Maria Nurowska Panny i wdowy Zdrada Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1995 Tłoczono pismem punktowym 3 3 64 0 0 108 1 ff 1 74 1 dla niewidomych w Drukarni Zakładu Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa, ul. Konwiktorska 9, Przedruk z wydawnictwa 3 3 64 0 0 108 1 ff 1 74 1 Niezależna Oficyna Wydawnicza Warszawa 1993 3 3 64 0 2 108 1 ff 1 74 1 Pisała K. Kruk Korekty dokonali St. Makowski i K. Pabian Tamtego jesiennego dnia, po powrocie do domu nie mogła nic powiedzieć. Głos uwiązł jej w gardle. Stała w drzwiach, nagle siły odmówiły jej posłuszeństwa, oparła się więc o framugę. Tadeusz podszedł do niej i wprowadził ją do środka. - Zmęczyłaś się? - spytał pomagając jej zdjąć płaszcz. W milczeniu pokręciła głową. Dopiero kiedy usiadła w fotelu, czy raczej, kiedy on ją tam posadził, rzekła z wysiłkiem: - Odnalazłam Zuzię. Długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. - Nie mogę się mylić. To ona. I znowu cisza. - Pomożesz mi? - Jeżeli tylko będę mógł... - Nosi nazwisko Walczak. Więc widocznie została adoptowana. Nic o nich nie wiem, o tych ludziach. Posyłają ją do szkoły muzycznej... więc... mają jakąś wyobraźnię... Być może zrozumieją, że... że Zuzia musi wrócić do swojego nazwiska. Musi odzyskać prawdziwy życiorys. Tadeusz podszedł do biurka i zapalił papierosa. Stał odwrócony do Eweliny tyłem. - A jeżeli się jednak mylisz? - Nie. Na pewno nie, To Zuzia. To córka Jasia. Nie umiem ci powiedzieć, co czułam, gdy na mnie spojrzała... jego oczami... Tadeusz... czy ty rozumiesz, co się stało? Odzyskałam rodzinę... Nagle się rozpłakała. Łzy lały się jej po policzkach i nie było siły, która mogłaby je powstrzymać. Wraz z nimi wydostawało się na zewnątrz to wszystko, co do tej pory tkwiło w niej gdzieś bardzo głęboko. Powstanie, śmierć Andrzeja, łagier, śmierć Hansa, śmierć Jasia, śmierć Suzanne, utrata domu. Łzy były jak oczyszczenie. Tadeusz musiał sobie z tego zdawać sprawę, bo nie próbował jej przeszkodzić żadnym słowem ani gestem, tylko wyszedł do drugiego pokoju. Była mu za to wdzięczna. Kiedy się wreszcie uspokoiła, zaproponował, żeby poszli coś zjeść. - Popatrz, jak ja wyglądam - rzekła schrypniętym głosem. - W moich oczach jesteś zawsze piękna - odrzekł. - I twoje oczy mi wystarczą. Oraz to, co masz w spiżarni. Usmażył jej omlet i zaparzył herbatę, sobie tylko wiadomym sposobem. Doskonałą, pełną aromatu. - Jak się do tego zabrać - myślała głośno. - Na pewno oprze się to wszystko o sąd. Będę musiała udowodnić, że jestem ciotką Zuzi... I że musimy być razem... Muszę się rozejrzeć za jakąś pracą... Nie mogę być teraz bezrobotna. Może rzeczywiście zacznę pisywać do tego twojego "Łowcy"... - Jeżeli już, to do "Łowca" - uśmiechnął się. - A poza tym trochę się z tym spóźniłaś, bo mnie też stamtąd chcą wysiudać. Nastąpiło przegrupowanie, nowobogaccy urośli w siłę, a byłe ziemiaństwo obleciał jeszcze większy tchórz. Więc pora pakować manatki i wynosić się z tego miasta. - Jak to? - spytała przestając jeść. - Chcesz wyjechać teraz? W takiej chwili? Przecież obiecałeś mi pomóc... Jeżeli nie odzyskam Zuzi, już nie będę mogła normalnie żyć. - Ewelino - powiedział wolno - a nie przyszło ci do głowy, że możesz skomplikować życie tej dziewczynce. Ona ma teraz dom, rodziców. Wraz z twoim pojawieniem się wszystko się jej zawali. Być może cię znienawidzi. - Trudno. Nie mogę dopuścić, aby jedyna córka Jasia nosiła inne nazwisko. Zuzia to przedłużenie Lechic, o które Suzanne tak zawsze walczyła. Oddała za nie życie. Pojechała wtedy do Milanówka, żeby zdobyć pieniądze na remont dachu. To ją zabiło. - A jakby nie pojechała, znalazłaby się z tobą w łagrze i pewnie by już stamtąd nie wróciła. Syberyjski klimat na pewno okazałby się dla niej zabójczy. To już była przecież mocno starsza pani. Więc nie wolno ci myśleć w taki sposób. Powinnaś wziąć także pod uwagę uczucia tego dziecka. - Wszyscy Lechiccy muszą cierpieć - odrzekła twardo. - To bzdura! - Nad naszym rodem ciąży fatum, kobiety umierają tragicznie, a mężczyźni kończą samobójstwem. Mój dziadek, ojciec... targnęli się na siebie w taki sam sposób... Babka i jej siostra umarły w połogu... - To dlatego nie masz dziecka? - spytał cicho. - Nie, nie dlatego... Moja matka została zamordowana przez jakiegoś szaleńca... więc, jak widzisz, los dopuszcza różne warianty zgonów, byle za młodu... A od własnego losu nie można uciec. Zuzia musi wiedzieć, kim jest... - urwała przechwytując dziwny wzrok Tadeusza. - Pewnie sądzisz, że zwariowałam. - Nie chciałbym, żebyś tak myślała o przeszłości. - To są wszystko fakty. - Prawie każda polska rodzina może ci podać taką wyliczankę. - Ja pochowałam całą swoją rodzinę. - Przecież jest jeszcze Zuzia. - Dlatego muszę ją odzyskać. W nocy nie mogła spać, obmyślając sposób, w jaki mogłaby się do Zuzi zbliżyć. Ale możliwości miała raczej ograniczone. Mogła tylko czatować na nią pod szkołą muzyczną. I czyniła to przez kilka dni z rzędu, niestety bez skutku. Dziewczynki nie było pośród opuszczających szkołę uczniów. Chcąc mieć całkowitą pewność, czekała do momentu, aż w oknach pogasną światła. Wracała do domu nieludzko zmęczona, zgrabiałymi z zimna rękoma próbowała zapalić gaz pod czajnikiem. Wypijała gorącą herbatę i wsuwała się pod kołdrę, długo nie mogąc się rozgrzać. Podczas jednego z takich "dyżurów" zauważyła po drugiej stronie ulicy Tadeusza. Przystanął w pewnej odległości, a potem zaczął się przechadzać tam i z powrotem. W pierwszej chwili wpadła w popłoch, ale potem uczuła coś na kształt wdzięczności, że obok jest ktoś życzliwy. Ktoś, kto zrozumiał, jak bardzo czuła się samotna stojąc na czatach. Od tego dnia Tadeusz pojawiał się na Miodowej regularnie, towarzysząc Ewelinie z daleka, dołączał do niej dopiero, kiedy schodziła ze swojego posterunku. Szli obok siebie bez słowa w stronę przystanku. - Może ona zrezygnowała ze skrzypiec - odezwała się za którymś razem Ewelina. - Raczej mało prawdopodobne. Gdyby miała o parę lat mniej, można by brać pod uwagę taką ewentualność. - Chyba powinnam jednak to sprawdzić. Pójść do kancelarii,.. - Zawsze można, ale co dalej? Zwrócisz na siebie uwagę. I tak nie jest pewne, czy już ktoś cię nie zaobserwował. - To dlatego sterczysz po drugiej stronie ulicy? - uśmiechnęła się. - Między innymi. - A jaki jest jeszcze powód? - Niepokoję się o ciebie. Za dużo sobie obiecujesz po tej sprawie. To jednak mogła być pomyłka. Może ta dziewczynka mija cię codziennie, ale ty jej nie rozpoznajesz, bo jej podobieństwo do Jasia zaistniało tylko w twojej wyobraźni. Ewelina nic na to nie odpowiedziała, słowa Tadeusza zasiały w niej jednak niepewność. Właściwie nie wierzyła już w ponowne spotkanie z bratanicą i jeździła na Miodową tylko po to, aby nie mieć wyrzutów sumienia, że czegoś nie dopełniła. W końcu przestała tam bywać, mając coraz mniej pewności, że jasnowłosa dziewczynka ze skrzypcami jest córką Jasia... Coś ją jednak ciągnęło w stronę szkoły muzycznej. Co jakiś czas wsiadała w autobus i jechała na Miodową, aby pospacerować tam i z powrotem po drugiej stronie ulicy. Tak też było tego wiosennego dnia, chociaż pogoda wybitnie nie sprzyjała spacerom. Słońce wyglądało zza chmur, ale częściej zacinał deszcz. W pewnej chwili Ewelina próbowała otworzyć parasolkę. Nagły podmuch wiatru wyrwał ją jej z ręki i odrzucił na drugą stronę ulicy, wprost pod drzwi szkoły. Właśnie wychodziła z nich dziewczynka w granatowej pelerynie, miała głęboko nasunięty na głowę kaptur, który zasłaniał jej twarz. Pochwyciła parasolkę. Kiedy zwracała ją Ewelinie, Ewelina zobaczyła jej twarz. Spojrzały na nią oczy Jasia. - Dziękuję - rzekła słabo, zrobiło jej się niedobrze, miała uczucie, że za chwilę zwymiotuje. Odwróciła głowę z nadzieją, że gdzieś w pobliżu znajduje się Tadeusz i przyjdzie jej z pomocą. Ale nie było go. Pozostawała sam na sam ze swoim losem, który zastąpił jej drogę w osobie tej jasnowłosej dziewczynki w granatowej pelerynie z kapuzą. - Pani źle się czuje? - usłyszała. - Trochę... - odrzekła z wysiłkiem. - Może odprowadzę panią do autobusu... - A... czy mogłabyś wstąpić ze mną do kawiarni, tu naprzeciwko. Napiłabym się czegoś gorącego... Sama czuję się niepewnie... Dziewczynka zawahała się chwilę. - Dobrze - odrzekła. - Ale nie mam dużo czasu, bo w domu czeka na mnie obiad... Mama się zawsze złości, jak się spóźniam. - A daleko mieszkasz? - Na Chopina. - To niedaleko, parę przystanków autobusem - odrzekła, myśląc jednocześnie, że jest to dzielnica, którą zamieszkują obecni władcy Prl_u, czyżby przybrany ojciec Zuzi był jednym z nich? Weszły do małej kawiarenki. Kiedy Zuzia zsunęła kaptur z głowy, Ewelina mogła jej się lepiej przyjrzeć. Odziedziczyła po ojcu za krótki nos, co sprawiało wrażenie, że odległość pomiędzy nim a górną wargą była jakby za duża. To wyraźnie dziewczynkę szpeciło. Być może wcale nie była ładna. Ta zbyt biała cera i oczy przezroczyste jak woda. Tylko włosy miała niezwykle bujne, o naturalnym, bardzo jasnym kolorze, co tworzyło wokół jej głowy rodzaj świetlistej aureoli. Ewelina szukała jakiegokolwiek podobieństwa do Lidki. Pomyślała, że Zuzia ma figurę matki, szerokie biodra i jej takie trochę zbyt masywne nogi. Odczuła coś w rodzaju rozczarowania, że dziewczynka nie jest pięknością. Przez ojca była podobna do swojej babki, kobiety nad wyraz pięknej, ale skaza na urodzie ojca jeszcze jakby się u niej pogłębiła. Jasio miał intensywniejszy kolor oczu i lepszą cerę. Przyłapała pełne ciekawości spojrzenie Zuzi i uśmiechnęła się spłoszona. - To może usiądziemy tam, przy oknie... Podeszła kelnerka. - Czy macie może gorącą czekoladę? Kelnerka uśmiechnęła się przepraszająco. - To może zjadłabyś ciastko? - zwróciła się Ewelina do bratanicy. - Nie, bo nie zjem obiadu - odrzekła. - To co ci zamówić? - Oranżadę. Cytrynową. - Jest cytrynowa oranżada? - spytała Ewelina. Tym razem kelnerka skinęła głową. Była to niezbyt urodziwa dziewczyna o włosach skręconych trwałą ondulacją i srebrnej koronce na samym przodzie; kiedy otwierała usta, metal połyskiwał, co irytowało Ewelinę. - A ja proszę herbatę. Z cytryną. - Cytryny nie ma. - Więc samą herbatę, ale żeby była gorąca. Kiedy zostały same, Ewelina spytała, co robią rodzice Zuzi. - Tatuś pracuje w ministerstwie. - W jakim? - A... nie wiem - odrzekła lekko dziewczynka. - W takim od wojska. - W Ministerstwie Obrony Narodowej? - Nie... chyba w innym... ale ma mundur... - A wiesz, jaki ma stopień? - Jest pułkownikiem. - To jednak chyba pracuje w Ministerstwie Obrony. - Nie, na pewno nie. W innym. - Więc w jakim? - Nie wiem - powtórzyła dziewczynka z uporem. - Skoro nosi mundur... - Nie nosi. Chodzi do pracy po cywilnemu. To znaczy jeździ. Z kierowcą. Czarnym samochodem. Ewelina miała wrażenie, że na chwilę zatrzymało jej się serce. To była wersja najgorsza z możliwych. Jak wydrzeć dziecko z łap kogoś takiego? Ale tym bardziej było to konieczne. Eliminowało wcześniejsze wątpliwości co do komplikowania życia dziewczynce. O ile jej przypuszczenia okazałyby się prawdziwe, oczywiście. - A mama, co robi? - spytała przełykając ślinę. - Mama nie pracuje. - I gotuje dla ciebie obiady. - Nie, obiady gotuje pani Jasia. - A kto to jest pani Jasia? - Nasza gosposia. - Lubisz ją? - Lubię - odrzekła nieco obojętnie, pociągając łyk oranżady. - A masz rodzeństwo? - Nie. - To ci trochę smutno. - Nie, bo mam psa. - Jak się wabi? - Bobas. - Śmieszne imię. - Bo on jest śmieszny. Ma taką łatkę czarną nad okiem i na uchu. - A jakiej jest rasy? - Foksterier ostrowłosy. Naprawdę nazywa się Morro, bo wszystkie psy z tej hodowli mają imiona na "M". Ale ja go nazwałam Bobas. - Widzę, że lubisz swojego pieska. - Ja go kocham. No tak, pomyślała ponuro Ewelina, jeszcze to. Trzeba będzie walczyć także o psa. Dziewczynka poczęła się kręcić niecierpliwie na krześle, potem spytała Ewelinę, która godzina. - Za kwadrans trzecia. - To ja już będę musiała iść... już się spóźniłam... Czy pani lepiej się czuje? - O tak - odrzekła. - Dam sobie chyba sama radę. Ale chciałabym, żebyś mi pokazała swojego pieska. Da się to jakoś zrobić? - Chyba tak - odrzekła z wahaniem dziewczynka. - Mieszkam obok Doliny Szwajcarskiej i chodzę tam z nim na spacer. Moje okno wychodzi na dolinę... Ta informacja nie ucieszyła Eweliny. - A do Łazienek chodzisz? - Tylko jesienią, jak są kasztany. Tak to mam mało czasu, bo ciągle muszę ćwiczyć... - A do tej doliny przychodzisz sama? - Sama albo z panią Jasią. Mama mnie nigdzie dalej nie puszcza. Na początku, jak byłam mała, to mnie kierowca odwoził do szkoły. A teraz jeżdżę autobusem. Mama się trochę boi, ale tatuś na nią nakrzyczał, że chce zrobić ze mnie kalekę. - I chyba tatuś ma rację - odrzekła. Zuzia przytaknęła na to głową. - Lubisz swojego tatusia? - Tak. - Bardziej niż mamę? - Chyba bardziej... tatuś jest wesoły. Robimy sobie różne psikusy. Kiedyś włożyłam mu pomidora do buta... I wcale się nie gniewał, chociaż całą skarpetkę sobie pobrudził... Zdążył się przyzwyczaić do widoku krwi, pomyślała Ewelina i jak na początku uczuła falę mdłości podchodzącą do gardła. Kiedy wyszły na ulicę, przestało padać, zza granatowej ciężkiej chmury wysunęło się słońce. Może to dobry znak, pomyślała Ewelina, a głośno powiedziała: - Bardzo bym chciała zobaczyć tego twojego Bobasa, bo ja też mam foksteriera. - Tak? Ostrowłosego, jak mój? - zainteresowała się dziewczynka. - Ostrowłosego. - A jak ma na imię? - Eryk - wypaliła bez namysłu. - Eryk? Dziwne imię. Ludzkie. - Bo to jest bardzo mądry piesek. Wszystko rozumie. - To tak jak mój. - Więc jak? Umawiamy się na randkę? Ty przyprowadzisz Bobasa, a ja Eryka. - Fajnie! - ucieszyła się dziewczynka. - Tylko wiesz co, nic nie mów rodzicom o naszym spotkaniu. - Dlaczego? - spytała Zuzia, patrząc na nią czystymi, bezgranicznie ufnymi oczami. Ewelina poczuła się nieswojo, zupełnie jakby miała złe zamiary wobec tego dziecka. - Sama mówiłaś, że mama się o ciebie boi. Nawet jest niezadowolona, że jeździsz sama autobusem. Więc takie spotkanie z kimś nieznajomym może jej się wydać dziwne. - A jak się pani nazywa? - spytała nagle dziewczynka. - Ewelina... Ewelina Lechicka - powiedziała, patrząc z napięciem w twarz Zuzi, która przyjęła to naturalnie. Nic jej nie zaniepokoiło. Widać było, że słyszy to nazwisko po raz pierwszy. - A ja mam na imię Zuzia... - Zuzanna. Ładne imię - odrzekła Ewelina, myśląc jednocześnie, że szczęśliwie ani razu go w rozmowie nie wymieniła. Dziewczynka mogłaby zacząć coś podejrzewać. Chyba nie pamiętała ich pierwszego spotkania. - A na nazwisko mam Walczak. - Miło mi. - To już się znamy i mogę powiedzieć o pani rodzicom. - Chyba możesz, ale... co zrobimy, jak mama się nie zgodzi na nasze spotkanie? Wtedy nie poznam twojego Bobasa. Zuzanna zastanowiła się chwilę. - Mama może się nie zgodzić. To chyba naprawdę jej nic nie powiem. Przyjdzie pani z Erykiem? - Oczywiście. - Umówmy się o jedenastej w niedzielę w tym parku po drugiej stronie Alei Ujazdowskich. Bo w dolinie mama może nas zobaczyć z okna. - Świetnie - odrzekła Ewelina. - Najlepiej obok pomnika Chopina, skoro znowu stoi na swoim miejscu. - Zdaje się, że mam autobus - zawołała dziewczynka. Ewelina nie była pewna, czy Zuzia usłyszała jej ostatnie słowa i czy przyjdzie pod pomnik. Dziewczynka pomachała Ewelinie ręką przez szybę. Kiedy autobus zniknął jej z oczu, Ewelina poczuła słabość w kolanach. Rozejrzała się jakby w poszukiwaniu oparcia i zobaczyła Tadeusza. Szedł do niej przez ulicę. - Widziałeś ją? - Z daleka. - Tadeusz, to jest ona. Nie mam żadnych wątpliwości. - Dobrze, Ewelino. Trzeba obmyślić plan działania. - To musi być diabelski plan. Wiesz, czego się od niej dowiedziałam? Że tatuś, jak o nim mówi, to wysoko postawiony ubek. Gorzej nie mogliśmy trafić. - Powiedziała ci, że pracuje w ube? - Mówiła o ministerstwie, ale nie umiała wymienić jego nazwy. Pułkownik jeżdżący do pracy w cywilu czarną limuzyną z kierowcą. Masz jeszcze jakieś wątpliwości? - Limuzyna i kierowca to jeszcze nie dowód, ale ten pułkownik po cywilnemu... - Zakatowali mi brata i porwali jego córkę. Co za koszmar. - To na razie hipoteza. - Nie, ja wiem, że to ubek. Szczególnie niebezpieczna kreatura, ja chyba potrafiłabym go rozpoznać. - Co ty opowiadasz! - Tadeusz! Dzieje się coś dziwnego, zupełnie jakbym była jasnowidząca. Ten człowiek to mój śmiertelny wróg. Albo z nim wygram, albo zginę. - Miejmy nadzieję, że to pierwsze - mruknął, ujmując Ewelinę silnie pod ramię. Trzy dni dzielące ją od spotkania z Zuzią Ewelina przeżyła jak we śnie. Bała się, że pogoda nie dopisze, że zacznie padać i Zuzia się nie pojawi. Trzeba byłoby wszystko zaczynać od początku, a więc od tego wystawania pod szkołą. Ale od rana świeciło słońce i było dość ciepło. Ewelina na wszelki wypadek zabrała jednak ze sobą parasolkę. Stawiła się w umówionym miejscu przed czasem. Było sporo ludzi. Alejkami przechadzały się młode matki, pchające przed sobą wózki. Biegały psy, wprowadzając zamieszanie. Ewelina ciągle spoglądała w stronę wejścia do parku, przez chwilę wydawało jej się nawet, że widzi Zuzię, ale to była jakaś obca dziewczynka, która prowadziła na smyczy foksteriera. Dochodziła jedenasta dziesięć. Może Zuzia zwyczajnie się spóźnia, a może wygadała się w domu i zabronili jej wyjść, myślała z rozpaczą. Wskazówka zegarka przesunęła się jeszcze o minutę. Wzrok Eweliny zatrzymał się na wyrzeźbionej w kamieniu twarzy Chopina, który powrócił na swoje miejsce, po dawnemu zadumany, z płaczącą wierzbą w tle. Ale to już nie była ta wierzba pamiętająca sygnał warszawskiego radia - pierwsze takty "Poloneza As_dur" - zagłuszany rykiem syren, mogąca zaświadczyć, że niebo nad Warszawą ciemniało od samolotów. Ta wierzba była tylko kopią tamtej, tak samo jak geniusz, któremu służyła za tło. Pomnik Chopina został doszczętnie zniszczony. Ale jakie to mogło mieć znaczenie. Czy istniało coś takiego jak pamięć kamienia? Chyba jednak istniało... ślady po kulach na ścianach domów. Ale w tych domach mieszkali ludzie, którzy napełnili mury swoim ciepłem, to dlatego zagłębienia w tynkach kamienic przypominają rany. Posąg jest czymś zimnym i bezdusznym. Nawet pocisk rozbijający go na kawałki nie był w stanie tego zmienić. Zrobiono nowy odlew, zdaje się gdzieś w Danii, prasa się na ten temat rozpisywała, no i proszę, geniusz i jego wierzba zaczynają nowe życie. Gdyby było to możliwe z ludźmi. Gdyby tak dało się obstalować sobie nowy los. Jak mogłoby być pięknie. Ewelina szłaby sobie z siatką po zakupy warszawską ulicą i nie powtarzałaby litanii nazwisk ludzi, którzy zginęli właśnie na tym rogu albo tą właśnie studzienką nie wyszli z kanału, albo w tej właśnie bramie spłonęli jak pochodnia od bomby zapalającej. Ta topografia przeszłości była przekleństwem tych, którzy ocaleli. Może trzeba było wyjechać gdzieś do Ameryki Południowej albo do Australii, może wtedy przeszłość nie deptałaby po piętach... Jeżeli chodzi o Ewelinę, to odbyła całkiem daleką podróż i od niczego jej to nie uwolniło, wręcz przeciwnie... Ale może to nie był odpowiedni kierunek, nawet na pewno nie był... Nagle zobaczyła Zuzię. Prowadziła na smyczy psa, niespokojnie się rozglądając. Ewelina pomachała jej ręką. Zuzia zobaczyła ją i ruszyła pędem w jej stronę. - A gdzie Eryk? - spytała. - Eryk... Nagle Ewelina nie wiedziała, co odpowiedzieć. Cała ta sprawa z psem, która stała się przecież pretekstem do spotkania, wyleciała jej z głowy. Wybierała się na spotkanie z cudem odnalezioną bratanicą, to było dla niej najważniejsze. Ale Zuzia przecież o niczym nie wiedziała. Dla niej ważniejszy od Eweliny był ten wymyślony naprędce foksterier imieniem Eryk. - Eryk... Eryk zaginął. Wczoraj. Wyszłam z nim wieczorem.... spuściłam ze smyczy... I gdzieś się zapodział w ciemnościach. - Może się jeszcze odnajdzie - powiedziała dziewczynka, nie potrafiąc ukryć rozczarowania. - Na pewno się odnajdzie - usłyszała Ewelina męski głos i tuż obok zobaczyła wysokiego mężczyznę o pociągłej twarzy i ciemnych, zaczesanych do góry włosach. - To mój tatuś - zaszczebiotała Zuzia. - Wszystko mu powiedziałam w tajemnicy przed mamą... Mama nie wie, że tu przyszliśmy. - Miło mi poznać znajomą mojej córki. Walczak. Ewelina zawahała się. - Kunicka - powiedziała wreszcie. POcałował ją w rękę. - Właśnie tatuś mnie pytał o pani nazwisko, ale zapomniałam. Ale imię pamiętam, bo mi się podobało. Ewelina. - Zgadza się - uśmiechnęła się blado. - Córka mi powiedziała, że pani zasłabła - rzekł mężczyzna. - Była okropna pogoda... - Ale dzisiaj jest piękny dzień. - Tak, dzisiaj jest naprawdę ładnie. - Wymarzona pogoda na spacer - powiedział. - Możesz spuścić Bobasa ze smyczy, niech sobie pobiega. - A jak się zgubi tak jak Eryk? - spytała dziewczynka. - Tutaj się na pewno nie zgubi - odpowiedział dobrotliwie. - Park jest ogrodzony. - A może Eryk wpadł pod samochód? - zatroskała się Zuzia. - Jestem pewien, że Eryk cieszy się dobrym zdrowiem - odrzekł mężczyzna i Ewelinie wydało się, że słyszy w jego głosie ironię. On chyba wszystko wie, pomyślała z obawą. On wie, kim jestem... Szła obok tego człowieka o zimnej, przystojnej twarzy z uczuciem, iż prześwietla ją na wylot, odczytując każdą jej myśl. Starała się więc o niczym nie myśleć. Zuzia spuściła psa ze smyczy i rzucała mu teraz patyki, a on przynosił je w zębach. - Widzi pani, jaki mądry - cieszyła się dziewczynka. - A Eryk też to potrafi? - Tak. Potrafi, owszem - odpowiedziała skwapliwie. Miała wrażenie, że znalazła się w sieci własnych kłamstw i wystarczy, że ten mężczyzna pociągnie za sznurek, a sieć się zamknie. - Może wstąpimy na kawę - zaproponował. - Tutaj po drugiej stronie ulicy jest kawiarnia. Zuzi zafundujemy krem z bakaliami. - Z psem nas nie wpuszczą... - Mam tam chody - odparł żartobliwie. - Ale... ja się właściwie trochę spieszę, jestem umówiona... - Skoro pani odmawia, nie nalegam - odparł. Na ułamek sekundy spotkały się ich oczy. Ewelina poczuła zimno tego spojrzenia. - Więc może weźmie pani telefon Zuzi, na wypadek, gdyby Eryk się odnalazł. - Właśnie - ucieszyła się dziewczynka. - Proszę koniecznie dać mi znać. Już polubiłam tego nieznośnego Eryka... chociaż go nie widziałam na oczy... Odchodzili aleją w stronę wyjścia, patrzyła za nimi z rozpaczą. Przeczuwała, że walka o Zuzię nie będzie łatwa, ale teraz miała pewność, że czeka ją przeprawa z tym opanowanym, nie tracącym zimnej krwi człowiekiem. Tak jak to zapowiedziała wcześniej Tadeuszowi. Będzie to pojedynek na śmierć i życie. Stawką w nim będzie przyszłość Zuzi. Od razu pojechała do Tadeusza i już od progu powiedziała: - Nie myliłam się co do tego całego tatusia, czuje się ubeka na kilometr. - Widziałaś się z nim? - spytał zaskoczony. - Ach, żebyś wiedział, co ja przeżyłam. Przyszedł z Zuzią do parku. Tak mnie to zaskoczyło, że poczułam nagłą pustkę w głowie. A przecież nie mogłam dać po sobie poznać... - I udało ci się? - W pewnym sensie. Przedstawiłam mu się jako Kunicka. Niestety, Zuzia zapamiętała moje imię. Jeżeli on coś wie o naszej rodzinie, mogło mu to dać do myślenia. Tadeusz zapalił papierosa i rozsiadł się w fotelu. Była zbyt podekscytowana, aby usiedzieć w miejscu. Chodziła po pokoju, opowiadając mu szczegóły niedawnego spotkania. - Zaprosił mnie na kawę, ale odmówiłam. - Dlaczego? - Jak to dlaczego? Jeszcze mnie pytasz! - wybuchnęła. - Chcąc pokonać wroga, trzeba się najpierw do niego zbliżyć. - Nie w ten sposób, nie przy kawiarnianym stoliku. Wolę otwartą walkę. - Natychmiast przegrasz. - Trudno. Tadeusz pokiwał z politowaniem głową. - To cała ty, Ewelino. W gorącej wodzie kąpana, nieobliczalna. A tak nie można. Z tego, co mówisz, ten człowiek jest groźny i tak łatwo się nie podda. Jedyny sposób na odzyskanie w jakimś stopniu Zuzi, to zbliżenie się do niej. Metodą małych kroków. - Ja jej nie chcę odzyskać w jakimś stopniu, ja ją muszę odzyskać całkowicie. Zwrócić jej rodziców, nazwisko. A przede wszystkim wyrwać ją z łap tego oprawcy. - I jak ma pani zamiar tego dokonać, pani Kunicka? Przez chwilę nie wiedziała, dlaczego się tak do niej zwraca, potem dotarło do niej, że jest to nazwisko, którym się przedstawiła mężczyźnie w parku. - Nie wiem, nie wiem. Ale... musi być jakaś sprawiedliwość. Nie można człowiekowi wszystkiego zabrać. - Można, Ewelino. Wiesz to tak samo dobrze jak ja. - Skoro odnalazłam Zuzię, muszę ją odzyskać. Przyrzekłam to jej matce. - Matka miałaby być może jakąś szansę. Ty, raczej nie. Jesteś tylko ciotką. Nagle przyszło coś Ewelinie do głowy. - A gdybym się podała za matkę? - Jak to sobie wyobrażasz? - Wiesz, że Jasio nie przyznał się przed swoją... konkubiną do tego, że ma dziecko. Przedstawił Zuzię jako swoją siostrzenicę. Mogę odszukać świadków, którzy w dobrej wierze zeznają, że to ja jestem matką. - A metryka urodzenia, którą łatwo odtworzyć? Na moment zbiło ją to z tropu. - To też mogłabym jakoś załatwić... Znałam dobrze proboszcza. - Skąd wiesz, że do tego czasu nie przeniósł się na emeryturę albo nie kipnął? - Mam nadzieję, że nie - odrzekła niepewnie. Tadeusz patrzył na nią jak na chorą i bardzo ją to irytowało. Przestali się nagle rozumieć. Miała nawet żal, że tak trudno mu pojąć, co ona naprawdę czuje. - Wiem, co czujesz - rzekł, jakby zgadując jej myśli. - Ale nie wolno ci działać pochopnie. Bo oprócz ciebie w tej sprawie liczy się także dobro dziecka. Powiedziałaś, że zależy ci przede wszystkim na tym, aby Zuzia nie żyła w kłamstwie, a chcesz jej to kłamstwo zafundować od nowa. - W dobrej wierze. - Pułkownik Walczak mógłby powiedzieć to samo. - Co za porównanie! - oburzyła się. - Ewelino, jestem po twojej stronie, ale to nie oznacza, że przestałem logicznie myśleć. Pierwsza rzecz, jaką musimy zrobić, to pójść po poradę do dobrego prawnika. Popytam w "Łowcu", wielu członków warszawskiej palestry poluje. A w myśliwskim światku wszyscy bardzo dobrze się znają. Minęło kilka dni, a Tadeusz nie miał dla niej żadnej wiadomości. Ewelina ponaglała go, niecierpliwiła się. Najgorsza ze wszystkiego była bezsilność. Czuła się właśnie bezsilna, skazana na pomoc innych ludzi. Od niej samej tak mało zależało, chociaż sprawiedliwość leżała po jej stronie. Gdyby to był normalny kraj, mogłaby z podniesionym czołem wystąpić przeciw człowiekowi, który bezprawnie podawał się za ojca Zuzanny Lechickiej, który pozbawił ją nazwiska i przeszłości. Przez moment zastanawiała się nawet, czy nie umówić się z nim na rozmowę i nie zażądać oddania Zuzi. A nuż by się zgodził... On przecież nie wiedział, że Zuzia ma rodzinę. Ale... co mu miała do powiedzenia? Że jest ciotką dziewczynki? Z pewnością by ją wyśmiał. Nawet Tadeusz to przyznawał. A gdyby powiedziała Walczakowi, że jest matką Zuzi? Może od tego należało zacząć. No tak, ale przedtem powinna uwiarygodnić swoją wersję. Miała do czynienia z człowiekiem o wielkich możliwościach. Bez wątpienia najpierw by sprawdził prawdziwość jej słów. Nabrała pewności, że to jest właściwa droga. Zanim się uda po porady do prawników, powinna starać się to załatwić sama. Nawet bez pomocy Tadeusza. Raził ją jego sceptycyzm i brak wiary w pomyślne zakończenie sprawy. Co więc powinna zrobić? Od czego zacząć? Wyjęła notes i zapisała na wolnej kartce: "1. Odszukać Hankę. 2. Pojechać do Wrzosowa na rozmowę z proboszczem". Zastanowiła się chwilę. Może kolejność powinna być odwrotna. Najpierw proboszcz, potem Hanka. Gdyby nie uwierzyła w nową wersję Eweliny, pokaże jej metrykę urodzenia Zuzi. Nieco poprawioną metrykę, w której zamiast imienia matki: Lidia, wpisze się imię Ewelina. Zaraz. A co z ojcem? Przecież nie może nim być jej brat. Można by wpisać: ojciec nieznany. Ale w takim wypadku ksiądz powinien odmówić chrztu. Boże, jakie to wszystko skomplikowane. Ewelina gotowa była wycofać się z tej wersji. Ale to była jedyna realna szansa odzyskania Zuzi. Jej rodzina zawsze się miała na bakier z prawami kościelnymi. Przecież rodzice Eweliny też nie mieli ze sobą ślubu kościelnego, a mimo to oboje z Jasiem zostali ochrzczeni. W razie czego przypomni o tym księdzu. Tak. Powinna zacząć od podróży do Wrzosowa. Wybrała się tam następnego dnia z samego rana. Nie odstraszyła jej nawet zła pogoda. Dzień był zimny i deszczowy, ciężkie, brudne chmury wisiały nisko nad ziemią. Kiedy znalazła się w przedziale podmiejskiego pociągu, poczuła nagłe wzruszenie. Ilekroć nim jechała, było trochę tak, jakby czas się cofnął. Wydawało się, że tam w Lechicach wszystko jest po staremu. Czeka na nią Suzanne. Właśnie spogląda na zegar, czy nie pora wysłać koni na stację... Za oknem przesuwały się zapamiętane w szczegółach obrazy, przejazd, budka dróżnika, tylko rząd brzóz na nasypie, znak rozpoznawczy, że już niedaleko do Wrzosowa, nagle zniknął. Kiedy jechała tu w ostatnie Zaduszki, jeszcze sobie rosły, a teraz ktoś wydał na nie wyrok. Chyba nawet wiedziała dlaczego. Budowano nową drogę. Zmieniał się krajobraz jej młodości. Tamto to był dawno umarły świat, który na siłę chciała wskrzeszać, a nawet wprowadzać weń Zuzię, to kolejne ogniwo rodu Lechickich. A może nie warto? Może należało pozostawić rzeczy takimi, jakie są? Nie odbierać córce Jasia jej nowego życiorysu, bo być może ten życiorys stanie się bardziej przydatny w obecnych czasach. Gdyby Walczak był jakimś krawcem albo taksówkarzem, powinna się zastanawiać, ale w tej sytuacji jej wątpliwości były nie na miejscu. Zuzanna Lechicka nie mogła nosić nazwiska człowieka, który mógł być zamieszany w śmierć jej ojca... Prosto ze stacji poszła na plebanię. Nie zachodziła tam od czasu powrotu ze Związku Radzieckiego. Ale w tym jednym miejscu naprawdę nic się nie zmieniło. Ta sama furtka, którą otwierało się z zasuwki wkładając rękę przez sztachety, ta sama dróżka pomiędzy drzewkami owocowymi, które miały pnie okręcone słomianymi wiechciami. Zbliżała się zima. Tak samo opatulone były krzewy róż po obu stronach ganku. Ewelina weszła po schodkach. Pchnęła przeszklone drzwi i znalazła się wewnątrz mrocznego korytarza, na końcu którego znajdowała się kancelaria. Była zamknięta na klucz, Ewelina zajrzała więc do kuchni, ale tutaj też nikogo nie zastała. Otworzyła drzwi do pokoju jadalnego. Na stole przykrytym obrusem stała patera z owocami. Panował idealny porządek. Na pomalowanej czerwoną farbą podłodze leżały chodniki. W rogu stało zamknięte pianino, a na nim leżały równo ułożone nuty. Przebiegło jej przez myśl, że przedtem nie było tu żadnego instrumentu, bo ksiądz proboszcz miał raczej zamiłowanie do gry w karty. Czasami udawało mu się nawet zwabić Suzanne na brydża. Narzekała na fanaberie księdza i nieliczenie się z ludzkim czasem, ale zaprzęgała konia do bryczki i jechała do Wrzosowa. - Pani kogo szuka? - usłyszała wysoki kobiecy głos. - Księdza proboszcza. - Księdza nie ma, pojechał do umierającego. Do sąsiedniej wsi. - A kiedy wróci? - Trudno powiedzieć. Powinien być na obiad. Ale może mu się zejdzie. - A... proboszcz ten sam czy nowy? - Ten sam, od przedwojny. Ewelina poczuła ogromną ulgę. - Przejdę się trochę i wrócę za godzinę. - A pani za czym przychodzi? - Mam sprawę do księdza proboszcza. Sama mu powiem. - Ale jakby pytał? - To proszę powiedzieć, że szuka go Ewelina Lechicka. - Dobrze, powiem - skwapliwie przytaknęła kobieta. Była bardzo wysoka, miała chude policzki i zapadniętą pierś i mało przypominała z wyglądu typową księżowską gospodynię. Musiała się domyślić wątpliwości Eweliny, bo dodała: - Pani Teofila pojechała do rodziny w Kieleckie, ja ją zastępuję. - To pani Teofila też jeszcze jest! - zawołała Ewelina, łapiąc się zaraz na niestosowności swojego okrzyku. Już w czasie wojny gospodyni proboszcza mocno niedomagała. - Jest, jest. Tak ją te komuniści nastraszyli, że wszystkie choroby jej przeszły. Wyszła z plebanii i rozejrzała się dokoła. Nie bardzo wiedziała, co ma ze sobą począć. Postanowiła udać się w stronę rynku i tam w restauracji, o ile jeszcze czynna, napić się herbaty. Szła uliczką wysadzaną starymi kasztanami, drzewa były bezlistne, na nagich gałęziach osiadły krople wody. Nie padało, ale wilgoć wisiała w powietrzu. Kiedy mijała dorożki, jeden z woźniców spytał półgłosem: - Może podwieźć? Tanio policzę... Ewelina zawahała się. A może rzeczywiście wynająć dorożkę i przejechać się do Lechic. Mogłaby wstąpić na cmentarz, zbliżał się Dzień Wszystkich Świętych, powinna uporządkować grób. Z daleka rzuciłaby okiem na pałac. - Ile za kurs do Lechic? - spytała. - W jedną stronę, czy tam i z powrotem? - Tam i z powrotem. - Pani wsiada - rzekł energicznie dorożkarz. - Dogadamy się, Ewelina wsiadła, a on podniósł brezentową budę, na której dużymi plamami rozlała się wilgoć, i wskoczył na kozioł. Krzyknął na konia, a ten niechętnie ruszył. Dorożka podskakiwała na wyboistej drodze, którą Ewelina znała na pamięć, ale której jakoś nie mogła rozpoznać. Może dlatego, że było tak ponuro, przydrożne drzewa wyglądały jak czarne słupy we mgle, mgła zalegała pola, unosząc się tuż nad ziemią. - Pani nogi okryje derką - poradził jej