie. Stanowiła pożądane oparcie, ożywczy bodziec i nie ostateczną, ale ważną instancję w jej sądach, upodobaniach, wątpliwościach. Ale czym ona, Ewa, była dla pani Ludmiły? Polubić kogoś, pośpieszyć mu z pomocą i rozradować bezinteresowną przyjaźnią nazywało się u niej "pożałować kogoś", "poczuć dla kogoś żałość", tak, Ewa znała tylko taki sens owych nierzadko powtarzanych zwrotów mowy. Każdego, kto w związku z tym instynktem "pogotowia ratunkowego" (kursował i taki dowcip) wszedł w krąg znajomości pani Ludmiły, umiała zalecić innym przyrządzając niejako i podając im jego (lub jej) dotąd niedostrzegane zalety, każdy, nawet jeśli to był ktoś na drodze do zakładu dla obłąkanych, w jej asyście (czy też jej asystując) rozkwitał wartościami i powabami, jakich w sobie nie podejrzewał, każdy czuł się wyróżniony, ugłaskany i oceniony w stopniu przekraczającym najskrytsze marzenia o sukcesach życiowych, a choćby tylko towarzyskich. Zrazu i Ewa miała się za tak szczególnie wyróżnioną, teraz wiedziała, że pani Ludmiła obdziela swą szczodrą życzliwością spory tłum ludzi. Ewa czuła się nawet o to cokolwiek zazdrosna, jej przyjaźń spodziewała się być jedyną, tymczasem o żadnej wyłączności czy wyjątkowości jej z Ludmiłą stosunków nie było mowy, przyjaciele wyrastali jak grzyby po deszczu, nie licząc zgłaszających się dawnych "z innego świata", którzy "po wiekach" odnajdywali z entuzjazmem doktorową Nieporęcką "tak nic a nic nie zmienioną". W końcu Ewa miała wrażenie, że tę "siewczynię uczuć darzących" pochłania sam proces jednania serc, i że to jest, być może, główną jej namiętnością. A o serca same, o ludzi urzeczonych przez nią i na zawsze jej potem wiernych, mało dbała, niektórzy, zwłaszcza dawni, nawet ją nużyli, o czym niekiedy napomykała Ewie. Może goniła za jednym jakimś, czyżby dla niej nieosiągalnym sercem? Sporo czasu Ewa była pewna, że wybranym pani Ludmiły jest Józef Tomyski, lecz mówiła o nim zbyt swobodnie, wesoło i żartobliwie, aby nie nasuwał się wniosek, że i on był tylko może ważniejszym od innych, lecz jednym z wielu przyjaciół_wielbicieli. Nawet wyjazd zimą na dwa tygodnie do Paryża nie zdawał się świadczyć o niczym decydującym. Z otoczenia Ewy nie pozyskał sympatii pani Ludmiły tylko Tadeusz Górecki, a i on zachowywał chłodny dystans. Interesował się tylko rolą pani Ludmiły w owej Poradni Bibliotecznej, wszystko, co było nią samą, nazywał zaocznie: "takie tego owego fidrygałki kokieteryjnej starszej pani". Za to z doktorem Dropiewskim zawarta została od razu pełna humoru przyjaźń spotęgowana dwiema niedolami - złośliwą cukrzycą żony doktora i nagłym ujawnieniem się niedomagań serca u pani Ludmiły. - To nic groźnego - rzekł Tomyski, który nazajutrz po powrocie z Paryża przybiegł do Ewy i ledwie się przywitawszy mówił o pani Ludmile, jakby ona była i najważniejszym paryskim tematem, i zarazem czymś, do czego wreszcie się dorwał i nie mógł się oderwać. - Już rozmawiałem telefonicznie z Dropiem, powiada, że zaburzenia są czysto funkcjonalne i pochodzenia nerwowego. Za to z żoną doktora jest źle. - Tak, pani Ludmiła spędzała ostatnio dużo czasu przy jej łóżku. A pomyśl, my znamy panią Dropiewską sporo lat i prawie nigdyśmy jej nie widywali. - Ja chyba raz, najwyżej dwa. Dużo starsza od niego, co nieważne, ale podobno to był ożenek z wdzięczności czy coś takiego. - Coś w tym rodzaju. Nasz Grubas Dropio był jakoby za młodu ładnym chłopcem, biednym i lekkomyślnym. Niepokaźna, cicha nauczycielka zakochała się w nim i kiedy go wylali z uniwerku, pomogła mu skończyć studia w Pradze czeskiej; nie spodziewał się, że prędko spłaci dług, i uważał za punkt honoru ożenić się ze swoją dobrodziejką. To Katula opowiadała, i że są idealną parą. Dużo starsza od niego nie jest, ale wyjątkowo nieatrakcyjna. Zdziwiłam się, jak pani Ludmiła powiedziała, że ma prześliczny uśmiech, bo nigdy nie widziałam, żeby się uśmiechała. - Pani Ludmiła nawet z maszkary wydobyłaby śliczny uśmiech, ale jej towarzystwo i bardzo atrakcyjnym osobom dobrze robi. Sądząc z listów Ludmiły, nie było ci chyba przykre? - Co za pytanie! Z panią Ludmiłą to doprawdy żyć nie umierać. - Jestem tego samego zdania. - I wyjechałeś na tyle czasu? Ja bym na twoim miejscu nie odjeżdżała na rok od pani Ludmiły. - Mam zamiar nie odjeżdżać nawet na krócej od pani Ludmiły. - Ona nie to, że dobrze robi. Wprawia w zachwyt. I nie tylko nad sobą. - Ja też tak uważam. Tylko wiesz, niełatwo zasłużyć na jej względy. - Myślę, że jest przeciwnie. Ona prawie w każdym widzi coś godnego jej względów, a przynajmniej - uwagi. - To pozory. Ale ciebie pokochała dziwną miłością. - Co ty mówisz? - Ewa ucieszyła się mimo woli. - Powiedz w końcu trochę o sobie. - Cały czas mówię o sobie. Wiesz, przekonałem się, że nie jestem taki niepraktyczny, za jakiego się miałem, przeciwnie - gospodarny, skoro w Paryżu, słuchaj, w Paryżu! zdołałem zaoszczędzić dużo forsy na posag. - Na posag? - Tak. Dla mnie i dla Ludmiły. Nazwałaś mnie raz kiedyś panną. No więc... - Nie!? - Ewa od początku wiedziała, ku czemu idzie ta rozmowa, mimo to była niespokojnie zaskoczona. - No to żenisz się jednak? - Dlaczego "jednak"? - Bo z początku oczekiwałam tego, ale potem zdawało mi się, żeście się rozmyślili. - Ludmiła chciała mnie do tego namówić, ale ja nie rozmyśliłem się ani na mgnienie. - To kiedy ślub? - Na razie oblejemy mój przyjazd. Myślę, że choć tego jestem wart. Zapraszam cię w imieniu Ludmiły do niej dziś na małą kolację. - Oblejemy? A czy Dropio nie zabronił jej pić? - Będę pił za nią. Zresztą nie zabronił. I jakie tam picie! Ludmiła marzy o tym, żebyście były ze sobą na ty. Nie miała odwagi tego zaproponować. To nie do wiary, ale w istocie rzeczy ona jest bardzo nieśmiała. - Rzeczywiście, trudno uwierzyć, bo przecież pasją pani Ludmiły jest wyprowadzać ludzi z wszelkich komleksów nieśmiałości. A o której te zaręczyny? - Zaręczeni jesteśmy od dawna. Przyjdź na siódmą. Może przyjechać taksówką? - A co znowu! Józek, słuchaj, taka ze mnie gapa, nawet ci nie pogratulowałam. Winszuję z całego serca. I to wielka radość, że Ludmiła już zawsze będzie z nami. Ucałowali się z ostentacyjną wesołością. Ewa poczuła, że wpada w nowe osamotnienie. "Nawet nie nacieszę się Józkiem i stracę panią Ludmiłę. Zyskam cioteczną bratową, której brak wcale nie daje mi się we znaki. Cóż stąd, że wypijemy na ty? Dwoje to już osobny świat" - myślała trochę spłoszona. Wkrótce narzeczeni wyjechali do Torunia, gdzie Józef nocował w hotelu, a Ludmiłę gościły panie Tomyskie. Przyszła synowa i bratowa została przyjęta z największą kurtuazją, mieszkanie było nienagannie wysprzątane, posiłki ponad możność wykwintne, twarze w uśmiechach, a jednak ta wizyta miała mieszany smak i nie tak pomyślnie mieszany jak smak odświętnych potraw. Katarzyna była onieśmielona. Witać w synowej młodą dziewczynę już byłoby dwoistej natury przeżycie, synowa o dobrze posrebrzonych włosach (sama Katarzyna mimo przekroczonej sześćdziesiątki nie była siwa) i w mocno pobalzakowskim wieku zdawała się należeć nie całkiem jeszcze do pokolenia Katarzyny, ale już bardzo - nie do pokolenia Józka. Trzeba się było zdobyć na nie lada wysiłek, by mówić tej świetnej pani: "Ludmiło", a jednocześnie dziwnie brzmiało w ustach gościa słowo "Katula" w takich na przykład zdaniach: "Ależ Katula jest cudowna. Dlaczego (w stronę Józka) nic mi nie mówiłeś o piękności Katuli?" - tym bardziej że i sam komplement zdawał się naciągany. Joasi też niełatwo przychodziło zdobyć się na poufałą bezpośredniość, a co gorsza, pani Ludmiła wyczuwająca momentalnie każdy odcień stosunku do siebie była nieoczekiwanie skrępowana i nie zabłysła swoim zwykłym "ludmilstwem" (termin Józka), co miało ten skutek, że po ich wyjeździe Katarzyna orzekła: - Trzyma się, owszem, zdumiewająco młodo, żeby nie siwizna, można by jej dać lat trzydzieści, co i tak za dużo, bo Józek wyglda zawsze jak młokos. Ale z tym nadzwyczajnym urokiem to Ewa przesadziła. - Ewa nie przesadziła. I co za siwizna, wuj Wochelski podobno już jako student miał całkiem białe włosy. Mnie się narzeczona Józka bardzo podoba - stwierdzała trochę brawurując Joanna. Z melancholijną ulgą myślała o małżeństwie Józefa. Przynajmniej będzie wiedziała, czemu on nie może spędzić z nią jakichś wakacji. Zżyć się z nią, stać się prawdziwym bratem, powiernikiem, najczulszym przyjacielem. Przepadły sny o szczęśliwym rodzeństwie. - Ślub kościelny to bardzo utrudnia rozwód - napomknęła Ludmiła, gdy Józek zaczął krzątać się około zalegalizowania ich związku. - Jak to? - spytał. - Już myślisz o rozwodzie! - Powinnam ci zostawić jakąś furtkę... - Nie troszcz się, błagam, o moje furtki. U nas nie ma jeszcze rozdziału Kościoła od państwa i ksiądz jest urzędnikiem stanu cywilnego. Podpisz to, Lududu... Nie rozcinajmy włosa na czworo. Tu nie ma nad czym się zastanawiać. Mój wujeczny dziad - wspominał jeszcze Tomyski z humorem - był proboszczem w Radziejowie. Gdyby nie on, mój ojciec, który przyjeżdżał do tego wuja na urlopy, nie poznałby Katuli, a wtedy nie byłoby mnie na świecie i nie spotkałbym ciebie. Coś winienem pamięci tego starca, którego widziałem parę razy w dzieciństwie. Znałem księdza, dawnego kapelana Pierwszej Brygady, pracuje teraz w kurii biskupiej. Wspaniały człowiek, uosobiona poezja eklezjastyczna i tak dalej... Tomyski dobrze pamiętał szczupłego młodzieńca w sutannie i szarej maciejówce (nigdy nie chciał włożyć munduru), jak pod kulami zbierał rannych albo podawał wiatyk umierającym. Zmężniał znacznie i wyszykowniał, ale spojrzenie miał tak samo niewinne, mówił tak samo cicho, przed każdym zdaniem wypuszczając z ust nieco powietrza, jakby dmuchał, cokolwiek pogwizdując. - Słuchajcie, księże kapelanie - rzekł Tomyski rzewnie się w niego wpatrując. - Żenię się. Nie byłem nigdy bardziej żołnierzem niż wy, a znacznie mniej bohaterem. Ale mniejsza z tym. Odwołuję się do was, jak do kolegi, z którym byłem razem na wojnie. Jesteśmy oboje z Ludmiłą trochę takie niedowiarki, co szanują religię i lubią sakrament małżeństwa... Ksiądz podmuchał świszcząco i zaszemrał: - Nie można być częściowo katolikiem, przyjacielu... nie można... - Widać można. Niemal we wszystkim jesteśmy bardziej częściowo, niż myślimy... Nawet kiedy nam się zdaje, że tkwimy w czymś na całego. Zresztą, zostawmy filozofię. Dajcie mi, kapelanie, ślub tak, jak się rozgrzesza in articulo mortis. Wiecie jak to jest: "gdy na dziewczynę zawołają żono, już ją żywcem pogrzebiono". Wprawdzie moja pani jest wdową, a ze mnie oblatany gość, to nic, mamy zamiar pogrzebać się razem w małżeństwie. Słowem... niech się obejdzie bez liturgicznej pedanterii. - Rozumiem, idzie o spowiedź. Jakie to smutne, jakie smutne... - Przeciwnie, bardzo wesołe. Pan Bóg uśmieje się, żeśmy wykiwali faryzeuszy i uniknęli czczej formalności, co i tak byłoby kłamstwem. - Za cenę mojego kłamstwa - wytchnął ksiądz poświstując żałośnie. - Jeden raz możecie zgrzeszyć, kapelanie. Taka "świetlana postać..." - Nie drwijcie, poruczniku, jestem grzesznik jak wszyscy. Będę się za was modlił. - Doskonale. Wierzę w cudze modlitwy. Sam nawet modlę się czasem za innych. Ślub odbył się w kapliczce przy ulicy Moniuszki. Wybrał to miejsce Tomyski, komentując: - Złożyliśmy daninę tradycyjnym obrzędom pod patronatem autora tradycyjnej muzyki, a teraz pójdziemy do tradycyjnej restauracji na obiad. Zjedli go w starym Hotelu Saskim, gdzie niegdyś wedle rodzinnych opowiadań jadał i pijał "straszny dziadunio" Konstanty Domont. Prócz wymaganych oficjalnych świadków obecni byli tylko (ksiądz wymówił się obowiązkiem w kurii): Ewa Radgoska i krewny pierwszego już teraz męża Ludmiły, Wawrzyniec Nieporęcki. Syn jedynego w zdeklasowanej rodzinie ziemianina i ukraińskiej chłopki zmarłej w połogu, adoptowany od dziecka, w przeddzień rewolucji pochował ojca (nieżonatego) odziedziczywszy niewielką, jak na ukraińskie stosunki, majętność, którą natychmiast utracił na rzecz państwa robotników i chłopów. Miłośnik (jak i ojciec) teatrów amatorskich, jął się aktorstwa, przystał do zaimprowizowanego w Kijowie polskiego teatru, przybył do Warszawy z gronem wielkich niebawem aktorów i reżyserów, sam zyskał sławkę jako dużego formatu komik bez jowialności, jeden z ostatniego już pokolenia talentów scenicznych, co uczą się swej sztuki żyjąc tylko i grając. Postawny i przystojny, bez trudu robił z siebie na scenie brzydala, w życiu trochę kabotyn, trochę naiwne dziecko, bardzo towarzyski, niepospolity pijus i hulaka; czuły na punkcie pochodzenia dodał sobie do nazwiska herb Ostoja, wśród przyjaciół nazywano go "ostoja nieporęczna" w związku z alkoholiczną skłonnością do chwiejnej równowagi. Przy weselnym obiedzie zrazu olśniewał inteligentnym dowcipem, ale pod koniec tak się upił, że powtarzał tylko maniacko: - A ja się nigdy nie ożenię. Haj żywe rewolucja - lub na odwrót - Haj żywe rewolucja_cja. A ja się nie żenię. - Uspokój się, Wawro, i nie pij tak, bo cię na twój własny ślub nie zaproszą - Ludmiła odsunęła kieliszki i położyła mu rękę na ramieniu. Przycichł od razu i westchnął tylko. - A ja nie! - W dodatku ma słabą głowę - rzekł Tomyski do Ewy, która pierwszy raz widziała Wawra Nieporęckiego poza sceną. - Wypił niedużo więcej od nas. Nowo zaślubieni Tomyscy zawiadomili o zaszłym wydarzeniu braci Ewy, przyjaciół i znajomych druczkiem na ten cel zamówionym. Katarzyna i Joanna otrzymały oprócz tego krótki list od Józka z dopiskiem Ludmiły: "Mam nadzieję zasłużyć z czasem na waszą przyjaźń - szczerze oddana L. T.". "Kończy się świat, mój świat - pomyślała Katarzyna. - Pora i mnie wynosić się ze świata". Bez długich namysłów i poszukiwań Tomyscy wynajęli przy Mokotowskiej w pobliżu Polnej (a więc Ewy) pierwsze lepsze mieszkanie, tyle że wyposażone w łazienkę i że przed oknami rosły drzewa, co zdobiło pokoje od ulicy przyjemną grą światłocieni, łagodzącą ostry blask południowego słońca i usposabiającą do marzeń. Tu był pokój Ludmiły i jadalnia urządzona tak, że mogła służyć za salon i za pokój gościnny. Tomyski rezydował od podwórza, w pokoju bezsłonecznym, lecz jasnym, bo kamienica nie była zabudowana w czworobok, otwierała się północną stroną na luźne dziedzińce i ogrody, z prawej strony, wprost z okien niewidocznej, stało coś parterowego i wyrastała w szybkim tempie nowoczesna ulica Jaworzyńska. Najmniejszy pokoik przy kuchni oddano do dyspozycji służącej, którą wzięto z tą samą beztroską co mieszkanie, też pierwszą, co się zgłosiła, polecona przez dozorcę domu, Błażeja Wiśniatego. Nazywała się Rózia Tyżyk i na razie dała się poznać jako nieposkromiona śmieszka, żywa jak rtęć, bardzo chuda, czarna, o niekształtnych rysach twarzy, załamanym nosie, wielkich ustach, ale o pięknych brązowych oczach, ujmująca swobodą bycia i niesfornym wdziękiem jakby domorosłej Carmeny, trochę za mało schludna i oczywiście analfabetka. Tomyskiemu starczyło na skromne umeblowanie domu, żadnych "kompletów", najkonieczniejsze sprzęty, ale za to wykonane przez artystę stolarza podług rysunków znajomego Ludmiły, plastyka, dekoratora wnętrz; zamiast łóżek tapczany, podłogi bez dywanów, kilimy i narzuty dobrane wedle nowych wzorów sztuki zdobniczej, na ścianie parę zaledwie obrazów, a wśród nich rysunek Noakowskiego i akwarele Ewy, jej ślubny upominek. Ewa, która o tyle dawniej, a nadto w warunkach wojennych zakładała "domowe ognisko" domeblowując je potem prowincjonalnymi antykami po "dziadziu" Radgoskim, wracała zawsze od Tomyskich do siebie z paradoksalnym uczuciem, że wraca z mieszkania dzieci do siedziby rodziców. Nie mogła się wydziwić, skąd w Józku, co nigdy nie dbał, jak mieszka, wzięło się tyle zapału do urządzania domu i to tak nowocześnie? A prawdę mówiąc domyślała się skąd. Wciąż jeszcze modne antyki byłyby w stosunku do Ludmiły aluzją; unikając staroświeckości odcinał ją od jej 48 lat, stwarzał jej młodszość; a może i sam złożywszy tak wielkie daniny uświęconym tradycjom (ileż to razy mawiał, że nie czuje w sobie powołania na męża), łaknął nowości. Zarobiony w Paryżu "posag" był już na wyczerpaniu, mała powieść figlarna, jeszcze nie wykończona, rękopis "Anioła i hieny" leżał u drugiego już wydawcy, pierwszy wymówił się kryzysem gospodarczym, drugi odwlekał decyzję - Tomyski był wprawdzie dobrym publicystą, cóż, kiedy drukował pod coraz to innymi pseudonimami, pod którymi tylko przyjaciele i znawcy stylu zdolni go byli rozpoznać. Objął więc przyobiecaną mu dawniej posadę w Ministerstwie Żeglugi, gdzie powierzono mu referat wychodźczy. Bezrobocie w przemyśle i przeludnienie wsi słało wciąż emigrantów za morze i Tomyskiego zajęła zrazu istota zagadnienia. Nie miał jednak nadziei długo się przy tym utrzymać, gdyż nie był w stanie przestrzegać oficjalnych godzin urzędowania. Zaczął więc w jednym z tygodników drukować atrakcyjnie krytyczne felietony na tak zwane palące tematy, podpisując się już pełnym nazwiskiem. Ludmiła wniosła we wspólne gospodarstwo tylko swoje osobiste rzeczy, swoją niedużą pensję bibliotekarki oraz prastarą karabelę, pamiątkę rodu Nieporęckich. Tomyski wyplątał ją z istnych powijaków sznura, miękkiego jak materia "przedwojennego" papieru, i na koniec - zgrzebnego płótna i oglądał ją wtedy po raz pierwszy. Była to piękna sztuka z XV wieku, w pochwie z czarnego jaszczura, ze złoconą, misternie cyzelowaną rękojeścią, u nasady ostrza wyryty miała raczej niezgrabnie napis: "Pro Deo fide et rege 1447". - Patrzcie, blisko pięć wieków - rzekł Tomyski. - Chyba wtedy nie używali jeszcze nazwy karabela. Raczej pałasz czy kord? - Nie wiem, nie znam się na tym. U Nieporęckich mówiło się zawsze, że karabela. - Co z tym zrobimy? Powiesić w twoim pokoju? - Może jeszcze nad moim tapczanem? Dama z kordem czy szablą? Weź to lepiej do siebie. - Nie, ja też nie potrzebuję takiej ozdoby na ścianie. - Jedynym spadkobiercą tej pamiątki byłby Wawro Nieporęcki, bo reszta rodziny wymarła i wyginęła. - Wyobraź sobie, jak Wawro cudnie by to przepił. I ty to przytaszczyłaś z "rewolucyjnej pożogi"? - A przytaszczyłam i nie wiem po co. Myślałam, że może sprzedam do jakiegoś muzeum czy antykwariatu w przypadku wielkiej biedy. Ale się jakoś obeszło. - I teraz się obejdzie. Obiekt istotnie muzealny i u nas nigdzie nie pasuje. Jest przecie muzeum wojska czy broni, chyba ofiaruj mu tę karabelę. - W końcu kiedyś ją tam oddamy. - Czemu nie zaraz? - Wiesz, przeżyłam już tyle "czarnych godzin"... Może przyjść jeszcze jedna... - I znów ją przetrwasz z karabelą... - Właśnie... Rodzaj maskotki. Może zostawmy ją jeszcze na wszelki wypadek. Tomyski się roześmiał: - Dobra! To pakujemy z powrotem? Mocno się namęczyli, zanim wąski podłużny kształt został należycie spowity w zgrzebne płótno, w gruby miękki jak tkanina papier, szczelnie osznurowany gęstym krzyżowaniem cienkiego ale mocnego postronka. Wtłoczyli mumię karabeli na samo dno schowka znajdującego się w ścianie przedpokoju i mającego dość obszerne wnętrze, aby pod stosami rękopisów Józefa pomieścić "na leżąco" pamiątkę rodu Nieporęckich. - Niech leży, póki co - rzekł Tomyski wyrównując teki ze "szpargałami" - jedyną rzeczą przewiezioną z Bagateli na Mokotowską - i zamykając schowek. - Niechaj leży - uśmiechnęła się Ludmiła akcentując słowo "niechaj" z ukraińska na drugiej zgłosce. Rozdział 17 Podrzędny, hałaśliwy pociąg trajkotał drąc przestrzeń raczej mało pośpiesznie, dość jednak szybko, aby krajobrazy lasów i jezior nasycone wilgocią wczesnej wiosny przeciągały kleksami, wstęgami barwnych plam, rozmijających się i zachodzących na siebie kształtów. Ewa czuła się jak wśród naśladownictwa własnych akwarelowych kompozycji. "Sabina - myślała paląc papierosa. - Czy jeszcze mam dla niej tę przyjaźń, którą poczułam "od pierwszego wejrzenia", kiedy Stefan zawiózł mnie, ledwo dorastającą, do swojej rodziny? Albo to dla niej zainteresowanie, co w 1915, kiedy u Oldaków zobaczyłam znów Janka, Joasię, Katulę?... Już wtedy nie była tą Sabiną od wspólnych podziwiań świata, od wspólnego wszystko_jest_warte_zachwytu, od zwariowanych śmiechów... Miała jeszcze humor, ale już trochę zgryźliwy... Po wojnie szło u nich ku lepszemu, prawda, przez jakiś czas mieli nawet coś własnego... jak to się stało, że potem wszystko tak się zaczęło psuć... Cóż, samo istnienie Antolka plus śmierć udanej córeczki chyba wystarcza do utracenia równowagi. Pamiętam, jak do nich wtedy jeździliśmy, no, to humor Sabiny wyparował, została tylko zgryźliwość i czarne przewidywania graniczące z rozpaczą. Zygmunt okazał się o wiele mniej zaradny życiowo, niż się dawniej zdawało. Sabina o wiele mniej samowystarczalna i wielkoduszna... jakże na niego wtedy wygadywała... I najgorzej, że nie można było im pomóc... Sabinie pomóc, bo Zygmunt nie przejawiał, jak by powiedzieć... aktywności w cierpieniu, to Sabina czegoś jakby się domagała i jednocześnie wszystko niechętnie odrzucała. Stefan był taki stropiony... zawsze potrafił wydobywać ludzi z różnych impasów, a wtedy powstało w nim smutne podejrzenie, że utracił ten dar... W każdym razie powtarzał: "Zaznałem wielkiej porażki. Widać nie dosyć kochałem Binię". Pisywał do niej potem listy, jeden czy dwa czytałam, zdawało się, że kamień poruszyłby do życia i radości, a Sabina odpowiadała na nie, jakby ją śmiertelnie obrażał... Jedyny list jaki Stefan wysłał był pod wpływem jej skarg do Zygmunta, Sabina nie dość że otworzyła (jakie to do niej dawniej niepodobne), ale odesłała go Stefanowi, a na marginesie dopisała: "Twoje rady Zygmuntowi niepotrzebne, po co to czcze gadanie, prawie go nie znasz. Twój list zadziwiłby go i rozdrażnił, a i tak mamy dość kłopotów". I jeszcze ostatnia przed śmiercią Stefana wizyta Zygmunta, przyjechał do Warszawy w interesie ówczesnego swojego chlebodawcy, narzekał, że mu się chwilowo źle powodzi, ale był dobrej myśli, choć trochę przygaszony. Jak zapytaliśmy o Sabinę, to powiedział: "Bineczka nie ma lekkiego życia teraz, ale znosi to dzielnie, jeszcze dodaje mi ducha, bez niej bym zginął". I zaraz dodał: "A ona beze mnie". To już wtedy byliśmy tacy ostrożni z wtrącaniem się w ich sprawy, a ja myślałam, że może zarzuty Sabiny były tylko chorobliwą imaginacją albo że w owym czasie wszystko się u nich poprawiło?..." W rok czy więcej po śmierci Stefana Ewa dostała od Sabiny list, który był niemal wołaniem o ratunek. Zygmunt został bez miejsca, szuka posady, trafiają mu się różne, ale tylko na samotnego, darmo traci pieniądze na rozjazdy, zamieszkali tymczasem w Augustowie, a w domu bieda taka, że czasami brakuje na obiad. "Sama poszłabym choć do kogo za gospodynię - pisała - ale cały czas muszę poświęcać Antolkowi, nie stać mnie na służącą, a tym bardziej na opiekunkę dla niego". Ewa chciała wtedy zaraz jechać, ale gdy na zapowiedź przyjazdu Sabina odpowiedziała z goryczą, że nie ma teraz warunków do przyjmowania gości, zaczęła wysyłać honoraria Stefana, choć sama borykała się z trudnościami finansowymi; zaniechała podróży, a za to zrobiła użytek z dawnych znajomości Stefana. Zatelefonowała do Urzędu Lasów Państwowych, gdzie dyrektorem był ktoś z ruchu niepodległościowego. Stefan mawiał był o nim "przyzwoity i kulturalny człowiek!" Niepewnym z tremy głosem przedstawiła dramatyczną sytuację Stefanowego szwagra i zapytała, czy nie znalazłaby się dla niego jakaś praca w lasach państwowych; nie może zaręczyć, czy Zygmunt Oldak się nada, ma jednak wykształcenie fachowe i wieloletnią praktykę. Nie potrzeba było nawet się powoływać na odległe czasy wojenne. Cichy, bardzo niedygnitarski głos oświadczył, że mówiący gotów jest zrobić co się da dla siostry Stefana, że jest nadto wielbicielem jego książki, a zna także malarstwo Ewy, posiada nawet jeden z jej drzeworytów. "Drzewo - słuchała - ma też coś wspólnego ze sztuką nie tylko jako temat, ale i jako jeden z instrumentów grafiki. Jeżeli tylko zwolni się jakiś etat, zawiadomię panią i spróbujemy." Rozmowa z mało jej znajomym dygnitarzem była przyjemna, lecz pogrążyła Ewę w niesmak do samej siebie, nigdy właściwie nie brała Zygmunta Oldaka bardzo serio, nawet kiedy mu się w tych lasach wiodło, skąd pomysł, żeby wykorzystywać dla niego takie atuty "nepotyczne", a jeszcze niechcący wyszło na to, że gra sławą pośmiertną Stefana. Pocieszała się, że nic z tego nie będzie, ów dyrektor ma pewno wielu takich petentów i na szczęście zapomni. Tymczasem w kilka miesięcy potem zatelefonowano do niej, że jest nadleśnictwo do objęcia, i to natychmiast. Zygmunt Oldak przyjechał na telegraficzne wezwanie Ewy, zrobił w "Lasach" dobre wrażenie (co było jego specjalnością) i już po trzech tygodniach zawiadomił Ewę (jedyny list od niego), że są na nowym miejscu w tej samej okolicy, ale bliżej Suwałk, nadleśnictwo jest w złym stanie, lecz pięknie położone, mieszkanie wygodne, podawał adres i dziękował Ewie za poparcie. Wtedy dopiero zdjął ją wielki strach, że poleciła na odpowiedzialne publiczne stanowisko człowieka, co może w istocie był nieudolnym, choć efektownie o sobie gadającym (pamiętała to) pechowcem. Trochę miała wrażenie, że zapośredniczyła w nieuczciwej transakcji, Sabina pisywała teraz rzadko, listy były rzeczowe, w miarę przyjazne, często donosiła o bardzo wyczerpującej pracy Zygmunta, równie często zapraszała i Ewę, i panie Tomyskie... "tak bym was chciała po tylu latach zobaczyć, miejsca dla gości mamy teraz dosyć". Ewa wciąż swój przyjazd obiecywała i wciąż w tym coś przeszkadzało, lecz Katarzyna Tomyska była jednego lata przez parę tygodni u Oldaków. Z jej relacji mogło się zdawać, że u nich nie jest źle, a gdyby nie Antolek, byłoby tam wręcz rajsko; lecz dotąd nie zdradziła nigdy chęci pojechania tam znowu, choć owszem niekiedy wymieniała listy z Sabiną i dziękowała jej za zaproszenia wymawiając się stanem zdrowia i wiekiem "nie usposabiającym do podróży". Powiadamiana o tym Ewa tym bardziej wyrzucała sobie zaniedbanie Sabiny - odczuwając je nadto jako zdradę wobec pamięci Stefana - lub też tymi słowy nazywając, obrócony już w tak niewiele, a jednak dający znaki życia, splot spraw związanych z Sabiną, i kiedy dostała od niej list wyjątkowo serdeczny i znów bardzo zapraszający, uznała, że nie należy dłużej zwlekać. Ale nurtował ją niepokój, chciała się dowiedzieć, jak właściwie wygląda Oldak w tym nadleśnictwie Zadry, od tego zależała jej decyzja wyjazdu. Gdy wreszcie zdołała wytelefonować opatrznościowego dyrektora, cichy, niedygnitarski głos odezwał się w słuchawce: - Zygmunt Oldak? Pani pyta, czy daje sobie radę? Ależ w tej chwili to jest nasze najlepsze nadleśnictwo, w każdym razie jedno z najlepszych. Było straszliwie zapuszczone, prawdę mówiąc różni tam narozrabiali. Dwa pierwsze lata gospodarki pana Oldaka już przyniosły dochody, a teraz to jest obiekt na pokaz. To dobry, energiczny fachowiec, no i stuprocentowo uczciwy. Ukrócił wszystkie machlojki, takie tam protekcyjne koncesje i te de... Pani wie, nie mamy dużo ludzi, co się umieją obchodzić z dobrem publicznym, pan Oldak to nasz skarb. Nie telefonowałem pani o tym? To ze mnie kiep. Wybierałem się do pani nawet, żeby za Oldaka podziękować, ale taki jestem zaharowany, że zeszły lata, i pani widzi... proszę wybaczyć... Ewa odetchnęła i bardzo się zdziwiła. Po tym, co tak długo i jeszcze stosunkowo tak niedawno (przynajmniej pamięć to nagle zbliżyła jak wyogromnione zdjęcie szczegółu filmowego) działo się z Oldakami, najmniej spodziewała się takich wiadomości. Pierwsze plany pejzażu biegły prędko wstecz, dalsze wciąż czymś przesłaniane horyzonty pełzły naprzód razem z biegiem pociągu. "To złudzenie podwójnego ruchu rzeczy nieruchomych... I też tylko z pozoru nieruchomych... - myślała Ewa, sama drgając z lekka od szamotań się rozkołysanego wagonu. - Więc z Oldakami teraz dopiero jest chyba wszystko w porządku... I wreszcie do nich jadę... Młodość dawno minęła, już od ślubu Tomyskich minęło kilka lat... Jacy są teraz Oldakowie? Listy Sabiny są zawsze dosyć minorowe... Jak ja się wydam Sabinie? - zapaliła nowego papierosa. - I nauczyłam się palić... To mnie mobilizowało, kiedy siliłam się na te "Myśli na stronie"... taki w końcu nijaki tytuł został i okazał się dosyć intrygujący, ażeby książczynę kupowano... wszystko jedno i tak nie wiem, czy co warte moje pisanie, moje malarstwo... wiem, że obchodzę się i będę się obchodzić całe życie bez Stefana, a nie mogę się obejść bez papierosa. I nie wiem, po co jadę, jeszcze pomyślą, że chcę konsumować wdzięczność za telefon do dyrektora "Lasów", ale się chyba cieszę. Nadleśnictwo Zadry... nazwa w sam raz na tytuł dla listów Sabiny... to już blisko..." Dom Oldaków i to, wśród czego stał, były zaskoczeniem nie mniejszym niż dyrektorska opinia o Zygmuncie. Jedno z tych wyjątkowych przeżyć, kiedy rzeczywistość zdaje się czarowniejsza od wszelkich o niej marzeń. Lasy tu były sosnowe, ale gęsto przetykane roślinnością liściastą sadowiącą się nad wodami, a wód wszędzie bez liku. Między rudymi pniami sosen czy między plątaniną gałęzi rozwijających w oczach prawie na ciepłej pogodzie brunatne, kremowe, seledynowe pąkowie - coraz to połyskiwało jezioro srebrzyście lub szafirowo, przez każdą niemal łączkę płynęły strumienie albo rzeczki, wody prawdziwie bieżące, wiosennie wartkie, niewiarygodnie przejrzyste, mieniące się bielą i czernią na dnach piaszczystych lub torfowych, każde tchnienie powietrza niosło woń fiołków, których ogromne kępy kwitły obficie w rdzawej ściółce igliwia. Nadleśnictwo miało wygląd starego dworku skomponowanego tak bezbłędnie, że jego architektura zdawała się żywym organizmem patrzącym przyjaźnie w oczy. Zygmunt, który małą bryczuszką przywiół Ewę ze stacji, harmonizował z pejzażem: zdrowy i krzepko się trzymający, był ludzką częścią drzewostanu. Za to Sabina stała w tym tle jak osoba z innego utworu. Przedwcześnie postarzała, z przyjemnie tęgiej zrobiła się koścista, włosy jej zrzedły i nieporządnie uczesane sterczały żałosnymi kosmykami na wszystkie strony. Ewa poczuła całą sobą, że wygląda przy niej nieprzyzwoicie młodo, a gdy w oczach Sabiny błysnęło coś na kształt podziwu i drwiącej dezaprobaty, pogubiła wszystkie "pierwsze słowa", jakie snuły się jej po drodze, i nie padło żadne: "Świetnie wyglądasz... Ty także... Nic się nie zmieniłaś..." itp. Całując milczącą z przylepionym do twarzy uśmieszkiem Sabinę zdołała tylko wybąkać: - Ależ tu prześlicznie... - Tak - odpowiedziała Sabina - wiosna. Tak, mamy ładną wiosnę w tym roku. I jakby nie mogła się tego doczekać, z tym samym przylepionym do twarzy jak maska uśmiechem, zanim jeszcze podano sakramentalną herbatę, zaprowadziła Ewę do pokoju Antolka. - Wyobraź sobie - nadmieniła z ręką na klamce - że znalazłam tu nawet osobę do Antolka - i otwierając drzwi dodała: - Moje szczęście rodzinne. Nastąpiła jakby zmonstrualniona powtórka sceny sprzed lat. Antolek był już mężczyzną. Nie wyrósł, lecz nie wyglądał na karła, miał wzrost przeciętnego czternastolatka. Twarzy zrobiło się jakby więcej, bryła mięsa, w której tkwiły małe, nieokreślonej barwy oczy spoglądające pytająco i o dziwo - przychylnie. Gruby język co chwila obmiatał wargi. Trudno by uwierzyć, ale w tej zniekształconej twarzy bez zarostu (a może ktoś golił go tak starannie) było coś bezradnie chłopięcego, co zresztą jeszcze potęgowało grozę widoku. - Ciocia Ewa - oznajmiła Sabina. - Przywitaj się, syneczku. Kretyn upuścił trzymaną oburącz piłkę, podszedł i ku przerażeniu Ewy cmoknął ją w rękę mokrymi, pełnymi języka ustami. Spod okna podniosła się odłożywszy jakieś szycie schludna kobieta w średnim wieku, mocno zbudowana, bardzo spokojna. - Nasza kochana pani Eufemia - przedstawiła Sabina. - Mia_mia - powiedział Antolek dudniącym basem. - Nie wiedziałam, że pani taka młoda - zdziwiła się uprzejmie osoba do Antolka. - Gdzież tam - żachnęła się Ewa z poczuciem winy. Już stuknęła czterdziestka. - Czy to możliwe? - nie dowierzała pani Eufemia. - Antolek jest bardzo wzruszony - dodała obcierając potworowi usta chusteczką. - Zawsze się wtedy ślini. To dobre stworzenie, daje się nauczyć wiele rzeczy... Byle go tylko nie przestraszyć. Ale jak się nie boi, to wszystko rozumie, co się do niego mówi. Jak mu wyraźnie powiedzieć, żeby coś przyniósł, to przyniesie, odniesie, nigdy się nie pomyli. Mówiła jak o psie, że na to lub na owo reaguje "prawie jak człowiek". I Antolek patrzył ku niej do góry, jak patrzą chwalone psy. - No, Antolek, przywitaliśmy się, a teraz pójdziemy do lasu na spacer. Gdy wyszli - Quasimodo drepczący koło czarnej fałdzistej spódnicy - Sabina objaśniła: - Niestety, nie możemy go nigdzie puszczać samego. Ma już dwadzieścia dwa lata, nie jest bardzo silny, ale bywa nieobliczalny... raz o mało nie utonął w jeziorze, a raz... Tyle że ludzie ze wsi są tu dla niego wyrozumiali. Bo my tu siedzimy na skraju wsi, właściwie taki szlachecki zaścianek Skorupiany. Pani Eufemia też jest z tych tutejszych Skorupków, ale już mieszkali w miasteczku. Jej mąż był felczerem, zginął w rosyjskim wojsku, a syn zginął w Legionach... Żyje trochę jak zakonnica, nie wiem, czy jest właściwie dobra, ma, jak to się mówi, święte poczucie obowiązku. I umiejętna. Wszystko, do czego się weźmie, zrobi tak akuratnie, że aż strach, bo tego niczym się nie zapłaci. Ja bym ją zrobiła nadleśniczym... Sabina tak milczała o sprawie ich nowego stanowiska, że dopiero nazajutrz Ewa ośmieliła się powtórzyć jej dokładnie ostatnią rozmowę z dyrektorem "Lasów". Zygmuntowi opowiadała była to samo, ledwie wyjechali ze stacji. Przyjął świetną o sobie opinię jako rzecz oczywistą, ale widać było, że relacja Ewy ucieszyła go niebotycznie. Sabina patrząc w inną stronę rzekła: - Zygmunt już mi się wczoraj tym pochwalił. Tak, on często mówi, że dopiero teraz czuje się kimś, ma nareszcie pozycję w społeczeństwie... tak się wyraża. Bardzo lubi, jak przyjeżdżają różne kontrole, inspekcje... - Nic dziwnego. Skoro ma takie świetne wyniki?... - To nie to. Po prostu on się chyba urodził na urzędnika państwowego. Imponuje mu, że jest na etacie. Ja, co prawda, jak już byłaś taka dobra i nami się zajęłaś, myślałam, że wyrobisz mu miejsce w Warszawie... Marzyłam o Warszawie... Ewę jakby kto zdzielił w łeb. - Ja nic nie wyrabiałam. To dawne stosunki Stefana - rzekła powściągając irytację. - Ale nigdy nie wspomniałaś, że chcecie do Warszawy. - Nie wspominałam - Sabina wzruszyła ramionami. - Przecież wiem, że Zygmunt nie wytrzymałby bez tych lasów. Zresztą... Antolek... Z nim tylko można zaszyć się w głuchej puszczy. - No, i w Warszawie, w Urzędzie Lasów, Zygmunt byłby też urzędnikiem. - Ale w Warszawie! Za taką cenę można być nawet urzędnikiem. Po samej tobie widać, co z ludzi robi Warszawa. Ja miałam kilka lat bardzo ciężkich, najgrubsza robota fizyczna i pielęgniarstwo, bo tylko tym się jest przy Antolku... - To się skończyło. Teraz macie byt zapewniony, nie? - Naturalnie, ale taki podrzędny, niby na wszystko jest, a z każdym groszem trzeba się liczyć. Może już wolałam tę nędzę w Augustowie. Warto jest być bardzo bogatym albo zupełnie biednym. Ewa nie była w stanie napomknąć, że też miała kilka lat ciężkich, ani przypomnieć listu wołającego o ratunek. Wszystko, co by mogła powiedzieć, zdawało jej się niewspółmierne, niestosowne, bezużyteczne. - Czy ty sobie wyobrażasz na przykład życie seksualne takiego Antolka? - podjęła nieoczekiwanie Sabina. - A to jedno ma w całym korpusie normalne. To i nad tym trzeba się nagłowić, żeby nie doszło do jakiegoś okropieństwa... Długie napięte myślenie. Sabina odezwała się pierwsza: - Stefan... Mówisz "dawne stosunki Stefana." A jego nowa sława? To też musiało podziałać. Szkoda, że jej nie doczekał. - Stefan nie myślał o sławie, nie dbał nawet o życie, w ostatnim swoim roku ślęczał nad tą powieścią po dziesięć godzin dziennie. Zamęczył się... - Nie widać tego w książce - rzekła mało życzliwie Sabina. - Bardzo lekko pisana, jakby od ręki. Pięknie osmarował nasze rodzinne miasteczko. I nawet moją karykaturę tam wsadził. Ewa słuchając dębiała, z chwili na chwilę. - Twoją karykaturę? - zdziwiła się osowiale. - Jeśli co krytycy zarzucają jego powieści, to zbytnią miłość do świata i ludzi, zbyt mało zmysłu satyry. Epik, mówią, a to się przestaje liczyć, to już prawie nagana. Co ty o karykaturze? - Już ja tam siebie rozpoznałam... Ewa skakała myślą po wątkach powieści "Ludzie jak ludzie" i wnet była na tropie. Sabina rozpoznała siebie dzisiejszą w potraktowanej z humorem postaci z innego czasu i do której modelem był kto inny. Nie podjęła się tego wyjaśniać i poprzestała na słuchaniu. Sabina ciągnęła swoje: - Krytycy, mówisz, ganią? A jednak ciągle są nowe wydania, a prawda, dziękuję ci za pieniądze, nie myśl, że tego nie oceniłam. Ale wiesz, książki to mi nawet nie potrzebowałaś przysyłać. Ja to wszystko nie tylko znam, ale i opisałam. Stefanowi nawet nie przyszło do głowy, że ja też mogę pisać. W stolicy zawsze łatwiej się wysforować na pierwsze miejsce. Nie mówię o osobie, ale po tych zapadłych kątach to marnują się i wielkie talenty... - Stefan nie zajmie już nigdy żadnego miejsca. Mówisz, jakbyś nie wiedziała, że umarł. - Wiedziałam, że umrze, już jak przyjeżdżaliście do nas. Miał rumieńce, u mężczyzny to znaczy choroba serca. Czy tego nie zauważyłaś? "Miał wypieki z przejęcia się twoimi kłopotami" - pomyślała Ewa, ale to przemilczała. - Ja bardzo kochałam Stefka - stwierdziła Sabina pobieżnie i dodała z naciskiem: - Ale on nie znał życia, nic nie rozumiał, a ciągle nas pouczał, jak żyć - parsknęła smutnym półuśmiechem. - Czyżby Stefan kiedy kogoś "pouczał"? Był dobry, uczynną dobroć miał już w temperamencie, w naturze... - A ja nie potrzebowałam dobroci, tylko żeby wyskoczyć z tego życia. Stefan mówił o wartości, że można ją znaleźć we wszystkim. Znajdź ją w Antolku - znów parsknęła. - Co wy tam wiecie o człowieku... Brat mi umarł, kiedy to chorowało na szkarlatynę. Wygrzebał się nawet ze szkarlatyny z dyfterytem, oboje czuwaliśmy nad nim i z prawdziwą litością... doktór za doktorem... A niedawno, kiedy wlazł do jeziora, sama go pomagałam wyciągać, a wolałam, żeby był umarł, utonął... Zbrodniarka jestem, a robię wszystko, żeby to nieszczęście utrzymać przy życiu. Ewa obserwowała w milczeniu intensywną grę rysów twarzy Sabiny. Widziała ją teraz inaczej niż zaraz po przyjeździe. Była interesująca i jakiś blask przedzierał się przez jej posępność, choć nie słoneczny, podobniejszy do błyskawic w burzowej chmurze. Kto wie, czy nie ma w niej jakichś zapoznanych talentów. Ale jakże raniąca, nieelegancko przykra, egotyczna! Coś zamierzała ciernistymi słowami sprowokować, do czegoś drastycznego doprowadzić, czegoś łaknęła - może bliskości, czułości pomimo wszystko. Ewa nie chciała skwitować tej rozmowy przypisaniem Sabinie agresywnego braku inteligencji, ale nie czuła się też zdolna do bliskości poprzez tego rodzaju krótkie spięcia. Sabina długo na coś czekała i jakby w poczuciu daremności czekania przemówiła raptem prosząco: - Nie gniewaj się, Ewa, żebyś mi była obojętna, mówiłabym ci uprzejme komplementy. Po chamsku się zachowałam, ale ja wiem co wiem i mniejsza o to. Bardzo chciałam, żeby ci u nas było dobrze, i widzisz, nic dobrego mi się nie udaje. Cóż, Stefan miałby wzorek na "grubiańską bohaterkę". Ewa spytała: - Pozwolisz mi zapalić? - a gdy Sabina skwapliwie przysunęła jej popielniczkę, spytała znowu: - Czy mówiłaś kiedy Stefanowi, że coś piszesz? - Skądże?! Gryzmoliłam tylko dla siebie, a raczej dla... Krysi, żeby wiedziała o dawnym życiu, o rodzinie... A Krysia umarła tak ławto na głupią grypę... To dalej pisałam już taką niby powieść, żeby odpędzić złe myśli. Dopiero jak wyszła książka Stefana, zdumiało mnie, że można takie rzeczy drukować i nawet sławę zdobyć... - Nie mów o sławie, Stefan nie zaznał jej nigdy. - No, to ty za to... Czytałam o twoich obrazach, wystawach - przypomniała sobie Sabina. - Tak bym chciała coś twojego zobaczyć. - Musisz kiedyś przyjechać do Warszawy... A czy mnie mogłabyś pokazać twoje pisanie? Wprawdzie nie znam się na powieściach, ale obchodzi mnie, co robisz. - Czemu nie? Mogę ci dać. Tylko to nieskończone, bo potem zarzuciłam, nie było głowy ani czasu... Ewa położyła się z zeszytami Sabiny ustawiwszy sobie lampę naftową przy łóżku. Już po przeczytaniu pierwszych stron żałowała, że o to poprosiła. Przy następnych zaczął ją morzyć sen, tak że co prędzej zgasiła lampę. "Cóż za ględzenie - myślała przedsennie. - Albo nie znam się rzeczywiście, albo... Nie, do pisania brak Sabinie chyba wszystkiego prócz chęci. Więc jednak "fałszywy apetyt", jak by powiedziała Ludmiła. Czy to ulga? Pewnie, że ulga, przykre, jakby okazało się, że Stefan przegapił czy zlekceważył talenty siostry... Ale i rozczarowania... czyjaś choćby najskromniejsza rewelacja twórcza inspiruje mnie, pobudza moje własne możliwości... Takie coś nieudane smuci jak własna porażka..." Sabina wodziła potem głodnymi oczyma za Ewą, niepodobna było tych pytających spojrzeń zbyć czymkolwiek. - Wczoraj tak późno poszłyśmy spać, że ledwo zaczęłam czytać, mam jeszcze czas do pojutrza - rzekła Ewa i poszła z Zygmuntem do lasu. To było wielkie odprężenie. Wodził Ewę po duktach, rozjazdach, polanach leśnych i gęstwinach, jak Bóg oprowadzający biblijną Ewę po własnym dziele stworzenia, które mu się podoba razem z nim samym pośrodku. - Leśnik z wykształceniem niewiele miał do powiedzenia w prywatnych lasach - mówił - tam tylko pańskie widzimisię, jak nie ma forsy, raptem sprzedaż, cięcie najpiękniejszych zalesień, co mogły jeszcze latami stać a stać; a głównie to zwierzyna i chronienie od szkody. A teraz ja się liczę, w każdej rzeczy pytają mnie o zdanie, na konferencję wzywają do Warszawy. Teraz jest jakaś myśl, jest plan, można zastosować i technologię, i ekonomię leśną, można las racjonalnie pielęgnować... I korzystniej go użytkować... Ja to umiem i ja to robię. - Słowem jesteś w swoim żywiole? - A jak mam nie być? Weź, jakie mam tu warunki. Nie chwaląc się powiem, że to miejsce na mnie tylko czekało, mogę, proszę ciebie, pokazać, co potrafię, i to jest cenione nie przez kogoś, tam, ale przez centralną instytucję. A jeszcze dodaj do tego, jakie ja mam tu lasy! No, proszę, widziałaś kiedy takie bory? - Tak, tu pasuje to słowo, to są naprawdę bory. Ewa od dziecka widziała słowa w kolorach, "bór" miał barwę ciemną, lecz intensywną, "las" - delikatną, pastelową. A choć dotąd znała raczej nikłą burość sosnową, a wspaniałą barwność liściastą, w tych tu sosnach można było zobaczyć wszystko - chyba obfitość wód, bez których sosna tak się poczciwie obywa, dał jej tu szansę wyjątkowej urody? Niektóre okazy w bardziej przerzedzonych partiach lasu nie ustępowały grubością pnia starym lipom i dębom, a rozkład wężowych konarów miał imponujący. Gęstszy bór, wyrównany, strzelisty jak tysiąckrotna kolumnada, też pnie miał tęgie, dalekie od wątłości znanych dotąd Ewie zbyt gęsto rosnących sosen, a tak idealnie proste, że mimo woli pomyślała: "A Mondrian mówi, że nie ma w naturze linii prostych". Gama sosnowej zieleni, choć jeszcze nie puściły się nowe pąki, była właśnie intensywna, bogata w odcienie od jasnych, niebieskawych młodego sośniaka, poprzez malachitowe, szmaragdowe, w słońcu jarzące się niby zielony płomień - czupryn średniego lasu do łamanych granatem i prawie czernią majestatycznych koron starodrzewu. Tak samo urozmaicona była gra barw na pniach ceglastych, szkarłatnych, purpurowych, "podmalowanych" smugami szarości plamionej tu i ówdzie mchem o krzykliwym jak dysonans kolorze bilardowego sukna. I fantastyczne jałowce, olbrzymie, o sutym delikatnym igliwiu, o feerycznych kształtach. Ewa nawet nie podejrzewała istnienia takich w naszym klimacie, wychowała się w okolicy liściastej, a sosny i jałowce podwarszawskiego Mazowsza wyglądały przy tych tutejszych jak Antolek przy dorodnym człowieku. - Nigdy nie uznawałam sosen - rzekła. - Tu odkrywam ich piękno... Zakochałam się w Polsce iglastej. - Tak to przyjemnie słyszeć, jakby mi kto powiedział, że się zakochał we mnie - wzruszył się Zygmunt Oldak. - Jakbyś ty mi to powiedziała - poprawił się z galanterią. - Żebyś została trochę dłużej, zaprowadziłbym cię jeszcze na Białe Błota. Takie stawki bagienne między lasem a skorupiańskimi polami, wcale nie białe, bo nawet woda w nich zielonkawa. Tam są już dzikie kaczki, ale to nic... Tam chóry żab, mówię ci, Ewa, cymes. Jedno błoto kumka, drugie rechocze. Ja sam jako student śpiewałem w chórze, ale ten kumkający stawek to ci powiadam... organy katedralne! Sabina oprowadziła Ewę po wsi, po tym zaścianku Skorupiany. Znała tam wiele rodzin, a niemal o wszystkich coś wiedziała. Ludzie na ogół bardzo przystojni, witali ją przyjaźnie, mówiąc do niej: "Pani nadleśna", co brzmiało trochę jak inwokacja z litanii. Wieś była budowana wedle odwiecznej tradycji po obu stronach szerokiej drogi - środkiem piaszczystej, bokami zarośniętej murawą dość już wyszczypaną przez kozy i gęsi, szło się jak po angielskim strzyżonym trawniku trochę zanieczyszczonym. - Skąd kozy? - dziwiła się Ewa. - To przeważnie żydowskie. - Jak to żydowskie? - Tu od wieków gnieździ się kilkanaście rodzin żydowskich, potem ci pokażę. Skorupianie pozwalają im paść kozy na brzegach drogi. Rano dzieciaki je tu przyprowadzają, uwiążą, a potem po nie przyjdą... Ten zaścianek to same prawie Skorupki. Odróżniają się przydomkami... o, tu na przykład mieszka Hilarek_skorupka, tam naprzeciwko - Dukalik_skorupka, a tu przed nami - Skorupki_auguściki. Sadyby na wpół dworkowe, niektóre malownicze, z gankami oplecionymi powojem, inne obojętne, lecz nie rażące pretensjami do czegoś więcej prócz dachu i czterech ścian, mnóstwo drzew owocowych, już trochę rozkwitających, przy drodze wielkie topole zwykłe i srebrnolistne. - Trzeba tym Skorupkom przyznać - rzekła Sabina, jakby wśród mnóstwa przywar wynajdując jedną bodaj zaletę - że nie ma z nimi zatargów, bo prawie każdy ma swój las. Ich lasy graniczą z państwowymi, czasem w nie wchodzą, to były o to spory, ale Zygmunt się z nimi jakoś ugodził i wytyczyli rowkami te granice. Chociaż głównie, to żeby nie być gorsi od panów, bo tu i wielkie majątki mają lasy, a te się ugodziły. Ta szlachta zagrodowa... śmiać mi się chce... oni o tym nie mówią, ale wiem, że przywiązują wielką wagę do tego swojego szlachectwa. - I kobiety jak w zaścianku Mickiewicza chodzą w rękawiczkach do żniwa? - Nie. Ich tryb życia to jest zwyczajnie chłopski, ale pamięć nie chłopska. Zawsze byli wolni, za polskich królów, bo oni tak to nazywają, od setek lat należeli do pospolitego ruszenia... Jeden pokazywał mi żelazną skrzynkę z wymyślonym zamkiem, gdzie chowa dawne szlacheckie dokumenty i przywileje. Ale to pod sekretem, bo po rozbiorach rząd rosyjski nie uznał ich szlachectwa, oficjalnie liczą się do chłopów i wciąż się boją, że im ktoś te rodowe pamiątki zabierze. A właśnie czytałam w gazetach... podobno komuś przyszło do głowy, żeby uroczyście przywracać im to szlachectwo? Do nas to jeszcze nie doszło; na szczęście, bo to jest głupi pomysł. - Tak, bardzo niefortunny. Ktoś wpadł na koncept, żeby tworzyć taką elitę wiejską, trochę antykomunistyczną, trochę, żeby lepiej chroniła polskość wśród Ukraińców, bo to głównie w województwach wschodnich... - A to by tylko pogorszyło stosunki tych zaścianków z chłopami. Nie wiem, jak jest gdzie indziej, ale te Skorupki to traktują chłopów dosyć z wysoka. Nas lubią, ale też traktują trochę jak takich, co służą, i to nie u królów. Tu jest nawet kilka rodzin chłopskich, to je nazywają "przybysze", jak się zdarzy kradzież, bójka czy pożar albo nawet morderstwo, to zawsze "przybysze" winni, choć to nieprawda. Są tu i małżeństwa z chłopkami i z chłopami, ale na ogół od wieków żenią się między sobą, może dlatego, nie wiem, czy to zauważyłaś, tak tutaj mało dzieci, rzadko kto ma więcej dzieci niż dwoje, a są i małżeństwa bezdzietne. - Dla mnie te Skorupiany mają urok. Trochę to inne od chłopskiej wsi... Jakby się słuchało dawnej muzyki... - Tak, oni mają swoją kulturę i jakąś obyczajną godność, ale to zabytek i tu nie ma nic do wskrzeszania. Kiedyś i tak wszystko się zmieni, chłopi przestaną być chłopami, prześcigną we wszystkim tych zaściankowiczów, albo ich za sobą pociągną. Póki co, to jest ładne, ale niech te herby leżą sobie w kuferkach, po co to ruszać? Skręćmy tu w bok, przy tej drodze mieszkają Żydzi, ta część wsi i ten las, co go tu widać, to się nazywa Toboły. Tu różne miejsca mają takie swoje nazwy, mówi się, "na Tobołach" i po tym "na" poznaje się, że to ta sama miejscowość. "Ta Sabina powinna pisać... ta... co to wszystko mówi - myślała Ewa. - I tamta nawet, co wygadywała takie rzeczy pierwszego dnia..." - a głośno dodała: - Pierwszy raz widzę na wsi taką "dzielnicę" żydowską. A jak Skorupki patrzą na tych Żydów? - Może lepiej żyją z nimi jak z "przybyszami". Przynajmniej odkąd tu jesteśmy, nie słyszałam o żadnym nieporozumieniu, ani żeby kto na nich co złego powiedział. To też na dobro Skorupków trzeba policzyć - dodała, znów jakby w sądzie raczej krytycznym zaznaczała okoliczność łagodzącą. - Zresztą ci skorupiańscy Żydzi tak się spolszczyli i przy tej "szlachcie" tak schłopieli, że wielu trudno odróżnić od miejscowej ludności. Żydowskie domy na Tobołach były dosyć podobne do reszty wsi, choć mniej tu było zadrzewienia i brakło zabudowanych w czworokąt podwórz. Były za to warsztaty i sklepiki, a droga przed nimi wyglądała mniej schludnie, zaśmiecona słomą, śladami konnych postojów, resztkami opakowań i ogarkami papierosów. - Przeważnie żyją z handlu i rzemiosła - objaśniła Sabina - ale paru ma trochę ziemi, a dorabiają furmankami. O, ten, co tu bronuje, to Lejzor Ancko. Stanęły nad rowem, za którym człowiek w średnim wieku o ciemnym wąsie, ale bez brody, ubrany, jak bywa chłop na polu, zawracał właśnie bronę. - Dzień dobry, panie Ancko! To pod kartofle? Kiedy zabieracie się sadzić? - Sabina była jakoś manifestacyjnie rozpromieniona. - Dzień dobry, pani nadleśna. E_e, jeszcze się zaczeka do maja - odrzekł Ancko czystą polszczyzną. - W Warszawie - napomknęła Ewa, kiedy wracały - od tego paktu z Hitlerem antysemityzm zaczął podnosić głowę. - I to jeszcze do nas na szczęście nie doszło. - Nie dociera elektryczność, ale nie dochodzą i złe rzeczy - uśmiechnęła się Ewa. - To chyba jedyna dobra strona zapadłych kątów. - Tak, jedyna... dla nich - ucięła Sabina, już gniewna i zjeżona. Ewa poczuła, że weszła na grząski grunt. - Oby to tylko trwało... To jest nie brak elektryczności, ale antysemityzm - rzekła spłoszona. Tego wieczora do późna mówiło się o Żydach, a właściwie mówiła Sabina z podnieconym upodobaniem. - Ja lubię Żydów - oznajmiła. - Co prawda znam tylko takich prowincjonalnych, a tych wiejskich to tutaj dopiero lepiej poznałam, więcej nawet z nimi się stykam, jak z tymi Skorupkami. Żydzi są nadzwyczajni, ci nasi to już bardzo polscy, ale jakby Polacy zagraniczni, ile razy do nich pójdę, to jakby w inny świat, ja tego potrzebuję. Z nimi to można się narozmawiać, są dowcipni, tyle wiedzą, czasem, jak z nimi jestem, to mi się zdaje, że wyjechałam w podróż. Nieraz się mówi, że oni tylko interesy mają na myśli, a to nieprawda. Nasi chłopi, nawet i te herbowe Skorupki, są bardziej od nich interesowni. Z Żydami to się filozofuje. - Co, z Baranerem czy z Nuchimem filozufujesz? Bineczka - zwrócił się Oldak do Ewy - to albo górne cis, albo na basach gra, krańcowa kobieta. Za to ją kocham - dodał prędko. - Może te ich księgi - ciągnęła Sabina zignorowawszy wstawkę męża - te Talmudy czy tam Tory to zabobon, ale oni myślą tylko o księgach i cenią tylko myślenie, rozum, dowcip. Jak byłam pensjonarką, jeszcze wtedy nie było nawet słuchu o żadnym antysemityzmie, chyba w Rosji, to przyjaźniłam się z Żydówkami, były najzdolniejsze i najciekawsze w klasie. - Ja też - przytaknęła Ewa - tylko czy nie przesadzamy? - temperowała ostrożnie sądy Sabiny. - Mają przywary tak jak wszyscy, a bardziej od wszystkich nie lubią, żeby im coś wytykać. Ceną za prześladowania jest, że stali się tabu nie tylko dla innych, ale i dla siebie samych. Czytałaś kiedy na przykład, żeby Żydzi przeciwko sobie co pisali? Inne narody krytykują same siebie bez litości. - Czytać nie czytałam, ale słyszałam. Żebyś wiedziała, jak ci nasi potrafią szydzić z siebie i krytykować Żydów! O ile mają do kogoś zaufanie... - "Za_a_żyj tabaki!" - zanucił barytonem Zygmunt i poczęstował Ewę papierosem. - ... i jakimi są świetnymi kupcami, rzemieślnikami - nie dawała sobie przerwać Sabina. - Bardzo uczciwi, dbają o klienta, spod ziemi wydobędą nie wiem jakie towary, to wino, cośmy cię częstowali, to także od nich. Są cierpliwi na grymasy kupujących, zawsze uprzejmi, a co się mówi, że Żydzi są szachraje i nabieracze, to także przesąd. Nasza polska, polskuchna wieś daleko jest skłonniejsza do szwindlu, a w dodatku do kradzieży, nawet siebie wzajemnie podkradają. Żydzi nie znają kradzieży. - Mają odwieczną tradycję handlowania, pośredniczenia, jak coś tak długo trwa, to się poleruje i doskonali. Tak, ja też uważam ich za lepszych kupców od nas - przyznała Ewa nie próbując nawet wszczynać dyskusji na temat, czy Żydzi to taki jednorodny monolit. - A swoją drogą bardzo źle się stało, że Żydzi zawsze handlowali - Sabina zmieniła nagle kierunek. - Żeby się od razu wzięli do innych zawodów, to byłoby lepiej i dla nich, i dla nas. A tak, to zostaliśmy narodem, co nie ma historii handlu. To tak, jakby kraj, co nie ma żadnej rzeki. Muszę ci powiedzieć, Ewa, że ja nad tym boleję, bo ja uwielbiam handel! Nie wiem, jak by świat wyglądał bez handlu, ta cała cywilizacja i wszystko. Jak byłam dzieckiem, to zawsze bawiłam się w sklep, teraz już za późno, ale co ja się namarzyłam, żeby mieć sklep, choćby mały sklepik w Warszawie. Zygmunt patrzył wyraźnie zdziwiony, jakby pierwszy raz słyszał o tego rodzaju aspiracjach Sabiny. Ewa zaryzykowała: - To wszystko nie jest aż takie proste. Żydzi sami chętnie poprzestawali na handlu, może nie tylko dlatego, że to było najkorzystniejsze, ale że takie zajmujące. I przecież nie tylko Żydów się nie lubi, nie mówię o sobie, bo ja ich właśnie lubię, ale i oni nie przepadali nigdy za gojami, separowali się od nich, nie idzie o zasymilowanych, ale ci, co siedzą w gettach, to mają wobec nie_żydów co najmniej dwoiste uczucia. - To prawda. Ci nasi nawet patrzą na chłopów, na Skorupków, może i na nas jak na dzieci, trochę naiwne, trochę psotne, nie całkiem odpowiedzialne. Mają rację. Byli cywilizowani, mieli państwo i kulturę, jak nas jeszcze nie było albo chodziliśmy z maczugami i w niedźwiedzich skórach. Napisali Stary Testament, ja to, wyobraź sobie, Ewa, często czytam, Ewangelię, Objawienie i tak dalej, piękne, ale żadna literatura nie może więcej powiedzieć o życiu, jak Stary Testament. Tam jest wszystko, dobre i złe. - Racja - zgadzał się przezornie Zygmunt. - Ale jak w dwudziestym roku zajrzeli tutaj bolszewicy, to podobno się do nich czulili. - No to co? - zapytała wyniośle Sabina. - No to pstro - wykręcił się Zygmunt, ale Sabina nie skapitulowała. - A do kogo się mają czulić? Do Hitlera? Dosyć się nakochali Niemców. - Do nas niech się czulą - schlebiał żonie Zygmunt. - Żeby wszyscy myśleli tak jak ja, to Żydzi świata by za nami nie widzieli - rzekła Sabina. - Oni są wdzięczni za każdy objaw sympatii, za wszystko. Są tacy wdzięczni, jak nigdy nikt na świecie. Niemożliwie wdzięczni. Zaniosłam raz dzieciom Nuchima naszych jabłek, to mi potem cytrynę dodawali do każdego zakupu, ledwo się opędziłam od tych cytryn. Mówcie sobie, co chcecie, bez Żydów byłoby tu nudno. Ewa przestała się wdawać w rozmowę i słuchała tylko ubawiona, że hamuje superlatywny filosemityzm Sabiny, choć ją to właśnie do niej zjednywało. Same zaskoczenia! Mało się widywały, ale przy żadnym spotkaniu Sabina nie zdradzała specjalnego przejęcia się Żydami, a teraz tak się unosi, jakby wygłaszała panegiryk czy apologię. Ale ma się rozumieć, wolała tę Sabinę wyzywającą i epatującą świat, który jej nie słyszał, niż ową sprzed dwu dni. I tylko trochę się dziwiła: "A więc Żydzi stali się tym, w czym Sabina umieściła swoją potrzebę afirmacji świata i doskonałej sielanki. A ja widzę w Żydach - może się mylę - coś immanentnie tragicznego... Jakby zawsze mieli wielki dramat za sobą albo przed sobą..." W dzień wyjazdu Ewy Zygmunt sam nakrywał do obiadu, mieli "dziewczynę do wszystkiego", ale była wiecznie zajęta przy świniach i drobiu, wobec nader skromnego uposażenia w gotówce tak zwane kobiece gospodarstwo stanowiło prócz ogródka i kawałka pola główną podstawę względnego dobrobytu. Weszła Sabina i zapytała porywczo: - A gdzie nakrycie dla Antolka i pani Eufemii? Zygmunt speszył się i jakby zatryumfował. - To Antolek nie będzie dziś jadł u siebie? - upewnił się na wszelki wypadek. - A_a, nie! - Sabina zwróciła się do Ewy: - Robimy to dla gości, wiemy, że biedaczek jest przykry, ale on prosi, żeby jeść obiad z tobą... to znaczy... kwiczy i tupie nogami. Ewa już wiedziała, że to jest manifestacja przeciw niej. Odwet za każdą przyjemniejszą chwilę. "Niech wie ta Ewa, jak tu żyjemy na co dzień". - Binia przesadza z tym "kwiczy". Antolek wyraża się, jak umie, ale ma też różne swoje uczucia. I, naturalnie, zaraz dla nich nakrywam. Ewa zrozumie... On rzeczywiście wciąż powtarza: "wu_wu" - to masz być ty. I to wielka oznaka sympatii. - Zygmunt miał zbyt pochlebne mniemanie o sobie i wszystkim, co jego dotyczyło, aby nawet Antolek nie nabierał znaczenia przez to, że był jego Antolkiem. - Nie wiedziałam, że to przeze mnie jadał osobno. - Ewa usprawiedliwiała się z mieszanymi uczuciami, bo trochę wiedziała, że to przez nią, a trochę wmawiała sobie, że tak jadają zawsze, nawet rodzicom, jak myślała, nie jest miło siadać do stołu z tak zwyrodniałą istotą. Zygmunt sam wprowadził Antolka i panią Eufemię. Głaskał syna po głowie i mówił: - To dobre stworzenie, choć trochę upośledzone. - Zauważyłam - rzekła Ewa. - Nie ma w nim złośliwości. Jakby ktoś chciał dowodzić rzeczy, zdawałoby się oczywistej, że im niższy rozwój, tym dziksze instynkty, miałby chyba kłopot badając casus Antolka - i wzdrygnęła się, kiedy to, co miało być młodym człowiekiem, a było maszkarą, przycisnęło znów usta z mokrym językiem do jej ręki. Antolek jadł z pomocą pani Eufemii, trochę tak, jak jadają trzyletnie dzieci, którym się nie daje noża do ręki; radził sobie widelcem i łyżką. Zygmunt nadal posługiwał przy stole. - On to lubi - komentowała Sabina. - Umie podawać i nakrywać jak nikt. Nie wiem, dlaczego nie został kelnerem... - A czy wyszłabyś za kelnera? - uśmiechnął się dobrodusznie. - Pod tym warunkiem to mógłbym być czymkolwiek. - Pani mądrze powiedziała, nasz Antolek jest łagodny jak baranek - mówiła pani Eufemia - chyba, że go coś bardzo przestraszy - dodała, jakby natręctwo jakiegoś doświadczenia kazało jej to powtarzać. - Pani wypoczęła po Warszawie? Tu można wypocząć. Nasze strony są ładne, no, ja się tu wychowałam, to mi się tak zdaje... - Mało widziałam równie pięknych - mówiła Ewa. - Tu nawet sosny są cudowne. - Prawda, Zygmunt na pewno pokazywał ci chłopskie lasy, bo te są najpiękniejsze. Państwowe to monotonne, jak pod strychulec - mówiła Sabina. - Mnie ta przyroda tu trzyma, te jeziora, strumienie... Zygmunt nie widzi przyrody, dla niego las to drwale, rachunki, sprawozdania... - Ja nie widzę przyrody? - mówił Zygmunt. - Patrz, Ewa, jak Antolek dla ciebie stara się ładnie jeść... W tym stylu minął obiad, a teraz trzeba było oddać Sabinie jej zeszyty. Ewa zastanawiała się, co Binia jest w stanie znieść jako ekwiwalent Antolka ("choć czy on tylko jest przyczyną jej usposobienia?"). Jak zakonnik, co w trudnej chwili powołuje się na radę Boga, chciała się posłużyć Stefanem, ale tego nie zaryzykowała od razu. - Będę szczera... - zaczęła. - To już możesz dalej nie mówić. Sama wiem, że to nic nie jest warte. - Nie... tylko mnie się zdaje, że jakbyś pisała to co mówisz, i tak, jak mówisz, to byłoby lepiej. - Też dopiero! Pisze się to, czego nie można wypowiedzieć. - Jak uważasz. Mówiłam ci, że się nie znam i trudno mi coś radzić. Ale spróbuję... może nie przyjmiesz tego źle... - Czy ja przyjmuję co źle? Ludzie mnie podziwiają, że ja wszystko tak dobrze przyjmuję. - Tak, tak... Więc wiesz, wróć do tego, co pisałaś dla Krysi, po co udawać powieść, napisz po prostu swój pamiętnik. Stefan - wymyśliła naprędce - nieraz mawiał, że twoje życie jest arcyciekawe i że powinnaś pisać pamiętniki. I że pamiętniki są zawsze pasjonujące, a powieść to na dwoje babka wróżyła ("co ja rozpętuję, nieszczęsna" - zlękła się małodusznie). Zgorzkniała twarz Sabiny zaświeciła dawnym powabem, zwłaszcza oczy rozbłysły. ("O, Boże, oczy Stefana!") - Tak mówił? Może miał rację... Powiedz, co Stefan o mnie myślał? - Martwił się, że cię nie dosyć kocha. To jest... nie tak, jak jesteś tego warta. - Naprawdę? To moja wina, tak się zaszyłam w tej wsi... za małośmy się widywali. Byłam pewna, że on mnie lekceważy - Sabina znowu sposępniała. - Stefan był szczęściarz, tacy ludzie nie widzą drugiego człowieka. Tak tylko mówisz, ale ja dla niego nic nie znaczyłam. Ja wiem, co wiem. - A jednak mówił to wszystko - upierała się Ewa przy połowicznej prawdzie. Kiedy Ewa siadała na bryczuszkę, którą Zygmunt odwoził ją na stację, Sabina popadła w niepokój. - Czy dobrze się u mnie czułaś? - pytała. - U mnie wszyscy tak się dobrze czują, to już znane. Niech pani Katarzyna ci powie. Przyjedź do nas jeszcze, koniecznie! Ten przyjazd się nie liczy, zobaczysz, jak będzie dobrze. - Kiedy mnie było dobrze. I na pewno przyjadę, nie wiem, czy prędko, ale na pewno przyjadę - mówiła Ewa przeniknięta nagle nieodpartą pewnością, że chce, że musi tu jeszcze raz przyjechać. - Niczym się nie zrażaj, przyjedź, przyjedź - błagała z pasją Sabina. Pociąg szarpał się na zwrotnicach, mijał ostatnie jeziora i jeziorka, Ewa miała uczucie, że coś jakby straciła i coś niby zyskała, lecz nie wiedziała jeszcze co. Tomyski zjawił się u niej zaraz, jak tylko powiadomiła telefonem o swym powrocie. Przyszedł sam i to było jakąś postacią duchowej wygody. Choć on zapoznał był Ewę z Ludmiłą, długi czas bywali z nią każde z osobna i tak ich nadal wolała, ściślej - lubiła być z nimi podwójnie, czasami razem, niekiedy, zwłaszcza z Józkiem - osobno. I to był właśnie ten wypadek, zdawało jej się, że mnóstwo rzeczy musi zaraz Józkowi opowiedzieć. - Słuchaj - zawołała nieoczekiwanie dla samej siebie - zobaczyłam niezwykły wypadek, po prostu przykład poglądowy. Ten Zygmunt... - Pan Oldak? A co mu się takiego niezwykłego przydarzyło? - Właśnie że z wyjątkiem kilku młodych lat nic mu się nie darzyło. Bardzo miły, bardzo zakochany w sobie, choć i trochę cichy prostaczek, niezbyt mądry, taki tuzinkowy ludzki słabeusz. Dawniej słyszałam, że Sabina za niego administruje lasami, ale jak Sabina rozkleiła się po śmierci drugiego dziecka, to i on się rozkleił tak, że kompletnie zdziadzieli. I wiesz w czym odżył? W czym nawet zabłysnął? Jak się dostał do Lasów Państwowych. Nie dawał sobie rady na prywatnym, a jak szatan gospodaruje na publicznym. Zawsze myślałam, że upaństwowienie czy tam uspołecznienie dóbr to jest jedyna szansa dla słabych ludzi. Teraz mi się to sprawdziło. Zygmunt należy właśnie do takich, co muszą czuć więzy organizacji, słowem być "w ramach" i na dodatek słyszeć oficjalną upajającą grandilokwencję; nabierają od tego ambicji, a nawet indywidualności. - Aha... No to świetnie. - On jest przeciw komunizmowi, a nic nie wie, że to ustrój w sam raz dla niego. - Ależ ty się potrafisz zapalać! A dlaczego to ma być przykład poglądowy? - No, przecie żywy dowód, że własność osobista czy zysk naprawdę nie są wyłącznym bodźcem do wspaniałej rzetelnej pracy. Te Zadry to teraz najlepsze w Polsce nadleśnictwo, wiem to nie od Zygmunta, tylko od dyrektora "Lasów", telefonowałam do niego przed wyjazdem. W Rosji Sowieckiej ozłociliby takiego Oldaka... Alboby się na nim nie poznali... - Dajmy na to... Ale owszem, socjalizm to jest gra na słabego, z wszystkimi konsekwencjami takiej imprezy aż do filozoficznych włącznie. Ja raz byłem z wieczorem autorskim w Przemyślu i zwiedzałem w okolicy taki Uniwersytet Ludowy, mocno lewicujący. Asystowałem przy jakiejś zabawie chłopców i zrazu nie rozumiałem kierownika, jak strofował silnych i wypychających się naprzód: "Baw się na słabszego!" Ale potem zrozumiałem. Tylko czy to nie prowadzi też do bałaganiarstwa i złej roboty? Bo czy każdy homme m~ediocre jest właśnie taki jak Oldak? - Tu masz rację. Nie każdy. Zygmunt jest swojego rodzaju geniuszem przeciętności - i Ewa dodała ze śmiechem: - Ja myślałam, że ci powiem rewelację, a ty nic... - Przeciwnie. Świetnie to zobaczyłaś. Tylko nie uogólniałbym takiego pojedynczego wypadku. Wiesz, mam nie najlepsze wiadomości z Torunia. Mama od paru tygodni miewa temperatury, a lekarze nie mogą rozpoznać, na jakim tle. Joasia pisała... - Czemu zaraz nie powiedziałeś? Ach, to się zmartwiłam... - Jakiś uparty rozstrój gastryczny, może nerwica przewodu pokarmowego? Chyba nic alarmującego, bo sama Katula nic o tym nie wspomina w ostatnim liście. Za to donosi o ślubie profesora Góreckiego z jego asystentką, o czym pewno dostałaś i ty zawiadomienie, bo myśmy w tych dniach dostali, post factum. - Już się ożenił? Jak czas leci... Zdawało mi się, że dopiero co zawiadamiał o narzeczeństwie, Katula pisała mi wtedy... Czekaj, znajdę ci ten list, mam go tu gdzieś na wierzchu. Zaraz... o jest. Słuchaj! Słuchasz? Bo nie mówiłam z tobą o tym liście... Słuchasz? - Jak najbardziej. Do nas też Katula pisała o tym narzeczeństwie, prosiła, żebyśmy w jej zastępstwie byli na ślubie, ale ślub się odbył po cichu. - A do mnie inaczej... - przebiegłszy wzrokiem początek listu Ewa czytała: - "Nie dziwi mnie ta wiadomość, sama pana Tadeusza zawsze na ożenienie się namawiałam, ale zdecydował się dopiero, jak zmarła stara Bonisia i został pozbawiony jej opieki. Narzeczona ma 26 lat, więc trzydzieści lat różnicy wieku z okładem ("to i Józio aż tak dalece nie przesadził" - opuściła w głośnym czytaniu), ale kochane profesorzysko doskonale się trzyma i zawsze ozdobnie piękny, a panna sądząc z fotografii, którą mi przysłał, owszem, ale nic szczególnego. Pisze jeszcze, że jego narzeczona urodziła się w miesiąc po śmierci pierwszej żony i jak możesz się domyślić, dalej o reinkarnacji, to jego bzik. Daj mu Boże szczęście na stare lata, choć to trochę jak z królem Dawidem. A co do tej młodej osoby to wpadnie w worek złotych myśli i w nim utonie. Bo pan Tadeusz to silna osobowość i pod pantoflem nie będzie..." Chwilę milczeli, Józef się zaśmiał: - No, jak na Katulę, to dosyć sophisticated. - Ale jak myślisz? Czy to mogło źle wpłynąć na zdrowie Katuli? - To tak dawno, jak się oświadczał i mama nigdy nie brała tego serio. Tyle lat byli w najlepszej przyjaźni. Ale wszystko możliwe... Myślę, żeby pojechać do Torunia. - A jak Ludmiła teraz? Te ataki bolesne nie powtarzają się więcej? - Nie powtarzają się i stan zdrowia Ludmiły można uważać za znakomity. Doktór Dropiewski nie jest na szczęście sławą, ale dobrym lekarzem. On pierwszy wbrew największym profesorskim powagom orzekł, że te ataki bolesne to nie żadna angina pectoris, tylko skurcze splotu słonecznego, i miał rację. Ludmiła od dawna nie bierze nawet żadnych medykamentów. - Ludmiła sama jest splotem słonecznym. Dropio nie udaje maga, ale ma dużo zdrowego rozsądku i utalentowany diagnosta. Biedny Dropio, rzadziej go teraz widuję. Czy bardzo zmienił się po śmierci żony? - Już całkiem popuścił cugle swojej niewyparzonej gębie, a oprócz tego uprawia taki kult pamięci owej żony, że czegoś podobnego nie widziałem. Ich małżeńskie łóżka stoją jak dawniej przy sobie, na jej nocnym stoliku leży książka otwarta na stronicy, którą przed śmiercią czytała. W mieszkaniu i w trybie życia wszystko musi być tak jak za życia żony, Dropio co niedziela jeździ na Powązki, słowem - ostentacja wierności. - Daj spokój, Dropio mimo sprośnego języka to najniewinniejsza dusza w Marchołtowym ciele. - I najsentymentalniejsza. Jest przy tym w przyjaźni taki wymagający i uraźliwy, że to niecierpliwi nawet Ludmiłę. A co z panią Sabiną, nic jakoś o niej nie mówisz? - Sabina... to cały problem i bardzo przejmujący. Gorzka, trudna, przekorna... Mówi zawsze co innego, niż się oczekuje, choć robi, zdaje się, zawsze to, czego się po niej oczekuje. Mądra i niemądra. Z pretensji do wszystkich i wszystkiego popada w czułość i entuzjazm. Ale jak się pomyśli, że musi znosić Antolka... - Właśnie... Ale Zygmunt go znosi? - Nawet bardzo... Tak jak król byłby dumny ze swego, powiedzmy, karła. Zygmunt ma królewskie samopoczucie. Sabina świetnie opowiada i bardzo źle pisze. - To i ona pisze? - Co gorsza, wyobraziła sobie, że Stefan skradł jej karierę literacką. - To nieszkodliwy obłęd. - Te jej pisaniny są postne, ale w mówieniu i zachowaniu jest soczysta, nawet mówiąc trochę przesadnie - dynamitarna. Byłaby świetnym tematem, ale nie dla Stefana. Dla ciebie. To trudno tak jednym haustem opowiedzieć, a widzę, że się spieszysz. - Tak - Tomyski spojrzał na zegarek - mam się spotkać z Ersztynem... - Boże, gadam o głupstwach, a nie pytam o najważniejsze! Jest już "Anioł z hieną"? - "Anioł i hiena". Jest wreszcie od wczoraj w księgarniach. - I nie przyniosłeś egzemplarza!? - Jeszcze nie mam autorskich. Przyniosę w zębach... - Widzisz! Łaziłeś z tym do innych, co się wahali, a Ersztyn przyjął to bez namysłu i w takim tempie wydrukowali! Po co wędziłeś to tyle lat w biurku? - No, nie wędziłem. Też przerabiałem sporo. - Na pewno niepotrzebnie. Powienieneś był od razu dać to Ersztynowi, a ty się wciąż wzdragałeś. - Aż trzy osoby z rodziny u jednego wydawcy, to jakoś nieelegancko. - Wiesz! Co za idiotyczne skrupuły. Ale leć, leć. I zadzwoń prędko, to się umówimy we troje... Ewa nie zatrzymywała Józka, bo spieszyło jej się do książki Stefana. Czytała całą noc... Ależ tak, była tam Sabina, co prawda wstawiona w inne czasy, starsza pani już w początku stulecia, snadź od młodości miała w sobie zawiązki wszystkich dzisiejszych cech, Stefan był jasnowidzem... Zawirowało w niej od myśli, wstrętów, zdumień. "Jezu, do jakiego stopnia pisarz nie jest kimś niewinnym, chce czy nie chce, żyje na koszt bliźniego... Być może tylko muzyk jest niewinny, tylko pejzażysta, może tylko abstrakcjonista? Ale wtedy pada zarzut nieludzkości. Więc ludzki, ale winny, niewinny, ale nieludzki... Jak ocalić sztukę? Oddać ją tylko w służbę przedmiotów użytkowych, wedle "prorokowania" w moich "Myślach na stronie"? Ale przecież ta sabinowata nie_sabina w powieści Stefana jest przepyszną kreacją... Co ja histeryzuję o jakieś głupstwo... Prawdopodobnie wszyscy pisarze przez całe życie spotykają się z takimi pretensjami... Stefan wydobył z tej postaci śmieszność, ale i światło... Jednak żeruje się w końcu na innych, z najbliższych istot przyrządza się tę potrawę twórczą... Gdyby żył, co by z naszego życia wyiskał? Ach, ta kompozycja przyrody w tych Zadrach i te nasze złośliwe figle plastyczne... Rzucić sztukę... Nienawidzę sztuki... Zło to nie pokusa, to naturalny roztwór, w którym prosperujemy... Pokusą jest dobro i od tej pokusy uciekamy..." Tymczasem nie chciano, aby rzuciła sztukę. Po raz pierwszy proponowano jej wystawę solo, jej własną w Krakowie, a potem we Lwowie. Telefony... listy... interesanci... Rzuciła wszystko i szukała "dziennika" Stefana, tej książeczki, którą w czasie wojny jemu i Jankowi zrobiła. Znalazła. Teraz czytała to inaczej niż wtedy, kiedy szło jej tylko o krótki czas ich nieporozumienia. Teraz czytała chciwie, tropiąc śledczo wszystkie stroniczki zapisane tak drobno, że prawie nieczytelnie. Chciała wiedzieć, co by z niej, z ich bliskości rzucił na pożarcie twórczości? Okrutne poznanie! W tym dzienniczku nie było jej, Ewy, nie było wcale. Wojna, potem sprawy twórczości, ogólne, polityczne, obserwacje o ludziach i rzeczach... Bardzo dobrze, nie idzie o intymności, ale żeby choć ślad, domysł, że ona, Ewa, tak wielki obszar jego życia wypełniła, i że on samochcąc przecie tak swoje życie nią wypełniał. Przez okres dziesięciu prawie lat kilka zwięzłych napomknień o "Basi", a o niej zaledwie raz: "Ewa - moja dziwnie mi się przez jakiś czas wydawała", i raz: "Nie będę z tego powodu robił scen Ewie, bo i po co?" Za to na przestrzeni od 1917 po przedostatni rok życia od czasu do czasu krótkie wzmianki: "widziałem z daleka tego bęcwała Gorz.", "znów spotkałem tego ogiera Med. Gorz.", "Gorz. znowu w kawiarni". Tymi strzępami musiała mierzyć głębię jego urazy, a urazą głębię jego miłości. Ale na litość Boską, czego chciała? Wszystko inne było między nimi dwojgiem i nigdzie indziej być przecie nie mogło. Jaka zgroza zdjęłaby ją, gdyby wszystko, co ze sobą przeżyli, znalazła w tym dzienniku... Nie, on nas umyślnie pominął, żeby swobodniej spreparować w twórczości, a dzienniczek to alibi, że niby nic z autentycznych faktów nie wzięte z ich życia w tej nie istniejącej powieści, którą widziała przed oczyma, pisaną ognistymi głoskami. Tak czy owak, jej zupełna, choćby tylko ludzka nieobecność w dzienniku była straszna, jakby ona, Ewa, umarła na długo przed Stefanem. Sporo dni nosiła w sobie tę nową wiedzę, która, być może, nie była żadną wiedzą i rzeczą emocjonalnie obojętną, zaprzątającą tylko bezpłodne myśli. "Zaraziłam się fantasmagoriami od Sabiny i tracę tylko czas - pomyślała któregoś wieczora. - Od jutra wezmę się w karby". I zmęczona nie rozbierając się i nie gasząc lampy położyła się na chwilę na tapczanie. Tu raptownie zasnęła i od kilku lat po raz pierwszy znów przyśnił jej się Stefan. Dostała niby to list od Katuli, że Stefan żyje, był w Australii, wrócił i teraz jest w Paryżu. Pisał już do Sabinmy (bo list był niby to i od Sabiny), że nie chce się widzieć z Ewą. Pociągi, perony, droga do Paryża, ulice Paryża wśród zadrzańskiego boru, lękliwe poszukiwania, lecz nigdzie nie ma Stefana, już wyjechał do Ameryki, ktoś to mówi, Ewa płacze, że on się gniewa o tego głupiego Medzika... Zbudziło ją czyjeś wejście do pokoju. To Lodzia. - Proszę pani - rzekła - ludzie mówią, że pan marszałek Piłsudski umarł. Ewa przez chwilę wydobywała się z parysko_zadrzańskiego snu. Siadła na tapczanie. - O, Boże... A która to godzina, Lodziu? - Już dobrze po dziewiątej, ale dozorczyni przyleciała zapytać, bo u nich nie ma radia. Ewa przekręciła gałkę aparatu. Po małej chwili zaczął brzmieć w pokoju fragment z "Eroiki" Beethovena. Lodzia, która nie była zbyt muzykalna, zapytała nieśmiało: - To żałobne? - Żałobne. Rozdział 18 Temperatury pojawiły się u Katarzyny Tomyskiej przed trzema laty, potem znikły razem z innymi objawami niezdrowia i przez dwa lata stan jej był znośny, a umysłowo nawet bardzo sprawny. Teraz już od miesiąca gorączki nie opuszczały Katarzyny ani przez dzień, podnosząc się niekiedy ponad 38), nie spadając nigdy poniżej 37). Joanna miała kilku przyjaciół lekarzy, ojców uczennic (wykładała od dawna w żeńskim gimnazjum), wszystkich postawiła na nogi, zbierali się na konsylia, robili badania i analizy, przyczyn gorączkowania znaleźć nie mogli; wiązali chorobę z prawdopodobieństwem nagłego rozwoju sklerozy, ale brakowało kilku elementów pozwalających stosować leki przeciwsklerotyczne; ciśnienie było wyjątkowo niskie, rentgen klatki piersiowej nie wykazywał szczególnych zmian w aorcie ani w sercu, a środki przeciwzakaźne drażniły tylko i osłabiały organizm. Joanna wezwała sławę toruńską, doktora Krenca, zalecił nowy środek - transfuzję krwi, ale to wymagało przewiezienia chorej do szpitala, czemu Katarzyna oparła się z nieoczekiwaną irytacją. - Nie ruszajcie mnie z miejsca! Mnie wszystko boli, nie ważcie się ruszać mnie z miejsca! Błagam! - wołała prawie, lecz nie błaganie było w jej wysilonym głosie, były w nim rozpacz i żal, jakby chciano jej zrobić coś dodatkowo złego. Bóle niewiadomej natury, atakując wszystkie członki, jak i całe wnętrze, były przez jakiś czas tak dotkliwe, że zdecydowano się zastosować silny środek znieczulający, po którym Katarzyna powiedziała: - Co za szczęście... - i z błogim uśmiechem zasnęła. Bóle, o dziwo, nie wróciły, ale nastąpił okres gniewnego wstrętu do jedzenia i stan apatii, a niewysokie temperatury dalej wyczerpywały organizm. "Wypadek nietypowy - myślał Józef Tomyski siedząc smutny przy łóżku matki - a lekarze jak politycy są bezsilni, jak coś nie podpada pod szablon. Trzeba talentu albo geniuszu, żeby taki wypadek odgadnąć, a co dopiero leczyć. Geniusz zdarza się wśród lekarzy nie rzadziej niż w innych zawodach, ale skąd wiedzieć, w którym z nich tkwi? "Gorączki, kumy śmierci" - usiłował sobie przypomnieć, z jakiego to jest Mickiewicza - chyba z jakiegoś młodzieńczego, z jakiegoś "podług Schillera, Goethego czy Byrona"" - męczył się szukając kontekstu, jakby to mogło coś pomóc. Patrzył na drzemiącą twarz matki tak jeszcze mimo przekroczonej siedemdziesiątki gładkłą i niestarą, na jej ciemne włosy ledwo na skroniach posiwiałe; czekał na niepodobieństwo, na to, żeby otwarła oczy i rzekła coś wesołego, czuł się zupełnie, obrzydliwie bezradny. Usłyszawszy zgrzytanie kluczy, pomyślał: "Joasia", i przeszedł na palcach do drugiego pokoju. - Jaka temperatura? - zapytała Joanna. - Trzydzieści siedem i osiem. To znaczy... dwie godziny temu. - Byłam u doktora Jentysa. Porobił na nowo wszystkie analizy. Nie ma nic takiego, co by tłumaczyło te uparte gorączki. Doktór Krenc mówi, że niewydolność krążenia może dawać takie stany zapalne trudne do przechwycenia. Nazywa to autointoksykacją organizmu. - Nazywa... nazywa... Teraz mama jest słaba, ale jak wyzdrowieje, to musimy ją przewieźć do Warszawy. Trzeba zrobić wszystko, co w naszej mocy... Joanna dziwnie popatrzyła na brata, żałośnie i pobłażliwie. - Jak ty to sobie wyobrażasz to wyzdrowienie? - spytała. - Czy nie widzisz, jak mama jest przeraźliwie wycieńczona? Przecież od dwu tygodni prawie nic w ustach nie miała. Odmawia... - Odmawia... - powtórzył Józef osowiale. "Tak - myślał - Katula odmawia żyć, tak, zdaje się,- że odgadłem ten rodzaj choroby, to jest odmowa życia. Namówić ją jeszcze na życie mógłby tylko ktoś, kto by bardziej od wszystkiego na świcie pragnął jej wyzdrowienia, kto by chciał za wszelką cenę, za cenę własnych największych wartości ratować ją, zachować, zatrzymać. Może to tylko raz w życiu się udaje... Może ja tego dokonałem pielęgnując Ludmiłę po tym strasznym bolesnym ataku serca, kiedy kilku największych doktorów dawało jej ledwie parę tygodni życia, a minęło już przeszło trzy lata i wszystko dobrze... Tylko Dropiewski w to nie wierzył, tak, Dropio był moim sprzymierzeńcem, a może sprowadzić Dropia? Leczył kiedyś Katulę..." Joanna przymknęła drzwi do pokoju matki, zapaliła lampę - były już wczesne listopadowe zmierzchy - i stanęła przy nagrzanym piecu. Józef usiadł przy niej i pocałował ją w rękę, ale myśli jego już ześlizgiwały się na nową książkę, którą pisał i od której z większym trudem odbiegał ku Toruniowi niż od Ludmiły. Słyszał, że Joanna coś mówi o zeszytach czy szkolnych stosunkach, ale w jej słowa wciąż wdawały się obrazy rozdziału, który zostawił przy Mokotowskiej na biurku. Raptem zapragnął nad wszystko w świecie mówić o tym rozdziale z Joasią. Zdumiał się, jak dalece każdy jest zainteresowany tylko samym sobą i jak dalece każdy potrzebuje drugiego człowieka, żeby to zainteresowanie sobą mu przekazać. I jakie to jest błędne koło, wieczne mijanie się i wszystkich wzajemna nieobecność, bo żeby kogoś sobą zainteresować, trzeba nie interesować się sobą, lecz tym kimś właśnie. "Tę sztukę posiada Ludmiła - myślał. - Ja jej nie mam, a tak jej potrzebuję, teraz już nawet nie tylko w drugich, żeby ich mną napełniać, teraz już i w sobie... dlatego jestem z Ludmiłą..." Joanna mówiła zwyczajnym głosem: - Żeby nie choroba mamy, to miałbyś tu już nie wiem ile delegacji proszących cię o wieczór autorski, a choćby o pokazanie się. Odkąd wiedzą, że tu przyjeżdżasz, zawrzało w światku toruńskim. Jesteś niemożliwie sławny. Mówiła o nim, od razu stała się fascynująca i ważna, lecz jednocześnie zainteresowanie sobą i nawet pisaną książką znacznie w nim osłabło. - Sława towarzyszy niektórym ludzkim czynnościom. Dobra, póki dotyczy tego, co robimy, nieznośna, kiedy atakuje nas osobiście - rzekł szczerze. - Zresztą w Toruniu mogę tylko figurować jako twój brat, chyba ty jesteś tu bardziej znana ode mnie... A najsławniejszym człowiekiem w rodzinie był przez kilka dni Janek, jakieś dziesięć lat temu, co to, pamiętasz, odbywały się te wielkie zawody jeździeckie na śniegu w Zakopanem i Janek wziął wszystkie nagrody. Ewa, Stefan i ja razem wzięci nie mieliśmy i nie będziemy nigdy mieli tyle sławy, ile on jej zdobył wtedy razem ze swoim koniem. - Tak, pamiętam, cała prasa szalała pełna fotosów porucznika Wochelskiego... był jeszcze wtedy porucznikiem... Ale on też nie ma zmysłu do cieszenia się takimi rzeczami, w żadnym liście nawet nie wspomniał o tych swoich konnych tryumfach. Józek, co jest z Ewą? - Nie wiem. To już cztery lata minęły, jak Dropio doradził jej ten pensjonat w Beskidzie Zachodnim, tę Bukową pod Gorlicami... odtąd przepadła dla nas... to już nie ta sama, nie nasza Ewa. Ale jej cykl "Góry" jest fantastycznie dobry... - Donosiłam, że mamie tak się pogorszyło, i odpisała, że przyjedzie "w tych dniach"... To już tydzień minął, a jej nie widać. Zamilkli oboje. Józef nie przyznał się, że przebywając z Ludmiłą na Huculszczyźnie odwiedził był raz Ewę w owej Bukowej, gdzie poznał człowieka nazwiskiem Paweł Żwan, właściciela niedużego folwarku, ratującego beznadziejną sytuację gospodarczą pensjonatem - popularnym nie tyle w związku z urokami powietrza i pejzażu, ile na skutek nieodpartego uroku owego właśnie Pawła. Nikt z dzieci Matyldy i Katarzyny nie był skłonny do intymnych wynurzeń, więc i Joanna nie udzieliła własnych spostrzeżeń na temat Ewy. Ledwo dosłyszalny szelest i niewiele głośniejsze westchnienie Katarzyny z jęknięciem na wydechu przerwało ich półszeptaną rozmowę. Weszli na palcach do pokoju matki, Józef przekręcił kontakt małej lampki na stoliku opodal łóżka. Nie patrząc na nich Katarzyna mówiła z gnuśną niechęcią: - Oddajcie Wrombczyn, coście zrobili z Wrombczynem? Tam są przecież Ildzia i Rafał... Ildzia i Rafał... Ildzia i Rafał... - powtarzała coraz ciszej. - Sucho w ustach - szepnęła po chwili. Józef przysiadł na łóżku i podał zawsze stojąc w pogotowiu szklankę wody z cytryną, chora umoczyła w niej usta i przełknęła dwa razy. - A może herbaty, mama? - spytał. - Joasia zrobi nam herbaty, napijemy się, prawda? - Nie, mnie kawy nie potrzeba - odpowiedziała sennie i odwróciła głowę. Wycofali się z powrotem do Joanny, która mówiła szeptem: - O, Boże, taka nieduża gorączka i mama nie jest całkiem przytomna. - Nie popadajmy w panikę, mama mówi na pół przez sen. To chyba dobrze, jak śpi... Słyszałem, że beznadziejnie chorzy przestają spać... Rozległ się lekki dzwonek, jakby ktoś musnął tylko elektryczny guzicezk. - To Ewa - szarpnęła się Joanna. - To dzwonek Ewy... Tak, to była Ewa. Objawiła im się taka, jaką znali jeszcze nawet przed śmiercią Stefana, młoda mimo upływu lat, promienna i pełna optymizmu. Joanna zareagowała na jej wejście, jak na wdanie się w straconą sprawę nadprzyrodzonych sił. Wypadła od razu ze stanu oschłej rezerwy i rozpłakała się w ramionach Ewy, jak płakiwała kiedyś w dzieciństwie z byle powodu, jak nie płakała już teraz nawet wobec największych smutków swojego życia. Twarz Tomyskiego rozbłysła ku Ewie czułą radością, ale natychmiast zgasła przybierając wyraz podejrzliwej dezaprobaty. Joannę zdumiała powściągliwość, z jaką ją witał. Gdy Ewa oznajmiła im, że może zostać w Toruniu przez kilka dni, powiedział nieoczekiwanie, że skorzysta z jej zbawczej obecności, by "skoczyć do Warszawy", jest pociąg jeszcze tego wieczora. Przybycie Ewy otrzeźwiło cokolwiek chorą i wywołało coś, w czym obie z Joanną łapczywie usiłowały dopatrywać się polepszenia. - Dokonałaś cudu - mówiła Joanna. - Mama zaczęła nawet odrobineczkę jeść. To samo mniej więcej mówiła Katarzyna, gdy w czasie szkolnych zajęć Joanny zostawała sam na sam z Ewą. - Jak ty jesteś - mówiła - to ja czuję, że jesteś. Joasia tu mieszka, ale żyje w szkole, czy nie wiem gdzie.. Biedna ona, jak umrę, to przepadnie, bo zawsze miała ze mną choć pozór domu... Rozmowność Katarzyny wzmogła się do tego stopnia, że nie brakło i wypytywań o chłopców. Ludwik dawno się już ożenił, miał dwu sporych synów i był nauczycielem, a nawet kierownikiem szkoły powszechnej gdzieś na wsi za Łowiczem. - Tak wszyscyście nim pomiatali - mówiła Katarzyna - a przecież wyszedł na człowieka. Ildzia zawsze w niego wierzyła. - Janek... cóż... oficer w małym garnizonie, jakież to życie... Powienien był skończyć rolnictwo, ale mnie nie posłuchał... Jeden Ludwik okazał się normalnym człowiekiem. Ewa nie wyprowadzała Katuli z błędu co do normalności człowieczeństwa Ludwika; cieszyła się po prostu, że coś chorą zajmuje, cieszyła się bardziej, niż upoważniała sytuacja, zdawało się, że możność "dokonywania cudów" jest jej potrzebna do czegoś własnego, równie mało nadziei rokującego jak choroba Katuli. W ostatni wieczór pobytu Ewy temperatura po raz pierwszy spadła na 36,5, a i następnego ranka nie podniosła się wyżej. Wezwany lekarz zastrzyknął kamforę i rzekł do Katarzyny: - A więc przetrwaliśmy dzielnie najgorsze, ale rekonwalescencja będzie długa. Dobra myśl - wola życia, musi pani nam pomóc. W drugim pokoju pisząc receptę mówił: - Glukoza raz na dzień dożylnie, kamfora co cztery godziny, przyślę pielęgniarkę, posiłki często, ale po troszeczku, żadnych ograniczeń diety, mogą być smakołyki pobudzające apetyt, sok z winogron, z pomarańcz, lekkie rzeczy, kura, chudy rosół, trochę czerwonego wina, czarna kawa w małej ilości. Damy też digitalis w kroplach, to jest prócz glukozy jedyne lekarstwo nasercowe. Zapytany, czy spadek temperatury oznacza rzeczywiście rekonwalescencję, powiedział: - W takiej natury schorzeniach możliwe jest cofnięcie się nieuniknionych procesów nawet na dłuższy czas. Ale niedomoga serca i krążenia jest bardzo duża. W tej chwili bezpośredniego niebezpieczeństwa nie widzę, jednak stan jest raczej poważny. Ewa załatwiła aptekę, kupiła importowanych szklarnianych winogron, pomarańcze, cytryny, szynkę, sardynki, czerwone wino. W południe przyjechał Józef, a w dwie godziny potem Ewa odjechała rozdzieliwszy między pozostających słowa otuchy i nadziei. Przez krótko była kimś, kto bardziej od wszystkiego na świcie pragnął życia i zdrowia Katuli, a teraz odjeżdżała pewna, że pragnienie się ziści. Katarzyna była tak słaba, że zobojętniała i na obecność Ewy, a w każdym razie żegnała ją bez większego wrażenia. Rzekła matowo: - Napisz chłopcom... chłopcom Ildzi... E_e... co tam im będziesz pisać. Józefowi przypatrzyła się ze zdziwieniem. - Jesteś? - spytała. - Myślałam, że wyjechałeś... Joanna przygotowała posiłek - szklaneczkę wina z wodą, dwie miniaturowe tartinki z masłem i odrobinę kawioru ofiarowanego przez kogoś z przyjaciół. - Nie męczcie, ja nie mogę... nie przełknę... już wszystko zjadłam i wypiłam - prosiła Katarzyna półgłosem. A gdy błagali najczulszymi słowami, by jednak spróbowała, krzyknęła nagle jakby ostatkiem sił: - No, daj, daj, niech zeżrę, niech wyżłopię! - Katuleńko, zaszczyciłaś zbyt gargantuicznym stylem tę porcyjkę, godną najwyżej stołu krasnoludków - zażartował Józef pokonując grozę wywołaną komicznym zestawieniem grubych słów Katarzyny z ilością i jakością podawanej zakąski. - Bądź dobrym krasnoludkiem, Katula, skosztuj tej odrobiny. Doktór mówi, że to ważniejsze od lekarstw. - Dla jego końskiej gęby wszystko dobre... dajcie to koniowi... ja nie przełknę... nie mogę... Dławi... dławi... Je_zus Maria... - zatchnęła się. - Idź po doktora Krenca... Idź prędko... - rozkazała szeptem Joanna. - Ja nie wiem, co robić... nie wiem, co robić - powtarzała z rozpaczą. - I ja nie wiem, ale już idę. Przyszli doktor i pielęgniarka, zrobili, co do nich należało. Katarzyna otwarła oczy i coś na podobieństwo uśmiechu rozciągnęło jej rysy. Nie odezwała się więcej, ale wypiła kilka łyżeczek czarnej kawy, oddychała też lżej, tylko bardzo pomału i jakby z rzadka. - Spokojnie, drodzy państwo - mówił odchodząc doktor Krenc - spokojnie. Zapaść została na razie opanowana, pozwólcie matce spać. Jutro może da się w domu zrobić odżywczą kroplówkę, dziś wystarczy glukoza. Weźcie oboje po dwadzieścia pięć kropel waleriany i spokój, moi drodzy. Śmierć jak życie, rzecz ludzka, rzecz zwyczajna... Rozdział 18 (c.d.) Tej nocy Katarzyna umarła. Joanna rozwlekłym, cudzym głosem dawała Józkowi polecenia dotyczące wszystkiego, co było do załatwienia na mieście. W połowie ostatniego zdania usnęła, głowa zesunęła jej się bezwładnie na poręcz kanapy. Józef ostrożnie podjął jej nogi, ułożył całą na sofie i okrył pledem. Dochodząca służąca, nosząc częste w tych stronach imię Kunegunda, popłakując myła i ubierała zwłoki "starszej pani". Tomyski pomagał jej, zdrętwiał, kiedy poczuł, że Katarzyna jest zimna, lecz pościel pod nią zachowała ciepło żywego ciała. Wyszedł. Późnolistopadowy dzień był mroźny i szary jak popiół, drobny, suchy śnieg wiał ulicą i także zdawał się nie biały, ale szary jak popiół. Poczta... długo czekał na połączenie telefoniczne, dodzwonił się w końcu do Ludmiły i do doktora Dropiewskiego, przekazał im instrukcje w związku z pogrzebem w Warszawie. Źle było słychać, zdenerwowany musiał podnosić głos i po kilkakroć powtarzać to samo: - Tak. Tak. Joasia życzy sobie pochować mamę w Warszawie. Tak, jest ostatni rok w Toruniu. Tak. Od wakacji przenosi się do Warszawy. Przewóz? Chyba jutro. Dam jeszcze znać. Nie. Zakład Pogrzebowy wszystko załatwi. Tak. Nie. Tak. Nie słyszę... Teraz depesze do Ewy, do Janka i Ludwika, do Góreckiego chyba... Wypisywał prosty surowy tekst myląc się, drąc blankiety, wypełniając nowe. - Depesze zwykłe czy pilne? - spytała urzędniczka. - Wszystkie pilne, przepraszam, zapomniałem podkreślić. - Nie szkodzi. Nazajutrz po południu Józef i Joanna wracali zmarznięci z dworca towarowego, gdzie toruński Zakład Pogrzebowy z należną ceremonii elegancją umieścił trumnę Katarzyny w przybranym świerczyną wagonie przeznaczonym na 16 sztuk ludzi czy 8 sztuk bydła czy koni; w danym razie z sąsiedniego wagonu przez poprzeczne okienka wyglądały rżąc smętnie szlachetne głowy koni. W powrotnej drodze Joanna wstąpiła do doktorostwa Jentysów (mała pracownia analityczna), którzy już wczoraj odwiedziwszy z kwiatami zwłoki Katarzyny ofiarowali ulubionej nauczycielce ich córki pokój we własnym mieszkaniu i obiecali z pomocą Kundzi przewieźć jej rzeczy i meble, zanim wróci z pogrzebu w Warszawie. Joanna przekazała im spis tego, co miało być sprzedane względnie podarowane Kunegundzie. Czekając na ulicy Tomyski machinalnie wszedł do sklepiku, gdzie kupił krążek jałowcowej kiełbasy i butelkę wódki. Byli nie tylko zziębnięci, ale i wygłodzeni, a nie pamiętał, czy znajdzie się coś u Joanny. Ale kiedy wrócili, zastali wbrew temu, na co i w sobie, i w mieszkaniu byli przygotowani, stan rzeczy, który mimo woli przyniósł im pewną ulgę. Kunegunda została dłużej niż zazwyczaj, pokoje były wysprzątane, puste łóżko Katarzyny - schludnie zaścielone, wszystkie lampy pozapalane, a na stole u Joanny zastawiona istna uczta złożona z wszystkiego, czego Katula nie mogła była przełknąć. Zakupione przez Ewę holenderskie czarne winogrona, pomarańcze, wędzona cieniutko pokrajana polędwica, butelka wina prawie pełna, sardynki, puszka z kawiorem ledwo tknięta. - Niech sobie siędą i posilą się z Bogiem - zapraszała Kunegunda. - Nieboszczka starsza pani markotna byłaby, jakby to się miało zmarnować. Jażem już swoje zjadła i tera pójdę, bo mnie moi tam wyglądają, a panienka niech jedzie spokojnie, przeprowadzkę się zrobi galanto. Kiedy zostali sami, Tomyski wyjął z teczki wódkę i kiełbasę. - Jak ja teraz wyglądam z tym prostackim zakupem, kiedy Katula nam taką stypę zgotowała - rzekł w zadumie. - Listopad... W myśl tradycji Mickiewiczowskich "Dziadów" należałoby to wszystko włożyć nie do naszych żołądków, ale mamie do trumny... Cóż, kiedy trumna już się toczy na kołach... Dziwne doprawdy te nasze wędrowne pogrzeby... A ojciec leży przecież w Kaliszu... - Tak przykro, że mama umierała z takim jakimś gniewem, z takimi słowami, jakich nigdy żyjąc nie używała. Ja to sobie wyrzucam jak wielką winę. To przez moje usposobienie nazbierało się w niej tyle goryczy. Nie byłam dosyć dobra, wesoła... - Ach, Joanka, gdybyśmy wiedzieli, ilu rzeczy jesteśmy winni, to nikt nie byłby w stanie znieść życia, tak mało w każdym niewinności... Ale widzisz... tragedia króla Leara nie wyczerpuje się na tym, że dzieci są złe. Może pojawić się, kiedy dzieci są najpoczciwsze. Myśmy byli dobrymi dziećmi, ale zapomnieliśmy, że Katula potrzebowała królestwa, a nie tylko uczestniczenia w naszym życiu. Toteż jej usposobienie w ostatnich dniach życia przypominało tę chwilę, kiedy król Lear błądzi po skalistym wybrzeżu i woła wśród burzy: "Grzmijcie, pioruny, lej, dżdżu, błyskaj ogniu..." - Mam wrażenie, jakby odjechała, a ja się z nią nie pożegnałam. Nie znalazłam dość słów miłości... - Nie nabijaj sobie tym głowy, kochanie. Myśmy jej nie żegnali, do końca ratowaliśmy. Zresztą konający to Wielki Cudzoziemiec, obojętny już na bliskich, żyjących czy umarłych. Tak się to ciągle dzieje, a takie niepojęte... - O której mamy pociąg? - Mówiąc stylem kolejowym o zero pięć, mnóstwo czasu, ale radzę już pójść za radą Kunegundy alias Kingi. Ja przyznaję, że nie jestem w stanie oprzeć się bankietowi Katuli. Co ci nalać, mojej wody czy wina? Usłyszeli ze zdziwieniem, a nawet z pewnego rodzaju dreszczem, że ktoś zadzwonił. - Poczekaj - zatrzymała Joanna brata i sama poszła otworzyć. W drzwiach stał Janek Wochelski; poważny i najwidoczniej wzruszony podniósł dwa palce do swej ułańskiej czapki, a po mgnieniu chwycił Joannę w objęcia. - Chciałem być z tobą, Nunia - mruknął. - Chciałem być z tobą, jak ty kiedyś... - nagle spostrzegł Józefa, zawstydził się i popatrzył na niego przez ramię Joanny z tak osłupiałym pomieszaniem, jakby dopiero teraz uprzytomnił sobie jego istnienie i że go nieuchronnie tu spotka, oczywiście, przecież na depeszy był podpis: Joanna i Józef. Uściskali się, dobra twarz Janka zalśniła serdecznością. - No, Józek, w jakich to się okolicznościach spotykamy... - Siadajcie, jedzcie i pijcie - rzekła Joanna. - Pewno jesteś zmęczony i głodny z drogi, a my od kilku dni prawieśmy nic nie jedli. - Tak, nic w drodze nie miałem w ustach, a głównie ze zgryzoty. To już tyle lat, a zawsze miałem wyrzuty sumienia wobec cioci Kachny, że ją kiedyś tak zmartwiłem, tak zlekceważyłem jej starania, żebym się dostał na studia... I nie zdążyłem jej przeprosić... - Każde z nas kiedyś ją zmartwiło, a teraz ona zmartwiła nas na dobre i na zawsze, a my żłopiemy jej wino i zżeramy jej kawior... Taki jest porządek spraw ludzkich - powiedział melancholijnie Tomyski. - Tylko wiesz, Janek - zauważyła Joanna - my o dwunastej pięć jedziemy do Warszawy... A ty byś powinien wypocząć? - Nie powinienem. I tego przynajmniej nauczyli mnie w wojsku, że każdy manewr wymaga przewidzenia kilku możliwości. Nie byłem pewien, czy cię... czy was jeszcze zastanę. I od razu na dworcu kupiłem na wszelki wypadek bilet na nocny pociąg do Warszawy. Zawiadomiłem też Ewę, że do ciebie... że do was jadę. Józef Tomyski pił wino, milczał i ześlizgiwał się znowu w miazgę, z której kształtował swój nowy utwór. "Teraz jest moda sarkać na wszechwiedzę autora - myślał. - A ja nie robię sobie z tym ceregieli. Dlatego komponuję ten jakiś fragment istnienia, że o nim wszystko wiem. Stwórca nie musi udowadniać, że widzi Adama, który myśli, że przed nim się schował... ach, idiotyzm, nie czuję się kreatorem czegokolwiek, raczej błaznem, ale błazen też wszystko wie... w granicach nic_nie_wiedzenia; w czym wszyscy toniemy... Zabawna jest Joasia, z jakim tryumfem spojrzała, że Janek wykazał delikatność uczuć, przezorną inteligencję... tego chłopca nikt nie docenia, a on jest w swoich wymiarach małym arcydziełem... i wciąż chłopiec, choć już też blisko czterdziestki... Przyjechał dla Joasi, zapomniał, że ja istnieję, i jest przerażony, czy tego nie dostrzegłem... ani mu w głowie, że ja właśnie wiem, co jest wart..." - Zdaje mi się - rzekł spojrzawszy na przegub ręki - że już czas pomału zbierać nam się w drogę. Zmyli pobieżnie naczynia, zebrali drobiazgi podróżne, pogasili światła, zamknęli drzwi, nieprzyjemne było to wszystko - i milcząc wyszli w noc uroczyście rozpogodzoną, efektowniej oświetloną księżycem niż ulicznymi latarniami. Zaszli jeszcze do doktorostwa Jentysów, żeby oddać im klucze, daleko za miastem, dłogo jechali przez most nad wielką ciszą Wisły. Ludwik Wochelski pojawił się dopiero na cmentarzu, skąd pożegnawszy znajomych i przyjaciół wszyscy "rodzinnie" pojechali do Tomyskich na obiad. Ludmiła kierowała rozmową, tak, aby każdemu się zdawało, że jest uroczy i że ma coś wyjątkowego do powiedzenia, udało jej się rozruszać cokolwiek Joannę, a w końcu nawet się śmieli. Pierwszy wycofał się z towarzystwa Ludwik, bracia Wochelscy nie mieli cierpliwości przebywać długo razem, a prócz tego spieszył do domu - jak zwykle bywa z dziećmi - jego synkowie chorowali właśnie na odrę. Joanna też jeszcze tej nocy wracała do Torunia, Janek miał ją odwieźć na pociąg. Józef zostawił ich z Ludmiłą i wyszedł na chwilę, by podprowadzić Ewę, która dostała takiej migreny, że nie była w stanie czekać na odjazd Joasi. Całe to popołudnie zdawało jej się nędzne i drętwe, straszny jałowy dzień, trzeba jak najprędzej go skończyć. Nie chciało jej się szukać w torebce kluczy, zadzwoniła, Lodzia otwarła drzwi mówiąc: - Jest pan Ludwik. - No? - zdziwiła się opieszale. - Nie pojechałeś? - Mam dwa pociągi. Namyśliłem się, że pojadę ostatnim. Chciałem cię jeszcze zobaczyć... Janek nocuje u ciebie? - To ładnie z twojej strony. Janek? Tak, zostaje przez jutro. Wybacz, że wezmę proszek i trochę się położę, strasznie mnie głowa rozbolała. Pomógł jej ułożyć się na tapczanie, wsunął pod głowę kolorowe poduszki, przyniósł w szklance wody do popicia, usiadł, wyjął papierośnicę i natychmiast włożył ją z powrotem do kieszeni. - Dziękuję ci, tak, nie pal przez chwilę. Ja za dużo ostatnimi dniami paliłam, pewno też przeziębłam na Powązkach, zawsze wtedy dostaję tego newralgicznego bólu głowy. - Janek przyjdzie tu zaraz? - Nie. Przecież słyszałeś, że ma odprowadzić Joasię na pociąg. Przyjdzie późno. - Myślałem, że jeszcze zajdą do ciebie. Ewa wiedziała, że Ludwik chciał się raczej upewnić, czy Janek nie przyjdzie. Ale w takim razie ma jej zapewne coś szczególnego do powiedzenia. Zamknęła oczy i czekała. Przed niespełna dwoma tygodniami zgłosił się był do niej właściciel sklepu papierniczego na Nalewkach, grożąc skargą do ministerstwa, jeśli nie zostaną zapłacone towary dla szkoły powszechnej w Ozgowie zakupione przez pana kierownika Wochelskiego. Pokazywał jej rachunki z pieczątką szkoły i podpisami Ludwika. - Jak pan do mnie trafił? - pytała, choć to nie była pierwsza tego rodzaju sprawa i wierzyciele zawsze do niej trafiali. - Pan Wochelski mówił, że jego siostra, sławna malarka, pani Radgoska spłaci, jakby on, nie daj Boże, umarł albo jakby szkoła nie dostała na czas kredytów. No, ja i obrazami trochę handluję, to ja wiem, że, z przeproszeniem, Radgoska to jest firma. To ja już szedłem do ministerstwa, ale ja sobie myślę, oni tam będą się z panem Wochelskim zabawiać, a kiedy mnie zapłacą, to nie wiadomo, jak to urząd. I ja sobie myślę, po co gubić człowieka... I tak w kółko. Sprawa pachniała dochodzeniem dyscyplinarnym i zawieszeniem w czynnościach, może usunięciem z posady. Drętwiejąc na myśl, że Ludwik znów się stoczy na dno, a teraz już z całą rodziną, i klnąc siebie, że dla własnej wygody podtrzymuje go na stanowisku, które, jej zdaniem, zajmował przez czyste a dziwnie długotrwałe nieporozumienie, zapłaciła sto kilkadziesiąt złotych, a do Ludwika napisała ostry popędliwy list, niemal zrywający z nim stosunki. Postanawiała, że odpowiedzi jego nawet nie otworzy, lecz gdy niebawem nadeszła, przeczytała ją chciwie. Ludwik uderzał w ton patosu i obrażonej godności. Przywykł do tego, że jest przez ludzi oczerniany, ten Żyd z Nalewek niepotrzebnie narobił gwałtu, bo sam zgodził się czekać trzy miesiące, najbardziej ubodło go posądzenie, że te "materiały piśmienne" sprzedał i pieniądze zużył dla siebie, na szczęście ma zaufanie całej wsi, prości ludzie oceniają jego trudy podejmowane dla wyposażenia szkoły, to mu wystarcza, nie zazdrości nikomu sławy, z której wyżyn pomiata się zwykłym pracującym człowiekiem, bardzo mu przykro, że chwilowo naraził Ewę na taki wydatek, dług zwróci wkrótce, jako dowód załącza kwit na pożyczoną mu sumę, a na oczy może się zgodnie z życzeniem więcej nie pokazywać etc. Ewa nie przewidziała, że wkrótce po tym liście spotkają się na pogrzebie Katuli, w zmienionej, rozbrajającej duchowo sytuacji. Czepiała się myśli, że zaraz wyjaśni się czy jakoś zlikwiduje to ich tak świeże poróżnienie, bardzo źle znosiła konflikty i niezgody. - Nie z mojej winy przyjechałem tak późno - usłyszała. - Był wypadek między Głownem a Łowiczem i kilka godzin przerwy w ruchu. I nie gniewaj się, że przyszedłem, tak chciałem jeszcze z kimś porozmawiać o cioci Kachnie. A z kimże jak nie z tobą? Ewa milczała rozczarowana, bo to była jedyna okazja do rozplątania sprawy ze sklepikarzem z Nalewek, choć co tu było do rozplątywania, rzeczy się miały, jak się miały, a skoro on nie mówi, jej tym bardziej nic nie przejdzie przez usta. - Ciocia - podjął Ludwik nie zrażony brakiem reakcji - po śmierci rodziców była dla nas... no, sama wiesz... Ale dla mnie to już była specjalnie dobra... w czasie wojny, pamiętam, wszyscy byli przeciwko mnie, ciocia Kachna to było wtedy jedyne moje oparcie... Ewa milczała, otwarła jednak oczy i popatrzyła na brata ironicznie. - Tak - odpowiedział na to spojrzenie - miała mi za złe, że poszedłem do rosyjskiego wojska... I pomimo to była dla mnie taka dobra jak nikt. - Ciocia Kachna - odezwała się w końcu Ewa - najbardziej ze wszystkich na świecie kochała chyba naszą matkę. Przed śmiercią mówiła o niej. Także o tobie, owszem... bo jesteś synem Ildzi. A nasza mama... - Nie mów, Ewa - przerwał. - Mama to się już ze mną nacierpiała, byłem takim szczeniakiem, nie rozumiałem nic. Kiedy siedziałem w bolszewickim więzieniu za kontrrewolucję, chociaż ja nie robiłem żadnej kontrrewolucji, brałem tylko udział w organizowaniu polskich oddziałów... mniejsza z tym... Ale kiedy potem tak potrzebowali oficerów... że mnie zwolnili za podpisanie się na służbę w Czerwonej Armii ... kiedy potem uciekłem z pociągu i jako bradiaga szedłem piechotą przez pół Rosji... i tak się szarpałem w sobie, bo mnie bolało, żem nabrał bolszewików, a wiedziałem, że innego wyjścia nie było, tylko za wszelką cenę, choćby na klęczkach, choćby przez całą Rosję, do Polski... to jak ja wtedy tęskniłem do mamy... kiedy w żebraczym przebraniu, obrośnięty brodą i kłakami po oczy lazłem chory i głodny... to nieraz w gorączce zdawało mi się, że mama żyje, że padam do jej nóg i mnie z wszystkiego rozgrzesza... Boże, jak ja tęskniłem, żeby choć grób mamy zobaczyć... i ciocię Kachnę, bo mi się już ona w jedno z mamą łączyła... a tu tyle lat przeminęło i tak mało się z ciocią widywałem. Zawsze się bałem, że ona także źle o mnie myśli. Tu Ludwik zerwał się mówiąc: - Mój pociąg odejdzie, muszę już iść. Przepraszam, Ewa... za wszystko. - Czekaj... Tam na biurku leży kwit, który mi przysłałeś w twoim ostatnim liście. Weź go i podrzyj, skreślam ten dług, możesz o nim zapomnieć. - Nie, no Ewa, co ty? Za nic tego nie zrobię. Ja widzę, że ty mi ciągle nie wierzysz. Ja oddam ten dług, jak tylko dostanę pieniądze z ministerstwa. "Nie dostaniesz żadnych pieniędzy z ministerstwa" - pomyślała Ewa. - Jak chcesz - powiedziała znużona. - Lepiej, żeby w dniu pogrzebu cioci Kachny nie było już między nami tej sprawy... Jak wolisz... - Kiedy nie ma żadnej sprawy. Żebym ja miał trochę czasu, tobym ci wszystko jeszcze raz wytłumaczył. - I tak nie zrozumiem. Zanadto boli mnie głowa. - Och, przepraszam... Już odchodzę. O której wyjeżdża Joasia? - Nie wiem dobrze. Koło północy. Ucałuj Antkę i dzieci. Ewa zrezygnowała z kolacji, połknęła drugi proszek i wcześnie położyła się spać, ale nie spała, ból stopniowo zelżał i głowa od razu napełniła się tłokiem obrazów i myślenia. "Joasia miała dość przytomności, żeby z punktu zlikwidować mieszkanie, to dobrze... I ma tych oddanych sobie Jentysów... nie wejdzie do pustego domu... Katula zachwycała się Toruniem, ale mieszkać tam nie lubiła... szkoda, że nie doczekała przeniesienia Joasi do Warszawy... jakie to dziwne, jedna chwila i zaczyna się mówić o kimś w czasie przeszłym. I to jest śmierć... Ta dzisiejsza wersja "powrotu do ojczyzny" jest inna od pierwszej, opowiadanej w dziewiętnastym roku... wtedy wracał jakoby towarowym pociągiem repatriacyjnym... też różne przygody... ale nie było mowy o tęsknocie "za mamą" ani za ciocią Kachną... choć może... to już tak dawno. Po co on to wszystko dziś opowiadał? Jego istotą jest parada, musiał jakoś uparadnić swój dzień pogrzebu Katuli. Dlaczego mu nie powtórzyłam, co Katula o nim przed śmiercią mówiła? I dlaczego mimo wszystko upieram się, że w nim tkwi coś niebywałego, coś, co się w końcu ocknie? Jeżeli jest we mnie jeszcze naiwność, to zawsze na użytek Ludwika... przecież już niemal wierzę każdemu jego słowu... Pamiętam w dziewiętnastym, kiedy wrócił, jaka byłam olśniona jego pięknością, nigdy nie był taki ani przedtem, ani potem, choć jeszcze teraz Górecki... on go nie zna... zapytał na Powązkach, co to za piękny pan? Ale czy można być aż taką kretynką, żeby czyjąś urodę brać za wyraz jakiejś wewnętrznej niezwykłości? I wierzyć, że ta niezwykłość objawi się w jakiejś wielkiej przełomowej rozmowie? Czekać wiekami na tę rozmowę, od której zacznie się Wielki Los Ludwika Wochelskiego... śmiechu warte... A to może tu miała się rozegrać ta rozmowa i może ta wędrówka przez Rosję to był początek odkrywający właściwe oblicze Ludwika? Udział w organizowaniu polskich oddziałów... coś w tym było, skoro świadczyli za nim przybyli stamtąd pułkownicy, kiedy się starał o reaktywowanie go w polskim wojsku... Więzienie... o tym było i w pierwszej wersji, ale były i gadki, że siedział za burdę wcale niepolityczną, a przy okazji ujawniło się, że jacyś eks_oficerowie przemycali z Finlandii herbatę do Petersburga... no, w moich pojęciach to znowu nie taka zbrodnia, skoro w Petersburgu były wtedy głód, nędza i epidemie, a nie było herbaty... Ale u niego musi być parada... nie przystanie do polskich oddziałów, ale udział w organizowaniu... nie pospolite przestępstwo, ale zaraz kontrrewolucja... no nie jest poprawnym nauczycielem, jak nie był poprawnym oficerem, także i w polskim wojsku... przecież zaraz po traktacie ryskim, jak tylko armie zaczęli przestawiać na pokojową stopę, to jego w pierwszej transzy oficerów zdemobilizowali do rezerwy, taki się okazał niemożliwy. Tak, to nie Oldak, nie biedny Janek, oni tak świetnie mieszczą się w ramach organizacji... Ludwik jakoś wypada z ram... to nie jest I'homme m~ediocre... Ale dlaczego myślę, że jest kimś więcej? Może kimś dużo mniej? No, ustatkował się niby w końcu, a mnie jakoś nie odpowiada ten rodzaj ustatkowania... Kompletnie jestem ogłupiała na punkcie tego Ludwika, choć tak się z nim nie cierpimy, tak się kłócimy... Właściwie co ja mam z nim wspólnego? Nic..." Kiedy po dziejach urągających wszelkim ideałom pedagogii Ludwik zbiegiem cudacznych okoliczności wylądował jako nauczyciel wiejskiej szkoły powszechnej, a potem w tejże wsi pojął za żonę chłopkę, Ewa oceniła na oko tę swoją bratową wysoko i widziała ją w kategoriach Norwidowskiego wiersza "Do wieśniaczki". Że nieodpowiedzialny Ludwik nie cofnął się przed szaleństwem związania kogokolwiek ze sobą, to leżało w stylu jego życia, lecz tej Antce Ujemskiej Ewa dziwiła się niepomiernie. Tam na wsi małżeństwo gospodarskiej córki z nauczycielem, a wkrótce z kierownikiem szkoły, w dodatku eks_oficerem, w dodatku pięknym i łatwo jednającym sobie serca chłopcem, uważano za nieopatrzność, ale i za coś w guście powojennym i modnym, jako kariera chłopskiej panny. Według Ewy Antka Ujemska popełniła mezalians. Ale z biegiem lat mało koniec końców znajoma Ewie bratowa schodziła z jej pamięci, a w tej chwili, jak bywa w dniach szczególnych i pełnych napięcia, kiedy wszystko nabiera odmiennych znaczeń - najświetniejsze kobiety świata nie zdawały jej się dość dobrymi partnerkami dla wydobycia Ludwika z odmętu podejrzanych przygód na blask wielkich przeznaczeń. "Czysty nonsens - myślała. - I co mi się ubrdało z tym "Weź i podrzyj kwit"? Miał być niby znak pojednania na intencję Katuli, a wyszło kiczowato. Mało to mam tych jego pokwitowań, mało to ich już podarłam i wyrzuciłam?..." Usłyszała ostrożny chrobot klucza, to Janek wracał, otwierał zapasowymi kluczami, dawnymi kluczami Stefana. "Ta trwałość przedmiotów, gdy nie trwa nic żywego, jedynie godnego trwania... Skończyłam z Pawłem i nawet nie cierpię z tego powodu... a cierpię słysząc te klucze... To już po północy..." Nie bez pociechy wspomniała, że jutro Janek będzie na obiedzie. "Z nim przynajmniej nie ma problemów... tak się sobie pogada". Janek nocował w jadalnym, a nazajutrz zjadł po cichu śniadanie i wcześnie wyszedł, lecz kiedy Ewa o drugiej przyszła z miasta, już był i czekał z twarzą wyjątkowo jak na niego zafrasowaną. Ale witając Ewę rozpromienił się z właściwą mu nie podrabianą uprzejmością. - Nie zdążyłem ci tego wczoraj powiedzieć... tak dobrze wyglądasz Ewa i tak zawsze młodo. - Tak samo ty. Musimy to mieć po matce. Domontowie podobno nigdy się nie starzeli, ciocia Kachna do końca nie miała w sobie nic starczego. Chociaż, jak się komuś mówi, że wygląda młodo, to znaczy - koniec z młodością. U mnie to już z drugą czy trzecią... - spostrzegła, że oczy Janka były wciąż zasmucone i jakby roztargnione. - A więc - rzekła - już na zawsze będziemy bez cioci Kachny... ale... czy masz prócz tego jakieś zmartwienie? - Mały kłopot, nieważne - zbagatelizował. - A może byś jednak powiedział, co cię gnębi? - Powiem. Tylko widzisz, Lodzia nastawiała tu takich świetności na stole, że ja już od kwadransa wyskakuję ze skóry. - To zajmij się wódką, jest za oknem. Janek wyjął spomiędzy okien wódkę i ze znawstwem przypatrzył się butelce. - Cieszyńska arcyksiążęca starka - ucieszył się. - Znakomicie. Nalewał, nie spiesząc się, równo po brzegi dwa spore kieliszki, a siadłszy z nim do stołu Ewa uczuła, że po Ludwiku, w którym doszukiwała się superosobowości nie mogąc w nim wytropić człowieka, Janek wydał jej się jakoś przytulnie, chociaż zwyczajnie ludzki. - Jak Joasia wczoraj odjechała? - Dobrze odjechała. Bardzo dzielna i taka opanowana. Odprowadziliśmy ją z Józkiem, ale wiesz, był i Ludwik. - Jak to... był i Ludwik? - Spóźnił się na swój pociąg i przyszedł na toruński, żeby jeszcze raz pożegnać się z Joasią. On jest niepoprawny, ledwo pociąg ruszył, a Józef odszedł, pożyczył ode mnie, głupstwo, pięćdziesiąt złotych, ale uparł się, żeby mi wypisać kwit na tę sumę - Janek wyjął notatnik i pokazał stroniczkę zapisaną charakterem Ludwika. - Możesz to wydrzeć i wyrzucić. Nigdy nie zobaczysz tych pięćdziesięciu złotych. - A niech tam. W każdym razie ma żonę, dzieci... niech mu tam. - Czy to nie ironia losu, że Ludwik zaczepił się w tym samym zawodzie, co Joasia? - To jest przede wszystkim cud! - zaśmiał się Janek. - Tyle czasu wytrwał na jednym miejscu, to już chyba dwanaście lat albo więcej. Weszła Lodzia. - Myślałam, że już można podawać zupę - rzekła wyjaśniająco i "historyczny" uśmiech, któremu zawdzięczała swój obecny los, ozdobił jej pulchną rumianą twarz. Lecz poprzez uśmiech widać było wzburzenie czy znękanie, co nie przeszło spostrzegawczości Ewy. - A Lodzi co się stało? - spytała. - Co taka zasmucona? - Nic - uśmiechnęła się znowu Lodzia. - Łukasz przyjechał - i wyraz popłochu spotęgował się na jej twarzy. - No to trzeba się cieszyć. Łukasz to narzeczony Lodzi - objaśniła Ewa w stronę Janka. - Poproś no tu Łukasza, wypijemy za wasze zdrowie - sięgnęła do kredensu po dwa nowe kieliszki. - Nie, nie, po co on ma pić - wzdragała się Lodzia, ale dała się jednak namówić i wezwała narzeczonego. Był to wysoki kościsty mężczyzna nie wyglądający młodo, jakby na zawsze czymś przestraszony i przed czymś mający się na baczności. - No, panie Łukaszu, kiedy pan mi zabierze mój skarb domowy? - przepiła do niego Ewa. - Mieli my się pobrać przed Adwentem, ale Lodzia chce dopiero po Nowym Roku - odparł Łukasz wątłym, niepewnym głosem. - A w kawalerii nie służyliście? - zapytał prostodusznie Janek. - Bo tak, jakbym was skądś pamiętał. - Nie służyłem, panie rotmistrzu - odpowiedział prawie szeptem Łukasz spojrzawszy przelotnie na Janka z takim przerażeniem, że oboje z Ewą stracili chęć do dalszej rozmowy. Co więcej, przerażona wydała się i Lodzia. - No, chodź, chodź - pociągnęła Łukasza za rękaw. - Nie przeszkadzaj... - Dziwne jakieś narzeczeństwo - zamyśliła się Ewa, kiedy zostali sami - Lodzia odrzuciła kilku zalotników, dobiegła trzydziestu sześciu lat w panieństwie, a kiedy się wreszcie zdecydowała, to zamiast rozkwitnąć, czegoś więdnie mi w oczach. Powabny ten Łukasz nie jest, ale coś innego kryje się w tym narzeczeństwie, a nie wiem co. Napijesz się jeszcze, Janek? - Oczywiście. Te marynowane rydzyki są fantastyczne. I jeszcze tylko jak piję wódkę, to czuję w sobie trochę duszy, trochę człowieka... - Nie mów tak - zmartwiła się Ewa - przecież to nieprawda. - Przecież to prawda. Tylko jak piję, życie nabiera dla mnie sensu. Przynajmniej może życie, takie nic nie znaczące i mało warte. - Co wygadujesz? - Ewa przypomniała sobie przedśmiertne słowa Katuli o życiu Janka. - Może po prostu jesteś trochę samotny, i to monotonne życie garnizonowe... - Joasia - rzekła wycofując się niejako z tematu - nadaje blask nawet czemuś tak nudnemu jak nauczycielowanie. A Ludwik - mściła się na sobie wczorajszej - degraduje każdy zawód. Żeby nawet był księciem, okazałoby się to nędzną mistyfikacją. Drogą niezrozumiałych dla Ewy skojarzeń Janek dodał: - Wiesz, odwiedziłem tego lata Pawła Żwana w Bukowej. On jest już bardzo chory. - Ech - odpowiedziała lekceważąco Ewa. - Więcej udaje, żeby się nie dać pożreć osobom płci obojga łasym na jego tak zwane wdzięki. - Nie, on jest rzeczywiście chory, i to paskudnie chory. A raczej... skutki na tle kiedyś dawno przebytej choroby. - Janek się zaczerwienił. - Szkoda, baby go zmarnowały. Ale zawsze jeszcze śliczny jak anioł... - ...otoczony wypędzonymi z raju - zaśmiała się Ewa nieszczerze. Janek stacjonował ze swym pułkiem w Przemyślu i też parę razy odwiedził był Ewę w Bukowej, ale nie zauważyła, by kiedykolwiek interesował się Pawłem Żwanem. Ona sama wiedziała, że Paweł jest chory, a jednak nie dawała temu wiary, aby ktoś, co innym przyczyniał tylu cierpień, mógł sam cierpieć. Udaje po prostu, żeby skryć, że przestał ją kochać. - No, ma tę trochę gruźlicy - rzekła. - Może nawet kręgosłup jest zaatakowany, bo źle chodzi. Ale z tym ludzie żyją i jeszcze jak... - Ta kaczka jest poematyczna - powiedział Janek zadziwiając Ewę nieoczekiwanym bogactwem brakującej mu zawsze ekspresji. - Może to i gruźlica - dodał nalewając sobie drugą szklankę wina. - Ty już dość dawno nie byłaś w Bukowej? - Dawno - stwierdziła Ewa niedbale. - Przejdźmy do mnie. Tam Lodzia poda nam kawę. Lodziu, kochanie, skończyliśmy - rzekła do wchodzącej. - A Łukasza Lodzia dobrze uczęstowała? - Nie wiem, jak Łukasza - pospieszył Janek z galanterią - ale nas to Lodzia tak podkarmiła, że i w zamku u pana prezydenta lepiej byśmy nie zjedli. - Pan rotmistrz zawsze taki grzeczny - uśmiechnęła się Lodzia z trudem. W pracowni, a zarazem salonie Ewy Janek odkręcił gałkę radia. Dało się słyszeć tango Albeniza, Janek przyciszył aparat i usiadł na huculskim łyżniku tapczana w pozie tak zaniedbanej i zmiętej, że to Ewę znowu zdziwiło w tym tak poprawnym oficerze, którego życie zdawało się obrobione jak precyzyjna gładka kulka bezbłędnie dopasowana do łożyska, w którym wypadło jej się toczyć. - Może powiesz wreszcie, co masz za kłopot? - spytała nalewając mu kawy i likieru. - Ja jestem tępa, nie licz na moją domyślność. - Cóż tu się domyślać... Małe głupie zgryzoty... Słowem, niezupełnie powodzi mi się w służbie. Cztery lata prostym żołnierzem na koniu i w okopach, potem instruktorstwo, szkolenie rekrutów, inspekcja komisji poborowych... teraz mam objąć kierownictwo kursu w Podchorążówce... walą na mnie różne odpowiedzialne funkcje i patrz, moi koledzy z Brygady są już pułkownikami, nawet generałami... Nie zazdroszczę, jestem po prostu zły na siebie, że nie zrobiłem Szkoły Sztabu. Za parę lat stuknie czterdziestka, jak do czterdziestki nie zostanę majorem, to wyleją z wojska na zbity łeb. Nie wiem, co wtedy zrobię... - A to w istocie przykre... Ale dlaczego nic nie dawałeś o tym znać, Józek na pewno mógłby ci coś pomóc. I czemu właściwie nie zrobiłeś tej Szkoły Sztabu? - Brak ambicji. Chociaż tyle ambicji to jeszcze mam, żeby się nie piąć o cudzych siłach. Ale cóż, przez tyle lat byłem pomijany w awansie, bo inni się pchali właśnie za protekcjami, nie dbając na starszeństwo... słowem klapa. - Nie bądźże małoduszny, Janek. Wyleją, to się nauczysz czego innego. To będzie próba twojej przedsiębiorczości, tej wartości, o której tak zwątpiłeś. Może to będzie zbawcze... Nigdy nie wiadomo... - Ja bym się nawet zgodził na wyjście z wojska, prawdę mówiąc nie cierpię wojska... - Nie cierpisz wojska?! - A nie cierpię... Tylko czego ja bym się mógł nauczyć? Od siedemnastego roku życia uczyłem się tylko wojska... I zresztą jeszcze bardziej nie lubię pracować... taki to widzisz jestem nic dobrego... Ja się bawiłem, bo wojsko to zabawa, ryzykowna rzecz, surowe reguły gry, ale zawsze zabawa. I to już lepsze od jakiejś regularnej pracy... A w cywilu czymże mógłbym być? Marnym urzędniczyną? Ty i Józek to co innego... Żebyście nie wiem ile mieli roboty... sztuka i literatura to też zabawa. - Tak mówią niektórzy filozofowie - Ewa zadumała się, coraz bardziej zdziwiona. - Słuchaj, ale z tym majorstwem, to chyba jeszcze nie takie zupełnie stracone? - Nie wiem. Właśnie myślałem, że w Departamencie Jazdy znajdę powołanie mnie na kurs dla majorów. To zastępuje Szkołę Sztabu i bez tego nie mogę awansować. Ale nie znalazłem... A powinienem skończyć ten kurs przed czterdziestką... Chyba że będzie wojna, wtedy można i bez tego albo bardzo awansować, albo bardzo zginąć... I może lepiej byłoby zginąć zupełnie i ostatecznie... tak, żeby ani ciała, ani grobu... A tymczasem właśnie przeżyje się do późnej starości i jeszcze będzie się kłopotem dla drugich... - No, no, no - mitygowała go Ewa. - I to ma być owo trochę życia, które wstępuje w ciebie po wódce? Powiedz lepiej, do kogo by się zwrócić w sprawie tego powołania cię na kurs dla majorów. Jestem pewna, że Józek coś wykręci. - Jeszcze poczekam. Jak nie będzie można inaczej, to dam znać... Radio skończyło muzykę hiszpańską i zapowiadało nudnym głosem: "Rozpoczynamy trzecią audycję z cyklu..." - Ewa zamknęła aparat i zapaliła światło. Janek oświadczył, że ma około szóstej pociąg z Pragi na Przemyśl. Wypalili jeszcze papierosa i pogadawszy o wczorajszym pogrzebie przeszli do przedpokoju. Ewa tarła czegoś nerwowo ręce, Janek wkładał i pedantycznie zapinał swój flanelą tylko podbity wojskowy płaszcz. Stojąc już z czapką i rękawiczkami w ręce uśmiechnął się winowajczo. - Przepraszam, Ewa, że za taki bajkowy obiad uraczyłem cię, no... głupstwami. Ale nic. Grunt nie przejmować się i uważać na zakrętach. Ucałowali się wielokrotnie, Ewa milczała, bywały okoliczności, kiedy nie mogła mówić, ale z Jankiem zdarzyło się jej to po raz pierwszy, żeby on był taki mowny, a ona taka milcząca. Trzymając rękę na klamce rzekł jeszcze spod wielkiego jak okap daszka ułańskiej czapki: - A zakręt może być strasznie ostry... Ten Hitler już zanadto sobie pozwala... Zafasował bez wojny te jakieś czeskie Sudety. A my też z tym Zaolziem... Nie wiem, jak na to patrzysz? - Józek i Stefan byli długi czas na Zaolziu w czasie wielkiego odwrotu między czternastym a piętnastym rokiem. Zachwycali się wspaniałą polskością Jabłonkowa i Nawsia. To właśnie Zaolzie. Tam prości ludzie mówią językiem Kochanowskiego... Ale nie w każdym towarzystwie można robić takie rewindykacje. Na nas wszystkich to zrobiło fatalne wrażenie. Rozbiór Czech w spółce z Hitlerem... brr... I to się jakoś czymś zemści. Józek mówi wręcz, że nowym rozbiorem Polski... Szkoda, że nie porozmawiałeś z Józkiem, ja się na tym nie znam. - Rozmawiałem. Józek nie ma wątpliwości, że Hitler prędzej czy później rzuci się na nas... - Byłam pewna, że już można się wreszcie zająć poważniejszymi rzeczami, jak te wszystkie granice, agresje, zabory, wojny... Cóż to za nuda mordercza i w złym guście... - I jeszcze ci coś powiem - Janek zniżył głos i odstąpił od drzwi. - Cały nasz plan mobilizacyjny jest nastawiony na agresję sowiecką. A tymczasem, no... - ... "czekają nas Niemcy, Niemcy, Niemcy" - jak powiada Żeromski w "Róży". Czyżby proroctwo tego starego dramatu miało się sprawdzić? - Był plan wojny z Niemcami, jak żył Piłsudski, to Francja i Anglia nawet słuchać o tym podobno nie chciały... - Tak, Zachód wyhodował Hitlera... na swoje nieszczęście. Józek coś takiego przepowiadał zaraz po wojnie. Ale historia Polski mówi, że na jedno możemy zawsze liczyć... Na wszystkie agresje. - Tośmy się dogadali. No, cześć. - Pa, Janek. Ledwo drzwi się zamknęły za Jankiem, zatelefonowała Ludmiła, pytając Ewę, jak się czuje po tych ciężkich przejściach i co porabia dziś? - Cóż, dzień jak dzień. Janek już pojechał. Ma kłopoty, chciałabym przy jakiejś okazji pomówić o tym z Józkiem. - W każdej chwili. Przyjdź może do nas jutro na obiad. - Nie, nie przyjdę. To nie jest aż takie pilne. Jutro włażę w fartuch i knocę jakiś olej. Ale zadzwonię. - Nie każ nam długo czekać. Wiesz, Ludwik był wczoraj u nas jeszcze raz. - Jak to, kiedy? - Tak około dziewiątej wieczorem. Chciał jeszcze porozmawiać z Józkiem o pani Katarzynie. Przyznaję, że ujął mnie swoim przywiązaniem do ciotki. Ale spóźnił się na swój pociąg i był przy odjeździe Joasi. Biedak, na następny pociąg miał czekać aż do piątej rano... - Biedak - powtórzyła Ewa i nie zapytała już, ile pożyczył od Józka. - No tak - mruknęła odkładając słuchawkę i natychmiast zaczęła myśleć o Lodzi. Łukasz Cepel pojawił się był w kamienicy przeszło rok temu na weselu córki stróża jako brat pana młodego. Tego pana młodego Ewa dobrze znała, był czeladnikiem stolarskim pracującym w warsztacie w sąsiedniej kamienicy i nieraz robił dla Ewy blejtramy albo inne małe rzeczy należące do jego fachu. Pochodził z małorolnej chłopskiej rodziny spod Otwocka, jego siostry dostarczały Ewie od czasu do czasu różnych produktów wiejskich, nigdy jednak nie słyszała, żeby miał brata, była jeszcze tylko mowa o matce wdowie. Łukasz zakochał się na owym weselu w Lodzi tak, że po wyprawionych przez Ewę zaręczynach ledwo śmiał się domagać ślubu, który Lodzia wciąż z nie dość jasnych powodów odwlekała. Kiedy Ewa spytała raz, czemu ten Łukasz nigdy przedtem się nie pojawiał, Lodzia zbyła ją krótko, że wiele lat był w służbie z daleka od Warszawy, a od sześciu lat ciężko pracuje na gospodarstwie u matki, nie ma czasu na żadne jeżdżenie. Wprawdzie obecnie znajdował czas, i to często, ale oczywiście miłość jest silniejsza od pracowitości, Ewie wyjaśnienie Lodzi najzupełniej wystarczyło i nie zajmowałaby się dłużej osobą Łukasza, gdyby nie to, że Lodzia od pewnego czasu zdradzała niepokojący rozstrój nerwowy, parę razy popadała nawet w stany półomdlenia połączone z napadami drgawek i przypadłościami sercowymi - rzeczy, których możliwości nawet Ewa nie podejrzewała w tej krzepkiej, trzeźwej dziewczynie. Dzisiejsze zachowanie się narzeczonych dawało tym bardziej do myślenia i Ewa zapragnęła jak najprędzej dowiedzieć się, co z tymi dwojgiem? Nie lubiła wzywać Lodzi dzwonkiem i najczęściej osobiście szła do niej, o ile czegoś potrzebowała. Lecz tym razem pomyślała, że może trafić nie w porę na sam na sam Lodzi z Łukaszem i już zapuściwszy się w ciemną jadalnię, wróciła do progu i przekręciła kontakt. Jakież było jej zdziwienie, gdy zobaczyła, że stół po obiedzie nie został dotąd sprzątnięty. Zadzwoniła porywczo, ale gdy nikt się nie zjawił, ruszyła w stronę kuchni i w jej drzwiach zetknęła się z Lodzią, która weszła, a raczej wpadła do jadalni prawie zapuchnięta od płaczu. - Lodzia!? Co się znów stało? - Ach, ja nie sprzątnęłam ze stołu! - Lodzia chwyciła się za głowę, minęła Ewę i zostawiła ją w kuchni, ale nie z Łukaszem, tylko ze swoją ciotką, Jagodową, mieszkającą na Bródnie, żoną magazyniera kolejowego, jedyną osobą, z którą Lodzia w Warszawie utrzymywała bliskie stosunki. Otyła starsza jejmość z mięsistą twarzą dobrotliwą i bardzo w tej chwili strapioną podniosła się niespiesznie witając Ewę z dystynkcją właściwą ludziom, co miejsca swego na ziemi nie uważają za niskie ani gorsze od innych. - Dobry wieczór pani - Ewa rozchmurzyła się, bo lubiła tę ciotkę Jagodową, choć nie zaznawała szczególnej satysfakcji z faktu, że jej mąż był magazynierem kolejowym tak jak dziadek Tomyski. - To Łukasza już nie ma? - zapytała. - Poszedł, proszę pani - oznajmiła Jagodowa - bo ma jeszcze od stacji dobre kilka kilometrów do wioski, a ja sama nie wiem, czy nie lepiej, żeby był nigdy do nas tu ku nam nie przychodził... - Masz tobie! Dobrze, że panią widzę, może pani mi wytłumaczy... Ja nic a nic nie rozumiem... Co się dzieje? Dlaczego Lodzia taka jest nieszczęśliwa? - Niedobrze, proszę pani. I jak chciałam dla Lodzi zamęścia, tak sama teraz nie wiem, czy jej to radzić, czy odradzać. A głównie to przez ludzi, bo już tak ich na języki wzięli z przyczyny tego Łukasza, pani wie? Ewa zrobiła wielkie oczy. - Ja nic nie wiem... - To Lodzia nic pani nie powiedziała? A cośmy to z mężem do niej naprzemawiali, idź z tym do pani Radgoskiej... ale ona widać nie śmie i tak się tym tylko morzy, aż się umorzy, bo ludzie jak to ludzie, za szpicla, powiadają, za mąż idzie... - Co pani mówi? Że co? - Że niby on w bolszewicką wojnę miał we wojsku z bolszewikami porozumienie, tak że go na tym złapali i wzięli go pod sąd polowy, i miał iść na rozstrzał, ale że był ochotnik i małoletni, to go tylko w więzieniu dwanaście lat trzymali, dopiero będzie ze sześć lat, jak wyszedł i od tego czasu ludzie go za nic mają, że szpiclował, mówią, na bolszewicką stronę... Po tych słowach Lodzia weszła i omal nie upuściła tacy z serwisem. Postawiła ją na skrzyni z węglem i chwyciwszy się znów za głowę zaczęła mówić prędko nie swoim, krzykliwym głosem: - Na co ciocia to mówi, na co ciocia to mówi, taki wstyd mi robić przed panią!... - Lodzia... - Ewa była kompletnie zatumaniona. - Tyle lat jesteśmy razem i taki brak zaufania?... Zaraz... bo jeszcze nie wiem, o co idzie... Lodziu, czy Łukasz jest komunistą? - Czy co? - Lodzia najwidoczniej nie zrozumiała tego słowa. Lecz na wszelki wypadek zawołała: - Jaki on tam taki!? - i jak była małomówna, tak tym razem słowa pociekły z niej strumieniem razem ze strumieniami łez. - Ludzie plotą - szlochała - a nie tak było, jak plotą, nie taki on był winien i nie taki zbrodzień, żeby taki zdrajca był, toby na ochotnika nie poszedł, łżą, co mówią, żeby miał co na nasze wojsko bolszewikom donosić. On był jeszcze taki młody, ledwo miał osiemnaście lat i dał się zgłupić, bo byli i takie ludzie, co byli za bolszewikami, oni go namówili, żeby nosił jakieś tam papiery, takie namowy drukowane, jeszcze mu za to coś obiecali, to on był taki głupi, że dał się skusić, zawsze był biedny, to myślał, że może coś zarobi, a sam nie wiedział, co było w tych papierach, taki był głupi jak ten głupi! - krzyknęła prawie Lodzia i drżała tak, że Ewa zlękła się, że nastąpi jeden z tych niepokojących ataków. Ciotka Jagodowa podawała Lodzi wodę nabraną w kubek spod kranu. - Napij się, Lodzia, nie trząś mi się tak moja złota, kochana... Jak ja ciebie tu niebożę zostawię, na mnie już czas, do domu mi daleko, ady, Lodzia, ani usnąć nie będę mogła ze zmartwienia, żeś ty taka struta, nie kłopocz się tak, Lodzia, Pan Bóg wszystko na dobre ci obróci. Ewa poczuła, że dalsze rozważanie tej sprawy przerasta w tej chwili jej możliwości. Zacisnęła kran, którego Jagodowa nie dokręciła, a gdy ucichło przeszkadzające jej ciurkanie wody, rzekła: - Niech pani spokojnie wraca do domu, Lodzia nie jest sama, jest ze mną. Dobrze się stało, że wreszcie coś wiem, to nie jest aż takie straszne, jak wam się zdaje. Lodzia niech się też uspokoi, pozmywa, posprząta, ładnie położy się spać, a jutro, czy kiedy Lodzia zechce porozmawiamy o tej całej historii. Tu Ewa przysiadła na taborecie, zapaliła papierosa, głowę miała jak spustoszoną, mechanicznie zadawała sobie pytanie: "I co dalej? Co teraz? Co mam zrobić z tym fantem, co go trzymam w ręku?" Już po wyjściu ciotki Lodzia obmyła spłakaną twarz, wzięła się do roboty i rzekła: - Mnie nie trzeba, proszę pani, żadnego rozmawiania. Ja i tak pójdę za niego, bo jak nie pójdę, to on zrobi co złego. Jak nie komu, to sobie. Nie będzie on przeze mnie żył w złości na ludzi. Ludzie go pokrzywdzili, ale ja go nie skrzywdzę. Serca do niego dużo nie mam, ale mi go żal i żal. Ja go nie dam na poniewierkę, tylko musimy się wynieść daleko między innych ludzi, między takich, co nic o nim nie wiedzą. - A gdzie macie zamiar się wynieść? - A do Wrombczyna. Mnie się tam należy ździebko gruntu, Łukasza siostry spłacą, to się jeszcze dokupi. Tam nic nie wiedzą o Łukaszu i tam on będzie dobry, to z pomocą Bożą dożyjemy spokojnie starości, a jak będziemy mieli dzieci, to nie będą musiały się wstydzić. - I tak nie musiałyby się wstydzić. To mi się tylko nie bardzo