dorożkarz. - Zjadliwe zimnisko dzisiaj. Przewierca na wylot. Ewelina posłuchała jego rady, ale derka była nasączona wilgocią i raczej nie chroniła przed zimnem. Kazała mu skręcić w stronę cmentarza i zaczekać przed bramą. Szła bezlistną alejką w stronę ich grobu rodzinnego, marząc o szklance gorącej herbaty. Oto była o parę kroków od domu, ale nikt tam na nią z herbatą nie czekał. Mogła tylko odwiedzić umarłych. Zdziwiła się widząc na płycie nagrobnej wiązankę świeżych kwiatów. Podniosła ją i oglądała w nadziei, że znajdzie jakiś znak, od kogo mogła pochodzić. Niestety, na wstążce nie było żadnego napisu. Dla kogo mogły być przeznaczone te kwiaty? Dla Jasia, dla Suzanne czy dla któregoś z rodziców... Postała jeszcze chwilę i zawróciła w stronę wyjścia. Z daleka widziała pałac; jako że dzień był pochmurny, w oknach paliły się światła. Dowiedziała się od dorożkarza, że dom dziecka już dawno został zlikwidowany, a w pałacu mieścił się teraz ośrodek rządowy. Postawiono nowe ogrodzenie, a u wejścia budkę strażnika. Nikt z obcych nie był wpuszczany do środka. Nikt z obcych, pomyślała z piekącą ironią i odeszła jej ochota, by się zbliżyć do ogrodzenia. W drodze powrotnej dorożkarz powiedział: - Często wożę taką panią. I też każe zawsze stawać przy cmentarzu... - Ktoś miejscowy? Z Wrzosowa? - wypytywała zaintrygowana. - Nie, przyjeżdża pociągiem. Na moje oko warszawianka. Pięknie wystrojona, w futrze. Żadna pogoda jej nie odstraszy, śnieg, deszcz... Czasem parę miesięcy przerwy, a potem znowu co tydzień jest, albo nawet dwa razy w tygodniu... Kwiaty przywozi, zawsze piękne... - Jak wygląda? - No, taka... elegantka... Kapelusz z woalką, twarzy prawie nie widać, to trudno coś bliżej powiedzieć... - Młoda? - Chyba już nie taka młoda, ale dokładnie to pani nie powiem... - urwał na chwilę. - Nie wiem, czy to w porządku tak mówić, ale wozi w torbie butelkę. Co i raz to pociąga. Nawet mnie częstowała, że na rozgrzewkę. Taki metalowy kieliszeczek ma. Trunek mocny, aż mnie dech zaparło... A ona nawet się nie skrzywiła... widać przyzwyczajona... Ewelina niczego nie mogła wywnioskować z tej opowieści. Było jasne, że ta kobieta przyjeżdżała na ich grób. Wyjaśniła się sprawa pochodzenia kwiatów, ale dalej pozostawało zagadką, dla kogo były przeznaczone. Kim była nieznajoma? Może to jakaś dawna miłość Jasia... A może to Hanka... Na spotkanie z Eweliną przyszła w futrze. Nie wydawało się jednak prawdopodobne, aby to mogła być ona. Skąd by wzięła na to czas. Ciągle przecież siedziała za granicą. Jej nazwisko od czasu do czasu obijało się Ewelinie o uszy. Kiedy zjawiła się na plebanii, ksiądz proboszcz właśnie jadł obiad. Chciała poczekać w kancelarii, ale wstał od stołu i otwierając ramiona zawołał: - Ewelinka! Chodź, niech cię uściskam. Zaraz kazał dostawić dla niej talerz. Na obiad był pieczony kurczak z frytkami i mizeria. Do tego białe wino, potem wyśmienity deser. Jak widać, na plebanii nic się nie zmieniło. Staruszek wiedział od parafian, że wróciła i mieszka gdzieś w Warszawie. - A starego księdza nie odwiedziłaś! - rzekł z nutą pretensji w głosie. - Byłam taka zgnębiona śmiercią cioci, brata - odpowiedziała. - Chciałam gdzieś się ukryć. - Tak, tak, wojna zebrała swoje tragiczne żniwo. - Jasia zamordowano po wojnie. Ksiądz w milczeniu przytaknął głową. Ewelina wiedziała, że staruszek po obiedzie udaje się zwykle na godzinną drzemkę i robiła sobie wyrzuty, że mu zakłóca rytm dnia. W jego wieku to mogło stanowić problem. Zabrał ją do kancelarii, usiadł za biurkiem i spytał: - Czego ci potrzeba, dziecko? Myślę, że się u mnie zjawiłaś, bo masz jakiś interes. - Tak, proszę księdza. Przyszłam z bardzo ważną dla mnie sprawą. Odnalazłam córkę brata. - A to wspaniale. I pewnie chcesz ją ochrzcić na starych śmieciach. Dobrze robisz, bardzo dobrze. - Ona jest już ochrzczona. - Aha - stwierdził krótko. - U nas? - Tak. W czterdziestym piątym roku. - I chcesz mieć wypis? - Ale zmieniony, proszę księdza - powiedziała wolno. - Jak to, zmieniony? - spytał, nie bardzo rozumiejąc. - Moja bratanica została adoptowana przez złych ludzi. Muszę unieważnić tę adopcję. Jako ciotka nie mam żadnych szans. Więc chcę występować o to jako matka. W kancelarii zapanowała cisza. - A co z prawdziwą matką? - Umarła na moich rękach w drodze do łagru. I znowu cisza. - Chciałabyś, żebym sfałszował dokument? Jak ja mogę coś takiego zrobić? - odezwał się wreszcie ksiądz. - W imię dobrej sprawy można wszystko. - Ale ja jestem sługą bożym, mnie nie przystoi oszustwo. - Proszę księdza, człowiek, który teraz wychowuje moją bratanicę, być może przyczynił się do śmierci jej ojca. Jest wysokim oficerem ube. To oczywiście mogłoby być dla księdza niebezpieczne, gdyby zaczęli węszyć. Na pewno będą. - Co tam ja, stary człowiek. Chodzi o prawdę. - W czasie wojny ksiądz szedł nam na rękę. - Ale to było przeciw okupantowi. - To też jest okupant, tyle że groźniejszy, bardziej przebiegły. Tamten chciał zniszczyć nas fizycznie, ten nam zatruwa dusze. - Ech, Ewelinko, gorzko mówisz - powiedział z westchnieniem. - Ale nie może być tak źle, skoro ludzie garną się do Boga. W całej Polsce kościoły pełne. - Ten człowiek odciął moją bratanicę nie tylko od kościoła, ale także od jej korzeni. Chciałabym jej przywrócić nasze nazwisko. Nie mogę tego znieść, że jedyna moja krewna nazywa się inaczej. I żyje w fałszu. - Ale jej powiesz prawdę? - Tak, kiedy już będziemy razem, powiem jej prawdę - rzekła patrząc księdzu prosto w oczy. Niepokoił się o Ewelinę. Opętana myślą wyrwania bratanicy z rąk przybranych rodziców, gotowa była zrobić każde głupstwo. Nie rozumiała, że może uczynić nieodwracalną krzywdę Zuzi, która miała trzynaście lat, a więc wchodziła w trudny dla dziewcząt wiek. Ewelina twierdziła, że Zuzia jest bardzo dziecinna, tym gorzej. Nagłe odkrycie prawdy mogłoby ją załamać. Sytuacja nakazywała ogromną ostrożność i rozwagę. Nie wolno było uczynić fałszywego kroku, a Ewelina zrobiła ich już kilka. Chociażby to, że przedstawiła się pułkownikowi fałszywym nazwiskiem. To bardzo utrudniało sprawę. Można byłoby starać się rozwiązać ją polubownie. O tym, aby przybrani rodzice dobrowolnie wyrzekli się dziewczynki, oczywiście nie mogło być raczej mowy, ale istniały inne wyjścia. Ewelina mogłaby się ujawnić jako odnaleziona krewna i nabyłaby prawa częstego widywania dziewczynki. Oni by się musieli na to zgodzić, z pewnością nie zależało im na skandalu. Nie miał powodów, by darzyć sympatią jakiegoś ubeka, ale dla dobra sprawy należało zaakceptować ten stan rzeczy. Przynajmniej do czasu pełnoletniości córki Jasia. Wtedy można dopiero odkryć jej całą prawdę. I wcale nie jest powiedziane, że Zuzanna zechce wrócić do nazwiska ojca, nie pamiętała go przecież. Wiele będzie zależało od tego, na ile Ewelina zdoła związać ze sobą bratanicę uczuciowo. Kim się dla niej stanie. To musiała być długotrwała terapia i należało się uzbroić w cierpliwość. Ale jak to wytłumaczyć Ewelinie? Wydawała się głucha i ślepa na jego perswazję, zupełnie jak tamta... Od dawna już nie myślał w ten sposób, nie porównywał Eweliny z jej matką. Początkowo było to nieuchronne, walczyły w nim przeciwstawne odczucia, od przywiązania do niechęci, a nawet pewnego rodzaju nienawiści. Przecież przez tę rodzinę zmarnował swoje życie. Ale z czasem jego stosunek do Eweliny zaczął się zmieniać. Myślał o niej jak o bliskiej osobie, stawała się kimś w rodzaju córki, siostry. Czasami dostrzegał jej urok jako kobiety, ale oczywiście nigdy by sobie nie pozwolił, by to okazać. I nie chodziło tylko o znaczną różnicę wieku, ale o tę tajemnicę, która ich rozdzielała na zawsze. Ewelina spytała go kiedyś, dlaczego się nie ożenił. Odpowiedział jej wtedy, że wpłynął na to pewien fakt z młodości. Nie mógł przecież powiedzieć wszystkiego. Nie ożeniłem się, bo zabiłem twoją matkę. To ja jestem tym człowiekiem, który do niej strzelał. Tamta scena na cmentarzu wryła mu się w pamięć na całe życie. Zobaczył nagle żonę pułkownika pośród tłumu innych, jej jasna głowa pojawiała się i znikała, a on ją śledził z coraz większym napięciem. Nie słyszał jej rozmowy z przełożonym, ale po wyrazie ich twarzy zrozumiał, że ona domyśliła się wszystkiego i gotowa jest ich wydać w ręce policji, a co za tym idzie - zdekonspirować człowieka, który musiał pozostać poza podejrzeniem. W imię dobra ojczyzny, a więc dobra najwyższego. Czy teraz, po tym wszystkim, co widziały jego oczy, jeszcze raz strzeliłby do Karoliny... Nie był już taki pewien. Ale wtedy uważał, że nie ma wyboru. Wybór należał do niej. I błagał ją w myślach, niemal się do niej modlił, aby okazała odrobinę rozsądku. Ale ona była jak ćma, która leci prosto w płomień. Ta piękna, jakże piękna kobieta była chyba naznaczona śmiercią. Coś takiego pomyślał, kiedy ją po raz pierwszy zobaczył. Pułkownik zaprosił go do Lechic, rozmawiali w gabinecie, kiedy drzwi się uchyliły i weszła ona. Miała na sobie niebieską zwiewną sukienkę, coś w rodzaju tuniki, która odsłaniała opalone ramiona. Włosy upięte były wysoko, ale parę niesfornych kosmyków opadało jej na kark. - Moja żona - powiedział pułkownik, a ona skłoniła się z daleka, nie podając mu ręki. Na moment zwróciła jednak w jego stronę twarz. Ta twarz była tak piękna, że wstrzymał oddech. Ciemne oczy spoglądały na niego zimno, a on pomyślał, że takie zjawisko musi być nietrwałe, że czas sobie z nim nie poradzi. Wynajdzie sposób, aby je zniszczyć. Nie wiedział wtedy, jak bardzo los okaże się perfidny. Kiedy padł strzał, odczuł nieludzki ból w piersi, pomyślał nawet, że strzelił do siebie. I to go ocaliło, bo ten moment zawahania wystarczył, aby go obezwładniono i wyrwano z ręki pistolet. Jak w zwolnionym tempie widział jej upadek do tyłu i rozlewającą się na bluzce czerwoną plamę, a potem był ten potworny krzyk... Nie rozumiał jeszcze jego sensu. Był pewien, że pułkownik go zabije. Że za chwilę znajdzie się obok. Czekał ze spokojem. Ale sprawy potoczyły się inaczej. Skuto ich obu i wieziono do komisariatu żandarmerii. Ich ramiona się stykały. Pułkownik nic nie mówił. Patrzył przed siebie. Dopiero kiedy ich wyprowadzano z auta, zobaczył twarz przełożonego i targnął nim potworny lęk, to była twarz wariata... Po co do tego wracać - żachnął się w myślach, ale to było jak pokuta odprawiona już po tysiąckroć, obrazy przesuwały się niczym paciorki różańca, ciągle od początku, od początku... Po wyjściu z więzienia, tuż przed wyjazdem do Francji, odwiedził pułkownika w szpitalu. Wiedział, jakiego rodzaju jest to szpital, a mimo to idąc za siostrą zakonną, która prowadziła go korytarzem, czuł się nieswojo. Mijali go pacjenci w pasiastych piżamach, prawie wszyscy mieli ogolone głowy. Niektórzy rozmawiali sami ze sobą, żywo gestykulując, inni byli apatyczni, stali pod ścianą patrząc w przestrzeń, z otwartych ust sączyła im się ślina. Jakiś starszy mężczyzna siedział w kucki i płakał. Łzy skapywały na podłogę. Pomyślał wtedy, że nie powinien tu przychodzić. Przywiodła go nadzieja, że być może uda mu się nawiązać kontakt z pułkownikiem. To dziwne, ale zupełnie nie brał pod uwagę, że jego widok może okazać się dla chorego wstrząsem. Siostra wskazała mu łóżko w rogu w dużej, prostokątnej sali. Tę przestrzeń pomiędzy drzwiami a oknem przemierzał z nagłą nadzieją, że powita go człowiek, którego znał od tylu lat. Żołnierskie losy zetknęły ich wkrótce po Mszanie Dolnej. Obaj wstąpili do Pow, Korwin_rogowski przebywał bardzo blisko Komendanta, on nie miał takiego szczęścia. Potem trafili do obozu dla internowanych w Przemyślu. Kiedy dotarła tam wiadomość, że Wódz został aresztowany i zawieziony do twierdzy Wessel nad Renem, a potem do Magdeburga, wraz z innymi przystąpili do spisku. Wydostali się z obozu ruszając na odsiecz Komendantowi. Ich wyczyny godne były Sienkiewiczowskiego pióra. Radca znał "Trylogię" na pamięć, mógł obudzony w nocy cytować dowolne fragmenty. Podobnie jak bohaterowie "Trylogii" znaleźli się w opałach, zostali zatrzymani, za ucieczkę z obozu groziła im kara śmierci. Tak się złożyło, że przebywał w jednej celi z pułkownikiem Korwin_rogowskim, to był początek ich męskiej przyjaźni. A przyjaciół nie miał w swym życiu wielu, mógł wymienić bez wahania jedno jeszcze nazwisko. Ta przyjaźń miała bardziej osobisty charakter i przetrwała właściwie do dziś, mimo że spotykał się z Edmundem dość rzadko. Latami nie mieli ze sobą kontaktu. Dotknęły ich w tym czasie osobiste tragedie, przegrali wojnę, byli tropieni jak zwierzyna. W końcu obaj znaleźli się w stalinowskim więzieniu. Nigdy nie mówili o tym między sobą, najczęściej rozmawiali o polowaniu, jako że obaj byli zapalonymi myśliwymi. Z Rogowskim wyglądało to zupełnie inaczej. Mimo że byli niemal równi wiekiem, radca pogodził się z tym, że pozostaje w cieniu tego niezwykłego człowieka. Nie przeszło mu przez myśl, że mógłby z nim rywalizować. Bez dwóch zdań, Korwin_rogowski miał wybitny talent wojskowy, i nie tylko, był przenikliwym obserwatorem, miał doskonały zmysł organizacji, nieprzypadkowo zaszedł tak wysoko, a przecież jego kariera dopiero się zaczynała. Radcy wystarczało to, że stał się jego prawą ręką. Rozumieli się niemal bez słów i naprawdę się lubili, chociaż prywatnie nie utrzymywali stosunków. Ich rozmowy dotyczyły aktualnych zadań, zwracali się do siebie używając wojskowych stopni. Ktoś z boku mógłby pomyśleć, że obaj są służbistami. Taką formę nakładał rodzaj ich stosunków. Pułkownik był jego przełożonym i obaj o tym pamiętali. Tylko raz jeden radca pozwolił sobie na stwierdzenie wykraczające poza ich sprawy służbowe. To było wtedy w Lechicach, kiedy ona weszła do gabinetu, a pułkownik przedstawił ją jako swoją żonę. Przefrunęła przez gabinet w zwiewnej niebieskiej tunice, pozostał tylko delikatny zapach perfum, radca czuł jednak, że pułkownik oczekuje jakiegoś komentarza i odważył się powiedzieć: - Ma pan bardzo piękną żonę. - O tak! - z tonu głosu przełożonego wywnioskował, że nie jest mu z tym łatwo. Właściwie nie lubił pułkownikowej. Uważał, że przeszkadza mężowi w karierze, że mąci mu w głowie. Czasami myślał też, że taka piękna rozkapryszona kobieta może przynieść tylko nieszczęście. Nie przewidział, że przyniesie je im obu. Ta wizyta w szpitalu była dalszym ciągiem tego nieszczęścia. Chyba po to tylko tam przyszedł, aby już nigdy nie móc zapomnieć twarzy pułkownika, twarzy odmienionej. Tamten obraz zaraz po strzale na cmentarzu zatarł mu się, tamte oczy człowieka szalonego też mu się zatarły. W więzieniu nadal myślał o pułkowniku jak o swoim przełożonym. Był gotów wykonać każdy jego rozkaz, nawet ten, którego podświadomie oczekiwał. Wyjdzie z więzienia, stawi się przed nim, a ten wyda komendę: - Kula w łeb, panie majorze! Tymczasem patrzyło na niego dziecko z błąkającym się na ustach lękliwym uśmiechem. Po tragedii na cmentarzu zmienił się jego stosunek do kobiet. Przedtem nie zajmowały wiele miejsca w jego życiu, dość często miewał jednak przelotne romanse. Raz nawet zakochała się w nim kelnerka z kasyna i próbowała się otruć. Przeraził się, że przyczyną mogła być jego nieostrożność, ale to był klasyczny zawód serca. Teraz zaczął kobiet unikać. Przez wiele miesięcy po wyjściu z więzienia żył samotnie. W Paryżu nawiązał znajomość z pewną kobietą, Polką z pochodzenia. Właściwie to ona była inicjatorką ich związku, o ile związkiem można nazwać ukradkowe spotkania. Była mężatką. Po jego przeprawie do Polski kontakt ten urwał się bezpowrotnie. Ostatnią taką męsko_damską historią były dość nieregularne spotkania z sekretarką z "Łowca", kobietą rozwiedzioną, i jak sama mówiła: "rozczarowaną do mężczyzn". "Ty jesteś inny" - powtarzała, a on nie był ciekaw, na czym ta inność miałaby polegać. Po prostu, od czasu do czasu potrzebował kobiety. Ona nie była wścibska, nie robiła mu żadnych wyrzutów i bardzo to sobie cenił. A Ewelina... była w jego życiu dość nieokreślonym zjawiskiem. Coraz częściej łapał się jednak na tym, że kiedy nie ma jej w pobliżu, odczuwa jej brak. Ostatnio martwił się o nią, nie bardzo wiedząc, jak jej pomóc. Nie mówił jej tego, ale sprawa odzyskania bratanicy wyglądała z jego punktu widzenia raczej beznadziejnie. To, że od rana do niego nie zadzwoniła, mogło oznaczać coś niedobrego. Podejmując działanie na własną rękę, Ewelina jeszcze bardziej wszystko zagmatwa. Odezwał się dzwonek do drzwi. To mogła być tylko ona. Pospiesznie ruszył do przedpokoju. - Pierwsze zwycięstwo! - powiedziała, kiedy pomagał jej zdjąć płaszcz. - Mam metrykę! Siedzieli w kuchni, jadła jajecznicę, którą dla niej usmażył. - Pewnie od rana nic nie miałaś w ustach - rzekł z wyrzutem, widząc, jak wyskrobuje patelnię. - Mylisz się, jestem po sutym obiedzie, ale już zdążyłam zgłodnieć. Dzień pełen wrażeń. Nie pytasz o tę metrykę? - Widzę z tego, że ksiądz proboszcz cieszy się dobrym zdrowiem. - Owszem. Miałam trochę kłopotu, aby go przekonać, ale w końcu postawiłam na swoim. Zmienił imiona rodziców Zuzi na Ewelinę i... Tadeusza - urwała, czekając na jego reakcję, a kiedy się nie odezwał, zakończyła: - Bo przecież nie mógł nim być Jasio... Przeszli do pokoju, Ewelina zagłębiła się w fotelu i położyła głowę na oparciu. - Boże, jak ja zmarzłam. - Mogłem cię zawieźć. - Nie, ty byś uznał tę wyprawę za bezcelową i próbowałbyś mnie od niej odwieść. - Owszem - rzekł wolno. - Nie wolno ci zrobić użytku z tego dokumentu. - Niby dlaczego? - Bo jest sfałszowany. - Och! - żachnęła się. - Mam zaczynać wszystko od początku? Obcy w końcu człowiek zrozumiał mnie i wybaczył, a ktoś mi bliski... - Ty sobie nie wybaczysz! Nie wybaczysz sobie głupstwa, jakie chcesz popełnić, Ewelino! - rzekł ostro. Patrzyła na niego, oczy jej pociemniały. - Dziwny z ciebie człowiek - powiedziała zimno. - Właściwie cię nie znam. - Poznałem na własnej skórze, czym może się stać kłamstwo, w które się dobrowolnie brnie. Nie pozwolę, abyś ty też miała się tego dowiedzieć. - Ja naprawdę nie jestem tutaj najważniejsza. Chodzi o Zuzię. - Właśnie dlatego nie wolno ci się podawać za jej matkę. Co z tego, że zmusiłaś starego księdza do ustępstwa. Nawet jeżeli fałszerstwo nie wyjdzie na jaw, a znając metody człowieka, który zechce się tym dokumentem dokładniej zainteresować, jest to mało prawdopodobne, zaplączesz się w to kłamstwo i stracisz Zuzię bezpowrotnie. - Obiecałam księdzu, że jak ją już odzyskam, powiem jej prawdę. - I jak ona to przyjmie? Jak ona zareaguje na wiadomość, że po raz drugi traci matkę? Chcesz zniszczyć to dziecko? Chcesz przetrącić jej wrażliwość na całe życie? Jak możesz brać na siebie taką odpowiedzialność? - To jedyny sposób, aby ją odzyskać. - Raczej stracić, Ewelino. Bo ona ci nie wybaczy. - Więc co mam zrobić? - spytała z nagłą rozpaczą. - Przede wszystkim zniszczyć ten świstek. - Dobrze - rzekła drżącym głosem, a potem wyjęła z torebki złożony we dwoje dokument, porwała go na kawałeczki i rzuciła na dywan. - Teraz jesteś zadowolony? Patrzyli sobie w oczy, oczy Eweliny wypełniały się łzami. - Przyrzekam ci, że ją odzyskasz - rzekł, nie wiedząc jeszcze, w jaki sposób jej w tym pomoże. W ciągu kilku kolejnych dni radca ustalił podstawowe fakty. Odkrył mianowicie, jaki rozkład dnia ma dziewczynka, kiedy porusza się samodzielnie, a kiedy pod opieką innych. Widział ją w towarzystwie gosposi, z wiejska wyglądającej niemłodej kobiety, i przybranej matki. Wiek Walczakowej określiłby na średni, była elegancko ubrana. W jej sposobie bycia dało się zauważyć pewną nerwowość. Mówiła lekko podniesionym głosem, zbyt często poprawiała włosy. Zaryzykowałby stwierdzenie, że jest to osoba niezrównoważona psychicznie. Rozpracowując rodzinę Walczaków, pomyślał ponuro, że może nareszcie wykorzystać swoje kwalifikacje funkcjonariusza wywiadu. Ta odrobina ironii ulotniła się, kiedy któregoś dnia zauważył Zuzię w towarzystwie wysokiego mężczyzny; z opisu Eweliny domyślił się, że musi to być pułkownik Walczak. Kiedy ojciec z przybraną córką się do niego zbliżyli, radca rozpoznał w mężczyźnie śledczego, z którym miał jakiś czas do czynienia w więzieniu na Rakowieckiej. W pierwszej chwili chciał się cofnąć w obawie, że tamten go też rozpozna, ale pułkownik zajęty był rozmową z córką. Z córką Jasia - poprawił się w myślach i po raz pierwszy przyznał Ewelinie rację. Zuzanna nie mogła żyć dłużej w nieświadomości, kim jest naprawdę, kim byli jej rodzice i co się z nimi stało. Prawnik, do którego się udali, nie pozostawił im złudzeń. Z prawnego punktu widzenia nie mieli żadnych szans na odzyskanie dziewczynki. Gdyby Ewelina była matką, taka szansa by istniała, ale też nie było powiedziane, czy sąd, kierując się dobrem dziecka, nie stanąłby po stronie przybranych rodziców. To była przecież pełna rodzina. - Więc jak chcesz to dalej rozegrać? - spytała Ewelina gorzko, kiedy wyszli na ulicę. - Ta metryka to była jedyna nasza szansa. - Musimy dotrzeć do Zuzi. Przeciągnąć ją na naszą stronę. - W jaki sposób? Mam sobie kupić naprawdę foksteriera? I co dalej? Przyjdę z nim do parku, ona się z nim pobawi. I na tym się skończy. Przecież nie mogę jej powiedzieć, kim jestem. Zaraz to powtórzy i oni staną się czujni. - Słuchaj, Ewelina - rzekł energicznie. - Mamy tylko jedną szansę. Zastosujemy metodę szokową. Zawieziemy Zuzię do Lechic, pokażemy jej pałac, grób ojca. I albo powie im wszystko, wtedy przegraliśmy. Albo nie powie, wtedy będzie to oznaczało, że jest nasza... - A jak jednak powie? - spytała ponuro. - Nie powie. Ja wierzę w geny. Szli jakiś czas w milczeniu ulicą. - A... jeżeli to nie jest Zuzia - powiedziała cicho Ewelina. - Więc jednak masz wątpliwości. - A ty nie? - Ja nie. Przystanęła na ulicy, przyglądając mu się uważnie. - Ja... też właściwie nie, ale ja tak bardzo chcę, aby to była ona. Objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego. - Zanim przystąpimy do akcji głównej, czeka nas kilka mniejszych. Zobowiązuję się znaleźć dowód absolutny, że to córka Jasia, a ty odszukasz tę kobietę, która wychowywała Zuzię przez jakiś czas. - Hankę? - Właśnie. - Po co nam ona? - Uważam, że powinny się spotkać. To może być bardzo pomocne. Zuzia miała wtedy trzy lata, może coś się jej przypomni. Radca zdecydował, że osobą najłatwiejszą do rozpracowania będzie gosposia. Ustalił, że pracowała u Walczaków od dawna, mogła wiedzieć niejedno. Była osobą bardzo religijną i każdej niedzieli chodziła na mszę do kościoła Zbawiciela. W dni powszednie, zawsze między dziesiątą a jedenastą, wybierała się na Koszyki po zakupy. Radca też tam zaczął bywać, zabierając ze sobą dużą torbę. Tak się kręcił wokół stoisk, aby znaleźć się jak najbliżej tej kobiety, w końcu udało mu się ją zagadnąć. Poprosił, aby mu pomogła wybrać włoszczyznę. Nie bardzo się na tym znał. Zgodziła się chętnie, wyszli z bazaru razem. - Ja to pana już wcześniej przyuważyłam - powiedziała. - Jak pan z tą torbą chodzi. Albo samotny, myślę, albo taki dobry mąż. - Żonę mam chorą - powiedział. - Na coś poważnego? - spytała z troską. - Tak, ma niedowład nóg. Już nigdy nie będzie chodziła. - To nieszczęście - odpowiedziała, naprawdę zmartwiona. - Wszystko na pańskiej głowie. Ja zawsze pomogę, nawet bym mogła czasem przyjść sprzątnąć... - Chyba że za pieniądze - odparł na pozór obojętnie. - Ale co pan mówi - obruszyła się. - Mnie pieniędzy nie potrzeba, tych, co mam, mi starczy. - Jest pani samotna? - Sama jak palec, wszystkie we wojnę zginęli. To przyjechałam do jednych z naszej wsi. Pomagam im w domu. To teraz wielkie państwo. Ona to nawet na głowę zachorowała z tego wielkopaństwa. Dziewczynkę tylko lubię, miłe bardzo dziecko. - Mają córkę? - Ano, niby tak. Pominął milczeniem to dosyć dziwne stwierdzenie. Nie wolno było jej spłoszyć zbytnim wypytywaniem. Była odpowiednio samotna i odpowiednio gadatliwa, aby wyciągnąć z niej bez trudu wiele szczegółów. Stali na ulicy. - Pani w którą stronę? - A tu, na Chopina, przy dolince. - To ja w innym kierunku, mieszkam przy Filtrowej. - Ja to tak Warszawy nie znam. - Dwa przystanki tramwajowe. Ale może pomogę pani z zakupami. Ciężkie ma pani torby. - Co mnie tam, w domu to worek z żytem na wóz wrzucałam, mój stary nie dawał rady, bo też był taki chudy w sobie jak i pan. Umarł na chorobę płucną w czterdziestym roku, pod koniec to pluł krwią, młodszy syn to samo, w rok po ojcu poszedł do ziemi, a starszego Niemce zabili... - Bardzo pani współczuję. - A... to już tyle lat, jakoś się pozbierałam. Nawet w swoje strony nie lubię jeździć, żeby sobie nie przypominać. Tyle co na Zaduszki, lampki zapalić. Ja to bym nawet od tych krajan poszła, ale do dziewczynki jakoś tak nabrałam serca. Takie miłe dziecko, uczuciowe. Całkiem inne niż ta murga... Domyślił się, że chodziło o żonę pułkownika. - No to do zobaczenia na zakupach - powiedział. - A jak będzie ze sprzątaniem? - spytała. - Bardzo chętnie. Gdyby pani to nie sprawiało kłopotu. - Jak komuś mogę pomóc, uczynek chrześcijański zrobić, to się nie zastanawiam. Bardzo nam możesz pomóc, pomyślał. Nawet nie wiesz jak. Wieczorem wszystko opowiedział Ewelinie. - Widzisz, jakie kłamstwo ma krótkie nogi - rzekł z uśmiechem. - Gdybym wiedział, jaki sprawa weźmie obrót, mówiłbym o niepełnosprawnej córce. - A ja wolę być żoną - odrzekła, tak mu patrząc w oczy, że się zmieszał. Umówionego dnia Ewelina zasiadła w fotelu z nogami przykrytymi kocem. - Tylko nie zerwij się nagle, jak zadzwoni telefon - upomniał ją całkiem serio Tadeusz. - Nie martw się. - Ona wie, że ja wychodzę do pracy, a klucz jest pod wycieraczką. Sama wejdzie do mieszkania - mówił wkładając płaszcz. Po jego wyjściu Ewelina poczuła się nieswojo. Cała ta mistyfikacja nie przypadła jej do gustu. Nie bardzo wierzyła, że gosposia może przekazać im jakieś ważne informacje. I to jakby się potwierdziło. Kobieta wydała jej się mało sympatyczna i raczej małomówna. Od razu wzięła się za sprzątanie. Wyglądało to jak mała rewolucja, bo mieszkanie było dosyć zapuszczone. W pewnej chwili podeszła do fotela, pochyliła się i rzekła nakazująco: - Pani weźmie mnie za szyję. Ewelina posłuchała, nieco przestraszona. Gosposia przeniosła ją na kanapę, sama wzięła się za odkurzanie fotela, na którym Ewelina przed chwilą siedziała. - Za jednym razem to nie dam rady - powiedziała - bo tu wszystko zarosło brudem. Ale się doczyści. Kiedy sobie w końcu poszła, Ewelina odetchnęła z ulgą. Potem wzięła ją złość na przedziwne pomysły Tadeusza. - Nie jest wcale gadatliwa - rzekła z wymówką - a do mnie odzywała się jak do psa... - Może myśli, że taka młoda to może być tylko kochanka - uśmiechnął się. - Wygląda na to, że muszę asystować jej przy tym sprzątaniu. Następnym razem, kiedy gosposia weszła i zobaczyła Tadeusza, twarz jej się rozpromieniła. - To pan kochany w domu? - Okazało się, że mam wolne. - A to dobrze, to mi pan powie w kuchni parę rzeczy, co gdzie pochować. Bo żona przecież nie dolezie... Ewelina słyszała urywki ich rozmowy. Baba gadała jak najęta. Po jej wyjściu Tadeusz wszedł do pokoju z triumfującą miną. - Wiesz, czego się dowiedziałem? - Jak doszło do zwierzeń, mówiła niemal szeptem - odrzekła z przekąsem. - Więc słuchaj. Ona pamięta dzień, kiedy Walczak przyprowadził Zuzię. I wiesz co, dziewczynka miała na szyi drewniany krzyżyk inkrustowany złotem, z napisem. Jakim, nie pamięta, ale sprawdzi. Ma ten krzyżyk w swoich rzeczach, chociaż jej chlebodawcy kazali go wyrzucić. Ewelina patrzyła na niego jak oniemiała. - Kiedy ci pokaże ten krzyżyk? - Jutro, na zakupach. W nocy Ewelina nie mogła spać. Czym naprawdę jest ludzki los, myślała. Ten krzyżyk... to ogniwo, które spina ze sobą kolejne pokolenia. Najpierw miał go ten pradziad, który brał udział w powstaniu listopadowym, potem przeszedł w ręce jego córki Eweliny, po której nosiła imię, ona wywiozła go daleko na Syberię. Zanim wrócił na stare śmieci wraz ze swoją właścicielką, zawadził o Paryż. I znowu Syberia. Tym razem trafił tam na szyi jej babki, która miała na imię Karolina, do Lechic przywiozła go matka Eweliny. Wydawało się, że zagubił się bezpowrotnie. I nagle znowu jest. Ostatnio miał go Jasio. Suzanne powiedziała, że zawiesiła mu krzyżyk na szyi, kiedy szedł do powstania. Być może Jasio przekazał go Zuzi, wtedy gdy go zabierali z tej kawiarni. Może przeczuwał, że już nie wróci... Z pewnością tak było, oddał Zuzi krzyżyk. Jeżeli to jest ten krzyżyk. Ale czy możliwe, żeby to był jakiś inny? Rano pojechała do Tadeusza, otworzyła drzwi swoim kluczem. Nie było go, nie wrócił jeszcze ze swojego rendez_vous na Koszykach. Dochodziła dwunasta, a jego nie było. To albo dobry, albo zły znak. Kiedy usłyszała zgrzyt klucza w zamku, serce skoczyło jej do gardła. Tadeusz wszedł w płaszczu do pokoju, bez słowa sięgnął do kieszeni, wyjął z niego zawiniątko i podał Ewelinie. Drżącymi rękami rozwijała papier. I oto miała w dłoni czarny krzyżyk z hebanowego drzewa inkrustowany złotem, z napisem: "Olszynka Grochowska 1831". Łzy ciurkiem popłynęły jej po policzkach. - Mamy dowód dla Zuzi - powiedziała. Tadeusz pokręcił przecząco głową. - Dla niej to nie będzie nic znaczyło. Jest za mała, żeby pojąć doniosłość tego, co się stało. - Ty specjalnie grasz na zwłokę, chcesz, żebym się zniechęciła - wybuchnęła, ocierając wierzchem dłoni mokre policzki. - Nie, Ewelino - odparł z lekkim uśmiechem. - Teraz twój ruch. Musisz nawiązać kontakt z tą Hanką... W biurze opery nie chciano jej podać telefonu Anny Szafrańskiej, poproszono, aby Ewelina zostawiła swój. Przekażą go śpiewaczce i ona ewentualnie do niej zadzwoni. Albo nie zadzwoni, pomyślała zdenerwowana. Próbowała zdobyć telefon przez biuro numerów, ale odpowiedź była odmowna. Numer jest zastrzeżony. Ewelina nie miała telefonu w domu, podała więc numer Tadeusza. I, ku jej zaskoczeniu, Szafrańska zgłosiła się jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem. Dobrze po północy Ewelina usłyszała pukanie do drzwi. Narzuciła szlafrok. - Kto tam? - spytała nieco przestraszona. - Swój - odparł Tadeusz. Otworzyła mu. - Czy coś się stało? - Owszem, dzwoniła nasza diva. Jesteś z nią umówiona jutro na dziesiątą rano. U niej w domu. Prosiła, abyś była punktualnie, bo potem ma jakieś zajęcia. Hanka mieszkała w willi Na Skarpie. Drzwi otworzyła pokojówka w białym fartuszku, co w tych czasach było raczej rzadkością. Powiedziała, że pani czeka, wskazując ruchem głowy schody. Sposób, w jaki została potraktowana przez służącą, wydał się Ewelinie dziwny, ale posłusznie weszła na piętro. Tam przystanęła, rozglądając się bezradnie. Nie wiedziała, do których drzwi ma się skierować. Zaryzykowała i otworzyła pierwsze z brzegu. Był to pokój dziecinny, z łóżeczkiem z siatką i mnóstwem zabawek. Na podłodze leżał dywan z długim włosem. Wszystko w niebieskim kolorze. Chyba mają drugie dziecko, pomyślała Ewelina wycofując się. Uchyliła następne drzwi. Jej oczom ukazała się sypialnia z szerokim łożem pod baldachimem i toaletką z potrójnym lustrem. Panował tu nieprawdopodobny bałagan. Szuflady były pootwierane, na podłodze walały się części damskiej garderoby, na blacie zaś kosmetyki, jakieś szminki, pudry i róże. Jeden z nich właścicielka pokoju wdeptała w dywan. Na skrzydle lustra zaczepiona była jasnoblond peruka. Ewelina chciała się wycofać, kiedy otworzyły się drzwi, chyba od łazienki, i ukazała się w nich jakaś kobieta w szlafroku w chińskie wzory. Na głowie miała turban z ręcznika. - Przepraszam - wyjąkała Ewelina. - Byłam umówiona z panią Szafrańską. - Nie przypominam sobie, abym się z kimkolwiek umawiała - odrzekła ostro kobieta w szlafroku. - Pokojówka na dole powiedziała mi... - Ach! - prychnęła Szafrańska niecierpliwie. - Zośka! Jej się wszystko miesza. Będę ją musiała zwolnić, bo wpuszcza każdego z ulicy... Przez chwilę Ewelina pomyślała, że to jakieś żarty. Być może Hanka, nie chcąc się z nią spotkać, wysłała tutaj tego babsztyla, aby ją spławił. - Byłam umówiona z panią Szafrańską na dziesiątą rano. Nazywam się Lechicka - rzekła zimno. Na dźwięk jej nazwiska kobieta drgnęła, a potem odwróciła się tyłem do Eweliny i zdjąwszy ręcznik z głowy, zaczęła suszyć włosy. Ewelina odczekała chwilę, potem ruszyła ku drzwiom. Kiedy ujmowała za klamkę, usłyszała drżący głos. - Ja zaraz będę gotowa. Nie wiedziałam, że to już dziesiąta... Czyżby to była ona, pomyślała ze zdumieniem. Pamiętała młodą, elegancką kobietę, a miała przed sobą otyłą babę o rozlanych rysach i ziemistej cerze. Babsztyl wyminął ją i przechylając się przez balustradę, zawołał: - Zocha, podaj w salonie kawę. Potem zwrócił się do Eweliny. - Proszę zejść na dół, będę za dziesięć minut. Ewelina, lekko oszołomiona, zeszła po schodach, tym razem bez trudu odnalazła salon umeblowany antykami. Usiadła na biedermeierowskiej kanapce i pogrążyła się w niewesołych myślach. Jeżeli ten ludzki wrak to rzeczywiście Hanka, to niewiele będzie z niej pożytku. Zamiast pomóc, mogłaby tylko zaszkodzić. Weszła pokojówka i podała kawę w pięknej starej porcelanie. Wycofała się bez słowa. Po chwili pojawiła się sama gospodyni. Miała