podoba, że nosił te odezwy, żeby zarobić. Już wolałabym, żeby to robił dla idei... Lodzia spojrzała pytająco, znowu nie zrozumiawszy. - Mniejsza o to - podjęła Ewa. - Jeśli był głupi jak ten głupi, to głupcy byli i ci, co go skazali. Zgnoili mu dwanaście lat życia za głupstwo, bo jeśli było tak, jak Lodzia mówi, to wystarczyło potrzymać go tydzień w pace i odesłać do domu. Siedział przez głupie nieporozumienie, a jak już raz wzięli go na języki, to takie głupie nieporozumienie przylgnie do człowieka i może zepsuć mu całe życie. Ale nie ma sensu tym się przejmować i muszę powiedzieć, że nic mądrzejszego ani lepszego nie mogła Lodzia wymyślić, jak to, żeby się wynieść najdalej od tych Ceplów i od ich wsi pod Otwockiem. I moim zdaniem trzeba to zrobić prędko i ślubu nie odwlekać. A wesele odprawić u ciotki Jagodowej na Bródnie, taka jest moja rada. Lodzia uśmiechnęła się. - I com ja to nawyprawiała? - westchnęła. - Na com i Łukasza, i siebie tyle namordowała? Jak pani tak ładnie mówi, że to nic, zaraz mi się widzi, że i cały świat przyznaje Łukasza za człowieka jak drudzy. - Poznał się na Lodzi. - Znaczy - lepszy jak drudzy... Ewa i tej nocy długo nie mogła zasnąć. "Jean Valjean, bochenek chleba, przydeptany pieniążek, Lord Jim, idiotyczne wyskoczenie ze statku, co nie miał zatonąć, Patusan... Skądże to przyszło, że ta cicha Lodzia, to zaledwie pełgające życie wewnętrzne, ma do rozstrzygnięcia takie zawiłe sprawy?" Raptem Ludwik, Janek i Łukasz Cepel spletli się w trójgłowy smoczy koszmar, nad którym sunęła trumna Katarzyny Tomyskiej. Rozdział 19 W modnej kawiarni młoda dziennikarka z zakrojem na "coś więcej" rozmawiała ze znajomymi o nowej książce Józefa Tomyskiego. Zapytany o zdanie poeta, z twarzą podobną do niektórych portretów młodego Mickiewicza, powiedział: - Czy powieść w ogóle ma jeszcze jakąś przyszłość? To rodzaj literacki związany z dziejami burżuazji, nawet kiedy z nią walczy. Tak mi się zdaje... chociaż epigoni, tak jak prekursorzy, bywaają rewelacyjni. Sam jeszcze nie wiem dlaczego, ale Tomyski podnieca mnie duchowo. Mogę go czytać. Prozaik o faunicznej twarzy, lecz o gestach olimpijczyka rzekł z niesmakiem: - Powieść nie ma przyszłości? Zmierzch powieści to zabobon literackiej gawiedzi. Jak w innych środowiskach wróżby o końcu świata. Mój przyjaciel Paul Delorme pisze mi właśnie o francuskim przekładzie mojej powieści "Drzewo figowe". Gdzież tu więc koniec z powieścią? Krytyk mówił od niechcenia: - "Anioł i hiena"? Tytuł pretensjonalny, ale rzecz bogata w dobrze zobaczoną i ciekawie podaną materię psychologiczną czy już psychopatyczną. Tylko co na ten temat można jeszcze powiedzieć po Prouście i Joysie? "Dziwacy", owszem, niezła powieść humorystyczna o kilku dnach. Może być odbierana przez różne poziomy czytelników, to już dużo. Ostatnia powieść? Te "Komary"? Pewien wariant realizmu jakby odnowicielski, ale czy aż rewelacyjny? Mnie by interesowała proza bardziej bezpośrednio ingerująca w problemy dnia czy epoki... - Słusznie! - zgodziła się z radością dziennikarka, znana wśród przyjaciół jako "urocza panna Wita". - ... albo zuchwały eksperyment formalny - kończył krytyk. - A tu nie mam do czynienia z dostatecznie zaawansowanym eksperymentowaniem. - Sztuka zmierza do maksymalnej kondensacji wyrazu - rzekł poeta. - Czy proza powieściowa może tego dopiąć bez unicestwienia samej siebie? Chyba tylko jakaś genialna literatura gnomiczna mogłaby tu rywalizować z poezją. Patrzcie - dodał - Radgoska przyszła do kawiarni. To wydarzenie! - Aha... Tak, ją się mało widuje - skonstatowała panna Wita. - Słuchajcie, czy ona ma w ogóle jakiś talent? Poeta i krytyk zaśmieli się jednocześnie. Poeta odpowiedział: - A komuż go przypisać, jak nie takim jak ona? Radgoska ma wyłącznie talent. - Właśnie - skrzywił się krytyk. - Z talentami załatwił się już dawno Irzykowski. Rzygać mi się chce, jak słyszę o talentach. Stefan Radgoski miał także tylko talent, ale jakaś nutka filozoficzna zapowiadała, że mógł był wyjść poza te rzeczy. Tu Wita poczuła się na pewniejszym gruncie - tyle wydań, wciąż tak żywe reakcje czytelników i prasy... - Dajcie spokój, panowie - zawołała przeciągając kapryśnie. - Radgoski to świetny pisarz i szkoda, że umarł tak młodo. - Nie czytałem powieści Radgoskiego - rzekł niewinnie prozaik. - Zaraz... czy to pani Radgoska miała robić mój portret? - Na pewno. To znana portrecistka - krytyk zmrużył oko. - Jeszcze dodaj, że nie słyszałeś o Gombrowiczu ani o Witkiewiczu. - Jakże? Znam ich osobiście. - Oni ciebie też. I ani jednej z twoich książek... Dlaczego ta sympatyczna Radgoska siedzi sama? - Wygląda nieswojo na tle kawiarni, to nie jej żywioł. Ale trzyma się znakomicie. Podejdę do niej. - Wita machnęła energicznie ręką, jakby decydując się na ryzykowny krok. - Kto to jest? - spytał prozaik wskazując wzrokiem na odchodzącą. - Przedstawiono cię jej... przepraszam... ją tobie, mistrzu, kilka razy. To autorka głośnych powieści kryminalnych... same bestsellery - zakpił krytyk. - Ach, tak... A ja tu czekam właśnie na żonę - oznajmił leniwie prozaik, jakby dając do zrozumienia, że audiencja skończona. Poeta przesiadł się do stolika dwu innych poetów, choć i tam nie spodziewał się usłyszeć czegoś o sobie. Należał do awangardy, a raczej był awangardą, a tamtych dwu, choć niewiele od siebie starszych, uważał za wielkości już kompletnie przebrzmiałe. Jeden z nich kościsty i z profilem Dantego udawał od dawna dyplomatę w Paryżu i tylko na krótko zjeżdżał czasem do kraju. - Chryste Panie - mówił teraz - w tej Warszawie chodzi się jeszcze na spacer do Łazienek. Mnie wystarczyło jednego wiersza, żeby je zburzyć, a ludzie dalej chodzą na spacer do Łazienek. Czy to można wytrzymać? Jeżeli co ma jeszcze znaczenie, to intelekt i seks, a tu co? Seksu się wstydzą, a intelektu ani za grosz. Krzepa i mdły sentyment, serce w amarantowym sosie... Drugi z poetów mruczał gęstym basem: - A my dla pana co, młody kolego? Ze mną co? Nie potrzebuje pan się krępować... straciłem talent, grzęznę w rozpaczy, szmira, świństwo, chodzę po sobie jak po pustym kościele, z którego wyniesiono wszystko: witraże, ołtarze, organy, posągi, nawet ławki, słyszę echo samego siebie, nie mogę uciec przed własnym echem, koszmar, nie mam talentu, koniec, kropka i amen. Teraz męczcie się wy! Awangardowiec powtórzył zdanie z poprzedniej rozmowy: - A komuż przypisać talent, jak nie takim... jak nie panu? Pan ma talent... wielki talent... genialny talent... - dokładał widząc popłoch w oczach starszego poety, który przy nim wyglądał na wspaniałego młodzieńca. "Gdybym był trochę wyższy - myślał - powiedziałbym, a szlag by was trafił, co wy tam wiecie o poezji". - Pewno każdy z nas długo będzie się jeszcze męczył - rzekł głośno. - Wojna - dodał - podobno wisi na włosku. Panna Wita podeszła do stolika Ewy. Jej (panny Wity) bacznie skupioną, szczupłą twarz o dużych ustach i bardzo błękitnych oczach rozwidnił powabny uśmiech. - Cieszę się, że panią widzę i od razu przypominam się, Wita Jarecka, byłam na pani ostatnim wernisażu - mówiła porywczym niskim głosem; porywczy, mocny i krótki był też uścisk jej dłoni. - Pani tak rzadko pojawia się na mieście, że to sensacja widzieć panią w kawiarni. - Jakże miałabym pani nie pamiętać? - Może pani siądzie, jeżeli pani się nie spieszy. Umówiłam się z przyjaciółmi... Zaraz tu przyjdą oboje Snarscy i Tomyski... Pani zna ich, zdaje się, wszystkich. - Kiedy, niestety, spieszę się - głos panny Wity zabrzmiał melodyjną prośbą o przebaczenie, jednak na przekór słowom usiadła. - Snarscy, tak, wiem - coś z lekka nieprzyjaznego zaćmiło wyraz jej zmiennej twarzy. - Ale osobiście ich nie znam. Pan Tomyski to pani krewny? - Cioteczny brat i wychowywaliśmy się razem... - Jest w tej chwili na wszystkich ustach. Właśnie mówiliśmy o jego nowej powieści. Niektórzy zarzucają, że brak w niej aktualnych problemów. - Chyba dość w niej ludzkich problemów, a te są zawsze aktualne. - To prawda - przytaknęła od razu i porywczo panna Wita. - Ale wie pani, jak to jest, żyjemy w takich palących zagadnieniach do rozwiązania, że we wszystkim tego najpierw się szuka. Prawdę mówiąc ja przepadam za publicystyką Tomyskiego, choć jako dziennikarz to groźny dla nas konkurent. - Pani żartuje, z młodymi nikt starszy nie może konkurować. Wita pominęła tę oczywistą dla niej prawdę. - Nie lubię zwrotu "sumienie obywatelskie" - przeciągnęła znów śpiewnie - ale pan Tomyski z jego rzetelnością i niezależnością myślenia jest przez wielu tak właśnie odczuwany. Chociaż jego dialektyka nie jest mocna... starłam się z nim kiedyś w dyskusji po jego wybornym zresztą odczycie. I właściwie to wtedy jedyny raz z nim się spotkałam. I jaki starszy? Taki miły pan, wielki czar osobisty... - Miłe sumienie obywatelskie? Zawsze wyobrażałam je sobie w postaci brodatej nudy - roześmiała się Ewa. Panna Wita też rozkwitła uśmiechem. - Spóźnię się na konferencję w "Pacie" - rzekła i energicznym gestem podała Ewie papierośnicę. - Pani jakoś nie może się doczekać swoich przyjaciół? - Bo ja wszędzie przychodzę dużo za wcześnie. Jestem ohydnie nadpunktualna. To mnie skazuje na ciągłe wyczekiwanie, czego nienawidzę. A pani lubi czekać? - Nie, ale daję sobie z tym radę. Po prostu nie czekam. - Dzięki pani, panno Wito, i mnie się to dzisiaj przytrafiło. Pani mnie uchroniła przed męczarnią czekania na tych, co się właściwie nie spóźnili. - Kiedy, niestety, muszę już teraz iść. Czy wolno do pani zatelefonować? Tak bym chętnie... I widzi pani, jak to jest, nie spytałam o najważniejsze. Maluje pani coś nowego? Na pani rzeczy się czeka... - Coś tam knocę, jak zawsze. - Niech pani maluje - rozkazała Wita żegnając się sprężystym uściskiem dłoni. Ewa przytrzymała jej rękę. - A w jakich warunkach znowu się zobaczymy? - zastanowiła się pytająco. - Mówią, że idzie do wojny... - Idzie - potwierdziła marszcząc brew panna Wita. - Aż dziwne, jak mało myśli się o tym. - Na jakimś poziomie kultury i cywilizacji przestaje się chyba myśleć o możliwości napadu bandytów czy złodziei... - Już od roku z górą widać, że na każdym poziomie wszystko jest możliwe. Niemcy mają bardzo wysoką cywilizację... Cóż, w moich reportażach już dawno próbowałam ostrzegać przed Hitlerem... - Tak? - zdziwiła się Ewa mimo woli. I spytała naiwnie: - To miało być ostrzeżenie? - Pani wie, jak to jest - przeciągnęła Wita naburmuszona. - Cenzura... Nie wolno było pisać o zagrożeniu przez Hitlera, można było tylko pokazać, że to jest imponująca, straszliwa siła. Dopiero teraz wszyscy przejrzeli. - Za to szybko i radykalnie. Mowa Becka, sojusz z Anglią to przecie... - Pani Ewo... - Wita gwałtownie machnęła ręką - po zajęciu przez Hitlera Czech i Kłajpedy jesteśmy w kleszczach! "Jesteśmy w kleszczach. - Ewa nie mogła jeszcze skojarzyć tych słów z żadną realną treścią, słyszała tylko ich dźwięk. - Ciekawy głos ma ta elegancka panna... muzykalny... Jakieś takie kadencje, intonacje zdania, to mi coś przypomina... coś wyrafinowanego, prawie arystokratycznego... zaraz... nie... aha, to przecież Lodzia miewała takie intonacje... jak też jej się żyje z tym Ceplem we Wrombczynie... Prawda, prawda, panna Wita jest ze wsi... ona jedna z moich znajomych należy do pokolenia przyszłej Polski, najmłodsza i wywodzi się z samego jaśnie wielmożnego ludu... A ja tylko na pół czy na ćwierć... I jaki autentyczny warszawsko_inteligencki szyk... Ależ ja jestem tępa... nie zrozumiałam tego jej sugestywnego przedstawienia siły Hitlera... ładny plastyk ze mnie... Te intonacje jej głosu brzmią jak ślad pieśni ludowej w utworach Chopina". Rozejrzała się po kawiarni wymieniając ukłony i uśmiechy ze znajomymi. Żona pisarza o faunicznej twarzy i olimpijskich gestach wyjęła z kawiarnianego wazonika gałązkę bzu i muskała nią pieszczotliwie znakomite czoło swego sławnego męża. Ewa wstydziła się za nią i raptem niegłośny gwar kawiarni zaczął ją męczyć. "Co tego Józka nie widać? Ani Snarskich?..." Spojrzała w rozległe okno, w które plac Piłsudskiego zdawał się wprawiony jak miejski pejzaż Canaletta. "Plac Saski - myślała - ja bym nie zmieniała nazw historycznych, dla nikogo bym nie zmieniała..." Za kolumnadą łączącą skrzydła zabytkowej budowli zieleniał starodrzewem Ogród Saski, między środkowymi kolumnami wielki znicz na Grobie Nieznanego Żołnierza pełgał jak bladoróżowe serce, pałac Br~uhlowski stroszył się przepychem kapryśnej, pokrętnej, rozrzeźbionej, a przecie lekkiej konstrukcji. "Rokokowe cudo - majaczyła Ewa - chyba nie widziałam czegoś równie udanego w tym niespokojnym stylu... Roztańczone mury... Wierzbowa... Czysta... przezwali na Ossolińskich... tam też kiedyś był pałac, Szwedzi spalili do czysta... Hotel Europejski... trochę ciężkawy... pseudoklasyczna Komenda Miasta... tam też kiedyś był Stefan... czternaście lat..." Przechodnie, tramwaje, samochody... nagle ruchliwy plac wydał jej się nierzeczywisty, jakby znikł, zapadał się w oczach, już był tylko wspomnieniem... i co za ulga, nareszcie przyszli Snarscy, jej nowi przyjaciele poznani przed paru laty w Bukowej. Teraz też co dopiero stamtąd wrócili. Michał Snarski, przez dziesięć lat wojewoda w południowo_wschodniej części kraju, został odwołany z tego stanowiska i miał po wykorzystaniu "zdrowotnego" urlopu objąć jedno z przemysłowych województw, nie będących w żadnym związku z jego kresowymi zainteresowaniami. - I co? - pytała Ewa - zapakują pana do jakichś Katowic czy do Łodzi... - Wcale nie "jakichś"! To są wspaniałe, niebezpieczne, trudne województwa! Robotnicy, kartele, niemiecka dywersja... Aparatczyki - zaakcentował z rysyjska - ani się domyślą, jakiego wpuszczają tam szerszenia. Już ja nie dam nikomu przymykać oka, kłaść drażliwych spraw pod sukno ani spać na urzędniczych laurach. Aniu, zamówimy kawę? - Snarski nie był człowiekiem łatwo podlegającym depresji. - A Padałko już kwitnie przed kawiarnią - Anna Snarska uśmiechnęła się samymi tylko ustami, oczy jej były smutne. - Padałko już kwitnie - mówiła matowym, cichym głosem skandując i dobitnie rozdzielając wyrazy. Padałko nazywał się pierwszy, któremu poruczono tę funkcję, lecz nadał imię wszystkim aniołom stróżom, przystawianym do osoby Michała Snarskiego przez wydział bezpieczeństwa. Władze ojczyste wynagradzały wojewodzie w niełasce dezaprobatę jego polityki, nadając mu ważność człowieka śmiertelnie zagrożonego przez wewnętrznych, bliżej nie określonych wrogów. - Tak_tak_tak - zlekceważył uwagę żony Snarski. - Tylko że front moich wrogów rozmnożył się w takie nieprzeliczone mnóstwo, że pozostaje tylko kwestia, skąd ma wyjść poglądowa próba zamachu na moje życie. A co, Tomyski nie przyjdzie? - zwrócił się z lekko niecierpliwym ożywieniem do Ewy. - Miał przyjść na pewno, nie rozumiem, dlaczego się spóźnia. Teraz taki nerwowy czas, coś go musiało zatrzymać. - Aj, to niedobrze, tak z nim chciałem pomówić. A o pierwszej Ania ma być na Wawelskiej w Instytucie Curie_skłodowskiej. Rentgen i jakieś tam dodatkowe badania, na pewno zbyteczne, ale doktór się uparł... - Nie?! - to zabrzmiało jak protest. Ewa wiedziała, co znaczy Instytut Radowy na Wawelskiej. - Czysta formalność - uspokajał Snarski. - Lekarzom idzie o wyeliminowanie wszelkich podejrzeń. I zostaną wyeliminowane. - Wszystko zostanie wyeliminowane - roześmiała się Snarska zamkniętymi ustami, niewesoło i głucho. - Co za pomysły? Pani Anna taka wysportowana, taka mocna, taka narciarka i pływaczka miałaby być chora? Nigdy w to nie uwierzę! - Gdyby niewiara, tak jak wiara, mogła góry przenosić... - i Anna Snarska spiesznie zmieniła temat. - Ja bym panu Tomyskiemu też coś chciała powiedzieć. Jego książka, ta ostatnia, ma jedną wielką wadę. Że po niej długo żadnej innej nie można wziąć do ręki. Ewa poweselała, bo Anna Snarska była raczej skąpa w pochwałach. - Przed chwilą - rzekła - rozmawiałam z młodą dziennikarką, panną Jarecką. Ona woli publicystykę Józka od jego powieści. - Panna Jarecka? To też nieprzyjaciel Michała. Niedawno na jakiejś konferencji prasowej dowodziła podobno z wdziękiem, że bezecny Snarski osobiście pastwił się nad aresztowanymi komunistami. Ewa spojrzała przelotnie na Michała Snarskiego, który utkwił wspaniałe niebieskie oczy w niewiadomy przedmiot głębokiego zamyślenia. Chcąc go uobecnić rozmowie, rzekła z nieznacznym i sobie samej dziwnym powątpiewaniem: - No cóż, Nałkowska w jednej swojej powieści mówi trafnie, że życie układa się dla ludzi w schematy, spod których bardzo trudno wydobyć indywidualne, nieschematyczne sedno zdarzeń - zabrzmiało to prawie pytająco. - Nałkowska? Bardzo mądra pisarka - ocknął się Snarski - tylko siedzi jak w futerale w ciemnościach swojego rozumu. Żadnej luki na światło. - ... więc schemat wojewody, na którego terenie odbywają się aresztowania - ciągnęła Ewa swoje - wymaga, żeby wojewoda był osobiście za to odpowiedzialny, a gwoli uproszczonemu schematowi - osobiście się znęcał. - Ach, pani o tym? Jasne, że jestem za wszystko odpowiedzialny! Właśnie dlatego musiałem odejść, że mi z tego zrobili fikcję. Mnie odjęto w tych sprawach kompetencje - coś aż zapiało w gniewnym głosie Snarskiego. - O komunistach decydowała bezpośrednio Warszawa, i to tylko u mnie. Taka była personalna szykana dwójki w stosunku do mojej osoby... co tu dużo gadać... - Kulisy schematu - rzekła Ewa. - Tylko kto temu da wiarę? Mnóstwo ludzi dostrzega tylko schemat: sanacyjny dygnitarz. - Tak_tak_tak - zbył to pobieżnie Snarski. - Bardzo szkoda - zafrasował się - że Tomyski nie przyszedł. Bo widzi pani, ja jestem człowiek uparty i ja jestem myśliwy. Ja nie wypuszczam tak łatwo zwierzyny spod strzału. Jeśli mnie nikt nie rozumie, będę mówił, będę krzyczał do nikogo, aż tę nicoś w kogoś przecież zamienię. Ja sprawą ukraińską będę Polskę zanudzał nawet przez sen, bo dla mnie probierz polskości to stosunek do tego, co polskim nie jest, a jaki z tym u nas klops, to co tu gadać. Ja w to wlazłem... i to zaczęło, no, jakoś po ludzku wyglądać. Mogą mnie przerzucać, mogą mnie nawet przymknąć, a temu nie poradzą... Czy pani wie, że moje dziadki trafiły do mnie i do Bukowej? Cóż ja dla nich teraz? Mają nowego wojewodę... A oni do mnie jak w dym... - A pod każdym krzaczkiem w tejże Bukowej wyrastał jak skromny fiołek Padałko... Jeden ochraniał nas, a drugi śledził... Cudne było życie w tym "cieniu rozkwitających Padałków" - skandowała Anna Snarska swym cichym, dobitnym głosem. - Kaden_bandrowski powiada w "Generale Barczu", że szpieg jest najistotniejszym składnikiem państwowości - przypomniała Ewa. - Tak_tak_tak - zbył to znów Michał Snarski. - To jest osobna wersja tematu: państwo... Proszę zrozumieć, że Tomyski jest mi właśnie teraz koniecznie potrzebny. On, jeden z pisarzy, co u nas tam byli, czuł, rozeznał całą tamtejszą kompozycję istnienia. On ze swym darem pióra umiałby przekonywać, że wartość Polaka mierzy się stosunkiem do tego, co polskim nie jest - powtórzył uparcie, stukając palcem w stolik. - Powiedzmy, Krzemieniec, czy to zła kwatera dla pisarza? Słowacki, madame B~ecu i tam dalej... Powinien tam znów na jakiś czas pojechać. Politykiery nic tu już nie mają do gadania, będą mleć starą partyjną albo jałową państwowotwórczą sieczkę. To trzeba widzieć świeżymi, natchnionymi oczyma... Ewa uległa naraz żałosnemu wrażeniu, że Michał Snarski mówi o czymś na zawsze utraconym... brzmiało to niby tren. - Panie Michale - powiedziała - u nas chce się zawsze, żeby każdy robił co innego, niż umie. Odkąd Józek okazał się dobrym pisarzem, wszyscy wołają, żeby pisał co innego, byle tylko nie książki. - No_tak_tak - niecierpliwił się Snarski - tęgi pisarz, ja jestem skromny człowiek, chylę czoło, ale ja wiem jedno. Tomyski powinien od czasu do czasu tam zajrzeć. On tylko potrafiłby przebić bodaj słowem ten mur obojętności, ślepych nienawiści, tępych uprzedzeń. I dlatego bardzo żałuję, że nie przyszedł. Pani Ewo, czy pani może mu powiedzieć, że jednak bardzo chciałbym się z nim zobaczyć? Jeszcze z tydzień będziemy w Warszawie. - Naturalnie, powiem Józkowi, że pan chce się z nim widzieć. Ale... Pan myśli, że wojny nie będzie? - Wojna będzie, cóż stąd? To nas nie zwalnia z niczego. A ta_ak... - zanucił prawie. - Gdzie się pani wybiera na lato? - spytała Anna Snarska. - Do Bukowej chyba nie warto. Po śmierci Pawła Żwana... - Paweł Żwan umarł? - przerwała Ewa. - Kiedy? - Na jakiś miesiąc przed naszym przyjazdem do Bukowej. W szpitalu w Krakowie, myślałam, że pani o tym wie. Choć to był taki dziwak, że zakazał przed śmiercią nawet nekrologów i klepsydr. Była przy nim siostra, ta z Wiednia. Ma zamiar sprzedać wszystko, tak że koniec z Bukową. - Koniec z Bukową - powtórzyła Ewa bezmyślnie. Po wyjściu Snarskich siedziała chwilę dopijając trzecią filiżankę wystygłej kawy. "A więc jednak był w istocie śmiertelnie chory... I jak mnie nic ta śmierć nie obeszła... troszczeczkę zaskoczenia... co z tym Józkiem... nigdy jeszcze nie zrobił mi kawału... chyba zadzwonię". Idąc do telefonu spotkała w połowie sali Marię Ersztynową, żonę jednego z możnych lwowskich Ersztynów, których warszawski wydawca był tylko skromną odroślą. Stała rozglądając się i dymiąc trzymanym w ręku papierosem. - O_o_o, dzień do_obry, dzień do_obry pani - witała Ewę z czułością znacznie przerastającą stopień ich znajomości. - Kiedy zobaczymy znów pani obrazy we Lwowie? - pytała z chrypką nałogowej palaczki w głosie miękkim zarazem jak plusz. Tak to donośnie zabrzmiało wśród kawiarni, że zaczęto się za nią oglądać i długo się oglądano. - Maria Ersztynowa była porywająco piękna. - To zabawne - uśmiechnęła się Ewa trochę głupio. - Rzadko bywam w kawiarni, a jak mi się to zdarzy, zawsze spotykam nieoczekiwanie mnóstwo znajomych - uogólniła, lecz Ersztynowa wystarczała za mnóstwo. Ewie przypomniało się znienacka przygnębiające olśnienie, jakiego doznała ujrzawszy pierwszy raz Pawła Żwana, choć Ersztynowa w niczym nie była do niego podobna. - A ja na odwrót. Już w trzeciej kawiarni szukam Józefa Tomyskiego, żeby go zaprosić na wieczór autorski do Lwowa. Zawsze słyszę, że w południe cała Warszawa jest w kawiarni, ale waszym pańskim warszawskim zwyczajem nigdy was nie ma tam, gdzie jakoby jesteście. - Zgadła pani, ale to nie jest pański zwyczaj. Tomyski miał tu być, długo czekałam i nie przyszedł. - Czy mógł nie przyjść ktoś, na kogo pani czeka? Ja znów trzeci dzień jestem w Warszawie i nic nie załatwiłam, bo tracę czas na rozmawianie o Tomyskim. Macie tak ładnie po warszawsku bzika na punkcie Tomyskiego. - To chwilowo mówi się o nim więcej z powodu jego nowej książki. - Zupełnie zwariowana książka. I autor w dodatku nieuchwytny. - Zaraz go uchwycimy, idę właśnie telefonować. - Ale dokąd? Ja już też telefonowałam w różne miejsca. - Do nich zatelefonuję, do domu. - Prawda, warszawiacy zawsze albo siedzą z żonami w domu, albo się spieszą do żon. My we Lwowie nie jesteśmy tacy porządni, kompletnie zbatiaryzowani. Ja już nie pamiętam, kiedy jadłam obiad z mężem i z synem. Czy pani pozwoli, że poczekam na pani telefon? Może wreszcie się dowiem, gdzie łapać Tomyskiego. - Ale oczywiście. - Zeszłego roku spotkałam pana Tomyskiego ze dwa razy w towarzystwie. Cudownie nudny i sam tak czarująco się nudzi. No, ma do tego prawo, pisarz musi być introwertowany - Maria Ersztynowa zaśmiała się hucznym, prawie rubasznym śmiechem, gasząc beztrosko papierosa na czyjejś popielniczce. Widziana z boku była zupełnie inna, niż oglądana twarzą w twarz. Jej śmiejący się profil miał w sobie coś egzotycznie murzyńskiego, zęby spod górnej przykrótkiej wargi wystawały drapieżnie i dziko. - Jak się masz, Józek. Jesteś w domu? - pytała Ewa w słuchawkę i potem długo nic, wreszcie znowu: - Jak się zmartwiłam... Ale naprawdę nic groźnego? No, to świetnie. Żadnego kłopotu... Józek, nie ma w ogóle o czym gadać... Byli... No, nie doczekali się, on chce cię widzieć... Słuchaj, ale ja nie mogę do was przyjść? Dobra... To przyjdę po obiedzie... Wszystko opowiem... Pa, pa. Ersztynowa czekała z ponętnie zagapioną twarzą. - Obawiam się, pani Mario, że dziś nie będzie się pani mogła zobaczyć z Józkiem. Jego żona miała zapaść serca. Już dobrze, ale doktór nakazał zupełny spokój. Tomyski to mój cioteczny brat - objaśniła. - Ach, Boże, nie wiedziałam, ja myślałam, że tylko między Żydami są sami krewni. Pani Ewo, przepraszam, ale czy i pan Tomyski ma nakazany spokój? Ewa roześmiała się. - Może wyjdziemy razem? - zaproponowała. - Powiem Józkowi, żeby do pani zadzwonił. Niech pani poda swój telefon. - O, proszę, proszę... przepraszam państwa - pisała numer na wziętej komuś sprzed nosa bibułkowej serwetce oparłszy ją o ścianę. Miasto szumiało pod majowym słońcem, ale Maria Ersztynowa nie należała do maja. Szła jak uosobienie tropikalnego żaru, tajemnicza i nostalgiczna. - Ludzie gubią zakupy i potykają się zapatrzeni w pani urodę - zauważyła Ewa. - Ach, to nieporozumienie. Każdy myśli, że mu otworzę niebo albo przynajmniej, że jestem rozpustna i ordynarna, to kusi. A ja nie mam temperamentu, nie jestem nawet zalotna. Trochę lwowskiego humoru, a poza tym - same rozczarowania własne i cudze. Ja jestem jak ta żydowska pustynia, tylko bez ziemi obiecanej... Taksówka! - krzyknęła zatrzymując przejeżdżający samochód. - Ach, jaka szkoda, muszę jechać w przeciwną stronę - i już zza szyby przesyłała Ewie ustami pocałunki. "Podobno pijaństwa i miłości nie jest się w stanie zataić, a jemu tak łatwo było wszystko ukryć, że Snarska nawet się nie domyśla... I czemu to mi jest przykre? Ja też umiałam wszystko ukryć..." - myślała Ewa, idąc po południu do Tomyskich. Dzień wydał jej się złożony z samych niepowodzeń, a nawet nieuchwytnych upokorzeń. Już to przemykanie się brzegiem świadomości widma wojny było upokorzeniem. "Jakże to nie można czemuś takiemu zapobiec? Znów jakiś losowy maj... wszystko jest jakieś niesamowite i groźne... Nieudany dzień, a tu nawet u Tomyskich nie można się będzie rozkręcić..." Drzwi otworzyła jej Rózia z trudem powstrzymująca skłonności do hałaśliwych powitań: - A ja od razu wiedziałam - szczerzyła zęby - że to pani Radgoska, bo tylko pani tak leciuchno dzwoni, jakby komar zabrzęknął. To teraz nasza pani będzie miała zabawę, nasza pani lubi, jak się koło niej kręcą; zaraz robi się zdrowsza. - Zamiast pleść, proszę nam lepiej podać kawy. Mam nadzieję, że panna Rózia dzisiaj nie leci szukać, czego nie zgubiła? - Tomyski wydał się szczególnie uszczęśliwiony z przyjścia Ewy. - Nie. Dzisiaj czekam. Niech on mnie szuka - mówiła Rózia butnie. - Jeżeli można, to herbaty, od rana zapijam się kawą... - prosiła Ewa. - Podam jedno i drugie - i nie tłumiąc już głośnego śmiechu Rózia znikła. Tomyski całował obie ręce Ewy, a jego szare oczy patrzyły na nią tkliwie ("tak patrzył Fidelio" - pomyślała). - Co jest właściwie, Józek? - Już po strachu, ale strach był, bo wystąpiły bóle, jak przed czterema laty, musiałem wezwać pogotowie. Teraz czekamy na Dropiewskiego. Z głębi mieszkania dało się słyszeć wołanie Ludmiły: - Chodźcie do mnie, możecie tutaj romansować. Leżała jak na niby. Całkiem już białe włosy lśniące srebrnie podkreślały paradoksalną młodość twarzy jaśniejącej życzliwą pogodą. - Czemu nas martwisz, Ludmiła? Wyglądasz jak samo zdrowie. "To już drugi taki atak - myślała Ewa trwożnie. - Podobno trzeci bywa śmiertelny". - I nie musisz tak wołać jak na puszczy, to męczy serce - upominał Tomyski. - Żadnego zmartwienia, Ewa. Ten młody bęcwał z pogotowia niepotrzebnie nastraszył Józefa - i jakby słysząc myśli Ewy - dożyję jeszcze ze trzydziestu takich ataków, już ja wiem, jakie mocne mam serce. Szkoda, Ewa, że nie namówiłaś Snarskich, żeby tu do nas przyszli, ja ich lubię, on jest zupełnie jak romantyczna ballada. Zaczęli piąte przez dziesiąte mówić o Snarskich, o zagrożeniu jej zdrowia, potem o Ersztynowej, Ewa przekazywała jej zlecenie. - Wiem już. Telefonowała tu przed godziną, a potem wyłączyłem telefon. To dosyć natrętna i obcesowa pani. Widziałem ją parę razy - skrzywił się trochę Tomyski. - Ładna - dodał niepewnie. Weszła Rózia z parującymi filiżankami na tacy. - A państwo już myśleli - śmiała się mnóstwem zębów - że ani herbaty, ani kawy, ani Rózi. Nie, ja dziś czekam, wiernie jak pies. Ostatni raz czekam, jak nie przyjdzie... Dzwonek u drzwi wejściowych nie dał jej skończyć. Biegła otwierać. - Nikogo nie przyjmujemy - wołał za nią Tomyski. - To Altowicz - poznał znajomy głos. - Psiakość, zapomniałem, był umówiony... Może go przyjmę u siebie?... - A broń Boże, proś tutaj, niech i Ewa go pozna. To swój człowiek, mogę go przyjąć w łóżku, zresztą on i tak nikogo nie widzi. Taki, wiesz Ewa, potwór inteligencji, ale przylgnął do Józia. Trochę dziwak... - I pierwszorzędny eseista - rzekła Ewa. Gustaw Altowicz wchodził w skład redakcji opozycyjnego tygodnika, zaś od niedawna objął po Tomyskim jego stałą rubrykę w socjalistycznym "Robotniku" i wtedy się ze sobą zbliżyli. Łączył ich niepopularny zwyczaj "przewidywania najgorszego", ale w jednym się różnili, co nie tłumiło ich wzajemnej do siebie ciekawości. Ludmiłę Altowicz adorował z dystansem i trochę ceremonialnie. Był to bardzo uprzejmy szczupły jegomość lat czterdziestu o bladej twarzy Pierrota i o pełnym słodyczy wejrzeniu. Chwilę przepraszali się, Ludmiła, że leży, on, że przyszedł nie w porę; przedstawiony Ewie wypowiedział parę uwag o jej malarstwie, była ujęta ich trafnością. "Dlaczego Ludmiła mówi, że on nikogo nie widzi? - zadała sobie pytanie. - Taki uważnie przyjacielski". Lecz już po kwadransie wiedziała, że Altowicza nie obchodzą sprawy osobiste czyjeś lub nawet własne, lecz tylko rzeczy ogólniejszej natury. Po jego przyjściu rozmowa zeszła od razu na zbliżanie się wojny i na obrachunki z pogmatwanym czasem niepodległości. - Jeśli w Polsce są ludzie - mówił Altowicz - co myślą, że w epoce techniki i mechanizacji, kiedy o wojnie będą decydowały samoloty i tanki plus chemia, mamy jakąś szansę z naszymi dywizjami kawalerii, a obawiam się, że co najmniej 15 milionów ludzi tak myśli - to biada Polsce. - A jeśliby wszyscy ludzie myśleli, że nie mamy szansy, to nie byłoby biada? - pierwsze mgnienie czułej sympatii przeszło u Ewy w przekorę. - Wtedy prowadziliśmy od początku inną politykę, raczej podobną do przezornej polityki czeskiej... - Co pan mówi? Ładnie Czechom wyszła na zdrowie ich przezorna polityka! - To się jeszcze pokaże. Na razie Czesi zorientowali się trzeźwo w tej żałosnej prawdzie, że ich nie stać na sławetną ofiarę krwi... - To już ja wolę naszą wcale nie żałosną prawdę, że stać nas na to czy nie stać, Polska będzie się biła z Niemcami. - Tak, my mamy zawsze tylko ciało i krew do złożenia na tak zwanym ołtarzu. Też swoisty mesjanizm. Biedny polski Chrystusik frasobliwy. Ale Chrystus miał w każdym razie ideę, a my mamy klikę rządzącą na zasadzie hasła "byczo jest", pacyfikację chłopów i mniejszości narodowych, strajki, bezrobocie i policję w roli sumienia społecznego. - Pan mówi z taką nienawiścią o Polsce, a ona ledwo skończyła dwadzieścia lat. I nielekkiego życia... - Wiesz, Gustaw, ile mnie nerwów kosztowały te dwadzieścia lat - podjął Tomyski - ale trzeba mieć zmysł proporcji, jak by powiedział Stefan Radgoski. To, co mówisz, jest prawdą, ale nie wyczerpuje naszej rzeczywistości. Mamy i poważne aktywa... nie potrzeba wyliczać... same rzucają się w oczy. Nasza klęska to niezdawanie sobie sprawy, że nam nie wolno popełniać nawet małych błędów, którym podobnych tysiące uchodzą innym państwom na sucho. Ba, podobnych. Od których tysiąckroć straszniejsze zbrodnie uchodzą innym na sucho. - Chociażby Stalinowi... - napomknęła Ludmiła. - ...Właśnie... te procesy zakładające z góry, że oskarżeni są winni... milionowe lagry, czystki... - A Rosja od tego nie upadła, przeciwnie, rośnie w potęgę - zauważyła Ewa. - Obozy koncentracyjne wymyśliła Anglia jeszcze za wojny z Boerami. A kolonie? I żadna katastrofa jej nie spotkała. - ...tam okrucieństwo w imię idei - ciągnął Tomyski... - a od strony niemieckiej zbrodnie w imię obłąkanego szaleństwa. I Hitler też od tego nie upada. Potężnym i zbrodnie służą, nam nawet cnoty szkodzą, a od byle błędu giniemy... - Tragedia polega na tym - rzekła Ludmiła - że błędu ani winy niepodobna uniknąć. - Może to idzie czas, że nic prócz winy nie będzie na tym świecie - westchnęła Ewa. - Tak - potwierdził Tomyski. - Ale na epidemię poczucia winy wcale się nie zanosi. Choć i to w końcu będzie... poczucie winy wszystkich za wszystko. Nie wiem, czy z tego pójdzie odrodzenie, czy ostateczny upadek ludzkiego świata? Bo samo poczucie winy niczego nie załatwia. Ostoją się chyba te kraje, w których świadomość błędu i umiejętność likwidowania jego skutków będą najwyższe. - Z tego pójdzie, wiesz co? Znieczulenie na błędy i zbrodnie, które zostaną uśmiesznione i jako czysty nonsens będą płodną pożywką dla dobrego dowcipu - jeden kącik ust Altowicza zadrgał psotnym uśmieszkiem. - Tym były zawsze - odparł Tomyski. - To nie jest jednoznaczne ze znieczuleniem ani z upadkiem, całkiem przeciwnie. - A propos upadku - Gustaw Altowicz lubił nawiązywać do jakiego bądź usłyszanego słowa - to różni socjologowie już dawno przewidywali upadek parlamentów i partii politycznych. Ale nie przewidzieli, że zamiast świetlanego rządu rzeczami czy niewinnego związku małych gmin będziemy mieli nowoczesne dyktatury, monopartyjność, mit wodzów i totalizmy różnej maści. A totalizm to zmuszanie wszystkich do kontentowania się złym smakiem rządzących, do życia ich złymi obyczajami, do uczestniczenia w ich głupstwach, do współodpowiedzialności za ich zbrodnie. Dodajmy, że dawne ustroje despotyczne lubiły, żeby się ich bano, ale nie wymagały, aby je kochano. Dzisiejsze dyktatury chcą mieć obie te rzeczy i tego żaden przyzwoity człowiek długo nie będzie mógł znosić. Przewiduję, że nadchodzi epoka emigrantów, których już od czasu wielkiej wojny sporo się namnożyło. - A gdzież emigrować, jak wszędzie mają być te dyktatury? - nie bez ironii spytała Ewa. - Naturalny antagonizm różnych dyktatur będzie działał na korzyść emigrujących. Nadto przez jakiś czas tu i ówdzie utrzyma się jeszcze trochę lżejszego, powiedziałbym, przyzwoitszego klimatu, w którym będzie można oddychać. - Czyżby pan miał zamiar emigrować? - Ewie było czegoś smutno i przykro. - Na ogół nasze niezadowolenie poprzestaje na pewnego rodzaju emigracji wewnętrznej. Upieramy się przy pozostaniu na miejscu z mnóstwa różnych powodów, a choćby z przyzwyczajenia do naszej mleczarki czy do sklepiku, w którym kupujemy ulubiony gatunek jabłek. Ale są wypadki, kiedy i takie nawyki nie powstrzymują ludzi, nawet bezpiecznych osobiście, od opuszczenia swego kraju. Tak na przykład pisarz francuski Saint_evremont emigrował z Francji nie mogąc znieść złego smaku Ludwika XIV. - Nikt nie będzie emigrował, jeśli wojna zagrozi Polsce, a ona jest podobno nieunikniona - mówiąc to Ewa myślała: "obchodzą go tylko przyzwyczajenia do rzeczy; a ludzie?" - Nieunikniona - powtórzył Altowicz. - Otóż właśnie dlatego il est urgent chercher une retraite convenable... Świat zdąża do kataklizmu, po którym nastąpi nieuchronnie długa noc barbarzyństwa. Nie widzę żadnego dobrego powodu, żeby ludzie mogący przechować odrobinę światła i człowieczeństwa dla lepszych i rozważniejszych czasów mieli brać udział w niepoczytalnej awanturze lub dać się zmasakrować przez nadciągający paroksyzm głupoty wyposażonej w zuchwały temperament. Ponieważ nie jestem w stanie nałożyć oszalałym śmiałkom kaftana bezpieczeństwa, przemyślam właśnie o miejscu, które należałoby sobie obrać na mieszkanie, w razie, jeśli świat stanie się brutalnym widowiskiem krwawego rozpasania. Doszedłem do wniosku, że pewne górskie okolice fiordów norweskich byłyby miejscem najbardziej do tego celu stosownym - wyraźnie rozbawiony uśmieszek drgający w obu kącikach ust nadawał tyradzie Altowicza myślący, dwuznaczny charakter. - A ludzie? Ci wszyscy nieprzyzwoici, strajkujący, bezrobotni, znoszący złe obyczaje władzy? Co z nimi? Mają to wszystko cierpieć? Pan mi się bardzo podoba i tak mnie pan rozczarował - Ewa cokolwiek się wstydziła, że mówi "humanitarne" banały i nie nadąża za efektownym rozumowaniem Altowicza. - Jestem tym bardzo zasmucony - oświadczył Altowicz patrząc na nią z jawnym upodobaniem. - Ja to widzę inaczej - wtrącił Tomyski. - Sytuację świata widzę podobnie, ale wyjście z sytuacji całkiem inaczej. Twoja znakomita filozofia znakomicie mija się z rzeczywistością. Bo widzisz... Dzwonek znowu zabrzęczał. Tomyski zerwał się: - Ależ Ludmiła ma mieć spokój! - wybiegł do przedpokoju, gdzie Rózia otwierała drzwi mówiąc: - Jak się komu szczęści, to się szczęści. Naszej pani dzisiaj gości nie wolno, to drzwiami i oknami się cisną. Ja czekam na jednego, to ani go na lekarstwo. Przyszedł Sergiusz Demidow, trudno było nie przyjąć emigranta jakby wywołanego Altowicza apologią emigranckości. Chwilę certował się, przepraszał i chciał wychodzić, lecz Ludmiła wstrzymała go stanowczo i ochoczo: - Niech pan siada, właśnie druzgoczemy politykę naszych władz - więc siadł i słuchał jakiś czas, a wreszcie rzekł: - A wy niekonsekwentny. Jeżeli uważacie, że państwo liszniaja driań, tak zaczem wy, Józia - zwrócił się do Tomyskiego - daże krow' proliwali, cztoby u was było państwo? A jeśli państwo nieobchodimo, to trzeba zgodzić się, że ono postępuje według metod, które mu są właściwe. - A my według metod, które nam są właściwe - odpowiedział grzecznie Altowicz - pozwalamy sobie nazwać funkcjonowanie naszych władz zawiadiactwem upitych władzą "chłopców z Chicago". - Jak mi wiadomo, panie Gustawie, pan znajdował się również w towarzystwie chłopców z Chicago, był pan przecież parę lat sekretarzem premiera. - Przez ileś tam lat - odparował Altowicz - Szczedrin był gubernatorem i właśnie dlatego stworzył najlepszą na świecie satyrę na biurokrację. Demidow udobruchał się, słysząc pochwałę rosyjskiego pisarza. - Nu, czort waz'mi - uśmiechnął się. - A swoją drogą ja polski państwowiec, a wy, comme je le dis toujours, trawożerne pięknoduchy i chcecie, żeby państwo było trawożerna sielanka. A wy dałżny paniat' czto eto niemyslimo. Ni s kakoj teczki zrenja niemyslimo. Nastało mgnienie ciszy, wszystkim się wydało, że mówi do nich bezwiednie przedstawiciel byłych władców Polski, który z dobrotliwą ironią poucza szamoczącego się z "nawą państwową" świeżego wyzwoleńca: - Nu, żartuję - Demidow szybko się zorientował. - Ale koniec końców i Beck okazał się maładiec. A państwo polskie wcale dobrze radziło sobie z bardzo karkołomnymi sytuacjami. Sami jeszcze kiedyś inaczej spojrzycie na te wasze trudne dwadzieścia lat - dokończył czystą polszczyzną i pogadawszy trochę, niebawem zaczął się żegnać. - To w istocie nieładnie - powiedział - męczyć panią Ludmiłę takimi ciężkimi tematami. - Ja, drogi panie Sergiuszu, należę do pokolenia wychowanego w mniej męczących nerwowo czasach i jakoś znoszę historię powszechną: lepiej niż młodsi. - Da, et wierno - rzekł Demidow. - Wproczem ja toże. Ledwo wyszedł, znów dzwonek, przyszedł profesor Górecki z żoną. - Bardzo przepraszam - usprawiedliwiał się - dzwoniłem, ale telefon nie odpowiadał ("ach, to przez Ersztynową wyłączyłem telefon" - złościł się w sobie Tomyski). Piękna, panie dobrodzieju, pogoda, wybraliśmy się z żoną na spacer do Łazienek, myślę sobie, wracając wstąpimy... rzadko mi się zdarza wolna chwila... w najgorszym razie nikogo nie zastaniemy. A tu szanowna pani Ludmiła na łożu boleści z gośćmi sobie figluje... - Prosimy do tych figlów... pan Altowicz... profesor Górecki... Po wymianie paru nijakich zdań Altowicz znudzony ich prywatnością spytał o antysemickie wybryki wśród studentów. - A czytałem, czytałem, obaj panowie potępiliście je w prasie - Górecki mówił z nutką drwiny. - Bardzo słusznie, ale ja, panie dobrodziejski, bez wielkich słów radzę sobie z tym bardziej po gospodarsku. - To nie żarty, profesorze... hitleryzm jest między innymi dlatego taki groźny, że stanowi pożywkę dla antysemityzmu. To, co się dzieje wśród studentów, przeraża mnie najbardziej, bo tego już nie można wytłumaczyć ślepą akcją ciemnych ludzi. Tu psychika motłochu, a motłochem stać się może w pewnych warunkach każde środwisko, zawładnęła młodą elitą intelektualną... - Tomyski mówił to zły, że się dał sprowokować. - Ach, pan nie ma pojęcia, jak ta nasza młodzież się męczy - rzekła z cicha pani Górecka, młoda osoba z wyrazem twarzy na przemian pokornym i zbuntowanym. - Studenci - wtrącił Altowicz - zamiast współzawodniczyć z Żydami, wolą kaleczyć ich żyletką albo spychać na osobne ławki. Studentów Żydów przeciętnych prawie nie ma, my zaś przez lenistwo myśli wolimy zadowalać się przeciętnością, szykanując zdolnych konkurentów do wiedzy. Górecki zwrócił się ku żonie: - Jak to rozumiesz, moja mała? - spytał wyniośle. I wyłożył swój sposób traktowania wybryków antyżydowskich. - Ja, panie dobrodzieju, nie wyszedłem z audytorium podzielonego przez osiłków studenckich na ławki żydowskie i "aryjskie". Ja powiedziałem im tak: "Dla mnie, moi państwo, nie jest istotne to, gdzie znajdują się wasze siedzenia, tylko to, co macie w głowach. Musicie wiedzieć, że jeśli ci, co wszczynają burdy zatrącające średniowieczem, nie będą mieli kursu, będę ich ścinał bez litości. Jeżeli studenci żydowskiego pochodzenia, którzy pod naciskiem siły okazali przysłowiową mądrość ustępując głupiemu, będą dobrze zdawali, to ich głowy przyniosą im satysfakcję za lekceważenie okazane ich posteriorom". - No i co? - spytała Ewa. - Chłopcy z mieczykami w klapach nie obrzucili pana zgniłymi jajami? A Żydzi nie byli urażeni? - Proszę sobie wyobrazić, że nie - tryumfował Górecki. - Wszyscy po prostu zbaranieli. No, proszę? I u mnie awantur nie ma, nawet część Polaków przesiadła się stopniowo na żydowskie ławki - zdawał się czekać aplauzu, ale go nie słyszał, odezwała się tylko Ludmiła: - Dowcipnie i z humorem - przyznała lojalnie. - Ale powinien pan był wyjść z audytorium. Zabrzmiał trzykrotny dzwonek. - To wreszcie Dropio - powiedział z ulgą Tomyski, a gdy Rózia nie dała się słyszeć, poszedł śpiesznie otworzyć. Doktor Dropiewski władował swoją brzuchatą tuszę do pokoju, a ujrzawszy zebrane towarzystwo zaczął gromić: - A to co znów takiego? Czy nie telefonowałem, żeby nie puszczać gości do Ludmiły? Gdzie macie rozum? Dans la dupe? Ładna zabawa! Bądźcie no łaskawi wynieść się stąd, moi szanowni państwo, bo powyrzucam na złamane kopyto! Wszyscy obecni znali doktora Dropiewskiego i przyjęli jego dosadne powitanie na wesoło, ale zaczęli się żegnać i niebawem została tylko Ewa. - Ewa niech nie odchodzi, Ewa to mocny środek nasercowy - ględził Dropio, a jego jowialna gęba śmiała się obscenicznie. - Czegoś schudła? Kochasz się nieszczęśliwie czy stołeczek masz nie w porządku? - W idealnym porządku, doktorze. Może by pan tak przyhamował swój wstrętny jęzor? - Dobra, dobra... Idźcie sobie z Józiem do drugiego pokoju, bo ja tu będę miał stosunek z Ludmiłą. I gdy wyszli, osłuchał wreszcie chorą. - No co? - pytała. - Angina pectoris i pogrzeb za mały roczek? - Patrzcie, jak ją Bozia dokładnie informuje! Żebym ja ci nie powiedział, gdzie masz tę swoją anginę... cztery dni dama cicho poleży, główne lakarstwo: życie towarzyskie zero koma zero jeden - spokój: quantum satis. Możecie wejść! - zawołał. - Tylko bez papierosów w zębach! Doktor Dropiewski nie dał się zatrzymać na kolacji, nigdy nie jadał kolacji, był dotknięty, że o tym nie pamiętali. - To i dobrze - powiedział Tomyski zamknąwszy za nim drzwi - bo Rózia jednak przepadła. "Czy oni poszaleli, żeby wszyscy dzisiaj przychodzić? - myślał w godzinę potem, a serce biło mu ciężko. - I co za niedołęga ze mnie, że nie umiałem zapobiec. Ten odmęt czczej, daremnej gadaniny, ta nasza bezsilna przemądrzałość... Nawet nie mogłem pomówić z Ewą... o czym to chciałem z nią pomówić? Miła, durna Ewa... ona myśli, że ja nie wiem o śmierci Pawła Żwana.." Długo w noc nie mógł zasnąć, tak się bał, że ten dzień Ludmile zaszkodzi. Ale kiedy wstał w końcu i podszedł do progu jej sypialni, usłyszał cichy, długi, soczysty oddech głębokiego snu. Uspokojony tym oddechem niby rękojmią bezpieczeństwa dla wszystkich i wszystkiego zasnął natychmiast jak rażony piorunem. Siódmego września tegoż roku w mieszkaniu Ewy Radgoskiej Michał Snarski z czarną opaską na rękawie (w lipcu pochował był żonę) mówił do Joanny Tomyskiej: - To straszne, ale mnie ta wojna uratowała. Ja jestem twardy człowiek, a jednak byłem już bliski załamania się, ta_ak. Milczała, cóż było do powiedzenia, trochę ją peszyło, że właśnie jej tak się zwierzał, znali się od niedawna i mało. - Huculszczyzna to daleko - rzekła po chwili. - Józek i Ludmiła, jeśli dotąd ich nie ma, to na pewno utknęli gdzieś w drodze albo zostali na miejscu. Ewa jest w Zadrach, u siostry swojego męża. Miała wrócić dwudziestego szóstego. Trzydziestego pierwszego sierpnia dostałam od niej depeszę: "Usiłuję przyjechać". Teraz to już mało prawdopodobne... - Proszę pani - rzekł Snarski. - Ja mam rozkaz moich władz kierować się na Łuck. Jest auto, chciałem ich zabrać. Tam jakoby na Bugu, względnie na Styrze i Stochodzie, ma stanąć linia obronna. Nie spodziewałem się, że panią tu zastanę, ale proszę się szybko zdecydować i ze mną jechać. Tak jak rzeczy wyglądają, tam pani będzie miała większą szansę spotkać się z bratem i panią Ewą. Nie wiem jeszcze, jakie są decyzje sztabów, czy Warszawa będzie się bronić, czy zostanie zajęta od razu. Tak czy owak, radziłbym wyjechać. - Warszawa będzie się bronić. I ja już zdecydowałam, ja nigdzie nie wyjadę. - Przepraszam, czy pani ma jakieś pieniądze? Czy coś do jedzenia? - Dom jest jako tako zaopatrzony. I wypłacono przecież sześciomiesięczne pensje. - To ja już muszę się pożegnać - schylił się do jej ręki. - Do widzenia... być może wkrótce... i być może w Warszawie. Jeszcze raz... więc pani stanowczo zostaje? - Zostaję. - Tak się spodziewałem. I tak jest dobrze. Do widzenia, panno Joanno. Chwilę wahał się z intensywnym zamyśleniem w twarzy, wreszcie rzekł: - Jakby... kiedyś... zgłosił się do pani ktoś od Ryszarda, to będzie ode mnie... Co tu dużo gadać, sprawy różnie się mogą potoczyć. Nadciągał zmierzch. Za oknem niepokalana pogoda, niebo czyste, złotawe, jeszcze śmigają po nim skwirząc przenikliwie jerzyki, w ogrodzie popod oknami zaczyna odzywać się świerszcz. Niedawno skończył się nalot niemiecki. Bombardują systematycznie o piątej rano i o piątej po południu, nie ma żadnej obrony przeciwlotniczej, zaledwie czasem puknie samotna zenitówka, nadlatują i bombardują bezkarnie. Za to noce są absolutnie spokojne, można spać, Niemcy nie potrzebują osłony ciemności. "Więc jesteśmy do tego stopnia bezbronni? - szarpie się w sobie Joanna. - Dobiłam wreszcie do tej Warszawy i cóż? W dom, gdzie wynajęłam pokój od września - taka ładna willa przy Skwerku Wielkopolskim - już trzasnęła bomba... Sześciomiesięczna pensja i odroczenie roku szkolnego... tak jakby ktoś dopłynął do brzegu, a brzeg się nagle urwał..." Na stole - maska przeciwgazowa, liceum, w którym miała zacząć lekcje, zaopatrzyło w to swoich nauczycieli, wszyscy boją się gazów, mówią: "wojna błyskawiczna, totalna i gazowa..." Już jest ciemno, ale noc ciepła jak latem. Joanna zostawiła okna wpółotwarte, szyby są na krzyż pozalepiane paskami papieru, to ma je niby chronić przed wypadnięciem od wstrząsów. Dwa dni sprawiły z następczynią Lodzi panną Marcysią nad nalepianiem tych pasków... nędzna zabawa... Radio pozostaje przez cały dzień otwarte, ale cały dzień milczy, tylko niekiedy monotonne: "Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy. Uwaga, Uwaga... Nadciąga... Przeszedł..." jakieś niezrozumiałe cyfry, litery, słowa. I oceany radiowego milczenia. To milczenie tak rozgadanego jeszcze parę dni temu aparatu jest najtrudniejsze do zniesienia. Joanna położyła się wcześnie, zgasiła lampę, wpatruje się w różowe pasemko tabliczki fal. Nic... lekkie, ciche dudnienie aparatu i zza okien daleki pogłos czegoś niepojętego. Latarką elektryczną sprawdziła godzinę... już po jedenastej. Około północy radio zaczęło nagle mówić: - Blaskota. Blaskota. Bolesław wzywa do Warszawy. Długa cisza. I znowu: - Blaskota. Blaskota. Bolesław wzywa do Warszawy. Głos był spokojny, równy, niemal mechaniczny, wymawiał słowa dokładnie i powoli, ale to były słowa z innej, obcej rzeczywistości, dreszcz szedł od nich po skórze. Teraz nastała cisza długa jak wieczność. Joanna poczuła, że nie jest w stanie znieść napięcia tej ciszy. Wstała, zgasiła radio. Po chwili usłyszała, jak z daleka, gdzieś z innego domu, zabrzmiało nad podokiennym ogródkiem: - Blaskota. Blaskota. Bolesław wzywa do Warszawy. Rozdział 20 Ewa i Sabina poszły spacerem ku Skorupianom; kiedy już były przy znajomym zakręcie na Toboły, Ewa rozglądając się przystanęła: - Czekaj, Binia... Tu jest jakoś inaczej... Co się tutaj zmieniło? - spytała wahająco. - Nie ma kóz i tej masy dzieciaków, Żydzi się stąd wynieśli - objaśniła Sabina. - Letnicy, właściwie studenci z Warszawy, z Krakowa... trochę skorupczaków jest na uniwersytetach, przywozili kolegów... aż zawlekli do nas epidemię antysemicką. - Co ty mówisz? A taka była zgoda... - Była. Ale jak różne młokosy, najwięcej nietutejsze, zaczęły hulać, agitować, to pociągnęli za sobą i miejscowych. Starsi tego nie pochwalali, ale przeciwstawić się nie umieli czy nie śmieli, a młodzi jakby poszaleli, pierwszy raz widziałam coś podobnego. Mnie raz o mało nie pobili, jak się ujęłam za Żydami. Chociaż ich samych nie bili, tylko tak... straszyli, psuli towar, naftę leli do cukru, do mąki, szyby tłukli. W końcu tak im życie uprzykrzyli, tyle szkód narobili... - I nikt się w to nie wmieszał, nie zapobiegł? Jakieś władze? - Władze!... - Sabina wzruszyła ramionami. - Owszem, policja przyjeżdżała, pisała protokoły, niby to szukała winnych, co to tam pomagało... - A dokąd się ci Żydzi wynieśli? - Do Suwałk, do Sejn, do Augustowa, choć i tam zdarzały się hece, ale w większej gromadzie swoich czuli się jakoś bezpieczniejsi. Domy posprzedawali chłopom, tak że teraz jest więcej "przybyszów". To trwało z jakie dwa lata, potem jak przyszło, tak odeszło. Skorupianie sami żałują, mieli wszystko pod reką, a teraz po byle głupstwo muszą jeździć do miasta; co prawda jest jeden sklepik prywatny i jeden spółdzielczy, ale to mogli mieć i bez takich barbarzyńskich awantur. - To już, widzisz, i bez wojny wpływ hitleryzmu. Barbarzyński antysemityzm zawsze do nas przychodził z zewnątrz, to ze wschodu, to dla odmiany z zachodu. - E tam, w każdym człowieku siedzi pod skórą bestia, poskrobać i zaraz wylezie gad. Ja, wiesz, rozczarowałam się i do moich Żydów. - Bo co? - Bo nie chcą uwierzyć, żeby Hitler był aż taki antysemista. Oni wierzą tylko w polski antysemityzm. No, mieli świeżo taką cacaną próbkę, ale to wystarczyło. - Nie, no, przesadzasz, Binia. W Warszawie wszystko wiedzą. Niedaleko u mnie na Śniadeckich jest mała żydowska owocarnia, gdzie zawsze kupuję. Raz w lutym tego roku przychodzę, a moja sklepikarka cała we łzach. Wiesz, o co płakała? Że umarł papież Pius XI. Znała prawie na pamięć jego encyklikę do biskupów niemieckich przeciw hitleryzmowi. - E tam, w Warszawie... Ci tutaj... owszem, też przytaczali tę encyklikę... po niemiecku: "Mit brennender Sorge..." i tam dalej. Ale od wieków żyli legendą o wielkiej kulturze niemieckiej. Jakeśmy tu nastali, to o jednym, co wywędrował, jeszcze długo przed Hitlerem i przed nami do Niemiec, mówili jak o takim, co się dostał do raju. Nie są tacy mądrzy, jak mi się wydawało. - No, to prawda - przyznała Ewa - pamiętam jeszcze z Kalisza, jak Żydzi zawsze lubili Niemców i wszystko co niemieckie. Ale po Hitlerze to już koniec romansu na długo. - A ja ci mówię, że nawet jakby ich zaczął mordować, zawsze w końcu powiedzą, że antysemiści to Polacy. Tak jak my z Rosją. Żeby się kiedyś stała nie wiem jaka dobra, żeby nas Niemcy nie wiem jak łupili, zawsze powiemy, że ciemiężca to Rosja. Tacy są wszyscy ludzie. Ewie raptem przypomniała się rozmowa o zemście nawet najmniejszych błędów i powiedziała: - Tylko że Rosja może sobie nic z tego nie robić. Wiesz, ciekawa jestem - dodała ni w pięć, ni w dziewięć - czy jakby była wojna, to dotarłaby do Norwegii? - Skąd ci do głowy przyszła Norwegia? A nie na przykład Jugosławia? - Joasia już wróciła z Jugosławii, teraz jest u mnie i czeka, aż jej stolarz wykończy meble do pokoju, który od września wynajęła. Razem zaprojektowałyśmy, Joasia ma duże zdolności do rysunków. Ale wasze nowe meble są ładne... - A tak, zrobili tu w okolicy taką szkołę meblarską i trochęśmy się odnowili czy tam unowocześnili... - W ogóle u was teraz jest... no, Zadry wydają mi się jeszcze piękniejsze, jak wtedy za pierwszym razem, a ta pani Eufemia, to... to w istocie cudów dokonała. - Masz na myśli Antolka? Może ona, może tak już los chciał czy Pan Bóg dał, że z nim się odrobinę... mój Boże, trudno powiedzieć nawet "polepszyło" bo cóż to jest? Nic. Tylko odżyła na nowo rozpacz, że co by to było, jakby się miało syna_człowieka. W samej rzeczy zmiany były nieznaczne i Ewa zauważyła je, bo minęło z górą cztery lata od czasu, kiedy widziała Antolka. Miał wówczas 22 lata, więc teraz 26, a jednak zdawało się, jak gdyby cokolwiek wyrósł czy zeszczuplał. Żwawiej się też poruszał i wyuczył się mnóstwa nowych czynności, przestał się ślinić, rzadko wysuwał język, jego zdeformowana twarz zdolna była teraz wyrażać napiętą uwagę, gdy się do niego zwracano, naiwną radość, gdy go za coś chwalono. W mowie posługiwał się zawsze ledwo kilkunastu bełkotliwymi sylabami. Ale rozumiał sporo zdań i słów, a zwłaszcza znaków dawanych ręką lub wzrokiem. Pani Eufemia mówiła: - Byłby w niejednym wyręką dla mamusi przy gospodarstwie, ale cóż... pani Oldakowa nierada biedakowi. Jak własna matka nie może wyżyć z czymś takim, to dlaczego ja się mam tak mordować? - Myślałam, że pani jest przywiązana... do tego domu... - Ewie o mało się nie rzekło: - do Antolka - lecz w porę spostrzegła, że chce powiedzieć nonsens. Twarz Eufemii Skorupkowej (z domu też Skorupczanki) tylko na skutek przyzwyczajenia do powziętej przy pierwszym spotkaniu myśli, że taką była, zdawała się nadal pełna uprzejmości, opanowania i łagodnego spokoju. W gruncie rzeczy była to teraz twarz drgająca trudnym do ukrycia rozdrażnieniem; opatrznościowa Eufemia nie wytrzymywała swej cierpliwej dobroci, miała jej absolutnie dosyć. Na słowa Ewy odpowiedziała porywczo: - Ach, proszę pani! Ja bym stąd uciekła, choć gdzie oczy poniosą. Mnie już czas pomyśleć o czymś lepszym, jak pilnowanie idioty. Ja mam widoki. Od września mogę dostać miejsce zarządzającej w nowym schronisku turystycznym koło Augustowa. W sezonie z utrzymaniem, a zimą to jest prawie w mieście, łatwo się dorobić, a ja się żadnej pracy nie boję, a i mnie każda chętnie się ima. Byle tylko stąd iść i jeszcze pożyć swoim życiem... - Przecież to chyba od pani tylko zależy. - Toteż ja już wymówiłam od września i pani Oldakowa wie, że odchodzę, ale jakby o tym nie pamiętała. Oni już sobie beze mnie z tym swoim głupkiem poradzą, nauczyłam go chodzić koło siebie. Ale oni boją się zostać z nim sami... Pani Oldakowa się boi... Może pani zrobiłaby mi tę łaskę i wytłumaczyła pani Oldakowej, że ja tu nie zostanę, żeby tam nie wiem co... - Oni - rzekła Ewa wpadając w ton Eufemii - na pewno nie będą pani zatrzymywali siłą. I to racja... pani ma tyle jeszcze żywotności, energii, szkoda pani na wieczne poświęcenie się dla kretyna. Że mi żal z panią się rozstać, to naturalne, lubię panią i zrobiła pani z tego debila więcej, niżby mogli w jakimś zakładzie dla niedorozwiniętych, z tego może być pani dumna. - Do lubienia to ja tam nie jestem, a i pani Oldakowa nie jest znów taka lubiąca. Obowiązkowa to jestem i jak się czego podejmę, to się muszę sumiennie wywiązać. Ale wszystko do czasu... Ja już nie mogę... Pani Eufemia była istotnie u kresu sił nerwowych, ręce jej drżały, oczy napełniły się łzami. - Niech pani będzie spokojna, wszystko się na pewno dla pani dobrze ułoży. Zygmunt coś mi wspominał, że chce się pani z nimi rozstać. Jeśli wolą o tym nie myśleć, to dla pani komplement. Ale dobrze, pomówię z Sabiną. "Po co ją okłamuję? - myślała potem Ewa z niesmakiem. - Ta Sabina, co boi się zostać sama z Antolkiem... to nie takie głupie... pamiętam jedną taką rozmowę... ale nie mam wcale chęci ani zamiaru pomówienia z Sabiną, muszą to rozegrać sami, nie przyjechałam do rozstrzygania spraw dotyczących opieki nad nieszczęsnym Antolkiem, choć czy on w ogóle jest nieszczęsny, skoro nie rozumie swego stanu?" Ewa miała naturalny wstręt do wszelkiej potworności, żadne wmawianie w siebie miłosierdzia czy bodaj litości nic to nie pomagało, litowała się raczej nad Oldakiem, a jej samej przykra bywała świadomość, że Antolek to bliski krewny Stefana i że niekiedy musiała myśleć: "Co za szczęście, że nie mieliśmy dzieci". Dawniej, kiedy jeszcze chciała mieć dzieci, pocieszała się, że może z krwi Oldaka wynika ta pomyłka natury, choć to nie była nazbyt piękna pociecha. Rzadko jednak zdarzało jej się w ogóle myśleć o tym, jadąc tu prawie nie pamiętała o istnieniu Antolka. Przyjechała głównie dla pejzażu, co ją tak urzekł za pierwszym razem, dla nabrania trochę tych iglastych elementów tak imponująco tu reprezentowanych dla swojej kolorystyki, do nowego rodzaju kreski, trochę też dla Sabiny, wciąż przypominającej daną jej obietnicę. Sabina jednak wobec pogłosek wojennych zajęta była gromadzeniem zapasów i stosunkowo mało komunikatywna; lecz pejzaż i zapał malarski nie zawiodły. Sierpień był zmienny, przekropny, jak mówił kiedyś Todro, ale trochę deszczu nie szkodziło tym dość piaszczystym okolicom, sporo było dni słonecznie upalnych, a po jednym takim dniu wszędzie od razu schło i tylko wzmagał się przemyty wilgocią aromat boru, ów błogi dla oddechu zapach próchnicy, suchego igliwia, jezior i zieloności, zaprawiony wonią żywicy. Pachnące powietrze działało jak natchnienie i Ewa szkicowała z rozmachem, tym bardziej uszczęśliwiającym, że już po sobie nieoczekiwanym. Jeden z tych szkiców zdołała na miejscu opracować jako niedużych rozmiarów olej. Płaszczyzna jeziora i płaszczyzna nieba przecięte mniej więcej w połowie cokolwiek ukośną linią brzegu - dwie kreski, ciemna i żółtawa, zaledwie zjeżone dotknięciami przejrzystej czerni, zieleni w kilku odcieniach i kraplaku. Oglądając wielokrotnie to płótno Ewa zauważyła jaskarawiej niż kiedykolwiek, do jakiego stopnia obraz jest częścią egzystencji, uwarunkowaną funkcjonowaniem w świetle, tym żywiole malarstwa. I o tyle uzasadnioną, o ile funkcjonuje sprawnie, cokolwiek na niego świeci. Olej, nazwany po prostu "Zadry jeden", zdawały się odpowiadać tym wymaganiom. Przy każdym oświetleniu (wyjąwszy, oczywiście, zupełną ciemność) zmieniał barwy nie tracąc chyba nic z ich waloru ani z efektów kompozycji, czy gdy dawał się widzieć jako feeria różowolila przetknięta seledynowo_rumianym snem o wybrzeżu, czy gdy jego prawie jednobarwne powierzchnie natężały się do dwu odrębnych, łamanych ciepłym fioletem niebieskości, a ich pozorna monotonia migotała utajonymi w niej kolorami, zaś pasemko brzegu jarzyło się ostrą zielenią plamioną szkarłatem, czy gdy obraz ciemniał w dwie fiołkowe tonacje przecięte smugą czerni, w której tylko jedna plamka żywej purpury świeciła lub raczej brzmiała prawie jak dźwięk, czy gdy rozwidniał się względnie przygasał w perłową popielatość z nostalgiczną zamgloną smużką rdzawoburą. Miała w nim, krótko mówiąc, jakby kilka obrazów zaprzeczających jej dotychczasowemu przekonaniu, że malowidło tylko w jednym, dla niego stosownym albo po prostu - w kompletnym oświetleniu może dawać pełnię swojej wartości. Zrobiła więc znów małe odkrycie lub tylko poznała tajemnicę oleju; był zawsze jej słabą stroną, a teraz wydało jej się, że miałaby w nim coś swego do powiedzenia. To ją wprawiło w doskonały humor, choć zapewne tego jej odkrycia nikt nie zauważy i ona sama jedna będzie się nim cieszyła, a może to już dawno zauważono, a tylko ona nie wiedziała i w dodatku, co za bezczelność, pisała o malarstwie; jeśli jej książki miałyby jeszcze wznowienia, uwzględniałaby w nich zadrzański eksperyment może retrospektywnie od strony umieszczania obrazów (także w muzeach) tak, żeby miały zawsze szanse na różne oświetlenia, może też od strony techniki malarskiej, nadającej się do wydobywania tej pełni różnej wartości przy rozmaitym świetle. Tak czy owak przyjechała właśnie, żeby raz malować olejami, bo jakoś olejnie zobaczyła te Zadry cztery lata temu, do takich "olejnych" tęskniła i oto na chwilę tęsknota zdawała się spełniona. Ewa śniła radośnie, że ma przed sobą kilka lat żyznych i owocnych, była niemal szczęśliwa, i nic jej to nie szkodziło, że Zygmunt Oldak zapytał: - Jakie to jest miejsce? Ja bym nie poznał, że to Zadry. - Ach, mój drogi - odpowiedziała ze śmiechem - nie byłoby tego obrazu, jakby nie było Zadr - i niby ożywiając sprzęt malarski dodała: - My tu po niego przyjechali... I ujrze_e_li - zanuciła czegoś refrenem i melodią kolędy, ale to nie był czas kolęd, choć zbliżał się czas Heroda. Lecz o tym jeszcze nikt nie wiedział, na razie pod koniec sierpnia pogoda się wyrównała, stanęła murem, jakby pałające lato zamierzało trwać długo. Ewa złożyła pędzle i ostatnie dni wylegiwała się w słońcu pod niebem czystym bez chmurki, na posłaniu z igliwia, wśród różu macierzanek i fiołkowego pąsu rozkwitających wrzosów; było to zbocze nieznacznego wzniesienia znajdującego się w południowym zakątku ogródka, tuż w sąsiedztwie boru, co stał za niewysokim płotkiem - czerwona kolumnada nakryta kilku piętrami malachitowych kopuł. "Za trzy lata fatalna pięćdziesiątka - myśli Ewa sennie. - Cóż stąd? W miarę, jak nadchodzi, traci na ważności... Jestem ciągle jeszcze silna i zdrowa jak wrześniowy orzech... to przetrwa jeszcze długo... i ten smak do malarstwa... jest jak smak do miłości... Święty Oleju... Święty Oleju Kolorowy..." Na takich majaczeniach zaszedł ją któregoś dnia leżącą w kostiumie kąpielowym Zygmunt Oldak wołając już z daleka: - Ewa! Sensacja! Radio podało... Ewa usiadła i wczepiła ręce w różane kępki macierzanek. - Co znowu radio podało? - Stalin zawarł pakt nieagresji z Hitlerem! I radio mówi jeszcze dziwne rzeczy o zajściach na niemieckiej granicy... Że nie damy się sprowokować i takie różne... Po długiej chwili milczenia Ewa rzekła: - Wiesz, Zygmunt? Ja na śmierć zapomniałam, że może być wojna. Trzeba spieszyć z powrotem do Warszawy! - zerwała się i wrzuciła na siebie fartuch malarski. Ale zeszło jeszcze parę dni, Ewa zawstydziła się swej paniki, postanowiła wyjechać zgodnie z planem, 26 sierpnia, chociaż oznaki niepokoju rosły z chwili na chwilę. Robotnicy tartaku i gajowi zbierali się teraz u Oldaków przy radiu. Jeden z nich, nazwiskiem Kordas, był komunistą i do niego zwracały się urągliwe pretensje: - No, co twój Stalin? - Towarzysze sowieccy wiedzą, co robią - mówił Kordas cierpliwie, choć zatroskany. - Gdzie oni tam co wiedzą - mruknęła drwiąco Sabina. - Tyle wiedzą, co my. W dzień wyjazdu Ewy gruchnęła wiadomość, że letnicy w Skorupianach podostawali depesze wzywające do natychmiastowego stawienia się w swych jednostkach wojskowych. Jedni mówili, że otrzymali wezwania wszyscy rezerwiści, drudzy, że tylko oficerowie rezerwy, inni - że tylko lekarze. Kiedy nazajutrz Oldakowie odwieźli Ewę na stację, zaskoczyły ich rozmiary popłochu. Ogromna ciżba ludzi miotała się po peronie usiłując szturmem brać przepełniony już pociąg; przez okna wrzucano dzieci lub walizki, albo tkwiły w nich fajtając nogami zadki pasażerów, zachęcanych i wciąganych do mniej zablokowanych przedziałów, podsadzanych i odrzucanych przez nabite ściskiem ponad wszelką możliwą miarę. Hałas, rwetes, bezradna kwiląca rozpacz, grubiańskie rozpychanie się, poczerwieniałe spocone twarze, ręce wywijające wojskowymi wezwaniami, młodzież zalegająca już dachy, rozparta wrzaskliwie na schodkach i pomostach. Wszystko to były śmieszne, obrzydliwe, żałosne. - No, to chyba cię też tak wsadzimy przez okno, Ewa - proponował bez przekonania Oldak. - Wrzucę za tobą rzeczy. - Nie jedź, Ewa! Do czego to podobne! - wołała Sabina swym niskim, pogrubionym z latami głosem. - To piekło! Nie chcę patrzeć, żebyś tak właziła i fikała nogami! - Nie będę fikać, no lu, Zygmunt - prędko zdecydowała Ewa. Pobiegli ku tylnym wagonom, ale już nie dało się złapać żadnego okna. Te, do których nikt więcej się nie pchał, pozajmowane były przez młodych ludzi siedzących z wywalonymi na zewnątrz nogami, trzymających się ram i wspartych o mur pleców, snadź w oczekiwaniu, że zatłoczone wnętrze w końcu jakoś ich wessie. Ewa zrezygnowała: - Tak, to beznadziejne. Może bym sama jeszcze się wdarła, walizkę by się zostawiło, ale ten cały sprzęt malarski, obrazy... - Pociąg odchodzi, pociąg odchodzi... Proszę odsunąć się od toru! - wołali monotonnie kolejarze głosami schrypniętymi od nadaremnych okrzyków: - Nie pchać się, nie pchać! Nie wolno stać na buforach! Ludzie! Bądźcie ludźmi! - Byliby oni ludźmi - rzekła Ewa - żeby tu stało dziesięć zapasowych pociągów. "Niełatwo być człowiekiem - pomyślała - jak życie zamienia się w dżunglę... Chyba żeby w permanencji czytać Conrada..." Zobaczyła, jak z przeciwnej strony wtacza się na drugi tor pociąg towarowy pełen żołnierzy i koni. Żołnierze siedzieli w otwartych, szerokich jak wrota drzwiach i śpiewali. Usłyszała na rzewną nutę ciągniony refren: Kupię ja ci, kupię suknię zieloną_ą_ą...@ Suknię zieloną!@ Sabina ucieszyła się na widok wracających. - Mówiłam, że nic z tego! - huknęła gromko. - Za dwa_trzy dni nie będzie już turystów ani letników i wyjedziesz normalnie. W domu zastali przyniesione ze skorupiańskiej gminy obwieszczenie o mobilizacji koni, miała się odbyć na leśnej polanie u skrzyżowania dróg. Następnego dnia ogłoszono powszechną mobilizację, a na gminie i nadleśnictwie pojawiły się plakaty z portretem naczelnego wodza nad niezliczonymi szeregami maszerujących wojsk, napis głosił wielkimi literami: Silni, zwarci, gotowi. - Matko Boska - przeraziła się Sabina, jakby to piękne, zwięzłe hasło wzbudziło w niej najgorsze przeczucia. - Toż my siedzimy o krok od niemieckiej granicy! Niemcy lada dzień mogą nam spaść na kark, przecież tu nie ma nigdzie naszego wojska, tylko chyba Kop na samej granicy. - Binia, ty zawsze z igły robisz widły - bagatelizował Zygmunt. - W miastach wszędzie są garnizony i żadna wojna nie została wypowiedziana. Radio mówi, że nasz ambasador w Berlinie stara się pohamować Hitlera. - Na stacji widziałam wojsko... - wtrąciła Ewa. - Transport kawalerii... Ale w samej rzeczy obwieszczenia mobilizacyjne znikły, aby w niespełna dobę pojawić się na nowo. - Co jest? - sarkali zdezorientowani ludzie. Ostatniego sierpnia Ewa ponowiła próbę wyjazdu, lecz żaden pociąg nie szedł już w stronę Warszawy. Wszystkie tabory kolejowe skierowano teraz na wschód, żeby nie wpadły w ręce wroga; poczta przyjęła jednak jeszcze telegram do Joanny. Kiedy wracali, kilka samolotów z polskimi znakami kołowało nisko nad okolicą, a potem wzniosły się wyżej i dwoma trójkątami poszybowały ku Warszawie. Pierwszego września samoloty ukazały się znów, leciały od północnego zachodu, bardzo wysoko, nie można było rozpoznać, czy to niemieckie, czy polskie. - Już wróciły... Dźwięk mają inny od naszych - zauważyła Ewa. Nie było więcej mowy o jej wyjeździe ani o turystycznym schronisku, w którym pani Eufemia miała od września pracować. Wszyscy siedzieli przy radiu, które ogłaszało z Warszawy zastraszające alarmy lotnicze, a od czasu do czasu krótkie komunikaty o potyczkach, o przekroczeniu w takich a takich miejscowościach granicy polskiej przez niemieckie siły zbrojne; miejscowości te mnożyły się z godziny na godzinę, skakały z północy na południe, Warszawa była bombardowana, wojna była zaczęta. Niekiedy odzywał się w aparacie głos nieznanej audycji, jakiś Teofil z Wrocławia zawiadamiał sztywną polszczyzną, ale raźnym wesołym głosem, że całe terytorium państwa polskiego jest już w zasięgu niemieckiego lotnictwa, wzywał do zaprzestania bezcelowego oporu itd. Był więc opór, do licha, był gdzieś opór, to jedno pozwalało ściśniętym krtaniom lżej oddychać. Ale po kilku dniach kontak radiowy z Warszawą zaczął się przerywać, znikał, coraz trudniej było coś usłyszeć, a usłyszane zrozumieć. Któregoś dnia Ewa i Zygmunt, zniecierpliwieni, wyjechali bryczuszką aż ku wileńskiej szosie, o której były dziwne wieści. Jechali cicho, piaszczystą boczną drogą, słyszeli dalekie, zawsze kilkakrotne łoskoty, wreszcie do niczego znanego niepodobny huk, poprzedzony jakby szelestem, rozległ się blisko, a zaraz drugi, trzeci, czwarty, powietrze klekotało przed każdym jak bociany. Skądś z niska wyskoczył w niebo samolot dźwięcząc zacichającym basem. - To gdzieś w stronie kolei - rzekł Oldak z trudem opanowując skoki przestraszonego konia. - Cholera!... przepraszam cię... bombardują stację albo tory. Boisz się? Może zawrócimy? Ale szosa już za tym laskiem, najwyżej pół kilometra. Niebawem zobaczyli tę szosę i zakrzyknęli z cicha, gdyż nigdy czegoś podobnego nie widzieli. Była zawalona po brzegi olbrzymim sprzętem wojennym poruszającym się, rzecz dziwna, w obie strony. Ku Wilnu i ku Warszawie ciągnęły opieszale pookrywane brezentem niepojęte przedmioty o fantastycznych kształtach. Kręciły się między nimi czarne limuzyny, a poza brzegi szosy wylewały się gromady cywilów, sunące polną ścieżką, rowem, ścierniskiem, okopowizną. Jedni szli pieszo, inni jechali różnego typu furmankami. Zygmunt i Ewa zeskoczyli z bryczuszki, trzymając przy pysku strachającego się konia. Zygmunt spytał pierwszego mijającego ich żołnierza: - Panie, co to jedzie? - Co ma jechać? Guziki, cośmy ich mieli ani jednego nie dać! Pontony jadą, amfibie, reflektory, zenitówki... Zaopatrzenie armii wlecze się w tę i we wtę, a samo nie wie dokąd. Jasny piorun, pruje się, panie, wszystko - powiedział żółnierz ze złością i rozpaczą. Cywile byli częściowo uchodźcami z miejsc zajętych przez wroga, którzy mieli w tych stronach krewnych albo znajomych. - Panie - objaśniali jedno przez drugie - tak jest z góry na dół na każdej szosie. Ze dwa miliony ludzi męczy się na tych drogach. Znaczną jednak część cywilów stanowili ci, co wyszli z Warszawy na wezwanie pułkownika Umiatowskiego, żeby wszyscy mężczyźni w wieku poborowym albo rezerwiści opuścili stolicę. - Głupiśmy byli - mówił jeden z nich zaczepiony przez Oldaka - bo Warszawa szykuje obronę i tam byśmy się najlepiej przydali. A tak co? Bigos wyszedł i tak telepiem się, jedni na Lwów, drudzy na Kowel i Sarny, my na Grodno i Wilno, gdzie który ma się do kogo przyczepić. A może to prawda, że nas tam jeszcze uzbroją? Niektórzy pozawracali do domu, ale tak, ogółem, to nikt nierad się dostać pod Niemca bez jakiej lepszej draki. - A wojsko? Nigdzie się już nie bije? - pytał Oldak stropiony. - Trzyma się jeszcze gdzieniegdzie. Pod Kutnem biją się jak szatany, ale broń została w magazynach, zabrakło dla nas broni - podszedł ktoś drugi. - Za nagle to wszystko się stało... Ewa i Zygmunt przywieźli z tej wyprawy gościa do nadleśnictwa. Był to starzec, jak sam oznajmił, prawie osiemdziesięcioletni, podróżujący aż spod Krakowa z odwiedzin u przyjaciół, a zdążający do Grodna, gdzie miał córkę lekarkę, zięcia i dorastające już wnuki. - Jak to? I całą drogę idzie pan tak piechotą? - niemal krzyknęła Ewa. Nie, z Krakowa jechał jeszcze koleją, potem zabierał się autami, furmankami, ale teraz szedł już od wczoraj, trudno jednak było powiedzieć, a nawet pomyśleć, że "wlókł się udręczony wiekiem, drogą, upałem i desperacką sytuacją", jak wlekli się przeważnie wszyscy młodsi od niego. Był dziarski, wyprostowany, krok miał pewny, a twarz okolona białą brodą, spalona i rumiana, błękitniejącymi oczami o barwie kwiatów lnu, była taka pogodna, jakby to co właśnie przeżywał, cieszyło go nad wyraz. Lecz po 30 kilometrach marszu chętnie przyjął zaproszenie na nocleg w Zadrach, a po drodze przedstawił się bliżej. Nazywa się Rusiecki, jest byłym ziemianinem, lecz majątek oddał już dawno synowi, którego gospodarki nie lubił, więc z nim nie mieszkał, wolał służbę publiczną, do niedawna był radcą ministerstwa rolnictwa od spraw roślin pastewnych i przemysłowych, od kilku lat emeryt, mieszka z córką, jest zawołanym wędrownikiem, co roku, jak tylko maj, rusza na wojaż i wraca w listopadzie; gdy się tak długo żyje, ma się krewnych albo przyjaciół po całej Polsce, a wszędzie jest na co popatrzeć i czego się dowiedzieć. Lecz główną swoją pasję ujawnił w nadleśnictwie, zasiadłszy do posiłku, przy którym okazał się nadto smakoszem i znawcą win domowej roboty. - Pro_o_szę państwa - odpowiedział śpiewnie na ubolewania w związku z rozpoczętą i źle się zapowiadającą wojną - a ja już byłem w strachu, że to się rozejdzie po kościach. Bójcie się, państwo, Boga, przecież to jedyna okazja, żeby odzyskać resztę Śląska, Pomorze, Ziemię Lubuską, Mazury, Warmię. A toż tysiąc lat musielibyśmy czekać na taką okazję - mówił z przejęciem, jakby miał sam uczestniczyć w owym wiekowym czekaniu. - Na szczęście Hitler był dość głupi, żeby na nas się rzucić. Tu zaczęły się opowieści. Sędziwy pan Rusiecki był miłośnikiem i prawdziwym piewcą zagrabionych ongi ziem zachodnich: za młodu schodził je całe piechotą od Wrocławia po Szczecin, jeśli latem wyjeżdżał gdzie z rodziną, to tylko w tamte strony, mówił o nich ze znawstwem pejzażu, architektury, historii, stopnia i metod germanizacji, statystyki autochtonów, co zachowali polskość pomimo prześladowań; takie to wszystko było dla niego żywe i osobiste, jakby sam z Piastami bronił, wydzierał, urządzał tamtejsze "praźródła państwa polskiego". - Na razie - rzekła sceptycznie Sabina - oddalamy się galopem od tych ziem. Gdzie pan ich szuka? Pod Grodnem? Na Wileńszczyźnie? No, prawda, Mazury blisko, ale kto je będzie zdobywał? Tu już nie ma nawet obrony... - Pro_o_szę szanownej pani... a Kutuzow? Tak i my... wciągamy Hitlera, wciągamy, wszyscy narzekają, klną, drwią... a my tu na wschodzie pozbieramy się, sformujemy i dopiero zacznie się taniec. Na Kutuzowa także wszyscy sarkali, drwili z niego, a on spał, budził się i robił swoje, wciągał wielką armię Napoleona... Tego przynajmniej nauczyliśmy się od Moskali... I ja jestem spokojny, wszystkie racje rozumu są za tym, że Hitler będzie pobity, ma przeciw sobie cały świat. - A czy to zwycięstwo nad Napoleonem przyniosło co dobrego Polsce albo komu? - spytał Oldak. - Utrwaliło tylko naszą niewolę na sto lat. I carski despotyzm w Rosji na tyle samo plus trzy. Ja o tym kiedyś czytałem. - Hitler ma przeciw sobie cały świat... oprócz Rosji - zauważyła Ewa. - Pro_o_oszę pani, to do czasu, do czasu. Ja nie wierzę w szczerość ani w trwałość sojuszu hitlerowców z komunistami... Pan mówi, panie nadleśniczy, że nic dobrego nam nie przyniosło... No, może zwycięstwo Napoleona przyśpieszyłoby upadek caratu, zdemokratyzowałoby i zeuropeizowało Rosję o sto lat wcześniej. Ale zwycięstwo Hitlera to byłby koniec Europy. - Ja jestem z Polski zachodniej, z Kalisza, jako dzieci jeździliśmy z rodzicami do Wrocławia oglądać Zoo i Ostrów Tumski, pamiętający polskich królów... Ja rozumiem pańskie marzenia... Tylko... tylko... marzenia zwykle się spełniają, ale nie tak i nie wtedy, kiedy tego pragniemy... Nie wiem zresztą... - myślała o Zaolziu. Nazajutrz skoro świt Ewa i Zygmunt odwieźli gościa do wileńskiej szosy, która już inaczej wyglądała. Znikły wojskowe transporty, szli tylko, pojedynczo i małymi grupkami, umęczeni letnim wprost skwarem jacyś ostatni uchodźcy. Zygmunt Oldak chciał poczekać, aż się trafi jaka furmanka, lecz niepożyty starzec machnął ręką: - Wracajcie, państwo, zdrowo, po drodze jakiś wehikuł się przydarzy, a czasu na czekanie szkoda. I ruszył o lasce, ale szparko, jakby nie czuł na sobie plecaka, luźnego wprawdzie, ale któremu Oldakowie przydali nieco ciężaru zapasem suchego prowiantu. - Niech pan uważa na samoloty, podobno ostrzeliwują szosy! - wołał Oldak bogaty zasłyszanymi pogłoskami. - Jakby co, to w las i na ziemię! - Do widzenia - obejrzał się przyjaźnie wędrowiec. - Po wojnie wybierzemy się razem do Wrocławia! - Dziwne rzeczy baje ten niesamowity starzec - skomentowała Ewa. - Jak w powieści, gdzie bohater przenosi się swobodnie w różne tysiąclecia... W parę godzin potem Ewa i pani Eufemia pojechały bryczuszką do Suwałk. Wzięły ze sobą Antolka, żeby nie przeszkadzał rodzicom w poukrywaniu - na wypadek wkroczenia Niemców - cenniejszych rzeczy, zboża i zapasów żywności. Ewa miała nadzieję przez lokalne stosunki Eufemii sprzedać kilka własnoręcznie oprawionych szkiców akwarelowych i rzeczywiście udało się je "wtrynić" rejentowi i jednemu z lekarzy; na rynku sprzedała parę sukien, bez których mogła się obejść. Wracały w wesołym usposobieniu, jak bywa zwykle, gdy się cośkolwiek, choćby w pewnym sensie ujemnego, powiedzie. Niebawem zjechały z bocznej szosy na leśną drogę, tu była zielona cisza i pogoda niewysłowionej piękności, tylko Antolek nieprzyjemnie bełkotał i postękiwał. - Niech pani będzie łaskawa stanąć - rzekła z wahaniem Eufemia - Antolek zejdzie tu na chwilę do lasu. Chwila trwała, znów słychać było samoloty, nie, to nie samoloty, warkot fukający i terkotliwy brzmiał coraz głośniej, ale nisko przy ziemi. Droga skręcała tu o jakieś sto metrów przed bryczuszką na prawo i ginęła z oczu w leśnym gąszczu. Raptem z tego zakrętu wyleciał tuman kurzu, a w nim ukazały się motocykle, szły zwalniającym biegiem i zatrzymały się w pewnej odległości. Koń skoczył w bok, Ewa krzyknęła: - Niemcy! - ściągnęła wszystkimi siłami lejce, rzuciła je Eufemii, zeskoczyła z kozła i chwyciwszy jedną ręką tręzle przy wędzidle, drugą głaskała dygoczący, spotniały kark zwierzęcia. Paru wojskowych w rezedowym umundurowaniu i w takichże hełmach zlazło z siodełek rozglądając się ostrożnie na wszystkie strony jeden podchodził prowadząc motor i krzycząc: - Halt!! - choć nikt się już nie ruszał, nawet rozdygotany koń. Wtem nieludzki skowyt rozdarł powietrze, z lasu wybiegł Antolek i machając zaciśniętymi pięściami wpadł prosto na uzbrojoną postać. Eufemia zakryła twarz wrzeszcząc z jękiem: - Przestraszyli go! Mówiłam, że go nie można przestraszyć! Jednocześnie wojskowy odskoczył, podniósł dziwnego kształtu broń i ta_ta_ta_ta, seria wystrzałów trzasnęła w poprzek szosy. Skowyt Antolka ustał, ciało leżało na ziemi, wypłynęła z niego ciemna kałuża krwi. Natychmiast bryczuszka otoczona została swędem nadbiegających motorów i gardłowymi wrzaskami: - H"ande hoch!!- Koń stawał dęba, omal nie łamiąc dyszli, Ewa wisiała prawie na lejcach, aż je ktoś wyrwał z jej rąk; podeszła do tego, co strzelał, i zapytała cicho: - Was haben Sie getan? To był niedorozwinięty idiota, poszedł się wysiusiać do lasu. Mówiła dobrą niemczyzną, co trochę uspokoiło motocyklowych wojowników. - Is das die Mutter? - spytali wskazując na szlochającą Eufemię. - Nie. To jego wychowawczyni, opiekunka, odpowiada za niego przed rodzicami. Po coście strzelali do bezbronnego kretyna? On się was przestraszył. Roześmieli się grubo. Jeden z nich, o urodziwej inteligentnej twarzy, być może dowódca, powiedział: - Verzeihen Sie, Madame, nie wiedzieliśmy. Rzucił się na nas, mógł mieć broń, to jest wojna - i zapytał, czy w lasach nie ma polskiego wojska. - Jakby było, tobyście tu nie jeździli, nie zabijali bezbronnych - rzekła Ewa nie bez wyniosłej pogardy. - A co panie tu robią? - pytał podejrzliwie oficer. - Byłyśmy w mieście po sprawunki, wracamy do domu, jesteśmy z nadleśnictwa. Proszę nam pomóc włożyć tego nieszczęśliwego do bryczki. Może jeszcze żyje. - Jak idiota to lepiej dla niego, że nie żyje - odparł dowódca, lecz wydał rozkaz podniesienia ciała i ułożenia go na dnie bryczki. A potem odzyskując należną brutalność wrzasnął: - Schnell wegfahren! Schnell, schnell! Aba los! Ewa podcięła batem konia. Już kiedy były za zakrętem, zwolniła i usłyszała ponowny warkot motorów. Stanęła. - Tu jest jeziorko - rzekła - niech pani sprawdzi, czy serce jeszcze bije. Skoczę po wodę. Wyszarpnęła z kieszeni chusteczkę, zeszła z drogi nad prześwitującą między drzewami wodę, nasączyła chusteczkę, wróciła, obmyła z kurzu i krwi twarz leżącego z głową między kolanami Eufemii. Ale żadnego śladu tętna nie mogły się domacać, zresztą ciało już stygło. Tego wieczora po chwilach gwałtu i lamentu, gdy ułożono zwłoki na łóżku otoczonym świecami, Ewa weszła do swego pokoiku, gdzie przy łóżku paliła się mała lampka naftowa osłonięta ciemnawym kloszem. Spojrzała na płótno "Zadry jeden" i stanęła jak wryta. Dolna część obrazu była jasna, nieomal biała pod czarną pręgą brzegu, a górna ciemniała intensywnym fioletem. - Skąd w tym półmroku ta biel i ten gwałtowny fiolet? - zdumiała się. I nagle zapłakała nad... sprzedanymi akwarelami, nad okrutnym absurdem wojny kładącej kres jej nadziejom wzbudzonym przez ten graniczący z tajemnicą, żyjący swym nieoczekiwanie różnolitym życiem, zdolny ujawniać zaskakujące barwy niemal w kompletnym cieniu - skromny półabstrakcyjny pejzaż. Śmierć Antolka poruszyła Zadry i Skorupiany. - Patrzajcie - mówiono - takie to było niewydarzone, a poznał wroga. Bóg mu nie dał ludzkiego życia, to dał człowieczą śmierć. Toć pierwszy zginął tu za ojczyznę, takie biedule słabe na ciele i umyśle to są pod ręką Bożą. W dalszej okolicy, gdzie nie wiedziano dokładnie, kim był Antolek, powstała legenda o chłopaku, co sam jeden porwał się na oddział niemiecki. Grób Antolka na skorupiańskim cmentarzu wciąż był zasypywany wieńcami jesiennych kwiatów, a napis na tymczasowym krzyżu równał zmarłego z resztą ludzi głosząc: "Ś.P. Antoni Oldak, lat 26, poległ z ręki niemieckiej 9 IX 1939 roku". Sabina i Zygmunt przyjęli śmierć nieudanego syna z oznakami żałoby, ale i z kamiennym spokojem; okoliczności, w jakich zginął, kończyły pozorem rekompensaty ich straszną rodzicielską udrękę. Ale dla Sabiny było to coś więcej niż pozór i coś innego. Ewa z trwożnym współczuciem obserwowała wysiłek, z jakim Sabina starała się ukryć zaszłą w niej zmianę. Jej tęga przygarbiona postać wyprostowała się zdradzając każdym ruchem lekkość psychicznego odprężenia; zawsze napięte rozgoryczone rysy twarzy przy lada okazji błyskały dawnym dowcipem i humorem, usta odzyskały uśmiech, a oczy urok spojrzenia czyniący ją tak podobną do młodego Stefana. Raz tylko jeden mówiła z Ewą o Antonim. - Czuję się winna jego śmierci - rzekła - tyle razy pragnęłam, żeby nie żył. Przed tobą nie będę taić, los uwolnił mnie od ohydnej pokusy. Jakbym cudem wyszła spod głazu, co mnie przygniatał... Może za to przyjdzie kara... - Nic sobie nie masz do wyrzucenia - przerwała Ewa - robiłaś zawsze wszystko, co mogłaś, żeby żył. I daj spokój, lepiej pomyślmy, co z Eufemią? Chce odjechać. W samej rzeczy pani Eufemia twierdziła, że nie ma tu już nic do roboty; ona także czuła się winna śmierci Antolka, choć legenda, która uwzniośliła ten zgon bezwiedny, sprawiała jej pewną satysfakcję. Wyjechała niebawem do Augustowa, gdzie miała krewnych i nadzieję na znalezienie stosownego zajęcia. Oldakowie wyposażyli ją, jak się dało, a na pierwszy plan w domowym gospodarstwie wysunęła się teraz dziewczyna do wszystkiego, Longina Kuryłło, polska Litwinka ze święciańskiego powiatu, o której Sabina mówiła, że ma serce jak czysto zamieciona chata, Zygmunt zaś zwykł był żartować: "Z Longinką tobym poszedł na nie wiem jaką wojnę". Istotnie, silna była jak jej imiennik z Sienkiewiczowskiej "Trylogii", jak on pobożna, dziewicza i niezłomnego ducha. Okupanci mało się pokazywali w nadleśnictwie, zazwyczaj, aby coś zarekwirować albo po prostu wziąć. Raz tylko zjawili się na dłużej, by z całego nadleśnictwa zabrać broń. Sabina upomniała męża, by wziął pokwitowanie, konfiskatorzy dubeltówek wzruszyli ramionami, jeden z nich powiedział rzecz niezrozumiałą: - Ja, den Bolschewiken, wegen's ist besser - i dał żądany kwit. Uparte pogłoski, że Niemcy będą zabierać radia, skłoniły Oldaków do schowania aparatu w czeluściach starego domu. Jakby co, powie się, że polskie wojsko zabrało, nikt miejscowy nie wyda, ludzie tu byli z gatunku ogniotrwałych. Ale pewnego dnia rozeszła się po okolicy sensacyjna wiadomość, że Sowiety ruszyły! - Walą Polsce na pomoc! Już przeszły polską granicę. Wielką armią idą na Niemca! - powtarzano półgłosem, ale wszędzie. Oldak zabrał baterię radiową do znajomego elektryka, naładował ją, wydobyto radio z ukrycia nie bardzo się z tym nawet tając, bo wieść niosła, że Niemcy w popłochu gotują się do ucieczki. Kordas pierwszy przybiegł do nadleśnictwa, a za nim kilku najzaufańszych robotników tartaku. Longina pozamykała okiennice, puszczono cichutko aparat, kończył się właśnie jakiś rosyjski tekst, a po chwili dało się słyszeć po polsku: - To mówi Moskwa. Powtarzamy audycję z godziny tej a tej. Podajemy przemówienie towarzysza Mołotowa... Longina podeszła do niej mówiąc z cicha: - Tam jacyś do pani przyszli... Polscy żołnierze... Ewa wyszła zdziwiona do sieni. Dwaj wojskowi w furażerkach, w kawaleryjskich butach i żołnierskich kurtkach podnieśli ręce do czoła salutując dwoma palcami. Ewa spojrzała na jednego, a potem na drugiego i ze zdławionym krzykiem padła w objęcia Janka. Po chwili przytłumionego zgiełku powitań Jan Wochelski przedstawił wszystkim towarzyszącego mu młodzieńca jako podporucznika Stopkę. - Świeżo upieczony podporucznik - objaśnił - i mój najlepszy przyjaciel. - Ach, panie Janku - cieszyła się Sabina. - Ostatni raz widziałam pana chłopaczkiem... ileż to lat... i jak pan się nic nie zmienił. Longina z własnej inicjatywy szybko przygotowała stół i zaprosiła do jadalni "przekąsić". Oldak nalewając wódkę pytał lekko speszony: - Czy was nie przebrać po cywilnemu, panowie? Słyszeliście o Sowietach? Jak nie Niemcy, to Sowieci capną was do niewoli. - Nie capną... Niemcy mają teraz co innego na głowie. Sowiety, wedle naszej informacji, może tu i przyjdą, ale tymczasem w tych stronach jest jeszcze duży luz - mówił Janek z rodzajem brawurowego humoru. Ewa nigdy nie widziała go tak ożywionym i podnieconym. - Nie zajmiemy kochanym państwu dużo czasu - zapewniał paląc, pijąc i jedząc z apetytem. - Za godzinę ruszamy w drogę. Na wszelki wypadek odpruliśmy dystynkcje, ale i tak je było znać, więc chłopcy dali nam swoje kurtki. Papiery oficerskie mamy w podeszwach, a w kieszeni żołnierskie, mniej więcej "podchodzące". Na poczekaniu zrobili w dyonie biuro fałszywych dokumentów dla tych, co idą w Polskę. To tak zawsze - paplał - jak tylko zbliża się terror i przemoc, prawdziwe życie skręca na lewy tor... - Jak to... w Polskę? Dokądże wy tak "ruszacie w drogę"? - pytała Ewa wciąż nie mogąc ochłonąć z chaotycznego nadmiaru sprzecznych wrażeń. - Na Podlasiu bije się jeszcze generał Kleeberg. Przedrzemy się do niego. Cóż, biliśmy się już z Niemcami - rzekł nagle nie tonem chwalby, ale jakby wyznając przykrą konieczność. - Tyle tylko - dodał - że raz wreszcie biłem się nie z Rosją, a z Niemcami. Saldo, można powiedzieć, wyrównane. Idę na wojnę rotmistrzem, a w kieszeni mam skierowanie na kurs dla majorów. No, kurs ten odbędę już w lesie, gdzień w okolicy Kocka. Ewa, może potrzeba ci pieniędzy, tego mamy jak lodu, w pułku płacili arkuszami złociszów prosto z maszyny drukarskiej, weź, ile ci potrzeba, błagam cię, Ewa. - Zostaw, mam pieniądze, też ci pomysł strzelił do głowy. Powiedz lepiej, skądeście się tu wzięli? - Szarżowaliśmy na Prusy Wschodnie... tanki... wstyd powiedzieć, rozwaliliśmy je butelkami z benzyną... byle utrafić w silnik... wszystko leciało w powietrze... Ale w końcu tanki nas rozwaliły... siła złego i tam dalej. Straciliśmy łączność z jakimkolwiek dowództwem... trzeba było rozwiązać pułk... okrutne straty... Część oficerów poszła ku Łotwie i Estonii, tam są jeszcze nasze poselstwa... może ich przerzucą na Zachód... a my i kilku innych, i trochę żołnierzy idziemy różnymi drogami do Kleeberga. I tak znów dokoła Wojtek... "idzie żołnierz borem, lasem..." i tak bez końca - Janek zwiesił głowę. - Aha - poderwał ją po mgnieniu. - Skądeśmy się tu wzięli? Szliśmy blisko, myślę, a nuż Ewa nie zdążyła do Warszawy, a nuż jest jeszcze w Zadrach... państwa naturalnie także chciałem zobaczyć i... - Janek rozejrzał się pytająco, lecz o nic nie zapytał. Podporucznik Topka zerknął na przegub ręki, a Ewa na niego. Był to śliczny chłopak, trochę podobny do zapadłego w jej pamięci Gustawa Altowicza, co mu nadawało pozory znajomego. - Pan porucznik z tych stron? Ma pan rodzinę? Matkę? Narzeczoną? - Nie, nie mam jeszcze narzeczonej - odparł i zarumienił się. - Rodzice mieszkają w Lublinie. Tak, znam te strony z harcerskich obozów. Jasiu - spojrzał znowu na przegub ręki - na nas już czas. - No, moja panno siostro, trzymaj się - żegnał Janek Ewę. - A jak dobrniesz do Warszawy, to uściśnij ode mnie Joasię, moją kochaną Joasię... Około jedenastej w nocy Zygmunt Oldak, mimo protestów podporucznika i wzdragań się rotmistrza, wyszedł podprowadzić ich ku bocznej drodze na Łapy i Siemiatycze. - Ja mam mocną przepustkę i znam te lasy na wylot, pójdziemy skrótami, na przełaj - mówi rad uczestnictwu w przygodzie. Ewa nie spała i słyszała go, jak powracał nad ranem. Spojrzała na płótno "Zadry jeden". Obie płaszczyzny obrazu były nieomal trupio blade, przecinająca je kreska ciemniała, jak smutek bez granic. Rozdział 21 Joasia bez rąk, bez nóg, Joasia rozerwana na strzępy, zwłoki Joasi przywalone gruzami, grób Joasi niemożliwy do znalezienia - sny, majaczenia, myśli o Joasi nie dają Ewie spokoju, a każdy nasuwający się obraz wywołuje skurcz bólu jak od ukłucia. "Dziwne... Janek zdaje mi się mniej zagrożony... Czy to prawda, że się w końcu poddali i poszli do niewoli?... wystarczyła pogłoska... mam czegoś pewność, że mu się nic nie stało... Ach, nie... Los Joasi zagraża czemuś we mnie... Tak mi jest, jakbym nie zrobiła wszystkiego, żeby z nią razem zginąć czy przeżyć w Warszawie... trzeba było rzucić wszystko, iść bodaj piechotą... jak ten starzec, jak wszyscy... Jeśli Joasia zginęła, moje życie nie będzie już dla mnie do zniesienia... brudny egoizm... Janek to normalny los żołnierza, z nim być nie mogłam, nie muszę sobie robić żadnych wyrzutów... Nonsens, drżę i o Janka, ale Joasia to jakaś moja wina... Cóż stąd, że nie można będzie znieść życia, czy w ogóle jest jeszcze możliwe jakieś życie?..." Był to listopad, beznadziejna jesienna słota, obmoknięte gałęzie sosen zwisały ciężko i niepowabnie pod niebem pełnym deszczu i chmur. Leśniczych, gajowych i robotników tartaku wzywano niemal codziennie na mityngi, wszyscy wciąż wypełniali mnóstwo kwestionariuszy, w jednym z nich należało podać swoją kondycję życiową, Ewa zapisała się jako uchodźca z Warszawy, choć nie była żadnym uchodźcą, spędzała po prostu wakacje u powinowatych w Polsce. Suwałki zostały wcielone do Reichu, granica biegła nadleśnictwem oderwawszy od niego jakąś czwartą część, najbliższym miastem był znów Augustów, dalszy od Suwałk. Poza tym panował spokój, funkcjonowały poczta i koleje, więc wysyłała listy, depesze i kartki do Warszawy, lecz nigdy nie było ni zwrotu, ni odpowiedzi. Czas upływał między koszmarami wyobraźni a czekaniem na wiadomość od Joasi, od Janka, od Józka, od kogokolwiek. Oldakowie traktowali zaszłe wydarzenia jako dalszy bieg wojny. Pewnym urozmaiceniem było radio, słuchano Londynu i Paryża we czworo z Longiną, robotnicy i gajowi nie przychodzili już gromadnie do nadleśnictwa, Ewa naprędce tłumaczyła francuskie audycje, mówiły dużo przeciw Sowietom, lecz nie przynosiły żadnej pociechy w tym, co się zdawało najważniejsze, w kwestii wojny z Niemcami. Dowiadywali się tylko, że spokój na linii Maginota, że patrol wycofał się bez strat zdobywszy przedpole wroga, i nigdy nic więcej nie działo się na froncie zachodnich aliantów, aż w końcu zniecierpliwieni zamykali aparat i szli do swoich powszednich zajęć, w których Ewa uczestniczyła chciwie, roboty gospodarskie swymi natychmiastowymi wynikami nadawały sens dniom przynajmniej, rozpraszały męki czekania i myślenia, sprawiały nawet przyjemność. - Chodź, chodź - wywoływała ją Sabina z mrocznych udręczeń. - Najlepiej nie myśleć, nie czekać - mówił Zygmunt. - Co tu myślenie poradzi? Ja prawie kontent jestem, że mi nie dają na to czasu. W życiu nie pisałem tylu sprawozdań, nie czytałem tylu okólników, nie chodziłem na tyle zebrań. Zjeść nie mam kiedy, a co dopiero myśleć. - I o to właśnie idzie - mówiła Sabina sceptycznie. - Ale czy ty się kiedy przemęczałeś myśleniem? Pewnego dnia o zmierzchu Oldakowie nie pukając weszli do pokoju Ewy z kimś trzecim. Ewie zdawało się przez chwilę, że stoi przed nią Gustaw Altowicz, lecz w drugim okamgnieniu wiedziała od razu wszystko. Stał przed nią podporucznik Stopka po cywilnemu z czapką narciarską w rękach. - To pan? - spytała. - Janek... - szepnęła. - Janek? Podporucznik Stopka odpowiedział: - Tak. Odwróciła się w stronę sinego zmierzchu za oknem. Stopka mówił: - Nie męczył się, proszę pani. zanim podbiegłem, już nie żył. Sabina przysiadła na tapczanie, pociągnęła Ewę ku sobie, objęła ją: - Pan Jan powiedział: "trzymaj się". Jego ostatnie słowa były: "Poproś Ewy, niech nie opuszcza Tosi... dzieci". Musisz mieć siły, to dopiero początek. Ewa struchlała ostatecznie. - Początek czego? Złych wiadomości? - Nie... tego wszystkiego, co będzie się z nami działo... - Ależ ja jestem spokojna - obtarła zalaną łzami twarz. - Gdzie to było? - Pod Kockiem - Pod Kockiem? - Zginął na miejscu - powtórzył Stopka. - Nie męczył się. Ewa poruszyła ustami, ale nie była w stanie spytać, gdzie ugodziła go śmierć... w twarz... w serce... w brzuch? - Jak pan się tutaj dostał? Tu są Sowiety - rzekła. - Jasiek... rotmistrz... poległ trzydziestego września... Kapitulowaliśmy... zaraz... chyba szóstego października, a ja drugiego dostałem odłamkiem w nogę. Leżałem daleko we wsi... zafrontowy posterunek sanitarny. Kiedy weszły wojska sowieckie, ciężko ranni już umarli, zostałem sam z nogą jeszcze w gipsie. Sanitariat i ci, co mogli chodzić, zdążyli się rozproszyć... mnie chłopi wybronili. Dostaliśmy od generała rozkaz, żeby przejść na teren okupacji niemieckiej, walka trwa, proszę pani. - Tu pan nie przejdzie. Tu jest granica Reichu... - Wiem. Trzeba ku południowi, na Małkinię, tam jeszcze łatwo się przedostać. Ale chciałem zobaczyć się z panią. Jaś powiedział: "Jakbym zginął, to daj znać Ewie". Tak sobie powiedział, żartami, każdy z nas coś takiego komuś mówił na wszelki wypadek. Ale był wesół i dobrej myśli w wilię śmierci... Sabina zasłoniła okno i zapaliła światło. - Pod Kockiem... - rzekła. - To tam, gdzie była bitwa w tysiąc osiemset dziewiątym? Gdzie zginął pułkownik Berek Joselewicz? - To tam - odpowiedział Stopka. - Zdaje mi się - dodał niepewnie. - Ach, ta Binia - westchnął Zygmunt. - Ona zawsze, panie poruczniku, plecie o Żydach. Ale mnie się pierwszy raz w życiu nie powiodło - sarknął zapominając o mnóstwie innych niepowodzeń. - Tak was ładnie wtedy wyprowadziłem, a to może lepiej, żebyście byli nie trafili... Ewa omal nie rzekła: "Trafiliby i bez ciebie", lecz zamilczała. Zygmunta nie należało pozbawiać żadnej z ról, które sobie przypisywał. - Trafilibyśmy i tak - odpowiedział za nią Stopka. - To było jawne wojsko... Ostatni front... Oldakowie wyszli przyrządzić nocleg i posiłek dla gościa. Stopka wręczył Ewie portfel Janka i dokładny plan miejsca, gdzie został pochowany obok innych poległych. - To już po niemieckiej stronie tej... granicy - objaśnił. Późną godziną zostawszy wreszcie sama Ewa obejrzała ów portfel; nie był podziurawiony ani krwią poplamiony. "A więc nie w serce... czy może portfelu nie miał przy sobie? Albo w innej kieszeni?" Wewnątrz było parę złotowych banknotów, cienki notesik, fotografia Joanny i druga - podporucznika Stopki, legitymacja oficerska, stan służby... Odwróciła zdjęcie podporucznika i przeczytała dedykację: "Wielkodusznemu Jasiowi - niepocieszony Marian". Jakieś dawne, dawne reminiscencje zamajaczyły niewyraźnie: "Biedny Janek... biedny tatuś... także był Marian..." W notesiku przeczytała: "17 IX Nad wieczorem dobrnęliśmy do Zadr. Ewa. Robimy dobry humor, ale smutne jest wszystko, nawet powietrze. 18 IX Na jutro rano spodziewamy się być już u celu. Nocleg w lesie, ciepło jak latem. Psiakość, obtarłem sobie piętę, opatrunek, Maryś anielski sanitariusz. 19 IX Wspaniały świt, zimna rosa. Ziemia tu niczyja, więc nasza. Idziemy jawnie w słońcu. Słychać palbę. Śniadanie we wsi Radomne, pijemy świetne mle.." Na tym półsłowie notatki się kończyły. Zagrzebana głęboko w pościeli Ewa krztusiła się od płaczu i zgrzytała zębami. Nie spała już tej nocy, około piątej usłyszała ruch w domu; zapaliła świecę, wzięła leżącą fotografię i wyszła pożegnać podporucznika Stopkę. - Pan zapomniał wziąć z portfela Janka swoją fotografię, panie Marianie - rzekła. - Tak... - zawahał się. - Dziękuję... Właściwie była jego własnością... - Więc proszę przyjąć ją ode mnie jako pamiątkę po Janku. - Tak... dziękuję... Czy będę mógł kiedyś odwiedzić panią w Warszawie? Znam pani adres... - Oczywiście... Nie wiem, co prawda, czy ten adres jeszcze istnieje i czy będzie to "kiedyś"... Proszę pana, dlaczego pan się podpisał na tym zdjęciu "niepocieszony"? Przecież Janek żył wtedy... - Żył wtedy... nie wiem... ja się nie umiem wyrażać... Myślę, że wkrótce zobaczę pannę Tomyską. Mieszka teraz u pani? Miała taki zamiar... - Tak... - pewność młodego człowieka pokrzepiała i jednocześnie straszyła jakby kuszeniem czy wyzywaniem losu. - Jeśli pan ją... zobaczy, niech pan jej pomoże to znieść. Bardzo lubiła Janka. Do widzenia panu. Już będąc u siebie szarpnęła się nagle ku drzwiom z powrotem. "Czemu nie idę z nim na tę Małkinię... do Joasi... czemu nie dałam choć listu... albo coś powiedzieć... Za późno... ach, wszystko jedno... nic już nie wiem". Ręce zesunęły się z klamki, usłyszała, jak z odchodzącym rozmawiają Oldakowie, jak zatrzasnęły się drzwi, zaszczekał pies. W grudniu, kiedy zaczęły sypać śniegi, Ewa dostała telegram od Józka ze Lwowa: "Joasia żywa zdrowa całujemy cię ze łzami z powodu śmierci janka ludmiła dobrze mieszkania twoje nasze ocalały napisz lwów" - tu następował adres i podpis: "józek". Następnego dnia przyszła kartka z Warszawy od Joasi: "Kochana Ewo. Pisałam kilka razy, od Ciebie nie miałam nic. Pierwsza wiadomość o Tobie byłaby szczęściem, gdyby nie śmierć Janka. Był najmłodszym z nas wszystkich. Jestem wstrząśnięta i tym bardziej tęsknię za Tobą. Czy masz jakąś nadzieję powrotu? Pewno też do mnie pisałaś, ale pisz ciągle, może coś w końcu dojdzie. Józek i Ludmiła we Lwowie. O mnie bądź spokojna, daję sobie radę. Całuję cię, pozdrów państwa Oldaków - Joanna". Kartka była z ostatnich dni listopada, Marian Stopka prędko więc dotarł do Warszawy, ale jakim sposobem doszło już to wszystko do Lwowa? - Mniejsza z tym - rzekła Sabina. - Pierwsze dobre wiadomości, a może nie ostatnie. Szczęśliwy dzień, chwała Bogu. - Tak. Wszystko we mnie woła: Dzięki Ci, Wielki Boże! To zdumiewające... Są sytuacje, kiedy nawet ludziom, co zapomnieli się modlić, tylko takie słowa cisną się na usta, jako jedyna możliwa reakcja - rzekła Ewa. - Gdyby jeszcze żył Janek... - Za dużo wymagasz, moja droga - wtrącił Zygmunt. - Dopiero co myślałaś, że nie masz już nikogo. Wiesz, wypijmy jarzębiaku pod to, że żyją wszyscy Tomyscy, a pewno i pan Ludwik Wochelski... Ewa uprzytomniła sobie, że ani razu nie pomyślała o Ludwiku, co gorsza do jego pojawienia się w Zadrach prawie nie myślała o Janku; teraz na tle pocieszających nowin tym okrutniej bolała nieodwracalna rzeczywistość jego śmierci. Mimo szalejącej zadymki Ewa postanowiła osobiście zawieźć na stację listy do Józka i Joasi - krótkie, protokolarne suche listy idące w niepewną drogę. Zygmunt nie chciał jej puścić samej, a Ewa nie godziła się, żeby jej służył za posłańca. Polecieli więc sankami w mroźną kurzawę, a na poczcie dowiedzieli się, że złote polskie zostały skasowane; po prostu nie sprzedawano już znaczków za złote, urzędniczka znająca dobrze Oldaka dała im je na kredyt. Wracając omal nie pobłądzili śród zamieci, a w domu znów pili jarzębiak dla rozgrzania się i dla dodania sobie otuchy w tym nowym zakłopotaniu. Oldak telefonował i jeździł do rejkomów i innych dziwnymi skrótami ponazywanych władz, Ewa z Sabiną powędrowały do Skorupian. Okazało się, że sporo było rodzin, których synowie lub mężowie polegli w kampanii wrześniowej, zostały ich fotografie, chętnie przyjmowano propozycję zrobienia z tych zdjęć portretów, ale i gospodarze płacić mogli tylko w naturze. Dobre i to, po miasteczkach jakoś już ludzie mieli ruble, a na prowiant amatorów najłatwiej było znaleźć. Ewa dostała kilka zamówień i na portrety żyjących, zwłaszcza małych dzieci albo seniorów rodzin, wykonywała je według maniery "jak żywe", rezygnując z wszystkiego, czym było jej malarstwo. Na koniec przyszły ruble i do nadleśnictwa, robotnicy, którzy już cichaczem cięli i sprzedawali las, odetchnęli. Po świętach nikt więcej nie mówił o pieniądzach. Wstrząs finansowy okazał się głupstwem wobec najważniejszych trosk. Z Augustowa dochodziły pogłoski o aresztowaniach. Ewa snuła ryzykowne projekty. Jej położenie było trudne, portretowanie się skończyło, tak bardzo chciała nie ciążyć już Oldakom, być w domu, z Joasią, i tam gdzie leżał pod ziemią Janek i tylu innych, co padli w walce z jawnym wrogiem. Kordas był teraz ważną figurą we wszystkich komitetach i związkach, a nadto kierownikiem tartaku, miał swoje słuszne racje, a nigdy nie pojąłby jej tęsknoty i jej szaleństwa. Lecz decyzja podjęcia niebezpiecznej, a kosztownej zapewne wyprawy była także niełatwa. Ewa chodziła w starym kożuszku Sabiny i w jedynej zabranej z domu wełnianej spódnicy, musiała kupić trochę ciepłych rzeczy, pieniędzy zostało jej niewiele, a Oldakowie też ją z całych sił zniechęcali. - Nie kuś losu, dość jednego nieszczęścia - mówiła Sabina - umierałabym z niepokoju o ciebie. - Siedź na miejscu - doradzał Zygmunt. - Miej cierpliwość, może doczekamy, że w najgorszym razie przesuną tę granicę. Ja coś o tym słyszałem, przecież tu nie ma Białorusinów. A wtedy chcąc nie chcąc znajdziemy się pod okupacją niemiecką i bez ryzyka pojedziesz do Warszawy. W tygodniu poświątecznym ustały śnieżne zamiecie i lodowatym blaskiem zajaśniała potężna diamentowa zima - niebo wyczyszczone z wszelkiego śladu chmur po kresy horyzontu, zimne jaskrawe słońce, roziskrzone śniegi po pas, bór zgięty pod okiścią, mróz tnący w twarze jak brzytwa i wyciskający łzy z oczu. Wieczorem w sylwestra otworzyli radio, usłyszeli niesamowity chrypiący wrzask. - To Hitler! - wzdrygnęła się Ewa. - Kiedyś go już słyszałam... Z czegoś, co brzmiało jak rozjuszony ryk furiata, wyłowiła zdanie: "Nadchodzi nowy niemiecki rok w historii świata!!..." - przetłumaczyła je Oldakom. - Na razie Hitler panuje tylko nad Polską i Czechami - zauważyła Sabina. - Poczekaj no, a cóż o wojnie z Finlandią? Lecz Ewa zamknęła radio. - Powinnam jechać do Lwowa - rzekła. W styczniu Sabina oznajmiła: - Wiesz, Ewa, kto się zjawił? Młody Ancko. - Kto to jest młody Ancko? - Ewa podniosła roztargniony wzrok znad palety. Siedziała przy sztalugach, próbowała wznowić pracę nad cyklem "Zadry", dokoła rozrzucone były szkice robione w ubiegłym roku. - To bratanek tego Ancki... pamiętasz, rozmawiałyśmy z nim na Tobołach, jak byłaś w Zadrach pierwszy raz... - Aha... No i co? - Jedna z tych kilku rodzin żydowskich, co się zostały w Skorupianach... mieli ziemię. Ale ten młody przyszedł z Warszawy! - Przyszedł z Warszawy! - Ewa odłożyła paletę. - To student... polonistyka czy coś. Musisz go poznać, to ktoś z twojego świata. Jak się dowiedział, że tu jesteś... - Binia! Dlaczego mówiłaś, że tu jestem? Obcy człowiek... - Jaki tam obcy, ja go znam prawie od dziecka, bo tu przyjeżdżał na wakacje. Głowę za niego daję... Błaga, żeby ci go przedstawić... - Ma szczęście, że się przedostał, w Warszawie Niemcy by go zniszczyli, a tu przeżyje. On teraz u was jest? - Nie, nocuje u Ancków, ale przyjedzie jutro. I wcale się nie przedostał, żeby tu przeżyć. Niestety. Lata przez tę granicę w obie strony, przechodził ją już wiele razy... Ewa skrzywiła się: - I ty za niego ręczysz? - Ręczę. To pierwszorzędny chłopak. Zresztą... sama zobaczysz. - Ale Żyd i tyle razy szedł w paszczę niemiecką? I nigdy nic mu się nie stało? - To taki typ, co nawet z piekła wyskoczy. On teraz nie jest Szymon Ancko, tylko Stanisław Kadej. Bił się z Niemcami w czasie oblężenia Warszawy. Jego ojciec ma antykwariat na Świętokrzyskiej, ale to nieważne. Szymek, nie, Stach, jedzie do Lwowa. - Do Lwowa? - Ewa rzuciła fartuch malarski. - Wiesz, Binia, coraz częściej myślę, żeby pojechać do Lwowa... Duże miasto... prędzej da się coś zarobić. Jak nie obrazami, to teatr... próbowałam już inscenizacji... I podobno jest jakaś komisja, gdzie się można zapisać na powrót do Warszawy, Józek pisał o tym w ostatniej kartce. - Wiem, że ci z nami nudno... - Nie jest mi z wami nudno, Binia, dlaczego mówisz takie rzeczy? Po prostu muszę coś przedsięwziąć. Kiedy ten Gedeon jutro przyjedzie? - Po południu. - Czy można by mu dać list? - Na pewno można. Tylko nie mów z nim nic o tej granicy. Już lepiej Lwów... Młodzieniec, który nazajutrz zapukał i wszedł z Sabiną do pokoju Ewy, pocałował ją w rękę, odsunął się o krok i splótłszy dłonie pod brodą zaintonował modlitewnie: - Pani mi wybaczy... taki natrętny wielbiciel... Pani wybaczy?... Tyle razy podziwiałem pani obrazy... - Porozmawiajcie sobie o Warszawie - rzekła Sabina. - Przygotuję mały podwieczorek i zawołam was. - Ale co mam panu wybaczyć? Niech pan siada. - Że chciałem panią poznać... - Z powodu moich obrazów?! - Owszem, tak. Ale nie wiedziałem... Chciałem poznać sławną malarkę, a zobaczyłem... czarującą kobietę... Pani się nie gniewa... - Dobre sobie, ja mam czterdzieści siedem lat, a pan jest egzaltowany, mój drogi. - W takim razie wygląda pani na swoją własną córkę. - Po tych kilku miesiącach czuję się raczej własną babką. - Tak. Można z tej katastrofy osiwieć. Ale pani nie osiwiała - spojrzał na sztalugi, na płótno "Zadry jeden". - I pani maluje, mimo wszystko... - Moja szwagierka mówiła, że to ja muszę pana koniecznie poznać. Czy to prawda, że pan tyle razy przechodził zieloną granicę? Po co pan to robi? - Tak sobie. Nie mam nic do stracenia. I tak mnie w końcu zabiją. - Tu by pana nie zabili. - Mam w Warszawie rodziców. Zresztą... bawię się. To tak przyjemnie... Mały człowiek drwi sobie z potęg tego świata. - Pan czymś handluje czy co? - Głównie to jestem za posłańca między rozdzielonymi rodzinami. Sporo ludzi przeprowadziłem... większość za darmo. Chyba że kto bogaty... - Ludzi? W którą stronę? - W obie. W tamtą uchodźców spod najazdu, co się znaleźli w pułapce. W tę - też uchodźców spod Hitlera, co wolą być tutaj. Likwiduję przymusowe sytuacje, fantastyczna zabawa. Uważam, że każdy ma prawo iść tam, gdzie go ciągną poglądy albo uczucia osobiste. Powiem od razu, że mam od zawsze sympatię do Sowietów, ale się na nie pogniewałem. - Dużo sobie będą z tego robić. - Obojętne. Korzystam z mojego prawa do gniewu. - Przerzucając ludzi na tę stronę? - To ich sprawa. Ja tutaj nie zostanę. Ja i panią przerzucę. Ewa się roześmiała: - Do Warszawy? - Na razie do Warszawy, a potem do Paryża. Pani nie ma po co być tu ani tam. Pani malarstwo tutaj się nie nadaje. Tam pani zginie. Pani miejsce jest w Paryżu. Niech pani się nie śmieje. To się da zrobić. - Ależ mnie się ani śni być przerzucaną do Paryża. Pan podobno wybiera się do Lwowa? - Jutro jadę do Lwowa. - Nie wziąłby pan listu? Do mojego ciotecznego brata, Józefa Tomyskiego. - Matko Boska, Józef Tomyski to pani cioteczny brat? Słyszałem, że Tomyski jest we Lwowie. Naturalnie, wezmę sto listów, ja właśnie ciągle wożę listy. A jeszcze do Tomyskiego! I od pani! - No, już dosyć z tej beczki... A jak pan będzie wracał do Warszawy, zabierze pan list? Czy może nie przyjedzie pan już w te strony? - Zabiorę panią, jak będę wracał do Warszawy. - Nie. Ja się boję tej zielonej granicy. Nawet chciałam, a nie mogłam się na to zdobyć. - I chwała Bogu. Z nikim bym pani nie puścił. Ze mną włos pani z głowy nie spadnie. - Pan się nigdy nie boi? - Lubię się bać, to mi dodaje odwagi. Już raz wpadłem w łapy niemieckie, byłem i w rękach sowieckich. I widzi pani, żyję. To nieprawda, co powiedziałem, że mnie w końcu zabiją. Mam zamiar nie dać się zabić. - Za wszelką cenę? - Za żadną cenę. Nie dopuszczam do takich sytuacji... Łut szczęścia, szczypta humoru, znam języki... I mam, wie pani, autentyczne papiery po przyjacielu... ochotnik... zginął w obronie Warszawy. Też studnet, rdzenny Polak i syn stolarza. To ułatwia i... zobowiązuje. Nic już więcej nie powiem... - Pan się obraził... przepraszam. - Na panią? Nigdy w życiu i za nic. Wstyd mi się zrobiło, że tyle nagadałem... pani myśli... bufonada. - Chodźcie na podwieczorek - rzekła wchodząc Sabina. - Jest i Zygmunt. Nazajutrz przeobrażony w Kadeja młody Ancko zgłosił się po list, Ewa podała mu go w otwartej kopercie, którą pośliniwszy palec zakleił. - Niepotrzebnie - obruszyła się. - W razie czego list otwarty mógłby być listem do pana. - Nie będzie żadnych "w razie czego" - zrobił gest, jakby chciał Ewę uściskać. - Ale zaraz... pani mnie tak oczarowała, że zapomniałem... - Nie bredzić... Pana by i kamień oczarował. - ...że zapomniałem o najważniejszym. Czy pani ma jakieś akwarele "na zbyt", jak mówi mój ojciec. Ja bym to sprzedał we Lwowie. Mam jeszcze czas. Pani się rozejrzy w swoich tekach... - Myślałam o tym. Ale kto teraz będzie kupował obrazy? - Czego ludzie nie kupują, jak się świat wali. Pani jest pewno bez pieniędzy... - Prawie... - No, właśnie. Odeślę należność pocztą. - Dlaczego pocztą? - Bo będę tutaj znowu dopiero w lutym. Ewa wybrała kilka robionych z natury szkiców. - Jakie to dobre! Aż mi szkoda... No, weźmiemy za nie po pięćset rubli. - Pan oszalał? Za takie szkice brałam najwyżej po sto złotych. - Zobaczymy. - Pan sobie odliczy koszta i dziesięć procent... - Może zabiorę wszystko i zniknę. Wie pan, przemytniki to straszne draby. - Pan nie jest żaden przemytnik, tylko awanturnik. - Pani jest słodka... - Niech pan się wystrzega takich zdań. Tak mówi Szymon Ancko, ale nie Stachu Kadej - śmiała się pewna, że może sobie pozwolić na wszystko. - Zgadza się. Kocham słyszeć takie słowa... też Ancko, no nie? To nasze wkłady w polską gwarę - odpowiedział beztrosko. - Widzi pani, jak to ślicznie siedzi w tych kartonach na dnie mojej walizki? Ach, życie jest urocze... I odjechał wioząc w kieszonce marynarki szczelnie zapełnione drobnym pismem stroniczki, dalekie od lekkości ich rozmowy. Zdawszy sprawę z wypadków towarzyszących śmierci Antolka, z ostatniego widzenia z Jankiem itp. Ewa kończyła list: "Jeżeli uda się sprzedać akwarele, będę mogła pojechać do Lwowa i może razem z Wami zdobędę się na podróż do Joasi, cóż to za pomysł, żeby nie dać zwyczajnie wrócić ludziom do domu, te tłumy zawieszone w powietrzu, gdzie się w końcu podzieją, co poczną? Próbowałam zabrać się znowu do malarstwa, to się nie zdało na nic, prawie rada jestem drobnemu wydarzeniu, które mnie zwolniło - na to się przynajmniej zanosi - od udawania, że jeszcze umiem, chcę, że mogę... Nie! Patrzę, widzę, słyszę i pamiętam dla siebie, nie interesuje mnie, nie podnieca, bym zapamiętała dla kogoś, nie chcę, nie umiem nic już przekazać nikomu... Jestem roztrzaskana jak stary garnek, ale inaczej, niż to ze mną w życiu bywało. Czuję się częścią archeologii, skorupą głęboko pod piekłami, pod lodowcami zagrzebaną i tylko zajmuje mnie ten czas bez nas, który nas kiedyś odkopie i powie: "patrzajcie, coś w nich było, coś może wartościowego, co nie całkiem umarło". De profundis nie krzyczę, nie wołam, tylko milczę. Dlaczego chwytam się omamień, że Lwów, że Wy, że Joasia... Tu czy gdzie indziej... życie ubezwłasnowolnione... Zdawałoby się, że u Zygmuntów mniej to powinno dolegać. Ten wielki przywalony imponującą zimą, na takim uboczu świata... Cisza tak absolutna, że słyszysz tylko - właśnie spostrzegam, że już to słyszę - krążenie własnej krwi albo stukanie dzięcioła... ach, swoją drogą lepiej teraz rozumiem Sabinę. Nie, chyba nie pojadę do Lwowa, żal mi było ją zostawić. Napisz obszernie, co z Tobą, z Wami? Czekam na dobrą wiadomość, na pożywne słowo, jak wygłodniały wilk na niewinną owcę. A Ludmiła? Jej promienność unicestwiająca cierpienia... jak sobie przypomnę jej kiedyś dla mnie dobroć, to cieplej się robi w zamrożonym sercu. Czy się jeszcze zobaczymy, nabędziemy ze sobą? Czy to na coś pomoże? Skąd wziąć nadzieję? Całuję Was najczulej - Ewa". - Jak ci się ten "Stachu" spodobał? - zagadnęła potem Sabina. - To między innymi właśnie z nim tak mi się wspaniale rozmawiało. Jeszcze jak był sztubakiem, wnosił cały świat myśli, przygód w te nasze leśne kąty. Tak bym chciała, żeby tu został. Byłoby weselej. - Miły chłopiec - odpowiedziała Ewa. - Ja też podziwiam u Żydów czy tam Polaków żydowskiego pochodzenia tę bezpośredniość, łatwość kontaktu, rozmowy, ekspresji. Coś w tym z duszy pośrednika w najlepszym tego słowa znaczeniu. Albo mediatora, żeby lepiej brzmiało. Nawet animatora... Luty mijał, zima twardniała, Stachu Kadej nie dawał znaku życia, przyszły tylko dwie kartki od Ludmiły zapowiadające dłuższy list i wyrażające ogólnikową nadzieję, że "wkrótce może się zobaczymy". Sabina popadła w rozterkę. - On jest ryzykant i lekkoduch, zanadto ufa swojemu szczęściu, zresztą czy to dzisiaj można być kogoś albo czegoś pewnym? Boję się, że przeze mnie zbyt wiele mu zawierzyłaś. Ewa wzruszyła ramionami. - To trudno... I nic znów takiego nie zawierzyłam. List całkiem osobisty bez nadawcy ani adresu... A te kilka akwarel? W Warszawie mogło było spalić się wszystko. I wracali do miejscowych trudności. W mieszkaniu było zimno, kończyły się wszelkie zapasy węgla, torf i drzewo nie dawały rady przy takich srogich mrozach. Rozdział 21 (c.d.) Taki był stan rzeczy, kiedy zjawił się wreszcie Stachu Kadej. Przywiózł dla Ewy list i pieniądze, a dla Oldaków paczkę gruzińskiej herbaty, która ich ucieszyła. Przepraszał, że nie wysłał należności za akwarele pocztą, ale chciał... Ewa przerwała mu w pół słowa: - Pieniądze przychodzą zawsze w porę i zawsze można się bez nich obejść. Czy odliczył pan sobie procent i koszty? - Cudna pani jest. Mogę powiedzieć tak albo nie i jak pani sprawdzi? - Pan umie mówić tylko żartami? - A więc serio. Przeziębiłem się - odchrząknął. - Tym razem wypadło mi kilka godzin siedzieć w głębokim śniegu. O mało nie zamarzłem... - Jak to "tym razem"? Pan znowu był w Warszawie? - Nie, to na południu koło Dukli. Nieprzewidziana historia, trzeba było na gwałt przerzucić trzy osoby. W tamtą stronę poszło wybornie, przejechaliśmy sankami jak na kuligu. Odczekałem w pobliżu, a w tę stronę już było gorzej... granica bardzo sztywnieje. Ale znam jeszcze jedno miejsce... - Skończ, Szy... Stachu, z wariactwami - rzekła Sabina. Nie podobają mi się te twoje bezsensowne wyprawy. - Mnie też już nie. To będzie ostatni skok. - Po co szukać dodatkowego guza? Dosyć jest wszędzie niebezpieczeństw. Kadej zamyślił się i nagle spytał: - A może byśmy tak wszyscy ruszyli do Warszawy? - W imię Ojca i Syna - żachnął się Zygmunt. - Uchodzić z domu? To już ostatnia rzecz! A cóż mnie może grozić? Nie poleciałem truchtem do ich władz, nie podałem się za komunistę ani za Białorusina i nikt mi złego słowa nie powiedział. Las nie wymaga polityki, a obsłużyć go trzeba i ja to robię, a widać dobrze robię, kiedy mnie bolszewicy nie wywalili. Te lasy były od dawna państwowe i przetrzymają niejedną jeszcze władzę. - Zygmunt lubi służbę państwową, ale nie rzuciłby powierzonego sobie obiektu w żadnych okolicznościach - rzekła trochę ironicznie Sabina, lecz i ona przyznała, że w czasach tak niepojętego zamętu nie należy ruszać się z domu. - Ja to jednak pojadę do Lwowa - oznajmiła Ewa. - Mam teraz pieniądze na drogę... Spróbuję. - Ty byś też pojechał do Lwowa, Szym... Stachu... nie bój się, przywyknę. Skończyłbyś studia, póki jest polski uniwersytet. A jak nie, to zostań z nami, Zygmunt cię zatrudni w biurze albo Kordas w tartaku. - Mam straszny katar - kichnął w chusteczkę. - Przepraszam... W Warszawie też organizują tajny uniwersytet. - Masz tobie, jemu pachnie tajny! Leć na złamanie karku... A właściwie to nie wiadomo, co dziś komu doradzać - w głosie Sabiny zabrzmiała nutka zdenerwowania. - Pan jest w istocie zaziębiony, musi pan wypocząć - Ewie spieszno było bardzo do listu Józka. - Wpadnie pan jeszcze przed tym skokiem do piekła? - Jak miałbym nie wpaść? Wygrzeję się parę dni, przyjdę niebawem... Józef Tomyski pisał obszernie, i dość chaotycznie: "A więc ponosimy już straty, aż w końcu ktoś nas utraci. Wiesz pewno, że zginął także doktór Dropiewski, kochany Dropio poległ na tak zwanym posterunku, zabity razem z rannymi, bomba lotnicza rymnęła w szpital. ("Dlaczego Joasia zataiła to przede mną?") Bomba rozwaliła także dom, gdzie Joasia wynajęła była pokój, co za szczęście, że się tam nie wprowadziła od września. ("Boże, jakbym była zdążyła wrócić, toby się tam wprowadziła, bo lubi mieszkać samodzielnie".) W Warszawie jest już elektryczność, gaz i wodociągi czynne wszędzie, a ruin co niemiara, jedni mówią - sporo, ale nie tak znów dużo, mówią drudzy. ("Ile tam wiadomości przecieka do tego Lwowa".) Piszesz, że nie możesz malować. Nic się nie martw. Ja też nie mogę pisać. Tacyt milczał przez lat piętnaście, aby przemówić na wieki. Nie chcę nas porównywać z Tacytem, nie przemówimy na wieki. Więc skromniej. Izokrates pytany na uczcie, dlaczego nie przemawia, odpowiedział: "To, co umiem, nie jest teraz potrzebne, a tego, co teraz jest potrzebne, nie umiem". Nie idzie mi o to, czy mam rację. Mamy prawo do naszego milczenia de profundis. Ale dość. Trochę "kroniki rodzinnej". Około ósmego września pomylonymi, przepełnionymi pociągami dobrnęliśmy do Łucka. Tam widzieliśmy exodus naszych sfer wyższych, limuzyny, lampasy, damy, pieski, futra, klejnoty. Widok odstręczający i wciągający jak malsztrom. Znaleźliśmy się w jednym z tych aut - byli w nim tylko Michał - świeży wdowiec - i szofer, jechaliśmy ku południowi w największej konsternacji naszego życia, ogłupiali do cna. Ujechaliśmy - a wszystko to ledwo, ledwo poruszało się w tłoku - jakieś kilkanaście km i stop... Niemieckie samoloty leciały za "sferami" na pewniaka - piąta kolumna działała wszędzie i bezbłędnie. Więc hop w przydrożny las. Kiedyśmy wyszli, blokowała szosę przed nami Straż Pożarna, świeże wozy najnowszej konstrukcji, sprzęt, złote hełmy w pokrowcach - opera. Pytam: "Panowie skąd?" - "Z Warszawy". Piorunujące wrażenie! Ta Straż umykająca w siną dal, gdy tam pali się oblężona Warszawa! Zawróciliśmy bez namysłu. W Łucku położyłem Ludmiłę do łóżka, serce się rozhulało, Michał prysnął z wozem w jakieś puszcze "bić się z Niemcami", uszczęśliwiony szofer - na piechty do Warszawy - zostawił tam żonę i dzieci. W dwa dni potem weszli bolszewicy. W październiku próbowaliśmy dostać się do Warszawy, "granica" na Uściług była nawet urzędowo przez jakieś dwa tygodnie otwarta ("Ach, Boże, granica była więc gdzieś, kiedyś otwarta".) spóźniliśmy się, daremne oczekiwania we Włodzimierzu, różne przygody, w listopadzie zdecydowaliśmy się na Lwów. Tu dokonał się los pamiątki rodzinnej Nieporęckich, owej karabeli czy szabli z XV wieku. Jak jechaliśmy na wakacje, Ludmiła uparła się, żeby ją zabrać jako talizman, maskotkę czy że słusznie spodziewała się "czarnej godziny". Była w sam raz na długość mojej walizki (karabela, nie Ludmiła), ale co tu z nią w końcu robić? Nauczyliśmy się już sprzedawać rzeczy, sprzedałem maszynę do pisania, na której wystukałem był wszystkie moje bazgroły, sprzedaliśmy większość zabranych z Warszawy ubrań i walizkę, zostaliśmy z moją jedną chudą i luźną, a karabeli nie umieliśmy sprzedać, a może godzina nie wydawała nam się jeszcze dość czarna. W lutym podjęliśmy ostateczną naradę, a był przy tym Wawrunio Nieporęcki, którego zastaliśmy we Lwowie. Postanowiliśmy oddać do Muzeum jako depozyt. Para idiotów, tu nawet zabrakło nam przytomności umysłu. Krótko mówiąc Wawro wykradł ją pod naszą nieobecność i nawet nie sprzedał na wódkę. Grywał w tutejszym teatrze, miał więc pieniądze, upijał się na gieroja i zagrał w knajpie scenę nie z tej ziemi krzycząc: "Haj żywe rewolucja", wywijając muzealną karabelą i wzywając po rosyjsku "sawietskich druziej" do natychmiastowej wojny z bestią hitleryzmu. Awantura, milicja, gwałt. Wszystko to nazajutrz nam opowiedziano, w knajpie było tak zawsze mnóstwo znajomych. Jak zdołano w zamęcie wyciągnąć ululanego już na martwo Wawra i wywieźć go po nocy do przyjaciół na Zniesienie, kto zajął się wyjaśnieniem i zbagatelizowaniem incydentu, mniejsza o to. Wawro - sławna gęba aktorska - został rozpoznany od razu, cały Lwów huczał od tysiąca wersji tej sceny, usłyszawszy jedną z nich biedny Wawro popadł w nieludzki strach "przed Sybirem", właśnie sprawdzano gremialnie adresy uchodźców. Nasz młody przyjaciel akurat ruszał w przygodę ("To Ancko, w sam raz heca dla niego".) z dwiema oficerskimi żonami (po byłych policjantach, prokuratorach, sądownikach przyszła kolej na rodziny oficerów), Wawro zdecydował się w jednej chwili. Co zyska? W Warszawie narozrabia tak samo i wpadnie z trzaskiem... choć pijacy mają swoje pijane szczęście. Gdzie się podziała Ludmiły karabela, nigdy nie będziemy wiedzieli. Tak że wolni jesteśmy już nie tylko od rzeczy, ale i od pamiątek. Dużo zawdzięczamy tu ludziom, nawet nieznajomym, lecz zwłaszcza wiele pani Marii Ersztynowej. Tu jest mnóstwo Ersztynów, są Ersztynowie lekarze, dentyści, adwokaci, restauratorzy, przemysłowcy i kupcy, słowem istna "Forsyte's Saga" w przyśpieszonej likwidacji (z wyjątkiem lekarzy). Nasz Ersztyn, mąż pani Marii, jest dyrektorem własnej, ale już upaństwowionej fabryki i na tym stanowisku pozostawiony, na dodatek - uczonym, na dobitkę - mistykiem i dziwakiem. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi tak, że się niemal codziennie widujemy, pani Maria jest inna i sympatyczniejsza, niż mi się wydawała w Warszawie. No i co ja wyprawiam, ten list nie chce się skończyć, z jego rozmiarów domyślam się, jak bardzo łakniemy Twej obecności. Jak przyjedziesz, dopiero się nagadamy aż do nieprzytomności, coś razem postanowimy, a nade wszystko będziemy usiłowali zrozumieć. Niewdzięczne zadanie, bo rozumiejący nigdy nie będzie zrozumiany. Pytasz, skąd wziąć nadziei? Droga moja, nie wiem, czy już jesteśmy na dnie. Zbieraj siły i wszystkie wewnętrzne resursy konieczne do zejścia na to ostatnie dno, z którego, jeśli nie my osobiście, to Polska wyjdzie kiedyś na swoją nową szansę, choć jeszcze nie wiem jaką. Nie rozpaczam, jak widzisz, nie rozpaczaj, kochana, i Ty - Twój J." Ludmiła dopisała tylko: "Wymowne okazało się to nasze milczenie de profundis. Jeśli masz przyjechać, nie zwlekaj, miła moja, bo i bez przygód z karabelą dnie szybkich postanowień mogą nadejść niedługo - całuję L." Zima wciąż była tęga, choć na dachach marcowe słońce topiło już śniegi, spływające strugami, które mróźna noc zamieniała w długie lodowe sople. W nie dogrzanym domu Ewa była ciągle zmarznięta, pojechała więc do Augustowa, może da się kupić narciarskie buty i spodnie, przewidywała, że to nie będzie łatwe, miała przenocować u pani Eufemii, Zygmunt nazajutrz po południu wyjedzie po nią na stację. Wracała już przyodziana w używane, ale bardzo jeszcze dobre buty i spodnie, czuła się w tym stroju ciepło, rześko i młodo. Wyskakując z wagonu dostrzegła sanki zadrzańskie, a na nich nie Zygmunta, lecz zakutaną postać kobiecą. "Ach, to Longina, pewno znów mityng albo jakaś kontrola". - Dzień dobry! - zakrzyknęła wesoło. - Dzień dobry. Niech pani prędko siada - Longina ruszyła lejcą, sanki zataczając się pomknęły śliską, mocno już przetartą drogą lśniącą jak biały metal. - Bieda, proszę pani. Zabrali państwa Oldaków. - Je_ezus Maria! Kiedy? - Wczora. Dwia godziny dali, żeby zapakować sia. - Może jeszcze są w Augustowie... - A jakża by. Powiedzieli, żeby spieszyć sia, że pociąg na noc odchodzi. "W sowietskij sojuz pojedietie - powiedzieli. - U nas charaszo żyt', sławno, nie bojties". Grzeczne byli... Resztę drogi jechały milcząc. Dopiero zatrzymawszy się przed opustoszałym nadleśnictwem, Longina rzekła: - Był rano ten młody od Ancków, przyjdzie na wieczór. I Kordas przylatywał dzisia, że reklamacja poda. Dużo pomoża, jak umarłemu kadzidło. Ewa chodziła po mieszkaniu, dwie osoby ubyły, a jakby świat się wyludnił. Longina wróciła ze stajni, zaproponowała: - Ja pani jajecznicy zrobia, taki posilić się trzeba. Pani nadleśniczyna list zostawiła, widzi? - wyjęła z zanadrza złożony świstek papieru. "Ewo najdroższa. Czułam, że to wisi nad nami od dawna, prawie ulga, że spadło. Wyjedź jak najprędzej do Lwowa. O nas się nie martw. Przetrzymamy, wrócimy. Będziemy pisać do Lwowa, do Warszawy. Twoi oddani - Sabina, Zygmunt". "Zygmunt" było też podpisane ręką Sabiny. - Nie jednych naszych zabrali - rzekła jeszcze Longina. - Leśników też, gajowych, a jeszcze nie wiem jakich. Ja dla naszej pani obrazek poświęcany dała, Najświętsza Panna Ostrobramska. Ewa zjadła w kuchni jajecznicę z kawałkiem chleba i łapczywie wypiła szklankę herbaty. - Panno Longinko - rzekła - ja chyba wyjadę jutro do Lwowa. - Ja też myślała, że muszą wyjechać. - A panna Longinka? - Mnie nikt nie ruszy, toż pani wie, władza ludowa. Mnie nic nie zrobią. Tu jacyś nastaną na miejsce pana Oldaka, też może będą potrzebować człowieka. Oni dziwili się, że taka duża kwartira i tylko jedna familia mieszka, "słowno pamieszcziki", tak powiedzieli. - Usłyszawszy szczekanie psa, Longina rzekła: - To ten młody. Ewa wyciągnęła obie ręce do wchodzącego jak do zbawcy. Gdy się do nich schylił, pocałowała go w ciemną czuprynę. - Mój drogi, co pan zamierza? - Miałem jutro iść do Warszawy... Sam. Raptem wszystko przekręciło się w niej na opak, naglące pragnienie znalezienia się zaraz, natychmiast w domu owładnęło nią jak ssący wnętrzności głód. - Pójdę z panem. - A Lwów? Państwo Tomyscy?... - Mają mrowie przyjaciół, różne możliwości, poradzą sobie. Pójdę z panem. Na samą myśl, że zacznie się znów czekanie, choćby w najmilszym towarzystwie... czekanie i lękanie się... dreszcz mnie przechodzi. - Można wziąć paszport sowiecki i nie czekać. - Co pan gada? Dlaczego miałabym brać paszport sowiecki? Nigdy tu w ogóle nie mieszkałam. - Państwo polskie dla nikogo tu nie istnieje. Pani jest cudzoziemcem znikąd. Tak jak i ja zrsztą. - Toteż nie chcę nim być. Chcę być w domu. - Pod Niemcami, pani Ewo, będzie strasznie... Ewa wstrząsnęła się, zupełnie wypadło z jej świadomości, że w Warszawie są Niemcy. Chwilę milczała z zamkniętymi oczyyma. - Tak - rzekła - wiem. Pójdę z panem. Przypatrzył jej się: - Pani wie, że pani jest już stosownie ubrana? Tak właśnie jest najlepiej w tę drogę... - Nie wiem... - Dobra. Jutro przyjdę o siódmej rano. Pojedziemy na Białystok i Bielsk. Ewa odszukała Longinę o poprosiła i jakiś papier i sznury do zapakowania sprzętu malarskiego, który musiała zostawić. Także większość rysunków, kartonów. Na dnie walizki umieściła tylko kilka akwarel i płótno "Zadry jeden", było leciutkie w swych cienkich listewkach z drewna. Jeszcze list. "Najdrożsi moi. Zyg i Binia wyjechali do Związku Radzieckiego. Ja jutro wybieram się do Joasi, stamtąd napiszę, ale nie wiem, kiedy to do was dojdzie. Wasz list otrzymałam, dziękuję, myślę, że i Wy wkrótce przyjedziecie do Joasi. Bądźcie zdrowi i o mnie spokojni. Uważajcie na siebie i, oby, do widzenia - Wasza Ewa". Głos Longiny: - Rzeczy naszych państwa i te pani przyrządy, te malowanki powiozę do pani Eufemii, nic nie zginie. Dam znać, jak oni podadzą adres, zrobia dla nich paczka. Niech Bóg prowadzi, będę sia modlić dla pani. Niech napisze, jak wyraźnie, to i pisane przeczytam... Dworzec w Białymstoku. Wielka wysoka hala nieprawdopodobnie zatłoczona ludźmi i tobołkami. Ludzie są niespokojni, zdenerwowani, ruchliwi, drepczą, potykają się, chrzęści szept rozmów, to wygląda jak średniowieczne obrazy piekła, jak obłąkani Boscha czy Goi; tylko paru żołnierzy sowieckich śpi głęboko, spokojnie; inni żołnierze w bezgłośnych walonkach, w ziemistych szynelach, futrzanych czapach przechodzą cisi, milczący, trącając łagodnie śpiących kolegów, budzą ich, ale czemu? Idą dalej, wychodzą, "Jacy oni są potulni w porównaniu z naszymi ludźmi... Przeraża mnie ta potulność..." Kadej nadchodzi z biletami. - To wszystko jeszcze uchodźcy tak wędrują - powiada zatoczywszy wzrokiem po hali. - Czyśćcowe dusze - mówi Ewa. W pociągu także ścisk, ciemno i zimno. Ktoś wzdycha: - Życie, życie... - Świt, miasteczko, wyboje w brudnym zlodowaciałym śniegu. Furmanka, raczej mały wózek jednokonny, aż dziw, że jedzie na nim z sześcioro ludzi. Na szosie nie ma śniegu, ale niebo jest po raz pierwszy zachmurzone i z nieba zaczyna padać śnieg. Ewa siedzi na tyle wózka, widzi przed sobą twarze obu kobiet napięte i przestraszone, mężczyzna między nimi patrzy mętnie spode łba, nieprzyjemna facjata, grube obwisłe wargi. Ewa czuje się zawstydzona, upokorzona, nie cierpi w tej chwili Kadeja, siebie, wszystkich, wózek turkocze, śnieg pada coraz gęstszy, pomału okrywa jadących grubym, białym całunem, na szczęście mróz jest słaby. Jadą tak wiele godzin, wreszcie znowu miasteczko. - Ciechanowiec - mówi Kadej. Ciepłe duszne wnętrze, pełne głośnych ludzi. Krzyczą, piją wódkę, Stachu Kadej rozmawia z nimi innym tonem, innym głosem, klną, on też klnie. Stawia przed nią szklankę herbaty, wyjmuje z kieszeni małą butelkę: - Mam trochę czerwonego wina, doleję, pani przemarzła. - Ewa z nieoczekiwaną przyjemnością wypija herbatę z winem, je machinalnie podaną jej kiełbasę z kapustą. Znów sanki, ciche bez dzwonka, jadą długo i prędko, wysiadają. Kadej płaci woźnicę. Idą polem, skręcają w mały las, wychodzą z lasu. Kruczej czarności noc, majaczą śniegi. Szept: "Proszę teraz nieść swoją walizkę, bo muszę tu panią wziąć pod rękę". Śnieg już dawno nie pada, lecz wszędzie pełno śniegu, schodzą w dół, jakby ze wzgórza, Ewa czuje na twarzy zimną mokrą kurzawę. Kadej do bólu ściska jej ramię, czepiają się ich krzaki, miękko uderzają gałęzie świerków czy sosen, z gałęzi sypie się śnieg. Nagle robi się równo pod nogą, idą w głębokim śniegu, ale po czymś niezwykle gładkim, potem drapią się trochę w górę, ale niewiele, czołgają się wśród krzaków, Ewa ciągnie walizkę po śniegu. Szept: "Biegiem do tych zarośli". Biegną, oboje trochę dyszą, dopadają głębokiej czarności - las. Nie, to nie las, drzewa niebawem się kończą, znów pole czy droga. Rozlewa się dalekie puknięcie wystrzału. Idą wolniej, przystają pod gruszą czy wierzbą, szarzeje świt. Kadej zdjął czapkę i chustką wytarł sobie czoło zlane potem. - Przeszliśmy Bug - powiedział głośno. - Już jesteśmy w tej przeklętej Generalnej Guberni. Znów szli, z daleka widać zabudowania, potem jakieś przedmieście, herbaciarnia, wypili resztę czerwonego wina. Czekali długo na zbożową kawę, na bułki. - Tu - rzekł Kadej - można zmienić resztę rubli na te okupacyjne złote. Tu potrzebują czasem rubli - poszedł do gospodarzy lokalu, których zdawał się znać. Kiedy wrócił, Ewa powiedziała: - Panie Stachu, tu pod Kockiem jest pochowany mój brat, czy to daleko? Ja bym chciała... - Wiem, ale jakie "tu pod Kockiem". To jest zupełnie gdzie indziej. W tamtych lasach leżą jeszcze śniegi na dwa metry. Tam pojedzie pani latem. - A gdzie my jesteśmy? - W Małkini. Znowu szli miastem, roztopami, po błocie i brudnym śniegu. Gdzieś melancholijnie gwizdała lokomotywa. Ewę skręcał rozpaczliwy tęskniący strach o Józka i Ludmiłę... Nigdy więc już nie zazna spokoju? Czy Kadej nie zapomniał wrzucić w Białymstoku listu do Lwowa? Na dworcu po wykupieniu biletów Kadej rzekł: - Mamy szczęście, jest zaraz pociąg do Warszawy. Znaleźli miejsca siedzące i zanim pociąg ruszył, oboje twardo zasnęli. Rozdział 22 Tomyski zamknął drzwi za brodatym, zmienionym nie do poznania Michałem Snarskim, przeszedł do siebie i wyciągnął się na tapczanie. Był w tej chwili bardzo podobny do swego ojca - lekkie mazurskie rysy twarzy, duże wypukłe czoło, włosy nad nim ciemnoblond, wijące się faliście, usta zdające się uśmiechać, nawet kiedy się nie uśmiechał, liryczne szare oczy krótkowidza mrużące się pod ciemną rzęsą po zdjęciu okularów, które odrzucił na stolik przy tapczanie. Sierpniowy upał, na ścianie wtórne odbicie popołudniowego słońca z jakichś szyb nie zabudowanego od strony zachodu podwórza, w głowie myśli tłoczące się bezładnie. O Maurycym Ersztynie, owdowiałym w czasie oblężenia i kryjącym się w kącie podmiejskiej okolicy; o jego wydawnictwie przepisanym fikcyjnie na śląskiego księgarza_uchodźcę, który wpadł w oko szantażystom i musiał przerwać swoje kontakty z Ersztynem; o tym, na jak długo starczą resztki honorariów za przedwojenne wydania i z czego się będzie żyło, gdy zostanie tylko deputat żywnościowy ze "Społem"; o tym, ilu artystów i pisarzy wspierała bezinteresownie ta prozaiczna hurtownia spółdzielcza, funcjonująca za przyzwoleniem tolerujących instytucje gospodarcze okupantów, a więc bez chwały, a tak dzielnie i chlubnie w gruncie rzeczy; o tym, jak istniałaby Ewa, gdyby "Społem" nie kupowało jej obrazów zdobiąc nimi swoją stołówkę i gabinety swych zarządów; o tym, że Ludmiła niepotrzebnie się męczy porządkując w taki upał domową biblioteczkę; że Joasia powinna była przyjąć zaproszenie do pensjonatu "Społem" w Bukowinie, ale jest na to za dumna, rozumiał to, jednak innych możliwości wyjazdu dla niej nie było... "Wkrótce zacznie znów biegać po setkach pięter dziennie. Każda klasa, nieomal każda lekcja w innym mieszkaniu... - myślał sennie. - Jutro muszę jechać do Ersztyna... to heca, że ja mu teraz wożę pieniądze z księgarni..." W podwórzu rozległo się brzęknięcie gitary czy mandoliny, chór kilku młodych głosów zaintonował uliczną balladę: Posłuchajcie, ludzie, strasznej opowieści,@ co ja wam zaśpiewam, w głowie się nie mieści,@ co ja wam zaśpiewam, to jest smutne bardzo,@ niechaj wasze serca biedakiem nie gardzą.@ Dnia pierwszego września roku pamiętnego@ wróg napadł na Polskę z nieba wysokiego...@ "Powinienem to zanotować, żeby nie przepadło. Nie potrzebuję brać okularów ani wyglądać przez okno, żeby wiedzieć, że to chłopcy bez rąk, bez nóg... inwalidzi tego właśnie września, na który nie zdążyłem..." Po chwili wstał i zawinąwszy w kawałek papieru wszystkie drobne wysypane z portmonetki wyrzucił to, nie patrząc, przez okno. Znów się położył. Najwięcej się zawziął na naszą Warszawę,@ Warszawo kochana, tyś jest miasto krwawe...@ "Ileż wydarzeń, zanim w czerwcu zeszłego roku przytaszczyliśmy się wreszcie do Warszawy... " Lecą bomby z nieba, brak jest ludziom chleba,@ nie tylko od bomby - umrzeć z głodu trzeba...@ "Zajęcie Danii... bez strzału... Norwegia... przynajmniej się bili... Belgia... Holandia..." Płonie miasto całe od wieczora do dnia,@ nie ma kropli wody do gaszenia ognia...@ "Marsz na Paryż... haniebna postawa Francji... Dzwony, w które Niemcy kazali wtedy bić wszystkim kościołom... To w Przemyślu słyszeliśmy te zniewolone dzwony... upokarzające oficjalne przejście "granicy"... Ukraińcy, czescy, niemieccy koloniści, Polacy i w grupie Polaków... Żydzi. Nie żadne sfery posiadające... aktor, piosenkarz kabaretowy, muzyk... słowem - szaleńcy. Maria miała rację, kiedy mówiła: "Żydzi są obłąkani"... Maria! Potem zajęcie Paryża... Dunkierka... Pogrom Anglików.... The situation is somewhat confuse..." I tak nas niszczyli całe trzy tygodnie.@ Jeszcze kiedyś Pan Bóg pośmci taką zbrodnię.@ Teraz jest Warszawa sławna na świat cały,@ bo się żande miasta tak bronić nie śmiały...@ "Co za iluzja!... Chociaż tak... Po błyskawicznym upadku tylu stolic i państw otchłań naszego upadku zmniejszyła się o cal... Myśmy się bili najdłużej. Warszawa natchnieniem świata... czy jego uwierającym nagniotkiem? Niewygodne to natchnienie... wstydliwe. Jaki przyzwoity naród dałby sobie tak pociachać stolicę?... Ciekawym, kto ułożył słowa tej ballady? Taka plebejska pieśń i patrzcie, nic nie mówi o krzywdach społecznych, tylko o klęsce miasta... narodu". Pac... pac... pac - uderzają o asfalt podwórza monety zawinięte w papierek. Powolne kroki zbierającego pieniądze. "Ten przynajmniej ma obie nogi, a pewno brak mu ręki. Za to jest wolny. Śpiewa przeciwko Niemcom, pokonali go, ale nie ujarzmili. Ja także jestem wolny. Nigdy nie miałem takiej swobody pisania wszystkiego, co myślę, jak w tej Michała gazetce "Walka trwa"... I cóż stąd? Klęski się szerzą i żadnej moja niebezpieczna wolność nie zlikwiduje. Ten mur... posępna hańba miasta... hańba czasu... ghetto! Jest coś ohydnego w słowie "mur". Mur - widzialny czy nie widzialny - to strach, nienawiść, pogarda, to sromotne "w pysk" dla nas wszystkich. Zamurowani... A tragedia Żydów, co nie poszli za mury, odcięli się od żydostwa swoją niewątpliwą polskością. "Nigdy nie miałem ze światem żydowskim nic wspólnego" - powiedział Maurycy Ersztyn, ale jego przerażone oczy mówiły: "Eli, Eli, Lamah Sabathani". A może nie mówiły... I oto mamy już wojnę niemiecko_sowiecką... jakoś lżej... ustąpiła sytuacja nie do zniesienia... coś z tego wróci... jestem pewien, że wróci... ale... czy jakieś katharsis nie byłoby możliwe?... Pokusa naiwności?... Maria także nie poszła do ghetta, podobno wzięła się do handlu jabłkami czy spirytusem... Maria..." I raptem Lwów. Już nikt nie śpiewa ballady, pośród letniego skwaru mroźne tchnienie zeszłorocznego marca. Idą oboje z Ludmiłą do tramwaju na Teatyńskiej drogą pod Wysokim Zamkiem do willi Benedykta Ersztyna. Hebanowoczarne kasztany w połyskującej bieli nieustępliwych śniegów, na słonecznym zboczu mały oddziałek sowieckich żołnierzy stoi luźno, snadź skończywszy jakieś ćwiczenie; jednakże różowe od mrozu, kurnose twarze spokojne i posłuszne. Młody jak on zupełnie do nich podobny komandir mówi wątłym tenorkiem: "Nu, towariszczi, wy charaszo ispołnili zadaczu i ja wami dawolen. Możetie zakurit". Wszyscy oprócz jednego, który widać nie palił, wyjęli papierosy, zręcznie przysłoniwszy ognik dłonią zapalili i rozsiedli się w różnych pozach na śniegu, dowódca wykonał te same gesty o parę kroków przed nimi. Ten obraz jak reklamowy plakat nakładał się Tomyskiemu przez chwilę na zawieszone sztychami ściany biedermeierowskiego pokoju Ersztynów służącego im za salon i jadalnię, a teraz też za przygodną sypialnię wojennych tułaczy. Popołudniowi goście witali owacyjnie nade wszystko Ludmiłę, a z należną atencją, której nienawidził, Tomyskiego. Jego rodzaj próżności wymagał po kobiecemu, żeby go lubiano lub nim się interesowano dla niego samego, nie z powodu, ale pomimo książek, jakie napisał. Tym razem gośćmi nie byli lwowscy artyści, dziennikarze, poeci ani warszawscy uchodźcy tej samej sfery, choć cokolwiek innego pokroju. Tym razem była to bliższa i dalsza rodzina domu, nobliwe siostry Benedykta, smutny, bardzo semicki szwagier, jakiś Kocio, przymilny kuzyn o polskim już nazwisku, sędziwa ciotka Marii, ruina wielkiej piękności, wszystko dystyngowana burżuazja pozbawiona już dóbr nieruchomych, ale jeszcze zasobna w kosztowne mieszkania, oprawna w brylanty i podścielona ciężkimi walutami. Benedykt Ersztyn, wysoki, cienki, popielaty w stroju, kolorze włosów i nawet w perłowym odcieniu twarzy - niebieskie oczy, mgliste omdlewające spojrzenie - wyraźnie nudził się w tym towarzystwie i roztargniony kładł na uboczu pasjansa. Pani Maria paliła papierosa za papierosem i od czasu postękiwała zabawnie, jakby ją bolał powstrzymywany śmiech tlący się w oczach ciemnych i połyskliwych jak daktyle. Obejmowała ramię szesnastoletniego syna i wąskimi palcami kręciła jego czerowne ucho, Benedykt, wśród przyjaciół nazywano go Ned, patrzył na to z ukosa i przez zęby powtarzał daremnie: - Maryśka, zostaw Ignasia. Sędziwa ciotka zwróciła się do Tomyskiego: - Między nami, proszę pana, to jest hołota, co się zadaje z bolszewikami, gotuje nam tylko nowe nieszczęście. Bo jak Polska wróci do władzy, to się będzie mściła na Żydach, i to na wszystkich, nie uważając, jak się kto zachowywał. Za co, drogi panie, za co? - To Lolek - starsza siostra Neda wskazała na przymilnego kuzyna. - Opowiada głupstwa i straszy ciocię Idę. - Ta ja widział i słyszał na własne uszy - kuzyn kierował to do Tomyskich. - Młoda warszawska Żydówka mówiła: "Nie lubię ja tej Warszawy, dobrze się stało, że ją Niemcy trochę poharatali, że Hitler tak dosolił Polakom". To nie była prosta dziewczyna, co najmniej panna ze sklepu. Mówiła świetną polszczyzną, to rzadkie u warszawskich Żydów, na pewno nie znała już jidysz. I zainteresował mnie paradoks, że mogła tylko po polsku cieszyć się z polskiej klęski. - Albo po niemiecku - wtrąciła z morderczą słodyczą pani Maria. - Wszyscy polscy Żydzi znają ausgezeichnet niemiecki. Ale to się nie liczy, jak Lolek cytuje kobiety - objaśniła Tomyskich. - On jest nieuleczalnie mizogeniczny... - A jakich rzeczy można się było nasłuchać i od Polaków - zauważyła młodsza siostra Neda. - Nie pochwalę tej twojej żydowskiej panny, ale koniec końców można zrozumieć takie niepoczytalne mściwe odruchy... Żydzi tyle się w Polsce nacierpieli, choćby na uniwersytetach. Może to była studentka... - Co Żydzi cierpieli w Polsce? - głos Marii niski, gęsty jak miodowa patoka wezbrał znienacka pasją. - Tysiące chłopów polskich nie mogło się dopchać do uniwersytetów. Żydzi zalegali je tłumem i co znów za takie nieszczęście, że gromada łobuziaków trochę ich tam czasem poturbowała. To nie jest żadne nieszczęście, żaden Żyd z tego powodu nie opuścił ani jednego egzaminu! - Nie nudźcie państwa Tomyskich żydowskimi sprawami - prosił z zażenowaniem smutny szwagier. - Dosyć złego spadło na wszystkich za wszystko. - Ale za co, moi kochani, za co? - lamentowała sędziwa ciotka Ida. - Przed piewrszą wojną świat był inny. Był dobry. - Pani Maria broni tu racji sokratycznej - dłoń Ludmiły pieszczotliwie dotknęła ramienia Marii, która jakby wiedziona nieodwołalnym nakazem przestała momentalnie kręcić ucho Ignasia i zdjęła rękę z jego bark. - Że ten, co krzywdzi, jest nieszczęśliwszy od krzywdzonego... Tak? - Idzie o to - Józef Tomyski mówił patrząc w stół i kreśląc na nim ósemki jedna za drugą - czy istnieją okoliczności, w których dana grupa społeczna jest w stanie, jeśli nie w obowiązku, puścić w niepamięć swoje doraźne krzywdy i cierpienia. Może takie okoliczności nastały? Nie myślę specjalnie o Żydach, nie tylko Żydzi mają w Polsce na swoim koncie krzywdy... - A jednak w końcu i pan jest antysemistą - rozżaliła się młodsza siostra Ersztyna. - Józef Tomyski złożył niezbite dowody, że antysemistą nie jest - obruszył się Benedykt łagodnie, ale stanowczo. - Wstyd nie pamiętać. - Ale miałby rację, gdyby nim był - huknęła Maria. - Żydzi jako grupa okazali w tej wojnie, że ich nic nie obchodzi katastrofa Polski. Żydów obchodzi katastrofa ich losu! - Ależ bredzi ta Maria! - zgorszyła się starsza siostra Ersztyna. - Żydzi ginęli w tej wojnie za Polskę i w wojsku, i w oblężonej Warszawie. - Ginęli za siebie w walce ze swoim śmiertelnym wrogiem. Chciałabym widzieć, co by to było, jakby Niemcy weszli z hasłami filosemickimi. Trzeba raz powiedzieć prawdę o sobie - prowokowała Maria. - Niechże ją więc pani powie o sobie, moja droga. Kiedy pani w osiemnastym roku wstępowała do wojskowych oddziałów kobiecych, to nie żydowską sprawę miała pani na myśli? Albo w dwudziestym, kiedy panią kulka nawet drasnęła. - Ludmiła przypominała jedno z barwniejszych opowiadań Marii. - Ale gdzie są ci Żydzi, którzy by mi to pochwalili? Chwała Bogu nie znałam jeszcze wtedy Ersztynów, dopiero byłoby darcie szat! Ale i tak cała rodzina miała mi za złe. Ciocia Ida pamięta... - Moje dziecko, byłaś wtedy taka młoda i ładna. Bolszewicy mogli cię... no, tu jest Ignaś, już nie powiem, co cię mogło czekać. Ta wariatka była przecież w niewoli u bolszewików - rzekła z ubolewaniem sędziwa ciotka. - Właśnie! Rodzona matka, świeć jej, Panie, wierzyć nie chciała, że wróciłam nietknięta, że się po prostu wycofali, a jeńców musieli zostawić. Ale co tam o głupstwach. Żyd, co walczy albo ginie za Polskę, jest bohaterem tylko dla Polaków. Dla Żydów... nno... owszem, to się liczy w razie potrzeby. Ale żydowskie dzieci nie chowają się w kulcie Berków Joselewiczów ani nawet Jankielów. To polskie dzieci chowają się w tym kulcie. I Żydzi uważają za święty polski obowiązek, żeby polskie dzieci chowały się w tym kulcie... - It's fine - cieszył się przymilny kuzyn. - Jesteś bezczelna dziewczyna - sędziwa ciotka aż zastukała laseczką. - Tja, sie wos immer so frech - rzekła nagle z wiedeńska. - Żydzi są bardzo rozmaici. I Polacy są bardzo rozmaici, nie trzeba tak przesadzać, pani Mario - Ludmiła uśmiechnęła się w stronę zirytowanej ciotki. - Żyd ginący za Polskę dla nas też nie zawsze jest bohaterem, często - kamieniem obrazy. Istnieje gatunek Polaków, bardzo liczny, dla którego jedynym sprawdzianem polskości jest niewinność Żydów... - Jak to, więc i ta wojna, w której Żydzi są bezpośrednio razem z Polakami zaatakowani, zagrożeni, miałaby nas nie pogodzić na zawsze? - spytał znękanym głosem szwagier. - I ta wojna nie pogodzi tych Żydów, co się cieszą, że Hitler dosolił Polakom, z tymi Polakami, co się cieszą, że Hitler zrobi porządek z Żydami. A ten gatunek nadaje charakter i barwę obu stronom - sprecyzował ryzykownie Tomyski. - Jak pan nie widzi wyjścia, tylko takie baznadziejne perspektywy, to co mamy powiedzieć my, zwyczajni ludzie? - Widzę zwyczajnie, jak i wy, moi państwo, że współżycie grup ludzkich, a nawet pojedynczych ludzi ze sobą, to rzecz powikłana i raczej straszna. Nie mówię o beznadziejnych perspektywach. Moja żona ma rację, ludzie są bardzo rozmaici, a wyjścia można próbować zawsze. Choćby, no... dając na wszelki sposób i przy każdej okazji szansę odmianie czy postawie ludzkiej mającej w sobie najwięcej cech prawowitego człowieczeństwa. - Prawowitego człowieczeństwa? - zdziwił się pytająco smutny szwagier. - Skromnie mówiąc idzie chyba o przyzwoite postępowanie w ramach swej grupy i o zachowanie przyzwoitości wobec innych grup - czy kiedy normalny układ stosunków się rozprzęga. Jeśliby hodować i rozwijać tę szczyptę ludzkiej przyzwoitości... stosownie do sytuacji... Nie ma argumentu na możliwość, ale nie ma go i na niemożliwość wytworzenia grup społecznych prawdziwie wartościowych i nawet spólnoty takich grup tożsamych śród największej takiej czy innej odrębności, świadomych swej racji bytu, a uznających cudzą, zdolnych przenikać się wzajemnie, a pozostawać sobą... Gra się zaczęła, na razie od próby nieludzkości... Będą wielkie kompromitacje... - I pan mimo to wierzy w zlikwidowanie antysemityzmu na świecie? - Dajcie spokój panu Józefowi! - Zawołała Maria. - On nie ma wcale wiedzieć, jak rozstrzygać sprawę żydowską. On ma pisać wspaniałe książki; naród mu za to płaci. I to nie są rzeczy do takiego zawiłego filozofowania, panie Józefie. Te rzeczy ordynarnie i najtrudniej rozwiąże mały człowiek ulicy. Na przykład mój żydowski fryzjer z ulicy Fredry. Wczoraj spotykam go i pytam: "Dlaczego pan ma taką spiczastą przerażoną twarz?" A on na to: "Dlaczego ja, proszę pani doktorowej, nie mam mieć przerażonej twarzy?" Na to ja mówię: "No, przecież pan żyje, pracuje, nic takiego się panu nie stało, najwyżej upaństwowią pana" - głos Marii nabrzmiewał śmiechem - a on mi na to powiada: "Ze mną dużo się stało, pani doktorowo - cha, cha - nieposkromiony śmiech rwał zdania na kawałki. - Ja co dzień budzę się - cha, cha - taki smutny i myślę sobie, kiedy się wrócą, cha, cha... te słodkie czasy, co ja nie mógł wyjść na ulicę Akademicką, żeby nie dostać po karku od polskiego studenta." Sentyment w pana duchu, panie Józefie! Mały fryzjer puszczał w niepamięć swoje krzywdy wobec wspólnego kataklizmu... a cha, cha, cha! - Maryśka jak zawsze nic nie rozumie - wtrącił Benedykt nie podnosząc oczu od pasjansa. - To nie sentyment mówił przez tego fryzjera, tylko doskonałe wyczucie, że hałaśliwy polski antysemityzm był w gruncie rzeczy nieszkodliwy, a teraz dopiero sprawa jest niebezpieczna. - Nic nie jest groźne dla interesów żydowskich - zawyrokowała Maria. - Będą je robić tym lepsze, im większy zamęt na świecie i aż do u... cacanej śmierci. Za każdym Don Kichotem wszczynającym awantury idzie zawsze Sancho Pansa, który je wykorzystuje. - Pani Maria powiedziała niechcący bardzo ważną i mądrą rzecz - ożywił się Tomyski. - Oczywiście! - Maria zaniosła się od śmiechu. - Jedna z najinteligentniejszych kobiet w Polsce może tylko niechcący powiedzieć coś mądrego. - I nagle samymi ustami przesłała Tomyskiemu pocałunek. - A pani nawet nie wie, o co idzie. Nie o interesy. O Don Kichota i wszczynanie awantur... - zastrzegł się Tomyski. Doktor Alicja Świacka, ginekolog, należąca do świata socjalistycznej młodości Stefana Radgoskiego, spotkała się z Józefem Tomyskim w towarzystwie, gdzie bywała też Ewa, i zaprosiła ich oboje na kolację, w której brała udział i córka Świackiej, Wanda Orchowska, młoda osoba wyglądająca na pensjonarkę, ładnie opalona i mało komunikatywna. Z wstępnej rozmowy, prowadzonej głównie przez matkę, goście dowiedzieli się, że Wanda była żoną porucznika w armii emigracyjnej, że wróciła dopiero co z dwumiesięcznego pobytu na wsi u starszej siostry, której mąż zarządzał majątkiem Banku Rolnego, i gdzie spędzała lato z dwuletnim synkiem Maciusiem, już ułożonym do snu. To było jakiś tydzień temu, to było też nazajutrz po pierwszym i jedynym liście od Marii Ersztynowej. Opowiadała przez okazję na jego przez tęż okazję wysłany list, ludzie podziemia przedostawali się już do zajętego przez Niemców Lwowa, choć oficjalnie komunikacja pasażerska nie była jeszcze otwarta. "Pan się obawia - pisała - że jestem tu zbyt znana? Nie. Joe, darling, proszę nie namawiać mnie na przeniesienie się do Warszawy. Mnie i Warszawa nie ocali. Pan zna piosenkę o Lwowie? "Jeżeli kochać się - tylko we Lwowie. Dodaję do tego zwrotkę: "Jeżeli umrzeć mam - tylko we Lwowie". Moje życie w ręku Boga, moją patronką jest Najświętsza Maria Panna, proszę nie zapominać, że jestem katoliczką w trzecim pokoleniu i głęboko wierzącą. Modlę się za Pana, za Was, ale ja nie muszę ocaleć - co za pomysły, nie trzeba pisać takich rzeczy. To pan musi ocaleć i zdobywać sławę światową. Moje miejsce jest w moim mieście. Teraz może moglibyśmy się, póki żyję, zobaczyć, ale proszę wierzyć, że widzieć mnie, dla pana, nie warto". Ani słowa o jego dawniej wysyłanej korespondencji, choć skądinąd wiedzieli, że dochodziła; list był krótki, raniący, ale sprawił, że wszystko dookoła stało się pełne Marii, pełne jej rąk, jej ust, jej głosu. Alicja Świacka patrzyła spod strzechy włosów barwy oksydowanego srebra modrymi oczyma w ciemniejsze prążki zbiegające się koncentrycznie ku złotawemu brzeżkowi otaczającemu źrenice. - Wojna i okupacja - mówiła tasują krąg znajomych jak talię kart. Zbliżają nowych, oddalają dawnych albo ich zabijają, wydobywają najdawniejszych. Przecież ja pana pamiętam jeszcze z czasów legionów, choć widziałam pana wtedy zaledwie parę razy. Nie wiedziałam, że z tego zamyślonego chłopczyka będzie taki znakomity pisarz, taka sława... - Niech pani z nim nie zaczyna z tej beczki - rzekła Ewa. - Od razu osowieje. - Cóż, kiedy tak lubię pana książki. Mam je zawsze przy łóżku, bo na czytanie mogę pozwolić sobie tylko nocą. Mam je razem z powieścią pana Stefana i z jego pośmiertnym tomem publicystyki. - To bardzo dobra publicystyka - zauważył Tomyski. - Jak pan nie lubi, żeby o pana książkach, to wie pan, przeczytałam ostatnio po wielu latach na nowo "Don Kichota". Cóż to za rozkoszna lektura! Trudno by wytrzymać bez naszej prasy podziemnej, ale to dobrze robi poczytać coś, co nie ma nic wspólnego z naszymi okropnymi czasami. Tomyski spojrzał na Świacką zdziwiony i raptem stał się wymowny. - Don Kichot nie ma nic wspólnego z naszymi czasami? Bardzo dużo! Mnie się zdaje, że historia Don Kichota właśnie na naszych oczach niesamowicie się wznawia. Wszyscy dyktatorzy, wodzowie i zdobywcy świata są w gruncie rzeczy rozmaitego kalibru wcieleniami Don Kichota. Przywykliśmy lubić rycerza o smutnej twarzy jako bezinteresownego i szlachetnego szaleńca przynoszącego szkodę tylko sobie samemu. Zapominamy, że ten sympatyczny półgłówek opętany był misją naprawiania świata przemocą i że jego wszystkie pojęcia były spaczone urojeniami, które u dzisiejszych dyktatorów przeobraziły się w potężne zakłamania rozporządzające egzekutywą zdolną je narzucić światu jako prawdę. Fantastyczny hidalgo nie ma na swój użytek współczesnej techniki, współczesnej propagandy. Zjawił się jako samotne dziwadło śród ludzi nie przygotowanych na przyjęcie jego szaleństwa. Zrazu przestraszał, potem zostawał wyszydzony i wysadzony z siodła przez prosty zdrowy rozsądek. A i w tym stanie rzeczy iluż Bogu ducha winnych ludzi pokaleczył, ile rzeczywistych krzywd przeoczył, ile przebiegłego łotrostwa podżegał i usposobił do żerowania na jego pomylonym heroizmie. Współczesny dyktator to Don Kichot, któremu za pomocą propagandy udało się niezmierne ilości ludzi przeobrazić w stado opętane wiarą w jego posłannictwo. Dzisiejszy Don Kichot wyrusza naprawiać świat, a w istocie rzeczy podbijać go, poprzedzony przez radio, kino, prasę, wywiad i piątą kolumnę, a uzbrojony w broń pancerną, lotniczą i gazową. - O, Boże, a ja tak lubię Don Kichota. No, cóż... pan się zna lepiej na tym, co wyrażają postacie literackie - zasmuciła się Alicja Świacka. - Gdzie on się tam zna, on zawsze mówi takie rzeczy. I nie masz, Józek, racji - zaprzeczyła Ewa Tomyskiemu. - A co, jeśli ten twój Don Kichot wyposażony w takie potężne środki okazałby się człowiekiem, o jakim śnił Mickiewicz - połączeniem siły i woli Dżyngis_chana z anielstwem świętego Franciszka z Asyżu? - Zaczynam lubić mój brak racji. Mickiewiczowski człowiek? Nonsens! Co za pomysły - rzekł Tomyski, umilkł i znieobecniał. Posłyszał w swoich słowach intonację głosu Marii, owładnęło nim szczęście wirtuoza, co zagrał kongenialnie frazę niedościgłego mistrza. W tyradzie o Don Kichocie powtarzał mniej więcej to, co był mówił półtora roku temu, aby prześcignąć prowokacyjność Marii. Tylko zamiast słów Ewy i Alicji powinny były się rozlec słowa Benedykta, który powiedział wtedy: "Robi pan zbyt wiele honoru dyktatorom wyprowadzając ich od sympatycznego wariata z Manczy". On zaś odpowiedział: "Robię im go mniej niż ci, co ich awansują na bogów albo szatanów". Ktoś z dynastii zaczął mówić o Maurycym Ersztynie_warszawskim, że księgarni albo drukarni bynajmniej mu nie skonfiskowano, prowadzi je dalej, są szykany, ale przynajmniej można żyć, gdy tu po konfiskacie wszystkiego co pozostaje! Nędza! I że ten lub ów z dalszej rodziny czy przyjaciół już przeszedł na tamtą stronę. To wówczas Maria rzekła: "Nie Żydzi są zupełnie obłąkani". Potem wszyscy zaczęli się żegnać, ale Tomyskich zatrzymano. Maria wołała: "Mowy nie ma, żebyście szli. Zaraz siądziemy do naszej codziennej kaszy hreczanej ze skwarkami, teraz dopiero zaczyna się przyjemność!" Tomyskiemu wówczas nagle posługiwanie się jakimikolwiek słowami dokuczyło jak bredzenie wariata lub oszustwo bankruta. Przeszedł do drugiego pokoju i zapalił lampkę przytwierdzoną do radiowego stolika. Ileż razy słuchali tu wieczorem we czworo albo popołudniami we troje z Marią Londynu czy Paryża... "Ici radio_diffusion Paris... Voil~a ce que nous dit madame Genevi~eve Tabouis..." Wyłączył aparat, ze zgiełku rozmaitych krajów i miast wyłowił niespodzianie koncert skrzypcowy Beethovena. Chwilę słuchał larghetta; lecz nie doznawał żadnego z dawnych wzruszeń, dziwił się tylko, że to gdzieś grają, być może w sali pełnej zasłuchanych ludzi, jakby nic nie stało się na świecie. Nawet nie spostrzegł, kiedy przestał zupełnie słuchać i siedział tylko zagapiony ze zgasłym papierosem w ręce. Po mgnieniu weszła do tego pokoju Maria. Nie było już w niej nic z głośnego zacietrzewienia. Stała w progu łagodna i jakby zdjęta lękiem, a zobaczywszy, że Tomyskiemu zgasł papieros, podeszła i podała mu swego machorkowca, żeby przypalił. Machinalnie próbował zapalić i nawet wyjął w tym celu machorkowca z rąk Marii. Nagle zorientował się, że wciąż niegrzecznie siedzi, wstał, chciał powiedzieć: "przepraszam" i "dziękuję", ale nie zdołał wydobyć z siebie nawet szeptu. Brązowe oczy Marii patrzyły na niego z intensywną słodyczą i z jakimś rodzajem osłupienia. Poczuł, że blednie i że ogarnia go zawrót głowy. Minutę stali tak naprzeciw siebie olśnieni, oniemiali, niezdolni się poruszać. Maria ocknęła się pierwsza. - Znów panu zgasł papieros - powiedziała tak cicho, jakby w pobliżu ktoś spał. - Te papierosy tak się źle teraz palą - dodała jeszcze ciszej, a Tomyskiemu to zabrzmiało niby najpiękniejszy głos świata. Rozdrażniła go muzyka radia, usiłował je zamknąć, ale ręka mu drżała, nie mógł trafić do właściwej gałki. Mnóstwo tonów, pisków i różnojęzycznych zdań zaczęło się tłoczyć z aparatu jak wrzawa z wieży Babel. - Co ty robisz, Maryśka?! - zawołał z jadalni Benedykt. Widzi pani, to jest właśnie jej sposób - zwrócił się do Ludmiły. - Tego przecież nie można wytrzymać - zniecierpliwł się. Maria pośpieszyła Tomyskiemu na pomoc. Usunęła tumult niesfronych dźwięków i złapała słodkawą włoską cantilenę. - A gdzież zgubiłaś Beethovena? - gniewał się z drugiego pokoju Bendykt. - Zaraz go znajdę - odpowiedziała potulnie. I rzeczywiście zaraz go znalazła w pełnym toku rozhulanego ronda. Położyła lekko rękę na nie wiadomo czemu ściśniętej pięści Tomyskiego. I zabrakło mu tchu. Ta wąska ręka o długich palcach, którą tyle razy obojętnie całował na dzień dobry czy na pożegnanie, wydała mu się nie kształtem cielesnym, ale doskonałą prawdą duchową znienacka mu objawioną. - Niech pan już idzie - szepnęła Maria, ruchem głowy wskazując mu drzwi. - Ja poczekam, aż skończą to rondo. Tomyski stanął nad pasjansem Ersztyna. - Cóż? - spytał - nie wychodzi? - Owszem, tym razem zdaje się wyjdzie. Śmierć Hitlerowi - zaszemrał Ned rzucając karty na przewidziane miejsca. - Przegra, to mało. Runie ten koszmarny błazen z takim trzaskiem... Ludmiła przypatrując się uprzejmie pasjansowi z policzkiem wspartym na splecionych dłoniach poprosiła Józefa: - Już nie zapalaj papierosa. Nie pal tak dużo przed nocą. Drgnął, jakby te poufne troskliwe słowa były krzykiem ogłaszającym zbrodnię. - Proszę się kłaniać żonie - mówiła doktor Alicja wyprowadzając gości do przedpokoju. - Pan pozwoli, że zadzwonię i spytam, kiedy będzie ją można odwiedzić? Marzę o tym, widzi pan, miewam jeszcze takie marzenia. - Ludmiła będzie zachwycona - upewnił Tomyski, a kiedy wyszli, rzekł do Ewy: - Ona rzeczywiście chwyta za serce, ta doktor Świacka. No, i ma na ścianie twoje akwarele, jak na lekarskie gusty to dużo. - Ty jesteś, Józek... A że czyta twoje książki, to nie dosyć? Kiedyś, za rewolucji tysiąc dziewięćset piątego roku, ich dom był schronieniem dla wszystkich nielegalników. Mieszkali wtedy w Częstochowie. - Tak, przypominam sobie. Jej mąż coś tam wykładał w prywatnej szkole. - Potem został profesorem w warszawskim uniwersytecie. Umarł przed wojną. - O ile pamiętam, w przeciwieństwie do żony był milczący i nieprzystępny. Ta córka widać w niego się wdała. Trudno z niej bodaj słówko wydobyć. - Co chcesz? Jej mąż jest lotnikiem w Raf_ie. Byli zaledwie rok po ślubie, dziecko urodziło się na parę miesięcy przed wojną... Na parę miesięcy przed wojną Tomyski odmówił widzenia się z Marią w sprawie odczytu. A teraz Maria powraca jak uparta gorączka. Nadciągają lwowskie poranki, w które wychodził pod byle jakim pozorem i nagle, prawie bez wiedzy, jak to się stało, znajdował się na drugim końcu miasta w mieszkaniu Ersztynów. O tej wczesnej porze Maria była zawsze sama, syn w szkole, mąż w fabryce. Niekiedy zastawał ją siedzącą w zamyślonej postawie, z ciemnym wzrokiem ponuro wpatrzonym w jaskrawy błękit za oknem, z rozchylonymi ustami, z wspartym o górne zęby dużym palcem ręki, w której trzymała dymiącego jej w skroń papierosa. Było wówczas w jej twarzy coś z tragicznej płaczki nad brzegami Jordanu. Trwożył się, pytał: - Co się stało? Co ci jest? Nad czym cierpisz? - Miasto cierpi - odpowiadała. - Ja czuję moje miasto. - Mylisz role - syknął odurzony niecierpliwym łaknieniem. - To moja rzecz cierpieć i myśleć o tych rzeczach, a ty... - A ja?... - spytała w sposób, który go niemal rozbestwił. - A ty... że jestem z tobą i że nie istnieje nic więcej... Zaledwie dotknął jej ramienia, poczuł, że zesztywniała. - Proszę?! - rzekła impertynencko i odeszła w drugi koniec pokoju. Ale siadłszy na krześle przy serwantce połyskującej szkłem i starą porcelaną, od razu łagodnie zesmutniała. - Jesteś ze mną, jak się jest ze skazańcem. Ja tak widzę to wszystko - wskazała ręką na pokój - zniszczonym, rozgrabionym. - Umrę, zanim wojna się skończy. I biedny Ignaś, i Ned, któremu nawet na myśl nie przyjdzie, że mógłby zginąć. - Nie umrzesz... Jesteś samą esencją życia. - To pozory. Wiesz, jak to jest u Mickiewicza? "Na świecie jeszcze, lecz już nie dla świata! co to za człowiek? - Umarły". Odejdą bolszewicy, ale tu przyjdzie Hitler. Od pierwszego dnia wojny wiem, że przyjdzie. Nie zwiodą mnie żadne pakty. Przyjmował te czarne myśli jako wybieg i zdradę. Ktoś bezgranicznie pożądany może zniweczyć nas, ale nie może zostać zniweczony. "Chyba - myślał - że my sami unicestwimy osobę tak przewrotną". Odchodził pełen nie znanej mu dotąd rozpaczy odtrącenia, palił w piecach drzewem bukowym, którego rzekomo tak długo szukał, i rozważał z Ludmiłą sposoby przedostania się do Warszawy. To było w nim zawsze aktualne, nie tknięte przez chaos - i wiedział, że tego dopnie. W inne poranki Maria witała go tak roziskrzonym spojrzeniem, jawnie kuszącym uśmiechem i gestem takiej tęsknoty, że gdy ją chwytał w zgłodniałe objęcia, niebiańską ekstazą była nawet łatwa wytrawność, z jaką dawała się ponosić najbrutalniejszym ekscesom namiętności. - Straciłem świat - powiedział, gdy ochłonęli - zyskałem ciebie. Bolesny wyraz uniesienia cofał się już z jej twarzy. - Nie martw się - rzekła ze śmiechem - do pół roku zapomnisz i będziesz miał pełno tego twojego świata. - Nie mam już nawet siebie... Roześmiała się kpiąco: - To widać. Wyglądasz w tej chwili zupełnie jak święty Janek Donatella, zagapiony z nieprzytomnymi oczyma i otwartymi ustami. Polacy są tacy prostolinijni! My z naszym żydowskim pogmatwaniem duchowym i uczuciowym... - Nie widzę znów tak wielkiego ani tak żydowskiego pogmatwania - rozgniewał się - w banalnym fakcie uwiedzenia cudzego i zdradzenia własnego męża. - Ja nie zdradziłam Neda - oznajmiła bez urazy. - Ned odwrócił się ode mnie już dawno. Prawie siedem lat temu. To się stało w ciągu jednego dnia i z mojej winy. Zrobiłam raz ohydną, wulgarną scenę, najniezasłużeńszą scenę zazdrości o to, że zachwycał się muzyką jednej tu młodej pianistki. Kiedy wpadnę w prawdziwą złość, robię się taka okropna. Jak te zniekształcone twarze grzechów głównych u Giotta. Żebyś mnie taką zobaczył, też byś tego nie wytrwał. Nedowi zrobiły się takie oczy - pokazała, jak wielkie. - Powiedział, że mam zły charakter, i od tego czasu nie popatrzył się w moją stronę. Na próżno błagałam, na próżno zmieniałam się tak, że do rany mnie przyłóż. Ersztynowskie serca są twarde jak ich brylanty rodzinne. Cierpiałam jak wariatka dwa lata. Potem zakochałam się w kimś, oświadczyłam się... Ja i Nedowi sama się oświadczyłam, on był za wytworny, żeby zauważyć, jak szaleje za nim taka rubaszna dziewczyna. Raczył przyjąć, ale już w czasie narzeczeństwa zarzucał mi, że mam nieskromne spojrzenie i śmieję się jak rozpustnica. Tę drugą propozycję też przyjęto, wkrótce mnie porzucono, znów cierpiałam jak zwierzę, ale przynajmniej wyzbyłam się tej męki o Neda, zobojętniałam. A teraz... trudno uwierzyć, że cztery lata żyłam bez miłości. Myślałam, że już nic we mnie nigdy nie drgnie. A tak drgnęło, jak ty się pojawiłeś. Żal było zabić, zatłumić to drgnięcie życia... - Tylko drgnięcie... A ja to wziąłem za pożar... - Jak byłeś dzieckiem, to pewno miałeś jasne włosy. Jesteś taki cudownie polski, że można by cię na znaczkach pocztowych drukować. Żebym choć miała z tobą prawdziwe polskie dziecko. Ale i ono miałoby w sobie moją żydowską krew. Nic mnie już nie wyzwoli z mojego przemądrzałego żydostwa, od którego ty sam odwrócisz się, kiedy się najmniej będziesz tego spodziewał. - Ty wymyśliłaś naszą miłość i ty tylko możesz ją skończyć... dla siebie. - Tak, ja i tobie sama się oświadczyłam. Ale zdawało mi się, że raz wreszcie ktoś... Mnie właściwie nikt nigdy nie kochał. - Na razie wiem już o dwu. I nawet chciałabym w to wierzyć. - You are so stupid - szepnęła. - Pewno, że kompletnie zgłupiałem. To podobno bywa, jak się szaleje po raz ostatni w życiu. Przed pogodą definitywnej rezygnacji. - Co za obłąkane pomysły! Na to jesteś artystą i masz to "niedomknięte serce" z wiersza Rilkego... Będziesz jeszcze mnóstwo razy szalał dla tych, co jak ja stracą dla ciebie głowę. To tylko my, nietwórczy, pozbawieni wyobraźni, możemy żyć latami bez miłości, ale ty?... mowy nie ma. Będziesz miał dziewięćdziesiąt lat i jeszcze będziesz myślał i czuł jak Michał Anioł... zaraz, jak to on pisał? "Wiedzcie o tym, że bardziej niż ktokolwiek na świcie zdolny jestem do kochania ludzi..." - "i jeśli spotkam kogoś - dokończył Tomyski - w kim dostrzegę jakąś wartość, zdolności, gest wyróżniający go spomiędzy innych, muszę się w nim zakochać na zabój i cały staję się jego pastwą". Przypomniał sobie, jak niegdyś z Ludmiłą wabili się cytatami podejrzliwie dociekając natury tego manewru. I nagle wszystko stało się bluźnierstwem i fałszem; w cokolwiek przeobraziła się jego miłość do Ludmiły, wszystko stare zdawało się z nią nowym i poprzestawać na Ludmile nie było żadną rezygnacją. Zapalił papierosa i dodał: - Ale Michał Anioł pisał ten akt strzelisty do chłopca czy o chłopcu. A ja... raz tylko uległem takim sentymentom. Śpiewak to był... na krótko wśpiewał się we mnie. - No, widzisz - uśmiechnęła się z wysiłkiem, cokolwiek zaskoczona. - Auch noch das, jak by powiedziała ciotka Ida - patrzyła na niego z dwuznacznym zainteresowaniem, lecz jej brwi zbiegły się w surowy dąs. - Co za pomysły - powtórzyła. - Nie, ja tego nie uznaję, chociaż to takie... modne - i jakby przecząc tej bezaprobacie przesłała mu z daleka samymi ustami pocałunek. Wracał przez Lwów jeszcze wciąż pokryty grubymi zwałami brudnego śniegu, pod którym znikły i jedzenie, i chodniki. Przerzedzone gromady uchodźców, odzianych w jesienne palta, skostniałych z zimna snują się po zlodowaciałych wyślizganych zaspach bezradnie, skrzętnie albo wyczekująco. Z różnych stron miasta słychać ryki głośników, z najbliższego huczy rześka marszowa pieśń: Jesli zawtra wajna, jesli zawtra w pachod,@ bud' siewodnia k pachodu gatow...@ Ale Tomyski tego wszystkiego nie widzi, nie słyszy, bo na cokolwiek spojrzy, widzi Marię, cokolwiek draśnie mu słuch, jest akompaniamentem do Marii. "Wszystko jest złe w tym romansie - myślało mu się samopas. - Jakim sposobem brzmi to we mnie jak hejnał z kościelnej wieży, leci we mnie jak ptak podniebny, śpiewa we mnie jak chór anielski..." Aż przyszedł czas, że Maria zaczęła się boczyć i płoszyć na jego widok, odmawiała sekretnych spotkań albo darzyła go sobą z furią, która wywoływała na jego usta skargę: "Szaleje w tobie, we mnie stado diabłów..." I ostatnia rozmowa o zmierzchu w parku Stryjskim w końcu maja, spóźniona zieleń tchnąca jeszcze wonną świeżością, gwałtowne trele i kląskania słowików. Tomyski zażądał tego spotkania, ale Maria wszczęła rozmowę. - Wiesz, myślałam dzisiaj całą noc o was obojgu... - Całą noc? Jak to? W nocy się śpi... - Albo się nie śpi. Myślałam, że jeżeli ułoży wam się jakaś "granica", to idźcie. Będę o was truchlała, ale idźcie... Był tak zdumiony, że długą chwilę milczał. - Właśnie to ci miałem powiedzieć - odezwał się na koniec. - Dlatego prosiłem cię o spotkanie. Ułożyła nam się całkiem legalna granica. Znasz Madziunię Wendlową? Ma dla nas jakieś nie wykorzystane przepustki na przejście. Są in blanco i już opieczętowane. Wyruszamy za tydzień pociągiem na Przemyśl, a stamtąd na Kraków do Warszawy. Mimo słabego już światła widział, że poczerwieniała i zbladła. - To się zdemaskowałam - rzekła z rozbrajającą szczerością. - Nie uwierzysz teraz, że tak strasznie cierpię z powodu pani Ludmiły. Nigdy tego nie doświadczałam dawniej. Ale pani Ludmiła jest ostatnim człowiekiem, jakiemu mogłabym czy chciała zrobić coś złego. To że weszłam jej w drogę, było cały czas moim piekłem i moją wielką winą. "Nikt nie jest w stanie wejść Ludmile w drogę - pomyślał. - To Ludmiła tobie weszła w drogę, w twoją moralną drogę..." - Konieczność powrotu do Warszawy - powiedział chłodno - jest we mnie silniejsza od wszystkiego. Ale nie łudź się, że to będzie moje rozstanie z tobą. Albo twoje ze mną. Nawet jeśli się nigdy więcej nie zobaczymy. - Nie gniewaj się - mruknęła. - Ja ciebie kocham, Józef... - Cieszę się, że przynajmniej na pożegnanie słyszę słowa, które nigdy między nami nie padły - odpowiedział uprzejmie. Tak to było, a teraz leży na tapczanie u siebie w Warszawie, zmęczony wyczerpującą pracą nad zredagowaniem numeru gazetki "Walka trwa", i widzi w sobie, i słyszy w sobie te wszystkie Marii "sposoby". "Na to on... na to zrobiły mu się takie przerażone oczy... A na to ja..." Głos Marii się nasila od zawartej w nim skłonności do śmiechu, nabrzmiewa śmiechem jak burzą, aż wreszcie każde słowo przekładane jest śmiechem, jak śpiewny recitativ rwany gwałtownymi akordami. Tu zasnął i ujrzał ogromny pochód ciągnący wąską ulicą Lwowską w stronę Poznańskiej. Nagle niby dla uczczenia tego pochodu zaczęto z okien, z najwyższych pięter, wyrzucać zamiast kwiatów - niemowlęta. Dzieci roztrzaskiwały się o bruk, tryskała krew, jeden malutki, może półtoraroczny, chłopczyk upadł tuż obok niego i powiedział dorosłym grubym głosem: "Ale ja rozpłatałem sobie głowę". Słychać było krzyk, ale to wielki krzyk: "Ratunku! Narody giną! Nie ma już czasu! Nie ma czasu!" Otworzył oczy. Stała nad nimi Ludmiła. - Krzyczałeś we śnie - rzekła. - Co ci się stało, Tom? - zdrabniała tylko jego nazwisko. - Miałem koszmarny sen... Chwilę patrzył na jej kształtne nozdrza, na jakiś nieuchwytny szczegół ich łączności z górną wargą, nadający tej pięknej twarzy cień podobieństwa do lwiczki, na lśniącobiałą falę włosów odrzuconych w bok z czoła i włożył nawet okulary, aby lepiej to widzieć. Miał przez chwilę potężną chęć wyznać Ludmile wszystko. Wiedział, że będzie to zakończenie sprawy z Marią nieodwołalne i na zawsze. Pragnął tego, jedynie Ludmiła mogła mu przynieść ulgę i wyzwolenie od Marii. Zdławił w sobie tę bezlitosną chęć i zaczął mówić o tej Marii, którą znali oboje. - Wiesz, napisałem, jak mi radziłaś, do Ersztynów, żeby oboje albo przynajmniej żeby ona przyjechała do Warszawy. We Lwowie taka jest znana, taka rzucająca się w oczy... Ale odmówiła. Napisała: "moje miejsce jest w moim mieście". A on... wierzy w swoich niemieckich przyjaciół, kolegów z uniwersytetu w Getyndze. - Spodziewałam się tego, nie mieliśmy zresztą do zaofiarowania im żadnej gwarancji bezpieczeństwa. Pani Maria wszędzie rzucałaby się w oczy. A oprócz tego... trzeba ludziom zostawiać wolność decyzji, nawet jeśli chcą decyzji szalonych albo tragicznych. - Telefonowała doktór Świacka - rzekła jeszcze Ludmiła. - Zaprosiłam ją na obiad w niedzielę. W sobotę mam dostać trochę szmuglowanej cielęciny. - Świacka? To dobrze. To będzie przyjemna odprężająca znajomość. Rozdział 23 W piękny letni poranek Pewnego popołudnia w maju, był to już rok 1942, Alicja Świacka położyła się na chwilę w swym gabinecie, żeby odpocząć. Kazała się zbudzić przed piątą - zwykłą godziną przyjęć lekarskich. W mieszkaniu położonym przy zbiegu Filtrowej ze Skwerem Wielkopolskim panowała cisza; gwar miasta podkreślał ją jak wtór. Alicja zasnęła natychmiast i przyśniło jej się, że z obojgiem Tomyskich idzie zimą przez most Poniatowskiego. Jest niby to po bitwie czy bombardowaniu, trzeba omijać wyrwy w moście, słychać pod nim bełkot wody. Na moście ślisko i śnieg, a przy tym ciemno. Mimo to Alicja doskonale widzi, że Wisła płynie spieniona i szumiąca, potężna, jak nigdy nie bywa zimą. Za to miasto nad nią prawie jak nieobecne - żadnych świateł i tylko wątły zarys murów. Idą spiesząc się w nieprzyjemny paniczny sposób, ni to uchodząc śmiertelnemu niebezpieczeństwu, ni to zdążając ku czemuś straszliwemu. Wisła na przemian zgrzebna i biała od pian - huczy coraz głośniej niby morze wściekłe od burzy. Przekrzykując ten huk Alicja woła do Tomyskiego: "Nie rozumiem, dlaczego Warszawa nie zrobi tej rzece zagłady od zagłady!?" A będąc zmęczona chce się przy tych słowach oprzeć o poręcz mostu i nagle widzi, że poręcz jest wyrwana, ona zaś, już_już opiera się o przepaść. Usiłuje raz jeszcze krzyknąć: "Dlaczego Warszawa nie zrobi tej rzece zagłady od zagłady!", ale przerażenie wstrząsnęło nią tak silnie, że się zbudziła. Przez mgnienie powtarzała w myśli te słowa ze snu dziwiąc się, że można śnić zdanie, mające tak uszkodzony sens, niby także trafione pociskiem. Raptem zlękła się, że nikt jej nie zbudził, a to już chyba godzina przyjęć. Spojrzała na przegub ręki lewej - nie, było dopiero wpół do piątej. - Za krótko spałam - zmartwiła się. - Szkoda. Wstała jednak, a naciągając i wiążąc z tyłu biały fartuch lekarski przypomniała sobie, że w pokoju gościnnym znajduje się jej koleżanka, doktor Zofia Lindauerowa, która zjawiła się przedwczoraj ledwo uszedłszy spod ręki szantażysty. Że w pokoju córki, Wandy, mieści się punkt rozdzielczy kilku gazet prasy podziemnej, a w dawnym pokoju jej męża leży dwudziestoletni Anglik, zbiegły z obozu jeńców i chory na tyfus plamisty. Pomyślała, że Anglik przebywa u nich i tak za długo, a teraz nie było najmniejszej możliwości usunięcia go z domu, przeciwnie, w związku z chorobą wypadło wtajemniczyć w jego tu obecność drugiego lekarza, gdyż będąc ginekologiem Alicja nie mogła wziąć na siebie odpowiedzialności za tyfus plamisty. Właściwie należałoby uprzedzić Zosię o Angliku i niebezpieczeństwach pokoju Wandy, ale i to nie było możliwe, napięcie okoliczności wymagało spokoju wszystkich domowników. Osoba tak przestraszona jak Zofia musi mieć poczucie, że znajdzie się w miejscu bardzo pewnym i nie wdanym w żadne ryzykowne szaleństwo. Ale czy długo da się przed nią zataić groźne sekrety domu? I przy jej zrozumiałym stanie nerwów utrzymać równowagę umysłów tak doskonale osiągniętą, że nikt (jak Alicja sądziła) nie podejrzewał, aby w tym domu zajmowano się czymkolwiek innym niż medycyną, wychowaniem trzyletniego Maćka i czekaniem na koniec wojny? O tym aspekcie mieszkania Świackiej myślał w tejże godzinie Józef Tomyski zmierzając ku niemu Polną z zamiarem skrócenia sobie drogi pójściem przez działki ogrodnicze na Polu Mokotowskim. Przygotowywał artykuł do gazetki Michała (pseudo Ryszard), rzecz wymagała jeszcze kilku godzin pracy, a właśnie tego dnia ostrzeżono Tomyskich, że na z dawna jakoby obserwowany dom przy Mokotowskiej szykuje się "nalot" gestapo. Nie przypuszczał, aby to dotyczyło ich mieszkania, w kamienicy było sporo mieszkań zaangażowanych w konspirację i tak samo przestrzeżonych. Uznał jednak za rozsądne poszukać pewniejszego miejsca na spokojne dokończenie roboty, mającej być gotową na jutro. Miał też na uwadze Ludmiłę, która świetnie znosiła jawne niebezpieczeństwo, lecz załamywała się wobec niejasnych zagrożeń. Ona sama zresztą doradziła mu Świacką, od zeszłorocznego sierpnia stosunki z nią były bardzo przyjazne, choć widywali się rzadko, doktor Alicja cierpiała na chroniczny brak czasu. - Nie ma czasu na życie towarzyskie - rzekła Ludmiła - ale może jej nie przeszkodzi, że posiedzisz trochę nad maszyną w jakimś kącie. Duże mieszkanie... myślę, że przyjmie cię z otwartymi rękoma. Gestapo na pewno nie przyjdzie - dodała. - Już tyle było tych ostrzeżeń... Ale wolę, żebyś nie pisał w domu. Po drodze przemknęło mu, czyby nie pójść do prostu do Ewy, ale nie, z nią rozgadaliby się tylko i nic by nie napisał. Minąwszy dom, gdzie mieszkała, wstąpił do sklepiku po papierosy. Było w nim pełno ludzi przybyłych po zapóźniony chleb kartkowy, ku zdziwieniu Tomyskiego w tym ścisku panowała zupełna cisza - rzecz niebywała między ludźmi, co się tłoczą do chleba. Przepchnąwszy się ku ladzie zobaczył siedzącego przy niej na stołeczku człowieka z krótko strzyżoną gołą głową i nieprzeniknionym wyrazem płaskiej twarzy, a odzianego w szary pikowany kaftan. Człowiek ów jadł skibę chleba z masłem i pogryzał kawałkiem kiełbasy, Tomyski poznał w nim natychmiast jeńca sowieckiego. Błyskawicznie stanęła mu w pamięci szerzona z ust do ust od kilku dni wiadomość o jeńcach sowieckich gdzieś z obozu pod Siedlcami, którzy udręczeni głodem i nieludzkim traktowaniem rzucili się w kilkunastu szeregach w naelektryzowane druty kolczaste i za cenę śmierci pierwszego szeregu wydostali się nocą na trudną wolność. Czy wiadomość była prawdziwa, któż mógł zaręczyć? Tomyski chciał jej wierzyć, gdyż zacierała zgrozę, jaką budzili jeńcy sowieccy, co przeszli na służbę niemiecką. A oto ów człowiek siedział tu i potwierdzał niejako tę wiadomość. Ludzie oglądali się na niego w milczeniu, a załatwiwszy swoje przeciskali się lękliwie ku wyjściu. Właścicielka sklepu z roztargnieniem przyjmowała pieniądze, wydawała resztę i chleb, obcinała kupony kartek jak we śnie, z opuszczonymi oczyma. Jej pomocnica, tłusta ładna blondyna, stała obok zupełnie bez ruchu, jakby niezdolna z wrażenia wykonywać żadnej czynności. Za oknem raz po raz widać było sunące nad butelkami octu i paczkami kawy zbożowej rezedowe mundury i czerstwe twarze niemieckich oficerów. Tomyski czekał dość długo, aż się rozluźniło, a wreszcie kupił papierosy nie śmiąc powiedzieć, że prosił o inne. Podał kilka jedzącemu, a ten, mając obie ręce zajęte, położył chleb na kolanie i w milczeniu, przyjąwszy papierosy, wpuścił je do kieszonki pikowanego kaftana. Wychodząc z pustego prawie sklepu Tomyski usłyszał, jak sklepikarka powiedziała umęczonym głosem: - Rany Boskie, zjadajże, człowieku, i ruszaj z Bogiem. A ty pewno nie wierzysz w Boga? To idź z diabłem, bo i mnie, i ciebie rozwalą. Masz tu czapkę po moim starym, zawdziej na ten golony łeb. Też położenie człowieka! - usłyszał jeszcze, a reszty nie usłyszał, tylko głos na coś dalej pomstujący. Skręcił w działki owładnięty mnóstwem sprzecznych postanowień, chęci, gniewów i smutków. "Dajmy na to - usiłował zebrać myśli - że wszystko musiało się tak potoczyć. Ale mogli to byli rozegrać bez kilku fatalnych błędów..." Tu Maria drasnęła jego pamięć. Jej słowa, gdy jesienią zeszłego roku pojechał był do Lwowa rzekomo dla zabrania pozostawionych tam rękopisów ("diabli mi tam na nich zależało, śmietnik słów"), a w istocie z nadzieją, że uratuje Marię; nie dla siebie już, dla niej samej. Mieszkali w dwu pokoikach śródmieścia. Ned był jeszcze potrzebny jako ekspert naukowy. "Nie może przepaść ten niepowtarzalny kształt piękna" - powiedział bezosobiście Tomyski. Od razu mówiąc te słowa wiedział, że podjął się rzeczy w najwyższym stopniu źle przyjętej, nie chcianej, sprawa była świadomie, wyzywająco przegrana. Maria odpowiedziała huraganowym śmiechem na ów "kształt piękna". - Ten wasz pański, warszawski język - zachłystywała się histerycznie. - Mowa jak z poematu hrabiego Krasińskiego! "Nie może przepaść", a już mnie tymi umarłymi słowami pogrzebałeś. Przebacz mi, Joe, że wtargnęłam w twój śliczny polski los, i zapomnij, że byłam... W czasie jednego z postnych męczących spotkań rzekła to, co mu się teraz przypomniało: - Al_le szkopy dom przedpogrzebowy z mojego Lwowa zrobiły! Ja się właściwie urodziłam na komunistkę. Byłam nią nawet przez jakiś czas albo prawie... Nie wiedziałeś o tym? W tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym wierzyłam, że na tej drodze można świat stworzyć na nowo... Ja się mam martwić, że Niemcy mnie zabiją? Jawni zbrodniarze i kaci, po to przyszli, żeby zabijać. A teraz Maria siedzi w okrwawionym więzieniu na Łąckiego, mąż i syn ukryci na głębokiej prowincji, jakimiś im tylko wiadomymi drogami za rodzinne pieniądze usiłują Marię wykupić... Marię!... Ocknął się tknięty nagle majowym czarem działek, na które ludzie gęsto się wyroili grzebiąc w płowej glebie cętkowanej zielenią młodych warzyw, coś jeszcze siejąc, dosadzając. Śmierć nie groziła na razie za to schylanie się nad zagonkami, wiosna tutaj tylko zdawała się być wiosną i niczym więcej ni mniej. Niósł ze sobą najlżejszą z maszyn do pisania zamienioną w zwykły osznurowany pakunek - rzecz nader pospolita w tych czasach noszenia i dźwigania. Było już blisko wpół do piątej, niebo jaśniało pogodą, słońce nabierało przedwieczornych rumieńców. Młode gruszki, cebulki, szczypiorki zaczynały lśnić jak zielone światełka, słychać było wzmożony pisk jerzyków, które zniżały lot. Pisk jerzyków słychać było i nad Filtrową, i nad Skwerkiem, lecz Alicja Świacka nie zauważała go. Jak większość ludzi Warszawy nie znała nawet z nazwy tych czarnych błyskawic krzyżujących się tysiącem zygzaków po niebie miasta. Przyczesywała siwiejące włosy spiętrzone wysoko nad zatroskanym czołem i ujmującą twarzą o cokolwiek zadartym nosie i oczach niebieskich w takie ciemniejsze prążki, jakie widuje się na płatkach irysów. Następnie oddała się pedantycznemu myciu rąk pieniąc je bez końca mydłem pod wartką strugą wody puszczonej z kranu w białą misę. Gdy je wreszcie zaczęła wycierać, drzwi gabinetu otwarły się i zajrzała służąca o dużej nieruchomej twarzy i posępnym spojrzeniu, któremu nieznaczny zez dodawał jeszcze wyrazu jakby wyniosłości czy wzgardy. - No, szłam właśnie budzić - oznajmiła niezbyt uprzejmie. - Dziękuję, moje dziecko - uśmiechnęła się Alicja, choć do nikogo słowa "moje dziecko" mniej się nie nadawały, jak do kariatydy stojącej w drzwiach, ani przez nikogo uśmiech nie mógł być obojętniej przyjęty. Gdy ta znacznych rozmiarów osoba miała już zamknąć za sobą drzwi, Alicja zatrzymała ją. - Heleno, czy pani Wanda z Maciusiem jeszcze nie wrócili? - Są na Skwerku. Toć ich widać przez okno - zabrzmiała znudzona odpowiedź. - A co chory? Śpi? - A kto jego wie? Może umarł - z tymi słowy Helena wyszła z pokoju. Alicja westchnęła. Helena była jej nie najmniejszą zgryzotą. Przyjęta jakiś rok temu, nienagannie funkcjonująca i zrazu życzliwa, choć raczej nie wesoła, w miarę jak zaczynała się orientować w sprawach domu, a zwłaszcza od pojawienia się Anglika, posępniała z dnia na dzień, stała się opryskliwa i przykra. Alicja nie bez trudu wytrzymywała obecność tej chmury nieprzychylności w domu, ale bała się Helenie wymówić w takich czasach. Drżała nawet, żeby jej samej nie zachciało się odejść. Póki jest, czuje się chyba o tyle związana z nieprawomyślnością tego, co się tu działo, że nawet gdyby zdolna była posunąć się do denuncjacji, musiałaby się dobrze nad tym zastanowić. Przed paru tygodniami Alicja spostrzegła, że Helena zdaje sobie sprawę z jej obaw. Odmówiła przyjęcia nawet podwyżki zasług, poparłszy odmowę wzgardliwym zezem chmurnych oczu i mówiąc: - Pani doktór ma tam i tak tych wydatków co ino. Niech się pani doktór nie boi - dodała. - Ja do gestapo nie pójdę. Alicja zrazu nie wiedziała, czy tłumaczyć sobie te słowa na dobre, czy na złe. Będąc jednak zbyt udręczona (wypadło to właśnie na początek choroby Anglika), aby nie łaknąć jakiegoś uspokojenia, wytłumaczyła je sobie na dobre. Ale kiedy po przybyciu Zofii Lindauerowej Helena przyjrzawszy się jej oświadczyła: - Ta pani bardzo mi się podoba - Alicja znów struchlała. "A może ona o mnie, o nas się boi?" - wpadła na myśl będąc nawykłą do zjednywania sobie ludzkich serc raczej niż do ich odstręczania. I wyszła z gabinetu, aby przed pacjentkami zajrzeć do Anglika, który leżał w odległym końcu obszernego mieszkania. Kiedy stała pochylona nad purpurową z gorączki, śpiącą twarzą o długich rzęsach i złocistym loku nad czołem, rozległ się dzwonek, a kiedy sprawdzała choremu tętno, weszła Helena i oznajmiła głośno: - Przyszedł ten pan, jak mu tam... zapomniałam, jak się nazywa. Doktor Świacka ucieszyła się Tomyskiemu więcej, niż się spodziewał i wyciągnąwszy ku niemu obie ręce aż odmłodniała z uciechy. "Taka serdeczna, to dobry znak" - pomyślał niezdolny w tej chwili do uczuć bezinteresownych. I jak tylko znaleźli się sami, wyłuszczył swoją sprawę, ale przez dyskrecję nie powiedział wyraźnie, o co idzie. Pisze po prostu jedną ze swoich rzeczy, a wobec ostrzeżenia, chociaż ono się okaże zapewne fałszywym alarmem, nie chciałby, żeby to przypadkiem wpadło w niepowołane ręce, więc ośmiela się prosić o "roboczą" gościnę, potrzebuje tylko kilku godzin, żeby to skończyć, nie uprzedził telefonicznie ze zrozumiałych względów, maszynę ma ze sobą, bardzo przeprasza itp. Kiedy to mówił, przez twarz Świackiej przemknęło coś niby cień wahania. Ten leciutki zaniepokojony wyraz jej twarzy i zwłoka w odpowiedzi, o mgnienie dłuższa, niż oczekiwał, wywarły na Tomyskim nieprzyjemne wrażenie. Już miał cofnąć swą prośbę, lecz zaledwie zdążył o tym napomknąć, w pani Alicji nie było już śladu przelotnego spłoszenia. Ani w twarzy, ani w słowach, którymi zaprosiła go do zacisznej biblioteki, niegdyś pracowni jej męża. - To jest najcichszy pokój - mówiła przygotowując na biurku miejsce pod maszynę. - Myślę, że będzie się tu panu dobrze pisało. A jak będzie dobrze, to niech pan przychodzi. Zawsze, ile razy pan zechce. Oczywiście, nie z powodu takich alarmów, których oby więcej nie było... ale w domu pewno pana bardzo ludzie nachodzą, pisarz potrzebuje czasem uciec nawet od wielbicieli... Przerwała i zamilkła z uchylonymi ustami, z wyrazem napiętej uwagi, jakby wsłuchana w słowa, co przebrzmiały, lekkomyślnie gościnne... Tomyskiemu wydało się, że pani Alicja chce coś jeszcze powiedzieć. Czekał nie ułatwiając jej rozmowy, życzliwy, ale nieobecny. Po chwili usłyszał, jak mówiła, że ludzkość nie może przecie dążyć do zniszczenia samej siebie. - Żaden gatunek w przyrodzie nie dąży do własnej zagłady, mówię to jako przyrodniczka - dowodziła zdziwionemu. - Stąd cała moja nadzieja, że świat się opamięta i nie dopuści do zagłady ludzkości. - Oczywiście - zgodził się osowiale. Nie miał czasu. Patrzył w podłogę, żeby Alicja nie dostrzegła, że się niecierpliwi. O mało nie zażartował: "Jak osoba przysparzająca szczęśliwych porodów może mówić o zagładzie ludzkości?" - ale kiedy podniósł głowę, ujrzał, jak irysowe oczy doktor Alicji wzbierają łzami. - Niech pan się nie gorszy - roześmiała się wycierając chustką nos i oczy, z których płynęły już strugi łez. - To tylko nerwy. Miałam dziś przykry sen o zagładzie. Ale ja nie wierzę w zagładę ludzkości. A gdyby nawet... My lekarze jesteśmy tak oswojeni ze śmiercią. Strach i przerażenie są tysiąc razy gorsze od śmierci. - Prawie tymi samymi słowami powiedział to już Baltazar Gracjan. I pewno wielu innych przed nim i po nim. Nie trzeba płakać, pani Alicjo - zamruczał niezręczny i onieśmielony. - Gracjan? - spytała. - Gracjan. Pisarz hiszpański z XVII wieku. Właśnie go czytam i wie pani... - Pan specjalnie interesuje się literaturą hiszpańską? Raz kiedyś mówił pan tak oryginalnie o Don Kichocie... Na tym nieudana rozmowa się urwała, gdyż prawie jednocześnie zabrzmiały jeden po drugim dwa dzwonki. - Muszę już iść. Od razu zresztą powinnam była iść - zatroskała się. - Niech pan się nie gorszy - powtórzyła. - Przez panem nie wstyd nawet zapłakać. Tomyski nie gorszył się. Był wzruszony. Zostawszy sam toczył przez chwilę z nieobecną jeden z tych natchnionych, porywających dialogów, które udawały mu się najczęściej w wyobraźni po czasie. Wnet jednak uporał się z pokusą urojonej rozmowy, założył czysty arkusz na wałek maszyny, arkusze już zapisane położył z boku, sprawdził na ostatnim cyfrę i prędko przystąpił do roboty, choć nie była podobna do tego, co miałby ochotę pisać. Ale dawała ten osobliwy rodzaj zadowolenia, jaki przynosi wykonywanie rzeczy nagląco potrzebnych, a odwodzących od właściwego trudu życia. "Dla ludzi, których jedyny obowiązek społeczny polega na wyrażaniu siebie, taka służba wynika z pilnych nakazów chwili, wbrew odwrotnym pozorom, jest jak "wagary" szkolne - przyjemnym uchyleniem się od świętej powinności". Coś takiego pomyślało się Tomyskiemu, gdy przerwał, żeby zapalić papierosa. Jednocześnie usłyszał wesołe okrzyki dziecka, mały wnuczek Świackiej wrócił, widać, z mamusią ze spaceru. Dziwne, jak wszystko po drodze wiązało się z tematem, który poruszał: i spotkanie w sklepiku, i nagłe przypomnienie słów Marii, nawet rozmowa ze Świacką o zagładzie ludzkości, nawet głos dziecka z nieznanym ojcem w samolocie nad Anglią. Pisał rzecz o perspektywach sojuszu, zaczętego zgrzytaniem dysonansów, chorego z urodzenia, wznowionego nagle wśród zaskakujących paradoksów historii. Dziecko przycichło. Raz po raz w różny sposób rozlegał się dzwonek - pacjentek tu nigdy nie brakło. Ale na ogół było cicho, a nade wszystko - neutralnie. Józef pracował w istocie lepiej niż u siebie w domu, gdzie najlżejszy szelest uderzał o jego wrażliwość, uwagę, zaciekawienie. Przed ósmą skończył i wziął się do poprawiania tekstu. Niestety, artykuł był zły, wszystkie słowa padały obok, nic nie trafiało w żadne sedno. Ogarnęła go czarna zgryzota, czy już nigdy nie sprosta przeinaczeniom, jakich dokonała historia i które tak, zdawało się, zawsze przewidywał? Opatrzył się dopiero, kiedy mały zegar na półce wydzwonił wpół do dziewiątej. Z pośpiechem zbierał papiery i obwiązywał maszynę. Trudno: w najgorszym razie Michał nie wydrukuje tej rzeczy. W przedpokoju przywitał Wandę Orchowską; smukła, szczupła, wciąż jakby nie całkiem dorosła, uprzejma i milcząca. "Ładna - przyznawał w myśli - ale niesympatyczna". Pani Alicja tymczasem za coś mu dziękowała; jej młode oczy miały tyle blasku, że nagle zobaczył ją całą w ich prążkowanej niebieskości. - Nawet pan się nie domyśla - mówiła, otwierając mu drzwi - ile mi dała rozmowa z panem. Jak mnie podniosła na duchu. Muszę was częściej widywać. I pana, i panią Ludmiłę. - Marzę o tym - zapewnił. Był tak oszołomiony, że sam zapomniał podziękować za oddaną sobie przysługę; aż chciał wrócić ze schodów, ale w czas przyszła mu na pamięć godzina policyjna. "Przyjdę z tym osobno - zdecydował. - I musimy zaprosić panią Alicję do nas". Dlaczego wydała mu się taka niebieska? Wysiadłszy przy Polnej z tramwaju skoczył na chwilę do Ewy i zostawił u niej rękopis. Obiecał zabrać go jutro, nie było czasu na rozmowy. Strach o Ludmiłę, którego nie czuł wcale wychodząc z domu, gnał go na Mokotowską jak biczem. Ale w domu był spokój, "nalot" gestapo, jak dotąd, nie nastąpił. Alicja i Wanda pożegnawszy się z Tomyskim pośpieszyły co żywo do jadalni, aby dopić herbatę (prawdziwą z lizbońskiej paczki - jedyny znak życia dawany przez porucznika Orchowskiego) w towarzystwie doktora Emila Barycza. Postawny, silnej budowy i pogodnej twarzy, jasnowłosy doktor Barycz przywodził raczej na myśl łan zboża pod letnim niebem niż mdlącą salę szpitalną. Tylko w burych oczach szarzało trochę miejskiego znużenia. Był teraz lekko zdenerwowany skombinowanym dożylnym zastrzykiem danym tylko co Anglikowi - rodzaj zabiegów, do których, jak większość internistów, nie miał specjalnej zręczności. Nie krył nadto, że stan chorego jest nadal poważny, zaledwie śmiał stwierdzić, że ciśnienie, zdaje się, przestało spadać, jednak ukazanie się nowych odleżyn świadczy o wciąż trwającej niewydolności krążenia. Alicja zakomunikowała mu swoje obserwacje w związku z tętnem, które się poprawiało, lepsze rokowania dawał też nieznaczny spadek temperatury. Wiek pacjenta przemawia również za wyzdrowieniem, ale czy w czasie rekonwalescencji nie wystąpią zakrzepy? Wypadek był o tyle ciężki, że trzeba było się z nim liczyć. Po wymianie swych obaw i nadziei siedzieli chwilę markotni i nieskłonni do naradzania się nad rzeczą, która ich nurtowała: "Co zrobić z ciałem, jeżeli chory umrze?" Nie wiadomo zresztą, co nurtowało Wandę, której młodociana twarz wyrażała szczególną zaciętość i jakby obcość temu, co zajmowało dwoje lekarzy. Jej małe pulchne usta, wzięte po matce - jedyne znamię jakiejś lubej dojrzałości w tej pensjonarskiej urodzie - to zaciskały się, to uchylały niby walcząc z chęcią powiedzenia czegoś nieoczekiwanego, lecz nie mówiły nic. Niebawem doktor Barycz westchnął: - No, to na mnie już czas. - I choć jak większość lekarzy miał nocną przepustkę, zaczął się zbierać do wyjścia. Powiedział jeszcze: - Strzelanina była gdzieś na mieście, kiedy tu szedłem... Wiadomość wywołała dwoiste uczucie - przerażenia nad losem ofiar, co padną od niemieckiej zemsty - radość, że opór daje o sobie znać. Ale radość była bardziej bezpośrednia, nawet Wanda ożyła i, jak zwykle bywa, w ostatniej chwili wywiązała się intensywna przyciszona rozmowa. Doktor wyszedł obdarzony świeżym komunikatem radiowym. Zaryglowawszy drzwi obie panie przeszły do dziecka, które pod okiem Heleny siedziało na nocniku i myląc się śpiewało: - Jeście Polśka nie zginena, póki my giniemy!... - Dlaczego Maciek jeszcze nie śpi? - oburzyła się Wanda. Powinien dawno już spać! - Czy ja wiem, czemu nie śpi? Nie śpi. Nie da się kłaść. - I Helena ze słowami: - To ja już idę - wyniosła, rzekłbyś, z pokoju swoją twarz ciężką i nieruchomą. Alicja rzekła rozbierając Maciusia: - W takiej trywialnej chwili to dziecko wyśpiewało całą paradoksalnie tragiczną prawdę. Bo tylko póki giniemy... - Mama robi się strasznie melodramatyczna - skarciła ją Wanda. - Melodramat czy nie... dosyć chyba mamy powodów, żeby rozumieć, jaka jest sytuacja. Wanda spojrzała przenikliwie czarnymi oczyma ojca. Spytała porywczo: - Jak to "rozumieć", mama? Ja rozumiem jedno - Allan nie może umrzeć. On nie może umrzeć! - powtórzyła z naciskiem. Alicja przypatrzyła się córce zdziwiona, gdyż nie Anglika miała w swych słowach na myśli. Dziecko już ułożone wołało z łóżeczka: - Mamusiu, pocałuj mnie! Pocałuj mnie! Mnie, mnie pocałuj! Wanda schyliła się nad synem: - Już cię mamusia pocałowała, już ci powiedziała dobranoc. Masz spać. Dawno masz spać. Wyszły obie na palcach. Alicja, widząc, że Wanda skręca ku pokojowi chorego, przystanęła spiskowo i pomknęła do wnuka szlochając żałośnie. Rzucili się sobie w objęcia. - Babciu - kwiliło dziecko. - Pamiętasz, jak my się ź tobą całowali na śkwelku? Jak my się ź tobą całowali się? Kiedy dziecko usnęło, Świacka poszła do Zofii Lindauerowej, która paliła papierosa i kładła pasjansa - okupacyjne zabijanie martwego czasu. Językiem lekarek zaczęły mówić o ciekawych wypadkach klinicznych, ale rozmowa się nie kleiła. Zofia była wychudzona wskutek przeżytych wstrząsów. Nie miała w sobie nic ze Wschodu ani Południa, lecz była w jakiś północny sposób niebezpiecznie semicka. Wysokonoga, obfita w biuście, z dużą głową, wydatnym profilem i wielkimi wysadzonymi oczyma, przejrzystymi jak woda odbijająca blady błękit, włosy jej - przedtem, nim nagle posiwiała - były jasne. Nieładna, lecz jeszcze bardzo interesująca, należała do tych świetnych kwiatów żydowskiego mieszczaństwa, którym zdarza się, że za młodu wyjeżdżają za granicę i wychodzą za cudzoziemców, admiratorów "du charme slave", podziwiane za polską miękkość kobiecą i polskie wesołe usposobienie. Zofii też omal się coś podobnego nie zdarzyło, poprzestała jednak na szwajcarskim narzeczonym z czasów studenckich i wróciwszy panną do Polski, wyszła tu za mąż: z mężem tym rozeszła się i o losach jego nie wiedziała, jedyny zaś jej syn był w oddziałach polskich gdzieś na Bliskim Wschodzie czy może już w Afryce. - Ty dziś jesteś jakaś nieswoja - rzekła teraz przerywając milczenie nagle między nimi zapadłe. - Czemu? Ja mam tobie dodawać odwagi? Popatrz na moje położenie. Czysty koszmar. A byle trochę spokoju w takim domu jak twój, zaraz odzyskuję energię, że na ściany bym szła. Czy można chcieć, więcej? Co jeszcze może być dodane do tej śmierci, co mamy w sercu, że ty przedwczoraj byłaś taka wesoła, a dzisiaj tak coś nie? Wiesz? Jeżeli mnie wykończą, to jeszcze ginąc będę szczęśliwa, że przeżyłam tę chwilę wejścia do twojego domu. Boże! Jak ty mi się ucieszyłaś! Słuchaj, Alicja! Spotkanie z najczulszym kochankiem nie dałoby mi tej wiary w życie, co twój uśmiech, jak weszłam. A już serce w lód mi się obracało. Kochana, oceń to. Żydzi w moim położeniu są gorzcy jak piołun. Tylko jeśli się za nich umrze, zdolni są przyznać, że się nie było antysemistą... No, uśmiechnij się znowu... Czy ty się boisz? Alicja uśmiechnęła się. - Moja droga - rzekła ociągając się niepewnie - wszystkie nasze domy... Nie, nie tak łatwo to powiedzieć. Widzisz, to ich specjalność - Niemców, mówię - urządzać takie moralne położenie bez wyjścia. Bo każdy nasz dom, także i mój... - Woli ginąć za Polskę niż za Żydów, to naturalne - przerwała Zofia zaczerwieniwszy się aż po korzenie włosów. - Ach, Zosiu... Wszystko jest inaczej. Obawiam się, żebyś ty nie ucierpiała za mnie. Mam wrażenie, że cię oszukałam. Chcę cię ostrzec, żebyś w razie czego nie miała żalu. Bo ty się nie domyślasz nawet, że w tym domu... - Co takiego? - przerwała znowu Zofia. - Ja się nie domyślam? Cudne, głupie stworzenie, za kogo ty mnie masz? Ja się wszystkiego domyślam. Już ja mam teraz oko i ucho, no! Biedactwo, pewnoś myślała: ona jak drudzy, tylko o swoim ocaleniu. Mylisz się. Twój dramat jest i moim. Wiem, że gdzie przychodzimy, narażamy nie tylko ludzi, ale i sprawy. Święte sprawy. No co? Także moralne położenie bez wyjścia. - Bez łatwego wyjścia - poprawiła ją i siebie Alicja. - Ale już wszystko dobrze. Idzie tylko o to, żebyś wiedziała, żebyś nie była zaskoczona. - Co mnie może zaskoczyć? Czy ja nie chodzę jak po własnym pogrzebie? Ja zresztą wszystko przewidziałam. Ta mała, co mnie tutaj odprowadziła... też takie ofiarne polskie cudo, nikt tego nigdy nie uczci... Otóż ta mała zawiadomiła już chyba ludzi, co dawno dawali mi znać, że na czarną godzinę mają dla mnie stuprocentowo pewne schronienie. Chwilowo nie mogłam do nich iść, bo tam dom zapakowany Żydami. Ale oni się zgłoszą. - Kochanie - roześmiała się doktor Świacka - gdyby mi było pilno ciebie się pozbyć, natychmiast mogłabym ci dać świetne mieszkanie - pomyślała o Tomyskich. - Boję się, że właśnie przez egoizm chciałam się tobą nacieszyć. I to mnie tylko gryzło... W tej chwili - było już wpół do jedenastej - ktoś zadzwonił do drzwi frontowych ostro i długo jak na pożar. Alicja zerwała się: - Jezus Maria! Dziecko mi obudzą! Wszystko się w domu zaruszało, ale nim Alicja i Wanda zdążyły dobiec do przedpokoju, Helena już widać otworzyła. W kuchni słychać było zdyszany męski głos, który naglił: - Prędzej! Wody! Kiedy wpadły do kuchni, Helena zdzierała marynarkę z chłopaka zgiętego wpół i opartego drugą rozdzianą już ręką o stół. Był pochlapany krwią, głowę miał tak zwieszoną, że długie włosy znad czoła leciały mu pozlepianymi pasmami na deskę stołu. Helena krzyknęła: - Niech panie sobie odeńdą! To moja rzecz! Alicją owładnął zawodowy spokój, twarz jej przybrała stanowczy, męski wyraz. - Jak to? - zdziwiła się. - Przecież to ranny. Idź, Wanda, zaraz po Zofię, będzie mi potrzebna - zwróciła się do córki. - Chwała Bogu - dodała raźno - myślałam, że to gestapo. Wzięła się do mycia rannego wydając krótkie, pewne siebie zlecenia Helenie, która nagle zaczęła potulnie słuchać i służyć. Rany nie były groźne, tylko duży upływ krwi. - Czy to z tej strzelaniny, co była nad wieczorem infromowała się Alicja. - Z tej. Radiostacja nam wpadła. Pociapaliśmy szkopów, ale nie wiem, co z kolegami. Siedziałem w ruinie do nocy i przez to krew tak uszła. Mnie jest nieprzyjemnie, że tak dzwoniłem, ale mnie zamroczyło i pomyliłem schody. Miałem od kuchni zapukać... Obmywszy mu twarz Alicja poznała brata Heleny, który tu czasem u niej bywał. Był do niej bardzo podobny, tylko co w niej zdawało się ciężkie i niepowabne, w nim było młodzieńczo piękne. Nie miał więcej nad osiemnaście lat. - A to Helena wiedziała, że on należy do organizacji? - Com nie miała wiedzieć? - odparła wyniośle. - Broń u mnie, cholera, trzymał. - Jak ty się przy pani doktór wyrażasz? - zgromił ją ranny. - Proszę pani doktór, byle się trochę przespać. Przed świtem pójdę. Broni nie mam, proszę zmacać. Zakopałem w ruinie. Jej powiem - wskazał wzrokiem na siostrę. - Ona i z piekła wyniesie, i do piekła odniesie - pochwalił. Rany na twarzy były zadraśnięciami od przebiegu dwu kul. Zalepione plastrem opatrunkowym mogły wyglądać na skutki pijackiej bijatyki. Głębsza była w ramieniu, szarpana, lecz kość pozostała nie tknięta. Zofia wygotowała strzykawkę i zrobiła zastrzyk z glukozy powtarzając od czasu do czasu z rodzajem czułego zachwytu: - Czysty obłęd! - Wanda sprzątała skrwawione strzępy gazy, Alicja dała chłopcu pół szklanki wina i bułkę z szynką. Położony w gabinecie przyjęć natychmiat zasnął. Dziecko się nie zbudziło. Alicja nie zdążyła dowiedzieć się, jak brat Heleny przyszedł. Czy widział go dozorca? - to ją dręczyło, chociaż dozorca był pewny. Ale nie, ranny pełzł chyba działkami, mógł wejść od tyłu przez rozgrodzony teren zrujnowanej w czasie oblężenia sąsiedniej willi. Rozważały to chwilę z Zofią, która tarła ręce i trochę drżała nerwowo. - Idź, kładź się - rozkazała jej Alicja, jakby spotężniała przez władczy urok człowieka pełniącego sprawnie służbę w swoim zawodzie. - Heleno, proszę się zaraz położyć - zwróciła się służącej, która siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach nad śpiącym bratem. Ta niepodlegała jednak urokom i odsłoniwszy twarz zawiadomiła szorstko: - Tu przesiedzę. Sam się nie obudzi. Wyprowadzę go. - No, to jak chcesz - zmiękła Świacka niby zdejmując rynsztunek. - Jakby mu co było, proszę mnie zbudzić. Zajrzała do Zofii, która leżała już w łóżku, ale jeszcze przy świetle i paląc papierosa. Na widok Alicji powtórzyła swoje: - Czysty obłęd. Jak sam spirytus! - wzmocniła jeszcze. - O, moja droga! - wykrzyknęła Świacka uszczęśliwona. - Kamień spadł mi z serca. Ja się tak bałam tej Heleny! Wysłuchawszy skróconej relacji o Helenie Zofia sporostowała z czarującym uśmiechem: - Istoto nie z tej ziemi. Ty się bałaś tylko, że dziecko się obudzi. Alicja nie podjęła już poprzedniej rozmowy przerwanej owym dzwonkiem ponocnym. Uznała, że Zofia została dostatecznie, choć w sposób dosyć nieoczekiwany obznajomiona z niebezpieczeństwami domu. Wśliznęła się po cichutku do pokoju wnuka, który sypiał z matką, ale dziś na Wandę przypadała noc czuwania nad Anglikiem. Przed dniem zbudziło Świacką skrzypnięcie drzwi, to Helena wyprowadzała brata. Przez myśl Alicji przebiegło, że powinna by chłopca na jakieś dwa dni zatrzymać. Ale nim zdążyła się zerwać w tym celu, zasnęła znowu. Tego samego dnia w południe Anglik odzyskał przytomność. Kiedy zaś po tygodniu był o tyle mniej słaby, że można było z nim rozmawiać, Alicja opowiedziała mu swoją złą angielszczyzną, że miał tyfus plamisty i jaki był przebieg choroby. Potem nastała cisza, tylko pulchne usta Wandy zaciskały się na przemian i uchylały w jej nadąsanej twarzy. Allan patrzył długo to na usta, to na irysowe oczy Alicji. Drżącą ręką usiłował odsunąć spadły mu na brew złocisty lok z takim wysiłkiem, jakby to był lok z głazu. Z jeszcze większym wysiłkiem powiedział: - W Anglii nie ma człowieka, który by dla kogokolwiek na świecie zrobił to, co wyście zrobiły dla mnie. A gdy milczały, powtórzył to raz jeszcze wyraźnie i powoli. Alicja uśmiechnęła się winowajczo. - W Anglii... O, w Anglii to by nie było potrzebne. Tam nie jest możliwe takie położenie człowieka. Wyraziła to po angielsku tak nieporadnie, że aż Wanda wzruszyła ramionami, Allan zaś nie całkiem zrozumiał. Gestapo nie pojawiło się w ogóle na Mokotowskiej, ale projektowane zaproszenie doktor Świackiej czy pójście do niej odwlekało się i dopiero w drugiej połowie maja Tomyski niespodzianie spotkał Alicję u dentystki. - Medice cura te ipsum? - witał ją, mimo woli rozbawiony tym spotkaniem lekarza w roli pacjenta. Zresztą w ogóle ucieszyli się sobie niewspółmiernie do łączącego ich stopnia bliskości. Świacka zdawała się lekko podniecona i miała szczególnie pąsowe usta. Aż się zdziwił i mimo woli przypatrywał się temu. Od razu to spostrzegła i objaśniła rzeczowo: - Pan pewno myśli, że mam umalowane usta. Nie, to z serca. Kilka niespanych nocy z tachicardią i przerywaniem się tętna daje takie przekrwienie błony śluzowej na wargach. Trochę się ostatnio przemęczyłam i będę musiała choć na krótko wyjechać. Pewno pojedziemy wszyscy troje do Basi. Do mojej starszej córki na Podlasie. Byli sami w obszernym salonie służącym za poczekalnię. Nim Tomyski zdążył coś odpowiedzieć, Alicja przesiadła się na fotel stojący tuż koło niego. Schyliła mu się prawie do ucha i szpnęła powoli. - U nas był Anglik... Z rodzajem wyzwalającego uniesienia, jakby zwolniona ze ślubu i niezdolna już nieść sama ciężaru tajemnicy opowiedziała mu historię tyfusu plamistego. Odetchnął, kiedy usłyszał, że nie ma już u Świackiej tego Anglika. - Musiał się przenieść gdzie indziej, chociaż nie jest jeszcze zupełnie zdrowy. Dom pod ścisłą inwigilacją, dostaliśmy naglące ostrzeżenie od naszego wywiadu. Trzeba było mieszkanie szybko całkiem oczyścić. Bo, proszę pana, Anglik to jeszcze nie wszystko... - Ale pani mi nie powinna tego mówić - przerwał Józef. - Dlaczego pani mi to mówi? - A komuż mam ja mówić? Któż ma o wszystkim wiedzieć, jeśli nie pan? - jakby ganiąc go zdziwiła się Alicja. I nagle przypomniała sobie: - Wie pan, co on powiedział, kiedy był już przytomny? Że w Anglii nie ma ani jednego człowieka, który by zrobił dla kogokolwiek bądź to, co myśmy zrobiły dla niego. Wpatrzyła się w Józefa pytająco. - Są takie sytuacje historyczne, w których jest miejsce tylko na etykę ryzykowną i bohaterską. I takie, gdzie wytarcza zwykła unormowana moralność społeczna - odpowiedział. - Kto wie - dodał z wahaniem - czy wyższa cywilizacja nie likwiduje potrzeby bohaterstwa. Przynajmniej takiego jak nasze. - Może ta ich cywilizacja likwiduje potrzebę, a nawet możliwość takiego bohaterstwa. Ale świetność tej cywilizacji bardzo zwiększyła naszą zdolność do bohaterstwa. Chcemy jakoś dorównać tak wielkiemu sojusznikowi, a nawet go przewyższyć. Czymże go przewyższymy jak nie szaleństwem ofiary? Jak nie jakimś bezinteresownym dobrodziestwem? - To dobrodziejstwo - podchwycił - którym pani się wywyższyła ponad możliwości wszystkich Anglików wobec jakiegokolwiek człowieka, zwiększy tylko dystans między nimi a nami. Bo szaleństwo bohaterskiej ofiary wybacza się tylko między równymi. Równymi w poczuciu obu stron - podkreślił. Gdy mówił półszeptem słowa "obu stron", w sąsiednim gabinecie dentystki wszczął się ruch. Ciszę zabiegów przerwał odgłos rozmowy i szczękanie rzucanych do dezynfektora narzędzi. Wypuściwszy pacjenta innymi drzwiami na przedpokój, nieduża, wesołej twarzy brunetka w białym fartuchu stanęła w progu salonu. Zapraszając gestem Alicję, a przyjaznym skinieniem witając Tomyskiego powiedziała: - Proszę panią doktór. Zostawszy sam Tomyski zapalił papierosa i czekał w zamyśleniu. Wstydził się swego nieprzyjemnego wrażenia, kiedy pani Alicja tak się przelotnie spłoszyła po jego przyjściu z maszyną i robotą. Zdawało mu się, że był dzielny pisząc swój nielegalny kawałek, a pomnażał tylko wówczas niebezpieczeństwa znoszone przez dzielność tej kobiety. Rozumiał teraz, że bała się o niego. "Błazen"- pomyślał o sobie bez cienia życzliwości. Był po usłyszanych zwierzeniach o tyle zaniepokojony, że w parę dni później zaszedł do kliniki, której Alicja była udziałowczynią i ordynatorem. Dyżurny lekarz powiedział mu, że doktor Świacka już przedwczoraj wyjechała na wieś. "Widać musiało jej się palić pod nogami" - zesmętniał. W ciągu blisko miesiąca nie miał głowy zajmować się losem Świackiej, zaprzątnięty mnóstwem rzeczy drobnych lub ważnych, które się jednak działy w tę noc bez dziejów. Niekiedy cieszył się w myśli, że wyszła obronną ręką z ciężkich okoliczności. Dopiero pod koniec czerwca stanął znów oko w oko ze sprawą Świackiej. Któregoś popołudnia zapowiedział się telefonicznie reżyser Jerzy Kochański. Przyszedł z opóźnieniem, prawie o zmierzchu. Był młodszy od Tomyskiego, nieduży, zwięzły w sobie, pociągłej twarzy o ciemnych palących oczach i wąskich ironicznych ustach, robił wrażenie człowieka, co żyje z pasją. Tomyski znał go jeszcze sprzed wojny, lubił z nim czasem rozmawiać, a niedawno miał w jego mieszkaniu wykład na tajnym kursie Instytutu Sztuki Teatralnej. Przywitali się z przyjemnością, a po wstępnych: - Co słychać etc. - Kochański zapytał: - Pan zna Świacką? - Tak - potwierdził Józef i zawrzał z niepokoju. - Nie wiedziałem, że pan ją zna. - Znam ją dawno. Rok temu nasz kurs podziemny odbywał się w domu Świackiej - rzekł Kochański i dodał po chwili: - Otóż, proszę pana, trzeba ratować tę kobietę. Te kobiety - poprawił się. Tomyski zdrętwiał: - A bo co? - Otóż, proszę posłuchać. I reżyser opowiedział o Angliku wymieniając nadto inne niebezpieczeństwa domu Świackiej, których Józef Tomyski nie znał. Zrobiło mu się przykro, że ktoś prócz niego, i nawet więcej niż on, wie o tym wszystkim, a zwłaszcza że mówi bez ogródek o takich tajemnicach. Po prostu męczył się słuchając. - No, dobrze - odezwał się na koniec. - Nie rozumiem. Przecież to wszystko, co pan opowiada, należy do przeszłości. Kilka tygodni temu spotkałem doktor Świacką i mówiła mi, że dom jest czysty. Czy wróciła już ze wsi? - Otóż nic nie należy do przeszłości. Obie wróciły już ze wsi. A że nic złego przez ten czas na Filtrowej nie zaszło, popadły w taką ufność do swego szczęścia, że wszystko zaczęło się na nowo. - Jak to? I Anglik? - Otóż i Anglik. Dostał w czasie rekonwalescencji skrzepu w nodze, tam gdzie go wzięli, nie mógł leżeć, zresztą pan wie, co to jest dla lekarza - jego chory. Jednym słowem - wrócił. Wróciła także doktór Lindauerowa. Świetne mieszkanie, które jej ktoś tam naraił, całą tamtą ulicę mają włączyć do dzielnicy "nur f~ur Deutsche". Mniejsza o szczegóły. Dość że mieszkanie Świackiej nadal jest pilnie obserwowane. One nie dają temu wiary, taki jest nasz człowiek. Otóż pan jeden może przemówić Świackiej do rozumu. Pan jest autorytetem dla niej. Anglik już chodzi, może wiać dalej. - No, dobrze. Przemówię jej do rozumu. Ale nie wiem, czy córka mnie posłucha. - Jeśli nie posłucha, to zgubi matkę. Świacka jest wartością równie cenną jak skład broni czy coś takiego. Trzeba to zrobić prędko. Chociażby jutro. - Zrobię to jutro. Zabiorę po prostu "bagaż" Świackiej do nas. - Pana też lepiej by nie narażać. Po co Niemcom ułatwiać zadanie. Wyniszczyć intelektualistów to ich marzenie numer pierwszy. Zresztą zgoda - Kochański przeciął wątpliwości. - To będzie krótko trwało. Za kilka dni wojsko zaopiekuje się Anglikiem, a ja znajdę coś dla Lindauerowej. - W razie czego przyjmie ją na pewno Ewa Radgoska. No, to zrobione. - Po mgnieniu Tomyski rzekł jeszcze: - Ci Anglicy... Myślę, że mogliby znosić los jeńców jak tylu naszych... Anglicy są pieszczochami obozów. Nic im tam nie brak. Cały świat staje o to na głowie... - Nic, prócz wolności - przerwał Kochański. - Otóż są mniej od nas przyzwyczajeni do znoszenia braku wolności. Tomyskiemu przypomniała się sklepikarka z Polnej. - No, i ta pewność, że im nikt nie powie: "Idź, bo mnie i ciebie rozwalą". To przeświadczenie, że do czego by służył taki Polak, co by nie umiał lekko umierać. Jerzy Kochański nie podjął tematu. Zbliżała się godzina policyjna, mieszkał zaś dosyć daleko. Podziękował i umówili się, że wpadnie jutro po południu, by się dowiedzieć, jak poszło z przewiezieniem "bagażu". Natychmiast po wyjściu Kochańskiego Tomyski wtajemniczył we wszystko Ludmiłę, która jak zwykle nie okazała zdziwienia, że się o czymś dowiaduje ostatnia. Dyskrecja była istotną cechą natury Tomyskiego i odstępował od niej tylko pod naporem nieuniknionej konieczności. Nie przejęła się też Lindauerową, gdyż tego rodzaju zagrożeni gościli już kilka razy w ich domu. Opowieść o Angliku skwitowała dowcipem: - Nasz zwariowany Wawro Nieporęcki był raz w Anglii, a kiedy wrócił, powiedział: "Prawdziwy angielski befsztyk i prawdziwego angielskiego gentlemana można znaleźć tylko w Polsce". Śmiałam się z niego, a może i miał rację. Ot, Świacka! A dziecko? - spytała jeszcze. - Ten wnuczek pani Alicji? - Na szczęście został na wsi u ciotki z tą Heleną, która, jak się okazało, też tkwiła w konspiracji - przypomniał sobie Tomyski fragment rozmowy z Kochańskim. Zasnął już dobrze po północy, ale nazajutrz wstał wcześnie i pobiegł najpierw do kliniki na Poznańskiej, gdyż tam spodziewał się rano zastać panią Alicję. Był prześliczny letni poranek, jeden z tych, w które słońce i niebo zdają się być sprzymierzeńcami człowieka. Toteż stropił się, kiedy w klinice powiedziano mu, że pani doktor przyjdzie później, bo miała w nocy ciężki wypadek porodu z cesarskim cięciem. Nie zwlekając pojechał tramwajem na Filtrową. Wyskoczył przy końcu Skwerku i przeczekawszy, aż tramwaj odjedzie, chciał przejść na drugą stronę, ale po pierwszym kroku cofnął się na chodnik i stanął jak wryty. Bo w tejże chwili frontowe drzwi kamienicy otwarły się i w orszaku rezedowych mundurów ukazały się w nich kolejno trzy osoby. Pierwsza szła doktor Alicja Świacka, za nią jej córka, Wanda Orchowska. Trzecią była nie znana Tomyskiemu starsza pani o wspaniale semickim profilu i wypukłych zdumionych oczach. Jednocześnie rozpoznał, że u brzegu chodnika stoją dwa okryte auta, jakimi jeździ gestapo. Świacka i jej córka szły z odkrytymi głowami, patrząc prosto przed siebie, i nie widziały go. Były spokojne, a pani Alicja nawet się uśmiechała. W czasie gdy kobiety siadały do pierwszego samochodu, z drzwi kamienicy wyszło znów paru zbrojnych Niemców, pomiędzy którymi znajdował się młodzieniec z głową o lśniących lokach. Znalazłszy się w aucie, młody ten człowiek nie usiadł, tylko stojąc wyciągnął ręce w stronę pierwszego wozu i coś błagalnie wykrzyknął, lecz słów nie można było rozróżnić. Niemcy bez protestu pozwolili mu stać tak i wołać, a gdy auto ruszyło, jeden z gestapowców podtrzymał Anglika, który się zachwiał. Grzecznie pomogli mu usiąść. Wszystko to trwało może minutę czasu. Auta odjeżdżały. Wtedy dopiero Tomyski spostrzegł i usłyszał, że koło niego przystanęły dwie kobiety wiejskie z bańkami po mleku. Patrzyły na ogromny profil Zofii Lindauerowej, a jedna z nich rzekła do drugiej: - To Żydówka. Jak to je tu znaleźli. A ten cywilny, ten młody, co im tak po niemiecku wygrażał, to je, musi, wydał. - Co im dziś, to nam jutro - powiedziała druga. - Goła ziemia zostanie z tej Polski. - A co nam jutro, to szkopom trzeciego dnia - orzekła pierwsza. Rozdział 24 Miało się ku świtaniu W jeden z pierwszych dni marca około dziesiątej wieczorem Józef Tomyski wyszedł do bramy, aby czekać na samochód Centrali Spółdzielczej, którym lustrator Sercenko miał po niego zajechać. Czekającemu towarzyszył dozorca, Błażej Wiśniaty, jego sumiasty wąs i ozdobne rysy twarzy majaczyły niewyraźnie w sinym światełku osłoniętej modnym papierem żarówki. - Cóż, panie Błażeju - zagadywał Tomyski. - Czterdziesty trzeci rok, a jakoś nie widać końca... Papieroska? - Czemu nie? Obaj pośpiesznie obmacali swoje kieszenie i jednocześnie podali sobie ognia. Wiśniaty zaciągnął się, odczekał mgnienie i udzielił odpowiedzi. - Koniec, ma się rozumieć, bywa każdej rzeczy. Ale kto zrobi ten początek? I sam po chwili wyszczególnił: - Cywilizacja. Kultura. Nauka, panie. Inteligencja, panie. A wyszło? Z przeproszeniem pana - wielki smród. Czasy! - Czasy! - zgodził się Tomyski i wyjrzał przez maleńkie okrągłe okienko umieszczone w drzwiach bramy. Na ulicy było ciemno, hałaśliwie od wiatru i pusto. - Ale huragan! I co pan powie, panie Błażeju? Rano był mróz, a teraz ciepło jak w kwietniu. - Idzie do wiosny... Ale nie każdy jej doczeka... "W górach jest dziś na pewno halny - myślał Tomyski. - Ludmiła nie lubi wiatru ani gór. Wątpię, żebym zastał jeszcze śnieg w Bukowinie. Wiśniaty chce, żebym z nim pofilozofował, a ja nie mam ochoty. Dziwne, tyle się człowiek nawłóczył, a nie byłem nigdy w tej Bukowinie..." Wyjrzał znów i spostrzegł, że mrok ulicy zaczyna polśniewać nasilającym się niebieskawym światłem. - Jedzie - oznajmił, a w tejże chwili czarny kształt samochodu wypłynął bezszelestnie w obręb okienka; zabłękitnione latarnie auta przygasły. - Niech pan teraz otwiera. Do widzenia, proszę zaglądać do mojej żony, zostaje sama. - Się wie... Pan może jechać spokojny. Szczęśliwej drogi. Tomyski zderzył się niemal z ogromną postacią Sercenki. Chwilę łopotali połami płaszczy na wichurze. Sercenko stęknął: - Jezus Maria, a walizka? - Mam ją w ręku. - To jedziemy? - Jedziemy. Dobry wieczór panu - Tomyski witał się z szoferem, który nie od razu spostrzegł wyciągniętą ku sobie dłoń. Jechali na Dworzec Wschodni. Miasto było puste, jakby wymiótł. Nie tylko ulice, ale i ciemne zupełnie domy zdawały się wyludnione. Sinawe mżenie lamp samochodu wyciągało z mroku architekturę stolicy, podobną niemym dekoracjom do tragedii przed podniesieniem kurtyny. - Przed strasznym podniesieniem kurtyny - powiedział nagle Tomyski do swoich myśli. - Co, proszę? - nie zrozumiał Sercenko. - Ludzkość zapędzona do jamy - wyjaśnił, jak mu się zdawało, Tomyski. - Jezus Maria, chyba się nie spóźnimy? - odrzekł na to Sercenko. Na Pradze, już w pobliżu dworca, Tomyski zobaczył pierwszą ludzką istotę - leżącego na chodniku mężczyznę. Mimo że i szofer, i Sercenko zdawali się patrzeć prosto przed siebie, wszyscy trzej odezwali się jednocześnie: - Trup! I wszyscy trzej gwałtownie się poruszyli. Na spalonym dworcu, w niechlujnie utrzymanej poczekalni był tłok. Źle ubrani i objuczeni tobołami podróżni stali, mrowili się albo siedzieli na swych jukach i na zabłoconej podłodze. Żadnych ławek nie było. Poczekalnia dla tubylców. Ku zdziwieniu Tomyskiego Sercenko wykładał z auta i bagażnika wielkie pakunki, wiózł bowiem, jak się okazało, talerze i szklanki dla Kursu Spółdzielczego w Bukowinie. Zdobyli wprawdzie tragarza, lecz Tomyski wiedział, jak się teraz podróżuje. Patrzył nie bez powątpiewania to na ciężki a kruchy bagaż, to na tragaża, którym był, jak na złość, mizerny i zawiędły człowiek. Długo stali w duchocie ciżby jak w beczce z kwaszoną kapustą, a nudę oczekiwania urozmaicało gnuśne wycie syreny, która się rozległa, gdy wysiadali z wozu i odtąd wyła bez przerwy. - Alarm czy co? - zagadnął w końcu Tomyski. - Co, proszę? Alarm? Nie wiem - schylił się ku Tomyskiemu ogromny Sercenko, najwyraźniej myślący o czym innym. Ale chcąc być uprzejmy zwrócił się do kogoś z podróżnych: - Czy to alarm lotniczy, proszę pana? Ów nic nie odpowiedział. Natomiast milczący tragarz po dłuższej chwili namysłu odezwał się zmęczonym głosem: - Kto ich tam wie. Może alarm, a może nie alarm. Oni tak ciągle. My już do tego zwyczajni. W samej rzeczy publiczność nie zwracała na syrenę żadnej uwagi. Tomyski zapalił papierosa i też przestał ją słyszeć. Przypomniał sobie o niej dopiero, gdy nagle umilkła. Niebawem w poczekalni wszczął się ruch zwiastujący możliwość wyjścia na peron. Sercenko i Tomyski wygnietli się przez ciasne tłumne wyjście jak przez gardło maszynki do mielenia mięsa. I zaraz uderzył na nich z hukiem wiatr szarpiąc rozwiane płaszcze i grożąc zerwaniem czapek. Borykający się z naporem huraganu i tłumu wątły tragarz dowiózł bagaż Sercenki pod pociąg i oświadczył, że już tych pak nie wstawi, bo nie ma siły; dziś właśnie pierwszy raz wyszedł z domu po długiej ciężkiej chorobie. Ale że Sercenko był mocny, a Józef Tomyski zwinny, dali jakoś wszystkiemu radę, umieścili nie tylko bagaż, lecz także i samych siebie w przedziale szczelnie upchanym, nie tak wszelako przeludnionym, jak się zapowiadało sądząc po ciżbie szturmującej wagony "dla Polaków". Tomyski nadto roztasowywał niezmordowanie bagaże współpasażerów powtarzając z optymistycznym liryzmem: - Zaraz, zaraz. Wszystkim będzie wygodnie, na wszystko znajdzie się miejsce, tylko spokojnie... Bagaże zresztą były lekkie, wędrowano głównie po szmugiel. Kiedy w przedziale trochę się uspokoiło, Sercenko natychmiast zasnął wtuliwszy głowę w poły zawieszonego nad nim płaszcza. Tomyski wcisnął się w swoje ćwierć miejsca i czekał. Stali bowiem na dworcu jeszcze około godziny. Potem w drodze stali znów pół godziny nie wiadomo gdzie pośród bezludnej wietrznej nocy. Ale nazajutrz trafili jeszcze w Krakowie na opóźniony pociąg zakopiański. Pociąg był prawie pusty, gdyż do kraju fikcyjnego "Goralenvolku" dojazd Polakom z nizin był wzbroniony. Dla Kursów Spółdzielczych, traktowanych jako dozwolone "przeszkolenie zawodowe", władze okupacyjne robiły wyjątek ze względu na posiadany przez Centralę i dotąd nie odebrany Dom Wypoczynkowy w Bukowinie. A raczej z powodu, że Treuh~ander Centrali był typem niby z kiepskiej powieści. Łapownik, pijak i żarłok, żadnej innej cechy nie dało się w nim wykryć. Brał wszystko począwszy od płyty gramofonowej albo termosu. Tego roku dyrektor szkolenia Wojciech Fabisz uzyskał przepustki oraz pozwolenie na odbycie Kursu za pięć butelek francuskiego wina skradzionego przez sabotażystów z rabunkowego transportu Trzeciej Rzeszy.Mówił o tym: "leczymy go z hitlerowskiej lojalności szczepionką z ich własnej zarazy". Wagon, którym Tomyski i Sercenko jechali, był rozkołatany i zimny, Tomyski drzemał po nie przespanej, Sercenko - po przespanej nocy. Tomyski zresztą budził się co chwila i zerkał ku oknu, rozciekawiony, czy ciepło i przedwiosenna odwilż nie dotarły jeszcze do gór. Zachwycał się czarownym jak sen szcześliwego człowieka krajobrazem Zebrzydowskiej Kalwarii, podziwiał rosochatą wspaniałość nagiego starodrzewu liściastych lasów i błękit wzgórz, podkreślonych arabeską gałązek i konarów. Odnajdywał w sobie dawną wiejskość swych dziecinnych "przygód z naturą" (koncert ptaków) i karcił siebie za brak powagi. Powinien był właściwie myśleć o czekających go dwu "wieczorach autorskich", z którymi miał wystąpić na świetlicach Kursu, a nie czuł się do nich wystarczająco przygotowany. Myślał jednak beztrosko, że oto zasłane suchym listowiem zbocza przeświecają gdzieniegdzie plamami śniegu. W Warszawie nie lubił brudnego śniegu i chciał już wiosny, ale w górach "postanowił sobie" koniecznie zobaczyć zimę. - Tu już widać cokolwiek śniegu - oznajmił koło Makowa drzemiącemu towarzyszowi podróży. - W Bukowinie śnieg będzie, że Jezus Maria - zapewnił budząc się Sercenko, stały bywalec tych okolic. Zobaczyli śnieg nawet już wcześniej. Niebawem wzgórza zapstrzyły się srokato, a wnet i całkiem pobielały. Rumiane blaski popołudnia ustąpiły niebu zasępionemu, a koło Nowego Targu padał już obfity, ukośnie wiatrem gnany śnieg. Do Poronina przybyli spowici w niewątpliwą śniegową zamieć. Był jędrny przymrozek, cięło w twarz drobnymi igiełeczkami. Przy wyjściu z poczekalni Sercenko zetknął się od razu ze znajomym, wysłanym po nich gazdą. - A to śnieg - zauważył po przywitaniu. - Burki są? - J~akoz by nie~e były - odparł gazda z akcentem na "nie". - Someście ino dwaj? Nikogo okrom was nie ma? - Someśmy ino dwaj. Nikogo okrom nas nie ma - odpowiedział tymi samymi słowy całkiem wreszcie rozbudzony Sercenko. - Za to bagaż nielichy. - Aleście spali w drodze, aż wam zazdrościłem - śmiał się Tomyski, kiedy upchawszy i przytroczywszy bagaż ruszyli okutani burkami. - Ja ciągle jeżdżę i tak się jakoś przyzwyczaiłem spać w pociągu. Ale proszę, ma pan śnieg. Co za śnieg, Jezus Maria! Droga szła wciąż pod górę, gazda od czasu do czasu zeskakiwał i szedł po boku sań. Za każdym razem rozpoczynał wtedy gawędę. - Wieciez, co z wojną? - pytał. - J~akoz tam we Warszawie? T~akoz ni~edobrze, jako i tu? - J~akoz ma być? Tak samo z~amęcyć chcą, jako i was - odparł Sercenko taką samą mową i tak samo akcentując wyrazy. Ino ze ciepło na d~olinak - dodał. - N~a wechrak mróz, a we W~arsawie halny - zaśmiał się. - I u nas wiał. Wcora t~akoz była odwilga - oznajmił góral. - Wcora j~achali my ku stacji n~a wozak. Po niejakim czasie gazda przestał schodzić z kozła, sanie pomknęły szybciej po równiejszym, a nawet lekko spadzistym gruncie. Wiatr ustał. W ciszy spotęgowanej szeptem zamieci słychać było drugi, uporczywy i niedaleki dzwoneczek. Nie odwracając się góral zapytał: - Jadą te Niemce za nami? - To Niemcy? - zdziwili się razem obaj podróżni. Jednocześnie drugie sanki podjechały tak blisko, że Tomyski usłyszał tuż koło kaptura burki głośny oddech konia; po chwili uczuł na ramieniu miękkie dotknięcie końskiej żuchwy, zmęczone zwierzę jadło śnieg z jego burki. Zapadło milczenie cokolwiek wyczekujące i napięte. Raz po raz mijali olbrzymie świerki, skrzydlate gałęzie zgięte były ku ziemi pod kożuchami śniegu. Nic więcej o tym nie mówiąc, obaj podróżni bacznie słuchali dzwoneczka wciąż za nimi jadących sanek. Nagle dzwoneczek zaczął się jakby oddalać, a wreszcie dał się słyszeć z innej niż dotąd strony. - Skręcili - mruknął obejrzawszy się z trudem Sercenko. Nie oglądając się nawet góral powiedział z kozła: - Z~awyrtli ku J~urgowu. Zelżało, zaczęto natychmiast rozmawiać. - Wie pan - rzekł Tomyski - lubię tę właściwość mowy góralskiej. Ten ich odmienny akcent. Wspólny chyba z Czechami, ze Słowakami, ale to idzie z prawieków, kiedy te języki mało się jeszcze różniły. - Co proszę? - zaniepokoił się Sercenko. - Że co? Mają inny akcent. Nie zauważyłem. - Jak to? Przecież pan sam tak mówi, jak pan z gazdą rozmawia. - Tak? Nie... Co, proszę? - dziwił się Sercenko. - Powiadam, że pan świetnie mówi gwarą podhalańską, panie Józefie - wytłumaczył Tomyski Sercence, który także miał na imię Józef. - No, może... Jak się tu bywa co roku przez tyle lat... - usprawiedliwiał się zbity z tropu Sercenko - to mimo woli... Sanki ciągnęły teraz mocno pod górę, gazda ponownie z nich zeszedł, a usłyszawszy gawędę podróżnych orzekł: - Mowa nasa jest nien~aucna, ba piekna. Juz my som bliziućko - dodał. - Tamto światło hań w~ysoko między smr~ekami to je nase. Wkrótce potem Sercenko i Tomyski wchodzili do Domu Centrali. Oszołomieni śnieżycą stali bezwładnie w gwarnej sieni oświetlonej kilku jaskrawymi karbidówkami (i tutaj okupanci skąpili prądu) otoczeni znajomymi i nieznajomymi twarzami, pośród których śmiało się do nich pulchne jowialne oblicze dyrektora Fabisza, łyskające podwójnymi szkłami okularów. - Jak się macie, panowie Józefowie! Ależ z was dopiero dwa słupy śniegu! Rozdziewajcie się i chodźcie na kolację. Prędko! Prędko! - wołał nagląco Fabisz. - Znacie mój system! Ani minuty spóźnienia. Czekamy was od godziny. - Ba, kiedy te pociągi... W Makowie staliśmy ze trzy kwadranse - wyjaśniali zrzucając burki przy pomocy czyichś wyciągających się rąk. - Sercenko! - przypomniał sobie Fabisz. - A szklanki są? Talerze są? - O ile się nie potłukły, to są. - Jakie szklanki? - wykrzyknął znad schodów zirytowany głos kobiecy. - Szklanki przyszły już wczoraj z Krakowa! Po schodach zbiegła wiotka postać o bladej gniewnej twarzy, nad którą pałały tęgim zwojem rude, też jakby zagniewane włosy. Rozdrażniony głos krzyczał dalej: - Do chrzanu z takim bałaganem! Jedli będziecie te szklanki czy co? Jak się zezłoszczę... - Oho, nasza cicha woda już brzegi rwie - Fabisz poprawił okulary i zwrócił się do Tomyskiego. - Pozwólcie, panie Józefie... Panno Zuziu... - Chciał ich sobie przedstawić i objaśnić Tomyskiego: - To panna Zuzia Wodecka, nasza intendentka i karmicielka... Ale panna Wodecka minęła ich i zaperzona szła dalej, wołając, by nie wnoszono bagażu Sercenki na górę, gdyż ona nie będzie dzisiaj żadnych więcej szklanek inwentaryzowała. W głębi domu zadzwonił przenikliwie telefon. Znów zatętniło po schodach. Inny niewieści głos wołał ze wszystkich sił: - Kielce meldują, że wysłały talerze i szklanki! Gdzie dyrektor? Kielce przy telefonie! - Kielce? Dobrze! Niech pani trzyma Kielce, ja mam do nich interes - i Fabisz poniósł żwawo swą korpulentną postać na górę. Dziecięco niewinne oczy Sercenki zaczęły się powiększać niemal do rozmiaru przywiezionych szklanek i talerzyków, jak u kota w bajce Andersena. - Opera, jak Boga kocham. Czy ten Fabisz nie zamówił czasem szklanek we wszystkich odziałach Centrali? O, Jezus Maria! Ktoś nawoływał: - Kolacja w pokoju pana Sercenki! Chodźcie, panowie, chodźcie! Ledwie umywszy się trochę zdołali przełknąć jajecznicę z kartoflami, przyszedł od telefonu Fabisz. - Co? Jeszczeście herbaty nie wypili? Tempo! Tempo! - naglił. - Świetlica już się zaczęła! Panie Tomyski, wiem, że pan zmęczony, ale musi pan iść na naszą pierwszą świetlicę. To coś dla powieściopisarza. - Nie jestem ani trochę zmęczony. Walmy na tę świetlicę. - Tylko przepraszam jego znakomitość, ale bez papierosa. U nas pali się tylko na przerwach papierosianych. Pan mnie zna. System. Dyscyplina. Tempo. - Taki z pana szatan? Dobrze, już gaszę, chodźmy. - A gdzie Sercenko? - Zgubiła się kruszynka... Tyle szkieł nosić, dyrektorze, i Sercenki nie dostrzec? - wielbłądzia twarz ogromnego Sercenki wyrażała dobroduszne zgorszenie. "Świetlica" widać jeszcze nie całkiem się zaczęła, bo przy wejściu tłoczyło się sporo młodzieży i starszych osób. Tomyski zatrzymał się, by przeczekać zator na schodach, i wtedy usłyszał za sobą przyciszoną rozmowę. - W Warszawie? Obie wzięte? - Wszystkie trzy. Matka, siostra i narzeczona. Wczoraj w nocy. - Alek wie? - Skądże? Stasiek z tym dzisiaj przyjechał. Ani wiemy, jak Alkowi powiedzieć. - Bidak, pajacuje przed chórem i nic nie wie. - Panie Józefie, za mną, za mną - Fabisz przywoływał Tomyskiego zagarniającym gestem ręki. Drzwi się otwarły. Młody chór zahuczał właśnie męskimi, zadźwięczał żeńskimi głosami: Hej, idem w las, piórko mi się, piórko mi się, piórko mi się migoce!@ Hej, idem w las, ziemia dudni, ziemia dudni, ziemia dudni, kiej kroce!@ Improwizowanym chórem dyrygował młody chłopiec niewysokiego wzrostu, o bardzo jasnych, w tył zaczesanych włosach. Dyrygował całym sobą, jak skoczny, ruchliwy pajacyk pełen wdzięku. Chwilami ukazywał się jego roześmiany profil o lekko zadartym nosie. - (Aha - pomyślał Tomyski. - To ten Alek, co jeszcze nic nie wie". W dwie godziny potem giętki ten chłopak, z jednaką gracją prowadzący i śpiewy, i zbiorowe recytacje, poprosił Tomyskiego w gromadzie innych amatorów tego hobby o autograf. - Przepraszam - powiedział - że nie mamy przy sobie żadnej pana książki - wyciągnął z wewnętrznej kieszonki notes - ale niech pan raczy choć tutaj napisać mi coś takiego... No... tak szumnie, żeby zapamiętać na całe życie. Tomyski stropił się i poczerwieniał, gdyż nie miał talentu do wpisywania "złotych myśli". Wszelakiego rodzaju dedykacje zdawały mu się nadto formą niewinnego, ale bardzo staroświeckiego snobizmu. Pomęczywszy się chwilę chciał napisać: "Najweselszemu dyrygentowi ślicznych pieśni" - ale odczuł to raptem jak coś bardzo niestosownego; on wiedział, że matka, siostra i narzeczona skocznego Alka zostały aresztowane. Spytał o imię i nazwisko. Młody ułatwił mu zadanie: - Alojzy Hencel - powiedział. - Ale nie trzeba nazwiska. Niech pan się choć podpisze. Później wlepię kartkę do książki. W parę dni potem Tomyski ujrzał Alojzego Hencla, jak w czasie jednego z wykładów Kursu szedł śpiesznie z walizeczką w ręce ku drzwiom wyjściowym Domu. - Alek, dokąd pan? - zawołał ku niemu, ale drzwi za Henclem już się zamknęły. Józef Sercenko wyjaśnił później Tomyskiemu: - To Ślązak spod Cieszyna. Jego ojciec umarł w Oświęcimiu, bo nie chciał podpisać folkslisty. Alek z matką i siostrą zdołał się przekraść tu do nas. Jest na fałszywych papierach Aleksandra Kota, stąd Alek. I proszę sobie wyobrazić, już w pierwszym dniu Kursów przyszła wiadomość, że jego narzeczona, z którą miał brać ślub na Wielkanoc, została aresztowana w Warszawie. Także matka i siostra; mieszkały razem. - Wiem, przypadkiem słyszałem, jak tu o tym szeptano. - No, i widzi pan, Jezus Maria. Chcieliśmy to przed nim zataić bodaj do końca Kursu, to taki fajny chłopak. Ale ktoś ich mocno zasypał, bo już tu gestapo zaczęło macać. Musieliśmy zatrzeć wszelkie ślady bytności Aleksandra Kota na Kursie. A ten biedak nie ma innej drogi, tylko wiać do lasu. Siedzi po uszy w Ak, Jezus Maria. Ale uparł się do Warszawy, żeby nawiązać kontakt z aresztowanymi. Są jeszcze na Pawiaku, organizacja mu to załatwi. - Wyobrażam sobie, co musi cierpieć... że to przez niego. - W pierwszej chwili rozpaczy chciał się sam zgłosić do gestapo.. Ale to nic nie da. Za mieszkanie nawet z obcym akowcem grozi Oświęcim, a co dopiero syn. I żołnierzowi tego robić nie wolno. Pójdzie do leśnych oddziałów. Jezus Maria. Te kobiety może się jakoś wykaraskają. Po powrocie z Kursu będziemy sobie nad tym łamać głowy... Wojciech Fabisz dodał jeszcze do tego komentarz: - Kursistom powiedziało się, że musi wiać, bo jest poszukiwany przez gestapo. Na szczęście poza tym, który przywiózł wiadomość, nikt nie znał przedtem Alka, mamy tu młodzież z różnych stron Polski. Ale my znamy każdego z nich. Jeśli można być kogoś pewnym na świecie, to tej młodzieży. Tomyski dzielił pokój z gościem Domu zaproszonym do Bukowiny dla wypoczynku zdrowotnego. Był to znany działacz spółdzielczości rolniczej, chłop nazwiskiem Pawelec, właściwie już po miejsku i bardzo dobrze ubrany starszy pan o dość prymitywnie skleconych rysach twarzy, ale o ładnych mądrych oczach, dosyć neurasteniczny i frasobliwie zajęty sobą. - Mój kaszel mi się nie podoba - mówił ściągając eleganckie skarpety. - Ale myślę, że przez dwa, trzy tygodnie to mi się tu poprawi. Chyba, że mam suchoty? - i wyciągnął pytająco żylastą szyję w stronę towarzysza noclegu. - Na pewno nie - zawyrokował beztrosko Tomyski. - A nawet jeśli, to w pana wieku gruźlica nie jest groźna. - Doprawdy nie jest groźna? Mam sześćdziesiąt trzy lata. I męczy mnie też astma. Jak pan myśli? Długo można żyć z taką astmą? - Ale choćby i do stu lat, o ile wojna pozwoli - zapewnił go Tomyski. - Mój ojciec żył lat dziewięćdziesiąt i sześć. I proszę ja pana, nie brakowało mu w tym wieku ani jednego zęba. - No, widzi pan... - Tak, ale ja już teraz nie mam połowy zębów. i Dawniej ludzie dłużej żyli. - Śmiej się pan z tego - rzekł Tomyski. - Jak się zna historię, to się wie, że nasi praojcowie umierali przeważnie w średnim wieku. Tłusto jedli, tęgo pili, więc szlag ich trafiał, bo nie wiedzieli, co to przemiana materii... - Mój ojciec urodził się i wychował za pańszczyzny, to się tam nie przejadał i nie przepijał - oświadczył z wzgardliwą satysfakcją Pawelec. - No, to po takim ojcu jest pan dziedzicznie zdrowy. - Gdzie tam, panie. Krótki oddech. Duszność. Droga mi widać zaszkodziła. Bo widzi pan, ja panu powiem... Ale Tomyski widział i słyszał tylko zgrabnego chłopca dyrygującego śpiewnym chórem bez wiedzy o tym, że porażony jest nieszczęściem. I z tym obrazem zasnął, zmęczony zresztą całodzienną włóczęgą po górach. Lecz pośród nocy zbudził się z dziwnym uczuciem podnieconego niepokoju, podobnego temu, czego doświadczał kiedyś za młodu, kiedy zasypiał na chwilę w ziemiance przed oczekiwanym szturmem nieprzyjaciela. Miał ponadto wrażenie, że dzwoni mu w uszach. Po chwili zorientował się, że to daleko za oknem dzwonią sanki. I to niejedne. Dzwoneczek się nasilał, oddalał, przycichał, i nowy dzwoneczek wywijał się srebrzystym tonem z nocnej ciszy. "Kto tak jedzie i jedzie? Czyżby górale, coś tak wozili po nocy? Czy tu nie ma godziny policyjnej?" - dziwił się trzeźwiejąc wyczekująco. Czuł, że te ciche dzwoneczki nie wróżą nic dobrego, i zdawało mu się, że sielanka rozśpiewanego Kursu pryska od nich jak bańka wymdlana. Zasnął znowu, a kiedy rano zeszli z Pawelcem na śniadanie, cały Dom kipiał, bo już wiedziano, że nocą była we wsi łapanka. Niemcy wywlekli ludzi wprost z łóżek na ściągnięte z paru wiosek sanie. Pod lufą karabinów użyto do tej akcji samych górali, mianowicie wiejskich strażników. Tomyski zaklął w myśli "Psiakrew, polski kulig dzisiejszy". Nie czuł grozy ani buntowniczego gniewu, tylko graniczący z wrażeniem hańby wstyd. I za poniewierających i za poniewieranych. Nie tylko zadawanie, ale i znoszenie pewnych rodzajów cierpienia poniża człowieka. "Opracowuje się - myślał - programy przyszłego uszczęśliwienia ludzkości, tak jakby się projektowało zacne niewinne małżeństwo dla kobiety unurzanej we wszystkich kloakach burdelu". - Kursiści zirytowali się tą łapanką. Będą źle słuchali wykładów - martwił się Fabisz. Był bez okularów, co nadawało jego astygmatycznym oczom wyraz nieprzytomny i zalękniony. - Mam wolną godzinę - dodał - nie moglibyśmy się przejść? - Kiedy indziej, dyrektorze. Muszę popracować nad tymi moimi odczytami, czy jak to nazwać. Żałuję, że pan mi wyznaczył ostatnie wieczory Kursu. Już bym wolał mieć to za sobą. - To intelektualnie jeszcze dosyć surowy element. Niech się otrzaskają z zagadnieniami myślenia, słuchania... Ja moich ludzi znam. Wszystko musi być w porę. System! - odpowiedział dyrektor Fabisz. Odczekawszy, aż kwękający Pawelec zbierze się z pledami na lecznicze werandowanie, Tomyski rozłożył rękopisy i zagapił się na przepych porannych blasków nad granatowym pasmem szczytów, których część widać było przez okno między rozwarciem bliższych lesitych pagórków. "To coś dla Ewy - pomyślał. - Ona by wiedziała, co zrobić z tym przeraźliwym krzykiem barw". I wydało mu się, że dziko piękny pejzaż gór marnuje się bezowocnie, skoro Ewa nie może go przetworzyć w kompozycję malarską. Raptem spostrzegł, że czepia się myślą wszystkiego, co może go oderwać od zamierzonej roboty. Ale co właściwie zamierzał? Zebrać luźne uwagi całego życia o sztuce pisarskiej, o magii słowa, tak zazwyczaj fałszywie rozumianej, nieodpowiednio przyjmowanej? I mówić o tym do młodzieży, co poluje na autografy, jak się zbiera znaczki pocztowe? Chciał spłacić cząsteczkę długu, jakim była udzielana mu pomoc spółdzielców, ale nie spłaci, skoro przyjął wspaniałe honorarium w postaci kilkunastodniowego wytchnienia wśród czystości przyrody od warszawskich koszmarów? Ale i tu przecie zaglądają koszmary... Jak powiązać specyficzną istotę sztuki z życiem i danym czasem, z którymi jest przecie powiązana, lecz jak bardzo inaczej, niż chcą to wiedzieć nie tylko jej mecenasi wszelakiej maści, ale także jej konsumenci? Fabisz prosił poczciwie, żeby uwzględnić jakoś spółdzielczość, która tak przecież dba o kulturę i estetykę, o duchowe a więc i artystyczne "oblicze ruchu". Tomyski miał to, owszem, na myśli, ale wiedział, że to będzie dla niego najtrudniejsze, był "podopiecznym", nie ideologiem spółdzielczości. Gdy porał się z tą stroną swych "wieczorów autorskich", usłyszał hałaśliwy dzwonek ręczny, zwiastujący przerwę obiadową. Wyszedł na ganek. Kursiści rozsypali się już po śnieżnych zboczach i polankach wykorzystując Fabiszowe "pół godziny ruchu" przed posiłkiem na huczną zabawę w śnieżki. Z przeciwległego zbocza zjeżdżała czwórka najmłodszych gości Domu, latorośle pracowników Centrali, zabrane z okazji Kursu dla zażycia górskiego słońca. Tych Józef Tomyski znał już dobrze i gdy zziajani odpasywali narty, podszedł się z nimi przywitać. Jędrek Fabisz, śliczny Karuś Latoski, syn jednej z kancelistek Centrali, której mąż był w oflagu, Ryś Jarzębiński, jedynak szatniarza Centrali znanego Tomyskiemu z wyprawy po comiesięczny deputat żywnościowy - mieli mniej więcej po szesnaście, siedemnaście lat, córka Sercenki, Basia, wysłana tu już naprzód z panną Wodecką - nie więcej nad czternaście. Rezolutna i śmiała chwyciła Tomyskiego za rękaw kożuszka wołając natarczywie: - Proszę pana, pan jest sławny. Niech pan przemówi Karusiowi do rozumu. Pan wie, co on robi? Nic, tylko pali papierosy. Ma pełen plecak papierosów. A jego mamusia tak prosiła, żeby nie palił. Bo on ma słabe płuca. Ten Karuś! Karuś patrzył ocienionymi długą rzęsą zielonymi oczyma na Tomyskiego z trochę bezczelnym wyrazem, jakby myślał: "Zobaczymy teraz, co warci są ci pisarze". Tomyski stanął na wysokości sprawy. - Co robić, panno Basiu. Żołnierze na ogół palą - powiedział. Chłopcy zaśmiali się z tryumfem, Basia ugniotła grudę śniegu i rzuciła ją w Tomyskiego, a potem drugą w Karusia. - Nie daruję - krzyknął Tomyski zbierając garściami śnieg. - Uwagaaa! - Na odsiecz! - wrzasnęła Basia. Niepostrzeżenie wszyscy włączyli się w bitwę śnieżną pełną krzyku i śmiechu. Tomyski oprzytomniał dopiero, kiedy jego śnieżka rozprysła się na nosie jednej z wykładowczyń Kursu, którą znał jako panią Leonildę. Skoczył przepraszać. - Kursiści są zachwyceni - rzekła ocierając sobie twarz. - Zachwyceni, że pan się z nimi tak bawi. - To dobrze - odpowiedział - będą łaskawiej słuchali ględzenia, którym ich mam uraczyć. Pod koniec Kursu, wczesną godziną poobiednią Fabisz, Sercenko i pani Leonilda wyszli z Tomyskim na dawno proponowany spacer. Wykład miał świeżo przybyły Anatol Tański, przedstawiciel małej, ale czupurnej spółdzielni, należącej do Centrali Społem, ale nastawionej opozycyjnie wobec jej zasad, a szczególnie - jej władz. Tański uchodził za komunistę, okazywano mu wynikające z przestrzegania tolerancji dość jednak oficjalne względy; miał wygłosić dwa wykłady o stosunku spółdzielczości do związków zawodowych. - A będzie mówił o marksizmie i o Rosji Sowieckiej - skomentowała to pani Leonilda. - Niech mówi. To także trzeba umieć - stwierdził lojalnie Fabisz. - Nie my, ale pokolenie kursistów będzie decydować o przyszłości naszego ruchu. I od razu zaczęli między sobą o repetycjach przedegzaminacyjnych Kursu, z których Fabisz nie był bardzo zadowolony. - Bo pan za dużo wymaga, dyrektorze - zaprzeczała pani Leonilda. - Właściwie wszyscy odpowiadają bardzo dobrze. - No, tak, Dunikówna jest bardzo dobra. - A Dejborek? Czego panowie od niego chcecie? I on ma lepszy podkład społeczny jak Dunikówna. Znać życiowe przygotowanie. - A Olejny? - wtrącił Sercenko. - Ten nie tylko gębę ma otwartą, ale i głowę. - A Przybyszówna, jak to się potknęła na rachunkowości. A taka zdolna dziewczyna. - Kiedy bo pan, dyrektorze, zadaje takie zaskakujące pytania... - Ja? Co znowu? Od zapędzania w kozi róg to będzie Tański. Ja tylko tyle, że mam system i że nie podpowiadam uczniom, jak zacny ojciec Sercenko. - Co, proszę? Jezus Maria! Niektórzy się peszą, a takim warto podpowiadać - mówili jedno przez drugie, a Tomyski przypomniał sobie, że jutro ma mieć swój pierwszy wieczór autorski. - Ja nie wiem, dyrektorze - napomknął - czy nawet po "otrzaskaniu się z zasadami" to, co powiem, nie będzie dla nich za trudne. - Cóż takiego? Niech się zaprawiają i do trudnego myślenia. - Och, panie - dopowiedziała Leonilda - my ich faszerujemy wiedzą fachową. Nuda to my. Pan im da na pewno coś nowego, świeżego. Szli szczytem płaskowzgórza mając z jednej strony krajobraz Podhala, wzgórza ginące w sinej dali, a z drugiej piętrzące się w całej okazałości kościste pasmo Wysokich Tatr, kamienne, sztywno sfałdowane, podbite granatem borów, a w nagich szczytach żłobione modrym cieniem szczelin i jaśniejące bielą śniegów na wypukłościach. - Imponujący widok, prawda? - upominał się o podziw Sercenko. - Tak - odpowiedział dosyć zdawkowo Tomyski. - Po tej strasznej Warszawie człowiek się rzeczywiście odpręża na tych dziewiczych pustkowiach. - Ma pan rację, kompletne pustkowie - rzekł Fabisz, który usłyszał tylko ostatnie słowo. Rozejrzał się po śniegach, wśród których tkwiły tu i owdzie samotne brunatne domy o zabitych deskami albo zamkniętych okiennicami oknach. - Niech pan patrzy - wskzywał. - Puste. Puste. Puste. Sami nie ugryzą i drugiemu nie dadzą. Tu powinny tysiące dzieci i młodzieży hasać po śniegu. Setki turystów z całej Europy. Niemcy kradną nam nawet powietrze. - Jaki pan niecierpliwy, Jezus Maria - ofuknął go łagodnie Sercenko. - Za rok, za dwa najdalej będziemy wolni, zbudujemy tu Sanatorium Centrali, że świat nie widział takiego. - Zresztą i ta chwilowa pustka ma swoją wartość - rzekła poczciwie Leonilda (Tomyski już wiedział, że się nazywa Kosikowa). - W tej ciszy lepiej się czuje piękno widoków. Na przykład lasy świerkowe... Nasza jedyna zimowa zieleń... - Może to kwestia wspomnień dzieciństwa, wychowałem się między liściastymi drzewami. I o ileż piękniejsza wydaje mi się ich mężna zimowa nagość - rzekł przekornie Tomyski. - Ile rozmaitości w tym, że się tak odmieniają na każdą porę roku. Spójrzcie tylko - wskazał na przydrożne jesiony. - Jaka to prześliczna dziergana koronkowa robota. Popatrzcie na barwę tych gałęzi. Mówi się - czarne. A to wcale nie czarne. To gra całą gamą najcieplejszych kolorów kremowych, różowych, brunatnych, popielatych... Pan tego nie zauważył, dyrektorze? - Przyznam się, że nigdy mi nie przyszło do głowy, aby drzewa bez liści mogły być piękne - z udaną skruchą rzekł dyrektor, lecz pani Leonilda uprzejmie podtrzymała Tomyskiego: - Jeżeli pisarz tak mówi, to musi w tym coś być - zaopiniowała ulegle. - Owszem, owszem, będę się odtąd przypatrywać drzewom bez liści. Fabisz spojrzał na zegarek i zaczął naglić: - Pani Leonildo, na nas już czas. Prędko! prędko! Ani minuty spóźnienia! Znacie mój system. Tomyski zażartował w myśli: "Góry nie tylko dlatego się marnują, że nie maluje ich Ewa, że ich nie lubi Ludmiła..." Wałęsał się długo po zboczach grzęznąc w zaspach, gubiąc i odnajdując wydeptane w nich ścieżki. W końcu pobłąkał się między wyżynami zabarwionymi już fioletem nocy w dolinach a różem zachodu na wyniosłościach. Rozglądał się niepewnie, ale nigdzie nie widać było Domu Centrali, cisza górskiego mrozu potęgowała wrażenie manowca i osamotnienia. Nagle wydało mu się, że ta cisza podzwania słowem, od którego się wzdrygnął. Było to słowo "Maria", słyszał je zrazu w blednących śniegach i pociemniałych borach, a potem we własnych ustach i wnet całe jego wnętrze zabrzmiało nieprzyjemną rozmową. "Cóż chcesz, odkryłam w sobie wreszcie moją duszę żydowską, duszę pośrednika" - szydziła Maria, gdy odwiedził Lwów blisko półtora roku temu w listopadzie i gdy wyrzucał jej, że się tak ostentacyjnie wystawia na niebezpieczeństwo ryzykując handel alkoholem czy owocami. "Wśród tylu możliwości śmierci ginąć przez czczą fanfaronadę to zbrodnicza głupota - mówił bez ogródek. - Tu we Lwowie nie mogę dla ciebie zrobić nic, w Warszawie podejmuję się tak cię ukryć, że cię oko ludzkie nie zobaczy, aż póki Niemcy nie pójdą sobie precz!" - "Obłąkane pomysły! Na tyle jestem zarażona polskością, że nie zniosłabym życia w takim schowku. Z wrzaskiem rozniosłabym tę skrytkę..." - "Nie mogę uratować wszystkich ginących, ani Żydów, ani Polaków - upierał się. - Może nie uratuje siebie, ale chcę spróbować uratować ciebie. Wiesz doskonale, że na nic osobistego nie liczę. Wszystko wygasło, spopielało i zamarzało". - "To się tak mówi. Uratuj starą, brzydką, nieznajomą Żydówkę... Też bezinteresowna zasługa..." - "Nie będę specjalnie takiej szukał i nie o zasługę idzie. Ale wypraw do Warszawy męża i syna. Postaramy się znaleźć azyl dla was trojga". - "Nonsens. Ignaś pójdzie do partyzantki, a Ned? Wciąż jest ekspertem naukowym w swojej fabryce, wierzy w niemiecki kult nauki, uważa się za wyjątek nie podlegający prześladowaniom ani śmierci. Brzydzi się mną i odetchnie, jak zginę, a sam będzie tylko zdziwiony, kiedy go spotka to samo. Na litość Boską, zostaw mnie! - krzyknęła raptem. - Nawet nie wiesz, jaką ty burzę chcesz rozpętać... Taki pisarz! I taki brak wyobraźni!" - wybuchnęła znienacka głośnym histerycznym szlochaniem. Zdumiał się, jak brzydko wyglądała w płaczu, zgorszył się, że to dostrzega. Zdjęły go litość i trwoga. Zostawił ją. Warszawskie miesiące wypełnione czym innym... wiadomość o aresztowaniu Marii z synem Ignacym... głuche wieści o ich zwolnieniu za pieniądze i klejnoty rodzinne i niebawem o ich ponownym arestowaniu... Alicja Świacka z córką Wandą i Zofią Lindauerową wywiezione do Oświęcimia, tam wszystkie trzy umarły. Plączą się w pamięci słowa mleczarek, co patrzyły na ich wsiadanie do samochodu gestapo: "To Żydówki. Co im dzisiaj, to nam jutro. Goła ziemia tu zostanie z tej Polski. A co nam jutro, to szkopom trzeciego dnia"... - To jedyne epitafium, które uczciło śmierć trzech kobiet wyprowadzonych z domu w piękny letni poranek - stwierdzał Tomyski jałowo. Początek masowej likwidacji Żydów... nieliczne udane ocalenia poszczególnych osobistości... trochę dzieci... Treblinka... koszmar komór gazowych i tłumnych rozstrzeliwań... Żydzi u wszystkich znajomych... Zdekonspirowany przez szantażystów Maurycy Ersztyn_wydawca i ktoś z lwowskich Erszytnów u Tomyskich... znalezienie dla nich pewnego, bezpiecznego schronienia... tych więc tylko Ersztynów udało się Tomyskiemu z pomocą przyjaciół ocalić, ale nie Marię... List od wspólnych znajomych ze Lwowa: "8 grudnia Maria odjechała w nieznane". Inną drogą - szczegóły: z więzienia na Łąckiego wywieziona zatłoczoną Żydami ciężarówką w znanym całemu Lwowie kierunku masowych mordów nad rowami kopanymi rękoma skazańców. Mętne wiadomości o synu, wywiezionym jakoby nazajutrz, ale w innym kierunku. Benedykt Ersztyn zaopatrzony w "aryjskie" papiery (zresztą najwrażliwiej rozróżniające oko nie wzięłoby go za Żyda) wyjechał dokądś, podobno do Krakowa, zagrożony śmiertelnie od całkiem nieoczekiwanej strony, bo rakiem wątroby... Przyszła z tym wszystkim do Tomyskich Madziunia Wendlowa z twarzą zalaną łzami, co wzbudziło w Józefie rodzaj podejrzliwej tkliwości nie pozwalającej mu przez chwilę zrozumieć tego, co się stało. "Byłem pewien - powiedział wtedy - że pani zaledwie zna Ersztynów". - "Jak to? Byłam z Marią na ty - wyjąkała. - Nie, nie byłam - zaprzeczyła natychmiast. - Ale tak o niej myślę teraz, kiedy umarła. Jakby ginący stawali mi się rodziną". Tak, problematyczna Madziunia miała w sobie coś, co by można nazwać geniuszem współczucia i przyjaźni. Mniejsza o to. Ale... "teraz, kiedy umarła" Oczywiście, Maria nie żyje. Ktoś znany Tomyskiemu widział jej "odjazd w nieznane" (może jej kochanek, skoro wystawał pod więzieniem), widział, jak się przeżegnała i ze złożonymi rękoma zdawała się pogrążona w modlitwie z twarzą "kamienną i tragiczną". Tu nie mogło być wątpliwości. A jednak Tomyskiemu wszystko zaczęło się zdawać nierealne i bez znaczenia, z całą natomiast pewnością realna była Maria w stopniu po prostu niewiarygodnym, z siłą, z jaką nie istniała nawet za życia. Dawna obsesja naśladowania jej głosu, śmiechu, stylu rozgościła się w nim jak inkub niesamowity. Odzywał się jej intonacją i jej zwrotami mowy. To się działo niechcący, bez wspominania zmarłej, ale gdy tylko poczuł w swym ruchu i posłyszał w swym głosie Marię, stawał się jak pijany z dziwnej pogrobowej radości, że ona żyje w nim. Czasami zdawało mu się, że on sam jest złudzeniem, żyje naprawdę tylko Maria pod jego postacią. Doszło do czegoś więcej. Rozprzestrzeniła się nie tylko w jego wnętrzu (choć nie w jego czasie obecnym należącym do wszystkiego prócz niej), lecz i w jego całej przeszłości aż do dzieciństwa. Nie było jej wtedy jeszcze na świecie, a gdy musnął pamięcią tamte czasy i miejsca, widział ją chodzącą po wszystkich ścieżkach wrombczyńskiego ogrodu, małą ognistą dziewczynkę ze zbyt długimi nogami, z odrobinę za wysokimi ramionami, przez co wyglądała jak ptak stroszący się do lotu. Nie z Ewą, z Marią chodził do starego kowala, Popiołka_vulcanusa, słuchał koncertów ptaków, podziwiał, dwuznacznie zazdrosny, Todra w niebieskim szaliku. Albo pierwsza wojna światowa, ów nawał wstrząsających faktów, zamykała mu się teraz w jednej sprawie. Był to czas, kiedy Maria między 12_#16 rokiem życia przebywała z rodzicami w Wiedniu i chodziła tam do szkół. Kiedyś mu o tym wspominała i jak żałował, że nie wypytał był ją wtedy o szczegóły; jakim brakiem w jego biografii zdawało mu się, że tak oto nigdy nie miał wiedzieć, co się z nim właściwie działo przez te pamiętne lata, skoro nie żyła już na świecie, w żadnym "dziś", w żadnym "jutro"... Tylko... czy rzeczywiście nie żyła? Nie było jej ciała, jej pogrzebu, jej grobu, właściwie przepadła bez wieści. Z jej ryzykancką brawurą, czy nie mogła uciec z transportu? Lub w inny sposób zostać cudownie ocalona? Wskutek nowej obsesji widział ją teraz, już nie w sobie, ale gdzieś za granicą, żyjącą w świetnej kondycji cynicznego pohańbienia, lub na odwrót - po fantastycznych przygodach w tryumfującej roli świadka zbrodni głoszącego nie wierzącemu światu okrutną prawdę. To znów oglądał ją wynędzniałą, w łachmanach, kryjącą się po lasach i wertepach, by wreszcie dobrnąć do jego progu. Słyszał ją dzwoniącą, widział siebie otwierającym jej drzwi, dostawał zawrotu głowy od niemożności wyobrażenia sobie, co miało i mogło dalej nastąpić Jak możliwe było to rozwianie się w tak absolutnej niewiedzy, czym był i czy w ogóle był w istocie jej koniec? Nie wierzył w jej śmierć i nie mógł, nie chciał nawet wierzyć w jej życie. Ta myśl była odmętem przerażenia, że znów jej grozić będzie, co już grozić przestało, była chropawą jak strup zarazy grudą cierpień i namiętności, którą znów by musieli przeżyć... "Nawet nie wiesz, jaką tu burzę chcesz rozpętać..." - ach, te słowa pamiętał z lubością i odrazą. Raptem atramentowo już czarna szczelina górskiego masywu przekręciła mu się poziomo, ujrzał w niej odrażający zbiorowy grób, skrwawioną Marię, padającą do tego dołu i zasypywaną twardymi bryłami, zanim jeszcze skonała. Pojął od razu nieodwołalność jej śmierci, przeszył go ból ostry jak iskra elektrycznego prądu, błękitniejący pezjaż górski stał się nagle połamaną kataklizmem ruiną ziemi, z której uszło życie, skoro uszło z niej życie Marii. Ale kiedy ujrzał w nieoczekiwanej stronie świecący wszystkimi oknami Dom Centrali i przyśpieszył kroku, żeby znaleźć się jak najprędzej między ludźmi, wszystko i w nim dobiegło swego końca. Góry przybrały na powrót swoje odwieczne, mroczniejące pod pierwszymi gwiazdami kształty, a zamęt noszący imię "Maria" był już tylko żałobą po jednej z mnóstwa bestialsko pomordowanych. W sieni Domu oddano mu pocztę, spłoszył się niecierpliwie, że nie było codziennego listu od Ludmiły, zdziwił się, że dostał widokówkę od... Madziuni Wendlowej. Jej reakcja na śmierć Marii cokolwiek ich zbliżyła, ale przecież nie zawiadamiał jej nawet o wyjeździe do Bukowiny. Nieważne... Pierwszy wieczór Tomyskiego nie przyniósł mu powodzenia, był nawet chyba fiaskiem. Oklaskiwano go, ale nie wywołał żadnej dyskusji, a więc pewno - żadnego zainteresowania. Zyskał tylko to, że kursiści, oswojeni z nim od czasu wspólnych wypraw na narty i zabaw w śnieżki, liczniej niż przedtem prosili go o autografy. Niektórzy chcieli też wiedzieć, jakie jest jego zdanie o tych lub owych książkach, z których żadna nie była jego książką. Drugi wieczór wypadł w przededniu zamknięcia Kursu. Młodzież była rozgorączkowana i zmęczona całodziennymi egzaminami. W dodatku kiedy schodzili do jadalni służącej zarazem za salę wykładową i świetlicę, pani Leonilda rzekła do Tomyskiego półgłosem: - Fabisz tak się źle czuje, że o mało dzisiaj nie zemdlał. Serce. On zanadto szafuje swoją energią. "Masz tobie - zmarkotniał Tomyski - to nie są najlepsze warunki, ale trudno..." - zgasił papierosa widząc schodzącego Fabisza i był pewien, że dyrektor zaraz do niego podejdzie ze słowami: "Tempo! Tempo! Zaczynamy, panie Józefie" itp. Tymczasem Fabisz minął go mówiąc do kogoś w przejściu: - Jest Lamot. Jednocześnie Tomyski uprzytomnił sobie, że już od chwili słyszy poprzez gwar wnętrza dzwonek sanek. Drzwi się otwarły, cały personel Kursu witał krępego mężczyznę okutanego w futro. - Lamot przyjechał! Jest pan Lamot! Bogdan Lamot przyjechał! - podawano sobie z ust do ust i w wielkiej sieni przyciszyło się wyczekująco. Lamot był znanym recytatorem, piosenkarzem i dowcipnisiem, specjalistą od urządzania i prowadzenia popularnych widowisk w dobrym guście. A także - "podopiecznym" Społem. Od czasu wojny żaden Kurs, żadna świąteczna uroczystość czy odprawa lustratorów spółdzielczych nie odbywały się bez jego ryzykownych występów, co umożliwiało mu przetrwanie okupacji, zwłaszcza że potrafił uzyskiwać honoraria najwyższe. Tomyski przepadał za jego rodzajem sztuki, ucieszył się też spontanicznie z jego przybycia. Nie dziwił się, że postanowiono tak atrakcyjną "gwiazdą" zakończyć artystyczne wieczory Kursu. - Józef Tomyski - Bogdan Lamot - przedstawił ich sobie Fabisz. - Jakżebym nie znał... - odpowiedzieli jednocześnie z wylaniem, ale w oczach obydwu lśnił niepokój. Lamot miał szeroką wygoloną twarz o błazeńskich ustach od ucha do ucha, bystrych czarnych oczach, rozległym czole i ciemnych, do góry zaczesanych włosach, spadających mu obficie aż na kołnierz. Wedle zwyczaju pytano go, jaką miał drogę. - Znakomitą - odpowiedział soczystym barytonem - skoro spadając z piątego piętra nie zabiłem się ani trochę. Bo tym jest dzisiaj dla Polaka dojechać do polskich gór. Wszyscy zaśmiewali się kontenci, że ulubiony "Bodek" zgodnie z oczekiwaniem już ich poczęstował próbką dowcipu. Tomyski uzmysłowił sobie, że dostał groźnego konkurenta. "Po co ten Fabisz dał mnie na jeden wieczór z Lamotem? - zafrasował się. - Ludzie będą tylko czekać, żebym czym prędzej skończył, a jeśli on wystąpi pierwszy, to ja z natury rzeczy będę nie do zniesienia, popsuję nastrój". Świetlica opróżniła się, bo Lamot musiał zjeść kolację, ale w końcu Tomyski zasiadł przy prezydialnym stole mając z jednej strony Fabisza z jego złym stanem serca, z drugiej - Anatola Tańskiego, który nie cierpiał Fabisza, Tomyskiemu zaś okazywał cokolwiek ironiczny szacunek, a przy pierwszym powitaniu obdarzył go wątpliwym komplementem, oznajmiając grzecznie: "Moja żona zachwyca się pańskimi książkami". Za Tańskim siedział Bogdan Lamot uderzający leciutko palcami obu rąk po stole. Jego wyrazista ruchliwa twarz usiłowała przybrać wyraz anielskiej cierpliwości, z jaką pewny swego sukcesu artysta przeczekuje poprzedzające jego występ, a zgoła dla niego nierzeczywiste cudze popisy. Pogrążona w półświetle karbidówek sala przedstawiała zagadkową mozaikę głów, niewyraźnych twarzy i spojrzeń gdzieniegdzie połyskliwych. Tomyski zaczął od charakteryzującego wiek XX przyśpieszenia się życia i od rozmaitości czasu, innego dla każdego rodzaju działalności człowieka. Powstawanie utworów literatury i sztuki rządzi się własnym czasem, którego tempo nie może być dowolnie zmieniane i który do czasu obowiązującego czy właściwego dla innych...e_e_e... odmiennych... e_e_e... funkcji życia może się stosować tylko w pewnych szczególnych okolicznościach... - czytał pomału, a chwilami przestawał rozumieć to, co czytał. Za to coraz głośniej słyszał toczące się w nim jakby osobną strugą myśli: "Fabiszowi zaraz może się zrobić niedobrze... Sprawdza swoje tętno... Co znaczy ta cisza sali? Posnęli czy zasłuchani? Lepiej byłoby mówić, jak czytać... Lamot się nudzi... ja się męczę... Co robić? Tański świdruje mnie oczyma... nieprzyjaźnie... Myli się rozumiejąc, że mówię przeciw niemu... To mi przeszkadza..." Skręcił na konieczność autonomii literatury i sztuki, jako jedyną rękojmię zapewniającą obu swoistą możność oddziaływania na życie... - Możność zrealizowania powiązań twórczości artystycznej z życiem społecznym, niewątpliwych, ale polegających nie na tym czego się zazwyczaj wymaga od literatury, plastyki, nawet muzyki... Płomień jednej z karbidówek wytrysnął nagle w bok niby sztylet albo syczący jadowicie żmijowy język. Pękate wnętrze karbidówki rozbrzmiało kruczeniem i bulgotaniem, sala się zaruszała, tu i owdzie parsknęły śmiechy, ktoś zawołał: "Przykręcić wodę!", a karbidówka dalej warczała i błyskała, jak żywy stwór płatający humorystyczne figle w nieodpowiedniej chwili. Ogromny Sercenko wstał i przykręcił wodę, karbidówka uspokoiła się, ale zaczęła przygasać. Sercenko znowu wstał i przez chwilę regulował niesforną wodę. Nastała cisza, płomień stał się znów nieruchomy, podobny do wielkiej oślepiejącej konwalii. Tomyski zacinając się czytał: - ...ale wchodząc w orbitę tych powiązań sztuka i literatura muszą pozostać sobą, aby mogły dać ludziom to, co jest ich istotą, a czego zbyt rzadko po nich się oczekuje... Ktoś zbiegł głośno po schodach i do sali zajrzała rudowłosa panna Wodecka. - Telefon do pana dyrektora! - krzyknęła gniewnie, tonem zupełnej pewności, że przerywa głupstwa dla rzeczy bezspornie ważnej. Sala tłumnie westchnęła, poprawiła się na ławach i krzesłach, zagadała i zakaszlała. Fabisz zrobił ruch, jakby chciał wstać, ale tylko nałożył swą drugą parę okularów i spojrzawszy przelotnie, a razem jakby niecierpliwie na Tomyskiego, powiedział w stronę drzwi: - Przyjąć telefonogram i nie przeszkadzać. Tu powiódł okiem po sali, a jego pulchna, dziś trochę osunięta twarz zdawała się mówić z tryumfem: "O jak ja załatwiam sprawy. System. Skuteczność. Tempo". Panna Wodecka zatętniła z powrotem po schodach, Tomyski męczył się dalej. Zerknął na położony przy rękopisie zegarek i przestraszył się. Do przeznaczonego mu czasu brakowało już tylko dziesięć minut. Przerzucił kilka stron mówiąc na pamięć: - Bo trzeba zawsze pamiętać tę prostą prawdę, obowiązującą zarówno jednostki, jak instytucje, jak narody... Prawdę, która mówi: można i należy stawać się sobą doskonalszym, sobą sprawniej przystosowanym do płodnych przemian życia. Lecz stokroć lepiej zginąć i nie być, niżeli przestać być sobą i udawać to, czym się nie jest... Gdy dopowiadał tych słów, sala całkiem niespodziewanie zawrzała oklaskami. Stropił się, że wzięli jego słowa za upragniony koniec odczytu, ale intensywne zamilknięcie i znieruchomienie audytorium upewniło go, że właśnie zaczęli słuchać. Przeszedł na karkołomne dla jakiejkolwiek twórczości duchowej warunki, w jakich toczy się od wieków historia Polski. - Niech nas nie łudzi - czytał - potęga i rozkwit szesnastego wieku; już w piętnastym pojawiły się pierwsze projekty rozbioru Polski zażegnane zwycięstwem grunwaldzkim, które gdyby nawet zostało lepiej wykorzystane, nie zabezpieczyłoby nas przed późniejszymi katastrofami. W siedemnastym wieku przepaścią ziało z każdej strony i już wtedy nieznany poeta pisał "ku pokrzepieniu serc": Trzymają się samymi wsparci upadkami.