na sobie sportowe wdzianko i spodnie, włosy ufarbowane na kolor kasztanowy ściągnęła do tyłu, upinając w kok. Bardziej teraz przypominała kobietę. Usiadła naprzeciw Eweliny i ujęła filiżankę. - Ewelina - powiedziała normalnym głosem. - Siostra Janka... Ewelina Lechicka... Ta idiotka, Zocha, wszystko pokręciła, powiedziała, że odwołałaś wizytę, a pewnie chodziło o kogoś innego. Ona jest trochę nienormalna, bo truła się przez narzeczonego i coś jej się tam poprzestawiało w głowie. Ale przecież nie mogę jej z tego powodu wyrzucić. Masz do mnie jakąś sprawę, dlatego przyszłaś... Zawahała się, czy wyjawić powód swojej wizyty, tamta musiała to dostrzec, bo rzekła z uśmiechem. - Ja jestem normalna. Jeszcze. Zaskoczyłaś mnie na górze, więc może trochę dziwnie zareagowałam... Mów, o co chodzi? - Czy to pani... czy to ty przyjeżdżasz tak często do Lechic? Na cmentarz? - spytała Ewelina, chcąc zyskać na czasie. Teraz Hanka się zawahała. - Ja. - Bo właśnie dorożkarz mi mówił. I znalazłam kwiaty na grobie. - Jeżdżę do niego, bo... nie daje mi żyć, bo mnie dręczy... Teraz, jak tyle czasu spędzam sama. Mój syn przebywa w Stanach, uczy się tam w konserwatorium. Wziął go wuj mojego męża, piekielnie bogaty człowiek. Może to był błąd, że się zgodziłam na wyjazd syna, ale... On mi tak przypominał Kubusia... nie mogłam na niego patrzeć. Od razu musiałam płakać... i pić... - Myślałam, że jest jeszcze drugie dziecko... Hanka uśmiechnęła się smutno. - Trafiłaś do pokoju dziecinnego? Trochę się pospieszyliśmy... Dziecko miało być, ale go nie ma. Ale to może dobrze... Jako śpiewaczka też jestem skończona. Jeszcze jadę na nazwisku, ale w La Scali już nie zaśpiewam, a śpiewałam i ludzie dostawali histerii z zachwytu... Mój mąż jest chirurgiem... profesorem. Całymi dniami siedzi w klinice. Więc jestem zupełnie sama, mam dużo czasu na przemyślenie swojego życia. Janek. On mi nie dał szansy. Przez to, że umarł... - Każdy ma swój los i każdy za siebie odpowiada - odrzekła Ewelina, mając już dosyć tej wizyty. - Chyba będę musiała iść. Chciałam się tylko dowiedzieć, co u ciebie... Hanka zaśmiała się krótko. - Ten pan, z którym rozmawiałam, powiedział, że mogę ci pomóc w bardzo ważnej sprawie. Dlaczego nie chcesz mi wyjawić w jakiej? Ich oczy spotkały się, Ewelina odwróciła wzrok. - Jak się ostatnio widziałyśmy, szukałam Zuzi... - zaczęła cicho. - Pamiętam. - I teraz ją znalazłam, ale adoptowali ją jacyś ludzie. Chciałam, żebyś mi pomogła... - Pomogę ci - odrzekła szybko Hanka. - Powiedz tylko, co mam zrobić. - Myślałam, że jak Zuzia cię zobaczy... ale ty zupełnie inaczej wyglądałaś... Więc to chyba nie ma sensu. - Boisz się, że mnie nie rozpozna? I tak by mnie nie rozpoznała z wyglądu. Była za mała, ale ja jej mogę uświadomić pewne fakty. Moja ciotka podarowała jej śpiącą lalkę i tego samego dnia Zuzia urwała jej głowę. Dostała wtedy ode mnie w skórę... - To chyba niewiele da. - Pomogę ci odzyskać Zuzię - powiedziała Hanka z mocą. Ewelina pokiwała głową na znak zgody, ale nie było w tym entuzjazmu. Hanka uparła się, że ją odwiezie. Wyprowadziła z garażu duży czarny samochód. To był chyba buick. Miał nieźle poobijaną karoserię, ale nic dziwnego, wyjeżdżając z garażu Hanka zawadziła najpierw o drzwi, a potem o ogrodzenie. Ewelina usiadła. Ruszyły z piskiem opon i o mało nie doszło do kraksy, bo Hanka zajechała komuś drogę. - Tak bardzo się nie spieszę - powiedziała ostrożnie Ewelina. - Ja świetnie jeżdżę - odrzekła Hanka, ale tutaj są takie jezdnie, że nawet kierowca rajdowy by sobie nie poradził. Warszawa to najgorsze miasto do jeżdżenia w Europie, wszyscy cudzoziemcy to mówią. - Może dlatego nie mam samochodu. - Ja też nie mam, to jest samochód mojego męża. Czasami go biorę... ale nigdy do Lechic. Lechice to moja pokuta. Tłukę się więc pociągiem, bo właśnie tego nie znoszę najbardziej na świecie. - Sama sobie nie wyznaczaj pokuty - rzekła Ewelina. - Wolałabyś to zrobić ty? - spytała Hanka, zwracając głowę w jej stronę. - Ja? Z jakiej niby racji? - Jesteś siostrą Janka. Chwilę jechały w milczeniu. - Nie wolno żyć przeszłością. To niszczy - powiedziała. - Mnie tego nie musisz mówić - odrzekła gorzko Hanka. - Popatrz, jak wyglądam. Dwadzieścia lat starzej... Wódka i papierosy zrobiły swoje. I ból, który jest we mnie. Tyle czasu minęło, a jeszcze się do niego nie przyzwyczaiłam. Chyba dopiero śmierć będzie wyzwoleniem. Były już blisko domu Tadeusza, bo tam Ewelina kazała się zawieźć, kiedy spytała Hankę: - Powiedziałaś, że Jasio ciebie kochał. A ty? - Ja... ja chyba nie umiem kochać, odkąd straciłam Kubusia... - Zginął w powstaniu? - domyśliła się Ewelina. Hanka w milczeniu skinęła głową. - Mieliście się zamiar pobrać? - Kubuś to był mój braciszek. Miał dziesięć lat, kiedy zginął... Wraz z nim zabito mi serce... Nie potrafiłam nawet kochać własnego dziecka. Może gdyby to była dziewczynka. W pewnej chwili strasznie pragnęłam ją mieć... Stąd ten niebieski pokój, domyśliła się Ewelina. - A kim jest ten pan, z którym rozmawiałam. Mąż? - Jestem sama - odrzekła Ewelina. - Mnie też zabito serce. - Wysiadając położyła rękę na ramieniu Hanki. - Cieszę się, żeśmy się spotkały - powiedziała ciepło. - Ja też - odrzekła tamta, przytulając policzek do jej dłoni. Ostro ruszyła, znowu zajeżdżając komuś drogę. Tym razem był to taksówkarz, przeciągle zatrąbił. Boże, żeby tylko bezpiecznie dojechała do domu, pomyślała Ewelina. Opowiedziała Tadeuszowi ze szczegółami przebieg wizyty. - Jest bardzo nieszczęśliwa i samotna - zakończyła. - Zmieniłam o niej zdanie, ale nie sądzę, aby mogła nam pomóc w sprawie Zuzi. - A ja nie zmieniłem zdania - odrzekł. - Uważam, że ta konfrontacja jest konieczna. - Więc kiedy? - Jeszcze nie wiem. Musimy się do tego przygotować. Hanka zaprosiła Ewelinę i Tadeusza na obiad. Drzwi otworzyła pokojówka z tym samym nieprzytomnym wyrazem oczu, ale zaraz na ich spotkanie wyszedł pan domu. Wysoki, o pięknej sylwetce i szlachetnie osadzonej głowie. Miał ciemne siwiejące na skroniach włosy i wydał się Ewelinie olśniewająco przystojny. Wszystko się jej w nim podobało, sposób prowadzenia rozmowy, uśmiech, który uznała za czarujący. Zaprosił ich do salonu na aperitif, przepraszając, że żona nie jest jeszcze gotowa. Jak to możliwe, że ona jest jego żoną, myślała, przecież wygląda przy nim jak... jak... Trudno jej było znaleźć odpowiednie określenie. Co prawda, kiedy się poznali, musiała wyglądać inaczej, nawet Ewelina zapamiętała ją jako ładną kobietę, ale teraz z trudem można jej było nadać to miano. Niska otyła postać z obrzmiałą twarzą, z ciemnymi workami pod oczyma, które rozlewały się na pół policzka. Dobrze chociaż, że przyciemniała sobie włosy, bo jako blondynka nie różniłaby się niczym od bufetowej na dworcu. Było jej przykro, że tak myśli o Hance, do której od ostatniej rozmowy czuła sentyment. Była to poza tym ukochana Jasia... Odeszła do tego wspaniałego pana, ale trudno jej się dziwić. To jego Ewelina podziwiała, że wytrwał przy swojej odmienionej żonie. Być może ją zdradzał, ale zawsze to przyzwoicie z jego strony, że wracał do domu. W trakcie obiadu musiała zweryfikować swoje wnioski. On Hankę po prostu kochał, a nawet więcej, on ją uwielbiał. I ona inaczej się przy nim zachowywała. Zeszła do nich ubrana w luźną sukienkę, która odsłaniała jej nogi. Miała makijaż i włosy splecione w fantazyjny warkocz. Oczywiście o urodzie nie można było mówić, ale przy odrobinie dobrej woli dostrzegało się jej resztki. Hanka przywitała się z nią całując w policzek. O Tadeuszu powiedziała: - Przystojny ten twój pan - na co Ewelina zaczerwieniła się, mając cichą nadzieję, że przynajmniej Tadeusz tego nie zauważył. Hanka podeszła do męża, a on objął ją i stali tak, dopóki nie padł sygnał siadania do stołu. Podawała kucharka, uznając widocznie, że Zosia jest zbyt gapowata do tak odpowiedzialnego zadania. Panowie wymieniali poglądy na temat polityki, mąż Hanki opowiadał o różnych absurdalnych zarządzeniach, z jakimi ma do czynienia jako ordynator oddziału. - To jest przykład, jak mało liczy się w socjalizmie człowiek, a jak dużo wyciera się nim gębę. - Każdy system totalitarny karmi się absurdem - odparł Tadeusz. - Czyż nie absurdalny był pomysł palenia ludzi? - No wiesz, co ty porównujesz - obruszyła się Ewelina. - Idiotyczna instrukcja a ludobójstwo to wielka różnica. - Różnica w instrukcji - uśmiechnął się smutno Szafrański. Hanka po raz pierwszy w czasie obiadu sięgnęła po kieliszek z winem i nie uszło uwagi Eweliny, że to zaniepokoiło jej męża. Nalał żonie wina jak wszystkim, ale ona nie piła, a on jej nie zachęcał. Widocznie taka była między nimi niepisana umowa. Hanka zresztą zaraz odstawiła niemal pełny kieliszek. Sączyła to wino do końca obiadu, potem przeszli do mniejszego saloniku na kawę. Stał tam fortepian. - Może nam pani coś zaśpiewa, pani Hanko - zaproponował nieoczekiwanie Tadeusz. - Tyle słyszałem o pani niezwykłym głosie. - To jest już mój były głos - odrzekła smutno. - Nie przesadzaj, Haniu - wtrącił jej mąż. - Jeżeli się zgodzisz, jestem gotów ci akompaniować. - Teraz już właściwie nie ma pani wyjścia - powiedział Tadeusz zalotnie i Ewelina ze zdumieniem stwierdziła, że wyraźnie jest Hanką zafascynowany. Co oni w niej widzą, przecież wygląda strasznie, pomyślała. Hanka stanęła obok fortepianu, a jej mąż zasiadł do klawiatury. Wziął kilka akordów. - Nie pytasz mnie nawet, co chcę zaśpiewać? - spytała z uśmiechem. - A nie trafiłem? - odparł pytaniem. - Owszem. Nagle Ewelina znalazła się jakby w innym świecie, słuchała przepięknego głosu, który wypełnił całe wnętrze. Ten głos wibrował, zmieniał ton i barwę. Miała takie wrażenie, że został wyczarowany z powietrza. Było wprost nieprawdopodobne, aby coś tak niezwykłego mogło się narodzić w strunach głosowych tej niewysokiej kobiety. Spojrzała na Tadeusza, miał natchniony wyraz twarzy, widać było, że chłonie śpiew Hanki całym sobą. Ewelina uczuła ukłucie zazdrości. Tak, tutaj z pewnością miała do niej powody. Wydała się sobie taka prozaiczna i niemuzykalna. Cóż znaczy uroda? Hanka miała taki cudowny dar. Jaka szkoda, że tak go marnotrawiła. To było przestępstwo wobec siebie, wobec sztuki. Kiedy się po raz pierwszy spotkały, nie mogła pojąć, jak Jasio mógł kochać taką kobietę. Teraz rozumiała go. On był przecież wrażliwy na muzykę... - Co ona śpiewa? - spytała szeptem Tadeusza, który był melomanem, często chodził do filharmonii, czasami Ewelina mu towarzyszyła. - Pergolesi. "Stabat Mater" - odrzekł też szeptem. Kiedy Hanka przestała śpiewać, Tadeusz podszedł i pocałował ją w rękę. - Dziękuję - powiedział tylko. - Ach - odrzekła lekko. - To już nie jest to co kiedyś. - Jest pani wielką artystką - stwierdził i znowu pochylił się do jej ręki, co Ewelina uznała za przesadę. W drodze powrotnej do domu spytała Tadeusza, co myśli o Hance. - Wielki talent. Smutne, że go niszczy. - A jak ci się podoba jako kobieta? - Podoba mi się, ma dużo wdzięku. Ewelina chciała dodać coś uszczypliwego, ale powstrzymała się. - Myślisz, że ona może nam pomóc? - Tak myślę. Wymógł na niej, że nie będzie starała się kontaktować z Zuzią na własną rękę, a ona po tej historii z krzyżykiem nabrała do niego zaufania. Nie wolno było stworzyć sytuacji, w której Walczakowie zaczęliby coś podejrzewać, od razu wzięliby Zuzię pod nadzór i Ewelina z Tadeuszem mieliby problemy z dotarciem do niej. Okazją stał się Dzień Wszystkich Świętych. Tadeusz dowiedział się od gosposi pułkownika, że wyjeżdża on ze swoją żoną na groby. Zuzia miała zostać w Warszawie pod opieką pani Jasi. Ewelina pomyślała, że to święto może im przynieść pecha, ale nie zwierzała się ze swoich obaw Tadeuszowi. Pewnie by ją wyśmiał, zawsze się trochę nabijał z jej przesądów. Teraz należało zawiadomić Hankę. Ale telefon był albo zepsuty, albo wyłączony. Nikt się nie zgłaszał. A przecież nawet jakby Hanka wyjechała, to w domu była jeszcze służba. Ewelina pojechała do willi Na Skarpie sprawdzić, co się dzieje. Otworzyła jej pokojówka. - Telefon chyba macie zepsuty - powiedziała Ewelina. Dziewczyna patrzyła na nią, jakby nie rozumiejąc, co się do niej mówi. - Czy jest pani? Pokojówka wzruszyła ramionami i oddaliła się w głąb domu, pozostawiając ją w przedpokoju. Ewelina ruszyła na górę. Zapukała do drzwi pokoju Hanki. Nie było żadnego odzewu, mimo to nacisnęła klamkę. Przeraziła się, bo Hanka leżała na podłodze, z twarzą ukrytą w dywanie. Wyglądała jak martwa. Ewelina pochyliła się nad nią, poczuła silny zapach alkoholu i jednocześnie usłyszała chrapliwy oddech. Zeszła na dół i zajrzała do kuchni, rezygnując z wypytywania pokojówki. Kucharka wydawała się lepszą partnerką do rozmowy. - Już trzeci dzień tak chla - powiedziała kobieta bez ogródek. - Jak nie przestanie do jutra, to pan ją weźmie do kliniki pod kroplówkę, bo się może zatruć na śmierć. Już raz tak było, ledwo ją odratowali. - Nie możecie chować wódki? - spytała. - Niechbyśmy spróbowali, gotowa oczy wydrapać... albo sama by pojechała kupować. Raz w halce wyleciała na ulicę. Dzwoniłyśmy do pana, w samą porę przyjechał, bo już ją milicja zatrzymała... Ewelina zrelacjonowała to Tadeuszowi. Bardzo się zmartwił. - Pojadę do niej - powiedział. - Wytłumaczę jej, jakie to dla nas ważne. - Gdybyś ją zobaczył. Ona nie nadaje się do niczego. - Jednak do niej pojadę - powiedział. Ewelina czekała u niego w domu, znowu zaczęła palić, bo jej się wydawało, że w ten sposób rozładowuje napięcie. Tadeusz zadzwonił z willi Szafrańskiej i powiedział, że wszystko jest na dobrej drodze i że wróci nieco później. Po jego słowach uczuła ukłucie zazdrości. Nie dała tego po sobie poznać, pożegnała się z nim normalnie. Ale nie mogła sobie znaleźć miejsca. Chodziła po pokoju. Hanka zrobiła na nim wrażenie, był nią zafascynowany, a teraz skorzystał z okazji. To "później" mogło znaczyć coś bardzo dla Eweliny niedobrego. A co będzie, jeżeli on wróci dopiero rano? Co go mogło obchodzić, że ona tutaj na niego czeka. Nigdy nie traktował jej poważnie. Był ślepy i głuchy na to, co się z nią działo. Ciągle wytykał jej tę dzielącą ich różnicę wieku. A Hanka wcale nie była od Eweliny starsza, no, może kilka lat. Podeszła do lustra i spojrzała na swoją twarz. Z niemiłym uczuciem stwierdziła, że zarzucając Hance stary wygląd, nie pomyślała o sobie. Ona też już nie wyglądała młodo, łagier zrobił swoje. Miała zmęczoną twarz, wokół oczu porobiły się jej zmarszczki. A na skroniach odnalazła kilka siwych włosów. Ale skończyła już przecież trzydzieści sześć lat... Młodość przeminęła i nie przyniosła jej niczego dobrego, tylko cierpienie, rozczarowania. To samo było z miłością. Nie zaznała w niej Ewelina szczęścia, a te jego okruchy rozproszyły się w czasie. Pamiętała tylko to, co było złe. I wcale nie chciała się zakochać, a nawet broniła się przed tym. Co z tego, nie było po co udawać przed sobą, że to, co czuje do Tadeusza, to tylko przyjaźń. Ewelina kochała go namiętną, zaborczą miłością. Uświadomiła to sobie właśnie w tym momencie, kiedy usłyszała, że wróci "później". Zjawił się tam, Hanka była już po paru kieliszkach, może od razu zaczęła mówić mu ty. Była taka bezpośrednia, może nawet aż za bardzo. I Tadeusz jej się podobał. Powiedziała przecież do Eweliny: "Przystojny jest ten twój pan". Pewnie teraz użyje wszystkich swoich sztuczek, żeby go uwieść. Wystarczy, że mu coś zaśpiewa. Był oczarowany jej głosem. W czasie, kiedy Hanka śpiewała, miał taką twarz, jakby zapomniał o bożym świecie. Nie pamiętał nawet, że Ewelina stoi obok. Kiedy go spytała o nazwisko kompozytora tej pieśni, spojrzał na nią jak na kogoś obcego. I pewnie teraz też o niej nie pamięta. Siedzą z Hanką na górze w jej pokoju i raczą się koniakiem. Więc ona też może. Wyjęła z barku butelkę i nalała sobie kieliszek. Dosyć rzadko piła, nie lubiła, kiedy jej się kręci w głowie, a myślenie staje się mniej precyzyjne. Alkohol niczego w niej nie wyciszał, wręcz przeciwnie, od razu osaczała ją przeszłość, o której starała się nie myśleć. Jej przeszłość... czy można sobie wyobrazić większy koszmar. Dzieciństwo to była Suzanne, zawsze ubrana na czarno, Suzanne w żałobie po matce Eweliny. Ciągle słyszeli z Jasiem, jaka ich matka była nadzwyczajna, jaka piękna, jaka zdolna . Ciotka chyba do końca życia nie przebolała tej straty i wymagała od nich, aby zachowywali się i czuli tak jak ona. A oni przecież nie pamiętali matki, byli dziećmi, kiedy została zamordowana. Ta historia z ojcem. Ewelina wolałaby nawet myśleć, że gdzieś wyjechał i zapomniał o nich... Jego powtórne pojawienie się w jej życiu tak bardzo ją zraniło. Z jakim okrucieństwem los to wszystko wyreżyserował... i zabawia się dalej. Postawił na jej drodze Zuzię po to, aby straciła Tadeusza. Była pewna, że wpadł w sidła Hanki. Dochodziła dwunasta w nocy, a on się nie pojawiał. Może teraz opowiadają sobie, jaka ta Ewelina jest naiwna. I jak się zaczerwieniła, kiedy Hanka powiedziała: "Przystojny jest ten twój pan"... Ale byli tacy, którzy ją kochali. Andrzej... Nie mogła przypomnieć sobie jego twarzy. Jedyna twarz, której rysy potrafiła odtworzyć w najdrobniejszych szczegółach, to była twarz Tadeusza. Może dlatego, że on jeden był żywy spośród tych, z którymi czuła się związana, których kochała... Wszyscy odeszli, wszyscy... Gdyby nie ta przeklęta historia, gdyby nie ten nieszczęsny kraj, w którym ciągle się gotowało, jej życie mogłoby wyglądać inaczej. Andrzej byłby z nią... Przyszło jej nagle do głowy, że to też nie byłoby takie pewne. Przecież miał żonę i syna, gdyby nagle w jakiś cudowny sposób ożył, z pewnością wróciłby do nich... Być może wcale jej nie kochał, tyle razy jej przysięgał, że z żoną nic go nie łączy, że mają osobne łóżka, a tu proszę... Nie wolno wierzyć mężczyznom. To są oszuści... Tadeusz na przykład, taki niby przyjaciel... Ewelinko, Ewelinko... a teraz jest u niej i świetnie się bawi... To po co te zapewnienia, że jest mu bliska, że bardzo mu na niej zależy... No tak, ale nigdy jej nie powiedział, że ją kocha. Nigdy nie zrobił niczego, co wykroczyłoby poza ich przyjacielskie stosunki... Kiedy ją przytulał albo kiedy ją nawet całował, było w tym wiele ciepła, ale nie było ognia... Co to zresztą były za pocałunki, w policzek, w czoło, jak córeczkę... Być może nawet ją tak traktował... Po prostu nie miała szczęścia w miłości, kogo by nie pokochała, to było jak kara... Ale za co! Za co! Czy naprawdę była taka zła? Może to kara za to, że odciągnęła Andrzeja od żony, a tego biednego Hansa skazała na śmierć... Gdyby nie ona, mógłby wrócić do domu, do matki, która go tak podobno kochała. Nic dziwnego, był jedynakiem. A Eweliny nikt nie kochał, nikt... Usłyszała nagle swoje imię i ze zdziwieniem stwierdziła, że siedzi na dywanie, a po policzkach spływają jej łzy. - Ewelina, co się stało? - spytał Tadeusz przyklękając obok niej. - Źle się czujesz? - Tak, czuję się bardzo źle - powiedziała wolno. - W przeciwieństwie do ciebie. Co to znaczy? - spytał przyglądając się jej uważnie. - To, co słyszysz! Nie pozwolę, abyś robił ze mnie idiotkę. Jak masz ochotę na romanse, to nie musisz mnie stawiać w głupiej sytuacji. - O czym ty mówisz? - Jak było u Hanki? Czy przesyła mi pozdrowienia? Tadeusz ujął ją pod brodę i spojrzał prosto w oczy. - Jesteś zazdrosna? - spytał rozbawiony. Doprowadziło ją to do wściekłości, zerwała się, ale zakręciło jej się w głowie i gdyby jej nie podtrzymał, runęłaby na podłogę. - Puść mnie! - wrzasnęła. - Ty! Ty zdrajco! Wyraz jego twarzy natychmiast ją otrzeźwił. Nie rozumiała, dlaczego tak go zabolały jej słowa. Nawet niezbyt dobrze pamiętała, co takiego wykrzyknęła w złości, dotarło jednak do niej, że bardzo go zraniła. - Tadeusz - powiedziała cicho. - Ja ciebie kocham. Objął ją ramieniem i zaprowadził do sypialni. Ewelina położyła się na łóżku pewna, że on znajdzie się obok niej. Ale nakrył ją kołdrą. - Dlaczego? - spytała. - Bo jesteś po alkoholu. - Powiedziałam to, co czuję naprawdę... i... chcę być z tobą. - Prześpij się - odparł. - Jeżeli powtórzysz mi to rano... Niejasne zarysy sprzętów wyłaniały się z mroku, zaznaczył się też prostokąt okna na szczytowej ścianie, nieodwołalnie zbliżał się dzień. Co będzie, jeżeli ona przyjdzie... Nie był przygotowany na spotkanie z Eweliną. Źle się stało, że wypowiedział te słowa: "Jeżeli powtórzysz to rano". To już nawet nie chodziło o to, że ona była o tyle lat młodsza. Dzieliło ich coś znacznie gorszego. Śmierć matki Eweliny. Znalazł w sobie dość siły, aby wyznać wszystko Jasiowi. Zabrakło mu jej, aby powtórzyć to jeszcze raz. Nie mógł. I nie chciał. Ze względu na nią. Był jej potrzebny, oprócz niego Ewelina nie miała nikogo. Co ona by poczęła z prawdą, która, był tego pewien, rozdzieliłaby ich na zawsze. Dopiero teraz, kiedy jego znajomość z Eweliną została zagrożona, zrozumiał, kim ta smutna kobieta była dla niego naprawdę. Chyba nie była nawet ładna, ale to właśnie go wzruszało. Chwilami odnajdował w niej podobieństwo do ojca, charakterystyczne spojrzenie pułkownika, grymas wokół ust. To takie dziwne, że Karolina i Jan jakby się podzielili swoimi dziećmi. Jaś bardzo przypominał matkę i to Tadeusza wiele razy raniło, ale niektóre cechy Eweliny upodabniające ją do ojca chwytały go za serce. To tak jakby na chwilę wróciła młodość, tamto niezmiernie ciekawe, pasjonujące życie, które zniszczyła tragedia na cmentarzu. Starał się o tym nie pamiętać, odsuwać jak najdalej, ale powracało. I co ma teraz począć... Liczył na to, że Ewelina, kiedy się obudzi, nie będzie pamiętała nocnej rozmowy. Była przecież dobrze wstawiona, nic dziwnego, wypiła prawie całą butelkę koniaku. Kiedy zajrzał do niej, spała, ciężko posapując. Przykrył ją kołdrą, która spadła na ziemię, a ona nawet nie drgnęła. A teraz nadchodził ranek. Wkrótce się obudzi. Jaka będzie jej pierwsza myśl? Bał się. Był przerażony. Wiedział, że jeżeli ona wejdzie do gabinetu, nic już nie będzie takie jak dawniej, jego życie się zmieni, być może stanie się piekłem, piekłem wyrzutów sumienia, poczucia winy. Ale był człowiekiem honoru, skoro dał słowo kobiecie, już się nie wycofa. A może ubrać się i wyjść z domu... To była jedyna szansa. Wróci o takiej porze, kiedy będzie pewien, że Eweliny już nie ma. A potem, potem jakoś się ułoży, powrócą do swoich ról bliskich sobie ludzi, bardzo zaprzyjaźnionych. Miłość może przynieść tylko cierpienie. Więc po co, po co... Usiadł na kanapie, ale po chwili z powrotem wsunął się pod koc. Nie mógł się zachowywać jak smarkacz. Ona sobie na to nie zasłużyła, miałaby do niego żal, że ją traktuje niepoważnie. Kobiety są takie skomplikowane. Myślą i czują inaczej. Niewielką miał o nich wiedzę, ale ilekroć zbliżał się do nich, odsłaniał się przed nim rąbek tajemnicy. Ta wczorajsza wizyta u Hanki... Pojawił się nie zapowiedziany, mimo to wpuszczono go do środka. Znalazł Szafrańską na górze, w jej pokoju. Była w szlafroku, miała zapuchniętą twarz, ale wyglądała na trzeźwą. Kiedy wszedł do jej pokoju, leżała na łóżku i czytała kryminał Agaty Christie. - To jest świat, w którym odpoczywam - rzekła wskazując na okładkę. - Świat zbrodni - uśmiechnął się. - Ale zbrodni luksusowej. Jak to się ma do zdychania w gównie? Patrzył na nią pytająco. - Ewelina nie powiedziała panu, że byłam przewodniczką po kanałach? - spytała z ironicznym uśmiechem. - Znałam je jak własną kieszeń... I to jest najważniejszy szczegół mojej biografii. - Nie - odrzekł poważnie. - Najważniejszy w pani biografii jest pani głos. - Ach, dajmy spokój - wykrzywiła usta. - Orkiestra na "Titanicu" też grała do końca. Ja jestem tym "Titanikiem". Nie odpowiedział na to, zapadła między nimi cisza. - Czym mogę panu służyć? - spytała wreszcie Hanka. - Skoro się pan tutaj zjawił, czegoś pan ode mnie chce. Wyjaśnił jej szczegółowo, czego od niej oczekuje. Przedstawił plan sprowadzenia Zuzi na rozmowę i rolę, jaką miała odegrać Hanka. - Jest pani naszym asem w rękawie - uśmiechnął się. Patrzyła na niego z uwagą. - Postaram się wam pomóc, córka Jasia nie może być wychowywana przez ubeka. To zbyt okrutne... Wstała i wyjęła z szuflady album oprawiony w skórę. - Coś panu pokażę - powiedziała nieco zalotnie. To były zdjęcia robione po wojnie w Niemczech. Zobaczył kilku mężczyzn w mundurach z naszywkami Onz, jednym z nich był Jasio. Uśmiechnięty i tak bardzo podobny do matki. To podobieństwo chwyciło go za gardło. Obok Jasia stała drobna dziewczyna, krótko ostrzyżona. Pomyślał, że kogoś mu przypomina. - To ja - powiedziała Szafrańska. I nagle wszystko sobie skojarzył. To była dziewczyna z zadartym noskiem, przewodniczka z kanałów. Zapamiętał ją na całe życie, ale oczywiście nie rozpoznał w Hance. Wyglądała teraz zupełnie inaczej. - Zmieniłam się, co? - spytała smutno. Nie odpowiedział, przed oczyma pojawiły się tamte sceny z dnia przeprawy kanałami do Śródmieścia. Niemal słyszał głosy przerażonych ludzi, których oficerowie pilnujący ewakuacji odpędzali od włazu. Pierwszeństwo mieli powstańcy i ranni. On taszczył nieprzytomnego Jasia. - Dlaczego pan tak na mnie patrzy? - spytała. - Witam starą znajomą. - Spotkaliśmy się kiedyś? - Owszem. I opowiedział jej o ich spotkaniu. O tym, jak się odłączył od innych i jak później odnalazł drogę. - Miał pan wiele szczęścia - odrzekła. - Tacy maruderzy już zazwyczaj tam zostawali. W pewnej chwili zaczęła mu opowiadać o sobie, o tym, jak po zakończeniu powstania nie umiała znaleźć dla siebie miejsca. O spotkaniu z Jasiem, o jego miłości do niej i o próbie wspólnego życia. - Dlaczego pani odeszła? - spytał. Nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Miłość Jasia przytłaczała ją, wydawało jej się, że on widzi w niej kogoś zupełnie innego. Czuła się przy nim winna i mało warta. Miała też świadomość, że traktuje go w niegodny sposób, tyle razy go upokorzyła, poniżyła nawet. Targały nią wyrzuty sumienia. Obiecywała sobie poprawę, ale potem postępowała tak samo. Drażniło ją to, że Jasio był taki słaby. Że nie miał w sobie woli życia. Nie potrafiła tego znieść. W końcu odeszła. - Gdyby on żył, moje życie też wyglądałoby inaczej - powiedziała smutno. - Bo ja naprawdę kocham swojego męża... Ale nie dla niego opuściła Jasia. Po rozstaniu z ojcem Zuzi zamieszkała u krewnej na Saskiej Kępie, chodziła do konserwatorium. Ćwiczyła w domu godzinami, podziwiając cierpliwość ciotki. - Co prawda była już dobrze głucha - uśmiechnęła się. Swojego przyszłego męża poznała na koncercie. Przyszedł do niej za kulisy. Zawiązała się między nimi przyjaźń. Spotykali się parę lat, zanim zostali małżeństwem. Hanka długo się broniła przed swoją miłością, bała się, że unieszczęśliwi jego i siebie. I właściwie tak się stało. - On panią bardzo kocha - powiedział Tadeusz. Pokiwała smutno głową. Zrobiło się bardzo późno, odprowadziła go na dół. Kiedy się żegnali przy drzwiach, przytuliła się nagle do niego i powiedziała: - Dziękuję. Wiedział, o co jej chodziło. O Zuzię. O to, że może coś zrobić dla córki Jasia. Wracał w dobrym nastroju, więc to, co go spotkało po powrocie do domu, zbiło go z tropu. Wszystkiego mógł się spodziewać, tylko nie tego, że Ewelina będzie zazdrosna o Hankę. Zaskoczyło go to i wzruszyło jednocześnie. Pomyślał o kłopotach, jakie niewątpliwie z tego wynikną. Chyba że Ewelina boi się tak samo jak on i dojdzie do wniosku, że nie należy zmieniać obecnego stanu rzeczy. Tak było dobrze. Potrzebowali siebie, mogli na siebie liczyć. To przecież bardzo dużo. Seks między dwojgiem ludzi takich jak oni mógł się okazać bombą zegarową, która nie wiadomo kiedy wybuchnie... Ale do nikogo nie mógł mieć pretensji. Sam nastawił ten zegar... Jakby na potwierdzenie swoich myśli usłyszał szmer za drzwiami. Serce skoczyło mu do gardła. Dobrze, że nie jest jeszcze jasno, pomyślał. Ewelina wśliznęła się pod koc. Była naga. Chwilę leżeli w bezruchu. A potem poczuł dłoń, która wsunęła się pod piżamę. Delikatne palce obejmowały go w taki sposób, że w całym ciele rozlało się gorąco. Zapragnął tej kobiety. Czuł się jak człowiek śmiertelnie spragniony, któremu podają szklankę wody. Chciał powiedzieć, że ją kocha, chciał mówić do niej słowami poetów. Chciał ją nazwać swoją Beatrycze. Ale gardło miał zaciśnięte. Pod powieki napłynęły łzy. Obejmował szczupłe ciało, dotykał piersi, brzucha z uczuciem coraz większego uniesienia. A kiedy wreszcie znalazł się w niej, pomyślał, że umiera i że jest to najpiękniejszy rodzaj śmierci. Leżeli wtuleni w siebie, kanapa była wąska. Obejmował Ewelinę ramieniem w obawie, żeby nie spadła. Stała się teraz przedłużeniem jego życia. Ciężar jej głowy, dotyk jej nagiego ciała, zapach włosów to była nadbudowa jego losu, coś w jego życiu najistotniejszego. Bez tej obecności wszystko traciło sens. - Zrobić ci kawy? - spytał. - Tak, tak, tak - usłyszał w odpowiedzi. Na początku grudnia Tadeusz zadzwonił z miasta i powiedział, że za godzinę przywiezie Zuzię. Zawiadomił już Hankę, która obiecała stawić się o czasie. Ewelina tak długo czekała na tę chwilę, a kiedy wreszcie nadchodziła, odczuwała tylko strach i chęć wycofania się. Potrzeba odnalezienia Zuzi, a teraz wydarcia jej przybranym rodzicom wynikała z wewnętrznej pustki, jaką czuła od czasu powrotu ze Związku Radzieckiego. Ewelina nie umiała znaleźć dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości; rozpoczynając pracę reporterki w "Po prostu" miała jeszcze nadzieję, że okaże się do czegoś przydatna, ale ta przygoda tak szybko się skończyła. Zuzia stała się jedynym celem jej życia. Nic dziwnego, że gotowa była poświęcić wszystko, aby ją odzyskać. Nigdy by się do tego głośno nie przyznała, ale Tadeusz miał wiele racji, zarzucając jej, że w tej sprawie myśli przede wszystkim o sobie. Tadeusz... Przez ten miesiąc, odkąd byli razem, tyle się zmieniło. Ewelina poczuła się nagle mocno osadzona w życiu, mimo że ani jej sytuacja, ani sytuacja Tadeusza nie przedstawiała się różowo. Oboje byli bez pracy, bo parę dni temu Tadeusz otrzymał wymówienie z "Łowca". Niezbyt się tym co prawda przejął. - Wyjedziemy - powiedział. - Dokąd? - Dowiesz się w odpowiednim czasie. Był bardzo tajemniczy. Stwierdził, że praca w gazecie to było tylko alibi dla władz, że jego sytuacja finansowa jest dobra i Ewelina nie powinna się niczym martwić. - Ale jak ja mogę wyjechać? Co będzie z Zuzią? - Toteż na razie nie wyjeżdżamy - odparł. A teraz zadzwonił z wiadomością, że przywodzi Zuzię. Nie spytała go, jak mu się udało tego dokonać. Nie spytała go o nic, bo po prostu nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. - Zuzia jest z tobą? - wykrztusiła wreszcie. - Nie, spotkam się z nią za godzinę. Już ci powiedziałem. Pierwsza zjawiła się Hanka i widząc minę Eweliny, pokręciła tylko głową. Poszły do kuchni, Hanka zrobiła kawę, bo Ewelinie trzęsły się ręce. Nie mogła niemal utrzymać filiżanki. - Musisz się opanować - powiedziała Hanka. - Przestraszysz ją. Przecież ona o niczym nie wie. - To mnie właśnie przeraża. Hanka jakiś czas przyglądała się jej w milczeniu, a potem stwierdziła, że lepiej będzie, jeśli Ewelina usunie się na czas rozmowy, wyjdzie z mieszkania albo zamknie się w drugim pokoju. - Ale to ja jej powinnam opowiedzieć o ojcu... - Będziesz miała na to czas. W tej chwili zrobisz na niej jak najgorsze wrażenie. Jak mi nie wierzysz, spójrz w lustro. Ewelina skapitulowała. Kiedy odezwał się dzwonek przy drzwiach, ukryła się w gabinecie, który sąsiadował z salonem. Miała nadzieję, że usłyszy, co tamci między sobą mówią. Hanka poszła otworzyć, a ona stała pod ścianą obok biblioteki zawalonej książkami. Jakoś nigdy nie sięgnęła po żadną z nich. Źle się czuła w tym obcym mieszkaniu. Tadeusz niczego jej właściwie nie powiedział o gospodarzu domu. Stwierdził tylko, że to druh jego młodości, który z pewnych względów unika Warszawy. Nie wiedziała nawet, jak ten "druh" Tadeusza wygląda. Na biurku w gabinecie stało zdjęcie młodej, uśmiechniętej kobiety, zapewne jego żony, na ścianach wisiały fotografie dwóch chłopców; najpierw jeszcze zupełnie małych, potem coraz bardziej dorastających. Jedna z nich przedstawiała obu chłopców karmiących gołębie na placu Świętego Marka w Wenecji. Starszy mógł mieć szesnaście_osiemnaście lat, młodszy był od niego znacznie niższy, miał dziecinną, pucułowatą buzię i nosił marynarski kołnierz. Po ich wyglądzie i ubiorze można było sądzić, iż zdjęcie zrobiono przed wojną. To się potwierdzało. Stanąwszy bliżej fotografii zawieszonej na ścianie w ramce za szkłem, zauważyła podpis: "Wenecja, sierpień 39." Sierpień trzydziestego dziewiątego roku... Co się teraz działo z synami właściciela mieszkania? Może wojna zastała ich na Zachodzie, a po wojnie nie wrócili już do Polski? Gdyby wrócili, mieszkaliby tutaj, przynajmniej jeden z nich. A kobieta z fotografii na biurku? Być może wyjechała razem z mężem z Warszawy? A może została z synami za granicą? Byli zbyt młodzi, by podróżować samodzielnie. Pewnie to ona zrobiła im to zdjęcie i dlatego jej z nimi na nim nie ma. Poczuła żal do Tadeusza, że jest taki skryty, że tak mało mówi o sobie, o swojej przeszłości. Każdą informację trzeba mu było wyciągać z gardła. A przecież to było dla niej istotne, w czyim mieszkaniu mieszka. Może gdyby więcej wiedziała o tych ludziach, nie czułaby się tutaj taka skrępowana. Usłyszała głosy tuż obok i serce skoczyło jej do gardła. Prawie nie rozróżniała słów, dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, że Hanka rozmawia z Zuzią o grze na skrzypcach i o tym, co dziewczynka ma zamiar robić w przyszłości. Zuzia powiedziała, że poważnie myśli o zawodzie skrzypaczki. Miała zamiar zdawać do konserwatorium. Była wyraźnie stremowana, jej dziecinny głosik drżał. W pewnej chwili dziewczynka powiedziała, że ma płytę z występem Hanki w La Scali i że często jej słucha. - Moje arie z "Toski"? - zainteresowała się Hanka. - Tak. Tatuś uważa, że ma pani bardzo piękny głos. - Twój ojciec słuchał mnie na żywo - odpowiedziała Hanka. - Tak? Nic mi nie mówił... - Nie mógł - odrzekła Hanka. - Nie dano mu tej szansy... Szum krwi w głowie prawie zagłuszał słowa Szafrańskiej; Ewelina musiała wytężać słuch. Nie chciała niczego z tej rozmowy uronić, niczego przegapić. Poczuła się nagle samotna i nieszczęśliwa. Nie widziała twarzy Zuzi, nie wiedziała więc, jak dziewczynka reaguje na słowa Hanki. Słowa okrutne, rozbijające w kawałki jej dotychczasowe życie, być może bezpowrotnie niszczące jej dzieciństwo. Z pewnością Zuzia wyjdzie z mieszkania na Filtrowej już jako ktoś inny. Tylko... kim zechce zostać, do kogo się przyznać... - Ta pani Ewelina to jest moja ciocia? - usłyszała i skurczyła się w sobie. - A pani? - Ja - Hanka zawahała się. - Kiedy byłaś mała, mieszkałyśmy razem. Naprawdę nic nie pamiętasz? Nie pamiętasz mieszkania na Krakowskim Przedmieściu? - Nie. Myślałam, że zawsze mieszkałam na Chopina... - Miałaś śpiącą lalkę... czesałaś ją, zaplatałaś jej warkocze... - Nie pamiętam - odrzekła wolno Zuzia. - Pierwszego dnia urwałaś jej głowę i była awantura, nawet dostałaś w pupę. A potem zaniosłyśmy ją do kliniki lalek na Poznańskiej. W drodze powrotnej pogodziłyśmy się, kupiłam ci loda. Takie rzeczy zostają w pamięci na zawsze. Przypomnij sobie! Przypomnij sobie, jak ta lalka miała na imię! Zapadła cisza. Ewelina czuła uderzenia serca w skroniach, w gardle, brakowało jej tchu. To wyglądało jak przesłuchanie. Hanka zbyt ostro potraktowała Zuzię. Miała teraz żal do siebie, że tak łatwo dała się usunąć w cień. Ona by inaczej to rozegrała. Może nawet nie powiedziałaby wszystkiego. Prawda powinna docierać do Zuzi stopniowo. Musi teraz wejść i zakończyć to torturowanie dziecka. Ujmowała za klamkę, kiedy usłyszała niepewny głos Zuzi: - Mimi. Siwy pan odwiózł ją do domu, czy raczej do miejsca, które jeszcze dzisiejszego ranka było jej domem. Powiedziano jej, że nie nazywa się Zuzanna Walczak, ale Zuzanna Lechicka i że jej rodzice nie żyją. Bardzo chciałaby móc w to nie wierzyć i pozostać tym, kim była do tej pory. Ale gdzieś głęboko czuła, że to już nigdy nie będzie możliwe. Pojawiły się obrazy z przeszłości: fragment pokoju, firanka, parapet, a na nim doniczki z kwiatami, które kwitły na różowo, łazienka z żelazną wanną na nóżkach i stłuczone lustro nad umywalką, plama słońca na ścianie z tapetą w drobne wzorki... Przedtem takie obrazy też ją nawiedzały, ale nigdy się nad tym nie zastanawiała, dlaczego uparcie powracają w jej pamięci fragmenty jakiegoś obcego mieszkania. Nie było w nim ludzi... tylko wnętrza, meble... I ta lalka... Kiedy pani Szafrańska nalegała, aby przypomniała sobie, jak lalka miała na imię, czuła w głowie pustkę. "Przypomnij sobie - mówiła pani Szafrańska. - Musisz sobie przypomnieć". Ale ona miała w sobie tę pustą przestrzeń, w której nie pojawiło się żadne wspomnienie, żadna myśl. A potem nagle usłyszała głos, który nie był jej głosem, ale nie należał też do nikogo z obecnych w pokoju. Bezosobowy, dochodzący gdzieś z zewnątrz głos wyraźnie wypowiedział imię: Mimi. I ona je powtórzyła. - Mimi! Oczywiście Mimi! - zawołała z radością pani Szafrańska, a Zuzanna wybuchnęła płaczem. Długo nie mogła się uspokoić. Oni jej nie przeszkadzali, ani ten siwy pan, ani śpiewaczka. A potem do pokoju weszła kobieta, którą Zuzanna już znała. Kobieta nic nie mówiła, patrzyła tylko na Zuzannę oczyma pełnymi łez. Nie musiała ją pytać o tego psa Eryka, zrozumiała, że to był podstęp. Ale nie miała o to żalu do tej pani o smutnej twarzy. Było jej przykro, że ta pani jest taka smutna. Nie zastanawiała się, czy wierzy w to wszystko, co jej powiedziano. Gdzieś wewnątrz czuła, że ci ludzie nie kłamią. Po co mieliby kłamać, po co zadawaliby sobie tyle trudu, by ją przyprowadzić do tego obcego mieszkania. Najpierw pani Ewelina czekała na nią pod szkołą, potem siwy pan zawarł z nią znajomość w parku. Lubiła z nim rozmawiać. Mówił takie ciekawe rzeczy. Opowiedział jej o wszystkich swoich psach, jakie posiadał w życiu. Potem rozmawiali o koniach. Zuzanna podziwiała te piękne zwierzęta. Bardzo chciała się zapisać do szkółki jeździeckiej, jak jej najlepsza koleżanka Iza, ale mama się nie zgodziła. Bała się, że Zuzanna może sobie zrobić krzywdę. "To niebezpieczne, ludzie łamią sobie kręgosłupy i pozostają kalekami do końca życia" - powiedziała mama. I koniec. Kropka. Nie było odwołania. Siwy pan wcale tak nie uważał, twierdził, że jeździectwo to szlachetny sport. I wcale nie taki niebezpieczny, jeżeli trenuje się pod okiem specjalisty. Zuzanna była mu wdzięczna za te słowa. Do tego stopnia nabrała do niego zaufania, że kiedy jej powiedział, iż chce ją dokądś zaprosić, zgodziła się od razu. Zastrzegła tylko, że tego dnia o piątej musi być w domu. Będziesz, odparł krótko. I dotrzymał słowa. Punktualnie o piątej znalazła się pod domem. Tylko że to już nie był jej prawdziwy dom... Jak do niego wejść, jak spojrzeć w twarz matce, która nie jest jej prawdziwą matką. A ojciec... Czy to możliwe, że był jej przybranym ojcem? Siwy pan na pożegnanie powiedział: - Będzie ci teraz bardzo trudno. Ale wierzę, że sobie dasz z tym radę. Sama. Nikogo nie wtajemniczaj. Sama odpowiesz sobie na pytanie, kim jesteś, kim się czujesz. Chyba dawał jej do zrozumienia, że nie powinna o niczym mówić rodzicom. Ale do tej pory nie miała przed nimi tajemnic, przynajmniej przed ojcem. Jak mogła ukryć rzecz tak ważną? Przecież musiała zadać ojcu to najważniejsze pytanie: czy jest, czy nie jest jej ojcem? Do tej pory nigdy jej nie okłamał. Była pewna, że i tym razem powie jej prawdę. A właściwie to nawet nie o to chodziło. Czuła, że prawdę już zna. Oczekiwała teraz od ojca, że pomoże jej się z nią uporać. Żeby tylko był w domu, żeby tylko nie musiała spotkać się z matką. I wysłuchać wymówek w tym znienawidzonym przez Zuzannę płaczliwym tonie. Nie teraz, nie dzisiaj. Chybaby tego nie zniosła... Na szczęście był ojciec. Podeszła i spojrzała mu prosto w oczy. Oczy ojca pociemniały. Zupełnie jakby wiedział, skąd Zuzanna wraca. - Chcesz ze mną porozmawiać? - spytał. W milczeniu przytaknęła głową. Ale słowa nie chciały jej przejść przez gardło. Nagle nie mogła wydobyć z siebie głosu. Jak miała mu to wszystko powiedzieć. To przecież było potworne. Potworne. Dopiero teraz to do niej dotarło. Jacyś obcy ludzie, których nie pamiętała i którzy w dodatku nie żyli, mieli być jej prawdziwymi rodzicami... To przecież niemożliwe. Ojciec... był jej zawsze taki bliski i tak dobrze się rozumieli. On wszystkiemu zaprzeczy, on ją wyratuje, jak zawsze. Parę lat temu na wakacjach ugryzł ją szerszeń, Zuzanna dostała wysokiej gorączki, noga jej spuchła. I wtedy zjawił się ojciec. I koszmar ustał. Teraz też czuła się jak w gorączce. - Czy ja się kiedyś inaczej nazywałam? - usłyszała swój głos. Po wyjściu z kawiarni długo krążyła ulicami. Zaczynało zmierzchać, w oknach domów zapalały się światła. Mżył deszcz i chodniki lśniły migotliwie. Przez otwarte okno dobiegł ją głos radiowego spikera. Przez chwilę uległa halucynacji, wydało jej się, że słyszy słowa orędzia wygłoszonego przez prezydenta Mościckiego. "Stanęliśmy nie po raz pierwszy w naszych dziejach w obliczu nawałnicy zalewającej nasz kraj od zachodu i wschodu. Polska sprzymierzona z Francją i Anglią walczy o prawo przeciwko bezprawiu..." Ujrzała siebie tamtą, młodą dziewczynę, która błądząc ulicami czuła się bezdomna i nieszczęśliwa. To się zgadzało, z tą tylko różnicą, że była o dwadzieścia lat starsza... prawie o dwadzieścia lat. Powracała więc do punktu wyjścia. Ktoś się nieźle zabawiał jej kosztem. Miała wrażenie, że kroczy przed siebie, a zataczała koło. Jak osaczone zwierzę. Wtedy 17 września wydawało jej się, że nie tylko dla Polski, ale i dla niej wszystko się kończy. Zawiódł ją człowiek, którego kochała i który był dla niej jedynym oparciem. Co miała powiedzieć teraz... Zastanawiali się z Tadeuszem, jak dalej potoczy się gra o Zuzię, nie przewidzieli jednego, że człowiek, którego, jak im się wydawało, postawili w sytuacji bez wyjścia, jest jedną z lepiej poinformowanych osób w tym kraju i że to on im powie: szach. Ewelina starała się przewidzieć wszystkie możliwe scenariusze, w tym także ten, że Walczak będzie się starał ją zastraszyć. Proszę bardzo, myślała, ja już się naprawdę niczego nie boję... Myliła się. Kiedy Walczak zadzwonił i poprosił ją o spotkanie, była zdecydowana wydać mu wojnę. Wstał na jej widok od stolika z uprzejmym uśmiechem. - A jednak kawa nas nie ominęła - rzekł. - Jak w starym przysłowiu, co się odwlecze, to nie uciecze. Ale ten żartobliwy ton zniknął, kiedy przystąpił do rzeczy. Oznajmił Ewelinie, że wiedział od razu, już wtedy w parku, z kim ma do czynienia, nie sądził jednak, że Ewelina swoją rozgrywkę tak spartaczy. Że będzie się starała przekabacić Zuzię na swoją stronę za jego plecami i że nie weźmie pod uwagę tego, iż jego córka natychmiast mu wszystko opowie. - Skoro pan wiedział, kim jestem - powiedziała wolno - wie pan równie dobrze jak ja, kim jest Zuzanna... Mam pewność, że Zuzia jest córką mojego brata. Walczak roześmiał się, oczy mu się zwęziły. - A czy oprócz pewności ma pani jeszcze jakieś dowody? Ewelina bez słowa sięgnęła do torebki i położyła na blacie stolika drewniany krzyżyk inkrustowany złotem. - Moja siostrzenica miała ten krzyżyk na szyi, kiedy po raz pierwszy przyprowadził ją pan do swojego domu. Mam na to świadka. Walczak nie mógł oderwać wzroku od krzyżyka, rysy twarzy mu się ściągnęły, kiedy spojrzał na Ewelinę, prawie nie mogła go rozpoznać. Nic nie pozostało w nim z dawnej ogłady i dobroduszności, miała teraz przed sobą rozjuszone zwierzę. - To nie jest żaden dowód - syknął. - Dla mnie jest - odrzekła ze spokojem. - I za wszelką cenę postaram się Zuzię odzyskać. - Nie radzę - powiedział dawnym głosem, udało mu się opanować wściekłość. I tym swoim lodowato uprzejmym tonem wyjaśnił jej, że jeżeli Ewelina dalej się będzie wtrącać w sprawy Zuzi, to on wyda nakaz aresztowania jej kochanka, jak się wyraził z przekąsem. Tadeusza. Tym razem to Ewelina się roześmiała, odrzekła mu, że Tadeusz właśnie odsiedział wyrok. A dwa razy nie karze się nawet za tak potworne przestępstwo jak obrona ojczyzny. - Jaką ojczyznę ma pani na myśli? - spytał zimno. - Z pewnością nie tę samą co pan. Walczak poprawił się na krześle. - Pani Lechicka - powiedział. - Nie mam zamiaru bawić się z panią w kotka i myszkę. Pani przyjaciel przed wojną pracował jako pies gończy w Dwójce. Ma na sumieniu życie wielu komunistów, nie mówiąc o tak grubej sprawie, jak morderstwo generała Jaksy_górskiego. Nawet sobie trochę posiedział, a potem dalej w dyplomaty, węszyć tym razem na francuskiej ziemi. Obaj się wyłożyli na tym generale, z pani ojcem. Kozłowski był jego podwładnym. - Przynajmniej mój ojciec jest poza pana zasięgiem - odpowiedziała, starając się zapanować nad sobą. Niestety głos odmawiał jej posłuszeństwa, jąkając się i szczękając zębami spytała, skąd może mieć pewność, że nie są to informacje wyssane z palca. Odpowiedział, że zaprasza ją do swojego biura, gdzie udostępni jej odpowiednie dokumenty. Przekona się wtedy naocznie, że są to materiały wystarczające do skazania na dożywocie. Zadała mu też pytanie, dlaczego tak długo zwlekał z ujawnieniem tej sprawy i jakie są jego zamiary na przyszłość. Wyjaśnił jej, że rozpracowanie kolegi po fachu kosztowało go sporo trudu. Pan radca handlowy Kozłowski wielokrotnie przecież zmieniał nazwisko, jest doświadczonym oficerem kontrwywiadu i wytrawnym konspiratorem. Co do przyszłości, to on, Walczak, daje jej słowo honoru, że jeśli Ewelina i Tadeusz zostawią Zuzię w spokoju, sprawa zostanie odłożona ad acta. - Mam się wyrzec swojej jedynej krewnej - powiedziała z rozpaczą. Walczak pochylił się w jej stronę, poczuła na twarzy jego oddech. - To nie jest pani krewna. To jest Zuzanna Walczak, moja córka. I zrobię wszystko, żeby nikt jej nie skrzywdził. Znowu musiała dokonywać wyboru w sytuacji, kiedy ten wybór nie był możliwy. Gdyby Walczak próbował grozić szantażem jej, nie wahałaby się, nie zrezygnowałaby z walki o Zuzię. Ale chodziło o Tadeusza. To wszystko mogła być prawda. Tak mało przecież o nim wiedziała. Był współpracownikiem ojca, ale się do tego nie przyznał. Gdy go o ojca spytała, odparł, że owszem, zetknęli się ze sobą. Tylko tyle. Ale być może tacy ludzie z reguły mało mówią. To dziwne, rewelacje, jakie odkrył przed nią ten Walczak, wcale jej nie zaskoczyły, zupełnie jakby się czegoś takiego spodziewała. To, czego się dowiedziała o przeszłości ojca, było oczywiście dla niej zaskoczeniem. Nigdy by nie przypuszczała, że łączyły go z Tadeuszem sprawy służbowe. Walczak powiedział, że ojciec był zamieszany w zamach na generała Jaksę_górskiego. Może więc wtedy na cmentarzu kula, która ugodziła matkę, przeznaczona była dla ojca. Może matka go sobą osłoniła albo zamachowcy zadrżała ręka. Nigdy nie dowie się prawdy... Prawda była taka skomplikowana. Tamten dramat na cmentarzu ciągle powracał, opowiadano Ewelinie coraz to inną wersję, a żadna z nich jednak niczego nie wyjaśniała do końca. Jak to naprawdę było, dlaczego matka się tam znalazła, dlaczego znalazł się tam ojciec, jeżeli naprawdę miał coś wspólnego z zamachem na generała? To przecież byłoby nierozsądne. Ale za mało na ten temat wiedziała, aby wydać jakikolwiek sąd. Nie myślała o tamtej sprawie od wielu lat... Usiłowała sobie teraz przypomnieć wersję, którą przedstawił jej znajomy Lidki, archiwista pan Stasio... Spytała go, dlaczego zabójca wybrał na miejsce zamachu na jej matkę cmentarz i to w chwili, kiedy było tam pełno ludzi... Prawie usłyszała jego chropowaty, łamiący się z emocji głos: - Zaskoczyła ich. Wypatrzyła tego gruźlika. Taki był jakiś chudy, mundur mu się zapadał na piersi. Ona go zauważyła i zaczęła wołać, że mordercy są tutaj. Wskazała na niego palcem, wtedy wyciągnął gnata i strzelił. A ten jego szef, pułkownik, stał z tyłu, za nią. Ten szef, pułkownik, to mógł być tylko jej ojciec. A jego podwładny, o wyglądzie gruźlika, z mundurem zapadającym się na piersi... Boże, pomyślała z rozpaczą, oni ją zamordowali. Obaj. Obaj są winni jej śmierci... Nic dziwnego, że ojciec tego psychicznie nie wytrzymał. Pan Stasio powiedział o ojcu, że był jednym z jeźdźców apokalipsy Piłsudskiego i poszedłby za nim do piekła. Jego chudy major podobnie... Major Wiśniak... Nie pamiętała imienia, a szkoda, dowiedziałaby się nareszcie, jak jej ukochany ma naprawdę na imię... Ciągle dźwięczały jej w uszach słowa archiwisty wypowiedziane tyle lat temu, pamięć przechowała je z jakimś niezwykłym okrucieństwem. - Tamten strzelił, trafił ją chyba w serce, od razu krew wystąpiła na bluzkę, a ona tak się odchyliła do tyłu, prosto w ramiona swojego oprawcy... Czy to możliwe... To zbyt okrutne, aby mogło być prawdą. Poświęcił ukochaną kobietę dla tego starca... zniszczył rodzinę, złamał życie swoim dzieciom, bo przecież ona i Jasio żyli z piętnem tej zbrodni, nawet jeżeli tego do końca nie uświadamiali. Ta sprawa na cmentarzu położyła się cieniem na ich życiu... Nie, nie, to jakaś straszna pomyłka, ojciec nie byłby do czegoś takiego zdolny. Kochał swoją Karolinę ponad wszystko. On by nie wydał na nią wyroku śmierci. To musiało inaczej wyglądać. To był tragiczny zbieg okoliczności... może wcale nie ten chudy major strzelał, może to do nich strzelano. A ona była w pobliżu... To na pewno tak wyglądało... Walczak powiedział, że ojciec i jego podwładny byli zamieszani w zamach na generała, ale nic nie wspomniał o matce. A skoro dotarł do tych dokumentów, na pewno by sobie tego nie odmówił. Przecież o to mu chodziło, żeby Ewelinę zastraszyć, zgnoić... Ale pan Stasio i jego ojciec zgodnie potwierdzili wersję, że zabójcą był major Wiśniak. Jego i ojca skuto i zawieziono do komisariatu żandarmerii. Znużona przysiadła na ławce. Mokre kosmyki włosów przylgnęły jej do twarzy. Klęska, pomyślała. Czuła, że oto tajemnica morderstwa na cmentarzu została wyjaśniona i że jest to jednocześnie koniec wszystkiego. Ewelina kochała zabójcę własnej matki... W jakiś okrutny, wręcz barbarzyński sposób traciła także ojca. I ciągle nie mogła uwierzyć w tę wersję wydarzeń, chociaż wszystko na to wskazywało. Układanka ułożyła się sama... Byli taką wspaniałą parą, powtarzała Suzanne. Gdyby wiedziała, jak było naprawdę... Matka zresztą coś przeczuwała. Te jej zapiski. "Wczoraj Janek na mnie nakrzyczał, że podjęłam się obrony komunisty. Po raz pierwszy widziałam go takim. Nieprzytomne oczy, nie reagował na żadne moje argumenty. Kiedy powiedziałam, że wszyscy mają prawo do adwokata, odparł, że owszem, ale poza tym komunistycznym ścierwem. Przeraziło mnie jego zacietrzewienie, ta ukryta w nim nienawiść, której do tej pory nie dostrzegałam. Boję się wszelkiego fanatyzmu." Biedna mama, pomyślała z bólem. Jakże inaczej brzmiało teraz to, co notowała w swoim zeszyciku. "Boję się też tych jego kompanów, z którymi zamyka się w gabinecie i godzinami konferuje. W sobotę wieczorem nieomal zderzyłam się na schodach z majorem Wiśniakiem. Jak oparzony odskoczył pod ścianę, aż mnie to rozśmieszyło. Musi wyczuwać, że go nie lubię. Janek bardzo tego ponurego chudzielca chwali, mówi, że nie wypasł się na Polsce jak inni. To może i prawda, ale czuć od niego szpiclem na kilometr. Mówią: racja stanu. Ale czy najświętsza racja może usprawiedliwić podłe metody? Czy ze złem można tylko walczyć w zły, niehonorowy sposób? Czy o takiej Polsce marzyłam?" W sobotę wieczorem niemal zderzyłaś się na schodach ze swoim mordercą, pomyślała Ewelina i jakiś potworny, piekący ból chwycił ją za gardło. Nie mogła oddychać, bała się, że się udusi. Ciężko podniosła się z ławki i ruszyła przed siebie. Nie wie, ile czasu tak jeszcze błądziła po mieście. Deszcz rozpadał się na dobre. Ewelina niemal bezwiednie znalazła się przed wejściem do domu na Filtrowej. W gabinecie paliło się światło, a więc Tadeusz nie spał, czekał na nią. Oparła się o pień drzewa i zapatrzyła w jasny prostokąt okna. Było dla niej jak raj utracony... W pewnej chwili światło w gabinecie zgasło, pomyślała, że Tadeusz postanowił się położyć, i ta myśl była jak ukłucie. Że mimo katastrofy on chce nadal żyć normalnie. Stała tak, przemoknięta do bielizny, miała na sobie tylko sukienkę i cienki sweter. Nagle drzwi wejściowe otworzyły się. Zobaczyła Tadeusza. Podszedł do niej i energicznie ujął za ramiona: - Ewelina, co ty wyprawiasz? Dlaczego stoisz na deszczu? Nic nie odpowiedziała, niezdolna do żadnego oporu. Bez sprzeciwu pozwoliła się zaprowadzić na górę. Rozebrał ją, położył do łóżka, kazał wziąć aspirynę i popić gorącą herbatą. Wszystko to odbywało się w ciszy. - A teraz postaraj się zasnąć - powiedział gasząc lampkę. - Opowiesz mi jutro. - Nie - krzyknęła rozdzierająco. - Dzisiaj, teraz musimy porozmawiać. Ja wiem, że to ty zabiłeś moją mamę! Trudno powiedzieć, czego oczekiwała. Może tego, że Tadeusz popuka się w czoło, wybuchnie śmiechem. Nic takiego się nie stało. W pokoju panował półmrok, bo przed oknem świeciła jasno latarnia, nie widziała jednak wyraźnie jego twarzy. Była losowi wdzięczna, że nie musi oglądać jej właśnie teraz. Nie mogła znieść ciszy panującej w pokoju. - Odezwij się - zawołała. - Powiedz, że zwariowałam! - Nie zwariowałaś, Ewelino - usłyszała jego zmieniony głos. - Więc dlaczego?! I znowu ta cisza nie do zniesienia. - To najtragiczniejsza sprawa mojego życia - głos mu się załamał. Ukląkł przy łóżku i chowając twarz w kołdrze rozpoczął swoją spowiedź. Słuchała w oszołomieniu. Kiedy umilkł, nie znajdując innych słów powiedziała: - Jak to możliwe... żeby tak się zagubić... Odczuwała smutek i żal, nawet nie do niego, nie do Tadeusza. A także ulgę, że jednak ojciec nie był winny śmierci matki, to znaczy nie bezpośrednio. - Wyznałem wszystko twojemu bratu w dniu wybuchu powstania... - usłyszała jego cichy głos. Przykrył ją kołdrą, bo miała dreszcze. Zęby jej szczękały, musiała zaziębić się na deszczu. Nie, chyba nie... nie było przecież zimno. Prawda zbiła ją z nóg, prawda runęła na nią rozbijając wszystko, co zdążyli przez ten krótki czas wspólnego życia zbudować. Przeklęta prawda... Był naiwny sądząc, że uda mu się oszukać los. A może wiedział, że mu się nie uda, tylko grał na zwłokę. Był gotów wszystko wziąć na siebie, odpokutować, przecierpieć. Ale to uderzało także w nią, w Ewelinę, w najważniejszą sprawę jego życia. Żeby ją jakoś ochronić, był gotów zaprzedać duszę diabłu. Nie mógł znieść myśli, że cierpi. I był bezsilny. Tamtej nocy, po zabójstwie Karoliny, zrobił rachunek sumienia. Uporządkował swoje sprawy. Rozumiał, że stało się coś strasznego, a jednocześnie gdzieś głęboko tkwiło w nim przekonanie: nie można było inaczej. Dzisiaj nie był już taki tego pewien. Marszałek to wspaniały żołnierz, charyzmatyczny przywódca, zmartwychwstanie Ojczyzny to jego bezsprzeczna zasługa. Ale potem, w czasach pokoju... Klęska wrześniowa była w jakiś sposób zawiniona przez tego człowieka. Dwudziesty szósty rok to rokosz. Nic innego. Stali twardo przy boku swojego wodza, ale im, żołnierzom, można było takie zaślepienie wybaczyć. Jemu nie. Tamta przelana krew w dniach majowych, to ta sama krew, która splamiła bluzkę matki Eweliny w rok później. Nie, nie chce na nikogo zrzucać odpowiedzialności. Jakie to teraz zresztą miałoby znaczenie? Po prostu zdaje sobie sprawę, że zmarnował życie. Być może nie zastanawiałby się nad tym, gdyby nie Ewelina. Ta kobieta zagrała na najdelikatniejszej strunie jego duszy. Pech chciał, że była córką Karoliny Lechickiej... Rozumiał, że musi odejść, usunąć się z jej życia. Że nic między nimi nie jest już możliwe. Godził się na to, ale było mu ciężko. Przede wszystkim ze względu na nią. Zostawiał ją w trudnym położeniu, bezradną i załamaną. Ale nie mógł inaczej. Właśnie on nie potrafił pomóc tej najdroższej istocie pod słońcem. Musiał ją porzucić. Odejść w ciemności nocy jak... złoczyńca. Spakował swoje rzeczy, w pokoju Eweliny było cicho i ciemno. Być może spała. Na palcach podszedł pod drzwi, ale nie odważył się ich uchylić. Postał tak chwilę i ruszył do przedpokoju. Ujął walizkę, ale odstawił ją z powrotem. Wrócił do gabinetu, wyrwał kartkę z notesu. Ręka zawisła w powietrzu. Co mógł jej napisać. Że odchodzi. Że być może nigdy się już nie zobaczą, ale zawsze będzie dla niego tą jedyną, ukochaną kobietą. Po namyśle nakreślił jedno słowo: "Przebacz". Prosto z dworca pojechał do siedziby Okręgu Lasów Państwowych, gdzie jego przyjaciel, Edmund Kotowicz, był dyrektorem. Od dawna namawiał Tadeusza na wyjazd z Warszawy, znając jego tęsknoty do przyrody i łowiectwa. Siedząc w Warszawie, nie miał najmniejszych szans na otrzymanie pozwolenia na broń. Tutaj, w Olsztyńskiem jego przyjaciel podejmował się to załatwić. Nie od razu oczywiście, ale w terminie niezbyt odległym. Na widok Tadeusza podniósł się zza biurka i rozłożył ręce. - Nareszcie wykurzyli lisa z nory! - powiedział, w jakiś makabryczny sposób trafiając w sedno. - Witam cię, przyjacielu marnotrawny! Tadeusz mruknął coś niezrozumiale i zapadł w fotel. Kotowicz polecił sekretarce podać kawę i koniak. Tadeusz zaczął od wyjaśnień, że w mieszkaniu na Filtrowej chwilowo jeszcze ktoś mieszka, ale chyba się w niedługim czasie wyprowadzi. Edmund uniósł znacząco brwi. - Rozumiem, poróżniłeś się z damą swego serca i dałeś drapaka - zaczął, ale widząc minę Tadeusza, dodał szybko: - Na ten temat nabieram wody w usta. Potem przystąpili do rzeczy. Kotowicz wyjaśnił mu, że tutaj w centrali pracuje wielu przedwojennych leśników, byłych partyzantów, młodzi dopiero teraz zaczynają napływać prosto z uczelni. Jeden z pracowników przyniósł na polecenie Edmunda wykaz wolnych etatów w leśnictwach, ośrodkach hodowli zwierzyny. Te ostatnie, według słów Kotowicza, były zalążkami ośrodków łowieckich dla wybranych. - Gomułka to zapalony myśliwy - stwierdził Kotowicz - a jego świta we wszystkim go naśladuje. Strach pomyśleć, kto teraz bierze dryling do ręki. Tadeusz powiedział, że chciałby się zaszyć w jak największej głuszy. I że nie zrażają go prymitywne warunki, brak światła i kanalizacji. Kotowicz uśmiechnął się tylko i dał mu do wyboru kilkanaście miejscowości. Wybrał Brzeziny - chyba przez sentyment, urodził się w Brzezinach, tyle że na Podolu. Edmund odradzał mu tę myśl, znał tamtejszy teren. Kłusownictwo kwitło na całego, strażnicy łowieccy, mimo że mieli broń, bali się wchodzić w otwarty konflikt z przestępcami. Tym bardziej że w puszczy grasował partyzant, który uważał ostępy leśne za swoją własność. - Nazywa się "Grom". Kapitan "Grom" - powiedział Kotowicz. - W czasie wojny człowiek_legenda. Jak go Sowieciarze aresztowali, to uciekł im z transportu. Przyjechał w nasze strony, zmienił nazwisko, chciał rozpocząć nowe życie. Ale namierzyło go ube i w czterdziestym siódmym aresztowało. Miał chłop szczęście, że nie dali mu od razu w czapę ani nie zamknęli, jak nas, do pierdla, tylko, jak słyszałem, zaproponowali układ. "Grom" zgodził się podobno wrócić w swoje strony rodzinne i namówić dawnych podkomendnych do złożenia broni. Powiadają, że wykorzystał chwilę nieuwagi konwojujących go ubeków, zabił ich i prysnął do lasu. Walczył w Białostockiem, a jak tam mu się zaczęła palić ziemia pod nogami, to przeniósł się znowu w nasze strony. - Jak to możliwe? - zdumiał się Tadeusz. - I bezpieka zostawiła go w spokoju? - Tam są trudno dostępne bagna - wyjaśnił Edmund. - Żeby go osaczyć, musieliby mieć przewodnika. A taki jak dotąd się nie znalazł. "Grom" ma po wsiach swoich zwolenników, którzy z pewnością ukaraliby zdrajcę. Jego i jego rodzinę. - Nieprawdopodobne - pokręcił głową Tadeusz. - Zupełnie jakbym słyszał historię polskiego Robin Hooda. Jego przyjaciel roześmiał się. - Niezupełnie. Robin Hood zabierał bogatym, a oddawał biednym. W tym wypadku to biedni utrzymują "Groma", który już od dawna z nikim nie walczy... Myśleliśmy wszyscy, że kapitan ujawni się po dojściu Gomułki do władzy, ale nie, jest nieufny, wegetuje na tych swoich bagnach i wszędzie wietrzy zdradę. Siedzieli w restauracji "Myśliwska", która miała wystrój odpowiedni do nazwy. Proste stoły i ławy zamiast krzeseł, na ścianach skóry z dzika, z boku na barze bardzo starannie spreparowany bażant, ani jedno piórko w ogonie nie zostało uszkodzone. Tuż naprzeciw Tadeusza wisiał wypchany jeleni łeb. Szklane oczy połyskiwały, jakby zachodząc łzami. Ponad łbem wznosiło się wspaniałe poroże. Tadeusz zadał sobie trud i policzył jego rozgałęzienia. To był piętnastolatek. Niezwykły okaz. Ciekawe, kto go ustrzelił. Chyba nie restaurator, który był otyły i na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie masarza z małego miasteczka, brakowało mu tylko gumowego, poplamionego krwią fartucha i rzeźnickiego noża w ręku; podobnie niemiłe skojarzenia budziła jego żona. Jak się okazało, byli to jednak bardzo uczciwi i porządni ludzie. We dwoje prowadzili tę knajpę, która przed wojną była ich własnością, po wojnie została upaństwowiona, ale im łaskawie pozwolono w niej pozostać. No i jedzenie było najlepsze w mieście. Musiał to przyznać, przepiórki w śmietanie były znakomite, a te wszystkie przystawki... Widać było, że przyrządzała je osoba znająca się na rzeczy. Edmund był tutaj mile widzianym gościem; oboje szefostwo gięli się na jego widok w ukłonach, a kelnerzy, obserwując reakcję restauratorów, starali się jak mogli. Jeden z nich, bardzo jeszcze młody, wpatrywał się w przyjaciela Tadeusza w taki sposób, jakby chciał wyczytać jego życzenia z wyrazu twarzy. - Jesteś szychą w tym mieście - rzekł z uśmiechem Tadeusz. - Dlatego tu jestem - odparł. - Warszawa już nie dla nas. Obsiadła ją klika nuworyszów i nieuków. Kacyków partyjnych. Starej gwardii pozostaje tylko odwrót. Byle z honorem! Wypili sporo, na stole pojawiła się trzecia półlitrówka. Od jakiegoś czasu prześladował go niewyraźny obraz kobiety, która siedziała przy stoliku obok. Twarz miała przesłoniętą woalką i wyglądała tak realnie, że w pierwszej chwili pomyślał, iż jest to prawdziwa postać. Potem zrozumiał, że tylko on ją widzi. Męczyło go to, bo nie wiedział, do kogo należy twarz ukryta za woalką, czy jest to twarz jego ukochanej, czy też twarz tamtej drugiej, która raz na zawsze przekreśliła jego życie... Wyciągnął rękę w stronę pustego stolika. - Voila! - powiedział mściwie. - Proszę się nie krępować! Proszę kończyć dzieło, które pani zaczęła. Zniszczyć to, co jeszcze zostało do zniszczenia. Doprawdy, zostało niewiele... Przyłapał zdumiony wzrok młodziutkiego kelnera i umilkł. Jego przyjaciel miał na tyle w czubie, że nie bardzo do niego docierało, z kim Tadeusz rozmawia. A jego opanowała bezsilna wściekłość na los, który tak okrutnie się z nim zabawił, stawiając na jego drodze te dwie kobiety. Jedną z nich musiał zabić. Drugą kochał. A może kochał je obie. W Ewelinie było przecież tyle z tamtej. Nie miała tego powabu, tej urody co matka, ale była mu dużo bliższa. Po prostu mógł jej dotknąć, mógł ją mieć w zasięgu ręki. Tamta zawsze się wymykała. Była jak piękny, nierealny motyl, który za chwilę uleci, rozpłynie się w powietrzu... Wydało mu się, że słyszy jej oddech, że czuje go na twarzy. Gwałtownie się cofnął, o mało nie przewracając się z krzesłem. Młodziutki kelner zrobił krok w jego stronę i zastygł, widząc, że Tadeusz sam sobie poradził. Potem już w szatni, podając płaszcze, gotów był pomóc im zejść po schodkach. Tadeusz odtrącił jego rękę. - Młody człowieku - powiedział wznosząc palec ku górze. - Dżentelmen może nawet się upić, ale nigdy nie będzie się zataczał! Wziął płaszcz na rękę i zszedł po schodkach, za nim podążył jego przyjaciel. Szli obok siebie ulicą, równo, jak po sznurku. Radca zamierzał spędzić tę noc w hotelu, aby Kotowicza nie krępować, ale ten nie chciał o tym słyszeć. Zaoferował mu pokój gościnny w swoim służbowym mieszkaniu. Mieszkał bardzo wygodnie, mając do dyspozycji całe piętro położonej w ogrodzie willi. Właścicielka willi była wdową i zajmowała parter. Los zetknął go z Edmundem w kampanii dwudziestego roku, byli wtedy młodymi ludźmi. Tadeusz wracał z meldunkiem ze sztabu do swojego oddziału, bułany konik szedł z kopyta. Wjeżdżał właśnie na górkę, kiedy nagle usłyszał przeciągły świst. Gdyby się nie uchylił, pocisk niechybnie trafiłby go w głowę. Nie bardzo rozumiał, co się dzieje. Pozycje, skąd do niego strzelano, zajęte były przez swoich. Czyżby coś się nagle zmieniło? Raczej nie było to możliwe. Widocznie go nie rozpoznali, wzięli za zwiadowcę wroga. Zerwał czapkę z głowy i wywijając nią krzyczał: - Nie strzelać! Swój! Swój! Ale znowu usłyszał charakterystyczny, wibrujący w powietrzu dźwięk nadlatującego pocisku, który tym razem wyrwał kawał ziemi tuż spod kopyt konia. Koń stanął dęba, a potem skoczył do przodu, Tadeusz stracił nad nim panowanie. Gdyby rachuby go zawiodły i za górką znajdowali się Sowieciarze, dostałby się prosto w ich ręce. Ala to był polski oddział. Kiedy udało mu się opanować konia, rozjuszony do białej gorączki rozpoczął śledztwo: kto strzelał. Znacznie istotniejsze było jednak, kto kazał strzelać. Winowajcą okazał się Edmund Kotowicz, świeżo upieczony oficerek, który uważał za wroga wszystko, co się rusza. - Czy pan porucznik oczu nie miał! No, jaki ja mam na sobie mundur! - wrzeszczał Tadeusz. - A moja czapka bardzo przypomina komisarkę?! Młody porucznik bladł i czerwieniał na przemian, a potem wyjąkał: - Myśmy pana nie widzieli. Słyszeliśmy tylko tętent... Taki był niefortunny początek ich znajomości. W tydzień później Tadeusz wyciągnął rannego w brzuch Edmunda spod ostrzału i tak się zaczęła ich wieloletnia, męska przyjaźń. Tadeusz był świadkiem na ślubie Edmunda, który żenił się z bardzo urodziwą i utalentowaną dziewczyną. Skończyła dopiero co konserwatorium i wybierała się na dalsze studia pianistyczne do Paryża, ale nie wyjechała. Przyjacielowi udało się zawlec ją przed ołtarz. Urodziła mu dwóch synów. Radca trzymał do chrztu pierwszego z nich, zresztą swojego imiennika, o narodzinach drugiego dowiedział się z