@ Szczególnym od państw innych zwyczajem i darem,@ czy szczęsny, czy nieszczęsny los igraszki stroi,@ niewzruszeni jesteśmy. Pod takim ciężarem@ walić się świat powinien. Polska przecie stoi...@ Ledwo przebrzmiały te słowa, rozległ się huragan oklasków i trwał przez długą chwilę. - ...Ale nie wystarcza stać - Tomyski usiłował dojść do swoich końcowych wniosków. - To za mało na dowód konieczności naszego istnienia, naszej niezbędności dla świata. I to nie może być wiecznym alibi dla słabości naszej literatury czy sztuki... Nikt go nie słuchał, oklaski się wzmagały, Tomyski zamilkł i oglądał się niepewnie na siedzących przy stole. Mieli niewyraźne miny, Lamot palcami o palce z lekka jak gdyby klaskał. Nagle stało się coś jeszcze bardziej nieprzewidzianego. Cała sala wstała i dosłownie zagrzmiała pieśnią: Oto dziś dzień krwi i chwa_ały,@ oby dniem zwycięstwa był!...@ Teraz wstali i panowie zza stołu, a Tomyski zrozumiał. Słuchacze przyjęli do wiadomości z jego rozprawy tylko zdanie, że "lepiej zginąć, niżeli przestać być sobą (czyli Polską)" i zacytowaną sforę, której nie dano mu już zinterpretować. Podbiegano, ściskano mu ręce, dziękowano za "wspaniały wieczór", pani Leonilda go ucałowała, Sercenko powtarzał: "Winszuję sukcesu, brawo, brawo" - choć Tomyski podejrzewał, że poza incydentem z karbidówką i końcowymi owacjami niewiele więcej doszło do jego zacnej świadomości. Fabisz, wyraźnie zaniepokojony i chcący kończyć już wieczór, podnosił rękę i wołał: - Papierosianej przerwy nie będzie! Bogdan Lamot ma głos! Lamot jednak podskoczył ku niemu i coś szepnął. Snadź nie chciał zaczynać bezpośrednio po takim uniesieniu patriotycznym, bo Fabisz wołał z kolei: - Papierosiana przerwa będzie! Ogłaszam przerwę dziesięciominutową! Zrobił się rumor, ktoś otworzył okno, wionęło mroźną świeżością, do Tomyskiego podszedł Anatol Tański z wyrazem pytającego zainteresowania w oczach. - Szkoda, że panu nie dali skończyć - powiedział. - Ostatnie słowa, które ja tylko chyba słyszałem, zapowiadały coś ciekawego... - Nie były obliczone w każdym razie na taki efekt - obaj podali sobie ognia. - Ludzie biorą z pisarza to, co chcą, nie dbając na intencje ani konteksty. Trochę to deprymujące. - Albo biorą to, czego pisarz chce bezwiednie - rzekł z naciskiem Anatol Tański. - Wy wszyscy, nawet ci z was najlepsi, i nawet jak o tym nie mówicie, macie zawsze na myśli trochę tylko poprawniejsze wydanie Polski przedwojennej. Panie, to taki "odrodzenizm utopijny". I to źródełko wyschnie, jak wysechł socjalizm utopijny. Tu przyjdzie zupełnie nowe, ludowe państwo i wszystkie stare będzie wykorzenione. - Przyjdzie... - Tomyski wpatrzył się w Tańskiego zmrużonymi oczyma krótkowidza. - Pan snadź lepiej wie ode mnie, co ja myślę... - Wysoko cenię pana publicystykę, zawsze służył pan sprawom postępu i demokracji. Ale bestialstwo niemieckiego najazdu sprawiło, że najpostępowsi ludzie popadli w skręt prawicowy... - Winszuję oryginalności... że nie użył pan zwrotu "odchylenie prawicowe". Ale dlaczego nie zaproponował pan dyskusji? Chętnie byśmy posłuchali. - Bo i ja znam "własny czas" każdej rzeczy - uśmiechnął się Tański zagadkowo. - Lamot będzie miał trudne zadanie - dodał - po takiej manifestacji... Bogdan Lamot zdobył jednak wszystkich od razu, a kiedy po kilku aluzyjnych "bajkach" zarecytował ustęp z "Pana Tadeusza": "O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!..." - został na rękach młodzieży wyniesiony z sali. Nazajutrz, kiedy Tomyski wybierał się na ostatni spacer w góry, ktoś do niego zapukał. - Przepraszam pana... Czy można? Dwa słowa... Nazywam się Dejborek... Tomyski spojrzał w krągłą ogorzałą już od marcowego słońca twarz i rzetelne, żółtawe oczy bardzo młodego człowieka. - A, to pan jest ten Dejborek, co ma taki dobry podkład społeczny. Słyszałem o panu wielkie pochwały. Niech pan wejdzie... - Nie chciałbym przeszkadzać... Tak, to ja... I pan o mnie słyszał? - chłopak zaczerwienił się mocno. - Ja tylko chciałem pana prosić... poufnie... Bo my tu dzisiaj robimy po południu małe zebranie kolegów... Tych, co pracują w ruchu ludowym i robotniczym. I zapraszamy pana... jako gościa. Byłby to dla nas wielki zaszczyt... Czy pan zechciałby przyjść? O trzeciej, pokój numer pierwszy, na dole, naprzeciw jadalni... Tomyski poczęstował młodego papierosem, ale Dejborek nie palił. Sam więc zapalił, wpatrywał się przez chwilę w płonącą zapałkę, zgasił ją i zaniechał cisnących mu się na usta pytań. - Dobrze - powiedział. - Przyjdę. I bardzo dziękuję. - My dziękujemy. Wie pan... właśnie dostałem telegram. Urodził mi się syn... Taki byłem niespokojny... Bałem się... że zawalę egzaminy. Ale dałem radę... "Ba - pomyślał Tomyski - to rzeczywiście różnostronne przygotowanie życiowe..." - Winszuję... wygląda pan na siedemnaście lat. - Mam już dwadzieścia trzy, a dwa lata jestem żonaty. Tomyski wyszedł. Na północnych stokach było jeszcze mroźnawo, ale ze szczytów kurzyło się białym dymkiem parującego śniegu, z południowych zboczy płynęły strumienie roztopów, na gałęziach jesionów pogwizdywały szpaki. Schodząc rozmiękającą ścieżką na polankę, zobaczył trzy leżące, do pasa obnażone postacie i drgnął, gdyż wydało mu się, że widzi trzech zabitych w kałuży krwi. Ale to tylko w oczach zrobiło mu się czerwono wskutek patrzenia w słońce. Leżącymi byli Ryś Jarzębiński, Andrzej Fabisz i Karuś Latoski - zażywali ostatniej słonecznej kąpieli w śniegu. Z lasu wypłynęła na nartach Basia Sercenko. - Świetnie, że pan tu jest! - krzyknęła zatrzymując się ostro. - Niech pan patrzy, co te chłopaczyska wyrabiają. Karuś na pewno się zaziębi! Pan im przemówi do rozumu, dobrze! Wszyscy się pozaziębiają. - Nie. Oni się już nigdy nie zaziębią... - spostrzegł, że mówi od rzeczy, i dodał: - Przecież podłożyli sobie koce. Hej, chłopcy! - zawołał. - Wstawajcie! Basia wam każe wstać. Po skróconej uroczystości zakończenia Kursu i rozdania świadectw czwórka "dzieci", pani Leonilda, Fabisz, Lamot i paru kursistów odjechali spiesząc z różnych powodów. Z pewnym zdziwieniem Tomyski stwierdził, że na pierwszym wózku (odwilż nasilała się z godziny na godzinę) obok Fabisza zasiadł Anatol Tański. Czegoś łączył jego osobę z owym popołudniowym zebraniem, widać się mylił. Pozostałe towarzystwo miało jechać nazajutrz rannym pociągiem, Sercenko z panną Wodecką likwidowali organizację Kursu, Tomyski najchętniej byłby już wyjechał, ale nie chciał się wycofać z obietnicy danej Dejborkowi, a może w istocie komuś tam na nim zależy?... W pokoju numer pierwszy zastał około dziesięciu młodych ludzi, z kobiet była tylko - nowe zdziwienie Tomyskiego - panna Zuzanna Wodecka. Wszyscy siedzieli na łóżkach, stanowiących jedyyne umeblowanie pokoju. Tomyski zdziwił się po raz trzeci, ujrzawszy na jednym z nich Pawelca, który już od wielu dni mieszkał poza Domem Centrali w wynajętej dla niego izbie góralskiej. Był ożywiony i najwidoczniej zapomniał o swej astmie - w pokoju było potężnie zadymione. Nikt nie zwrócił większej uwagi na wejście Tomyskiego, tylko Dejborek uśmiechnął się i wskazał mu wolne miejsce. Zebranie już się zaczęło. Przemawiał duży, grubokościsty chłopak nie pozbawiony uroku mimo zatkanego nosa (nie zamykał ust nawet milknąc na chwilę) i obustronnego zeza. Tomyski też go już znał, to był ów Olejny, o którym ktoś z wykładowców powiedział, że ma nie tylko gębę otwartą, ale i głowę. Z jego mowy można się było też dowiedzieć, że jest synem fornala, powtórzył bowiem kilka razy: "Ja, syn fornala...", co w uszach Tomyskiego brzmiało jak wstęp do "Króla_ducha" Słowackiego, zaczynający się od słów: "Ja, Her Armeńczyk..." Olejny głosił konieczność "walki na śmierć i życie z okupantem" i mówił o przyszłym ustroju Polski, "która teraz albo nigdy przeobrazi się w państwo ludowe na drodze rewolucji społecznej". Rozdział 24 (c.d.) Następny mówca dość rozlegle wypowiadał pogląd, że "nic z tego wszystkiego nie będzie, o ile nie będzie zgody". "Dlaczego - pytał - nie widzę przedstawicieli obozu narodowego? Ja chciałbym i z nimi porozmawiać, a widzę tu tylko ludowców i socjalistów, może nawet komunistów... A gdzie są na przykład wierzący katolicy? Jak się teraz nie pogodzimy, to nie pogodzimy się nigdy, a bez tego żadnej walki na śmierć i życie nie wygramy". Na to panna Zuzia Wodecka podniosła rękę i rzekła: - Przepraszam, w sprawie formalnej. Ja jestem wierząca katoliczka. I ja wiem, że jak ja podam obiad, to się wszyscy przy nim pogodzicie. Zaczęto się śmiać, ktoś zawołał: - Skąd wiecie, że tu nie ma katolików? Katolicy są wszędzie. Ktoś inny upomniał: - Nie róbcie bałaganu. Olejny, czy wy przewodniczycie, czy nie? Kolega Dejborek prosi o głos. Szczęśliwy ojciec świeżo narodzonego syna przemówił w imieniu "robotniczej młodzieży Kursu". Posługiwał się hasłami popularnej lektury marksistowskiej, głosząc je niby własne dawne odkrycie ("przekonałem się", "zobaczyłem, że..."), czym też pewno dla niego i były. W końcu zwrócił się do Tomyskiego z prośbą, "żeby zechciał powiedzieć parę swych cennych uwag o poruszanych tu problemach". Tomyski stracił kompletnie orientację, według jakiego "klucza" zwołano to zebranie. Miałby zaledwie ochotę wypomnieć obecnym wczorajszą niewczesną owację, która mu przeszkodziła zakończyć odczyt, może by streścił teraz to nie dopowiedziane zakończenie? Chociaż ci tutaj zdawali się nastrojeni na zgoła inne tony niż wczorajsi śpiewacy "Warszawianki". Ale nie, pamiętał doskonale tę chwilę - wszyscy klaskali i śpiewali. Śmieszne coś jeszcze komentować. - Ja tu słyszę, przede wszystkim - odezwał się po namyśle - o państwie, o władzy, o dyktaturze proletariatu, potędze mas ludowych i tak dalej... Dobrze... to ważne rzeczy... Tylko tak ogólnikowo... a to jest czas, kiedy możemy jeszcze nazywać rzeczy po imieniu i mówić konkretnie o tym, co nas czeka i jak się w tych różnych możliwych okolicznościach zachować. Mniejsza o to... Więc ja też ogólnikowo powiem, że umiejętność myślenia jest w nas, Polakach, bardzo mała. Kiedyś, w początku naszej drugiej niepodległości, mawialiśmy, że naszą siłą jest improwizacja. Ale to nie zawsze wystarcza i te możliwości się kurczą. Dziś, a tym bardziej po wojnie, o sile państwa i o losach narodów będą decydowały dobre i sprawne mózgi. Władza nad ludźmi... no bez tego nie można się jeszcze obejść. Ale władza to niebezpieczna rzecz. Bez tej właśnie doskonałej umiejętności myślenia to górę bierze instynkt silniejszy od praw i konstytucji. A przerost instynktu władzy jest źródłem wojen i agresji, wszelkiej zewnętrznej albo wewnętrznej przemocy bez względu na ustrój. Tak samo jak instynkt posiadania, choć pewna jego postać czy doza jest mobilizującym siły twórcze bodźcem, ale jego przerost jest również źródłem zła... Tego, powiedzmy, wyzysku człowieka przez człowieka. Może więc należałoby oba te instynkty miarkować i przyhamowywać w człowieku na rzecz innych instynktów, jak chce filozof Bertrand Russell, a też i wasza spółdzielczość... instynktów bardziej zgodnych z umiejętnością myślenia... To zresztą inna sprawa i za dużo by mówić... - urwał. Chwilę trwało kłopotliwe milczenie, a Pawelec przypomniał: - Ja prosiłem o głos. - Obywatel Pawelec ma głos - oznajmił bez entuzjazmu kosooki Olejny. Pawelec chrząknął i niby umyślnie "chłopski", innym jak zwykle głosem i stylem zaczął mówić: - Ja ta wam powiem tak. Ja jestem ten spółdzielca, może stary, może jeden z najstarszych. I mnie za naszych różnych rządów ciągali do polityki i na ministra, i na posła, i na senatora. Ale ja się trzymał, nie chciałem iść do polityki, bom wiedział, że ja tam nic nie zrobię, tylko te nerwy stracę, bo nic ta wtedy nie było, jak się należy. I takiem latami w tej spółdzielczości rolnej pracował, i to było dla mnie więcej odpowiednie, bo to była robota, nie gadanie, i anim na politykę nie popatrzył, a drugim też mówiłem: "Od polityki wara, z daleka się trzymać, naszą chłopską robotę gospodarską, życiową robić". Ale teraz inaczej. Teraz mówię każdemu: "Wszycy do polityki". Bo teraz przyszedł na nas chłopów czas i taki czas już drugi raz nie przyjdzie. Przez te dwadzieścia lat wolności już my się nauczyli, jak się państwo robi, już my nie takie ciemne i nieobyte, jak byli po pierwszej wojnie, teraz my już wiemy, jak władzę w swoje ręce brać. I co pan Tomyski mówi, że władza zło przynosi, to choć go znamy, że jest rzetelny Polak i dobry człowiek i może wielki człowiek, ale mu śmiele powiem, że nie ma racji. Bo władza to jest ludzka rzecz i my już przypilnujemy, żeby była dobra. Dlatego my do rządu weszli i tu, i w Londynie, bo i tam nasi ludzie siedzą, i tu muszą nasi ludzie ten aparat rządowy przyszykować. I my się nie oglądajmy, że to nie podołamy, że to władza rzecz trudna, że to nam tego brak i owego. My się nie bójmy, tylko władzę w nasze chłopskie garście bierzmy, bo władza daje rozum, władza daje zastanowienie, władza daje powagę, a myślenie o tym, jaka ma być - nic nie daje. My to prosto bierzemy, po chłopsku. My tak. Tomyski usłyszał, jak ktoś mruknął za nim: "Cholera", a ktoś drugi przyklasnął: "Brawo, chłopi", a potem wszyscy namiętnie i chaotycznie jęli zabierać głos. Że "(Londyn" nie ma nic do gadania, bo tam nie liczą się z rozwiązaniem sprawy społecznej", że "zasłużony obywatel Pawelec ma rację nawołując wszystkich do polityki, ale władza to nie cel, tylko środek do przeprowadzenia radykalnego programu społecznego, a bez takiego programu władza nie daje rozumu, ale rozum odbiera", "że tylko masy robotnicze mają program, a reforma rolna będzie przeprowadzana bez odszkodowania i przemysł będzie upaństwowiony, bo jak to słusznie powiedział znakomity pisarz, towarzysz Tomyski, klasy posiadające to największy wróg człowieka". Zrobiło się już ciemno, zapalono świece, panna Zuzia oświadczyła, że idzie podać kolację, Olejny wśród ogólnego rozgadania zamknął zebranie. Tomyski już niczego nie prostował, nie wyjaśniał - przekręcanie zasłyszanych czy przeczytanych myśli, złe rozumienie intencyj leży snadź w porządku albo w rosnącym nieporządku rzeczy ludzkich. "To też rodzaj twórczości... może chaotyczny, ale z chaosu powstają światy, coś chyba powstanie z tej męki... czyżby tylko nonsens jakiś potworny?..." - majaczył kładąc się wcześnie spać, zmęczony i z przykrą myślą, że trzeba będzie wstać jutro przed piątą rano. Z półsnu wyrwał go hałas w izbie nad jego pokojem. Gra na harmonii, gromadne tupanie i szuranie tańczących nóg, nieskładne śpiewy, głośne okrzyki: "Daj no jeszcze kielicha! Zdrowie! Zdrowie!" - i z uporem powtarzana zwrotka piosenki: My, młodzi, my młodzi, nam bimber nie zaszkodzi!@ "Aha - domyślił się - odprawiają Zapusty. Prawda, w tym roku Wielkanoc dwudziestego piątego kwietnia. Stare przysłowie mówi: "Jak Wielkanoc na świętego Marka, to z ludzi zostanie tylko garstka..." Zdobyli jednak alkohol. Biedny Fabisz, tak się pyszni, że spółdzielcy nie piją..." Około pierwszej wrzawa zaczęła przycichać, bieganina po schodach, zduszone szepty i śmiechy, jakieś monity Sercenki, a na koniec wszystko umilkło i pogrążyło się w sen. Tomyski był pewien, że wszyscy po tej hulaszczej nocy zaśpią, lecz już o czwartej zbudził go hałas wstających, a kiedy o wpół do piątej zeszedł do jadalni, reszta Kursu, świeża, wesoła i niewinna śpiewała jak co dzień swoją poranną pieśń: Oto wstaje wolna gromada@ budowniczych tworzących swój świat...@ I już wnet zajadano kromki chleba z marmoladą albo jajecznicę, panna Wodecka uwijała się między jedzącymi, pokrzykując, wzywając do porządku, wymyślając tym, co zagarniali cudze porcje. - Panny, chłopaki, siadać! - wrzeszczano przy rozwartych już drzwiach. - Wózki podjeżdżają! Kto siada z Jadzią Dunikówną? Przybyszówna, ja z tobą, ty jesteś taaaka kobieta! O rany, gdzie mój plecak? Siadać, siadać! Tomyski wychodząc ostatni minął Zuzię Wodecką, zostawała jeszcze do popołudnia z Sercenką dla zdania inwentarza Kursu. Siedziała na krześle w pozie śmiertelnego zmęczenia, ze zwieszoną rudą głową i zwisającymi bezwładnie rękoma. Tomyski zawrócił i pocałował ją w rękę. - Do widzenia pani - powiedział miękko i pieszczotliwie. - I dzięki za świetną kuchnię. Popatrzyła zdziwiona ze łzami w oczach. - Jak ja się nieludzko namordowałam - szepnęła - to tylko Bóg jeden wie. A to wszystko ha_ha, hu_hu... Co oni wiedzą, jak się człowiek męczy... - Ja to widziałem, jak pani ciężko pracowała - odpowiedział. Sprzed sieni wołano, by się spieszył, wózki ruszały jeden po drugim grzmiąc po całkiem już rozkrytej ze śniegów drodze. Tomyski wskoczył na ostatni. Usiadł na samym jego krańcu i patrzył w mrok. Od wschodu już niebo bladło, a na tej bezbarwnej bladości leżały poziomo długie czarne chmurki, ostre jak drzazgi. Miało się ku świtaniu, ale noc była jeszcze duża. Rozdział 25 A teraz wypijmy Ludwik Wochelski wiedział, że sołtys Alfred Kunke może im się dać we znaki, opowiadał jednak o jego dokuczliwościach dosyć beztrosko. Siedząc przy łóżku chorej Ewy mówił po prostu coś niecoś o swoim życiu. - Trochę to nieprzyjemnie ciągle się z tym sołtysem użerać - przyznawał. . - Ale nic znów takiego. Jeśli mnie dotychczas nie wywalił z dzierżawy... - Zaraz... To ta sama dzierżawa? - Ta sama. Wziąłem ją przed samą wojną, jak mnie podłe intrygi wygryzły z nauczycielstwa. Cztery hektary z lichymi budynkami w samym środku starej niemieckiej kolonii. Dawniej udawali Polaków, a teraz to wszystko volksdeutsche i hitlerowcy. Oprócz tego mojego... Stare Niemczysko, mieszka w Żyrardowie, ma tam sklep, a to gospodarstwo trzyma ot tak, od zbytku. Nie lubi hitlerowców, może dlatego mnie to puścił w dzierżawę. Po chwili drętwego milczenia dodał: - Kontrakt mam jeszcze na dwa lata, do tego czasu nie będzie tu już Niemców. I w ogóle ten Kunke nie może mi nic zrobić. To tchórz. - Tak myślisz... - na pół spytała, na pół stwierdziła Ewa powątpiewając o wszystkim, co mówił. Była trochę wstrząśnięta, gdyż Ludwik ją przestraszył zadzwoniwszy późnym październikowym wieczorem w dobry kwadrans po godzinie policyjnej. A oprócz tego nie widziała go już od paru lat; wracał jakoby spod Grójca, gdzie mu rajono jakąś inną dzierżawę. - To jednak robisz coś, żeby ujść spod tego sołtysa? Słusznie... - No, wiesz, jak by ci tu powiedzieć... Człowiek nie chce sobie mieć nic do wyrzucenia. I to, że Antka się denerwuje. Ciągle drży o mnie, to o dzieci. Władzio ma już blisko szesnaście lat... - Jak się nie bałeś lecieć tak późno? Mogli cię jak nic sprzątnąć. Ewa zagabnęła o to z obawą i niejasną nadzieją usłyszenia jednej z tych wspaniałych bredni, której mogłaby wzgardliwie nie dać wiary. - Od kolejki szedł jeszcze tramwaj - usłyszała. - Konduktor do mnie: "Masz pan blisko od przystanku? To wal pan". I wsiadłem. Przyjechałem do Placu Zbawiciela, a stamtąd kłusem na Polną. - Kłusem! To był akurat świetny cel dla niemieckiego patrolu. - Ja tam zawsze jestem dobrej myśli - uśmiechnął się nie bez próżności. - I zawsze mi się poszczęści. Było pusto. Zresztą... mnie nie wolno się bać. Żebym ja raz dał się przestraszyć, to Kunke w jednej chwili by się na nas rzucił. On nie śmie nas tknąć tylko dlatego, że ja się niczego nie boję. To zabrzmiało sensownie i po męsku, Ewa miała chęć Ludwika za te słowa pochwalić, lecz przypomniała sobie, że w dawniejszym życiu bywał tyleż odważny, co paskudnie tchórzliwy, i zmilczała. Siedział teraz tu ciężko i nawet poczciwie, jak spracowany, pogodzony ze swoim losem chłop o jeszcze, owszem, interesującej, ale przedwcześnie postarzałej zbrużdżonej zużyciem czy zmęczeniem twarzyy. Gdzież się podziała jego świetna uroda porucznika ułanów? Gdzie te pyszne wzniesienie głowy, nad którą zawsze zdawał się chwiać pióropusz jakiejś - urojonej co prawda - chwały? Ludwik przerwał milczenie chrząknąwszy z zakłopotaniem: - Czy tego... Czy nie masz papierosa, Ewa? W drodze mi wyszły... - Proszę cię. Za tobą na biurku w czeczotkowym pudełku. Znalazłeś? - Tak. Dziękuję. Ale ty jesteś chora. Może dym ci zaszkodzi? - Nie zaszkodzi. Zapałki leżą przy karbidówce. Ludwik zaciągnął się i spytał z ujmującą słodyczą w swym niskim głosie: - Czy to coś poważnego? Czy masz dobrą opiekę? - Nic, grypa. Zanosiło się na komplikacje, ale już mija. Mam świetną opiekę. Józkowie i Joasia prawie nie wychodzili ode mnie. - A ta panienka, co mi drzwi otwierała? - Bronka? To krewna Zygmunta Oldaka. Przed kilku miesiącami nie wiedziałam jeszcze o jej istnieniu. Przypadkiem zeszłyśmy się z tą małą za pośrednictwem takiej jednej Longiny z nadleśnictwa Zadry. - Oldakowie? Pamiętam ich z pierwszej wojny światowej. A co z nimi? - Zygmunt umarł w więzieniu, bodaj że w Orle. Sabina jest w Kazachstanie, pracuje w fabryce butów. To znaczy była do czerwca 1941, posyłało jej się wtedy paczki, pisała parę listów. Potem kontakt się przerwał. Ta Bronka jest kompletną sierotą po Zygmunta stryjecznym bracie. Chodzi na popołudniowy kurs buchalterii, a w wolnych godzinach zajmuje się domem. Niby to ja jej pomagam, a właściwie ona robi mi łaskę. Dzięki niej mogę znowu malować i pisać. Bardzo miła i ładnie śpiewa. Kiedy po śmierci obojga rodziców dobrnęła do Zadr, gdzie była pewna, że ma jeszcze jedynych krewnych ojca... Ale to długa historia. Jej ojciec... Ludwik nie był ciekaw historii panny Bronki. - Pisać? - przerwał. - Prawda, że ty pisywałaś coś o tej sztuce. Ale przecież teraz nie mogłabyś i tak nic wydać? A na przykład obrazy... czy teraz można coś takiego sprzedawać? - zainteresował się ze szczególną żywością. Ewa nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż do pokoju weszła Bronka, niewysokie, dwudziestoletnie dziewczę, obdarzone pulchną gracją nieco staroświeckiej urody w typie "bardzo kobieca". Miękkim głosem oznajmiła Ludwikowi, że pościeliła mu już na tapczanie w jadalnym i że prosi go na herbatę. Odmiennym tonem zwróciła się do Ewy, do której ze względu na Sabinę Oldakową mówiła: ciociu. - Czy ciocia nie ma znowu gorączki? Proszę zmierzyć - strząsnęła i podała termometr. - Zabieram pana Wochelskiego, ciocia nie powinna się męczyć. Orzechowe spojrzenie Bronki spoglądało na Ewę z przekorną wyniosłością "młodego pokolenia", które chce, by je uważano za niezadowolone z przypadłego mu losu. Za to Ludwika przyjęła Bronka czule i z wdziękiem. Pamiętała wybornie, że w jednej z rozmów "o rodzinie" Ewa nazwała go nieodpowiedzialnym człowiekiem, który nigdy nie powinien się był żenić. Tak właśnie mawiano o Bronki ojcu. To wystarczyło, aby Ludwik znalazł łaskę w jej oczach. Zrobiła mu prawdziwej herbaty będącej wówczas kosztowną rzadkością, podała cieniutko krajany wędzony boczek do chleba i zapaliła aż dwie świece. - Elektryczność o tej porze mamy tylko co drugi dzień - rzekła. Ludwik mało zręcznie nawiązywał rozmowę, a gdy się rwała, wyjął nagle i pokazał pannie fotografie swych synów. Bronka westchnęła przypatrując się. - Muszą pana uwielbiać - powiedziała. - Owszem, lubimy się - potwierdził Ludwik. - A skąd pani zgadła? - Nie wiem. Pewno dlatego, że my uwielbialiśmy ojca. Grał na skrzypcach i uczył nas śpiewać. Pieśni na cześć mamy, które sam układał. Razem z ojcem szaleliśmy za mamusią. - To zupełnie jak u nas - ucieszył się Ludwik. - Ja też gram na skrzypcach. I też razem z chłopcami szalejemy za mamusią. Spojrzeli na siebie roześmiani. Ludwik zaczął nagle opowiadać swoje przygody z pierwszej wojny światowej. To był jego wielki repertuar. Po herbacie, gdy Bronka wstała, by sprzątnąć, Ludwik zaczął jej pomagać, należał bowiem do mężczyzn, którzy pomagają sprzątać ze stołu. Potem zajrzał jeszcze do Ewy. - Przykro mi, że zrobiłem paniom tyle kłopotu. Rano wymknę się tak, żeby nikogo nie zbudzić. Mam pociąg tuż przed siódmą. Panna Bronka ma rację, pewno się bardzo zmęczyłaś? - Nic nie szkodzi, mój drogi. Tylko mało nadaję się dzisiaj do rozmowy. Rzeczywiście temperatura znowu trochę skoczyła. Ludwik spojrzał na lśniące w jadowitym świetle karbidówki włosy Ewy. - A wyglądasz zawsze tak młodo, naprawdę... Nic nie siwiejesz... Zaczął milczeć stojąc wciąż blisko drzwi, Ewa czuła, że on czegoś jeszcze chce, na coś czeka. Jakoż po chwili odezwał się z udaną lekkością.: - Wiesz, taki ze mnie głupiec, nie wziąłem dosyć pieniędzy i zabrakło mi na bilet kolejowy. Czy mogłabyś mi pożyczyć? Odeślę pocztą... - Ile? Wymienił nieznaczną sumę. - Podaj mi torebkę. Tam w rogu kanapy. Nie w tym. Na prawo. Po otrzymaniu pieniędzy chciał pocałować Ewę na pożegnanie. Uchyliła się. - Lepiej z daleka, Ludwik. To jest jednak grypa. Jedziesz do dzieci. Dobranoc ci, śpij dobrze. - Bądź jak najprędzej zdrowa. I nie martw się. Słowo daję, jak ty się dobrze trzymasz. Popatrz na mnie, już siwieję... dziad ze mnie. To do widzenia. Wpadnę znów kiedyś. Przywiozę ci naszego mleka. Mamy wyborne... Wyprostował się i pożegnał Ewę jakby wspomnieniem dawnych kawaleryjskich czasów, stuknąwszy z lekka obcasami. Ewa przykręciła karbidówkę i leżąc przy niebieskiej konwalijce gasnącego płomyka doznawła przez chwilę uczucia osobliwej ulgi. To ustąpiło niespokojne zdziwienie, że Ludwik o nic jej nie prosi. Na miejsce zdziwienia wpływała rączo dawna fala zrozpaczonego gniewu. Ta pożyczka "na bilet" zdawała jej się gorsza od sołtysa Alfreda Knuke. Tamto było prawidłowym niebezpieczeństwem zagrażającym dziś każdemu przyzwoitemu człowiekowi. To zagrażało Ludwikowi od wewnątrz niego samego. Jak to znała! Zaczynało się zawsze od "pożyczenia paru groszy", a potem otwierała się ciemna otchłań życiowego i moralnego nieładu. Jaka rozewrze się teraz? Nie bez powodu zjawił się raptem po blisko trzech latach nieobecności kompletnej. Więc się jednak nie zmienił, nawet choćby w pracowitego chłopa na ośmiu morgach ziemi. Czyżby... czyżby się spodziewała, że warunki okupacyjne zrobią z niego bohatera niesamowitych przygód? Gorsi od niego stawali się takimi... Raptem zaczęła sobie wyobrażać krzywdy, które może zadać sołtys Kunke tej sympatycznej Antce, tym chłopcom, temu Ludwikowi... Nic z niego nie wyszło, ale zawsze ojciec rodziny. Aż straszno, że oni tam tak siedzą między tymi Niemcami. Tylko... co mają robić? Co wymyślić? Są położenia, w których człowiek odrzuca najświetniejszą myśl, najtrafniejsze przewidywanie jak nieprzydatny łachman. Wystarczy na to zbyt silnie zaciśnięta "więź społeczna" - cóż dopiero taki system tortur człowieka i łówów na człowieka. Zasypiając śród chaotycznych pół myśli, pół obrazów, Ewa usłyszała w sąsiednim pokoju ostrożne krzątanie się Bronki. Po chwili nieduża pulchna postać w barchanowej pidżamie wsunęła się do pracowni Ewy, postawiła przy łóżku świecę i zapałki, wyniosła do przedpokoju pełgającą karbidówkę. "Won ze sołtysem Kunke - majaczyła Ewa. - Jak ta dziewczyna cudownie na mnie działa. Żeby jeszcze to koło historii przestało się tak straszliwie kręcić... tak roztrzaskiwać myśli... tak drwić z "myślącej chwiejnej trzciny". Jeśli wieczna choroba żołądka nie przeszkodziła Pascalowi genialnie myśleć, to w czym Kunke ma przeszkodzić Ludwikowi... okupacja narodowi?... W tym chyba, czego w nich nie ma... "Skazuję was na wielkość, bez niej zewsząd zguba..." Kto to napisał? Wierzyński?..." Kiedy nazajutrz Joanna przyszła na Polną, Ewa oświadczyła, że już w ciągu najbliższych dni zamierza wstać i zabrać się do roboty. Dziś pierwszy raz nie ma wcale temperatury. - Muszę wykorzystać te możliwości, jakie mi daje obecność Bronki w domu. Postanowiłam stworzyć sobie rodzaj autonomii wewnętrzenej, uniezależnić się od koszmarów i tęgo pracować. Nie wolno wymawiać się od twórczości nawet okupacją. Nawet walką podziemną. W niczym nie można szukać alibi dla naszego polskiego nieróbstwa. W odpowiedzi Joanna położyła przed nią kilka tajnych gazetek. Ewa zgromiła ją łagodnie: - Po co ty się zajmujesz jeszcze i kolportażem, to tego nigdy nie zrozumiem. Twoja rola w tajnym szkolnictwie wystarczy. I jest ważniejsza. Jak w Ludwiku do pasji doprowadzało Ewę jego niczym nie usprawiedliwione dobre samopoczucie, gdy właściwie pownien był (jej zdaniem) rozpaczać o sobie, tak w Joasi bolał ją rodzaj nieprzyjaznego lekceważenia samej siebie. - Zamiast nosić bibułę - rzekła - powinnaś, skoro masz już do tego upodobanie, przygotować jakiś wielki program nauczania czy nawet wychowania narodowego na przyszłość. Przecież to będzie wprost ocean problemów. Masz tyle doświadczenia, pisz na ten temat. Nie jesteś na pewno mniej zdolna do pióra niż Józek, nie mówiąc o mnie, a przecież też coś tam bazgrzę. Pismo i sztuka to jedyni świadkowie czasów. Ty nie doceniasz twoich szans, nie chcesz wydobyć z siebie tego, co byś mogła. - Widać nie było we mnie aż tyle do wydobycia - odpowiadała Joanna na tego rodzaju animatorskie podniety. I cierpliwie odrabiała swoje niezliczone piętra biegając po tajnych kompletach gimnazjum i liceum. Tak samo niezmordowanie roznosiła gazetki, wciąż jeszcze smukła i lotna, o szczupłej śniadej twarzy, której lekceważona i zaniedbywana piękność zwiędła cokolwiek, zachowawszy jednak mnóstwo młodości w pochmurnych, świeżych jak świat po deszczu, szarych oczach. Tym razem nie mówiły wiele na ogólne tematy, bo Joasia nie miała czasu, a Ewie śpieszno było zawiadomić ją o bytności Ludwika. - Chciałam wypytać o tych chłopców i w końcu tak wyszło, że się nic nie dowiedziałam. Jeszcze byłam wczoraj dosyć zdechła. - Mogę ci cośkolwiek o nich powiedzieć. Młodszy chodzi do powszechniaka w Żyrardowie. Ludwik przyjeżdżał radzić się do mnie, czy zapisać Władzia do tajnegu liceum; gdzieś tam na wsi chłopi je z wysiedlonymi nauczycielami założyli. I zapisał. To sąsiednia wieś. - Dziwne. Ludwik nic mi o tym nie mówił. Ani ty. - Przyzwyczaiłam się do niemówienia. Ale Ludwik był wtedy bardzo o ich naukę troskliwy. Mam wrażenie, że jest czułym i dbałym ojcem. Joasia zawahała się i dorzuciła po chwili: - Ci, których nie obchodzi, jakie życie, ich własne czy w ogóle, być powinno, są właśnie tacy dobrzy i czuli. To tylko my męczymy siebie i drugich wymaganiem innego świata, innego postępowania... - Tak, to prawda. W dodatku nie wiem, po co ja się troszczę o to, jacy ludzie być powinni - wzruszyła Ewa ramionami. - Dla malarza każdy świat, każdy człowiek, jakikolwiek by był, godny jest plastycznego wyrazu. A jacy są ci chłopcy? - Czy ja wiem? Prawie ich nie znam. Zdaje się, że rozgarnięci. Ewę zabolało, że ten troskliwy o dzieci Ludwik tak się bez niej teraz obywał. Rzekła jednak lojalnie: - To szczęście, że Ludwik się tak zmienił na korzyść. - Ja nie wiem, czy on się zmienił na korzyść. Józek mógłby coś o tym powiedzieć. - Jak to Józek? Czy Ludwik bywał ostatnio u Tomyskich? Okazało się, że bywał. Nocował u nich niedawno parę razy. Czy brał od nich pieniądze? Raczej nie. Z tego zdawał sobie przecie sprawę, że nikt z nich nie ma teraz pieniędzy. Ale "pożyczał" czy brał przez roztargnienie jakieś rzeczy. Między innymi jakiś angielski pled, jakieś ubranie Józka. I chyba nie był bez pieniędzy. Joasia widziała go raz na ulicy pijanego. - Wszystko tak się działo poza mną? - rozgoryczała się Ewa. - Dlaczego ja nic nie wiedziałam? - To nie było takie ważne w dzisiejszych okolicznościach. Zawsze się Ludwikiem przejmowałaś, po co cię było martwić? Tak długo chorowałaś na tę grypę... Ważne było, żeby ciebie oszczędzać. - To już okropne, bo to znaczy starość. Jak zaczynają nas oszczędzać i "nie chcą nas narażać", to już źle - śmiała się Ewa. - Nie leć na komplementy - odpowiedziała jej śmiechem Joanna. - Będziesz do stu lat młoda. - Jeżeli historia powszechna pozwoli nam dożyć bodaj do sześćdziesiątki - rzekła Ewa wierząc jednak niezbicie, że pozwoli. W ciągu kilku następnych dni, choć siły jeszcze trochę nie dopisywały, brała się gwałtownie do roboty szkicując bez ustanku dla wypróbowania ręki, oka, pamięci, zaniedbanych od kilku tygodni. Robiła też notatki do nowej pracy, której tytuł miał brzmieć: "O hierarchii dzieł sztuki", a może: "O różnych odbiorcach sztuki". Cieszyła się nowo zdobytym poczuciem swobody, którą próbowała ustanowić sobie śród mnóstwa postaci ucisku i ograniczeń. - Na ten właśnie cel wynalazłam w czasie grypy magiczne słówko "autonomia wewnętrzna" - oznajmiła Józkowi Tomyskiemu, który ją w tym czasie odwiedził. - Czekaj, spróbuję twego portretu. Drzazgą maczaną w tuszu. Nie spodziewaj się tylko, że cię zrobię en beau. - Oczekuję po tobie znacznie więcej - rzekł ociągając się Tomyski. - Nie w sensie portretu, raczej w sensie życia... Oczekuję, że zawsze wszystkiemu sprostasz... - Ach, Józek! Co tak uroczyście? Nie jest możliwe, żebyśmy raz po raz nie zawiedli jakiegoś oczekiwania. Ustalić hierarchię ważności tych oczekiwań i tych sprostań jest jeszcze trudniej, niż ustalić hierarchię dzieł sztuki. - Co za średniowiecze... Taka hierarchia nie istnieje. - O ile rozpatrywać sztukę od strony twórcy. Wtedy o wartości rozstrzyga w istocie osiągnięte albo nie osiągnięte zamierzenie artystyczne. Wtedy dobrze zrobione gruszki czy kompozycja abstrakcyjna będą więcej warte od złego posągu bohatera. Hierarchia wartości zjawia się, gdy rozpatrujemy sztukę od strony odbiorcy. Ale to nie upraszcza sprawy, bo w każdym z nas jest kilku odbiorców... Masz głowę nadającą się do rozmaitego traktowania i dla różnego poziomu odbiorców. Nie kręć się tak... - Daj spokój, Ewa. Nie przyszedłem pozować... Tomyski był wyraźnie spłoszony. Zatarł nerwowo ręce, wstał i zajrzał do szkicownika Ewy. - To mój portret? - Nie! Katedra Świętego Marka - sarknęła Ewa. - Co ty jesteś jakiś taki dziwny? Ni to śpiący, ni to zmartwiony? Masz zmartwienie? - Może nawet nie ja mam zmartwienie... Może raczej boję się czyjegoś zmartwienia. Głupstwo - roześmiał się - histeryzuję jak wszyscy. Wpadłem na chwilę, żeby się dowiedzieć o zdrowie. Musisz być mocna i zdrowa - dodał z naciskiem. - I chciałem ci przypomnieć, że w następny piątek u ciebie redagujemy numer "Walki". - Pamiętam "Walka trwa"... głupi tytuł, którego nie można odmieniać - odparła szkicując zawzięcie. Zaprzątnięta rysunkiem i wzbierającą w niej myślą nie zwróciła większej uwagi na zachowanie się Tomyskiego. Dopiero kiedy wyszedł, przypomniała sobie, że miała go zapytać, dlaczego przemilczali bywanie u nich Ludwika. Porzuciwszy zaczęty rysunek notowała w pośpiechu: "Nie należy pomiatać odbiorcami sztuki łatwiejszej czy pośledniejszej. Na pewnym poziomie daje bodźce te same, co jej dzieła genialne. Zresztą w każdym z nas jest kilku odbiorców sztuki. W pewnych okolicznościach "Buty" Van Gogha mogą budzić we mnie wzruszenie równie płodne i wartościowe, jak to, które w innych momentach wznieci tylko "San Giovanino" Donatella czy rzeźba Michała Anioła albo "Chłopi" Laermansa i "Górnicy" Meuniera. Jeśli potrzebuję sycić się barwą i kształtem, to abstrakcja będzie dla mnie w tym czasie najważniejszym rodzajem sztuki..." Po wizycie Tomyskiego Ewa krótko tylko pracowała bez przeszkód, gdyż zaczęła się męczyć i niepokoić sprawą bezpieczeństwa Bronki. Miękkokształtne, pieściwe dziewczę oświadczyło stanowczym tonem, że co drugi dzień zamierza wychodzić na półtorej godziny o jedenastej rano. Niechże tylko ciocia będzie o wszystko spokojna; obiad poda się mimo to na właściwą porę. - Nie o to idzie, Broniu. Możesz wychodzić, kiedy zechcesz. Pamiętaj tylko, że nie masz karty pracy i że łapanki szaleją o różnych porach dnia. - I że Niemcy są w Warszawie - obraziła się Bronka. - Już ja uważam, ciociu - załagodziła cierpki żart roześmiawszy się srebrnie. Kiedy niebawem o nieoczekiwanej południowej porze zjawiła się Joanna, Ewa już niemal od progu opowiadała jej o Bronce. - Jestem pewna, że biega na jakiś "punkt". I nie mogę tego w niej ganić. Od dwu chłopaków, co tu do niej przychodzą, aż wieje "lasem". Teraz właśnie jej nie ma, a ja, wariatka, truchleję o nią, zamiast malować albo pisać. Już kiedy się spóźnia z tych kursów, umieram z przerażenia; Bronka bierze to w dodatku za chęć jej tyranizowania, ograniczania jej swobody... - Ewa - przyszła wreszcie do głosu Joasia - gdzież twoja autonomia wewnętrzna? - To prawda. Ja ją głoszę, a ty ją stosujesz - zadrwiła z humorem Ewa. - I jak stosujesz! Nigdy dawniej nie miałaś tyle spokoju... Ewa nagle przerwała i przypatrzyła się Joasi. Nie tylko jej zamyślone szare oczy i szczupła przywiędła twarz, ale cała jej lotna postać tchnęły niedobrym zmęczeniem i zupełnym brakiem spokoju. - Ty jesteś jakaś odmieniona - rozpoznała teraz Ewa. - I nigdy nie przychodziłaś o tej porze! Coś się stało! Co się stało, na Boga? - Nie przestraszaj się - Joanna mówiła z trudem, jakby jej zaschło w gardle. - Stało się, ale nic takiego nie do zniesienia. Józek ci nie mówił, jak tu był? Widzisz... Ludwik... - Ten sołtys coś im zrobił! - krzyknęła Ewa. - Ten Kunke! - Jaki sołtys? - dziwiła się Joanna zaskoczona. - Nie, żaden słotys. Ewa, ja wracam... wracam z pogrzebu Ludwika. Ewa osłupiała na długą chwilę. - Jak to? - wyjąkała wreszcie. - Zaraz... To przecież ja byłam chora... Nie, to niemożliwe. Dwa tygodnie temu Ludwik tu był. - Każdy na dwa tygodnie przed śmiercią gdzieś był. - Był zdrowy... Czy go za... zzabili? - Nie, nikt go nie zabił. Orał pole ze skaleczonym palcem i nabawił się tężca. Z dalszych objaśnień wynikało, że Ludwik chodził przez kilka dni z bólem i obrzękiem gardła myśląc, że to grypa. Dopiero kiedy upadł sztywny i nieprzytomny, Antka odwiozła go do szpitala w Żyrardowie. Zrobiono wszystkie potrzebne zastrzyki i zabiegi, ale już było za późno. A więc tym razem taka otchłań rozwarła się pod błahą prośbą o pożyczkę na bilet. Ewa miała idiotyczne wrażenie, że Ludwik zrobił jej straszny kawał. Umarł, zanim zdołała się z nim nareszcie raz dogadać. Uchyliła się od gigantycznej rozmowy, z której miał wyjść Wielkim Przemienionym... W co? Właściwie czy wiedziała? I czy sama nie uchylała się jakoś zawsze od prób takiej przełomowej rozmowy czekając na nią - bo jednak widzi, że czekała - tyle lat? Przepadło na zawsze, nie ma już braci, los żadnego z nich nie został wypełniony, tak jej się przynajmniej zdawało. - Jak mi żal - odzyskała na koniec głos - że Ludwik umarł tak niczym. - W naszych pojęciach - sprostowała z niewesołą trzeźwością Joasia. - On na pewno nie uważał, że jest niczym. - Tak myślisz? A jednak ciągle szukał jakiejś instancji. Bodaj we mnie. Pamiętam jego długie męczące listy sprzed lat. Wiecznie się przede mną z czegoś tłumaczył. Później przestał, ale kiedyś... Słuchaj, czy jeździłaś tam, jak... jeszcze żył? - Tak. Dwa razy. O ile był przytomny, to pytał o ciebie, czy wyzdrowiałaś. Ewa gniewnie załamała ręce i zmierzwiła sobie lśniące włosy. - Widzisz! Czemu, do licha, nie daliście mi znać? - Ludwik sam prosił, żeby ci nie mówić; żeś chora i że się zmartwisz. Kazał zawiadomić Józków, a oni dali znać mnie. Józek miał cię uprzedzić o chorobie Ludwika. Nie był u ciebie? - Był. Zachowywał się dziwnie, ale nic nie powiedział. - Widać nie śmiał. On jest przeczulony na twoim punkcie. No, i nie lubi trudnych sytuacji osobistych - skomentowała z przekąsem Joanna. - Jak mnie to naprawdę obraża. Zaczynam rozumieć Bronkę. Ewa chodziła po pokoju myśląc głośno. - Powinnam była wciąż czuwać nad Ludwikiem. Ale czy wolno zaniechać swego losu dla wątpliwych wysiłków nad prostowaniem cudzego? Ach, żeby się był przynajmniej nie ożenił. Nie unieszczęśliwiał i nie zostawił teraz tak na zmarnowanie tych dzieci, tej kobiety... - Dlaczego na zmarnowanie? Antka jest bardzo dzielna. - Jutro do nich pojadę - zdecydowała Ewa. - Jak chcesz. Może poczekaj na lepszą pogodę, żebyś się znowu nie zaziębiła. No, i trzymaj się, Ewa - pożegnała ją Joasia z chmurnym współczuciem. - "Żem chora i że się zmartwię" - powtórzyła Ewa po jej odejściu. - Więc mimo że zawsze byłam dla niego zła, wiedział... że go lubię. Nie, on sobie nawet nie wyobrażał, że można by go nie lubić, mieć mu coś za złe. Ani że można się nie zmartwić znów tak strasznie jego zniknięciem... Pogoda nie kazała na siebie czekać. Pod wieczór chmury zrzedły, w nocy zaświeciły gwiazdy, a nazajutrz było zimno, lecz pięknie i słonecznie. Po przyjeździe do Żyrardowa Ewa ruszyła przemieściem ku polnej dróżce mającej zaprowadzić ją - wedle wskazówek Joasi - do Henrykowa. Idąc niepokoiła się, jak wytłumaczy tej mało znanej Antce, dlaczego przez tyle czasu nie podtrzymywała rodzinno_towarzyskich stosunków z jej domem. Jak tu wyjaśnić w takiej żałobnej chwili, że postępowanie Ludwika uniemożliwiało rodzinną z nim zażyłość. I czy tylko postępowanie? Czy nie było tu po prostu różnicy charakterów, upodobań, stylu życia, tak wielkiej, że to po prostu zwalniało z wszelkich "więzów rodzinnych"? W zamyśleniu pobłądziła i dopiero jakiś jedyny spotkany po drodze przechodzień na zapytanie o Henryków odpowiedział: - Toć Henryków. Tu jest Henryków. Spytany o dom Wochelskich wskazał na rząd potężnych olch, z których był właśnie wyszedł: - Tu mieszkają, za tymi drzewami. Ja od nich idę. Ewa przeskoczyła rów czy strumyczek i weszła między olchy. Nieoczekiwanie znalazła się jakby na polance zdziczałego starego parku. Dęby, wiązy, akacje, kasztany, jarzębiny resztką jagód czerwone - rosły tu w przyjemnych, jakby kiedyś przez kogoś obmyślonych grupach, podesłane grubo i barwnie własnym listowiem. W głębi polanki pod nagimi gałęźmi wiekowej lipy wysoka, mchem obrośnięta strzecha i niskie drewniane ściany chaty. Pod prostym kątem do chaty - stodółka i obórka, pośrodku zarośniętego wyszczypaną do aksamitnej gładkości murawą dziedzińca - gołębnik. Siedziba wyglądała na stuletnią, a nawet zgoła - na prawieczną. Tylko studnia koło miejsca na nie istniejącą furtkę w szczątkach objeżynionego płotu, choć z żurawiem, była cokolwiek nowocześniejsza, zrobiona z kręgów betonowych. Ale ta staroświeckość i to ubóstwo tchnęły schludnością i ładem, jakich Ewa nie spodziewała się zobaczyć koło domu Ludwika. Natomiast niestosowna wspaniałość wielkich drzew zaprawiała cały obraz niby szczyptą szaleństwa, co już było bardziej zgodne z dziwnym losem zmarłego. Gdy Ewa podchodziła ku szczątkom płotu jeszcze uświetnionego ciemną purpurą jeżynowych liści, niskie drzwi chałupy otworzyły się. Z wnętrza wypadł chłopiec nieduży, ale smukły jak flet, i pędem pobiegł ku gołębnikowi. Klasnął w dłonie, gwizdnął, podskoczył z wzniesioną w górę ręką, jakby garstką chciał chwycić modrego nieba. Zanim Ewa rozpoznała, że chwycił jakiś drut, odskoczyła klapa w daszku gołębnika; w mgnienie potem chłopiec pieścił w dłoniach białego gołębia, gdy inne polatywały koło niego i dźwięcznie trzepiąc skrzydłami siadały mu na ramionach. - A to dopiero! Wszystko jak strofa Słowackiego - zadziwiła się Ewa. - Władziu! - zawołała domyślając się, że widzi starszego syna Ludwika. - Poznajesz mnie? Pamiętała go z czasu, gdy miał osiem lat. Chłopiec zbliżał się ku niej krokiem powiewnie tanecznym. Gołębie rozpierzchły się i zebrały w stadko nad jego głową. - Poznaję. Ciocia Ewa - powiedział głosem, w którym "ciocia" zabrzmiało dziecinnym dyszkantem, a "Ewa" - młodym barytonem. Ewa patrzyła zachwycona. Szyja chłopca wychylała się z rozpiętej szarej koszuli jak cząstka nieskazitelnej kolumny spojrzenie dużych, różnymi kolorami cętkowanych oczu było połyskujące i łagodne; szerokie, za duże usta miały w bolesno_kpiącym uśmiechu podobieństwo do "l'Indiff~erent" Antoniego Watteau. - To tak lubisz gołębie? - zagadnęła, sama się uśmiechając. - Gołębie? Lubię, ciociu - odparł grzecznie i pocałował ją w rękę. - To chodźmy do mamusi - poprosiła czując, że Władzio nie wie, co ma dalej powiedzieć. Weszli do izby, gdzie Antka, jej matka i młodszy syn siedzieli przy stole nakrytym białą serwetą. Wszyscy wstali na widok Ewy i powitali ją serdecznie, a bez zdziwienia, jak przystało na uroczyste i smutne okoliczności, w które spodziewać się gości należy do zwyczaju. Izba była czysta, niska i ciemna, jej mieszkańcy byli szczupli zdrową chudością ciężko pracujących. Antka postarzała się na twarzy, ale uścisk jej ręki pozostał energiczny, ruchy zgrabnej kibici były porywiste i lekkie. W uśmiechu szerokich jak u Władzia ust, w spojrzeniu jasnopiwnych oczu błyskały na przemian to śmiałość, to jakby naiwne zawstydzenie. Sędziwa babcia, choć policzki zapadły jej nad bezzębną szczęką, wyglądała niby stara księżna, z jakiegoś piastowskiego poematu. Staś, krągłej twarzy i lnianowłosy, miał nad ciemnymi oczami grube czarne brwi zasępiające jego dziecinne czoło. Wywiązała się krótka, w miarę lamentująca rozmowa o Ludwiku chorym i umierającym. Potem o gospodarstwie. Kiedy Ewa zdziwiła się, że Niemiec miał takie biedne zabudowania, Antka wyjaśniła, że nabył to po polskiej rodzinie wymarłej kiedyś na tyfus. Jeszcze dawniejszymi czasy miał tu być podobno dwór, z którego nie pozostało śladu. Ludwik też tego nie chciał brać w dzierżawę, że takie złe budynki, ale ona nie dała mu się namyślać. Jej się tu strasznie podobało, że takie drzewa. Okropnie lubi wysokie, stare drzewa. - Roboty to tu jest pełne ręce, że ni odetchnąć, ni odpocząć - opowiadała. Sposób mówienia miała po wiejsku głośny, ale w tej donośności było jakby ciepło trzaskającego ognia. - Wokoło Niemcy - mówiła. - Ani od nich pomocy, ani rady, ani żadnego z nimi sąsiedztwa. Jeżeli czego, to złości, psoty jakiej albo nieszczęścia można się od nich spodziewać. Ale najgorzej, że konia się na takim gospodarstwie nie utrzyma. A nająć, choć i od swojego, bo tu na końcu Henrykowa jest jeszcze dwu polskich gospodarzy, co mają konie... Ale jak wynajmą, to na taki odrobek, że się nie opłaci. Tego roku, tośmy już powiedzieli - obejdzie się! I samiśmy wszystko żyto znieśli i zwieźli taczkami do stodoły. Ja z Ludwisiem i z Władziem. - Sami taczkami do stodoły! - rzekła Ewa z podziwem, ale i rodzajem zgorszonej dezaprobaty. - Ech, to głupstwo! Z Ludwisiem żadna robota nie była ciężka. Z nim to się nic nie przykrzyło. I dopiero gdy zaczęto mówić o Ludwiku żywym, uczucia rozgorzały. Wezbrawszy potrzebę zwierzeń Antka opowiedziała, że właśnie przed godziną zamówiła portret Ludwika u wędrownego fotografa. - Aha, tom go spotkała i pokazał mi do was drogę. - Ja sobie właśnie myślałam - opowiadała Antka - co tu robić, żeby mieć portret Ludwisia. Żeby on był, żeby na nas tu ciągle patrzył. Aż ten fotograf sam przyszedł i powiada, że może bym dała jakąś małą fotografię męża, to z niej zrobi portret. Miałam tylko taką z kenkarty, ale powiedział, że dobra. Tylko że tyle czekać! Za tydzień dopiero przyniesie. To będzie dużo kosztowało - trzysta złotych! Ale dałabym... nie wiem... no, dałabym i ze trzy razy tyle, żeby tylko ładnie zrobił i żeby jak najprędzej. Już teraz wiem, na co czekam. I te dnie to będę liczyć jak żadne. - Choćby się i człowiek wyprzedał, to na portret Ludwisia nie szkoda - wtrąciła babcia. - Tylko cóż? Zejdzie on do nas, kochaneczek, z tego portretu? Nie zejdzie! Ja nie wiem, jak pani... Jako siostrze to przykro brata utracić, ale to nie to, co my. Z nas to jakby życie z Ludwisiem razem do tego grobu zeszło. Wielką nam pustkę zrobił, wielką krzywdę ten nasz Ludwiś, że nam umarł. - I łzy puściły się starej chłopce gradem po twarzy. Ewa patrzyła ze zdumieniem na tę dziwną teściową. - To pani tak Ludwika kochała? - A któż by go, proszę pani, nie kochał? - zdziwiła się z kolei babcia. - Toć żaden miód słodszy i lepszy być człowiekowi nie może, jak był nasz Ludwiś. - Mama dobrze mówi - potwierdziła Antka ścierając ze śmiechem własne łzy. - Wszystko tak było, jak mówi. Ach, życie z Ludwisiem to było życie! Władziu! Stasiu! powiedzcie cioci, jak to było z tatusiem! - Z tatusiem było wesoło. Jak my mieli zmartwienie, to tatuś weźmie skrzypce i zagra, a my... - głos się Władkowi załamał piskliwym szlochem. Staś widząc matkę płaczącą też zaczął ronić łzy. - A chłopcy zaraz do tańca - podjęła matka. - I tak, choćby największy był smutek, to my się weselimy. Nagle Antka zaczęła gromić chłopców: - Nie płaczcie! Jak wy się nie wstydzicie? Takie chłopy! Co by tatuś powiedział! Nie pamiętacie, jak to wam śpiewał? A zwróciwszy się do Ewy objaśniła wstydliwie i namiętnie: - Jak oni byli mali, a który z nich zapłakał, to Ludwiś zaraz mu śpiewał: Przestań płakać, przestań szlochać!@ ja cię zawsze będę kochać!@ Staś podniósł na matkę mokrą od płaczu twarz, Władek zatańczył z gracją i wszyscy troje prześpiewali raz jeszcze: "Przestań płakać, przestań szlochać" - a i głos babci przyłączył się do chóru. - Babcia! Babcia jak ładnie śpiewa! - krzyknęła Ewa czując, że znienacka wzruszenie dławi jej krtań. Antka poczerwieniawszy mocno klasnęła dłonią o dłoń. - Chłopcy! - huknęła - co my tu śmiejem się i płaczem! Ciocię trzeba przyjąć. Tatuś tam gniewa się, że my ciocię zabawiamy, a niczym nie przyjmujemy. Wyręczcie raz babusię! Skoczcie z żarciem do świń, obrządźcie krowy! A my tu naszykujemy do stołu. Ewa nie wymawiała się, bo była głodna. A gdzie teraz można zjeść coś uczciwego, jak nie na wsi? Pomogła nakrajać chleba i kiełbasy, razem z Antką i babcią poszła do drugiej stancji, gdzie mieli dosyć mroczną, ale czysto utrzymaną kuchnię, i towarzyszyła smażeniu kiełbasy. - A chłopcy nie mają o tej godzinie szkoły? - zainteresowała się mimochodem. - Dzisiaj mieli już iść, ale żal im było tak mnie samą zostawić bez tatusia. - Pewno teraz będą ci musieli pomagać? - Władziu to zawsze pomagał. On to taki jest, że na wszystko ma czas i wszystkiemu poradzi. I w szkole, i w domu wszystko zrobił, a w gospodarstwie to już była prawdziwa wyręka tatusia. I zawsze wesół. Nieraz jak zacznie tańczyć, tak sam ze sobą, to my z Ludwisiem napatrzyć się nie mogliśmy. Czysty teatr! A Staś to inny. On nie lubi się tknąć żadnej roboty. "To nie dla mnie" - powiada. Ale żeby do książki, do nauki, to też nie bardzo. On sobie coś wyobraża. Niezadowolony... - Nic na żadnego nie mów, Antochna - przerwała babcia. Dobre są dzieci oba. Tylko już takiego, jak był Ludwiś - zapewniła Ewę - to nie było i nie będzie człowieka na tej ziemi. Chłopcy nadbiegali ze dworu. Antka postawiła na stole niepełną ćwiartkę wódki zaprawionej sokiem. Nalała trzy kieliszki. - Chłopcy nie piją - oznajmiła. - Ludwiś zawsze pilnował, żeby im wódki nie dawać. Chociaż sam lubił wypić, o, lubił... - Ba! - rzekła tylko Ewa. I zastanawiała się przez mgnienie, czy te dwie kobiety i z tego nie zdają sobie sprawy, że Ludwik był alkoholikiem? Lub też i o tym przez elegancję miłości zamilczają? Antka trąciła się z nią kieliszkiem. - No, to jak mówił zawsze Ludwiś: a teraz wypijmy za pomyślność naszych interesów - roześmiała się rzewnie. - Ludwik tak mówił? - Tak mówił. Jak mu, biedakowi, co źle poszło, to uśmiechnie się i tylko: "Ja to załatwię, a teraz, Antka, wypijmy za pomyślność naszych interesów". Kiedy niebawem, wstąpiwszy po drodze na cmentarz, młodzi Wochelscy z matką odprowadzili Ewę do pociągu, a potem wracali we troje, Antka rzekła do synów: - Ludwiś tak nie chciał żyć z tą rodziną. Mówił, że niewarci, że go zawsze krzywdzili. A ona mi się podoba, ta ciocia Ewa. Nie wygląda na taką złą. Nie wyglądająca na taką złą Ewa jechała w zatłoczonym pociągu dla tubylców odurzona świeżo nabytą wiedzą o nie znanym sobie Ludwiku mitologicznym i martwiła się, że pod wpływem nieoczekiwanych wrażeń zapomniała o najważniejszym. Nie zapytała wcale o tego niemieckiego sołtysa. Lecz sołtys Alfred Kunke nie zapomniał o rodzinie Wochelskich. Siedział z żoną w swej dużej murowanej chałupie i także pił wódkę. Izba była czysta, wysoka i jasna, a oboje małżonkowie - tłuści. Tylko mąż krwisty, czerstwy, a żona blada i nalana. Kunke pił z radości, że umarł Ludwik Wochelski, ten polski bandyta. Ale pił i z wściekłości, że to nie on go zgubił. A przecież był już taki czas, kiedy miał go w rękach. Wtedy gdy się nagle dowiedział, że Wochelski jest oficerem rezerwy. Patrzcie go! Polski oficer siedzi tu między nami i nie idzie się zameldować władzom Trzeciej Rzeszy! Zapowietrzony polski inteligent, przybłęda bez ziemi, rzekłbyś, naigrawa się z niego, z Alfreda Kunke, nie dość że Niemca, nie dość że sołtysa, lecz jeszcze nadto - bogatego bauera! Alfred Kunke pośpieszył był wtedy ku mizernej chacie Wochelskich i z dziką radością władował w niskie drzwi swoją grubą postać wołając: - No, panie Wochelski! Chodź pan ze mną na żandarmerię. Pan jest polski oficer, nie wiesz pan, gdzie jest miejsce dla polskich oficerów? A oto teraz siedzi, pije wódkę i sinieje wspominając, jak Wochelski podnosi się od stołu, przy którym jedli obiad, i powiada: - Panie sołtys. Ja wiem, gdzie jest pana miejsce. Mam pana w dupie. I jak on, Alfred Kunke, skacze do niego z pięściami i ze słowami: - Pan już dawno powinien nie żyć! I zdechniesz! Zginiesz! Ja ci to mówię! Ale coż to się wtedy stało, że nagle potęga Reichu i f~uhrera, o którą czuł się wsparty, zaczęła się rozwiewać w blady cień, gdy Wochelski wziął go z bliska za te wygrażające pięści i tym swoim polskim aksamitnym głosem: - Ja zginę - powiada - ale zostanie taki, co będzie za mnie żył. Pana głowa póty na karku siedzie, póki ja żyję. Sołtys dotąd nie wie, jak się ta rozmowa skończyła, bo prawie nie śmie pamiętać, że został wyniesiony czy wykopnięty z tej zuchwałej chałupy. Ale wie, że od tej chwili żył w ciągłym strachu. Między kolonistami szeptano po cichu, że w lasach okolicznych są polskie bandy uzbrojone. Kunke nigdy temu nie wierzył, ale po tej przygodzie nabrał pewności, że bandy są i że Wochelski do nich należy. A w każdym razie znajduje się pod ich straszliwą opieką, której czająca się gdzieś w pobliżu mściwość zdawała się rzeczywistsza niż daleka protekcja f~uhrera. Myśląc o tym sołtys nawet żarem wódki nie może pokonać mrozu, co mu idzie po kościach. Bo nuż ten, co miał "żyć za Wochelskiego", szykuje zemstę? Nuż na sołtysa polskie bandyty złożą tę śmierć tak przecie naturalną? Lecz wódka pomału robiła swoje, Alfred Kunke uczuł wreszcie przypływ odwagi. Nie ma żadnej bandy, jest za to rodzina Wochelskiego. Ta krewka baba i te bezczelne szczeniaki. Sołtys ujrzał nagle zwierzynę w sam raz na jego strzał. Zwrócił się do żony łatającej bieliznę: - Greta! Zrobimy teraz koniec Wochelszczakom i jego babie! Sołtysowa na równi z mężem nienawidziła Polaków, ale w jeszcze większym stopniu kochała swoich synów. Od razu jak się wojna zaczęła, a Kunke ujawnił się jako Niemiec, wiedziała, że rzecz pójdzie o synów. Tego sobie bynajmniej nie życzyła. Tymczasem stało się właśnie to, czego tak bardzo nie chciała. Jej pierworodny został zmobilizowany i zginął pod Moskwą. To napełniło ją zniechęceniem do męża i zabobonnym strachem przed Rosją. Gdy zaś pewnego dnia spostrzegła, że sołtys boi się Wochelskiego - straciła wiarę w Hitlera. Toteż słuchając teraz, jak mąż zapowiada zgubę "Wochelszczaków", roześmiała się obelżywie. - Ty masz ich zgubić? Jak się bałeś Wochelskiego, tak się boisz jego baby i jego dzieciaków. Kto się boi, to się boi każdego. Ty jesteś tchórz. - Głupiaś! - Tyś głupi z całym twoim f~uhrerem, przez którego syna straciłam. Po coś się wdał w tę wojnę z bolszewikami? Tylko razem z bolszewikami dalibyście radę tej zakichanej Polsce. I co tobie się we łbie troi? Bolszewicy już naszych pędzą. Ty o sobie myśl, o naszej skórze. Z Wochelskimi bolszewicy lepiej sobie dadzą radę jak ty. Oficerskie szczeniaki! Pańskie dziady! Inteligenty śmierdzące! Myślisz, że takim przepuszczą? Już oni dla nich znajdą miejsce. - Du bist eine Kommunistin! - wrzasnął sołtys. - Na ciebie trzeba donieść do gestapo! - Sam na siebie donieś, że się bałeś polskiego bandyty. Sołtys dopił szklankę wódki, narzucił kożuch i wypadł trzasnąwszy drzwiami. Poszedł na posterunek żandarmerii, ale zamiast żony, zadenuncjował Wochelską, że nie odstawiła trzech metrów kartofli na kontygent. Nazajutrz rano sołtys przywlókł się do chaty pod rozłożystą lipą i oznajmił: - Pani pójdzie ze mną do gminy, pani Wochelska. Pani nie odstawiła trzy kroce ziemniaków. - To nieprawda. Pan wie, że mąż wszystko na porę odstawił. - Może i prawda. Ja nie wiem. Ja mam pismo. Pani musi ze mną iść. - Gdzie to pismo? Niech pan pokaże. Ja z panem nigdzie nie pójdę. - Ja nie potrzebuję tego pisma pokazywać, a pani nie potrzebuje się bać. Jak pani się wytłumaczy w gminie, to pani na południe wróci. F~uhrer nie skrzywdzi niewinnego. Antka dumała chwilę szastając się nerwowo po izbie. Wreszcie rzekła do oniemiałej z przestrachu babci: - Mama, ja pójdę. Jakbym nie wracała, niech Władek leci dowiedzieć się do gminy. - Co ma latać? Niech on więcej w domu siedzi, niech gospodarstwa pilnuje. Pani ma leniwych synów - strofował sołtys. - Gdzie oni są? Tak rano i już ich nie ma w domu. Pani ich uczyć się posyła. Dla Polaków nie ma nauki. Oni mają robić. Na takich, co nie chcą robić, to jest lagier. Tam nauczą. - Niech pan nie będzie taki śmiały, panie sołtys. Bo na takiego śmiałego, to się znajdzie jeszcze śmielszy. Antka poszła i nie wróciła, wrócili tylko chłopcy ze szkoły. Czekali do późna w noc. nazajutrz zostali w domu. Wybrali się we dwu do sołtysa, lecz matki tam nie było, a sołtys udawał głupiego. - Jak to, mutti nie wróciła? Ho, ho, wesoła wasza mama! Na noc do domu nie powraca. Widać ją ktoś zaprosił. Staś rozbeczał się na to krzycząc: - Nasza mama nie jest wesoła! - Cicho, głupi - warknął na niego Władek. A wyciągnąwszy brata na dwór i kuksańcem zepchnąwszy z drogi młodszego sołtysiaka, z którym zetknęli się w sieni, strofował gniewnie: - Jak ci nie wstyd ryczeć przy tym starym gnoju? Od tego volksdeutsch, żeby świństwa gadać. Co ci się zachciewa? Żeby nas chwalił? Staś zamilkł, ale przez całą powrotną drogę płaczliwie pociągał nosem. Za to Władek nie uważając na brata myślał ze wszystkich swoich sił. I jak bywa, że człowiek więcej czasem wie, niż mu się zdaje, przypomniał sobie nagle rozmowę, której w swoim czasie tak nie zauważył, jakby jej wcale nie słyszał. A teraz usłyszał ją jak żywą. Było to po jakimś niedobrym dniu, w którym rodzice czegoś bardzo się denerwowali. On, Władek, zasypiał, a ojciec mówił do matki: "Nic się nie martw, Antka. Tylko pamiętaj, że jakby się ze mną co zrobiło, idź do majora Brota. On jest Kreislandwirt w Grodzisku. Świnia jak oni wszyscy, ale zasługuje się na dwie strony. Powiadam ci, jakby co, to do majora Brota". To sobie przypomniawszy Władek zaczął działać. Scałował płynące z oczu babusi łzy, zwymyślał Stasia za mazgajstwo, zapewnił, że mamusia wróci, i wyruszył. Nie do Grodziska jednak, lecz do Leśnej Podkowy do jakiegoś mało mu znajomego pana Gorajskiego, do którego ojciec posyłał go był parę razy z listami. Ojciec za każdym razem wtedy mawiał: "Może przywieziesz mi list, a może pieniądze. Bo właśnie proszę tego pana, żeby mi pożyczył na gospodarstwo. Więc uważaj , żebyś nie zgubił. I... nie mów nic mamusi" - dodawał jeszcze ojciec. Władek nie miał czegoś smaku do tych podróży, ale ponieważ Antka uczyła synów, że tatuś wie zawsze, co robi - tedy jeździł. I za każdym razem dostawał od tego pana nie list, ale pieniądze dla ojca. Czepił się tedy nadziei, że ktoś, kto nigdy nie odmówił był ojcu paruset złotych, pomoże im teraz w nieszczęściu. Jakoż nie omylił się. Pan Gorajski, człowiek wygnany z okolic wcielonych do Rzeszy, dzierżawił na skraju Leśnej Podkowy kilka morgów gruntu, miał do czynienia z interesami rolniczymi i znał majora Brota. "Nie musisz do niego chodzić, sam to załatwię - powiedział. - Wracaj do domu i przyjedź za trzy dni". Odchodząc Władek usłyszał jeszcze, jak ów dobroczyńca rzekł do siedzącej z nim w pokoju starszej kobiety, pewnie swojej Gorajskiej: "Nie mogę dopuścić, żeby Radgoska miała kłopoty z bratem nawet po jego śmierci". Te słowa sprawiły pewne zamieszanie w myślach i uczuciach Władka, lecz nie miał czasu nad nimi się zastanawiać. Kreislandwirt, major Brot, przez długie lata zawodowy oficer polskiej armii, we wrześniu 1939 okazał się nagle reichsdetschem. Jednak wbrew obyczajom zdrajców nie zaciekał się w prześladowaniu ludności polskiej, a od chwili gdy Niemcy zaczęli się cofać w Rosji, wyraźnie zabezpieczał się na wypadek, jeśliby nagła zmiana postawiła go w położenie bez wyjścia. Tak, że dawał nawet, owszem, tu i owdzie do poznania, że gotów jest czasem wydobyć Polaka z matni, oczywiście - dodawał - w granicach jego możliwości. Sprawa Antki Wochelskiej okazała się leżącą w granicach jego możliwości, a nawet jego interesów; gdyż w przeciwieństwie do sołtysowej sądził, że jeśli przyjadą tu bolszewicy, to lepiej będzie mieć dobrą kreskę u takiej Antki niż dbać (jak dotąd czynił) o jakichś panów Gorajskich. Chłopcy i babka zostali więc najpierw powiadomieni, gdzie się znajduje Antka. Siedziała przy żandarmerii w tak zwanych "komórkach". Były to istotnie komórki na węgiel, w których przetrzymywano ludzi z tysiąca powodów albo i bez powodów; najczęściej wszelako chłopów za niedostarczenie kontyngentów. Przez tydzień chłopcy nosili matce jedzenie do tych "komórek", ale jej samej nie widzieli. Pewnego dnia dowiedzieli się, że matki tam już nie ma. Że jest w Bieguszowie, w obozie dla "sabotażystów nowego ładu niemieckiego". Wrócili zrozpaczeni do domu i tym razem obaj się popłakali nad niezrozumiałymi słowami tego wyroku. Ale nie było czasu płakać. Przestali chodzić do szkoły, nie ruszali się teraz od chałupy, musieli robić. Tylko Władek od czasu do czasu poigrał z gołębiami, pogonił je do dźwięczącego lotu, sam prawie z nimi ulatywał w powietrze. Po kilku dniach matka niespodzianie wróciła. Tak się ucieszyli, że odżałowali na jej przyjęcie młodą kurę do garnka. I najadłszy się, a nagadawszy podziękowali Bogu, wcześnie się pokładli i pozasypiali tego wieczora uśmiechnięci, szczęśliwi. Ale już nazajutrz sołtys przytaszczył się znowu do ich domu. Był stropiony, że Wochelska znalazła poparcie nie w bandzie leśnej, ale w niemieckim Kreislandwircie. - No, pani Wochelska - mówił słodko - tym razem się pani upiekło. Ale ja tu mam eine kleine Bitte do pani. Wieś musi dać mięso na kontyngent. Niedużo wypada na gospodarstwo, po parę kilo. Ale z żywego po parę kilo nie wykroję. Pani wie, jak zawsze. Jeden musi dać krowę, drudzy go spłacą. Wypadło na panią. Pani jutro przyprowadzi krowę na spęd. - Dlaczego ja? Niech dadzą wasi, co mają po trzy, po cztery krowy. - Losowali. Padło na panią Wochelską. Pani wtedy nie było, pani się wtedy tłumaczyła z tych kartofli. - Ja wiem. Ja Polka, to nawet moja krowa musi za Polskę umierać. - Po co pani gada takie rzeczy? Żebym nie był dobry, to za takie słowa pani by nazad poszła do lagru. Zostaw to pani mężowi nieboszczykowi takie słowa. On był od tego inteligent, żeby takie głupie słowa mówić. Pani wie, że tu nie o Polskę idzie, tylko o mięso i o plan. Plan musi być w gospodarstwie. Wy tego nie rozumiecie. - Ja to rozumiem. Dla was mięso, a dla nas plan. - Pani się nie mądrzyj, pani wdowa. Pani masz oprócz krowy jałoszkę, co już wnet będzie krową. Piękna jałowica. I pieniądze pani dostanie. Antka pokazała mu figę. - Tyle będę widziała waszych pieniędzy. Ale nie było rady. Nazajutrz popędziła z Władysiem krowę do gminy. Gdy od tych trosk i ciężkiej pracy głowa jej mało nie pękła, zjawił się pewnego dnia rzeźnik z Grodziska. Znali go, bo mu się i żywca cichaczem sprzedawało, i mięso czasem u niego brali. Grzecznie, uprzejmie powiedział: - Przykro mi, że w takim czasie przychodzę do pani po należność. Ale i tak czekałem, aż ta żałoba zelżeje. Terminu_m nie pilnował. - Co za należność? Jaki termin? - Nieboszczyk mąż pani pieniądze ode mnie pożyczał i rewers mi dał, jako że na jałowicy swojej ubezpiecza. Jeśli pani gotówką rozporządza, owszem. A jak nie, to trudno. Choćbym nie chciał, jałowicę wziąć muszę. I rzeźnik pokazał rewers, na którym Ludwik własnoręcznym podpisem przez rejenta poświadczonym oznajmił, że tyle a tyle tysięcy do tego a tego terminu spłaci albo w razie niemożności jałówkę swoją za ten dług odda. Antce pociemniało w oczach, a choć była obrotna i mowna, długo nie mogła słowa ze siebie wydobyć. - Czy się niebo na moją głowę wali, czy mi się ziemia pod nogami rozstępuje - rzecze nareszcie. I pyta: - Skądże to poszło? Na co mąż tyle pieniędzy od pana brał? - No, pan Wochelski nie był dzieckiem. Czy miał mi mówić, na co potrzebuje pieniędzy? Czasy są takie, że każdy potrzebuje pieniędzy. Antce wydało się, że Ludwik zza grobu stowarzyszył się ze zdrajcą sołtysem na jej zgubę. Lecz po chwili przyszło natchnienie. To chyba na tę organizację Ludwiś pieniędzy potrzebował, do której widać jednak należał. Ile razy pytała, nigdy nie chciał jasno powiedzieć: tak czy nie. Ale tajna organizacja na to jest, żeby nie mówić. A po innych polskich wsiach przecie na to dawali. Może i kartofle, na które kwitu nie znalazła w papierach Ludwika, poszły na ową organizację? Tymczasem rzeźnik, niby w zamysłach jakichś, powiada jeszcze: - Szkoda pani męża. Przystojny był mężczyzna. Choć i niemłody już taki, a jeszcze kobiety za nim jak za miodem. Dobry był też dla nich. Topniste serce miał nieboszczyk. Zjeść i wypić także lubił w dobrej kompanii. Oj, miły był z niego człowiek, wesoły jak ten skowronek! Antka uśmiecha się z wysoka. - Co tam pan wie. Bierz pan jałówkę, oddawaj rewers i podpisz mi się pan, że wszystko wypłacone. Po zabraniu jałówki sprzedali resztę paszy, nie była już potrzebna. Zabrakło krowy i jałoszki, ale zostały świnie, były jeszcze kury i jajka. wygrzebali z ukrycia trochę zboża; sprzedało się. Przyciągali pasa, żeby zebrać na krowę. Żyli. Chłopcy chodzili znowu do szkół, choć niechętnie; Stasio - bo nie lubił się uczyć, Władek - bo chciało mu się już być w domu za ojca, ale matka obstawała przy szkole; Ludwik jeszcze w chorobie przykazywał: "Antka, chłopcy muszą się uczyć, pamiętaj, Antka!" Ciemne tygodnie mijały w małych robotach i dużych troskach zimy. W połowie grudnia, późnym wieczorem, przyszedł gromadzki posyłka, Niemiec z rodziny sołtysowej. przyniósł wezwanie dla Władka na roboty do Rzeszy. Ma się stawić nazajutrz o ósmej rano w Żyrardowie, w kinie "Słońce". Wochelscy patrzyli na siebie nic nie mówiąc, a kiedy stójka poszedł, wzięli się z powrotem do przerwanej kolacji. Ale Antka nie mogła dojeść kartoflanki. Mieniła się na twarzy gmerając w talerzu, aż wreszcie wykrzyknęła: - Co za człowiek! Jak nie człowiek! Ja nie wytrzymam! Ja do niego polecę! - Nie gadajcie do mnie, bom zła! - rzekła jeszcze, gdy ją chcieli wstrzymać. I poprzez ciemność nocy poniosła się swym długim, rączym krokiem ku domostwu sołtysa. Wdarła się do gorącej, oświetlonej wspaniałą karbidówką izby. Sołtys był sam, siedział przy stole i coś pisał. Podeszła śmiało i spytała: - Dlaczego to mój syn ma iść na roboty? Kunke stropił się, patrzył spode łba, zapomniał nawet skrzyczeć Wochelską, że tak wpadła bez powitania. Położył pióro i rozparł się w trzcinowym fotelu. - A cóż to pani syn, co? Z cukru? Może rozpuści się? - To pan zapisał mojego syna do Prus? - To ja. Bo mi się tak podoba. A co pani myślała? - Myślałam, że i pan się tego doczeka, że pan syna utraci. - Ja już straciłem syna. - Ma pan jeszcze drugiego. Nie czekała, co sołtys na to powie, odwróciła się porywczo i wyszła. - Po com ja chodziła, to sama nie wiem - rzekła potem w domu. - Zdenerwowałam się. Prawdę mówiąc już dawno czuła, że nie uniknie tej biedy i że nic na nią nie poradzi. Mimo to zgryzła się strasznie, ale najgorzej rozezłościło ją, że sołtys tak późno zawiadomił. I jeszcze zapomniała mu o to nawymyślać, choć z tym właśnie do niego przybiegła. Naumyślnie stary piekielnik tak zrobił! Żeby ani postarać się o swego chłopca nie mogła, ni go na drogę we wszystko zaopatrzyć. Bo co mu zdążą przez tę noc naszykować? Siedziały jednak z babcią całą tę noc piorąc, susząc, łatając przyodziewek Władysia, gotując jaja na twardo, piekąc kurę i chleb. Chłopcy zrazu im pomagali, ale wnet sen ich zmorzył. Rankiem o zorzy i o mrozie Władek wyruszył do kina "Słońce". Po drodze szarpnął za drut, krzyknął: "Dyź_dyź_dyź!" - przywabił ku sobie gołębie, które białym dźwięcznym lotem frunęły mu nad głową. Poszedł sam, wyczesany, wymyty, w tatusinym szalu i z tatusiną starą walizką w ręce. Jasne, różnymi kolorami cętkowane oczy ciekawie i wesoło patrzyły w tę pierwszą w życiu czekającą go podróż. Antka uporządkowała z babką dom, zdrzemnęła się cokolwiek i nie czekając nawet południa poszła rączo ku miastu. W kinie "Słońce" dowiedziała się, że wszystkich wezwanych zawieźli już do Warszawy i że mają ich tam parę dni trzymać w jakiejś szkole przy Skaryszewskiej ulicy. Więc zaczęła co dzień jeździć do Warszawy na Pragę i pod tę szkołę. Wystawała godzinami, żeby coś podać do jedzenia albo zobaczyć Władzia przez okno. Marzła i mokła na przemian. Doświadczała i oglądała, jak się ludzie męczą. Czwartego dnia serce w niej upadło. Dała posłuch tym, co gadali koło niej, że raz lub dwa powiodło się kogoś z tego wyciągnąć. I zjawiła się u Ewy Radgoskiej. Ewa tego dnia "dawała mieszkanie" na redakcję gazetki "Walka trwa". Tomyski został potem na obiedzie, który przyrządziły obie z Bronką, Ewa zapowiedziała, że olśni Józka... owsianką. Była to chluba jej wojennej sztuki kucharskiej. Ugotowała z najlepszych, jakie można było dostać, płatków owsianych na tęgim smaku z kartkowego mięsa i jarzyn, zaprawiona suto majerankiem i suszonym koperkiem, a dosmaczona cienko pokrajanymi kartoflami warzonymi w łupinach na parze, słowem wysublimowana owsianka przeszła wielokrotnie samą siebie. Bronka zużyła kartkowe mięso na pierogi, a trzeba przyznać, że stanęła na wysokości niewdzięcznego zadania. Świetnie zmielony farsz, którego smak zaostrzony został czosnkiem, smażoną cebulą i odrobiną pieprzu, przezierał przez ciasto cieniutkie "jak sewrska porcelana". Przejęta obiadem Bronka nie poszła nawet na swoją tajemniczą jedenastą godzinę, a gdy Ewa, choć rada z tego, zagadnęła ją: - Ale jeśli to takie ważne, to może jednak idź - odpowiedziała pogodnie: - Raz się obejdą beze mnie. Józef Tomyski natomiast nie stanął na wysokości zadania. Wprawdzie zjadł wszystko przykładnie, ale powiedział tylko: - Z czosnkiem, z pieprzem i z majerankiem to można by zjeść ojca i matkę nie zauważywszy zbrodni. - Ty bluźnierco! - roześmiała się Ewa. - Nie idzie o majeranek. Inteligencja jest tą przyprawą, która z najpospolitszych rzeczy robi cuda. - No, dobrze, a co byś powiedziała o tej przyprawie? - Tomyski wyciągnął z teczki butelkę alaszu. - Do kawy? Bo chyba dasz choć kawy po tym owsie? - Nie_e, Józek, jesteś aniołem - ucieszyła się Ewa. - Po tym owsie! - oburzyła się jednocześnie. - A surrealizm tej owsianki to pies? A pierogi to nie była kreacja? Bronka, nie daj mu kawy za karę. Tomyski skłonił się z figlarnym błaganiem w stronę Bronki, a kiedy wyszła, rzekł objąwszy wpół Ewę: - Tak, twój obiad był rzeczywiście wzruszającą kreacją, a my jesteśmy dwojgiem starych naiwnych. Twoi koledzy, a też moi nie zadają sobie trudu żeby sublimować owsianki albo żurki. Handlują dolarami, a jak nie oni, to ich żony. Niedawno byłem na imieninowym przyjęciu u jednej, raczej u jednego, z naszych wschodzących gwiazd literackich. Nie uwierzyłabyś, jakie tam serwowano dania, jakie alkohole. Albo u mojej znajomej, która handluje dywanami i francuskimi koniakami. To są powiązania handlowe idące poprzez Niemcy aż do Paryża... Ewa udała, że ją to wprawiło w osłupienie. - Cóż, mój drogi - starała się nadać swym słowom beztroski ton aprobaty - każdy nabiera Niemców na swój sposób. Może my po prostu nie mamy do takich rzeczy talentu. - Na pewno nie mamy - zaśmiał się. - Może my w ogóle nie mamy talentu do życia. - Wolę się pocieszać, że to życie nie ma dla nas talentu... Weszła Bronka z kawą. Tomyski nalewał kieliszki alaszem. - Prawdę mówiąc, nie lubię tego świństwa - podżartowywał - ale teraz pije się wszystko. Po kawie zagadnął przymilnie Bronkę: - A pani miała nam coś zaśpiewać? - Miałaś - przyświadczyła Ewa. - Obiecałaś przy obiedzie. Zaśpiewaj piosenkę "La Paloma". Bo wiesz, Józek, jak Bronka śpiewa, to my to nazywamy "nastała_szczęśliwa_chwila_życia". Takie małe zastępcze szczęście złych czasów. Róbmy dalej naiwnych. Bronka nie dała się prosić, a jej miękki głos nabierał tak w śmiechu, jak i w śpiewie srebrnego dźwięku. Ten wia_atr, co tak szumi i tak żałośnie gra...@ Wtedy właśnie zadzwoniła Antka Wochelska i Ewa skinąwszy Broni, żeby śpiewała dalej, pobiegła drzwi otworzyć. - Dzień dobry. Władka mi wzięli na roboty - rzekła Wochelska porywczo i bez wstępów. - Dzień dobry, Antka. Jak to? Gdzie? Do Niemiec? Wywieźli? - Ewa nie mogła się połapać. - Jeszcze nie wywieźli. Jeszcze jest na Skaryszewskiej. Tam ich trzymają. - Zaraz. Pozwól tu, Antka. Musimy pogadać. Zażenowana dochodzącym z pracowni śpiewem wprowadziła Wochelską do jadalni. Antka opowiadała o wszystkim żywo, ale z przestankami, jakby wsłuchując się z niedowierzaniem w swoje słowa. Ewa biegała po pokoju zacierając marznące ręce. - Nie_e, kobieto! Dlaczegoś ty nie dała od razu znać? Dlaczego posłałaś go do tego kina "Słońce"? Trzeba było natychmiast przywieźć go tu. Wyrobiłoby mu się jakąś kartę pracy. Zeszedłby z oczu temu sołtysowi... Antka słuchała patrząc uważnie na Ewę. Namyślała się chwilę nad odpowiedzią. - Nie - pokręciła przecząco głową - ja go musiałam posłać do tego kina "Słońce". I Władyś nie mógłby tak zrobić. Nawet by nie chciał. On wie, że sołtys nie dałby nam już wtedy żyć. - Sołtys by nie wiedział. - Jakże miałby nie wiedzieć? Żeby nie było listy, ale jest lista. Jak się który nie stawi, to zaraz dają znać do gminy. JUż by my wtedy mieli wszyscy za swoje. A jeszcze Władzio chodził do tajnego gimnazjum. Ten sołtys tylko dzień i noc myśli, a śledzi, jakby nas wygnać i zniszczyć. I na dowód Antka opowiedziała wszystkie swoje przygody. Aby wzmocnić obraz przeciwności, których nie miała prawa jeszcze mnożyć, dodała rzecz o jałówce, wziętej za długi Ludwika. W Ewie wskrzesły natychmiast wszystkie stare siostrzane rozpacze. - Jeszcze po śmierci ściąga cię swoimi długami! - wykrzyknęła. - Ach, Antka! Mój brat był początkiem wszystkich twoich nieszczęść. Jak ty mogłaś wychodzić za niego za mąż? Przecież ja wiem, że on i ojcowiznę ci stracił... A ty jeszcze portret mu robisz! - Stracił - przyznała Antka. - Ja wiem. Ja wszystko wiem. Ale ja go kochałam. I on mnie kochał. Mnie się nawet nie śniło, żeby kto tak potrafił kochać. Taki był dobry. I zawsze był wesoły, a nigdy się nie złościł. Mało która wychodzi za takiego, co się nigdy nie złości. Ja nie żałuję. I portretu nie żałuję. Taki na nim jak żywy. - Niech ci będzie - machnęła ręką Ewa. - Słuchaj, Antka, jest Józek Tomyski. Chodźmy, naradzimy się. Władzia trzeba ratować. - A gdzie Bronka? - zdziwiła się wchodząc z Antką do swego pokoju. Tomyski oderwał się od książki wyjętej z półek. - Panna Bronka poszła już na swoje kursy buchalterii - objaśnił. - To pani Wochelska przyszła? - spostrzegł się. - Będzie pani bogata, bo w pierwszej chwili nie poznałem. - Na razie bardzo jest biedna, bo jej syna wzięli na roboty do Niemiec. Wywiązało się ponowne opowiadanie o niedolach Antki. Tomyski słuchał w milczeniu. Ewa poszła do kuchni naładować karbidówkę, bo zmierzch prędko nadciągał. Kiedy wróciła ze światłem, Antka pokrzykiwała gromko: - Co tam za gwałt, co za piekło na tej Skaryszewskiej, to nie wiem! Rodziców taki tłum, te chłopcy wyglądają oknami, te matki do nich krzyczą, oni znów z okien do nas. I taki z tego hałas, że nikt nic nie rozumie! Ludzie na Niemców prą, żeby dali wyjść któremu tam chłopakowi, a Niemcy nic, jakby nie do nich. Aż jak się któryś rozeźli, jak się zamierzy tym, jak nazywają, rozpylaczem, to wszyscy w pisk, rozbiegają się. Strach, co się tam ludzie namordują, namarzną. A chłopaki z tych wszystkich okien te szyje wyciągają i rękami machają. To jakbym widziała, jak na targ w kojcach gęsi wiozą albo kaczki. To one też tak przez te pręty wyglądają, a gęgają i kwaczą, i szyjami tak robią. A ten mój między nimi taki dzieciak... Głos jej się zerwał. Przysłoniła czoło ręką niby od karbidówki, a Ewa i Józek patrzyli ze wstydliwym poważaniem, jak łzy jej kapią z oczu na politurę stołu. Ewa nie mogła tego wytrzymać. - Trzeba coś robić - zawołała. - Trzeba coś robić! Nie można takiego małego dawać na poniewierkę. Ja słyszałam o wypadkach zwolnienia ze Skaryszewskiej. Nie wiem, jak to się robi, ale słyszałam, że można dać okup. Antka mieniła się na twarzy, jakby walcząc z napastującymi ją pokusami i skrupułami. - Można - stwierdziła z namysłem - ja też z tym przyszłam. Jeden granatowy z jednym żandarmem puszczają podobno za pieniądze. Płaci się w takiej herbaciarni, co tam jest niedaleko. Ale to teraz duże pieniądze kosztuje. Podobno że osiem tysięcy. - Nie_e, to dopiero teraz to mówisz? - wpadła na nią Ewa. - Jeżeli jest jakakolwiek możliwość, trzeba próbować. Zaraz... tylko skąd ja wezmę tyle pieniędzy? To trzeba prędko, a tu już wieczór idzie. To trzeba zebrać w kamienicy - zmarszczyła czoło - ile ty masz? - zwróciła się do Tomyskiego. Miał przy sobie trzysta złotych. Ewie dopiero co wpłacono tysiąc za małą akwarelę. - Resztę trzeba zebrać w kamienicy - powtórzyła gorączkując się. - Tylko czy zbiorę? Właściwie najwięcej przyjaciół mam w suterenach. - Możesz być pewna, że ci najprędzej dadzą - ręczył Tomyski. - Mój Boże, nie trzeba dla mnie tak się kłopotać - prosiła Antka bardziej zmieszana niż ucieszona. I jeszcze na niepewne. Tam i tak bywa, że wezmą pieniądze, a nic nie zrobią. - Tak myślisz? Nie_e, trzeba próbować - upierała się Ewa. - I nie można z tym czekać. Jak jutro pójdziesz na Skaryszewską, musisz mieć pieniądze ze sobą - zarzuciła na ramiona futro, szukała kluczy. - Pójdę z tobą - oświadczył Tomyski. - Proszę wybaczyć, pani Antko... - Nie, co za pomysł, nie możesz zostawić Antki. Zresztą ty nic tu nie wskórasz. Nie znają cię. Tylko przeszkodzisz. - No, dobrze, ale jesteś rozgrzana, piłaś alasz, zaziębisz się. - Nie_e, wyście wszyscy powariowali. Dajcie mi święty spokój! Siedźcie i spokojnie czekajcie. Wybiegła. Wochelska załamała ręce: - Ja, proszę pana, i chciałabym go wykupić, i nie mam pojęcia, czy to dobrze - zwróciła się z chętną ufnością do Tomyskiego. - Nie o pieniądze idzie, ale ja wiem, gdzie nasza zguba. Choć Władek i papier dostał z pieczątką, że zwolniony, sołtys nam nie przepuści. - Rozumiem - rzekł Tomyski - ale nie można chłopca Niemcom tak lekko w paszczę dawać. Antka potrząsnęła stanowczo głową: - Niemcy - zaczęła mówić - tu są najgorsi, u nas. Tam w Prusach, ci nasi, co jadą na roboty, nie mają tak źle. Niejeden ze wsiów koło Henrykowa był i powrócił, i nie skarżyli się tak bardzo. Że Władek na Niemców będzie robił? Toć do czasu. A póki, co, nie takie narody jak my na nich muszą robić, a przecież nie z dobrej woli. I zawsze roboty w Rzeszy to nie Oświęcim, nie kulka w łeb. Syn wróci. My tam prawie tylko jedni Polakami jesteśmy na tym Henrykowie. To jak nas mają nie brać. Czy my volksdeutsche? Czy, proszę pana, nie tak jest, jak ja mówię? - Hm... Trochę tak jest, jak pani mówi - przyznał z cicha Tomyski. Słuchał, patrzył i myślał: "Są różne porządki rzeczy. W tym Antczynym - wywiezienie syna do Rzeszy jest mniejszym złem, które trzeba ścierpieć dla uniknięcia gorszego. Gorszym złem są możliwości tkwiące w sołtysie, którego ta dzielna kobieta musi przechytrzyć, przetrzymać. "Wstępnym bojem" go nie zwycięży..." Dał się słyszeć dzwonek. Tomyski wyszedł otworzyć. Zobaczył młodego człowieka, który zawahał się, zmieszał i spytał: - Przepraszam... Czy zastałem Brońcię? - Nie - odpowiedział grzecznie Tomyski. - Nie ma też chwilowo pani Radgoskiej. Czy mam jej coś dla panny Brońci powtórzyć? - Nie... Nic. To jest... chciałem zapytać, dlaczego Brońcia nie była dzisiaj o jedenastej na lekcji śpiewu. - Śpiewu? Nie wiem. - Ale... nic jej się nie stało? - Pannie Brońci? Nie, nic. Poszła na swoje kursy. - To dziękuję panu... przepraszam. Ledwo ów młodzik odszedł, w zamku zazgrzytał klucz, wracała Ewa. - A więc zdobyłam pieniądze - rzuciła na stół plik brudnych zmiętych bnknotów. - I miałeś, Józek, rację. Ci z suteren byli najbardziej ofiarni. I nawet nie okazali się bez pieniędzy. Wszyscy czymś tam handlują. Popożyczałam na dwa dni, od niektórych nawet na tydzień. Antka patrzyła z ukosa na rozrzucone pieniądze. - Rany Boskie! Jak ja z majątkiem takim pojadę Toć już noc! - Gdzie masz jechać? Zanocujesz u mnie. Rano pójdziemy razem na Skaryszewską. - Nie, nie. Bardzo dziękuję, ale nie mogę. Mama i Stasiu całą noc by się o mnie bali. Jeszcze zdążę na ostatni pociąg. Tylko... kiedy ja oddam takie pieniądze? - Co ty za matka, że się o takie rzeczy troskasz! - rozgniewała się Ewa. - I niech cię głowa nie boli o te pieniądze. To moja rzecz. - Ja jestem taka matka, że ja bym siebie dała za Władzia na roboty, żebym wiedziała, że tak mądrzej - bez urazy, ale stanowczo wytłumaczyła Antka - ale ja mam sama matkę i jeszcze drugie dziecko. I gospodarstwo. Ja muszę myśleć, co będzie potem. I co będzie ze wszystkimi. - No, i brawo, Antka - spotulniała raptem Ewa. - Tylko jak nie chcesz zostać, to się śpiesz, bo już późno. Pożegnali się. Ale późno było już i dla Tomyskiego. - Słuchaj, Ewa - mówił zbierając się do wyjścia. - Jak się nie uda z tym wykupem, to wiesz, nie przeszkadzaj roztropnemu męstwu tej kobiety. Pamiętasz Duhamela "Posięście świata"? "Żagiel zdając się być posłuszny wiatrom, pokonywa je" - zacytował. - Antka musi nie dać się sołtysowi, musi go... Są różne sposoby walki z przeciwnościami. Różne zwycięstwa. Prawda - przypomniał sobie. - Był tu jakiś młody człowiek do panny Bronki. Pytał, dlaczego nie była dzisiaj o jedenastej na lekcji śpiewu. - Śpiewu? Na lekcji śpiewu? Zostawszy sama, Ewa poszła do kuchni, żeby zmyć kieliszki i filiżanki. - Może ona w istocie chodzi na lekcje śpiewu - zastanawiała się wycierając naczynia. - I po co ja trzy razy na tydzień umierałam ze strachu o jej działalność podziemną? A może to jakiś szyfr? Te "lekcje śpiewu"? To myśląc spostrzegła, że już jest siódma, a tej małej ani widać. Minęła jeszcze godzina niepokoju, zanim Bronka przyszła. Ewa rzuciła się do niej z radością i z wymówkami: - Na litość Boską, dziewczyno, jak możesz w takich czasach tak późno wracać! - Ciociu, przecież to takie skrępowanie! Ja już nie mogę tego znieść! - Tak cię gniewa, że się ktoś o ciebie niepokoi? Nie rozumiesz, co to jest drżeć o kogoś? - Nie rozumiem. - To nie rozumiesz i tego, że drażałam o ciebie co drugi dzień, jak chodziłaś na tę jedenastą godzinę? A ty podobno chodzisz na lekcje śpiewu? Bronka nie zdziwiła się. Widać już wiedziała o - zrozumialszym dla niej - niepokoju swego młodego znajomego. - No tak, to jedyna przyjemność, na którą sobie pozwalam, te lekcje śpiewu - zniecierpliwiła się. - A ciocia i o to mnie męczy. - Ależ nie... To bardzo ładna przyjemność. Tylko czemu tak się z tym kryłaś? Wyobrażałam sobie, że to jakaś niebezpieczna działalność konspiracyjna... Rzecz byłaby zresztą całkiem naturalna, ale się bałam... - Ciocia sobie zawsze o wszystkim i o wszystkich za dużo wyobraża - osądziła Bronka impertynencko. I pożałowawszy tych słów złagodziła ich szorstkość: - Ach, ciociu! My mamy tylko jedną młodość. Co my winni, że wypadła na takie czasy? Chcemy się cieszyć, chcemy żyć. Nie wszyscy muszą zginąć bohatersko. Ale i tak pewno zginiemy. - Tak, są różne autonomie wewnętrzne - rzekła Ewa niezrozumiale dla Bronki. A kładąc się spać pomyślała: "Wszystko jest zawsze inaczej". Antka przyszła nazajutrz po południu. Przywitały się milcząc. Wochelska położyła na stole paczkę pieniędzy. - Wszystko na nic - powiedziała. - Już ich wywieźli. Ewie wydało się, że powiedziała to z ulgą. "Tak - przytaknęła w myśli Józkowi - Antka nie zna hierarchii dzieł sztuki, ale zna bezbłędnie heriarchię spraw życiowych". - Siądź, Antka - poprosiła głośno. - Cóż robić, widać tak być musiało. - Widać musiało - potwierdziła spokojnie Antka. - Władyś jest mądry - dodała - on nie zginie. Władyś jest mądry - potwórzyła głośniej. Ewę zastanowiło, że nie powiedziała: "dzielny" ani "odważny", lecz właśnie - "mądry". - A i to - rzekła jeszcze Antka - że tyle pieniędzy nie dostanie się w ręce szkopów i jakiegoś tam kombinatora. Mnie było żal tych pieniędzy, a mój chłopiec i tak nie zginie. - Czy widziałaś go, Antka? - Ja go widziałam! - krzyknęła tryumfalnie. - I mam od niego list. Bo było tak. Ja coś do niego, a on do mnie i jak tam zawsze, nic się nie możemy w tym hałasie dogadać. Jeszcze ci, co niżej, to się jakoś dokrzyczą. Ale on aż na czwartym piętrze. Ja mu chcę jakoś dać znać, że się o niego staram, bom się już umówiła z jedną, co za tym chodzi, i miała ze mną iść do tej herbaciarni. Aż tu ona do mnie leci i mówi, że dzisiaj nic się nie zrobi, bo jest nowy żandarm. A tam z góry słyszę, jak Władek woła: "Mamusiu! Mamusiu!" Tom dobrze go usłyszała, bo tam żaden tak nie wołał, tylko: "Mama! mama!" Patrzę na niego, a on taki mały, a te duże chłopaki go tak przygniotły, że go ledwie widać. Ale ręką macha i krzyczy: "Mamusiu! Łap, łap, trzymaj!" Patrzę, co leci, a on mi rękawiczki zwinięte rzucił. Zasmuciłam się, bo to babcia wełniane mu zrobiła, ale coś mnie tknęło, idę tak trochę w bok, odwijam te rękawiczki, a tam w nich list. O, proszę. Taki on zmyślny. Władek! - List od Władzia - rzekła Ewa do wchodzącej Bronki. - W rękawiczkach mamusi rzucił. I przeczytała głośno: - "Kochana Mamusiu! Za godzinę już nas poprowadzą na kolej. Mamy jechać do Brandenburg. Nie martwcie się. Ja na pewno wrócę. Jeść nam dają. Tu wszyscy płaczą i mdleją, ale ja nie. Jeden chłopiec zebrał od wszystkich proszki od bólu głowy. Ja miałem dwa, to mu też dałem, a on mi dał za to dwa jajka. Pojadł proszki i dostał bicia serca, ale doktor i tak nie chciał go zwolnić. Jeszcze go poszturchali. Ja nie taki głupi. Tu najgorzej, jak się kto boi. A kto się nie boi, to mu nic nie robią. Mamusiu! Bądź o mnie spokojna! Ja sobie dam radę. Całuję cię, kochana Mamusiu, ucałuj Babcię i Stasia i oddaj mu rękawiczki, bo on zmarzlak. Wasz Władek". - Tak - zamyśliła się Ewa - szkoda, że ten wasz sołtys tego listu nie przeczyta. Dopiero by zgrzytał zębami. - Albo on wart, żeby taki złoty list czytał? Ewa zobaczyła, że Antka nie zgrzyta, lecz szczęka zębami, a twarz jej zżyma się od płaczu. - Bronka! Zróbmy jej coś ciepłego! Patrz, jak ta biedna Antka zmarzła! Nie płacz, Antka! Powiedz jeszcze, widziałaś, jak go wyprowadzali? - Właśnie, że widziałam - opanowała się Antka - czekałam ze dwie godziny. A potem szłam koło nich, ale nie ulicą, tylko z daleka chodnikiem. Inne matki też szły. Widziałam go. Trochę był blady, ale ładnie tak szedł. Śmiało, jakby w tańcu. Podejść do nich to Niemcy nie dawali. Zaraz: Weg! weg! Więc go tylko krzyżykiem pożegnałam i pacierz za niego zmówiłam. I Antka znowu zaczęła drżeć nerwowo. - Gdzież ta Bronka? Miała dać coś ciepłego. Bronka! Ewa pobiegła do kredensu i przyniosła resztę Józkowego alaszu. - Napij się, Antka. To cię rozgrzeje, rozweseli. I jak to Ludwik mówił? "A teraz wypijmy za pomyślność... no, kochana... za pomyślność naszych interesów..." O tej samej godzinie zaryglowane bydlęce wagony ruszyły z dworca towarowego, a w zimnym, dusznym i ciemnym tłoku ich wnętrza Władek jadł jajko na twardo i wpychał drugie osłabionemu koledze. - Masz, oddaję ci to drugie - mówił. - Zjedz, to ci lepiej pomoże od tych głupich proszków na głowę. I nie maż się. Mnie tatuś umarł. Mamusię zostawiłem. Gołębie moje zostawiłem! A nie płaczę. (Rozdział 26) Skórka od słoniny Przez cały czas okupacji, odkąd po oblężeniu Warszawy zacna, lecz przeżywająca właśnie lata krytyczne Marcyna dostała pomieszania zmysłów, Tomyscy obywali się bez służącej. Tomyski okazał się bardzo dobrą "dziewczyną do wszystkiego" i nauczył się nawet gotować, chociaż ten dział pracy domowej należał głównie do Ludmiły. Lecz pod koniec roku 1943 stan serca Ludmiły wybitnie się pogorszył, a siły jej tak zwątlały, że nie zaprotestowała, kiedy Józef oznajmił, że będą się musieli obejrzeć za pomocnicą domową. Nie było zresztą potrzeba długo się za tym oglądać. Kandydatek nie brakowało, ale zgłaszały się przeważnie "inteligentki", osoby wykolejone wskutek okoliczności wojennych, a nie dość przedsiębiorcze, aby na bardziej ryzykownych drogach szukać zabezpieczenia bytu. Józef i Ludmiła nie bardzo mieli ochotę na "inteligentkę", bo wiedzieli, że trzeba niepospolitej inteligencji, aby się nie czuć w żadnych warunkach "zdeklasowanym". Ale że Tomyski zbierał się w styczniu wyjechać na Podlasie (niemal już pod zbliżający się front), konieczność decyzji stała się naglącą, gdyż nie chciał żony za nic w świecie zostawić w tym stanie zdrowia samej. Tedy chcąc nie chcąc zgodzili się właśnie na inteligentkę "z gimnazjalnym wykształceniem", pannę Cechnę Żarską, którą im ktoś z godnych zaufania znajomych polecił, jako "młodą osobę o złotym sercu, zaradną, pracowitą, uczciwą i miłą w pożyciu". - Nie namyślajmy się, Tomyniu, i bierzmy ją z zamkniętymi oczyma - rzekła pani Ludmiła, widząc, że Józef się waha. - Musimy kogoś wziąć, żebyś miał czas na pisanie. - Żebym ja?... Tu o ciebie idzie, Ludeńko. Póki jesteśmy sami, nie mogę na tobie wymóc, żebyś leżała. Ciągle tupczesz koło tej kuchni. Dziewczyna o złotym sercu zjawiła się zaraz nazajutrz po liście, który ją polecał. Nie można powiedzieć, aby wywarła zachwycające wrażenie. Kolor ciężkiej gąbczastej twarzy był ziemisty, a wyraz posępny czy zalękniony. Oczy srebrnawej barwy były przygaszone i zdawały się cokolwiek nieprzytomne. Ładne, ale sinawe usta drżały lekko. Na wielkiej głowie miała beret, a na beret założyła jeszcze chusteczkę, zawiązaną pod brodę.. Reszta postaci okutana była niezgrabnie w gruby wyszarzany kaftan. Nie stawiała żadnych warunków, nie bardzo nawet uważała na to, co jej proponowali; grzecznie, ale monosylabami odpowiadała na pytania. Dopiero kiedy przyszło do kwestii, kiedy się może sprowadzić, odparła z nagłą i wyraźnie radosną determinacją: - Jutro. Jutro o jedenastej rano będę ze wszystkim na miejscu. Tomyscy byli zaskoczeni zmianą, jaka w niej zaszła po zapadnięciu decyzji. Oczy zalśniły istną eksplozją blasku, nalana szara twarz wspłonęła świetnym rumieńcem. Ruchy stały się zwinne i zręczne, a kiedy ruszyła posuwiście za Ludmiłą obejrzeć kuchnię, pod rozpiętym teraz watowym kaftanem i kusą burą spódniczką, ujawniła się kibić zgrabna i szczupła. Dały się też widzieć, jakby zatajone dotąd, prześliczne nogi, których kształtu i długości nie mogły niweczyć okropne pończoszyska i rozdeptane chodaki. Znikła również pierwotna niemrawość mowy, język się pannie Cechnie rozwiązał, okazała się wręcz gadatliwa. - Pensja, warunki, proszę kochanych państwa, to drobiazg - oświadczyła. - Dla mnie to, jak babcię kocham, bagatelka. Główna rzecz to, czy ja się państwu podobam. Bo może ja się i nie podobam. Ale proszę się tym nie zrażać. Ja bardzo zyskuję na bliższym poznaniu. Bo mnie państwo się od razu spodobali. Jeszcze jak! Słowo honoru! Jak już mam być służącą, to chcę być w dużym domu. - Nie, my nie prowadzimy dużego domu - objaśnił Tomyski. - Są wprawdzie te cztery pokoje, ale życie, jak to teraz, więcej niż ciche i skromne. - Ja nie o pokojach. Ja o ludziach. Między nami mówiąc, wiem, do kogo przychodzę. - Nie ma tu nawet pokoju dla słu... dla pani - usprawiedliwiała się Ludmiła. - Ale pani może sypiać w gościnnym, o ile nikt nie nocuje, albo wnieść sobie łóżko do jadalni. - Bardziej u siebie będę się czuła w kuchni, a lubię mieć swój kąt. Państwo zobaczycie, jak się tam przyjemnie urządzę. Co za ludzie, słowo honoru, mieszkają teraz w kuchniach! Nie chcę się naprzód chwalić, ale państwo zobaczycie, jak nam będzie razem wesoło. Ze mnie, jak babcię kocham, dobra dziewucha. I wesoła. Prędka jestem jak iskra. Świętej pamięci tatuś zawsze na mnie mówił: "ty żywe srebro". Ja wiem, pani jest chora, dla chorego wesoły człowiek to lekarstwo, prawda proszę pana? - zwróciła się do Tomyskiego i nie czekając odpowiedzi, mówiła dalej, trochę za nerwowo, lecz nieoczekiwanie przyjemnym, żarliwym głosem. - Ja jestem urodzona sanitariuszka, umiem chodzić koło chorych. Nie będę państwu w niczym przeszkadzać i od razu naturalnie uprzedzam, że jadać będę w kuchni. Ja znam życie, ja wiem, że to krępuje mieć zawsze kogoś obcego przy stole. A chociaż ja jestem swój człowiek... wolę się nie narzucać. - Ależ nic podobnego - zatroskała się pani Ludmiła. - Będziemy jadać razem. - O, nie, co to, to nie. Zresztą, owszem, jak się tak złoży, przy jakiejś okazji. Ale proszę to zostawić już mnie. W kuchni będzie moje królestwo. Słowo honoru, ja już widzę, jak mi tu będzie dobrze, a państwu ze mną! - wykrzyknęła przymykając oczy, jakby ją samą raził ich ekstatyczny teraz blask. Zaraz po wyjściu Cechny Żarskiej Tomyski usłyszał, że Ludmiła kładzie się na tapczanie, a po skrzypnięciu korka i brzęknięciu szklaneczki poznał, że nalewa sobie lekarstwo. Pobiegł do niej natychmiast. - Co? Zdaje się, że już cię ta "pomoc domowa" zmęczyła? - zaniepokoił się i nawet przyklęknął koło tapczana, obejmując żonine stopy, okryte powłóczystą domową suknią barwy modrego zmierzchu. - Gdzież tam, Tomysiu... Nie nastawiaj tak ucha na każdy mój ruch. Przeciwnie, wprawiła mnie w doskonały humor. Ale muszę przyznać, że jest zaskakująca. W pierwszej chwili zdawała się prawie niemową... - Właśnie. A potem rozgadała się, że aż hej. Ale wygląda, jakby życie dobrze się po niej przejechało. I wiesz, mam wrażenie, że jej bardzo zależy na zostaniu u nas, więc będzie się starała. Strasznie licho ubrana, ciekawym, czy taka biedna, czy tylko zaniedbana? Jednak wydaje mi się sympatyczna, a zwłaszcza - taka chętna. I to, że wreszcie ktoś jest. Że wreszcie będziemy mieli dużo, dużo wolnego czasu. Nie cieszysz się, "perło cichego oceanu"? - Bardzo - szepnęła Ludmiła nie całkiem pewnie, ale ze swym zniewalającym uśmiechem, od którego jej subtelna twarz owita puklami śnieżnej siwizny stawała się paradoksalnie młoda, niemal panieńska. - Źle się czujesz? - nastawał Józef. - Świetnie się czuję. Idź, kochanie, pracuj! Nie leń się! Nie trać czasu! Panna Cechna Żarska zjawiła się nazajutrz, poprzedzona przez olbrzymi tobół z pościelą i "rzeczami". Rzeczy tych "inteligentka z gimnazjalnym wykształceniem" posiadała tak mało i tak były znoszone, że pani Ludmiła wnet cichaczem przejrzała swą graderobę z myślą, jak tę Cechnę zapomóc, nie czyniąc jej przykrości. Trzeba przyznać, że ten pierwszy dzień dał Tomyskiemu o nowej domownicy najlepsze wyobrażenie. Z błyskawiczną szybkością urządziła się w kuchni, zorientowała się we wszystkich "tajnikach" domu, wyskoczyła na ulicę, rozpatrzyła się w zasobach okolicznych sklepików, przyniosła śmietany i zaimprowizowała kolację, usmażywszy niezwykle pulchnych racuchów z bitą do nich śmietaną. Danie, które Tomyskim nigdy by nie przyszło do głowy, ale bardzo im smakowało. Cechna znalazła nawet w kredensie miniaturowy, biały fartuszek, od lat nie używany, i przyozdobiwszy nim bury sweterek i szarą spódniczkę stała nad Tomyskimi w malowniczej pozie subtelności teatralnej, rozkoszując się widokiem ich apetytu i bawiąc ich rozmową. - Państwo mają tu bardzo blisko Straż Pożarną - rzekła między innymi. - Tylko skręcić z Mokotowskiej na Polną i zaraz na rogu Polnej i placu Unii ten wielki gmach, ten smok! Jakby, nie daj Boże, ognia, pożaru jakiego, to słowo honoru, jeden skok, drobiazg, bagatelka dla nich i już są. - A tak, tak - rzekł nieuważnie Tomyski. - Jak jest alarm lotniczy, to ich syrenę najgłośniej słychać. Takie ohydne, zgniłe wycie, że aż ciarki przechodzą. Gorsze od bomb. Panna Cechna zdała się niemile zdziwiona. - O, proszę pana - zawołała z uczuciem. - Taka Straż Pożarna, to nie żarty, nie bagatelka! Ja się, słowo honoru, dziwię, że strażaków nie opisują, pomników im nie stawiają, tak, pomników. Szary bohater, między nami mówiąc. Państwo myślicie, że to trzeba małej odwagi, żeby iść po tej drabinie, po tej drabinie - tu zaczęła się niby wspinać rękoma - żeby tak iść w te płomienie? Pani Ludmiła przypatrzyła jej się z leciutkim niepokojem, lecz zmilczała. Po kolacji Cechna zajęła się z własnej inicjatywy tapczanem pani Ludmiły, pościeliła jej na nim do snu. Tomyskich trochę to spłoszyło, gdyż najosobistsze posługi spełniali zawsze, nawet w dawniejszych czasach sami. - A może zagrzać dla pani butelkę? - zaproponowała jeszcze Cechna Żarska. - Widziałam, że jest w łazience gumowa. Na dworze mróz, a za ciepło państwo w mieszkaniu to nie macie. Jutro, jak babcię kocham, to tak nagrzeję, nabuzuję, napalę, że będzie ciepło jak w uchu. Bo ja już byłam i w piwnicy. Dozorca mi pokazał, gdzie państwo macie piwnicę. Pani Ludmiła, wyraźnie zażenowana, chciała odmówić butelki, ale Józef spojrzał na nią karcąco i poprosił: - Owszem, proszę zagrzać. Przez czas, kiedy Cechna grzała w kuchni wodę, pani Ludmiła rozebrała się, a Józef, ustawiając jej przy łóżku ciepłe pantofle, mówił trochę nieśmiało i jakby z perswazją w głosie: - Energiczna, zaradna i troskliwa. Będziesz z niej miała pociechę. Z całym spokojem zostawię cię na parę dni pod jej opieką. Wróciwszy z butelką, panna Cechna nie myślała jednakże jeszcze odejść. Z wypiekami na szarej twarzy, z eksplozją blasku w okrągłych oczyskach, zaczęła opowiadać o sobie. Słuchali zrazu przez grzeczność, ale potem ich to zajęło. Historia człowieka, czy może być coś bardziej pasjonującego? Nie prosili jej, aby siadła, w nadziei, że na stojąco rozmowa będzie krótsza. Ale kiedy podgarnąwszy pod smukłe nogi sukna zaczęła na nich jeździć, żeby - jak oświadczyła - nie tracić czasu, Tomyski podał jej krzesło. Przysiadła, mówiąc: - Ja wiem, że tacy ludzie, jak państwo, lubią wieczorem porozmawiać. A ja w tej puszczy, w tych lasach tak odwykłam od ludzi, że jak trafię na kogo życzliwego, to mogłabym opowiadać i opowiadać. - W puszczy? - zainteresowała się mimo woli pani Ludmiła. - A tak. Ja jestem z puszczy. Kurpianka! A Kurpie, to państwo wiecie - najwięksi patrioci. Jeszcze za Szwedów etecera. I tam do naszych borów_lasów, to choć Reich tam szkopy zrobiły, żaden Niemiec się nie śmie zapuścić. Państwo myślą, że tam nie ma partyzantki? Jest, słowo honoru, partyzantka! O, Kurpie, to są Kurpie. Ale rodzice mi się nie uchowali. Na darmo tyle się dla nich nabiegałam. Pomarli. Przy tych słowach łzy ściekały z błyszczących jak elektryczne lampki oczu Cechny. - A gdzie się pani tak nabiegała? - pytał Tomyski, odczekawszy chwilę jej rozrzewnienia. - Gdzie? A po granicach, po naszych, po zielonych. Cała Polska po tych granicach wędruje, pielgrzymuje. "I twej przemocy urąga" - zadeklamowała nagle, zerwawszy się z krzesła. Widać lubiła mówić na stojąco. Przybrała malowniczą pozę, nogi lekko skrzyżowane, jedna cokolwiek wystawiona do przodu, ręka zgiętym odwrotem dłoni wsparta na biodrze, drugą Cechna żwawo jęła gestykulować. Na szarą, gąbczastą twarz znów wystąpiły purpurowe rumieńce, a oczy jeszcze gwałtowniej zalśniły. "Czy ona nie gorączkuje? Nie jest chora?" - pomyślała przelotnie pani Ludmiła i wydało jej się, że ona sama więcej ma zdrowia i mocy od tej, mającej wyręczyć ją w robocie Cechny, która tymczasem dalej perorowała: - Dwanaście razy, jak babcię kocham, przechodziłam zieloną granicę. Od nas na sowiecką stronę, a stamtąd znów do Generalnej Guberni; a z Guberni znowu do Reichu, czyli na Kurpie, i stamtąd do rodziców aż do Sierpca. Po co chodziłam? Jużci nie po co innego, tylko żeby pomóc rodzicom, bo już ojciec był emerytem, a oboje chorzy. Jak się Niemcy rzucili na Rosję, to się to urwało, ale póki co, to nawet państwo się nie domyślacie, z czym chodziłam. I do Białegostoku, do Grodna, do Wilna, ba, we Lwowie nawet byłam. Proszki "Kogutki" od bólu głowy nosiłam. Państwo wiecie, jakie to sławne proszki. Nawet za granicą i to je znali. Raz mi ktoś pokazywał takiego "Kogutka" z zagranicznym napisem, greckim czy jakimś. W Warszawie było tych proszków zatrzęsienie. A tam nasi dawali za nie po dwa ruble. Był nawet czas, że po cztery. Bo tam ich brakowało, a tylu było nieszczęśliwych. Tych naszych biednych uchodźców, co ni w tę, ani we wtę, jak to się mówi; często ich głowa bolała i miała o co boleć. A tu - proszek - i jakby ręką odjął. Dużo miewałam tych proszków. Aż się do nich przyzwyczaiłam. Nieraz, jak się zdenerwuję to i trzy naraz połknę. Ale rodziców zapomogłam. Tu panna Cechna przymknęła oczy, co - jak już Tomyscy zauważyli - znaczyło u niej najwyższy przybór elokwencji. "Kiedy ja będę pisał" - przemknęło w myśli Tomyskiego, lecz nie przestawał słuchać. - Najgorzej - ciągnęła panna Cechna z zamkniętymi oczyma i rozpostartymi rękoma, niby w transie - najgorzej a najgorzej to było wracać. Bo w tamtą stronę, w sowiecką, to przynajmniej Sowieci nic nie mówili. A w tę, to i jedni, i drudzy - bij_zabij! Ledwo człowiek się przedarł, a czasem i po szyję trzeba było iść w tym naszym Bugu kochanym, ledwie, powiadam, człowiek chwilę wytchnął w tej Generalnej Guberni - nawet wódkę, między nami mówiąc, nauczyłam się wtedy pić - to już trzeba było iść dalej w drogę. I znów jedna granica, znów druga - i na Mazowsze do Sierpca, bo rodzice byli w Sierpcu. Takie miasteczko, klasztor, rzeczka, wzgóreczki. Nieraz nocą to sobie stanę w jakim lesie i aż mi dech zapierało z żałości, jak sobie pomyślałam, w co się ta nasza Polska obróciła: tu Sowiety, tu Generalna Gubernia, tu Reich, a gdzie ta Polska? Taka ta Polska wszystkim zła, taka zła, a tak się wszyscy do niej cisną... Panna Cechna przerwała, ponieważ znowu zebrało jej się na płacz. Ale przełknęła łzy i nagle zaczęła z innej beczki: - Państwo sobie myślicie - spekulantka. Tanio kupowała, a drogo sprzedawała. A co miała robić ta przemytniczka zatracona? Iść na dobre do Sowietów? Myślicie, że mnie nie chcieli? Chcieli. Nieraz nie wiem, co począć, rozum się mąci, serce się rozdziera. Aż coś tak we mnie krzyknie i już wiem! Bo byli i między naszymi tacy, co mnie mówili: Polska przepadła, przegrała, Polska zawiniła, nigdy już nie powstanie. To miałam tę nieszczęśliwą, tę grzeszną Polskę opuścić? Już przed wojną mówili różni ludzie: Polska źle się rządzi. No, to i zapłaciła za te złe rządy. Miałam ją odejść, taką nieszczęśliwą, sponiewieraną? Słowo honoru, nie mogłam. Jak już ma zginąć, niechże z nią zginę. Ale ona nie zginie! A następnie - rodzice!!! Panna Cechna uderzyła się nagle w pierś. - Że ja jestem taka Polka, taka patriotka - wybuchnęła - to mojego ojca zasługa. Mój ojciec to był człowiek! I patriota, słowo honoru! Nie ma takich wielu na świecie. Jak pragnę żyć, ksiądz Kordecki tylko by mógł się z nim równać! I tak w ogóle, państwo patrzą na mnie i myślą, ot, łachudra, obdarta jak nieboskie stworzenie, goła jak mysz kościelna. A my wcale nie jesteśmy tacy znów pierwsi lepsi! I jakby zwierzając lubą a wstydliwą tajemnicę, dodała niemal szeptem: - Państwo może słyszeli? Żary - taki majątek, już ku Mazowszu, na końcu puszczy. To my jesteśmy Żarscy z tych Żar. To nie drobiazg, nie bagatelka! Mająteczek jak cacko, buzi dać, jak babcię kocham! - Niemcy zabrali? - zagadywał Tomyski, wcale nie zachwycony tym rodowodem Cechny. - Nie, już jużeśmy dawno stracili. Jeszcze dziadunio. Państwo wiedzą, powstanie, Sybir etecera... - A ojciec pani?... Cechna podbiła, rzekłbyś, ten zalążek pytania odpowiedzią, co wytrysła nieomal z pasją: - Urzędnikiem był skromnym, skromniunim. Ale czy najmniejszy urzędniczyna nie może być wielkim człowiekiem? Ojciec był wielkim człowiekiem. I jak teraz, tak mi się zdarzało, że i na wozie, i pod wozem, i o nieczyste sprawy człowiek się nieraz otarł, tom sobie w każdej sytuacji mówiła: "Trzymaj się, Cecylio Żarska, pamiętaj, żeś córka wielkiego człowieka". Nie że ze szlachty, ale że człowiek był, człowiek! To nie bagatela! - No, dobrze, ale u Sowietów chyba się pani nie chwaliła tymi Żarskimi z Żar? - zainteresował się Tomyski. - Chwalić się nie chwaliłam, ale nic nie kręciłam, nie skrywałam - oświadczyła Cechna. - Ja tam, co prawda, długo nigdy nie popasałam, ale że oni dzień i noc tylko piszą, a piszą, to się trafiło, że i mnie opisywali, a jakże. U nich ciągle trzeba na te ankiety odpowiadać. To żal mi było patrzeć, jak się tam drudzy wyłgiwali. Każdemu w mgnieniu oka tatuś proletariusz się rodził, a jak pytali, czy do jakiej partii kto należał, to już każdy - do socjalistycznej. A ja nie tak! "Do jakiej partii?" - pytają. A ja: "Nie - powiadam - towarzysze, ja należę do patrii) Bo wiem, że patria to ojczyzna. "Ja - powiadam - Polka jestem i do tego szlachcianka, chociaż w nędzy proletariackiej się znajduję". I nigdy mi nic nie zrobili. Strzelać do mnie co prawda, strzelali, jak do Bugu skakałam. Ale o to, jak babcię kocham, nie mam pretensji. Granica to granica. Przemytnik wieje, żołnierz strzela. Każdy robi swoje. W porządku. - Nasza pani już śpi - zawiadomił Tomyski, spojrzawszy przelotnie na żonę. Panna Cechna chwyciła się za głowę: - Jezus, Maria! Tośmy się zagadali! Blisko dwunasta! Karbidówka już gaśnie. Żeby pan nie zapomniał wynieść do przedpokoju, bo to niezdrowo, gaz! Nie, nie, ja świecy nie potrzebuję. Mam elektryczną latarkę, o, proszę, zawsze ją noszę w kieszeni. Koleżanka pracuje w fabryce żarówek. Robotnica z małą maturą, o, dzisiaj to nie rzadkość. A między nami mówiąc, sabotaż, akcja żółwia! Szkopy durnie, a moja Danusia wszystkich znajomych zaopatruje w latarki... Wracając po tygodniu ze swej leśnej wyprawy, Tomyski bał się, czy niepokój o niego nie zaszkodzi pani Ludmile na serce. Ale ona nigdy nie bywała o niego niespokojna z takich właśnie powodów. Kochała go niewygasłą żywą miłością, wskutek czego zdawał jej się zagrożonym tylko jednym niebezpieczeństwem - inną podobnego rodzaju czyjąś miłością. Być starą, piękną, chorą na serce i zakochaną, to cztery rzeczy niełatwe do dźwigania. Delikatność uczuć, duma i elegancja wewnętrzna nie pozwalały Ludmile w żadnych okolicznościach powoływać się wobec Tomyskiego na to, że on - młodszy o lat kilkanaście - był tym, który się w niej zakochał i który walczył z rozpaczą o jej miłość, oporną wskutek świadomości nierównych szans. Ta świadomość okazała się tylko przeczuleniem. Wyrwana z pogodnej wdowiej rezygnacji swoich czterdziestu pięciu lat odmłodzona przez szczęście, pani Ludmiła wzbudzała cześciej rzewne zachwyty niż jej mąż i on raczej bywał o nią zapalczywie acz bezpodstawnie zazdrosny. Dopiero wojna, wywróciwszy wszystko na nice, zmieniła i ten stan rzeczy. Z ostrą przenikliwością instynktu pani Ludmiła rozpoznawała jedną po drugiej kobiety, których zainteresowanie uczuciowe krążyło intensywnie koło Józefa, jakby odgrodzony od tych spraw długie lata trwającym skupieniem twórczym, wyłonił się nagle z jego gruzów - znów dostępny, rzeczywisty, pociągający. Pani Ludmiła cierpiała w związku z tym o wiele bardziej, niż była to w stanie wyrazić na skutek i wrodzonego, i wpojonego w nią od dziecka wstrętu do scen gwałtownych. Ale gdy przed paru miesiącami ich "wojenna" znajoma, pani Staszka Norkowska, zaczęła wpatrywać się w nią ze smutnym zachwytem i obdarzać ją kwiatami, Ludmiła napisała do Józefa długi list, w którym przeczytał spłoszony: "Tęsknota do radosnej przygody może się zmienić tylko w urazę do tego, kto ją tłumi. A ja nie chcę Twej urazy, chcę Twej przyjaznej wdzięczności, chcę Twej pewności, że nigdy w niczym, nawet mimo woli nie stanę Ci na drodze - to uczyni Ci mnie bardziej bliską, a tego tylko pragnę. Jest niewymownie trudno znieść odejście uczuciowe najbliżeszego człowieka. Lecz są sytuacje, w których wznosimy się do zgody na odejście; w których zgoda na porzucenie jest może jedyną i ostatnią szansą odzyskania porzucającego, jego powrotu..." - Ależ to czyste nieporozumienie - powiedział z rozpaczą. - Nie ma mowy o żadnym odejściu. O żadnej radosnej przygodzie. Co za koszmar, że dręczysz twoje biedne serce takimi przywidzeniami. Umówmy się raz na zawsze, kochana, że jesteś ty i że poprzestaniemy na Ludmile. Dobrze? - nalegał z taką tkliwą szczerością, że przekreśliła w myśli raniące słowo "poprzestaniemy" i uległa złudzeniu, którego bardzo potrzebowała. Jednak sprawa nie była taka prosta i choć Tomyski nie kłamał, bagatelizując pieszczotliwie lęki pani Ludmiły, to wracając po tygodniu z podróży, bał się o żonę z innych niż zwykle powodów. A idąc pieszo z dworca ku domowi, myślał z troską o jej wielkoduszności. Byłoby coś zdrożnego w pozwoleniu sobie na romans ze Staszką, poza wiedzą Ludmiły, którą kochał i która teraz w istocie nie miała w tej dziedzinie równych z nim szans. Lecz byłoby coś trywialnego w kochaniu Staszki za wielkodusznym pozwoleniem Ludmiły. Ta wielkoduszność odbierała mu chęć i smak do miłości, której prawie się już był poddał, chociaż się jeszcze bronił. Bronił się między innymi dlatego, że miał w sobie dotąd czarną noc po śmierci Marii Ersztynowej. Ale także dlatego, że chciał wreszcie pozostać wiernym Ludmile. W innych jego romantycznych przeżyciach potrzeba wierności była poniekąd uśpiona, wskutek prostego i wygodnego faktu, że Ludmiła nie zdawała się ich domyślać. Lecz oto teraz załamał się i szedł dręczony okrutnym przypuszczeniem, że właściwie zawsze wszystko wiedziała, zawsze cierpiała. Jej pozornie zlekceważony list miał w sobie wypisany ognistymi zgłoskami, nie jak łagodną i być może nawet podniecającą zgodę na jego przelotne odstępstwa, lecz jak surowy nakaz, wzywający go na drogę obowiązków. I pragnął usłuchać tego nakazu, gdyż chciał pozostać uczciwym, a uczciwość w miłości przedstawia nam się także między innymi jako wierność bez granic, nawet gdy już nie moża być mowy o powrocie uniesień rozkoszy. Z rozterki, w której był pogrążony, wyrwał go całkiem określony niepokój o zdrowi i życie Ludmiły. Lekarz parę razy napomykłał o możliwości zawału serca, o konieczności największego spokoju. "A skąd go wziąć w czasie wojny?" - myślał Józef, biegnąc pędem po schodach i zapomniawszy nagle, że nie tylko wojna zakłóca spokój chorych serc. Już przy drzwiach, wyjmując klucz z kieszeni, usłyszał w mieszkaniu jakieś posuwiste, hałaśliwe miotanie się, które go przestraszyło. Kiedy wszedł, ujrzał od razu niezwykłe, nawet jak na ich wymagania, lśnienie podłogi. Wszystkie drzwi pokojów były pootwierane, panna Cechna w kusej burej spódniczce jak opętana ślizgała się na suknach. - Jest pan Tomyski! - nadbiegła ku niemu w lansadach. - Pan przyjechał! - huknęła w stronę pokoju pani Ludmiły. A do Tomyskiego: - Paniusia nasza cudna, zdrowa, jak młody bóg! A pan pewno zmęczony, zmarznięty, wyszturchany. O, ja wiem, jak się teraz podróżuje w tych wagonach, dla nas, Polaków. Raz, to przepraszam pana, ale bez spódnicy wydarłam się z tego tłoku! Herbaty pewno zrobić! Owszem! Właśnie mamy prawdziwą. Przyszła paczka. Aż z Brazylii nieznany wielbiciel panu Tomyskiemu nadesłał! - No, dobrze, chętnie napiłbym się herbaty - doszedł wreszcie do głosu Tomyski. - Herbata - godne picie. A jeszcze prawdziwa... Dawajcież mi tej prawdziwej! - Już się robi! Lecę! - I Cechna wionęła na suknach w stronę kuchni wpół zgięta, z rozstawionymi rękoma; Józef mimo woli pomyślał, że wygląda w tych susach jak młoda wiedźma, lecąca na Łysą Górę. Nagle zawróciła: - Gościa mamy - rzekła spiskowo. - Będzie nocował. Ukrywa się! - Co za gościa mamy? - pytał Tomyski witając żonę, trochę strwożony, że nie wstała z tapczana i nie wyszła mu na powitanie. Wyglądała na bardzo zmęczoną, choć uśmiechała się i mówiła, że leży tak sobie. - Tadzio Drzewski - odpowiedziała na pytanie o gościa. - Ale wyszedł do miasta, niepotrzebnie, jak myślę. Ma wrócić przed nocą. Po chwili milczenia dodała: - Wulkan energii. - Kto? Tadzio? - Nie, Cechna. Ale to nic. Ludzie żyją i na wulkanie. I trzeba przyznać, że mieszkanie wysprzątała nadzwyczajnie. Robota pali jej się w ręku. - No to świetnie? Nikt nie przychodził? - I zaraz pożałował, że zadał to pytanie. Zwłaszcza kiedy usłyszał w odpowiedzi: - Owszem. Była wczoraj pani Staszka Norkowska. Przyniosła mi kwiaty. Postawiłam w twoim pokoju. - Masz tobie. Dlaczego w moim? - zmartwił się zaskoczony. - Ja nie pytałem o panią Norkowską - dodał jeszcze bardziej niezręcznie. I zmienił przedmiot rozmowy. - Jak z tej Cechny taki wulkan energii, to doskonale. Będziemy mieli rzeczywiście moc czasu i nic mnie już nie ocali od pisania! Tak, będzie miał teraz czas, tym bardziej że odstał trochę od pracy w konspiracji. Raziła go ta beztroska oficerów, którzy nie chceli zdać sobie sprawy z tego, że sytuacja wikła się w niebezpieczny sposób. "Pan jest pisarzem - uśmiechali się, gdy im to uprzytomniał. - Pan się na tym nie zna. Gdy tylko przyjdzie odpowiedni moment, niebo zaroi się od alianckich samolotów, ziemia - od desantów. Opanujemy sytuację". Nie nadmieniając, że był za młodu na wojnie, że pisarzem jest od niedawna i że zna się w każdym razie cokolwiek na prawidłowym myśleniu, odpowiadał ze źle widzianą trzeźwością: "Nikt z tych, na kogo czekacie, nie przyjdzie nam z pomocą. A w żadnym razie Zachód nie będzie się zabijał o nasze granice. Zapominacie, że po pierwszej wojnie światowej my z Zachodem właśnie musieliśmy się użerać nie tylko o nasze zachodnie, ale i o nasze wschodnie granice". Po kilku takich rozmowach oficerowie orzekli, że "Tomyski nie wytrzymał i puszcza farbę", co mu wnet powtórzono. A teraz przypomniał to sobie, myśląc o chłopcach w lesie, tak ślepo wierzących, że Polska, dla której giną cierpliwie, jest ciągle "natchnieniem świata" i że gdy tylko Warszawa powstanie, to "niebo zaroi się od alianckich samolotów, a ziemia - od desantów". Cechna wniosła herbatę i zaproszona, przysiadła, by słuchać wrażeń z podróży. Przemilczawszy swą bytność w jednym z oddziałów leśnych, Tomyski opowiadał tylko to, co widział w majątku. - Tam dopiero moja pani zobaczyłaby, co to jest żyć na wulkanie - uśmiechnął się znacząco do żony. - Tam nie ma nocy bez leśnych gości, nie ma dnia bez jakiejś małej pukaniny. Tam są wszyscy w tych lasach. I akowcy, i Gwardia Ludowa, i Rosjanie. Jest nawet oddział Żydów zbiegłych z Treblinki... - Słowo honoru! - wykrzyknęła Cechna z rozgorzałymi oczyma. - Czemuż ja się nie urodziłam chłopcem! Dawno już byłabym z nimi. A proszę pana - spytała nagle. - Jak tam granatowi się spisują? Granatowi? - Jak kto? Aha... Granatowi? Tam nie ma granatowej policji. A nie, owszem, jest jakiś posterunek w sąsiedniej osadzie. Ale oni tam sami żyją podobno w śmiertelnym strachu. - E, proszę pana - obruszyła się Cechna. - A może i sprzyjają? Są między nimi ludzie. - Nie wiem - rzekł Tomyski powstrzymując ziewanie; a kiedy Cechna, sprzątnąwszy po herbacie, wyszła, spytał panią Ludmiłę, czy nie jest zmęczona i czy nie chciałaby się już położyć całkiem do łóżka. - To znaczy, że ty chciałbyś już iść do siebie - uśmiechnęła się słabo. - Chciałbym - przyznał. - Marzę o położeniu się spać, ale muszę jeszcze poczekać na Tadzia. Ty nie czekaj, najdroższa. My z Cechną go przyjmiemy. Przeszedł od niechcenia do swojego pokoju. Chyba można już bez podejrzeń o nadmierny pośpiech spojrzeć na te kwiaty od Staszki. Rozpoznał, że zmęczyło go czekanie na tę chwilę. Patrzył więc na trzy prześliczne róże, ale zdały mu się żenujące wobec obrazów zimowego lasu, pełnego zmarzniętych wojowników, które miał pod powieką. Zanim zdążył się połapać w sprzecznych uczuciach, które nim owładnęły, rozległo się pukanie Tadzia Drzewskiego. Tomyski usłyszał jednocześnie, że panna Cechna biegnie otwierać drzwi i że pani Ludmiła go przywołuje. - Połóż Tadeusza prędko spać i nie mów z nim o polityce - rzekła prawie rozkazująco, gdy stanął u jej pościeli. - Dlaczego? - zdziwił się. - Nie jesteś mocny w dyskusji, a potem gryziesz się, że mówiłeś nie to, co chciałeś. - To prawda. No, dobrze. Nie będę - zgodził się Józef potulnie. Tadeusz Drzewski był to młody człowiek, poeta, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Baum. Ale miał świetną autentyczną kenkartę, uzyskaną za staraniem Joasi Tomyskiej w najbardziej przez "naszych" ludzi obsadzonym biurze kenkart na placu Trzech Krzyży. Drzewski w czasach studenckich przyszedł był kiedyś do Tomyskich ze swymi pierwszymi wierszami. Mimo różnicy wieku wywiązała się z tej wizyty dosyć płodna intelektualna przyjaźń, która nie ochłodła, gdy Tadzio z praktykującego katolika, przeobraził się w komunistę. I nie bez wpływu Tomyskiego - jak sam twierdził, dziwiąc się, że jego starszy przyjaciel nie wyciąga tej samej konsekwencji z doświadczeń życia i myśli. Tomyski zauważył był, że Tadzio, nazywający go kiedyś swoim mistrzem na drodze do świeckiego i socjalistycznego myślenia, sam zaczął przebierać wobec niego rolę jeśli nie pisarza, to przynajmniej nauczyciela nowej wiedzy. Pewno trzeba będzie z nim odbyć wielką męczącą rozmowę; może nawet pragnie się tej rozmowy bez względu na jej wynik. W zmaganiu się przeciwieństw myślowych bywa niekiedy namiętność podobniejsza do nieszczęścliwej miłości niż do nienawiści. Toteż Józef szedł na spotkanie Tadzia z sercem bijącym ("To głupie, nie domknięte serce" - powiedziałaby Maria Ersztynowa, gdyby żyła) niemal jak przed ujrzeniem kochanki. Przywitali się serdecznie, tym bardziej że się dawno nie widzieli. - No, co porabiasz, Tadziu? Gdzie się podziewasz? Rozwijasz działalność? Drzewski nie odpowiedział bezpośrednio. Zacierał bardzo delikatne i bardzo czerwone ręce. Przyszedł bez rękawiczek, a niósł dwie tęgo wypchane teczki, które ustawił na podłodze przy ścianie. - To tylko mój bagaż - objaśnił - bo właśnie się przeprowadzam. Tomyski podszedł do wieszaka i wyjął z kieszeni swego futra wełanine rękawiczki: - Weź, mój drogi. Mam drugie. - Dziękuję ci. Przydadzą się. Ano, mróz. Drzewski rozdział się z grubej, przepasanej rzemieniem kurty i zdjął czapkę narciarkę, do której włożył zwinięty rzemień i rękawiczki Tomyskiego. Był wychudzony, z profilu wyglądał jak długa kreska, u której szczytu sterczał wielki nos, też czerwony z przemarznięcia. Tomyski z trudem poznawał w tej udręczonej postaci dawnego dość powabnego młodzieńca. Tylko czarne oczy Drzewskiego lśniły dawnym blaskiem czujnej inteligencji, a w uśmiechu przetrwało coś z dziecięcej prawie świeżości. Weszli do jadalni, Tomyski zajrzał do kuchni. - Panno Cechno, co pani ma dla gościa? - Już smażę boczek, jajka i kartofle. Jak tylko ten pan przyszedł... - dobiegł ich ochoczy głos przy wtórze skwierczenia tłuszczu. - Tadek, może napijesz się wódki? - Daj, bo zmarzłem. Tak się złożyło, że musiałem być wiele godzin na zimnie. Słuchaj, czy nie zrobiłem wam kłopotu? Nie wiedziałem, że macie kogoś obcego w domu. Czy to pewny człowiek ta panna? - Dlaczego? Dlatego, że nam podaje do stołu? - zażartował Tomyski, nalewając uważnie wódkę. - Zawsze prawie mamy kogoś w domu tymi czasy. Jeżeli miałeś wątpliwości, nie trzeba było tu wracać. - Też coś! Nie obrażaj się, Józef. - Nigdy się nie obrażam. Zresztą, przyznam ci się, że beczki soli z tą panną Cechną nie zjadłem. Ale sądząc z ludzi, którzy nam ją polecili, jest pewna. - Mniejsza o to - mruknął pochmurnie Drzewski. - Przyszedłem, bo mamy chwilowo tak zwany nóż na gardle. Ale jutro już będę urządzony. Wypili raz i drugi pod śledzia, którego parę dzwonek Tomyski wydłubał z dna słoika. Drzewski posilał się z wyraźną przyjemnością, ale nie zdradzał natchnienia do rozmowy. Tomyski pierwszy ni stąd, ni zowąd zaczął się zwierzać ze swoich wątpliwości; z tego czekania na Anglię, z tej wiary w Zachód, który właściwie był zawsze przeciw Polsce, a w dodatku teraz... - Nie wiem, co masz na myśli mówiąc "Zachód" - przerwał oględnie Drzewski. - Nie sądzisz, oczywiście, że "Zachód" oznacza w jakimkolwiek sensie coś jednolitego... Wyjąwszy pojęcie czysto geograficzne. Zachód robotniczy jest z nami, tylko nie ma możności... - No dobrze, dobrze, ale... Czy jesteś tego tak pewien? - roześmiał się gorzko Tomyski. - Zresztą - wrócił do swojej myśli - wy też wierzycie tylko w Rosję, czekacie tylko na Rosję. Naród, który sam wszystko uzależnił od innych, dojrzewa do nowego zaboru i upadku. - My nie czekamy na Rosję - pokręcił głowę Drzewski. - My walczymy o socjalizm. Gdyby na miejscu Rosji było jakiekolwiek inne państwo, które zrealizowało socjalizm, tak samo szukalibyśmy w nim sojusznika. - Mój Tadziu! Takiego zdania, jakieś teraz powiedział nie będziesz mógł powiedzieć ani tym bardziej napisać, no, powiedzmy za rok. Drzewski podrapał się frasobliwie w źle ogoloną szczękę. - Może to nie jest ważne - zamyślił się - czy ja będę mógł takie zdanie powiedzieć. Naród - dodał - naród... Zapłacimy wielką, może dotkliwą cenę za społeczne przeobrażenie Polski. Ale żadna cena nie jest na to za wielka. - Nawet cena wypaczenia, zniszczenia osobowości narodu? - Czy wedle ciebie przeobrażenie osobowości musi ją zniszczyć? A jeśli ją wzbogaci? - Przeobrażenie na cudzą modłę? Przez czyste naśladownictwo? - Nie. Przez wydobycie z pomocą cudzej modły maksimum własnych twórczych wartości. To będzie próba tych wartości. Musimy sprostać tej próbie. - Nie wątpisz chyba, że będę szczęśliwy, jeśli tego dożyję. - Jeśli się do tego przyczynisz... Twoją twórczością - poprawił Drzewski. - Którą uwielbiam - dodał zdawkowo i grzecznie. Tomyski nie podjął tego tematu. Zamikli, nieznacznie przygnębieni. Rozmowa się nie udała. Tomyski zapalił. - Papierosa? - zaproponował. - Prawda, nie palisz. Więc jedzże. Ten boczek chyba dobry, nie? A jakże z twoją poezją? - podjął za chwilę. - Piszesz jeszcze wiersze? - Nie. Ale je czytam. Wstydzę się, że tak mało znałem dotąd polską poezję. Są w niej skarby. Józef, słuchaj, masz tu gdzieś blisko "Marię" Malczewskiego? Do pokoju wbiegła Cechna, by zabrać opróżnione talerze. Tomyski poprosił ją o herbatę, a gdy wyszła, zaczął szukać na półkach z książkami, obiegających dokoła ściany pokoju. - Masz tu tę "Marię" - podał niebawem nikły tomik. - To popularne wydanie; mam gdzieś i to wielkie z rysunkami Andriollego. Jeszcze z domu rodziców. Uczyłem się na tym czytać. Drzewski przewracał nerwowo kartki swoimi odmrożonymi rękoma. - Posłuchaj. To z opisu konnicy, jadącej przez kwitnący step: A kryjąc się w bodiaków rozkwitłym ogromie,@ już rycerze bez koni w czerwonym poziomie -@ już popiersia wędrują na skrwawionym spodzie -@ już kołpaki - proporce - już znikli jak w wodzie.@ - Co za szatańsko plastyczny skrót obrazu - wykrzyknął. - A my szukaliśmy kunsztu u Francuzów. Czy ty widzisz ten obraz, Józef? I to wszystko leży w kurzu nie czytane, zapomniane. Pomyśl, że może bliski jest czas, kiedy to będzie naprawdę rozpowszechniane we wszystkich rękach... Warto żyć! - Cóż biedny Malczewski ma wspólnego z walką proletariatu? Obawiam się, Tadziu, że nie jesteś jeszcze dość prawowierny... Czy "lewowierny". Ale to szczególne. Ja też niedawno czytałem "Marię". Maria... to imię... ma dla mnie osobne... tragiczne znaczenie... Ale nie o tym. Ciekawe, wiesz, jak poeci podają sobie motywy... - Malczewski pokazuje pychę i zbrodniczość magnata - przerwał Drzewski - a tym samym... - No dobrze, dobrze, ale zobacz na ten dwuwiersz, jak Wacław stoi nocą przed domem zabitej Marii. To się zaczyna od słów: "Spojrzał na księżyc"... Drzewski znalazł i przeczytał: Spojrzał na księżyc w pełni, co jego postawę@ w czarnych olbrzymich kształtach obalał na trawę...