listu, który nadszedł do Paryża. Tadzik w dniu wybuchu wojny kończył szesnaście lat. Obaj synowie Edmunda zginęli w powstaniu, w pierwszych dniach sierpnia. Po wojnie, kiedy Edmund odsiadywał wyrok za Ak, jego żona popełniła samobójstwo. Wrócił w połowie lat pięćdziesiątych do pustego mieszkania. Bez wahania przyjął zaproponowaną mu posadę. Edmund był wysoko cenionym fachowcem w przemyśle leśnym, gdzie dramatycznie poszukiwano specjalistów. Zapomniano mu więc przeszłość. Został dyrektorem Okręgu Lasów Państwowych w Olsztynie. Do Warszawy właściwie nie zaglądał. Kiedy Tadeusz został w obcym pokoju, usiadł na pościelonym przez właścicielkę willi łóżku i ukrył twarz w dłoniach. Mimo wypitego alkoholu poczuł się nagle zupełnie trzeźwy. Ogarnęła go tęsknota za Eweliną. Tak bardzo jej teraz potrzebował, ciepła jej ciała, zapachu jej włosów. Obecność Eweliny była jak jedyny warunek do życia. A przecież wiedział, że ją utracił. Przed nim była pustka. Pustka... Niby wszystko było jak dawniej, a jednak gdzieś głęboko dręczyły Zuzannę wątpliwości. Ojciec zbagatelizował jej wyznanie; gładząc ją po policzku powiedział, aby zapomniała jak najszybciej o tych ludziach, którzy są niespełna rozumu. Coś sobie ubzdurali. I to tylko dlatego, że poszukują zaginionej dziewczynki, która ma tak samo jak Zuzanna na imię. - Oni mówią, że to ja jestem tą Zuzanną - rzekła cicho. - Oni mogą mówić, co im się żywnie podoba, ale to jeszcze nie powód, abyśmy im wierzyli - odpowiedział wesoło. Miał w oczach te swoje iskierki, ale znała go zbyt dobrze, aby dać się zwieść. Wyczuwała w nim napięcie. Starał się obrócić całą sprawę w żart, ale mu to nie bardzo wychodziło. Kiedy myślał, że Zuzanna go nie widzi, jego twarz się zmieniała. Mięśnie na policzkach napinały się. Wyglądał obco. I być może był obcy. Bo nie mówił prawdy. Gdyby poważnie z nią porozmawiał, gdyby wytłumaczył, dlaczego teraz on jest jej ojcem, być może by jej nie utracił. Ale on zasłonił się przed nią tarczą nieszczerości. Nie mogła do niego dotrzeć. Z matką nie miała kontaktu nigdy, więc nawet nie próbowała z nią o tym wszystkim rozmawiać. Prawie widziała te łzy, te ataki histerii. A Jasia... Jasia nagle zniknęła. Kiedy następnego dnia po rozmowie z ojcem wróciła do domu, gosposi już nie było. Matka powiedziała, że Jasia pojechała w swoje strony, bo ktoś z jej rodziny zachorował. Miała wkrótce wrócić, ale jakoś nie wracała. A potem pojawiła się nowa służąca. Tym razem już z nimi nie mieszkała, dochodziła z miasta. Kiedy spytała ojca o Jasię, odrzekł, że to ona zrezygnowała z pracy u nich. Było jej już za ciężko. W końcu to osoba niemłoda i raczej schorowana. Pomyślała, że gosposia wcale nie wyglądała na chorą, ale nie powiedziała tego głośno. Złapała się na tym, że po raz pierwszy nie mówi ojcu tego, co myśli. Nie zwierzyła mu się, że prawie co wieczór, po zgaszeniu światła, odkrywają się przed nią różne obrazy, których dotąd nie pamiętała. Przedtem też pojawiało się w jej pamięci to obce mieszkanie, jego fragmenty, ale nie rozumiała, skąd się to bierze. Teraz zaczęli ożywać ludzie. A właściwie jeden człowiek. Początkowo wyczuwała tylko jego obecność, zupełnie jakby był w pokoju. Czekała nawet, że się do niej odezwie. I nie odczuwała lęku, choć wiedziała przecież, że on nie żyje. Rozumiała, że powraca do niej utracone dzieciństwo... A potem kiedyś obudziła się w środku nocy. Było cicho i ciemno. A ona leżała, bojąc się poruszyć, zupełnie jakby za chwilę miało się coś niezwykłego wydarzyć. I chyba się wydarzyło. Nagle zobaczyła siebie sprzed lat, jako zupełnie małą dziewczynkę. Zobaczyła siebie śpiącą w ubraniu na łóżku. To było w tamtym mieszkaniu... Dziewczynka poruszyła się, a potem usiadła i przetarła oczy. Miała na sobie niebieską sukienkę z falbanką, a we włosach wstążkę takiego samego koloru. Tylko te włosy były jakieś rozczochrane. Dziewczynka zsunęła się na ziemię i boso pomaszerowała do drugiego pokoju. Tam, w fotelu, z pochyloną na piersi głową spał młody jasnowłosy mężczyzna. Dziewczynka stanęła przed nim, ale on się nie obudził. Postała tak chwilę, a potem pobiegła do łazienki. Tak, to była ta łazienka ze stłuczonym lustrem nad umywalką i z wanną na żelaznych nóżkach. Dziewczynka wspięła się na palce, wzięła z półki grzebień i wróciła do pokoju. Młody mężczyzna ciągle spał w fotelu. Ona trąciła go w kolano. Wtedy wolno uniósł głowę. Spojrzeli na siebie. - Uczeszesz mnie? - spytała. Wziął od niej grzebień i próbował rozczesać te skołtunione włosy. Musiało to dziewczynkę boleć, ale stała cierpliwie... Zuzanna dokładnie wiedziała, jak wygląda dziewczynka, nie mogła jednak dojrzeć twarzy jasnowłosego mężczyzny. Była nieostra, zamglona. Kilka razy powracała do tej sceny, która przesuwała się przed nią jak na filmowej taśmie. Ale za każdym razem twarz mężczyzny była w cieniu. Napełniło ją to rozpaczą. Bo nagle tak bardzo zapragnęła wiedzieć, jak wygląda jej prawdziwy ojciec. Nikomu nie mogła zwierzyć się z tego, co przeżywa. Nie miała żadnej bliższej koleżanki, nie mówiąc o przyjaciółce, a nawet gdyby ktoś taki istniał, też by się pewnie nie odważyła z nim o tym rozmawiać. To wszystko było takie skomplikowane. Można się było w tym zagubić. I Zuzanna czuła się zagubiona. Spotkanie w obcym mieszkaniu, gdzie Anna Szafrańska i siwy pan odkryli przed nią przeszłość, odsuwało się w czasie, stawało się coraz mniej realne. Czasami nawet wydawało się Zuzannie, że w ogóle tego spotkania nie było. Tym bardziej że oni wszyscy znikli, nie pojawili się więcej. Raz tylko usłyszała w radiu nazwisko śpiewaczki. To był wstrząs. Rozejrzała się dookoła, czy ktoś oprócz niej nie słyszał. Ale przecież tylko dla niej to nazwisko tyle znaczyło. Nie powiedziała ojcu, że śpiewaczka też była w tamtym mieszkaniu. Nie wie dlaczego. Wymieniła tylko siwego pana i tę panią z parku... Może dlatego, że ojciec nie dał jej skończyć. Machnął ręką, zagadał ją. A ta pani z parku... Zuzanna starała się o niej nie myśleć, zupełnie jakby to było zakazane. Ta pani Ewelina miała łzy w oczach... Nie chciała tego pamiętać. Bała się nawet, że może gdzieś tę panią spotkać. Że ona zechce Zuzannę jeszcze raz odszukać albo nawet natkną się na siebie przypadkiem. Bała się takiego spotkania. Oczy tej pani czegoś od Zuzanny żądały, a ona czuła, że nie potrafi temu sprostać. Więc kiedy minęło parę tygodni i nikt się nie pojawił, odetchnęła z ulgą. Ale potem rozpoczęły się powroty w przeszłość, te nocne seanse. Pojawił się nieokreślony niepokój, tęsknota. Zuzanna zapragnęła dowiedzieć się, jak wyglądał jej prawdziwy ojciec, kim był. A mogła się tego dowiedzieć tylko od tej smutnej pani, która miała na imię Ewelina i była jej ciotką. Ta potrzeba odzyskania utraconej przeszłości okazała się tak silna, że któregoś dnia Zuzanna nie wróciła po lekcjach do domu. Postanowiła odszukać dom, w którym doszło do pamiętnego spotkania. To było gdzieś przy ulicy Filtrowej, chociaż wchodziło się od strony małej poprzecznej uliczki. Nie pamiętała jej nazwy, ale miała nadzieję, że ją rozpozna. Niestety, kilka razy przemierzyła Filtrową bez skutku. Te odchodzące od niej uliczki były tak do siebie podobne. Wróciła do domu niemal zrozpaczona. Nagle wydało jej się takie ważne to nawiązanie kontaktu z siostrą ojca. Dlaczego więcej się nie pojawiła, przecież wyglądało na to, że jej bardzo na Zuzannie zależy? I nagle zniknęła. Jak kamień w wodę. A może ojciec miał rację... Może to wszystko było omyłką i Zuzanna wcale nie jest tamtą Zuzanną... Jest. Wiedziała, że jest. Ona to po prostu czuła. A ta ciocia nie pojawiła się, bo czeka na jakiś krok ze strony Zuzanny. Jest taka cicha i delikatna... Siwy pan powiedział jej na pożegnanie: "Będzie ci teraz bardzo trudno. Ale wierzę, że sobie dasz z tym radę. Sama. Nikogo nie wtajemniczaj. Sama odpowiesz sobie na pytanie, kim jesteś, kim się czujesz". Nie posłuchała tej rady, wtajemniczyła we wszystko ojca... Ale wtedy była kimś innym. Kompletnym dzieckiem, przestraszonym i zagubionym. Przez te ostatnie tygodnie Zuzanna dojrzała, zupełnie jakby przybyło jej kilka lat. A mimo to nie umiała się odnaleźć, nie potrafiła dokładnie określić, kim jest. Kim się czuje. Ojciec był z jednej strony bliskim człowiekiem, którego tak dobrze znała i do którego była przywiązana, ale z drugiej strony wiedziała, że nie jest jej prawdziwym ojcem. Tamten prawdziwy nie żył i nigdy już go nie odzyska, ale czuła, że jest mu coś winna... Musiała z kimś o tym porozmawiać. Ale z kim... skoro nie potrafiła odnaleźć tamtego mieszkania... Anna Szafrańska, ona przecież znała adres! Ale jak do niej dotrzeć. Nie było to wcale proste. Jej telefon był zastrzeżony i pani z biura numerów nie chciała go Zuzannie podać. - To proszę do pani Szafrańskiej zatelefonować i... powiedzieć, że ja jej szukam - rzekła błagalnie. - Ja tak panią proszę, to dla mnie ważna sprawa... - No dobrze, zobaczę, co się da zrobić. Zapisała numer Zuzanny, a Zuzannie kazała odłożyć słuchawkę. Dziewczynka czekała w napięciu przy telefonie, ale się nie odezwał. A potem było kilka telefonów do ojca. Z zapiekłym żalem poszła spać. Po co, po co było ją niepokoić, niszczyć ostatnie lata jej dzieciństwa, żeby potem po prostu zostawić samej sobie... Nie umiała być z tym wszystkim sama. Zamajaczyła jej nawet myśl o samobójstwie. Wiedziała, gdzie matka trzyma proszki nasenne. Wystarczyło wysypać je ze słoiczka na dłoń, a potem połknąć... Następnego dnia, kiedy wróciła ze szkoły, gosposia oznajmiła jej, że dzwoniła pani Szafrańska, ma dla niej jakieś nuty i prosi o telefon. Z wrażenia nie mogła wydobyć z siebie głosu. - A zostawiła swój telefon? - spytała wreszcie. - Zostawiła - odparła kobieta, nie zdając sobie sprawy, co się z Zuzanną dzieje. Bała się telefonować z domu, w każdej chwili matka mogła wejść do pokoju albo podsłuchać jej rozmowę z drugiego aparatu. Pod pretekstem, że idzie na spacer z psem (przestała go już nazywać Bobasem, na swoje prawdziwe imię nie reagował, przechrzciła go więc na Bosa) pobiegła na pocztę. Telefon odebrała jakaś pani i mało uprzejmie oznajmiła, że pani Szafrańskiej nie ma i nie wiadomo kiedy będzie. Minął tydzień, zanim udało się Zuzannie zastać ją w domu. - Kto prosi? - spytał opryskliwy damski głos. - Zuzanna... Le... Lechicka - powiedziała zająknąwszy się. Dlaczego to zrobiła? Nie potrafiła zrozumieć? Zupełnie jakby ktoś jej podsunął, podyktował to nazwisko, Zuzanna tylko je bezwiednie powtórzyła. Jak wtedy imię lalki: Mimi. - Witam cię, Zuzanno - usłyszała w słuchawce uradowany głos. - Cieszę się, że się odezwałaś. Co u ciebie słychać? - U mnie... u mnie - nagle nie wiedziała, co odpowiedzieć. - Jak wyniki w szkole? - Dobrze. - A dokąd wyjeżdżasz na wakacje? - Do Janowa, tam jest taki obóz młodzieżowy... będę się uczyła jeździć konno... Chciała powiedzieć, że ojciec jej to załatwił, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Przecież dla pani Szafrańskiej kto inny był jej ojcem. - No to świetnie, a jak sobie radzisz w szkole muzycznej? - Też dobrze, nawet chyba lepiej... - Same pomyślne wiadomości. Może wpadniesz do mnie kiedyś? - Bardzo chętnie - odrzekła szybko - ale ja... ja mam do pani prośbę... ja bym chciała się spotkać z tą moją ciocią... ale... ale zapomniałam adresu. Nie umiem tam trafić... W słuchawce zapadła cisza. Zuzanna zlękła się nawet, że przerwało się połączenie. - Nie kontaktowałyście się od tamtego czasu? - usłyszała wreszcie. - Nie. - Widzisz, coś dziwnego się dzieje. Telefon na Filtrowej nie odpowiada. Któregoś dnia się tam wybrałam, ale nikogo nie było. I znowu cisza. - Może ona gdzieś wyjechała... - Na to wygląda. - Jakbym miała ten adres... tobym mogła się dowiadywać - rzekła z nadzieją. - Dam ci go, ale wolałabym to zrobić osobiście... Pani Szafrańska była zajęta, mogła więc umówić się z Zuzanną dopiero w przyszłym tygodniu. Strasznie wlókł się ten tydzień. Wreszcie nadszedł umówiony dzień. Zuzanna bała się, że może mieć kłopoty z odnalezieniem adresu, znalazła się więc pod domem artystki pół godziny wcześniej. Do furtki zadzwoniła punktualnie. Drzwi otworzyła jej pokojówka w śmiesznym, małym fartuszku z wykrochmaloną koronką. Podobną koronkę miała wpiętą we włosy, ale chyba trochę krzywo. Powiedziała, że pani jest na górze i znikła. Zuzanna weszła po schodach i dość bezradnie się rozejrzała, nie wiedziała, gdzie ma zapukać. Zapukała wreszcie do pierwszych drzwi z brzegu i nacisnęła klamkę, ale to był pokój dziecinny, wycofała się więc spłoszona. Za kolejnymi drzwiami nikt się nie odezwał, postała więc trochę i ruszyła do następnych. W tej samej chwili się otworzyły. Stanęła w nich pani Szafrańska. Miała na sobie czerwoną, długą do ziemi suknię z rozcięciem z boku. Włosy luźno opadały jej na plecy. Do tych włosów i do tej wspaniałej sukni nie pasowała jej twarz. Była taka zniszczona. Oczy niemal ginęły pod ciemnogranatowymi workami, które zachodziły aż na policzki. Ostry makijaż jeszcze je podkreślał. Pani Anna pomalowała sobie rzęsy na niebiesko, robiło to dziwne wrażenie. Wtedy, kiedy się po raz pierwszy zobaczyły, nie była tak umalowana. Miała na sobie brązową marynarkę i spódnicę do pół łydki, chyba w zielonym kolorze. Włosy upięła w kok. Pochyliła się i pocałowała Zuzannę w policzek, owiał ją zapach perfum pomieszany z nikotyną. - Marysia pozostawiła cię na pastwę losu, jak wszystkich - rzekła obejmując Zuzannę ramieniem. - Chodźmy do mnie... Zaprowadziła ją do pokoju, gdzie na centralnym miejscu stał fortepian. Posadziła na skórzanej miękkiej kanapie. Sama usiadła obok. Początkowo rozmawiały o sprawach mało ważnych. O tym, że zapowiadają deszczowe lato, a więc wakacje mogą nie być udane, potem o planach wyjazdowych artystki. Wreszcie pani Anna powiedziała: - Obawiam się, że adres na Filtrowej nie jest już aktualny... - Ale... ja chciałabym się zobaczyć z ciocią. - Nawet powinnaś się z nią zobaczyć, najpierw jednak musimy ją odszukać. Widzisz, kochanie, jakie jest to życie, zupełny kabaret. Ona szukała ciebie, teraz ty poszukujesz jej. - Właściwie to poszukuję ojca... Po twarzy pani Szafrańskiej przesunął się cień. - Nie pamiętam jego twarzy - ciągnęła Zuzanna mimo to - i to mi nie daje spokoju. Usiłuję ją sobie przypomnieć... Artystka nagle wstała i wyszła z pokoju, bez słowa. Zuzanna poczuła się nieswojo. Nie wiedziała, co by to miało oznaczać. Czy powiedziała coś niestosownego? Może pani Szafrańska się na nią obraziła i w ten sposób dawała Zuzannie do zrozumienia, że powinna opuścić jej dom. Ale dlaczego. Przecież powiedziała prawdę... Po chwili jednak pani Anna wróciła. Przyniosła album. - Pokażę ci ojca - powiedziała, a Zuzanna poczuła zimny dreszcz na plecach. To było jak nierealny sen, scena w tym pokoju. Była pewna, że coś się w ostatniej chwili stanie i nie zobaczy jego twarzy. Zaraz się okaże, że zdjęcia zaginęły albo ktoś jego twarz zamazał czarną kredką. Nie wie, dlaczego tak wtedy myślała, ale nie wierzyła, że może go zobaczyć. Tak po prostu. Pani Anna odwróciła kilka stron i podsunęła album Zuzannie. Na osobnej kartce naklejone było tylko jedno pocztówkowe zdjęcie. Młody jasnowłosy mężczyzna uśmiechał się do niej. Wydawało jej się, że patrzy jej prosto w oczy. Nagle poczęła drżeć. Tak jej się trzęsły ręce, że bała się, iż album zsunie się na podłogę. Było jej głupio przed panią Anną. - Czy... czy mogłabym dostać to zdjęcie? - spytała. - Tak - usłyszała w odpowiedzi. A potem długo rozmawiały o ojcu. W pewnej chwili pani Anna powiedziała, że ojciec Zuzanny był niezwykle utalentowany muzycznie. Komponował. Kilka kompozycji udało się nawet pani Annie przechować. Starała się o ich wydanie, ale teraz jest moda na zupełnie inną muzykę. - Jak chcesz, to możemy jedną z nich zagrać. Jest skomponowana na fortepian i skrzypce... - Nie mam ze sobą skrzypiec. - Pożyczę ci skrzypce mojego męża. Czasami na nich grywa, chociaż z zawodu jest chirurgiem. Pani Anna usiadła do fortepianu, Zuzanna wzięła do ręki smyczek. Muzyka, która poczęła rozbrzmiewać w pokoju, wydała jej się znajoma. Tak jakby słyszała ją wiele razy, znała niemal na pamięć... A przecież on wtedy, w tamtym mieszkaniu, nigdy nie grał. To było coś innego. W tych znakach na papierze nutowym zawarty został pewien kod, który teraz Zuzanna bezbłędnie odczytywała. Poczuła się nagle na swoim miejscu. Pojęła, zrozumiała, kim jest. I nic już nie mogło tego zmienić. Kiedy po powrocie do domu matka spytała ją, gdzie była tak długo, nie potrafiła na to pytanie odpowiedzieć. Stała i patrzyła na matkę, mrugając powiekami. - Pani Zosia powiedziała, że dzwoniła do ciebie jakaś pani w sprawie nut. Co to za nuty? Nigdy tego nie zrozumiesz, pomyślała Zuzanna mściwie, nawet gdybym wyjawiła ci prawdę... Źle się czuła w obecności matki, źle się czuła także sama ze sobą. Znalazła się jakby w zawieszeniu. Nie umiała już być Zuzanną Walczakówną, jak ją wszyscy nazywali, a nie była jeszcze do końca Zuzanną Lechicką, mimo że tym nazwiskiem przedstawiła się pani Szafrańskiej. Może zrobiła to w obawie, że jej obecne nazwisko nic artystce nie powie, że pani Anna zbędzie ją, odłoży słuchawkę. Ale było też coś innego. To utracone życie wydawało się Zuzannie bardziej atrakcyjne od tego, jakie wiodła teraz. Ten tajemniczy ojciec, kompozytor, który tak bardzo ją kochał... Pani Szafrańska opowiedziała jej o ostatnim wieczorze, jaki Zuzanna spędziła z ojcem. Znała go z relacji świadków. Ponieważ zachorowała osoba, która się opiekowała małą Zuzanną, ojciec zabierał ją ze sobą do pracy. Pracował wtedy w kawiarni jako pianista. To było dla niego bardzo upokarzające, ale takie nastały czasy. Wszyscy szlachetni ludzie mieli kłopoty, byli prześladowani. W tej kawiarni Zuzanna była bardzo lubiana. Kelnerki traktowały ją jak maskotkę, przynosiły jej z bufetu ciastka i dziewczynka opychała się nimi do woli. Tego wieczoru do kawiarni przyszło dwóch mężczyzn w prochowcach, z podniesionymi kołnierzami. Szef lokalu wywołał ojca Zuzanny na zaplecze, a oni już tam na niego czekali. - Jan Edward Lechicki? - spytał jeden z nich. - Tak - odpowiedział ojciec. - Pan pozwoli z nami. Ojciec patrzył na nich bez słowa. - Udzieli nam pan kilku wyjaśnień. Ojciec dalej stał w milczeniu. Tajniak energicznie ujął ojca Zuzanny pod rękę i rzekł: - Idziemy. - Czy ja tu dzisiaj wrócę? - spytał ojciec Zuzanny. - Z pewnością - usłyszał. Wtedy ojciec zaczął szukać Zuzanny wzrokiem. Stała w pobliżu kotary oddzielającej salę od zaplecza i patrzyła na niego rozszerzonymi strachem oczami. Widać było, że walczy ze sobą, aby nie płakać. - Czekaj tu na mnie - powiedział do niej cicho ojciec. - Wrócę po ciebie... Nie zapamiętała tego pożegnania. Nigdy już po nią nie wrócił. Jedyna scena z ojcem, jaką potrafiła odtworzyć, to ta z grzebieniem, który mu przyniosła z prośbą, by ją uczesał. Nie wie, dlaczego to właśnie utkwiło jej w pamięci. Nie było w tym nic szczególnego. Może tylko to, że spała w ubraniu. Była brudna i rozczochrana. Przedtem musiało się coś złego wydarzyć, skoro zapomniano o niej, skoro ojciec o niej zapomniał. Podobno był taki troskliwy... I jeszcze jedno wspomnienie błąkało jej się po głowie, ale nie była pewna, czy jej dotyczyło, może ktoś to opowiadał, a może przeczytała o tym w jakiejś książce. Tam też był ojciec i córka... Więc jakaś kuchnia w wąskiej chałupie. Przez małe okienko wpada niewiele światła. Obok płyty, na której w osmolonych saganach gotują się kartofle dla świń, siedzi starsza już kobieta, włosy schowane ma po d chustką, obszerny fartuch przewiązała w pasie. W pomieszczeniu pełno jest much, które niemiłosiernie gryzą, panuje zaduch. Kiedy nieznajomy mężczyzna otwiera drzwi, z dworu wpada trochę świeżego powietrza. Rozmawia ze starą kobietą, a potem ta kobieta woła coś w stronę gromadki dzieci, które siedzą na barłogu, w ciemnym kącie. Więc ta kobieta coś woła i na to z łóżka zsuwa się mała dziewczynka. Ma na sobie obszarpaną, brudną sukienkę, jest boso. Jasne poskręcane włosy w nieładzie opadają jej na plecy. Dziewczynka podbiega do starej kobiety i kryje buzię w jej fartuchu... Scena jest niema, żadne słowa nie docierają do Zuzanny. A jednak ma niemal pewność, że młody mężczyzna, który wszedł do tej chałupy, to ojciec umorusanej dziewczynki... Pozornie w jej stosunkach z ojcem nic się nie zmieniło, był tak jak przedtem serdeczny, wypytywał o jej sprawy, interesował się jej nauką i postępami w szkole muzycznej. Zuzanna chętnie mu o tym wszystkim opowiadała, ale sfera przeżyć, do której on nie miał dostępu, systematycznie się poszerzała. Nosiła przy sobie zdjęcie, które dostała od pani Szafrańskiej. I cały czas pamiętała o tym. Gdyby miała powiedzieć, że przestała ojca kochać, byłoby to nieprawdą. Gdyby on nagle się od niej odwrócił, z pewnością by cierpiała... Ale to on był od niej uzależniony, miała nad nim przewagę i czuła to. Kiedy zaproponował jej wyjazd na obóz jeździecki, zrozumiała, że odniosła pełne zwycięstwo. Od kilku lat walczyła o to, a oni oboje się nie zgadzali. A teraz nagle sam ją na obóz zapisał. Nie prosiła go o to, bo straciła wszelką nadzieję. Podświadomie czuła, że ta jego decyzja ma ścisły związek z ich rozmową sprzed kilku miesięcy... Na kilka dni przed wyjazdem na obóz zadzwoniła do pani Szafrańskiej, chciała się z nią pożegnać. - Może wpadniesz? - spytała pani Anna. - Kiedy? - Kiedy chcesz, ostatnio nie wychodzę. Właściwie nie bardzo miała czas na wizyty, tyle różnych spraw trzeba było załatwić przed wyjazdem. Ojciec zawoził ją do krawca, który szył jej spodnie do konnej jazdy, chyba miała już trzy miary. Szukali dla niej dresu, co wcale nie było takie łatwe. Najbardziej zachwycały ją buty z cholewami, które stały w przedpokoju. Oglądała je jak eksponat, prawie nie mogąc uwierzyć, że są jej własnością. Ojciec co prawda ostudził jej zapały. Powiedział, żeby wybiła sobie z głowy, że je zaraz na początku włoży. Być może dopiero w przyszłym roku dostanie siodło... Zbliżający się wyjazd wszystko przyćmił. Ale skoro pani Anna ją zaprosiła, nie wypadało odmówić. Cieszyła się nawet na tę wizytę. Może jeszcze raz będzie mogła obejrzeć album ze zdjęciami. Tak bardzo chciała zobaczyć swojego ojca w mundurze Onz. Taki był w nim przystojny. Na tych zdjęciach widziała wyraźne z nim podobieństwo, może dlatego, że ojciec miał krótko obcięte włosy. Na fotografii, którą nosiła przy sobie, pod bujną fryzurą ginęło mu czoło. Zuzanna zawsze miała czoło odkryte. Na pewno była do niego podobna, po nim odziedziczyła ten trochę za krótki nos... To było takie zdumiewające, to odkrywanie w innej twarzy swoich rysów... Wybrała się do pani Anny na dzień przed zakończeniem roku szkolnego, zaraz po lekcjach, a właściwie po wycieczce do Muzeum Wojska Polskiego, bo lekcji już od kilku dni nie było. Otworzyła jej drzwi ta sama pokojówka, ale miała taką minę, jakby nie chciała jej wpuścić do środka. - Umówiłam się z panią Szafrańską, że ją odwiedzę przed wyjazdem. I właśnie wyjeżdżam pojutrze - powiedziała Zuzanna. - Ale pani Szafrańskiej nie ma chwilowo w domu - odrzekła kobieta niechętnie. W tym momencie odezwał się z góry głos: - Kogo znowu odprawiasz od drzwi? Zuzanna przeraziła się, bo głos pani Anny był bardzo zmieniony, ochrypły. Czekała na Zuzannę oparta o poręcz schodów. Kiedy się od niej oderwała, prawie nie mogła utrzymać się na nogach. Widocznie naprawdę była chora, dlatego tak jej się zmienił głos. Zuzanna pomogła jej przejść do pokoju. Pani Anna opadła plecami na poduszki, wysoko ułożone na tapczanie. - Źle się pani czuje - powiedziała Zuzanna ze współczuciem. - Pewnie, że źle się czuję. Tym bardziej że ta cholera schowała mi moje lekarstwo na gardło. Idź na dół i powiedz, że ma mi natychmiast przynieść albo popamięta ruski miesiąc. Zuzanna zeszła na parter, zajrzała do dużego pokoju, w którym nikogo nie było, potem do mniejszego, wreszcie znalazła drzwi do kuchni. Oprócz pokojówki w fartuszku była tu jeszcze druga osoba, dość otyła kobieta w białym fartuchu z rękawami. Kroiła na desce cebulę, aż zakręciło od tego Zuzannie w nosie. Kucharce też oczy łzawiły, tylko pokojówka była niewzruszona. Zuzanna od początku podejrzewała, że jest mało ludzka, no i proszę, nawet cebula nie dała jej rady. - Pani Anna przysłała mnie po lekarstwo na gardło - powiedziała Zuzanna. Kobiety spojrzały znacząco na siebie, a potem ta chudsza burknęła: - Lekarstwo na gardło wyszło i nie zostawiło adresu... Zapadła kłopotliwa cisza. Zuzanna stała przy drzwiach, mnąc w rękach chusteczkę. - To może ja pójdę do apteki... - Ty idź lepiej, dziecino, skąd przyszłaś - usłyszała. - Nie widzisz, że pani Szafrańska jest uchlana! Zuzanna miała nawet takie podejrzenie, ale wydawało jej się to niemożliwe. Taka wielka artystka nie mogła się przecież upijać jak byle robotnik. W jej domu prawie nie piło się alkoholu, z pijanym osobnikiem zetknęła się po raz pierwszy, kiedy hydraulik przyszedł zreperować cieknący kran w kuchni. Ale to był prostak... Nie wiedziała, co ma teraz począć. Posłuchać rady pokojówki i po prostu stąd uciec czy wrócić na górę? Nie mogła wyjść bez pożegnania, to byłoby niegrzeczne. Nawet jeżeli pani Szafrańska była trochę pijana, nie zmieniało to faktu, że Zuzanna była w jej domu gościem. A goście nie ulatniają się cichaczem. Po namyśle wróciła na górę. - Znalazłaś Marysię? - spytała niecierpliwie pani Anna. - Znalazłam. - Więc gdzie to lekarstwo? Zuzanna zaczerwieniła się po czubki włosów. - Nie ma... Skończyło się. Na twarzy pani Anny pojawiły się ceglaste wypieki. - Zawsze tak mówią, obie są dobre. Wiesz co, tutaj za rogiem, całkiem blisko, jest sklep, kupisz... kupisz koniak. Pomaga mi na ból zęba! Tylko to mi pomaga... Sięgnęła do kieszeni i wyjęła pieniądze. Zuzanna cofnęła się o krok. - Ale... ale ja nie wiem, czy mi wolno kupować takie rzeczy... Ja jeszcze jestem niepełnoletnia... - To nie jest sklep monopolowy, ale delikatesy. Koniak ci sprzedadzą, powiesz, że dla ojca, do kawy. No co tak stoisz, weź te pieniądze. Zuzanna przyjęła banknot z uczuciem, że nie powinna tego robić. Ale jak miała odmówić, pani Szafrańska była przecież dorosła. Skoro życzyła sobie, aby Zuzanna poszła do delikatesów, to chyba powinna pójść. Była już przy drzwiach, kiedy pani Anna powiedziała: - Zaczekaj, weź moje klucze. Te megiery mogą cię nie wpuścić. Sklep za rogiem znalazła bez żadnych problemów, ale stojąc w kolejce do lady, przeżywała katusze. No bo jak poprosić o ten koniak. Ekspedientka mogła powiedzieć, że jej nie sprzeda, bo nie ma osiemnastu lat. I to dopiero byłby wstyd. Jakiś starszy pan przed nią długo wybierał pomiędzy makaronem dwu_ i czterojajecznym, ale Zuzanna była mu za to wdzięczna. Ten straszny moment się przez to odwlekał. Spoglądała na półkę, na której stały alkohole i z emocji zaschło jej w gardle. - Czy mogę prosić koniak - spytała, kiedy starszy pan zdecydował się w końcu na makaron mniejjajeczny. - Dla ojca, do kawy. - Nie ma - odrzekła obojętnie kobieta zza lady. - A... co jest? - Wermut albo ajerkoniak. Do kawy lepszy ajerkoniak. - To poproszę - powiedziała szybko. Ekspedientka podała jej butelkę, przyjęła pieniądze. Zuzanna wybiegła ze sklepu, jakby się paliło. Panią Annę zastała wspartą na poduszkach. - Masz? - spytała niecierpliwie. - Koniaku nie było... tylko ajerkoniak... Pani Szafrańska skrzywiła się, jakby rozgryzła coś gorzkiego. - Daj to już - rzekła. Nalała sobie kieliszek i wypiła, jeden, potem drugi. Zuzanna stała przy drzwiach nie wiedząc, co ma ze sobą począć. - Usiądź, rozgość się. Czym cię mogę poczęstować? Tego świństwa ci nie proponuję - pani Anna wskazała na butelkę. - Dziękuję... jakby było można, tobym chciała jeszcze raz obejrzeć album z tymi zdjęciami mojego tatusia w mundurze... Pani Anna odstawiła energicznie kieliszek. - A po co ci tatuś w mundurze? - spytała głosem, w którym nagle zabrzmiały obce nuty. - Wystarczy, że już masz jednego bez munduru. Nie zrozumiała, o czym pani Anna mówi, ale wyczuła, że to miało jakieś niedobre znaczenie, właśnie dla niej, dla Zuzanny. - Nie można mieć dwóch tatusiów naraz, trzeba się na któregoś zdecydować. A ty, zdaje się, nadal mieszkasz w tym ubeckim domu. To poprzestań na tym i nie oglądaj albumu z tatusiem w mundurze. Zuzanna patrzyła na nią z przerażeniem, ale pani Anna chyba tego nie widziała. Miała na wpół przytomną twarz, oczy prawie zniknęły pod ciemnymi workami. Wyglądała okropnie. Zuzanna zaczynała się jej bać. - Wszystko ci o twoim życiu powiedzieliśmy. Mogłaś wybierać i wybrałaś, więc o czym tu gadać. - Ja jeszcze nie jestem pełnoletnia, nie mogę sama decydować - odrzekła trzęsącym się głosem. - Mogłaś chociaż spróbować, jesteś niepełnoletnia, a ajerkoniak ci sprzedali. Może i tutaj by się udało. Chyba lepiej nosić nazwisko prawdziwego ojca niż jego oprawcy! Zuzanna nie bardzo rozumiała to ostatnie słowo, ale brzmiało jakoś strasznie. Oprawca... oprawca... to na pewno zły człowiek. Pani Szafrańska myśli, że jej drugi ojciec jest zły. - Mój... Stefan Walczak jest porządnym człowiekiem. Lubi zwierzęta. - Lubi zwierzęta! - parsknęła pani Szafrańska. - Hitler też lubił zwierzęta i co z tego? Chyba ci coś mówi to nazwisko? - Tak. - Więc dowiedz się, że Hitler i Walczak to to samo. Obaj wysyłali ludzi na śmierć. Ten pierwszy przynajmniej nie osobiście! Zuzanna rzuciła się w stronę schodów. Nie wie, jak znalazła się na ulicy, jak dotarła pod swój dom. Ale tam nie weszła, nie mogła teraz tam wejść. Prawie bezwiednie poszła na przystanek i wsiadła do piętnastki. Jechała w kierunku ulicy Filtrowej, nie bardzo wiedząc dlaczego. Przecież w tamtym mieszkaniu od dawna nikt nie mieszkał. Kiedy pierwszy raz odwiedziła panią Szafrańską, na wszelki wypadek wzięła adres. Była tam kilka razy. Nikt nie otwierał. Nikt nie otworzył i tym razem. Wyszła na ulicę i spojrzała w ciemne okna na pierwszym piętrze, jakby z nadzieją, że w którymś z nich zapali się światło. Postała tak chwilę, a potem ruszyła w stronę przystanku. Od czasu zniknięcia Tadeusza zaczęła się jakby nowa era w życiu Eweliny. Nazwała ją w myślach erą schyłkową. Na nic nie czekała. Wiedziała, że w jej życiu nie pojawi się już inny mężczyzna, że nie urodzi już dziecka. Na wszystko było za późno. W wieku trzydziestu ośmiu lat Ewelina zamykała wszystkie swoje życiowe rachunki. Czuła się już bardzo zmęczona, tak bardzo zmęczona, że nie była w stanie podjąć dalszej walki o odzyskanie Zuzi. I nie chodziło o to, że przeraziły ją pogróżki Walczaka. Było jej już przecież wszystko jedno... Chyba jednak nie, nie było. Nie chciała, żeby z jej powodu coś złego przytrafiło się Tadeuszowi. Rozumiała, tak jak on, że nie mogą być razem. Ale nie życzyła mu źle. Kochała go. I wiedziała, że on ją kocha. Nie dlatego musieli się rozstać, że jedno z nich ochłodło w swoich uczuciach. Wewnętrzna zgoda Eweliny na jego odejście została wymuszona sytuacją, w jakiej się oboje znaleźli. Nie robiła sobie wyrzutów, że powiedziała mu wszystko. Nie byłaby w stanie tego ukryć. Ta sprawa sprzed lat nie mogła ulec przedawnieniu. Chodziło przecież o jej matkę. Po wstrząsie, jaki Ewelina przeżyła, zmienił się jej stosunek do matki, tak jak już kilka razy zmieniał się w czasie, mimo że matka od dawna nie żyła. Tym razem Ewelina odkrywała ją jako kobietę, to, co jej opowiedział Tadeusz, rzuciło inne światło na Karolinę Lechicką. Mówił z takim żalem, że jej matka nie liczyła się z niczym, a ona przecież walczyła o człowieka, którego kochała. Nie była fanatyczką i trzeźwo oceniała sytuację. Widziała, że ojciec zatracił się w swoim uwielbieniu dla Marszałka i gotów jest popełniać czyny niegodne. Chciała go za wszelką cenę powstrzymać, nawet za cenę więzienia i surowego wyroku. Wskazując palcem na podwładnego ojca, wskazywała tym samym na niego. I ratowała go w ten sposób przed dalszym brnięciem w zbrodnię. Zanotowała już wcześniej w swoim zeszycie: "Przeraziło mnie jego zacietrzewienie, ta ukryta w nim nienawiść, której do tej pory nie dostrzegałam. Boję się wszelkiego fanatyzmu." Biedna mama, musiało jej być bardzo ciężko. I nie miała nikogo, z kim mogłaby o tym rozmawiać. Oni z Jasiem byli za mali, a Suzanne zupełnie nie nadawała się do takich rozmów. Była wspaniałym, prawym człowiekiem, ale jej myśli nie wybiegały dalej niż poza lechicki gazon. Całe życie Suzanne toczyło się wokół spraw pałacu. Nawet by chyba nie zrozumiała lęków i wątpliwości mamy. Któregoś popołudnia Ewelina wybrała się do Lechic, a ściślej, na grób matki. Tym razem jechała tylko do niej i nie był to wymuszony okolicznościami obowiązek; jej wyjazd wynikł z wewnętrznej potrzeby. Bardzo często zastanawiała się teraz nad tym, jakby wyglądało jej życie, gdyby miała matkę. Czy potrafiłyby się porozumieć? Czy zwierzałyby się sobie jak dwie przyjaciółki? Miała trzydzieści lat, kiedy zginęła, a więc Ewelina jest od niej o osiem lat starsza! Trudno w to uwierzyć, ale taka jest prawda. Żyje osiem lat dłużej na świecie niż jej matka. Jest o osiem lat od swojej matki