@ - To, to, właśnie. Mickiewicz wziął od Malczewskiego werset "nawet odwaga załamuje ręce". A wyobraź sobie, że niedawno czytając "Króla_ducha" Słowackiego znalazłem w nim ten właśnie, trochę zmieniony werset z "Marii". W drugiej "Pieśni", w trzeciej strofie, jest tam zdanie: "Cień obalony księżycem na trawę". - Czy to nie idzie czasem aż od Horacego? - usiłował sobie przypomnieć Drzewski. Obejrzeli się usłyszawszy szelest. W uchylonych drzwiach stała pani Ludmiła owinięta w szary welwetowy szlafrok, z którego jej delikatna twarz z kojącym uśmiechem i niebieskim spojrzeniem wychylała się niby zjawisko wywołane słowami wielkiej poezji. - O, panowie - rzekła swym cichym, jakby strzegącym się wysiłku głosem. - Może skończycie już te "nocne rodaków rozmowy" i położycie się spać. Nie jesteś gościnny, Józek. Pan Drzewski przyszedł bardzo zmęczony, a wiesz, że nie zawsze może się dobrze wyspać. Drzewski schylił się dosyć nieporadnie do jej ręki, myśląc, lekko zdziwiony, ile ta kobieta może mieć lat, że mimo siwizny, zaiste brylantowej, tak osobliwie młodo wygląda, jakby czas cofnął się i ominął ją, spłoszony jej nieskazitelną urodą. Kiedy rozstawszy się z gościem, Tomyscy przeszli do siebie, pani Ludmiła spytała jeszcze: - Mam nadzieję, Tomyniu, że przez cały czas mówiliście o Horacym? - O czym? Nie, nie mówiliśmy o Horacym - zdziwił się z roztargnieniem Tomyski. - No, dobrze - zaniepokoił się. - I nie daliśmy ci zasnąć? Nazajutrz, już po wyjściu Drzewskiego, panna Cechna zainteresowała się: - Ten pan to Żyd? Widać po nim. Ale ja nic nie mówię. Owszem, owszem, sama Żydów ratowałam. Tylko, czy to pewny człowiek? Pan z nim tak długo rozmawiał? - On mnie właśnie tak samo zapytał o pannę Cechnę - roześmiał się Tomyski. - A niech go dunder świśnie - rozgniewała się. - Cholera, słowo honoru. Ja miałabym być niepewna! Pani Ludmiła zawyrokowała potem żartobliwie: - Tak, to prawdziwa inteligentka. Poznaję po tym, że się nie krępuje mówić przy nas dosadnym językiem. Prości ludzie w odmiennym środowisku starają się być zawsze bardzo wytworni. Oprócz dosadnego języka panna Cechna niebawem ujawniła to, czego się od chwili jej poznania obawiali. Dziewczyna o złotym sercu, zwana "wulkanem energii" przez panią Ludmiłę, a "żywym srebrem" przez nieboszczyka ojca, była istotnie chora. Podlegała mianowicie spazmatycznym atakom bólów nerkowych czy wątrobianych. W związku z tym Tomyski chodził dla niej kilka razy po lekarza Ubezpieczalni, który jednak nie zostawał nigdy dłużej niż pięć minut. Robił zastrzyk przeciwbólowy, nie badając przepisywał miksturę o zawiłym składzie i zastrzyki uśmierzające, które w razie potrzeby Tomyski podjął się sam robić, gdyż nabrał w tego rodzaju zabiegach wprawy przy żonie. Aliści w czasie któregoś ataku owych wściekłych a tajemniczych bólów Cechna oświadczyła, że pójdzie na zastrzyk do... Straży Pożarnej. Że mają tam świetne ambulatorium i że nigdzie nie zrobią jej zastrzyku tak dobrze, jak właśnie tam, kiedy wyrazili powątpiewanie, trysnęła istną lawiną słów: - Że co? Że mieliby mnie nie przyjąć? Że mają ambulatorium dla siebie, nie dla ludzi z ulicy? Ależ ja ich znam wszystkich jak własną kieszeń! Major Stopka dla mnie by tego nie zrobił? Państwo nie wiecie, kto jest major Stopka! Jak babcię kocham, chciałabym, żebyście go państwo poznali! Między nami mówiąc - człowiek! I Polak!! O, w patriotyzmie to tylko tatuś nieboszczyk mógłby się z nim porównać. Zastrzyki? Dla nich to bagatelka. A nawet... nawet... przychodzi mi do głowy... Tam jest i doktor. Pokażę się temu ich doktorowi. On mnie fajnie zbada, nie tak jak ten ubezpieczalniak! Ja czuję, że mnie potrzeba serii porządnych zastrzyków na uspokojenie nerwów, na wzmocnienie i w ogóle. Może mi zapisze. Niech państwo spokojnie poczekają, obiad się zrobi na porę. Przecież to blisko. Skok_skok i już będę z powrotem! I rzeczywiście wykonywała dwa wielkie susy, obrazując szybkość, z jaką się koło tego uwinie. Sykając z bólu wybiegła, zanim zdołali rzec jeszcze bodaj słowo w tej sprawie. Wróciła po dwu godzinach, tak że pani Ludmiła, zapewniawszy Józefa, że czuje się wybornie, sama zaczęła przyrządzać spóźniony obiad. Cechna tego nawet nie zauważyła. Była rozogniona, Tomyski, pomagający rozpalić pod blachą, miał znowu wrażenie, że wleciała do kuchni jakoś z góry, w charakterze młodej wiedźmy, co spływa na miotle z Łysej Góry. Rozdziawszy się z kaftana i chusteczki, zapaliła nagle papierosa. Tomyscy już przedtem czuli nieraz dym w kuchni, znajdowali tu i tam niedopałki. Nie mieli nic przeciw temu, by zapaliła, skoro to jej do szczęścia potrzebne; dziwiło ich, że się z tym kryje; skoro jednak się kryła, nie śmieli zdradzać się, że to zauważyli. Ale tym razem Cechna zaciągnęła się jawnie i z lubością, wygłaszając jednocześnie mowę na cześć majora Stopki. - Państwo musicie go poznać. Zaprosiłam go na pojutrze. Co to za raj z takimi ludźmi, jak major Stopka... co ja gadam... chciałam powiedzieć - jak wy, moi kochani, moi najprawdziwsi "państwo". Drudzy na pewno kręciliby nosem na to, że ja kogoś przyjmuję. Pani się dziwi, że ja o nim dotąd nic nie mówiłam? O majorze! Był, widzi pani, na urlopie. A między nami mówiąc - zniżyła głos i dmuchając w cierpliwą twarz pani Ludmiły dymem, szepnęła: - na niebezpiecznej robocie. O, cudna moja paniuniu, pani naprawdę nie ma nic przeciw temu, żeby przyszedł? - Nie, nic nie mamy przeciw temu. Ale niech się pani uspokoi i zabierzmy się do obiadu. - Och, zabierzmy się, zabierzmy! - wspłonęła panna Cechna. - Państwo teraz dopiero zobaczycie, co ja potrafię, jak ja się do wszystkiego zabiorę! Czuję, że te zastrzyki mnie tak postawią na nogi, jakbym się drugi raz narodziła. Bo, prawda, zapomniałam powiedzieć, że zastałam w ambulatorium doktora, zbadał mnie i przepisał zastrzyki wzmacniające. Tylko gdzie ja je znajdę. O dobre lekarstwa, państwo wiecie, teraz niełatwo! Zastrzyki kupił jej Tomyski, straciwszy dwa dni na obejście wielu znajomych, nim wskazano mu wreszcie kogoś, kto mu je sprzedał, nawet "jak dla znakomitego pisarza" - po dosyć przystępnej cenie. Cechna biegała teraz co dzień do ambulatorium Straży na zastrzyk, natomiast major Stopka nie przyszedł ani pojutrze, ani w żaden z zapowiedzianych terminów, mimo że Cechna smażyła dla niego dwa razy racuchy, a raz nawet pączki, wytłumaczywszy Tomyskim, że im także należy się trochę czegoś dobrego w kanawale. Przecierpiała z gościnnym humorem, że w braku majora Stopki zaproszone zostały na te zapustne smakołyki Ewa Radgoska i Joasia Tomyska. Trzeba przyznać, że Cechna w ogóle urozmaiciła nadzwyczajnie kuchnię Tomyskich, a gdy jej przyszła do głowy jakaś fantazja gastronomiczna, nie pytając, wydawała na nią swoje własne pieniądze, o ile tylko miała grosz przy duszy. Była bardzo rozrzutna, lecz nie śmieli jej nic o tym mówić. Wkładała bowiem w każdy wydatek tyle entuzjastycznej chęci dogodzenia im, że z uśmiechem heroicznej grzeczności spożywali jej "niespodzianki" kulinarne, choć najczęściej nie były one w ich guście. Tomyscy żyli z zasiłków udzielanych Józefowi przez jego dawnych i ewentualnie przyszłych wydawców. Nadto, podobnie jak i Ewa Radgoska, Tomyski miał małą pensję z Centrali Spółdzielczej wraz z przywiązaną do niej formalną, acz w praktyce fikcyjną "kartą pracy", z Centrali też otrzymywał deputat żywnościowy. Wystarczało im to na skromne utrzymanie i nawet na pomoc dla Joasi. Ale teraz podejrzewali, że natchnienia kulinarne Cechny wpędzą ich w poważne kłopoty. Nie przejmowali się tym co prawda, bo choć lubili żyć w dostatku, ale z tą samą doskonałą beztroską znosili biedę. Bawiła ich raczej okoliczność, że to właśnie Cechna może im tej biedy przysporzyć. - Zakrawa na to, że ją samą trzeba będzie z długów ratować - zaśmiał się pewnego dnia Tomyski, gdy wyznała, że zapożyczyła się już na dwie miesięczne pensje, żeby "pomóc komuś z naszych, kto musiał wiać". A i w takich rzeczach major Stopka odgrywał zbawczą rolę. - O, major Stopka nikomu nie dałby zginąć. Ilu on już ludzi wyrwał szkopom z pazurów - opowiadała o tym zgorączkowana. - I jak on umie Niemcom oczy zamydlić! Wierzą mu jak swojemu, a on siedzi po uszy w konspiracji. Mam jeszcze jednego takiego, ale sza! Lepiej, żeby najmniej ludzi o nim wiedziało; między nami mówiąc wszyscy za dużo gadamy i przez to ludzie wpadają. Ale tamten... jak babcię kocham, aż mnie język swędzi, żeby państwu powiedzieć, ilu on uratował. Aniby się państwo nie spodziewali, że taki człowiek, na takim stanowisku... Ale sza, Cecylio, sza, wariatko! Major Stopka, między nami mówiąc, jest mi bliższy. Państwo go zobaczą, jutro na pewno przyjdzie. O, ten, toby w ogień skoczył dla ratowania człowieka. - Nic dziwnego, strażak - zauważyła pani Tomyska. Cechna klasnęła w dłonie ze śmiechem: - Zgadza się! Ale ja tak mówię, au figur~e. Mając na myśli w ogóle niebezpieczeństwo. Przy tej sposobności Tomyscy dowiedzieli się, że panna Cechna "umie" po francusku. Mityczny major Stopka nie zjawił się i nazajutrz. Cechna znowu biegała do Straży na zastrzyki, obiad się spóźniał, a ona wróciwszy obwieszczała z rodzajem bohaterskiego tryumfu: - Dziś też go nie zastałam. W takiej ten człowiek jest pracy! Dlatego nie przyszedł. A może biedak boi się żony? On bez niej krokiem się nie ruszy. Istne dziecko. A mówiąc między nami, kobieta bez wartości. Ale ja i takiej nigdy bym w drogę nie weszła. Człowiek żonaty - rzecz dla mnie święta. Ojciec i pod tym względem surowo mnie wychował. Już wiem! Zaproszę go tu z żoną! Państwo musicie go poznać. To nie jest zwykły człowiek. On i książki pana Tomyskiego czytał. O, Cechna by się z byle kim nie zadawała! - Słuchaj - rzekł potem Tomyski do żony. - Co za dziwny zbieg okoliczności, że dopiero ta "inteligentka z gimnazjalnym wykształceniem" zrealizowała w naszym domu przysłowiową "kucharkę ze strażakiem". Bo przecież major Stopka nigdy im się nie ukazał, mieli wrażenie, że z nim po prostu mieszka. Przenikał widać nawet sny panny Cechny; gdy budzili ją w czasie nocnych alarmów, które wobec zbliżania się frontu nabierały teraz groźniejszych perspektyw, zrywała się z okrzykiem: - Alarm? Jaki alarm? Pożarny? - Osobliwy rodzaj obłędu - zastanawiał się Tomyski. - I co ją tak urzekło z tą Strażą Pożarną? - Jak to co? Przecież jasne jak dzień, że kocha się w tym Stopce - rozwidniła pani Ludmiła jego męską tępotę. W jakiś miesiąc od przybycia panny Cechny przekonali się, że z tych czy owych pobudek traktuje ona jednak bardzo serio patriotyczne obowiązki Straży Pożarnej. Pewnego dnia Tomyski wracał do domu po dramatycznym widzeniu się z panią Norkowską, zdjęty okrutną trwogą, że ta bezcenna Stacha gotowa jeszcze przez niego życia się pozbawić. Nigdy nic takiego mu nie rzekła, lecz wiedział, że myśl jej krąży wokół tego niegodziwego zamiaru. Był wstrząśnięty pasją i siłą jej uczuć, których gniewna dzikość utrudniała mu jeszcze bardziej niż wszystko inne sprostanie tej przygodzie. Miłość Staszki była po męsku zuchwała i zarazem dziecięco naiwna, prostoduszna; tak jak po męsku zuchwała i dziecięco prostoduszna była groźna odwaga, z jaką sama Staszka narażała się w robocie podziemnej. Tomyski szedł zrozpaczony o nią także i z tego powodu; szedł nadto zawstydzony sobą. Stacha przerastała go wszystkim: młodością, przepychem swej namiętności, błyskotliwością intelektu. Nie ułatwiało to sprawy, raczej udaremniało wszelką możliwość szczęścia. Ta niewczesna miłość rozpętywała się nad nim jak burza późnego lata, zachwycająca i złowieszcza. Przeczuwał ogrom nie znanych sobie dotąd cierpień, i to nie tylko własnych. Gdyż oboje ze Staszką wiedzieli, że w jakiekolwiek zabrnęliby szaleństwo, ani ona od męża za nic na świecie nie odejdzie, ani on - od Ludmiły. Dwoje, to już małe społeczeństwo, które trzeba jakoś dorzecznie urządzić. A cóż dopiero czworo. I w tak niedorzecznym skłóceniu wciąż jeszcze niesfornych serc! Był w niezwykłym podnieceniu i pomieszaniu uczuć, które mógł opanować, ale nie mógł sprawić, by nie istaniały. Chciał ochłonąć, zanim wejdzie w swe progi, wstąpił więc do dozorcy domu, z którym lubił pogadać. Ku swojemu zdumieniu zastał w stróżówce pannę Cechnę nad stołem zastawionym wódką i smażoną kiełbasą, przy którym siedzieli również: dozorca Błażej Wiśniaty, jego żona i jego jedyny syn, osiemnastoletni Heniek. Dozorca, nadzwyczajnej urody siwiejący mężczyzna, był sceptykiem, wątpiącym zarówno o ludziach, jak o Bogu. Udawał wzgardę dla swego stanowiska, które mu właściwie odpowiadało przez nieokreśloność obowiązków, spychanych bez skrupułu na żonę i najemnego, często zmieniającego się "chłopca", z reguły srogo wyzyskiwanego. Uśmiech rzadko gościł na subtelnych wargach pięknego dozorcy o spokojnym i łagodnie zgryźliwym usposobieniu. Lecz miał go zawsze w pogotowiu dla pana Tomyskiego, który "nie gardził rozmową z prostym człowiekiem". Tomyski rzeczywiście chętnie rozmawiał z Wiśniatym na tematy filozoficzne. Znał tych ludzi lat przeszło dziesięć i lubił ich, wyrozumiały dla ich przywar, a pełen podziwu dla ich zalet. Żona Wiśniatego, markotna i mizerna kobieta, była jego drugą żoną, a niegdyś w młodości jego pierwszą narzeczoną. Nie mogła mu darować, że ją rzucił, gdy miał dwadzieścia lat, że ożenił się z inną, a do niej wrócił dopiero jako wdowiec i "stary pijak". Bo Wiśniaty lubił popić, jednak nawet po pijanemu zachowywał się z pełną powagi godnością i wyższością, lekceważącą pobłażliwie małoduszne pretensje niezdolnej go pojąć kobiety. Heniek był pasierbem Wiśniatowej, ale kochała go jak syna i właśnie teraz jego losem byli oboje zatroskani. Heniek skończył w pierwszych latach okupacji gimnazjum mechaniczne i nie mając na razie innych widoków pracował jako robotnik_spawacz w podmiejskiej fabryce metalurgicznej, którą Niemcy przerobili na wytwórnię czołgów. Z rozmowy, w jaką wdał się Tomyski, wynikało, że pod grozą zbliżającego się frontu Niemcy mają wywieźć całą fabrykę razem z robotnikami do Reichu. Ten i ów z bardziej przedsiębiorczych młodzików "urwał się" z fabryki, gubił za sobą ślady i wsiąkał w inne dziedziny życia; wielu zwiało do partyzantki. Inni czekali spokojnie, co los przyniesie, wierząc, że Niemcy nie zdążą wywieźć fabryki ani robotników. Cichy, trochę niemrawy Heniek należałby zapewne do tych ostatnich, ale oto panna Cechna postanowiła "wziąć w ręce" jego losy. Właśnie przy wódce, nad którą zastał ich Tomyski, przekonywała skłopotanych rodziców, że jedyny ratunek jest we wstąpieniu Heńka do Straży Pożarnej. Tomyski zapomniał nagle o wszystkim, co go trapiło, i zasiadł do przekąski, do której Wiśniatowa zaprosiła go, pojękując wzgardliwie: - Niech pan Tomyski siądzie. Niech pan zobaczy, jak teraz ludzie jedzą. Dawniej by człowiek na takie żarcie nie spojrzał. Tomyski był odmiennego zdania, lecz nie rzekł nic na temat paradoksu, że Wiśniatowie dopiero teraz w czasie złowrogiej okupacji jadają tak jak on, a nawet lepiej od niego. Wiedział, że Wiśniaty jeździ co tydzień na szmugiel i okazuje w przemycaniu wieprzowiny sporą dozę przedsiębiorczości i odwagi. Trącając się z dozorcą kieliszkiem, słuchał ekstatycznych majaczeń panny Cechny. - Jak to cudownie, że pan przyszedł - wołała uszczęśliwiona. - Niechże pan zaświadczy; oni mi jeszcze nie wierzą, że tylko Straż Pożarna może ocalić Heńka. Ilu to chłopaków, czy wywóz, czy łapankę mieli na karku, buch do Straży i przepadł jak kamień w wodę. Wytrzeszczając okrągłe oczy i tchnąc żarem wypieków na szarej smutnej twarzy, szeptała Tomyskiemu: - Między nami mówiąc, proszę pana, lokalu dla tajnej podchorążówki udzielają. Niech pan Wiśniatych przekona! Głową ręczę, że major Stopka Heńka przyjmie. On do takich rzeczy jedyny. Wszystko to było naturalnie przesadą, lecz niezupełnie mijało się z prawdą. Istotnie wielu młodych przytaiło się w Straży Pożarnej. Tomyski niedawno właśnie o jednym z takich się dowiedział, co sprawiło, że poparł zamiary Cechny i rozwiał ostatecznie wątpliwości Wiśniatych. - A to wszystko major Stopka - szalała nazajutrz Cechna, tańcząc wedle zwyczaju na suknach po lśniącej niby lustro podłodze. - O, on by nie na takie rzeczy dla mnie poszedł, a cóż dopiero dla ojczyzny. To dla niego, słowo honoru, drobiazg, bagatelka, chleb z masłem i nic więcej. Bo to u nich nie ma takich zastrzyków, od których dostaje się gorączki? I w samej rzeczy Cechna zaaplikowała Heńkowi własnoręcznie - okazało się przy tym, że umie to zrobić - zastrzyk, po którym cichy młodzieniec dostał 40 stopni gorączki; istotnie zdobyła dla niego świadectwo lekarskie, na mocy którego dostał z fabryki urlop leczniczy jako rzekomy gruźlik; istotnie po paru tygodniach szamotania się i biegania, w czasie którego Tomyscy wzięli się na powrót potulnie do gospodarstwa, Heniek został przyjęty do Straży Pożarnej. W gwałcie tych spraw trudno się było zorientować, czy Cechna znalazła po prostu nowy karm dla swego urzeczenia Strażą Pożarną, czy składa świadectwo, że ratowanie bliźnich z opresji stanowi rzeczywistą pasję jej życia. W związku ze staraniami podjętymi dla jego umieszczenia w Straży Heniek musiał się często widywać z panną Cechną, a i po przyjęciu go do zbawczej instytucji nie zaniechał zwyczaju odwiedzania jej wieczorami. - Może rozczarowana do mitycznego majora Stopki liczy na romans z młodzikiem? - zastanawiał się Tomyski. Lecz pewnego wieczora, gdy szedł do kuchni z jakimś poleceniem żony, już mając nacisnąć klamkę drzwi kuchennych, zatrzymał się, usłyszawszy głos Cechny, dźwięczący ekstazą i brzmiący dziwnie rytmicznie. Nastawił ucha i rozpoznał słowa: Kto z nas tych lat nie pomni, gdy, młode pacholę,@ ze strzelbą na ramieniu, świszcząc szedł przez pole...@ Nie ulegało wątpliwości. Cechna czytała Heńkowi "Pana Tadusza" Innym razem w podobnych okolicznościach pani Ludmiła dowiedziała się, że ci dwoje odbywali ze sobą lekcje... francuskiego. - Pani uczy Heńka po francusku? - zdziwił się Tomyski. - Na co to? Czy on chce wiać stąd do Francji? Panna Cechna nie sądziła, że aż takich trzeba by powodów dla nauczenia się po francusku. - Umiem trochę - odparła - więc go uczę. On jest okropnie chciwy na naukę. Wszystkiego by się uczył. Najwięcej to chciałby się uczyć angielskiego i astronomii. Ale ja tego nie umiem, więc uczę go po francusku. Uczyłam się po francusku w gimnazjum i miałam przyjaciółkę z tych górników, co to ich wygnali z Francji, to z nią nabyłam trochę wprawy. - Proszę sprawdzić - dodała - czy nie zapomniałam? I przymknąwszy rozbłysłe oczy zaczęła deklamować: Ma~itre corbeau sur un arbre perch~e@ tenait en son bec un fromage...@ Tomyski dał dla Heńka samouczek angielskiego i podręcznik astronomii, ale wizyty chłopca stały się po pewnym czasie rzadsze. Wciągał się do zajęć strażackich, a gdy miał wolne, znikał nie wiadomo gdzie, o czym Cechna mówiła mrużąc oko: - No, no... Więc i Heniek konspiruje! A ja go miałam za fajtłapę! - a na co dozorczyni narzekała. - Diabli nadali tę Żarską z tą całą Strażą - mówiła któregoś dnia pani Ludmile. - Z chłopaka był robotnik, jak się patrzy, a teraz wałkoni się tylko, bo co z niego za strażak? Dawniej, jak się narobił, to mu się już nie chciało z domu iść. A teraz wdał się z jakimiś, co go na wódkę ciągają. Miałam jednego pijaka, to teraz przez tę Cechnę będę miała dwóch. Panna Cechna nie chodziła już teraz na zastrzyki do Straży, ale miomo to coraz więcej czasu spędzała poza domem. Twierdziła, że musi ratować to jakąś przyjaciółkę_kurpiankę, to chłopaka od wywozu na wiosenne roboty do Niemiec. I że ma do tego szczęśliwą rękę, a oprócz ręki - tego drugiego człowieka, przez którego niejedną już osobę udało jej się ocalić. - Ależ mi się nie wiem co robi - mówiła ze znaczącymi uśmiechami i mrugnięciami - żeby państwu powiedzieć, kto to taki, bo to, słowo honoru, sensacja. Ale państwo by nie uwierzyli. Jeszcze poczekam, aż go tak wypróbuję, że będę mogła z czystym sumieniem powiedzieć: - oto człowiek! Jednak nie wytrzymała i zaraz po tych słowach wtajemniczyła Tomyskich w to, kim jest ów drugi mąż opatrznościowy. Wedle jej chaotycznych opowiadań był nim komisarz czy nadkomisarz, jednym słowem jakiś dygnitarz granatowej policji, którego nazywała pułkownikiem. - Pułkownik Mecherzyński, ho, ho! - dawała do zrozumienia - to jest morowiec! Granatowi parszywcy, ja wiem, jeszcze jak! Ale są wyjątki. O, między nami mówiąc, są wyjątki. Tomyski był zakłopotany. Straż Pożarna, dobrze. Bzik chyba nie szkodliwy. Ale konfidencje z dygnitarzem granatowej policji? - Pewno, że i między nimi trafiały się wyjątki - mówił do pani Ludmiły. - Ale tych wszystkich Niemcy powykańczali. Skąd więc ta zwariowana Cechna znalazła między nimi jeszcze takiego gronostaja? Na pewno wplątała się w jakieś paskudztwo. Podzielił się z Cechną tymi wątpliwościami. - Owszem - przyznała. - Zdrajcy, dranie, bardzo proszę. Ale niech mi państwo wierzą, pułkownik Mecherzyński to czyste złoto. Sam powiedział mi: "Tylko dlatego, panno Cechno, nie rzucam tej zapowietrzonej służby i nie idę do lasu, że na tym stanowisku mogę tylu ludzi uratować". Niekiedy jednak sama popadała w watpliwości co do patriotycznej nieskazitelności pułkownika Mecherzyńskiego. Raz wróciwszy z parogodzinej eskapady orzekła: - Mecherzyński świnia, pije z Niemcami. Ale co ma robić? Musi maskować się, żeby go nie mieli w podejrzeniu. On i tak tyle ryzykuje. O tym, że Cechna istotnie "staje na głowie", by ratować ludzi od wywozu, Tomyscy przekonali się, gdy pewnego dnia Józef przyniósł od Ewy Radgoskiej wiadomość o tym, że jej bratanek, Władyś Wochelski, jest na Skaryszewskiej, skąd ma być wywieziony do Niemiec. Cechna tak się tym przejęła, że nie spała całą noc i już o świcie przybiegła do Tomyskich, budząc ich wiadomością, że leci ratować tego Władysia. - Między nami mówiąc, najpierw do pułkownika Mecherzyńskiego do mieszkania, zanim wyjdzie na urząd. Skaryszewska to jego specjalność. Ja już czworo przez niego stamtąd wydobyłam. Nie mogli się oczywiście sprzeciwiać tym zacnym chęciom. Objaśnili ją tylko, jak i gdzie może poznać Wochelską, która ma już i pieniądze na wykupienie syna. Ewa zebrała je właśnie poprzedniego wieczora w kamienicy. Cechna zawinęła swój pałający łeb w czarną jedwabną chusteczkę i znikła na całe przedpołudnie. Przed wyjściem odgrażała się: - No, panie pułkowniku Mecherzyński! Albo jesteś tym, za co miał cię mój ojciec, albo dostanie pan w pysk i koniec romansu. Wróciła po południu, zziajana mimo zimna, podniecona bardziej niż zwykle i z owiniętym bibułką kwiatem w doniczce. - No, nie mówiłam? - tryumfowała. - Wszystko zrobił! Nawet się prosić nie dał. Zaraz mi kazał jechać do tej herbaciarni na Skaryszewską, co ja już wiem, a "resztę - powiada - już ja sam załatwię. Żeby tylko chłopaka żandarm jeszcze parę dni przetrzymał"... Aha... prawda... Widziałam tego małego. I mamusię jego widziałam. Stanęłam pod tą szkołą i krzyczę: - "Władysław Wochelski jest?" A ona zaraz do mnie... Ale jej nie powiedziałam, że ja od państwa, bo w takich miejscach lepiej, żeby nikt nie wiedział, kto ja... Tylko, że niby ja się tym zajmuję. - Jak to - porwał się Tomyski. - Więc Władyś?... - Nie, niech się państwo nie cieszą - zamroczyła się Cechna. - Już było za późno! Okazało się, że w owych właśnie godzinach Władysia wywozili, a nadto żandarma, który miał "chłopaka przetrzymać" do interwencji pułkownika Mecherzyńskiego, nie było, zastępował go inny. Tak że wszystko się wściekło. Tu panna Cechna rozpłakała się spazmatycznie. Uspokajali ją, zapytując, co to za kwiat w tej bibułce przyniosła. - To dla pułkownika Mecherzyńskiego - uśmiechnęła się, ocierając łzy. - Trybowany hiacynt - odwinęła bibułkę - proszę, jaki śliczny, fiołkowy. Trzeba mu czasem jakąś uprzejmość okazać. Co państwo chcecie? To nielekko być granatowym, jak się jest patriotą. Tomyski zaproponował Cechnie zwrot kosztów i za ów kwiat, i może w ogóle miała jakieś wydatki? Zrazu nie chciała o niczym słyszeć, ale w końcu skruszała i przyznała się, że nie ma grosza przy duszy. I że znów zadłużyła się u Wiśniatych. - Miałam trochę wydatków, bo i tam na Skaryszewskiej temu granatowemu cholerze, co miał z żandarmem szkopskim gadać, musiałam wódkę postawić i jeszcze z nim wypić. Państwo nie widzą, że jestem pijana? Raptem zaczęła kląć w żywy kamień wszystkich granatowych. - Może i ten Mecherzyński taki jak drudzy, a tylko mnie zwodzi? Diabli go wiedzą, czy mi się nie zeszkopił - zwątpiła z iście czarną rozpaczą. Tymczasem front nadciągał, jak nieuchronne przybliżanie się losu, co miał być zbawczy i srogi. W marcu i kwietniu nocne alarmy zwiastowały już zawsze prawdziwe naloty, i to niedalekie. Bomby padały na Targówek, Pelcowiznę i Pragę, na Grochów, Radość i Otwock. Tomyscy i teraz rzadko schodzili do piwnicy, czasem jednak na życzenie pani Ludmiły schodzili; pragnęła pokazać Józefowi, że w razie czego potrafi sprostać wysiłkom fizycznym. Ale nie naloty były rzeczą najbardziej męczącą, tylko Cechna. Nie trzeba już jej było budzić, gdyż zaczęła cierpieć na bezsenność. Tak że ona teraz przybiegała do nich pierwsza na odgłos wycia syreny, a czasem budziła ich na jakikolwiek odgłos, który jej się wydawał podejrzany. - Czy państwo śpicie? Auta pędzą tak strasznie! Chyba będzie alarm, bo Niemcy zawsze pierwsi wiedzą i wieją przed bombami. Wstawajmy! W takich też jedynie urojonych postrachach gotowała się do alarmu lotniczego. Natomiast usłyszawszy istotnie syrenę swej ulubionej Straży, zawsze długo nie dawała wiary, że to nie alarm pożarny. - Gdzie, co? Niech pani nie szaleje - gromił ją familiarnie Tomyski. - Nie słyszy pani bomb? Dawszy się przekonać, że to nie tylko alarm lotniczy, ale wręcz nalot, zaczynała działać. Nie mogła i dwu minut usiedzieć na miejscu; jak tabun koni przebiegała całe mieszkanie tam i na powrót, otwierała okna i wyglądała w noc, wyskakiwała do sieni, dudniła po ciemnych schodach i wracała ze zdyszanym opowiadaniem: - Zajrzałam do Wiśniatych. Dodałam jej ducha, bo tak się głupia boi... Byłam na podwórzu, ale nic nie widać... Ja znów na chwilę skoczę. Brak mi tutaj powietrza, duszę się... - Jakże ta dziewczyna się męczy - ubolewał Tomyski, a wreszcie za którymś razem stracił cierpliwość: - Do diabła wcielonego - zaklął - pani jest kompletną wariatką. I jak pani mogła, do licha, te wszystkie granice przechodzić? Przecież pani by anioła sprowokowała, że strzeliłby za panią. Mówiąc to, podawał jej z irytacją papierośnicę. zapaliwszy, uspokajała się znacznie. - Tak, to prawda - przyznawała ze skruchą. - Między nami mówiąc, ja jestem wariatka. Ale wie pan, dlaczego? Ja już nie mogę wytrzymać, żeby się nie bić z Niemcami. Co pan chce? Kurpie! Duch puszczy! Coś mnie ponosi. Tęsknię za leśnym niebezpieczeństwem - wyraziła się malowniczo. - Ja wiem, zaniedbałam się, nic już na czas ani jak się należy nie robię. Wyście, moi państwo, święci, że mnie jeszcze trzymacie. A ja jestem uczciwa i bez blagi mówię, że się nie poprawię. Widzę, że domowe życie w czasie wojny to nie dla mnie. Krótko mówiąc, żebym państwa tak nie polubiła, tobym się dawno urwała. Oho, bomba huknęła. Słyszeliście, państwo? Tomyski dosyć poważnie zamyślił się nad tymi słowami Cechny, ale niebawem zeszło mu to z pamięci, gdyż musiał się uporać ze sprawą wyjazdu Staszki Norkowskiej. Oznajmiła mu, że bierze urlop z Biblioteki Miejskiej i wyjeżdża na kilka tygodni do krewnych pod Kraków. List z tym zawiadomieniem wręczył mu dozorca, gdy wracali z panią Ludmiłą od Ewy. Tomyski nie zdziwiłby się, gdyby Stacha wysłała ten list wprost na ręce Ludmiły, gdyby wręczyła go pierwszemu lepszemu przechodniowi albo wrzuciła go do skrzynki bez adresu, z jego tylko nazwiskiem, jak czynią dzieci, wysyłając pocztą listy do Świętego Mikołaja. Był zafrasowany zarówno niespodzianą wieścią, jak tym, że Ludmiła nie zapytała go ani na podwórzu, ani potem w domu, co to za list wręczono mu przez okienko stróżówki. Gdyby była mężczyzną, myślałby, że w istocie nie spostrzegła tego albo nie przypisała temu znaczenia; często zostawiano dla nich to albo owo u Wiśniatych. Ale była kobietą, która też napisała była pewien list, uprzytamniający mu jego własną męską niespostrzegawczość. I której tak bardzo nie chciał zadawać bólu, chociaż zdawała się na cierpienie bardziej odporna od Staszki. Był wstrząśnięty zrozpaczoną wymową słów skreślonych na kartce, którą mu podał Wiśniaty. Z męką w sercu doczekał wyznaczonej godziny i oto jeszcze tego samego popołudnia stali oboje ze Staszką na mostku w parku Ujazdowskim, wpatrzeni w spokojną pod bławym kwietniowym niebem wodę stawu, trzymając się za rękę, nieomal bliscy płaczu, ona w naprężonym błagalnym wyczekiwaniu, on - niestety - okrutnie znękany, tym że nie mógł wypłoszyć z siebie trwogi o Ludmiłę, która widziała list i jego wyjście bez słowa, i milczała. Zastał ją po powrocie do domu samą i zajętą sprzątaniem w kuchni. - Cechny znów nie ma? - wykrzyknął. - Co tu począć? Masz teraz więcej roboty niż przedtem, bo musisz jeszcze po niej sprzątać. Poczekałabyś chociaż na mnie. - O, nic nie szkodzi - uśmiechnęła się cierpliwie. - To tylko życie. Nie można gniewać się na nie, że stało się w taki błahy sposób niewygodne. Mnie żal tej nieszczęśliwej. Ona przeżywa jakiś dramat, o którym nie wiemy. Nie zapytany, dokąd tak nagle wyszedł, Tomyski pożałował, że nie został dłużej ze Stasią. Machinalnie zaczął pomagać żonie w myciu naczyń, ale kiedy minęła godzina, w którą tamta, nieszczęśliwie, jak mniemała ona - niefortunnie - jak myślał on - zakochana kobieta wsiadła zapewne do pociągu, poczuł się tak osamotniony, jakby sam odjeżdżał na bezludne wygnanie. Lecz nie było czasu ani możności pogrążać się w zawiłość własnych spraw. Miasto nabrzmiewało tragedią, wojna zaczynała się już przetaczać po ziemiach rdzennie polskich, zaostrzyły się wewnętrzne konflikty podziemia, zaś w ostatnich dniach kwietnia doszło i w domu Tomyskich do małej katastrofy. Pewnego ranka Cechna wróciła z targu w stanie zupełnego rozprzężenia. Porzuciwszy koszyk z prowiantem w kuchni na podłodze, wbiegła do pokoju, w którym Tomyski pisał coś na maszynie: - Gdzie nasza pani? - krzyczała. - U siebie? To niech pan idzie! Musicie oboje to usłyszeć. Sensacja! A stanąwszy w nogach tapczana, na którym leżąc pani Ludmiła starała się uśmierzyć i zataić fatalną arytmię serca, obwieściła: - Doczekał się! Rozwalili! Pomyśleć! A ja go miałam, słowo honoru, za Polaka! Za patriotę! - Co się stało? Niech się pani uspokoi. Proszę się napić waleriany - mitygowała ją pani Ludmiła łagodnie, ale nakazująco. - Kogo rozwalili? - spytał Tomyski, który teraz dopiero, ociągając się, nadszedł. - Ludeńko, ty się źle czujesz? Nie denerwuj się. - Kochanie, to nie ja jestem zdenerwowana. Daj jej kropli walerianowych. - Kogo rozwalili? - powtórzył Józef, nalewając krople do kieliszka. Panna Cechna wychyliła lekarstwo jednym haustem. Usłyszeli, że zęby jej zadzwoniły po szkle. - Niech pani nie zgryzie kieliszka - poprosiła uprzejmie pani Ludmiła. Cechna obrzuciła ich zdziczałym spojrzeniem. - Kogo? Pułkownika Mecherzyńskiego! - oznajmiła ze zgrozą. - Zdrajcą się okazał, cholera! Naszych ludzi wydawał. A ja nic nie wiedziałam! taki wstyd, taka hańba! Nasi chłopcy go rozwalili. Wyrok. - No, widzi pani. A nam przecież od razu dziwno było, żeby porządny człowiek był na takim stanowisku w policji. Ale czegóż pani tak rozpacza? - usiłował ją opamiętać Tomyski. - Czy to był brat, czy swat? Małe rozczarowanie. Pani jest karygodnie lekkomyślna. Bo i czegóż dobrego można się było spodziewać po granatowym policjancie w służbie niemieckiej? Szara twarz Cechny przybrała nieoczekiwanie wyraz śmiertelnej obrazy. - O, proszę pana! Tak lekko nie można ludzi sądzić. Wszędzie się może zdarzyć człowiek! Poczciwy człowiek! Dobry patriota! Bez skazy! Byli tacy, o byli. I teraz taka hańba spada na ich świętą pamięć przez jednego bydlaka. Tomyski wzruszył ramionami: - W dziwnych miejscach poszukuje pani dobrych patriotów. Przyznam się, że nic nie rozumiem. Nie podoba mi się to wszystko. - Mnie też! - wykrzyknęła na poły tylko słuchając. - Musiał być świnia, kiedy z wyrokiem do niego przyszli... - Ale przecież - podjęła za chwilę gorączkowo - kilkoro ludzi przez niego uratowałam. I jeszcze hiacynt mu nosiłam, knurowi plugawemu. Widać dla pozoru tak mnie durzył. Albo czuł pismo nosem i że przyjdzie odmiana. Panna Cechna nie uspokoiła się już więcej. Paliła dziesiątki papierosów, płakała, złorzeczyła; Tomyskim z trudnością udawało się ją namówić, aby zjadła cośkolwiek z tego, co sami, oczywiście, przyrządzali. Ale cierpiała w sposób tak rozdzierający, że litość brała na nią patrzeć. Po paru dniach rozpoznali w jej nieruchomej skupionej twarzy jakąś zrozpaczoną determinację. Nie omylili się. Przyszła do nich spokojna, lecz cała naprężona, jak struna przed pęknięciem. Tomyski wyciągnął papierośnicę, by rozładować nastrój. Pokręciła głową. - Basta! - rzekła. Wypaliłam od wczoraj blisko sto papierosów. - I po cóż tak się gubić? - zgorszyła się łagodnie pani Ludmiła. - Żadne zastrzyki nie pomogą, jak pani tak się będzie truła. - Święta racja - zgodziła się Cechna - posępnie. - Toteż inaczej chcę zginąć. Tu nagle podziękowała im za miejsce, i to od razu. Nie można powiedzieć, by nie odetchnęli, że wyręczyła ich w tym, czego sami nie śmieli jej zaproponować. Milcząc, ze spuszczonymi oczyma słuchali, jak mówiła w podnieceniu, ale jakby przyćmionym sennością., - Żal mi się rozstawać z państwem. Tak się tu czułam prawie jak w domu rodziców. Ale i państwo dłużej byście ze mną nie wytrzymali, i ja już nigdzie nie mogę wytrzymać. Do lasu mnie ciągnie i do lasu. Nie byłabym córką mojego ojca, żebym nie zmyła tej hańby. Nie byłabym Kurpianką! - Jaką znów hańbę chce pani zmywać? - zdziwił się niecierpliwie Józef. - O, panie - Cechna jakby się dopiero teraz ocknęła. - Taki jeden Mecherzyński to wszystkich nas hańbą okrywa. Państwo myślicie, żem narwana i że przesadzam. A we mnie już nie ma przez tego Mecherzyńskiego jednego miejsca, gdzie by mnie coś nie piekło, nie bolało. Tylko jeszcze las. Walka, trudy, śmierć. Idę do partyzantki. - Na miłość boską, dziecko - perswadowała pani Ludmiła. - Co z pani za żołnierz? Przecież pani jest chora. A jak pani dostanie w lesie ataku? - To zdechnę - odparła brutalnie. - A zresztą, nie dostanę. Ja w lesie, słowo honoru, ozdrowieję. Jeszcze się przydam, oho. Ja Kurpianka. Ja z puszczy! - Jak to, i tak zaraz od nas prosto do lasu? - nie dowierzał Tomyski. - Mam w Sulejówku przyjaciółkę. Między nami mówiąc - łączniczkę. U niej zostawię rzeczy, wyekwipuję się trochę i w las. I rzeczywiście już następnego dnia raniutko zebrała wszystkie rzeczy i pożegnała Tomyskich, którzy z trudem wmusili w nią dwie paczki z kawą i herbatą, a prócz pensji - mały zasiłek na wyekwipowanie się do tego lasu. Już gdy Józef zamykał za nią drzwi, Cechna odwróciła się jeszcze i poprosiła: - Jakby major Stopka albo kto drugi ze Straży o mnie pytał, to proszę powiedzieć, że poszłam do lasu. Bo za ostatnim razem nie zastałam w Straży majora Stopki. Czekałam ze dwie godziny, ale wyjechał na inspekcję. Będzie rozpaczał, że się nie pożegnałam, ale trudno. Zaraz po wyjściu Cechny Toymscy, zbyt zmęczeni, aby komentować zaszły wypadek, ruszyli do porządkowania kuchni, która przedstawiała istne pobojowisko przedmiotów. Wymietli wszystkie brudy i niedopałki papierosów, poszorowali garnki "Vimem", a noże, widelce i łyżki "Sidolem", doprowadzili do świetności niklowany brzeg blachy kuchennej, oczyścili maszynkę gazową, której palniki płonęły wszystkimi barwami zaciekłych w nie kipiątków różnego rodzaju. Nie byli tymi czasy nazbyt weseli na duchu. Gmatwały się okrutnie zarówno sprawy publiczne, jak osobiste, przyprawiając nieraz każde z nich dwojga o tajoną zadumę i zgryzotę. Ale w troskach tego rodzaju nie zawsze potrzeba wołać na pomoc naród, ludzkość, ideę czy też Boga. Czasem wystarcza przyprowadzić do ładu i lśniącej czystości powszednie rzeczy dokoła siebie, aby dźwignąć się z rozterki, pokonać rozpacz i zwątpienie. Tego właśnie tym razem doświadczyli, setnie bawiąc się "kosmetyką", przywracając utracone piękno sponiewieranym przedmiotom. Na zakończenie dzieła Tomyski rozebrał się i w szortach tylko, boso, wziął się do mycia podłogi w kuchni. Dzień był piękny, wiośniany i słoneczny, a okno szeroko rozwarte. Podłoga schła mu pod ręką, jaśniejąc kremowym drewnem. Gdy kończył, pani Ludmiła, umywszy się, nadeszła i stanęła w progu kuchni, wsparta dłońmi na drzwiach. - Myślę - roześmiała się - że nieprędko zechce nam się pomocnicy domowej. - Prędzej - parsknął Józef z humorem - ja się zgodzę na służącą. No nie? Czy nie dobrego masz ze mnie parobka? Powiedz? Klęcząc, odrzucił ścierkę i otarłszy ręce o szorty objął nagimi ramionami wysokie, tak piękne jeszcze nogi Ludmiły. Jej twarz z dołu oglądana wydała mu się zmieniona i postarzała, coś w niej się obsunęło, jakby życia ubyło w tkankach pod gładką dotąd skórą. Zdjęty niewymowną tkliwością, która jego zamglonym oczom nadała wyraz ekstazy miłosnej, powiedział: - Nie wiadomo, co nas czeka, Miłuniu. Żeby wytrwać, trzeba nam sił. Czy wiesz o tym, że cię kocham? Tak jestem tobą przejęty... w jakiś nowy sposób... Tak pełen ciebie jak nigdy. Jestem z tobą. Czy o tym wiesz? Podniosła go za czuprynę, jak niegdyś, niegdyś... A gdy wstał, zdawało się przez mgnienie, że złoży głowę na jego nagiej piersi. Lecz pochyliła tylko rękoma jego głowę ku sobie i pocałowała go w czoło, milcząc. Ach, jeśli to nawet było zwycięstwo, gdybyż wiedział, jak mało miała już sił, by z niego korzystać. Ale uśmiechnęła się, młodniejąc pod wrażeniem tej chwili, podobnej do szczęścia. - Jesteś anielsko dobry - szepnęła. - Wiesz, pójdę z tobą na hale - zaproponowała nieoczekianie, ścisnąwszy go za rękę. - Nie. Położysz się i odpoczniesz - rozkazał - a ja wezmę kobiałkę, skok_skok i już jestem z powrotem, jak mówiła Cecylia Żarska. Wyszedłszy z domu żałował trochę, że nie poszli razem. Dzień był urzekająco powabny; od rozwijających się klonów ulicznych, od Pola Mokotowskiego, od balkonów z młodymi sadzonkami pachniało i świeciło rozbłyskaną w słońcu zielenią. W ruchliwym tłoku podrujnowanej przez bomby hali na Koszykowej kapela oberwańców grała i śpiewała tango, w którym powtarzał się refren: "Ty będziesz jeszcze szczęśliwa, patrz, jaki piękny jest świat". Chłopi, przemytnicy na własnych drogach do własnej stolicy, zajadali i popijali w straganach_gospodach, a mrużąc oko zapewniali ufnie każdego przechodnia, że "już ich tutaj niedługo". Tęgie, rumiane i modrookie przekupki zapraszały pieściwie: "Co paniusia uważa? Dać, kochana? Ile, kochana?" To znów krzyczały ordynarnie: "Widzieliście wy, ludzie, inteligentkę marynowaną! Ogląda i ogląda! Tyłek sobie własny oglądaj, kiedyś taka na oglądanie łasa!" I znowu: "Zważyć, kochana? Zaraz, kochasiu". "Ile, kochana? Co podać, panie ładny? Do rzodkiewek! Do świeżych! Takie róże!" Tomyski nakupił wszystkiego, co go nęciło świeżością, zielenią i barwami. Wracając, kupił jeszcze na Mokotowskiej słoniny, jaj, szynki i śmietany. Zrobili sobie obiad. Józef przygotowywał "surowiec", pani Ludmiła smażyła, gotowała i "dosmaczała". Jajecznica z szynką, kartofle w łupinach, sałata z "oceanem śmietany", kompot z rabarbaru na deser, a na przekąskę chleb i rzodkiewki, do których Józef, zawróciwszy błagalnie mglistym okiem ku żonie, napił się wódki. Bardzo kontenci, mieli wrażenie, że "od wieków" nie jedli równie dobrze i ładnie podanego i tak bardzo w ich guście przyrządzonego obiadu. Po zmyciu naczyń Józef ułożył panią Ludmiłę na tapczanie i zapaliwszy papierosa, powiedział: - Co za błoga cisza, co za spokój. Mam wrażenie, jakby wojna już się skończyła. Czuję się po prostu szczęśliwy. A ty? - Nie przestawałam nią być. Mimo wszystko - uśmiechnęła się grzecznie pani Ludmiła... - A to tylko panna Cechna odeszła - nawiązała do poprzednich słów Józefa. - Ale słuchaj, co będzie z tą Cechną? Jak myślisz. Czy ona rzeczywiście pójdzie do partyzantki? - Nie wiem. Biedny mały meteor, odpryśnięty od jakiejś konstelacji... Szuka śmierci, nie mogąc znaleźć życia. Ale wybrała możliwość godnej śmierci. Jeśli w istocie pójdzie do tego lasu. - Mówiłaś... jakiś dramat - podjął za chwilę. - A ja myślę, że, jak najczęściej, to pozorna tylko tragedia zabłąkanego człowieka... Ileż takich pozornych tragedyj przybiera pozór najstraszliwszych nieszczęść albo do nich wiedzie. A bez potrzeby - zadumał się głęboko, i nie tylko nad Cechną. Machinalnie zaczął chodzić po pokoju. Pani Ludmiła obróciwszy ku niemu swe łaskawe niebieskie spojrzenie przypomniała zapobiegliwie: - Tę słoninę, wiesz, trzeba przetopić. A ze skórki zrobimy galaretę. Trochę odpocznę i wezmę się do tej galarety wieczorem. - Nie weźmiesz się do żadnej galarety. Ja sam ją świetnie przyrządzę. Właśnie z myślą o tym kupiłem czosnek i dwie porcje włoszczyzny. Tylko jeszcze trochę popiszę. Tej biednej Cechny tak było wszędzie pełno, że ledwo mogłem co przy niej sklecić. Nareszcie teraz mam trochę czasu i spokoju do pracy. Tak się zaciekł w robocie, że nie zauważył, kiedy pani Ludmiła wstała i poszła przyrządzić kolację. Było, na szczęście, wczoraj postawione zsiadłe mleko. Kartofle z obiadu, przysmażone ze skwarkami i "zaostrzone" zielonym szczypiorkiem stanowiły pospołu z mlekiem wystarczający posiłek. - Jutro kupię ci kurę - obiecał Józef. - A teraz już naprawdę idź do siebie. Ja zrobię galaretę z tej skórki, a położę się spać tak po cichu, że cię nie zbudzę. W przerwach od "kłapania" na maszynie słyszał, jak pani Ludmiła krząta się jeszcze i rozbiera, jak szuka sobie książki na półce, przewraca kartki; jak potem dmucha świecę, mości się chwilę w pościeli, jak wreszcie w jej pokoju zapada zupełna cisza. Wtedy poszedł przyrządzić galaretę. Zobaczył, że skórka od słoniny jest już ślicznie przez Ludmiłę spreparowana, włoszczyzna także już była wypłukana, obrana i gotowa do użycia. Rozkroił skórkę na kilka kawałków, włożył ją do dużego, aluminiowego garnka, nalał do pełna wody i posolił, zaprawiwszy zawartość listkiem bobkowym i kilku ziarnkami pieprzu. Pamiętał, że skórka musi się gotować około dwóch godzin, zanim będzie ją można drobno pokrajać i rozgotować i równie drobno poszatkowaną włoszczyzną. Zostawił garnek na małym gazie, a wróciwszy do biurka, zdjął z ręki zegarek i położył go sobie "na oczach". Odstawił maszynę, żeby nie budzić żony, i zaczął piórem pisać brulion zaczętego rozdziału powieści. Utonąwszy w dobywaniu z mgławicowego chaosu - widzialnej konstrukcji utworu, zapomniał niebawem o całym świecie. Zaczernione i pokreślone kartki papieru bezładnie zesuwały się spod pióra na biurko, gnąc się i garbiąc na rozrzuconych po nim książkach, notesach, świstkach. Jedna z nich zakryła sobą zegarek. Przerwał pracę dopiero, kiedy utknął na scenie, z którą czuł, że już się dziś nie upora. Otarł wieczne pióro mocno już zaplamionym kawałkiem jedwabiu z sukni Ludmiły, docisnął jego zakrętkę, zdjął okulary, przetarł pięściami oczy, zapalił papierosa i trzymając go w jednej ręce, przeciągnął się obiema szeroko, gestem człowieka szczęśliwie spracowanego. Nagle położył rękę na wewnętrznej kieszeni marynarki. Przeszyła go na wskroś jak ukłucie iskry elektrycznej świadomość, że ma tam list od Staszki. Uległ pokusie, wyjął go i pogrążył się w ponownym odczytywaniu drobnych, jak rzadko u kobiety, biegnących nieco na ukos literek. Ta szalona pisała, jakby nie pamiętając, że jest cenzura korespondencji, że są Niemcy, że wojna... Dopaliwszy papierosa, zrzucił odzienie, naciągnął pidżamę i z dogasającą karbidówką w ręce zbierał się iść do łazienki. Gdy znalazł się w przedpokoju, usłyszał, że po schodach biegają ludzie i że w podwórzu wre nieopisany hałas. Jakieś kobiece piski, tubalne głosy mężczyzn. - Co to takiego? - nadsłuchiwał zdziwiony. - Alarm? Czyżbym nie dosłyszał alarmu? A może coś się stało w kamienicy? Jakaś bójka czy co? Gestapo? Dla Boga, obudzą mi Ludmiłę. Zostawiwszy karbidówkę w przedpokoju, poszedł do jadalni, mającej balkon od podwórza, by popatrzeć, co się tam dzieje. W ciemnym jadalnym pokoju zdumiał się, widząc, że okno jest jakby od zewnątrz oświetlone. Przypadł do niego, zobaczył ruchliwy blask na przeciwległej ścianie domu i mnóstwo kłębiącego się dymu. Rozdział 26 (c.d.) W czasie krótszym, niż trwa mrugnięcie oka, chwycił się za głowę i z myślą, co się w nim rozległa jak wrzask: "Skórka od słoniny!" - skoczył do kuchni. Nad gazową maszynką stał wielki płomień, wylatujący niby z purpurowej kuli, wyginający się ku otwartemu oknu i buchający kłębami dymu na podwórzu. Odruchowo przekręcił kontakt i nie zdążył się zdziwić, że kuchnię zalało światło. Nigdy potem nie mógł pojąć, jakim sposobem płonący garnek znalazł się w zlewie pod wściekłym strumieniem puszczonej gwałtownie wody. Usłyszał niesamowity syk, odskoczył daleko i przestał widzieć cokolwiek w tumanie białej gorącej mgły. Serce mu biło z hukiem; usiłował poprzez mgłę zobaczyć swoje ręce; nie były oparzone. Stojąc w tumanie pary, oślepiony i poniekąd ogłupiały, słyszał nie milknącą na podwórzu wrzawę, a śród niej, dochodzące jakby z ulicy, najpierw niewyraźne, a potem coraz bliższe bicie w dzwonek. Przez chwilę miał wrażenie, że to w uszach mu tak dzwoni, ale dzwonek ten raptem umilkł. Tomyski rozróżniał teraz głosy, a w miarę jak obłok pary rzedniał, dały się też widzieć światła na różnych piętrach przeciwległej ściany domu. Głosy kobiece krzyczały: - Kamienica się pali! Pali się! Jak można tak ludzi denerwować! Przecie to wojna! Ludzie, na Boga, gaście światła! Proszę pani! Proszę pani! Czy to bomby? Ja słyszę bomby! Czy to nalot! Bomba w nas uderzyła!! Głosy męskie duduniły: - Stróż! Stróż! Do kroćset diabłów, co to za porządki! Gdzie dozorca?! Dozorca! "A to narobiłem bigosu" - myślał Tomyski, zdumiony, że tak na śmierć mógł zapomnieć o pozostawionym na gazie garnku z gotującą się skórką od słoniny. Mgła po chwili zrzedła o tyle, że zobaczył palącą się spokojnie maszynkę gazową; poszedł i zgasił ją. Następnie zamknął kran. W podwórzu ciągle jeszcze darły się głosy kobiece: - U kogo to się pali?! Czy oni tam pomarli? Co za ludzie! Wyłamać drzwi!- Stróż! Dozorca! Stróż! - wtórował rzeczowo głos męski, a żeńskie wyły już prawie: - Gestapo na nas ściągną! Samoloty lecą! Samoloty! Ja słyszę! Dom się pali! Gooore! Tomyski miał przez chwilę wrażenie, że to rozwścieczone Menady nadciągają z piskiem i wyciem, by go, jak Orfeusza, rozszarpać. Cechna Żarska stanęła mu nagle w oczach. Wydało mu się, że to właśnie ona miota się tam w głębi podwórza i podżega te wrzaski. Raptem śród zamieszania rozległ się trzeźwy głos dzwonka u drzwi frontowych. Tomyski zdziwił się najbardziej, że nie pukanie, tylko dzwonek. Dzwonek był na prądzie. A, prawda! I w kuchni światło. Skąd prąd, światło? Krzyknął głośno: - Ludmiła! - i skoczył do przedpokoju. Pani Ludmiła stała już ze świecą na progu swojej sypialni, otulona w bujne zwoje szlafroka. - Nie bój się! - zawołał. - To nie gestapo! Chwycił za kontakt i światło zabłysło w przedpokoju. - Światło? - rzekła pani Ludmiła z pytającym rozradowaniem. Nie wyglądała na osobę przelękłą, lecz raczej na wyrwaną niedorzecznie z wielkiej o czymś zadumy. Dzwonek znów zadrgał długo i natarczywie. Kiedy wreszcie Tomyski uporał się z drzwiami i otworzył je, ujrzeli trzech dorosłych mężczyzn w złocistych kaskach. - Gdzie pożar?! - krzyknął najbliżej stojący, a jednocześnie wszyscy trzej władowali się do przedpokoju. - Nie ma żadnego pożaru. Skąd panowie się tu wzięli? Ludeńko, idź, połóż się, to nic, głupstwo - odpowiadał Tomyski jednocześnie strażakom i własnemu przerażeniu o chore serce żony. - Jak to skąd? Wezwanie do pożaru. Gdzie pożar? - nastawali strażacy. - Nie ma żadnego pożaru - powtórzył Tomyski. - Woda się w garnku wygotowała i zapaliła się skórka od słoniny. - Proszę nie żartować. Co się pali? Tomyskiemu omal nie wymknęło się ordynarnie: - W d... się pali. Powściągnął się rozśmieszony i zirytowany. - Nawet mi się nie śni żartować - zapewnił. - Proszę, niech panowie idą za mną do kuchni i sprawdzą. Nic się już teraz nie pali. Tupiąc i rozglądając się, uzbrojeni w toporki za iście zbójnickimi sznurowania pasami, połyskujący złocistością hełmów mężowie wkroczyli za Tomyskim do kuchni. Józef teraz dopiero podszedł do zlewu i sam po raz pierwszy obejrzał czarny przepalony garnek ze zwęglonymi szczątkami skórki na dnie. Z nie dokręconego kurka sączyła się jeszcze woda. Przykręcił kurek i pokazał strażakom garnek. Przypatrzyli się w milczeniu i długą chwilę oglądali z podejrzyliwym niedowierzaniem kuchnię. - Musimy spisać protokół - oświadczył wreszcie jeden z nich nie bez jawnego rozgoryczenia. Siadł przy stole i długo coś gryzmolił. Pani Ludmiła wsunęła się tymczasem do kuchni. - Jakim sposobem, Józiu? - pytała z cicha. - Zostawiłeś na ogniu i zapomniałeś? - Zostawiełem i zapomniałem. Nie będziemy mieli tej galarety - uśmiechnął się winowajczo. - Nie wiem - dodał patrząc znów na swe ręce. - Nie poparzyłem się wcale, wrzucając garnek do zlewu. A przecież ja go wrzuciłem i odkręciłem wodę... Strażacy dali protokół do podpisania, coś mrukliwie ze sobą pogadali i odeszli. Ledwo jednak Tomyscy zdążyli zamienić ze sobą parę słów, znów zabrzmiał dzwonek. - Co za diabeł! - zdenerwował się Józef. Przyszedł dozorca, Błażej Wiśniaty. - A, to pan? Kto wezwał straż, do licha? - wpadł na niego Tomyski. - Ja wezwałem. Zatelefonowałem od pana Czyńskiego z dołu - oświadczył Wiśniaty z godnością. - A któż, proszę pana, ma pilnować domu? A na czyjej głowie jest wszystko? Pan jeszcze krzyczy. A co ja miałem robić, jak cała kamienica: Dozorca i dozorca! Stróż i stróż! Pan nie wie? Wszystkiemu winien stróż. To że wojna, to też powiedzą, że ja winien. Usłyszałem krzyki, wychodzę na podwórze i widzę, że to u państwa się pali. Wołam i krzyczę, bo widzę, że okno otwarte. Myślę nic, tylko Żarska papierosiskiem podpaliła i sama się już spaliła chyba, że nic nie odpowiada... - Panny Żarskiej nie ma już u nas - poinformowała pani Ludmiła. - Nie ma? - dozorca speszył się. - No, to nie ma - odzyskał zaraz równowagę. - To trzeba wymeldować. Więc wołam, a nikt się nie odzywa. To sobie mówię, zanim dolecę na drugie piętro, kamienica mi się spali. Do kogo miałem dać znać, jak nie do Straży? Heniek był w domu, bo nie miał dzisiaj służby, i też powiada: "Niech tata dzwoni do Straży" - no, i tata zadzwonił. A przepraszam pana Tomyskiego, co się to stało? Bo ja jeszcze i od Straży dostałem za swoje, że - powiadają - do byle czego ich wołam. Tomyski opowiedział mu w paru słowach wypadek, poczęstował go papierosem, a widząc, że jeszcze nie odchodzi, dał mu 50 złotych. Wiśniaty przypatrzył się banknotowi z rodzajem obrzydzenia na swej rycersko pięknej twarzy. - A czy pan myśli - powiedział - że dużo jest lokatorów, co rozumieją, że ich może ten dozorca uratował od wielkiego nieszczęścia? - Zaraz - przerwał Tomyski. - A skąd się wzięło światło? - Straż kazała zapalić. ja przecież mam klucz od pionu. I to jeszcze na mojej głowie! Ale ja życiem odpowiadam za światło. Niech państwo już gaszą, ja schodzę i wyłączam. I niech państwo uważają. Szczęście, że ten cały kram Niemców na nas nie ściągnął. Pan wie, ilu tu takich nocuje, co nie chcieliby się z nimi spotkać. Stróż taki i stróż owaki. A stróż musi nad wszystkim czuwać. Odszedł majestatycznie, w poczuciu spełnionej misji. Tomyscy popatrzyli na siebie i wybuchnęli śmiechem. - Nie! Słuchaj, pomyśl! Ta Straż, której nie było, kiedy we wrześniu paliła się Warszawa, i która przylatuje do palącej się skórki słoniny! Co za ponura humoreska! Czy bardzo się przelękłaś? Dam ci coraminy. Panią Ludmiłę co innego uderzyło w tej zwariowanej przygodzie. - Że też biedną Cechnę ominął pierwszy prawdziwy "alarm pożarny" - roześmiała się. - Wreszcie zobaczyłaby u nas tych swoich ulubionych strażaków. Może tam był i ten jej major Stopka? - Nie, nie było tam żadnego majora. Ale i mnie ona przyszła na pamięć. Kiedy słyszałem te wrzaski na podwórzu. To było wszystko w jej obłąkanym stylu. Rozmawiali chwilę o Cechnie. Gdzie się też ona obraca? I co z nią będzie? - Ja jednak muszę się o nią wywiedzieć - zatroskał się Tomyski. - Tak nagle spadło na nas to jej odejście. Nie powinno się tracić z oczu nieszczęśliwego człowieka. Trzeba ją znaleźć. Trzeba jej pomóc.Muszę o nią wypytać Wiśniatych. Nie wiem, czy mówiłem ci, że on ją znał? Znał ją już dawniej. - Nie, nie mówiłeś. To byłby dziwny zbieg okoliczności - westchnęła pani Ludmiła. Udawała, że bardzo chce spać, aby ukryć niezmierne osłabienie. Prawie nie czuła tętna. Lecz Józef spostrzegł jej omdlałość i uprosił ją, aby wzięła coraminy. Długo nie spał, wstrzymując oddech, aby słyszeć, jak ona śpi, jak oddycha. Spała lepiej niż on. Nazajutrz rano wpadła do nich Joasia i Józef miał rzadką przyjemność rozśmieszania siostry opowiadaniem o palącej się skórce i szumnym przybyciu Straży. - Dawno się tak nie śmiałam - rzekła Joanna. - I może już ostatni raz tak się śmiejemy. - Oświadczyła, że idzie do partyzantki - kończył Józef opowiadanie o Cechnie. - I ostatecznie, wiesz, co ją do tego skłoniło? Rozpacz i wstyd, że jakiś granatowy komisarz policji, którego uważała za patriotę, okazał się szubrawcem i chłopcy go sprzątnęli. - Z iluż to różnych rzeczy składa się to samo zjawisko. Z jak rozmaitych pobudek ludzie idą do lasu... - westchnęła w zadumie Joanna. Tego samego dnia odwiedził ich na chwilę Tadzio Drzewski. Przyszedł się pożegnać. - Może nigdy więcej nie zobaczymy się, mój stary - powiedział tajemniczo. Tomyski nie pytał, dokąd Drzewski zamierza się udać i czemu tak dramatycznie się żegna. Miał akurat czerwone wino w domu, więc wypili po szklance czerwonego. Przy winie doszło do gawędy o Cechnie i o śmiesznej nocnej przygodzie ze skórką od słoniny. - Patrz no, Józef - zastanowił się Drzewski na wiadomość o zniknięciu Cechny. - Patrz no tylko, jacy ludzie idą do tej waszej partyzantki. Ale historia ze słoniną - dodał z innego tonu - jest pyszną humoreską. Wiesz - zapalił się, łącząc jednak słoninę z Cechną - ja bym na twoim miejscu zaczął pisać humoreski na temat waszej roboty podziemnej. Tomyski popatrzył na niego uważnie i powiedział z namysłem: - Zwróć się z tym do innych, bracie. Dla mnie to wszystko jeszcze nadto krwawi, żeby drwić. To nie jest balsam gojący rany ciała i... duszy. - Nie miałem na myśli drwin - stropił się lekko Drzewski. - Myślałem o stylu Cervantesa. - Owszem, to by mnie nęciło - przyznał pojednawczo Tomyski. - Ale gdzie mnie tam do takich pisarzy... Następnego dnia Tomyski, biorąc u Wiśniatego druczek wymeldunkowy dla Cechny, zagabnął go: - Wyście ją podobno dawno znali. Więc może pan mi powie... - Dozorca - przerwał Wiśniaty, nadając możliwie najbardziej rycerski wyraz urodziwej twarzy - dozorca to, proszę pana, taki człowiek, co niby nikt, nikt, a wszystko musi wiedzieć, wszystkich znać. Na kim stoi bezpieczeństwo całego domu? Na dozorcy. Na kogo nikt nie zwraca uwagi? Na dozorcę. Dopiero jak co, to: Wiśniaty wie, Wiśniaty zrobi, a może Wiśniaty?... Ja nie do pana to mówię. Pan co innego. Pan uznaje, że z dozorcą można czasem w ważnych sprawach inteligentnie porozmawiać. - Naturalnie - zgodził się, nagląc, Tomyski. - No więc, jakże się pan zapatruje na tę Cechnę? Tak nagle znikła. Może się komu zwierzyła? Może Heńkowi? Mówiła, że idzie do lasu. Ale w jakich lasach ją szukać? Nie chcielibyśmy jej tak całkiem stracić z oczu. - Kobieta, panie! - dozorca rozłożył ręce. - Cóż, ja jej państwu nie znajdę. Przecie się nawet z nami nie pożegnała. Do lasu, to do lasu. - I dodał jak Joanna: - Przez różne rzeczy ludzie idą do lasu. Nerwowa była, ma się rozumieć. Można powiedzieć - chory człowiek. Ale kto dzisiaj nie jest nerwowy? Nie jest chory? - No, dobrze, ale ona była wyjątkowo nerwowa. Dlaczego? Dlaczego ona tak zbiedniała, zmarniała? Czy jej rodzice rzeczywiście byli ze szlachty? Z ziemian? Mieli majątek? Błażej Wiśniaty chwilę patrzył na Tomyskiego jakby ze smutną kpiną. - Tak oni byli ze szlachty - powiedział wreszcie - jak ja jestem królem angielskim. Jej ojciec był, proszę pana, za młodu strażakiem, a potem służył w policji. - Jak to w policji? W granatowej policji? - spłoszył się Tomyski. - A w jakiej miał służyć? W polskiej policji służył. Jeszcze jej też wtedy nie nazywali "granatowa". Miał w policji przyjaciela, Stopka się nazywał, ojciec tego majora Stopki, co Heńka do Straży przyjmował. To ten Stopka namówił Żarskiego do policji, że lepsze utrzymanie. I to prawda, że nie ostatnio się mieli. Zaczął od posterunkowego, ale w Sierpcu to i komendy się dosłużył. A ten zdrajca Mecherzyński, co go sprzątnęli, to Żarski długo pod nim służył, bo on też był ze Sierpca. Żyli w dobrej kompanii, kto tam wiedział, że Mecherzyński tak się ześwini. Znałem ich wszystkich, bo ja z tych samych stron. Żonę Żarski miał trochę marudną, nerwową, to mu ta Cechna była jak oczko w głowie, chociaż też była nerwowa, jak to po matce. Ale dbał o nią, do szkół posyłał. Niezły był z niego człowiek, choć i policjant. Ale zawsze - policjant. Nie lubili takich i przódzi. Glina ma się rozumieć. Ta_ak... Wiśniaty musi wszystko wiedzieć. - No, dobrze - powiedział Tomyski. - Ale dlaczego ona taką tragedię z tego wszystkiego robiła? Czemu tak się z tym kryła? Tak się gryzła? Przecież by się jej jakoś wytłumaczyło. Przecież teraz takie czasy idą, że pochodzenie żadnego nie będzie miało znaczenia. Ważne będzie, czym się jest samemu, a nie czym tam był ojciec... - Kto wie, proszę pana - rzekł dozorca ni to grożąc czymś Tomyskiemu, ni to samego siebie przestrzegając. - Kto wie, co będzie ważne? Czasy - dodał nie bez wyniosłej tajemniczości - idą, ma się rozumieć, trudne. (Rozdział 27) Święta we mgle 22 XII 43. zapisaliśmy się na wspólną Wilię w naszym Związku, który coś takiego urządza. Pomysł raczej niedobry, ale czy teraz są dobre pomysły? Stacha mówi, że mnóstwo, i że Polacy nigdy nie mieli tyle genialnych pomysłów, co właśnie teraz. Jej paradoksalne sądy na temat skutków grozy okupacyjnej są czymś fascynującym. Tylko że Boże Narodzenie to nade wszystko święta rodzinne i dziecinne, nagłe popadnięcie w dawne ekstazy dzieciństwa. To trwa długo, ale ze mnie i to się już wykruszyło. Barszcz z uszkami, ryby, wino, pierniki, makowiec etc. - to smaczne rzeczy, które się dzisiaj liczą. Ale równie chętnie jadłbym to w każdym innym czasie. A nastrój Bożego Narodzenia? Może odnalazłbym go gdzieś na głuchej wsi, gdzie liturgia tych świąt jest żywa i w pełni obserwowana. Pasterka w wiejskim kościele, kolędy źle śpiewane, ale traktowane uczciwie jak świadectwo prawdy, wynurzające się spod tego jeszcze starsze pogańskie obrzędy... To takie pradawne, że już nie przestarzałe; działa jak widok na gwiazdy. Nie spodziewam się tego znaleźć w naszej stołówce, prowadzonej przez uroczą skądinąd panią Zenobię. Jakaś Malczewskiego "Wigilia zesłańców"? To by dopiero było nie do zniesienia. Właściwie o tym zapisaniu się zdecydowała Ewa. Nie chce przeciążać świątecznymi robotami swojej opatrznościowej Bronki. My z Ludmiłą nie mamy nikogo w ogóle "do tych robót". Jestem wprawdzie dobrą dziewczyną do wszystkiego, ale wiem, że L. nie poprzestałaby na moich usługach. Jest po ataku serca, mieliśmy więc nic nie urządzać, chociaż to jest nie do zastosowania w życiu. Jak cały kraj świętuje przez trzy dni, a potem jeszcze odpoczywa po świętowaniu, to jadło, bodajby najskromniejsze, trzeba przygotować na kilka dni. Więc niech już będzie choć Wilia poza domem. Bronka idzie z nami sama, bez brata, Kazik odmówił przyjazdu, a Bronki boimy się puścić w najkrótszą nawet podróż; w tłoku tramwaju skradli jej wczoraj torebkę z wszystkimi dokumentami. Kazika umieściłem u pani S. - ferma ogrodnicza hodująca melony i pomidory na ziarno. Kiedy z nim tam jesienią pojechałem, trafiłem na swoistą uroczystość. Próbowanie melonów na słodycz. Przepych pokrajanych melonów w dziesięciu co najmniej odmianach. Odurzający cocktail zapachu, brzęczenia os, żółcizn we wszystkich możliwościach: banan, cytryna, pomarańcza, morela, ciało. Praktykantki, pracownicy, zaproszeni goście, kiperzy najwybredniejszego smaku. Próbują z każdego półmiska, delektują się, trzymając kęs długo na podniebieniu - ambrozja - idzie o odór najsłodszych odmian dla skrzyżowania ku tym większej słodyczy. I my smakowaliśmy, nie wierzyłem własnym oczom, że to się dzieje w Polsce, w czwartym roku wojny i tak dalej. Taka jest kompozycja istnienia. Kazik brał swego czasu udział w odbijaniu więźniów na Długiej. Twierdzi, że z jego serii padła idąca ulicą kobieta, Polka. Takie rzeczy zdarzają się, jak jest wojna, i bywają przecierpiane. Tego zresztą nie można dowieść, bo inni także strzelali. Ale nikt już nie wydrze tego przeświadczenia z jego mózgu. Szok był głęboki, choć nie od razu dawał się we znaki jak teraz. Myślałem, że w tym raju melonów Kazik odzyska równowagę ducha. Nie odzyskał i jest z nim coraz gorzej. na razie ma urlop z oddziału, ale wiem, że już tam nie wróci. Nie tylko z powodu owej kobiety, ale z powodu zabijania w ogóle. Konflikt bardzo na czasie i bardzo nie na czasie. Napisał Bronce, że nie jest godzien żadnych świątecznych radości, że chce być sam. Nie bardzo mu się to uda, bo na tej fermie będą świętować jak wszędzie i zadbają, żeby młody bohater miał święta jak się należy. A on się nie czuje bohaterem, lecz zbrodniarzem i pokutnikiem. Niestety, nie będzie z nami Joasi. Ona znów chce spędzić Wilię ze swoimi Jentysami. Ma ich podnieść na duchu po stracie syna, który poległ w lesie. Za to w pierwsze święto będziemy wszyscy u Ewy na zającu, choince i kolędach. To mnie cieszy, bo u Ewy jest zawsze zajmująco i prawdziwie. Przypuszczam, że kiedy owdowiała, powinniśmy się byli pobrać. Jednak wolę ją jako cioteczną siostrę, która budzi zawsze żywe zainteresowanie, niż jako żonę, która w końcu stałaby się z powrotem siostrą, już nie budzącą zainteresowania. Zresztą spotkałem Ludmiłę, jak się spotyka przeznaczenie. Będą z nami Norkowscy. Ewa i Bronka jako rodzina, a oni ~a titre d'amiti~e. To duża komplikacja. Stacha, jak mnie widzi, traci całą swoją wspaniałość towarzyską. Staje się zbyt somnambuliczna, abym wciąż o coś nie drżał. Wszystko czym mnie zachwyca, jest w niej dla innych. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy się zgodziła na tę wspólną Wilię dla mnie czy dla Ewy; mnie właściwie - mimo wszystko - nie lubi; nie jestem dla niej ciekawy intelektualnie. Norkowski, który się nigdy na nic nie godzi, zgodził się chyba dla Ewy. Przyjaźni się z nią w ten swój kłopotliwy sposób, chociaż... Ale nie komentujmy faktów. Nie wiem, dlaczego właśnie teraz postanowiłem pisać dziennik - jeśli już, to należało robić od samego początku katastrofy i wojny. Ale wiem, że chcę notować tylko nagie fakty. Banalne i prywatne. Żadnych filozoficznych, historiozoficznych czy sentymentalnych komentarzy. Z myślą jest jak z czasem Einsteinowskim. Żadna pomyślana nie jest już tą, co chciała się pojawić. Żadna zapisana nie jest już pomyślaną. Gdy mówię, że Bronce skradziono dokumenty albo że zapisaliśmy się na wspólną Wilię, stwierdzam fakty mniej więcej odpowiadające rzeczywistości. Ale nawet takie skromne postanowienie, jak sucha konstatacja faktów, nie daje się utrzymać, o ile jest się nałogowcem komentarzy, choć wszystkie komentarze do wszystkiego zostały już od wieków napisane. Każdy pijak sądzi, że on jeden pije rewelacyjnie, inaczej jak wszyscy i z innym skutkiem. Basta na dzisiaj. 23 XII 43. Wczesnym popołudniem przyszedł R. i redagowaliśmy noworoczny numer tej naszej "niezależnej" (czy istnieje coś niezależnego?) gazetki, którą przeważnie we dwu zapełniamy i o której ludzie mówią: "Od razu widać, że to piszą nie żadni literaci, ale ludzie z sercem, rozumem i bez blagi". Kończyłem na maszynie mój artykuł, Ryszard w pokoju Ludmiły naradzał się z nią co do pewnej kontrowersyjnej sprawy, jaką mamy poruszyć. R. przypisuje Ludce geniusz dobrych rozróżnień i lubi zasięgać jej rady. Na stole rozrzucone korektowe odbitki tego, co się już zdążyło złożyć. Pamiętam to, bo wszedłem na chwilę posłuchać ich rozmowy. R. mówi zawsze na zakończenie: "Oto usłyszałem nareszcie mądre zdanie" - po czym wiemy, że postąpi według własnego. Twierdzi, że rada Ludmiły, nawet nie posłuchana, prowadzi go "na trop właściwego manewru". Wróciłem do maszyny i usłyszałem ostry, długi dzwonek u drzwi frontowych. Zobaczyłem jaskrawoniebieskie tęczówki dozorcy Wiśniatego, tak intensywne było ich spojrzenie w otoce przekrwionych białek. A może zobaczyłem wszystko naraz, tylko te oczy zostały mi w pamięci, ponieważ one jednak chciały mi coś powiedzieć. Weszło trzech czy czterech cywilów i granatowy policjant. Jednocześnie taka sama mniej więcej liczba drabów zaczęła tupać butami od strony kuchennego wejścia i jadalni. Bardzo młodzi ludzie o dobrze odżywionych wulgarnych facjatach. Usłyszałem swoje pytanie w stronę dozorcy: "Co to ma znaczyć?" (w milczeniu wytrzeszczył tylko jeszcze bardziej swoje niebieskie oczyska), i w stronę granatowego: "Czy w domu popełniono jakąś kradzież albo morderstwo, że policja nachodzi mieszkania?" Jeden z cywilów odpowiedział: "Jesteśmy służbowo, proszę nie pytać". Jak pomylony krzyknąłem w stronę pokoju Ludmiły: "To nic! To tylko granatowa policja!" Wiedziałem już, o co idzie, pomyślałem, że gdyby byli przyszli w maju, nie byłoby to nic, lecz śmierć. Wszystko rozegrało się szybciej, niż trwa ten opis. Draby rozbiegły się po mieszkaniu, błyskawicznie otwierając wszystkie drzwi (nawet szafy), weszli do klozetu i łazienki, zajrzeli nawet na pawlacz w sionce przy kuchni. Miotali się w milczeniu, ale to niewiele, co mówili, było po polsku. Na nas prawie nie zwracali uwagi, gapiliśmy się jak na scenę z obłąkanego filmu, ale w końcu nas wylegitymowali. Drab, który wziął do ręki fałszywą kennkartę Ryszarda, zaledewie na nią spojrzał. "Pan nie potrzebuje się legitymować. Wystarczy spojrzeć na twarz". Legitymujący Ludmiłę mruknął: "Bardzo panią przepraszam". Znikli równie gwałtownie, jak wpadli. Nie mam pojęcia, jak weszli ci do kuchni. Jak otworzyli albo kto im otworzył? Tamte drzwi co prawda można otworzyć byle wytrychem, chronione są tylko przez łańcuch. Przed przyjściem R. wynosiłem śmieci i zapomniałem założyć łańcuch. Bardzo krótko rozmawialiśmy o tym najściu, bo trzeba było przed godziną policyjną skończyć z numerem. Dla Ryszarda zresztą była to błahostka, niewarta omawiania, więc mu nawet nie wyjaśniłem tego, co my z Ludmiłą rozszyfrowaliśmy od razu i bezbłędnie. Najście tych szubrawców miało ścisły związek z pewnym wydarzeniem sprzed jakichś dziesięciu dni, skąd wynikł donos, że przechowujemy Żydów. Zgadza się z prawdą, ale nie z czasem. To wymagałoby dłuższego opowiadania. I w co zamieniłby się mój dziennik? W co się już zmienia! Miały być nie tylko same nagie, ale same prywatne fakty. Potem (jeśli przeżyję) po nitce tych prywatnych obiecywałem sobie przypomnieć i zapisać wszystkie inne, z natury rzeczy teraz niemożliwe do zapisania. Tymczasem to się właśnie okazało niemożliwe. Historia sączy się wszystkimi porami, pocimy się nią jak krwawą pianą i obrzydliwą ropą. Wstrętne, że to robią Polacy, choć jakąś częścią siebie nie przypisuję tej okoliczności specjalnego znaczenia. Żaden naród nie ma immunitetu od łajdactwa. Karaluchy szurają po kuchniach najzacniejszych domów. Ale istnienie karaluchów świadczy, że dom nie był dość dobrze utrzymany. Chciałem być beztroski, a teraz muszę się głowić, gdzie chować te notatki albo czy ich nie przerwać. I czy nie jest jednak szaleństwem brać jutro Bronkę na miasto, przecież skradli jej wszystkie dokumenty. Łudziliśmy się, że w święta niebezpieczeństwa zelżeją. Szkopy i volksdeutsche także świętują. Do niemieckiej części naszej dzielnicy (Jaworzyńska) zwożą już od kilku dni najpiękniejsze jodły naszych lasów. Zapytałem Ludmiłę, czy będzie jutro miała siły na tę Wilię po dzisiejszej przygodzie. "Cóż to była za przygoda? Otarliśmy się o łajno". Tak nigdy nie używa podobnych słów, że mimo woli roześmiałem się. Z Ludmiłą jest wesoło nawet w piekle. 24 XII 43. Od rana mgła gęstniejąca z godziny na godzinę. O trzeciej zmrok. Już w nieprzejrzystej ciemności szliśmy do Zbawiciela na Pasterkę (z uwagi na godzinę policyjną nie ma Pasterek o północy). Podobno przez całe święta nie będą wygaszać światła, ale i tak miasto jest ciemne, niekiedy we mgle zamajaczy żółtawo szpara brzegiem czarnej przeciwlotniczej rolety. W tym stanie rzeczy wejście do rzęsiście oświetlonego kościoła zapaliło mnie jak choinkę. Kościół nabiły ludźmi. Dobry chór, urzekły mnie znów kolędy. Aż dziwne, że to nie weszło do światowego repertuaru muzyki religijnej. Stosunkowo najmniej reaguję na ulubione przez wszystkich "Lulajże, Jezuniu". Użycie tego motywu przez Chopina w scherzu h_mol wydaje mi się zawsze potknięciem jego bezbłędnego smaku na rzecz niemowlęcej łzawości. Chyba nie mam w ogóle gustu do kołysanek. Za to "Anioł pasterzom mówił" - to porywa mnie, że sam staję się pieśnią. Kiedyś słyszałem to w Filharmonii śpiewane przez mały chór szwajcarski utworzony przez Henryka Opieńskiego. "Ange dit aux pastoureaux" - nawet słowa wytrzymały tę próbę. "Boże coś Polskę" brzmi po kolędach jak mdła dziadowska nuta. Ale w danych okolicznościach to chwyta za krtań. Zwłaszcza że cały kościół nie śpiewa, ale krzyczy tę pieśń z jakąś rozpaczliwą determinacją. Od półtora wieku Polska jest ciągle wpędzana do kościoła. Tam tylko może być sobą jako społeczność. W dwudziestoletniej przerwie nie zrobiono nic dla takiej choćby laicyzacji życia, jaka jest w innych katolickich krajach. To nie wychodzi na dobre i Kościołowi. Ginie za ojczyznę, owszem, ale poza tym gnuśnieje w zbyt łatwych zadaniach i traci coś z uniwersalności, która jest jego istotą i jego siłą. To myślę teraz, ale tam w kościele czułem się u siebie, choć uczestniczyłem w tej liturgii raczej artystycznie niż religijnie. Pewno gdybym był najbardziej praktykującym katolikiem, ten proces zaszedłby tak samo i byłby nieodwracalny. Katolicyzm ma zbyt słabe (jak dotąd) powiązania z krytycznym myśleniem, a zbyt silne ze sztuką. W obu - słowo staje się ciałem. Pasterka była także pomysłem Ewy ze względu na Bronkę - chciała być na intencję Kazika. Wyszliśmy spiesząc, mgła usposabiała do milczącego skupienia. Z Norkowskimi mieliśmy się spotkać w Związku, ale spotkaliśmy ich nieoczekiwanie przy tramwaju; nadciągał świecąc nikle przez zadrapania pobłękitnionych szyb. Wsiadaliśmy szybko, nie było czasu na powitania. Intensywna obecność Stachy, wcześniejsza, niż byłem na to przygotowany. Jest ode mnie daleko w burym tłoku, a czuję ją, jakbym dotknął prądu o wysokim napięciu. Poznaję w jakiś nagły i przerażający sposób, że nigdy i nigdzie nie będę już u siebie; że zostanę wtrącony w coś o wiele wspanialszego niż ja sam i całe moje życie, ale w coś tak mi obcego, jakbym miał być przerzucony z mojego rodzinnego klimatu w tropikalną dżunglę albo w zimny przepych Arktyki. I wiem, że będę przerzucony, Ludmiła patrzyła na mnie swoim jasnym spojrzeniem, najbardziej ludzkim, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć u kobiety. Tramwaj skręcał już do zajezdni, wysiedliśmy na rogu Nowego Światu i znów kawałek piechotą w nieprzejrzystej ciemności. Schody były czysto wymyte, ale w nikłym świetle rudych żarówek ziały ubogą nudą. Coś rozmawialiśmy, nawet dowcipkowali. Ja do Ludmiły: "Nie mów na schodach. Nie mów idąc po schodach". W sobie żałowałem, że nie jesteśmy z Joasią, ale nie dlatego, że nie idzie tu z nami. Już wiedziałem, że będzie koszmar, jak to przewidywałem, a właściwie nie wiem, czy przewidywałem. W gruncie rzeczy jestem wciąż jeszcze przekonany, że jak dawniej wszystko, w czym biorę udział, musi być udane i szczęśliwe. Tymczasem nie było w ogóle żadnego w niczym udziału. Nie tylko kapłan na widok kapłana nie może powstrzymać się od śmiechu. Także literat na widok literata. A jednocześnie każdy czuje się tym najważniejszym, więc zachowywano się tak, jakby wszyscy byli nieważni albo w ogóle nie przyszli. Każdy albo prawie każdy ma swoją pisarską (lub nie tylko pisarską) kartę w ruchu podziemnym i dławi go, że nie może tu jej ujawnić. Nie wyłączam siebie z tych ocen. Byli nie tylko pisarze. Trochę żon, trochę muzyków i malarzy, kolegów Ewy. Ale nikt nie był pisarzem, malarzem, muzykiem ani wigiliantem. Wszyscy konsumowali wpłaconą składkę zdając sobie sprawę, że zaszło nieporozumienie. Był duży stół i kilka mniejszych, wszystkie zestawione z czteroosobowych stolików, przy których obiaduje się tu na co dzień. Siedliśmy przy niedużym bocznym; byliśmy więc jakby we własnym kółku, ale i to niewiele nam pomogło. Kolega Gustaw (nic wspólnego ani z Mickiewiczem, ani z Fredrą) próbował wznieść toast, na szczęście poprzestał na paru słowach; przerwał mu Kochański powtórzywszy dwa razy: "Hej tam w karczmie za stołem". Przy Wilii nie wznosi się toastów, toastem jest opłatek; i były opłatki, ale nikt nie wiedział, jak załatwić to gromadne łamanie się opłatkiem. Piliśmy wódkę, której nie pija się przy Wilii. Norkowski nie miał zwykłej swady i tylko przez chwilę prawił na cześć małżonki peany, które brzmiały jak zamaskowane obelgi. Ewa usiłowała bezskutecznie podtrzymywać rozmowę. Bronka nie dała się rozruszać; Ludmiła, która ma to do siebie (to nie jest nawet kwestia jej nie gasnącej pomimo lat urody), że jej obecność przydaje wartości ludziom i rzeczom, nie zdołała zalśnić bodaj na mgnienie. Stacha milczała jak chmura naładowana piorunami. Choinka oplątana elektrycznymi lampkami wyglądała jak baletnica na pogrzebie. Promieniała tylko pani Zenobia, rada, że udało jej się dać coś lepszego konsumentom pomysłowej biedy jej obiadów. Wszyscy mówiliśmy jej komplementy i wyrazy podziwu, to przy tym wzruszająco ładna jeszcze kobieta. Były, oczywiście, i pisarki, których w lekturze zatrzęsienie, jakby to była dentystyka. Pani Wanda - wysoka ranga już dawno ustalona - siedziała przy sąsiednim stoliku. Także mimo wieku świetnie się trzyma, ogromna i ozdobna, wytrwale piękna, jak średniowieczna katedra. Była w towarzystwie dwu młodych pisarzy, których na moje szczęście znałem, nawet z książek. To wielka ulga, mogłem im powiedzieć jakieś superlatywy na temat ich twórczości. Przełknęli to jak banał, którym są przekarmiani. Pani Wanda jedyna migotała ku nam kolorowymi uśmiechami właśnie jak witrażami katedra. Z przekomarzań przy jej stoliku (młodzi ostentacyjnie się łasili) wynikało, że powiedziała do mnie czarująco: "Widzi pan, jestem w szponach zazdrośnika". Zanim zdążyłem pomyśleć, którego z dwu ma na myśli, zapytała Stachę (zna Norkowskich o wiele dawniej niż ja): "Czy pani mąż jest zazdrosny?". Staszka bardzo rzadko kiedy odpowiada na pytania. Odpowiedziała Ludmiła i to natychmiast. Jednym tylko słowem: "Otello". Rozległo się to we mnie jak trzykrotne posępne zadudnienie basowej nuty kończącej Chopinowskiego poloneza. W ten sposób Ludmiła oznajmiła mi, że wie wszystko. Nie tylko, co się dzieje ze Staszką i ze mną, ale co jest z nimi obojgiem, z Norkowskimi. Tylko moja osłupiająca głupota mężczyzny mogła przypuszczać, że jest inaczej. Teraz muszę z tym coś zrobić. Z wiedzą Ludmiły o mnie, z moją nową wiedzą (przez Ludmiłę mi zakomunikowaną) o Staszce, żonie Filipa. Wynieśliśmy się z tej Wilii jedni z pierwszych. Mgła jeszcze zgęstniała. Szliśmy piechotą. Nasze kroki rozlegały się nieprzyjemnie w pustce i ciszy. Wynurzaliśmy się z Brackiej na plac Trzech Krzyży, kiedy Stacha chwyciła mnie za ramię i popchnęła w bok. "Skręcić na prawo! Prędko!" - szepnęła czy krzyknęła. Jednocześnie zobaczyłem wypływające ze mgły hełmy. Patrol esesmanów. Mgła pochłonęła nas momentalnie, opamiętaliśmy się dopiero na Wspólnej, gdzieś koło Marszałkowskiej. Poczułem pierwszą w tym dniu iskrę głupiego humoru. "A pan mówi, panie Filipie, że pańska żona ma spóźnione reakcje". Norkowski od razu był gotów do zwady. "Pan chce przez to powiedzieć, że nie znam własnej żony?" Nie miałem chęci odpowiadać. Odezwała się Ewa: "Nawet nasze własne reakcje bywają niespodzianką. Orientowanie się w przestrzeni to specjalność Staszki. Uratowała Bronkę". "Chwyciwszy mnie za ramię" - pomyślałem. "Nawet w tak niewidocznej przestrzeni" - powiedziałem. Skręciwszy na Poznańską poczuliśmy się, nie wiadomo dlaczego, bezpieczni i zaczęliśmy rozmawiać. "Więc to się jednak nie udało" - stwierdziła mężnie Ewa. "Gremialny niewypał" - uzupełnił Norkowski. Ze zdenerwowania stałem się mowny: "Nie wiem, czy się nie udało. Może to myśmy się nie udali. Popsuliśmy zabawę. Jestem chaosem tylu osobowości, że nie wiem, która co robi. Jedna z nich została w tym źle opalonym lokalu i przyczynia się do tego, że reszta wieczoru przejdzie wszelkie oczekiwania. Tylko twórczość sprowadza ten chaos do wspólnego mianownika" - dodałem idiotycznie. "Co za megalomania" - usłyszałem senny głos Staszki. W pobliżu Noakowskiego pożegnaliśmy Norkowskich, którzy tam zamieszkali. Staszka chciała się z nim umówić na pojutrze. Przerwał jej brutalnie: "Chodź!" Już teraz wiedziałem, co to znaczy. Wszystko we mnie ziewało, jak po wielkim zmęczeniu, ale i nie bez ulgi. Nastałą pustkę wypełniła od razu Ludmiła. Przywrócony został właściwy porządek rzeczy. Ewa mówi: "Jeszcze jest trochę czasu. Wstąpcie do mnie. Należy nam się chwila przyjemności za ten niewypał". Przyjemność czekała nas już u dozorcy domu. Był posłaniec z melonowej fermy, przyniósł list. Kazik umarł dziś rano na wylew krwi do mózgu. Tak orzekł lekarz, którego wezwano, gdy stracił przytomność wczoraj wieczorem. Zmuszeni byliśmy zostawić Ewę samą ze szlochającą Bronką. Godzina policyjna. 27 XII 43. Nie jedliśmy w pierwsze święto tego zająca u Ewy. Wziąwszy między siebie Bronkę pojechaliśmy z Ewą i Joanną na melonową fermę. Ludmiła była tego dnia sama, musiała odleżeć wigilijne zmęczenie. To nieduża podróż - kolejką Wkd do Włoch, a potem parę kilometrów pieszo. Było zimno, ale nie było mgły. Widoczność o wiele za dobra jak na Bronkę bez dokumentów. Zostawiliśmy Bronkę u trumny brata, a dziś przywieźliśmy ją z pogrzebu. Dziewczyna ma jeszcze siostrę, która przepadła gdzieś na Wschodzie. Nawet nie wiemy, czy żyje. Trudno wyrazić, do jakiego stopnia jesteśmy wstrząśnięci. Pierwszy raz natknąłem się na tego rodzaju wypadek śmierci u młodzieńca. Kazik miał dwadzieścia lat, śliczny jak marzenie, melony, ładne dziewczęta, wszystkie w nim zakochane. Zawsze zdumiewa mnie, ile w tej wojnie ludzie mogą wytrzymać. Teraz tak samo dziwię się, że tak nic nie mógł wytrzymać. Czy zgryzota duszy może wywołać u dwudziestolatka sklerozę naczyń? Lecz może wrodzona choroba naczyń potęgowała zgryzotę? Medycyna przypuszcza możliwość nowotworu, ale Bronka nie dała zrobić sekcji. 28 XII 43. Złodziej Bronczynej torebki odesłał jej przez pocztę dokumenty. Już kilka razy słyszałem o czymś takim. Okupacyjna etyka złodziejska. Wiedzą, że dziś brak dokumentów to śmierć albo Oświęcim. Nie odesłał, oczywiście, torebki, pieniędzy ani domowych kluczy - Ewa będzie musiała przerobić zamki. Ale to była jedyna dobra rzecz, jaka spotkała nas w okresie tych świąt Bożego Narodzenia. Bo ten kawałek pasterki, na któryśmy trafili, to już było właściwie Bronki żałobne nabożeństwo po Kaziku. (Rozdział 28) Głupia historia W grudniu 1943 roku Joanna Tomyska, skręcając w zamyśleniu z Polnej na Mokotowską, zobaczyła nowy plakat, zawiadamiający o egzekucji publicznej. Zatrzymała się pośród kilkorga milczących przechodniów i razem z nimi czytała nazwiska rozstrzelanych: - Gajda Feliks. Przybysz Józef. Horak Paweł. Dobieski Stefan... Przy piątym nazwisku drgnęła. Brzmiało: Pawęta Henryk. Data urodzenia wskazywała, że miał 47 lat. Był najstarszym spośród straconych, liczących przeważnie lat 17 do 25. Ktoś zapytał: - Gdzie ich rozwalili? Ktoś drugi powiedział: - Tych, co wczoraj, to na placu Teatralnym. A przedwczorajszych to nie wiem. Jakaś kobieta powiadomiła krótko: - Na Lesznie. Joanna oderwała się od gromadki, która topniała ustępując miejsca nowym czytelnikom plakatu. Było popołudnie. Spieszyła na czwartą dzisiaj lekcję tajnych kompletów gimnazjum, do trzeciego już lokalu, na któreś tam piętro. Pogoda była bezśnieżna, ciepła i sucha. Niskie zimowe słońce zaglądało w uliczce spomiędzy domów, strojąc miasto w blaski różnobarwne i świetne, jakich nie daje nigdy biały żar lata. We wnęce rozwalonej bramy mizerna kobieta odziana w szare strzępy śpiewała wątłym głosem: Jezu, usłysz, jak Cię błaga lud,@ Jezu, Jezu, uczyń z nami cud...@ Tuż nad nią na kawałku zburzonej ściany wisiała drewniana tabliczka z napisem: "Uwaga! Kąpanie i strzyżenie psów. Żurawia 24". Uliczny megafon mówił nosowym nudnym basem o podpalaczach świata i o nowym ładzie, który miłujące pokój narody pod przewodnictwem Niemiec zaprowadzą na świecie. Głos ten zagłuszała mała kapela okaleczałych na różny sposób młodzieńców, którzy śpiewali: Zwycięży Orzeł Biały,@ zwycięży polski lud... polski lud...@ Tramwaj, obwieszony ludźmi, błysnąwszy w słońcu purpurowo, skręcał ze spiżowym zgrzytem w liliową mgiełkę Marszałkowskiej. "Riksze" mijały przechodniów tak blisko i bezszelestnie, że słychać było ciężki oddech pchającego je rowerzysty. Niemieckie ciężarówki pędziły z nieprzepisową szybkością, wprawiając w drżenie bruk ulicy. Joanna szła z głową pełną wierszy Słowackiego, gdyż miała przed sobą lekcję literatury. "Wielcyśmy byli - przypomniała sobie - i śmieszniśmy byli, bośmy się Duchem Bożym tak popili, że nam pogórza, ojczyste grobowce..." Lecz w słowa wiersza wplątywały się co chwila dwa wyrazy: Pawęta Henryk. Dopiero wieczorem schodzona i strudzona Joanna wróciła na Wspólną, gdzie odnajmowała pokój u dawnych swoich znajomych, doktorostwa Jentysów. Idąc po schodach kamienicy posłyszała uchem nawykłym teraz do czujności, jak ucho zwierza w kniei, że coś we wszystkich mieszkaniach zanadto szumi woda. "Albo gdzieś jest rewizja - pomyślała - albo dom dostał ostrzeżenie. Ludzie w ubikacjach spuszczają "do Wisły" nielegalne druki". I serce jej biło nierówno, a ręka drżała trochę, gdy po ciemku szukała kluczem zamku. Doktorostwo przed kilku miesiącami stracili jedynego syna w ulicznej akcji bojowej. Ich córka Marcia szkoliła się na sanitariuszkę armii podziemnej. Może coś w związku z tym? Ale Joanna zlękła się nade wszystko, czy nie jej sprawy napędziły Jentysom kłopotu. Kiedy weszła, ciemny zazwyczaj przedpokój był oświetlony - lekarzom wolno było używać elektryczności bez ograniczeń. Doktorowa, zgięta ku ziemi, szukała czegoś w dolnej szufladzie wielkiej szafy. Na wejście Joanny wyprostowała się i obróciła ku niej twarz dziwnie świecącą. Była dosłownie zalana łzami. Już jednak nie płakała i znękanym, ale spokojnym głosem oznajmiła: - Przed chwilą wyprowadzili kogoś z poprzecznej oficyny. Niech się pani nie gniewa, panno Joasiu. Musiałam zniszczyć, co u pani znalazłam. A właściwie, to Marcia... Sama bym nie śmiała... Prosiłam, żeby zobaczyła, czy czego nie ma. Było parę gazetek pod narzutą na tapczanie. - Jeśli już poszli... - zdziwiła się chmurnie Joanna. - Nie wiem, czy poszli. Nic nie wiem. Idzie o to, czy pani nie ma czegoś więcej? - Nie mam nic więcej. Pani wie, że transport odszedł dziś rano. Państwo zresztą nie odpowiadają za to, co jest w moim pokoju - raczej zgromiła, niż uspokoiła ją Joanna. "Nie znoszę paniki" - chciała dodać, ale raptem zabrzmiały w niej niby ostrzeżenie słowa: "Henryk Pawęta". Zmieniła ton. - Dlaczego pani płacze? - spytała nieoczekiwanie miękko. - Czy Marcia i doktor są w domu? Doktor jest w domu?! Pani Czesławo! - W domu. Wszyscy są w domu. Nic się... - doktorowa machnęła ręką, odwróciła się dławiąc łkanie, i znikła w drzwiach gabinetu, które dość gwałtownie za sobą zamknęła. Marcia Jentysówna wśliznęła się za Joanną do jej pokoju. Bardzo jasna szesnastoletnia blondynka, miała białą, cichą twarz ojca, w tej chwili żałośnie winowajczą. - Panno Joanno! Moja najukochańsza! Strasznie przepraszam... Wzięłam to na siebie... Zrobiłam to dla mamusi. - Marciu, Marciu, spokojnie. Na to ci przecie mówię, gdzie co zostawiam, żebyś mogła w razie potrzeby zniszczyć. Nieważne. Tylko - co się stało mamie? Dlaczego płacze? - Ach, proszę pani, to takie przykre. Kiedy gestapo zajechało przed naszą bramę, mamusia tak się przeraziła, że spaliła fotografię Wojtka. Tę taką śliczną, śmiejącą się, co była na biurku ojca. Teraz nie może sobie tego darować. Mamusia jest bardzo źle z nerwami. - To rzeczywiście przykre - zmartwiła się Joanna. - I nie macie drugiej? - Nie mamy. Z ostatnich lat nie mamy. Po śmierci Wojtka, pani pamięta, wszystko się tak niszczyło. Joanna położyła rękę na ramieniu Marci. Była w dobrych i czułych stosunkach z tą swoją uczennicą, którą znała od dziecka, tak samo jak i jej poległego brata. - Rodzice bardzo się zmienili od śmierci Wojtka - westchnęła. - I więcej się teraz niepokoją o ciebie. Myślę, że powinnam się od was wyprowadzić. Dla waszego dobra - dodała, widząc przestrach w oczach dziewczynki. - A ja tylko wtedy jestem pewna, że nam się nic nie stanie, jak wiem, że pani mieszka z nami - szepnęła Marcia, przypadając po dziewczęcemu do kolan Joanny. - Nie musisz być tego pewna. Można żyć bez tej pewności - uśmiechnęła się Joanna. Po nieśmiałym wycofaniu się Marci Joanna włączyła imbryk elektryczny i otworzyła pudełko sardynek otrzymane od Ewy Radgoskiej, która dostawała paczki ze Szwecji. Wprawdzie chleb kartkowy i ziołowa herbata nie były zbyt stosowne do tych srebrzących się delikatesów, ale wyborny smak sardynek uszlachetniał resztę. Joanna strasznie lubiła sardynki, jednak tym razem jedząc była czegoś struta i rozżalona, że tyle zawdzięcza w tych czasach dwu "sławom" swej rodziny - bratu Józefowi Tomyskiemu i Ewie. Łączyły ich nie tylko związki krwi. Kochała ich. To byli przyjaciele. Ale czemuż nie oni zajadają jej sardynki? Jej duma w jakiś sposób nad tym cierpiała. Nie zawsze. Ale ten dzień był jakiś niedobry. Zmywając naczynia po kolacji trwającej niewiele minut, Joanna starała się nie myśleć o czerwonym plakacie, lecz o Jentysach. - Ludzie całkiem bez blasku - orzekła kiedyś Ewa Radgoska, ujrzawszy ich parę razy przelotnie, gdy odwiedzała cioteczną siostrę. Joannie zrobiło się wtedy przykro, gdyż nikt nie lubi, żeby go pomawiano o nieinteresujące znajomości. - Nie wszyscy mogą żyć w takim blasku, jak ty i Józio - rzekła wtedy, a od tego czasu przywarła serdecznie do Jentysów. - Ja też jestem bez blasku - dodała. I nie rozbroił jej namiętny okrzyk Ewy: - Ty? No, wiesz! A czymże brałabyś tak ludzi, żebyś nie lśniła jak... jak choinka. Za cóż by cię młodzież tak lubiła? To "czymże?" zmroziło drażliwość Joanny. Pamiętała to jeszcze i teraz i to jej pomagało szukać usprawiedliwienia dla Jentysów. Bez blasku - zapewne. Doktor miał nawet ładną twarz, ale nikt nie zauważał tego z powodu niezwykłej cichości tego człowieka. Doprawdy, mógł prowadzić tylko pracownię analiz lekarskich, które nie wymagały mówienia. Doktorowa była jego laborantką - milczącą i uważną. Można się było w niej dopatrzyć podobieństwa do wyblakłej Madonny flamandzkiego średniowiecza. Lecz oto nawet malarka taka bystra jak Ewa nie potrafiła tego spostrzec. Tak niepozorni są państwo Jentysowie. A jednak byli przyzwoitymi ludźmi i nie uchylali się do niedawna od obowiązków, narzuconych przez tragiczne okoliczności. Dzieciom nie stawiali żadnych przeszkód w ich pracy podziemnej, a doktor opatrzył niejednego z rannych bojowców, chociaż to nie należało do jego specjalności. Dał się nawet w tym celu wozić w lasy daleko poza Warszawę. Ale oto przez śmierć syna doznali wstrząsu, który rozluźnił w nich jakąś dyscyplinę wewnętrzną i spotęgował ich niepokój o córkę, co w dziwaczny sposób skrupiło się na Joannie. Zachowywali się tak, jakby to, że w jej pokoju znajdował się punkt rozdzielczy prasy podziemnej, zagrażało nie Joannie, ale Marci. I o ile, dopóki żył syn Wojtuś, godzili się z milczącą pogodą na wszystko, czym się Joanna zajmowała, teraz męczyła ich nawet myśl o "tajnych" zeszytach szkolnych, zalegających jej biurko. Dawniej oględni i delikatni, teraz posuwali się do cierpkich uwag i narzekań. Stali się nawet na ten użytek wymowni. Ci najbardziej milczący ludzie, jakich Joanna kiedykolwiek w życiu spotkała! Joanna współczuła ich nieszczęściu, ale nie miała pobłażliwości dla pewnych form cierpienia, które zdawały jej się mało eleganckie. Nie była wyrozumiałą, choć zdawała się taką na skutek powściągliwego usposobienia i cierpliwości nabytej w zawodzie nauczycielskim. Toteż lodowaciała z dnia na dzień wobec doktorostwa, dzisiejszy zaś wypadek o mało nie doprowadził jej do gwałtownego wybuchu. I kto wie, czy nie doszłoby do nagłego rozstania z tym domem, gdyby słowa: "Henryk Pawęta" - nie rozległy się w niej raptem i nie spętały gniewnego rozdrażnienia. Zasiadając do poprawiania zeszytów, Joanna myślała już tylko z łagodnym zatroskaniem, że musi jednak coś zrobić, żeby te naprężone stosunki jakoś zelżały. Od niechcenia pomyślało jej się przy tym - na kształt pociechy: "Zwłaszcza że dla Jentysów nie ma żadnego znaczenia to, że jestem siostrą Józia i krewną Ewy. Mnie samą lubią". Zeszytów miała na ten wieczór blisko czterdzieści. Ale poczucie, że jest wreszcie u siebie, łagodziło przykrość czekającego ją wysiłku. Urządzenie tego pokoju było wszystkim, na co przez dwadzieścia z górą lat pracy zdobyła się w sensie "domu". Sprzęty wykonane w masywnym jesionie, miały kształt prosty i spokojny; brak ostrych kantów (których nerwowo nie znosiła) zmiękczał pewną surowość tej prostoty. Ustępstwem na rzecz miękkości i wygody była też sutość tkanin, okrywających tapczan i ścianę nad nim. Pokój należał do tych śródmiejskich wnętrz, których zaciszność zdaje się spotęgowana przez liczne sąsiedztwo i wrzawę ulicy i gdzie za dnia odbicie słońca w szybach przeciwległych kamienic wydobywa swym wtórnym blaskiem kolory z ciemnych kątów, a w nocy latarnia uliczna wyzłaca mroczne ściany. Lecz teraz już o dziewiątej miasto zacichło i nie świeciło, a i okno Joanny zasłonięte było szczelnie przeciwlotniczą roletą, dającą takie złudzenie bezpieczeństwa, jakie miałby ktoś pragnący wachlarzem zasłonić się przed Sądem Ostatecznym. O dwunastej Joanna wyrównała stos poprawionych zeszytów i siedziała jeszcze nad nimi chwilę w zadumie, a krótkie ciemne, wijące się na końcach włosy, wielkie podkrążone oczy i pociągłe rysy twarzy czyniły ją podobną wizerunkom odwiecznych książąt, wyrytym na starych pieczęciach. Wreszcie walcząc z napastliwymi słowami: "Henryk Pawęta" - rozebrała się i położyła. Była tak znużona, że natychmiast usnęła, lecz niebawem zbudziło ją gnuśne, zgniłe wycie syreny alarmowej. Wyciągnęła rękę, namacała latarkę elektryczną, ale nie zapaliła światła i nie wstała. Za ścianą wszczął się rozruch. Zapukano gwałtownie do jej drzwi. - Panno Joanno! Alarm! - Ja słyszę. - My schodzimy. Czy pani się ubiera? Czekamy na panią! - Nie, nie trzeba. Dziękuję. Schodźcie. - Pani Czesławo, schodźcie! - powtórzyła, czując, że jeszcze czekają. - Ja zostanę. Nie będzie nalotu. O tej godzinie to zrzuty. Słuchała, jak po wszystkich schodach kamienicy to prędzej, to wolniej schodzą ludzie, nawołują się, przynaglają. Falujący niemrawo jęk syren trwał tym razem wyjątkowo złowróżbnie i długo. Tak długo, że po chwili uciszenia się domu jeszcze ktoś, namyśliwszy się, zbiegł do schronu. W końcu jednak wszystko umilkło. Nad miastem zaległa wielka cisza trwogi. "A więc Henryka rozstrzelali - pomyślała Joanna. - Henryka rozstrzelali". Czuwała jeszcze chwilę w niemiłym naprężeniu, aż nagle odbiła się od tej upokarzającej sytuacji niby wiosłem od zdradliwego brzegu i lekka, uskrzydlona pomknęła w krainę wspomnień. Wspomnienia były i lube, i rozdzierająco bolesne. Zaczyna się od tego, że Joanna czuje w garści grudkę śniegu, którą chciałaby wtłoczyć komuś w usta. Potem zaczyna słyszeć dzwonek. Dzwonek dzwoni u sanek, sanki biegną po lśniącej drodze, wyżłobionej między zaspami śniegu. Straszne było zwłaszcza wspomnienie chwili ostatniej, gdy nagle schyliła się, podniosła garść śniegu i w nieprzytomnym szaleństwie miała chęć wtłoczyć Henrykowi tę grudkę śniegu w usta. Uśmiechnęła się, ale z widocznym w oczach przestrachem. - Tak... tak wygląda - odgadł przerażony - jakbyś mnie wolała widzieć martwym niż inaczej myślącym. - Nie chcę cię widzieć martwym - powiedziała. - Nie chcę cię widzieć w ogóle. Odwróciła się i wyprzedzając go podążyła zmarznięta i nieszczęśliwa ku miastu. Henryk Pawęta wlókł się za nią, osłupiały. - Najukochańsza - powiedział jeszcze. - Obszedłbym kulę ziemską, żeby ci przynieść szklankę wody. Czysty nonsens tych słów miłości przejął ją wtedy takim żalem, że o mało nie upadła Henrykowi do nóg. Ale zmilczała i tylko przyspieszyła kroku. Nie wiedział, nie rozumiał, jaka w niej zaszła wtedy zmiana. Nie od niego już uciekała. Przed sobą rada by była uciec, dokąd oczy poniosą. Uciekała, by go wybawić od siebie. I oto jeszcze w tej chwili, gdy leży tak pod martwą ciszą lotniczego alarmu, wzbiera w niej, kłębi się ówczesny akt poznania samej siebie. Wszystko to minęło. Nie zobaczyła już nigdy więcej Henryka Pawęty. Słyszała o nim, że się ożenił, że został docentem, a potem profesorem uniwersytetu, autorem jakichś cenionych dzieł przyrodniczych. Ba, już w Ostrowi wróżono mu sławę naukową. Czytywała o nim nadto w gazetach jako o pośle do sejmu z ramienia skrajnego odłamu stronnictwa, zwanego narodowym. To przyniosło jej - pamięta - ulgę tak wielką, że graniczącą z zapomnieniem. Nie miała więc powodu żałować swej okrutnej decyzji. Sama sprzyjała socjalizmowi - życie z człowiekiem "powszechnie znanym" i jeszcze tak beznadziejnie obcym ideowo byłoby wiecznym rozbratem, byłoby piekłem. A potem... Ileż życia przetoczyło się w ciągu tych dwudziestu paru lat! Iluż ludzi się w niej kochało! Ale przestraszyła się raz na zawsze pewnej cechy swego usposobienia, nad którą panowanie zdawało się nie być w jej mocy. A ponieważ ta cecha przebudziła się w niej w związku z miłością, więc niełatwo dawała przystęp do siebie tego rodzaju uczuciom i przygodom. Odkrywszy w sobie możliwość pysznej żądzy zawładnięcia duchem drugiego człowieka (bo to najbardziej wstrząsnęło nią wśród różnorodnych cierpień leśnego rozstania), tak namiętnej, że silniejszej od największego zachwytu jej młodości, nie chciała więc kusić losu. Nie chciała kusić go i w innych swoich możliwościach. Od tego to chyba czasu rozwijała się w niej ta nieufność do siebie i ta nieprzychylność dla samej siebie, które jej tak wyrzucała Ewa Radgoska. Rozpoznawszy w sobie niszczącą siłę instynktów despotycznych i władczych, Joanna nie zastanawiała się już nad tym, że może zagrały wtedy zbawczo i trafnie. Uchylała się natomiast od wszelkiej władzy, wszelkiego "dojścia do wpływów" nawet w zakresie swojej pracy. Pewnie, że krzepiła ją możliwość sukcesów. Ale jeśli naprawdę czego chciała, to żeby jej talent wychowawczy nie narzucał się, był niewidoczny, a zniewalający jak styl w dobrej powieści. Tak to powiedział kiedyś o niej Tomyski. Nawet w znajdowaniu wyrazu na istotę jej życia Józef i Ewa Radgoska, oni, co tak nic o niej nie wiedzieli, byli zręczniejsi niż ona. Józef, acz nieświadom jej miłosnego dramatu, odgadł ją wcale jednak dobrze. Kiedy odrzuciła kilka propozycyj kierowniczego stanowiska w szkolnictwie, powiedział do niej: - Żyjesz jak człowiek, co został braciszkiem zakonnym, żeby nie zostać wielkim inkwizytorem. - A wiesz - raczyła wtedy przyznać ze smutnym uśmiechem - że to prawda. Poza tym, co rzekła Ewie wówczas w Ostrowi i potem w drodze na sankach, było to najpoufniejsze wyznanie jej życia. Tak więc to było i trudno chyba więcej się ukorzyć. A oto teraz doznawała nowego, nieoczekiwanego do siebie rozczarowania. Bo jakże była przez te dwadzieścia parę lat pyszna i samolubna, nie pomyślawszy nigdy o cierpieniu Henryka. Zupełnie jakby on nie był zdolnym cierpieć człowiekiem. Co prawda nie ufała, by ktoś mógł bardzo cierpieć przez nią. Czemu teraz nagle widzi go w męczarniach cierpienia i tęsknoty? Co więcej, widzi go jakby przez siebie skazanym. Czuje się winna jego śmierci, teraz, kiedy ta śmierć naprawdę nastąpiła. I w tej chwili dopiero całą sobą słyszy te jego straszne słowa: "Tak jakbyś wolała widzieć mnie martwym". I łzy płyną jej z oczu, i wije się z żałością, w której wszczepia się nagle chrapliwy, ohydny ryk syren. Przez chwilę Joanna miała wrażenie, że to w niej samej wszczyna się ten głos z czeluści piekła rodem. Ale wnet przyszła do przytomności, uspokoiła się i zapaliła stojącą przy tapczanie lampę, wypłaszając widma przeszłości. Nieprzerwane, ciągłe wycie syren trwało jeszcze. Joanna usłyszała, jak na podwórzu ktoś zawołał: - Odwołanie! Alarm odwołany! - Odwołanie! Odwołanie! - dały się słyszeć tu i ówdzie głosy kobiece. I znów ludzie szli po schodach, drzwi trzaskały, aż wszystko zapadło w sen pełen ulgi. Minęło kilka zapracowanych tygodni, minęły święta, w które Joanna wyjeżdżała na kilka dni w Siedleckie. Lecz nie tygodnie, a lata zdawały się ją oddzielać od tego dnia, gdy przeczytała była na plakacie egzekucyjnym słowa: "Henryk Pawęta". I od rozdzierającej serce nocy wspomnień. Sprawa z Henrykiem była tylko jednym z miliona cierpień, dotykających miliony ludzi. To cierpienie przypomniało się po prostu w szczególnie bolesnych okolicznościach, nic więcej. Wprawdzie dla każdego człowieka jego cierpienie jest jedynym i niepodobnym do innych. Ale cóż stąd? Przecierpiało się, idzie się dalej. Utrata wielkiej szansy też nie jest czymś osobliwym. Wielu ludzi przestraszyło się jakiejś wielkiej szansy swojego życia. A iluż ludziom nie zdarzył się nigdy żaden niezwykły traf losu, żyją bez żadnej na nie szansy. Ona ją miała i utraciła, właściwie mówiąc - odepchnęła. To nie szarzyzna braku jakich bądź możliwości; to wielka i patetyczna przygoda życia. Zresztą Joanna nie miała czasu. A w każdą wolną chwilę wpływało zaraz tyle spraw zaprzątających czas, myśli i uczucia. Choćby ta sprawa z Jentysami. Ileż blasku było przecież w tych ludziach "bez blasku", skoro mogli tak bardzo jeszcze poszarzeć, zmierzchnąć. Doktor przestał prawie zupełnie mówić i zdarzało się coraz częściej, że odsyłał analizy do pracowni kolegi. Doktorowa, niby tknięta obłędem, szukała ciągle jakiejś fotografii Wojtusia. Bieda zaglądała do względnie zasobnego ich domu. - Z rodzicami jest coraz gorzej - skarżyła się Marcia Joannie. - Ja już nie wiem, co robić. - Poczekaj - uspokajała ją Joanna. - Coś obmyślimy. I spostrzegła, że sama zaczyna szukać, czy nie znajdzie u siebie jakiejś fotografii poległego chłopaka. Coś jej majaczyło, że dał jej kiedyś to samo właśnie zdjęcie, które spłoszona matka zniszczyła. Doktorostwo przestali tymi czasy czepiać się niebezpieczeństw pokoju Joanny. To wystarczyło, aby sama jęła się trapić skrupułami, że ich naraża. Nie myślała już o rozstaniu się z nimi. Nikt lepiej niż ona nie wiedział, jak trudno jest naprawić zerwanie, jak ono uboży i osamotnia życie. Myślała już tylko o tym, jak na to wszystko poradzić. Ale i o tej trosce nie pamiętała pewnego styczniowego dnia, w który wydało jej się, że nie ma żadnych trosk. Uprzytomniła sobie za to, że już dawno nie była u Ewy Radgoskiej ani u brata. Zatęskniła. Pójdzie do Ewy. Na pewno zresztą zastanie tam i Józka, bo to był dzień jakichś jego tam spotkań redakcyjnych. Zawsze potem zostawał na kawie. Będzie o czym pogadać. Zaczął się czterdziesty czwarty rok, ta cyfra jakaś taka Mickiewiczowska, tajemnicza. Zresztą i bez niej wszystko mówiło o zbliżaniu się wielkich rozstrzygnięć. Dobrych? Złych? Tak czy owak, przyniosą zmianę koszmarnej obolałej pozycji. Czuła się tego dnia zdolna do wytrzymania wielu rzeczy, młoda i ochocza, prawie jak niegdyś, w pierwszym roku Ostrowi Mazowieckiej. Po drodze stanęła przed kwiaciarnią. Fiołki alpejskie, jakieś przepyszne cieplarniane goździki. Pomyśleć, że to zawsze istnieje, mimo wszystko. Z siłą nieposkromionej namiętności zapragnęła Ewie kupić goździków. Drogie! Kilka tych ślicznych kwiatów - i zostanie jej w torebce pięć złotych całego majątku. Ale w tym bezradosnym życiu cóż więcej warte od śmiechu radości, zwłaszcza sprawionej komuś. - Sprzedam sardynki - zadecydowała bez namysłu, gdyż właśnie dostała od Ewy nowe dziesięć pudełek. Joanna była lekkomyślna w sprawach pieniężnych. Ileż to razy chodziła bez grosza lub goniona przez długi. Taka beztroska staje się zawsze w końcu troską innych. W związku z Joasią Ewa i Józef mogliby o tym coś powiedzieć. Ale nie mówili nic, nawet pomiędzy sobą. Kłopoty finansowe Joasi były czymś zupełnie innym w ich oczach niż długi albo wybryki niedawno zmarłego brata Ewy, Ludwika Wochelskiego. Gdyż i sama Joasia była kimś innym; kimś cennym, komu wolno było nie myśleć gospodarnie o jutrze. Ale i tego nigdy jej nie powiedzieli, gdyż miała się za osobę bardzo niezależną finansowo i była drażliwa na tym punkcie. Lecz dziś Joanna była tylko uszczęśliwiona małym szaleństwem, które popełniła. Dzwoniąc do Ewy usłyszała, że w mieszkaniu jest jakoś głośno. Wyraźnie doleciał ją głos Ewy, idącej bez pośpiechu w stronę przedpokoju: - Jak okienko nie opatrzone - wołała do kogoś za siebie - to nawet w najlżejszą zimę kartofle muszą zmarżnąć! Ach, Joachna! - krzyknęła otwarłszy drzwi. - Jest Naścia, wiesz? Z czym ty? Z kwiatami? Bój się Boga, Joasiu, co ty masz za pomysły! - Komu kartofle zmarzły? - pytała Josia z raźnym, ślicznym uśmiechem. - No, Józkom. Ale czekaj! Naścia przyjechała. Naścia Golikowa się pojawiła! Józek z nią przyszedł. Była u nich. Ewa ciągnęła Joasię do przedpokoju, przytrzymując drugą ręką goździki, wciąż jeszcze nie odwinięte z bibułki. - Naścia? Żyje? Nie widziałam jej ze sześć lat - Joanna była zaskoczona. I stropiła się, bo ledwo poznała Naścię. Młoda zwinna dziewuszka, potem, tuż jeszcze przed wojną, zamaszysta kobietka, przeobraziła się w siwą starszą panią w okularach. Ale czyste, wesołe spojrzenie zza okularów było dawne, młode, Naścine. Joanna ujrzała w nim całą zniknioną dawność, dom rodzinny, Kujawy - kraj dzieciństwa rzewny i śpiewny. Odjęło jej mowę ze wzruszenia, gdy się ściskała z tą siwą Naścią Golikową. - Mieliśmy właśnie stąd iść do ciebie, Joaśka - mówił Tomyski obejmując je obie. - Świetnie, że przyszłaś, bo bylibyśmy się z tobą zminęli. Pani Anastazja chciała obejść całą rodzinę. Pani Anastazja! Męska elegancja kazała mu tak ją nazywać. Ewa i Joanna pozostały przy "Naści". "Niech Naścia" - mówiły, jak się mówi: "niech mamusia". Była kiedyś służącą w domu Tomyskich, potem bywała gospodynią w "dużych" domach u różnych dygnitarzy, nigdy niesyta nowych ludzi i nowych obyczajów. Z jednym takim domem jakiegoś dyplomaty jeździła nawet do Francji. Ale nie mogła tam wytrzymać, usychała z tęsknoty za Polską i powróciła sama, by z kolei wynajmować się jako specjalistka od urządzania wystawnych przyjęć i bankietów. Małżeństwo nie wpływało na tryb jej życia, gdyż wyszła za krawca pijaka, który nie tylko nie zarabiał (sama by mu nie dała, bo potrafił powierzony materiał sprzedać na wódkę), ale ją niszczył, rzeczy jej wyprzedawał. Mimo to Naścia i dla niego była dobra, lecz kłamałaby mówiąc, że nie odetchnęła, kiedy umarł. Wkrótce po tej śmierci poszła na służbę publiczną, została starszą woźną w Biurze Naukowej Organizacji Pracy. Szczyciła się poważaniem jakichś uczonych profesorów, ale przez wszystkie czasy pozostała wierna pierwszemu przywiązaniu swych młodych lat - Wochelskim i Tomyskim. Do nich wracała zewsząd choć na chwilę, im znosiła cały duchowy plon swych doświadczeń i przeżyć, jak wraca się do domu, by opowiedzieć o swych przygodach w obcym świecie. Dopiero wojna sprawiła, że stracili ją z oczu. - Ach, szkoda, że nie słyszałaś - żałowała Ewa - jak Naścia opowiadała, co przeszła w czasie wojny... - Co to? - zwróciła się Joanna do brata. - Kartofle wam zmarzły? Jak dobrze - dodała filuternie - że ja nie mam kartofli. Tomyski zawstydzony gładził się po czuprynie. - Trochę podmarzły przez moje gapiostwo. Nie dopilnowałem okienka od piwnicy. Jemy słodkie. Ludmiła mówi, że smakują jak kasztany i ma wrażenie, że wyjechaliśmy na południe. Przepada za kasztanami. - Ja się postaram przywieźć trochę dobrych kartofli - ofiarowała się Naścia. I do Joanny: - Ale pana Ludwika jaka szkoda. Nic nie wiedziałam, że nie żyje. Jaki był, taki był, świeć mu, Panie, ale nawet jak dziurami, z przeproszeniem państwa, świecił, pan z niego był całą gębą. Serce do ludzi miał i ludzie go lubili, choć i nie było za co. A przypatrzywszy się zmęczonej, zwiotczałej twarzy Joanny dodała: - Panna Joańcia to mi zbiedniała. Jak starsza pani nie żyje, to nie ma widać kto za panienką chodzić. Z pani Ewy, z pana Józia niech pani przykład bierze. Starsi, a jak się trzymają. Aż miło patrzeć - strofowała nielitościwie. - Ale, Naściu, nieprawda! Joasia cudnie wygląda, tylko jest strasznie przemęczona. - Ewa dopiero teraz rozwinęła kwiaty Joanny. - Józiu, patrz, co ta wariatka przyniosła. Takie piękne goździki! To będzie na uczczenie przybycia Naści. Bronka! A prawda, Bronka jest na swoich kursach buchalterii. Czekajcie, muszę je włożyć do wody. Ewa ruszyła z kwiatami w stronę kuchni. - To już twoja specjalność, Joaśka, takie gesty - zaopiniował z uśmiechem Tomyski. - Gesty? Nienawidzę gestów - zwarzonym głosem odmruknęła Joasia. - Uraziłem cię? A nie chciałem - zląkł się Tomyski. - Co za "uraziłem"! - wykrzyknęła Ewa, powracająca z goździkami giętko rozrzuconymi w szklanym wysokim wazonie. - Nie uważaj na niego, Joasia! On jest durny, że nie może nikogo urazić. Słuchaj, wiesz, co Naścia przywiozła? Trufle! - Trufle? Czy u nas są trufle? - zdziwiła się obojętnie Joanna. - A właśnie, że są! Są proszę panny Joanci - ogłosiła Naścia z tym osobliwym akcentem i wyrazem tryumfu, który Joanna tak dobrze znała. Naścia o wszystkim zawsze oznajmiała z tryumfem, jakby w ogóle świat i życie były przez nią zrobionym i obwieszczonym odkryciem. - Popatrz! - krzyczała Ewa, wysypując na stół z woreczka suszone trufle. Były pokrajane w talarki, których brzegi wysychając ładnie się powyginały, jakby je kto nakrochmaliwszy ururkował. Talarki były czarne z białawą obwódką skórki. - Patrz, Joaśka - śmiał się Tomyski, bawiąc się tymi krążkami. - Wyglądają jak stroik, pamiętasz, który nasza babacia kładła na szyję. Coś takiego z żabotem. Takie właśnie talarki z czarnego tiulu z białą koroneczką po brzegach. - Państwo pewno wiedzą, jaka to smaczna przyprawa - zachwalała Naścia. - Ja to jadłam we Francji. Teraz, jak się tak biednie je, to się przyda taka dobra przyprawa. - Wiecie, że ładnie pachną. - Bardzo ładnie. I Naścia je tak ślicznie pokrajała. Aż szkoda będzie psuć te krążki. - Ale na co im przyszło. Będą dosmaczać, powiedzmy, pęczak ze słoniną. Wszystko się deklasuje - gadali piąte przez dziesiąte. - Szkoda, że teraz nie mam czasu - zmartwiła się Naścia, roziskrzonym okiem podziwiając dzieło radości, które sprawiła. - Ale kiedyś naumyślnie przyjadę, żeby panią Ewcię nauczyć, jak to się przyrządza. - Dlaczego Naścia nie ma czasu? Jeszcze dziś na kolację byśmy przyrządzili. A potem Naścia by u mnie przenocowała. - Nie, gdzie ja bym tam mogła nocować. Za godzinę mam pociąg na Miłosnę. A ta pani, gdzie teraz jestem... - Zaczekajcie - przerwała Ewa. - Ja mam przecież książkę kucharską. Jeszcze po matce Stefana. Zaraz, zaraz... tylko gdzie ja podziałam tę moją Ćwierciakiewiczową. Pobiegła szukać. Józef Tomyski zwrócił się do Joanny: - Co taka jesteś osowiała? Przyszłaś w dobrym humorze i już zgasłaś. - Myślę, że także będę musiała już iść. Wyjdę z Naścią. - Nie wyjdziesz z Naścią - oparł się temu Józef. - Wiecznie się zrywasz do odlotu, jak przestraszona jaskółka. Odpocznij z nami. Już i tak pewno się nachodziłaś dzisiaj po lekcjach. - Nie, nie było dzisiaj lekcyj. Miałam sesję. Ale trwała sześć godzin i była dosyć męcząca. - Panna Joancia to tak już całe życie tylko się męczy i męczy - wtrąciła Naścia. - Nieboszczka starsza pani zawsze mówiła, że pani się zapracuje. I że przez to panna Joancia za mąż nie wyszła, chociaż była bardzo a bardzo ładna. - Co to za męcząca sesja? Nad czymżeście radzili? - Bieżące sprawy szkolne. I wałkowaliśmy przyszły program wychowania na po wojnie. - Obawiam się, że niewiele będziecie mieli o tym do powiedzenia. - Bo co? - Sowiety przekroczyły granicę Polski. Nie zapomniałaś chyba o tym... - No to co? Józef nie zdążył odpowiedzieć. Ewa wróciła impetycznie z grubym tomem książki kucharskiej. - Znalazłam, ale z trudem. Bronka wyrzuciła biedną Ćwierciakiewiczową z szuflady kredensu. Bo też mało mamy z niej teraz pociechy. Nie parała się przepisami na żurek, owsiankę, zupę fasolową i galaretę ze skórki od słoniny. A to teraz, wie, Naścia, nasze najwystawniejsze dania. - Daj, pokaż, ja znajdę - zapalił się Tomyski. - Nie, czekajcie, słuchajcie. Zaraz! Najpierw ogólnie o sosach... Podniósłszy do góry palec, Ewa przeczytała z namaszczeniem: - "Mylnym jest mniemanie, jakoby sosy mogły w dobrej kuchni zajmować miejsce poślednie." - To jest, proszę pani Ewci, racja. Dobry sos... - Żeby to wszystkie mylne mniemania dały się tak przekonywająco jednym zdaniem prostować! - śmiał się Tomyski. - Jedź dalej! - Zaraz... "Soso pieczarkowy".. pieczarkowy... Nie widzę trufli... Może nie w sosach. Owszem! Jest! Jest! "Sos truflowy". Ale! Ale! I tu jest wstęp filozoficzny. "Nie każdy - czytała Ewa - zna sos truflowy, a tym mniej robić go umie..." - Słusznie! Ale pani Anastazja umie! - Józek, nie przeszkadzaj! "Na cztery osoby wziąć łyżkę masła, zagotować, wsypać łyżkę palonej rumianej mąki, rozprowadzić tęgim bulionem..." - Tęgim bulionem! "Ach gdzie, ach gdzie, ach gdzieście się podziały, młodości mojej sny..." - zaśpiewał Tomyski. - Pani Naściu, czy pani pamięta jeszcze, jak wyglądał "tęgi bulion"? Taki, co to go się krajało... - A właśnie, że pamiętam... - Dajcież przeczytać, uspokójcież się. Przecież to jest chwila wtajemniczenia! "...tęgim bulionem i wlać łyżkę smaku z konserwowanych albo suszonych trufli, lub jeśli są świeże..." - Nie ma! - "... to ugotować trzy sztuki w winie czerwonym..." - Miewamy tylko alasz! - Milcz, zbóju! "...w winie czerwonym, a następnie wlać to wino w sos. Dla złagodzenia ostrego smaku ugotować jedną prawdziwą francuską śliwkę czarną na miękko, rozetrzeć ją łyżką wraz ze skórką na maść, dolewając sosu, wymieszać razem i przefasować przez sito. Owa śliwka podnosi wybornie smak sosu". - Amen! Co za cudna literatura. I cóż, pani Anastazjo?... - Dajcie spokój z tą uroczystą Anastazją! Od księdza przy chrzcie nikt jej tak nie nazywał! - Już daję spokój. Cóż pani na to, pani Naściu? Ewa i Józef pękali po prostu ze śmiechem, Joanna wyszła z ogarniającego ją stanu zamglenia i też śmiała się rozbawiona. Golikowa patrzyła na nich i uśmiechała się niepewnie. - To jest dobry przepis - rzekła wreszcie z powagą. - Ale już jak ja byłam we Francji, to się tak nie pieścili z tymi truflami. We Francji dobrze jedzą, leciutko tak, a smacznie. Tylko że już od tamtej wojny to już ludzie tak o każdą szczegółę nie dbają przy gotowaniu, jak dawnymi czasy. - No, dbają o inne rzeczy. O to, żeby wszyscy mieli co jeść - zauważyła Joanna. - Żeby wszyscy, ale byle jak. Ale żeby każdy miał co zjeść dobrze, a ładnie, to tego nie poradzą. I mało komu już o to idzie, żeby tak jadł. Chapią i spokój - osądziła Naścia. - Ale to rzeczywiście ciekawe, skąd pani Naścia te trufle wynalazła? - zastanowił się Józef. - Gdzie one u nas rosną? - Jak to, nie pamiętasz? - przypomniała mu Ewa. - W lasach pod Otwockiem było ich pełno. Tylko nie wiedzieliśmy, że to prawdziwe trufle, bo w atlasie z grzybami były trochę inne. I one nie każdego roku się pokazują. - Ja państwu coś powiem - Naścia mierzyła ich życzliwym, ale krytycznym spojrzeniem. - Tam, gdzie ja teraz jestem, to one się zawsze pokazują. Jak ciepła zima, to do grudnia można je zbierać. I one są prawdziwe, chociaż nie takie czarne po wierzchu jak francuskie. Bo mąż tej pani, co ja u niej teraz jestem, to on się na tym znał, a on okropnie lubił te trufle. I tak dbał, żeby się zawsze rodziły. Nawet próbował je mieć na inspekcie w ogrodzie. On się już na tym znał. Był profesorem i wiedział, co potrzeba, żeby się te grzyby truflowe pokazywały. Ten mąż tej pani Pawęciny. - Tej pani jak? - spytała Joanna. Zrobiło jej się słabo. - Pawęciny. Pawęta się nazywał, Henryk. Ten jej mąż. Jego szkopy rozwaliły niedawno. W grudniu przede święty. Był na czerwonym ogłoszeniu. Był, był. Ale ja go nie znałam, bo on już rok, jak siedział na Pawiaku, a ja się dopiero potem z nimi zeszłam. I córkę im też Niemcy, jeszcze dwa lata temu, wywieźli do tego, jak nazywają, Oświęcimia, i tam umarła. Mieszkanie im też w Warszawie szkopy zabrali, to już ona, ta wdowa, została się w takim domku, co go mieli w Miłosnej. I ja do niej nastałam. Bo mi jej było żal. Tomyski popatrzył na Joannę, która miała dziwny, jakby zamierający wyraz twarzy. - Co tobie jest, Joaśka? Ewa! Joasia tak strasznie zbladła. - Joasia! - Ewa przeraziła się widząc nieruchomą i zesztywniałą twarz Joanny. Oboje z Józefem, zajęci przez chwilę rozmową w innej przygodnej sprawie, nie uważali na opowiadanie Naści. - Nic, nic - z trudem uśmiechnęła się Joanna. - Naścia tu opowiada o profesorze, co lubił trufle. O rozstrzelanym. Głupie przeczulenie. Przypomniało mi się, że teraz... Że tym rozstrzeliwanym kładą grudki śniegu... Co ja za głupstwa mówię... Że im zaklejają usta gipsem. Nie trufle, Naściu, tylko gips kładą im do gęby. - Ja o tym słyszałam - rzekła ze zgrozą Naścia. - Alem nie wierzyła. Na co to tak? - Naścia nie wie? Takie czasy teraz przyszły, że ten, co zwyciężył i panuje, to mu nie dosyć, że gnębi. On jeszcze chce tego pokonanego zbezcześcić, odebrać mu ostatnią pociechę, że przed śmiercią może krzyknąć, za co umiera. - Joanna mówiła to już bezbarwnym pedagogicznym tonem. - Naścia przecież czytała na tych czerwonych plakatach, jak piszą: "na usługach Moskwy i Londynu". Że niby płatne sługi zabijają, a nie bohaterów. I nagle spytała rzeczowo: - Jak my będziemy kiedyś o tym uczyć młodzież? O tych hańbach naszego wieku? Na lekcjach historii? Przecież sama wiedza o tym jest zgorszeniem. - Nie będziecie uczyć, bo nikt w to nie uwierzy - zawyrokowała Ewa, lubiąca stawiać po sto kropek nad "i". - Dzieci może uwierzą, ale im potem nikt nie uwierzy, to będzie wiedza bezpożyteczna. A jeśli kto uwierzy, to będzie miał więcej wstrętu do tych, co takie zbrodnie na sobie musieli wycierpieć, niż do tych, co je popełniali. Moje dzieci! Zobaczycie, jak świat cudownie nas przemilczy. - Tak - potwierdziła Naścia zgorszona. - Świat jest już taki niepamiętny i niewierny. - Przemilczą tak, jak cudownie nas już sprzedali - dopełnił Józef słowa Radgoskiej, zapalając papierosa. - Sprzedali? Ja słyszałam, że nas Anglicy sprzedali Rosji. Czy tam Amerykanie - zainteresowała się Naścia nie bez przestrachu. Ewa wzruszyła ramionami i zabłaznowała niecierpliwie: - Brednia! No więc sprzedali! Cóż stąd? Nie sprzedaje się rzeczy bez wartości. A znacie przypowieść o Józefie od braci sprzedanym? W Biblii! Naścia zna? Zna. I zaraz do Tomyskiego: - Tołstoj powiada, że przypowieść o Józefie biblijnym to największe dzieło literatury świata. Co milczysz? - ofuknęła go. - To przynajmniej powienieneś zrozumieć. No więc pokażże teraz, Józefie, co potrafi Józef sprzedany. - A wiesz, zajechałaś mnie. Zabiłaś ćwieka w głowę. Jak ty zawsze... - Pani Ewacia zawsze taka sama - przytaknęła z ulgą Naścia. - Na wszystko tak odpowie, że niby źle, a w tym złym czujesz, jak się coś dobre mieści. - Jednym słowem: "Nie masz złego bez dobrego", jak mówi stary Fredro - z dobroduszną ironią zamknęła rzecz Joasia, którą lekcje literatury faszerowały niejako cytatami. Ale teraz Naścia Golikowa spieszyła już z odejściem. Potoczyście jak w obrzędowej oracji przekazywała jeszcze pozdrowienia. Już z ręką na klamce przypomniała sobie nagle, że Miłosna leży na jednym ze szlaków szmuglerskich dostawiających Warszawie mięsa. I oznajmiła, że - o ile im brak mięsa - chętnie im zawsze dostarczy boczku, schabu, wędliny. Ewa na to ze zdziwieniem i śmiechem: - Na rany Boskie, to Naścia jeszcze i mięso wozi? Kobieto! - Wożę, proszę pani. Tak. Wożę - potwierdziła Naścia z tryumfującą godnością. - Bez tego nie wyżyłybyśmy ani ja, ani pani profesorowa. Pani Pawęcina... - Pewnie, że nam brak mięsa. Zwłaszcza boczek. Bo wie Naścia, boczek jest świetny na paczki do obozów. A nam to tak wiele nie potrzeba. Nie wiem, czy się Naści opłaci. Józek, ty na ile mięsa reflektujesz? Ostatecznie umówili się, że "zobaczą". Jak taka pewna okazja, trzeba brać, co się zdarzy. Śmieli się: - Czy to przed wojną kto kiedy kupował więcej niż kilo mięsa na raz? - A tu - okazja, ryzyko, narażają życie! I wysilisz się raptem na trzy kilo. - A ty, Joasia, nic? - zapytała Ewa, kiedy drzwi się za Golikową zamknęły. - Coś z wędliny, nie? Ale to dobrze; wezmę zawsze i dla ciebie, jak mi Naścia przywiezie. Słuchaj - dodała - coś ty mówiła Naści, czy ona czytała, co piszą na plakatach? Przecież ona nie umie czytać. - Jak to? I myśmy tego nie zauważyli? Nie nauczyliśmy jej? - zgłupiał po prostu Józef. - Jak mieliśmy zauważyć? Czego mieliśmy ją uczyć? - hultajsko zaśmiała się Ewa. - Była zawsze mądrzejsza i lepsza od nas wszystkich. Ale co my! Jej pryncypałowie z Biura Naukowej Organizacji Pracy w tym się nie połapali. Ona manewruje tym brakiem, jak bywa, że ktoś przez całe życie nie daje nikomu spostrzec, że mu brak na przykład palca u ręki. - Co ty się tak zdziwiłaś, Ewa, że ona jeszcze i mięso wozi? - zaciekawiła się Joasia. - A co ona jeszcze wozi? - No, wiesz, Joasia! Bibułę wozi oczywiście, a cóż by innego woziła? - Analfabetka?! Bibułę? - Jeszcze jak! I z pewnością nigdy nie pomyli, co gdzie się komu należy. Jak tu o tym opowiadała i wymieniała tytuły gazetek, nikt by się nie domyślił, że ledwo się umie podpisać. - No dobrze, Ewa, ale ty coś nabujałaś o tym analfabetyzmie - zreflektował się Józef. - Ona umie czytać. Doskonale pamiętam, jak sam jej pożyczałem "Nędzników". I jak mi odnosiła tom po tomie i zachwycała się. - A to właśnie jej tajemnica. Jej sposób. Józef Tomyski zbaraniał, zapadł się, zmierzchł, gdyż Ewa powiedziała to i tonem, i jakby głosem od dwu lat w ziemi gnijącej Marii Ersztynowej. Ona właśnie tak rozstrzygała rzeczy niezrozumiałe. Ewa spostrzegła jego zmieszanie, ale to uprzytomniło jej tylko, że Joasi dzisiejsza bytność u niej czegoś jakby się nie udała. Słowa Naści: "A z czego byśmy wyżyły ja i pani profesorowa. Pani Pawęcina" - zbudziły czujność Radgoskiej. Znała nazwisko Pawęty. - Jak się nazywał ten rozstrzelany profesor, co Naścia jest u jego żony? Joasia? - zagabnęła ostrożnie. - Henryk Pawęta. O ile dosłyszałam... - poinformowała Joanna lodowato. - Pawęta? Słyszałem o nim. Ten znany endek - wtrącił się Józef z brutalnością niewtajemniczonego. - No, cóż, dobrze przynajmniej, że, choć faszysta, walczył z najazdem faszystowskim. Joanna przypatrzyła się bratu z jadowitą ciekawością. Oto więc jak wygląda ta sama śmierć w różnych oczach. I każdy z tych wyglądów jest na jakiś sposób prawdziwy. Ewa gwałtownie zmieniła temat: - Joasia, kiedy ty mi nareszcie zaczniesz pozować do portretu? Pasjonuje mnie twoja głowa. - Przecież wiesz, że ja nigdy nie mama czasu - w proszącym głosie Joanny było coś gniewnie płaczliwego. - Ale dlaczego my siedzimy po ciemku? - zagadała Ewa rozdrażnienie Joanny. Przekręciła kontakt. - Ach, prawda, mamy dzisiaj elektryczność dopiero od dziewiątej do jedenastej. Chodź, Józek, pomożesz mi zrobić karbidówkę. Nie gniewaj się, Joasiu, ale nikt tak dobrze nie myje karbidówek jak Józio. - Wiem, przecież zawsze razem robicię tę karbidówkę. Idźcie już... - Ale nie ucieknij nam tymczasem; ty to potrafisz - zażartowała Ewa. Joanna usłyszała ją jeszcze, mówiącą półgłosem w przedpokoju: - Nie wszczynaj więcej rozmowy o tym Pawęcie... "Po co ja tu siedzę? Nudzi mi się" - pomyślała Joanna leniwie. Zostawszy sama w zapadającym zmroku usłyszała znów natrętne dzwonienie sanek. I tak na przemian: sanki, śnieg, to znów jej pokoik w Ostrowi, Ewa nad nią, ona w gorączce. I ówczesne rozmowy z Ewą. Nie powiedziała nazwiska ani żadnych bliższych szczegółów, Ewa nie pytała (teraz dopiero Joanna rozpoznaje, że ktoś inny musiał jej to nazwisko powiedzieć!). I słyszy się myślącą: "Okazałam za silny charakter". I czuje łzy, jak wtedy ciekły z oczu i marzły. A Ewa na koniec mówi: - Ale wiesz, Joasia. Zaimponowałaś mi. Ja tak we wszystkim to jestem pełna różnych namysłów i przemądrych wątpliwości. Ale w miłość to idę bez namysłu, na oślep. I biorę ją dosłownie. Czuję się przy tobie strasznie prostacka. Dopiero teraz Joanna przytakuje z całego serca tym słowom. Józef i Ewa wydają jej się banalni ze swoim "szczęściem w miłości". W rodzinie się o tym nigdy nie mówiło - stary konwenans "dobrych" rodzin - udawać, że w domu nie ma obłąkanych ani romansujących. Ale przecie wiadomo było, że przynajmniej do niedawna coraz to z kimś innym wodzili się po świecie. Może dopiero teraz już się ustatkowali. Tacy wielcy, ale przecie na taką rzecz jak ona pewnie się żadne z nich nie zdobyło. Tego przynajmniej nie było w ich życiu tak pełnym wszystkiego. Czuła, że tym ich przerasta. Oto jedyna gorzka radość jej nieszczęścia. Józef i Ewa wrócili ze światem, zagadani o tym, co było na ustach wszystkich. Że Sowiety przekroczyły granicę Polski. Klęska Niemców nie ulega już najmniejszej wątpliwości. Tylko te nieszczęsne granice Polski, które się tak zmieniają, jakbyśmy byli amebą. Ewa brała to z satanicznym humorem. - Moi złoci - zaopiniowała - ja wiem nawet nie powiem jak Mickiewicz: "O ile powiększycie i polepszycie duszę Waszą, o tyle... powiększycie granice Wasze". Ja wam, wiecie, co rąbnę? Że jednego możecie być pewni. O jedną jedyną granicę Polski nikt nigdy nie będzie się z nami spierał. O zieloną. O tę, którą chadzają przemytnicy i nieszczęśliwi. - Ponure, ale dowcipne. Tylko że nieprawdziwe. Tej granicy nawet własne rządy żadnego kraju nie uznają. Joanna przypomniała sobie ostatni tajny "Biuletyn", który miała przy sobie, i wydobyła go z torebki. - Wiecie o rozpoczętej akcji "Burzy"? I o rozkazie współdziałania z Armią Czerwoną? - Pewnie, że wiemy. Ale jak on brzmi? - Tomyski nie ukrywał zdenerwowania. - W Londynie został popełniony niewybaczalny błąd. Wydano rozkaz jawnej walki, ale nie wydano żadnego wielkiego aktu politycznego o urządzeniu Polski, o wielkich reformach społecznych. W tym świetle owo półgębkiem... - Tomyski wziął z rąk Joanny gazetę i uporawszy się z okularami czytał pod karbidówką: - "Logika odwiecznych zasad prowadzenia wojny stwarza warunki, w których Polska nie może odmówić Rosji prawa toczenia walki i na naszych terenach. Przeciwnie, walkę tę wesprzemy..." To pisali mężowie stanu? O sytuacji, którą od roku mieli czas i obowiązek przemyśleć? Nie możemy odmówić? Kto używa takich pustych frazesów na okoliczność, kiedy nie istnieje nawet możliwość zapytania nas, czy "nie odmawiamy"? A w najpomyślniejszym nawet układzie stosunków z Sowietami, jak by, proszę ja kogo, wyglądało takie do nas pytanie: "Czy raczycie zgodzić się na wypędzenie Niemców?" - albo jak? I to nie nas wesprą - z przyjemnością czy bez - ale my mamy "wesprzeć" cztery czy tam ile milionów Rosjan? Przecież to są impertynencje, których już nie Sowiety, ale nikt by nie mógł ścierpieć od nikogo. Zawstydzająca gafa polityczna. I żeby choć jeszcze jakiś wielki manifest o reformach ustroju... - pieklił się, zrywając okulary i szukając papierosów. - Masz tutaj papierosa - podała mu Ewa swojego. - Wygłosiłeś mowę, szkoda, że nie przed mikrofonem dla Londynu. Ale nie we wszystkim masz rację. Żaden wielki akt polityczny z reformami nic by nie zmienił. Ten, kto idzie z poczuciem, że niesie wielką rewolucję światu, jest śmiertelnie obrażony, jeśli ktoś inny zaczyna działać na jego podobieństwo z własnej inicjatywy. To już pachnie herezją. - Tak - wmieszała się Joanna, znów ożywając i nawet rumieniąc się z przejęcia. - Ale to jest zupełnie inna sprawa. Idzie o naszą moralną wygraną albo przegraną. Polska może wyjść z wojny jako państwo podrzędne, ale nie może być narodem podrzędnych moralnie ludzi. Józio ma rację. W tych rozkazach jest i jakaś histeryczna dezorientacja, i zaskoczenie, niegodne mężów stanu, i rezygnacja z wielkich postulatów społecznych, i chaos... - ...którego ofiarą mogą paść miliony ludzi - podjął Tomyski. - Wiara walczy i ginie, to w porządku. Ale tu nie wolno pozwalać sobie na żadne "a nuż!" Jeśli tak chaotycznie zaimprowizują powstanie w Warszawie - a dosyć rzucić iskrę, miasto jest jak beczka z prochem gotowym do wybuchu - to zginie Warszawa, zginiemy wszyscy. Joanna zwróciła się nagle przeciw bratu. - Do czego chciałbyś się tak ocalić? - spytała nieżyczliwie. - Do myślenia - odparł bez wahania. - Najrzadszy to doprawdy powód, dla którego Polak chciałby się ocalić. - Mój kochany, można ocalić od programu, a swoją wielką myśl po prostu przespać. Jest nawet o tym jeden wiersz Staffa. Niedawno go czytałam z dziewczynkami z liceum - zadrwiła z cicha Joanna. - Owszem. To samo jest i u Duhamela w "La possession du monde" - zgodził się Tomyski, bynajmniej nie urażony. - Prawdopodobnie zresztą nie ocaleję, jeśli cię to może pocieszyć. I nie będę się o to starał. Możesz być pewna. Pytasz: "chciałbyś", więc mówię: "chciałbym" - a to co innego. Oczy Joanny rozszerzyły się przerażeniem. - Co za głupstwa! Wy musicie ocalić. I ty, i Ewa. Świat bez twórców... bez wielkich - zaakcentowała z wysiłkiem - twórców byłby taki trywialny. Wy jesteście najważniejsi. - Ale co pleciesz, Joasia. My nie jesteśmy wcale ważni. Ważność mierzy się przydatnością w takich oto godzinach straszliwej próby. A cóż my dzisiaj? To ty jesteś ważna. Ty należysz do tych, co dźwigają los Polski. W Joannie wezbrała znowu dzika żałość. Nie na każdy sposób lubimy być chwaleni. A oprócz tego - czemuż ci dwoje nie spostrzegli nawet, jak są ważni (bo nie z tych słów to poznała, zawsze dawali tego dowody), gdy ona tak dotkliwie czuła swoją nieważność. - Joasia znowu markotnieje - spostrzegła Radgoska. - Ty masz jakieś zmartwienie, dziewczyno, ale naturalnie nic nie powiesz. - Dlaczego? Powiem, bo nawet z tym przyszłam. I zdawkowo, aby zbyć, opowiedziała coś niecoś o nieznośnym duchowym stanie doktorstwa Jentysów po śmierci syna. - Cóż, śmierć jedynego syna to nie byle co - przyznał Tomyski. - Ale szkoda mi, że jeszcze i ten cień pada na twoje życie. - Nie miałam tego na myśli - rzekła Joanna porywczo i roześmiała się. Nie, jakoś nie może się dziś z tymi dwojgiem, tak jej miłymi, dogadać. Wstała. - No, zasiedziałam się jak jeszcze chyba nigdy. Aha, jeszcze jedna rzecz, z którą przyszłam i byłabym na śmierć zapomniała. Ewa, czy mogłabyś mi jeszcze raz pożyczyć na kilka dni drugi tom literautury Br~ucknera? - Br~ucknera i ja ci mogę pożyczyć - ofiarował się Józef. - Wstąp do nas, ja też wychodzę. - Nie, kiedy indziej. Wezmę od Ewy. - Joanna wyszukała sobie na półkach potrzebny tom i przerzucała kartki, sprawdzając doraźnie, czy są ustępy, które jej były potrzebne. Raptem wykrzyknęła: - Boże, co ja znalazłam! Niesłychane! W książce pożyczonej i odniesionej Ewie jeszcze w poprzednim roku szkolnym Joanna znalazła tę samą fotografię Wojtka Jentysa, którą doktorowa w przystępie paniki spaliła. - Co to jest? Co za fotografia? Jaki przyjemny chłopak! Pokrótce objaśniła zdziwionym o sensie tego, co znalazła. I teraz nie dała się już zatrzymać. - Muszę iść, kochani. To taka drobna rzecz, ale to może zupełnie zmienić życie tych ludzi. A mnie się ciągle zdawało, że Wojtuś dał mi kiedyś tę fotografię. Ale tak dużo młodych daje mi fotografie... - Chwileczka - przytrzymała ją Ewa. Dam ci trochę tych trufli. - Ale, zostaw, Ewa. Co ja bym z nimi robiła? Wiesz przecie, że nie prowadzę kuchni. - Ewa, ty tak znowu nie szafuj tymi truflami - mitygował ją Tomyski. - Bo widzisz... Nie chciałem tego mówić przy Naści. Ale ja pamiętam jeden szczególnie grzybny rok, kiedy się i tych trufli tak dużo ukazało po sklepach. I pamiętam, że jakiś grzybolog, czy jak to nazwać, ogłosił wtedy artykuł, że jednak te nasze trufle zawierają jakieś trujące pierwiastki. Te całkiem pewne, te francuskie, są bardziej czekoladowe i skórkę też mają ciemną. A te w białej skórce są podobno szkodliwe, trzeba się z nimi ostrożnie i umiejętnie obchodzić. - Nie_e, co ty mówisz? Naścia by przyniosła niedobre trufle? Zresztą słyszałeś, że je tam jedli. I że ten profesor, ten Pawę... - Ewa urwała spłoszona. Lecz Joanna zaniepokoiła się tylko słowami brata. - Jednak może nie rób, Ewa, tego sosu. Będę się o was bała. Nagle zawahała się, zamyśliła. Pochmurne oczy rozbłysły. - Albo wiesz, daj mi troszkę tych trufli. Powiem doktorowi, żeby... żeby zrobił ich analizę. Ma przecież to laboratorium. Głupia historia, ale wiecie, przyszło mi na myśl... Może go to zajmie? Może go to obudzi z melancholii. Daj mi, daj mi tych trufli... Otrzymawszy torebkę czarnych krążków rzekła jeszcze na pożegnanie: - Tylko pamiętajcie, nie jedzcie, póki wam nie dam znać. I ty, Józiu... Wyszła z bratem, wzięli się pod rękę, ale szli milcząc; ona pochłonięta nadzieją pocieszenia, które niosła, on myślą pewną, której bał się zapomnieć, nim dojdzie do stołu i kartki papieru. Wiedział, że myśl ta wypłynie w innej postaci, ale jej obecna postać wydawała mu się dziwnie trafną. Tylko więc samym brzegiem świadomości wyrzucał sobie, że milczy. Pożegnali się przy bramie ich domu na Mokotowskiej. Całując Joasię w rękę, Józef powiedział bez sensu: - Nie gniewaj się. To, co jest nieodzownym warunkiem pracy - skupienie, chciałem powiedzieć, wygląda często na egoizm albo nieuprzejmość. Pomknęła w ciemność, zaledwie to usłyszawszy. Jakaż to radość, czysta i mocna niby spirytus, jest w znalezieniu pomocy, rady na coś, a jeszcze lepiej - dla kogoś! Jaki człowiek czuje się wtedy potężny, tryumfujący, gdy niesie w sobie, z sobą, taki środek pomocy, ratunku, ocalenia. Joanna omal nie śpiewała, omal nie tańczyła po drodze. Wszystkie żale mordercze wspomnienia i małoduszne urazy spłynęły jakoś z tym strumieniem radości. "Taka jestem szczęśliwa. Ach - myślała ze skruchą - żebym wiedziała, że znajdę tę fotografię, taka bym była wesoła cały czas u Ewuni. I czemu ja z nimi jestem zawsze jakaś nieswoja..." Marcia Jentysówna otworzyła jej na oścież, jak tylko usłyszała chrobotanie klucza w zamku. Była rozpromieniona. W mieszkaniu jakoś jasno, inaczej niż zazwyczaj. Z daleka słychać było głos doktorowej, raźniejszy, jakby zdrowszy. Joanna od razu poczuła, że zaszło coś pomyślnego. Ale nie zdążyła zapytać - co, Marcia, rzuciła jej się na szyję: - Wie pani? To moja tajemnica! Nawet pani nic nie mówiłam, żeby była większa radość. Ja znalazłam kliszę tej fotografii Wojtka. Tak długo chodziłam, kręciłam, jeździłam, aż znalazłam w Leśnej Podkowie tego kolegę, co to robił. Bo to była amatorska. I miał kliszę. I już jest odbitka. Powiększona. Większa od tamtej. Już stoi na biurku tatusia! - Tak? Widzisz, jakie życie jest dziwne. Bo i ja dzisiaj przypadkiem znalazłem tę fotografię Wojtka. Masz, niech to będzie dla ciebie - uśmiechnęła się "sportowo" Joanna. - Nie? Naprawdę? To zupełnie jakby jakiś cud. Mamusiu! - Marcia pobiegła w głąb mieszkania. - Wyobraź sobie, że panna Joanna też znalazła fotografię Wojtusia. A ty tak rozpaczałaś i rozpaczałaś. To będzie dla mnie - pokrzykiwała. - Tej już nikomu nie oddam. Bo nuż strzeli ci znów do głowy... To już ja tej choć upilnuję... - Śmiej się, śmiej z głupiej biednej matki - usłyszała Joanna, wchodząc do swojego pokoju. Marcia przybiegła tam za nią, nie mogąc się nigdzie pomieścić z radością, której naturę Joanna tak świetnie w tej chwili rozumiała. "Ale moja radość była doskonalsza - przemknęło jej przez głowę - bo nawet nie zakłócona tą żałobą..." - Roześmiała się mimo woli. - Pani się ze mnie śmieje! A co pani przyniosła w tej torebce? Co tu tak szeleści? - pytała Marcia, wścibska ze szczęścia. - Aha, byłabym zapomniała. To mała prośba do ojca. - Prośba w torebce? - Chodźmy do ojca. Zaraz mu to pokażemy i powiemy. Doktorowa w gabinecie uściskała Joannę. - Ach, moja droga. Wiem, że to nic. To tylko jego cień. Ale to mnie jakoś wraca do życia. Doktor, łagodny i niemrawy, gładził palcem przystrzyżonego wąsa, uśmiechał się, mrugał szafirowymi oczyma i powtarzał: - Do życia... tak... hm... do życia. - Panie doktorze, a ja mam jeszcze małą i trochę dziwną prośbę do pana. - Rozkaz... Jeszcze wczoraj... Jak bez duszy... Nic mnie nie obchodziło... Zwłaszcza stan żony... Dręczył... Ale dziś, pani wie... Wszystko... - pobąkiwał niemowny doktor Jentys, któremu Joanna wyrzucała, że nie umie złożyć zdania i nie używa wszystkich części mowy. Pokazała mu trufle, opowiedziała o nich i prosiła o zbadanie składu tych grzybów. - Pan rozumie? To nieważne, że oboje są moi bliscy. Ale Józef Tomyski... Nie mamy wielu takich pisarzy. I Radgoska, taka dobra malarka... W gardle jej tak zaschło, że zobaczywszy na tacce syfon, nalała sobie wody i wypiła. Nigdy nie rozmawiała z nikim o Ewie i Józefie jako o sławach, z lęku, że to wygląda, jakby się nimi popisywała czy podpierała. - Świetny pisarz... Świetny pisarz... Żona czytała... Znakomita malarka... - pomrukiwał doktor. Oglądając czarne z białą obwódką krążki, jeszcze coś po cichu bełkotał. O ile Joanna zrozumiała, mówił: - Mniej szlachetne... Mniej szlachetne... Ale szkodliwe... Nie... Znam je... Znam je... - Zawsze lepiej przebadać - brnęła z rozpaczą Joanna. - Byłaby głupia historia, żeby tacy ludzie ocaleli od Niemców, a mieli się potruć grzybami. Chyba, że pan doktor uważa to za całkiem zbędne. - Ale co znowu... Dla pani mogę zawsze... Oczywiście... byłaby głupia historia... Głupia historia... - przytakiwał doktor. Gdy zbierał rozsypane krążki z powrotem do torebki, Joanna miała ochotę cichaczem zgarnąć ich trochę sobie na pamiątkę. Lecz zaniechała tego. Powiedziała grzecznie, z uśmiechem, nie chcącym zejść jej z twarzy: - Jeżeli będą dobre, to zapraszam się do państwa na sos truflowy. (Rozdział 29) Dokonało się I W ostatnią niedzielę lipca 1944 roku Ewa Radgoska wracała po południu ze swojej działki na Polu Mokotowskim, skąd przyniosła kosz niedojrzałych zielonych pomidorów. Był to jeden z nielicznych pogodnych dni tego miesiąca. Wysokie niebo nad Polem kłębiło się od ruchliwych obłoków, spomiędzy których od czasu do czasu płomienne słońce wypływało na czyste jeziora błękitu. Kędzierzawa zieleń działek warzywnych rozjaśniała się wtedy, a cienie chmur obrzeżonych lśniącą pienistą bielą umykały przed blaskiem. Ewa spoglądała w niebo i nasłuchiwała dochodzących tu głośniej niż wrzawa miasta odgłosów bliskiego frontu. Na działkach, jak zwyczajnie w niedzielę, pracowało sporo ludzi i wszyscy tak samo podnosili się niekiedy znad zagonków i nasłuchiwali. - Pani zrywa takie niedojrzałe pomidory? - spytała Ewę mizerna