mądrzejsza. Jaka Karolina Lechicka byłaby teraz, z tymi wszystkimi doświadczeniami, które stały się udziałem Eweliny? Może razem walczyłyby w powstaniu. Matka z pewnością nie zostałaby w Lechicach w takiej chwili. Pewnie od początku byłaby w konspiracji. Trzydzieści lat... to tak mało, za mało, by stać się w pełni człowiekiem. Ewelina zdaje sobie sprawę dopiero teraz, czym jest człowieczeństwo. Złożyło się na to tyle różnych przeżyć, najczęściej tragicznych. Gdyby dziś spotkała tę młodą kobietę, która była jej matką, czułaby się od niej o wiele bardziej doświadczona. No tak, ale gdyby kula chybiła, tamta młoda kobieta stawałaby się coraz starsza, miałaby nad Eweliną przewagę dwudziestu trzech lat. W tej chwili matka dobiegałaby sześćdziesiątki, ciekawe, jakby wyglądała... Nie mogła sobie tego wyobrazić. Obraz matki kojarzył jej się z portretem, który wisiał w hallu na ścianie. Była tam bardzo piękną młodą panią o tajemniczym spojrzeniu i jeszcze bardziej tajemniczym uśmiechu. Ta pani była jednak tak nierealna... Musiałaby jeszcze raz spojrzeć na portret, może teraz, kiedy tak się psychicznie zbliżyła do matki, odnalazłaby w jej rysach coś bliskiego. Ale pałac został rozszabrowany, ktoś wyniósł z niego także portret Karoliny Lechickiej. Pewnie sprzedał jakiemuś znawcy, bo zwyczajny człowiek nie kupowałby przecież portretu pięknej nieznajomej. Piękne nieznajome nie były teraz w modzie... Mama... Jakie to musi być wspaniałe uczucie móc powiedzieć do kogoś: mamo... Ewelina nie miała takiej sposobności. To znaczy miała we wczesnym dzieciństwie, ale tego nie pamięta. Więź z matką musi być czymś szczególnym, czego nic na świecie nie może zastąpić. Ani uczucie do mężczyzny, ani do własnego dziecka. Co prawda, jeżeli chodzi o dziecko, Ewelina nie powinna się na ten temat wypowiadać... Może gdyby mama żyła, inaczej potoczyłyby się i jej losy. Wyszłaby normalnie za mąż, miałaby dzieci. Matka z pewnością odradziłaby jej związek z Andrzejem, który przysporzył jej tyle cierpień. Wypróbowała wtedy na sobie prawdziwość powiedzenia, że najgorsza jest samotność we dwoje. Nigdy już nie czuła się taka samotna. Ta jego mityczna żona, która zmaterializowała się w najmniej odpowiednim momencie. Przyszła do mieszkania na Krakowskim Przedmieściu, chyba po to tylko, aby pokazać Ewelinie swój brzuch. Nie sposób go było nie zauważyć, był takich rozmiarów, że należało się liczyć z narodzinami bliźniąt. A on, przyszły szczęśliwy tatuś, jeszcze poprzedniego dnia przysięgał Ewelinie, że mają z żoną osobne sypialnie. Przysięgał, trzymając Ewelinę w ramionach. Cóż warte takie przysięgi... Gdyby matka żyła, z pewnością byłaby przeciwna tej sprawie z Andrzejem. Powiedziałaby: Ewelinko, po co ci żonaty mężczyzna, jest tylu wolnych. Rozejrzyj się tylko, jacy są interesujący, inteligentni, przystojni. A ty lecisz jak mucha w smołę. Ta smoła posklejała ci skrzydełka. Zmarniejesz... Właśnie takiego słowa mama by użyła, bo coś podobnego działo się wtedy z Eweliną. Miłość do Andrzeja sklejała jej skrzydła... Ewelina marniała w oczach w każdym sensie, psychicznym, fizycznym. Dopiero zakończenie tej miłości nadało jej inny wymiar. Andrzej przecież uratował Ewelinę, zakrył ją własnym ciałem. Śmiercią okupił swoją zdradę. Ale co z tego, co z tego... Jest sama i ma zmarnowane życie... Do pałacu nie zajrzała, od razu poszła na cmentarz. Grób był zaniedbany, stały na nim wypalone znicze z ostatniego Dnia Wszystkich Świętych. Wianek z nieśmiertelników sczerniał i przegnił, gałązki jedliny osypały się z igieł, pełno ich było na płycie grobowca. Ewelina wzięła się za sprzątanie, usunęła suche badyle, potem zmiotła zżółkłe świerkowe igły. Przysiadła wreszcie na krawędzi marmurowej płyty. Przebiegła oczyma napisy: Karolina Lechicka... zmarła tragicznie, Suzanne Lechicka... zmarła tragicznie, Jan Edward Lechicki... zmarł tragicznie... Mnie tutaj tylko brakuje i rachunki rodziny Lechickich się zamkną, pomyślała, No, była jeszcze Zuzanna. Ale nosiła inne nazwisko i z rodziną Lechickich łączyły ją jedynie więzy krwi. Ale przecież to jest chyba najważniejsze w ludzkiej biografii, ten przechodzący z pokolenia na pokolenie rodzinny kod zachowań, uczuć, nawet pewnego rodzaju wrażliwości. Oni wszyscy byli wrażliwi na muzykę. Także Zuzanna, która przecież wychowywała się poza rodziną. Przypomniała sobie rozmowę, jaką prowadziła w tym właśnie miejscu z Suzanne w czasie okupacji. Było to w Dzień Zaduszny, stała obok Suzanne i patrzyła na wyryte w marmurze imię matki. - Ciociu - powiedziała. - Każesz mi kochać kogoś, kogo nie pamiętam. Suzanne popatrzyła na nią ze smutkiem i odrzekła: - Była twoją matką. - Ale co to znaczy? Co to znaczy, że była moją matką? - To, że dopóki ty żyjesz, ona nie ze wszystkim odeszła. Ewelinę zdumiała wtedy ta odpowiedź. Dzisiaj, po latach, zrozumiała, co Suzanne chciała jej przekazać. Dla Suzanne życie było jak toczące się koło, a trybami tego koła były kolejne pokolenia. Ono musiało się toczyć, bez względu na to, ile szprych zgubiło po drodze. Musiało, więc Zuzanna musiała się odnaleźć. Nagle nabrała niemal pewności, że Zuzia się niedługo pojawi. Pojawi się sama, bez żadnych starań ze strony Eweliny. Pojawi się, bo taki jest bieg rzeczy... Wybierała się tutaj do matki, a okazało się, że przyjechała do rodziny. To smutne, że mogła ją odnaleźć tylko na cmentarzu. Ale najważniejsze, że odnalazła, to jej dawało poczucie ciągłości. Pogodziła się z tym, że jest tylko trybikiem w tej machinie życia. Potrzeba odnalezienia korzeni stała się niemal jej obsesją. Całymi godzinami przeglądała teraz rodzinne szpargały, które zabrała z Lechic pani Jadwiga i przekazała potem Ewelinie. Wrzuciła te teczki z listami, dokumentami i starymi fotografiami na pawlacz i nie zaglądała do nich. Była zajęta, praca w "Po prostu" bardzo ją absorbowała. A potem pojawił się Tadeusz. Na myśl o nim poczuła niemal fizyczny skurcz serca. Tak bardzo go jej brakowało, tak za nim tęskniła. Nawet tutaj, przy grobie Karoliny Lechickiej, nie umiała znaleźć w sobie potępienia dla tego człowieka. Szukała tysiąca usprawiedliwień, mimo że przy imieniu jej matki na płycie nagrobnej były wyryte słowa: "Zmarła tragicznie". I ten człowiek był tego przyczyną. Przebacz mu, pomyślała z bólem, i przebacz mnie... Taka już ta rodzina, miłość zawsze przynosiła jej członkom cierpienie. Na przykład pradziadek Cyprian. Jak on kochał swoją żonę, tę Ewelinę, po której odziedziczyła imię. Jakie piękne listy do niej pisał. Jak pięknie o niej opowiadał w swoim dzienniku, a ona wolała innego. Szczególnie jeden zapis Ewelinę wzruszył. Papier był pożółkły, niektóre litery nieczytelne, chociaż dziadek Cyprian miał bardzo piękne, wyraźne pismo. Widać, że ćwiczony był w kaligrafii. "Kiedym ją po raz pierwszy zobaczył, serce moje zamarło w zachwycie, i tak jest do tej pory, to znaczy z górą lat dwadzieścia. I nie opuszcza mnie zdumienie, że takie przecudne zjawisko było mi dane pojąć za małżonkę moją. W oczach mi stoi jej czarowna postać, kiedy wrześniowego dnia w kaplicy lechickiego pałacu ślub ze sobą braliśmy, dzisiaj mija dwudziesta pierwsza rocznica tej daty. Ewelina miała wszystkiego siedemnaście wiosen, a więc z górą ode mnie była lat dwadzieścia młodszą." Proszę, jak to się powtarza. Między nią i Tadeuszem była jeszcze większa różnica wieku. Ale oni kochali się naprawdę, a babka zdaje się nigdy dziadka Cypriana nie darzyła uczuciem. Uciekła od niego do młodszego, ale z tego, co opowiadała Suzanne, i z nim nie zaznała szczęścia. Suzanne bardzo niechętnie mówiła o babce Eweliny, a swojej matce, tak jakby miała do niej żal albo jakby ją gryzło sumienie. Trudno to było zrozumieć. Jedyny temat, na jaki mogła mówić od rana do wieczora, to matka Eweliny. Ale mimo całej miłości Suzanne do Karoliny Lechickiej, Ewelina nie sądziła, aby Suzanne dobrze znała jej matkę. Ciągle podkreślała urodę swojej siostrzenicy i rozprawiała o wielkiej miłości do niej ojca Eweliny. "Ach, Ewelinko, nie widziałam, żeby ktoś tak kochał kobietę, żeby ją tak adorował..." Ale kim naprawdę była Karolina Lechicka, jakie były jej marzenia, na te pytania Suzanne nie byłaby chyba w stanie odpowiedzieć. I może tu tkwiła tajemnica niezwykłego uczucia do siostrzenicy, które przetrwało lata. Nieznane przyciąga, intryguje... Ale może była niesprawiedliwa, Suzanne zastępowała przecież Karolinie Lechickiej matkę i opłakiwała ją potem jak jedyną córkę do końca swojego życia. Teraz były razem... Słońce schowało się za rząd topól rosnących na skraju cmentarza, a to oznaczało, że pora wracać. Miała przecież spory kawał do stacji, jeżeli się nie pospieszy, może nie zdążyć na ostatni pociąg podmiejski. Musiałaby wtedy czekać na osobowy, który przejeżdżał tędy około dziesiątej wieczorem. Żaden z dalekobieżnych pociągów pospiesznych nie zatrzymywał się we Wrzosowie. Ruszyła alejką w stronę furtki, mając przed sobą swój wiotki, wydłużony cień. Pomyślała, że jest w tym coś symbolicznego, odchodzi ze świata umarłych do świata żywych tylko ze swoim cieniem... Ale wcale nie było jej smutno z tego powodu. Zupełnie jakby się pogodziła ze swoim życiem. Nie było może zachwycające, może ktoś z boku mógłby na nie powybrzydzać, ale to było jej życie! Pracowała w piśmie "Wieś i ludzie", które było dla niej typowym wytworem socjalistycznej nieprawdy. Ta wieś i ci ludzie zostali odpowiednio ucharakteryzowani, do ich losów dodawano tyle lukru, że zmieniał, odkształcał rzeczywistość. Jak u fotografa, który nawet niemiłosiernie krzywe zęby potrafi wyprostować za pomocą retuszu. Naczelny "Wsi" był przedtem dyrektorem Centrali Rolniczej i na redagowaniu gazety się nie znał; w redakcji dominowały dziennikarskie miernoty. Początkowo Ewelina siedziała cicho i też się nie wyróżniała, ale jak tylko się oswoiła z nowymi warunkami, zaczęła pisać drapieżniej. Efekt tego był taki, że jej etat ciągle wisiał na włosku. Być może przesądzi o tym jej ostatni materiał. Wysłano ją do wsi pod Kielcami, aby napisała reportaż o niezwykłym weselu. Młody rolnik pojechał do Kielc na gościnne występy Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze". Wypatrzył w chórze dziewczynę i postanowił wziąć ją sobie za żonę. A że się opierała, to ją porwał. Sprawa mogła się znaleźć w sądzie, ale zakończyła się w Urzędzie Stanu Cywilnego, bo porwanej narzeczonej bardzo czyn przyszłego męża zaimponował. Więc o tym miała napisać tekst, ale jak się znalazła w tej wsi, zainteresowała ją całkiem inna historia. Otóż młody rolnik zbudował w stodole lotnię i co niedziela wybierał się na pobliskie wzgórze, żeby sobie polatać. Początkowo budziło to sensację, ludzie z wioski i okolic przychodzili oglądać jego wyczyny, ale potem im one spowszedniały. Stukali się w czoło, uważając młodego wynalazcę za nieszkodliwego wariata. Opowiedział Ewelinie o swoich przeżyciach na tyle interesująco, że wyszedł z tego bardzo ciekawy artykuł. Ewelina napisała, że nigdy nie wiadomo, w kim jaka drzemie pasja. Sąsiad bohatera reportażu przemyśliwuje, co by tu zrobić, aby jego krowa, która daje sześć litrów mleka, dawała siedem, a bohater reportażu marzy o lataniu. "Bo to taki inny świat, jak się jest tam w górze, to wszystko jest odmienione, i wioska, i rzeka, i tory kolejowe. Jak zabaweczki. Więc po co się tak starać, jak to takie życie dla pajaców..." - Co tu pani powypisywała? - wrzeszczał Roman Kyś, redaktor naczelny pisma "Wieś i ludzie". - Życie dla pajaców? I kto ma być niby tym pajacem? - Może ksiądz proboszcz, a może sekretarz partii - odpowiedziała wolno. - Pani kpi sobie! - Owszem, moja praca tutaj to kpina, kpina z autentycznego dziennikarstwa! Odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju. Nie wiedziała, co dalej, być może kiedy się w poniedziałek zjawi w redakcji, znajdzie na swoim biurku wymówienie. Jakoś to przeżyje, przeżyła odejście z "Po prostu", tym bardziej przeżyje to obecne. Może pracować jako kelnerka w jakimś barze albo nawet pomywaczka. Nic już jej nie mogło dotknąć, kilka razy próbowała ułożyć sobie życie i za każdym razem wychodził z tego dramat. Ale jak mawiała Suzanne, nigdzie nie jest napisane, że człowiek się po to urodził, aby być szczęśliwy. Kiedy w poniedziałek zjawiła się w redakcji, sekretarka zapowiedziała jej od drzwi, że naczelny chce się z nią widzieć. Wyleje mnie, pomyślała, ale ku swojemu zdumieniu zobaczyła, że na jej widok zrywa się zza biurka, a twarz mu się rozpromienia. - Mam dla was, koleżanko - to "wy" doprowadzało Ewelinę do pasji - miłą wiadomość. Reportaż o tym waszym cudaku z kieleckiej wsi idzie. I to na pierwszej stronie! - Cieszę się - bąknęła. Wróciła do pokoju, który dzieliła z kierownikiem działu reportażu, starszym już, schorowanym, łykającym ciągle jakieś pigułki mężczyzną, i kobietą w nieokreślonym wieku. Równie dobrze mogła mieć czterdzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Niezbyt przypadła Ewelinie do gustu, to był taki babo_chłop. Ostrzyżona po męsku, chodziła w ciągle tych samych wypchanych portkach i kopciła papierosy, jednego za drugim. Ewelina, co prawda, sama paliła, ale nie znosiła zadymionych pomieszczeń i dlatego starała się bywać w redakcji jak najrzadziej. - No i jak rozmówka z szefem? - spytała ją koleżanka, która była świadkiem piątkowej awantury. Naczelny wpadł jak burza do ich pokoju, wrzeszcząc i wymachując tekstem Ewelinie przed nosem. - Nadzwyczajna. Nie wiem, co się stało. - Ale ja wiem, tupnęła pani na niego, to położył uszy po sobie. Jak to z tchórzami bywa. A poza tym wykombinował sobie pewnie w swoim prymitywnym łbie, że skoro się pani piekli, to może sobie pani na to pozwolić... - Pani Wando! - rzekł zgorszonym głosem kierownik działu. - Co, pani Wando?! Co, pani Wando! - huknęła na niego. - Niech myśli, że pani Ewelina ma plecy być może w samym Kc. Może w związku z tym puści od czasu do czasu przyzwoity tekst. Reportaż pani przeczytałam. Jest znakomity. Dziennikarskie pióro pierwszej próby. - Dziękuję - powiedziała Ewelina naprawdę ucieszona. Tak bardzo potrzebowała chociażby namiastki sukcesu. Żeby się wreszcie odbić od dna. Na początku lipca kierownik rozchorował się na dobre, najpierw szpital, potem sanatorium. Nie było pewne, czy w ogóle wróci do pracy. Obowiązki szefa działu przejęła pani Wanda, ale nie zmieniło to przyjacielskich stosunków, jakie zapanowały pomiędzy nią i Eweliną po pamiętnej rozmowie z naczelnym. Któregoś popołudnia wyszły razem z redakcji. - Może wstąpimy gdzieś napić się czegoś zimnego? - zaproponowała pani Wanda. Ewelina przystała na to z ochotą, Usiadły przy stoliku na świeżym powietrzu, o ile o świeżym powietrzu można było mówić w takim mieście, jakim się stawała Warszawa. Kopciły autobusy, przybywało samochodów. Ewelina nie miała urlopu, pracowała za krótko. Ale było jej to na rękę, bo co by ze sobą zrobiła. Wyjechać nie miała dokąd, a kisić się w tym swoim małym mieszkaniu wcale jej się nie uśmiechało. Ono było tylko taką sypialnią, źle się w nim czuła. Po prostu locum zastępcze, które jej zaproponowano, kiedy się okazało, że odzyskanie mieszkania na Krakowskim Przedmieściu nie wchodzi w grę. Przystała na jedną z propozycji - klitkę w nowym bloku z wnęką na kuchenkę gazową. Przynajmniej nie będzie robactwa, pomyślała, ale i tu się pomyliła, bo robactwo zaraz się sprowadziło wraz z lokatorami zasiedlającymi, jak to się oficjalnie nazywało, budynek. Oni też dostali mieszkania zastępcze, bo ich domy na przedmieściu przeznaczono do rozbiórki. Towarzystwo nie było więc zbyt wytworne, wystarczyło popatrzeć na te zakazane gęby w windzie. Ale Ewelina nad tym akurat nie ubolewała. To byli prawdziwi ludzie, niczego nie udawali. Po prostu klasa robotnicza. Do nich należała ta Polska, więc to oni mogli mieć za złe Ewelinie, że im się plącze w windzie ze swoją inteligencką gębą... - Kiedy idzie pani na urlop? - spytała Ewelina swoją towarzyszkę. - Urlop! Chybabym nie wróciła z niego żywa. Od lat nie wykorzystuję urlopów. Ta odpowiedź wydała się Ewelinie dość dziwna, ale nie spytała o nic więcej. Potem, kiedy się lepiej poznały, pani Wanda, a właściwie Wanda, bo zaczęły sobie na propozycję tej ostatniej, mówić po imieniu, opowiedziała jej o sobie. Zaprosiła Ewelinę w niedzielę na obiad, do obiadu postawiła na stole butelkę wódki, tłumacząc się, że być może to i mało eleganckie, ale wina nie znosi. Ewelina odwrotnie, nie znosiła wódki, ale wypiła jeden kieliszek, potem drugi. I nagle świat poweselał. Ani się obejrzała, jak wysączyły całą butelkę. Poznała historię Wandy. Typową i nietypową zarazem. Ślub wzięła w trzecim dniu powstania z przystojnym porucznikiem. - Nie byłam wtedy takim potworem - tłumaczyła się Wanda. - Wyglądałam jak każda dziewczyna. - I rzeczywiście. Nigdy by jej Ewelina na fotografii nie rozpoznała. Świeżo poślubiony porucznik zginął, ale Wanda zdążyła zajść z nim w ciążę. Urodziła syna w stalinowskim więzieniu. Zabrano go do domu dziecka. Po kilku latach wyszła, już go tam jednak nie zastała. Zaginęła część dokumentów, a kiedy starano się je odtworzyć, do teczki syna Wandy dołączono adnotację, że rodzice nieznani. Wkrótce adoptowali go jacyś ludzie. Wanda zadała sobie trud, odpowiednie urzędy raczej jej w tym nie pomagały, i odszukała ich. Do tej pory nie udało jej się jednak odzyskać syna. Sąd zajął stanowisko, że dziecku będzie lepiej w pełnej rodzinie. Skąd ja to znam, pomyślała gorzko, ale nie zdradziła się przed Wandą. Życie nauczyło ją, że trzeba być nieufnym. Ta Wanda tak swobodnie się zachowywała w redakcji, mówiła zawsze to, co myśli, podczas gdy wiadomo było, że tam wszyscy na siebie nawzajem donoszą. No, z małymi wyjątkami. Ewelina tego nie robiła, być może Wanda też nie. Być może... - Zaczęłam o Jerzyka walczyć sześć lat temu... - ciągnęła. - Wtedy jeszcze był dzieckiem... teraz jest już trzynastoletnim chłopcem. Jest w tym samym wieku co Zuzia, pomyślała ponuro i dobry nastrój wywołany alkoholem diabli wzięli. - A czy on wie, że jesteś jego matką? - spytała. - Skądże, nawet nie pozwolili mi się z nim zobaczyć. Szukam różnych okazji. Ale przecież nie mogę mu na ulicy powiedzieć, kim jestem. W najlepszym razie wziąłby mnie za wariatkę. Nawet nie wiedziała, czy ma Wandzie współczuć. Jej sprawa wyglądała przecież jeszcze gorzej, nie była nawet matką Zuzi... Wyszła od Wandy przed jedenastą wieczorem. Czy to późna pora sprawiła, czy wypity alkohol, dość, że znalazła się w tramwaju, który dziwnym zbiegiem okoliczności jechał w okolice ulicy Filtrowej. Wysiadła na przystanku i ruszyła dobrze znaną sobie drogą. Serce waliło jej jak szalone. A jeżeli w oknach będzie się paliło światło... Okna były ciemne. Tyle sobie obiecywała po tym wyjeździe, a tak fatalnie się wszystko ułożyło. Wizyta u pani Szafrańskiej zburzyła spokój Zuzanny na zawsze. Do tej pory usiłowała jakoś sobie radzić, wydawało jej się nawet, że potrafi oddzielić przeszłość od teraźniejszości. Przeszłość to była fotografia Jana Lechickiego, którą nosiła przy sobie. To była też świadomość, że nie jest tą osobą, za którą uważała się do tej pory. To znaczy jest i nie jest. Bo przecież teraźniejszość była wciąż taka sama. Zuzanna miała nazwisko, adres, a pod tym adresem swój pokój. W nim biurko, adapter, płyty. Miała też skrzypce... No i byli oni. Ojciec i matka... Kochali ją i ona ich kochała. Ale po tym, czego się dowiedziała od pani Anny, nie mogła już uważać się za córkę człowieka, który był zły, zabijał ludzi. Tamtego wieczoru pojechała na Filtrową w nadziei, że kogoś tam zastanie. Chociażby tego siwego pana... Może by jej powiedział, co się dzieje z Eweliną Lechicką. Ale nikogo nie było. Długo dzwoniła do drzwi, a potem czekała jeszcze na zewnątrz spoglądając w ciemne okna na pierwszym piętrze. Na Chopina wróciła po dwunastej. Oboje rodzice nie spali. Matka miała zapuchniętą od płaczu twarz. - Już myśleliśmy, że wpadłaś pod tramwaj. Ojciec jeździł po wszystkich szpitalach... - Jestem cała i zdrowa - odrzekła obcym schrypniętym głosem. - Pozwólcie mi pójść do mojego pokoju. Wtedy usłyszała ojca. Bała się na niego spojrzeć. - Najpierw nam powiesz, gdzie byłaś. - On też miał zmieniony głos. - Chodziłam ulicami - odrzekła. - Bój się Boga, Zuziu - załamała ręce matka. - Do tej pory chodziłaś po ulicach... - chciała coś jeszcze dodać, ale ojciec jej przerwał, każąc zostawić ich samych. Matka, pochlipując, posłusznie odeszła do swojego pokoju. - Gdzie byłaś - powtórzył, gdy zamknęła za sobą drzwi. Zuzanna patrzyła w podłogę. Nie miała zamiaru się przed nim tłumaczyć. To on powinien to zrobić. - Ja bym chciała wiedzieć, kim ty jesteś... - zaczęła i nagle urwała, bo zabrakło jej słów. - Sam by to chciał wiedzieć - odrzekł. - Z pewnością jestem niedołęgą, skoro nie potrafiłem wychować własnej córki. - Ja nie jestem twoją córką! - krzyknęła. Mój ojciec nazywał się Jan Lechicki! Zapadła cisza. - Dobrze, idź do siebie, porozmawiamy jutro - odrzekł zupełnie innym tonem. W jego głosie wyczuła strach. - Nie! Musimy dzisiaj porozmawiać. Chcę wiedzieć, dlaczego mnie okłamałeś, kiedy moja ciocia mnie odnalazła! Ojciec szybko spojrzał na nią, a potem jego oczy uciekły w bok. - To z nią byłaś tak długo? - Nie, ona zniknęła, nie mogę jej odnaleźć... - Skąd więc te rewelacje? Zuzanna zawahała się. - Wiesz, kto to jest Anna Szafrańska? Sam mi kupiłeś jej płytę. To ona mi wszystko powiedziała. Ona mieszkała z moim tatusiem i ze mną, kiedy byłam jeszcze mała. - Brednie! Ta pani nie radzi sobie ze sobą. Nie ma co ukrywać, jest alkoholiczką. I różne rzeczy sobie roi. Jakiś czas temu jej się wydawało, że śledzi ją mężczyzna z brodą. Dzwoniła na milicję, prosząc o ochronę. A ja myślę, że to po prostu delirium. Zamiast białych myszek... opryszek. - Ojciec roześmiał się. Był to sztuczny śmiech, zbyt dobrze go znała, żeby tego nie zauważyć. - To podłe, co mówisz - odrzekła z odrazą. - Tak! A to, co ona robi, nie jest podłe? Buntuje cię za moimi plecami. - Wcale nie, to ja ją odszukałam, to ja chciałam znać prawdę o sobie! Bo ty mi jej skąpisz! Kim ja jestem, tato?! Patrzyli sobie w oczy. Zuzanna starała się powstrzymać łzy, ale pociekły po policzkach. - Jest późno, za późno na takie rozmowy - powiedział spokojniejszym tonem. - Idź spać. Zostawił ją samą w przedpokoju. Postała chwilę i ruszyła do swojego pokoju. Kiedy zapaliła światło, wydało jej się, że znalazła się w obcym wnętrzu. Sądziła, że po tym, co się stało, ojciec nie będzie się już wymigiwał od poważnej rozmowy. Nie mógł teraz twierdzić, że to wszystko, czego się Zuzanna dowiedziała o sobie, zostało wyssane z palca. Sprawy zaszły za daleko, należało je uczciwie wyjaśnić. Powie mu, że przecież to niczego między nimi nie zmieni, ale ona musi wiedzieć, kim jest. Każdy człowiek ma do tego prawo. Nie można mu go odmówić. A on go jej odmawiał. Następnego dnia wcześnie rano wyszedł, wrócił wieczorem. Kiedy Zuzanna poprosiła go o rozmowę, odparł, że jest bardzo zmęczony. Mają czas. Teraz trzeba myśleć o wyjeździe. Odwiózł ją kierowca ojca, zresztą i tak nie mogliby rozmawiać przy świadku. Przygniatał ją taki ciężar, że uginała się pod nim jak pod kamieniem. Musiała wyjaśnić parę spraw, które dla niej stały się sprawami życiowymi. Zadecydować wreszcie, kim jest. A co ważniejsze, dowiedzieć się, jakim człowiekiem był i jest jej przybrany ojciec. Słowa pani Anny utkwiły w niej głęboko. "Hitler i Walczak to to samo. Obaj wysyłali ludzi na śmierć." Tę sprawę trzeba było wyjaśnić do końca, bo jak tu żyć ze świadomością, że jej ojciec, nawet i przybrany, ma na rękach ludzką krew. Jak w takiej sytuacji uczyć się jeździć konno? W dodatku dokooptowano ją do grupy, która już dobrze jeździła. Nie było innej możliwości, bo tutaj nie prowadzono szkółki jeździeckiej. To był obóz kondycyjny. Ojciec jakimś sobie tylko znanym sposobem załatwił jej miejsce. Musiał mieć duże wpływy, a może się go bano... Kiedy następnego dnia po przyjeździe stawiła się w stajni, jeden z pracowników stadniny powiedział: - A ty, co tak stoisz, bierz siodło i na koń! Na to odezwał się drugi: - Panienkę będzie uczył sam Jedlicki. Zaraz przyjdzie. Ten pierwszy przeciągle zagwizdał. A więc jej pobyt tutaj był czymś wyjątkowym i wszyscy musieli o tym wiedzieć. Protegowana przyjechała! Było jej wstyd, najchętniej by stąd uciekła, ale nie miała dokąd. Gdyby wiedziała, gdzie jest ciocia Ewelina! Stojąc z boku patrzyła, jak grupa młodzieży siodła konie, a potem jak kłusem odjeżdża. Chyba kłusem, dobrze się na chodzie koni nie znała. Jechali gęsiego, jedni za drugimi, wyglądało to niezwykle malowniczo. Po jakiejś półgodzinie pojawił się wysoki mężczyzna ubrany do konnej jazdy, na głowie miał dżokejską czapeczkę, w ręku trzymał szpicrutę, którą rytmicznie uderzał po cholewie buta. - Bogdan Jedlicki - przedstawił się jej z uśmiechem. - A ty jesteś Zuzanka Walczak? Nie mylę się? Mylisz się, pomyślała wewnętrznie naburmuszona, ale na twarz przywołała przymilny uśmiech. - Najpierw pozwiedzamy sobie stajnie - powiedział mężczyzna. Weszli do podłużnego budynku, który poprzedzielany był boksami. Niektóre z nich były puste, w innych stały konie. Poczuła w nozdrzach charakterystyczny zapach końskiego potu i łajna. Zrobiło jej się mdło. Marzenia rzadko przystają do rzeczywistości, okazało się, że Zuzanna boi się podejść do konia, a co dopiero na niego wsiąść. Kiedy wreszcie dała się namówić, i pan Jedlicki zręcznie ją na koński grzbiet wsadził, dostała ataku strachu. Kurczowo wczepiła się rękami w końską grzywę i płacząc powtarzała, że na pewno spadnie. Pracownik w kombinezonie, który ją już wcześniej zagadnął, a teraz, stojąc z boku, przyglądał się całej scenie, powiedział: - Nie ma się co bać, daleko się nie poleci, tylko na ziemię. Na to pan Jedlicki dał mu ostrą reprymendę. - Niech Jurga nie będzie taki mądry. Jakby Jurga był delikatną panienką, toby zrozumiał, że spadanie na ziemię nie jest wcale przyjemnością. - Pewnie, że nie - odrzekł Jurga. - Ale tragedii też nie ma. Pan Jedlicki pomógł Zuzannie, która była po prostu zdruzgotana, zejść na ziemię. Najchętniej by się pod nią zapadła. Czekała tylko, kiedy będzie mogła stąd odejść, zaszyć się w jakiś kąt i wypłakać do woli. Ale pan Jedlicki wcale nie chciał się z nią rozstawać. - Damy dzisiaj spokój z nauką - powiedział. - Zrobimy sobie przejażdżkę po okolicy. Naprawdę warto, bo okolice tutaj piękne. - Zwrócił się do swojego pracownika: - Niech Jurga zaprzęgnie Grota do dwukółki. - Tak jest, panie dyrektorze - odparł tamten służbiście. Po tym, co się stało, nie w głowie były Zuzannie przejażdżki, ale przecież nie mogła się wymówić. I bardzo dobrze, bo dookoła było tak cudownie, że na chwilę zapomniała o swojej biedzie. Jechali wąską dróżką pośród żyta, które było wysokie i pożółkłe, ciężkie kłosy schylały głowy, co jakiś czas Zuzanna czuła na policzku ich muśnięcia. A potem zjeżdżali stromym zboczem ku rzece, która lśniła w słońcu jak rybia łuska. Pan Jedlicki zatrzymał konia, wysiedli. Zuzanna weszła do wody, brodząc po kostki, widziała żółte, pokryte kamykami dno. W drodze powrotnej odważyła się już z nim rozmawiać. - Czy pan zna mojego ojca? - spytała w pewnej chwili. - Znam. Nawet bardzo dobrze. Razem chodziliśmy do szkoły. Ja ściągałem od niego na klasówkach z matematyki, a on ode mnie z polskiego. Siedzieliśmy w jednej ławce. Poczuła nagłą ulgę. I jakoś polubiła tego swojego trenera, wcale nie był taki surowy, jak się jej na początku wydawało. Wieczorem, kiedy w sali zgaszono światło, przeżywała od początku cały dzień. Dziewczyny dookoła coś sobie opowiadały, ale ich nie słuchała. Wpadł jej do ucha strzęp rozmowy o jakimś chłopcu, który zadzierał nosa. One namawiały się, że mu poluzują siodło, odepną popręgi czy coś podobnego. Zuzanna jeszcze się w tych wszystkich nazwach nie orientowała. - Co wy, dziewczyny - usłyszała dźwięczny głos z boku - chcecie, żeby Czarny Jędrek się zabił? Zapadła cisza, a potem jedna z tych spiskujących powiedziała niepewnie: - Żartowałyśmy tylko... Zuzanna przez chwilę zainteresowała się, jak ten Czarny Jędrek, który tak zalazł za skórę dziewczynom, wygląda, ale zaraz zapomniała o nim. Miała swoje problemy. Bała się nadchodzącego ranka i kolejnej lekcji. A co będzie, jeżeli uczucie strachu się powtórzy? Odczuje paraliżujący lęk i straci głowę. Pan Jedlicki zapewniał ją, że jutro już będzie lepiej, ale mu nie dowierzała. Na szczęście było lepiej. Odbyła lekcję do końca, koń chodził po okręgu na linie, a Zuzanna całą swoją energię kierowała na to, by się na nim utrzymać. - Kolana bardziej do środka - mówił pan Jedlicki. - Pamiętaj o tym. Złe nawyki bardzo trudno potem wykorzenić. Najważniejsze, że przestała się konia bać. Nawet odważyła się podać mu na dłoni kostkę cukru. Poczuła dotyk jego chrap, były miękkie i lekko wilgotne. Ogarnęło ją wzruszenie. Wchodziła w inny świat, z wolna zaczynała nim żyć. Polubiła nawet zapach stajni, teraz wydawał jej się dość oryginalny. Po tygodniu pan Jedlicki zdecydował się dać jej siodło, chociaż ciągle jeszcze koń chodził na linie. - Może już byśmy spróbowali bez liny? - spytała. - Nie ma się co spieszyć - odparł. - Koń to żywe stworzenie, nigdy nie wiadomo, co mu wpadnie do łba, a ty mogłabyś sobie nie dać rady. Chociaż, oczywiście, robisz postępy! Masz to we krwi, a ja się na tym znam. Będzie czym się pochwalić przed ojcem... Na wzmiankę o ojcu Zuzanna zesztywniała. Nauka jazdy konnej tak ją absorbowała, że wszystko inne odeszło na plan dalszy. Nawet ta tak trudna dla niej sprawa. W niedzielę przyjedzie tutaj ojciec i już nie będzie mógł uniknąć poważnej rozmowy. Zuzanna się o to postara. Przyjechali oboje. On i matka. Było to o tyle dziwne, że matka nigdy do tej pory nie ruszała się z domu, wyjazd nawet w najbliższe okolice był dla niej niemal katastrofą. Jedyne jej podróże to pielgrzymki na groby. Ojciec oczywiście jeździł z nią, bo ona sama nie była zdolna do samodzielnej wyprawy. Nigdy nie zabierali ze sobą Zuzanny, zostawała z gosposią. Dopiero teraz to sobie uświadomiła, iż nie zna nikogo ani z rodziny ojca, ani matki. Rodzice matki nie żyli, ale miała podobno liczne rodzeństwo. A ojciec, zdaje się, nie był sierotą. Dlaczego więc nie miała swoich dziadków? Przyszywanych, ale dziadków. Ojciec przywiózł matkę ze sobą, żeby uniemożliwić Zuzannie atak. Musiał przeczuwać, że ona zażąda od niego jasnych odpowiedzi. Ale czy musiał jej odpowiadać, już to, jak się zachowywał ostatnio, było wystarczającą odpowiedzią. Patrzyła na niego, jak gra z grupą młodzieży w siatkówkę. Był sprawny, najlepszy na boisku. Dawniej pewnie byłaby z niego dumna, ale teraz miała w sobie tyle wątpliwości. I miała też do niego żal, że tak źle rozgrywa swoją partię. Do tego stopnia źle, że Zuzanna powoli traciła do niego szacunek. - Może pójdziemy na spacer - zaproponowała matka, którą wyraźnie nudziła gra na boisku. - Ja tak dawno nie byłam w lesie. - Dobrze - zgodziła się Zuzanna. - Tutaj niedaleko są maliny. Takie słodkie, jakby ktoś posypał krzak cukrem. - Leśne maliny zawsze są słodkie - odpowiedziała matka. - Słodsze od tych ogrodowych. Ta odpowiedź zdumiała Zuzannę, wydawało jej się, że matka nie zna się na niczym. Czekało ją jeszcze kilka niespodzianek. W lesie matka zupełnie inaczej się zachowywała niż w domu. Może dlatego, kiedy Zuzanna była niegrzeczna, powtarzała: "Nie jesteś w lesie". Musiała uważać, że w lesie wszystko wolno. I rzeczywiście, matka zachowywała się bardzo swobodnie. Weszła w sam środek malinowego krzaka, ostre gałązki czepiały się jej ubrania, ciągnęły ją za włosy, a ona chichotała jak mała dziewczynka. Zuzannie nie chciało się mocować z kolczastymi gałązkami, usiadła więc na ziemi. Wkrótce matka pojawiła się obok niej, miała garść pełną malin. - To dla ciebie - powiedziała wyciągając w jej stronę dłoń. Ten gest nagle Zuzannę przeraził. Nigdy nie były z matką tak blisko siebie. - Dla mnie? - powiedziała, jakby się upewniając, że dobrze słyszy. Matka wzięła kilka drobnych owoców i włożyła je Zuzannie do ust. Nie mogła ich przełknąć. - Co ci jest? - spytała matka z przestrachem. - Mamo - rzekła, chwytając ją za ręce, aż maliny się rozsypały. - Mamo, powiedz, kim ja jestem? W oczach matki dostrzegła strach, a mimo to dalej ściskała jej ręce. - Powiedz - wyszeptała błagalnie. - Ja muszę wiedzieć, ja... ja tak cierpię... - My z tatusiem bardzo ciebie kochamy... mamy tylko ciebie jedną... - Ale nie jestem waszą córką. - Jesteś. - Przybraną. Patrzyły sobie w oczy, Zuzanna widziała, jak oczy matki zachodzą łzami. - Przybraną - usłyszała. Wtedy rzuciła się jej na szyję i szlochając wołała: - Ty jedna mogłaś mi to powiedzieć, ty jedna na ziemi! I powiedziałaś mi prawdę! Kocham cię za to! Płakały teraz obie, tuląc się coraz mocniej, jakby chciały utwierdzić się w przekonaniu, że mimo wszystko siebie potrzebują. Pierwsza oprzytomniała matka. Próbowała doprowadzić się do porządku. - Ojciec jak mnie zobaczy... Zuzanna siedziała obok pociągając nosem. - Mamo - powiedziała. - Opowiedz mi wszystko od początku... Brakująca część układanki odnalazła się. Tego wieczoru, kiedy aresztowano ojca Zuzanny, Stefan Walczak był oficerem dyżurnym. Jan Lechicki domagał się kontaktu z nim, gdyż miał ważny osobisty powód. Strażnik o tym oficerowi dyżurnemu zameldował. Walczak polecił strażnikowi dowiedzieć się, o co chodzi. Chodziło o pozostawioną bez opieki dziewczynkę, Zuzannę Lechicką, lat cztery. Walczak polecił przywieźć dziecko, nakazując dyskrecję. Rozkaz został wykonany, śpiącą Zuzannę wyniesiono z kawiarni tylnymi drzwiami i nikt z personelu tego nie zauważył. Wtajemniczony był tylko właściciel lokalu, którego zobowiązano do zachowania tajemnicy. - Dlaczego to była taka tajemnica? - spytała Zuzanna. - Ach... - matka zakryła dłońmi twarz. - Jak Stefan się dowiedział, że dziewczynka ma na imię Zuzanna... Myśmy stracili córeczkę, Zuzannę... Wiek też się zgadzał. Pewnie już wtedy myślał, żeby ciebie adoptować. Walczakowie mieli niezgodność odczynnika krwi, ona rh plus, a on minus, więc nie wolno im było myśleć o wspólnym dziecku. Ta pozostawiona samej sobie dziewczynka była jak dar od losu. Sprawdzili, że matka dziecka nie żyje, a ojciec z pewnością skazany zostanie na wiele lat więzienia. Dziewczynkę czekał dom dziecka. Postanowili wstrzymać się z ostateczną decyzją, aż zapadnie wyrok w sprawie Jana Lechickiego. Ale taki wyrok nigdy nie zapadł. Jan Lechicki zginął z własnej ręki. Zuzanna patrzyła na matkę szeroko otwartymi oczami. - To trudno zrozumieć... - powiedziała Walczakowa cicho. - Ja tygodniami płakałam, nie mogłam się pogodzić... że może myśmy coś zawinili... Biedak nie miał wiadomości o córeczce... może to przez to... Rozchorowałam się na nerwy, leżałam w szpitalu... Zapadła cisza, z oddali słychać było wesołe pokrzykiwania grających w piłkę. - Nie mów tylko ojcu... Nie mów Stefanowi - poprawiła się zaraz - bo on by mnie chyba zabił... - Ojcu - powiedziała Zuzanna. - To jest mój ojciec, tak o nim myślę. Ale mam też drugiego ojca i o nim też muszę myśleć... Chcę go pamiętać i znać całą prawdę o nim. - Stefan tak się uparł, ja mu mówiłam, żeby ci pozwolił na widywanie się z tą twoją ciocią... Myślałam, że mnie uderzy... - To ty wiedziałaś? - Wiedziałam - odrzekła. Wracały w stronę obozu, w nagłym odruchu Zuzanna przytuliła się do matki, a ona otoczyła ją ramieniem. Szły tak objęte do samej bramy. Ojciec unikał sytuacji, w których mógłby się znaleźć z Zuzanną sam na sam, ale jej rozmowa z nim nie była już potrzebna. Matka jej wiele rzeczy wyjaśniła. Zuzanna nie mogła jej powtórzyć słów Anny Szafrańskiej, ale spytała, dlaczego ojciec pracuje w takiej instytucji. Powiedziała, że niektórzy boją się do dziś wymawiać jej nazwę. Matka odrzekła na to, że wszędzie są ludzie źli i dobrzy, a ojciec na pewno nikogo nie skrzywdził. Jak tylko mógł, to pomagał. - Ale tam siedzieli niewinni ludzie. Jak mój tatuś. - Stefan z więźniami nie miał do czynienia, pracował w wywiadzie. To Zuzannę uspokoiło. Wywiad to co innego. Uczyła się w szkole o Oświęcimiu i wiedziała, jacy okrutni potrafili być ci wszyscy funkcyjni. Na szczęście ojca to nie dotyczyło. Pani Szafrańska, mówiła te straszne słowa o nim, nie wiedziała, na czym polega jego praca. Skąd mogła wiedzieć? Wszystko, co ojciec robił, robił w tajemnicy. Ulga. Ogromna ulga. Na wszelki wypadek spytała matkę, czy ojciec bił ludzi. Albo czy ich zabijał. Nikogo nigdy nie uderzył. A z tym zabijaniem, to wiadomo, że na wojnie się strzela. Jan Lechicki też był żołnierzem, tylko w innej armii. Lekcje jazdy konnej szły jej coraz lepiej, buntowała się nawet, że ciągle musi jeździć w kółko, ale jej trener był niewzruszony. Stwierdził, iż to on zdecyduje, kiedy Zuzanna będzie przygotowana do samodzielnej jazdy. I nie było od tego odwołania. Co rano tęsknie spoglądała w stronę grupy wyjeżdżającej poza bramę. Koniki tak pięknie szły... Pośród obozowej młodzieży rzucił jej się w oczy wysoki chłopak o ciemnej czuprynie, wiecznie spadającej mu na czoło. Być może to on był tym Czarnym Jędrkiem, o którym wtedy pierwszego wieczoru rozprawiały dziewczyny na sali. Na pewno to on, zwracał uwagę swoją urodą i sposobem bycia. Chodził niedbałym krokiem, a rozmawiając z kimś, trzymał rękę w kieszeni, co chyba nie było uprzejme. W czasie jednej z lekcji spytała pana Jedlickiego, co by pomyślał o chłopaku, który rozmawiając z dziewczyną, trzyma rękę w kieszeni. Pan Jedlicki roześmiał się. - To zależy, jak by ją trzymał. Po chamsku czy z elegancją. Znałem jednego oksfordczyka, który był mistrzem w trzymaniu ręki w kieszeni. Nikt mu nie dorównywał w polocie i wdzięku. Zuzanna nie wiedziała, czy pan Jedlicki żartuje sobie z niej, czy rzeczywiście w Oksfordzie panują takie obyczaje. W każdym bądź razie tu nie Oksford i takie zachowanie nie jest przyjęte. Była gotowa powiedzieć to temu pyszałkowi prosto w oczy. Jeżeli oczywiście zechciałby zaszczycić ją rozmową, na razie nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. W ogóle chyba się nie interesował dziewczynami, chociaż one ciągle go zaczepiały. Jedna z nich podobno zakochała się w nim i pierwsza wyznała mu uczucie, a kiedy ją wyśmiał, postanowiła się otruć. Wszystko to docierało do Zuzanny na wspólnej sali, już po zgaszeniu światła. Ona nie była dopuszczona do sekretów uczestniczek obozu, były od niej starsze i traktowały ją z góry, tym bardziej że wszystkie trenowały konną jazdę od lat, a ona dopiero zaczynała. Ta dziewczyna, która chciała się truć przez Czarnego Jędrka, była naprawdę ładna. Miała warkocze i rumieńce na policzkach. Podobna była do lalki, bo rzęsy ocieniały jej policzki. To dziwne, że mu się nie podobała. - Ty, Elka, nie bądź głupia - powiedziała głośnym szeptem jedna z koleżanek przyszłej samobójczyni. - Dowiedziałam się, że on ma dopiero trzynaście lat! Będziesz się truła przez smarkacza! To tyle co ja, zdumiała się Zuzanna, a wyglądał tak dorośle. Myślała, że w przyszłym roku będzie robił maturę. Bo przestawał z najstarszymi chłopakami, grał z nimi w piłkę, po kryjomu kurzył papierosy. - Jakie trzynaście lat, co ty opowiadasz? - zaoponowała ta ze złamanym sercem. - No, jak słowo honoru, widziałam jego kartę w ambulatorium, jest urodzony we wrześniu czterdziestego czwartego roku. - To we wrześniu skończy czternaście. - Ela! Ale i tak nie dogoni twoich piętnastu, weź się uspokój z tym truciem! Być może ten argument trafił dziewczynie do przekonania, bo minęło kilka dni, a ona była cała i zdrowa. Co rano stawiała się na zajęcia. Któregoś popołudnia grupa wybrała się nad rzekę, tym razem Zuzanna mogła dołączyć, gdyż szło się na własnych nogach. Droga prowadziła pośród snopków zboża. Kiedy tu przyjechała, rosło jeszcze, ale wiotkim łodygom ciężko było dźwigać pełne kłosy, schylały się ku ziemi. Przypomniał jej się rosyjski wiersz, który wkuwała przed wakacjami: "Poznaja osień, graczi uletieli@ les obnażyłsja, pola opustieli@ tolko niezżata połoska odna@ grustnuju dumu nawodit ona..."@ Dalej nie pamiętała, ale ta "połoska" miała do swojego gospodarza żal, że o niej zapomniał. Ciągle w wierszu się powtarzało: "Gdie że nasz pachar, czewo jeszczo żdżiot..." Zuzanna odkryła, że jest naturą refleksyjną. Właściwie nie lubiła się śmiać. I śmiała się bardzo rzadko. Wszystko, co jej się przydarzało wesołego czy smutnego, analizowała, rozbierała na części. Zadawała sobie pytanie: dlaczego ją to właśnie spotyka? Może to te dwa życiorysy. Nawet wtedy, gdy nic jeszcze o swoim pochodzeniu nie wiedziała, ten drugi życiorys był w niej. Pojawiały się okruchy wspomnień, które podświadomie musiały ją dręczyć. Teraz z pewnością było lepiej. A jakie pole popisu do roztrząsania, zastanawiania się i zadawania sobie pytań. Mimo że Zuzanna nie była wesołkiem, miała poczucie humoru, także na własny temat. Dzień od rana był upalny, na bezchmurnym niebie jarzyło się koło słońca. Taki ognisty rydwan, który się toczy po błękicie. Nad rzeką też panowała duchota, bo nie było wiatru. Prawie wszyscy rzucili się od razu do wody. Wyglądało to tak, jakby do rzeki wpadł tabun dzikich zwierząt, na przykład nosorożców. Słychać było piski i głośny śmiech, wszyscy nawzajem polewali się wodą. Zuzanna nie miała ochoty na takie zabawy, odeszła więc na bok i usiadła na brzegu, podciągając kolana pod brodę. Od kąpiących się oddzielał ją gruby pień wierzby. Pochylała się nisko nad wodę, a jej długie cienkie gałęzie porywał ze sobą nurt rzeki. Sprawiało to wrażenie, jakby drzewo myło sobie włosy. A może to jest jakaś zamieniona w wierzbę kobieta, pomyślała Zuzanna. Narzeczony ją porzucił, a ona poszła się utopić. Nigdy nie znaleziono jej ciała, jednakże w tym miejscu, z którego skoczyła w głębinę, pojawiła się ta wierzba. Ludzie bardzo się dziwili, bo nikt przedtem jej tutaj nie widział... Nagle Zuzanna usłyszała plusk i z wody wyłoniła się czyjaś głowa. Przerażenie ścisnęło ją za gardło. Była niemal pewna, że to duch topielicy, którego przywołała. - Coś się tak przestraszyła, jakbyś zobaczyła ducha - powiedział Czarny Jędrek. Wyszedł na brzeg i usiadł obok Zuzanny. Miał na sobie tylko slipki. Z włosów strużkami ściekała mu woda, a ramiona lśniły w promieniach chylącego się słońca. - Dlaczego się nie kąpiesz? - spytał. - Bo nie lubię tłoku. Roześmiał się. - Rozumiem. Indywidualistka. A może po prostu nie umiesz pływać? Chciała mu odpowiedzieć, ale nagle napotkała jego oczy. Miały taki niezwykły kolor. Były świetliście zielone. - Masz zielone oczy - rzekła z nutą zdziwienia. - To co z tego - wzruszył ramionami. - Nazywają cię Czarny Jędrek, więc myślałam, że oczy masz czarne. - Raczej charakter! Tym razem Zuzanna się roześmiała, jakoś tak radośnie, na całe gardło. - To co, indywidualistka wejdzie do wody, czy jest ponad to? - Wejdzie - odrzekła i zdjęła przez głowę sukienkę, pod którą miała kostium kąpielowy. Uważała to za naturalne, w Warszawie kilka razy w tygodniu chodziła na basen i nikogo to nie bulwersowało, że jest roznegliżowana. Ale teraz wzrok chłopca ją speszył. Tak jakoś dziwnie na nią patrzył. Pobiegła do wody i czym prędzej się zanurzyła. Płynęła żabką, on wkrótce ją dogonił, a potem pozostawił w tyle, co chwila, w równych odstępach czasu, jego ramiona pojawiały się nad wodą, płynął pięknym stylem. Zawrócił i znalazł się znowu obok niej. - Radzisz sobie od biedy - powiedział. Nic nie odpowiedziała, dała nurka i wypłynęła daleko z przodu, potem położyła się na plecach i lekko poruszając nogami unosiła się na wodzie. Podpłynął do niej. - No więc radzisz sobie całkiem nieźle - rzekł. - Tak? A może się pościgamy? Kto pierwszy dopłynie do wierzby? Teraz i ona płynęła kraulem, wyprzedziła go, co prawda nieznacznie, ale była pierwsza. - No więc jak sobie radzę? - spytała ze śmiechem. Czarny Jędrek był wściekły, wyraźnie obraził się na nią za to zwycięstwo. - Ale na koniu trzymasz się jak ostatnia łamaga - powiedział ze złością. Tym razem ona się obraziła, bez słowa wyszła na brzeg i wciągnęła sukienkę na mokry kostium. Odezwał się gwizdek wychowawcy, trzeba było wracać. Widywała Andrzeja z daleka, ale znowu był nieosiągalny, otoczony tłumem wielbicielek i wielbicieli. Wszyscy się tutaj z nim liczyli, mimo że był jednym z młodszych chłopców w grupie. Przerastał znacznie swoją datę urodzenia i fizycznie i psychicznie. Z łatwością można mu było dać osiemnaście lat. Po co sobie nim zaprzątam głowę, myślała Zuzanna, on jest nie dla mnie... A jednak nie potrafiła przestać o nim myśleć. Każdego ranka szukała wzrokiem jego pięknej sylwetki na koniu. Ach, jak on wspaniale się trzymał w siodle. Miał sporo racji, uważając, że ona wygląda jak łamaga. Już się nie domagała wolnej jazdy, spokorniała. Dotarło do niej, że jeździectwo to piekielnie trudna sztuka. Trzeba wiele ćwiczeń i wysiłku, by coś z tego wyszło. Zresztą sam wysiłek to za mało, jeździectwo, jak mawiał pan Jedlicki, trzeba było mieć we krwi. Ona podobno je miała, ale jak dotąd musiała panu Jedlickiemu wierzyć na słowo. Nabrała jeszcze większych kompleksów, kiedy obserwowała zawody w skokach przez przeszkody. Startowało siedmiu najlepszych uczestników obozu, w tym tylko jedna dziewczyna. Oczywiście Andrzej znalazł się wśród tej siódemki wspaniałych. Z bijącym sercem czekała, aż wystartuje numer 7, czyli ostatni. Jego przejazd przyjmowano oklaskami, tak pięknie prowadził konia, a kiedy pokonał ostatni szlaban, zerwały się owacje. Miał doskonały czas i ani jednej zrzutki. Widać było, jaki jest szczęśliwy, zerwał czapkę z głowy i kłaniał się jak aktor po skończonej sztuce. To się Zuzannie nie podobało, jeszcze mniej jej się spodobało, kiedy dziewczyny rzuciły się na niego i zaczęły go obcałowywać. Ona nie podeszła. I tak by się nie dopchała. W kilka dni później pan Jedlicki zwrócił się do niej z dość dziwną prośbą. Zbliżał się dzień 22 lipca i pan dyrektor chciał z okazji Święta Odrodzenia Polski urządzić skromną uroczystość. To już była tradycja, że młodzież przebywająca w stadninie organizowała jakiś wieczorek. Zwrócił się do Zuzanny z pytaniem, czy nie zagrałaby z tej okazji koncertu na skrzypcach, jeden z chłopców mógłby jej akompaniować na pianinie. - Ale ja nie mam ze sobą skrzypiec - odrzekła spłoszona. Nie bardzo jej się uśmiechało występować przed tą bandą, wystarczyło posłuchać, jak fałszują harcerskie piosenki przy ognisku. I nagle ona wychodzi i gra Mozarta albo Schuberta. Pewnie by ją wygwizdali. Tutaj liczyły się tylko wyczyny w jeździe konnej. Tylko to było w stanie zaimponować tej zgrai. - Nic straconego - powiedział pan Jedlicki. - Zadzwonimy do ojca i poprosimy, żeby je przywiózł. Jak wiem, wybiera się tutaj. - Tylko... ja nie znam lekkiego repertuaru... - I bardzo dobrze, to za poważne święto, żeby wygrywać obertasy - stwierdził dyrektor i trener Zuzanny w jednej osobie. Nie mogła już się dłużej wymigiwać, musiała się zgodzić. Ale czekała na te obchody jak na ścięcie. Ojciec zjawił się wcześnie rano, żeby Zuzanna mogła się przygotować, poćwiczyć z akompaniatorem. Był w świetnym humorze, tym razem nie zabrał ze sobą mamy, pewnie uważał, że niebezpieczeństwo minęło i Zuzanna w nawale nowych wrażeń zapomniała o tamtych niepokojach. A ona postanowiła dać mu czas... Widziała z daleka, że do Andrzeja przyjechali rodzice. Niewysoka pani, bardzo elegancko ubrana, dzień był chłodny, miała więc na ramionach etolę ze srebrnego lisa. Znacznie wyższy od niej mężczyzna cały czas prowadził ją pod łokieć. Kiedy Zuzanna zjawiła się ze skrzypcami w świetlicy, spotkała tam właśnie Andrzeja. Spojrzał na nią, na futerał, który trzymała w ręku, i parsknął: - To ty jesteś tą skrzypaczką! - A ty tym akompaniatorem! Oboje wpadli w dobry humor, już po kilku akordach Zuzanna zorientowała się, że jeżeli chodzi o fortepian, to Andrzej raczej nie ma wielkiej wprawy. Grał poprawnie, ale bez żadnej techniki. Powiedział, że przez parę lat brał prywatne lekcje. No tak, amatorszczyzna, pomyślała z wyższością. Ojciec przywiózł jej nuty, ale dla Andrzeja było to za trudne. Wolał akompaniować ze słuchu. Wybrali więc kilka utworów, które znał. - To ja najpierw się rozgrzeję - powiedziała i zagrała brawurowo utwór Paganiniego. Kiedy opuściła skrzypce, patrzył na nią bez słowa tymi swoimi zielonymi oczami. Boże, jakie to były piękne oczy. Ona chyba kochała te oczy... - Jesteś wielką artystką - usłyszała. Wybuchnęła na to śmiechem. - Do wielkiej artystki mi daleko - powiedziała. - Bardzo pięknie grasz - powtórzył z powagą. - I lepiej od ciebie pływam - dodała, żeby rozładować ten patos, ale zaraz ugryzła się w język. - Ty za to wspaniale jeździsz konno! - Jeżdżę nieźle - odparł skromnie. - Wspaniale! Ostatnio na zawodach byłam z ciebie dumna... - urwała, orientując się, że zabrzmiało to dziwnie. Na szczęście do świetlicy wszedł pan Jedlicki i spytał, jak im idzie. Poszło im nieźle, chociaż Andrzej parę razy się pomylił. Publiczność tego nie zauważyła. Otrzymali brawa, poproszono o bis. A potem odsunięto krzesła pod ściany, pan dyrektor przyniósł adapter i zaczęły się tańce. Marta Mirska śpiewała "Pierwszy siwy włos". - To coś dla mnie - powiedział ojciec. - Właśnie spostrzegłem takowy dziś rano na skroni. Czy mogę mimo to poprosić swoją córkę do tańca? - Będę z tobą tańczyła nawet wtedy, gdy będziesz siwy jak gołąbek - odrzekła ze śmiechem. Prosili ją do tańca też różni chłopcy, miała powodzenie. Może to ten występ podniósł jej wartość w oczach obozowiczów. Bo jej jazda konna... ile się nasłuchała przycinków. I nagle zobaczyła przed sobą Andrzeja, serce zabiło jej mocno. - Może się wreszcie do ciebie dopcham - rzekł, biorąc ją za rękę. Tańczyli tango. Andrzej prowadził ją tak lekko. Tuż obok czuła jego muskularne, smukłe ciało. Był sporo wyższy, twarz więc miała ukrytą w jego koszuli, która pachniała nim. Poczuła się nagle dziko szczęśliwa, że on jest obok. Że trzyma jej dłoń w swojej ręce, że ją do siebie przytula. Kiedy płyta się skończyła, uczuła smutek. Ale on nie wypuszczał jej ręki. - Jak chcesz, to możemy ze sobą chodzić - rzekł. Nagle nie wiedziała, co odpowiedzieć. - A ty? Ty chcesz? - spytała wreszcie. - Jasne. - A ja nie wiem... - odrzekła szczerze. Oczy Andrzeja się zwęziły, zobaczyła dwie migotliwe zielone szparki. - To jak już będziesz wiedziała, zgłoś się do mnie - rzekł i zostawił ją pośrodku pustej sali. Zuzanna zorientowała się, że wszyscy to widzieli. Wróciła pod ścianę, powstrzymując łzy. Ojciec gdzieś poszedł z panem Jedlickim. Była zupełnie sama. Do końca wieczoru Andrzej nie podszedł do niej. Tańczył z innymi dziewczynami. Na szczęście z żadną nie zatańczył dwa razy. Ale to była mała pociecha, Z nią też zatańczył tylko raz. Być może był to ich pierwszy i ostatni taniec. Czuła, że to nie jest sprzeczka taka jak poprzednie, że tym razem to coś poważnego. On od niej czegoś oczekiwał, a ona temu nie sprostała. Zaskoczył ją. Zagubiła się, nie wiedziała, co powiedzieć. A przecież go kochała. Była tego pewna, kochała Andrzeja pierwszą gorącą miłością. Straciła cały zapał do lekcji, pan Jedlicki ciągle ją teraz upominał, był z niej niezadowolony. Za którymś razem Zuzanna wybuchnęła płaczem. Pan Jedlicki stwierdził, że chyba się przetrenowała i należy się jej odpoczynek. Zwolnił ją z zajęć na cały następny dzień. Ale to było jeszcze gorsze, włóczyła się po stadninie, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć. Ci z obozu wyjechali z samego rana na cały dzień. Andrzej był z nimi. Może to i lepiej, widzieć go z daleka i nie móc podejść, nie móc do niego zagadać to było jeszcze gorsze. Ona pierwsza na pewno nie podejdzie. Prędzej by się zapadła pod ziemię. On musi zrobić pierwszy krok. Jeżeli oczywiście naprawdę mu na niej zależy. Ale tego wieczoru jej serce zostało ciężko zranione. Dziewczyny szeptały między sobą, że Czarny Jędrek zaproponował Iwonie, aby ze sobą chodzili. I ona się oczywiście zgodziła. Iwona to ta, która jako jedyna dziewczyna brała udział w zawodach. Nie była specjalnie ładna i miała krzywe nogi, ale za to wspaniale jeździła konno. A tutaj to się liczyło bardziej niż uroda i wszystkie zdolności naraz wzięte. Tutaj, w królestwie koni, królowymi były umiejętności jeździeckie. Więc to tak, myślała, czując przeszywający ból w piersiach. Zrozumiała, że nie może tu zostać ani chwili dłużej. Że jeżeli tu zostanie, pęknie jej serce. Wymknęła się z sali, odszukała klucz do kancelarii i nie zapalając światła, niemal po omacku zamówiła rozmowę z Warszawą. Wkrótce usłyszała zaspany głos ojca: - Ale co się stało? - dopytywał się. - Nie mogę ci powiedzieć, ale błagam cię, przyjedź jutro po mnie. - Jesteś chora? - Tak... - odrzekła. - Na co? - Nie mogę ci powiedzieć... Na szczęście nie wypytywał więcej. Obiecał, że po nią przyjedzie. Wróciła na salę. Leżała z otwartymi oczami. Nagle poczuła, jak coś ciepłego spływa jej po nogach. Dotknęła uda i stwierdziła, że to krew. A więc naprawdę była chora, być może nawet śmiertelnie. Może nie przeżyje do rana, może się wykrwawi. Wiedziała, że w takich sytuacjach należało założyć opaskę i mocno zacisnąć, ale ona krwawiła z wewnątrz... Rano bała się wstać, kiedy wychowawca do niej zajrzał, oświadczyła, że jest chora i czeka na ojca, który po nią przyjedzie. Potem zjawił się pan Jedlicki. Powtórzyła mu to samo, nie chcąc wyjaśnić, co jej dokładnie jest. - Może wezwiemy doktora? - spytał. - To nie jest taka choroba, na którą może pomóc doktor - odrzekła. Była pewna, że umiera z miłości. Około południa zjawił się ojciec. Usiadł obok na łóżku i wziął ją za rękę. - Co ci jest? - spytał. - Ja... krwawię i... chyba umrę - odrzekła drżącym głosem. - Jak to, krwawisz? Gdzie? Wtedy uniosła koc i pokazała mu koszulę. Ojciec uderzył się w czoło. - Jaką ty masz matkę! - powiedział ze złością. - Niczego ci nie powiedziała. A potem nachylił się do niej i zaczął jej tłumaczyć, że to nic takiego, to nie jest żadna choroba. Po prostu Zuzanna przestała być dzieckiem. - Możesz tu spokojnie zostać - zakończył. - Nie, chcę wrócić do domu - odrzekła dramatycznym szeptem. Od kilku miesięcy wszystkie poczynania Tadeusza skupiały się wokół remontu leśniczówki. Kiedy nadleśniczy, młody chłopak świeżo po studiach, przywiózł go tutaj służbowym łazikiem, dom przedstawiał opłakany widok. Miejscowa ludność wyszabrowała, co tylko się dało, powyrywane były futryny w oknach, drzwi, nawet ozdobną mozaikę w łazience poniszczono, chyba dla samej przyjemności niszczenia ktoś ją porozbijał młotkiem. Na szczęście przetrwały piece kaflowe, stare i bardzo piękne, ukradziono tylko kute w żelazie drzwiczki. Nadleśniczy ogarnął to wszystko wzrokiem i ze smętną miną zaproponował, żeby poszukać innego domu. Było ich kilka w okolicy. Ale Tadeusz spojrzał na ścianę wysokich świerków za oknem i powiedział: - Zostaję tutaj. Jego młody przełożony, jak się okazało poznaniak, dał mu wolną rękę co do remontu. Z przydziału dostał młotek, kilka gwoździ, a także drewno, ile tylko będzie potrzebował. To już było bardzo dużo, drewno, to zwłaszcza w dobrym gatunku, zawsze jest towarem chodliwym. Drogą wymiany w krótkim czasie zgromadził potrzebne mu materiały budowlane, wapno, cement. W poszukiwaniu ludzi do pracy zawędrował za poradą gajowego Wacława Konczanina, wilniuka przypominającego Longinusa Podbipiętę, olbrzyma o niebieskich oczach dziecka i zapadniętej górnej wardze (kiedy go spytał, gdzie stracił zęby, pan Wacław odrzekł: "Kacapy mi wybiły, jeszcze tam, w domu...") aż nad Zalew Wiślany, do Nowej Pasłęki. Trafił do kolonii rybaków, właśnie wrócili z połowu, rozwieszali sieci, smołowali łodzie, na jednej z nich, odwróconej do góry dnem, siedział stary rybak, twarz miał jak wyrzeźbioną w drewnie, niemal brązową od słońca i morskiego słonego wiatru. Kurzył skręta. Tadeusz zbliżył się do niego, wyciągnął swoje papierosy. - Może spróbuje pan mojego? Rybak skinął głową, rzucił peta i obcasem wdeptał w ziemię, a potem niezdarnie, zgrubiałymi palcami wyjął papierosa z paczki. Tadeusz usiadł obok niego na łodzi, obaj zaciągnęli się dymem. - Dla mnie te miastowe to za letkie - odezwał się stary. - Gardło mam przepalone... A pan nietutejszy... - My tu wszyscy nietutejsi - odparł. Ta odpowiedź spodobała się rybakowi, rozgadał się. Większość z nich przyjechała tu z Wileńszczyzny, dla nich Zalew to było takie rozlewisko Niemna i Prypeci. Klęli na "ruskich", którzy przegrodzili zalew siecią wzdłuż granicy, by powstrzymać łososia i sielawę. Po każdym sztormie rybacy znajdowali doskonałe siatki japońskie, jakich tu nikt nie widział. - Niby żółta rasa, a nasza siatka przy ichniej to jak postronek przy jedwabnej nici - powiedział rybak. 3 3 64 0 2 108 1 ff 0 74 1 Kiedy podszedł do nich młody mężczyzna, przedstawił go jako wnuka. Potem zbliżyli się inni, od słowa do słowa zaprosili radcę na ognisko. Nie przybył z pustymi rękami, za radą Konczanina wziął ze sobą kilka litrów spirytusu, który był tu uważany za najbardziej elegancki trunek. Rybacy pili go, prawie nie rozcieńczając wodą. Dla Tadeusza to była ciężka próba. Spirytus niemal spalił mu przełyk, ale nie mógł się z tym zdradzić, bo ludzie z kolonii wzięliby go za mięczaka. Głowę miał zawsze mocną, więc pod koniec biesiady dotrzymywał mu towarzystwa tylko jego pierwszy rozmówca, dziadek Kulesza. Tak kazał na siebie mówić. Tadeusz zorientował się, że był to rodzaj bruderszaftu. Rano rybacy z tęgim kacem wyruszali na połów, a on gotował się do powrotu. Ludzi do roboty nie znalazł, ale za to zyskał przyjaciół, dostał od rybaków wspaniałego łososia z srebrną metryczką w płetwie grzbietowej - przypłynął tutaj gdzieś z Gdańska i został odłowiony. Na jego oczach dziadek Kulesza uwędził rybę; była imponujących rozmiarów, ledwo się zmieściła w walizie, w której radca przywiózł alkohol. Na pożegnanie Tadeusz powiedział: - Jesteście dla mnie jak kawałek wolnej ojczyzny. - Nas tu mają za przybłędów, są i tacy, którzy przezywają kacapami, że niby my tak z ruska zaciągamy. A oni to nasze największe wrogi. Wypędzili nas z domu. I ja już go nie zobaczę, może moje wnuki wrócą na swoje... a może i to nie... Tadeusz bez słowa uścisnął mu dłoń. Obejrzał się jeszcze, skręcając za wydmę. Dziadek Kulesza stał i patrzył za nim. Na tle błękitnego nieba i żółtego piasku wyglądał jak czarny posąg. Mając taką wspaniałą zdobycz w postaci wędzonego łososia, radca postanowił wybrać się do Olsztyna do siedziby Polskiego Związku Łowieckiego. Ciągle nie tracił nadziei, że dostanie wreszcie pozwolenie na broń. Przyjęto go tam bardzo serdecznie, prezesem tutejszego oddziału był kulturalny pan, prawnik z zawodu, zdaje się nawet, że wykonywał obowiązki sędziego. W związku z tym radca zastanawiał się, czy wyrywać się ze swoją łapówką. Ale w końcu otworzył walizę, bo tylko ona mogła pomieścić tego wielkoluda. Prezes zainteresował się okazem, oglądał go z niekłamanym podziwem. - Mam nadzieję, że będzie smakował tak jak wygląda. Życzę panu prezesowi smacznego. - Ależ, ja nie mogę przyjąć takiego prezentu. To rarytas... - Z czymś pospolitym bym się nie wyrywał - odrzekł radca. Twarz prezesa wyrażała najwyższe zadowolenie, był wyraźnie rozanielony. - Tak jak powiedziałem, panie kolego - mówił ściskając rękę radcy na pożegnanie - żadnych problemów z wydaniem panu pozwolenia na broń nie będziemy robili. Zda pan egzamin, a dla starego myśliwego to przecież żadna trudność. - No, mogłem to i owo zapomnieć, mając przed nosem szary więzienny mur. - Myślistwa się nie zapomina, myślistwo ma się we krwi - odrzekł sądzia. - Mam na myśli myśliwych z prawdziwego zdarzenia. Teraz niestety naprzyjmowano do związku hołoty... Dawał tym do zrozumienia, że on i Tadeusz są z odpowiedniego naboru. Wzmianka o więzieniu nie zrobiła na nim wrażenia, gdyż radca napisał o tym w życiorysie, który załączył do podania z prośbą o przyjęcie go w poczet członków związku i wysłał listem poleconym. Było to już jakiś czas temu, prezes miał sposobność się z tymi dokumentami zapoznać i, jak widać, skorzystał z niej. To był swojego rodzaju test, jaki radca wypróbował na prezesie. Oczywiście była mowa o tym, że przed wojną Tadeusz polował, a po wojnie odmówiono mu wydania pozwolenia na broń, ale czasy się przecież zmieniły, bądź co bądź to pięćdziesiąty ósmy rok, a nie czterdziesty ósmy. Więc tak sobie miło gawędzili, a o odsiadce radcy nie padło ani jedno słowo. Do odjazdu pociągu miał jeszcze trochę czasu, postanowił więc przejść się po mieście. Swojego przyjaciela Edmunda nie zastał, wyjechał w sprawach służbowych do Warszawy. Mijał właśnie jakiś sklep, kiedy coś go zatrzymało, dosłownie poczuł szarpnięcie za rękaw. Rozejrzał się, ale przechodnie mijali go obojętnie. Stał przed salonem Desy. Spojrzał na wystawę, były tam jakieś starocie: srebrne cukiernice, lichtarze, puzderka. A potem uniósł głowę i napotkał wzrok, który go sparaliżował. Nie mógł się poruszyć, nie mógł niemal oddychać. Z portretu zawieszonego na wystawie spoglądała na niego Karolina Lechicka. Była jak żywa, taka, jaką ją pamiętał, spod wywiniętych rzęs patrzyły na niego jej oczy. Tak niezwykłe jak jej cała twarz, sylwetka, w każdym szczególe przepiękna, niemal porażająca urodą. Boże, nigdy się nie uwolnię, jestem skazany... Chciał odejść stąd jak najdalej. I tak też zrobił, ruszył przed siebie szybkim krokiem, szedł coraz szybciej, a właściwie uciekał. Ale po kilku przecznicach zatrzymał się. Przecież to był portret skradziony z Lechic, portret matki Eweliny. Z pewnością chciałaby go mieć. Nie wiedział jeszcze, jak go jej dostarczy, ale znajdzie jakiś sposób, pośle przez kogoś, bo wysyłka pocztą była dość ryzykowna. Mogliby obraz uszkodzić. Widział nieraz, jak traktowane są przesyłki, nawet te z naklejkami: "Ostrożnie!" Nikogo to nie obchodziło jakiś chłystek rzucał z rozmachem taką oklejoną ostrzeżeniami paczkę na stertę innych. No tak, ale to nie był teraz najważniejszy kłopot. Powinien jak najszybciej wrócić do Desy i spytać, ile obraz kosztuje i czy jest do sprzedania. Jeżeli jest tylko dekoracją, sprawę będzie miał z głowy. Wydawało mu się, że cały czas szedł prosto, ale wracając pozornie tą samą drogą, nie dotarł do Desy. Spytał któregoś z przechodniów, ten wskazał mu kierunek, okazało się jednak, że trafił do antykwariatu z książkami. Dopiero tam dostał właściwy adres. Zjawił się tam tuż przed zamknięciem sklepu. Sprzedawczyni robiła wrażenie bardzo pasującej do zastawionego starociami wnętrza. Miała sukienkę zapinaną pod szyją i żabocik. Włosy upięte w staromodny kok. Zupełnie jakby zeszła z któregoś z obrazów. Pod ścianą stało ich kilka, ale jego interesował wyłącznie portret z wystawy. - Tak, jest do sprzedania - odrzekła jakby z wahaniem. Wymieniła dość wysoką sumę, Tadeusz nie miał tylu swoich pieniędzy, na szczęście zabrał z sobą służbowe. Nie dokonał zamierzonego zakupu, wiózł więc całą sumę z powrotem. Pożyczy ją sobie teraz i zaraz po powrocie zwróci. - Czy może mi pani zdradzić, kto wstawił ten portret? - Nie ujawniamy nazwisk naszych klientów, chyba że jest pan z prokuratury albo milicji. - Na szczęście ani jedno, ani drugie - odrzekł. Sprzedawczyni weszła na wystawę, przez chwilę Tadeusz oglądał tylko jej nogi, wspięła się na palce. Ostrożnie wstawiła obraz do środka. - Prawda, jaka ona jest piękna. Mogłabym na nią patrzeć i patrzeć... Radca coś zamamrotał, zrobiło mu się gorąco, rozpiął kołnierzyk koszuli. - Ciekawe, co się dzieje z tą dziewczyną, teraz to pewnie stateczna pani. Portret został namalowany w dwudziestym trzecim... w rogu jest data... - Czy może go pani zapakować? - przerwał jej Tadeusz. - Spieszę się na pociąg. - Tak, tak, już pakuję - odrzekła sprzedawczyni zawstydzona. Był już przy drzwiach, kiedy go zawołała. - Dlaczego pan pytał o właściciela obrazu, czy to dla pana ważne? - Nie, tak tylko spytałem - odrzekł, chcąc stąd jak najprędzej wyjść. Co go zresztą mogło obchodzić, kim był złodziej. Może zresztą to już nie była ta sama osoba, może portret przeszedł przez łańcuszek rąk. Z pewnością tak było, bo skąd by się nagle znalazł w Olsztynie. Kiedy Tadeusz dotarł wreszcie na dworzec, okazało się, że jego pociąg właśnie odszedł. Następny był dopiero rano. Co miał robić, spędził tę noc w dworcowej hali. Drzemał na ławce z portretem Karoliny Lechickiej, nie wypuszczał go spod pachy, bo gdyby nie daj Boże zasnął, obraz mógłby zostać ukradziony. Byli tutaj od takich kradzieży specjaliści. Jako dawny wywiadowca umiał ich bezbłędnie wyłuskać spośród tłumu oczekujących. Mimo nocnej pory dworzec tętnił życiem, na ławkach koczowały całe rodziny, z tobołami i tobołkami. Nic dziwnego, skoro pociągi tu tak rzadko jeździły, do Brzezin pociąg odchodził tylko raz dziennie. Ten ranny, na który radca czekał, nie dojeżdżał do samego miasteczka, czekała go więc przesiadka. Minął tydzień, potem drugi, a zawiadomienie o egzaminie łowieckim jakoś nie nadchodziło. Tadeusz zajęty był pracami budowlanymi, czy już raczej wykończeniowymi, nie miał więc czasu na pisanie ponagleń. Zresztą, po wręczeniu prezesowi łapówki nie wypadało się ze sobą narzucać. Tamten mógłby pomyśleć, że Tadeusz w twardy sposób domaga się teraz rewanżu. Leśniczówka przejrzała na oczy, czy raczej na szyby, które powstawiano w całym domu. Położono już też podłogi na parterze. Remont pokoi na górze mógł jeszcze poczekać. Najważniejsze, żeby zaczęła funkcjonować kancelaria, kuchnia i pokój Tadeusza. Na razie wszędzie jeszcze stały wiadra z zaprawą murarską, pod ścianami leżały worki z cementem. Ale widać już było koniec, to najważniejsze. W przyszłym tygodniu miał przyjechać malarz. Tym razem na sto procent, bo odwalił wszystkie remanenty alkoholowe, najpierw urodziny córki, potem poprawiny, potem leczenie kaca. Przez to pojawienie się na świecie kolejnego potomka malarz zawalił wszystkie terminy. A ponieważ było to jego dziesiąte z kolei dziecko, można było zrozumieć, dlaczego malarz Konopka wpadł w nałóg. Konczanin jeździł do niego kilkakrotnie i za każdym razem malarz przysięgał, że nazajutrz podejmie