kobieta podbierająca kartofle na sąsiedniej działce. - Mój to lubi, żeby doszły na krzaku. Mówi, że słodsze. - Nie wiadomo, co będzie - rzekła Ewa. - Pani nie słyszy? Może to już ostatni raz jesteśmy na działkach. Pomidory świetnie dojrzewają zerwane. Odstawiła koszyk z zielonymi pomidorami i zabrała się do cięcia kwiatów. Ścieżka działki obramowana była rabatami, na których kwitły w ogromnych ilościach cynie, klarkie, lewkonie i godecje. Mizerna sąsiadka otarła pot z czoła wierzchem dłoni. Miała twarz opaloną i bardzo ładną, ale przedwcześnie zniszczoną. Brakowało jej przednich zębów, widać od niedawna, bo uśmiechając się dotykała nerwowo językiem bladych pustych dziąseł. - Pani bardzo kocha się w kwiatach - zauważyła. - Na żadnej działce nie mają tyle kwiatów, co u pani. Ładny urodzaj mamy tego roku na działkach - dodała. - Pani myśli, że się nie zbierze? A może Pan Bóg da, że się zbierze. Te armaty już od kiedy słychać. - A ja pani radzę, niech pani zerwie pomidory i podbierze jak najwięcej kartofli. Mąż pani dzisiaj nie przyjdzie? Dzieci nie przyjdą? - Przyjdą. Tylko ich widać. Mąż też tak mówił jak pani, że nie wiadomo co będzie. Ma przyjść z taczką... Na schodach przed swoimi drzwiami Ewa zastała Joasię Tomyską. - Ach, Boże! Dawno czekasz! Byłam na działce. - Już chwilę. Dozorca powiedział mi, że jesteś na działce. Chciałam iść na spotkanie, ale bałam się zminąć z tobą. Pomyślałam, że poczekam z piętnaście minut. - Wyglądasz, jakby się coś stało. Powiedz, co wiesz, co się dzieje, co będzie? Ale czekaj, nie tu... Ewa zazgrzytała kluczem w zamku, weszły nie przestając rozmawiać. - Miałam list od Aliny. Zaprasza mnie na parę tygodni - mówiła Joasia. - Chce, żebym wracając zabrała stamtąd Michasia. Tam noce są takie niespokojne, że mały prawie nie sypia. Może pojadę. - Jak myślisz, czy to może jeszcze potrwać długo? To napięcie - pytała Ewa. - Żeby zabrać Michasia? Teraz to byłoby szaleństwo przywozić go tutaj. - Ale czy myślisz, że uda ci się jeszcze wyjechać? Coś takiego wisi w powietrzu... - To może jeszcze potrwać długo - westchnęła Joasia. - Chyba zdążę i pojechać, i wrócić. - Nie, co ty mówisz?! - Ewę to zasmuciło. - Przecież Anglicy i Amerykanie idą w tempie burzowym, jak to się teraz mówi. A Sowiety są już nieomal pod Warszawą. Aż się dziwię, że nie ma ich jeszcze u Aliny. Idą jakoś od południo_wschodu... - Prawdę mówiąc, mogą być u Aliny lada dzień. Ale to są wszystko nasze przypuszczenia. A my tak nic nie wiemy... - rzekła w zadumie Joasia. - Nasi oficerowie mówią, że upadek Niemiec to kwestia dni. I ten zamach na Hitlera... Przecież Niemcy po prostu wieją. - Zamach się nie udał i oni się już opamiętali. Nam się ciągle jeszcze zdaje, że wieją, ale oni już nie wieją. To nie przejdzie tak bezboleśnie. Nasi oficerowie! - żachnęła się Joasia. - Więcej wierzę mleczarkom i chłopom, co przyjeżdżają z żywnością. Do nas przyjeżdża jeden aż spod Góry Kalwarii. Powiada, że tam od czasu do czasu zapędzają się patrole sowieckie i wnet znikają. O żadnej wielkiej armii ani słychu. Moja kochana, po takiej ofensywie! Stanęli i przegrupowują się czy tam coś. Nie muszą się przecież liczyć z tym, że my jesteśmy już u kresu cierpliwości. Mają swój plan... - Dobrze, a cóż te armaty i te bomby lotnicze, które ciągle słychać? - Nie wiem... A my tymczasem... Warszawa kipi. Na dzisiaj było naznaczone powstanie. W ostatniej chwili odwołali. Czy raczej odłożyli. - Niee? Czyś tego pewna? Może to plotka. - Sama w tym byłam. Ja jestem w dalekiej rezerwie Wojskowego Przysposobienia Kobiet, ale na tę krytyczną chwilę i ja dostałam wezwanie. Miałam się stawić na Starówce. W redakcji jednego z pism. Do kolporterki. - Szkoda cię na to... Wedle mnie wszystko to tchnie jakimś obłędem i koszmarem - westchnęła Ewa. - Ale ja jestem kompletną idiotką w rzeczach polityki. No i co, to wezwanie? - Więc idąc na Starówkę widziałam, jak wszyscy szli. Trzeba było doprawdy widzieć Warszawę dzisiaj o szóstej rano. Całe kolumny maszerowały jawnie ulicami. Niepodobna, żeby Niemcy tego nie widzieli, nie zdawali sobie sprawy. Nie ma już teraz mowy o zaskoczeniu... Ewa machinalnie przeszła do jadalni, żeby ułożyć zielone pomidory na kredensie. Rzekła do idącej za nią Joasi: - Zebrałam pomidory, bo nie wiem, czy będę jeszcze kiedy na mojej działce. Zabierz ze sobą trochę. Świetnie dojrzewają zerwane. Masz w co zabrać? - Nie, nie mam. I dziękuję. Jentysowie też mają pomidory. A te kwiaty, to także z działki? - Tak, z działki. Wiesz, Józef jest przeciw powstaniu. To znaczy, teraz, zaraz... Powiada, że nie padło hasło od żadnego z aliantów i że przedwczesny wybuch może być tragiczny, niepotrzebnie tragiczny, jak on mówi. Zdaje się, że rząd londyński jest zupełnie zdezorientowany i daje sprzeczne rozkazy. Ale czy podobna, żeby dowództwo Armii Krajowej do tego stopnia się myliło? - To jest możliwe, że się do tego stopnia myli. Wszyscy są zdezorientowani, a całe podziemie okrutnie rozproszkowane. Ale nikt nie ma pojęcia, do jakiego stopnia ludność Warszawy kipi. I młodzież. Nikt i nic nie zdoła powstrzymać od powstania. Za długo trwało to napięcie. I niepodobna, żeby Niemcy o tym wszystkim nie wiedzieli. Jeżeli powstanie nie wybuchnie, zagarną całą młodzież i broń, i wszystko. Może już lepiej zginąć w walce, niż dać się tak brać jak barany... - Ale, Joasiu... Ze śmierci nikt już nie wstanie, a z wywozów się wraca... Czy one takie straszne, zwłaszcza teraz, kiedy jednak Niemcy są chyba na pewno w przededniu klęski? Może to trywialne, co mówię, ale chciałbym, żebyśmy mieli trochę tej trywialności Czechów, którzy wolą, żeby naród za wszelką cenę przetrwał, niż aby za wszelką cenę ginął. - Ja nie wiem... Każdy naród ma swój styl życia i umierania... - Joasiu, rząd londyński jest bardzo antysowiecki. Józek mówi, że oni chcą wywołać powstanie, żeby owładnąć Warszawą i chwycić władzę, zanim tu przyjdą Sowiety i ten jakiś lubelski rząd. - No, cóż - powiedziała z namysłem Joasia. - Ja tam nie wiem... nie znam rachub ani intryg politycznych rządu londyńskiego... - Jakie to dziwne - westchnęła Ewa. - Przecież nikt nie jest ani taki głupi, ani taki podły, żeby nie chciał zgody i pokoju z każdym narodem. Nawet z dawnymi wrogami. Zwłaszcza teraz, kiedy ma się do pokonania wspólnego wroga. - No, cóż chcesz. To nie my tylko jesteśmy winni. Ja bym bardzo chciała tej naszej przyjaźni z Rosją. Strasznie się rozczarowałam do naszych zachodnich aliantów. Ale to nie przyjdzie tak łatwo. To trzeba będzie dużo, dużo przecierpieć. - To przecierpimy - rzekła Ewa. - Może warto. Słuchaj - zaniepokoiła się nagle. - Słuchaj, czy ty masz jakieś zapasy? Coś do jedzenia na wszelki wypadek? - Zapasy? Nie, nie mam żadnych zapasów. Po co zapasy? Jak trzeba, ludzie sobie zawsze jakoś radzą. Ale daj mi trochę tych kwiatów z działki, są takie świeże. - Weź wszystko. Ja też nie robię żadnych zapasów, ale mam jeszcze trochę sardynek z paczek sztokholmskich. Dam ci połowę. Sześć sztuk. - To za dużo, wezmę dwie. Zmieszczą się w torebce. - Zrób mi tę łaskę i weź jeszcze paczkę płatków owsianych. To jest pełnowartościowe pożywienie. - No, dobrze. Jestem trochę przeziębiona, to te ciągłe zmiany temperatury, lipiec jest w tym roku taki brzydki. Myślę, że się będę musiała na parę dni położyć, to mi się te płatki i te sardynki przydadzą. - Widzisz, jesteś zaziębiona i nic nie mówisz. Najbardziej chciałabym, żebyś się do mnie przeniosła na ten krytyczny czas. Ale nie śmiem cię nawet prosić. Bardzo się martwię, że w dodatku jesteś chora. - To głupstwo, katar. Prawda, że od kiedy Bronka cię opuściła, jesteś zupełnie sama. Ona się już na dobre wyprowadziła? - Na dobre. Jak tylko skończyła ten swój kurs księgowości. Nie byłam jej już więcej potrzebna. Ale to nie to, że jestem sama. Ja lubię być sama. Tylko że się o ciebie niepokoję. - Nic mi nie będzie. I mieszkam przecież u lekarza. - Ładnie dzisiaj wyglądasz. Dobrze ci w tej sukience. To ta przerobiona? Ładnie i młodo wyglądasz. - Bo pewno mam trochę temperatury. No, już lecę. Strasznie się zasiedziałam. Chcę jeszcze wstąpić do Józków. - Lepiej nie wstępuj nigdzie. Weź motopiryny i połóż się do łóżka. Dać ci motopiryny? Napij się na noc kwiatu lipowego. I trzymaj się, na miłość Boską! - Tak, dobrze. To do widzenia. - Wpadnę do ciebie jutro. Nie mam wrażenia, że będziesz mogła wyjechać do Aliny. Słuchaj, słyszysz? Nawet tu dochodzą odgłosy armat. Joasia nie zastała brata w domu. Pani Ludmiła dała jej kilka proszków kamfory; powiedziała, że to przy zaziębieniu lepsze od środków poniżających temperaturę. Działa tonicznie i podtrzymuje serce. Gdzie Józef, nie wiedziała. Poszedł się powłóczyć po mieście. Dnie są jakieś takie, że nie można usiedzieć w domu. Miasto dziwnie wygląda. Wcale nie widać Niemców. Może naprawdę wycofają się z Warszawy bez wystrzału? - To niemożliwe - rzekła Joasia - bo nasi lada dzień zaczną strzelać. - Ale czy jest możliwe, żeby to samo miasto, i to stolica, w ciągu jednej wojny było dwa razy niszczone? - Nie wiem... Było już dwa razy zniszczone. Przecież jak Niemcy palili getto żydowskie, to palili Warszawę. II Józef Tomyski spotkał w mieście dwu kolegów pisarzy, Ilinicza i Gadomskiego. Znał ich dawno, ale dosyć pobieżnie. Nikt nie zdawał mu się równie mało dostępny zwykłym osobistym stosunkom, co ludzie jego rzemiosła. Czuł się zresztą zawsze trochę intruzem w literaturze pięknej ze swą jedyną powieścią i jednym tomem opowiadań. Ilinicz i Gadomski byli to dobrzy pisarze. Ogromny i zwalisty Ilinicz miał za sobą liczne tomy nowel, w przeciwieństwie do jego wyglądu, delikatnych, raczej kameralnych, pisanych mistrzowską prozą bardzo malarską, bardzo muzyczną. Gadomski, dziecko proletariackiego Powiśla, był tęgim poetą, czynnym i teraz. Jego podziemne wiersze czytane były z odbitek na powielaczu przez wszystkich, co wtedy w Polsce czytali. Jego buntownicze piosenki śpiewane były przez leśnych partyzantów. Tomyski dopiero niedawno dowiedział się, kto jest autorem i jemu dobrze znanych tekstów. Z nieśmiałym zainteresowaniem patrzył na krępą, drobną postać Gadomskiego, na jego krótki mazurski owal twarzy, zawadiacko poddarty nos i niebieskie oczy warszawskiego urwisa. Tomyski dzielił z Joasią nieprzyjazny stosunek do samego siebie i przy powitaniu ze spotkanymi czuł się prawie skrępowany, że przez pewien czas zaćmiewał sławą swojej "plebejskiej epopei" tych dwu autorów. Tomyski był naiwny i nie wiedział, że tamtym nigdy ani przez myśl nie przeszło, aby ktoś mógł ich zaćmić inaczej niż przez głupie nieporozumienie. Ale teraz to wszystko nie było ważne. Ilinicz zaproponował pójście na kawę. Mówili sobie z Gadomskim po imieniu i Tomyskiemu zrobiło się przykro, że nie jest z nimi na ty. Wstąpili do kawiarni na Nowym Świecie, gdzie mały trójkąt podwórza z ustawionymi w drewnianych kubłach oleandrami udawał "południowy ogródek". Zamówili trzy duże czarne i zapalili. Kawiarnia była zupełnie pusta i mogli mówić swobodnie, a najwięcej mówił czupurny Gadomski. Jego drobna postać miała dziwną właściwość. W miarę jak mówił, zdawała się rosnąć i pęcznieć. Już po chwili Tomyski miał przed sobą jakby dużego i barczystego mężczyznę. - Wszystko rozegra się, musi rozegrać się w przeciągu kilku dni - dowodził Gadomski niedbałym i pewnym siebie tonem. - Na tyle czasu obliczona jest amunicja i żywność. Niemcy są w panice, musimy szybko działać. Zresztą walki uliczne... - Wszystko rozegra się w przeciągu kilku dni? - przerwał Tomyski. - To znaczy, że za tyle czasu Sowiety wkroczą do Warszawy? Bo przecież w kilka dni sami nie pokonamy Niemców. Nawet mimo że są w panice. Nie wiem zresztą, czy są w panice. Ale wydaje mi się, że bitwa sowiecka o Warszawę nie jest nawet rozpoczęta. - My wojskowi - uśmiechnął się lekceważąco Gadomski, który był oficerem Armii Krajowej - wiemy coś niecoś. Bitwa o Warszawę jest rozpoczęta. Wszystko zabierze nie więcej niż cztery dni. Wszystko jest uzgodnione - dodał osłaniając się kłębem dymu. Ilinicz wtrącił, że władze Delegatury postanowiły ujawnić się na wypadek wkroczenia wojsk sowieckich do Warszawy. Właśnie dzisiaj dowiedział się o tym postanowieniu. Ale co należy pod tym rozumieć? Wszystko jest jakieś niepokojąco mętne. - I śmieszne - wzruszył ramionami Tomyski. - Tu idą potężne nieprzeliczone armie i one będą decydowały o wszystkim. Ważne jest, żeby nie zginąć moralnie w tym potopie. Ważne jest - nie czy władze podziemne ujawnią się albo nie ujawnią, ale co będą miały do powiedzenia. A one same tego dobrze nie wiedzą. Potrzebna jest żelazna decyzja przeprowadzenia gruntownych reform społecznych. Inaczej przefajdamy znowu wielką szansę historii, a reformy zrobią za nas ludzie Czerwonej Armii. Ilinicz spojrzał na Tomyskiego z sympatią. - Tak, tak - przytaknął. - Tu idą wielkie armie i one będą o wszystkim decydowały. - Tak, tak - powtórzył Gadomski. - Tu idą wielkie armie i one będą o wszystkim decydowały. Do cholery, Tomyski ma rację. Psiakrew - dodał - jak londyńczykowie będą dalej tak zaiwaniać ni to, ni sio, wstępuję do Dywizji Kościuszkowskiej Berlinga i spokój. Trzeba dotrzymać kroku historii. Tomyski spojrzał na ich twarze. Błąkał się po nich wyraz jak gdyby wielkiej ulgi. Oczy im błyszczały, tajemniczy półuśmiech rozweselał rysy. - Miałem na myśli, że tragizm chwili wymaga od nas... od nas... jakichś niezwykłych posunięć, żeby ostać się mimo wszystko jako podmiot historii... - zaczął mówić, ale spostrzegł, że oni go nie słuchają i myślą o czym innym. Nagle zrozumiał. Siedzieli przed nim dwaj silni mężczyźni, których ambicje miały już dosyć tych lat braku własnego znaczenia i krycia się ze swym twórczym powołaniem. Pragnęli sławy, zaszczytów, odgrywania na koniec znów jawnej roli na świecie i nie chcieli komplikować sobie sytuacji wewnętrznej. Mieli zapewne rację. Niebawem pożegnał ich. - Do zobaczyska. - Oby na tym świecie... - No, no... "Bartoszu, Bartoszu, nie traćwa nadziei!" - zanucił jowialnie Gadomski. - Nie można tracić tego, czego się nie ma - uśmiechnął się Tomyski ze smutkiem. - Jestem pesymistą, jeśli idzie o losy powstania. Tak, jak ono się zapowiada. "Taak. Ci zabłysną w nowym porządku rzeczy - myślał w powrotnej drodze. - Mają wiele do zdobycia. W przedwojennej Polsce nie uzyskali wystarczającego ich ambicjom znaczenia". Sam nie miał żadnych ambicji. Nie obchodziła go prawie własna kariera. Pod tym względem nie był prawie mężczyzną. Bolało go, jak ciężka rana, że Polska staje się już tylko przedmiotem decyzji innych. "Wolę już chyba rosyjskie - myślał. - Leżą w każdym razie na linii wiecznie zaprzepaszczonych prób zrewolucjonizowania, decydującego zdemokratyzowania Polski. Tylko za jedną cenę!?" "Ha! - myślał dalej ratując się przed zwątpieniem. - Widać ten nieszczęsny naród musi przejść jeszcze i przez taką próbę. Może wyjdzie z niej oczyszczony. Może Polska, inna całkiem, trudna do poznania przez epigonów dawnego czasu, wykaże i w tych okolicznościach swoją niezbędność dla świata. Zabłyśnie nowym blaskiem". W domu opowiedział żonie o spotkaniu i rozmowie z kolegami. - Mniejsza o nich i o psychologię pisarzy - machnął ręką. - Ale zdaje się, że wybuch powstania to kwestia dni, jeżeli nie godzin. Co gorsza, gdyby nasze władze podziemne miały nawet tę szczyptę rozumu, której nie mają, i zechciały powstanie odwołać, to już nie zda się na nic. Ja moje miasto czuję! Na wszystkich twarzach czytam słowo: Powstanie. - To dlaczego mówisz "co gorsza"? - spytała pani Ludmiła. - Skoro na wszystkich twarzach... - Bo się boję, że zatracamy instynkt życia. Rozpajamy się do nieprzytomności pasją umierania. A jest naokoło zbyt wiele sępów, i obcych, i rodzimego chowu, które będą na tym żerować. Piec na naszych trupach i pogorzelach nasze pieczenie. - A jakby to od ciebie zależało, jakbyś był w mocy, to czy powstrzymałbyś Warszawę od powstania? Ja myślę, że to byłoby także przeciw nam wykorzystane. - Masz rację. Byłoby. Komuniści już i tak pomawiają nas o konszachty z Niemcami. Cóż dopiero, gdybyśmy w ostatniej chwili nie chwycili za broń. Sytuacja jest piekielnie trudna. Czybym zapobiegł powstaniu, jakby to było w mojej mocy? Hm... nie. Ale nie dlatego, że to byłoby przez kogoś źle albo dobrze widziane. Tylko że przyrodzonym stanem człowieka w niewoli jest bić się o wolność. Ale wszyscy... - No, więc nie ma co rozpaczać. - Ja nie rozpaczam. Nie, daleko mi jeszcze do tego. - Spojrzał na głęboko podkrążone, nieco wpadnięte oczy żony i spytał: - Słuchaj, czy ty masz wszystkie swoje lekarstwa? Widziałem, że na rogu Lwowskiej otwarta jest dziś apteka. Może skoczę i dokupię, jeśli ci czego potrzeba. Może będą mieli glukozę w szkle z ryską. - Ja wczoraj pytałam. Glukozy nie mają w tej aptece. Ale na taki czas, wiesz, każdy musi być trochę pogotowiem ratunkowym także i dla innych. Nie zawadziłoby kupić gazy hygroskopijnej, bandaży, jodyny... wodę utlenioną mamy... ale może trochę jakich środków antybakteriowych. Cibazolu, antistreptiny... - A czy my mamy w domu coś do jedzenia? Na wypadek, jakby przez jakiś czas nie można było nic kupić. - Mamy - odparła z przekonaniem. - Jest parę kilo mąki, a herbata i cukier starczą nam na jaki tydzień. III Idąc do apteki Tomyski spojrzał w uchylone drzwi stróżówki i zobaczył, że Wiśniatowie mają gości. "Jak w każdą niedzielę - pomyślał. - To mądre. Zachowują spokój". - Dzień dobry! - zawołał mimochodem, a widząc, że coś jedzą, dodał: - Smacznego! Stróżówka była małą izdebką wbudowaną pod frontowe schody kamienicy, tak że jej sufit zniżał się od okna ku ciemnemu przeciwległemu kątowi. W tym ciemnym niskim kącie znajdowało się żelazne łóżko zarzucone burym podartym kocem, spod którego widać było róg małej twardej poduszki w siną kratkę. W pobliżu okna był zlew i piec kuchenny, a przy samym oknie stolik, ławeczka i trzy stołki. dawniej owa "kanurka", służyła dozorcom domu za całe mieszkanie. Po pierwszej wojnie światowej rzeczy zmieniły się o tyle, że Wiśniatowie mieli prócz niej osobny pokój, wydzielony z parterowego mieszkania w bramie naprzeciwko stróżówki. Ale gości przyjmowali zawsze w stróżówce pod schodami, co pozwalało Wiśniatowej narzekać, a lubiła narzekać gromkim głosem przechodzącym z gniewnej chrypki w piskliwy krzyk. - No, niech kto powie! Taka nora! Jeść, gotować, prać, i jeszcze chłopak! Jak ja się tu mam z czym pomieścić! Kanurka! Żyć się nie chce! A jeszcze psy i koty, skaranie boskie! - miewała zwyczaj wołać. Gośćmi w to warszawskie niedzielne popołudnie byli ci sami, co najczęściej w niedzielę przychodzili: Piotr Ziental, Szczepan Karbowski i Paulina Mruk. Ziental, młody, smagły i przystojny chłopak, robotnik z fabryki "Parowóz", przychodził po przyjaźni z Karbowskim. Karbowski, elektromonter z wyuczonego zawodu, a ślusarz i mechanik "do wszystkiego" z talentu i praktyki, mieszkał w kamienicy i dobrze żył ze wszystkimi. Paulina Mruk przychodziła do Wiśniatowej, którą znała od młodych lat i przyjaźniła się z nią w rzadkich okresach, kiedy nie były na siebie obrażone. Paulina Mruk, z zawodu służąca, była analfabetką. Pochodziła ze wsi, z rodziny komorniczej, służyła w Warszawie od szesnastego roku życia, to jest przeszło czterdzieści lat, w tym ostatnie dwadzieścia w jednym domu. Śladem tak długiego przebywania w stolicy był przepyszny garnitur sztucznych zębów błyskający nadnaturalną pięknością w starej, ale jeszcze rumianej twarzy, gdy Paulina się śmiała. Oprócz gości był oczywiście i Heniek Wiśniaty, strażak z woli zniknionej panny Cechny. Siedział na ławeczce przy ojcu z boku stołu. Goście zasiedli stołki. Wiśniatowa, duża, koścista i zawsze zirytowana, kręciła się między kuchnią a oknem podając na stół krajany salceson, kiełbasę, kromki chleba, talerze i widelce. Potem rzuciła na gorącą patelnię pokrajaną słoninę, która wydawszy jakby skwierczący wrzask cierpienia szybko zaczęła się kurczyć w apetyczne rumiane skwarki. Goście nałożyli sobie gorących skwarków na chleb i obejrzeli się ku drzwiom. Edzio, czternastoletni pomocnik dozorcy, wpadł przez nie i zdyszany postawił na stole pół litra bimbru. Odsunął się potem w kąt pod niski pułap, wsparł się łokciem o żelazną poręcz nędznego łóżka, na którym sypiał, i łakomym wzrokiem patrzył, jak jedli, albo zwracał niebieskie oczy ku oknu i spoglądał na obłoki nad podwórzem, a jego dziecinna jeszcze twarz przybierała wtedy wyraz frasobliwej zadumy. Edzio Kubiak pochodził z tej samej wsi, co Wiśniaty. Gdy jeden "pomocnik" okazał się niezdatny czy nicpoń albo zapragnął innego życia i sam rzucał służbę, Wiśniaty jechał do swej rodzinnej wsi i wyławiał stamtąd nowego chłopca spośród synów co najbiedniejszych gospodarzy. Edzio Kubiak był tu już blisko rok i znajdował się akurat w okresie myślenia o innym życiu. Wiśniaty ciosem rozwartej dłoni wytrącił z szyjki korek i ponalewał kieliszki. Wszyscy patrzyli na to i rozmowa na chwilę przycichła, a wtedy wdała się w nią Wiśniatowa. - I co będzie? - pytała kłótliwie. - Wy, chłopy, to tylko jedno wiecie. Albo pić, albo bić. Na kogo się porywacie? Szkopy jeszcze ikrę mają! Schlastają was, a dla nas co? Płacz i zgrzytanie zębów. Skaranie boskie! A psik, Burka, tyś tu jeszcze potrzebna! - zrzuciła ze stołu kotkę. - Jedzcie chleb. Nie żaden wiatrowiec kartkowy. Sama upiekłam - zwróciła się do gości. Paulina Mruk poparła przyjaciółkę. - Nie dosyć szkopy ludzi bez te lata wytłukły, chceta, żeby jeszcze nas tłukły? Komu to się zachciało tego powstania, komu, ja bym tylko chciała wiedzieć? Małośta mieli oblężenia? Ledwo się człowiek odgryzł i znów ma wszystko iść na popiół, na poniewierkę? Za drogi kurz! O la Boga, o la Boga. - Kto kogo będzie tłukł, to jeszcze nie wiadomo. A ty, Polcia lepiej byś słuchała, co mądrzy ludzie mówią. Co ty wiesz? Jest rząd, jest wojsko, na co wyjdzie rozkaz, to i będzie - pouczył Wiśniaty, ale jego solidna piękna twarz miała wyraz niepewny i zakłopotany. - Co tam rozkaz! Ja to nie tak rozumiem, panie dozorca! - zawołał Ziental, gniewny i niecierpliwy. - Idzie o to, że naród nie wytrzyma. Nie na tośmy się tyle lat szykowali, żeby teraz dudy w miech. Ja jestem w armii, niby owej krajowej, a takich jak ja jest we fabryce dość. A jeszcze są ci z Gwardii, Armia Ludowa oni się teraz nazwali. Oni tam podług swojej nauki koty z nami drą, ale do powstania i oni pójdą, a ja od nich samych wiem. Bo ja - dodał - przeciwko nim nie jestem. Jeszcze nie wiadomo, kto się okaże lepszy i mądrzejszy, jak przyjdzie do rządów. Ale najpierw powstanie musi być. Powstanie jest rzecz potrzebna. Jak teraz nie ruszymy, to my woły, a nie chłopy z jajem... - Uważaj, Piotruś, na gębę - przerwał mu łagodnie Karbowski. - delikatniejszy bądź przy kobietach. Błażej Wiśniaty spojrzał na swoją żonę, na Paulinę i zaśmiał się bez objaśnień. A Ziental powtórzył: - Ja tylko mówię, że powstanie jest rzecz potrzebna. Nie może tak być - żeby się naszej krwi kapka nie polała, żebyśmy tak tylko patrzyli, jak się drudzy o tę Warszawę biją. - Jak o to idzie, to naszej krwi dużo się już polało - zauważył Karbowski z cichym uśmiechem na krągłej dobrodusznej twarzy. - No, ja tam nie będę mierzył, czy dosyć, czy nie dosyć. Ale czy jest nad nami jaka spokojna mądra głowa, co to wszystko mierzy i liczy, to prawdę mówiąc, nie wiem. A to, panowie, o naród idzie. Niemców rozłożą, jasne jak dzień, mamy, psiakrew, sojuszników z jednej strony, z drugiej strony. Potęgi! Ale czy to przyszła taka godzina, że my mamy doskoczyć, nie powiem. Szkopy mają jeszcze dosyć siły, żeby tu żywa noga z naszej Warszawy nie wyszła, żeby tu kamień na kamieniu nie został. I zdążą z tym, zanim Sowiety się ruszą. Machnęli szturmem taki kawał świata. Muszą wytchnąć. A żeby długo z takiem powstaniem w mieście wytrwać... Ciemny nie jestem, to i owo się wie... Broni mamy za mało. - Co ty, Stefek! - machnął ręką Ziental. - Albośmy jej już z tobą nie robili? Będziemy robić broń. - Rwać się do tego powstania, to się nie rwę - rzekł Wiśniaty rozlewając nową kolejkę. - Ale słyszałem, że Niemcy Warszawę zrównają z ziemią. Młodych wywiozą, starych wyrżną, a miasto spalą. Takie rzeczy się wie. - Idź ty! - zgromiła go żona. - Wybrał się ludzi straszyć. Skaranie boskie. I tak już człowiek nie wie, gdzie się podziać z tego zdenerwowania. Żyć się nie chce. - A co to zdenerwowanie pomoże? Kobieta! - mruknął wzgardliwie Wiśniaty. - Taką fabrykę jak nasza można w mgnieniu oka na fabrykę broni przerobić - dowodził Ziental. - Ale co... My fabryczni pierwsza rzecz fabrykęśmy powinni zdobyć i opanować. A ja mam przydział na Woli. Wiadomo, Wola, robociarskie miasto, swoją tradycję ma... Ale co będzie z fabryką? - O to, to. Sam widzisz. Piotruś. Nie ma tej spokojnej głowy, co myśli - powtórzył swoje Karbowski. - To ci los - odezwał się melancholijnie bladooki Heniek i popił wódki. - Jak pan jesteś w wojsku, to pan musisz rozkazów słuchać, panie Pioter - twierdził Wiśniaty. - Ja byłem w wojsku, to ja wiem. Jakby się każdy chciał mądrzyć, co ważniejsze, to moja Lodzia zaraz by taki rozkaz wydała... - Już - twoja Lodzia... Co się mnie czepiasz? A psik! - Wiśniatowa zamachnęła się ścierką na kotkę. - Kręć mi się pod nogami, jeszcze cię zdepnę! Odkroiła kawał kiełbasy, podała z kromką chleba Edziowi i krzyknęła: - Na, masz! Czego to sterczysz? Idź na podwórze! Kury trza spędzić, królom jeść podrzucić. A spojrzawszy na biesiadników dodała: - Przy chłopaku tam takie rzeczy bajdurzyć. - Zostaw go. On jest porządny chłopak. Wiem, co mówię - ujął się Wiśniaty. Edzio obejrzał wszystkich zdziwionym nieżyczliwym spojrzeniem i wyszedł. - Może ja jestem głupia - wtrąciła Paulina Mruk. - I ja tam nic nie wiem. Ale jeden mężczyzna mówił, że te, co tak prą do powstania, to jakieś mają być niedobre. I że to sowieciarze, i te jakieś tam Ak to są więcej za biednym narodem. - Dobrze powiedziałaś, Polcia, że nic nie wiesz, bo nic nie wiesz. Nic tym swoim niepiśmiennym mózgiem nie rozumiesz - zgromił ją Wiśniaty. - Sowieciarze i Ak to jak ogień i woda. - Tak_ak? - zdziwiła się Paulina i czoło jej drobno się pomarszczyło z obrazy i z wysiłku, żeby zrozumieć. - Te dziegciarze? - krzyczała tymczasem Wiśniatowa. - Co mi z tego, za kim oni są, kiedy oni sami nie mają łachów przyzwoitych nawet. Ja ich widziałam w dwudziestym roku. Tałatajstwo, skaranie boskie. Żyć się nie chce. - Uczył Marcin Marcina - zgorszył się z powściągliwą ironią Wiśniaty. - Obieście jak tabaka w rogu. Oni już dawno nie te, co byli w dwudziestym roku. Jak Apokalipty idą. Jak smoki ogniste prą na Hitlera. Z hukiem. A kto tałatajstwo to się jeszcze pokaże. - Jak się naród będzie oglądał, co się po kim pokaże, to się nic dla niego nie pokaże - zniecierpliwił się Zientel. - Po nas się ma pokazać! - Ja bym - dodał marząco - z naszymi chłopakami "Parowóz" w mig na warsztaty broni przerobił. Takie, o - ścisnął pięść, wyprężył zgiętą w łokciu rękę. - To ci dopiero los - powtórzył markotnie Heniek. - Rzecz byłaby nielicha - zgadzał się z Piotrem Karbowskim. - Ale na mój rozum, a ja mam głowę spokojną, nie denerwuję się... Więc na mój rozum, trzeba wiedzieć, co się po kim pokaże. I dobrze trzeba się temu przypatrywać. Bo władza to jest władza. Sprawa ponętna jak kobieta. Namiętność do niej bywa. Kto ją chce mieć, to ci będzie, dobry czy zły, cuda obiecywał, byleś pomagał. I naród musi rozeznać, co rzetelne, co lipne. A nawali teraz do Polski Bóg wie nie jakich zbawicieli i swoich i cudzych. - Prawda - przyznała Paulina. - Co ja się napatrzyłam przez moje życie tego mrowia, tych rozmaitych wojsk, co się do nas pchały. Ja nie wiem, czy ta Polska taka dobra, że tak wszyscy do niej? Czy taka zła? - To ci los - westchnął Heniek. - Ady cicho bądź z twoim losem! - krzyknęła na niego Wiśniatowa. - To ci los i to ci los. Język ci od wódki skołowaciał czy co? Wezmę wam tę butelkę i do śmiecia wyleję, bo już mi się żyć nie chce. - Hola! - prztrzymał butelkę Wiśniaty. - Daj no spokój, mama. Pilnuj lepiej swoich kotów i psów. Kobieta! - powtórzył z żartobliwą kpiną. - Co mama chce - odezwał się płaczliwie Heniek. - Ja też jestem zapisany do powstania, może mnie zabiją, a mama mi kieliszka wódki żałuje. Co mama sobie myśli? Wiara boi się. To straszne siły i piekielne bronie rozmaite. A my co? Tylko karabiny i granaty ręczne... Życia mi żal. - Ty jesteś zapisany do powstania? - wrzasnęła Wiśniatowa. - Ja ci dam powstanie! Żolka, uskrom się! Stary, wyrzuć ją, moją kiełbasę mi zeżarła. - Co ją mam wyrzucać? Czy to moja suka? A syn mój. Głosu na niego nie podnoś! - Mimo protestu Wiśniaty wypuścił Żolkę za drzwi. Tu "głos podniósł" na Heńka zaperzony Piotr Ziental. - Coś ty powiedział? Jak jesteś w robocie, to pójdziesz i ani dudu. Coś ty? Jeszcze bój się nie zaczął, a ty już gadasz jak zagówniany dezerter? Twój tata ma rację. Kto żołnierz, to dla niego rozkaz rzecz święta. A kto Polak, to i bez rozkazu wie, gdzie jego miejsce. Może i za łby się weźmiemy o to, jak ma w Polsce być, ale póki co, pierwsza rzecz okupanta wygnać. - No, Pioter - łagodził dobrotliwie Karbowski. - Nie trzeba się pieklić. Jak powstanie, to powstanie. Grunt nie denerwować się i spokojna głowa. - Pieklę się, bo ja dziś o szóstej rano maszerowałem na punkt, a ten szczeniak powiada "wiara boi się". Nie mów za drugich. Powstanie - dodał innym tonem - na dzisiaj było naznaczone. Odłożyli. Nie wiem, czy ten Bór, cholera, stchórzył, czy inna była przyczyna. Może ze sztabem sowieckim co radzą. Tam są też polskie wojska. Ale nie dziś, to jutro barykady tu będą z Borem czy tam bez Bora. Barykady to robociarska rzecz. A ja bym w naszej fabryce takie warsztaty na broń wyszykował... faj_ne! - Ziental ścisnął znów muskularną pięść i przypatrzył się jej. - Siłę w sobie czuję - zamruczał - robociarską, proletariacką siłę... Ale Wiśniaty obraził się za syna. - Siła siłą, a głowę pan ma widać na bimber słabą - powiedział gładząc swe uroczyste wąsy. - I Heniek nie taki znowu zły. Ani głupi. Potęga przeciwko nam jest wielka. - Nie kłóćta się, ludzie - rzekła dyplomatycznie Paulina. - Tu śmierć może za progiem, a wy sobie do łbów skaczeta. - Co ty, stary, gościowi będziesz bimber wymawiał? Sam nie pij - rozgniewała się jednocześnie Wiśniatowa. - Nie pij, nie pij - Ziental przeciągnął sobie ręką po twarzy. - Pani dozorcowa już za bardzo... Że tam człowiekowi parę kieliszków do gardła wskoczy, to wielkie co. Nie żadna przecie ochlaja. - Ja nie do pana mówię. Parę kieliszków! Pan myśli, że stary na was czekał? On już od rana pod to powstanie pije. Każda okazja mu dobra. Nie mam już zdrowia na te niedziele z tym piciem! "Muszę - powiada - okupacji bym nie wytrzymał". A jak ja wytrzymuję? A drudzy? - Lodzia nie kompromituj się przy gościach. Za swoje piję. Paulina zanosiła się od śmiechu błyskając garniturem sztucznych zębów. Całe życie upośledzona, lubiła patrzeć na wstyd bliźniego. - Lodzia, nie rób teatru. Nawet Polcia się z ciebie śmieje - strofował dalej Wiśniaty. - Pani Błażejowej zaraz się humor poprawi, jak sama z nami wypije - uśmiechał się dobrodusznie Karbowski. - No, panowie, bez nerwów, spokojna głowa. Panie Błażej, dajcie żonie kielicha... - Pan myśli, że nie wypiję? Wypiję. Ja nie lubię się kłócić. - Mama pije - zaśmiał się Heniek. - To ci los! - Nie ma tu żadnej kłótni - rzekł Wiśniaty gładząc obu rękoma sutego wąsa. - Sam pan Pioter przyświadczy. Człowiek ma gębę, to, ma się rozumieć, gada. Poważne czasy. Jest o czym. - Nie ma żadnej kłótni - potwierdził machinalnie Ziental. - I niewieleśmy ugadali - dodał, a jakieś ciężkie myśli sfałdowały mu czoło. Sięgnął po czapkę. - Na mnie już czas. A gdzie się masz stawić? - zwrócił się nagle do Heńka. - Nam nic nie powiedzieli. Mamy być w Straży czy coś. W Pożarnej. - No, to na zdrowie. - Na zdrowie. Popiliśmy niewąsko. No, to żebyśmy się jeszcze żywi zobaczyli. I żeby ta nasza Polska... Chrząknęli, zawstydzili się, połknęli wielkie słowa. Wypili resztę wódki i zaczęli się żegnać. - Idź no, stary, na działkę! Królom zieleniny trza przynieść. Heniek zniknął pierwszy, nie wiadomo gdzie. Karbowski ruszył w głąb podwórza. Wiśniaty wyszedł z Zientalem, a zostawszy sam stał chwilę przed bramą i patrzył na chodnik z lewej strony. To już prawie pięć lat patrzył na to miejsce, czy się nie zapada. Zdarzało się, że nocami trzeba było zdejmować chodnik i podsypywać ziemi. Zawsze się udało, ale co to kosztowało strachu, wysiłku, nerwów. Więcej niż potajemna hodowla świń, którą Wiśniaty prowadził w niedocieczonych zakamarkach kamienicy. Zaraz po oblężeniu, w trzydziestym dziewiątym, wojsko zakopało tu nocą broń. Cztery skrzynie. On jeden wie. Teraz może, tylko patrzeć, będzie ją trzeba wykopać. A niech strzelają, niech się biją, byle skończyło się to ciągłe myślenie o tym kawałku chodnika. Poszedł z wolna ku działkom. W stróżówce Paulina Mruk wzięła się z zawodową sprawnością do zmywania, gniewna zaś Wiśniatowa krzyczała dalej, aż jej się czarne oczy żarzyły: - A gdzie znowu tego Edka licho poniosło? Edek! No, Ede_ek! - wychyliła się oknem. - Słyszał to kto na świecie? Na organkach sobie wygrywa, darmozjad jeden! Edek! Leć za starym na działkę! Kotuchna moja, Burusia, jak to jej się ślepia błyszczą od tych skórek z kiełbasy! Żolka! - otworzyła drzwi, przez które drżąc na cienkich nóżkach wleciała sędziwa ratlerka Żolka. - Na tu, na, bierz i ty, żryj! Nie chcesz? Patrzcie ją, obraziła się, hrabina, że ją na dwór wygnali. Żolka, psia wiaro, chodź tu do pani, masz! Jakie to mądre stworzenie! Aby tylko tyle człowiek ma, że z tymi bydlakami pogada. - Ja nic nie mówię, ale jak twój stary ma nie pić, kiedy ty za psem i kotem świata nie widzisz? - zganiała ostrożnie Paulina. - Chłopa na dwór wygnałaś, to nic, a nad psem to: Żolka, oj_oj_oj. Czyś to ty jaka pani, że ci psy milsze od ludzi? - Jakich znowu ludzi? Kogo ja gdzie wygnałam? Od rana do nocy tylko rób, ani nawet w niedzielę się nie ubiorę, nie odpocznę, a tobie jeszcze wadzi, że się z psem pobawię. To całe moje kino. Z ludźmi to się człowiek tylko namęczy. - A ja już nie mogę patrzeć na to twoje psiarstwo. Och, och, Żolusia, och, och, Burusia! - rozezłościła się Paulina. - Co masz z tem za odpoczynek? Matka, co ma pięcioro dzieci, tyle po nich nie wyniesie, co ty gówna po tych psach i kotach musisz wysprzątać. - Możesz się nie patrzeć, jak ci się nie podoba. To po zostałaś, żeby mi dogadywać? Po jakiego diabła wzięłaś się do tych brudów? Ja sama pozmywam. Ja zawsze sama muszę za wszystkich robić. W Paulinę, jakby kto ogniem rzucił. Porywczo wytarła ręce w szmatę i rozkrzyczała się z pasją: - Ady idę już, idę, już moja noga więcej u ciebie nie postanie! Jak pójdę, to tak pójdę, że mnie już nikt na oczy nie zobaczy. Ciągle się tylko, człowieku, bój, ciągle się bój, że komu nie dogodzisz! Boże, czy dla mnie już nigdy nic dobrego w życiu nie będzie? O, żeby już raz się ze mną koniec zrobił, niech będzie to powstanie, niech mnie co zabije, niech mnie samochód przejedzie! O la Boga, o la Boga! - Pola, zwariowałaś? Gdzie lecisz? Poczekaj! Nie odchodź, co cię ugryzło? Pola! Nie bądź taka nerwowa! Skaranie boskie, żyć się nie chce! Paulina Mruk wyszła już za bramę, pochłonął ją gorący, wietrzny i chmurny zmierzch. Wiśniatowa wróciła do stróżówki i wzięła się do porzuconego zmywania. Kotka ocierała się o jej nogi. Żolka przysiadała i przebierała w powietrzu przednimi łapkami, czegoś się domagając. - Żeby choć ten Heniek posiedział. Wiecznie sama i sama - powiedziała markotnie Wiśniatowa. - Będzie powstanie - rzekła po chwili do swoich zwierząt. - Będzie powstanie. Przez to wszyscy tacy zdenerwowani. Żolka... Burusia... wy nic nie wiecie... A tu bój będzie okropny... I co z biednym narodem?... IV W poniedziałek Ewa Radgoska i Józef Tomyski dostali przez gońca wezwanie, żeby przyjechać do Hurtowni Spółdzielczej po deputat. Dyrektor Deresz zawiadamiał ich bilecikiem, że "wobec wyjątkowych okoliczności" wszyscy pracownicy i "podopieczni" Hurtowni otrzymają trzymiesięczną pensję i specjalny deputat żywnościowy. Tomyski przez tegoż gońca dał znać Ewie, że po nią wstąpi. Ale kiedy potem otworzyła mu drzwi, zmienił zdanie i zaproponował: - Daj mi tylko upoważnienie, a ja ci wszystko przywiozę. Lepiej dzisiaj być w domu. Może ktoś przyjść... - dodał niepewnie. Ewa na to, że i tak będzie musiała wyjść do Joasi. Mówili chwilę o Joasi i żartowali trochę, że takie z nich były "lilie polne", co nie myślą o jutrze, i oto jowialna opatrzność w postaci Deresza zaopatruje ich w żywność. Było tego dużo, jak stwierdził Tomyski, przybywszy do Hurtowni. Po pięć kilo kasz, mąki, cukru, makaronu i tłuszczu. Pracownicy odbierali deputaty już od soboty. Dla ludzi z zewnątrz wszystko było przygotowane, zapakowane, i złożone w sali przylegającej do gabinetu Deresza. Więcej niż deputat, ucieszyła Tomyskiego sprawność organizacji. Lubił dobrą robotę. Deresz przywitał go cokolwiek podniecony, ale spokojny i jak zawsze wesoły. - Co to, nie macie, już treuh~anderów, że tak możecie wszystkim dysponować? - spytał Tomyski. - Ja myślę! Zwiali już od trzech dni. A my od razu - tempo! Deputaty to drobiazg. Sama Hurtownia jest przygotowana do wyżywienia dwustu ludzi co najmniej przez dwa tygodnie. A jeśli nie odetną nas od składów na Czerniakowie i na Woli, damy nie byle jaką radę aprowizaji w całej dzielnicy. Tomyski nie chciał przeciążać rikszy, musiał więc obrócić dwa razy. Kiedy jechali do Ewy, rikszarz, młody jasnowłosy chłopak bez czapki, opalony i wesołego spojrzenia, obejrzał się i powiedział: - Polna? Mój pluton ma tam posterunek. Tam jutro będą barykady koło tej szkoły, co się nazywa Rontalera. Jutro zacznie się dansing. - Dlaczego pan mi to mówi? - spytał Tomyski. - Skąd pan wie, kto ja jestem? Niemcy są jeszcze w mieście. - Ej_j_j, panie - zaśmiał się chłopak. - Przez te lata nauczyłem ja się człowieka tak, że zawsze wiem, kogo wiozę. Jeszczem się ani razu nie omylił. Pod wpływem rozmowy z Dereszem i słów rikszarza Tomyski przestał się nagle męczyć. Odzyskał spokój, więcej, nabrał pewności, że wszystko toczy się tak, jak powinno. Ludzie z trzeźwą praktyczną głową przygotowują zaopatrzenie w żywność. Prości ludzie chcą walczyć z najeźdźcą. Tamci wielcy politycy i wodzowie, kombinatorzy od władzy, wydali mu się szczególnie nędznym gatunkiem ludzkim. Zatruwają tylko źródła życia. Wiśniatowa ma rację - przypomniał sobie jej zwykłe wykrzykiwania. - Denerwują tylko ludzi. Stwarzają tylko położenie bez wyjścia. Ewa nie zdążyła jeszcze rozpakować przywiezionego deputatu (Józef zapytał tylko: "Nie wychodziłaś? Pani Stasi czasem nie było?" i zaraz się ulotnił, bo riksza czekała na drugi kurs), kiedy brzęknął leciutki dzwonek. Przyszedł major Alojzy Stawiski, ten sam, który kilka dni temu stoczył u Ewy z Józefem Tomyskim spór o powstanie. Jeżeli można nazwać sporem gorączkową mowę Tomyskiego, przerywaną krótkimi, upartym tonem i bezbarwnym głosem wypowiadanymi półsłówkami. Ewa nie znała nikogo bardziej małomównego niż major Stawiski. Teraz też po przywitaniu się milczał długo, zanim przemówił. - Chciałem przeprosić, że rozporządziłem się pani mieszkaniem bez porozumienia. Musiałem, niech mi pani wierzy... Czas taki jest gorący, że wszystkie mieszkania, które mamy w ewidencji, są na dzisiaj zajęte. Więc mam tu mieć odprawę absolwentów podchorążówki; wchodzą w skład podlegającej mi jednostki wojskowej. Przepraszam, bo to takie retoryczne pytanie, ale - czy nic nie stoi na przeszkodzie? Zamiast odpowiedzi zapytała: - Czy rzeczywiście jutro zaczynacie? Z ulgą, jakiej doznajemy wobec kładących kres wahaniom prostych decyzji, usłyszała: - Zaczynamy. - I wierzy pan, że powstanie się uda? Stawiski nic na to nie odpowiedział. Długą chwilę siedzieli naprzeciw siebie milcząc, ale ze Stawiskim najczęściej się milczało, więc nie było w tym nic osobliwego. Tak sobie tłumaczyła, wpatrzona w nieruchomą twarz oficera, szukając w jej wyrazie, niby deski ratunku przed zwątpieniem, owego słowa "wierzę", którego nie wypowiedział. Ewa znała Stawiskiego dawno - jeszcze z czasów pierwszej wojny światowej - ale znała go mało, choć były powody, dla których uważała go za przyjaciela. Zjawiał się zawsze w chwilach kłopotliwych, w ciężkich dniach próby i zmartwienia. Milcząc pomagał się uporać z przeciwnościami życia. Nie znał wzruszeń i uciech przyjaźni, znał tylko i wypełniał jej obowiązki. Możliwe, że to właśnie sprawiało mu przyjemność. Był kawalerem i nikt ze znajomych nie słyszał nigdy o żadnym jego romansie. Nazywano go zawsze majorem, choć z czynnej służby w wojsku odszedł już dawno, wtedy kiedy jego dawni towarzysze broni objęli władzę w Polsce. Nie wybaczył im zaprzepaszczenia sprawy reform społecznych. W cywilu został urzędnikiem Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, znajdując w nim, jak twierdził, resztkę pogrzebanych ideałów młodości. Ewa, odstawszy po śmierci męża od dawnych znajomości, mało go w tych latach widywała. Zmobilizowany w 39 i ranny dwukrotnie w czasie kampanii wrześniowej, pozostał w kraju. W charakterze "czynnika wojskowego" pojawiał się niekiedy u Ewy dla rozmów z Tomyskim i paru innymi z "niezależnych", grupujących się około pisma "Polska Przyszłość", z którymi się teraz właśnie poróżnił. Ewa zgadzała się raczej z Józkiem i jego przyjaciółmi, gdy twierdzili, że wybuch powstania w tej chwili i w danych okolicznościach jest nieopatrznym szaleństwem i stanie się pretekstem do szpetnych rozgrywek politycznych. Ale wolałaby zgadzać się ze Stawiskim. I wyrzucała sobie, że mimo to uważa go za człowieka ograniczonego umysłu i że się w jego towarzystwie nudzi. Wiedziała, że ten małomówny oficer jest człowiekiem czystych rąk, uczciwych pobudek i zupełnej bezinteresowności osobistej, ale nawet jego zewnętrzny wygląd nie mógł niczym zapalić wyobraźni. Szczupły, bezbarwny, wyglądał bardzo młodo, ale to też nie miało znaczenia i uderzało jedynie tych, co wiedzieli, że ma około pięćdziesiątki. Jednak tym razem zastanowiło Ewę spojrzenie jego szarożółtawych oczu. Było mocne, surowe i przejmująco smutne. "Żyć z tym człowiekiem - pomyślała - byłoby nudno, ale z takim właśnie idzie się śmiało na wojnę". - Czy pan chce, żebym wyszła z domu? - zapytała, przerywając wreszcie milczenie. - Ale, co znowu? To my wychodzimy z podziemia. Proszę tylko wybaczyć, że nie zdążyłem wcześniej się porozumieć - szarą twarz majora ozdobiło coś na kształt przymilnego uśmiechu. - Gniewać bym się miała! Majorze, co pan wygaduje! Wie pan, zrobię herbaty. Ci podchorążowie nie są chyba takimi pomnikami, żeby po tej odprawie nie mogli się napić herbaty? - Jak pani uważa... Przygotowując herbatę Ewa liczyła dzwonki, ale wnet jej się pomyliło. Zdaje się, że będzie coś koło dziesięciu osób. Z tacą pełną szklanek herbaty weszła po cichu do swej sypialni. Przez na pół otwarte drzwi drugiego pokoju zobaczyła majora, jak stał wyprostowany i coś mówił niegłośno, ale dobitnie. Podchorążowie stali czy siedzieli w głębi pokoju tak cicho, że nie widząc ich miała wrażenie, jakby nikogo tam nie było. Zapatrzyła się w majora z otwartymi ustami. Nigdy go jeszcze takim nie widziała. Na twarzy miał wypieki, między płowymi brwiami pionową zmarszczkę, oczy mu świeciły czymś w rodzaju groźnej ekstazy. Nie był już "całkiem bez blasku", jak zwykła była mawiać o podobnych mu ludziach. Usłyszała słowa: - Jak za czasów szwedzkiego potopu, jak za czasów powstania Kościuszki stoimy, niestety, nie wobec jednego, ale wobec dwu odwiecznych wrogów Polski, z których jeden, także i wtedy, występował w roli sprzymierzeńca... Przeraziła się. Czując, że jej drżą ręce, postawiła tacę na toalecie. Przez chwilę nie rozumiała dalszych słów. Przysiadła na tapczanie, a pokonawszy lekki zawrót głowy, usłyszała: - ... niemniej, Rosja Sowiecka walczy z naszym także śmiertelnym wrogiem, z naszym dzisiejszym okupantem. Zachodni alianci wyrzekli się oswobodzenia Europy środkowej. My sami bez pomocy sojuszników nie jesteśmy w stanie okupanta pokonać. W tych warunkach musimy z zimną męską trzeźwością uznać walkę Rosji Sowieckiej z hitleryzmem za walkę sprzymierzeńczą. Jesteśmy obowiązani Rosję Sowiecką w miarę naszych sił w walce tej wspomóc i gdy Armia Czerwona tu wkroczy, stanąć u jej boku. Powinność tę wykonamy i nie my będziemy tymi, co pierwsi ten sojusz złamią. Ale musimy też zdawać sobie sprawę, że zaczynając otwartą rozprawę z Niemcami hitlerowskimi, walczymy jednocześnie o Polskę rzeczywiście wolną i niepodległą. Tylko taka Polska może się stać godnym współtwórcą międzynarodowej federacji europejskiej, a być może - światowej. Przyjmujemy sojusz rosyjski, ale nigdy, żywi, nie pogodzimy się z tym, aby Rosja Sowiecka miała nad nami zapanować i dyktować nam sposoby, jakimi nasza ojczyzna ma się wewnętrznie urządzać. Rosja idzie ku nam z hasłami wyzwolenia narodowego i niełatwo będzie nam rozpoznać prawdziwy charakter tego jej wyzwolenia. Rosja idzie ku nam w glorii oswobodzicielki mas pracujących z wszelkiej krzywdy społecznej. Musicie mieć przebiegłość węża, siłę i męstwo lwa, czystość gołębia, żeby sprostać tak trudnej godzinie historii. Jesteście bardzo młodzi, może nie wszystko, z tego, co mówię, rozumiecie, bo nie znacie jeszcze nikczemności intryg politycznych. Zapamiętajcie dwie rzeczy. Po pierwsze: jesteśmy za sprawiedliwością społeczną i za wielkimi reformami społecznymi, których zaniechano w okresie niepodległości. Skorzystamy chętnie z doświadczeń sowieckich, ale ustrój nasz chcemy budować według logiki naszych dziejów i bez nacisku obcych czynników. Po drugie: w walce o tę niezależność będziemy osamotnieni. Zachód, różni panowie Churchille i Roosevelty już nas ofiarowali Rosji. Nie spodziewajcie się, że Zachód stanie za nami. Zachód stanie za Rosją, bo Zachodowi nie chce się walczyć i umierać, tam chcą, żeby za nich walczyła i umierała niewątpliwie bohaterska armia Sowietów. Czy chcę was zarazić pesymizmem? Nie, chłopcy! Tylko męstwem i cierpliwością. Będziemy walczyć, wierząc, że póki walczymy, istnieje w nas Polska niepodległa. Trud naszej myśli, ofiara naszego życia nie pójdą na marne... Ewa nie słuchała dalej. Wstała, zamknęła drzwi, siadła znowu i częstym u niej ruchem gniewnej rozpaczy zmierzwiła sobie bujne włosy, a potem zakryła rękoma twarz. - Oszalał... - szepnęła. Niebawem obiło jej się o uszy twarde: "Baczność!", szurgot nóg i jakieś rozkazy wojskowe, monotonne przerzucanie się warknięciami słów, brzmiącymi już niby salwy. Była tak wstrząśnięta, że zaledwie zdawała sobie sprawę, w jaki sposób po skończonej odprawie znalazła się między swoimi gośćmi, częstując ich przestygłą już herbatą. Przywitali się z nią dwaj znajomi: Ryś Jarzębiński i Jędrek Fabisz. Wiedząc, że przyjaźnią się z Karusiem Latoskim, zapytała, czy on i jego rodzina wrócili już z letniska. - Nie, nie wrócili - odpowiedział Ryś. - Ale mają dziś wrócić. Dostałem kartkę od Karusia. - To Karuś nie był w podchorążówce? - Skądże, on ma dopiero szesnaście lat. Ale on był już w lesie... - A wy jesteście starsi? - Naturalnie - wyjaśnił Jędrek Fabisz. - Ja zacząłem dziewiętnasty, a Rysiek ma siedemnaście. - To co innego - uśmiechnęła się. Chłopcy byli niezręczni, onieśmieleni, ale w jakiś sposób dość pewni siebie. Zostawszy sama ze Stawiskim Ewa rzekła: - Słyszałam niechcący trochę z tego, co pan mówił. Byłam oszołomiona, że pan potrafi tak długo mówić. I z takim żarem. Znam pana jako mruka. Tylko... Jezus, Maria... takie trudne rzeczy... takim dzieciom... - To nie są dzieci. To są żołnierze armii powstańczej. - Tak, ale... panie majorze... Czy możliwe jest walczyć przeciwko wszystkim jednocześnie? Przy dzisiejszej technice wojny? Czy... czy... Doprawdy, głowa od tego pęka... - Nie mówiłem, co jest możliwe - odparł Stawiski trochę schrypniętym głosem. - Prócz tego, co jest możliwe, jest jeszcze to, co jest konieczne. Po wyjściu majora Ewa siedziała jakiś czas w przygnębiającym poczuciu, że nie lubi historii powszechnej. Rzekła półgłosem: - Czy rzeczywiście konieczne jest to, co niemożliwe? - a kiedy domawiała tych słów, ktoś zadzwonił. "Może Stasia Norkowska" - pomyślała Ewa w drodze do przedpokoju. Szukając w mieszkaniu Ewy możności patrzenia na Tomyskiego, Norkowska odkryła niechcący samą Ewę. Zaprzyjaźniły się z pasją właściwą uczuciom powstałym w niezwykłych i wszystkiemu zagrażających okolicznościach. Ewa chętnie by teraz ujrzała Stasię. Ta zamaszysta osoba umiała pysznym dowcipem rozładować najbardziej napięte sytuacje, a jej sformułowania były celne jak śmiercionośny sztylet albo uzdrawiający skalpel operacyjny. Ale w otwartych drzwiach stał zupełnie ktoś inny. Stała Naścia Golikowa. - Naścia! - Ewa zapomniała o Stasi i ucieszyła się bardziej, niż gdyby zobaczyła kochanka. - Skąd się Naścia wzięła! O, moja droga, spadasz jak z nieba, taka już byłam sama w domu, teraz dopiero widzę, jaka ja byłam sama! Ale, na Boga! W takiej chwili! Kto wie, czy Naścia będzie mogła wrócić do domu! Tu lada chwila... lada chwila... - No! - zaśmiała się raźno Anastazja. - A ja i nie mam po co wracać. Chyba że mnie pani nie potrzebuje albo mi nierada. A może pani ma już kogo? Ewa przypomina sobie nagle, że po wyprowadzeniu się Bronki z domu pisała była o tym do Naści, zapytując, czy nie zna kogoś, kto by potrzebował pomocy, a w zamian zajął się gospodarstwem. Anastazja nic na to nie odpowiedziała. Może w istocie nie umie pisać? - przyszło wówczas do głowy Ewie, a potem rzecz została zapomniana, tym bardziej, że i projekt sprowadzenia Michasia wciąż się odwlekał, więc takie tam i gospodarstwo. Aż oto Naścia zjawia się we własnej osobie i, jak widać, ofiarowuje samą siebie. - Taka jestem rada, że nie wiem... - woła Ewa i ściska Naścię, i czuje, że w tej chwili jest ona dla niej kimś najrodzeńszym, najbliższym. - I nie, nie mam nikogo. Ale co się stało, że Naścia nie ma po co wracać? To już Naścia nie jest u tej pani z Miłosnej? - Nie ma już tej pani profesorowej, tej pani Pawęciny. Zmarło jej się, niebodze! - Naścia otarła prędko łzę, ale na skutek drobnych zmarszczek biegnących ukosem od górnej wargi ku fałdom policzków jej usta mają taki wyraz, jakby się z całych sił powstrzymywały od śmiechu. - Ze zmartwienia po panu i po córce skończyła życie. - A to dopiero! Ileż to rodzin tak się wyniszczyło. Boże jedyny! Tyle miłości, starań, zachodów i ani śladu z gniazda ludzkiego nie zostaje. - ... staje - powtórzyła Naścia, gdyż miała zwyczaj powtarzać ostatnie sylaby przebrzmiałych tylko co zdań swoich i cudzych. - Ja miałam do pani pisać, jak pani ten list przysłała, tylko że długo nie wiedziałam, na co się obróci. Pani profesorowa chorowała i chorowała, aż się pokazał rak. Rak często bywa ze zmartwienia albo z przelękliska. A potem to już poszło piorunem. Taki jakiś rak, co się wdał we wszystkie wnętrzności. Okropnie się męczyła, proszę pani. Tak. I później to już dzień i noc musiałam przy niej siedzieć. Aż dopiero jak już była na skonaniu, to przyjechała jedna jakaś tam krewna. Babsko takie jak piec i ledwo nieboszczkę pochowali, no, mówię pani, ledwiuteńko ją pochowali, zaraz cały ten dom i wszystko zacharapczyła... czyła. Ewie na słowo Pawęcina przypomniała się Joasia z pękiem góździków - zamajaczył przelotnie styczniowy wieczór sprzed pół roku i inny zimowy wieczór... droga sankami... "czy nie zmarzłaś, Joasiu?" Naścia mówiła tymczasem: - Więc sobie pomyślałam, że przyjadę do pani, pomogę w domu, a potem, jakby mnie pani nie potrzebowała, to się za czym rozejrzę. - Ale, Naściu złota, kto tu się gdzie za czym będzie rozglądał? To Naści rzeczy? Zostawmy to na razie tutaj... Co do mnie, Naścia mnie zna, że mówię szczerze... byłabym najszczęśliwsza, jakbyśmy były razem, ale czy ja mogę Naścię namawiać? Kto wie, czy nie lepiej, żeby Naścia, póki czas, wyjechała gdzie na wieś do rodziny. Tu będzie ciężko... I Ewa opowiedziała Golikowej o szykującym się powstaniu o dzisiejszej odprawie podchorążych; podzieliła się z nią nawet swoimi zgryzotami politycznymi. Lecz Anastazja na to wszystko zacisnęła tylko nieco usta, przez co twarz jej nabrała jeszcze bardziej wyrazu powstrzymującej się gwałtownie od śmiechu, i rzekła: - Ja wiem. Wiem. A po chwili dodała: - Ja już o tym słyszałam. No to co? Damy sobie radę. Nie mówiły więcej o tym. Ewa zawiadomiła Naścię o deputacie i że chciałaby część tego zanieść do Joasi. Naścia z uznaniem rozpatrywała przywiezione produkty. - Teraz - rzekła - widzę, że pani jest mądra. - Dopiero teraz? - Ewa roześmiała się. - Gdzie tam ja. To Hurtownia Spółdzielcza tak o nas pamiętała. Ja dbałam tylko o to, żeby mieć trochę kawy na czarną. I mam. Mam jeszcze sardynki i pomidory. Nad wieczorem wróciły od Joasi, która leżała w łóżku z małą temperaturą, ale była wesoła i doktor Jentys upewnił Ewę, że nic poważnego się nie zapowiada. Kupiły po drodze jaj, zrobiły kolację. Ewa chciała pozmywać, utrzymując, że Naścia jest przynajmniej tego dnia gościem. Lecz Naścia przypasując ścierkę rzekła tonem nie znoszącym sprzeciwu: - A to znów co nowego? Jak już jestem, to dom na mojej głowie. Niech pani lepiej idzie spać, bo pani się już dzisiaj dosyć naprzejmowała. Ja się w pół godziny z wszystkim uwinę i też się wcześnie położę. Trzeba się wyspać. Tak. Ewa wzięła proszek od bólu głowy, ale długo jeszcze majaczyli przed jej oczyma chłopcy pijący duszkiem wystygłą herbatę, świecące oczy majora i poszczególne słowa z jego mowy, skaczące w postaci różnokolorowych napisów po jakichś szarych murach, z których ściekała krew. V Kiedy Ewa i Golikowa szły do Joasi, Tadeusz Drzewski znajdował się na informacyjnym zebraniu aktywistów partii komunistycznej. Zebranie było nieliczne i mieściło się wygodnie w małym pokoju ślusarza Dymka. Siedziano na różnego rodzaju krzesłach i stołkach, a towarzysz wygłaszający wstępne przemówienie siedział również naprzeciw słuchaczy, przy niedużym stole pomalowanym brązową farbą, mocno już powycieraną. Był to bardzo chudy człowiek, na którym ubranie wisiało w luźnych fałdach, a w takich samych luźnych długich fałdach wisiała skóra na jego wąskiej twarzy. Głowę miał łysą, oczy czarne, twarde i błyszczące jak nowe guziki, usta nieoczekiwanie mięsiste, miękkie i duże. Było w tej twarzy coś z patetycznego aktora, coś z upartego myśliciela. - Klika wysługująca się kapitalistom i obszarnikom - mówił człowiek zza stołu - która już tyle razy zaprzepaściła los tego kraju, klika dotąd tylko markująca walkę z hitleryzmem, wszczyna oto w stolicy przedwczesne powstanie. Wszczyna je kierowana nienawiścią do Związku Radzieckiego, zbrodniczą ambicją, by zagarnąć władzę na rzecz klas pasożytniczyych i wyzyskujących masy pracujące narodu, zanim bohaterska Czerwona Armia zdąży zmieść ją z powierzchni ziemi. Niestety, nie możemy się w tej chwili skutecznie przeciwstawić temu niepoczytalnemu przedsięwzięciu, które z góry skazane jest na klęskę z tych samych powodów, z jakich klęską i pogromem stał się pamiętny wrzesień mimo dzielności mas żołnierskich. Za pomocą frazesów hurra_patriotyzmu klika ta zdołała opanować znaczną część rwącej się do walki o wolność młodzieży nieletniej, a nawet część mas pracujących. Towarzysze, za kilkanaście godzin sławetny Bór rozpęta nad stolicą Polski bój, który będzie kosztował życie dziesiątki tysięcy ludzi, wylewających krew ofiarnie a nadaremnie. W tej sytuacji oddziały Armii Ludowej znajdujące się w Warszawie, a nie uchylające się nigdy od starcia z faszystowskim okupantem, spełnią swoje zadania bojowe zgodnie z wskazaniami swego Sztabu, działającego w ścisłej łączności z dowództwem wyzwolicielskiej Armii Radzieckiej i Pierwszej Dywizji imienia Kościuszki, która stanowi kadrę ludowego wojska polskiego. Nam zaś, ludziom partii, pozostaje czujność, cierpliwość, oddziaływanie wszystkimi dostępnymi sposobami, a zwłaszcza poprzez czynniki zgrupowane wokół Krajowej Rady Narodowej, na społeczeństwo, w którym nieuchronna klęska rachub kliki londyńskiej posieje niewątpliwie zbawczy ferment. Pozostaje nam trudne i szczytne zadanie torowania drogi rewolucji socjalnej, której brak skazywał na porażki wszystkie dawniejsze walki o niepodległość. Nie będziemy w tych wysiłkach osamotnieni. Dąży ku nam jedyna nasza legalna władza, Komitet Wyzwolenia Narodowego. Dąży ku nam wielki sojusznik wszystkich ujarzmionych, potężna niezwyciężona Czerwona Armia. Zaczęły się długie debaty taktyczne, ideologiczne. Ale było jeszcze jasno, kiedy Drzewski wyszedł z zebrania. Był spokojny, a nawet pierwszy raz od pięciu lat - wesoły. Właściwie cieszył się z powstania. Otwarta walka, po tyle czasu trwającym życiu szczutego zwierzęcia, to przyjemne, ktokolwiek ją wszczyna. Ale w głębi musującej radości tkwiła drzazga. "Józef Tomyski. Jedyny człowiek w naszej dziesiejszej literaturze, któremu coś zawdzięczam. Rzadkie mistrzostwo pisarskie - myślał chaotycznie Tadzio Drzewski. - Tu w tym kraju nikt się właściwie na nim nie poznał. I skąd on to bierze? Nie ma nawet studiów polonistycznych. Po prostu olbrzymia wiedza zbierana krok po kroku przez całe życie i jakoś mimo woli. On sam nie wie, kim jest. I nie jest z nami. Hm... oddziaływanie... oddziaływanie... - przypomniał sobie słowa z mowy na zebraniu. - Ten Tomyski... Żadnych sądów ogólnych, co by uderzały czymś bodaj oryginalnym. A takie nieomylne czucie praktycznych zagadnień pisarskich... A gdybym się jeszcze raz pokusił... Pojadę". Skręcił z obranej drogi i wszedł do tramwaju, w dalszym ciągu lekki, swobodny i bezpieczny, tak bezpieczny, jakby odległa jeszcze Czerwona Armia z daleka paraliżowała wszystko, co mogło mu zagrażać. Wysiadł na placu Zbawiciela i poszedł ku Mokotowskiej. Tomyskiego nie było w mieszkaniu. Zeszedł na dół z zepsutą karbidówką do Karbowskiego. Drzewski został o tym powiadomiony przez panią Ludmiłę, która mu otworzyła drzwi. Przywitała go bardzo łaskawie i serdecznie, ale Drzewski, chociaż słabo zauważał ludzi, o ile ktoś nie interesował go politycznie lub erotycznie, zaskoczony był zmianą, jaka zaszła w pani Tomyskiej od czasu, gdy się ostatni raz widzieli. Nie była to już twarz kobiety starej, lecz jeszcze pięknej, jeszcze tchnącej tajemniczym przez swoje trwanie powabem. Była to wycieńczona, przezroczysta twarz osoby, jakby nie całkiem z tego świata. Tylko głos się nie zmienił, wibrował jeszcze życiem. - Ten Karbowski jest elektromonterem, ale to taki zdolny człowiek, że umie wszystko zrobić - mówiła. - Mąż się widać u niego zasiedział, bo lubi z nim pogadać. Gdy domawiała tych słów, nadszedł Tomyski. Był trochę zdziwiony serdecznością, z jaką jego żona cieszyła się Drzewskiemu. Wiedział, że w rzadko, jak na nią, dobitny sposób nie podzielała jego poglądów. Niebawem zostali sami, pani Ludmiła zazwyczaj zostawiała go samego z ludźmi, których uważała za jego raczej niż wspólnych znajomych i przyjaciół. Drzewski zapytał: - Jak zdrowie twojej pani? Czy była chora? - Nie, dlaczego? Jest może trochę mizerna, w tych czasach to chyba nic dziwnego. - Tak, zdawało mi się, że trochę mizerna, ale dawno już was nie widziałem. I ty wyglądasz nietęgo. - No, tak... Zaczęli mówić o sytuacji. Drzewski pytał Tomyskiego, co myśli o tym wszystkim. Ale nie czekał na odpowiedź. Zaczął niecierpliwie wykładać o niewybaczalnych błędach politycznych, które znowu chcemy powtórzyć, o tym, że Polska niczego się z historii nie nauczyła i wszystko zapomniała. Niebawem zjechał na Rosję i komunizm. - To jest prawda epoki. Więcej, prawda nowej ery ludzkości. Nadchodzi era komunizmu, tak jak była era chrześcijańska. Gdyby chrystianizm, powiedzmy, katolicyzm, bo tylko katolicyzm można serio traktować jako system, gdyby katolicyzm miał w sobie jeszcze cień życia, to w czasie najazdu hitlerowskiego papież nie naznaczyłby niemieckich biskupów na terenach okupowanych przez Hitlera. To papieżem byłby nie Włoch, tylko przedstawiciel któregoś z najechanych narodów. A jeśli nie katolicyzm, to co? Liberalizm był wspaniały, ale wygrał już wszystkie swoje karty. Czy ty tego wszystkiego nie widzisz? Nie jesteś ani nacjonalistą, ani burżuazyjnym liberałem. Cała twoja twórczość, czy chcesz, czy nie chcesz, służy w sposób naturalny nam. Czemu nie idziesz z nami? To będzie droga gigantycznych osiągnięć za cenę gigantycznych wyrzeczeń. Za cenę wielkich, być może, błędów, zbrodniczych, jeśli chcesz, potknięć. Rzecz w tym, że czy potykamy się idąc we właściwym kierunku, czy idąc na ślepy mur... Któż powienien tak jak ty wiedzieć, że, do licha, trzebaż być człowiekiem swojej epoki. Tomyski słuchał uważnie, kilka razy przytakiwał skinieniem głowy, a kiedy Drzewski się wygadał, przymknął oczy i odpowiedział cokolwiek sennie: - Tak. Moja twórczość jest w naturalny sposób socjalistyczna. Tak jak i moja, no... moralność osobista. Ale to właśnie nie jest tolerowane przez żaden ortodoksyjny system. Może jestem rozdarty wewnętrznie. Rozdarcie wewnętrzne to też cecha epoki. I jej wina. Przypomina się skądś taki cytat: "należy być człowiekiem swojej epoki, ale nie jej faworytem". - Świetny cytat - przyznał Drzewski. - Otóż nie pretenduję do roli faworyta epoki. Porozmawiali jeszcze o tym i owym i rozstali się. Pani Ludmiła już do nich więcej nie wyszła i Tomyskiego nurtował mętny o nią niepokój przez cały czas rozmowy. Kiedy do niej wszedł, siedziała na tapczanie zamyślona i jakby nasłuchująca. Tomyski przeraził się znękanym i nieswoim wyrazem jej twarzy. - Czy tobie coś jest? - zapytał w nieśmiałej nadziei, że usłyszy zwykłe: "Doskonale się czuję". Ale ona odpowiedziała: - Zdaje się, że od jakiegoś czasu coś ze mną nie bardzo dobrze... Ale to pewno głupstwo. Jakieś nieznaczne bóle w pasie i okrutnie boli mnie głowa. Teraz już przeszło... - Ty bardzo schudłaś - powiedział zdumiony, że dotąd tego nie spostrzegł. "To jak się ciągle kogoś widzi, nie zauważa się zmian" - pomyślał. A głośno rzekł: - Słuchaj, kochana, to na pewno nic wielkiego, ale w takim czasie nie można zwlekać ani odkładać. Musi cię ktoś zbadać. Potem może być trudno o lekarza. Barycz mieszka tak blisko, że zdążę do niego skoczyć. On ma nocną przepustkę, to przyjdzie jeszcze dzisiaj. Zresztą nikt sobie już nic nie robi z godziny policyjnej. Pani Ludmiła nie zaprotestowała, co go jeszcze bardziej strwożyło. - Tylko, Ludeńko, dlaczegoś ty mnie nic nie powiedziała, że się źle czujesz? - Ciągle się łudziłam, że to przejdzie. A dzisiaj... dzisiaj zlękłam się, żeby ci nie narobić kłopotu... teraz... Może w istocie niech Barycz powie, co robić, żeby prędko wyzdrowieć. Barycz przyszedł w godzinę potem, a po długiej konsultacji, przerywanej rozmowami o zbliżających się wielkich rozstrzygnięciach, kazał dać mocz do analizy. - Jutro wcześnie rano kogoś po to przyślę. Mam blisko małe laboratorium, gdzie mi analizę na poczekaniu zrobią. Znalazłszy się w pokoju Tomyskiego, doktor Barycz przez chwilę opowiadał coś z humorem i śmiał się głośno. Usiadł przy biurku i przysuwając sobie papier dla napisania recepty, rzekł: - Jutro po analizie będę mógł powiedzieć coś pewnego. I półgłosem, jak gdyby oznajmiał to kartce papieru, dodał: - Muszę pana uprzedzić, że stan jest poważny. - Serce? - spytał Tomyski, któremu nagle zaschło w gardle. - Nie. Podejrzewam pewną komplikację z nerkami. Ciśnienie dwieście sześćdziesiąt. VI We wtorek, 1 sierpnia, około czwartej Ewa słuchała. Odgłos palby karabinowej był zrazu daleki, ale wnet zaczął się przybliżać. Bezładna strzelanina rozlegała się w różnych miejscach dalszych i bardzo bliskich, przekładana wybuchami granatów ręcznych. - Mocno walą - rzekła Naścia, a Ewa dopiero przy tych słowach spostrzegła jej wejście do pokoju. Zdjęła płócienny fartuch i przeszła do łazienki wymyć pędzle. Była trochę zdziwiona, że łazienka funkcjonuje normalnie. Gaz zapalił się z lekkim huknięciem, pociekła gorąca woda. Wymywszy pędzle i spłukawszy wannę, Ewa wróciła do pracowni mówiąc: - Kto wie, kiedy i czy będę jeszcze w ogóle malowała. Nie dokończyła tych słów, kiedy rozległ się dzwonek. Obie z Naścią pobiegły otwierać zdziwione i ucieszone tą rzeczą tak zwyczajną. Ktoś dzwoni, a więc chyba nic takiego jeszcze się nie dzieje. W progu stał Michaś Wochelski. Ewa chwyciła go w objęcia. - Michaś! Na Boga! Skąd się tu wziąłeś? W takiej chwili? Jakim sposobem? Co się stało? Naściu - wołała do Golikowej, która nie znała dzieci Janka Wochelskiego. - To jest Michaś, syn Janka. Mój Boże, a ja właśnie mylałam, co za szczęście, że nie jesteś teraz w Warszawie. Michaś, jedenastoletni chłopiec raczej drobnego wzrostu, zesunął z ramion plecak ze swym dobytkiem. - O, raju, ciociu, nie denerwuj się, nie martw - powiedział dziecinnym jeszcze dyszkantem, ale tonem rozważnego mężczyzny. - Zaraz wszystko opowiem. Zabrali mnie jedni znajomi. Jechali na gwałt do Warszawy. Ciężarówką. I tego... - Przywitaj się z Naścią. Z panią Anastazją. Ty jej nie znasz, ale ona była nianią twojego tatusia. Chłopczyk uśmiechnął się, zdjął czapkę i podał rękę Naści. - Jaki to zuch! Nie bał się iść w takie strzały - pochwaliła Golikowa życzliwie wpatrując się w Michasia. - Nie było strzałów. Strzały się zaczęły, jak już byłem blisko domu - poinformował grzecznie Michaś. - Idź do łazienki, umyj się z drogi. Naściu, trzeba mu dać co zjeść. Jest żurek. Jest jeszcze trochę kiełbasy. Przeszły do kuchni. Ewa była niepocieszona. Zapomniała o powstaniu. Tak by było przyjemnie pochwalić się przed Naścią synem Janka. Był zawsze taki piękny, wesoły, rezolutny, pełen wdzięku. A teraz patrzy jak sensat, utył, wyraz twarzy ma osowiały. - I jest jakiś kompletnie zahukany. A Naścia nie ma pojęcia, jakie to było śliczne dziecko. Jakie żywe, rozkoszne. - E, proszę pani. Bardzo jest ładny i teraz. I mądry. I widać, że mądry. Kto by się takimi rzeczami martwił. Ja się tylko dziwię, że pani Alina wysłała go tu do Warszawy na to piekło. Kiedy po niejakim czasie Michaś zajadał żur z kiełbasą, Ewa powiedziała do niego słowami Naści: - Ja się tylko dziwię, że ciocia wysłała cię do Warszawy. Przecież tu będzie piekło. Tu jest powstanie. - Tak. Mnie już w tramwaju powiedzieli, że to powstanie. A ja bardzo chętnie pojechałem - chłopcu oczy zabłysły i twarzyczka się ożywiła. - Tam były częste okazje ciężarówką Banku Rolnego, więc jak się tylko nadarzyła okazja, pojechałem z jednym państwem, co tam byli na letnisku i już mówiłem, że chcieli koniecznie do Warszawy, bo tu mają mieszkanie i wszystko. Mnie było bardzo dobrze, tego... Ale tego... miałem taką ochotę już odjechać. Ewa pokręciła głową: - Niedobrze się stało, ale już nie ma o czym gadać. Razem ocalejemy albo zginiemy. Nie mów ciągle "tego". - Dlaczego - zginiemy? Ja wcale nie zginę. Pobijemy Niemców i zwyciężymy. - Dla mnie, mój kochany, to tylko radość, że cię mam przy sobie. Żebym jeszcze wiedziała, co z ciocią Joasią. Pogadali o Joasi, ale wnet rozmowa się urwała. Salwy karabinowe, pojedyncze strzały i wybuchy granatów ręcznych rozległy się bardzo blisko. Słuchali w milczeniu, a potem wyszli wszyscy troje na podwórze. Opodal bramy spotkali dozorcę, który powiedział: - Biją się niedaleko. Od frontu nie ma już w naszej kamienicy ani jednej szyby. Zaczął padać deszcz, który w nocy przeszedł w rzęsistą ulewę. Tak tedy potoczyły się dnie i noce powstania. VII Kamienica, w której mieszkała Radgoska, przechodziła szybko i sprawnie na nowy tryb życia i zajęć. W piwnicach poprzebijano szerokie otwory, łącząc w ten sposób wszystkie przytykające do siebie domy niby podziemną ulicę. We wszystkich piwnicznych korytarzach założono druty i lampki elektryczne. Wyznaczono dyżury nocne i dzienne, cywilnym komendantem domu został cichy, skromny człowieczek bardzo małego wzrostu, kulawy na jedną nogę, urzędniczyna pocztowy nazwiskiem Żurecki. Jego niepozorny kształt cielesny mieścił snadź silnego ducha, bo nikomu w głowie nie postało, aby nie wypełnić jakiegokolwiek z jego poleceń, z którymi najczęściej sam obchodził wszystkich mieszkańców kamienicy. Nikt zresztą nie uchylał się od żadnej roboty, pracowano w radosnym podnieceniu. Sytuacja w mieście zdawała się być opanowana. Już w drugim dniu powstania z drzwi piwnicznych wyszły na podwórze domu kolporterki gazet. Maleńkie podziemne "gazetki", drukowane na cieniutkim papierze, przybrały rozmiary i postać właściwą normalnej prasie. Zawierały płomienne artykuły, zarządzenia władz i dowództwa; komunikaty z miejskich "placów boju" donosiły w nich co dzień o wypieraniu Niemców z coraz innych gmachów i ulic; to dodawało otuchy. Dzielnica miała też swoją własną radość. Trzeciego sierpnia powstańcy zdobyli niemiecki "Kreisamt" mieszczący się w gmachu dawnej kliniki przy ulicy 6 Sierpnia. Ewa wróciła właśnie wtedy do siebie od roboty przy rozbiórce parkanów oddzielających tu i ówdzie przejścia pomiędzy posesjami. Deszcz przestał właśnie padać. Za oknem, którego szyby już częściowo wypadły, była popielatoliliowa mgiełka, nadciągał zmierzch. Nagle w ogólnym bełkocie kanonady, dochodzącej z całego miasta, zacichł jakby jeden potężny akord. To ucichła strzelanina z ulicy 6 Sierpnia. Jednocześnie dała się słyszeć od tej strony wrzawa zupełnie odmiennego rodzaju. Niby wielki zbiorowy krzyk, przeistaczający się z chwili na chwilę w potężny chóralny śpiew. Nie wierząc własnym oczom, Ewa zobaczyła, jak nad ogrodem i dachami niskich staroświeckich kamieniczek, stojących przed jej oknem, ukazał się biało_czerwony sztandar. - Chodźcie prędko! "Rotę", "Rotę" śpiewają! Sztandar! Polski sztandar! - krzyczała Ewa do Michasia i Naści, którzy myli się po robocie. Przybiegli obcierając się po drodze ręcznikami i patrzyli jak urzeczeni. - To nasi coś zdobyli! - zawołał Michaś. Słychać było wyraźnie melodię refrenu: Twierdzą nam będzie każdy próg,@ tak nam dopomóż Bóg, tak nam dopomóż Bóg!@ Rozpłakali się wszyscy troje. - "Rota", sztandar, śpiew - powtarzała bezładnie Ewa. - To chyba koniec powstania. Zwycięstwo! Chodźmy, chodźmy! Zbiegli na podwórze. Wszyscy myśleli, że to koniec powstania. Cała kamienica była już na podwórzu, wielu ludzi płakało, inni głośno z wesołym krzykiem udzielali sobie informacji: - "Kreisamt" zdobyty! - Co zdobyte? - Tam, gdzie ten szpital był. - Co gadacie! Cała ulica Szóstego Sierpnia nasza! - A Politechnika? - I w Politechnice nasi! Raptem jakiś wątły głos zaczął się przedzierać przez hałas krzyków. - W tej chwili wszyscy do budowy barykad! Wszyscy do budowy barykad! Głos ten nie był donośny, ale miał w sobie coś takiego, że naprzód w jego pobliżu, a potem coraz dalej zacichały okrzyki. - Cicho tam, cicho! Komendant mówi! Pan Żurecki... Teraz było słychać spokojnie rozkazujący głos Żureckiego: - Wszyscy do budowy barykad! - Dwie barykady staną od strony zaułka przy Szkole Rontalera. Tam potrzeba więcej ludzi. Pójdą piwnicami. Reszta przed bramę na Polną. Kilofy i szpadle, i łopaty stoją pod ścianą poprzecznej oficyny. Ludzie ruszyli ku ścianie poprzecznej oficyny. O gęste poszycie dzikiego wina oparte były narzędzia. Wszyscy znów zagadali. - A coś ty myślała, że to koniec? Nie słyszysz, jak pukają? - Nieprawda! Miasto jeszcze nie nasze. Jak my jedno szkopom odbili, to zaraz "hura"! Trzeba się okopać, obarykadować. - Mamusiu, masz łopatę. - Na co mi, dziecko, łopata. Będę cegły nosiła. - Kilofy to mężczyźni. Płyty wyważać, bruk... - Panie Nowiński - zawołał mały komendant wątłym tenorkiem. - Bramę pan otwieraj! - Toć ledwo cośmy ją zabarykadowali. - Panie Nowiński, bramę otwierać! - powtórzył spokojnie Żurecki i kilku ludzi z dozorcą ruszyły w głąb bramy. - Michaś, gdzie jesteś? - obejrzała się Ewa. Było już prawie ciemno. Chłopiec nadbiegł za chwilę. - Gdzie latasz? - Widziałem powstańców. mają biało_czerwone opaski. I pistolety. Mają granatowe berety i granatowe takie tego... kombinezony. Chodziłem piwnicami na tamtą stronę, pod szkołę. Ja tam pójdę do tamtych barykad. - Nie, zostaniesz z nami. Tu też będą robić barykadę. Na ulicy. A gdzie Naścia? Naścia pomagała odwalać worki z piaskiem, którymi zastawiona była od wewnątrz brama. Niebawem otwarto ją na oścież. Za bramą rozciągał się krajobraz tak bardzo znajomy i swojski, a w tej chwili niesamowicie uroczysty. Nad Polem leżała mgiełka parującej trzydniówki, resztki chmur dziwnie różowych rozpierzchały się po niebie, a na wschodzie tuż nad Polem stał olbrzymi czerwony księżyc. Dokoła panowała straszna czegoś cisza, grzechot i gruchot strzałów słychać było tylko z bardzo daleka. Tłum ludzi, także nagle ucichły, zakotłował się w milczeniu na jezdni. Od czasu do czasu słychać było tylko półgłosem wydawane rozkazy. Księżyc wznosił się chyżo, mgiełka opadła, zieleń na działkach zalśniła, widać było nieomal jej barwę. Zalśniło też coś na wysokiej postaci, którą Ewa ujrzała nagle koło siebie. To guziki munduru. Stał nad nią oficer w rogatywce. To on i jeszcze jakiś cywil dawali rozporządzenia, jak budować. Mężczyźni wyważali oskardami płyty chodnika, kobiety kopały brzeg pola i łopatami podrzucały ziemię na jezdnię. Niebawem ktoś przyprowadził z podwórza dwie taczki z kołami okręconymi gałganem. Robota potoczyła się szybciej. Dzieci i kto słabszy nosili cegły zgromadzone na podwórzu z otworów między piwnicami. Słychać było tylko to szczęk narzędzia, to skrzyp taczki, to stuknięcie upadłej cegły i coraz śpieszniejsze oddechy. Ewa trzymając jedną z takich cegieł w ręku myślała: "Jakie to dziwne. Trzymam zwyczajną cegłę. I tak się robi historia!" O dziesiątej barykada była gotowa. Michaś, Ewa i Naścia wrócili na górę i zapalali wszystkie światła. Elektrownia działa, wnosili stąd, że jest w polskich rękach, i rozkoszowali się światłem. Zwłaszcza Ewa, która nie znosiła ciemności. - Myjemy się - nawoływała. - Jest woda, jest światło. Póki jest światło, wszystko można wytrzymać. Rozmawiali z ożywieniem. - Ale ten pan Żurecki, ten komendant. Taki maluśki, trzech groszy za niego by nie dał, a każdy go słucha, jakby jakiego pułkownika - zachwycała się Naścia. - Bo historia Polski przez niego rozkazuje - uśmiechnęła się Ewa. - Chociaż nie rozumiem, po co barykada na ulicy, która ma tylko z jednej strony domy, a z drugiej pole. - I ja też nie wiem. Widać tak trzeba - oświadczyła Naścia. - Idę wstawić kartofle. Michaś powiedział: - Słyszałem, jak ten oficer mówił do kogoś, tak po cichu, ale ja stałem blisko i tego... i mówił, że czołgi boją się podchodzić do miejsc, gdzie są barykady. Ja też myślałem sobie, że tu od Pola mogą je obejść. Ale jednak tego... podobno boją się - powtórzył - jak widzą barykady. - Nie mów ciągle "tego", proszę cię, Michaś. - Gazu nie ma! - krzyknęła Naścia z kuchni. - Oho! No tak... to dopiero się teraz na dobre zaczyna - westchnęła Ewa. Poszli oboje z Michasiem do kuchni rozniecić ogień. Spali tej nocy wszyscy troje ja kamienie i nie słyszeli, że około północy huk walki znacznie się wzmógł i przybliżył. Mijał tydzień i drugi, nie przynosząc spodziewanego rozstrzygnięcia. Walka trwała ze zmiennym szczęściem i z nasilającą się zażartością. Ewa dyżurowała, prała bieliznę dla żołnierzy z barykad za domem (ta na ulicy nie była czynna), karmiła pospołu z Naścią zabłąkanych w kamienicy ludzi z innych dzielnic, wykonywała wszystko, co nakazywały okoliczności, ale posępniała wewnętrznie i upadała na duchu. Chyłkiem przez rozgrodzone podwórka poszła raz do Ludmiły, ale Józefa nie zastała. Dowiedziała się tylko, że żyje i działa gdzieś w prasie. Często nocował w domu, było jej przykro, że nigdy jakoś nie zaszedł. W mieszkaniu nie było już ani jednej szyby i wszystko pokrywało się pyłem, który Naścia pracowicie ścierała mówiąc: - Najgorzej to się opuścić. Trzeba dbać o wszystko, proszę pani, jak zawsze, to pomaga na zmartwienie. Michaś zgłosił się do noszenia poczty. Ewa nie mogła się sprzeciwić. Nosili pocztę nawet chłopcy dziewięcioletni. Ale widywała go teraz mało i oczywiście niepokoiła się o niego. Zeszczuplał, włosy mu odrastały, był znowu ładny i ożywiony, był też jakiś taki spokojny, pogodny, rozważny, aż obie się temu dziwiły. - Bądź ostrożny - mówiła co dzień Ewa, wyprawiając go rano, i nie śmiała dodać: "Czy nie spotkałeś gdzie cioci Joasi? Czy nie dochodzisz czasami tymi piwnicami i tunelami do Nowogrodzkiej?" Wiedziała, że gdyby jej się to wyrwało, chłopak by zaraz tam dotarł. Trochę się dziwiła, że sam jakoś nic nie mówi o tym, nie projektuje pójścia w stronę Joasi, skoro już w ogóle chodzi po mieście. Zabroniłaby mu srogo i skończyłby się niepokój. Był posłuszny. Wedle wiadomości z gazet, na Nowogrodzkiej toczyły się wściekłe walki, ale nie można było wywnioskować, czy jest obecnie w naszych rękach, czy w niemieckich. Wszystko to sprawiło, że Ewa przestała spać. Niezliczone starcia po różnych stronach miasta nie ustawały, lecz raczej wzmagały się pośród nocy. Ostatnimi czasy dawały się już słyszeć i pociski artyleryjskie. Te mogły należeć tylko do Niemców, nasi nie mieli dział. Chodziła tedy nocami po swojej pracowni nasłuchując, a potem stawała przy oknie. Miała przed sobą szeroko otwarte niebo; miasto zasłonięte było stąd niskim jednopiętrowym domkiem, dawnym dworkiem podmiejskim, dziś wbudowanym pomiędzy nagie boczne mury kamienic z Polnej i 6 Sierpnia. Domek był obrośnięty dzikim winem, a od okien pracowni Ewy odgradzał go nieduży bujny ogród. Kiedyś ogród ów docierał do samej Polnej, wiejską będącej wówczas drogą. Obecnie znaczną część dawnego ogrodu zajęła wielka dwupodwórzowa kamienica, w której mieszka Ewa Radgoska, stojąca właśnie w pidżamie przy otwartym oknie i patrząca się w groźną sierpniową noc. Górą niebo jest ciemne, ale nad dachem dworku widać łunę, z prawa i z lewa także widać łuny, bliższe, bo wyżej sięgają i są czerwieńsze. Jakieś błyski niby gwiazdy spadające przelatują granatowym powietrzem. Ciemność stuka, puka i grzmi ciężko bezładnym zgiełkiem pocisków. Ale jak wrący dzienny ruch pojazdów ulicznych ma swój rytm, znaczony krótkimi przerwami, tak i w nocnej strzelaninie następowały niekiedy króciutkie chwile ciszy. Wówczas Ewa słyszała rozlegające się w ogródku pod oknem cykanie świerszcza. Po jednej z takich niespanych nocy zjawił się Józef Tomyski. W takich okolicznościach najmniejsza radość urasta do rozmiarów szczęścia. Ewa krzyknęła i długo ściskali się, przerywając pocałunki bezładnymi pytaniami i chaotycznie udzielając sobie wiadomości. Naścia posadziła ich wreszcie przy stole z wazą dymiącej fasolanki. Tomyski ucieszył się Michasiowi, którego lubił. Ale nic nie wiedział o Joasi. - Tylko tyle, że Nowogrodzka... - gdy domawiał tych słów, uczuł, że Michaś szczypie go mocno w udo, a jednocześnie chrząka głośno. Tomyski spojrzał na chłopca zdziwiony, chrząknął także i dokończył: - ...że Nowogrodzka stoi cała, wbrew temu, co mówili... Ewa porozumiewała się właśnie z Naścią, czy zrobić trochę herbaty, i usłyszała tylko ostatnie zdanie. Tomyski przeszedł dziwnie szybko na inny, wesoły ton. - Słuchaj no, urocza Ewo, nie masz czasem kieliszka wódki? Nie gorsz się, mały - zwrócił się do Michasia. - W takich, wiesz, sytuacjach dorośli muszą czasem wypić. - Muszą, ale nie wypiją - roześmiała się Ewa. - Skądże bym miała mieć? Nawet papierosów mam już tylko dwadzieścia w domu. - A_a, tym to ci służę, o, proszę. Ale tylko "Junaki". Michaś poszedł do kuchni zmywać z Naścią. Zostawszy sami, Ewa i Józef zaczęli mówić o powstaniu. Tomyski nie ukrywał, że sytuacja się pogorsza. Niemcy i własowcy wymordowali sporo ludzi na Filtrowej, na Woli. Cała okolica koło Filtrowej się pali. Tylko garść chłopców stamtąd przeszła kanałami do Śródmieścia. - Tu - mówił - koło was jest jeszcze najlepiej, Politechnika jeszcze się broni, ale ostatkiem sił; może lada dzień paść, a mamy w tych stronach małe rezerwy. Główne siły walczą teraz na Starówce, na Powiślu i Mokotowie. Nastroje w wojsku są bardzo dobre, ludność także... Ja cały dzień wędruję po mieście, to widzę dużo... Zresztą czytasz mnie chyba? Prowadzę w "Robotniku" dział reportażu, właśnie o tak zwanych nastrojach i w ogóle o postawie ludności... - Nie!... Ty piszesz w "Robotniku"? No, widzisz, w takim piekle życie się jakoś toczy, ludzie piszą, drukują, może nawet robicie korektę? - Pewnie, że robimy korektę. Ja zacząłem od artykułów, ale nie nadawały się... Za dużo w nich było prawdy... - Jak to, za dużo prawdy? - Widzisz, polityka to jest gra, teatr, aktorstwo, nawet kiedy w jej wyniku giną miliony ludzi... A ja nie jestem człowiekiem gry. Mówię prosto z mostu albo milczę... Zresztą, dosyć o tym... - Słuchaj, jeżeli sytuacja jest tak niedobra, to powiedz, jakże to może trwać? Co z tego będzie? Przecież to miało wszystko trwać kilka dni... Sam mówiłeś, że tak przewidywało dowództwo... - I mówiłem, że przewidywało głupio. Dla rozgrywek politycznych potrącili lawinę, nad którą już oczywiście nie panują. Pytasz, jak to może tak trwać? Gdyby ludność Warszawy nie przyjęła powstania jako czegoś własnego, zrozumiałego i koniecznego, gdyby nie poparła wojska swoją postawą, powstanie tego miasta nie trwałoby ani kilku godzin. Niemcy mogli je byli zdławić w ciągu bardzo krótkiego czasu, pomimo bezprzykładnego bohaterstwa naszych żołnierzy, żeby się nie bali wkraczać w głąb miasta przenikniętego takim świętym gniewem, taką nienawiścią i taką wolą walki. - Ależ... tacy opuszczeni przez wszystkich.... w godzinie takiej próby... Przecież poza tą nocą wczoraj czy przedwczoraj nie ma właściwie zrzutów... Jesteśmy sami... sami... - To wzmaga jeszcze zawziętość... Cóż... bitwa trwa... - Tomyski podniósł zwieszoną smutnie głowę. - Okropne rzeczy mówisz... - Ach, Ewo, mam ci jeszcze coś smutnego do powiedzenia. Prywatnie smutnego... Między innymi dlatego nie przychodziłem. Ewa natychmiast ujrzała siebie szukającą zwłok czy grobu Joasi. - Joasia? - szepnęła. - Nie - uśmiechnął się rozdzierająco. - Ludmiła. Któregoś dnia wydało mi się, że ona bardzo chudnie. A że to się szykowało do powstania, wezwałem na wszelki wypadek Barycza. Przychodził potem jeszcze raz. Postawił bardzo tra... no może nie tak, ale bardzo przykrą diagnozę. Ciężka sprawa...nie, nie z sercem, z nerkami. Nie chcę jeszcze mówić, bo po prostu nie mogę uwierzyć, że się nie omylił. Na razie nie ma jeszcze żadnych objawów, o których ostrzegał, Ludka czuje się nieźle i jest jeszcze pogodniejsza niż zawsze. Świetnie znosi wszystko, nawet moje ciągłe "narażanie się"... Ale... ale... no, możesz sobie wyobrazić... wprawdzie człowiek trochę stępiał w tym ogniu na sprawy osobiste, ale nie jest mi, powiedzmy słodko. Nie mówimy o tym więcej. VIII Joanna Tomyska leżała powalona przez grypę, która się okazała nie taka lekka, jak się z początku zdawało. Dokuczał przy tym nieznośny, odejmujący niemal przytomność, ból głowy. Doktor Jentys był przeciwnikiem omnadiny poniżającej gorączkę, gdyż stwierdził przy sposobności niepokojąco zły stan serca. Dawał więc coraminę, kazał leżeć i przewidywał, że po trzech dniach gorączka spadnie. Ale Joanna była uparta. Otrzymawszy w poniedziałek dyspozycję co do stawienia się w dniu wybuchu powstania na Starym Mieście, późnym już wieczorem wymogła na doktorze ów zastrzyk omnadiny. We wtorek rano w istocie nie było już gorączki. Joanna przeleżała jeszcze do południa i dźwignęła się z łóżka z mocnym postanowieniem wyruszenia na punkt. Ale wdziewając suknię zatoczyła się, czarne płatki zawirowały jej przed oczyma i osunęła się w zamroczeniu na łóżko. Przyszedłszy do siebie leżała jakiś czas pogrążona w upokarzającym poczuciu kompletnej niemocy cielesnej. Kiedy doktor Jentys do niej zajrzał, powiedziała nieswoim, słabym głosem: - Niech pan mi da jakiś zastrzyk wzmacniający. Niedługo muszę już iść. - Nie... nie, zostać... zostać... - pomrukiwał trudno wysławiający się doktor. - Zamiast pomocy - kłopot... Trzeba leżeć. - Doktorze - uśmiechnęła się. - Czy pan myśli, że za parę godzin ktokolwiek będzie mógł leżeć w łóżku? Doktor wysłuchał serce, zrobił zastrzyk z kamfory i pożegnał się z domem. Oboje z Marcią wyruszali do szpitala wyznaczonego im przez Służbę Sanitarną. Joasia wzięła jeszcze proszek od bólu głowy, około czwartej poczuła się mocniejsza, zmierzyła temperaturę, było równe 37. Zerwała się, by jednak iść, lecz nim zapakowała w tekę najpotrzebniejsze rzeczy, huknęły strzały. Salwa jedna, druga, trzecia: niebawem zatrzeszczał karabin maszynowy, gruchnęły ręczne granaty. Doktorowa bardzo blada i z przygnębionym wyrazem twarzy zbierała rzeczy w walizkę, zacząwszy od włożenia na dno drogocennej fotografii poległego syna. - Radzę pani zrobić to samo. Strzelają strasznie blisko, może trzeba będzie znieść trochę rzeczy do piwnicy. - Joanna w milczeniu zapakowała trochę bielizny i odzież w małą walizeczkę, ale nie zeszła już za doktorową do piwnicy. Uwięzła w tłoku na klatce schodowej (gdzie stłoczyła się większość mieszkańców domu), bo dom trząsł się już od kanonady, szyby leciały z żałosnym brzękiem, a odłamki wpadały do mieszkań. Ludzie byli wystraszeni, ale jeszcze spokojni. Uciszano dzieci i udzielano sobie wiadomości. Niemcy otworzyli na tę cześć Nowogrodzkiej ogień z granatników od strony alei 3 Maja, z Banku Gospodarstwa Krajowego i z Muzeum Narodowego. Kilka pocisków zapalających uderzyło w kamienicę. Tumany kurzu, dym, krzyki ludzkie: "Pali się! Pali się! Gore!" Nad wieczorem górne piętra domu, gdzie mieszkała Joasia, stały w płomieniach. Naprędce zmobilizowana Milicja Robotnicza przystąpiła do gaszenia. Zdołano jakoś opanować panikę mieszkańców, ale nie było sikawek. Poszły w ruch wszystkie krany, wiadra, kotły, dzbanki, szum wody mieszał się z łoskotem ognia, z hukiem, naszczekiwaniem, terkotaniem kul i pocisków. Około północy milicja zarządziła ewakuację domu. Joasia i doktorowa przeniosły się tylko naprzeciwko do znajomych doktorostwa. Stamtąd, nazajutrz rano, kiedy palba trochę przycichła, Joanna patrzyła, jak rozpoczęto wyrzucanie mebli i łatwo palnych rzeczy z ich dotychczasowego domu. Zobaczyła między innymi, jak z jej okna poleciało na bruk uliczny jej biurko roztrzaskując się na kawałki. Potem szafa, tapczan, półki, książki, cały, z takim staraniem ciułany dorobek jej pracowitego życia. Oto w drugim dniu powstania nie miała już nic oprócz podręcznej walizeczki. Za to gwałtowny wstrząs wyleczył ją z grypy. Czuła w sobie rosnący przepływ energii, ale cóż, niepodobna już było wyruszyać na Starówkę. Aleje były nieprzerwaną rzeką ołowiu lecącego z cekaemów i erkaemów. Nadto denerwowała ją doktorowa, która się zupełnie rozkleiła i załamała. - Porwaliśmy się jak z motyką na słońce - narzekała co chwila. - To zbrodnia i szaleństwo. Słyszy pani to żałosne puk_puk? To nasi. A ta ulewa kul to Niemcy. Wszyscy zginiemy, a Niemcy z miasta kamienia na kamieniu nie zostawią. To zbrodnia. To szaleństwo. Joanna pożegnała się z doktorową. Po raz drugi nie spodobała jej się taka forma cierpienia. Przeniosła się na Wspólną do znajomej z Biura Kenkart, starej peowiaczki, Łaszkówny, zaprawionej w znoszeniu trudów bojowych. Obie zgłosiły się do pierwszego posterunku wojskowego. Joanna postanowiła, że skoro nie było jej danym dotrzeć na wyznaczony punkt, będzie robiła wszystko, co jej każą. Potrzeba było ludzi do noszenia węgla i chleba dla kuchen wojskowych. Joanna nosiła, dźwigając na plecach niemałe worki. Czuła się już zupełnie zdrowa i silna. W pierwsze dni bała się. Nie wyobrażała sobie, że jakiekolwiek funkcjonowanie okaże się możliwe w tych piekielnych warunkach. Ale okazało się, że życie przystosowuje się do każdych warunków. Teraz już więcej cieszyła się, niż bała. Bardzo niebezpieczna była tylko Żurawia z silnym ostrzałem od Nowogrodzkiej z obsadzonego przez Niemców gmachu Poczty. Przez tę ulicę trzeba było przebiegać zgiętym, wyczekawszy mgnienie ciszy, albo nawet przeczołgiwać się, ciągnąc za sobą worek. Poza tym nie było tu walk bezpośrednich, a na Kruczej życie toczyło się prawie normalnie i nawet sklepy były otwarte. Joanna niekiedy rozprostowując bolące plecy przypominała sobie minione lata okupacji. Jakże były potworne, a jednak teraz wydawały się tak ciche i bezpieczne. Jak człowiek przyzwyczaja się do każdej rzeczy, która trwa. Jak trudno oderwać się nawet od złej przeszłości - myślała. Ale oto już pierwsze tygodnie powstania stawały się przeszłością, już i ono trwało, stawało się przyzwyczajeniem, nabierało własnych wspomnień. Pewność zwycięstwa mimo wszystko napełniała Joannę spokojem, równym niemal wspaniałej pogodzie, która po paru dniach słoty zajaśniała upalnie i słonecznie nad szalejącą stolicą. W takim stanie ducha doczekała się czarodziejskiej nocy z 12 na 13 sierpnia. Oto nadciągała zapowiadana codziennie pomoc aliancka. Jaskrawe żyrandole oświetliły miasto, a z ziemi wzbiły się ku nim tysiące czerwonych rac, wskazujących stanowiska powstańców. - Oto nareszcie zrzuty broni! Jeśli przybywać będą tak co noc, a na pewno będą, damy radę - cieszyła się Joasia. Zawrzała bitwa powietrzna. Pierwszy raz słyszącemu zdawała się dziwna, pociski broni pokładowej brzmiały miękko, jakby rozlegały się w wacie. Bitwa była coraz to gwałtowniejsza, niemieckie lotnictwo zażarcie przeszkadzało. Wkrótce niebo zgasło i ucichło, zrzuty nie powtórzyły się w żadną z następnych nocy, ale powstanie trwało. A gdy oczy na próżno wypatrywały po niebie alianckich samolotów, uszy, tych nawet, co najżarliwiej pragnęli uprzedzić Sowiety w oswobodzeniu stolicy, zaczęły nasłuchiwać armat z niedalekiego frontu. Czasami było je słychać. Wówczas zwątlałe ręce z nowym zapałem chwytały za broń i odpierały z furią szturmy dziesięciokrotnie przeważających sił. Na wszystkich okolicznych podwórkach były już groby, księża odprawiali krótkie modlitwy, tłum zbierał się przy każdym pogrzebie i płakał, jakby chowając najbliższych. Jeśli poległym był żołnierz, pluton honorowy dawał salwę żałobną: niebawem jednak zabroniono salw pogrzebowych, należało oszczędzać każdą kulę. Pewnego dnia po południu Joasia zobaczyła na upalnym błękitnym niebie samoloty. Poszło po ludziach: "Zrzuty! Zrzuty!" Zaczęto ściskać się i całować z radością. Samoloty zwinnie i z gracją pląsały nad miastem, ale stęsknione oczy na próżno wypatrywały białych grzybków spadochronowych. Natomiast śród nieustającej szarpaniny różnego rodzaju strzałów zaczęły się rozlegać stłumione odległością, ale jakże dobrze wszystkim znajome klekoty, niby flegmiste rzężenie gardła zbierającego się plunąć. Ciężki, echowy huk, jeden, drugi. - To Sztukasy, to Niemcy bombardują miasto - rzekł blednąc porucznik, stojący przy barykadzie, do której Joanna i Łaszkówna przytoczyły właśnie cudem zdobyty sądek piwa na ochłodę: - Niech pani tak nie stoi wyprostowana - dodał miękko i pociągnął Joannę za ramię, by przycupnęła. - Tu do nas czasem strzelają. I dodał jeszcze: - No, cóż, niech pani się tak nie przeraża. I tak dziwne, że dotąd nie bombardowali z powietrza. To musiało przyjść. Ten młody, najwyżej 22_letni porucznik był bardzo dobry dla Joasi. Zawsze dla niej wytrząsnął skądś to chleba, to kawałek czekolady, wyprosił dla niej nawet granatowy kombinezon, żeby nie zdarła sukienki nosząc węgiel i żywność. Patrzył na nią z czułym podziwem i mówił: - Ładnie pani w tym kombinezonie. Morowy z pani chłopiec. Mój Boże - dodawał z westchnieniem: - Żebym był starszy, tobym się pani oświadczył. Ale jestem za młody dla pani, jeszcze by mnie pani odwaliła - mówił z naiwną szczerością. - Pewno, że bym odwaliła - odpowiadała Joasia, ale jej chmurne oczy rozwidniały się przyjaznym uśmiechem. Nie brała poważnie okolicznościowej tkliwości młodzika, lecz było jej przyjemnie, że coś rzewnie osobistego istnieje i dla niej w tej tak nieosobistej nawałnicy. Ale tym razem straszny fakt, że oto Niemcy bezkarnie zaczynają bombardować miasto z powietrza, nie pozwolił jej nawet spostrzec troski porucznika Panasia o jej bezpieczeństwo. Spojrzała na niego rozdzierającym wzrokiem i spytała: - Gdzie oni, jak pan myśli, rzucają te bomby? Jeden z żołnierzy, któremu, pytając, nalewała do manierki piwo, przetarł spoconą i brudną twarz wierzchem dłoni, popatrzył na znikające już bombowce i powiedział: - To będzie na Starówkę. Tam jest największy bój, no i tam powiadają, siedzi Bór i jego sztab, i cały ten rząd, ta Delegatura. Tak słyszałem. W mieście pełno szpiegów - zaraz wszystko wypatrzą i doniosą. Może i radio mają. Stopniowo wiadomości o Starówce zaczęły przeciekać do Śródmieścia, nie tylko poprzez prasę. Pod Alejami Jerozolimskimi, które nadal były rzeką ognia, zbudowano dwa tunele. Przejście na północną stronę miasta zostało opanowane. Przybywały stamtąd głównie dzieci, kilkunatolenie łączniczki i jeszcze młodsi łącznicy. Kto miał ponad 15 lat, ten nie parał się już łącznictwem, był bezpośrednio w boju. Łącznicy mówili, że na Starówce jest piekło, ale i wojsko się trzyma, i duch ludności wyborny. Tego dnia, kiedy Niemcy po raz pierwszy rzucili bomby na Stare Miasto, w podwórku domu, gdzie Joanna znalazła schronienie, pojawił się ołtarzyk. Ktoś przyniósł wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej, inni obstawili go doniczkami kwiatów. Niebawem wszędzie w bramach i podwórzach zaczęły się pojawiać ołtarzyki to z ukrzyżowanym Chrystusem, to z posążkami Matki Boskiej. Gdy zmierzch zapadał, w huku pocisków gromadzili się przy nich ludzie śpiewając "Serdeczna Matko", "Pod Twoją obronę" albo "Boże, coś Polskę". A tymczasem Warszawa paliła się już po wszystkich stronach. W nocy rozciągało się nad nią rude krwawe niebo, a we dnie pogodny błękit nieba zawleczony był śniadym tumanem, w którym słońce wisiało jak ruda kula bez promieni. Pod koniec sierpnia siły Joanny zwątlały, przedźwigała się, była stale głodna i nie mogła już nosić węgla i chleba. Zgłosiła się do kolportażu prasy. To była lekka praca i nie wymagała ciągłego podchodzenia do frontowych placówek. Joasi zdawało się, że jest na wypoczynku i musi teraz dbać o to, żeby siły jej prędko powróciły. Wracając z funkcji odwiedzała niekiedy znajomych, nie gardząc proponowanym tu i ówdzie wypoczynkiem na kanapie w jakimś zacisznym pokoiku. Z początku z nieprzyjemną dumą odmawiała przyjęcia posiłków - wszyscy jej znajomi żyli już tylko resztkami zapasów - ale głód ją pokonał i nadeszły dnie, w które dzwoniąc albo stukając do czyichś drzwi (a były to najczęściej mieszkania jej uczennic) - myślała wstydliwie: "Może dadzą coś do zjedzenia?" Często też majaczyła tymi czasy o Józku i o Ewie. Tak samo, jak ci dwoje o niej, myślała o nich jak o umarłych. Co dnia tyle ludzi ginęło w jej pobliżu, czy podobna, żeby Ewa i Józkowie ocaleli? Dziwiła się samej sobie, że jeszcze żyje, czuła się zupełnie sama na świecie, ale to jej nawet nie martwiło. Cóż po życiu, skoro całe miasto umiera? Jednak nie śmiała przedrzeć się na Polną i Mokotowską, wolała nie wiedzieć na pewno, co się stało z tak jej bliskimi do niedawna ludźmi. Naokoło wszyscy mówili, że Polna stoi w płomieniach i że tam wszyscy zginęli. W jednym z ostatnich dni sierpnia idąc jakimś oświetlonym nędzną lampką kuchenną (elektryczności już nie było) korytarzem piwnicznym, zobaczyła przed sobą małego chłopca z torbą przez ramię. W słabym świetle podziemia ruchy tego chłopczyka zdały jej się bardzo znajome, przyspieszyła kroku i nagle serce jej zatrzepotało się w piersiach. - Michaś! - krzyknęła. - Michaś, czy to ty? Chłopiec odwrócił głowę, tak, to był Michaś Wochelski. - Ciocia Joasia! - zawołał i potrącani przez niecierpliwiących się przechodniów rzucili się sobie w objęcia. - Skąd się wziąłeś przecież byłeś na wsi, tak się cieszyłam, że nie jesteś teraz w Warszawie - zdumiewała się Joasia. - Co tu robisz, kochany? Patrzcie go, pocztę nosi - spojrzała na jego torbę z wyszytą na niej lilią harcerską i napisem "Poczta". - To dlatego, ciociu, że nie chcieli mnie przyjąć do wojska - usprawiedliwiał się Michaś. - Próbowałem rzucać butelki pod czołgi, ale też jeszcze nie umiem... I tego... - Czekaj, wyjdźmy tu na podwórze! To dla mnie taka męka chodzić tymi piwnicami. Nie mogę znosić przebywania w lochu, zaraz mnie głowa boli. Chodź, tu jest takie ciasne podwórze. Można rozmawiać.. - Głowa cię boli, ciocia? Chcesz proszka? - i Michaś zaczął grzebać po kieszeniach. - Kupiłem cztery proszki dla cioci Ewy. Na tego... na Kruczej. Tam jeszcze można kupić różne rzeczy. - No, proszę, jakiś ty spryciarz... Ale zaraz... To jesteś u cioci Ewy? Ach, Michaś, zdjąłeś mi kamień z serca! Tu mówili, że Polna już nie istnieje, że cała spalona. Że wszyscy tam zginęli. - Ale nieprawda, ciociu! Tam tylko z "tygrysów" ciągle walą we fronty domów. Czasem jakiś pocisk z armaty wpadnie w podwórze i trochę ludzi od tych pocisków zginęło, ale my żyjemy i wiesz, jemy młode kartofle. Urosły ze starych w piwnicy. Na tych białych kłakach urosły i tego... i jemy je. - A co z wujkiem Józiem, z Ludmiłą? Wyszli na podwórko i przysiedli na jakimś murku w jego rogu. - Wujek Józio niedawno u nas był - opowiadał malec. - U niech też wszystko dobrze. Ale raz tylko był. A ciocia Ewa chodzi teraz co dzień do Biblioteki na Koszykowej, pomaga przenosić książki do piwnic. Nawet nocowaliśmy tam z ciocią blisko przez tydzień. Joasia poweselała jak wiosna. No, proszę, więc w tym piekle można jeszcze mieć takie radosne wiadomości o bliskich. - A ja już nie śmiałam o nich myśleć jak o żywych - rzekła ze łzami w oczach. - No, dobrze, ale opowiedz mi o sobie, skąd ty się tutaj wziąłeś? Więc Michaś opowiedział o sobie. - Ale zaraz ciociu, muszę już iść. Bo jak rozniosę pocztę, to mam jeszcze pomóc cioci Ewie i Naści... - Naści? Jakiej Naści? Naści Golikowej może? - A prawda. Nie wiesz jeszcze, że ta pani Naścia jest u cioci Ewy. I MIchaś z kolei opowiedział o Naści. Joasia nie posiadała się ze zdumienia. Mój ty Boże, więc i takie rzeczy są możliwe. Odzyskuje nie tylko brata i Ewę, ale jeszcze taki cenny szczątek dawności jak Naścia. I to w czasie, kiedy się wszystko tylko traci! - Ciocia - mówi Michaś na pożegnanie. - Jak ja się cieszę, że cię spotkałem. A ciocia Ewa to się dopiero ucieszy! Bo tego... ciągle mówiła: "Co z Joasią! Co z Joasią!" A ja, wiesz, byłem koło twojego domu na Nowogrodzkiej. I widziałem, że jest spalony i że ciebie tam nie ma. Nic cioci Ewie nie powiedziałem, ale sam się strasznie martwiłem, bo też myślałem, że z tobą się tego... no, że coś złego się z tobą zrobiło. I ciągle się męczyłem, jak to cioci powiedzieć, że twój dom spalony, i że z tobą coś się stało. Wujek Józio też o tym domu wie, bo jak u nas był, to się o mało nie wygadał. Ale go uszczypnąłem i tego... i zrozumiał. Nie, naprawdę, wiesz, ciocia, okropnie jestem szczęśliwy, że powiem cioci Ewie: Aha, widziałem Joasię! - Złotko kochane. Ależ ja sama zaraz pójdę na Polną. Już rozniosłam dzisiejsze ranne gazety... - Sama? No, jak chcesz. Ale może - może lepiej umówmy się i ja cię zaprowadzę, jak oddam pocztę. Bo jeszcze sama nie trafisz. Ciocia! Teraz się tak inaczej chodzi... - Nie bój się, trafię. Zaraz pójdę. - To ci powiem, jak iść. Kruczą aż do Piusa możesz iść śmiało ulicami. - Wiem, wiem. - Czekaj! Na Piusa jest barykada, trzeba się schylić, bo tam ostrzał. Na Mokotowskiej wejdziesz pod czterdziesty pierwszy, a może trzydziesty dziewiąty, zresztą tam ci pokażą... Aha, zaraz, ciocia! Na Piusa, jak już miniesz barykadę, obejrzyj się koniecznie! Tam stoi spalony czołg. My, wiesz, dużo palimy czołgów. Na ogół... Koniecznie się obejrzyj. Fajny czołg. - Ja już widziałam ten czołg. A jak dalej chodzicie? - No wiec z tego domu na Mokotowskiej wyjdziesz przez dziurę na Bibliotekę. Zapytaj, czy tam nie ma czasem cioci Ewy. A jak nie ma, to znów przez dziurę do piwnicy i korytarzem, i podwórzami do Marszałkowskiej. Marszałkowską trzeba prędko przelecieć i nie zapomnij się schylić, bo tam ostrzał z placu Zbawiciela. Przez Śniadeckich przejdziesz zwyczajnie i wejdziesz pod piąty, tam takie długie podwórze nie zabudowane. Tam dużo ludzi chodzi, to ci dalej powiedzą. Od Szóstego Sierpnia dojdziesz do nas albo przez fabrykę żarówek albo... Zresztą tam ci już każdy powie. Pa, ciotuchna. O, raju, to się ciocia Ewa ucieszy. No, i ja tego... sama wiesz, jak się ucieszyłem. Na ogół... Szkoda, że nie mam czasu. Już się rozstali, ale Michaś jeszcze wrócił pędem. - Ciocia! A uważaj na "krowy". Jak zacznie ryczeć, to chowaj się gdzieś między mury. Można zdążyć... na ogół. IX Kiedy Ewa po raz pierwszy usłyszała "krowę", nawet nie przyszło jej na myśl, że to groźna wyrzutnia min kruszących i zapalających. Stała właśnie przy oknie dziwiąc się, że słyszy dziwny, przeciągły zgrzyt, jaki czasem wydają na skręcie tramwaje. "Czyżby gdzieś jeszcze kursował tramwaj? - zdziwiła się. - Nonsens! Przecież wszystkie ulice zabarykadowane". W samej rzeczy tramwaje, co nie zdążyły przed wybuchem powstania do zajezdni, same leżały w poprzek ulic jako barykady nafaszerowane cegłą i kamieniami. Ledwo myśli o tym dobiegły końca, sześć jeden po drugim następujących wybuchów zagłuszyło na chwilę zwykłą karabinową palbę. Z kuchni wypadła Golikowa. - Pani słyszy? Co to tak wali? Tego jeszcze nie było. - Nic innego - rzekła spokojnie Ewa - tylko nasi chłopcy podpalili czołg i teraz amunicja wylatuje w powietrze. A słyszała Naścia te zgrzyty? Właśnie się zastanawiam, co to takiego? Jakby tramwaj skręcał. Albo jakby kto ciężkie szafy przesuwał... O, znowu zgrzyta... Pełno teraz takich jakichś dziwnych odgłosów. Nieraz w nocy to mi się zdaje, że dzwony... Seria ciężkich i gradem lecących wybuchów znowu wstrząsnęła powietrzem. - O, znów nasi czołg musieli wysadzić i amunicja tak leci w powietrze. To już dziś drugi, gdzieś blisko.... Jeszcze jakiś czas Ewa brała ten huraganowy łoskot za wylatującą w powietrze amunicję spalonych czołgów niemieckich i nie łączyła go z dziwnymi zgrzytami, które jej się zdawały jednym z tajemniczych i niewytłumaczalnych odgłosów szalejącego piekła na ziemi. Dopiero Tomyski, który zaszedł znowu któregoś dnia, objaśnił ją, że to miotacze min, wyrzucanych sprężanym za pomocą elektryczności powietrzem. - Tyle o tym wiem od wojskowych. I że to są moździerze bliskonośne. Coś w rodzaju średniowiecznych kolubryn. Biją na odległość pół kilometra najwyżej. Ale to kruszy tylko ściany zewnętrzne. Nie przenosi. Te zgrzyty to właśnie sprężanie powietrza do wyrzutu min. Jak się je usłyszy, wystarczy schować się w najwewnętrzniejszej części domu. No, a potem lecieć i patrzeć, czy się nie pali. Ewa nie śmiała pytać o Ludmiłę, ale Tomyski zrozumiał jej wymowne spojrzenie. - No, cóż - powiedział z trudem. - Barycz jest na szczęście w szpitalu na Jaworzyńskiej, więc przychodzi. - Śmieszna rzecz - dodał po chwili. - Każdy z nas może zniknąć ze świata o wiele prędzej niż śmiertelnie chory. Ale jak się usłyszy taki medyczny termin z dodatkiem: najwyżej - to co innego. Ewa także milczała. Oczy jej zaszły łzami, więc je spuściła. Zdołała w końcu szepnąć: - Lekarze tak się mylą. - No, tak... - Tomyski przeszedł na inny temat. Oznajmił, że już nie pisze reportaży prasowych o nastrojach walczącej stolicy. Zrezygnowano z jego pracy, gdy przytoczył kursujące po piwnicach trefne zdanie dotyczące tajemniczego wodza powstania noszącego kryptonim "Monter" i jego szefa sztabu. Brzmiało ono: "Monter Warszawę rozmontował, a Bór ją porośnie". Rękopis oczywiście poszedł do kosza. - Przez tydzień obsługiwałem karabin maszynowy przy barykadzie na Świętokrzyskiej. Oddział zniosło. Po wycofaniu się stamtąd wróciłem do domu. Teraz jestem zastępcą komendanta bloku, elektromontera Karbowskiego. Piękny człowiek. I staram się czuwać nad Ludmiłą. Nie mogę przecież pozwolić, żeby... taka opuszczona. Zabrakło czasownika w tym zdaniu, ale Ewa usłyszała go w sobie. Nie rozmawiali już więcej. Tomyski wstał, pocałował Ewę w obie ręce, a ona przytuliła jego głowę i pocałowała go w zakurzone włosy. Kiedy zamknął za sobą drzwi, usłyszała zgrzytanie, ale nie ruszyła się na zrozumiały już teraz łoskot min. Siedziała na tapczanie z zupełną pustką w głowie. Śród pustki błąkała się przez chwilę myśl nie obleczona w żadne uczucie: "Gdzie my jesteśmy?" Wiadomość o nowym rodzaju grożącej miastu broni rozeszła się już między ludźmi. W jednych dzielnicach nazywano to "szafy", w innych "krowy". Na dźwięk złowrogiego zgrzytania okrzyki: "krowa! krowa!" gnały ludzi na oślep do piwnic, łazienek, wygódek i sionek. Wkrótce jednak po stopniu donośności zgrzytów zaczęto rozpoznawać, czy "krowa" może albo nie może dolecieć i tam, gdzie nie dosięgała, stwierdzano tylko ze zmęczeniem: - Znowu "krowa". Dzień, w którym listonosz powstańczy, Michaś Wochelski, spotkał Joasię, był już dziesiątym od czasu, kiedy Ewa chodziła do Biblioteki pomagać w przenoszeniu książek z górnych pięter magazynu do piwnic. Wynikło to z przyjścia Norkowskich. Norkowscy stracili wszystko prócz walizy i nocnej pościeli. Przydźwigali to do Biblioteki i tam już pozostali. Dom na Krakowskim Przedmieściu, w którym mieszkali, spłonął. Z trudem przedostali się na drugą stronę miasta. Ewa ucieszyła się na ich widok i razem zatrwożyła. Każdy ze znajomych okazujący się żywym zapalał w niej nową iskierkę nadziei, że i Joasia tak się któregoś dnia pojawi. A zarazem trwożył, bo jakże - "wszyscy" mogą przyjść, przedostać się do niej, a Joasia nie może? To znaczy, że już jej nie ma albo jest ranna. Wyraziła tę obawę. Stacha Norkowska ją skrzyczała: - Jak myśmy przyszli, to się ciesz, że myśmy przyszli, a nie rozpaczaj, że ktoś nie przyszedł. Ja ci zresztą ręczę, że Joasia też przyjdzie! Co za przebrzydłe niesportowe usposobienie! - Moja żona ma taki bezczelny sposób wysławiania się. Pani jej nie zna, ale ja ją znam. To jest jej styl. Kto jej nie zna, to myśli, że ona jest brutalna. A ona jest jak tlen życia. Przynajmniej dla mnie - mówił nerwowo i wyzywająco Norkowski. - Ależ ja dobrze znam Stasię. Ja bardzo lubię ten jej styl. Ona jest wspaniała - roześmiała się Ewa. Norkowski był wyraźnie obrażony. - Pani nie chce powiedzieć, że pani zna moją żonę lepiej ode mnie - zaperzył się opryskliwie. - Nie, kochany idioto, ona nie chce powiedzieć, że mnie zna lepiej od ciebie - uspokoiła męża Stacha. - Nie gdacz, nie gdacz - dodała - bo nie ma czasu. I wyłuszczyli sprawę, z którą przyszli. Poprzedniego dnia padła Politechnika. Jest obawa, że Niemcy rozpoczną teraz szturm na Polną. W Bibliotece znajduje się sporo uchodźców, ale jest jeszcze miejsce i jest dużo roboty. Radzili, żeby Ewa przeniosła się tam na jakiś czas. Ewa na to, że ma Michasia i Naścię i zresztą pełno także obowiązków tu w domu. Norkowscy chcieli zabrać ich wszystkich troje, ale wezwana na naradę Golikowa oświadczyła, że ona się z Polnej nie ruszy. - A gdzieżbym ja, proszę pani, zostawiła tak mieszkanie na łasce boskiej. Tu już różni się od wczoraj wynoszą dalej w miasto. Każdemu się zdaje, że tam lepiej, gdzie go nie ma. - Naścia ma rację - rzekła Ewa, ale była w rozterce. Nęciła ją ta wyprawa do Biblioteki. Chciała się przemóc i doświadczyć sama, jak to się teraz miastem chodzi. Raz się odważywszy, dobrnie może do Nowogrodzkiej, dowie się wreszcie, co z Joasią. - Ja myślałam i o pani Ludmile - mruknęła Stacha zafrasowana. - Tam jest spokojniej, a ją trzeba oszczędzać. - Ludmiła... - Ewa zaczerwieniła się i nie dokończyła. Stanęło na tym, że Stacha "poleci" do Tomyskich i dowie się, jak oni zapatrują się na ten projekt. - Zostań tu, ja zaraz wrócę - rozkazała mężowi. - Jak przejść na Mokotowską? - zwróciła się do Ewy. Radgoska objaśniła ją zażenowana. - Niech pan siądzie - zaprosiła Norkowskiego, ścierając z krzesła grubą warstę kurzu. - Mieliśmy dużo skórek od chleba i trochę rodzynek. Naścia zrobiła kwasu. To wyśmienite na ten upał. Naściu, proszę nam dać tego pysznego kwasu. Norkowski nie usiadł. Zaczął chodzić po pokoju, a miał dziwny sposób chodzenia. Nogi zdawały się wyprzedzać górną część ciała odchyloną do tyłu. - Czy pani może mi powiedzieć, co moja żona widzi w tej pani Tomyskiej? Ona nie może żyć bez pani i bez tej Ludmiły - mówił głosem jakby skrzypiącym z gniewu. - Tu świat się wali... Pani jej nie zna, to jest kompletna wariatka. Ewa patrzyła na biegającego stroskanym i zdziwionym wzrokiem. - Czy pan myśli, że tylko wariaci mogą "coś widzieć" we mnie albo w Ludce? - spytała machinalnie. - Tak bym chciała, żeby pan się napił tego kwasu. Jest wyborny. Wychylił podaną sobie szklankę niemal duszkiem. Twarz mu złagodniała, uśmiechnęła się, wyprzyjemniała. - A rzeczywiście świetny - pochwalił. - Niechże pani mi nie żałuje tego kwasu. Niechże mi go pani da jeszcze. Staszka - mruknął pijąc. - Pani myśli, że ona jest silna, samodzielna? To nieprawda. Zginęłaby beze mnie. Już się o tym wiele razy przekonałem - krzyknął prawie. - Ona popada w jakieś takie zachwyty nad ludźmi, ale to nie ma znaczenia. Ona żyje bez poczucia rzeczywistości. Ewa przypomniała sobie, że z Norkowskim trzeba się zawsze godzić, inaczej wpada w furię. - Tak, tak - przytaknęła. - Ale czy pan nie myśli, że ona sama jest bardziej rzeczywista niż wszystko, co ją otacza? - Pani to zauważyła? - roześmiał się, a śmiech miał już z natury jakiś drwiący i skrzekliwy. Zatarł ręce. - "Bardziej rzeczywista". To paradoks, nie wiedziałem, że i pani umie mówić paradoksami. Ale nie uważam, żeby paradoksem można było załatwić świat. Dobre wyrażenie "załatwić świat". O, ona lubi mówić paradoksami. To już jej szkoła, że i pani... Wie pani, napiłbym się jeszcze tego kwasu. A pani? No, cóż, taka pani Ludmiła... Jest w niej coś, co intryguje. Taka uroda w tym wieku... Ewa słuchała, patrzyła, nalewała kwas, prawie przestała uważać na rzężenie miasta plującego ołowiem, żelazem i stalą. Filip Norkowski był wicedyrektorem Archiwum Akt Dawnych i specjalistą od historii Starej Warszawy. Nieduży, zgrabny, miał twarz barwy nie dobielonego płótna, wąskie usta, oczy czarne, małe jak dwa gorzkie ziarenka mocno upalonej kawy. I spojrzenie patrzące niby gorąca czarna kawa. Wyraz twarzy był nieprzyjemny, ale z całej tej małej postaci biła jakaś napierająca, niecierpliwa siła. Ewa rozumiała prawie wszystko, chociaż niewiele potrafiła słowem wyrazić. "To on, ten uczony historyk i archiwista, jest zupełnie ślepy na konkretną rzeczywistość - myślała. - Ale jak to bywa ze ślepymi, miał jakieś "drugie widzenie", jakiś "szósty zmysł" alarmujący, gdy coś zaczynało się koło niego dziać. Czuł teraz, że traci miłość żony, i był zupełnie stropiony widząc ją zaprzątniętą czymś czy kimś, kogo nie był nawet w stanie zidentyfikować. Wiedział, że kiedy idzie do Tomyskich, to wyfruwa z domu jak ptak i uśmiecha się do niego, do męża, na pożegnanie, ale już do tej Mokotowskiej na powitanie. Ten Tomyski nie wydawał mu się poważnym przeciwnikiem, jak w ogóle żaden mężczyzna nie wydawał mu się konkurentem do jego inteligencji, gryzącego dowcipu i niewyczerpanych, przez żadne poza żoną przeżycia miłosne, sił uczuciowych. Nie, Tomyski się dla niego nie liczył. Żadna wiedza, pisarz "realista", co to myśli, że jak napisze: "Włożył palto i wyszedł z domu", to stworzył dzieło sztuki. Musiało być coś dziwacznego i niepojętego, co tak zajęło jego żonę, że zrobiła się nie do poznania. Musiała się zakochać jakąś dziwną miłością w tej starej pani Ludmile. Jego żona! Ta Stacha, która już jako fenomenalnie zdolna studentka jego właśnie wybrała sobie jako przedmiot zgoła niepowszedniej adoracji? Norkowski był człowiekiem surowej cnoty, choć nieposkromiony w języku. Do poznania swej żony nie znał kobiet, a że ona mu się sama kiedyś oświadczyła, wyobraził sobie na podstawie tego faktu, że wszystkie kobiety świata stoją do jego dyspozycji, czyhają na niego, ascetę wiedzy, z tym samym zuchwalstwem egzaltowanej namiętności, z jakim wyróżniała go niepospolita, o, bo była niepospolita, Stasia. Wszystkie te myśli widać w nim było niejako przez skórę, która zdawała się drgać, jak skóra zwierzęcia, opędzającego się od much. A może to łoskot strzałów dawał taki dziwny efekt, jakby na łysiejącej głowie, twarzy i rękach drgała mu sama tylko skóra. Mówił znowu pozornie bez związku: - Cóż pani chce? Mężczyzna zdolny jest do zazdrości nawet wobec kamienia, który jego znudzona partnerka wyróżniła jako szczególnie piękny. A ona może być znudzona. Każdy ma prawo do znudzenia. Błąd, widzi pani, polega nie na tym, że podejrzewamy drugich o złe zamiary wobec siebie. Błąd polega na tym, że uważamy drugich za niemrawych poczciwców niezdolnych do przeżyć na własną rękę. A samych siebie za demonów, którym wszystko wolno, tylko są za szlachetni, żeby z tego korzystać. - I, jakby dziwiąc się własnym słowom, dodał: - Niesłychane! - O czym pan mówi? Co za drugich? - spytała Ewa tak jakoś przed siebie, bez nastawania na odpowiedź. Ona też się w myśli dziwiła. Dziwiła się, że Norkowski jej się z tym wszystkim zwierza. Przecież i ją pytał impertynencko: "Co Stasia w pani widzi?" - Ale i to Ewa poniekąd rozumiała. Podejrzewał widać ostatnimi czasy wszystkie stosunki Stasi, ale tym jakimś szóstym zmysłem błądził jednak najbliżej miejsca "katastrofy" uczuciowej. Ewa nie wiedziała jeszcze jednej tylko rzeczy. Że podobała się Norkowskiemu. Takie rzeczy zauważała ostatnia i nigdy nie wierzyła w ich możliwość. Podobała mu się, a więc był pewien, że i on jej się podoba. Takie podejrzenie musiało wreszcie błysnąć w myślach Ewy, gdy zobaczyła, że zgrzebna cera Norkowskiego zabarwia się rumieńcem. Wyraz jego twarzy znów złagodniał, oczy stały się mniej kłujące, figlarne. - Ładnie pani z tym współczującym zamyśleniem. A wie pani, dobrze mi pić tak z panią ten kwas. Szkoda, że pani nie ma wina. Ach, jak raz piliśmy z panią grzane czerwone wino z wrzątkiem i z cukrem! Ech, pani Ewo, gdyby pani ze mną kiedyś zamieszkała, zobaczyłaby pani, jaki ze mnie cudowny partner... Staszka nie lubi domu. - Panie dyrektorze... - zaczęła Ewa, ale w tej chwili wwiercił im się obojgu w uszy zgrzyt "krowy". Żadne z nich nie ruszyło się z miejsca. Wysłuchali sześciokrotnej eksplozji, a Norkowski od razu zmienił temat. - Nic nie będzie Polsce oszczędzone - chrypiał, jakby się z kimś kłócąc. Nieprzyjemny głos miał ten przykrego usposobienia uczony. Ale jednocześnie coś perswadowało, że warto się przedrzeć przez ten głos do jakiejś niewątpliwej wartości małego zapalczywego pana. - Nic nie będzie Polsce oszczędzone. To pójdzie, ach, droga pani, na ostre. Wszystkie postawy i poglądy obnażą się do ostatecznych granic, pokażą swoje atuty, chi_chi - zaśmiał się, a kiedy się śmiał, dolna część wygolonej twarzy fałdowała mu się na półokrągło. - Wszyscy wycierpią nieuniknione konsekwencje swych postaw. Żadne półśrodki, ćwierćzgody nie są już do pomyślenia. Wchodzimy w okres tragedii, nie wiem jeszcze tylko, co będzie pierwiastkiem oczyszczenia. Jak pani myśli? Ja wierzę w to katharsis. Bolszewicy... hm.... Co do mnie mam już dosyć pogardy anglosasów dla nas... Ten sojusz pogardzanych z pogardzającymi dżentelmenami w dickensowską kratkę... - W jaką znów dickensowską kratkę? - Ewa roześmiała się mimo woli. Norkowski nie odpowiedział, tylko z podnieconym zdumieniem powtórzył swoje: - Niesłychane! - Co ta Stasia tak długo nie wraca? - zlękła się nagle Ewa. Przed chwilą przecież runęły gdzieś niedaleko "krowy". Norkowski zaperzył się, obrażony. - Nie będzie pani przecież krępowała swobody mojej żony? Miała zawsze pełną swobodę przebywać tam, gdzie chce, tak długo, jak jej się podoba. - Ale przecież nie zawsze chodziła w takim gradzie pocisków. Jaki pan jest dziwny - zniecierpliwiła się. Norkowski nie zdążył się obrazić, bo w tejże chwili wróciła Stacha. Twarz miała posępną i zmartwiałą. Była czegoś wściekła czy zrozpaczona. Ewa chwyciła ją za ramię. - Stachuniu, co się stało? Odpowiedziała zagadkowo: - Odmawiam udziału w głupstwie. Mogłabym wziąć udział nawet w zbawczej zbrodni, ale tu? Wisieć powinien dowódca, który wypowiada walkę nie mając żadnych szans. Chociaż jednej na sto. A tu nie było żadnej! Ewa stropiła się. Od Stachy spodziewała się raczej aprobaty powstania. Norkowski mówił tymczasem gorączkowo: - Moja żona ma dużo egzaltacji, ale to jest ładne, ja to lubię. Pani jej nie zna tak jak ja. Ona ma prawo ze mną się nie zgadzać. Ja to uznaję. Cóż, szansa... Zależy, na co chce się mieć szansę. Bezinteresowne bohaterstwo... Stacha zaczęła krzyczeć: - Dosyć! Nie chcę nic słyszeć o bezinteresownym bohaterstwie. A zwróciwszy się nagle do Ewy, spytała: - Co jest właściwie z panią Ludmiłą? - Jak to, nie widziałaś się z Józkiem? Nic ci nie mówił? Norkowski nie dopuścił do odpowiedzi. Zachrypiał podrażniony: - Teraz może pani ocenić mój los, pani Ewo! Mam żonę potwora. Kocham potwora. To, że ja mogę zginąć w każdej chwili nie ma żadnego znaczenia, bo ją w tej chwili obchodzi tylko zdrowie pani Ludmiły! - Najdroższy idiotuniu, przestań trzaskać zębami! - rzekła mrużąc oczy Stacha i ścisnęła palcami nos i usta męża. - Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy przeżyć tę klęskę. I ty, i pani Ludmiła - i wszyscy. A zwracając się do Ewy dodała: - Owszem, pan Józef powiedział mi coś, od czego łatwo zwariować. - O zdrowiu swej niezrównanej żony - zadrwił mściwie Norkowski. Nie, to było zupełnie co innego. W istocie rzeczy Stacha i Józef powiedzieli sobie tylko dwa zdania. Na jej słowa: "Nie zapomnij, że ja żyć bez ciebie nie mogę" - odpowiedział: "Nie zapomnę". Odczuła to jako klęskę śród klęski. Zobaczyć się żywymi w takich okolicznościach, móc sobie powiedzieć wszystko i usłyszeć takie roztargnione dwa słowa! Ewa chciała rozładować napięcie uczuć i opowiedzieć im o Michasiu. Jak przybył i że nosi pocztę. Zaczęła nawet: - Wiecie, jest Michaś... - ale palba z różnych rodzajów broni nasiliła się, Norkowscy spieszyli z odejściem. Filip zauważył oznajmienie Radgoskiej, powiedział nawet: - Aha, to ten pani bratanek. Pamiętam, poznałem go tu. Ma wąską klatkę piersiową i za mało rośnie. Ja też za mało rosłem, ale dzisiaj są na to jakieś sposoby, zastrzyki, witaminy wzrostu... Rozstali się, z tym że Ewa namyśli się, co zrobić, i ewentualnie przyjdzie do Biblioteki z Józefem. Powiedziała, że cieszy się na to. Będzie to jej pierwsza wyprawa "na miasto" w czasie powstania. X Zeszło parę dni, śród których wyjaśniło się, że Niemcy z niewiadomych powodów nie gotują szturmu na Polną ani na Mokotowską. Jak bywa w takich okolicznościach, stopniowo przyzwyczajono się do życia z perspektywą spodziewanego niebezpieczeństwa. Mimo wszystko ludziom nie chciało się ruszać z miejsca aż do "ostatniej chwili". Jednego z owych niepewnych, ale i ze zgodą na niepewność, spokojnie przyjmowanych dni, Ewa korzystając z ponownej wizyty Staszki zgodziła się pójść z nią do Biblioteki. Wyszły na ogródek sprzed okien Ewy, wydostały się ogródkiem i podwórkami na ulicę 6 Sierpnia, przekroczyły ją trochę sztywno, gdyż bywała pod ostrzałem ze Szpitala Wojskowego, potem znów brama, podwórze, zejście do piwnicy, legitymowanie (śledzono ruchy volksdeutschów i szpiegów), rozległe długie podwórko odgrodzone płotem od Śniadeckich. Ze Śniadeckich na Marszałkowską, schylając się i biegiem w pojedynkę, aby uniknąć ostrzału z placu Zbawiciela. Znów bramy, piwnice, legitymowanie, wreszcie przez jakąś salę, po przystawionych do dziury w murze schodkach, przeszły na jeden z dziedzińców Biblioteki. - Mój Boże! - wykrzyknęła Ewa. - Wszystkie szyby całe, kwiaty w oknach, co za raj! Nie myślałam, że są jeszcze takie miejsca w Warszawie. To myśmy uważali, że u nas jest jeszcze bardzo małe zniszczenie, a przecież u mnie już nie ma jednej szyby! W samej rzeczy dziedziniec Biblioteki był czyściutki, obrośnięty wesoło różnymi gatunkami pnączy. W oknach lśniących i odbijających błękit nieba pełno było doniczek ze starannie pielęgnowanymi roślinami. Zaciszność tego miejsca dawała wypoczynek nerwom i budziła otuchę. Kiedy weszły w wielką bramę, pod której tunelem przechodziło się na drugi dziedziniec, przywitał ich dyrektor Biblioteki średniego wieku człowiek o okrągłej, nic nie mówiącej twarzy, zadartym nosie i z biało_czerwoną opaską na ramieniu. Był cywilnym komendantem gmachu i zdawał się bardzo energiczny. - Podobno jest ukraińskiego pochodzenia - poinformowała z cicha Norkowska. - Nazywa się Oleniuk. Ale mówią, że przyzwoity człowiek i całkiem spolonizowany. Żonaty z Polką, córką powstańca sześćdziesiątego trzeciego roku. Panna Halina Pokrzewska, stara pracownica Biblioteki w Dziale Sztuki, osoba pięćdziesięcioletnia, lecz po panieńsku wątła i szczupła, która z frasobliwym wyrazem zwiędłej sympatycznej twarzyczki o bardzo niebieskich oczach wprowadziła Ewę na miejsce przewidywanej pracy, miała pewne zastrzeżenia co do "przyzwoitości" dyrektora Oleniuka. - Dużo dałoby się o nim powiedzieć, ale żal mi żony. Na razie dyrektor zachowuje się rzeczywiście poprawnie, zobaczymy. Ewa zasmakowała w pracy, jaką jej wyznaczono w Bibliotece. Do tego stopnia, że zaczęła w niej nawet nocować. Trochę dlatego, że ożywczo działało towarzystwo Stasi, a nawet jej zadzierzystego męża. Trochę ze wstrętu przed chodzeniem po mieście. A trochę dlatego, że kontenta była z zadań, które wydawały jej się ważne z punktu widzenia ratunku wartości kulturalnych. Ważne, ale czy celowe i skuteczne? Taka wątpliwość wkradała się często do jej skołatanego umysłu, gdy w nie tkniętej jeszcze Bibliotece, niby w arce pośród potopu, nasłuchiwała rwetesu hałasującej dokoła walki. Noclegi w Bibliotece były niewygodne, gmach był przeludniony, dla Ewy znaleziono tylko gołe żelazne łóżko w kącie wielkiego pokoju, w którym koczowało już sześć osób, a między nimi Norkowscy. Twardą siatkę z romboidalnie wiązanych prętów okryto cienką starą kołdrą. Stacha dała Ewie jeden z dwu koców, jakie ze sobą przynieśli z Krakowskiego. Ale noce były upalne i Ewa podkładała sobie koc na pręty łóżka, a spała nie rozbierając się w letniej cieniutkiej sukni. Te złe noclegi odpwiadały jej bardziej niż wylegiwanie się we własnej pościeli i Ewa lepiej spała tu niż na Polnej. Mimo to, że sypiał z nią Michaś, z którym rozstawała się tylko na czas, gdy nosił pocztę. I nawet mimo, że gmach dygotał od łoskotów różnego rodzaju broni. Bo dzień, w którym Ewa po raz pierwszy przyszła do Biblioteki, był ostatnim dniem jakiego takiego zacisza w tym zakątku. Teraz odgłosy walki były tu ostrzejsze niż na Polnej, a jednej nocy wszystkich, ukołysanych niezmordowaną kanonadą, uchodźców, zbudził dźwięk odmienny, cienki i przenikliwy. To pod wpływem jakiejś cięższej i bliższej detonacji zaczęły wypadać w Bibliotece pierwsze szyby. Ewa lubiła nocne dyżury ze Stachą Norkowską. Dyżurowało się w wewnętrznej bramie stanowiącej przejście między dwoma dziedzińcami Biblioteki, nowym i starym. Noce były gorące, księżycowe. Mury obu dziedzińców bielały oślepiająco, dzikie wino i kapryfolium pięło się po nich jaskrawą teatralną zielenią. Ostre kąty blasku i cienia, granatowe i rozgwieżdżone niebo błękitniejące łagodnie od strony księżyca, upał nocy, wszystko to nadawało miejscu podobieństwo do jakiegoś włoskiego czy hiszpańskiego pejzażu. Rozjuszenie zgiełkliwej, bluzgającej salwami nocy jakby zwiększało ciszę tego zakątka. Do obowiązku dyżurujących należało legitymowanie przechodniów. Lecz o ile dniem snuły się przez bramę biblioteczną niemal tłumy, nocą przeszedł najwyżej czasami patrol, żołnierz pojedynczy albo ktoś z tajemniczego Korpusu Bezpieczeństwa. Przed takim osobnikiem brał czegoś Ewę strach jak przed wrogiem. Stacha nie lubiła siedzieć na miejscu w bramie, więc przechadzały się z Ewą po obu dziedzińcach. Na jednym z nich, tym, który niespełna tydzień temu tak uderzył Ewę swoim sielankowym wyglądem, znajdowała się już teraz mogiła. Grób jednego z woźnych Biblioteki, który chciał poprawić umocnienie zewnętrznej bramy wiodącej na Koszykową. Wyszedł na chwilę z tej bramy i padł od skrytobójczej kuli "gołębiarza". Potem szukano tych gołębiarzy na strychach wszystkich sąsiednich domów. Znaleziono starą otyłą Niemkę, która miała w ręku rewolwer, a naokoło tłustych bioder pas z amunicją i granatami. Wojsko wykończyło ją na miejscu. Ale takich jak ona było wielu. W miarę jak walki trwały, sieć niemieckich "gołębiarzy" gęstniała i ludzie coraz częściej padali od tajemniczych strzałów, a uganianie się za "gołębiarzami" pochłaniało wiele sił, trudu i nerwów. Chodząc ze Stasią po księżycowych dziedzińcach Ewa nieraz myślała, że w każdej chwili w tym zdradzieckim świetle nocy mogą być ustrzelone. Ale wstydziła się o tym powiedzieć. Stacha nie bała się niczego i po prostu nie zauważała grożących zewsząd niebezpieczeństw. Przebywając z nią łatwo było się przekonać, że nie z tchórzostwa "odmówiła udziału w głupstwie". Gniewało ją, gdy Ewa zdawała się roztargnioną i nie dość intensywnie brała udział w rozmowie o wszystkim, o życiu, jego sensie, o sztuce, o książkach i o ludziach. - Tak jak pan Józef, jesteś zawsze czymś innym zaprzątnięta - wyrzucała jej. - Nie czujesz, że jeszcze żyjemy? I tak umrzemy. Po co zawczasu chodzisz jak umarła? O czym myślisz? Ta noc jest piękna. Jest jeszcze piękna. Ciesz się! - Stachuniu, ta piękna noc jest jak noc przy umierającym. Cieszę się, że jesteś przy mnie. W tobie jest... Ale widzisz... Tu Stacha zrobiła jej niespodziankę. Przerwała mówiąc: - Jesteś po prostu głupia. Czy ty nie rozumiesz, że tylko póki trwa ta walka, Polska jest niepodległa? Wszystko, co było przedtem i co będzie potem, to niewola. - Masz dziwne sformułowania. Mówiłaś zupełnie co innego. Wśród takich rozmów nagle wzdrygały się obie i milkły. W chwilach osłabnięcia gromów, gdy miasto, jak ciężko chory, z cicha tylko chrypiało i kaszlało, dawały się nagle słyszeć nostalgiczne gwizdki pociągów, a potem zaraz oddalony, zwyczajny odgłos ich biegu. Pociągi to nie nasi, To Niemcy. Na Boga, tak więc pewna jest ich sytuacja, że mimo powstania, które powinno było wstrząsnąć światem, oni spokojnie puszczają sobie pociągi? Ewę to smętne, łagodne gwizdanie wytrącało z równowagi. - To brzmi - mówiła - jak szatańska driwna z konających. Czasami biały zimny blask rozjaśniał całe niebo i trwał chwilę migocąc złowrogo na murach. Ewa i Stacha zastanawiały się, co to za blask taki cichy i przerażający. Pewnej nocy objaśnił to Ewie Michaś, który z nią dyżurował. - To rakiety - powiedział. - To żeby tego... żeby oświetlić pole ataku. - Nie mów ciągle "tego". Nasze rakiety czy niemieckie? - I nasze, i niemieckie. Zależy, kto atakuje. Nie słyszysz, że tego... że jak tak błyśnie, to zaraz mocniej strzelają? - Słyszę. Nie denerwuj mnie, Michaś, i nie mów ciągle "tego". - Dobrze, ciociu. Najgorzej, wiesz, to że nie mamy Piatów. Ze zrzutów spadło bardzo mało. Może kilka. - Co znów za Piatów? - Niee, no ciocia, nie wiesz naprawdę, co to Piaty? To takie działka przeciwpancerne. Angielskie. Żeby było dużo Piatów, tobyśmy porozbijali wszystkie Tygrysy. Może nie wiesz, co to Tygrysy? - Jakże, wiem, czołgi. - A Goliaty. Wiesz, co to Goliaty? - Wiem. Wszyscy mówią o tych Goliatach. To jakieś potwory, co wypuszczają takie małe mechaniczne czołgi bez ludzi. Ale tu w naszej okolicy ich nie ma. - Tak, najgorzej jest na Starówce. Jeden chłopiec mi mówił, że tam krew cieknie ulicami. Że tam się już ledwie trzymają. Oho, "krowa". Leniwy ponury zgrzyt podniósł ich oboje na nogi. Ewa odruchowo rzuciła się w głąb sieni, ale Michaś przytrzymał ją za rękę. - Nie bój się, to nie na nas - powiedział trochę drżącym głosem. - To niedaleko niesie, jak ma blisko łupnąć, to zgrzyta o wiele głośniej. - Nie bój się, to nie na nas - rzekła z goryczą Ewa. - Czyli ciesz się, że na innych. Straszne uczucia rodzi wojna. - E_e, zaraz "ciesz się"... Ja nie to... - I Michaś zamilkł. Gdy przebrzmiała salwa moździerzowa, Ewie pomyślało się: "Nie na nas, a czy nie na ciebie, Joasiu?" Zaczął ją prześladować obraz poszukiwania śród ruin grobu Joasi. I znów rozbite strzępy myśli. "Czy Stacha będzie mogła mi zastąpić przyjaźń Joasi? Stacha jest bardzo interesująca, ale ja nigdy nie będę mogła zapomnieć Joasi. O czym ja myślę. Czemu zajmuję się sobą? Może ja właśnie zginę pierwsza. Dlaczego Stacha mówi takie sprzeczne ze sobą rzeczy". Dnie w Bibliotece były pracowite, wypełnione mnóstwem zajęć, których potrzebę stworzyły okoliczności. Wszyscy po kolei brali udział w przyrządzaniu posiłków, w zmywaniu, sprzątaniu, w noszeniu książek z głównego gmachu do niedawno zbudowanych żelbetowych magazynów. Biblioteka miała trochę zapasów żywności, które były już na wyczerpaniu. Pewnego dnia Ewa przemogła wstręt do chodzenia po mieście i postanowiła przynieść z domu trochę jedzenia dla bibliotecznych lokatorów. Miała jeszcze dużo fasoli, makaronu i kaszy. Stacha Norkowska natychmiast zaproponowała, że z nią pójdzie. - Pomogę ci nieść, a jeśli masz tu dalej nocować, to trzeba dla ciebie i Michasia przynieść trochę pościeli. Sama nie dasz rady. - Niech pani na nią uważa, to wariatka - powiedział zgryźliwie Norkowski. - Pamiętaj - dodał - że masz spóźnione reakcje. Nie wyprostuj się na Marszałkowskiej, zamiast się schylić. Owszem, idźcie, moje panie - zwrócił się do Ewy. - Ja mojej żony - dodał - nigdy nie krępuję. Jest pełnoprawnym człowiekiem i odpowiada sama za siebie. - Idiotuniu - odpowiedziała Stacha - nikt o tym nie wątpi. Ruszyły w znaną już sobie drogę, przykrzejszą teraz, bo od kilku dni zabrakło światła elektrycznego i przez piwniczne korytarze szło się przeważnie w ciemnościach, gdzieniegdzie tylko rozjaśnionych wątłą świeczką albo kuchenną lampką. Na Polnej zastały wszystko po staremu, tylko czołgi coraz wścieklej dawały się we znaki frontowym ścianom domu. Naścia powitała Ewę z burzliwą radością. - Od Michasia zawsze wiedziałam, że państwo wszyscy żyją i zdrowi w tej Bibliotece. Ale stęskniłam się. Już bym rada była, żeby pani Ewa została w domu. I Naścia zza okularów zmierzyła bystrym, strofującym okiem Stachę Norkowską. - To Michaś tu przychodził? - zdziwiła się i nawet przelękła Ewa. - Nic mi, gałgan, nie mówił. - Co miał mówić? Jakby co się stało, toby musiał powiedzieć. Ale tak to po co się pani miała denerwować, że za dużo lata po mieście. Był tu, był ze trzy razy. To jest bardzo uważający chłopiec delikatnego serca. W sam raz jak jego tatuś. Stacha siedziała milcząc i paliła papierosa. Nudziło ją, że Ewa miała swoje nie związane z nią sprawy, jakieś Naście, bratanków. Zwłaszcza że wszystko to w danym wypadku należało poniekąd i do życia Józefa Tomyskiego. Ale znosiła lojalnie ten bagaż życiowy ludzi przez siebie wyróżnionych i nawet gotowa była go dźwigać w razie potrzeby. - Czy tutaj też nie ma światła? - spytała Ewa. - Już nie ma, proszę pani. Ale są karbidówki i znalazłam jeszcze sporo karbidu w puszce po marmoladzie. Aż miło, jakie u pani gospodarstwo we wszystko zaopatrzone. Zupełnie jak u paninej mamusi. Zupełnie - nie... A pani dyrektorowa - zwróciła się grzecznie do Norkowskiej - też pewno ma takie zaopatrzone gospodarstwo? - W ogóle nie cierpię gospodarstwa - zaczęła zwięźle Stacha, ale Naścia nie zraziła się. Skoro ta pani jest przyjaciółką dawnej panienki Ewusi, to widać też ma rację w tym, co mówi. - No tak - rzekła serdecznie. - Są rozmaite gusty i każdy musi lubić co innego. - Pani Norkowska straciła całe swoje "gospodarstwo" - oznajmiła Ewa. - Mieszkanie państwa Norkowskich się spaliło. - Ach, mój Boże, ach Boże! - spłoszyła się Naścia; aż ręką podparła policzek ze współczucia i jej oczy zaszkliły się łzami, ale jej usta miały dalej taki wyraz, jakby się z całej siły powstrzymywały od śmiechu. Opanowała wzruszenie i zawiadomiła Ewę: - Gorzej, proszę pani, że i wody na piętrach już nie ma. Co dzień stoję w ogonku do kranu na podwórzu. Tam jeszcze ciecze. Stacha zerwała się poruszona. - Wody zaczyna brakować? To źle! Mogę nie jeść, nie pić, chętnie zostanę zabita. Ale żeby się nie móc umyć, to tego nie lubię! No, i wychodki! Jak je utrzymać w czystości bez wody? Czystość była namiętnością Stachy Norkowskiej. Mimo nie sprzyjające jej zachowaniu warunki Stacha wyglądała codziennie, jakby wyszła z doskonałej kąpieli. Żadne alarmy nie przeszkadzały jej w myciu się i czyszczeniu odzieży. Szczotka do rzeczy była jednym z niewielu przedmiotów, których nie zapomniała ze sobą zabrać. Ewa również starała się zachować "fason" elegancji do końca, lecz ją najbardziej przerażał brak światła. Nie znosiła ciemności. Zastanawiały się więc przez chwilę nad sprawą światła. Przerwy w prądzie były już od jakiegoś czasu częste, ale wciąż łudzono się, że to jakieś przejściowe uszkodzenia w elektrowni bohatersko bronionej przez swoich robotników. Teraz trzeba się pogodzić z wiadomością nie całkiem jasno udzieloną przez prasę powstańczą. Elektrownia padła. Ale woda? Filtry Miejskie były od pierwszych dni powstania w ręku Niemców. Ale nie przerywali dopływu wody, żeby jej nie brakło okrążonym przez powstańców niemieckim punktom oporu. Widać z tego zrezygnowali, a może brak wody wynika po prostu stąd, że tak wiele wodociągowych przewodów zostało uszkodzonych i przerwanych. Ewa nie była zdecydowana, czy ma brać pościel. Wobec grożącej głodem sytuacji w Bibliotece sądziła, że nie może tam już dalej przebywać. Ale na wszelki wypadek wzięła jednak ze sobą poduszkę i koc. Wzięły nadto po pięć kilo fasoli, kaszy i makaronu. Wyszły z Polnej przed czwartą po południu. Przez ulicę 6 Sierpnia chodziło się teraz świeżo wykopanym tunelem. Tunel był niewygodny, jakoś źle wymierzony czy też natrafił na uszkodzenie przewodu wodociągowego. Część jego była zalana wodą, przez którą przerzucono wątłe deski często się załamujące lub z których ludzie się ześlizgiwali. U wylotu tunelu była zawsze kolejka. Wychodziło się z przykrego tunelu z uczuciem ulgi, lecz ulga wnet przemieniała się w zgrozę podnoszącą włosy na głowie. Opustoszałe, poświstujące kulami miasto wyglądało straszliwie. Rzucając okiem w dal ulic, wzdłuż których trzeba było iść ostrożnie pod samymi ścianami kamienic albo które chyłkiem schyliwszy się, trzeba było przebiegać, Ewa miała wrażenie, że widzi bliskie, kochane oblicze, które zamiast się uśmiechać, wyszczerza zęby i toczy pianę, pogrążone w obłędzie. Włosy jeżyły się na głowie nie ze strachu, ale z przerażenia, że to miasto nigdy już nie odzyska przytomności i nigdy już nas nie pozna ani my już nigdy nie rozpoznamy w nim jego dawnych przytomnych i ukochanych rysów. Wyszedłszy na ulicę Śniadeckich, Ewa i Stacha zobaczyły dziwny orszak. Środkiem jezdni - rzecz niebywała, bo jezdniami się nie chodziło - kroczyła gromada ludzi, kobiet i mężczyzn w zawstydzająco pogiętych, podrygujących postawach. Ludzie ci głośno jęczeli i krzyczeli. Mieli wszyscy ręce z tyłu związane. Po mgnieniu zaskoczenia Ewa i Stacha, przytulone do siebie z wrażenia, dostrzegły, że ci ludzie otoczeni są przez kilkunastu młodzieńców, mających w ręku rzemienne bykowce i ćwiczących tymi bykowcami prowadzoną gromadę, gdzie popadło i bez litości. - To volksdeutsche albo jacyś Niemcy. Patrz, napiętnowani - szepnęła Ewa, a wargi jej tak drżały, że mówiąc te słowa przygryzła je sobie do krwi. Pędzeni ludzie mieli na plecach kredą wyrysowane olbrzymie swastyki. Była między nimi stara siwa kobieta zanosząca się od przeraźliwego płaczu. - To straszne - mruknęła Ewa. - Przecież w tym tłumie są na pewno ludzie niewinni albo bardzo mało winni. Niemcy wytwarzali takie położenia moralne bez wyjścia... Trudno uwierzyć, żeby ta jęcząca staruszka była winna... Któż wymierzy im prawdziwą, rzetelną sprawiedliwość? Znęcanie się nad pokonanymi - to chyba jedyna rzecz, jakiej naprawdę nienawidzę. - Cóż chcesz? - odpowiedziała Stacha. - C'est le charme de chaque r~egime. Po chwili dodała: - Korpus Bezpieczeństwa działa. To jakaś tajemnicza organizacja. Nie wiadomo, w czyim jest ręku. Milcząc dobrnęły do Biblioteki. Upał był tak wielki, że owe niespełna 20 kilogramów, które niosły, dało im się porządnie we znaki. Nazajutrz Ewa przyszła już sama po raz drugi na Polną, by zabrać jeszcze trochę jedzenia dla Biblioteki. Długo namyślały się, ile z czego ująć, bo już i w domu było wszystkiego niewiele. Czekając, aż Naścia napełni jej plecak i przyrządzi naprędce obiadowy posiłek, Ewa obeszła mieszkanie, przyglądając się warstwom kurzu pokrywającym wszystko. Na zapylonej podłodze odznaczały się ślady jej nóg. W swojej pracowni spojrzała na okno zajmujące całą prawie ścianę i najeżone odłamkami wypadłych szyb. Za oknem niebo było bezchmurne, ale mętnorude od zasnuwających je dymów pożarnych. Wodząc palcem po okrągłym, niegdyś lśniącym politurą, teraz szarym od kurzu stole, napisała w tym kurzu palcem: "Warszawa - natchnienie świata" Odwróciła sztalugi z jednym ze swych ostatnich obrazów. Przejrzysty majowy krajobraz, a śród niego na przydrożnym kamieniu straszliwie spracowany, upadający ze zmęczenia człowiek. Pierwszy jej obraz z człowiekiem i... z dysonansem. Nie dał się. Krajobraz był na pewno świetny, ale człowiek szwankował. Nie widziała życia w kategoriach dysonansu. Trzeba to będzie poprawić. Teraz już wie doświadczeniem życia, czym są dysonanse historii. Ale czy zdąży to wyrazić? Czy w ogóle ważne będzie, co zdoła, ona właśnie, wyrazić? Czy w ogóle będzie jeszcze kiedyś malować? Nagle posłyszała dzwonek. Dzwonek miała uniezależniony od sieci elektrycznej. Ów cudowny elektromonter Józia, Karbowski, przełączył go "na baterię". Dotąd działała i często dzwonił ktoś z kamienicy z aktualnymi żądaniami czy pytaniami. Myślała, że to właśnie coś w tym rodzaju, i bez szczególnego zainteresowania poszła otworzyć. I wydało jej się, że śni. Na progu stała Joasia. Ewa zniemówiła z wrażenia i nagle rozpłakała się. - Ewa, dlaczego płaczesz? No przecież widzimy się. Widzimy się! - Najśmieszniejsze, że drugi raz w tym strasznym czasie płaczę z radości - wyjąkała Ewa obejmując z uniesieniem Joasię. - Ach, kochana, jesteś! Jesteś! Potoczyły się namiętnie chaotyczne opowiadania. Joasia nigdy chyba nie była taka mowna. Jej chmurne szare oczy były rozpromienione, jak nigdy, i nawet opowieść o spaleniu się domu, w którym mieszkała, lśniła dowcipem i humorem. Ale w końcu Ewa zamyśliła się i westchnęła. - Tak się cieszysz, wyglądasz na szczęśliwą. A przecież, Joasia, słuchaj, to katastrofa. To jest szaleństwo i klęska. Przecież już widać, że nikt nie przyjdzie nam z pomocą. Zatraciliśmy zmysł polityczny i nadrabiamy żądzą umierania za wszelką cenę. - Nam przychodzą z pomocą. Zrzuty są częste. Tylko że to wszystko za mało... - Właśnie. Co to za dowództwo, które nie przewidziało, że skuteczna pomoc będzie niemożliwa. Generałowie, pułkownicy, oficerowie sztabu, a wiedzą mniej, niż myśmy wiedzieli. - Tak, to prawda. Ale na razie Niemcy nie orientują się, że my już nie mamy prawie broni. Na razie oceniają nasze siły bardzo wysoko i boją się nas. To już tak dużo. I nareszcie nie jesteśmy wybijaną zwierzyną. Sami bijemy i zadajemy ciosy. - Ale zaraz, Joasiu, chodźmy jeszcze do Naści. Ona też się o ciebie martwiła. I zjesz z nami. Jemy raz na tydzień fasolankę z kluskami. Zaczęły się więc w kuchni nowe krzyki radości. Naścia nie słyszała dzwonka, zeszła była właśnie po wodę na podwórze. Zazwyczaj grymaśna i mało rzeczy lubiąca Joasia z zachwytem jadła fasolankę. - Oprócz żołnierskiej zupy, i to nie co dzień, od początku powstania nie jadłam żadnego gorącego posiłku. A od kilku dni jem tylko trochę czarnego chleba - wyznała. - Z żywnością zaczyna być jeszcze gorzej niż z bronią. Podobno na Starówce jest bardzo dużo jedzenia, ale tam jest za to piekło, o jakim tu nie mamy pojęcia. Ewa zaczęła błagać Joasię, żeby już u niej została. Odmówiła stanowczo i nawet zasępiła się, jakby to się jej wydało już zbytnią ingerencją w jej sprawy. Skierowała rozmowę na inny temat. Zastanowiło ją, że w opowiadaniu Ewy oprócz Michasia wciąż przewijało się nazwisko Norkowskich. - Tak się z nimi zaprzyjaźniłaś? - zapytała z odcieniem żalu. - Owszem, bardzo zbliżyłam się ze Stasią. Mimo różnicy wieku. O tyle młodsza. Ale to jest przepyszna osobowość. Coś bardzo dynamicznego. I żal mi jej. Ona kocha się w Józku, nie wiem, czy to zauważyłaś. - Nie - rzekła oschle Joasia. - Nie miałam sposobności. Mało znam państwa Norkowskich. Ale dlaczego ci żal? - i nie czekając na odpowiedź, zaczęła wypytywać o stan zdrowia Ludmiły. Przejęła się owym wyrokiem lekarza. I w dodatku nie serce, tylko nerki? No, cóż, o każdym z nas można powiedzieć, że lada chwila zginie od jakiegoś odłamka. A natura swoje. Ludzie rodzą się, chorują, umierają na raka, biorą śluby pod ulewą żelaza i stali, w łunie pożarów... Joasia postanowiła zajść jeszcze do brata, skoro już jest w tych stronach. Pożegnały się. Ewa była mimo wszystko lepszej myśli i już nie tak bała się o Joasię. Chciała z Naścią dać jej trochę suszonych klusek i fasoli, ale tego też odmówiła, twierdząc, że nie ma gdzie gotować. Obiecała, że jak będzie głodna, to przyjdzie "na obiad". XI Wchodząc w godzinę potem w znajome sobie drzwi Biblioteki te same, w których progu siedząc nieraz dyżurowała, Ewa ku swojemu zdziwieniu została wylegitymowana przez młodzieńca o niskim czole i ponurym wejrzeniu. W gmachu byli przedstawiciele Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. W pierwszym pokoju na lewo odbywała się gwałtowna i hałaśliwa scena. Stanąwszy w progu Ewa zobaczyła ze zgrozą, że paru młodych ludzi o niewinnych oczach i zdziczałych wyrazach twarzy okłada batogami dyrektora Oleniuka. Usłyszała krzyk: - Milcz, k... twoja mać! Nie masz nic do gadania. Marsz z nami i ani pary z gęby! - Obok stała pobladła Stacha Norkowska, a jej mąż miotał się dokoła młodocianych żandarmów czy policjantów. - Panowie! - krzyczał. - Jesteście Polakami! Jesteśmy wszyscy Polakami! Tak nie wolno postępować. Jeśli dyrektor Biblioteki jest o coś podejrzany, to musi być sąd! A wy nie macie prawa bić ani poterać człowieka. Panowie! Musimy się czymś różnić od gestapowców! - Co pan tu zawracasz gitarę - ryknął jeden z szarpiących się z Oleniukiem. - Kto pan jesteś? Odwalaj się pan, bo się i do twojej skóry dobierzemy! Najmłodszy z upojonych władzą stróżów bezpieczeństwa zamierzył się batogiem na Norkowskiego i nagle syknął; Stacha chwyciła go z tyłu za rękę i z żelazną siłą skręciła mu ją w dół. - Won stąd! - wrzasnęła, a oczy zwęziły jej się do niesamowicie błyszczących szparek. Ewa uczuła, że ją ktoś popchnął. To wątła panna Pokrzewska wyskoczyła skądś z boku i stanęła pomiędzy Norkowskim a rozwścieczoną młodzieżą. - Hola! - rzekła spokojnie. - Cóż to za obyczaje! Ten pan - wskazała Norkowskiego - to dyrektor Archiwum Akt Dawnych i znany w całym kraju uczony. Człowiek godny najwyższego szacunku i zaufania. On ma rację. Nie wolno wam bić nikogo. Możecie aresztować, ale poniewierać nie macie prawa. Jej bardzo niebieskie oczy w zwiędłej różowej twarzyczce patrzyły władczo i mrożąco. W pokoju nastała raptem cisza. Młody człowiek o nieco dojrzalszym wyglądzie powiedział do swoich podwładnych: - Zabrać aresztowanego i nie robić awantur! Bardzo przepraszam - zwrócił się do Norkowskiej - ale to nie jest czas do cackania się. Ten człowiek - wskazał na Oleniuka - jest aresztowany pod zarzutem, że jako Ukrainiec służył Niemcom. A jeśli ten pan uczony - z kolei obrócił się do Pokrzewskiej - taki jest godny zaufania, to po co się ujmuje za zdrajcą? Norkowski niełatwo ustępował: - Ujmuje się - krzyknął zaperzony - za godnością panów. Nie jesteście sędziami. Polakowi nie wolno znęcać się nad aresztowanym. Nie naśladujcie Niemców. Dosyć tego było za sanacji. Ukrainiec! Jaki znów Ukrainiec! Dyrektor Oleniuk jest komendantem cywilnym gmachu z ramienia władz powstańczych. Ja mogę zaraz to poświadczyć i wszyscy obecni to potwierdzą, że zachowywał się bez zarzutu. Zostajemy bez komendanta! Oleniuk stał pobladły i powtarzał: - Jestem Polakiem. Wszyscy wiedzą, że jestem Polakiem. Młodzi ludzie przymilkli niepewni i stropieni. Ich dowódca powiedział do Norkowskiego: - W takim razie pan obejmie komendę gmachu. Chłopcy, zdjąć aresztowanemu opaskę. Pan profesor będzie łaskaw nałożyć to na ramię. - Niesłychane! - krzyknął Norkowski. - Nie jestem pracownikiem Biblioteki. Uważałbym, że ktoś z miejscowych... Panowie oczywiście... - My oczywiście nie mamy czasu na gadanie - przerwał niecierpliwie młody stróż bezpieczeństwa. - Chłopcy, idziemy! A ten pan uczony - powtórzył - obejmie komendę cywilną gmachu. Odeszli. - Niech pan nie oponuje, dyrektorze - podeszła do Norkowskiego wątła panna Pokrzewska. - Z pracowników są na miejscu tylko kobiety i dwu woźnych, z których jeden jest chory, a drugi kompletny niedołęga. Trzeci, jak pan wie, zginął. Voil~a. - Niesłychane! Ale owszem. Ja się nie uchylam od żadnych obowiązków. Tylko pozwolę sobie zauważyć, że pani tu jest miejscowa i jestem przekonany, że byłaby pani doskonałym komendantem. Dlaczegóż by nie? Kobiety... Ja owszem, jestem za równouprawnieniem kobiet... - Dobrze, dobrze - uśmiechnęła się Pokrzewska swymi bardzo niebieskimi oczyma. - Będę panu pomagać. Ale chodźmy najpierw do żony Oleniuka. Pani Ewo, zejdzie pani z nami? To w podziemiu. Co pani jest? Czy pani czuje się niedobrze? - Nie, tylko w ciągu dwu dni już drugi raz stykam się z naszymi władzami w taki przykry sposób. I tym razem to jest chyba jakieś nieporozumienie. - Może to nie takie znów nieporozumienie - powiedziała zagadkowo Pokrzewska. - Oleniuk nie jest aniołem. To człowiek, co się zabezpieczał na dwie strony. W każdym razie mam powody przypuszczać, że używał ukraińskiej kenkarty. - Niessłychane! - zdumiewał się Norkowski. Zeszli w podziemia, ciągnące się pod obu gmachami Biblioteki i mieszczące część jej zbiorów. W wąskich przesmykach między półkami pełnymi książek i szpargałów stały tu i ówdzie łóżka. Mniej wytrwali nerwowo lub chorzy ludzie spali, a nawet spędzali tu większość czasu niemal od początku powstania. Po drodze Halina Pokrzewska opowiadała o żonie Oleniuka. - On jest z pochodzenia Ukraińcem, ale ona - rdzenna Polka. Pobożna i patriotka. Pochodzi z Kujaw, z ziemiańskiej rodziny, córka powstańca, wnuczka powstańca, prawnuczka legionisty Dąbrowskiego, siostra poległego legionisty Piłsudskiego, nie wiem, ilu tam liczy w rodzinie powstańców i legionistów, ale mnóstwo.. A poza tym - ofiara tego grubianina, bo to jest grubianin ten Oleniuk. Nie wiem, czym ją tak zjednał, że go kocha i nawet idealizuje. No i właściwie to dogorywa na gruźlicę. - I musiała dodać to swoje trochę pretensjonalne: - Voil~a Pani Oleniukowa leżała daleko w głębi podziemia oparta o wysoko ustawione poduszki. Twarz miała ukrytą w dłoniach. Płakała. Już jej ktoś doniósł o aresztowaniu męża. Kiedy przywitali ją mówiąc jedno przez drugie: - Odwagi, droga pani. Proszę się uspokoić, płacz nic nie pomoże. To się wyjaśni. Mąż wkrótce wróci... - itp., odkryła wychudzoną twarz zalaną łzami i przypatrzyła się gościom pięknymi czarnymi oczyma. - Ja wiem. On niewinny. On na pewno niewinny - rzekła tym ostrożnym płytkim głosem, jakim mówią gruźlicy o zaatakowanym już gardle. - Ktoś musiał mieć złość do niego. Przecież on chyba niewinny? - dodała z rozdzierającym powątpiewaniem. - Państwo tacy dobrzy - dziękowała, gdy ją znów pocieszali. - Ja wiem, że go uratujecie, zaświadczycie.... Ewa i Norkowscy mimo woli spojrzeli na Pokrzewską, która milczała. - Jak tutaj słabo słychać strzały - zauważyła ni stąd, ni zowąd Ewa. Pożegnali się obiecując chorej, że będą ją informowali o dalszym przebiegu sprawy. Kiedy wychodzili po schodkach z podziemia, gmachem targnął potężny wstrząs. Dał się słyszeć ogłuszający trzask pomieszany ze szklanym brzękiem lecących szyb. Wszystko zasnuło się dymem czy kurzem. Ewa, Norkowscy i Pokrzewska runęli jedno na drugie i zwalili się ze schodków. Po gmachu rozległy się krzyki: "Krowa! Granat! Pocisk!" Uderzyło w Bibliotekę! Ratunku! Wszyscy do piwnic! Gdzie to? Pozbierali się z upadku. Trochę się potłukli, ale nic się nikomu nie stało. Byli dopiero na pierwszych paru stopniach. Norkowski od razu wszedł w swoją nieoczekiwaną rolę komendanta. Wyskoczył do wielkiej bramy_sieni z wrzaskiem: - Gdzie do piwnic! Kto do piwnic! Wszyscy na górę! Na górę! Działał ze złością, gwałtownie, ale skutecznie. Wezwał do spokoju, skrzyknął mężczyzn, widziano go wszędzie, jak biegał w swój dziwny sposób, rzekłbyś - nogi wyprzedzają go, a pierś i głowa odchylają się w tył, jakby ściągał lejce ponoszących go koni. Zdawał się dwoić i troić. Już po kilku minutach odnalazł miejsce katastrofy. Spory granat uderzył we front Biblioteki wysoko nad salą czytelnianą; rozniósł w pył jej szklany dach, zdemolował całe jej urządzenie oraz część, znajdującego się na najwyższym piętrze pod dachem, niedużego magazynu działu sztuk pięknych. Panna Pokrzewska, której warsztat pracy został właśnie w ten sposób uszkodzony, towarzyszyła Norkowskiemu wszędzie, nie to że z "nieustraszonością", ale całkiem zwyczajnie. Na jej zwiędłej różowej twarzyczce o bardzo niebieskich oczach nie widać było nawet śladu przeżytej emocji. Wygramoliwszy się spod schodków odgarnęła puszyste siwiejące włosy, powiedziała swoje zabawne "Voil~a", i zaraz poszła za Norkowskim. Stacha pośpieszyła za nimi, Ewa ociągała się zdjęta strachem. Przecież armaty nigdy nie strzelają tak pojedynczo. Ale dlaczego Bibliotekę obrali sobie za cel, czyżby już jakiś szpieg doniósł, że wczoraj wojsko zainstalowało tu stację radiową? Z przymkniętymi oczyma i zapartym tchem czekała nieuchronnego, jak mniemała, następnego pocisku. Jakoż rozległ się, mury zadrgały, brzęknął jakiś ostatek niewypadłej dziwnym trafem szyby, ale nie, ten pocisk uderzył już chyba w co innego. Gdy rozległ się następny wystrzał armatni, Ewa zaczęła biec schodami w górę. Niepokój o tych troje, co tam poszli, stał się silniejszy od strachu. Znalazła ich, jak obchodzili strychy. Na szczęście nie było pożaru. Sprawdzili, czy w bakach jest woda. Była. Gdy schodzili po żelaznych krętych schodkach dzielących strychy od działu sztuki, znaleźli tam kilka potężnych odłamków pocisku. Na ziemi leżały poszarpane książki. Jedna półka była zdemolowana. Panna Pokrzewska sprawdziła, czy "Skarbczyk" rzadkich druków ocalał. Ocalał. - Trzeba będzie znieść zaraz cały dział sztuki do podziemi - rzekła. Norkowski niemal sfrunął z trzech pięter, Ewa miała wrażenie, że zjechał po poręczy jak sztubak, bo już po mgnieniu słychać było jego krzykliwe rozkazy, tupanie wielu stóp, łańcuch ludzi do znoszenia książek utworzył się w pięć minut. Norkowski był już z powrotem na górze. We troje ze Stachą i Pokrzewską wyjmowali książki i stosami podawali je Ewie, która stała pierwsza w łańcuchu. Pracowali w milczeniu, słychać było zdyszane sapanie oddechów. A jednocześnie wsłuchiwali się w narastające tempo i zaciekłość jakiegoś bardzo niedalekiego boju. Niekiedy spoglądali na siebie, oczy ich pytały: - Kto atakuje i co? - Wszyscy czworo wiedzieli, że ulewa pocisków to zawsze Niemcy, zasypujący huraganowym ogniem jakąś naszą placówkę, zanim ruszą do szturmu. Lecz tym razem nie była to właśnie ulewa, tylko przerywane ujadanie, w którym rozpoznawano, tak dobrze pamiętne z okupacyjnych akcji ulicznych, granaty ręczne. W ten zgiełk zajadły, nieregularny, przypominający jakby ustokrotniony hałas wściekłego dobijania się do drzwi, wdawały się od czasu do czasu basowe dźwięki owych armat, z których jedna trafiła pociskiem w Bibliotekę. - Ale inne przenoszą - rzekła panna Pokrzewska takim tonem, jakby nic nie było jej lepiej znane od biegu kul armatnich. - To nie do nas strzelają. Wsłuchiwali się znowu przez mgnienie w ów niedaleki zażarty szturm, aż ktoś z łańcucha ze schodów zaczął krzyczeć: - No, dalej dawać te książki! Mamy tu stać, aż nas trzaśnie?! - Bliskie i coraz gwałtowniejsze detonacje zagłuszyły ten głos zniecierpliwienia. - To nie Niemcy, to my atakujemy jakiś bliski obiekt. Może na Szucha. - zauważyła Ewa. Bała się, głos jej drżał. Bała się o Michasia. Jeszcze nie wrócił do Biblioteki. Jeżeli gdzieś blisko jest jakaś akcja, to mały przepadł. Jak się przedrze? Stacha zauważyła bladość Ewy i drżenie jej rąk. - Nas tu jest za dużo na górze - powiedziała. - Troje wystarczy, a tym na dole potrzeba kogoś, co by wiedział, gdzie układać. Niech Ewa tam idzie. Idź, Ewa! To nie na twoje nerwy. - Ale proszę bardzo, przecież ja się nie sprzeciwiam - krzyknął opryskliwie Norkowski. - Ja tu nie prosiłem pani Radgoskiej. - Fi donc, panie dyrektorze, cóż to za ton! - zgorszyła się panna Pokrzewska. - Pani Stanisława ma rację. Naukowa organizacja pracy przede wszystkim. Niech pani idzie, pani Ewo, na dół do podziemia. Dała dokładne wskazówki, gdzie układać książki działu sztuki. Ewa rzekła: - Nie, ja tu wrócę. Ale jestem bardzo niespokojna o mojego bratanka. Muszę zobaczyć, czy nie przyszedł. Już dawno powinien być. Na dole nie było Michasia. Ewa zeszła więc do podziemia i ze ściśniętym sercem układała książki. Nagle wszystko się w niej uciszyło, rozweseliło. Przenikliwy głosik, gdzieś u wejścia do podziemia magazynu, pytał o nią. Za chwilę miała już Michasia w objęciach. - Ach, Michaś, tak się o ciebie bałam! Nie masz pojęcia, co tu było! Pocisk! O mało nas wszystkich nie pozabijało? Chłopak już się o tym po drodze dowiedział. - O raju! - zasmucił się. - Jak tylko coś takiego ważnego, to właśnie kiedy mnie nie ma. - Co ty pleciesz, chwała Bogu, że cię nie było. Ach, Michaś, wolałabym, żebyś był teraz na Polnej, tu się robi gorąco. Tam teraz bezpieczniej. - Ciocia, kiedy nie mówisz rozsądnie - strofował ją łagodnie Michaś. - Przecież jak chodzę z pocztą, to wszędzie może mnie trafić kula... Powiedz lepiej, czy nie masz czego do zjedzenia? - Ach, biedaku! Czekaj, idź do naszego pokoju, otwarliśmy dziś ostatnie pudełko sardynek. Zostawiłam dla ciebie. A niedługo będzie kolacja. Fasolanka z kluskami z naszych zapasów, z Polnej. Michaś, którędy ty szedłeś? Gdzieś blisko słychać taki okropny szturm czy coś? - A_a! Właśnie! Zapomniałem ci powiedzieć. Atakujemy Pastę, wiesz, tę Centralę Telefoniczną, tu blisko, na Piusa. Tam jeszcze siedzą Niemcy. Ale mają już mało amunicji i sygnalizują ciągle o odsiecz, i właśnie te pociski, co idą nad Bibliotekę, to Niemcy robią dywersję, chcą rozproszyć naszych. Głupio robią. Na ogół. Bo przecież jak trafią w Pastę, to tylko swoich nabiją. - To nasi atakują Pastę na Pięknej - puściła Ewa wzdłuż łańcucha. - To nasi zdobywają Pastę - szło coraz wyżej schodami aż do Norkowskich. - Pastę nasi atakują! XII Gdy się ściemniło, armaty ustały całkiem, jakby w istocie Niemcy uznali ich kanonadę za bezcelową. Natomiast ataki na Centralę Telefoniczną przybierały na sile, tak że noc zapowiadała się bezsennie. To, że wiadomo było już, gdzie i o co się toczy krwawy bój, trzymało mieszkańców Biblioteki w napięciu u jednych trwożnym, u drugich spokojnym. Ale nerwy i spokojnych i trwożnych miały być wystawione dosyć długo na próbę; walka o Pastę trwała całą noc i cały następny dzień. Od czasu do czasu przychodziły stamtąd wiadomości, zjawiali się w Bibliotece nowi uchodźcy z domów bliskich zdobywanemu obiektowi. Jedni mówili, że powstańcy wykurzyli Niemców już na najwyższe piętro posługując się tymi samymi własnej roboty miotaczami ognia, jakimi zdobyto przed niedawnymi dniami Centralę Telefoniczną na Zielnej. Inni - że część Niemców z dolnych pięter poddała się, że widziano ich w piwnicy takiego to a takiego domu. Ktoś ze słuchających oburzył się: - W piwnicy ich trzymają! Ja bym ich posadził na piąte, szóste piętro! Niechby się chociaż strachu najedli! Znoszenie książek z działu było już ukończone, ale Norkowski zarządził teraz zniesienie całego księgozbioru z górnych przęseł żelbetowego magazynu w jego podziemia. To była duża robota na parę dni, stanęli do niej wszyscy nieomal przygodni mieszkańcy Biblioteki. Krąg bezpośrednich, ostrych walk zbliżał się do Śródmieścia, samoloty krążyły nad Biblioteką tak często, że należało wszystko zrobić, co nakazywał rozsądek, by zabezpieczyć książki od pożaru, mogącego wszcząć się tylko z góry. Norkowscy i Pokrzewska, zawsze na najwyższych piętrach, pociągali innych zupełnym lekceważeniem bezpieczeństwa. Ewa zauważyła, że Stacha od niej zaczęła jakby stronić. Nie lubiła ludzi, którzy się martwią i niepokoją. Chętnie za to przebywała z mężem i znikły nawet ich wieczne przekomarzania. Stanowili dobrą parę kamratów na takie dnie wielkiej próby, które zazwyczaj w nieoczekiwany sposób tasują ludzkie stosunki. Norkowski, obojętny wobec kul, był do brutalności nerwowy wobec ludzi. Nie hamował pogardy i gniewu przy najmniejszym objawie czyjegoś niepokoju, trwogi lub pesymizmu. - Do jasnej cholery! - złościł się. - Won mi z tym defetyzmem! Ruszać się, psiakrew! - Niedołężnemu, kulawemu woźnemu Pyzdroniowi, który nie dość szybko wykonał jakieś jego polecenie, zrobił taką scenę, że nieborak zaczął krzyczeć histerczynie: - Pan mi tu nie ma nic do rozkazywania! - na co krewki "komendant" rzucił się do niego z pięściami. Panna Pokrzewska wzięła Norkowskiego za ramiona (była wyższa od niego) i rzekła delikatnie: - Dyrektorze, co za maniery! - a zwracając się do Pyzdronia poprosiła: - Panie Walenty, niech pan mi zrobi tę łaskę i popodlewa kwiaty w skrzynkach i w moim pokoju. Zupełnie zasychają. - Kwiaty podlewać? Tu pożar zaraz może być, wody już nie ma, a pani każe kwiaty podlewać? - rozległy się głośne sarkania. Ktoś powiedział: - Wariatka! Kwiaty jej w głowie! Ale panna Pokrzewska powtórzyła niewzruszenie: - Mój drogi panie Walenty! Wodę proszę wziąć z wodomierza. Tam nie braknie. A ja mam dyżur na strychu. Pani Ewo - uśmiechnęła się do Radgoskiej. - Chodźmy na strych, zobaczymy jak zdobywają Pastę. Stacha miękko ujęła rękę Ewy. - Chodź, popatrz, jak się robi historia - rzekła z egzaltacją. Radość z tego, że pójdą razem ze Stachą, przemogła wstręt Ewy do oglądania historii. Poszły. I co za przyjemność - bez Norkowskiego. Ewę męczył Norkowski zwłaszcza, gdy byli razem ze Stachą; w myślach i w rozmowach sam na sam potrafiła go należycie ocenić i nawet go lubiła. Długo szły po schodach drgających od wybuchów. Strych jak strych. Jasny, duże krągłe okienka, na niektórych trzymał się jeszcze tu i ówdzie odłamek zakurzonej szyby. Stanęły przed jednym z tych okienek. Na strychu było duszno, za okienkiem widać było dzień pogodny i upalny, a jednak nieprzejrzysty z powodu kurzu i dymu, szczególnie tu gęstego, wobec bliskości terenu walki. Chwilami bury tuman rzedniał i wtedy głęboko w dole widać było długi, szeroki majdan dwu przytykających do siebie, nie zabudowanych i rozgrodzonych podwórz. Na tym płowym obszarze dawały się rozróżnić gruzy, cegły, stosy desek, zwoje grubego zardzewiałego drutu, a zamykał go na całą prawie szerokość wielki budynek, z którego wszystkich otworów się dymiło, a z niektórych dobywały się długie jadowite płomienie. Dokoła płonącego gmachu błyskało się tak silnie, że nawet przy świetle dziennym te błyski raziły w oczy. Po pustych rozgrodzonych podwórzach snuli się ludzie, maleńcy z wysokości strychu jak lilipuci Guliwera. Jedni szli wolno, inni biegli; gęstwa drobnych postaci roiła się wokół dymiącej budowli. Błąkający się, zmącony lękiem wzrok Ewy trafił na jakiś płot, pod którym stanął jeden ze snujących się po placu mężczyzn i załatwiał się. W tej samej chwili Ewie wydało się, że ktoś z daleka, z daleka świszcze. Zdziwiła się, że w takim huku i łoskocie słychać to słabe pogwizdywanie. Kto to, co to? Kto to tak poświstuje, jakby ze smutną drwiną? Może to Michaś wrócił i szuka ich na strychu? On zawsze lubi gwizdać idąc po schodach, a ona zawsze na niego o to się gniewa. Tylko skądże by, w takiej chwili? Nagle uprzytomniła sobie, że takie gwizdanie słyszała już kiedyś, tylko znacznie głośniej, wyraźniej, tuż przy swoim uchu. Prawda, wtedy w maju na działce, kiedy była ta nieudana akcja na magazyny wojskowe przy Polnej. Ale wtedy wcale się nie bała, pamięta, jak spokojnie położyła się na ziemi, a gdy na chwilę ucichło, zerwała się, żeby jeszcze podlać rzodkiewki. Czemu teraz nogi się pod nią ugięły, gdy rozpoznała ten żałobny dźwięk. Czy to na nas lecą te kule? Nie, to daleko - myślała w popłochu, słysząc jednocześnie, że Stacha do niej coś mówi. - Patrz, Ewa - mówiła. - Widzisz tę żółtą chorągiew na paście? To niemieckie Sos - Widzę, widzę - powiedziała zaschniętymi ustami Ewa, chociaż nic nie widziała. A ledwo przebrzmiały te jej słowa, usłyszała przytomnie i jaskrawo gwizd zupełnie inny niż poprzednio. Tak, to był dopiero bliski żałosny śpiew kuli, taki sam jak wtedy na działce. Kulka karabinowa wpadła przez krągłe okno i śpiewając przemknęła widać tuż koło skroni panny Pokrzewskiej, bo jej puszyste siwiejące włosy rozwiały się nagle jak od wiatru, a ona sama, nie ruszywszy się z miejsca, odchyliła tylko nieznacznie głowę i powiedziała figlarnie: - S'il vous pla~it. - Po mgnieniu dodała: - Niemcy strzelają już widać z najwyższych pięter Pasty. I tak na oślep, jak to się mówi, kulą w płot. - Pani oszalała! - krzyknęła na nią Staszka. - Chyba nie zamierza pani bawić się w ten płot dla tej kuli? Przecież pani była o włos od śmierci! - Racja, tu nie jest zbyt bezpiecznie - zgodziła się panna Pokrzewska. - Chociaż kto wie, gdzie jest ten włos dzielący nas wszystkich od śmierci? Ale chodźmy stąd! Zeszły. Norkowska objęła Ewę wpół i zmusiła ją niejako do spaceru tam i z powrotem po jednym z dziedzińców Biblioteki. Była tego dnia mowna, co jej się w ogóle rzadko zdarzało, a ostatnimi dniami prawie nigdy. - Słuchaj - rzekła. - Powiem ci coś, co... no, bardzo chciałabym się mylić. Ale wiesz, dla mnie jest coś przeraźliwie zawstydzającego w tej bezprzykładnej odwadze, w tym bohaterstwie naszych chłopców. To coś takiego, jak kiedy ubogi krewny mówi wobec bogatego krewnego: "Zastaw się, a postaw się". Stare, polskie, szlacheckie i niesłuszne. Zwłaszcza kiedy przyjmują to już w takiej większości dzieci ludu, warszawskiego ludu... Obawiam się, że nasi chłopcy, że te dziewczęta, że te dzieci za wszelką cenę chcą pokazać Anglii, jak oni potrafią ginąć. A ja znam Anglię. W Anglii brzydzą się tymi, co giną nie w porę, szafują śmiercią. To shoking. W Anglii dowódca, który ma więcej niż kilka procent strat w oddziale, idzie pod sąd wojenny. Tam ceni się życie, nie śmierć. Anglicy, owszem, lubią, kiedy za nich giną inne narody. Ale w porę i celowo. W tej chwili ta bezprzykładna zagłada naszej młodzieży nie jest Anglii potrzebna. Nie mogą jej wykorzystać nawet jako atutu w propagandzie, bo powstanie wybuchło bez uzgodnienia z Rosją. A im, Anglikom, rozumiesz, potrzeba teraz, żeby Rosjanie ginęli, to im się zdaje bardziej dla nich celowe... Nie spostrzegają jeszcze, że się mylą... Obawiam się, że to wszystko tak jest... - Przeraża mnie twoja straszliwa trzeźwość - wzdrygnęła się Ewa. - Mnie też - odrzekła krótko Stacha. XIII Tej nocy Ewa dyżurowała między trzecią i piątą nad ranem przy drzwiach wychodzących na wewnętrzną bramę między dwoma dziedzińcami Biblioteki. Dyżurowała z panią Kosińską, osobą uważaną w zespole przygodnych mieszkańców Biblioteki za komunistkę. Była bibliotekarką w jednej z wielu instytucyj państwowych. Powstanie zaskoczyło ją w pobliżu Biblioteki Miejskiej, gdzie podobnie jak wielu innym, a nadto i z racji koleżeństwa zawodowego dano jej chętnie schronienie. Była to osoba jeszcze nie stara, o przyjemnym wyrazie pięknych fiołkowych oczu. Byłaby bardzo ładna, gdyby nie przedwczesna chorobliwa, otyłość, która postarzała miłe, ale rozlane rysy jej twarzy. Odznaczała się leniwymi ruchami oraz najbardziej niezmąconym spokojem ducha, wyróżniającym ją spośród wszystkich przygodnych mieszkańców Biblioteki, nie wyłączając nawet panny Pokrzewskiej, która przecież markociła się niekiedy o podlewanie kwiatów, lub o to, co dać jeść ulubionemu pieskowi, a w każdym razie o to, czy jej starczy wyżywienia dla przypadkowych "podopiecznych". Pani Kosińska nie przejmowała się nikim i niczym. I teraz mimo huku i zgiełku bliskiej walki, której wiadomy cel przyprawiał wszystkich o silne bicie serca, siedziała zwiesiwszy łagodnie swą wielką głowę i nuciła srebrzystym głosem Frimla piosenkę z "Króla włóczęgów": My niebieskie ptaszki,@ włóczęgi, złodziejaszki...@ Ewa lubiła i piosenkę, i panią Kosińską. Jej spokój udzielał się w przyjemny, kojący sposób. Ale tym razem beztroskie nucenie przy akompaniamencie złowrogich detonacyj rozdrażniło ją. - Tak pani sobie śpiewa - rzekła - a my tu giniemy. I to mając tak potężnych sojuszników. Anglicy nie pomogą nam, żeby nie drażnić Rosji - powtórzyła słowa Staszki. Kosińska przerwała nuconą zwrotkę. - No, jak to? - zdziwiła się. - Przecież były zrzuty. - Były zrzuty! Były zrzuty! - zawrzała Ewa. - Ileż tego było? Tak dla pokazu. - Pani zobaczy, wszystko się dobrze skończy. Powstanie było tragiczną pomyłką ze strony tych, co w nim giną, było zbrodnią ze strony tych, co do niego pchnęli. Za takie pomyłki trzeba płacić. Ale pani zobaczy, że to się dla Polski wszystko świetnie skończy... W tej chwili z mroku na dziedzińcu - noc była ciemna - wyszedł i zbliżył się do nich kulawy woźny Pyzdroń. Poświecił ledwo już się żarzącą elektryczną latarką i schylił się ku pani Kosińskiej. - Tam proszą, żeby pani przyszła do tego, co jest chory na serce. Jakiegoś ataku dostał i chcą, żeby pani zrobiła zastrzyk. Ja za panią posiedzę. Kosińska sama siebie wiecznie leczyła zastrzykami i była wprawną w tego rodzaju zabiegach. Natychmiast wstała i poszła. - Proszę, niech pan siada - posunęła się Ewa i poczęstowała Pyzdronia papierosem. Zapalił, podziękował, ale nie usiadł. - Walą i walą - powiedział - aż już człowiekowi mało bębenki nie popękają. - Jak pan myśli? Czy nasi zdobędą tę Pastę? - Może zdobędą, może nie zdobędą. Kto ich tam wie. Ośmiu tych zdobywców jużeśmy od wczoraj na naszym podwórzu pochowali. Pani widziała. Siadł po drugiej stronie bramy na ławeczce pod ścianą. Zapadło milczenie. Ewa słuchała wzmagających się ujadań, ryków i trzasków szturmu, które rozsadzały jej czaszkę. Niekiedy zdawało jej się, że zasypia śród jakiejś niezrozumiałej wrzawy. Parę razy w istocie się zdrzemnęła, a za którymś razem, gdy otworzyła oczy, zobaczyła, że się rozwidnia. Przez chwilę miała wrażenie, że ogłuchła, bo dokoła niej było dziwnie cicho. Ale poruszyła się i usłyszała szelest własnego poruszenia. Więc nie ogłuchła. Oprzytomniała całkiem i zdumiała się. Naokoło panowała naprawdę zupełna cisza i tylko z daleka w innych częściach miasta słychać było zwykłą strzelaninę. Od strony dziedzińca z mogiłami, skąd było wyjście na miasto, ktoś szedł. Kroki były powolne i rozlegały się echowo w przedrannej ciszy murów. Po mgnieniu młody chłopak w niemieckiej pomazanej ochronnymi barwami opończy i w hełmie przepasanym wąską biało_czerwoną wstążeczką wszedł do bramy, spojrzał na woźnego i odezwał się: - Wujek! Pyzdroń wstał. - Maniuś? Rany Boskie! To tu w tym boju byłeś? Nie poharatali cię? Ady siadaj. - Co mieli poharatać. Wujek, dajcie co w gardło. Wyschło mi jak podeszew. I coś dla kiszek. ze dwadzieścia godzin nie jadłem. - Zaraz, Maniuś, zaraz przyniosę ci kawy. Choć zimnej. Albo chodź ze mną, ciotka się ucieszy. Maniuś! Patrzcie go, usnął. Pyzdroń pokuśtykał żywo w głąb dziedzińca. Chłopak w istocie ledwo siadł, zasnął nie zdjąwszy nawet hełmu. Po niejakiej chwili gwałtowne kiwnięcie ocuciło go. Przetarł oczy, poszperał po kieszeniach i mruknął: - Psia para, nie ma co zakurzyć. Ewa z pośpiechem podała mu pudełko z resztą swych papierosów. Powstaniec mimo rozespania wstał grzecznie i wyjąwszy jednego papierosa pozwolił go sobie zapalić. - Wszystkie dla pana - uśmiechnęła się Ewa, gdy jej chciał oddać pudełko. Zauważyła, że ręce mu drżały jak u starca. - Pan może z Pasty - zapytała nieśmiało. - Z Pasty - odparł. - Czy... Czy was odparli? Nie słychać strzałów. - Co ma być słychać? Zdobyliśmy Pastę. - Nie?! Jak to! I pan nic nie mówi? Zdobyliście Pastę? I wujkowi pan nic nie powiedział? Kiedyście zdobyli? - Nie powiedziałem? Chyba powiedziałem - zdziwił się. - Przecie wiadomo, strzałów nie słychać, znaczy się, zdobyta. O wpół do piątej rano. Tego dnia szesnaście nowych mogił powstańczych przybyło w dziedzińcu Biblioteki. XIV Poranne słońce różowiło już mury Biblioteki, niebo było czysto błękitne, dymy jakoś opadły. Ewa wyszła na dziedziniec odprowadzić Michasia do dziury w murze, wiodącej na Mokotowską. - Czekaj. Nie pocałowałeś mnie jeszcze na do widzenia - powiedziała, gdy przekładał już nogę przez wyłom. - Pocałuję cię z przyjemnością nawet dwa razy, ale chcę się o coś spytać i żebyś powiedziała mi prawdę. - Zawsze mówię ci prawdę. - Jasne. Ale tym razem ze strachu o mnie, żeby ci się nie powiedziało inaczej. Słuchaj, czy jak ja chodzę z pocztą, to ja przynoszę pożytek? - Przynosisz więcej niż pożytek. Pociechę. - Dobra. Ale tego... Czy jak ja dorosnę, to będę mógł powiedzieć na przykład moim dzieciom, że ja brałem udział w powstaniu? Bo inni chłopcy w moim wieku są łącznikami, a nawet... tego... - Nie mów ciągle "tego". I patrz, jak ci inni wyglądają. Jesteś wyjątkowo drobny i dziecinny na swoje lata. I skąd ci takie myśli przychodzą. - Z powstania. Pa, ciociu, teraz nie mam czasu. Ale wieczorem coś ci powiem. Myślę o ważnych rzeczach. Na ogół. Zdobyliśmy Pastę - dodał. - Jeszcze nie wszystko stracone. Pożegnali się. Wracając ku wewnętrznej bramie Ewa myślała, że noszenie księgozbioru do podziemi magazynów jest już na ukończeniu, że trzeba ostatecznie wrócić do domu. Nagle usłyszała, jak w nieustający zgiełk walczącego miasta wdarło się dudnienie odmiennego rodzaju, drgające i ciągłe jak buczenie basowych dud w gigantycznych organach. Ewa stanęła jak wryta. Wszyscy znali ten dźwięk i rozróżniali go spomiędzy tylu innych. To front ożył. To huraganowy ogień artyleryjski. Słuchała z zapartym tchem. Nie, nie cichnie. Trwa. Tylko czy to Niemcy gotują się do szturmu, czy Sowiety? Czy może obustronna to kanonada? Na ławeczce w bramie wewnętrznej siedziało kilkoro ludzi. Z naprężonym wyrazem twarzy wsłuchiwali się w basowe dudnienie frontu za Wisłą. Z drzwi Biblioteki, po schodkach, na których się zwykle dyżurowało, zeszła pomału na zbrzękniętych wskutek choroby serca nogach pani Kosińska. W twarzy miała wyraz cichego łagodnego tryumfu. Spojrzała na Ewę swymi młodymi fiołkowymi oczyma i uśmiechnęła się: - Słyszy pani? - spytała. - Związek Radziecki nie zawiedzie, trzeba być tylko cierpliwym. - A my zdobyliśmy dzisiaj Pastę, pani wie? - uśmiechnęła się Ewa. Kosińska nie zwróciła na to uwagi. - Pani zobaczy - powiedziała serdecznie - kto się okaże prawdziwym sojusznikiem. Związek Radziecki nie zawiedzie. Słyszy pani ten ogień? To lew, lew się odzywa... - szepnęła z upojeniem, jakby słuchając muzyki niebiańskich sfer. Ewa rozpoznała już teraz nieomylnie, skąd płynie spokój Kosińskiej. Dla niej nie było ważne, co się dzieje tu, gdzie nie było jeszcze rosyjskich zwiastunów nowej epoki. Giną szaleńcy, którzy zgubili klucz od sensu historii, którzy, jedni bez wiedzy, drudzy z wiedzą, co czynią, chcieli przeszkodzić nadejściu nowych czasów. Dla tych czasów nie jest ważne, że tacy ludzie zginą. I tak zmiażdżyłyby ich koła nadciągającej rewolucji, którą zwiastowało to rozkoszne dudnienie frontu, gotującego się snadź do nowej wspaniałej ofensywy. Nikt oczywiście nie wiedział, że to dudnienie frontu było rozpaczliwą próbą kontrofensywy niemieckiej. Jedną z ostatnich, ale na razie skuteczną i odwlekającą żarliwe nadzieje pani Kosińskiej. Nad wieczorem Ewa miała już wszystkie rzeczy spakowane do przeniesienia ich na Polną. Część zabierze się dzisiaj, po resztę wrócą jutro. Czekała tylko na Michasia. Nadszedł jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Posiliwszy się kaszą jęczmienną, od razu przystąpił do zwierzeń, które zapowiedział był rano. Ewa zaczęła pierwsza: - Obiecałeś mi rano... - Tak, pamiętam... Tylko posłuchaj, ciocia, nie bądź dzieckiem i staraj się zrozumieć... Poczty jest coraz mniej. Na ogół. Mnie do wojska nie przyjmą, bo jestem jeszcze bardzo młody. Ale jakbym przyniósł broń, toby na nic nie patrzyli i by mnie przyjęli. No, widzisz, już łamiesz ręce, a to jeszcze nie wszystko, e_e, ciocia... - Nic, nic, opowiadaj. - Ale słowo, że tego... że nie będziesz robić kawałów. Ja, wiesz, dawno myślę, jak zdobyć broń. Raz miałem okazję. Jak jeszcze przechodziłem na tamtą stronę Alej, no, nie przerażaj się, już teraz tam nie chodzę. Ale raz na placu Grzybowskim to już nawet nie jest plac, tylko takie gruzy. Więc czołgałem się w tych gruzach do zabitego Niemca, leżał w pełnym uzbrojeniu. To było tego... nieprzyjemne, bo był ostrzał, trzeba się było czołgać całkiem na płask, czekać, aż ucichnie, i znowu pełzałem. Aż tu patrzę, a na przeciwko czołga się do tego Niemca dwóch innych chłopców. Oni byli więksi i byli bliżej. Widzieli mnie, a ja ich, i takeśmy się ścigali na leżąco. Ten największy najpierw się doczołgał i zabrał broń. Tak się zmartwiłem, że aż strach... No, więc zgłosiłem się na łącznika. Łącznik ma prędzej okazję zdobyć broń. Mam nadzieję, że patrzysz na to rozsądnie... Ewa nic nie odpowiedziała. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Gładziła w milczeniu głowę Michasia, kiedy nagle do pokoju weszła panna Pokrzewska, a że już się zmierzchało, poświeciła sobie zapałką. Dostrzegłszy Ewę podeszła i oznajmiła jej szeptem, że oficer obsługujący stację nadawczą zaintstalowaną w podziemiu opowie za chwilę o prawdziwym obliczu sytuacji na wszystkich frontach. Spotkanie zaraz w jej pokoju. Ewa zwróciła się do Michasia: - Zostań i połóż się spać. Chciałam, żebyśmy dzisiaj wrócili na Polną, ale odłożymy to do jutra. Dobrze? A o tym wiesz... porozmawiamy jeszcze. - Bardzo przepraszam, ale ja słyszałem, co ta pani szeptała. Idź, a jak będziesz mogła, to mi opowiedz, co tam usłyszysz. Położę się spać, ale obudź mnie, jak będzie co ciekawego. Ja jutro zaczynam służbę o szóstej rano. Nie wiem, czy będę mógł ci pomóc przenieść rzeczy, ale postaram się. Ewa nie wierzyła jeszcze w możliwość owej służby Michasia. Liczyła na trzeźwość poranka, na coś nieprzewidzianego, co uchroni chłopca od wydania się na pewną prawie śmierć. Może naradzi się ze Staszką. Panna Pokrzewska, zmuszona wynieść się z narażonego na ostrzał parterowego mieszkania od ulicy, zajmowała małą izdebkę na półpiętrze, do której wchodziło się po stromych krętych schodkach. W izdebce było ciemno - nie wiadomo, czemu nie zapalono nawet świeczki. Było też bardzo gorąco, ciasno od natłoczonych sprzętów, duszno od schnących z posuchy roślin i ludno. Tylko gęste owego wieczora świetlne pociski i rakiety, gaszące błyskotliwą tkaninę gwiazd za oknem, rozjaśniały niekiedy pokój, a wtedy wybłyskiwała z mroku twarz oficera, świecąca od potu, jak nafosforyzowana. Mówił matowym, bezbarwnym, a jednak pewnym siebie głosem. - Są przejściowe trudności, ponosimy duże straty, ale możemy jasno patrzeć w przyszłość. Zwycięstwo jest bliższe, niż przypuszczamy. Alianci - wszyscy zrozumieli, że ma na myśli tylko zachodnich - prą naprzód we wznowionym tempie szturmowym. Rosja, wyczerpana do ostateczności swą gigantyczną ofensywą, długo nie będzie w stanie ruszyć z miejsca. Ta okoliczność z pozoru przykra, bo uniemożliwiająca szybkie rozstrzygnięcie walki w Warszawie, jest w gruncie rzeczy pomyślna. Dzięki tej okoliczności inicjatywa strategiczna jest znowu w całej pełni w rękach zachodnich aliantów. W ostatecznym rachunku to jest dla Polski zbawcze, jak to każdy rozumie. Sytuacja na froncie - tu wymienił miejsca starć i posuwania się armii - jest taka, że zajęcie Berlina to może kwestia godzin. Powtarzam - dodał z naciskiem - zajęcie Berlina przez zachodnich aliantów jest kwestią godzin. - Tere fere kuku, strzela baba z łuku - usłyszała Ewa koło siebie głos Norkowskiej. Staszka powiedziała to niemal półgłosem i tak samo impertynencko dodała: - Chodź, moja droga, tu nie ma czym oddychać, a zresztą zdaje mi się, że zaczynam się nudzić. Nie czekając końca ostatnich wiadomości i korzystając z tego, że siedziały blisko drzwi, wymknęły się na dziedziniec. W porównaniu z duchotą pokoiku było tu trochę nocnej rzeźwości. Miasto dokoła młóciło, ujadało, trzeszczało różnymi kalibrami pocisków, ale w dziedzińcu była pustka i cisza, a nad dziedzińcem było niebo z gwiazdami. Łuny nie sięgały zenitu. Nie było ich stąd widać. - Zapytałabym tego pana - rzekła Staszka z nie ukrywaną pasją - jakie ma "ostatnie wiadomości" o Starówce? Bo nie zajęcie Berlina przez aliantów, ale zajęcie Starówki przez Niemców jest pono kwestią godzin. - Z tego nawet, co mówił, widać, że jak tylko wkroczyli do Niemiec, tempo ofensywy zwolniało. Po co tak mydlić oczy? Stacha, wiesz, Michaś mi stanął dęba. Idzie na łącznika. Nie wiem, czy mam pozwolić. Staszaka wzruszyła ramionami. - Moja kochana, śmiesznie stawiasz sprawę. Wszystkie takie zagadnienia przestały istnieć. Jeżeli nie pozwolisz, pójdzie bez pozwolenia. XV Nazajutrz rano Ewa ze Staszką przeniosła część swoich rzeczy na Polną. Michaś wyszedł o szóstej rano i zapowiedział, że nie wie, czy wróci na noc, że będzie wpadał, kiedy będzie mógł, żeby na niego nie czekać. Ewa jednak czekała i odwlekając powrót na Polną układała jeszcze cenne depozyty w skrytce podziemia Biblioteki. Czekając myślała o człowieku, który ją kochał i od którego przez cały czas okupacji otrzymywała mniej więcej dwa listy na rok z opisem przedziwnych krajobrazów borealnych, z wiecznie tym samym pytaniem, czy otrzymała sto innych wysłanych listów i czemu nie pisze... Pisała co miesiąc. Otrzymał z tego, zdaje się, dwa listy. Nie kochała go, tak jej się przynajmniej zdawało, gdy przed samą wojną odroczyła decyzję małżeństwa. Lecz bywają tak różne formy bliskości. W ciągu ostatnich lat owe rzadkie długie listy, północna puszcza, którą rąbał w nieprzebytych śniegach, w odblaskach zorzy polarnej lub w krótkich letnich spiekach - stały się jedną z ojczyzn jej serca. Z ojczyzn utraconych i opłakanych. Bo czyż z tych wygnań się wraca? Iluż miała w swym rodzie i w znajomych rodzinach takich zesłańców, co użyźnili te dalekie krainy swymi kośćmi. A oto teraz przez dziwny paradoks tragicznych okoliczności możliwym się staje, że tylko ten człowiek przeżyje, wróci, ocaleje. On i ta biedna Tosia Jankowa. Mogą zginąć Joasia, Józek, Michaś, Staszka, może umrzeć Ludmiła i tylko on jeden jej pozostanie. A pewno nawet nie jej - tylko temu krajowi bohaterskich trupów. Może wróciwszy nie znajdzie nawet jej kości. - On - i ta biedna Tosia Jankowa. List od niej do Michasia przyszedł przed samym powstaniem. Z rozmyślań wyrwała ją Staszka. Nadeszła do podziemia mówiąc: - Chodź no, posłuchaj. Są dziwne wiadomości o dyrektorze Biblioteki. - O tym aresztowanym? - Nie! O tym ukoronowanym. - No, nie wyzwierzaj się, Staszka. Gdzie mam iść? Chodźmy! Po drodze Staszka opowiadała: - A więc tydzień temu - zapomniałam ci powiedzieć - przyszedł od niego do żony długi list. Sanitariuszka przyniosła ze szpitala. Wyobraź sobie, kazali mu z dwoma volksdeutschami budować barykadę pod ostrzałem. Na takich niebezpiecznych miejscach budują właśnie więźniowie. Na mój gust to nieprzyzwoitość. Nawet psa parszywego bym nie posłała za siebie na miejsce, gdzie się ginie. Ale teraz panuje inna moralność. Grupowa. Dość, że zdarzył się dziwny wypadek. Dostali serię z karabinu maszynowego. Tak jak stali rzędem. Sześciu volksdeutschów padło na miejscu. A temu Oleniukowi przeszło przez szyję nie naruszywszy żadnej tam krtani czy arterii, czy czegoś. Znam różne zalety ludzkich szyj - roześmiała się swawolnie - ale nie mam pojęcia, co w nich siedzi. Krótko mówiąc leczyli go, a dziś przyszedł drugi list, że sąd go uniewinnił. Cudownie ocalony nie może być przestępcą. Albo też coś innego zmieniło opinię sądu na jego korzyść. Wzywano świadków, o, jest właśnie panna Pokrzewska, to ci opowie, ona też była wzywana. - I świadczyła pani za Oleniukiem? Przecież to pani właśnie miała przeciw niemu zastrzeżenia - zdziwiła się Radgoska. - Odpowiadałam na pytania. Pytano mnie, czy działał przez czas okupacji na szkodę Biblioteki. Nie działał. - A cóż z tą ukraińską kenkartą? - Oleniuk sam wszczął tę sprawę. Przyznał się, że przyjął ukraińską kenkartę, bo mu zagrożono, że zostanie usunięty, a na jego miejsce przyjdzie dyrektor Niemiec. I że wtedy wywiozą Bibliotekę. Powiedział, że miał na tę kenkartę pozwolenie władz podziemnych. Ten, który mu je wydał, zginął przed kilku dniami, a do innych nie można było dotrzeć, bo są na Starówce. - Vous me faites rire - parsknęła sceptycznie Stacha. - Z reguły ci co dali pozwolenie na uprzywilejowaną kenkartę czy na kumanie się z Niemcami, polegli albo nie można do nich dotrzeć. - Nie, tym razem to stwierdzone. Może zresztą umyślnie podał takiego, co zginął. Ale sąd zdawał mi się szczególnie skłonny do uniewinnienia Oleniuka. - Przecież aresztowały go władze bezpieczeństwa? - nie rozumiała Ewa. - Idiotuniu - Stacha bez ceremonii zrobiła palcami lewka z ust i nosa Radgoskiej. - Zawsze będziesz mierzyła wszystko twoim "wdziękiem prostoty"? Ewa dała jej klapsa po ręku. - Nie strugaj wariata, Staszka. Sama napadłaś na tych, co po niego przyszli. - Bo zachowywali się nieprzyzwoicie. Voil~a le pauvre Philipe qui arrive - rzekła Staszka zoczywszy męża. Norkowski szedł jakiś rozwierzgany. - Niesłychane - mówił. - Ona prosi was wszystkich. Ta Oleniukowa. Rodzaj olśnienia. Ja to uznaję. Kobieta umierająca. Fantastyczna historia. Pani Oleniukowa leżała jak zawsze na wznak, była w gorsecie ortopedycznym. W trzęsących się rękach trzymała list męża. Z jej pięknych czarnych oczu dosłownie lały się łzy. Na czole świeciły krople potu. Ujrzawszy nadchodzących gości, złożyła list na kołdrze, zaniosła się wielkim płaczem i rozwarła ramiona, jakby chcąc ich wszystkich uściskać. Ewa bez wahania pochyliła się nad nią i dała się objąć jej drgającym od szlochu ramionom. - Ach, pani! Co za szczęście - łkała chora. - On już nasz! On teraz już na zawsze nasz! Zwolniony! Uniewinniony! Nareszcie, na zawsze polski, nasz! Uspokoiwszy ją nieco, Ewa cofnęła się ku Staszce, poczuwszy na sobie jej spojrzenie. Gdy Oleniukowa czytała list Norkowskiemu, Staszka szeptała Ewie: - Ta kobieta nie wylała ani jednej łzy na wiadomość o jego ciężkiej ranie. Była wtedy znękana i struta, ale milczała, wzdychała tylko, że to się przecież wyjaśni. Teraz jest w ekstazie. Oleniukowa przegiąwszy się nieco sama wydobyła spod łóżka butelkę czerwonego wina, wskazała półkę, na której były szklanki, poprosiła Norkowskiego, żeby ponalewał. - To mnie podtrzymuje, lekarz kazał, ale od tego dnia nie wzięłam do ust ani kropli. A teraz musicie, państwo, ze mną wypić na to szczęście. Wypili po trochu; żadne jeszcze wino nie wydało im się równie smutne i cierpkie. Pani Oleniukowa dostała wypieków i zaczęła mówić jak najęta. - O, moi kochani państwo, wyście go bronili, wyście za nim świadczyli (w milczeniu popatrzyli na siebie pytająco), ja wiem - bredziła. - Ten list... Ma jeszcze szyję obandażowaną i pisze, że jeszcze nie może głośno mówić. Ale to wszystko nic... Wróci za trzy dni. Zwolniony. Uniewinniony! Wy nic nie wiecie... Leoś był taki dziwny całe życie. Trudno pojąć, że się tak w nim zakochałam. On się bardzo zmienił. Teraz nie tak wygląda. Jak był młody, był taki ładny. Ale co za męki z nim przechodziłam! On nigdy nie wiedział, kim on jest. To Ukraina, to Polska, to Ukraina z Polską, to znów z Rosją, to znów z Niemcami... Tego najgorzej się bałam. Ach, nacierpiałam się. Ale teraz tą raną, tą męczarnią on się już do nas wkupił na zawsze. O, jaka ja szczęśliwa! O tym jedynym jeszcze szczęściu marzyłam przed śmiercią. Bo ja niedługo umrę... Ale umrę szczęśliwa! To nasze powstanie przyniosło mi to szczęście! I zupełnie innym głosem, tonem człowieka, który nagle zaczął się normalnie wszystkim interesować, zapytała: - Co w mieście, moi państwo, co na świecie? Czy alianci weszli już do Berlina? Czy mamy nadzieję prędko wyprzeć Niemców z Warszawy? W tym podziemiu tak się nic nie wie. Panno Halino - zwróciła się do Pokrzewskiej - błagam, wynieście mnie na słońce. Na dziedziniec. - Ją rzeczywiście pewno niedługo wyniosą na dziedziniec. Ten z mogiłkami - wykrzywił się Norkowski, gdy wynurzyli się z piwnicy. - Uważałyście, moje panie, jak od niej czuć acetonem. Lekarze mają to za objaw poprzedzający agonię. - Nie kłap zębami, Filuniu. Akurat masz pojęcie, jak pachnie aceton. - Moja żona - objaśnił Norkowski - ma taki trywialny sposób wyrażania się. A kiedyś, ach, jakie to było urocze stworzenie, co za delikatność uczuć. Aceton - dodał kąśliwie - przypomina mi naszą sypialnię. Jak sobie robisz manicure i zmywasz paznokcie, to pachniesz acetonem. - Jeżeli ona umrze, Oleniukowi będzie lżej ewakuować się do Niemców. Wiecie, że von dem Bach rozrzucił z samolotów ulotki wzywające ludność do ewakuacji. Obiecując łaskę i miłosierdzie... Voil~a - powiadomiła ich Pokrzewska. - Niessłychane! - wrzasnął Norkowski. - Jak to do Niemców? Oleniuk? - nie rozumiała Ewa. - Przecież właśnie okazało się, że nie służył Niemcom. - Okazało się, skarbie - pouczyła ją Stacha - że nasze władze zmieniają politykę. Nie zauważyłaś, że zmienia się sytuacja polityczna? Ja widziałam te ulotki - dodała, gdy siedli w bramie na ławeczce. - Dzieci biegały z nimi po sąsiednim podwórzu i krzyczały: "Lipa! Lipa! Lipa!" Ewa rzekła: - Michaś ma dziś nie wrócić na noc. Ale jeśliby przypadkiem wrócił, to nie wiem, czy przyjdzie tu, czy na Polną. Raczej poczekam na niego jeszcze dziś tutaj. - Moja droga, czy na Polnej, czy tu, jednakowo będziesz umierała z niepokoju. - Dobra jesteś, a czy ty byś nie umierała z niepokoju, żeby ci ktoś nie wrócił na noc? W takim czasie? - Nawet gdyby mi ktoś przez tydzień nie wrócił - odparła szorstko, wzruszywszy ramionami. XVI Michaś wrócił na noc i nawet oznajmił, że co dzień będzie mógł wracać. Ale nazajutrz skoro świt zwaliła się na Bibliotekę wieść o upadku Starówki. Przybyła w postaci niedobitków zdruzgotanej dzielnicy, ludzi_widm, na wpół żywych i niemal obłąkanych. Przebyli drogę kanałami, byli mokrzy, obłoceni i umazani zawartością ścieków. Przyjmowały ich różne dzielnice Śródmieścia, niewielu tylko zjawiło się w dziedzińcach Biblioteki, ale i z tymi było dosyć roboty. Trzeba było ich przeodziać i nakarmić. Niektórzy powlekali się dalej, szukając krewnych i znajomych w pobliżu. Innych wypadło zatrzymać na miejscu. Ewa oddała wszystkie rzeczy, które jej jeszcze w Bibliotece pozostały i miały dziś być odniesione na Polną. Oddała nawet koc i poduszkę, pozostała jej tylko do niesienia torebka i węzełek z bielizną Michasia. Pośród uchodźców nie było dzieci - wymarły i wyginęły na Starówce albo w kanałach. Ludzie ze Starówki nie mieli nawet siły opowiadać. Powtarzali tylko: "Piekło! Piekło!" Niektórzy klęli straszliwie władze powstańcze cywilne i wojskowe. "Zostawili nas na pastwę Niemców! - chrypieli. - Siłą trzeba się było drzeć do kanałów! Wojsko potajemnie wyszło!" Jeden tylko z tych ludzi, robotnik z Woli, zachowywał niejaką trzeźwość umysłu. Siedząc na ławeczce w bramie, obejmował i pocieszał znękaną, spłakaną żonę: - Na Woli nie było piekło? Było piekło? A wyszłaś cało. Do Starówki tośmy żywi nie doszli? Doszliśmy. Nacierpieliśmy się. No, jak dożyjemy, będziesz miała co opowiadać. Dzieciśmy jeszcze nie mieli. Nie straciłaś. Mnieś nie straciła. Ani ja ciebie. A tu patrz, Zosia. Tu kaszka z mlekiem naprzeciw tego, co było na Starówce. Uspokój się, maluśka. Drugim gorzej się poszykowało. Nóżki, rączki swoich dzieci zbierali, mężów, żony w kawałkach musieli grzebać i jeszcze patrzyli, jak od bombów szkopskich te kawałki ze świętej ziemi w powietrze wylatały. Widząc, że Ewa stoi i słucha go jak urzeczona, zwrócił się do niej, zdobywszy się nawet na uśmiech: - Pani słyszy, jak ludzie przeklinają. To z rozpaczy. Mieli z czego wyrozumienie utracić. Tam było, proszę pani, tak, jak na ziemi nie bywa i nie powinno bywać. Głowy nie było, pomyślenia żadnego. Jeden pułkownik rację miał, że chciał od razu do Puszczy Kampinoskiej się przedzierać, żeby wojsko ocalić, i alowcy, że się chcieli za Wisłę przebijać. Nie padłoby tyle narodu i te pamiątki narodowe, co ich tam pełno, toby się nie poniszczyły. Były tam takie rzeczy, że wstyd powiedzieć, bo takeśmy robili, jakbyśmy się uwzięli, żeby po nas i śladu nie zostało. A toć wiadomo, że ze zwierzem okropnym sprawa. Luftwaffy zjeżdżały nad same dachy i szlag trafiał od samego patrzenia, jak się te mordercy z aparatu wygibali i ze śmiechu pękali patrzący na te swoje ofiary poszarpane. Co tam nasze sztaby i te wysokie osoby rozmaite, to nie wiem, ale ja za sprawiedliwością jestem i co sam widziałem, to widziałem. Oficerowie, co przy oddziałach swoich byli, morowcy się pokazali, ani słowa o nich powiedzieć. W ranach, w bandażach, z połamanymi gnatami, a do szpitala nie szli, chyba który omdlały był na śmierć. O kijach, a drudzy to i na noszach nieść się kazali i dowództwa z rąk nie puszczali, na leżąco, na czworakach, kulejący, zawsze na przedzie dowodzili, chłopakom ducha dawali. To jest też prawda. Nadeszło kilku wojskowych z jedynego oddziału, co z olbrzymimi stratami przedarł się górą bez wchodzenia w kanały. Byli we względnie lepszym stanie, tylko nieludzko zmęczeni. Jeden z nich pozostał w bramie, wdał się w rozmowę z Ewą i Staszką. Przedstawił im się jako kapral Smutny. Był pijany, a jego dobra twarz o zacnie patrzących przejrzystych oczach wbrew nazwisku czy pseudonimowi promieniała rozanielonym uśmiechem. Słuchał chwilę z uchylonymi ustami perorującego robotnika, wreszcie rzekł: - Ten obywatel powiada, że pomyślenia nie było? Pomyślenie się pokazało na końcu, ale niedobre pomyślenie. Była na Starówce kampania, nazywali ją Syndykalistów. Biły się te chłopaki jak lwy, gdzie najgorzej, to tych Syndykalistów posyłali. Sprawiali się w każdym boju tak, jak to mówią, mucha nie siądzie. Więcej połowy ich padło, a ta reszta na nogach ustać już nie mogła, jednej nocy, jednego dnia żaden z placu nie zeszedł, jednego momentu wytchnienia dla nich nie było. Aż jak ci wyszedł rozkaz: wojsko kanałami do Śródmieścia - tak zaraz wyszedł drugi: Syndykaliści mają nie wychodzić, mają odwrót osłaniać. To już była taka niesprawiedliwość, że patrzcie, tych najlepszych żołnierzów do tego przywiedli, że bunt podnieśli: "Wygubić nas chcecie - tak wołali - żeby nikt żywy nie został, kto chce sprawiedliwości dla ludu". Bo alowców tykać to się bali, że Sowiety blisko, będą się mścić. Ale kogo tylko podejrzewali, że może do nich przystać albo ich wspomóc, to ich gotowi byli na śmierć pewną wystawić. Takie się okazało pomyślenie. Na końcu to już komunistów więcej się bali, jak tych piekielnych ogniów niemieckich śmiercią rażących. Więcej jak śmierci. Ktoś na ławeczce odezwał się: - Nie tak o komunistów idzie, jak o Rosję. Choć i sojusznik, a rękami komunistów po staremu Polskę na Rosję chce przerobić. Nikt nie podjął tej kwestii. Kapral Smutny rozwinął węzełek. Miał w nim chleb i masło. Poczęstował robotnika z Woli, Ewę i Staszkę. Przyjęły poczęstunek, bo od paru tygodni chleba w ustach nie miały. - Żarcia - mówił kapral - to mieliśmy tam dosyć. Nawet wino było i kawa. Ale na śmierć od kuli i bomby żywność nie pomoże. Mam i wódkę. Może panie się ze mną napiją. Napiły się. Kapral opowiadał jeszcze o zniszczeniu kościoła Sakramentanek, Katedry, Archiwum Akt Dawnych, Domu Baryczków. - To niejeden, co wprzód mało co wiedział, to się teraz dowiedział, jakie tam skarby były, że to cała historia Warszawy i narodu tam w tych murach siedziała. Czy to jest rozum, w takim miejscu taką twierdzę robić, na zagładę to wszystko wydawać? Ewa pierwszy raz pomyślała o swoich obrazach, o dziełach sztuki. Przez tyle lat okupacji tyle czasu było, żeby też ktoś się zatroszczył, że to wszystko trzeba zebrać, gdzieś poukrywać, ocalić. O przedmiotach kultury, o jej twórcach nikt nie myślał. "No, i my sami nie myśleliśmy - przekonywała siebie. - Pewno, że są rzeczy ważniejsze, ale tu, jedyne, co się osiągnęło, to właśnie tylko bezprzykładne zniszczenie ludności i kultury. Bohaterska walka za wszelką cenę? Staszka ma rację. Świat nawet tego nie zauważy, a jeśli zauważy, to ze wstrętem." Kapral Smutny, odpocząwszy chwilę, zebrał się i powiedział, że idzie na Powiśle. Ewa spytała: - Pan ma nadzieję, że Powiśle się utrzyma? - Bezwarunkowo, że się utrzyma - odpowiedział. I nagle wyznał z otwartością podpitego: - Prawdę mówiąc, to może się tam człowiek na drugą stronę Wisły przeprawi. Powiadają, że tam gdzieś koło Siekierek Polacy ze sowieckiej strony na naszą przeszli. Ci berlingowcy czy jak im tam. To może pomogą się przeprawić. Ten sam jegomość, który mówił o strachu przed Rosją, pokiwał głową: - Gadaj pan zdrów. Zapadło milczenie. Nikt nie wiedział, kto jest ów człowiek, co tak mówi. Kapral Smutny spojrzał na robotnika z Woli, uśmiechnął się i rzekł: - Usnęła wasza kobieta. A ja - dodał - tak czy owak na Powiśle pójdę. - Usnęło biedactwo. Niech śpi. Pewno i z tydzień nie spała, przy szpitalu posługiwała - uśmiechnął się robotnik z Woli - to się tam najadła ludzkiej męczarni. Ja byłem przy naprawie broni, to też każdej chwili czekała, że mnie w strzępkach przyniosą. Ale się dobrze trzymała, z fasonem, dopiero ją zmogło, jak się stamtąd wydostalim na to tutejsze ciche miejsce. To tak bywa z człowiekiem. Niesiono teraz przez dziedziniec nielicznych rannych, których udało się przetransportować kanałami. Już ich rozmieszczano po szpitalach, dla kilkorga zbrakło miejsca, przenoszono ich tędy do szpitala na Mokotowskiej. Jedne z tych noszy postawiono ciężko na dziedzińcu Biblioteki. Sanitariusz powiedział: - Dochodzi. Nie ma co nieść. Tu ją chyba pogrzebiecie - zwrócił się do stojącej najbliżej Ewy. - Łączniczka. Cały brzuch rozwaliło. Ewa pochyliła się nad noszami i mało nie krzyknęła. Umierającą była Bronka Oldak. Jej pulchna twarz była szara i osunięta, głowa jakoś sztywno wyprężona, bladobłękitne pieściwe niegdyś oczy z natężeniem i surowo wpatrywały się w błękit nieba. - Brońcia! Kochanie! Co ci jest, co ci trzeba? Bronka! Bronka! Oczy dziewczyny poruszyły się, a napotkawszy zamiast nieba twarz Ewy, przypatrzyły jej się ze strasznym wysiłkiem i na mgnienie odzyskały przytomny wyraz. Usta poruszyły się także. - Ignac... Ignac... pochowany koło... koło... - wyszeptała. Nie wiadomo było, czy poznała Ewę, czy w ogóle chciała przekazać wiadomość o czyjejś śmierci i grobie. - Ignaś zginął? O Boże! Gdzie pochowany? Gdzie, Broneczko? - Ewa przytuliła niemal ucho do ust konającej, ale Bronka nic już nie powiedziała. Jej ręce wydobyły się spod mokrego koca i zaczęły wykonywać jakieś dziwne ruchy, jakby zgarniając powietrze, głowa i szyja wyprężyły się jeszcze bardziej, zdawało się przez mgnienie, że chora przeciąga się ze wszystkich sił. Nie reagowała już na błagalne pytania Ewy. Oczy miała szeroko otwarte i wprost wbite w niebo, uparcie groźnie i surowo. Tak zastygła i Ewa zrozumiała, że to koniec. Płacząc, instynktownym ruchem ostatniej posługi, zamknęła jej delikatnym dotknięciem palców szeroko rozwarte powieki. Bronka była trzecią z osób pochowanych tego dnia na dziedzińcu Biblioteki. Dwie inne padły od strzału przekraczając Marszałkowską. Zaraz po pogrzebie Ewa pożegnała pannę Pokrzewską, panią Kosińską, woźnego Pyzdronia i poszła szukać patyków na krzyż i deseczki na napis nagrobny. Krzyż postawił Pyzdroń, Ewa ścierając co chwila łzy z oczu poszła malować tablicę. Na tym zastała ją Staszka. Ewa opowiedziała jej o niezwykłym ostatnim spotkaniu z Bronką i o jej pogrzebie. Staszka skrzywiła się jakoś po błazeńsku, ni to smucąc się, ni to złoszcząc. - Niee - rzekła - ty jesteś!... Na chwilę nie można cię samej zostawić, żebyś zaraz nie miała pogrzebu... - Przypomina mi się, jak Bronka powiedziała mi kiedyś: "I tak wszyscy pewnie zginiemy". Słuchaj, Staszka zaraz wychodzę do domu. Chcesz mnie odprowadzić? Staszka od razu, bez namysłu odpowiedziała prawie z krzykiem: - Nie! Idę posłuchać radia. Tu niedaleko - dodała - mają dobry aparat. Mam zamiar sama skomentować sobie komunikaty wojenne. - Cóż tu słuchać komunikatów? Czy one nam powiedzą, kiedy kres tej ponurej katastrofy? Wiadomo i bez komunikatów, że my czekamy na śmierć, a miasto - na ostateczną zagładę. Straszne to wszystko. - Dlaczego straszne? Po prostu nie umrzemy na raka czy sklerozę nerek - roześmiała się Staszka posępnie. - Moja kochana - dodała - daj sobie spokój z tym twoim światem, w którym wszystko powinno być śliczne i udane, i mądre. Świat ma pasję do życia w obłędzie i szaleństwie. Nie zawsze w tak makabrycznym. Czasem w bachicznym. Ale w rzadkich tylko interwałach żyje przytomnie. Przypomina sobie wtedy złoty wiek ludzkości, którym były niektóre momenty cywilizacji greckiej. Kochano wtedy piękne życie i piękną śmierć. Wiedziano, jak i za co warto umierać. Ewa słuchała w milczeniu. Na znalezionej deseczce malowała tuszem napis mogilny dla Bronki. Nie rozstawała się nigdy z pędzelkiem, miniaturowym pudełeczkiem akwarel i mieszczącym się w torebce szkicownikiem. W Bibliotece znalazł się tusz. Potem trzeba to będzie pociągnąć olejną farbą. Na razie jest pogoda i sucho. Deszcze nie zmyją. - Była ranna w brzuch... - mówiła. - Odkryłam koc, to było potworne. Dziwne, że w tych czasach powszechnego umierania pierwszy raz zobaczyłam, jak człowiek umiera. W ogóle, pierwszy raz w życiu... Stefan umarł beze mnie. Matka też i Ludwik tak samo (przemilaczała śmierć Pawła Żwana). Nie wiem - dodała zatrzymując pędzelek, czy napisać "poległa", czy "zmarła z ran". Nie wiem, przy jakim oddziale była łączniczką. Staszka chodziła po pokoju z wypiekami na twarzy. - To się później ustali - rzekła. - Będą przecie ekshumacje. Kiedyś. Napisz "poległa", to krócej. Tak, moja niemądruniu, świat jest szalony. Kto chce próbować w nim żyć, musi żyć w kategoriach szaleństwa. Inaczej będzie śmieszny, nieludzki, no i oczywiście sto razy nieszczęśliwszy, niżby był biorąc udział w szaleństwie. Ale jak wiemy już od Szekspira, w szaleństwie jest metoda. Nasz błąd nie jest w przyjęciu "szalonej" postawy, cały świat jest obłąkany. Nasz błąd polega na tym, że nie rozumieliśmy metody szaleństwa świata. Bijemy w inny tam_tam. Nie do taktu. Dlatego nasze bohaterstwo śmieszy, krępuje i nudzi. Nie wierzę żadnym górnym frazesom. Drwią z nas zarówno w Anglii, jak w Ameryce, jak z tamtej strony Wisły. - Mówisz paradoksami - zauważyła Ewa spokojnie. - Może. To mi pomaga ścierpieć ten koszmar. Chcę go ścierpieć nie tylko z godnością. Z humorem. Boże!... Czy nie rozumiesz, Ewa, że ze wszystkich stron czyhają na naszą klęskę? A więc będą ją mieli. Kiedyś nią się udławią. To nie jest zdrowo mieć śmierć setek tysięcy i zagładę wielkiego miasta na sumieniu. Nikomu nie jest zdrowo. Spojrzała na przegub ręki. - Czwarta - rzekła - muszę już iść. - Staszka, wy powinniście w ogóle przenieść się do nas. Widzisz, jak tu przybywa uchodźców. Ledwo na krótko starczy dla nich jedzenia. A w sensie zabezpieczenia książek wszystko już jest skończone. Nie macie tu już nic do roboty. - Mamy. Kopiemy studnię. Pasjami lubię kopać - parsknęła ironicznie. - Z wodomierza ledwo już woda się sączy. Wiesz, co dla mnie znaczy brak wody. Zresztą Filip się stąd nie ruszy, póki nie wróci Oleniuk. Jest przecie komendantem bloku. Miałby prawo odejść, bo jest chory. Lekarz, co tu przychodził rano, badał go i powiada, że to colitis. Nic się nie znam na organach wewnętrznych, ale ma gorączkę i ledwo się trzyma na nogach. - Dawaj mu tanalbinę - Ewa wyjęła z kieszeni tubkę szarych pastylek. - Mam jeszcze dużo w domu. Powiedz mu ode mnie do widzenia i że zapraszam was do siebie. Rozstały się. Ewa już rano zapowiedziała Michasiowi, żeby dziś przyszedł nocować na Polną, ale na wszelki wypadek poprosiła jeszcze każdą ze znajomych go osób, żeby go tam skierowali, o ile by przypadkiem zjawił się w Bibliotece. Kiedy w jakiś czas potem wyszła, na jednym z podwórz, przez które szło się do rogu Marszałkowskiej i Śniadeckich, zobaczyła ku swemu zdumieniu Staszkę i Józka Tomyskiego. Stali w mrowiącym się, potrącającym ich tłumie przechodniów i patrzyli na siebie z bliska. Czy rozmawiali? Usta ich się nie poruszały. Nie widzieli Ewy. Nie widzieli nikogo. Dotarła szczęśliwa na Polną, po drodze zauważyła ze zdziwieniem i nie bez strachu, że więcej niż zwykle samolotów krąży złowrogo nad jej dzielnicą. Kamienica wyglądała ponuro i brudno, na wewnętrznych ścianach podwórza pojawiły się wyrwy czerwieniejące rozbitą cegłą jak świeże rany. W podwórzu leżał wszędzie pokruszony tynk i ułamki cegieł. Mały komendant Żurecki spotkał Ewę z uśmiechem, jak jej się zdało, troszeczkę ironicznym. - Wróciła pani - powiedział. - To dobrze. Jest nowa robota. Z granatników strzelają cholery i zapalającymi pociskami. Trzeba zabezpieczyć piwnice. Pełno w nich węgla, pościeli, gratów. Ewa spostrzegła sama, że jest nowa robota. Na drugim podwórzu, z którego było wejście do jej mieszkania, ludzie krzątali się z łopatami koło skwerku zajmującego środek powdórza. Czerpano stamtąd ziemię i zasypywano nią okienka od piwnic. Wyrastały przed nimi stożkowate posępne kopczyki. - Za chwilę zejdę - powiedziała. W domu Naścia przywitała ją promieniejąca. - O, już teraz to chyba na dobre pani wraca. Mamy radość w domu. Jest panna Joasia. - Ach, Naściu, cudo moje, co za szczęśliwa wiadomość! Joasia już też ukazała się w przedpokoju, spokojna, czyściutka, pogodna jak nigdy. Uściskały się i przekrzykując huk jakiejś nagłej kanonady, zaczęły sobie nawzajem opowiadać - Ewa o śmierci Bronki, o nowej służbie Michasia i o tym, że wciąż nie wie, czy dobrze zrobiła nie sprzeciwiając się temu; Joasia o tym, co ją wypłoszyło z dotychczasowego mieszkania. Do pokoju Łaszkówny wpadł wielki odłamek pocisku artylerii kolejowej. To są pociski największego kalibru. - I wyobraź sobie - mówiła Joasia z odmładzającą ją dziecinną prawie dumą - obie byłyśmy w tym pokoju i ocalałyśmy. Ale nie miałyśmy już odwagi tam zostać. Całą tę okolicę szpikują teraz takimi pociskami. Dziura w ścianie prawie na całą wysokość pokoju. Nadwerężony sufit. Chciałyśmy dotknąć tego pocisku, ale był gorący jak garnek stojący na ogniu. - No to zostaniesz już teraz nareszcie ze mną? - Nie, ale bardzo blisko. Zostanę u Józków. Ze względu na stan Ludmiły. Józek często w nocy musi wychodzić na wiele godzin do pożarów. A ja mam noce wolne. - Z Ludmiłą bardzo źle? - zaniepokoiła się Ewa. - Bardzo. Wypiły ziołową herbatę, do której Naścia podała im rodzaj ciastek czy podpłomyków z kartoflanej mąki. Był jeszcze w domu oprócz płatków cukier i kartoflana mąka. Potem zeszły, Joasia przez jakiś godzinę pomagała Ewie zasypywać okienka od piwnic. - Joasia, idź już. Robi się ciemno - ponagliła na koniec Ewa i raptem zadygotała. - Już prawie noc, a Michaś dotąd nie wrócił - wybąkała. - Do ósmej ma jeszcze czas. Nie bój się, chyba wróci - rzekła niepewnie Joasia żegnając Ewę. Michaś nie wrócił na noc. Ewa nie spała. Chodziła po swoim pokoju, patrzyła w mały krąg czarnego gwiaździstego nieba odrębionego łunami; widziała jakiś wielki nalot, świetliste żyrandloe, rakiety, słyszała zgłuszone matowe odgłosy bitwy powietrznej. Potem ściemniało, przycichło. Ewie wydało się znów, jak już parę razy kiedyś, że słyszy daleką muzykę, niby pogłos wielkich żałobnie bijących dzwonów. Potem tuż przy oknie usłyszała niewinne cykanie świerszcza. Naścia także nie spała. Od czasu do czasu przychodziła do Ewy i namawiała ją na chwilę wypoczynku. - Niech pani ma litość nad sobą. Prawda, że to mały chłopczyna, ale jak ma służbę, to może go raz nie puścili. Toć wojna. A pani musi trochę się przespać, żeby mieć siły. Przez rozum niech pani uśnie. - Naściu, Naściu. Jeszcze nikt nie usnął przez rozum. Spałoby się, kochana, żeby nie ten rozum okropny. Michaś nie wrócił także na drugą noc ani na trzecią. Ewa z Józefem i Joasią nawędrowali się szukając go po szpitalach, po śladach oddziału, przy którym pełnił funkcję łącznika. Ale wszystkie ślady gubiły się w chaosie roztrzaskanego miasta. Przestali szukać. Ewa automatycznie spełniała wszystkie przypadające na nią funkcje w mieszkaniu i kamienicy, ale przestała całkiem jeść i spać. Ścierpnięta wewnętrznie czekała. XVII W kilka dni potem padło Powiśle, a niebawem Żoliborz. Dobrych wiadomości nie spodziewano się już znikąd, ale w tym braku nadziei było jeszcze oczekiwanie na zbawcze skutki wciąż trwającej akcji obronnej Mokotowa. Na razie Józef Tomyski przyniósł niedobrą stamtąd wiadomość. Zginął dyrektor Deresz. - Nasz żywiciel! - powiedział Tomyski. - Iluż on ludziom umożliwił przetrwanie okupacji. Instytucja instytucją, ale mało która z funkcjonujących miała na pamięci tak zwanych ludzi twórczych i wartości kultury. A żadna nie miała dla nich tak hojnej ręki. Deresz i zginął w swojej roli żywiciela. Po upadku Czerniakowa i Powiśla dozorował osobiście z prezesem Centrali przenoszenia żywności z tamtejszych składów Centrali na Mokotowów. Zginął od bomby. Tam są już naloty. A cóż, Michaś nie wrócił? Ewa pokręciła przecząco głową. - No, dobrze - mruknął Tomyski. I jakby chcąc zagłuszyć jej smutek nową dawką złych wieści, dodał: - Zginęła pani Zosia Latoska. Też na Mokotowie. Wydawała obiady w kuchni wojskowej. Pocisk urwał jej głowę. Ewa mimo woli pomyślała o kapelusiku, co tak dobrze miał robić na samopoczucie tej małej ładnej głowy. - Joasia wie? Ona była blisko z Latoską. - Wie. Joasia mi właśnie o tym powiedziała. - A Karuś? - spytała Ewa. Miękkie zazwyczaj, mgliste spojrzenie Tomyskiego stało się nagle twarde i zimne jak lśnienie dwu zielonych kamyków. - Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć - oznajmił - to Karuś zginął od razu pierwszego dnia przy ataku na Fort Mokotowski. Ewie przypomniało się zeszłoroczne lato, lipiec, ogródek pani Zosi Latoskiej, Karuś, jak wpadł wołając: "Mussoliniego diabli wzięli!" Jak rwał potem z drzewa morele i, przykucnąwszy na swych sprężystych nogach niby w góralskim tańcu, częstował ją z dłoni morelami, figlarnie uśmiechnięty błyskiem wąskich turkusowych oczu. Nie, żadnemu z nich obojga nie postało wówczas - mimo wszystko - w głowie, że jeszcze tylko rok i parę dni będzie nosił po świecie swą wdzięczną postać. Nie podzieliła się z Józefem ani tymi wspomnieniami, ani wrażeniem, jakie wywarła na nią wiadomość o tych trzech śmierciach. Dosyć miała już rozmów obracających się wciąż dokoła zagłady, klęski, śmierci. Rzekła tylko: - Karuś był trochę krnąbrny, ale zachwycający chłopiec. Szkoda go. Nie tak łatwo było ominąć smutne tematy. Spojrzawszy na starannie wygoloną, ale wychudłą i postarzałą twarz Józefa, zapytała: - Powiedz mi jednak w końcu, co się stało Ludmile? Jaka jest ta diagnoza? Odpowiedział rzeczowo: - Nagły wybuch sklerozy nerek. Mówi się - lekkie podrażnienie nerek, a ona się cieszy, że to nie serce i że przy tym głodzie prędko się wyleczy. Zamilkli. Od tego dnia Ewa codziennie przychodziła do Ludmiły. Chora nie leżała, była pogodna i dobrze znosiła wszystkie przykrości obecnego trybu życia. Skarżyła się tylko na bóle głowy i zaburzenia wzroku. - To od tego huku i kurzu, ale z sercem czuje się lepiej, a to najważniejsze. Nie, chyba nie zrobię kłopotu z umieraniem. Zresztą - dodawała z niebiańskim uśmiechem - pocieszam się, że teraz śmierć to nie kłopot. Żadnych formalności ani kosztów, cmentarz na miejscu... - i śmiała się nawet ze swego dowcipu. Nowym w niej było to, że stała się rozmowna, jeszcze zaś nowszym, że jakby przestała się interesować sprawą toczącej się walki; nie zwracając uwagi na bliższe lub osobliwsze detonacje, opowiadała chętnie jak nigdy o dawnych, jeszcze panieńskich, a nawet dziecinnych czasach swojego życia. To było jej pierwsze, mimowolne przyznanie się do starości. I było w tym coś więcej. W rodzinie Tomyskich i Wochelskich w sposób naturalny nie wracano nigdy do wspomnień przeszłości. Mieli szczęśliwe dzieciństwo, ale raz uznawszy powab swojego środowiska i pochodzenia za szczęście nieprawe, od dawna już ani myślą, ni mową nie wracali do czasów przeszłości. Pani Ludmiła miała więcej niż inni powodów, żeby nie wspominać swej długiej przeszłości. Teraz te hamulce przestały nagle działać, opowiadała o czasach, których nie mógł pamiętać jej mąż, z lubością i nawet jakby z przekorą. Tomyski słuchał przestraszony, ze spuszczonymi oczyma. Nie dlatego, że czasy te były dawniejsze niż jego dzieciństwo, ale że to takie było niepodobne do znanej mu Ludmiły. Stosunki z mieszkaniem Tomyskich na Mokotowskiej w ogóle się teraz bardzo zacieśniły ze względu na chorobę Ludmiły, na obecność Joasi, a nade wszystko ze względu na wodę, po którą się chodziło na ich podwórze. Studzien było w najbliższej okolicy kilka, wszystkie naprędce i źle pourządzane; niektóre ciągle się zamulały, inne były na tak odkrytych miejscach, że stanie przy nich w kolejce wytrącało ludzi z równowagi. Samoloty krążyły gęsto, Niemcy bombardowali z powietrza już nie tylko Mokotów, lecz i Śródmieście. Róg Marszałkowskiej, Śniadeckich i Koszykowej, ten znajomy róg tyle razy przebiegany przez Ewę, Joasię, Michasia, Staszkę Norkowską, miał już porujnowane bombami kamienice, głębokie leje i wysokie usypiska na jezdniach. W kącie podwórka na Mokotowskiej była najlepsza studnia, ba, co tu gadać, nawet nie studnia, lecz prawidłowa kryta żelazna pompa. Zawdzięczano ją elektromonterowi Karbowskiemu. Ludność, zdana na samą siebie, okazała wyborną rozpoznawczość w sensie wyboru właściwych ludzi na właściwe miejsca. Komendanci bloków i domów byli przeważnie na wysokości zadania, a Karbowski przewyższał innych zdolnościami organizacyjnymi, pomysłowością, zaradnością i gotowością służenia ludziom. Elektromonter Karbowski był w gruncie rzeczy niepospolicie uzdolnionym "człowiekiem do wszystkiego". Równie doskonale funkcjonował jako hydraulik, tapicer, zegarmistrz, radiotechnik. Wzywano go też w każdej okoliczności, wymagającej kogoś lubiącego być ludziom ku pomocy. Był szczególnie dumny i dziecinnie wprost zadowolony z siebie, gdy żądano od niego rzeczy przekraczających, zdawałoby się, zakres wszelkich jego umiejętności, jak na przykład zrobienie skrzynek do kwiatów albo naprawienie zaciekającego dachu. Ze wszystkiego wywiązywał się jak majster, lubił nieograniczoność swoich możliwości, lubił, gdy go chwalono, ale sam się nie chwalił, chyba rzeczami, których pochwały najmniej się spodziewano. Czasu wojny i okupacji chełpił się na przykład swoim mieszkaniem. Karbowscy mieszkali w suterenie o dwu oknach od ulicy, ozdobionych firankami i mnóstwem kwiatów, ale zawsze była to tylko jedna jedyna izba i w dwu trzecich podziemna. Gnieździli się w niej we czworo, gdyż - sami bezdzietni - wzięli już w 42 roku na wychowanie dwoje siostrzeńców Karbowskiej, sierot, których ojciec umarł w Oświęcimiu, a matka na gruźlicę. Nie licząc ludzi, w tejże izbie mieściła się rupieciarnia i warsztat. Karbowski dobrze zarabiał i przed samą wojną mieli się przenieść do lepszego mieszkania, ale teraz dumny był ze swojej sutereny. Kiedy Mokotowskiej zagrażały, nie zrealizowane na szczęście wysiedlenia, mawiał przy każdej okazji: "A mnie nie ruszą, bo żaden szkop nie zamieszkałby w takim pałacu". W miesiącach powstania ten przedmiot chełpliwości nabierał jeszcze ceny. - Nie mówiłem - powtarzał Karbowski - że ja mieszkam w pałacu? Bo cóż to jest pałac? To miejsce, z którego nikt potężnego pana nie wypędzi, chyba siłą. A gdzie ta siła, co by mnie stąd wygnała? Ci z pięciopokojowych mieszkań z posadzkami uciekli ze swoich salonów tu ku mnie w nasze podziemia. Gości mam huk, jakbym był jakim księciem. Mnie tu i pociski nie dosięgną, chyba że jaka półtonówka w gruzach nas pogrzebie. Ale tu ani półcetnarówki szkopy nie będą rzucać, boby swoich gagatków napsuli, co w cukierni Lardellego siedzą i świnie tam w piekarniach pod ziemią hodują, przez które nam chłopaków natłukli, jak nocą, biedne głodomory chcieli te świnie szturmem brać. Karbowski w czasie powstania czuł się w swoim żywiole. Lubił być potrzebny, a nigdy nie czuł się tak potrzebnym jak teraz. Jako komendat bloku domów aż do rogu Mokotowskiej i Polnej, sam nie tylko kierował akcją gaszenia wciąż wszczynających się tu i owdzie pożarów, ale brał w niej czynny udział. Niezwykle skuteczny w każdej rzeczy, do której się zabrał, niby zawodowy saper obmyślił system zabezpieczenia przed pociskami wszystkich podlegających mu frontowych okien i potrafił bardzo szybko zaprawić ludzi do wykonywania jego pomysłów. Przed własnymi oknami porobił rodzaj zasieków, chroniących przed odłamkami, a przepuszczających górą nieco światła. Tę robotę wykonał sam z pomocą żony i nie bez napięcia nerwowego, gdyż plac Zbawiciela przechodził w tym czasie z rąk do rąk i ostrzał stamtąd był częsty. W mieszkaniu zrobiło się ciemnawo, ale Karbowski światła miał w swoim "pałacu" więcej niż ktokolwiek w kamienicy, bo prócz zapasu karbidu i dobrych, własnego wyrobu karbidówek zmajstrował sobie małe dynamo - żarówek miał zawsze pod dostatkiem. Tymi własnymi środkami oświetlał też korytarze piwniczne kamienicy. To wszystko sprawiało, że do jego zatłoczonej, ale i teraz jeszcze niebrudnej izdebki ludzie chętnie przychodzili, żeby pogadać, poskarżyć się, nabrać otuchy. Samo jasne jej oświetlenie dobrze działało na znękanych. Żona Karbowskiego, Felicja, bardzo piękna, wysoka, o białym czole, ciemnych, łagodnych oczach i przychylnym uśmiechu karmiła kilkoro zabłąkanych uchodźców, a że byli oboje przezorni i zapobiegliwi, nie brakło poczęstunku i dla przygodnych gości. Mimo że oboje ich wychowankowie, piętnastoletni Romek i o rok starsza Jadzia Domeczkowie byli w akcji na Starówce i po jej upadku Karbowscy nie mieli o nich żadnej wieści, zachowywali dobry humor, pogodę i wiarę, że "dzieci" się odnajdą. Popularność Karbowskiego wzmogła się bardzo w związku z wodą. Będąc sławnym graciarzem ściągał on po oblężeniu Warszawy z ruin, co mogło się "w razie czego" przydać. Okazało się, że miał w rupieciarni całkiem akuratną pompę, którą też, przeprowadziwszy prawidłowe kopanie głębokiej studni i ocembrowawszy ją deskami, już w pierwszych tygodniach powstania ustawił, a wyznaczywszy i wypisawszy z pomocą Tomyskiego na wielkiej tablicy godziny brania wody dla kamienic bloku i dla dalszych domów do jego pompy ściągających, zaprowadził wzorowy porządek, tak że mimo tłoku, nie było tu nigdy przykrych zajść wynikających ze zdenerwowania lub z brutalności ludzi. Gdyby Karbowskiemu wpojono jakąś wielką ideę, może byłby zdolny w jej imię kierować za pomocą swych umiejętności całymi dziedzinami życia niemałej zbiorowości. Ale najprawdopodobniej nie dałoby mu się jej wpoić. Nie miał talentu do żadnych idei generalnych, był po prostu z natury ludzki, chętny i z przyjemnością wywiązywał się sprawnie z praktycznych zadań okolicznościowych. Niestety ci, co posiadają jako światło kierownicze wielką ideę, najczęściej nie tylko nie mają uzdolnień do skutecznego rozwiązywania praktycznych zadań życia, lecz i nie umieją się posłużyć takimi mistrzami praktyki, jak zgoła pozbawiony cech bohaterskich Stefan Karbowski. Niski, krępy, ze skłonnością do przedwczesnej chorobliwej tuszy, miał okrągłą chłopięcą twarz o burych poczciwych oczach i ładnych rysach, których delikatność już się zatracała wskutek tuszy. Oddech miał krótki, z łatwo występującą zadyszką, cierpiał na początki astmy wywołanej zarówno nieszanowaniem się przy pracy, jak zbytnim zamiłowaniem do konsumowania dóbr tego świata, zwłaszcza dymnych i płynnych. Dużo palił i dużo pił. Poczucie prawdy i sprawiedliwości miał silne, ale ograniczone naiwnością pojęć o świecie. Chciwości na pieniądze nie miał żadnej, usługi jego były tanie, ale właśnie dlatego był "rozrywany" i przepracowywał się. Brał drogo tylko od ludzi, którzy go czymś obrazili, oburzyli albo o których wiedział, że to "dranie". Potrafił zresztą i odmówić swych umiejętności komuś, kto mu się nie podobał. Tomyski wyspecjalizował się w gaszeniu pożarów; nieustannie łaził po strychach sprawdzając, czy dyżury przeciwpożarowe są wykonywane; swoim zastępcą w tych funkcjach zrobił "strażaka" Heńka. Chłopak nadział, nie wiadomo po co, imponujący pas strażacki, ale tak bał się pocisków, zwłaszcza świetlnych, że schodził ze strychu zielonawy na twarzy. Na ogół pożary gaszono szybko, w zaczątku, stosując głównie piasek, wyrąbywanie tlących się belek, a wodę - z największą oszczędnością, raczej dla utrzymania wilgoci w miejscach zagrożonych. Ale była jedna uparta kamienica, w której pożary wszczynały się codziennie po kilka razy. Był to już sławny z tego powodu dom na rogu Mokotowskiej i Polnej, oznaczony numerem: Polna 32, bardziej zażarcie ostrzeliwany niż wszystkie inne domy Polnej, zarówno z Pola Mokotowskiego, jak z cukierni Lardellego. Alarm: "Polna 32 znów się pali" - rozlegał się tak często we dnie i w nocy, że Tomyski rozłożył w końcu kolejność gaszenia na wszystkie okoliczne domy, aby każdy miewał choć dobę wytchnienia. Sam sypiał już zawsze ubrany, aby w każdej chwili być gotowym do czuwania nad akcją, którą czasem trzeba było forsować; we wszystkich domach ludzie byli już śmiertelnie wyczerpani i słabi z niedożywienia. A złośliwy demon ognia sprawiał, że w nieszczęsnej kamienicy zażegały się nie tylko nowe pożary w nowych miejscach, ale i te, które zdawały się radykalnie ugaszone, zaczynały się tlić na nowo, ledwo ich gasiciele zdążyli otrzeć pot z czoła. Stropy, podłogi, futryny tego domu nabrały w oczach ludzi dziwnych właściwości jakby złośliwego zatajenia miejsc tlących się i rozżarzania ich, jak tylko ludzie się rozeszli. Tomyski obliczył, że w ciągu dwu tygodni gasili "Polną 32" trzydzieści siedem razy. W końcu wszyscy prawie mieszkańcy opuścili złowrogą kamienicę, ale to nie zwalniało od gaszenia - nie wolno było dopuścić do rozszerzenia się ognia. Joanna, coraz bardziej wycieńczona, spędzała noce bezsennie zgnębiona, że nie może chodzić do gaszenia pożarów, a trzymana jak na uwięzi przez obietnicę daną Józefowi, że będzie czuwać nad Ludmiłą. Ludmiła też nie sypiała po nocach, ale nie zdradzała szczególnego niepokoju o męża i nawet jakby nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa gaszenia tych pożarów pod ostrzałem. - Ach - mówiła - Józef (nigdy wobec Joasi czy Ewy nie nazywała go poufnymi zdrobnieniami) lubi tak czasem przepadać. Jest młody, niech się bawi. Joanna drętwiała słuchając tych dziwnych słów, ale niekiedy śród zgiełku diabelskich nocy dawało się z Ludmiłą bardzo dorzecznie porozmawiać. Wypytywała Joannę o jej różne sprawy okupacyjne, o komplety, o młodzież, o jej pracę podziemną, o tych Syndykalistów, z którymi Joanna była związana, i których prasę teraz roznosiła. Joanna ożywiała się, chodziła po pokoju, mówiła, nawet śmiała się, a jej cień błąkał się po ścianach w chwiejnym świetle karbidówki. To znów pani Ludmiła opowiadała, jak najczęściej teraz, o swoim dawnym życiu, a nawet o swoim pierwszym zmarłym mężu, o czym Joanna nigdy dawniej ani słowa nie słyszała, tak że ta niedyskretna wylewność u nieprześcignionej w eleganckiej dyskrecji Ludmiły niezmiernie ją dziwiła i płoszyła. Raz nawet pani Ludmiła powiedziała: - Mój pierwszy mąż był największą miłością mojego życia. Ale tego nie trzeba mówić Józefowi. Nie zniósłby tego. Czasem pani Ludmiła jakby z niechęcią i przez siłę wracała do rzeczywistości, wypytywała, gdzie się to pali. I z normalnym, właściwym sobie wyczuciem sytuacji mówiła: - Ty pewno męczysz się, Joasiu, że nie jesteś tam, przy gaszeniu ognia. Ty zawsze lubisz być na posterunku i tam gdzie najniebezpieczniej. Idź, idź, pomóż im, ja się dziś czuję wyjątkowo dobrze. Joasia nie wytrzymywała wtedy, wychodziła i choć przez godzinę nosiła przynajmniej piasek albo wodę. Czasami wracała z bratem, ale najczęściej Józef zastawał ją już drzemiącą na fotelu przy Ludmile albo też obie panie na rozmowie. Rozganiał je wtedy i wszyscy troje zapadali na krótko w kamienny sen. Przedpołudniami Joanna zazwyczaj wychodziła na swój punkt rozdziału prasy. Około czwartej wracała, a po drodze zawsze wstępowała do Ewy i razem opłakiwały niewiadomą dolę Michasia. Obie ciągle robiły próby zdobycia o nim jakiejś wiadomości, ale to były tylko "marzenia ściętej głowy", jak się wyrażała Ewa. Ktoś, kto nie wrócił do domu, ginął jak kamień w wodzie. Wszystko się zresztę rozsprzęgło, miasto było poszatkowane. Niemcy zdobywali coraz nowe obiekty, po upadku Powiśla mówiono, że wdarli się już na Warecką, Świętokrzyską i Mazowiecką i że szturmują Królewską. Pewnego dnia Joanna wróciła wcześniej niż zwykle i znów rozmawiały o Michasiu. - Słyszałam - powiedziała Ewa - że tej Królewskiej broni podobno setka harcerzy i harcerek. Smarkateria - czternaście do osiemnastu lat. Podobno mają tylko granaty i pistolety maszynowe. I podobno żadna pomoc nie może do nich dotrzeć. Ty coś o tym słyszałaś? - Czy słyszałam? Całe miasto o tym mówi. I było zresztą w prasie. - Mnie się ciągle wydaje - twarz Ewy jakby ścierpła - że może Michaś tam jest. Albo tam... tam... - No, to naturalne, że jak takie dzieci, to zaraz myślisz o Michasiu. Ale przecież sama mówisz, że od czternastu lat, a on nie ma jeszcze czternastu. Zresztą nigdy nie jest tak, jak przypuszczamy, a więc na pewno go tam nie ma. Nie, skądże. - Myślisz? - Ewa chwytała się każdego cienia złudzeń. Coś zelżało w ścierpniętych rysach jej twarzy. - Idziesz do Józków? Pójdę z tobą. Mam właśnie iść po wodę. Przy pompie Karbowskiego dozorował właśnie brania wody Tomyski i sam ją pompował. Na widok Ewy uśmiechnął się, napełnił jej wiadra, oddał pompowanie komuś innemu i zagabnął, co słychać. Ewa znów zaczęła o Michasiu. Aby ją odwieść od złych myśli, Tomyski namówił ją na chwilę do Karbowskich. Joasia poszła roznieść resztę prasy po kamienicy. Ewa znała Karbowskiego od wielu lat, robił wszystkie małe remonty w jej mieszkaniu. A Karbowski znał dobrze Michasia z pierwszych lat okupacji. - To taki sprytny, poważny chłopiec - powiedział dowiedziawszy się o jego zaginięciu - że on już tam nigdzie bez potrzeby nie wlezie. Wszyscy jesteśmy pod Boską ręką, bez woli Bożej włos mu z głowy i pod kulami nie spadnie. - Patrz, Ewa - dodał jeszcze Tomyski - państwo Karbowscy mieli dzieci na Starówce. Dotąd nie mają wiadomości, czy wyszły stamtąd żywe, a nie tracą ducha. Karbowski był zdania, że od zmartwienia krew się ścina i że dobrze byłoby napić się wiśniówki, bo i to miała w domu piękna pani Felicja. Napili się. Ewa dziwiła się, że wódka napełnia ją czymś w rodzaju dobrego humoru i optymizmu lepiej niż słowa perswazji i pociechy. Tomyski wdał się w rozmowę z Karbowskim, który majstrował właśnie przy osadzaniu osęków do rozrywania palących się wiązań poddasznych. Karbowska otarła nieznacznie łzę i rzekła cicho: - Ja nic nie mówię, ale mnie też tak samo jak panią serce boli o te dzieci. Ja panią rozumiem. Gdy domawiała tych słów ogłuszający, a jednocześnie sprężysty huk wstrząsnął powietrzem, a izba zasnuła się żółtym kurzem czy dymem. Jeszcze przez mgnienie słychać było brzęk ostatnich lecących na asfalt podwórza szyb, a potem krzyki. Zerwali się wszyscy czworo i wyskoczyli z domu. Po podwórzu biegali jak opętani ludzie, uciekając na wszystkie strony, to znów kupiąc się gdzieś koło stróżówki. Ktoś histerycznie, wyjąco płakał. Ktoś jęczał krzykliwie: - Ja umieram... umieram! Tomyski natknął się na Wiśniatową. Rękę miała we krwi, oczy zdziczałe. - Heniek zabity! - krzyknęła. - Heniek zabity! Mnie poraniło, starego poraniło. Dobrze nam tak! Zachciało nam się! Mamy! Ewa i Tomyski rzucili się ku poprzecznej odulicznej ścianie podwórza, pod którą ktoś leżał, a inni się nad nim schylali. To leżał Heniek Wiśniaty. Jego ojciec, ze strużką krwi spływającej z czoła na nos, rozrywał na nim ubranie krzycząc jednocześnie: - Wody! Ludzie! Wody! Ewa skoczyła do pompy, tylko w co miała nabrać wody? Chwyciła jakiś leżący pod murem garnek - brakowało mu dna. Ale Karbowski pomopował już wodę do miski, którą podstawiła mu żona. Przybyli pędem ku rannemu. Błażej Wiśniaty chwycił w garść wody i chlusnął mu w twarz. Z obnażonej piersi Heńka lała się krew, głowa chłopca przekręciła się łagodnie na bok, jakby chciał smacznie zasnąć przytulony do kamieni. Karbowska przybiegła ze zwojem ligniny i bandaży. Z Heńka spływały strugi wody pomieszanej z krwią. Twarz chłopca skrzywiła się nieznacznie i znieruchomiała. Wiśniaty powstał. - Syna mi zabili - powiedział sennym głosem. Ewa chwyciła z rąk Karbowskiej kawałek jakiejś bieli opatrunkowej i ocierała tym skrwawione czoło dozorcy. - To nic - powiedział. - Mnie tylko drasło. Ale Heniek zabity. Wiśniatowa miała też tylko powierzchowne draśnięcie ręki kawałkiem rynny, która się rozprysła. Ktoś podsunął jodynę i wodę utlenioną: Ewa i Karbowska opatrzyły i owinęły jakkolwiek te powierzchowne rany. Po chwili wszystko ucichło, ludzie się rozeszli, tylko po schodach słychać było nerwową bieganinę. Był to pierwszy pocisk z granatnika w tym podwórzu. Na mieszkańców padł strach, czy to nie zaczyna się artyleryjskie ostrzeliwanie ulicy, wielu siedzących jeszcze wciąż po mieszkaniach i pokojach od podwórza zaczęło się na gwałt przenosić do piwnic. Ewa obejrzała się i przestraszyła. Nie widziała Józefa, nie wiedziała, co się stało z Joasią. Jak przez sen słyszała zawodzące opowiadanie Wiśniatowej, że tak jakoś mało tego dnia było strzałów, więc wyszli z Heńkiem posiedzieć na ławeczce przy bramie, aż tu jak hukło! Idąc wzrokiem za wyciągniętą ręką Wiśniatowej zobaczyła w przeciwległej ścianie domu różową wyrwę. To tam uderzył ten pocisk, którego wszystkie niemal odłamki wpakowały się w pierś Heńka. Widziała jeszcze, jak Wiśniatowie z płaczem przenosili skrwawione ciało Heńka do stróżówki i jak Wiśniaty wyszedł z piłą na podwórze, by ze stosu desek, ściągniętych tu po rozgrodzonych parkanach, sporządzić trumnę, ale nie mogła wydać głosu. Gdzie są Joasia i Józef? Z sercem w gardle skoczyła do mieszkania Tomyskich. Zastała ich tam oboje. Siedzieli przy Ludmile. - Jest Ewa - Tomyski wstał i podał wchodzącej krzesło. - Nie widzę jej - uśmiechnęła się pani Ludmiła. - Jak to wcześnie teraz noc zapada. Tak ciemno, że wcale was nie widzę. Spojrzeli po sobie, a potem w okno. Istotnie zaczynało się zmierzchać, ale daleko było jeszcze do zupełnej ciemności. Za pozbawionym szyb oknem słychać było wyraźnie stukanie młotka i zgrzyt piły. Kończono trumnę dla Heńka. - Jestem tu - rzekła Ewa podchodząc do chorej i biorąc ją za rękę. - Zaraz Józek zapali karbidówkę. Bardzo się zlękłaś tego pocisku, Ludko? - Nie zdążyłam się zlęknąć, tylko się zdziwiłam, że właśnie zaraz po tym huku zapadła noc. A potem zaraz przyleciał poczciwy Józef i Joasia. Podobno biedny Heniek Wiśniaty zginął. Taki młody. Głupio. Ewa uprzytomniła sobie nagle, że noc nadciąga jednak nie tylko na oczy pani Ludmiły. I że gdzieś w podwórzu porzuciła swoje wiadra z wodą. - Ja niestety muszę już iść - rzekła. - Wodę trzeba zanieść do domu. - Idź, idź - przynagliła ją Ludmiła. - Mam przeczucie, że twój Michaś dzisiaj powróci. - Odprowadzę cię - porwał się Tomyski. - Joasiu, ty już zostaniesz? - Naturalnie. Kiedy schodzili z Ewą ze schodów, Tomyski westchnął: - Jak przypadek dziewnie rozporządza losem człowieka. Ten Heniek... Ze strachu, żeby go Niemcy nie wywieźli, dał się tej zwariowanej Cechnie przerobić na strażaka. Teraz tak się bał zginąć, że się nie stawił na posterunek. I widzisz, zginął w progu własnego mieszkania... W podwórzu natknęli się na Karbowskiego. - A ja tu czekam z wiadrami - powiedział. - Bo to pani Radgoska wodę u nas zostawiła. - Ach, to u państwa... Nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie zostawiłam tę wodę. - Pomogę pani nieść. Teraz cicho, nie potrzeba mnie tutaj. Panie Tomyski, jak się miewa pani? Zanim Tomyski odpowiedział, ujrzeli, że naprzeciwko od strony zadrzewionego placu, gdzie grzebano poległych, zbliża się ku nim jakaś nieduża postać, chwiejnym, niepewnym krokiem. Karbowski poświęcił latarką, a postać też się zaczęła świecić. Była to młodziutka postać chłopięca, mokra i jakby czymś oblepiona. Gdy się zbliżyli, postać krzyknęła przenikliwym, na pół męskim a na pół chłopięcym głosem: - Wujcio! Karbowskki postawił wiadra i chwycił tę postać w objęcia. - Romek! Romek! - powtarzał całując ubrudzonego chłopaka. - Żyjesz! Przyszedłeś! To się ciotka ucieszy! A... a gdzie Jadźka! Jadźka?! - To Romek Domeczko - zawołała Ewa. - Wrócił! - No, widzisz, Ewa - uśmiechnął się Józef - czekali i doczekali się. - Jadźka żyje - odpowiadał sapiąc chłopak. - Ranna w ramię. Ale o własnych siłach przeszła. Tylko bardzo zesłabła, poszliśmy na posterunek sanitarny, opatrzyli ją i wzięli do szpitala, tu na Lwowskiej. - Chwała Bogu! Romek, toć ty się słaniasz na nogach! I gdzieście tyle czasu byli; przecie Starówka padła już drugiego? - Bośmy poszli kanałami na Powiśle, a jak Powiśle padło, to dopiero kanałami tutaj. Oficerowie poginęli. Z oddziału zostało parę ludzi, nie mieliśmy już czym strzelać... Ale tu fajno - powiedział Romek, rozglądając się z lubością dokoła. - Tu wcale nie ma żadnej wojny. Ech, wujek, żeby wujek wiedział co my tam przeszli. Ja się sam w rękę szyczypię, żeby uwierzyć, że ja żyję. - Romciu, przywitaj się z panią Radgoską. A nie widziałeś tam gdzie Michasia Wochelskiego? Znasz go. Gdzieś nam przepadł już z tydzień temu. - Michaś? Michaś od pani Radgoskiej? Znam go, ale nie widziałem. Jego przecie nie było w Warszawie. - Był, był. I gdzieś nam się zawieruszył. Ale widzi pani - zwrócił się do Ewy - jak to bywa. Zginęli, zginęli, a wrócili. To powiadasz, Romek, że Jadźka jest w szpitalu na Lwowskiej? To najlepszy szpital. Tam jeszcze wszystko mają, bo tam i przedtem była lecznica. Ja tam chodziłem, bo tam leży mój znajomy. Wiesz kto, Romek? Piotr Ziental, ten z "Parowozu". Zaraz jutro tam polecę. Słuchaj, Romek, zapychaj do domu, u nas wszystko dobrze, tylko Heńka Wiśniatego dziś zabiło. Ja zaraz wracam, tylko pani Radgoskiej wodę pomogę zanieść. Tomyski chwycił wiadra. - Niech pan da spokój, to już ja. Moja siostra jest u żony... - Nie potrzeba - rozległ się nagle głos Naści. - Przyszłam aż tutaj, bo się nie mogłam doczekać. Matko Boska - myślę sobie - co ta pani Ewa z tą wodą nie przychodzi. A tu jeszcze ludzie gadają, że uderzyło w Mokotowską... ką. Niech pan wraca z tym chłopcem - zwróciła się do Karbowskiego. - To pewno synek? A pan Tomyski może do nas zajdzie. Mamy niespodziankę. - Ewie serce zadrgało. - Państwo Norkowscy do nas się przenieśli. Tomyski zakręcił się na pięcie i nie żegnając się wrócił do domu. .nv XVIII Mimo całego znękania Ewa powitała Norkowskich z ożywieniem bardzo podobnym do radości. Starała się nawet rozweselić Staszkę, posępną tego wieczora niby chmura gradowa, mimo że przyszła z prawdziwym skarbem, zdobyła dziesięciodekową paczkę herbaty. - No, no masz przecież herbatę. Czego jesteś zła? A ja mam suchary z białej bułki. Zbierałam je cały ostatni rok. To jedyny owoc mojej własnej przezorności. Zasiądziemy do uczty, która nawet panu Filipowi nie zaszkodzi. - O wiele za mało jestem zła. Powinnam wyć jak wilk. Ale wiesz, komu zawdzięczam herbatę? Pannie Joasi. Wyobraź sobie, że są jeszcze kretynki, które zamierzają nie tylko przetrwać powstanie, ale i gotują się do noszenia jedwabnych sukien. Miałam właśnie takie pięć metrów jedwabiu. Joasia bez trudu wymieniła mi go na dziesięć deka herbaty. - Trzeba szczęśliwego zbiegu okoliczności, że są wariatki gotowe oddać pół garderoby za trochę herbaty - roześmiała się Ewa. - No, i udało ci się wydobyć pana Filipa z Biblioteki. Powinnaś być kontenta - dodała. - Czy myślisz, że mi to łatwo przyszło? Filip jest zupełnie obłąkany - parsknęła Staszka. - Oleniuk już wrócił, ale ma szyję obwiązaną i nie może głośno mówić. Kochany Filunio na nic nie chciał się uznać za zwolnionego z tej opaski komendanta. Dopiero Pokrzewska potrafiła mu wytłumaczyć, że ona będzie głosem Oleniuka. Ta kobieta jest jedyną istotą, która mojego obłąkanego Filunia tymi czasy nie irytuje. Oleniuk zresztą od razu zdał na nią wszystko i do niczego się nie wtrąca. Ten szwab dziwnie wygląda. Mam wrażenie, jakby myślał nad tym, co zrobić z umierającą żoną i dokąd samemu zwiać. Przyszedł Norkowski po dokładnym umyciu się w łazience. Staszka beztrosko zużyła dla niego pół wiadra z przyniesionego przez Ewę zapasu. Norkowski był straszliwie wymizerowany, pogłębiła mu się zmarszczka między oczyma, od nosa ku ustom wytworzyły się dwie głębokie fałdy. To postarzało go i potęgowało gniewny wyraz jego twarzy. Ale starał się nadrabiać humorem, był uprzejmy i nawet uśmiechał się, co wyglądało na ironiczny grymas. - No, moje panie - mówił nerwowo - macie tu jeszcze, jak widać, sporo wody, już dawno tak dobrze się nie umyłem. Zdaje się, że tu odetchniemy na jakiś czas. Zapewniam, że umiemy to ocenić, droga pani Ewo. Mówię za siebie. Moja żona nie zna uczucia wdzięczności. - Wodę - powiedziała Ewa - bierzemy ze studni na Mokotowskiej, z tego domu, gdzie mieszka Józek Tomyski. Tam jest ten uniwersalny Karbowski, który zmajstrował świetną pompę. Stajemy w ogonku na przemian z Naścią. Ona rano, a ja wieczorem. Teraz, jak wy jesteście, będziemy mieli więcej wody. Pan jest na razie chory, ale Staszka może nosić. - Wypraszam sobie, aby mnie uważać za chorego - z punktu obraził się Norkowski. A Staszka spojrzała na Ewę spod oka i rzekła: - Po wodę mogę chodzić choćby przez całą dobę. Nie wyobrażam sobie życia bez wody. Mogę iść choćby zaraz. - Nie, do jutra nam starczy. Po herbacie rozlokujemy się. Uważam pana za piekielnie zdrowego, ale chcę żeby pan się prędko położył. - Ce que la femme veut - zaśmiał się udając żartownisia Norkowski. Ewa chciała położyć gości w jadalnym, gdzie dotąd sama sypiała, bo tam było zaciszniej i mniej huczała strzelanina. Ale Staszka uparła się przy pracowni i sypialnym Ewy. - Tam więcej powietrza - mówiła - a mnie zawsze za mało powietrza. Strzały nam nic nie szkodzą. Śpimy i tak jak susły. A ty jesteś z natury bezsenna. I zabrała się do - daremnego zresztą - oczyszczania pokojów Ewy z kurzu. Urządziła posłanie, położyła męża, który momentalnie zasnął, pozapuszczała dawno nie ruszane story przeciwlotnicze, zapaliła karbidówkę i wzięła do poduszki jakąś francuską książkę. - Tak! Tak! - wykrzyknęła, gdy Ewa przyszła jej powiedzieć dobranoc - próbujemy żyć mimo koszmarów. Tak! Ale po wyjściu Ewy odrzuciła książkę, przygryzła drobnymi zębami dolną wargę, jak człowiek powstrzymujący się od płaczu, i długo leżała na wznak, z szeroko otwartymi oczyma, z których na skronie zaczęły spływać łzy. Nazajutrz Norkowski pomimo złego stanu swej grubej kiszki, opchawszy się tanalbiną i kroplami Inoziemcowa, których dostarczył mu jakiś niedawno spotkany uczeń i wielbiciel (ten szorstki człowiek miał wielbicieli) - oświadczył, że się wybiera "do miasta". Na zapytanie Radgoskiej, po co i dokądże tak już go coś gna, odpowiedział grubiańsko: - Niesłychane! Z jakiego tytułu pani się dopytuje, dokąd ja idę. Nie uważam, aby danie komuś w takich czasach tak zwanego schronienia upoważniało do kontroli... - Nie kłap zębami, Filuniu - przerwała Stacha zbierając się pochmurnie do towarzyszenia mężowi. - Postanowiliśmy odszukać tu w pobliżu znajomych. Kolega Filipa, o którego nie mieliśmy dotąd czasu się dowiedzieć - dodała pojednawczo. Ewa zaniemówiła. Kiedy wszli, pomyślała: "Jeżeli Józek ją kocha, to będzie bardzo nieszczęśliwy. Mimo wszystkie ekstrawagancje uczuciowe Staszki, ci dwoje są tak zgrani i solidarni, jak rzadko które małżeństwo". Norkowscy nie wrócili przez cały dzień. Nie byli domownikami w jej guście. Dzień, mimo nieobecności tych, co mieli go urozmaicić i ożywić, był dla Ewy bardzo urozmaicony. Rano wynikła sprawa o mleko dla dzieci Gawrońskich. Wszystkie zapasy Ewy były już na wyczerpaniu, gdyż dzieliła się z nimi nie tylko z Biblioteką, ale i z niektórymi mieszkańcami kamienicy a zwłaszcza z rodziną kolejarza Gawrońskiego, którego żona gruźliczka, kaszlała całymi nocami, tak jakby chciała współzawodniczyć z salwami kaszlącymi po mieście. Gawrońscy mieszkali w dwupokojowym lokalu na parterze, na wprost jadalnego Ewy. A choć w podwórzu były jeszcze częściowo szyby, chcąc tę resztę zabezpieczyć przed wypadaniem od wstrząsów - nie ma takiej sytuacji, w której człowiek nie łudziłby się, że trzeba jeszcze coś chronić i ocalać - trzymano wszystkie okna otwarte. Tak że nocami kaszel Gawrońskiej rozdzierał Ewie uszy i serce, a niekiedy słyszany skroś powierzchowny sen, zdawał jej się jakimś nowym rodzajem chrypliwych pocisków otrzymanych z niespodziewanego zrzutu, który ona tylko widziała i o którym zawiadomiła Komendę Główną, a teraz nasi chłopcy wypierają tymi kaszlącymi pociskami Niemców z miasta. Z dwojga dzieci Gawrońskich, młodsze niemowlę ustawicznie płakało, pozbawione zupełnie mleka, którego i kamiącej matce, rzecz prosta, zabrakło. Już od paru dni Ewa i Naścia Golikowa dowiadywały się po wszystkich okolicznych domach, czy kto nie ma czasami mleka w puszkach. Tego właśnie ranka znalazł się ktoś, kto miał litrową puszkę mleka, ale zażądał za nią dwu męskich garniturów. Naścia pomknęła w te pędy do Tomyskiego, który natychmiast wyjął z szafy i dał jej nie patrząc jakieś dwa garnitury. Ale kiedy stanęła z nimi przed mlecznym lichwiarzem, diabli ją wzięli i zwymyślała go od ostatnich: - Portek ci się zachciało! Ubrania będzie magazynował, cholera! A sam nie wiesz, czy nogi z dupą całe wyniesiesz, żebyś miał na co te nogawice wciągać! Wymyślała jednak przezornie, w jednej ręce trzymając żądane garnitury, a drugą ściskając zbawczą puszkę z mlekiem. Właściciel puszki aż posiniał na tłustej, obsuniętej trochę twarzy, w której nos, oczy i usta ledwo były zaznaczone, niby wyrzezane kozikiem w zwiędłym kartoflu. Nie pozostał dłużny Golikowej. - Ja się wam powstania zachciało, to cierpcie i zdychajcie! - krzyczał wątłym piskliwym głosem. - Ja też mam dzieci! Ja dzieciom od ust odejmuję, a ta wiedźma jeszcze mi ubliża! Ja też muszę coś mieć na zamianę! Łaskę jej robię, a toto jeszcze wrzeszczy, aż się upluło z tej złości. Chamy zbuntowane! Oni myślą, że jak bolszewicy przyjdą, to ich będą miodem smarować. Dadzą wam po pyskach za to całe powstanie! Oni buntowników nie lubią! U nich ruki po szwam, a nie latać jak te głupie po ulicach z fuzyjkami na samoloty! - Pana pierwszego spiorą i powieszą! I nie bolszewiki, ale władza! Polska władza! Boś pan paskarz i drań! Posiadacz mleka rzucił się ku Naści z pięściami. - Milcz, babo, bo jak cię szurnę za drzwi! Kary na was nie ma! Zbuntowane chamy - powtórzył. - Oddawaj, pani, mleko i zabieraj sobie swoje łachy, bo wyjdę z nerw! Lecz Naścia chwyciła mocno wydzieraną jej puszkę i rzuciwszy rozwścieczonemu przyniesione ubranie na łeb, uciekła, co siły w nogach. Potem gryzła się bardzo: - Głupia byłam, żem się zdenerwowała, bo mnie ich służąca mówiła, że on ma dużo tego mleka. A dzieci to mają duże. Trzeba było z nim słodziuchno i choćby nie wiem co oddać, a to mleko z tego wilczego gniazda wybrać. Bo po prawdzie, co tam łachy, wcale mi ich nie żal, pewno i tak przepadną. A mnie krew zalała o gałgaństwo, że taki łobuz bez sumienia z ludzkiego nieszczęścia jeszcze zarobki chce ciągnąć. I stawia się w takim czasie jak ta wesz na grzebieniu! Pierwszy raz w życiu - dodała - tak się zeźliłam. Wiadomość o awanturze rozeszła się po ludziach i już po godzinie Naścia wpadła w dobry humor, bo znalazło się więcej mleka. Była w kamienicy niejaka panna Maniewiczówna. Ewa poznała ją ostatnimi laty w schronie i wiedziała o niej tylko, że to "biedna nauczycielka". Ale w czasie powstania ujawniło się, że to coś dużo więcej. Wysoka, chuda, z krótko ostrzyżoną siwą czupryną, z twarzą nieładną, ale pełną iście polskiej dobrodusznej zacności i współczującej powagi, panna Maniewiczówna snuła się po kamienicy zajęta tylko tym, by obsługiwać ludzi, czym tylko mogła. Był w całym jej wzięciu się ten rodzaj niedbania o siebie i czujności na to, co ktoś mógł od niej potrzebować, ten rodzaj miłosiernego uduchowienia gotowego służyć bliźniemu swemu, jakiego nie widuje się na świeckich twarzach innej niż polska narodowości. Potrafiła wydostać żywność od zasobniejszych dla tych, którym jej brakło, sama oddała wszystko, co miała, i żywiła się nie wiadomo jak i czym. Głodna i uśmiechnięta pocieszała tych, co potrzebowali złudzeń, "ostatnimi wiadomościami" o już, już mającej nadejść ze wszystkich stron pomocy, dobrym humorem podnosiła na duchu tych, co się załamywali, bawiła nieoczekiwanie fantastycznymi opowiadaniami pragnących zapomnieć o koszmarze, milczała przyjaźnie z milczącymi, mówiła z żądnymi rozmowy. Zajmowała trzy pokoiki na czwartym piętrze bocznej oficyny pierwszego podwórza. Jeden zachowała teraz dla siebie, drugi oddała rodzinie żydowskiego pochodzenia, która wyszła z okupacyjnego ukrycia i nie miała się gdzie podziać. Wiele rodzin, zwłaszcza inteligencji żydowskiego pochodzenia, wyszło z dotychczasowych schronień uległych pożarowi albo zbombardowaniu. Zmieszali się z ludnością w piwnicach, podwórzach i mieszkaniach, wypełniając skwapliwie i z radością wszystkie funkcje wymagane przez okoliczności. Dla nich niezależnie od wyniku walki były to czarowne chwile, w których groza śmierci w gruzach była czymś nieskończenie łatwiejszym do przyjęcia niż straszliwość ich dotychczasowego położenia. I na ogół nie spotykali się nigdzie z najmniejszym bodaj odruchem niechęci czy wrogości. Gdy tylko ustąpił nacisk zarażającej zbrodniczości rasizmu hitlerowskiego, psychiczne ozdrowienie szybko następowało przechodząc nieraz w czynne współczucie i ofiarną życzliwość dla najbardziej prześladownych ofiar nocy dziejowej. Ale były wyjątki silniej tknięte zarazą strachu i nienawiści. Rodzina przyjęta przez pannę Maniewiczównę trafiła była właśnie na takie środowisko. Cudem uszedłszy spod bomb, od których zginęli jej dotychczasowi opiekunowie, znalazła się w kamienicy, gdzie ich szykanowano z samego bodaj strachu, co będzie, jak wpadną Niemcy, a Niemcy szturmowali tę właśnie dzielnicę. Państwo Cytrynowie z dorastającą córką uciekli wtedy na Polną, a Maniewiczówna zagarnęła ich do siebie wprost z podwórza, zauważywszy od razu te niesamowicie przerażone i blade twarze ludzi od dawna nie wychodzących na powietrze. Pobyt u niej stał się dla nich nieziemsko szczęśliwą przygodą, ale nieufności całkiem się nie pobyli i nadal nie chcieli wychodzić za próg, mimo że pociski przenoszące zaczynały już i tutaj szczerbić wewnętrzne ściany podwórza i rozsiewać po mieszkaniach odłamki. Trzeci pokoik należał do sublokatorki, żony porucznika przebywającego na emigracji. Owa to właśnie sublokatorka stała się bezwiedną dostarczycielką mleka w puszkach dla dzieci Gawrońskiego. Utrzymywała się przez czas okupacji z nielegalnego wyrobu papierosów oraz sprzedaży zawartości paczek przysyłanych przez męża. Powstanie zakoczyło ją gdzieś na mieście. Dotąd nie wróciła do domu, jej pokój pozostawał zamknięty na klucz, który wychodząc zabrała ze sobą. Panna Maniewiczówna przeżywała istne tortury moralne. Wiedziała, że w tym pokoju są nie tylko zapasy papierosów, ale i bezcenne smakołyki z owych paczek, tak bardzo mogące się przydać coraz głodniejszej kamienicy. Dziesięć razy już przemyśliwała nad tym, żeby wezwać Karbowskiego i pokój wytrychem otworzyć, ale nie mogła się na ten krok zdecydować. Miałażby, korzystając z nieobecności, a może jakiejś złej przygody sublokatorki, włamywać się do jej mieszkania i dokonywać grabieży? Wiadomość o przygodzie Naści z mlekiem dla dzieci Gawrońskich położyła koniec jej skrupułom. A właściwie położył go pan Cytryn, któremu się zwierzyła, prosząc o radę. Był prawnikiem, a od czasu, kiedy skazany został na wegetację szczutego zwierza w ukryciu, zamierał między innymi z okrutnego poczucia zupełnej swojej bezużyteczności. Po raz pierwszy od czterech lat ktoś prosił go o radę. Wyprostował się, twarz mu ożyła, przyćmione spojrzenie zabłysło inteligencją. Pomyślał chwilę i powiedział: - Niech pani da mi klucz od swojego pokoju albo daj, Mela - zwrócił się do żony - klucz od naszego. Mieszkania, proszę pani, mają przeważnie wewnętrzne zamki jednakowe. Obrócił podany sobie klucz w zamku i aż krzyknęli wszyscy czworo: drzwi się otwarły. Weszli i nie bez trudu znaleźli tam bynajmniej nie poukrywane, kilkadziesiąt puszek z sardynkami, z mlekiem skondensowanym, z kawą i rodzynkami. Było kilo tytoniu, gilzy i tysiąc zrobionych już papierosów w pudełkach po sto sztuk. Przebierając w tych skarbach panna Maniewiczówna wciąż jeszcze miała wrażenie, że popełnia kradzież. - Dziecko, pani, jesteś - uśmiechnął się tryumfujący adwokat Cytryn. - Jeżeli ta osoba żyje, to kiedyś będzie jej można straty zwrócić, a to nonsens, żeby marnowało się coś, co może pomóc ludziom do przeżycia. Wszak nie dla siebie bierzemy. Weź, pani zaraz te puszki z mlekiem i niech to idzie do tej pani Radgoskiej. - Jaka to akwarelistka! My jej obrazy znamy, jeden jej pejzaż miałem u siebie w gabinecie - dodał z westchnieniem. Panna Maniewiczówna popadła teraz w odmienny rodzaj skrupułów. - To czego ja głupia tak długo się namyślałam? Można było już dawno ludziom z tego dopomóc. - Dobrze, że się pani namyślała - znalazł i na to wytłumaczenie Cytryn. - Ludzie jeszcze to i owo mieli. Przyjąć dar każdy by przyjął, choć i nie było jeszcze takiej konieczności. A teraz jest konieczność. Teraz jest sama pora na te rzeczy. I tak już koło południa promieniejąca uszczęśliwionym uśmiechem panna Maniewiczówna wręczyła Ewie cztery puszki z mlekiem, a Naścia jak na skrzydłach pobiegła z tym do Gawrońskich. Pod wpływem tego zdarzenia państwo Cytryn przełamali w sobie upadek ducha. Adwokat Cytryn usłyszawszy na podwórzu alarm przeciwpożarowy zszedł i wziął udział w gaszeniu "Polnej 32", pani Cytryn zasiadła do robienia papierosów z zastanego w pokoiku sublokatorki tytoniu, a ich córka na propozycję Maniewiczówny dała się wpisać na listę dyżurów przy przejściach międzypiwnicznych i zaraz poszła na pierwszy dyżur w zastępstwie kogoś chorego. Papierosy postanowiono oddać wojsku, ale panna Maniewiczówna, rozzuchwalona swoją decyzją "włamania", zatrzymała 500 sztuk dla kamienicy i od razu zaniosła 20 Ewie Radgoskiej. - Ukradłam! - wołała, wściekle dumna ze swego przestępstwa. - Ale to trudno! My też ludzie! Pani ma zmartwienie, a w zmartwieniu to tak idea pomaga, wiara i modlitwa pomagają, ale i papieros zawsze to mała pociecha. Będę pani przynosiła codziennie dziesięć. Dosyć? Ewa szczerze ucieszyła się z papierosów; nie paliła już przeszło tydzień. To dużo móc zapalić papierosa. W nieszczęściu pragnienia ludzkie stają się skromne. Po obiedzie, czyli po coraz postniejszej i cieńszej fasolance, zabrały się z Naścią do mycia naczyń. Myły je w odrobinie wody na glinianej misce. Resztę brudu trzeba było dotrzeć ścierkami, których nie brakło. Ewa kochała się w ścierkach i posiadała ich na gospodarstwie więcej niż garderoby; mogły się brudzić. Potem przykry zabieg. Wylanie zachowywanego co dzień na ten cel wiadra pomyj do zanieczyszczonej wygódki. Brudy popłukiwało się jeszcze garncem wody czystej, żeby muszli nadać wygląd o tyle o ile przyzwoity. Ale nieczystości gromadziły się w spuście, brak ciśnienia pozwalał tylko bardzo cząstkowo spychać je dalej. Jeśli zostało trochę więcej czystej wody, doczyszczano muszlę specjalną szczotką. Przykre te czynności wykonywały na przemian z Naścią. Dziś kolej wypadła na Golikową. Ewa zawiesiwszy garnek po fasolance na jednym z haczyków majolikowej ścianki nad kuchnią, niosła właśnie talerze i łyżki do jadalni, kiedy nagle huknęło i błysnęło. Z kuchni rozległ się krótki okrzyk. Naścia skoczyła przez jadalnię i ujrzała Ewę stojącą w progu kuchni z zakrytą rękoma twarzą. - Nic! Nic! - wołała Ewa. Nic mi się nie stało! Nie wiem tylko... co to, że talerze upuściłam. Naścia machinalnie zbierała skorupy z rozbitych talerzy. - Jak to nic! - wykrzyknęła - kiedy pani ma krew na rękach. Matko Boska! Pani cała obsypana jest szkłem! Panią raniło! - Skąd znowu? - Nic nie czułam - i Ewa ze zdumieniem popatrzyła na zakrwawione ręce. Uczuła, że coś ją łechce po nosie. - Ady pani ma czoło zranione! Krew ciecze. - To chyba jakieś głupie draśnięcie. Nic nie boli. Obsypało mnie szkłem. Pomału zorientowały się w sytuacji. Nad drzwiami kuchennymi była szyba, oświetlająca małą sionkę z pawlaczem dzielącym kuchnię od jadalni. Szyba ta rozprysła się od podmuchu detonacji. Szkło trzeszczało im pod nogami. Ewa była w istocie tylko leciutko draśnięta. Cieniutki jak igiełka odłamek szkła tkwiący u końca krwawiącej ryski dał się z łatwością usunąć przy obmywaniu ranki. Przemyta wodą utlenioną i zajodynowana zaschła niebawem pod małym tamponem z waty. - Gdzie też to tak wyrżnęło? - dociekały wyszedłszy na balkon jadalni. - Ale wyrwało muru! - krzyknęła Naścia. - Niech pani patrzy, koło kuchni na drugim piętrze! Akurat naprzeciw naszej kuchni! Polecę się dowiedzieć, czy nie było jakiego wypadku z ludźmi. Zaledwie Naścia wyszła, ktoś zastukał. Przyszła Joasia, by jak co dzień zostawić parę gazet, które znów zaczynały się kurczyć do rozmiarów prasy codziennej. Ewa opowiedziała jej o pocisku. - Co za szczęście, że nie przyszłaś o parę minut wcześniej. Mogło cię trafić - rzekła. - Zdaje się - dodała - że jednak w końcu będziemy musieli iść za przykładem innych i zamieszkać w piwnicy. Siedzenie na piętrach staje się coraz niebezpieczniejsze. Mogłabyś już nie nosić tej prasy - ofuknęła Joasię. - I bez niej już wszyscy wiedzą, co się święci. Nic nie ma w tych gazetach, najwyżej kłamstwa dla pokrzepienia serc. Szkoda cię na ten kolportaż! Joanna zdawała się przykro dotknięta tym pomniejszaniem roli, którą pełniła. - A jednak ludzie czekają, a jednak to jeszcze dla nich jedyna chwila odprężenia zaciekawiać się, co prasa przynosi. Zresztą coś trzeba robić. Chciałam być łączniczką, choć się do tego nie wprawiałam. Ale przyznaję, że nie mam odwagi do przechodzenia kanałów, a teraz bez tego ani rusz. Cierpię na klaustrofobię, jak to nazwała pani Norkowska. - Norkowscy przenieśli się do nas, ale od rana już ich nie ma, nie powiedzieli nawet, kiedy wrócą. - Teraz nikt nie wie, kiedy wróci. Ale to się cieszę, że oni są u ciebie. Pani Staszka jest taka pełna życia. Taka... zamaszysta. A o Michasiu nic? - Nic. Nie mów o tym... Nic nowego. Myśl sobie o mnie, co chcesz, Joasia, ale ja cię proszę, nie biegaj tak po mieście. To już do niczego nie prowadzi. W domach jest aż nadto roboty. To jest też rodzaj obrony. Jedyny, jaki pozostał. Przed głodem, chorobami, pożarem. - Mam na to dosyć czasu po służbie. Nie gadaj takich rzeczy, Ewa. Tak tylko zresztą mówisz, żeby sobie nie wyrzucać w razie czego, że się o mnie nie bałaś. Wiesz doskonale, że można zginąć w mieszkaniu, sama dziś o mało nie zginęłaś. - Tak, ale przynajmniej wiedziałabym, co się z tobą dzieje! Od czasu... zaginięcia Michasia umieram, jak mi ktoś znika z oczu. Rozmowę przerwała Naścia wmuszając w Joasię zjedzenie trochę fasolanki. Zawsze coś dla niej zostawiała z obiadu. Zmierzchało się już, kiedy wyszły obie z Joanną. Ewa jak co dzień odprowadzała ją z wiadrami, którymi przynosiła wieczorną porcję wody. Wracała bardzo jakoś znużona tym dniem i wchodząc na schody przystawała z wiadrami co kilka stopni. Naścia, która na nią zazwyczaj wyglądała, a często i wychodziła jej naprzeciw, wzięła od niej wiadra na ostatnim przęśle drugiego piętra. Ewa od razu rzuciła się w jadalnym na tapczan. - A niech sobie nie wracają - rzekła myśląc o Norkowskich. - Mam już dosyć tego męczenia się, czekania. Chcę spać. Ledwo to powiedziała, ktoś zaczął ni to pukać, ni to skrobać do drzwi wejściowych jakoś niedołężnie, a natarczywie. - Kto tam znów? Pies czy kot? Niech no Naścia zobaczy - mruknęła Ewa. A gdy drzwi wejściowe się otwarły, Ewa skoczyła z tapczanu, ujrzawszy wtaczającą się do przedpokoju dziwnie pochyłą, małą postać. - Michaś! - wrzasnęła odzyskując zwątlałe siły i chwytając w objęcia walącego się z nóg chłopczyka. - Michaś! Michaś! Jezus Maria! Temu dziecku coś jest! On jest chory! On jest gorący jak ogień! XIX - To nic. To nic... - mamrotał Michaś. Resztką siły zaczął się wyrywać z objęć Ewy. - Zaraz... Zaraz... Ja muszę... muszę... - Rzucił się do znajomych sobie drzwi wygódki i raptem osunął się przy nich na ziemię i zaczął płakać: - przepraszam ciociu... nie zdążyłem... tak mi przykro... - bąkał. Od razu zrozumiały i oprzytomniały. Michaś miał dyzynterię. - Co ci ma być przykro! - zawołała podnosząc go Naścia. - No, wielkie rzeczy, jesteś chory. - Uspokój się, syneczku, zaraz cię rozbierzemy i położymy - rzekła tuląc go do siebie Ewa. - Możesz się utrzymać na nogach? Chodź do łazienki. Naściu, proszę mi dać jego bieliznę i ubranie, tam u mnie w szafie. Nie, co ja mówię, ubrania nie trzeba. Nocną koszulę. Albo pidżamę. - Pewno, że nocną koszulę. Już daję i lecę zagrzać wody, żeby go umyć. Zaraz pościelę w stołowym drugi tapczan. - Jego by trzeba wykąpać - jęknęła Ewa. Chołopak był rozpalony, brudny, zwalany krwią i kałem, niepodobny do siebie. - Najpierw pościel! - krzyknęła Ewa. - A potem trzeba nanosić wody. To trudno, musimy go wykąpać. - Żadnego leczenia w tym brudzie! Michaś, wciągaj rękawy - nakazywała wkładając mu przez głowę nocną koszulę. Chłopak trochę oprzytomniał. - Nie gniewaj się, ciociu... Ja... ja się dobrze trzymałem... daję słowo. Dopiero tu pod drzwiami tak mnie zaczęło boleć i... i straciłem siły. To zaraz przejdzie... Tak mi wstyd. - Głupi jesteś z twoim wstydem. Masz, weź to, połknij tę pastylkę! - Drżącymi rękoma podawała mu wodę i ostatnią pastylkę tanalbiny. - Skąd ja wezmę tanalbiny? - myślała w popłochu. - Czym będę go leczyć? Zaraz ci będzie lepiej - zapewniła go głośno. - Jasne - uśmiechnął się po raz pierwszy. - Ach, jak mi tu dobrze u ciebie. Ja ci zaraz wszystko opowiem... - Opowiesz, opowiesz... Naściu! - krzyknęła Ewa. - Trzeba zrobić herbaty. Tej, co pani Norkowska przyniosła. Ale Naścia już pobiegła z dwoma wiadrami po wodę. Zaalarmowała Tomyskiego i Joasię. Wrócili we troje, niosąc razem pięć wiader wody. Mało, ale i tak o wiele ponad przypadającą na nich normę. Studnię trzeba było oszczędzać. Tomyski i Joasia ofiarowali swój zapas z radosnym uniesieniem, jakie daje poczucie, że nawet w takich warunkach można komuś dopomóc. Pod kuchnią szalał już ogień, paliwa na szczęście nie brakowało. W niespełna trzy kwadranse wsadzono Michasia do wanny, wyszorowano go, wytarto, ubrano w jego ostatnią, czystą na szczęście, pidżamę i położono do łóżka, gdzie natychmiast zasnął. Harcerskie ubranie, w którym przyszedł, wyrzucono na balkon, bieliznę, w której znaleźli wszy, Naścia postanowiła wygotować w wodzie z kąpieli, innego wyjścia, niestety, nie było. - Szczęście jeszcze, że nie tyfus plamisty - powiedział Tomyski pomagając wstawić kocioł z bielizną na blachę kuchni. Joasia trzymała ramię Michasia, gdyż pod pachę włożono mu termometr. Miał 39 stopni gorączki. Joasia i Józef mimo wszystko musieli już odejść. Ludmile bardzo się pogorszyło, nie można jej było ani na chwilę samej zostawić, a Tomyskiemu wypadł dziś nocny dyżur. We dnie zastępowała go przy chorej pani Felicja Karbowska. - Idźcie, idźcie - nagliła ich Ewa. - My z Naścią damy wszystkiemu radę. Zresztą zaraz przyjdą Norkowscy. Chyba że i oni przepadli. Zaraz po wyjściu Tomyskich przybiegła panna Maniewiczówna. Przyniosła lekarstwa, które dziś właśnie zdobyła, dotarłszy do jedynej, funkcjonującej jeszcze na Marszałkowskiej w pobliżu placu Zbawiciela, apteki. Całą tubkę tanalbiny, salol i dermatol w proszku, który jej dał pan Cytryn. Naścia już rozniosła wiadomość o powrocie i chorobie Miachasia po kamienicy. Ewa ujrzawszy lekarstwa aż roześmiała się z radości: - Nie, tym to go już chyba wyleczę. - Zaraz, to nie wszystko. Mam jeszcze kilka proszków kamfory. Niech mu pani daje po pół. Dla podtrzymania serca - powiedziała Maniewiczówna. Ewa słyszała, że Michaś się rusza, i skoczyła do niego. Szedł skłaniając się do wygódki. - To nic, ciociu, to nic... - mówił słabym, ale przytomnym głosem. - Już mi lepiej, tylko muszę wciąż chodzić do wygódki... Korzystając z tego, że nie śpi, Ewa dała mu trochę dermatolu i pół proszka kamfory. Przygotowywała następną porcję lekarstw, kiedy przyszli Norkowscy. - Michaś wrócił - powiadomiła ich zaraz w progu. - Chory na dyzenterię. - Nie!? Michaś wrócił? No widzisz! No, więc wszystko najlepiej na tym najlepszym ze światów. - Gdzie najlepiej! Ma dyzenterię. Jest ciężko chory! - I Ewa nagle załamała się. - Tak go cudownie odzyskałam i miałabym go teraz stracić - załkała na ramieniu Staszki. - No wiesz, ty jesteś!... - zgorszyła się Staszka. - Wychoruje się i będzie zdrów. A zresztą - myśl sobie, że go stracisz. To jedyna szansa dla tego chłopaka, żebyś za nim szalała. Kochasz tylko tych, kogo boisz się stracić. Michaś zaczął coś wołać z jadalni. Wpadły obie do niego. - Ciociu - mówił chłopiec. - Kto to przyszedł? Aha, to pani Stanisława. Dzień dobry pani, Ciociu, nie przejmuj się. Zapomniałaś, że jestem szczepiony na dyzenterię. I to co rok mnie szczepili. Ja nie umrę. Chciałem ci to powiedzieć... i tego... To mówiąc znowu zasnął. Norkowski był nieoczekiwanie przejęty i powrotem, i chorobą Michasia. - Dyzenteria to nie żarty. Nie wiadomo, co ten mały przechodził przez ten czas, co go nie było. Wygląda na bardzo wyniszczonego. Może ja skoczę do szpitala na Jaworzyńską po lekarza? - Nie - rzekła Ewa. - Oni tam upadają od roboty. Nikt z nich nie przyjdzie. Nawet Barycz do Ludmiły już nie przychodzi. Przypatrzyli się chłopcu, stanąwszy nad nim wszyscy czworo, nie wyłączając Naści. Spał głęboko, nie rzucał się, oddech miał przyśpieszony, ale równy. Naścia pierwsza orzekła: - Nic mu nie będzie. - I nagle wyznała wielką tajemnicę: - Proszę pani, ja mam pół kilo ryżu. Przyniosłam ze sobą. To jeszcze po pani Pawęcinie. Chowałam na czarną godzinę. Dwie łyżki wystarczą na kleik. Zrobię mu kleiku. On może i zagłodzony. Jak się kąpał, widziałam, że wychudło toto jak szczapa. Choć i w takiej chorobie, a posilić się trzeba. - Ach, Naściu, ty moje kochane oko opatrzności! - rozrzewniła się całując ją Ewa. Staszka zajrzała do wygódki i kręcąc nosem rzekła: - Jeszcze nie jest tak późno. Idę po wodę. - Zwariowałaś, słyszysz, znowu walą w naszą stronę. Ja już nie chcę się niepokoić. Zostań! - No, moja kochana, nie masz chyba zamiaru całego domu przyprawić o dyzenterię - rzekła Staszka. - Klozet musi być spłukany i wymyty. - Pani wchodzi nie w swoją rolę - zgromił Ewę ze swej strony Norkowski. - Moja żona nie jest sama. Ma prawo nie dbać o to, owszem, ale ostatecznie ja jej nie opuszczę, dokądkolwiek by poszła. - Ach, nie wątpię, nie wątpię - mruknęła Ewa. Poszli oboje, a gdy wrócili z wodą, Ewa oznajmiła im z radością, że Michaś znów się zbudził, że gorączka się nie powiększa, a nawet spadła o parę kresek. Że dostał znów tanalbiny i salolu i chętnie zjadł trochę kleiku ryżowego, i popił to herbatą. - Zdaje mi się, Stacha, że tym razem pozbawię cię twojej ukochanej herbaty. - To ci się nie uda, właśnie zabrałam od kolegi Filipa nowe pięć deka. Pod tym względem bezczelność Stasi jest bez granic - zaśmiała się szelmowsko Norkowska. - A i ja mam coś dla was. Wiem, że lubisz czasem zapalić, Staszka. Panie profesorze, dostałam papierosy. Nie idea, nie wiara, ale zawsze mała pociecha - powtórzyła słowa Maniewiczówny. - Fajeczka? - ucieszył się Norkowski. A Stacha wykrzyknęła: - Daj, daj! Uwielbiam małe pociechy. - A teraz powiedzcie, moi drodzy, co się z tym chłopcem działo? W głowę zachodzę, co się z nim przez ten czas działo. Nazajutrz o świcie czoło Michasia okryło się potem, gorączka spadła. Wziął lekarstwo, napił się herbaty, znów zasnął, a koło południa, zbudziwszy się na dobre, opowiedział, co się z nim działo. - Nie gniewaj się, ciocia, że ja ci taki kawał zrobiłem. To naprawdę nienaumyślnie. - Wyzdrowiej tylko, to najważniejsze. - Jasne. Ale na ogół muszę ci wszystko tego... opowiedzieć. - Nie wiem, czy nie jesteś jeszcze za słaby. Ale domyślasz się, że umieram z ciekawości. Nie potrzebuję też mówić, że cały czas umierałam z rozpaczy i niepokoju. - No nie, ciocia, doprawdy... Strasznie mi przykro, ale mam nadzieję, że nikomu więcej nie napędziłem żadnego niepokoju. Bo widzisz, przy mnie zabiło łączniczkę - twarz mu się skrzywiła - właśnie miałem wracać na noc do domu, no i tego... dała mi meldunek do dowództwa harcerzy, tych, co bronili Królewskiej... Ewa klasnęła w dłonie: - A nie mówiłam! Naściu, Naściu! Niech Naścia przyjdzie posłucha, co on tu opowiada. Czy nie mówiłam, że on jest na pewno na tej Królewskiej? - Co ty, ciocia! Miałem odmówić? Ona przy mnie umierała. Sama byś nie odmówiła. Odmówiłabyś? - Nie odmówiłabym. No i co dalej, mówże! - No i potem nie mogłem już wrócić, bo Niemcy strasznie na nas naparli. Tam byli sami harcerze i harcerki. Nosiłem amunicję z dziewczynkami. Ale nie wstydziłem się, że z dziewczynkami, bo z nich mówię cioci, fajne były chłopaki. Ach, jak tam było strasznie. Tak nas okropnie zabijali. Potem nawet strzelałem. Po jednym zabitym był pistolet maszynowy. Nauczyli mnie. Przy tych słowach Michaś znów zasnął. Kiedy się zbudził, nakarmiony kleikiem ryżowym, herbatą z sucharkiem i lekarstwami, które Ewa kombinowała wedle własnego pomysłu, opowiadał dalej. Tym razem prócz Ewy i Naści słuchała go także Joasia. Ewa w czasie snu chłopca opowiedziała jej początek jego przygód. - No, i co, syneczku, co dalej kochaniuniu? - nagliła go. - No i wiecie, ciotuchny, zostało nas tylko siedemnaścioro. I ja także strzelałem. Albo podawałem taśmę, bo mieliśmy też karabin maszynowy. Taki ręczny. Ale przyznam się, że, na ogół, robiłem to bez przyjemności... - Ja myślę - mruknęła Ewa. - Chociaż ja wszystko robię z przyjemnością. Nawet choruję z przyjemnością - uśmiechał się, zapomniawszy już o stanie, w jakim przyszedł. - No, ale powiedz, Michaś, jak ty się stamtąd wydostałeś? - Niecierpliwiła się Ewa, podczas gdy Joanna patrzyła na chłopca swymi szarymi poważnymi oczyma w jakiejś surowej smutnej zadumie. - Ach, to było bardzo nieprzyjemne. Przeszliśmy kanałami. Mnie to czasem woda i takie brudy sięgały prawie po pachy, bo byłem najmniejszy. Ale utrzymałem się. Raz pomyślałem sobie, żeby tak mamusia wiedziała, że ja tak idę kanałami... Ale wiecie, wy się martwicie, że nie ma wody. A jeden chłopiec, co nas prowadził, taki dorosły, miał już blisko osiemnaście lat, to powiedział: chwała Bogu, że kanalizacja nie działa i nie ma wody, bo jakby było tyle wody co zawsze, tobyśmy nie mogli iść kanałami. No, i ten chłopiec zaprowadził mnie do swojej babci, bo już nie miał rodziców, bo ich zabiło na Starówce. A ja już nie mogłem iść, bo dostałem dyzenterii, pewno od tych brudnych kanałów, no i tego... i u tej babci leżałem parę dni, aż tego... aż bomba uderzyła w ten dom i tę babcię zabiło, a mnie nie. Żołnierze mnie znieśli po drabinie, bo urwało schody od tego domu, no i sanitariuszka mnie odprowadziła, ale miała ze sobą troje rannych i chorych, więc mnie odprowadziła tylko do bramy, a po schodach już sam i już dalej wiesz... - Tu Michaś, wyczerpany, znowu zasnął. Nazajutrz Joasia przyniosła wiadomość o zajęciu Pragi przez Armię Czerwoną. Kamienica ożywiła się, odetchnęła. To więc znaczyło tak wyraźne wczoraj dudnienie artylerii. Pragę może i zajęto bez wystrzału, ale gdzieś widać obok nastąpiło przełamanie frontu, zmuszające Niemców do cofnięcia się z prawego przedpola Wisły na obszarze Warszawy. Ludzie nie kierowali się już teraz żadną orientacją ani animozją polityczną. Pragnęli wyzwolenia z dręczącej sytuacji, nie mogli już wytrzymać tego czekania na wynik beznadziejnej walki. Nikt już nie wypatrywał samolotów angielskich, nasłuchiwano rosyjskich, które od tego dnia zaczęły istotnie krążyć nad Warszawą. Odróżniano je doskonale od niemieckich. Były dwojakiego rodzaju. Jedne wyły śpiewnie i żałośnie, mówiono, że to bombowce, i martwiono się, że nie zrzucają bomb na niemiecką kwaterę tego nikczemnego von dem Bacha, znajdującą się gdzieś koło Sadyby na Czerniakowie. Inne trzeszczały jak wóz drabiniasty, nazywano je "terkotkami", sprzeczano się, czy to myśliwce, czy obserwatorzy. Ewa, Józef i Joasia wymienili na temat wzięcia Pragi parę niewesołych zdań nad pościelą Michasia, którego stan polepszał się, na przekór wszelkim okolicznościom. - Nie jestem taką pesymistką - powiedziała Joasia. - Wejdą, jak będą mogli. Nie rządzą się sentymentami ani miłością bliźniego, tylko rachubą. I dla nas byłoby sto razy lepiej, żebyśmy się rządzili tylko zimną rachubą. Mam za złe naszej prasie, że na przemian to zapowiada wyzwolenie ze strony Sowietów, to znów je lży. To są tylko uczuciowe odruchy, a nie żadna polityka. Ostatecznie nie należy obrzucać obelgami tych, od których jednocześnie czeka się wyzwolenia. - Patrzcie - uśmiechnął się Tomyski - jaki się znalazł polityk. Ale masz rację, Joasiu. Szkoda, że ani twoich Syndykalistów, ani żadnego z nas nikt nie zapyta o zdanie. Pozostaniemy na marginesie wszystkich rodzajów polityki, ponieważ nie mamy potrzebnego w epokach przełomowych ducha fanatyzmu. Nie jesteśmy w stanie aprobować jego błędów i okrucieństw nawet za cenę jego zalet. - Przychodzi czas, kiedy rzeczy na marginesie okazują się bardzo ważne - rzekła Joasia. - Znam to choćby z dziejów literatury. - Józek, co z Ludmiłą? - zmieniła temat rozmowy Ewa. - Z Ludmiłą - Józef uśmiechnął się głupawo. - Tym razem twój niepokój o drugich będzie może po raz pierwszy w stu procentach uzasadniony. Rozeszli się. Ewa zakrzątnęła się z Naścią koło lekarstw i posiłku Michasia. Chłopiec wodził za jej krzątaniem się rozognionymi, ale już nie od gorączki, oczyma. - Słuchaj, ciotuchna - powiedział, gdy mu podawała kleik. - Powiedz mi, co to są komuniści i w ogóle socjaliści. - Michasieńku, ja ci już o tym opowiadałam kilka lat temu, jak byłeś u mnie w czasie okupacji. - Tak, ja pamiętam. Pamiętam, że mówiłaś, ale byłem widać wtedy za mały i niewiele zrozumiałem. - Ale zapamiętałeś chyba, co ci mówiłam, że to są ludzie, którzy chcą sprawiedliwości, chcą dobra dla całej ludzkości. - Trochę coś takiego pamiętam. Ale dobrze, ciocia, więc w takim razie ci, co nie są komunistami, chcą niesprawiedliwości i chcą, żeby ludzie byli nieszczęśliwi? A powstańcy? Przecież, przecież... nie rozumiem... - Moje dziecko najdroższe, to nie jest takie proste ani łatwe do zrozumienia. Oczywiście, że nikt z tych, co teraz walczą z okupantem o wolność Polski, nie chce ani niesprawiedliwości, ani czegoś złego dla ludzi. Ale może wybraliśmy złą drogę, może popełniliśmy błąd, wiesz, Chybciku, ze szkoły, jak uczeń, co chce najlepiej i myśli, że dobrze rozwiązał zadanie, i namęczył się nad tym szczerze, a źle wyszło, bo zrobił błąd... Ach, mój kochany, ja ci się boję po prostu tego tłumaczyć, żeby cię też w jaki błąd nie wprowadzić. Ty myślisz, że ja sama dobrze to wszystko rozumiem? Wcale nie. To jest polityka. Polityka jest bardzo ważna. W takich gorących czasach to może nawet najważniejsza ze wszystkiego. Ale ja nie lubię polityki. Według tego, co wiem z historii, to najczęściej garść ludzi żądnych władzy i potęgi wypycha na śmierć, skazuje na nędzę, cierpienia i tułaczkę miliony ludzi uwiedzionych różnymi wielkimi politycznymi słowami. Może kiedyś polityka będzie znaczyła co innego... - Ciocia, jeszcze przedtem, jak nosiłem pocztę, słyszałem, że na Starówce zginął od bomby cały sztab Armii Ludowej. A ja myślałem, że jest jeden tylko sztab, i nigdy przedtem nie słyszałem o jakiejś Armii Ludowej. - Mało kto o nich słyszał. To są komuniści. Jest ich bardzo mało, więc dlatego mało się o nich wiedziało. Michaś był dociekliwy. - Dobrze, ciocia, ale jak oni chcą tak dobrze i tego... i nie zrobili błędu, to dlaczego ich jest tak mało? - Jak by ci tu powiedzieć? Może tak będzie, że to, co dzisiaj myśli niewielu, kiedyś będzie myślał cały świat. Może ich poglądy są za trudne. Zresztą, widzisz, oni są za Rosją. A Polacy doznali tyle krzywd od Rosji, że nie mogą tego zapomnieć. Nie mogą uwierzyć, że się zmieniła. Ale ja ci nie chcę narzucać moich starych smutnych myśli. Będziesz żył, będziesz sobie szukał, gdzie prawda. Chłopiec nie nastawał już więcej. Ewa poszła do swojej pracowni i stanęła przy oknie ze znużonym poczuciem jakiejś ni to winy, ni to niemożności sprostania wypadkom, a nawet myślom o nich. Czas był przedzachodni, prześliczny, równie piękny jak w tragicznym wrześniu 39 roku. Na niebie mniej było jakoś dymów i łun. Strzelanina rozlegała się mętnie, jakby znużona i przez siłę. Nagle śród względnej ciszy Ewa usłyszała gdzieś wysoko, a zarazem jak gdyby tuż nad sobą złowrogie basowe wycie. Odgłos dotychczas jej nie znany, a dziwnie przerażający. Znieruchomiała i raptem zobaczyła, jak w dalekiej prespektywie niewidzialnego stąd miasta, ponad dachy stojących przed jej oknem jednopiętrowych domów wzniósł się w powietrze istny wulkan płomieni, dymu i rozlatujących się na wszystkie strony szczątków czegoś w drzazgi potężnym ciosem rozbitego. I dopiero teraz, jak piorun po błyskawicy, rozległ się ciężki, ogromny huk detonacji. Wypadła z kuchni Naścia, wyskoczył z łóżka Michaś. - Co się stało? - zawołali oboje. - Nie wiem - rzekła Ewa. - Tego jeszcze nie było. W tejże chwili zastukała i weszła panna Maniewiczówna. Ewa otwierając jej drzwi słyszała na podwórzu głośne trwożne rozmowy. Maniewiczówna była blada. - Przyszłam powiedzieć - uśmiechnęła się swą twarzą pełną zacności i zewnętrznego światła - żebyście się państwo nie bali. Jak słychać takie wycie, to nic, to przenosi nad nami. U mnie właśnie jest porucznik z naszego odcinka. Obserwuje Pole Mokotowskie. Powiada, że to strzela najcięższa artyleria kolejowa. Burzy nawet sześciopiętrowe domy. Ona bije już od tygodnia, ale nigdy jeszcze tak nad nami nie przelatywała. Teraz wali w Hożą czy gdzieś w tamtej okolicy, bo tam teraz są nasze władze, a oni przez szpiegów zaraz wiedzą... Ale to jeszcze nie na nas... Po chwili przyszedł dozorca Nowiński, a potem praczka z sutereny, Skoczylasowa. Ludzie garnęli się do siebie na chybił trafił, strwożeni tym nowym rodzajem niebezpieczeństwa. Dozorca komentował: - Mówią, że taka ogromniasta armata może wystrzelić tylko osiem razy, a zaś musi dobre parę godzin się chłodzić. To armacisko nie jest tak łatwo narychtować. Gdy to mówił, usłyszeli znowu ponure wycie i rzuciwszy się wszyscy do okien patrzyli znowu na wybuch dymu, ognia, lecących w powietrze murów, żelaza, może strzępów ludzkich? - A ci Norkowscy, ta Joasia wiecznie chodzą gdzieś - westchnęła Ewa. Tego samego dnia jeszcze przed wieczorem padły w podwórzu kamienicy dwa małe pociski artyleryjskie. Pierwszy z nich zabił troje ludzi spośród znajdujących się właśnie na podwórzu, w tym jedno dziecko. Drugi obsypał małymi odpryskami tapczan, na którym leżał Michaś i przy którym siedziała rozmawiając z nim Ewa. Wkrótce potem wrócili Norkowscy i po naradzie domowników postanowiono się jednak przenieść do piwnicy na resztę ciężkich dni zagłady. XX Nikt z tych, co w dzielnicach, gdzie jeszcze się rozmawiało, po swojemu komentowali wypadki, nie wiedział, że w tym samym czasie, kiedy po długim milczeniu frontu z ulgą i nadzieją usłyszano znowu jego dalekie dudnienie, na jednej z przecznic Marszałkowskiej w parterowym mieszkaniu, do którego wypłoszony z piwnic Pko schronił się sztab Komendy Głównej powstania, w najzaciszniejszym pokoiku znajdował się generał w cywilnym ubraniu, człowiek niepozornej postaci, pozbawionej wyrazu, gładko wygolonej, ale z jednej strony opuchniętej twarzy, i zaspanego spojrzenia. Skomunikowawszy się za pomocą radia przez Londyn z walczącym do upadku Mokotowem i wydawszy rozkaz dalszej walki za wszelką cenę, miał tu wypocząć. Nie kładł się jednak na przyrządzone mu posłanie, tylko chodził z kąta w kąt sykając i chwytając się co chwila za opuchniętą twarz. Dręczony zapaleniem okostnej, krzywił się z bólu i chodził coraz prędzej. A potem nagle stanął, chwycił się za serce, wstrzymał na chwilę oddech, martwe, o zaczerwienionych z bezsenności powiekach oczy wytrzeszczyły się i zabłysły odbiciem światła za oknem, w które spojrzał. - Czyżby? Czyżby? - wyjąkał spierzchniętymi wargami. I nie dowierzając uszom, generał, wódz naczelny klęski, położył się jak długi na podłodze, przywarł do niej chciwym uchem, ponownie wstrzymał oddech. Deski podłogi niosły wyraźnie pogłos huraganowego ognia. Z zaczerwienionych od bezsenności oczu generała potoczyły się łzy. - Nie - szepnął - to nie pomyłka. To front. Nareszcie, nareszcie, nareszcie. To wyzwolenie, koniec męki. Człowiekiem, który ze łzami w oczach wyglądał ratunku od nienawistnej sobie Czerwonej Armii, człowiekiem, co nie miał więcej pojęcia, jak pokierować wypadkami, niż Michaś Wochelski albo dozorca Wiśniaty, a nie rozumiał z nich ani części tego, co rozumieli Józef Tomyski, Ewa Radgoska czy Joasia Tomyska, był wódz naczelny Armii Krajowej generał Bór_komorowski. Mały człowiek, któremu powierzono los narodu i stolicy i o którym jeszcze w tym czasie mawiano tu i ówdzie: - No przecież ostatecznie Bór ma jakiś plan, wie, co robi. Jeśli nie kapituluje, to znaczy, jest jakaś nadzieja na pomoc. Leżący na podłodze i nasłuchujący armat rosyjskich generał nie miał żadnego planu i nie wiedział, co robi. Więcej konsekwencji okazał porucznik Skonecki, który stojąc wiernie i bez strachu przy resztkach swoich żołnierzy na jednej z barykad Mokotowa, otrzymał właśnie wiadomość o zajęciu Pragi i miał ją zakomunikować swoim chłopcom. Nie był w stanie tego uczynić, bo w głowie miał tylko jedną myśl. Odszedł z tą myślą za strzęp muru, wyjął rewolwer i skierował lufę w usta. Zanim pociągnął za cyngiel, wybuchła kanonada, gdzieś blisko niego rozległ się okrzyk i jęk. Skonecki schował rewolwer, skoczył ku barykadzie i zakrzyknął: - Sanitariuszki! Dwie niedorosłe dziewczynki wysunęły się nie wiadomo skąd z noszami. Porucznik schylił się nad rannym. - Rysiu! - zawołał. - Rysiu! Ryś Jarzębiński, syn szatniarza z centrali Spółdzielczej, ostatni podchorąży oddziału, leżał blady, krew ciekła spod niego, uśmiechnął się z zażenowaniem i mówił: - To nic... Co za głupia rana... Stałem akurat odwrócony tyłem do barykady... Sanitariuszki zaczęły go opatrywać. Jedną z nich była Marcia Jentysówna. Powiedziała do porucznika: - Rana w krzyż. Straszna. - To nic - powtarzał bielejącymi ustami ranny. - Ja się wygrzebię. Walka trwa! Odniosły go do najbliższego punktu sanitarnego. Kiedy wracały, Marcia Jentysówna upadła. Ręczny granat rozprysł się przed nią. Dostała odłamkiem w żebra i ogłuszyło ją; po chwili wstała, podtrzymywana przez koleżankę, poszła z nią z powrotem na ten sam punkt sanitarny, gdzie odniosły Rysia Jarzębińskiego. Rana Marci była powierzchowna, nie było nawet mowy o odsyłaniu jej do szpitala. Zostawiono ją na punkcie do zmiany opatrunku i skontrolowania, czy nie wda się zgorzel gazowa. A Ryś Jarzębiński już umarł. Położono go na razie na ziemi koło drugiego podchorążego, który padł na sąsiednim odcinku. Był nim Jędrek Fabisz. Ale obaj przyjaciele nie wiedzieli, że tak leżą koło siebie umarli, jak niegdyś leżeli na śniegu opalając się w górskim słońcu Bukowiny. Brakowało tylko Karusia Latoskiego, dawno pogrzebanego na Forcie Mokotowskim. Skonecki dowodził obydwu odcinkami. Wyznaczył kaprali na miejsce Rysia i Jędrka. Niemcy rozpoczynali przygotowanie do natarcia. Skonecki przyjmował meldunki, wydawał rozkazy i przegrupowywał oba odcinki usuwając chłopców na boki spod ulewy ostrzału. - Chłopcy, walka trwa - powtórzył wreszcie za Rysiem. I jakby przełamując w sobie kręgosłup duchowy, dodał: - Praga jest wolna od Niemców. Pomoc się zbliża. Oszczędzać amunicję. Będziemy kontratakować. I chłopcy poszli do kontraktu. Na Mokotowie było około 4000 żołnierzy. Z tych może ośmiuset miało broń. XXI Nikt w domu Ewy nie był zadowolony ze zgodnie powziętej decyzji przeniesienia się do piwnicy. - Nie powiem, żeby mnie entuzjazmowało to zagrzebanie się żywcem - mówiła Ewa markotniejąc i popadając w zrzędną niecierpliwość. Chmurzył się także Michaś, mimo że nie lubił robić ambarasu i że "wszystko robił z przyjemnością". Niegłośno, żeby to nie wyglądało na manifestacyjny sprzeciw, pomrukiwał: - Ktoś powinien zostać w mieszkaniu. Na przykład w razie pożaru. I mnie to nawet nie wypada kryć się w piwnicy. Na ogół tego... jako żołnierz... Naścia jednak usłyszała jego wzdychające pomrukiwania i zgromiła go: - Michaś, cicho bądź! Chociażeś ty bohater, ale jesteś smarkacz. Dużo tu masz do powiedzenia. Ledwo się od śmierci wyprosiłeś, to leż cicho. Żołnierz zafajdany. Teraz jesteś pod komendą cioci i koniec... niec! Michaś poczerwieniał i obraził się. Ale okazało się, że stanowisko Naści niewiele odbiega od poglądu Michasia. Prości a dzielni ludzie, których koleje życia związały podrzędnym stanowiskiem z ludźmi dobrymi, chętnie znajdują rekompensatę poczucia swoich nie dość wspaniale wykorzystanych uzdolnień w odgrywaniu roli małej opatrzności swoich państwa. Nie doznając od nich krzywdy i wcieleni niejako do rodziny, nie mają dość powodów do szukania zadośćuczynień w nienawiści i rozważaniu przywar ludzi bardziej przez los uprzywilejowanych, z przyjemnością uważają ich przynajmniej za słabe delikatne istoty, którymi trzeba się opiekować. A jakaż tu opatrzność i opieka siedzieć razem z nimi w piwnicy? Poszła do Ewy i rzekła: - Mały ma rację. On jeszcze chory, musi zejść z państwem. Ale ja to zostanę w mieszkaniu. Przecież i ugotować trzeba, i zmyć, i tak w ogóle... le. Norkowski zirytował się usłyszawszy takie stawianie sprawy. - Niesłychane! - zaskrzypiał. - To jest właśnie ten duch anarchiczny. Pani Anastazja ma prawo myśleć, co jej się podoba. Ale nie wolno wprowadzać zamieszania. Ostatecznie - wykrzyknął nieoczekiwanie - ja mogę zostać. Moja żona i tak nie będzie sobie zdawała sprawy, czy jestem przy niej, czy nie jestem. Zawsze była częściowo niepoczytalna. Sprawę ucięła Staszka. Oczy jej się iskrzyły czymś w rodzaju gniewnej radości. - Nie kłapać, nie kłapać! - wykrzyknęła do wszystkich ogółem. - Nie utrudniać! Nie być domem wariatów! Zabierać się do przenosin! Nie doprowadzać Stasiuni do wściekłości! Stasia jedna nie robiła żadnych min, nie histeryzowała, czy przystoi lub nie chronić się przed pociskami do piwnicy. Twierdziła, że się świetnie bawi. - Co za grzebanie się żywcem? - ofuknęła Ewę. - Po prostu próbujemy żyć. Zachować przytomność między opętanymi śmiercią. - Ale możemy każdej chwili być pogrzebani żywcem - upierała się Ewa. - Nic mnie bardziej nie przeraża, jak powolne konanie pod gruzami w piwnicy. Niemcy już bombardują Mokotów. Na górze to przynajmniej od razu porozrywa na strzępy. Wiem, że nie ma innego wyjścia, tylko walczyć i trwać. Ale to wyjście nie znaczy też nic innego jak zagładę. - Ty jesteś!... To znaczy tylko, że nie umrzemy na raka, rozumiesz? Chciałabyś umrzeć na raka? Albo na sklerozę nerek? Boże, jakaś ty niesportowa! No, miłuniu, no, głupuniu, rozpogódź się, jak ty będziesz potem malowała z tym wspomnieniem takiego upadku ducha? Taka wspaniała, mądra starsza pani i takie dziecko! Nie umiesz tego ocenić, że jeszcze żyjemy? Że nie jesteś sama? Że nikt nam jeszcze nie zginął? Ewa była głęboko zawstydzona, nie że słyszy takie rzeczy od Staszki, ale że to, za co Staszka na nią krzyczała, nie było wcale najistotniejszym wyrazem stanu jej ducha. Ewa jak wielu artystów ulegała w silnym stopniu magicznemu myśleniu. Miała skłonność do przedstawiania rzeczy gorzej, niż wyglądały w jej odczuciu. Zamawiała w ten sposób los, wyprowadzała go w pole, jeśli można się tak wyrazić, "los", lubi być przekorny: "Aha, tak myślisz, a ja wszystko inaczej ci urządzę". Ale w gruncie rzeczy w głębi jej duchowego życia trwało niczym nie zachwiane przeświadczenie o sensie wszystkiego, co się dzieje. Nawet poprzez klęski, załamania się, koszmary tego strasznego błędu, jakim było w jej przekonaniu powstanie - duchowym niejako powonieniem wietrzyła jakieś "nasze będzie za grobem zwycięstwo". Tak, chociażby "za grobem", chociażby już nie dla nich, ale dla Michasia, dla tych małych, co przecie z klęski ocaleją. Ze Staszką było przeciwnie. Wnętrze jej wypełniała w istocie rzeczy czarna rozpacz, zarówno osobista, jak obywatelska. Miała pogardę dla głupoty i zbrodniczości człowieka. Ludzkość zdawała jej się Wielkim Obłąkanym, który jedynie w zdarzające się raz na wieleset lat lucida intervalla zdolny jest na krótko urządzić życie dorzecznie, przyjemnie i godnie. Ale rzadko tylko wybuchała z niej ta prawdziwa istota jej pesymizmu. Na zewnątrz umiała świetnie "trzymać fason", znajdować dobre strony w najgorszej sytuacji i zachowywać się tak, jak tego po niej oczekiwano. Mimo tych różnic filozoficznych miała z Ewą wiele wspólnego, obie były dobrymi dziećmi, chcącymi dla wszystkich jak najlepiej. Staszka była zresztą jeszcze inna w najosobliwszych przeżyciach. Ale o tym wiedzieli coś niecoś tylko jej mąż i Józef Tomyski. Tak czy owak przenosiny do piwnicy zostały dokonane. Zajęli się tym głównie Norkowscy, Ewa udawała, że ją to niewiele obchodzi, Naścia robiła obiad, Michaś leżał zasępiony. Znieśli, co mogli, z pościeli Ewy, wybrali zaciszny kącik w załomie piwnicznego korytarza, przytaszczyli nawet wielki kilim dla zawieszenia zimnej ceglanej ściany. Zrobili dwa legowiska, jedno dla siebie, drugie dla Ewy i Naści i wrócili na górę, aby sprowadzić Michasia. Jako chory miał sypiać na polowym łóżku. Naprędce zjedli obiad - Michaś i Norkowski, który miał jeszcze "coś tam w kiszkach", płatki owsiane, Staszka, Ewa i Naścia fasolankę. Potem Michaś, choć bardzo słaby na nogach, ubrał się, wzięli jego pościel i łóżko polowe, a kiedy zeszli z tym wszystkim do piwnicy, zastali ku swemu zdumieniu i oburzeniu swój "zaułek" ogołocony ze wszystkich rzeczy, zdjęto nawet kilim ze ściany i odrzucono to wszystko na stronę. W "zaułku" już ktoś inny mościł sobie legowisko. Siwowłosa dama ze śladami piękności w czarnookiej i czarnobrewej twarzy, ale widać słaba na nogi, bo postukująca laską, i wysoki, młodszy od niej szpakowaty mężczyzna o zamyślonej fizjonomii dyplomaty dozorowali rozstawiania prawdziwych łóżek, czym zajęci byli dozorca Nowiński i szczupła służąca w okularach. Ewa spłoszyła się, Staszka zaniemówiła i wrogo sposępniała, a w Norkowskiego jak gdyby piorun strzelił. Swym czupurnym, w tył podanym biegiem podleciał do intruzów i wdał się z nimi w kłótnię. Jazgotał "niesłychanie" i "nie do wiary", wymyślał im, że są aspołeczni, że jak można wyrzucać cudze rzeczy nie porozumiawszy się, krzyczał, gdzie jest ów tyle sławiony komendant domu, że takie przejawy brutalnego egoizmu są tolerowane i tym podobnie. Szpakowaty jegomość o zagadkowej twarzy dyplomaty milczał i miażdżył tylko małego profesorka zimnym spojrzeniem niebotycznej wyższości. Ale siwowłosa eks_piękność zniecierpliwiła się. Stukając laską w klepisko piwnicznego korytarza powiedziała mięciutkim, ale nie wolnym od gniewu głosem: - Proszę pana... Przecież pan nie jest nawet lokatorem tej kamienicy. O ile mi wiadomo... Więc cóż się tak pan rozbija? Pan tu coś mówi o aspołeczności. Przecież chyba najelementarniejsza sprawiedliwość społeczna wymaga, żeby lokatorowie tego domu mieli bezpieczne schronienie. Dobrze jeszcze, że nie było akurat Naści. Dałaby ognia. Ewa odwoływała i odciągała profesora wprost chwytając go za połę marynarki. I mimo że sarkał: - Niechże pani da spokój! - zdołała mu powiedzieć: - Panie profesorze, niech pan raczej da spokój. Nie warto się kłócić z tymi ludźmi. To dygnitarz z Rgo. To taki, co będzie dygnitarzem przy każdym rządzie, w każdym porządku rzeczy. Myśmy już znalazły ze Staszką inne i bardzo przyjemne miejsce. W samej rzeczy Staszka machnąwszy ręką na bezowocny i gorszący zatarg przenosiła już pościel do innego kąta piwnicy. Upatrzone przez nią miejsce było poprzecznym korytarzem piwnicznym na tyłach domu od strony ogródka pod oknami Ewy. Jedyną jego przykrą stroną był wiejący nie wiadomo skąd przeciąg. Ale i temu Staszka postarała się zaradzić. Przejście do załomu korytarza, wychodzącego na "dziurę" do piwnic sąsiedniego domu, zawiesiła kocem, który na dzień miało się odwijać na kształ pseudoklasycznej kotary, a na noc zapuszczać. Norkowski przyrządził karbidówkę, zapalił ją, wbił gwóźdź i zawiesił światło nad okrywającym zimną ścianę kilimem. Zrobiło się jasno i nieomal wesoło. Naścia upiekła na znalezionej w kredensie sodzie placuszki z kartoflanej mąki, której pięć kilo, wydobyte z jakiejś małej składnicy sklepu spółdzielczego na Mokotowskiej, dostarczył im jeszcze dwa tygodnie temu Tomyski. Stasia zrobiła do tego prawdziwej herbaty i mieli przewyborną kolację. Jadł ją nawet Michaś, Ewa twierdziła, że mąka kartoflana jest bardzo lekko strawna. Kiedy kończyli, straszliwy huk wstrząsnął murami piwnic, a żółty tuman zasnuł podziemny korytarz, karbidówka przygasła. Norkowski skoczył wybadać, co się stało. Pocisk artyleryjski uderzył w boczny mur oficyny kamienicy z 6 Sierpnia, przytykający pod kątem prostym do ich obecnego domu. Przez chwilę uspokajali przestraszonych sąsiadów - wielu mieszkańców kamienicy podobnie jak dom Ewy przenosiło się tymi dniami do piwnic - rozjaśnili karbidówkę i zaczęli się układać do snu, w jakiś sposób zadowoleni z pocisku. Nie wyrządził nikomu szkody, bo ugodzony mur był już tylko ruiną po bombie sowieckiej z maja roku 1943, a dla nich stanowił wystarczające i bezpośrednie usprawiedliwienie przeprowadzki do piwnic. Monotonne życie w podziemiu wypełnione było jednak mnóstwem zatrudnień i dawało tylko fikcję bezpieczeństwa. Bo przecież ciągle się z tej piwnicy wychodziło to na dyżur, to po wodę, to z odwiedzinami do Tomyskich, to ugotować posiłki, które Ewa na przemian ze Staszką i Naścią musiały jednak przyrządzać na górze. Monotonię tę urozmaiciła w przykry sposób i zaraz w pierwszych dniach scena z Norkowskim. Tym razem wywołała ją całkiem niechcący i ku swojemu zdumieniu Ewa. W owym dniu od wieczora aż do północy mury piwnic drżały od huku bomb i artylerii. Ludzie usiłowali domyślić się i zgadnąć, co to takiego może być. Powstawały nie znużone niczym nadzieje. - To Rosjanie przeszli Wisłę i atakują - mówili jedni. - Nie, przecież wyraźnie słychać bomby. To nalot aliancki. Nareszcie, nareszcie biją w pozycje niemieckie! Nikt nie spał. Uszy, wyczulone już jak uszy zwierząt w kniei, rozpoznawały, że jakaś bitwa, jakiś atak czy szturm odbywają się gdzieś niedaleko w południowo_wschodniej stronie miasta. - Rosjanie zaszli szkopów od Czerniakowa - zacierał ktoś ręce. - Oni tam już dawno mieli przeprawę. Tamtędy już berlingowcy do nas chodzili. Ewa tylko powtarzała uparcie: - To Niemcy atakują Mokotów. To ginie Mokotów. To koniec Mokotowa. Norkowski nie wytrzymał długo tych uwag Ewy. - Niesłychane! - syknął zrywając się z legowiska. - Niechże pani zamilknie! Co za nieprzyzwoity defetyzm. Nie myślałem, że osoba z taką niby kulturą może być tak bezwstydnie histeryczna! Dosyć mam tego, nie lubię być w złym towarzystwie! I rozwścieczony profesor zerwał się z posłania, oświadczył, że nie ma zamiaru zatruwać się rozsiewaną przez Ewę atmosferą klęski, i poszedł spać na górę. Ewa była zrozpaczona nieoczekiwanym wynikiem swoich trzeźwych uwag. W dodatku inni piwniczanie także na nią mruczeli. - Po co gadać takie głupstwa, kiedy przecież słychać wyraźnie, że to Niemców biją. - Co ja mam robić, Staszka? - pytała Ewa spłoszona. - Chyba pójdę na górę przeprosić twego męża. Nie może się przecież wystawiać na pewną śmierć ze złości na mnie. - Daj spokój, Ewa - uspokajała ją zmęczonym głosem Staszka, której serce szalało. - Śpij i nie przeszkadzaj nam spać. Z Filipem nic nie poradzisz. On już tak musi. Zresztą to komedia. Chce być na górze, bo musi często chodzić do wygódki. Ma jeszcze coś w tych jakichś głupich kiszkach. Na samą myśl o kiszkach życie mnie nudzi. Po małej chwili dodała szeptem: - Filip jest wykończony. Nie wytrzymał wojny. Ja o milę poczuję, czy człowiek jest jeszcze żywy, czy już jak śnięta ryba. - Nie mów tego. Człowiek z taką energią - odszepnęła Ewa. - Ta energia polega już tylko na męczeniu się życiem. Stacha pomilczała chwilę i rzekła jeszcze: - Wiesz? Całe życie łagodziłam jego wieczne zatargi z ludźmi, aż mnie to już śmiertelnie zmęczyło. A jednak nikt nie wie, ile najlepszej woli, ile straszliwej wprost bezinteresowności i uczciwości, nie, więcej - ile cnoty i męstwa jest w tym człowieku. Ani... ani... jak mi go żal... Zacichło. Również i odgłosy zaciekłej walki zacichły. Gdy Staszce wydało się, że wszyscy śpią, wstała po cichu i wymknęła się z piwnicy. Gdy wdrapała się po ciemku do mieszkania Ewy i zastukała, Filip otworzył jej z szyderczym: - A_a... przyszłaś? Przypomniałaś sobie, że prócz tej histerycznej przyjaciółki masz jeszcze męża. - Cicho, Filuniu, cicho, miłuniu - szepnęła i z wzniosłym wstrętem dała mu się chwycić w zniecierpliwione objęcia. Nazajutrz rano Joasia Tomyska przyszła, jak miała zwyczaj, odkąd Ewa i jej domownicy zamieszkali w piwnicy, przez korytarz, którego cząstkę stanowiła siedziba Radgoskiej, Naści, Michasia i Norkowskich. Ewa powitała ją entuzjastycznym uściskiem, jak witało się każdego, kto robił jeszcze bliskim tę łaskę wielką, że żył. Zaczęła ponownie prosić Joasię, aby zaniechała tego biegania po mieście z prasą przez nikogo już nie czytaną. - Nie mówię już o tym, że ja umieram z niepokoju, przecież walą już teraz nawet bombami w Śródmieście. Ale to jest już tylko szukanie śmierci... - Nie ja jedna chodzę po mieście - przerwała Joasia chmurząc się i zbierając do odejścia. Przytrzymali ją jeszcze Michaś i Staszka Norkowska. - Ciociu, nie chodź już nigdzie - prosił Michaś - albo zabieraj mnie z sobą. Wstrzymaj się jakie dwa dni, aż tego... aż nie nabiorę więcej sił. Staszka dodała trochę szorstko: - Niechże pani nie naraża brata i Ewy na to umieranie z niepokoju. Przecież oni się męczą. - Nie tylko oni są ważni. Inni także są ważni - powiedziała Joasia cokolwiek nieprzyjaźnie. W drugiej połowie września zaczęły się już późne, chłodnawe ranki. Bywało czasem pochmurno, przepadywały deszcze. Smutno, cicho, żałośnie szły co dzień około szóstej rano Ewa i Naścia albo Staszka i Naścia, aby przyrządzać śniadanie. Była jeszcze kawa zbożowa, cukier i owe podpłomyki z kartoflanej mąki na sodzie. Zazwyczaj uprzedzał je Norkowski, który nie chcąc, jak mówił, robić bałaganu, przystał na powrót do noclegów w piwnicy. Ale wstawał najpierwszy i szedł rozpalać ogień pod kuchnią. Ewa chętnie sama by to robiła. Umiała i lubiła rozpalać ogień. Była to już jedyna z powszednich przyjemności dnia, jaka została. Paliło się tak jak zawsze, nic nie brakowało do tej czynności. Ludzie przewidywali ciężką wojenną zimę i wszyscy jakoś już latem zaopatrzyli się w węgiel i drzewo. Dorwawszy się czasem do palenia (Norkowscy wychodzili niekiedy o świcie po wodę, której zawsze im było za mało) Ewa patrzyła z lubością na lotne płomyki szybujące wzdłuż paleniska ku wyciągowi i myślała, jak to dziwnie te same rzeczy bywają na świecie źródłem pożytku i radości albo klęską i zagadką. I jak ludzie często się mylą i to, z czego można by snuć szczęście, obracają w narzędzie krzywdy i rozpaczy. Ale nie upierała się przy paleniu, aby nie wchodzić w drogę profesorowi. Dobrze, że poprzestawał tylko na nieodzywaniu się do niej. Czekała cierpliwie, że go czymś w końcu rozbroi. Norkowscy nawet w tych warunkach nie brali w usta kawy zbożowej. Stasia co dzień przyrządzała dla nich herbatę, chociaż i ona musiała już oszczędnie szafować szczuplejącym zapasem. Już tę samą zawartość czajniczka parzyła po dwa razy, a czasem wygotowywała jeszcze na trzecią porcję. Proponowała oczywiście tę herbatę wszystkim, ale Ewie i Naści nie zależało na herbacie, a Michasia trzeba było odżywiać. Ewa twierdziła, że kawa zbożowa zawiera "w każdym razie" jakieś odżywcze składniki. Patrzyły na to przygotowywanie herbaty, jak na jakiś obrzęd konieczny dla zachowania zdrowia i życia dwojga przyjaciół. I odnosiły się z szacunkiem do tej herbacianej liturgii, a kiedy Michaś wpadał czasem pytając, czy jest już śniadanie, Naścia mówiła nabożnie: - Cicho. Poczekaj! Pani profesorowa robi jeszcze herbatę. Michaś był już zupełnie zdrowy i żarliwie starał się posługiwać wszystkim i w każdej rzeczy. Nosił wodę i węgiel, rąbał drewka na podpałkę, czyścił wychodek, stawał w łańcuchu do noszenia piasku i wody, kiedy gdzieś blisko wszczynał się pożar. Z podwórza do Tomyskich przyprowadzał ze sobą często Edzia od Wiśniatych. Z tym Edkiem, pomocnikiem dozorcy, zaprzyjaźnił się bardzo i dzielił się z nim swą marną stawką domową. Czasami, gdy nie było żadnego zajęcia, Ewa przechodząc piwnicznym korytarzem widziała tych dwóch chłopców, jak we wnęce piwnicznej siedzieli na pace od węgla i z ożywieniem rozmawiali. Byłaby rada posłuchać, ale nie chciała ich płoszyć. Wbrew przewidywaniom Ewy Mokotów nie upadł jeszcze po owej nocy wielkiego bombardowania, ale wiedziała, że "śmierć powstańcza" tej dzielnicy wtedy się zaczęła. Rzadko przeciekające stamtąd wieści mówiły o stopniowym zacieśnianiu się tego obwodu walki i o systematycznie prącym naprzód koncentrycznym ataku niemieckim. Niemcy po prostu mieli czas, wiedzieli, że im nikt nie przeszkodzi, front znowu zacichł. Toteż działali systematycznie i planowo. Czasami jakiś drobny zrzut ze strony anglosaskiej albo sowieckiej lub też wieść o czymś takim ożywiła na chwilę znękanych ludzi z okolic Polnej, chociaż wszyscy wiedzieli, że to nie może już mieć poważniejszego znaczenia. - To na wszelki wypadek zapewnianie sobie alibi - drwiła Staszka. Jak na urągowisko zrzuty przynosiły coraz częściej - ze strony zachodniej - czekoladę, ze wschodniej - kaszę jaglaną, której worki, źle przysposobione do spadania, pękały rozsypując zawartość po ruinach, dachach i brukach. Pewnego dnia wszyscy wylegli w podwórza, na piętra, a nawet z pogardą wszelkiego niebezpieczeństwa - na dachy, aby oglądać wielki dzienny przelot zrzutowy. Szedł od zachodu, basowy huk motorów słychać było silniej, niż kanonadę w mieście, słychać go było nawet w piwnicach. Ale samolotów nie było widać, leciały bardzo wysoko. - Ile ich musi być, że nic nie widać, a tak słychać - krzyczeli ludzie. - To smoki jakieś, to smoki! To latające fortece! Czasami w słońcu błysnęło srebrzystym kształtem, a za mgnienie ludzie ujrzeli, jak rzeczywiście niebo zaroiło się od spadochronów. Ogromny krzyk zachwytu i radości wzbił się ku górze z udręczonego miasta. Wszystko prawie spadło na miejsca zajęte przez Niemców, trudno już było trafić w pozycje powstańcze, a zwłaszcza z takiej wysokości! Po paru godzinach przyszły wieści o tych spadochronach, co trafiły na pozycje obrońców; dostały im się: czekolada, proszki cytrynowe, trochę środków opatrunkowych i... guma do żucia. Żołnierze płakali z bezsilnej wściekłości. Na Polnej i Mokotowskiej życie, przystosowane już do nieludzkich warunków niby jakiejś w zwolnionym tempie stającej się katastrofy, wlokło się z dnia na dzień w wielkim spokoju i beznadziei. Ale ta beznadzieja była zawsze jeszcze walką z okupantem i to poczucie nadawało cierpliwemu jej znoszeniu cechy męstwa i godności, przynajmniej tam, gdzie nie było bezpośrednich szturmów i nalotów z powietrza, których groza rozluźniała hamulce dyscypliny wewnętrznej. Ale ostatnia dekada września była już tylko bierną obroną ludności przed pożarem, chorobami, głodem, upadkiem ducha. XXII Józef Tomyski w tym czasie, spełniając wszystkie polecenia Karbowskiego, brał dwanaście razy udział w gaszeniu pożaru narożnego domu od Polnej, który, zbombardowany już od góry przez artylerię, ciągle nadto wybuchał, zagrażając sąsiedztwom pożarem. Nie było prawie dnia, żeby alarm: "Polna 32" (a to znaczyło róg Mokotowskiej) się pali, nie mobilizował wszystkich mieszkańców kamienicy do noszenia wody, wyrąbywania podłóg, wyrzucania z opustoszałych mieszkań wszystkich drewnianych sprzętów, zasypywania piaskiem tlejących miejsc. W połowie września, wróciwszy z daremnego ratowania wciąż tlącej się owej narożnej kamienicy, obszedł z polecenia Karbowskiego piwnice, aby ruszyć ukrywających się tam ludzi do zastąpienia walących się już z nóg przygodnych "strażaków". Udało się zebrać sześcioro ludzi, którzy poszli gasić pożar, a wracając ku wyjściu natknął się na Wiśniatową. Dozorczyni po stracie ulubionego pasierba Heńka i wyleczeniu się z powierzchownej ranki, była najbardziej rozłożoną wewnętrznie osobą w kamienicy. Krzyczała, złorzeczyła, płakała. Denerwowało ją, że ludzie czegoś chodzą, na coś chcą poradzić, gdy nie było już na nic żadnej rady. - Czego pan chodzi i guza szuka? - wołała do Tomyskiego. - Wszystko już i tak diabli wzięli. Gdzie ten mój stary pijok, to głupie chłopisko? Po co siedzi na podwórzu? Żeby go jak Heńka zabiło? Siedzieliby wszyscy spokojnie w piwnicy i czekali zmiłowania Bożego. Ale czy to Pan Bóg będzie miał zmiłowanie nad wariatami, co się porwali na takie potęgi? Niech pan poczeka! - krzyknęła nagle do Tomyskiego. - Ja zrobiłam kwasu, jak pan ma mąkę, to upiekę wam chleba na kwasie. Przecie pani Tomyska chora, może kawałek chleba by jej pomógł! Ja tak upiekę, że nie będzie kwaśny. Dobry będzie. - Mam mąkę - powiedział Tomyski - owszem, niech pani upiecze chleba. I pani to pomoże, zajmie się pani czymś pożytecznym... - Co mnie ma co pomagać! - wrzasnęła. - Takim jak ja to tylko wszystko szkodzi. Ale ja mam do państwa jeszcze jeden jęteres. Tu jest moja przyjaciółka, Paulina Mruk. Ja za nią ręczę, to uczciwy człowiek. Ten dom, gdzie służyła na Wilczej, zbombardowło, w drobny mak poszedł. Jej pani w tym przeklętym Ak gdziesi głowę nadstawia. Pani Tomyska chora, to pan pewnie potrzebuje pomocy. Niech państwo ją wezmą, póki co, a potem się pokaże, czy zostanie, czy pójdzie precz, albo głowę z nami wszystkimi położy. Tomyski odpowiedział: - No dobrze. Zbiedzona, szpetna, sześćdziesięcioletnia Paulina Mruk zjawiła się u nich, zanim zdążył się porozumieć z Ludmiłą. - Niech pani poczeka - zmieszał się. - Muszę uprzedzić żonę, że pani przyszła. - Ja nie żadna pani. Służąca jestem i Polcia się do mnie mówi - rzekła przybyła, ruszając w prawo i w lewo ustami ozdobionymi sztucznym uzębieniem. - Tak już nawykłam - dodała pokornie, ale szorstko. Pani Ludmiła ucieszyła się na ile niezmierne osłabienie pozwalało jej okazać jakiekolwiek uczucie. - To dobrze, to bardzo dobrze. Nie będziesz musiał ciągle przy mnie sterczeć. Widzisz, jak w takim nawet piekle los potrafi sprzyjać. Poszedł powiedzieć Paulinie, że może się zaraz urządzić, gdzie zechce, w jadalnym albo gościnnym. Nie ma w mieszkaniu specjalnego pokoju dla służącej. - Nie ma czego? - Paulina nie zrozumiała. - A po co mnie pokój? Ja nawykłam do kuchni - rzekła. - Niech państwo będą spokojni. Wszystko, co potrza, zrobię, ugotuję. Wiśniatowa mówiła, że państwo mają jeszcze coś niecoś do jedzenia. - Marnie, ale wystarczy dla nas na jakiś czas. Ale co do kuchni to nie ma tam pościeli, tylko siennik, proszę więc wziąć sobie z tapczanu w jadalnym koc i poduszkę. Resztę gościnnej pościeli używa moja siostra, panna Tomyska. - Mnie nie brakło pościeli - rzekła Paulina głosem roztrzęsionym od nagłego wzruszenia. - Pierzynę miałam, że drugiej takiej może nie ma na świecie. I łóżko. Dobre, żelazne, ale lakierowane. Z siatką. Jak sobie wspomnę, żem nic nie uratowała z tego pożaru, żem tak głowę straciła, to mnie mgli. Łóżko to tam nie zostało, widziałam, jak je jacyś wynosili, pewno złodzieje. Nawet za nimi poleciałam, ale tak te kule pękały nade łbem, żem zawróciła. I teraz nie wiem, gdzie to moje łóżko, gdzie się to biedactwo obraca. Człowiek od maleńkości robił i robił, żeby się czegoś dochrapać, i zniszczyło mnie to powstanie. Trudno! Nie mnie jedną. Tyla narodu, tyla dobra zmarnować! Mieli to rozum, proszę pana, ci, co nas do tego przywiedli? Tomyski był zakłopotany. Chciał powiedzieć, że są rzeczy ważniejsze od pierzyny i łóżka, lecz uprzytomniwszy sobie, że oni jeszcze to wszystko mają, rzekł tylko: - Będziemy się wspomagać. Pewno pani Polcia głodna, proszę sobie ugotować kaszy albo klusek. Nic innego nie mamy. - Mnie nic innego nie trzeba. Tłustego nie mogę jeść, kapusty nie mogę, grochu nie mogę. Mnie nawet służy to chude jadło, wątrobę mam od niego lepszą. Milczeli chwilę. Tomyski nie miał pojęcia, jak się "umawiać" z przyjmowaną w tak szatańskich okolicznościach służącą. - Będziemy sobie pomagali - powtórzył bezbarwnie. - Czy pani... czy Polcia chora na wątrobę? Paulina pokręciła w tę i w tę stronę szczękami i rzekła ostrożnym nieśmiałym głosem: - Kto mówił, że ja chora? Ja zdrowa jestem i silna, choć na takie chuchro wyglądam. Robić jeszcze mogę... - Cóż teraz za robota - uśmiechnął się Tomyski - po prostu pomoże mi pani obsłużyć chorą żonę, bo ja mam i w kamienicy różne obowiązki, Polcia wie, jak to teraz jest... - Robić jeszcze mogę - powtórzyła Paulina, zanim Tomyski skończył. - Alem już przecie niemłoda, na sześćdziesiąt mi idzie i wody to już za wszystkich nosić nie mogę... - Jak to za wszystkich? - Tomyski nie zrozumiał. - Bo tam, proszę pana, gdzie byłam, to zaczem żeśmy się spalili, to nikt się nie ruszył po wodę, tylko ja musiałam na czwarte piętro dygować. I spod ostrzału. Nie żeby moja pani mnie posyłała, ona toby i sama ze mną chodziła; ale ona tylko ze dwa razy może do siebie wpadła jak po ogień, a cały czas lata z tymi powstańcami, chociaż już rozum swój dawno ma i widzi, że ich na darmo tylko ta śmierć kosi. Ale tam do mieszkania naszło się krewnych i znajomych, co pouciekali ze spalonych domów; jedna to nawet ze psami dwoma przyszła, okropnie myć się lubiła, akurat czas sobie znalazła, czyściocha taka! A sama się nie ruszy, ja tylko po tę wodę jak kto głupi chodziłam. A jak, proszę pana, gdzie koło nas huknęło albo te auroplany zaczeny latać, to z pieskami tylko fyr, fyr do piwnicy! I z pięć razy na dzień hopkała. Tylko po wodę jej się nie chciało. To chociaż jestem dobra, zeźliłam się, w końcu powiedziałam: "Chcecie się myć, noście sobie wodę sami..." Tomyski wcisnął do lufki trzecią część papierosa i zapalił starannie przekrojoną na dwie części zapałką - zapałek też już zaczynało brakować. - Wody pani nie potrzebuje nosić. Chyba tyle, co pani sama potrzebuje. Ale ja i dla pani przyniosę. Ja i moja siostra przynosimy wody, ile trzeba. Ruchliwe usta Pauliny przestały się bawić sztuczną szczęką. Jej zabiedzona, szara od niedomycia twarz przybrała wyraz czujnego zdziwienia. To, co mówił Tomyski, wydało jej się tak niepodobne do rzeczy, które nawykła była słychiwać, że aż ten pan zdał jej się trochę głupi. - Wodę miałby znów pan dla mnie nosić! - zgorszyła się. On tymczasem gładził siwiejącą czuprynę i myślał, co to znaczy, że Joasia dziś jeszcze nie wróciła z miasta. Powiedział z roztargnieniem: - Tylko moja żona nie może nosić wody, bo jest chora. Nieskładne żabie liczko Pauliny o wypukłym czole i przylizanych nad nim tłustych włosach koloru starej rogoży stężało nagle w jakiś nieżyczliwie bolesny wyraz. - Mój Boże - powiedziała - jak ja byłam mała, jakam to ja była chora, a jak ja musiałam robić. Nieraz to aż płaczę, tak mnie w dołku ściska, a tu nic, tylko płachtę na łeb bierz i deszcz nie deszcz, ty, dzieucho, leć na miedzę i pilnuj tego krowiego ogona i tych paru gęsi. Umęczyłam się, upłakałam wtedy za całe moje życie. Wierzchem dłoni otarła łzę i pociągnęła głośno nosem. Tomyski przypatrywał się jej z rosnącym zainteresowaniem. - To co pani jest, że pani tak od dziecka chorowała? - Co mi ma być? - krzyknęła prawie. - Nic mi nie jest. Zdrowia mam jeszcze, robić mogę, niech się państwo nie boją - zlękła się nagle sama. - Za małości tom chorowała, ale jak miałam dwadzieścia lat, to mi tu już w Warszawie zrobili operację i już potem byłam zdrowa. Paulina Mruk była najoczywiściej przestraszona, że pod wpływem ciężkich przeżyć zapomniała się i rozgadała nieopatrznie. Jeszcze jej nie wezmą, a gdzie ona się nieboga podzieje? Wiśniatym przecie miejsca zawalać darmo nie będzie. - Państwo będą ze mnie zadowoleni, ja się będę starała, ja swoje obowiązki znam, wszystko na porę zrobię. - Jaka tu pora, jaka robota, jakie obowiązki? - łagodnie westchnął Tomyski. - Chodźmy lepiej do pani. Skuliła się jakoś i podreptała za nim drobnym kroczkiem, a znalazłszy się przy tapczanie Ludmiły, zgięła się i z pokornym ugrzecznieniem pocałowała ją w rękę. Przy zmizerowanej, ale zawsze jeszcze pięknej Ludmile, wyglądała jak żeński Kaliban w towarzystwie Prospera. - Moja miła - rzekła cichym, jedwabnym swym głosem pani Ludmiła. - Cieszę się, że możemy pani dać dach nad głową. I że będzie nas więcej razem. - Ja nie pani, ja Polcia - powtórzyła swoje Paulina Mruk. - Jeżeli doczekamy, a moja pani nie wróci, to służyć będę dobrze. Ja służąca. Mój Boże, jak to ciężko chorować w taki czas... Czarne pod starganą lśniącą siwizną brwi pani Ludmiły wzniosły się lekko. Spojrzeli na siebie z Józefem i oboje uśmiechnęli się z bezradną pobłażliwością. - Kochany - wionęła chora słabym głosem - pokaż Polci, gdzie jest wszystko, i niech sobie i nam zrobi owsianki na kolację. Albo gryczanej kaszy, jest jeszcze, zdaje się, gryczana kasza. Przytakując ochoczo: - Tak jest. Dobra, dobra. Zaraz wszystko będzie. - Polcia zabrała się do rozpalania ognia pod kuchnią. "Dziwne - myślał Tomyski. - I chętna, niby dobra i pełna jakiejś zapiekłej złości. I pokorna, i razem krnąbna". Kiedy trochę później niż zwykle wróciła Joasia, Tomyski się spłoszył, gdyż wiadomość o pojawieniu się Pauliny, co jej oznajmił z radością, przyjęła jakoś dziwnie, markotnie, a nawet prawie z trwogą. - Czego się mroczysz, Joasiu? - pytał Józef. - Nie podoba ci się ta Polcia? Joasia długo wykręcała się od odpowiedzi, zganiając swoje zdenerwowanie na straszność oglądanych w mieście rzeczy. Na koniec jednak nie wytrzymała i wyjąkała z istną rozpaczą: - Od kiedy tylko przyszłam do was, tak się wciąż martwię, że wam jestem ciężarem. I tak masz tyle smutku z chorą Ludmiłą, tyle kłopotu, a teraz jeszcze bierzecie kogoś do wyżywienia, którego już tak mało. Ale, Józiu nie gniewaj się, ja się wyprowadzę. Dowiedziałam się, że na Siennej, czy gdzieś, są jakieś składy, z których trzeba wydawać żywność. Ja się tam zgłoszę. Nie będę przynajmniej darmo jadła. Tomyski osłupiał. - Joaśka, co też ty wygadujesz? Oszalałaś? Obrażasz mnie, kochana... Jedzenie? Ależ starczy go i zresztą, nie... to wstyd, żebyś tak ze mną rozmawiała. Siostrzyczko, nie, ja nie wierzę własnym uszom. Nigdy w żadnej sytuacji nie są możliwe między nami takie rozmowy. I gdzież ty będziesz jakąś żywność wydawać. Kochana, nie wiesz, jak wyglądasz, cień tylko z ciebie został. - Cały czas, odkąd jestem, nie mogę się opędzić wrażeniu, że ci przeszkadzam - poskarżyła się dziecinnie Joasia. - Zawsze mi się zdaje, że wszędzie jestem tylko intruzem, co przeszkadza - głos jej się załamał, była bliska płaczu. Tomyski załamał ręce z humorem i kiwając głową śmiał się, ale w gruncie rzeczy był przerażony. Wiedział zawsze, że Joanna jest pełna zadrażnień wewnętrznych, taka już jakaś uraźliwa natura, w dodatku wściekle opanowana, przez co tym bardziej zaskakująca, gdy nagle ujawniło się obolałe sedno jej usposobienia z pozoru tak pogodnego i spokojnego. Ale nie przypuszczał, że w takiej chwili i tak małostkowo może się to ujawnić. - Ot znalazła się wariatka - usiłował obrócić to w żart. - Bój się Boga, dziewczyno... Nie, to nie przystoi, żebyśmy tak ze sobą rozmawiali... - powtórzył. Chwycił ją nagle w objęcia, przycisnął do serca, ucałował w szare oczy, w zasmucone usta, głaskał ją po czarnych, wijących się, z lekka przetkanych srebrną nitką włosach. Zrazu sztywniała cokolwiek w tym uścisku, któremu towarzyszyło wzmaganie się łoskotu jakiejś pobliskiej palby. Lecz nagle poddała się, objęła go za szyję. - Tak dawno już nie rozmawialiśmy ze sobą - wyjąkała - a kiedyś, kiedyś... - Oboje krótko cicho załkali. - Ot, ku czemu nas wiodło nasze szczęśliwe dzieciństwo - szepnął Józef. - Powiedz, Józek... Czym się to piekło skończy? I powiedz mi, powiedz, czy to była omyłka? - To nie była omyłka - rzekł twardo. - Jeśliby ktoś, widząc tonącą matkę, rzucił się na jej ratunek bez żadnych nawet szans, że ją uratuje, a ze wszelkim prawdopodobieństwem, że sam zginie, nie popełniłby błędu. - Pobici zawsze płacą... - szepnęła Joasia. I otrząsnąwszy się, nagle rzekła: - Przegraliśmy, a jednak nie żałuję, że tu jesteśmy. Były chwile tak wspaniałego uniesienia... I to tak przyjemnie przeżyć, przecierpieć to wszystko. A potem, jak się skończy, to taki błogi spokój, taka pociecha, że się w tym było, że się nie uciekło, że się razem z wszystkimi umierało. Pamiętam to uczucie po oblężeniu w trzydziestym dziewiątym. Tomyski zmilczał i pomalutku wciskał znów do lufki okrawek papierosa. - Tylko żeby wiedzieć, że to jest dno, że już nie spadniemy niżej. Zapalając ostrożnie przepołowioną zapałkę odpowiedział: - To może nie być jeszcze dno. Przeszli do Ludmiły. Patrzyła na nich uśmiechniętym, ale dalekim spojrzeniem. Zapytana o zdrowie, oznajmiła, że czuje się dużo lepiej. Objawy choroby mijały, to słabe owsiane pożywienie widać sercu służyło, gdyż nigdy nie dawało jej się tak mało we znaki, jak teraz właśnie. - Jeszcze pożyję - zadziwała się z lekka. - Choć właściwie nie wiem, czy nie najszczęśliwsi są ci, co umarli albo zginęli jeszcze... w pierwszej wojnie światowej. - Kanonada wzmaga się pod wieczór - stropił się nieco Tomyski. - I przybliża się. Mam wrażenie, że to przygotowanie do ataku od Pola na Mokotowską. Czy nie przenieść cię, Ludeńko, do gościnnego od podwórza? - Nie, ja nie słyszę. Wspominam takie różne piękne rzeczy z życia. Od tego cichną strzały. Dla pani Ludmiły prawdziwe życie i jakieś szanse na szczęśliwe losy ludzkości skończyły się z chwilą wybuchu pierwszej wojny światowej. Zdawała sobie sprawę ze wszystkich dysonansów tamtego czasu, ale mówiła: - Wiek dziewiętnasty, który skończył się w roku tysiąc dziewięćset czternastym, mimo wszystko nastręczał duże nadzieje, że wszystko, co zwietrzałe, przeżyte, wykruszy się pomału i stopniowo bez naruszenia esencji życia. Był to wiek bardzo wszchstronnie twórczy, rozsądny, kochający życie, tolerancyjny i mający ufność człowieka. Stwarzał coraz mniejsze szanse dla rządów, a coraz większe dla społeczeństw. Ale ludzie byli niecierpliwi. Niecierpliwość! Nie wiem, czemu to nie jest jeden z grzechów głównych. Bo nim jest. Niecierpliwość i pycha to bliźniaczki. Od pierwszej wojny światowej zaczął się wiek pychy, budowanie wieży Babel i pomieszanie języków. Wszystkie słowa pozmieniały znaczenie. Wiek przewrotności - szepnęła. - Nie mam z nim wiele wspólnego. Lituję się nad szaleństwem ludzi... Tomyski i Joanna milczeli. Nie chcieli wszczynać dyskusji z ciężko chorą. Józef powiedział: - Ludubudu, perło cichego oceanu, jak wyzdrowiejesz, no i jeśli ocalejemy, musisz pisać pamiętniki. Już ja cię dopilnuję. - Ty siebie dopilnuj, leniuchu - przekomarzała się. - Czuję, że chcesz skorzystać z okazji i rzucić pracę pisarską. - Może będę musiał - roześmiał się Tomyski. - Już przed wojną męczyło mnie nieznośne natrętne interesowanie się ministrów tym, co i jak mają pisać, grać, malować artyści. A nie mam talentu do podobania się ministrom. Żadnym. Tak, tak... - zaczął w zadumie chodzić po pokoju. - Władza... władza... Zawsze marzyłem o rozładowaniu instynktu władzy... Równie zgubnego, jak instynkt posiadania... A on nie tylko nie zostanie rozładowany, ale będzie sobie znajdował coraz nowe i coraz bardziej nieoczekiwane uzasadnienia... Ależ walą... To, psiakość, Niemcy... A nasi... Słyszycie, panie? Te pojedyncze wystrzały? Jak gwiazdki śniegu śród śmiercionośnej lawiny. Ach, ach!... XXIII Nazajutrz rano Joanna, zjadłszy w kuchni odsmażanych wczorajszych klusek, wysłuchała opowiadania Pauliny o pożarze na Wilczej, i o pierzynie i niewiadomym losie łóżka i wyszła po cichu, nie pożegnawszy się z bratem. W mieszkaniu było cicho, myślała, że jeszcze śpią, bo dopiero nad ranem przycichła gwałtowna strzelanina, więc pewno wtedy dopiero usnęli. O piątej po południu jeszcze jej nie było z powrotem. Nadciągał wczesny już wrześniowy zmierzch. Tomyski skończył przypadający na niego dyżur przy wyjściu z piwnic domu, ale korzystając z obecności Pauliny w mieszkaniu, zastąpił kogoś, na kogo przypadło obejście poddaszy. Stamtąd wrócił jeszcze raz do piwnic; nie mógł sobie znaleźć miejsca z niepokoju o Joannę. Przysiadł się do dyżurującego na otwartym powietrzu przy przejściu na podwórza od trony Polnej Piotra Zientala i wdał się z nim w rozmowę. W istocie rzeczy czekał, bo tym tylko przejściem mogła przybyć Joanna. Ziental, po upadku Woli, bronił Politechniki, potem walczył na Poczcie Dworcowej, gdzie został ranny. Leczony w najlepszym w tych stronach szpitalu na Lwowskiej, urządzonym w dawnej klinice położniczej, gdzie niegdyś pracowała, zmarła w Oświęcimiu, doktor Świacka, wyzdrowiał, rzecz nader rzadko przytrafiająca się rannym powstańcom. Przedtem porywczy i dosyć mowny, po tym, co przeżył i widział, Ziental stał się milczący, a poruszał się z powolną ostrożnością, jakby bał się naruszyć coś w ledwo wyleczonych organach swego wnętrza. Kula przeszła mu przez obojczyk i drasnęła płuco. Wrócił przed kilku dniami, jeszcze pluł krwią, a że jej dużo utracił, jego twarz o pociągłych rysach, brunatnych oczach ze śniadym pod nimi cieniem, piękna tą subtelną inteligentną urodą, tak właściwą większości polskich robotników, była bardzo blada. Mimo że nie przyszedł jeszcze do sił, wypełniał niestrudzenie wszystko, co na niego z obowiązków "załogi" domu przypadało. Dyżurował w najbardziej wystawionych miejscach, na poddaszach albo na podwórzu, chodził do gaszenia palącej się kamienicy na rogu Polnej, poprawiał umocnienia bramy i okien frontu, gdy nieuprzejmy pocisk je popsuł, wreszcie pomagał pompować wodę kobietom z tą galanterią, którą warszawski robociarz może współzawodniczyć tylko z hiszpańskim. Poza tym myślał i często, zagadnięty, odzywał się nie na temat zawarty w pytaniu. Tomyski poczęstował go trzecią cząstką palonego dziś papierosa i pomyślał przelotnie, jak dziś wytrzyma bez papierosów, będąc tak bardzo niespokojny o nieprzyjście Joanny. Ma jeszcze tylko pięć sztuk. Może, do licha, wypalić je od razu, jak nie będzie, to trudno, będzie się trzeba obejść, a póki są, to jakoś rozładowują tu głupie ssanie serca. Lecz Ziental odmówił. - Płuco mam przestrzelone, dusi mnie, jak palę - rzekł z westchnieniem. - A lubiło się palić. Tomyski schował cząstkę papierosa do górnej kieszonki w marynarce. - Zdaje mi się - powiedział - że nie dogasiliśmy jeszcze tego domu na rogu Polnej. Ognia nigdzie nie widać, a dym się ciągle włóczy... Ziental odpowiedział na to: - Tak nas judzili do tego powstania... Wszyscy. A teraz powiadają: nie w porę. Nie ze samą Warszawą może to się źle skończyć, ale z całym światem. A bodaj czy się kiedy ta wojna skończy. Nie ma zgody i jedności między sojusznikami, jak ja ze wszystkiego widzę. Za dużo łgarstwa i chytrości we wszystkim, a tylko ta nasza krew prawdziwie z ran się leje. - Tak... - mruknął Tomyski. Miał ochotę powiedzieć Zientalowi coś bardzo mądrego i dobrego, ale nic mu nie przyszło do zmęczonej głowy i dodał tylko: - Musimy się trzymać mimo wszystko. Jeżeliśmy coś warci, nie damy się zjeść w kaszy nikomu a nikomu. Pomyślał mówiąc to, że Staszka jedna umiałaby w takiej okoliczności palnąć coś tak świeżego, dowcipnego, a jednocześnie tak mądrego i pomocnego. Ziental snuł dalej swoje. - Sanacja była zła - wiadomo. Londyn też nie lepszy. Ta nasza góra teraz i ten cały Bór, co mieli tam na myśli, kiedy dali rozkaz do powstania, to ja nie wiem, ale to wiem, że naród wystąpiłby i bez nich i że ich tak jakby nie było. Nasz wódz to nasza Warszawa ulubiona. Człowiek - mówią - stworzenie myślące. Ale trudno dziś myśleć człekowi myślącemu. Pan jest uczony, szkołowany - zwrócił się nagle bezpośrednio do Tomyskiego. - Co pan o tym wszystkim myśli? - To samo, co pan - odparł Tomyski. - Są czasy niedobre dla myślenia. Myślę - dodał z wahaniem - że dużo jeszcze rzeczy będziemy brali za prawdę i wielu padnie ofiarą tego błąkania się. Ale gdy wypłynie na jaw prawda niewątpliwa - rozpoznamy ją. Obejrzeli się, ktoś nadchodził. To stary Ziental, szewc, przyszedł syna zmienić na dyżurce. Tomyski poszedł machinalnie ogródkiem pomiędzy grobami ku Polnej. "Może Joasia wstąpiła do Ewy i zasiedziała się. Może tam zanocuje? Przy jej kapryśnym usposobieniu możliwe, że coś takiego strzeliło jej do głowy. Nie widziałem jej dziś przed wyjściem. Ale chyba powiedziałaby coś tej Paulinie albo napisałaby parę słów na kartce, gdyby miała zamiar nie wrócić. Może pójść do Ewy dowiedzieć się? Nie, jeśli Joasi tam nie ma, po cóż odbierać biednej Ewie sen? Ale zobaczyłby Staszkę. Po co?" - zżymnął się. Zawrócił, stanął machinalnie przy jednej z mogił, ale dochodziła już siódma, było prawie ciemno, nie mógł dojrzeć napisu na krzyżu. "Zdaje się, że to grób Heńka Wiśniatego" - pomyślał i nagle obejrzał się. Od strony przełazu, odgradzającego tak mu bliską posesję na Polnej, ktoś szedł. Poznał od razu Staszkę, a ona jego. Niosła wiaderko. Postawiła je i przypadła do niego, objęła go, właściwym sobie miażdżącym, zawsze go zaskakującym swą niekobiecą siłą uściskiem. - Udusisz mnie - szepnął usiłując rozpleść jej ręce. - Nie uduszę, nie uduszę - krzyknęła niejako szeptem pełnym zrozpaczonej złości. - Nie kochasz mnie, dlaczego mnie nie kochasz? Uczuł, że pytanie to jest trudniejsze niż te, co nurtowały Zientala, gdyż sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Kiedy po powrocie Staszki ze wsi w czerwcu gwałtowna radość powitania zerwała wszystkie hamulce i zostali kochankami, miłość ta była zaprawiona nie tylko goryczą ukradkowości. Tomyski nie był zakochany, ale porwał go przepych ciała Staszki i żywiołowość jej uczuć. Nigdy jeszcze nie został porwany z taką siłą i nie zaznał równie straszliwego rozczarowania. Choć daleko za sobą zostawił młodość, był zawsze jeszcze w miłości prędki jak ptak. Ale mając nerwy niezwykle wyostrzone, rozpoznał, że pyszne ciało Staszki jest oporne, trudne i tępe i że on, który nie kochał, zaznawał z nią szatańskich wprost rozkoszy, gdy ona, niwecząc słodycz błogiego ukojenia, zalewała się łzami z niezaspokojonej tęsknoty, miażdżąc go bez wytchnienia nieprzytomnymi uściskami oszalałego dziecka_siłacza, bo silna była bardzo i jakoś nie po ludzku, a razem nieświadoma zupełnie swej siły rwącej delikatną nić wzruszenia. Słowa, którymi oplotła była jego wyobraźnię z mistrzostwem, jakiego nie spotkał nigdy u żadnej kobiety, bezwstyd zupełnej swobody, z jaką od pierwszej chwili ich zespolenia chodziła przy nim nago, zdawały się zapowiadać wytrawną miłośnicę o niewyczerpanych możliwościach brania i dawania rozkoszy. Obietnica, której żaden mężczyzna nie potrafił się oprzeć, a cóż dopiero, gdy huragan dziejów zdawał się wyważać wszystko z zawias, pchając świat do szaleństwa. Nieskromna - jak mu się z początku zdawało - agresywność i zachłanność jej pożądań, sposób, w jaki mówiła o mężu, sprawiły, że Tomyski - dość zresztą chętnie - wziął jej uczucia za potężny kaprys zmysłów tryskającej zdrowiem i pasją kobiety, która piekielnie znudzona mężem, pragnie przeżyć raz jeszcze, zapewne nie pierwszy - mocną przygodę erotyczną. Wszystko to było pomyłką. Staszka okazała się w swojej pozornej potrzebie bezwstydu i rozpasania niewinna jak dziecko; była w obcowaniu fizycznym nieporadna i gwałtowna także jak dziecko, niedoświadczona i niewyszukana, jak oszołomiona dziewczyna. Staszka była zakochana do rozpaczy; odkąd byli ze sobą, przestała omotywać go istnymi poematami słów miłosnych, milczała, klękała u jego nóg i patrzyła w niego z błagalnym zachwytem swymi złotosiwymi, lśniącymi oczyma albo wtulona w jego zakłopotane ramiona łkała nieutulonym płaczem, powtarzając żałośnie: - Nie kochasz mnie? Czemu mnie nie kochasz? - Na domiar powikłań Staszka kochała męża, był to jedyny wielki romans jej życia - dopiero w czasie ich zbliżenia Tomyski zdołał się i w tym zorientować. Przedtem sądził, że on tylko nie byłby w stanie opuścić Ludmiły, to mu dawało siłę opierać się Staszce, gdy czuł, że ona chce go zagarnąć całego i na zawsze. Spostrzegłszy, że ona kocha męża, a może go nawet z nim "zdradza", osłabł. Jest to banalną cechą ludzką, że w takich okolicznościach nawet brak dostatecznej miłości nabiera gwałtownie jej cech. Tomyski nie był wyższy ponad to. Gdy Staszka znękana tym, że wszystko, cokolwiek jej okazywał, nie było dla niej dosyć miłością, zaczęła od niego stronić, Tomyski, jak napadnięty, co nie dostrzegł wyczerpania napastnika, biorąc je, na odwrót, za zbójecki podstęp, gotowy zadać śmiercionośny cios, nagle został przez nią zdobyty. I musiał ponosić wszelkie skutki ujarzmienia od buntu do rozkochania się w swym jarzmie, a nawet do słodkiego poczucia, że "zdobywca" leży właściwie u jego stóp, jak pokorny niewolnik. Pokonała go zresztą nie tylko zazdrość o męża, pokonała go czułość i żałość nad jej cierpieniem, strach o jej życie, gdyż nieraz groziła samobójstwem, wreszcie niewątpliwy urok jej dziwacznej osobowości, pod jakim się znajdował. Urok nie był z natury miłosnych. Staszka zachwycała go humorem, dowcipem, swoistą niefrasobliwością, śmiałością myślenia, niespodzianością swego beztrosko zuchwałego zachowania się w każdej sytuacji. Wszystko można było jej zarzucić, nigdy, że mogła wzniecać dokoła siebie nudę - każde życie zaczynało się iskrzyć, gdy tylko ona się zjawiła. Gdybyż była taką w miłosnym sam na sam - nie mógłby znaleźć lepszego towarzystwa i kolegi, bardziej zajmującego przyjaciela nawet śród wyjątkowych mężczyzn. Gdyby jej namiętność była, jak podejrzewał, chęcią na tęgą zabawę zmysłów, może złączone z urokiem jej duchowej osobowości dałoby tą ową świetną przyjaźń zaprawioną, jak gdyby na luby dodatek, szczerą i wzbogacającą uciechą zmysłów. Ale to była miłość zachłanna i absolutna, zalewająca się łzami, zuchwała i nieśmiała, a wymagająca kochanka na miarę Tristana. Tomyski nie czuł się w możności temu sprostać, a cierpiał tym bardziej, iż wiedział, że są w nim jeszcze możliwości na taką miłość, i był naprawdę niepocieszony, że Staszka na wszelki sposób takiej miłości godna, nie obudziła jej w nim. Już był wolał sto razy sam się w niej nieszczęśliwie kochać. Miłość niewzajemna snuje sama z siebie niewyczerpane pociechy, nigdy nie zrażające się nadzieje i nimi pobudza się do życia nieraz lepiej niż szczęściem osiągniętym. Nie, nie miłość niewzajemna jest największym nieszczęściem. Zgoda na miłość czyjąś, gdy sami nie zaznaliśmy w stosunku do tej osoby olśnienia, zwanego zakochaniem, to jest dopiero wielkie nieszczęście. Biada tym, co odurzeni czarem czyjejś miłości wypijają podawany im przez rozkochane dłonie kielich szaleństwa, a otrzeźwiawszy spostrzegą, że nigdy nie stanie im odwagi i okrucieństwa, by powiedzieć: - Nie chciałem pić. - W takie chwile wydawał się sobie o wiele bardziej nieszczęśliwy niż Staszka. Ale w inne chwile, wzruszony do głębi istoty jej uczuciami, czuł się z nią szczęśliwy i myślał, że gdyby byli oboje wolni i sami ze sobą, może nie byłoby od nich radośniejszej, szczęśliwszej, choć trochę już zapóźnionej w ogrójcach miłości pary. Ale nie było bezpiecznie żywić takie myśli; przyjemne myśli o tym szczęściu nie były tak niewinne, gdy napotykały w swej ciemnej drodze tych dwoje, co byli z nimi związani i też zapewne nieszczęśliwi. Staszka myślała to samo, bo nieraz o tym mówili. Być może popełniali błąd częsty w takich wypadkach, sądząc z niezachwianą pewnością, że tamci dwoje nie mogliby bez nich żyć. Ale mieli tę i szlachetną, i razem zarozumiałą pewność. Tak tedy jak owa fala w wierszach Słowackiego "niewierni, a tak wierni", męczyli się na wszelki sposób. A jednak... Tomyski nie wiedział, jak to się stanie, ale czuł, że będzie z tą Staszką związany na całe życie. Nie darmo tak się bronił tej miłości, wiedząc, że to jest burza, która już nie ucichnie. Tymczasem rozpętała się bezpośrednio nad nimi stokroć potężniejsza burza dziejowa i rozdzieliła ich na długie, to stęsknione, to zrezygnowane tygodnie. Stali teraz śród rzężącej dalekimi salwami pustki zadrzewionego dziedzińczyka i Tomyski pytał: - Czy Joasi u was nie ma? Nie było? To jest u Ewy? - Mów o mnie, o nas! - warknęła. - Zawsze, jak jesteś ze mną, mówisz o innych. - Bo widzisz... Joasia nie wróciła dzisiaj do domu... - No, więc zaraz wróci. Coś ją zatrzymało. Przecież to powstanie. - Jak to wróci? Już prawie siódma. - Nie - pokręcił głową - wraca zawsze około czwartej... Staszka nagle ostygła. Wywinęła się z roztargnionych objęć Józefa. Ręce jej zwisły, pochyliła się. - Joasia była dziś rano, wstąpiła idąc do miasta - oznamiła potulnie. - Była nawet dosyć długo jak na nią. Była weselsza niż zwykle. Wyobraź sobie, ten mały, ten wasz Michaś znalazł organki, zagrał, o ona tańczyła. Jej się coś stało - podjęła nagle innym tonem z ponurą pewnością. - Ja z nią nie byłam blisko, chociaż mi się podobała. Lubię trudnych ludzi... - Widzisz - przerwał rad, że nareszcie ma jej coś osobistego do powiedzenia. - A mówisz, że ja mam trudne usposobienie i że to straszne. - Ty? - zgromiła go. - Ciebie w ogóle nie ma. Otóż kiedy ją zobaczyłam nagle, jak zatańczyła, doznałam tego, co lud nazywa, że mnie tknęło. Serce mi się ścisnęło z okrojonej nad nią żałości, tkliwości. Pomyślałam coś w rodzaju: ostatni raz tańczy... Tomyski wzdrygnął się i uścisnął ją za rękę. - Najdroższa, wracaj, już ciemno. Tam się o ciebie niepokoi... twój mąż - zaakcentował z przekąsem. - To znaczy, że ty się niepokoisz o Ludmiłę i chcesz już, żebym sobie poszła. - Nie bredź! Boję się o ciebie - słyszysz, jak kulki tu zaczynają gwizdać. Zaczyna się ostrzał w naszą stronę. Naprawdę boję się o ciebie. - Nie chcę, żebyś się o mnie bał! Możesz się bać o Joasię, o Ewę. Gdybyś mnie kochał, nie niepokoiłbyś się o mnie. Straszny jesteś. Kamień, chmura, nie człowiek. I ja to kocham! Przyszłam zresztą po wodę. Pomóż mi przynajmniej nabrać. Tomyski nie odpierał zarzutów. Cofnęli się w przykrym milczeniu na jego podwórze, napompował jej wiadro wody, odprowadził ją aż do podwórza kamienicy na Polnej. - Nie mów Ewie o Joasi - poprosił. Całując ją, poczuł, że znowu płacze. Wracał chyłkiem pod coraz gęściej śpiewającymi kulkami. Na schodach stała wyczekująco Paulina. - A ja się już tak boję, tak boję, co pan nie wraca - rzekła pociągając nosem. Tomyskiego rozrzewniło to spotkanie. - Kochana Polcia - powiedział. - To my już jak swoi, że się Polcia o mnie bała. Czy... moja siostra wróciła? - zapytał, choć wiedział, że to głupie pytanie. - Nie, nie wróciło biedactwo - rzekła. Tomyski wchodził do mieszkania struchlały, czy niepokój oczekiwania nie zaszkodzi Ludmile. Lecz ona rzekła tylko: - Myślałam, że byłeś na dyżurze. Joasia nie wróciła? - Nie, nie wróciła. Ach, Ludko, czy ją jeszcze zobaczymy? - Był taki ostrzał w Śródmieściu. Może cofnęła się i zanocowała u kogoś ze znajomych. Nie chciałbyś przecie, żeby biegła pod kule. Tomyski nie wiadomo dlaczego położył się na swym tapczanie w ubraniu, a przypomniawszy sobie "ocalony" kawałek papierosa, ucieszył się, wyjął go z kieszonki i wcisnąwszy w sczerniałą lufkę, zapalił. Nie leżał długo. Przyszli Karbowski i Wiśniaty, że dom na Polnej 38 zaczął się palić. Proszą o pomoc w ratowaniu. - To blisko Ewy - spłoszył się. Zawiadomiwszy Ludmiłę, że wychodzi, wziął wiadro i ruszył ku pożarowi. Po drodze pytał Karbowskiego o zdrowie Jadzi. Oboje z żoną na zmianę chodzili do niej co dzień do szpitala. Leżała szczęściem też w tym najlepszym na Lwowskiej. - Poprawia się - odpowiedział raźnym jak zawsze głosem. - Siedem odłamków dziecko dostało, ale żaden nie naruszył kości ani nic w środku. To dobry szpital. Tam i rentgena mają. I wszystko. Roman! - zawołał w swoje schodki. Romek wybiegał natychmiast, a powiadomiony, o co chodzi, wrócił po wiadro i kilof. Napompowali wody, przy której stało już kilkoro ludzi. Sporą gromadką pośpieszyli w ostrzeliwany narożnik. Pożar był na poddaszu słaby, ale Niemcy ujrzawszy go, widać, z pola, skierowali ostrzał na ratujących ludzi. - Niech pan się tak nie wystawia - ostrzegł Tomyski Wiśniatego, stojącego na wprost wybitego w dachu otworu. - Co mnie tam - odpowiedział. - Ja syna straciłem. Pożar był ledwo w zaczątku i ugasili go w niespełna dwie godziny. XXIV A Jonna Tomyska wbrew przypuszczeniom pani Ludmiły biegła właśnie pod kule. Miało to miejsce na parę godzin przedtem, kiedy Józef zaczął się o nią niepokić, gdyż właśnie tego dnia uporała się prędko z malejącym, wskutek zacieśniania się pola wolności, kolportażem i wcześniej wracała do domu. I po raz pierwszy wracała z tkliwym upragnieniem, z niecierpliwą tęsknotą. Klęska była tak oczywista, beznadziejność położenia tak zupełna, że zmęczone serce szukało mimo woli schronienia w tych - jeszcze stojących - czterech ścianach braterskiego mieszkania, które, choć brudne, zakurzone, bez szyb i prawie już bez żywności, zdawało jej się teraz przytulne i ukochane, jak czekające objęcia matki. Przypomniała sobie czule ostatnią rozmowę z bratem, wyrzucała sobie, że była zawsze cokolwiek oschła w stosunkach z nim i z Ewą, tymi jedynymi już przecie naprawdę bliskimi jej sercu ludźmi. Obiecywała sobie, że wyjdzie jeszcze tylko jutro i zrezygnuje z dalszego noszenia pism, zostanie na Polnej lub Mokotowskiej z tymi, co tak ją o to prosili. Na Hożej wynurzyła się z labiryntu piwnic i ulicą ks. Skorupki pośpieszyła ku bliskiemu jej wylotowi podkopu pod Marszałkowską. Szła zwyczajnie chodnikiem, nie zachowując żadnych ostrożności, gdyż dotąd nie bywało tu jeszcze regularnego ostrzału. Ale nie przeszła i dziesięciu kroków, kiedy górą zaczęły pękać pociski, a jeden z nich ugodził w ścianę domu, załamującego uliczkę pod kątem prostym. Tynk, cegły i odłamki poleciały dookoła, nie dosięgając jeszcze miejsca, w którym się na mgnienie zatrzymała. Nowe detonacje, co się rozległy jakby ze wszystkich stron, poderwały ją z miejsca. Zaczęła biec. Z lewej strony drasnął jej wzrok widok bramy, zabarykadowanej, ale mającej wąskie przejście, w które właśnie wpadł inny przechodzień, nadciągający z przeciwka. Lecz ten widok jakoś nie dotarł do jej świadomości i nie wywołał zbawczej myśli o schronieniu się do tej bramy, skąd przecie łatwo było dostać się do piwnic. Biegła coraz prędzej, gnana oszałamiającą pewnością, że jednak przeleci, i radością, że wyjdzie cało z tego gradu pocisków. Oto już załom uliczki, oto już widać jej wylot na Marszałkowską, oto już blisko dom, z którego piwnic wyjście do tunelu. Nagle i wylot Marszałkowskiej, i ów dom znikły z jej oczu. Doznała wrażenia, że ktoś podstawił jej nogę czy też kopnął ją w kostkę. Nad sobą zobaczyła niebo. Zabolało ją w głowie i pomyślała zdziwiona: "Co ja? upadłam i uderzyłam się w głowę? Ale nie bardzo... trochę nabiłam guza". Zerwała się, oparła na łokciu chcąc powstać i została tak chwilę, owładnięta niepojętym lenistwem. Zaskoczona spojrzała na kałużę krwi. "Pośliznęłam się na kałuży krwi - pomyślała - ktoś tu był ranny?" Chciała odsunąć nogę z tej krwi, ale noga jakby przyrosła do bruku. "Ach, to ja jestem ranna w nogę" - przeraziła się i czując, że słabnie, osunęła się znów całkiem na bruk ulicy. I znów widziała niebo i pękające na jego łagodnym błękicie pociski, i dziwiła się, że żaden z nich jej nie dobija. W okrutnej trwodze zaczęła krzyczeć i krzyczała miarowo raz po raz, aż ochrypła: - Jestem ranna! Ratunku! Ratunku! Jestem ranna! Ale czy wśród łoskotu wystrzałów nikt nie słyszał, czy ludzie bali się wyjść, Joanna krzyczała na próżno. Kałuża krwi dokoła jej nogi powiększała się, wsiąkała między szpary płyt chodnika, krzepła. Ostrzał ucichł. Po półgodzinie, śród nastałej w tym miejscu ciszy, z drzwi trzeciego od leżącej Joanny domu, wyszli sanitariusze z opaskami Czerwonego Krzyża. Joanna padła w pobliżu posterunku sanitarnego. Nie było tam widać nieustraszonych dziewczynek_sanitariuszek, które i pod najsroższym ostrzałem wyjrzałyby, czy na ulicy nie ma rannych. Dwaj mężczyźni, którzy się ukazali, ujrzeli jednak wreszcie Joannę, usłyszeli jej wołanie i podbiegli ku niej kłusem: - Nosze - krzyknął jeden, a drugi zawrócił, wołając po rosyjsku: - Nosiłki! Ten, który pierwszy podbiegł, otworzył torbę i przystąpił do prowizorycznego opatrunku, by zatamować krew. Był to młody człowiek o zatroskanej, a w tej chwili jakby i winowajczej małej twarzyczce. Miał dosyć ładne, podłużne i szare jak u Joanny oczy, patrzące uczciwie i ze smutkiem. Nad oczami czoło fałdowało się w zmarszczki, wyrażające spłoszone zawstydzenie. - Co za bydlęta z nas - mruknął - żeśmy nie wyszli pod ostrzał. I tonem usprawiedliwienia dodoał: - Mieliśmy dzisiaj ślub medyka z posterunku. Joanna patrzyła na niego błagalnym wzrokiem, błyszczącym od łez. - Mam nogę? - zapytała. - Jest noga, jest - odpowiedziała skwapliwie zastroskana twarzyczka. - I zdaje się, że kość nie strzaskana. Tylko dużo krwi uszło. Joanna załkała krótko z uszczęśliwienia. Łaskotały ją łzy spływające po skroniach. Znaleźli ją, opatrzyli, zabiorą i wyleczą! Co za radość! Zaznać takiej przygody, być ranną w nogę i nic - bo kość nie strzaskana! W tejże chwili nadbiegli dwaj z noszami. Joanna była teraz zupełnie przytomna i spokojnie, z pewnego rodzaju wesołością obserwowała swoich spóźnionych ratowników. Podnieśli ją i ułożyli na noszach. Jeden z niosących miał rezedową kurtkę niemiecką, drugi jakąś buropiaskowego koloru bluzę, zmarszczoną pod ściągającym ją paskiem. Rezedowy był starszy, płowobluzy - młody, kurnosy, o okrągłej, prostackiej, ale poczciwej twarzy. Brwi i włosy koloru bluzy. Wnosili ją ostrożnie przez przesmyk zabarykadowanej bramy do mieszkania na parterze, gdzie zainstalowany był posterunek sanitarny. Kurnosy w płowej bluzie oglądał się co chwila na niesioną Joannę, uśmiechał się do niej i mówił: - Nie bojties', nie bojties'. Drugi, w rezedowej kurtce, powtarzał: - Nur langsam, langsam, um Gottes Willen... powoli, powoli - dodawał po polsku. Joanna czuła się dziwnie, przyjemnie rozbawiona. Zwróciła się do towarzyszącego noszom: - Kto to mnie niesie? - Ten jeden to jeniec niemiecki, ten drugi, jeniec sowiecki odbity u Niemców. Przystał do nas na sanitariusza... - objaśniła zatroskana twarzyczka o szarych oczach i pofałdowanym czole. W pokoiku, do którego wniesiono Joannę, znajdowało się kilka osób, które zrazu troiły się w jej oczach, ale potem zaczęła je rozróżniać. Oto zbliżył się do niej młodzieniec niskiego wzrostu w białym fartuchu, na którym zwisały przerzucone przez szyję słuchawki, ornament wyróżniający lekarza, a przynajmniej medyka, od zwykłych sanitariuszy. Młodzieniec był brunetem z czarnymi baczkami, z karymi oczyma i starannie przez naturę wyrzeźbionymi pięknymi rysami twarzy. Przystąpił do Joanny w towarzystwie młodej, też niedużego wzrostu kobiety o niezdrowo bladej, nalanej twarzy, wielkich błękitnych oczach i rudokasztanowatych bujnych włosach. Miała też przerzucone przez szyję i wiszące na bieli fartucha słuchawki auskultacyjne. Ci dwoje młodych zdjęli tymczasowy opatrunek i z pomocą zatroskanej twarzyczki, podającej im gazę, pęsetki, jakieś butelki, zaczęli z widoczną wprawą ranę dezynfekować, badać i na nowo bandażować. Joanna przez ten czas zauważyła drugą parę znajdującą się w pokoju. Siedzieli na małej kanapce, niemal przytuleni do siebie, on miał palone buty, noga założona na nogę, jasnoblond czupryna i zuchwałe kształtne rysy; był, o dziwo, starannie ogolony. Ona, w białym fartuchu z kieszeniami, w których trzymała ręce, widomie podniecona, śmiała się cicho, włosy miała białozłociste, krótkie i obfite, usta w banalnie ładnej twarzy, o dziwo, były starannie umalowane. Młody człowiek w palonych butach pokazywał pannie z rękoma w kieszeniach fartucha długi film świeżo widać wywołanych fotografii, ale ona patrzyła raczej w jego oczy; mówili coś do siebie gorączkowym półszeptem. W drugim pokoju młode głosy śpiewały: Sto lat, sto lat, niech żyją, żyją nam...@ Joanna w błogim poczuciu, że rana jest już oczyszczona i zabandażowana, zwróciła na czarnego medyka z karymi oczyma wdzięczne spojrzenie i spytała: - Ten pan co mnie opatrzył na ulicy, mówił, że mieliście ślub... To pewno ci państwo na kanapce brali ślub. Tak ładnie śpiewają im "Sto lat". Mały medyk z czarnymi baczkami i karymi oczyma odpowiedział bez wesołości, spojrzawszy przelotnie na swoją twarzyczkę o nalanej chorobliwie twarzy, rudokasztanowatych włosach i wielkich błękitnych oczach: - Nie, to my braliśmy ślub w kapliczce na Wilczej. Tamci to są nasi świadkowie. Nie przewidzieliśmy - dodał smutno, czerwieniąc się mocno - że będzie dziś ostrzał w tych stronach. Młody człowiek w palonych butach, usłyszawszy rozmowę, wstał i podszedł do Joanny: - Ja jestem, widzi pani, reporterem, robię wielki dokumentalny film powstania. Znaleźliśmy, widzi pani, piwnicę z winem i wypiliśmy trochę pod ślub Zygmunta. Ale że też pani pod takim ostrzałem była na ulicy! Upiekło się pani. Mogło rozwalić jak nic. Rana, zdaje się, lekka? - zwrócił się beztrosko do medyka z karymi oczyma. - Może pani chce zobaczyć film? - spytał grzecznie Joannę. Pokręciła głową, strasznie chciało jej się spać. Drzemiąc usłyszała, jak mały czarny medyk mówił do sanitariuszy: - Natychmiast, prędko, do szpitala na Mokotowskiej. Powołać się na mnie. Tam jest dobry chirurg, mój profesor. I mają najlepszą narkozę. - Narkozę? Po co narkoza? - zdziwiła się Joanna, przez siłę budząc się z przyjemnej drzemki. Medyk z karymi oczyma nie odpowiedział. - Po co narkoza? - nastawła Joanna. - Przecież kość nie strzaskana... - Zobaczymy - odpowiedział szorstko nowożeniec z baczkami. Jego świeżo zaślubiona żona uśmiechnęła się i pogładziła Joannę po ręku: - Wszystko będzie dobrze, proszę się nie denerwować. Joanna nie denerwowała się. Czuła, że ją niosą piwnicami, podwórzami, ulicą, była szczęśliwa, że oto tylu ludzi pragnie ją leczyć, pielęgnować, że nie potrzeba ni brata, ni żadnej rodziny, żeby czuć się pod czułą niezawodną opieką. Pomyśleć, nawet ten Niemiec jeniec, nawet ten bolszewik w służbie sanitarnej powstania - jacy to dobrzy, bliscy... Zasnęła, nie wiedząc, że rozbiera ją gorączka zgorzeli gazowej, i ocknęła się dopiero w nie znanym sobie miejscu, które było zapewne owym szpitalem na Mokotowskiej. Leżała na łóżku nie sama, obok niej jęczała druga ranna, pewno ciężko, biedaczka; Joanna poczuła się uprzywilejowana; oto ona dostała tylko lekką ranę nogi, nawet kość nie jest strzaskana. A ta druga, którą położono do jej łóżka (pewno brak miejsc), zdaje się ranna śmiertelnie. Joanna widzi przed sobą twarz młodej dziewczyny, zniekształconą przez cierpienie. Trzeba tej biedaczce dodać ducha. - Ach, droga moja - mówi - wszystko będzie dobrze. Nie trzeba jęczeć, płakać. To wszystko dla Polski. Powstanie zwycięży, musi zwyciężyć. Cóż znaczą nasze rany! Niech pani będzie dobrej myśli. Wrogowie, ilu by ich nie było, chcą nas złamać! Więc najważniejsze zwycięstwo, nie dać się załamać! Joanna nie wie, czy mówi to wszystko, czy jej się to śni. Słyszy jeszcze, że ktoś mówi: - Czterdzieści stopni i dwie kreski. - "Co za temperatura" - myśli i jest przekonana, że to jej towarzyszka łoża ma taką gorączkę. Słyszy jeszcze, że ktoś mówi: - Trzeba natychmiast odjąć nogę powyżej kostki. - I dziwi się. "Ach, więc ta sąsiadka także ma ranną nogę?" Nagle odzyskuje przytomność. Chirurg o stanowczej, władczej twarzy pochyla się nad nią. - Proszę pani - mówi wyraźnie - pani ma wszystkie kości stopy strzaskane; rozpoczęła się zgorzel gazowa. Pani ma ponad czterdzieści stopni gorączki. Trzeba odjąć stopę powyżej kostki. Słyszy, że ktoś podpowiada: - Panie profesorze, po co pytać? Przecież tu idzie o uratowanie życia. Ranna przy tej temperaturze nie może powziąć żadnej decyzji. Trzeba natychmiast amputować! Joanna wtedy zrozumiała. Całą siłą przywołała się do przytomności: - Amputować? Nigdy w życiu! wolę umrzeć! - wykrzyknęła. I zaraz błagalnie, prawie płaczliwie: - Zróbcie, co możecie, żeby nie trzeba było amputować. Ja czuję, że wyzdrowieję! Dano jej jakieś lekarstwo, jakiś zastrzyk. Zapadła w sen gorączkowy, śród którego widziała się bez nogi, chodzącą o kulach: "Kalectwo? nie, nie, raczej śmierć!" Nie wiedziała, ile czasu upłynęło od chwili, gdy zapadła w na przemian straszliwe i lube majaczenia gorączki. Słyszała śród nich jakieś krzyki, jęki, niepojęte wybuchy i łoskoty. Ale pewnego dnia zbudziła się ze świadomością tego, co się stało. Zdziwiła się przyjemnie, że leży już gdzie indziej, nie w towarzystwie owej rannej, którą pocieszała. Było jej wygodnie, pościel miała jakąś czystą, przyjemną. Pochylał się nad nią jegomość cały w bieli, z głębokim rowkiem w wygolonym podbródku, ze stanowczym wyrazem oczu, ze zmarszczką pomiędzy nimi. Skąd ona go zna, ach, prawda, to ten chirurg, co mówił, że trzeba jej odjąć stopę powyżej kostki. Ale oprócz chirurga czuła nad sobą jakieś światło - wielkie światło. Zawróciła oczyma ku górze, a tak, nad nią było okno, a w oknie tyle cudnego błękitnego nieba. Chirurg mówił: - Proszę pani, zakażenie objęło już nogę powyżej kolana. Nie mamy środków przeciwdziałania. Jeśli pani chce żyć, trzeba amputować nogę. Joanna spojrzała ponownie na cudne błękitne niebo. Tak strasznie żal jej się zrobiło życia. Jeśli wszystko przepadło, to niebo w każdym razie nie przepadło. Miałażby nigdy już nie zobaczyć tego cudnego błękitu? Niewyraźnie przemknęły przez jej stęsknionymi oczyma postacie brata, Ludmiły, Ewy, małego Michasia... - Chcę żyć - szepnęła. - A więc robimy amputację? - spytał chirurg. - Naturalnie, panie doktorze - powiedziała, jak jej się zdawało, z pełnym serdeczności uśmiechem. - Niech się pani nic nie boi, nic nie martwi - zawołał ochoczo chirurg. - Dostaniemy świetne amerykańskie protezy. Będzie pani chodzić jak tanecznica. "Jak im zależy na moim życiu i zdrowiu - myślała z wdzięcznością Joanna. - Oto wystarczy być rannym, aby znaleźć nową rodzinę, która mnie nie opuści!" Usłyszała jeszcze słowa: - Siostro proszę dać morfinę rannej Tomyskiej i natychmiast przenieść ją na salę operacyjną. - Uczuła, że ją niosą. Znów, widać, byli to jeńcy niemieccy, bo usłyszała słowa: "Vorsicht, Vorsicht". Zobaczyła nad sobą niebo, dokoła dużo powietrza, jacyś ludzie krążą w tę i w tę stronę, niesiono ją przez podwórze. Sala operacyjna była w piwnicy. Powtarzała z uśmiechem słowa: "Vorsicht, Vorsicht" - i cieszyła się, że oto śród powszechnej wrogości wszyscy, Niemcy, Rosjanie i Polacy, jednoczą się w tkliwym wysiłku, by uratować jej życie. Jakież to piękne, jakież pomagające, jakież nareszcie ludzkie!... Po chwili leżała na prowizorycznym stole operacyjnym. Dano jej zastrzyk, po którym wszystko stało się jedną różową, wesołą szczęśliwością... XXV I na Mokotowskiej, i na Polnej mijały tymczasem dnie pełne straszliwego niepokoju o Joannę. Tomyski ze zdziwionym oszołomieniem uprzytamniał sobie, że oto żyje umierająca od dwu lat Ludmiła, zwycięsko pokonując nawet złowrogą chorobę, a zapewne nie żyje już, padła gdzieś w niewiadomym miejscu klęski biedna Joanna. Życie Ewy, odkąd dowiedziała się o niepowróceniu Joasi, skoncentrowało się w dręczącym oczekiwaniu. Już przecież nic innego nie było do czekania, tylko czy żyje, czy nie żyje ktoś z bliskich. Codzienne wiadomości o poległych zwiększały ponure przewidywania. Oto córka dyrektora Deresza potwierdziła wiadomość, że zginął jej ojciec, zginęła pani Zosia Latoska, poległ jej syn Karuś, zginął Ryś Jarzębiński. Jakim sposobem mogła ocaleć Joanna? W jednym z ostatnich dni września około piątej po południu Ewa schodzi na dyżur w ciepłym palcie narzuconym na letnią suknię. Pogoda jeszcze trwa, niezłomna w swej czystości, jak ludność Warszawy w swym cierpieniu. Ale wieczory są już bardzo zimne, a z korytarzy piwnicznych pociąga nieznacznie i podstępnie lodowatym tchnieniem. Tego dnia natarczywy ostrzał artyleryjski bije we fronty Polnej. Ewa dyżuruje tym razem od strony własnego kuchennego wyjścia na podwórze. Wiernie towarzyszy jej Michaś. Ewa boi się, oboje z chłopcem nasłuchują zgrzytu nakręcanej "krowy", która wnet wypluwa swoją złowieszczą serię. Siedzą przytuleni do siebie na ławeczce przy zejściu do piwnicy. Od poziomu drzwi na podwórzu oddziela ich parę schodków. Trzeba jednak po nich wejść, sprawdzić, czy się nie pali. Michaś wybiega pierwszy. Oblatuje podwórze: - Nie, to nie nasz dom - mówi. Siedzą znowu, na podwórzu cisza, ostrzał tak silny, że wszyscy się pochowali. Z dołu z podwórza - człap_człap - idzie stara praczka Smolikowa, którą Ewa pamięta młodą. Mąż jej niedawno umarł, syn zginął w czasie oblężenia Warszawy w 1939; zięć był w stalagu, córka i wnuczek mieszkali na Woli. Co się z nimi stało? Smolikowa czekała cierpliwie, że może jednak się zjawią, i każdy, kto dyżuruje na tych schodach, widzi ją zawsze wychodzącą ze swojej izby w suterenie i wyglądającą na córkę. Stara Smolikowa jest jeszcze dosyć piękna, choć się roztyła i "oklapła". Mimo sześćdziesiątki przypomina trochę sławny portret Mony Lizy Leonarda. Uśmiecha się podobnie. Półuśmiech dobroduszny a tajemniczy zdaje się nie schodzić nigdy z jej pulchnego, spokojnie zamyślonego oblicza. I ręce trzyma też tak samo złożone pod piersiami, ta sędziwa Gioconda warszawskich suteren. Trudno wyczytać z jej twarzy niepokój, który ją nurtuje. Lecz Ewa przeżywa w tej chwili to samo i wie doskonale, co się dzieje we wnętrzu Smolikowej. - Niech pani sądzie z nami, będziemy razem czekały, bo widzi pani, ja też czekam. Na Joannę. Wyszła przed kilku dniami i dotąd nie pokazała się ani u nas, ani u brata. A pani wciąż na córkę? Uśmiech Smolikowej nasila się, promienieje. - Ja wciąż na córkę - mówi z cichutkim zawstydzonym chichotem. - Panna Joanna zanadto biegała po mieście. Bardzo jest niebojąca. Jak pamiętam, to i w oblężenie, kiedy było już tak, że mało kto śmiał głowę z piwnicy wytknąć, to ona jeszcze sobie po coś wychodziła. Samo dobre było w tej panience, ale trochę nadto ufała miłosierdziu Bożemu, a to też grzech. Smolikowa znała całą rodzinę Ewy; u Tomyskich "pierała" w domu, Joanna oddawała jej bieliznę do domu. Ewę uderzyło przykro, że Smolikowa mówi o Joasi "była". Nawiązując do katechizmowej refleksji starej praczki rzekła: - W Piśmie Świętym jest: "Szukajcie, a znajdziecie". Ale gdzie i jak szukać tego, co przepadł w tym piekle? Kto nie wrócił do domu, to już jak kamień w wodę. Zamilkły nagle, ponieważ rozległ się huk sprężysty i dziwnie bliski. Michaś, który zadrzemał z głową wspartą na ramieniu Ewy, zerwał się i wyskoczył na podwórze. Po chwili wrócił. - Nie, nie pali się. Byłoby widać, bo już się ściemnia. Jednocześnie ktoś inny ukazał się w drzwiach od podwórza. To panna Maniewiczówna, niezmordowanie przebywająca w swym frontowym mieszkaniu, przyszła i podała Ewie na dłoni pięć papierosów. - Byłam u was w piwnicy. Państwo Norkowscy powiedzieli mi, że pani tu dyżuruje. Przyniosłam papierosiki. Mam już mało, przyszli żołnierze, nie mogłam nie dać, zachowałam jeszcze dwadzieścia dla pani. Ewa ucieszyła się. Włożyła papierosy do kieszeni swej letniej sukni w niebieskie paski, jeden z nich przepołowiła i zaczęła szukać po kieszeniach zapałek, których nie miała. Nagle usłyszała cichutki trzask i w wątłym światełku zapałki ujrzała przylepioną do ściany, prawie płaską postać. To Ćwiek, szewc z Mokotowa, zabłąkaniec, którego karmiła przy swym stole przez tydzień. Nie słyszała, skąd i kiedy się zjawił. Był bezszelestny. To już ostatni z zabłąkanych w tym domu. Inni jakoś porozpraszali się, powychodzili do krewnych, znajomych, dwoje, ku oburzeniu kamienicy, wyszło dobrowolnie z miasta na wezwanie von dem Bacha. Ewa nie widziała w życiu bardziej milczącego człowieka niż ów Ćwiek. Znała tylko jego nazwisko i dziwne imię, które brzmiało Bonawentura. Prawie nie odpowiadał na pytania. Zjadał posiłek, mówił "dziękuję" i znikał w głębiach kamienicy. Czasami oświadczał: "Ja tylko czekam, kiedy się będę mógł dostać na Mokotów do żony i do dzieci". Po upadku Mokotowa przestał wypowiadać i to zdanie. Dochodziły słuchy, że ludność Mokotowa została wypędzona na straszliwy Zieleniak na drodze do Okęcia, gdzie, jak szeptano, Ukraińcy w służbie niemieckiej gwałcili nawet staruszki, torturowali ludność głodem i biciem. Od tego czasu nie można było wydobyć z Ćwieka ani słowa. Milczał. A oto teraz podawał Ewie ogień. Zapaliła, spytała: - Może i pan pali? - Palę - odpowiedział z głuchą rozpaczą w tonie głosu. Ewa podała mu papierosa. - Niech pani da odpalić - mruknął. - Szkoda zapałek. Podała mu swój ogarek. Długo zapalał. Zaciągnął się i nagle powiedział: - A te Angliki i te Amerykany to się boją dostać kataru, bo to już jesień, chłodno, to się boją dostać kataru. A te drugie myślą, że u nas tylko pany. Dla nich to nawet taki jak ja to jeszcze "pan". Nie chcą pomagać panom. I jakby zdobywszy się na największy wysiłek mowny swego życia, zamilkł tak, że żadne z pytań Ewy nie wydobyło już z niego ani słowa. Ewa zwróciła się do panny Maniewiczówny, która zaczęła jakąś rozmowę z Michasiem. - Słyszy pani, jak walą? Czemu pani przyszła? Jak pani teraz wróci do siebie? Niech pani już tu zostanie, front kamienicy jest dzisiaj bardzo narażony. - Ach, proszę pani, ja jestem przyzwyczajona. Przecież ja brałam zawsze z ojcem udział w polowaniach na tygrysy. Myśli pani, że to nie strach? - Na tygrysy? Co pani wygaduje? - No tak, przecież myśmy mieli majątek na granicy Persji, tam były tygrysy. W Azji też są tygrysy. - W Persji? Pani mieszkała w Persji? - Nie, to było jeszcze w Rosji, ale na granicy Persji - odpowiedziała. - Mój ojciec był inżynierem w Rosji. Dorobił się - za carskich czasów łatwo się było dorobić - i kupił majątek w Bucharze na granicy Persji. Tam było pięknie, takie owoce, brzoskwinie, winogrona, ale ja tego nie cierpiałam. Ten ciągły strach, te tygrysy, i w ogóle, ja byłam socjalistką, wie pani. Bardzo byłam rada, kiedy po rewolucji straciliśmy to wszystko. Ojciec to z konieczności, ale ja to jak na skrzydłach leciałam do tej Polski, której nie znałam, a kochałam ją jak ziemię obiecaną. Jechaliśmy do tej Polski dwa miesiące, ale mnie się to wydawało jedną chwilką, tak sobie cudnie marzyłam o Polsce, ja, co się urodziłam pomiędzy tymi tygrysami i winogronami. Nawet miałam tygrysiątka, które chowałam. Miałam oswojonego tygrysa. Potem się trochę zawiodłam, bo nie wszystko okazało się takie jak marzyłam. Ale teraz to nie żałuję, teraz widzę, że Polska to wielka rzecz. Ja już wiem, żeśmy przegrali powstanie. Ale tą przegraną świat będzie się kiedyś karmił jak zwycięstwem. Dla mnie to są najczęśliwsze chwile życia. Niech się cały świat śmieje z naszej klęski. Ja widzę, jak umierając, rodzimy nową Polskę. Tę, o której marzyłam. Ewa słuchała tych słów jak majaczenia snu: - I jak to? - spytała zaciekawiona. - Urodzona i wychowana w azjatyckiej Rosji została pani tu nauczycielką? - Zostałam! - obwieściła tryumfalnie panna Maniewiczówna. - Ja już i tam nie chciałam żyć z majątku ojca. Skończyłam kursy pedagogiczne, uczyłam matematyki. Matematyka jest wszędzie jednakowa. Przyjęli mnie. Najpierw do szkół powszechnych, a potem - uczyłam się, skończyłam nowe kursy przygotowawcze, uczyłam już w gimnazjach. I doczekałam w końcu tego wspaniałego powstania! - Odprowadzę panią - rzekła Ewa, widząc, że panna Maniewiczówna zbiera się do odejścia. Obejrzała się. Ćwiek znikł, jak miał w zwyczaju znikać. Smolikowa, słuchająca w zdziwionym milczeniu zwierzeń nauczycielki, powstała ciężko z ławeczki. - Może pani pozwoli do mnie - zwróciła się do Ewy. - Mam trochę nafty i dobrą lampę kuchenną. Można ładnie posiedzieć. Mam dwie lokatorki, ale to nie szkodzące kobiety. Pani je zna. - Muszę poczekać, aż mnie zwolnią z dyżuru - rzekła Ewa. - Odprowadzić kogoś przez podwórze to mogę, to należy do czuwania na dyżurze. Chodź, Michaś! Ale potem przyjdę do pani - dodała uśmiechając się na nieustający uśmiech Smolikowej. Ale panna Maniewiczówna oświadczyła: - Ja jeszcze nie idę do siebie. Mam tu kogoś, dla kogo niosę lekarstwo, krople Inoziemcowa. Ostatnia porcja. Pożegnały się, panna Maniewiczówna podreptała w górę do mieszkania na pierwszym piętrze. Ewa wyszła z Michasiem na podwórze. Z przerażeniem zobaczyła śród zupełnego już prawie mroku różowy poblask nad dachem kamienicy od frontu. Podbiegli bliżej. Zobaczyli nad dachem nikły, ale wyraźny płomień. Rozróżnili kłęby dymu wydobywające się z poddasza. - Pali się! - krzyknęła Ewa. - Nasz dom się pali. Gore! Gore! - wołała. Nie wiadomo skąd wyskoczył i znalazł się tuż koło niej mały, ułomny, ale pełen męskiego wigoru komendant domu Żurecki. - Pożar! - krzyknął. - Alarmować piwnice! Ewa i Michaś wbiegli do piwnicy i przepychali się ku legowisku sporządzonemu przez Staszkę. Siedziała ze spochmurniałą, postarzałą twarzą nad łóżkiem polowym, na którym spał z wpółrozchylonymi ustami jej chory ciągle mąż. - Pali się kamienica od frontu - wytchnęła Ewa ledwo żywa. Cały dom stanął od razu do apelu. Norkowski, mimo choroby, zerwał się z posłania. Oboje ze Staszką znaleźli się od razu na froncie domu. Niebawem byli już na czwartym piętrze, skąd przedostali się na poddasze objęte płomieniami. Żurecki na podwórzu dyrygował gaszeniem pożaru. Momentalnie zorganizował łańcuch ludzi, którzy mieli nosić wodę z baków Opl umieszczonych na poddaszach. Innej wody nie było. Można jeszcze było przynieść wody z Mokotowskiej, ze studni Karbowskiego. Część mieszkańców ustawiła się w kolejce do podwórza na Mokotowskiej, ale nagły i zabójczy ogień ostrzału wnet spędził wszystkich, nie było więcej nadziei na wodę z Mokotowskiej. Ewa chciała wytrzymać, ale w końcu pobiegła za innymi. Nie wiadomo, jak znalazła się w piwnicy, usiadła na materacu dysząc ciężko z przerażonego zmęczenia. Nie wiedzieli, gdzie się podział Michaś. Nagle przez ich korytarz przebiegła kobieta z oszalałymi oczyma. Ewa poznała ją. Była to jedna z lokatorek Smolikowej, "dochodząca" posługaczka Klimkowa. Przed powstaniem przychodziła czasem do Ewy na "duże sprzątanie". Była służbistką ponad wymagania Ewy i nawet zbytnio przypochlebną, prawie uniżoną, co Ewę zawsze gniewało. Teraz jednak biegła potykając się o posłania rozciągniętych na nich ludzi, przeważnie starych i chorych, krzycząc w jakimś niesamowitym rozjuszeniu: - Do jasnej cholery, co ta zasrana inteligencja w piwnicach się wyleguje, a wody nie idzie nosić! Biedny naród ma tylko nosić, pod kule się wystawiać?! Ewę zdziwiła oczywista niesprawiedliwość tego rozgniewanego wezwania. "Inteligencja" domu była właśnie na frontowym poddaszu, przy pożarze. Tam pracowali Norkowscy, nadbiegł także Tomyski z Mokotowskiej, profesor z jej kamienicy z obandażowaną twarzą, jacyś dwaj inżynierowie z sąsiedniego domu dowodzili akcją ratowniczą, na którą Niemcy skierowali z Pola Mokotowskiego specjalny ostrzał, gdyż korzystając z dobrze oświetlonego przez płomienie pola widzenia lubili ostrzeliwać gaszących pożar. Natomiast "biedny naród", o wiele mniej wytrzymały nerwowo, tłoczył się w "łańcuchu" na schodach, w oficynach, których poddasza jedynie jeszcze miały wodę, ale gdzie też było się najmniej narażonym. Ewa widziała to wszystko, gdyż była na frontowym poddaszu, ale nie wytrzymała, zrobiło jej się słabo. Teraz jednak, odetchnąwszy trochę i skrzepiwszy się tęgą porcją waleriany, rozjątrzona rubaszynm wezwaniem Klimkowej, wyruszyła na podwórze. Mały komendant Żurecki wyrósł przed nią nagle, jakby spod bruku. Nie poznając kto to, krzyknął: - Co pani się tu pęta! Tam na schodach brak ludzi, za wolno podają wiadra! My tu sobie z tymi małymi zuchami damy sami radę! W świetle rozbłyskujących pocisków i wychylających się ze szczelin dachu płomieni zobaczyła ze zgrozą, że jedynymi, którzy przenosili wiadra przez groźne podwórze, byli dwaj mali chłopcy: jej Michaś i o rok starszy Tadzio, syn maglarki zamieszkałej w parterowym budynku, który zamykał podwórze od strony zadrzewionego cmentarzyka i kiedyś był lodownią, a teraz garażem i siedzibą magla. Ze schodów oficyny podawał malcom wiadra komendant Żurecki. Zatchnęło ją od widoku tych dwu małych dzielnych i niestrudzonych mężczyzn, ale nie miała serca odwołać Michasia. Skoczyła na wskazane jej schody. Na schodach panowało nieopisane zdenerwowanie. Wszyscy cisnęli się na ich najniższą kondygnację, aby w razie czego mieć blisko do piwnicy. Łańcuch podających sobie wodę był tu najgęstszy, natomiast na górze brakowało ludzi. Ci sami, co wołali, że inteligencja się chowa, krzyczeli teraz na Ewę: - I po co pani tu przyszła? Tu już i tak ciasno, że nogi nie ma gdzie postawić! - Inni popychali ją wręcz, nagląc: - Na górę, na górę! Tam ludzie złażą z wiadrem po pół piętra! Niebawem znalazła się w połowie trzeciego piętra. W samej rzeczy nie było tam prawie nikogo i musiała z każdym podanym wiadrem schodzić kilka stopni, mijając przęsło z oknem, przy którym nikt nie chciał stać. - Tyle my wytrwali, i tera, jak już może koniec wszystkiego, to mamy ginąć? Przy oknie stać najgorzej! Za każdym razem, mijając złowrogie okno, Ewa wyciągała wzrok w ciemne podwórze i myślała: "Jezus Maria, Michaś!" To znów słyszała w sobie bolesny okrzyk: "Joasiu! Joasiu!" - jakby nawoływała zaginioną w tętniącym od burzy lesie. Za oknem nad dachami podwórza niebo poświstywało żałośnie i pobłyskiwało świecącymi kulkami; raz po raz seria z broni czołgowej biła w mury frontu, to znów sprężysty huk i potem trzask rozległ się, granatnik pękał gdzieś ponad domem. Wnet łoskot ogłuszający wytrysł jakby ze środka podwórza. Ludzie na schodach popadli w panikę, zatupali biegnąc na oślep ku piwnicy, jakieś upuszczone wiadro toczyło się z przeraźliwym brzękiem ze schodów. Ktoś krzyczał: - Stać, stać, do licha! Spokój, spokój, do zasr...ej cholery! - Z góry rozległ się okrzyk: - Nie ma już wody! Ostatnie wiadro! Trzymać tam! Ewa stała przy oknie, serce zatrzymało jej się w piersi, nie mogła złapać tchu. Z dołu słychać było krzyki i jęki. "Michaś zabity" - przemknęło jej przez głowę. Poczuła, że coś jej ścieka łaskocząc po lewej ręce: "Stopniałam ze strachu?" - pomyślała. Obtarła mokre ramię dłonią i spojrzała. W mętnej poświacie nocy dłoń była czarna. - Krew? Obejrzała się. Z góry ktoś ku niej schodził, to panna Maniewiczówna niosła ostatnie wiadro wody. - Zdaje mi się, że jestem ranna - rzekła do niej Ewa. - Może tylko draśnięta. W ramię. - Ach, mój Boże, jeszcze i to - zmartwiła się eks_właścicielka oswojonego tygrysa. - Pewno odłamek. I na podwórzu są, zdaje się, ofiary. Czy pani może iść? Proszę mnie wziąć pod rękę. Ostrożnie, żeby nie wylać tej ostatniej wody. Szli powoli, Ewa milczała, bała się odezwać, aby nie stracić panowania nad sobą i nie zacząć krzyczeć jakichś słów bez sensu. Albo nie zacząć wyć, bo chciało jej się i wyć. Ludzie zaczynali się powoli wynurzać z piwnic, zalegać korytarzyk przy wyjściu na podwórze, nawoływać się: - Dalej! wracać do łańcucha! Z podwórza krzyczą o wodę. To ten Żurecki tak się drze? Co pan krzyczysz, panie komendant? Nie ma wody! Nie ma już wody u nas na poddaszu! Jedzie ostatnie wiadro! W te okrzyki wpadł wściekły, słabym tenorkiem wrzeszczący głos Żureckiego: - Gdzie? Gdzie? Dokąd? Dokąd? To dlatego, że nie ma wody, mamy nie gasić? Gdzie ten Ćwiek! On był przy wodzie! Miał powiedziane, jak się skończy woda, dawać piasek! - Piasek! Dawać piasek! - podawano sobie z ust do ust. Ktoś wołał: - Nie dawać piasku! A jak się u nas zajmie, to czym będziemy gasić! Żurecki przepchał się między ludźmi i sam biegł na górę. Spotkał Ewę podtrzymywaną przez pannę Maniewiczównę, od której już ktoś odebrał owo ostatnie wiadro wody. Żurecki potknął się o idące: - Kto tu? Nie schodzić! Piasek nosić! - To pani Radgoska. Ranna. Jest tam gdzie jaki opatrunek? Żurecki oświetlił ją latarką elektryczną o dogasającej baterii. Przystanął. - To pani Radgoska? Ranna? Proszę pani, tam pani siostrzeniec złamał rękę. A może zwichnął. - Bratanek - sprostowała Ewa owładnięta nagle spokojem pełnym ulgi. - Nikt nie ranny? Nie zginął? - Nie. Niech pani prędko schodzi, tam mają małego zaprowadzić na Jaworzyńską do szpitala, żeby mu naciągnęli rękę. Znalazłszy się na podwórzu, Ewa zobaczyła wyostrzonym nagle wzrokiem, że już tylko sam Tadzio maglarki kursuje od ich wejścia do drzwi wiodących na poddasze frontu. Niósł właśnie owo ostatnie wiadro wody. Pod przeciwległą ścianą zobaczyła dwie postacie, grubą dużą i małą wiotką. To byli Michaś i Smolikowa. - Ciociu - powiedział chłopiec, poznawszy Ewę. - Nie gniewaj się. Taka głupia historia, jak uderzyło, tego... zaczęliśmy z Tadkiem uciekać i ja tak nieszczęśliwie upadłem, że coś mi się zrobiło w rękę. Strasznie boli, ale nie ma żadnej rany. Tylko skrzywiła się. Przewróciłem się o ten stos cegieł. - Pokaż - szepnęła Ewa. Wzięła prawą rękę chłopca i zobaczyła, że kość z dłoni jest dziwnie zgięta, niemal pod kątem prostym. Zrobiło jej się czarno przed oczyma. - Nie możesz wyprostować? - szepnęła czując, że głos zaledwie dobywa się z jej krtani, a wszystko znika jej sprzed oczu, jakby ciemność stała się absolutna. - Niech pani ją podtrzyma - usłyszała głos Maniewiczówny. Chwyciły ją tęgie, krzepkie objęcia Smolikowej. - Nic, nic - odrzekła przytomniejąc. - Trzeba zatamować krew i chodźmy prędko z małym do szpitala. - Ja mam czystą chustkę - zawołał Michaś. Smolikowa przewiązała mocno rankę Ewy, z której krew już przestawała się sączyć. - Ja ich zaprowadzę - rzekła. - Kto tu jest? Ewa? - dał się nagle słyszeć miły znajomy głos. To Józef Tomyski. - Ach, Józiu - szepnęła Ewa. - Pomóż nam iść do szpitala. Skąd się wziąłeś? - Przyszedłem dowiedzieć się, co z tobą. Niech pani prowadzi małego. Szpital jest aż na Jaworzyńskiej pod drugim. Tu jest wyjście na Jaworzyńską tyłami? - Jest, jest. Z poprzecznej oficyny przez kaplicę bursy - poinformowała Smolikowa. - To jak już jest pan Tomyski, to ja zostanę. Bo córka... - A co z pożarem? Józiu? Niemcy tam do was tak strzelają... - No, cóż, gasi się, gasi - odpowiedział z roztargnieniem. - Uważaj, Ewa, nie potknij się, tu nierówno. Michaś, trzymaj się mnie za rękę, baranku. - Ale, wujku, przecież ja tego... przecież ja nie jestem ranny. Szli po ciemku wąskim przesmykiem uliczki Jaworzyńskiej, nad którą leciały całymi rojami świetlne kulki ekrazytowe. Niektóre błąkały się nawet pośród samej uliczki, gwiżdżąc żałośnie nad głowami idących. Nie mieli pojęcia, skąd one aż tu się błąkają. - Widać gdzieś od szkoły Wawelberga na Mokotowskiej, widać gdzieś blisko są Niemcy. Albo "gołębiarze" - objaśniał zdziwioną Ewę Tomyski. - A nie wiem, gdzie się podziała nasza Naścia? - zainteresowała się nagle Ewa. - Była z nami przy ogniu, ale w końcu zatkało ją. Serce nie wytrzymało. Posłałem ją na Mokotowską, żeby zmobilizowała Karbowskiego do pomocy. Potrzeba więcej bosaków. A przy sposobności miała wstąpić do Ludmiły, zawiadomić ją, co z nami. Dostanie tam kropli walerianowych - objaśnił dalej bezbarwnie Tomyski. I nagle nie wytrzymawszy zapytał: - Ewka, nie masz czasem papierosa? - Ależ mam - ucieszyła się, wyciągając gorączkowo z kieszeni zapas ofiarowany przez Maniewiczównę. - Ale nie mam zapałek. - Ja mam. - Tomyski zapalił. - Już jesteśmy - powiedział z ulgą. Szpital był na Jaworzyńskiej pod drugim, już prawie u wylotu na Mokotowską. Gdy wchodzili, blask rakiety oświetlił tę część uliczki, a zaraz potem seria z automatu zaterkotała gdzieś blisko. Weszli do ciemnawego korytarza, oświetlonego lampką naftową. Powietrze tu było mdłe i duszne i jakby nie od woni lekarstw, lecz innej, okropnej - gnijących ran. W głębi mieszkań zamienionych na sale szpitalne słychać było jęki, rozmowy, majaczenia. Szpital musiał być zapchany, bo i na korytarzu leżeli pod ścianami na podłodze ranni pod burymi kocami. Tomyski objaśnił siostrę drzemiącą na korytarzu, z czym przyszli, zapytał, czy jest jaki chirurg. Sanitariuszka w białym fartuchu ziewając powiedziała, że dyżuruje chirurg Błaszczyk. Zaprowadziła ich do niedużego pokoju, dosyć schludnie przyrządzonego na coś w rodzaju ambulatorium. W pokoju było dwu ludzi odzianych w białe fartuchy. Jeden spał zwinięty na wątłej kanapce, drugi chodził po pokoju, paląc papierosa. Ewa mimo pewnego zamroczenia poznała w nim laryngologa Jaśniaka, u którego leczyła się przed paru laty na gardło. - To pan tu, panie doktorze? Ja się u pana leczyłam... - Witam panią... Tak, przypominam sobie, pani Radgoska... No, cóż, rzadko zdarza się rana nosa czy gardła, ale teraz wszyscy jesteśmy chirurgami, udzielającymi przynajmniej pierwszej pomocy. Pani jest ranna? - spytał widząc odwinięty krótki rękaw letniej sukienki Ewy i przewiązane chustką ramię. - A jakże pani gardziołko? - Ranna cokolwiek. Chyba tylko draśnięta. Ale mój mały bratanek złamał rękę. Przy gaszeniu pożaru - dodała. - Powierzchowną ranę mogę sam opatrzyć, ale złamanie - to już muszę zbudzić doktora Błaszczyka. Kolego - zawołał w stronę śpiącego na kanapie - Kolego! Z kanapy zerwał się młodszy od chodzącego po pokoju człowiek z potarganymi włosami i lekko zapuchniętymi oczyma. - Co jest? - zapytał rozespanym głosem. - Najpierw małego - rzekła Ewa. - Nie, przepraszam cię, Ewa - wtrącił Tomyski i jakby chcąc rozbudzić chirurga rzekł podniesionym głosem: - Pan doktor najpierw opatrzy ranę, a potem naciągnie złamaną rękę tego małego powstańca. Idzie o to, żeby w ranę nie wdało się zakażenie. - Dobra, dobra - uspokoił go chirurg poczciwym zmęczonym głosem. - Zdrzemnąłem się, bo dwadzieścia sześć godzin nie spałem. Ale zaraz służę. Siostro! - krzyknął w stronę korytarza. - Pozwólcie, kolego, rana jest zdaje się lekka, opatrzę, a wy zajmijcie się malcem - zaproponował laryngolog. I zaraz odwiązał ramię Ewy. Przez czas, gdy przemywał i bandażował jej w istocie mało szkodliwe draśnięcie, chirurg Błaszczyk zabrał się do Michasia. - O, do diabła - powiedział. - Nie mamy rentgena. Gdzież cię tak urządziło, kolego? - spytał, przypatrując się skrzywionej ręce. - To jak nosiłem wodę do pożaru przez podwórze i wystrzelili z granatnika. Niemcy wystrzelili... - Pewnie, że nie kto inny - uśmiechnął się chirurg. - Ale nie widzę rany. - Nie, bo tego... W nasze podwórze trafiło i my z Tadziem tego... zlękliśmy się... Bośmy nosili wodę przez podwórze... Wpadłem na cegły i coś mi się zrobiło w rękę... - No, dobra, dobra - powtórzył młody zaspany chirurg. - Muszę ci naciągnąć rękę bez rentgena i włożyć w łupki. To będzie bolało więcej niż ten strach. Trzymaj się, chłopie! Siostro! Przygotować łupki! Michaś zniósł bez piśnięcia straszliwe wyciąganie złamanej ręki. Miał zamknięte oczy i tylko Ewa, bandażowana właśnie, widziała, jak ręka prostuje się pod naciąganiem, a czoło chirurga pokrywa się potem z wysiłku. Kiedy siostra przystąpiła z ligniną i drewnianymi deszczułkami, Michaś nagle zemdlał. Tomyski podbiegł i chwycił go w ramiona. Na zemdlonym dokonano wstawienia ręki w łupki, potem ocucono go, wszystko było skończone. Pożegnali się, podziękowali; w ten sam uciążliwy sposób wrócili we troje na Polną. Ułożyli Michasia na polowym łóżku, dotąd rezerwowanym dla chorego Norkowskiego. Zasnął natychmiast. Ewa wzięła proszek od bólu głowy (przemyślnie dostarczony jeszcze przez Joasię) i też usnęła. Tomyski wrócił do pożaru. Był rozdrażniony, bo Naścia nie wracała z Mokotowskiej. Przysłała stamtąd pomoc, ale sama widać została. Czy ona, czy Ludmiła źle była z siłami? O trzeciej nad ranem ugasili ostatecznie pożar. Norkowscy wrócili, przy wejściu do piwnicy pożegnali się z Tomyskim. Machinalnie pocałował w rękę Staszkę, która szepnęła całkiem bez związku z wypadkami, w jakich brała tak bohaterski udział: - Nie mogę żyć bez ciebie. - Tomyski wracał do domu rozdygotany, ale i dziwnie pokrzepiony tymi, tak nieodpowiednimi do sytuacji, słowami. Norkowscy położyli się razem po małżeńsku na wąskim materacu obok materacyka Ewy, za którym stało polowe łóżko z Michasiem. Ponieważ materac ich był wąski, objęli się mocno, by się nie stoczyć na klepisko brudne i zimne, szepnęli do siebie wzajemnie: - Kochany. - Kochana - i zasnęli momentalnie kamiennym snem. XXVI Dość późno, bo już około ósmej rano, ktoś ze śpiących ciężkim snem w piwnicy zbudził Ewę. - Do pani przyszli. Przyszła młodziutka dziewczyna o pulchnej białej twarzy i ładnych sennych rysach oraz włosach barwy świeżego masła. Ewie wydało się, że ją zna. Jakoż była to uczennica Joanny, Marcia Jenstynówna, którą Ewa widywała w jej mieszkaniu na Nowogrodzkiej. - Pani Radgoska? Tak. Nic, nic złego, proszę pani. Przyniosłam list od panny Joanny. Jest ranna. - List od Joasi?! Żyje?! O, Boże, co za łaska losu! Jest ranna?! Ciężko? Ewa, zapomniawszy się witać, czytała kartkę papieru, która dygotała w jej ręce. - Czytaj głośno, ciocia! - zawołał Michaś, wpatrując się w nią przepysznym szafirem swych wielkich oczu. - "Kochani moi, Ewo i Józiu, i Michasiu, i Naściu. Zostałam ranna na ulicy Skorupki. Ale już wszystko dobrze. Byłam w niebezpieczeństwie życia, lecz mnie uratowano. Mam odjętą nogę, ale to nic, za to gorączka spadła i mówią, że będę zdrowa. Teraz martwię się tylko o was, bo zaczynają zdobywać Śródmieście. Błagam o wiadomość, czy żyjecie i jesteście zdrowi. Jeżeli tak, przyślijcie mi jakąś poduszkę, bo tu nie ma. Doktor też kazał trochę wina i kawy, żeby podtrzymać serce..." Ewa uległa takiemu zamroczeniu świadomości, że nie przyszło jej wcale do głowy, iż mogłyby istnieć jakieś lepsze środki podtrzymania serca niż wino i kawa i że takie środki mogli mieć Tomyscy ze względu na serce Ludmiły. Co więcej, nawet kiedy już się skomunikowała z Tomyskim, nie przyszło jej na myśl zapytać o to, a on też nic innego nie miał na myśli, tylko żeby jak najprędzej pójść na ową Mokotowską do owego szpitala. Wybrali się niebawem. Ewa poprosiła Żureckiego, żeby na ten czas wyznaczył Michasiowi dyżur, gdyż chciał iść z nimi. - Nie możesz iść z ręką w łupkach. Jest ostrzał wszędzie w naszej okolicy. Trzeba będzie się schylać, biec, przekradać. - Ty też jesteś ranna. Jakże cię puszczę samą? - Mnie już przyschło i nie idę sama, tylko z wujkiem Józefem. - Ja się nie upieram, bo cię nie chcę martwić, ale pamiętaj, że tylko dlatego nie idę. Ja widziałem, jak prosiłaś komendanta, żeby mnie dał na dyżur. A wcale niepotrzebnie. I bez tego zostałbym, kiedy prosisz. Nie jestem dzieckiem. Ucałuj ode mnie ciocię Joasię. Jednak Ewa i Tomyski nie doszli tym razem do szpitala. Ostrzał między Piękną, Koszykową i Śniadeckich był tak silny, że warty nie puszczały już na podwórze po wyjściu z tunelu na 6 Sierpnia. W tunelu zrobił się z tego powodu zator i zdenerwowany tłok, w którym boleśnie urażono ramię Ewy. Wrócili markotni, Tomyski poszedł do siebie, by wziąć swoją przepustkę dziennikarską i jeszcze sam próbować przejścia. Lecz i na Mokotowskiej, i na Polnej zastali wszystkich zgorączkowanych nowymi wiadomościami. Podobno toczą się pertraktacje o kapitulację Armii Krajowej. Ma być zawieszenie broni. Ludzie komentowali to różnie i z ulgą, i z rozpaczą. Przestaną strzelać, czy podobna wyobrazić sobie takie szczęście. A jednocześnie - kapitulacja, druga kapitulacja Warszawy, i to wobec Niemców, którzy sami stoją w przededniu kapitulacji? Co za hańba, jakie nieszczęście i ból. Tyle bohaterstwa, męki, ofiar, wszystko na darmo? Nazajutrz 1 października w samej rzeczy o świcie strzelanina ucichła i wiadomość o zawieszeniu broni powtarzana już była przez wszystkie usta. Józef Tomyski wyszedł, aby się spotkać z Ewą, pani Ludmiła tego dnia po raz pierwszy wstała i razem z Pauliną Mruk zaczęły sprzątać mieszkanie. Józef spotkał na schodach Kuźnickiego, którego znał, gdyż ten człowiek był jakąś figurą w Centrali Spółdzielczej. Mały, o suchych, nudnych rysach twarzy, basowym głosie i popsutych ogromnych zębach miał w intelektualnym świecie Warszawy opinię "szarej eminencji", która nigdy nie zajmowała wybitnego stanowiska (był bibliotekarzem jednego z ministerstw), ale do której wszyscy się przychodzili radzić. Był w jakiś sposób zaangażowany w politykę Delegatury rządu londyńskiego, ale jednocześnie mówiono o nim, że prowadzi pertraktacje z komunistami. Czy z czyjegoś "ramienia", czy na własną rękę, tego już nie wiedziano. Kiedyś w młodości należał podobno do najskrajniejszej lewicy socjalistycznej i drwił z "socjal_patriotów". Po pierwszej wojnie światowej w bibliotekach różnych instytucji państwowych i w spółdzielczości znalazł grunt "neutralny", który pozwalał mu zażywać powagi myśliciela politycznego i społecznego, a może tylko przeczekać nie lubiane okoliczności. Jerzy Kochański, który go znał, mówił o nim, że ten człowiek całe życie zdradza wszystko i wszystkich, lecz Kochański był ostry w sądach. Teraz jednak nadszedł widać moment, dla którego Kuźnicki uprawiał tyloletnią wzniosłą swą dyplomację, bo gdy przywitawszy się z Tomyskim wymienili parę zdań na temat mającej nastąpić kapitulacji (Kuźnicki dawał z lekka do zrozumienia, że dochodzi do tego nie bez jego światłej rady), nagle obaj umilkli i jęli nasłuchiwać. Śród ciszy, do której nie nawykli od dwu miesięcy, dało się słyszeć wyraźne, dalekie, z zewnątrz miasta dochodzące dudnienie. To front znów po długim jakby nieistnieniu - ożył. Czarne, popsute zęby Kuźnickiego obnażyły się w radosnym uśmiechu. - Słyszy pan, kociu kochany? Józef nie chciał się wdawać w rozmowę. Odszedł ze wstrętem od tego człowieka. Widział już jak "kociu kochany", bo tak nazywano go od ulubionego zwrotu, zajmuje wysokie dygnitarskie stanowisko w nowych okolicznościach. To go nie insteresowało. Kuźniccy otrzymywali w czasie okupacji niezmierną ilość paczek z zagranicy. I tam było mnóstwo ludzi tęskniących do mądrych rad tego skromnie pysznego człowieka. Żona "kocia kochanego", wysoka i wiecznie lamentująca "gidia", handlowała tymi paczkami płaczliwie przez telefon sąsiadów, którzy roznosili po kamienicy jej komiczne łzawe rozmowy telefoniczne o rodzynkach i migdałach z Lizbony. Zeszedłszy na podwórze, Tomyski usłyszał w jego kącie jakąś okropną pyskówkę. Zobaczył ropuszą twarz "pani" Strachockiej, którą nazywał "la poissarde", gdyż miała w halach kram z rybami. "Pani" ta wynajmowała pokój z osobnym wejściem, należący do mieszkania Kuźnickich. Ona też handlowała przez telefon, swój własny. Handlowała z Niemcami. Po cichu mówiono, że oprócz tego zajmuje się haniebnym procederem szantażowania Żydów, wydawania ich w ręce gestapo i bogacenia się tym rakarskim rzemiosłem. W kamienicy nieraz odgrażano się, że jak tylko przyjdzie czas, pomsta ją czeka, gdyż każdy mieszkaniec domu wskaże ją jako zbrodniarkę. Ale po wybuchu powstania tak namiętnie zajęła się opieką "nad naszymi żołnierzykami", zbierając dla nich koce, piorąc ich bieliznę itp., że każdy myślał: "Może to nieprawda, co o niej mówili?" Tomyski znał ją tylko z plotek i z trywialnego wyglądu. Raz dozorca Wiśniaty ostrzegł go, że "Strachocka wypytywała, co to za Żydzi do tego Tomyskiego przychodzą?" Było to po jednej z wizyt Drzewskiego. Teraz owa to "pani" Strachocka podnosiła gwałt, że okradziono jej piwnicę. Skakała do oczu właścicielce domu, tłustej i nieruchawej niewieście, która przeszła przed wojną śpiączkę i od tego czasu była po trosze sztywna, po trosze ogłupiała. "Kraty wyrwali, biżuterię mi wzięli, puszki z konserwami zabrali te złodzieje!" - wrzeszczała. Właścicielka toczyła martwym okiem i powtarzała bezradnie: - Kraty są u mnie mocne, kraty są mocne! Dozorca Wiśniaty patrzył na miotającą się Strachocką ze srogim wyrazem na swej pięknej twarzy. - Uspokój się, pani - mówił - bo nas wszystkich obrażasz. Kto cię, moja pani, okradł? - Jak to kto? Akowcy, psubraty, złodzieje, kanciarze! - wrzeszczała. - Tam od placu z tymi drzewami zawsze stoją ich warty! Tam jest moje okienko! "Oto reperkusje zbiliżającej się kapitulacji" - pomyślał Tomyski. W pół godziny potem wyruszyli z Ewą i Michasiem do szpitala. Nie myśleli idąc o Joannie, gdyż myśl o niej była nie do zniesienia. Joasia, ta lotna, zgrabna Joasia, ona, co tyle pięter przemierzyła na swoich ślicznych tanecznych nogach - teraz bez nogi! Wiadomość o jej kalectwie była niemal bardziej druzgocąca, niż byłaby wiadomość o śmierci. Oprócz tego byli spiorunowani widokiem, jaki ujrzeli wynurzywszy się na róg Śniadeckich, Marszałkowskiej i Koszykowej. Wielkie cztero_ i pięciopiętrowe kamienice znikły, zamieniły się w kupy gruzów. Nie było jezdni tylko leje i wzgórki wyrzuconej ziemi, gruzu, cegieł, przez które ludzie już zdążyli wydeptać ścieżki. Bo od chwili zaprzestania działań wojennych cała ludność ruszyła się z piwnic i mieszkań, każdy miał kogoś do znalezienia lub coś do odszukania. Tłumy waliły w tę stronę, dziwne, milczące, spokojne. - Tu musiały padać pociski z działa kolejowego, a nawet bomby lotnicze - mruknął Tomyski. Oboje z Ewą byli zdziwieni, że żyją, że domy ich ocalały. - Cóż stąd - sarknęła Ewa, gdy Józef zrobił tę uwagę. - Idzie się jak po własnym pogrzebie. Nigdy się już z tego nie dźwigniemy. - Dźwigniemy się - powiedział Tomyski bez przekonania. Gdy przechodzili placykiem utworzonym przez zbieg Kruczej, Pięknej i Mokotowskiej, Michaś szarpnął Ewę za rękę. - Patrz, ciocia! Ten czołg jeszcze stoi. To myśmy go zdobyli. Na Mokotowskiej długo nie mogli się dopytać o Joasię. Nareszcie siostra zakonna (było to w lokalu bursy sióstr zmartwychwstanek) wskazała im pokój w podwórzu na dole. Nie od razu poznali Joasię. Na wąskim, ale czysto zasłanym łóżku, z przesłaną przez Ewę poduszką, leżała osoba niezwykle mizerna, z niepomiernie wielkimi szarymi oczyma, patrzącymi jak z głębi przepaści. - Ciociu - szpnął Michaś i nagle zalał się łzami. Nie tylko Ewa, lecz i Tomyski uczuł, że brak mu jest uczuć stosownych do tej sytuacji. Mieli naprawdę przytępioną świadomość i przytępione reakcje uczuciowe. Joasia uśmiechała się najpromienniejszym ze swych uśmiechów. - Przyszliście!? Żyjecie?! O, kochani, wyjdźcie z tego piekła. Ratujcie się choć wy! Ewa ocknęła się pierwsza, uklękła i, obejmując Joannę przez kocyk, zapytała: - O, Joasiu, czemu nie posłuchałaś, czemu tak ciągle wychodziłaś? - Ja musiałam - zjeżyła się Joanna. I nagle też bliska płaczu: - Mnie się zdawało, że przelecę, był taki straszny ostrzał, ale ja się tak do was spieszyłam. I nagle zaczęła opowiadać. Z ożywieniem. O wszystkim. O niemieckim jeńcu i młodym rosyjskim żołnierzu, jak ją nieśli, jak byli dobrzy. O operacji, o tym, jaką cudowną mają tu narkozę. - Ach, kochana - wpadła w jej słowa Radgoska. - Mówią, że kapitulacja ma być dziś, jutro podpisana. Akowcy mają iść do niewoli, jako strona walcząca. Szpitale mają być ewakuowane samochodami przez Czerwony Krzyż, jak tylko rozbiorą barykady, żeby droga była wolna. Józio się dowiadywał. Twój szpital będzie ewakuowany do Piastowa. - Ja może jeszcze umrę - szepnęła Joanna. - Nie, nie umrzesz, skąd by! Wyzdrowiejesz, dostaniesz śliczną protezę... - Kiedy? - łapczywie spytała Joanna. - No, nie zaraz, na razie będziesz chodzić o kulach. Ale potem, zobaczysz! Będziemy cię kochali, pieścili, będziesz żyła jak nigdy. Noga to głupstwo! A, a która to noga? - Lewa - szepnęła Joanna. - Ach, Ewo, najstraszniejsze to było po operacji. Bo nie było żadnych środków znieczulających. Przez całą dobę wyłam z bólu jak zwierzę! - Nie myśl o tym, zapomnij, przecież teraz już nie boli, już nie masz gorączki. Patrz, przyniosłam ci kawę. Prawdziwą. Już przyrządzona do picia. Cała butelka. Napij się trochę. Ja jeszcze pójdę poszukać ci wina. Joanna rozanielona spojrzała na brata, wyciągnęła do niego rękę: - Józiu - szepnęła pieściwie. - Joasiu - szepnął i nic więcej nie mógł powiedzieć, ścisnął ją za rękę. - Masz przewiązane ramię. Ewo. Czy cię też raniło? A Michaś? Michaś ma rękę... - Nic, nic, mnie drasnęło, a on ma rękę tylko złamaną, zrośnie się prędko! Bo widzisz, nasza kamienica się paliła i ratowaliśmy, i to stąd... - Ach, Boże, tak się będę o was niepokoić. - Nie, nic się nie niepokój. My wyjdziemy po kapitulacji. Będziemy w Leśnej Podkowie u Myszyńskich, wiesz? Stamtąd będziemy cię szukać w owym Piastowie i jak tylko będzie można, weźmiemy cię tam, gdzie będziemy. Na razie sami jesteśmy bez domu, bez dachu... Wygnańcy. Całowali ją wszyscy troje, potem parę słów z jej sąsiadem, lekko rannym, potem nie wiedzieli sami, jak wyszli. Mieli w owej chwili naprawdę przytępioną świadomość. Ewa pobiegła do Biblioteki Publicznej, tam od pani Oleniukowej dostała butelkę czerwonego wina, z tym jeszcze raz wróciła do Joanny. Chora dała się napoić winem i jeszcze przed odejściem Ewy usnęła. Ewa wróciła do Biblioteki, gdzie czekał na nią Tomyski. - Co z Norkowskimi? - zaryzykował pytanie. - Poszli zobaczyć, czy co nie zostało z ich mieszkania. Tak byłam głupia, że zapomniałam się z nimi umówić. Ale chyba wrócą i razem wyjdziemy z miasta. Tylko kiedy? Żeby nie za wcześnie. A wiesz - ten Oleniuk już wyjechał z Niemcami. To był łajdak. Omyliliśmy się. XXVII Tomyski nie słuchał, myślał: "Co ja mam robić? Muszę wyprowadzić Ludmiłę. Muszę zostać z Joasią. Muszę znaleźć Stasię". Wmawiał w siebie, że jednak nie może zostać przy Joasi, nie może narażać Ludmiły na pozostawanie dłużej w mieście, w którym nie wiadomo, co się będzie działo, tyle sprzecznych krążyło pogłosek. Władze powstańcze wezwały ludność do ewakuacji, powiadamiając, że to jest jeden z warunków kapitulacji. Ale Niemcy się sami gubili w sprzecznościach. Raz chcieli mieć całą ludność ewakuowaną, to znów zawracali wychodzące z miasta tłumy , jakoby chcieli zostawić zdrową część ludności do rozbierania barykad i usuwania gruzów. Jedni oburzali się na to, jako na ostateczne już upokorzenie, drudzy gotowi byli pozostać nawet na takich warunkach, byle nie opuszczać jak najdłużej Warszawy. Byle dzielić do końca jej los. Tomyski był straszliwie skłócony wewnętrznie, raz przyznawał słuszność jednym, to znów drugim. Wiedział doskonale, że jeśli zapyta Ludmiłę, czy pozostanie z nim przy Joasi, by towarzyszyć ewakuacji szpitala, ona odpowie mu bez wahania: - Naturalnie, zostanę. - I nie pytał, by nie usłyszeć tej odpowiedzi. Bo w gruncie rzeczy pragnął jak najprędzej wyjść z tego piekła, jak sobie mówił, zacząć wreszcie myśleć przytomnie, by zobaczyć i naradzić się z Czarnomskim, o którym wiedział, że przebywa poza Warszawą, kryje się w domu przyjaciół w Milanówku. Ale w istocie rzeczy pragnął wyjścia, żeby być ze Stasią w jakichś okolicznościach choćby najbardziej trudnych, lecz umożliwiających im wyjaśnienie się ich sytuacji uczuciowej. W ten sposób, śród wędrówek w poszukiwaniu znajomych, minęły jeszcze dwa dni, w ciągu których niespodziewanie zobaczył się z nim Tadzio Drzewski. Przyszedł wieczorem i prosił, czy nie może zostać na noc. Na podwórzu, w czasie gdy Tomyski dyżurował, mieli ze sobą rozmowę. W nocy strzelanina trwała nadal, jakby nie było kapitulacji. Trzeciego października Ewa oznajmiła, że nie może dłużej czekać, musi wyjść, żeby ratować rękę Michasia, która jest nadal skrzywiona mimo naciągania owego Błaszczyka. Norkowskich nie było, może już wyszli? Poszli więc we dwoje do szpitala pożegnać się z Joasią, ciągle jeszcze nie ewakuowaną. Jak grom uderzyła ich wiadomość, że Joanna Tomyska tejże nocy umarła. Umarła na serce, które nie wytrzymało, mimo win i kaw przynoszonych przez Ewę i Tomyskiego. Pochowana na cmentarzyku w ogródku naprzeciwko szpitala. - Ach - szepnęła płacząc Ewa. - Nie przyszło mi do głowy, żeby może zrobić transfuzję krwi. Dać naszą. - Daj spokój, nie mieli aparatów do transfuzji - westchnął Tomyski. Jak odrętwieli poszli na ten cmentarzyk. Znaleźli mogiłę ze zwłokami Joasi. Na drewnianym krzyżu wypisane było atramentowym ołówkiem nazwisko jakiegoś kaprala Armii Krajowej, a pod nim imię i nazwisko Joanny. Stali nad tą mogiłą, a potem spojrzeli na sąsiednią bardzo dziwną. Na drewnianym słupku deszczułka z napisem: "Tu spoczywa Aleksij Aleksiejewicz Ignatiew, czołgista Armii Czerwonej, który poległ w obronie Warszawy 20 września 1944 roku". Nad deszczułką pięcioramienna gwiazda drewniana, pomalowana na czerwono. Nad gwiazdą na wszelki wypadek umieszczono sześcioramienny krzyż prawosławny. Wracali z uczuciem tępego niewyraźnego zasmucenia. Kto wie, czy nie należy zazdrościć losowi Joanny. Nie ma już żadnych ciężkich zagadnień do rozwiązywania. Teraz nic już ich nie zatrzymywało w Warszawie. Wyszli tego samego dnia. Norkowskich nie było, poszli swoją, widać, drogą. Michaś, z ręką na temblaku i w łupkach, Ewa z przewiązanym ramieniem, pani Ludmiła, ze względu na siwe włosy i zaanonsowana przy przejściu jako chora, dostali wóz, do którego trzeba było dojść do pomnika Sapera. Naścia, Paulina Mruk i Tomyski szli piechotą za tym wózkiem. Kolonia Staszica, ulica Filtrowa, Wawelska, wszystko spalone, martwe, bez żywego ducha. Czy się to kiedyś dźwignie, odbuduje - myśleli. To cmentarz! Gdy przechodzili przez ostatnią polską placówkę - zbliżył się do nich akowiec i zapytał, czy nie mają znaczków poczty powstańczej. Nie wiedzieli, że były takie znaczki. Michaś nosił listy bez znaczków. Dziwni są ludzie! Na dworcu Warszawy Zachodniej załadowano ich do wagonów towarowych, odkrytych węglarek. Padał drobny deszcz. Właśnie teraz, gdy tłumy ludzi głodnych, zbiedzonych wędrowało w nieznane. Ach, gdybyż ów deszcz padał w czasie powstania, gdy Warszawa płonęła jak stos ofiarny. Gdybyż ta mgła spowijała Warszawę, gdy sztukasy niemieckie latały nad nią przy tak cudownej widoczności! Bomby nie byłyby tak celne, loty wrogów - tak piekielnie udane! W Pruszkowie byli tylko dobę, nocowali w hali Warsztatów Kolejowych na cementowej podłodze ze swymi rzeczami pod głową. Czerwony Krzyż i Rada Główna Opiekuńcza zaopatrzyli ich w chleb i cebulę, na co rzucili się jak na królewskie przysmaki. Było i mleko, którego Michaś wypił trzy kubki. Wyciągnęła ich ze szpitala znajoma lekarka, pełniąca tu funkcję pielęgniarki, oraz malarz, który znał Ewę. Spoili lekarza obozowego Niemca i wydębili od niego przepustki dla wszystkich jako chorych. Lekarka, siostra Myszyńskiego z Leśnej Podkowy, z wypiekami na twarzy, przeprowadziła całe towarzystwo przez wartę, wołając po niemiecku: - To moi chorzy, sześć osób! - Gdy z biciem serca stanęli przed bramą Warsztatów Kolejowych, wydało im się i cudem, i koszmarem, że ocaleli. Jeszcze jakiś czas czekali, aż nadejdą podwody, przeznaczone do rozwożenia tych, którym pozwolono udać się, dokąd chcą. Stojąc tak, zobaczyli, jak przed nimi przeciąga pierwszy oddział akowców, idących do niewoli. Szli młodzi chłopcy, którzy zrzuciwszy zdobyczne hełmy i plamiste niemieckie peleryny, przywdzieli znowu powstańcze berety, opaski na ramieniu, kombinezony. Szły do niewoli kobiety oficerki i żołnierki oraz sanitariuszki, niektóre prowadziły małe dzieci za rękę. Pierwszy to w historii wypadek, że kobiety szły do niewoli jako jeńcy wojskowi. Stali tak długo, przypatrując się w milczeniu pełnym zgrozy. Razem z nimi patrzył na przemarsz jeńców powstańczych pilnujący wyjścia z obozu stary Niemiec, rezerwista. Nagle Ewa pierwsza zobaczyła, że ten Niemiec płacze. Łzy ściekały mu błyszczącą strugą po źle ogolonych policzkach. Obejrzał się na stłoczonych przy wyjściu ludzi, spojrzał raz jeszcze na ten tłum jeńców, młodociany i bohaterski; powiedział, nie wiadomo do kogo: - Ja, nach allem dem, wird es wohl hundert Jahre kein Krieg geben. Niemand wird es wagen! Hundert Jahre wird kein Krieg mehr werden - powtórzył i otarł łzy. - Ach, ten żołnierz niemiecki, ten sowiecki Ignatiew, nasza Joanna, oto ci, co noszą w sobie ziarno przyszłości zbratanych wreszcie narodów - szepnął Tomyski. Kiedy jechali potem wózkiem przez cudownie złotą drogę wysadzaną brzozami, zawsze tak samo - Tomyski, Naścia i Paulina pieszo - zbliżył się do nich ktoś i odwołał Tomyskiego na stronę. Był to major Stawiski. - Panie Józefie - powiedział cicho. - Pan jest własnością narodową. Pomyślano o panu. Jest możliwość przewiezienia pana samolotem do Anglii. Musi pan tylko zdecydować się w ciągu pięciu minut. Wyruszyć ze mną w góry. Ja już tu od wczoraj na pana czatuję, jak zresztą na paru innych znakomitych ludzi naszej kultury. Tomyski nie zdziwił się, gdyż w tej sytuacji najdziwniejsze rzeczy były prawdopodobne. - Mam żonę chorą na serce, której nie opuszczę - odpowiedział. - Ona nie mogłaby podjąć tak ryzykownej podróży. - Przewidzieliśmy to, jest miejsce i dla pańskiej żony. - Ona nie wytrzymałaby tej podróży - powtórzył Tomyski. - A zresztą - dodał - nawet gdyby wytrzymała i zdecydowała się, ja w każdym wypadku zostanę. Dla pewności dogonili wózek. Nie krępując się, Tomyski zapytał: - Ludmiło, czy podjęłabyś teraz podróż samolotem do Anglii? - Nie - odpowiedziała bez wahania. - Przecież wszędzie jest to samo. Ale ty, kochanie, jedź. Ja znam majora Stawiskiego; to, co on mówi, jest murowane. Ocal siebie i swoją pracę. - Nie - odpowiedział Tomyski. - Ja zostanę. Zwrócił się do Ewy, z którą Stawiski witał się nie bez romantycznego rozrzewnienia, patrząc w jej twarz, jej tak zazwyczaj wesołe oczy, jej połyskujące, posiwiałe w czasie powstania włosy. - Pani Ewo, jeżeli Tomyski nie skorzysta, niech pani się przynajmniej ratuje. - Nie, proszę pana - rzekła Ewa. - A cóż by powiedzieli ci wszyscy umarli, żeśmy ich opuścili? Ktoś musi wykonać testament ich wierności. Tomyski powiedział: - Zna pan powiastkę grecką o Anteuszu? Otóż my jesteśmy ci Anteusze. Nie możemy ani istnieć, ani tworzyć inaczej, tylko przez dotknięcie gleby rodzinnej. Glebae adscripti - rozumie pan? - Rozumiem - odparł Stawiski. - I jako wojskowy salutuję was z najwyższym szacunkiem. Mimo że się mylicie. Gdyż nikt z was nie ostoi się w tym systemie. - A pan, panie majorze? Co pan zrobi? Niechże pan chociaż skorzysta ze sposobności! - Nie, jak także zostaję. Byłem tylko wykonawcą rozkazów ewakuacyjnych. - Zostaje pan, żeby co? - Żeby walczyć z Rosją - odpowiedział Stawiski. Zasalutował i odszedł. - Ach, ciociu - powiedział wówczas Michaś. - Ja bym poleciał do tej Anglii. - Sam nie wiesz, co mówisz - zgromiła go Ewa. - Jeszcze będziesz komunistą, niestety? - Dlaczego "niestety" ciociu? Nie zdążyła odpowiedzieć. Przyjechali na stację w Komorowie. Nareszcie mogli zużytkować posiadane pieniądze. Sprzedawano pomidory, kiełbasę, bułki. Rzucili się na to wszystko i jedli jak dzikusy. Naokoło przepych jesiennych barw. - Ach, mój Boże, tak blisko tej straszliwej Warszawy takie zwyczajne normalne życie.! Ruszyli kolejką ku Leśnej Podkowie. - Chcę być tam, gdzie będzie najciężej - rzekł Tomyski. - A może właśnie to będzie najpiękniej - nie najgorzej.