pracę. - Osobiście się stawię, panie gajowy - mówił waląc się w piersi. I oczywiście się nie stawiał. Ale teraz przywlókł się, szary na twarzy, z trzęsącymi się rękami, i zapowiedział, że od poniedziałku zaczyna robotę. Przysięgał też, że koniec z piciem. Raz i na zawsze. - Do następnych chrzcin, panie Konopka - śmiał się Konczanin. - Przyznaj się pan, pewnie już kolejny dzieciak w drodze! - Ee tam - krzywił się malarz, jakby się napił octu. Powoli Tadeusz obejmował w posiadanie leśnictwo, szło mu to dosyć ciężko, bo las znał dotąd tylko z polowań. A to było jednak coś innego. Mógł liczyć tylko na siebie, bo jego gajowy też był amatorem w tej branży. Las, owszem, znał, ale od podobnej strony co Tadeusz. Był myśliwym. Miał starą dubeltówkę, która chyba pamiętała carycę Katarzynę, nosił ją przewieszoną przez ramię na sznurku. Tadeusz nie mógł znieść tego widoku i bawiąc w Olsztynie, kupił swojemu gajowemu porządny pasek. Takie to zakupy poczynił: pasek i portret... Obraz zaniósł początkowo na górę, ale potem zląkł się, że może mu tam zaszkodzić wilgoć. Portret Karoliny Lechickiej wylądował więc w jego pokoju. To nowe życie było dlań wielce absorbujące, przede wszystkim pochłaniała go praca papierkowa. Ani rusz nie mógł się połapać, o co tu chodzi, a ambicja nie pozwalała mu pytać nadleśniczego, chłopaczyna miał jeszcze mleko pod nosem. Godzinami więc siedział w kancelarii, która została odremontowana jako pierwsza, i wertował instrukcje, zarządzenia, plany kwartalne i roczne zalesienia i wycinki. W końcu zaczął pojmować, na czym to wszystko polega. Nadleśniczy, mimo że Tadeusz z niczym się do niego nie zwracał, musiał się orientować, że jego nowy leśniczy ma trudności. Oddelegował mu do pomocy podleśniczego, młodego chłopca po ukończonej zawodówce. Bardzo się ten świeżo upieczony adept Szkoły Leśnej przydał, bo Tadeusz był raczej praktykiem, a chłopak odwrotnie. Świetnie się wzajemnie uzupełniali. Podleśniczy miał rodzinę w Brzezinach i stamtąd codziennie dojeżdżał do leśniczówki motorowerem. O trzeciej po południu Tadeusz zostawał sam. Siadał wtedy przy biurku i czytał podręczniki, które pożyczył od swojego pomocnika. Powiedział, że chętnie rzuci okiem na te nowości, ostatni raz miał książkę fachową w ręku przed wojną. Nie dodał, że nie dotyczyła ona leśnictwa. Któregoś wieczoru zajrzał do kancelarii Konczanin. - Światło się pali, to widać pan leśniczy nie śpi, pracuje. Może przeszkadzam? - Niech pan wejdzie, panie Wacławie - odrzekł, dyskretnie wsuwając podręcznik "Technologia drewna dla klasy IV" do szuflady. - Co tam słychać? - Ano, jest taki problem. Zgłosił się do mnie gospodarz, że on za poprzedniego leśniczego wykupił trzy metry budulca. Kwitu nie ma, ale pieniądze dał. - I mam mu wierzyć na słowo? - Wygląda na uczciwego człowieka. - Jakby oszust wyglądał na oszusta, nikogo by nie oszukał. Gajowy przytaknął głową. - No niby i tak, ale tamtemu leśniczemu się zmarło i to tak z dnia na dzień. To może nie zdążył kwitu wypisać. Mieszkał w Brzezinach, dojeżdżał tutaj ze dwa razy w tygodniu... - To i zostawił bałagan, Panie świeć nad jego duszą - odparł ze złością Tadeusz. - Bez wodki nie rozbieriosz. - A może przydałoby się? - spytał nieśmiało gajowy. - Masz pan co? - Ma się rozumieć. - To przynieś pan. Konczanin zjawił się wkrótce z półlitrówką w kieszeni. Przyniósł dwie szklanki i słoik ogórków małosolnych. Wypili po jednym, zakąsili ogórkiem. I jak to między myśliwymi zaczęli opowiadać o swoich łowieckich przygodach. Tadeusz o odyńcu olbrzymie, którego położył jednym strzałem w komorę. Było to chyba jego drugie czy trzecie polowanie, a odyniec pierwszy. Już nigdy nie udało mu się ustrzelić niczego tak efektownie. Chociaż wśród jego trofeów myśliwskich znalazł się łoś, kilka rysi. Teraz rysie i łosie były pod ochroną. Gajowy bardzo ciekawie opowiadał o polowaniu na głuszca. Może to późna pora, a może alkohol sprawiły, że radca niemal widział to wydarzenie. Wczesny świt, czerwieniejące niebo na horyzoncie, głęboka jeszcze czerń boru, tylko gdzieniegdzie rozświetlona taflą wody, w tamtych okolicach były bagna. Trzeba było się skradać, uważając, aby żadna gałązka nie trzasnęła pod butem. Przystawać w chwilach, kiedy kogut przerywał swoją pieśń. Można to było nadrobić kilkoma skokami w czasie, gdy tokował. Wtedy stawał się głuchy, stąd pewnie jego nazwa. Niestety, często przerywał swoją miłosną pieśń i wtedy byle szmer potrafił go spłoszyć. Dlatego tak trudno było podejść głuszca. Po wielu niepowodzeniach Konczaninowi się to udało, ustrzelił bardzo pięknego koguta. Ale stracił na to może ze dwa tygodnie, już mu się wydawało, że ma ptaka na muszce, kiedy ten, wiedziony jakimś przeczuciem, odlatywał. W czasie tych podchodów zdarzyła mu się też niesamowita przygoda. Po drodze na tokowisko było bagno porośnięte olchą i trzcinami, ktoś nieobznajomiony z tym terenem mógł już stamtąd nigdy nie wrócić, miejscami bowiem było grząsko i bardzo zdradliwie. W jednym miejscu opadły gajowego żmije. - Nie wiem, ile ich mogło być, dwadzieścia, trzydzieści. I skakały do góry na dwa metry. Myślałem, że mi twarz pokąsają. Jakbym nie miał gumowych butów i grubego kaftana, toby mnie zagryzły na śmierć. Tyle lat, a zapomnieć tego nie mogę. Czasem nawet mi się śnią te zarazy. Takie dwa sny mi się powtarzają, ten ze żmijami i jak mnie z domu w nocy w kalesonach wyciągają, ręce do tyłu wykręcone. Myślałem, że pod ścianę... - Niemcy? - Ruskie. A panu leśniczemu coś się śni? - Rzadko. - To i lepiej. Bóg wiara, sen mara. Zaświtało dno w półlitrówce, gajowy zaczął się zbierać do wyjścia. - A względem tej asygnaty, to co zrobimy? - Tej, co to jej nie ma? - Na to wychodzi. - Niech ten człowiek przyjdzie do kancelarii w godzinach urzędowania. - Tak i mu powiem - ucieszył się Konczanin. Tadeusz wyczuł, że bardzo mu zależy na pozytywnym załatwieniu tej sprawy. Po wyjściu gajowego zgasił światło w kancelarii, a potem, swoim zwyczajem, zajrzał do koni. Jego leśnictwo miało "na stanie" dwa potężne wałachy do zrywki drewna. Pierwszy przydział owsa za panowania Tadeusza, jakoś podejrzanie szybko się skończył, więc postanowił sam go wydawać z magazynu. Furmani kręcili nosami, ale nie śmieli nic w oczy powiedzieć. Dotarło do niego, że takich zwyczajów tu nie było. Wiadomo, że pensyjki państwowe cienkie, ludzie muszą sobie na boku dorobić. "Ale nie kosztem zwierząt" - powiedział twardo Tadeusz, gdy mu to gajowy powtórzył. Wszystko zastał w należytym porządku, wrócił więc do siebie. Usiadł na łóżku i smętnie się zadumał. Iść spać jakoś mu się nie chciało, ślęczeć nad podręcznikami też nie. Miał w szafce napoczętą butelkę wódki, wyjął ją. Nalał sobie kieliszek. Wypił. Butelkę postawił na podłodze. Na to mu przyszło, że pije sam, do lustra. W tej samej chwili jego wzrok powędrował w stronę kąta, w którym stał odwrócony do ściany portret Karoliny Lechickiej. - Nie wypada, żeby taka piękna kobieta stała w kącie - powiedział głośno i postawił portret na stole, ostrożnie opierając go o wazon. Spojrzał na twarz na portrecie i doznał porażającego uczucia, że to jest twarz żywa. Wydawało mu się, że powieki się poruszają, że drgają kąciki ust. W trwożnym pośpiechu położył portret twarzą do blatu stołu, a sam wrócił na łóżko. Podparł głowę rękami. Wariuję, pomyślał, ta kobieta doprowadzi mnie do obłędu. Jak swojego męża... Sięgnął po butelkę i wypił duszkiem prawie połowę jej zawartości. Zakręciło mu się w głowie. Przed oczyma poczęły latać czerwone płaty. - Nie można! - krzyknął. - Nie można nikogo tak dręczyć! Strzeliłem! A gdybym nie strzelił, kim stalibyśmy się my troje? Mnie i pułkownika czekałby sąd wojskowy. I kula w łeb. Ty byłabyś donosicielką! Przeklęłabyś tę chwilę. Nie umiałabyś z tym żyć... Ja to analizuję w a... aspekcie osobistym, a ten drugi a... aspekt, aspekt państwowy! Ten drugi... lepiej o tym nie mówić! Daj mi więc żyć tym marnym życiem, jakie prowadzę... Pokochałem twoją córkę... tę moją Beatrycze... Ale nas rozdzieliłaś. Więc poprzestań na tym... Koniec! Kropka! Tadeusz uniósł nakazująco palec do góry, po czym przewrócił się na plecy i zasnął. Otworzył oczy, kiedy w oknach było już widno. Miał potwornie ciężką głowę, a w ustach skołowaciały język. Nie mógł nim poruszyć, zupełnie jakby był kawałkiem drewna. Dźwignął się wreszcie i poszedł do kuchni w poszukiwaniu czegoś do picia. Na szczęście żona Konczanina albo któraś z jego córek nastawiły mleko na zsiadłe. Prowadziły mu gospodarstwo, tyle ich było i wszystkie tak do siebie podobne, że nie mógł ich odróżnić. Gajowy miał same zresztą córki, w wieku od osiemnastu lat do dwóch. Nie wiadomo dlaczego radcy wydawało się, że są to dzieci osierocone. Okazało się jednak, że istnieje ich matka, ale leśniczego unika, chodzi bokiem, pod ścianami, zgięta w pół. Takiego nabrała zwyczaju jeszcze na Wileńszczyźnie, gdzie pracowała w kuchni w jednym z tamtejszych majątków. Dziedzic miał takie życzenie, żeby służba nie patrzyła mu w oczy, więc służba, jak przechodził, schylała głowy albo nawet gięła się w pół. Pani Konczaninowej tak to weszło w krew, że radca długo nie oglądał jej twarzy, a ponieważ cała żeńska część rodziny Konczaninów chodziła ubrana w podobne perkale, brał ją za jedną z córek... Któregoś dnia zagadnął Konczanina, że przy takiej gromadce dzieci przydałaby się gospodyni. - Gospodyni jest! - odrzekł. - I złego słowa na nią powiedzieć nie mogę. I dopiero zrobiło się Tadeuszowi głupio. Zsiadłe mleko znacznie złagodziło jego męki, umył się w zimnej wodzie do pasa, parskał, prychał jak koń, potem wytarł się szorstkim ręcznikiem, skóra poczerwieniała, jakby za chwilę miała trysnąć krew. Fizyczność radcy wracała na swoje miejsce, to znaczy głowa znalazła się tam, gdzie powinna, to samo było z nogami, zaraz po przebudzeniu miał wrażenie, że jest na karuzeli. Wrócił do pokoju, włożył czystą koszulę; sięgnął po krawat wiszący na oparciu krzesła, kiedy jego wzrok padł na stół. Leżał tam obraz, twarzą do blatu. Odruchowo spojrzał w tę stronę, gdzie przedtem stał portret Karoliny Lechickiej. Oczywiście go tam nie znalazł. Skąd wziął się na stole? Ostrożnie odwrócił portret i ze zgrozą stwierdził, że obraz uległ zniszczeniu. Ten cholerny wazon z kwiatami, który postawiła Konczaninowa albo jedna z jej córek, przewrócił się i wylała się z niego woda. W jednym miejscu płótno nasiąkło nią, zniekształcając rysy kobiety na portrecie. Farby, które się ze sobą zlały, postarzyły tę twarz o dobrych kilkadziesiąt lat, to już nie była śliczna młodziutka panienka, to była kobieta z brązowymi cieniami pod oczyma, ze zmarszczkami i grymasem wokół ust, który mógłby wskazywać na to, że jest to osoba ciężko doświadczona życiem. Chryste Panie, Tadeusz złapał się za czoło. Ogarnęła go złość na siebie i jednocześnie żal, że tak źle się obszedł z jedyną pamiątką rodzinną Eweliny. Przecież nie mógł jej przekazać portretu w obecnym stanie. Nie wiedział, czy można go jeszcze uratować, powinien spytać o to konserwatora. Ale gdzie kogoś takiego tutaj znaleźć. Trzeba by jechać do Olsztyna. Teraz nie mogło być o tym mowy, zaczynał się czas kwartalnych sprawozdań. Rozejrzał się bezradnie po pokoju, potem wyjął prześcieradło z szafy, owinął nim obraz i wyniósł na górę. Trudno, musiał tutaj poczekać, aż Tadeusz będzie miał czas się nim zająć. Ale wobec kolejnych wydarzeń sprawa ta musiała się odwlec. Któregoś dnia gajowy Konczanin z uradowaną miną wrócił z nadleśnictwa. Przywiózł pocztę, a w niej aż dwa listy z Oddziału Polskiego Związku Łowieckiego w Olsztynie. - No, panie leśniczy, jak już dwa listy napisali, to jesteśmy z górki. Nic tylko wyfasować dwu_ albo i trzyrurkę, i na łowy! Tadeusz niecierpliwie rozerwał pierwszą kopertę, przebiegł wzrokiem treść listu: "W związku z prośbą Obywatela o przyjęcie go w poczet członków naszego związku, uprzejmie informujemy, że należy złożyć egzamin łowiecki w dniach 18_#21 maja, po czym będzie miał Obywatel prawo ubiegać się o wydanie zezwolenia na zakup broni myśliwskiej. Z poważaniem Zbigniew Cały" Odczytał drugie pismo i krew odpłynęła mu z twarzy. "Uprzejmie informujemy, że Rzecznik Praw Łowieckich nie dopuszcza Obywatela do egzaminu łowieckiego z powodów administracyjno_prawnych. Z poważaniem Zbigniew Cały" - Uważaj pan, panie Cały, żebyś pan się nie stał niecały! - powiedział z pasją, mnąc papier. Gajowy patrzył na niego z troską. - Coś nie tak? - Nawet bardzo nie tak, sukinsyny dały mi odprawę! Konczanin przestąpił z nogi na nogę, rozejrzał się, a potem ściszając głos powiedział: - A bez nich to już polować nie można? Tu wszyscy kłusują, na prawo i na lewo! Ja pierwszy pożyczę panu leśniczemu dubeltówkę, stara bo stara, ale niesie. Jeszcze się nie zdarzyło, żebym spudłował. Tadeusz uśmiechnął się smętnie. - Nie, panie Konczanin, my jesteśmy tu po to, żeby przestrzegać prawa. Łososia tylko żal, nawet go nie spróbowałem. Na początku grudnia spadł obfity śnieg, zaczęły się też mrozy. Leśniczówka była przez jakiś czas odcięta od świata, bo droga zrobiła się nieprzejezdna, w dodatku wysiadło światło, zamokły druty. Zapanował spokój, nie pojawiali się interesanci. furmani nie wyjeżdżali do lasu, w obejściu widać było tylko przebiegające od domku pod lasem do obory albo chlewów córki gajowego, zimą czy latem odziane w cienki perkal. Początkowo gajowy z rodziną mieszkał w baraku na terenie nadleśnictwa, ale przy okazji remontu leśniczówki radca wpadł na pomysł, aby odnowić także stojący na uboczu domek. Był w dobrym stanie, należało tylko wstawić okna, drzwi i wyremontować piece. Gajowy sprowadził się wczesną jesienią, a wraz z nim przywędrowały dwie krowy, świnie, kury, słowem - całe gospodarstwo Konczaninów. Ponieważ radca własnego inwentarza żywego nie miał, zgodził się, aby "żywiołę" Konczaninów rozlokować w chlewach należących do leśniczówki. Postawił tylko weto na gęsi. Były zbyt hałaśliwe i zanieczyszczały podwórko. Potem żałował tej decyzji, bo Konczaninowa z córkami najpierw powiozła gęsi na targ, a kiedy się nie sprzedały, po prostu urządziła rzeź. Jednego dnia poderżnięto gardła dwóm tuzinom ptaków. Do misek ściekała czernina, pióra latały w powietrzu, a rodzina Konczaninów peklowała gęsinę do weków. Tadeusz słyszał w kancelarii ten nieustający gęsi krzyk i spytał podleśniczego, co się tam dzieje. - Gajowa z córkami wyrzyna gęsi - usłyszał. - Wszystkie? - zdumiał się. - No, pan leśniczy powiedział, że gęsi ma nie być. Dopiero teraz sobie to skojarzył, ale było już za późno. Potem przez kilka nocy z rzędu śniły mu się te gąski białe, na które wydał okrutny wyrok. Dwa tuziny białych ptaków wzbijało się w powietrze, zamaszyście machając skrzydłami, powinien być niezły rumor, ale do jego uszu nie docierał żaden dźwięk. Gęsie duchy opuszczały ziemski padół w ciszy... chyba duchy, bo przecież ptactwo domowe nie wzbija się w powietrze. Ale... sny zawsze przekłamują rzeczywistość. Jeszcze raz gęsi dramat osobiście dotknął radcę. Jedna z córek gajowego przyniosła mu obiad, kiedy pochwalił bardzo smaczne i delikatne mięso, powiedziała: - To gęsina z weków... Tadeusz więcej nie mógł przełknąć ani kęsa; kiedy dziewczyna sobie poszła, wyrzucił zawartość talerza do kubła. Po paru dniach u wjazdu do leśniczówki pojawił się pług śnieżny, a w ślad za nim podążał łazik z nadleśnictwa. Zatrzymał się przed gankiem i radca zobaczył, że przyjechał jego młodociany szef. Był wyraźnie czymś poruszony. Okazało się, że nadleśnictwo ma zorganizować polowanie dla gości z Olsztyna i Kaliningradu. Nadleśniczy sam nie polował i nie miał o polowaniu zielonego pojęcia. Przyjechał więc obarczyć tą misją radcę. Razem z Konczaninem objechali sankami znane im oddziały, gdzie zalegały dziki i trzymały się jelenie. Sytuację zastali nie najgorszą, było kilka dorodnych pojedynków, wataha z małymi i sporo jeleni. Można było przekazać informację, że teren do polowania jest przygotowany. Z samego rana zajechały przed ganek leśniczówki trzy samochody z Olsztyna. Wysiadali z nich kolejno: radziecki pułkownik z adiutantem, prezes Związku Łowieckiego, który udawał, że Tadeusza nie poznaje, zastępca komendanta wojewódzkiego Mo do spraw bezpieczeństwa oraz kilkunastu ludzi z bezpieki do obstawy. Pułkownik był dość tęgawy, czerwony na twarzy. Tadeusz sądził, że to od mrozu, ale kiedy się witali, poczuł odór alkoholu. Oczka pułkownika Bystrynina spoglądały jednak bystro, radca miał wrażenie, że prześwidrowują go na wylot. Przywołał swojego gajowego a ten, prężąc się służbiście, wyrecytował: - W czterdziestym szóstym oddziale obciąłem sporą watahę i dużego pojedynka! - Nu, toczno - odrzekł z zadowoleniem pułkownik. Pogoda dopisała, był lekki mrozek, olbrzymie śnieżne przestrzenie iskrzyły się w promieniach słońca. Wysoki las przykryty był białymi czapami, które co jakiś czas osuwały się bezszelestnie, odsłaniając głęboką zieleń świerkowych gałęzi. Mniejszych drzew i krzewów w ogóle nie było spod śniegu widać, wyglądały jak śnieżne pagórki. W takiej scenerii wyruszyli w kilka sań na miejsce. Radca jechał w pierwszych saniach z Konczaninem i szefem Służby Bezpieczeństwa. - Dobrze byłoby, żeby nasz gość coś ciekawego ustrzelił - odezwał się esbek. - Wybraliśmy z panem gajowym takie stanowisko, gdzie nie można czegoś ciekawego nie ustrzelić. - To dobrze, trzeba podtrzymywać stosunki z sąsiadami. Na miejscu zbiórki Tadeusz przydzielał stanowiska myśliwym, większość z nich należała do obstawy Rosjanina i z myślistwem nie miała wiele wspólnego, to byli raczej rzeźnicy, nie myśliwi. Radca myślał o tym z niesmakiem. Pułkownika i szefa Służby Bezpieczeństwa rozstawił na znanych mu przesmykach zwierzyny. Prosił, aby cierpliwie czekali na dużego pojedynka, będzie musiał tędy przechodzić, kiedy ruszy nagonka. Dalej się nie przedrze, tam były już tylko torfowe wyrobiska, gdzie więźniowie kopali torf. Jeszcze raz poprosił swoich podopiecznych o cierpliwość i poszedł za Konczaninem i naganiaczami. Na tropie wejściowym do miotu Konczanin spuścił ze smyczy Kusego i Tropa, psy rasy nieokreślonej, prawdę mówiąc, kundle, którym jednak żaden psi arystokrata nie dorównałby w sztuce tropienia zwierza. Z nosami przy ziemi poszły śnieżnym śladem. Tymczasem na linii padło kilka strzałów, ale na przesmykach było cicho. Szli z gajowym w głębokim śniegu, nierzadko zapadając się po kolana, spostrzegli, że tropy dużego dzika kierują się prosto na obstawione przez gości przesmyki. Młodniki stawały się coraz gęstsze, przedrzeć się przez nie można było tylko idąc tyłem, a i tak śnieg sypał się za kołnierz. Tadeuszowi wydawało się, że do linii myśliwych jest już blisko, stanął na moment i nasłuchiwał. Wcześniej rozdzielili się z Konczaninem, psy poszły ze swoim panem, radca ich już nie słyszał. Nagle, gdzieś niedaleko, odezwał się jeden z psów, po sposobie jego szczekania zorientował się, że bierze dzika. Ruszył w tym kierunku i wtedy padł strzał. Jednocześnie coś jak rozpalone żelazo przesunęło mu się po udzie. Tadeusz zachwiał się i upadł w śnieg. Na chwilę musiał stracić przytomność. Kiedy się ocknął, zobaczył nad sobą niemal papierową twarz pułkownika. - Czto s wami? Wy ranien? Jej Bohu, kakoje nieszczastie... - Pan mnie postrzelił - powiedział z wysiłkiem. Pułkownik jeszcze niżej się nad nim pochylił. - Wy nikomu etowo nie goworitie, a ja wam wsio... wsio, czto chotitie... Radca podszedł do tego po kupiecku. Co mu to da, jeżeli będzie się upierał przy prawdzie? Pułkownik mógłby mieć z tego powodu pewne kłopoty. Pewne. Władze polskie wszystko zatuszują. A on może w tej chwili załatwić sprawę najważniejszą: pozwolenie na broń. A jeżeli będzie kulał? Albo trzeba będzie amputować nogę, cała ta transakcja ze śmiertelnym wrogiem okaże się niepotrzebna. Gdyby tylko wiedział, jak poważnie jest ranny. - Nu, czto s wami? - dopytywał się wystraszony nie na żarty Rosjanin. - Żywiotie? - Żyję - odparł, czując, jak drętwieje mu język. - Jestem myśliwym, ale nie dają mi pozwolenia na broń, jeżeli to załatwicie... żeby mi pozwolili kupić strzelbę... Pułkownik majestatycznie, w milczeniu skinął głową. Po chwili otoczyli ich inni myśliwi, przecisnął się do niego Konczanin. - Na miłość boską, panie leśniczy, co się stało? - Nic... nic takiego - odrzekł słabnącym głosem. - Ładowałem panu pułkownikowi broń i postrzeliłem się... w udo... Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale otoczyła go gęsta mgła, ugrzązł w niej, sparaliżowała mu ruchy, nie mógł już nawet poruszać ustami. Przytomność wróciła mu w karetce, która go wiozła do szpitala. Przeleżał się w nim dwa tygodnie, co dla Tadeusza, który nigdy nie chorował, było niemałą katorgą. Szpitalna piżama i szlafrok doprowadzały go do rozpaczy, stan ten łagodził fakt, iż jak się okazało, kula nie uszkodziła kości, Tadeusz stracił tylko dużo krwi, uratowała go szybka pomoc i transfuzja. Operacja, której go poddano, trwała ponad godzinę; chirurg usunął znaczną część poszarpanego mięśnia, co sprawiło, że chora noga od tej zdrowej stała się o połowę chudsza, a że Tadeusz nigdy atletą nie był, wyglądało to niemal humorystycznie, zamiast uda sama kość. Oczywiście powodów do żartów nie było. Ale mimo wszystko mogło być gorzej. Pierwszą osobą, która go odwiedziła, był nadleśniczy, zjawił się niejako z urzędu. Miał zmartwioną minę. - To ja pana w to wpędziłem, gdybym wiedział, jak to się skończy... - Należy umieć obchodzić się z bronią - odrzekł na to Tadeusz. - Sam sobie jestem winien. Chłopaczyna pokręcił przecząco głową. - Nie, nie, to ten mój pomysł z polowaniem... Tadeuszowi zrobiło się go żal, ale po pierwsze, nie mógł mu powiedzieć prawdy, a po wtóre, i tak nie uwolniłaby tego dzieciaka od wyrzutów sumienia, a nawet może wpędziłaby w większe; gdyby się dowiedział, że gość z Kaliningradu, wziął po pijanemu jego leśniczego za dzika, pewnie nie zaznałby już spokoju nigdy. Drugim odwiedzającym okazał się Konczanin, dla którego podróż do Olsztyna była nie lada wysiłkiem, bo jak sam mówił, między murami tracił "węch", w lesie trzymał kierunek bezbłędnie. Usiadł na brzeżku szpitalnego taboreta i spoglądał smętnie w stronę Tadeusza, ale kiedy pielęgniarka wyszła i zostali sami - radca leżał w separatce, trzeba przyznać, że opiekę miał wspaniałą, ktoś o to wyraźnie zadbał - powiedział ściszając głos: - To ten kacapski knur pana leśniczego ranił! Tadeusz zrobił głupią minę, nie bardzo wiedział, co na to odpowiedzieć. - To tak szybko się stało... trudno się było zorientować... - Ja tam swoje wiem - odrzekł gajowy - ale rozumiem, że pan leśniczy nie chce tego rozgłaszać. Może i racja. Jeszcze by się ten kacap mścił. Tadeusz zmienił temat, spytał, co tam słychać w leśnictwie. Wszystko dobrze, podleśniczy młody, bo młody, ale sobie radzi. Tylko czekają na powrót pana leśniczego, bo spraw się nazbierało, ten smark przecież nie będzie podpisywał dokumentów, jak w grę wchodzą pieniądze. - Ja już bym wracał - powiedział Tadeusz - tylko te konowały nie dają. - Niech się pan leśniczy tak nie spieszy, niech się wprzódy całkiem wykuruje, żeby móc chodzić po lesie. Teraz to chyba dadzą pozwolenie na dubeltówkę - zakończył chytrze. - Chyba dadzą - odrzekł obojętnie Tadeusz, ale pomyślał sobie, jaki to z tego gajowego chytry lis. Od razu się zorientował, w czym rzecz. Kiedy już radca mógł kuśtykać po korytarzu, zadzwonił do swojego przyjaciela Edmunda i powiadomił go, gdzie jest. Kotowicz zjawił się jeszcze tego samego popołudnia, wielce zaniepokojony. - Postrzeliłeś się? Jak to możliwe? Ty, stary wyga! Tadeusz uśmiechnął się smutno. - No cóż, niechcący posłużyłem za cel pewnej kanalii - zaczął - ale za to ta kanalia załatwi mi pozwolenie na broń. Musiał opowiedzieć wszystko od początku, z najmniejszymi szczegółami. Przyjaciel tylko kręcił głową. - Należało go oskarżyć - powiedział surowo. - Dla mnie ten świstek jest więcej wart, niż jakaś wątpliwa satysfakcja. W oczach Edmunda dojrzał niechęć. - Przecież ci obiecałem, że to załatwię. Nie od razu, ale załatwię. Tadeusz pokręcił głową. - Nie dałbyś rady, wisi na mnie ten nieszczęsny Win, oni mają alergię na dwie nazwy, tą drugą jest Nsz, tutaj nawet radziecki pułkownik nic by nie wskórał. - Wszystko jedno, nie wolno paktować z wrogiem. To poniżające. - Mylisz się - odrzekł Tadeusz, gwałtownie siadając na łóżku. - Nikt mi nic nie jest winien. Zapłaciłem za to pozwolenie na broń swoim bólem, a kto wie, czy nie kalectwem do końca życia. Lekarze mnie ostrzegają, że noga będzie słaba... Edmund nic już na to nie odpowiedział, zmienili temat, rozmawiali o sytuacji politycznej, o trudnościach, jakie Edmund napotykał na każdym kroku, bezpartyjny dyrektor to czarna owca w stadzie karierowiczów i różnych dygnitarzy z awansu. Rozkradają Polskę, rozkradają lasy. Jakie wspaniałe drzewostany idą pod topór, tylko dlatego, żeby wykonać sztucznie rozdęte plany. To zdrada interesu narodowego, to sabotaż. - Ten sztuczny twór, jakim jest Polska Ludowa, nie utrzyma się dłużej niż dziesięć lat - powiedział Edmund. - Po tej dacie wszystko się zawali. Jak długo można bezmyślnie niszczyć i kraść? - Dziesięć lat - powtórzył za nim Tadeusz - czyli w sześćdziesiątym dziewiątym odzyskamy wolność? - Raczej zginiemy z kretesem. Ten kraj już się nie podniesie. - Myślisz, że nas znowu wymażą z mapy? - Najprawdopodobniejszy wariant jest ten, że staniemy się którąś tam republiką Kraju Rad. Tadeusz roześmiał się. - Ładne perspektywy przede mną roztaczasz. - Ja nie żartuję, mówię śmiertelnie serio. Z własnych obserwacji mógłbym napisać raport o katastrofalnym stanie państwa. I nie chodzi mi tylko o stronę gospodarczą, ale także o ludzi. Socjalizm zatruł im dusze, zdeprawował ich, pozbawił szacunku dla wartości w życiu ludzkim najcenniejszej: pracy. Słyszałeś to powiedzenie: czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy. To bardzo trafne. - Zaraz mi się tu przemienisz w Lillę Wenedę, daj spokój - rzekł na to Tadeusz. - Na otarcie łez masz jeszcze zawsze naszego Robin Hooda, który w ogóle nie przyjął do wiadomości, że ten sztuczny twór, jak to ująłeś, Polska Ludowa, istnieje. - To zdumiewające, że ten człowiek przetrwał do tej pory. Miałeś może z nim jakiś kontakt? - Nie, ale słyszałem o nim od ludzi. Narzekają na jego chamstwo, nieliczenie się z ich możliwościami. Wydaje mi się, że prędzej czy później znajdzie się ktoś, kto go wyda władzom. Może nawet chłopi zrobią to kolektywnie, mają serdecznie dość jego wizyt po nocach, kiedy pijany wali w okna. - On też został zdradzony w Jałcie. W czasie wojny był to dzielny żołnierz, świetny dowódca, a teraz sytuacja uczyniła z niego degenerata. Wychodzi na moje. Tadeusz wzruszył ramionami. - Ja patrzę na to wszystko z dołu, więc mogę oceniać sytuację realniej. Są jeszcze uczciwi ludzie, którzy szanują pracę i kochają swój zawód. - Chyba masz siebie na myśli. Roześmieli się obaj. Na pożegnanie Edmund długo ściskał mu dłoń, ale Tadeusz czuł, że przyjaciel ma mu za złe decyzję, jaką podjął w sprawie postrzału. On jednak nie miał najmniejszych skrupułów. To była jego noga. I jego decyzja. Wypisano go wreszcie do domu i, ku jego zdumieniu, zakomunikowano, że do leśniczówki odwieziony zostanie karetką. - Czy wszystkich pacjentów tak traktujecie, czy tylko cywilów? - zażartował w rozmowie z lekarzem, który go wypisywał. Był porucznikiem, radca trafił bowiem, też nie przypadkiem, do szpitala wojskowego. Gdyby to był zwykły wypadek, z pewnością położono by go w szpitalu w Brzezinach i najprawdopodobniej, biorąc pod uwagę umiejętności prowincjonalnych chirurgów, straciłby nogę. - To jest decyzja dyrektora szpitala - powiedział lekarz. Ala kto mu kazał podjąć taką decyzję, pomyślał. Wszystkie te przejawy specjalnych względów, z jakimi go traktowano, bardzo go cieszyły, bo to oznaczało, że pułkownik Bystrynin nie rzucał słów na wiatr. Robił wszystko co w jego mocy, aby zrekompensować Tadeuszowi tę fatalną pomyłkę. Na jego powitanie wyległa cała rodzina Konczaninów, po raz pierwszy udało mu się też zobaczyć twarz żony gajowego bo trzymała w objęciach ogromny bochen chleba i trudno było jej się w tej sytuacji przyginać do ziemi. Tak, tak, powitano go po staropolsku chlebem i solą. Na dodatek jedna z Konczaninówien cmoknęła go w rękę, co go ogromnie speszyło. Była bardzo ładna, ale nawet brzydkiej nie dałby się obcałowywać po rękach. Od tego czasu rozpoznawał ją pośród innych, miała siedemnaście lat i nosiła imię Celina. Wyjaśniło się wkrótce, o co chodziło panience. Myślał, że ten cmok podyktowała jej radość z jego widoku, a okazało się, że Celinka chciałaby sprzątać kancelarię. Wybiera się niedługo za mąż i pragnie uzbierać parę groszy na wyprawę. Gdzieś tak w dwa tygodnie po powrocie do domu Tadeusz zdecydował się wyruszyć do Olsztyna. Wszedł do gmachu komendy wojewódzkiej milicji i udał się na drugie piętro, gdzie mieściła się siedziba komendanta Służby Bezpieczeństwa. Spytał, czy może porozmawiać z samym szefem. Dyżurny zanotował jego nazwisko, a potem podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer wewnętrzny. Kazano mu czekać w pokoju wyglądającym na poczekalnię, pod ścianami stały krzesła, a przy biurku w rogu nikt nie urzędował. Minął jeden kwadrans, drugi, potem zrobiła się godzina. Niedobrze, pomyślał Tadeusz, widocznie Święty Mikołaj spełniał tylko obietnice w zakresie zdrowia. Wreszcie zajrzała do poczekalni sekretarka i zaprosiła go do gabinetu, gdzie za biurkiem siedział jeden z uczestników fatalnego polowania. Radca nie mógł go rozpoznać, to nie był tamten otwarty, życzliwy człowiek, to była jego usztywniona wersja. - Siadajcie - powiedział, nie wstając na powitanie ani nie podając Tadeuszowi ręki. - Jestem zajęty, powiem więc krótko, dostaniecie warunkowe zezwolenie na zakup broni myśliwskiej kulowej na rok. Po roku jeszcze raz rozpatrzę wasze podanie... - Jego wzrok zdawał się mówić: musimy się zabezpieczyć, abyś nie poczuł się za pewnie. Kto wie, co z ciebie za człowiek, a jak zaczniesz to i owo opowiadać... Teraz Tadeusz musiał oficjalnie zdać egzamin łowiecki, mógłby to załatwić ten cały Zbigniew Cały na polecenie z komendy wojewódzkiej - zwołać nadzwyczajną komisję egzaminacyjną. Ale czy pozycja Tadeusza była wystarczająco mocna? - Niech się pan zgłosi na egzamin do związku - powiedział, jakby czytając w jego myślach, szef Sb. - Ale termin egzaminów już minął... - Terminy bywają różne - odrzekł wolno tamten. I okazało się, że miał rację. Radcy poszczęściło się podwójnie, bo Okręg Lasów Państwowych w tym samym czasie dostał przydział kilkunastu drylingów dla leśników, które można było kupić nawet na raty. Edmund zaraz go o tym powiadomił. Tadeusz oczywiście wyłożył gotówkę. Kiedy wziął do ręki broń, serce zaczęło mu walić tak, że przez moment zabrakło tchu. To ten cholerny szpital dawał znać o sobie. Tadeusz odstawił laskę, chociaż lekarz zalecił mu używanie jej co najmniej przez pół roku, aby odciążyć chorą nogę. Jeszcze jedną sprawę miał do załatwienia - poszedł z portretem Karoliny do Desy, w której był wystawiony Sprzedawczyni go pamiętała, zwierzył jej się ze swojego zmartwienia. Poprosiła, aby odwinął obraz, a kiedy rzuciła na niego okiem, wydała okrzyk przerażenia. - Boże, co się stało? - Wilgoć była w pomieszczeniu - mruknął. Ona pokiwała ze zrozumieniem głową. - No tak, wilgoć to wróg numer jeden wszystkich płócien. Pomedytowała, a potem zapisała Tadeuszowi na kartce adres pracowni konserwatorskiej i poprosiła, aby się na nią powołał. Pracownia mieściła się gdzieś na peryferiach, Tadeusz długo błądził, zanim tam wreszcie trafił. Był zmęczony i zły. Dryling, który nosił ze sobą, zaczął mu ciążyć. Zastanawiał się nawet, czy go nie zwrócić. Pracownia mieściła się w suterenie, do której musiał zejść po wąskich krętych schodkach, dla jego chorej nogi była to katorga. Wewnątrz panował półmrok, mimo to konserwator spytał Tadeusza, czy źle się czuje. - Zmęczyłem się trochę - odrzekł. - Gdybym mógł usiąść. Tamten podsunął mu fotel i Tadeusz z westchnieniem ulgi zapadł w niego. Pomyślał, że chyba żadna siła go stąd nie ruszy. Konserwator oglądał portret przez lupę, długo nic nie mówił. - Czy coś się da zrobić? - spytał z niepokojem radca. - To cenna pamiątka rodzinna. Mężczyzna w szarym poplamionym farbami fartuchu spojrzał na niego uważnie. - Znam ten portret - powiedział. Konserwowałem go, chociaż tak bardzo zniszczony nie był. Tadeusz uczuł ogromną przykrość po tych słowach. - Odkupiłem go w tutejszej Desie... Przechodziłem i rzucił mi się w oczy na wystawie - powiedział, a pomyślał złośliwie: rzucił mi się do gardła. - Ta pani to ktoś z rodziny? - To właścicielka pałacu w Lechicach pod Warszawą, portret wisiał pośród innych w hallu. Po wojnie pałac został kompletnie rozszabrowany. Konserwator pokiwał ze zrozumieniem głową. - Jeśli to nie tajemnica, kto przynosił do pana ten portret? - Młoda kobieta. Powiedziała, że to... pamiątka rodzinna. Tadeusz uśmiechnął się. - Widzę, że mi pan nie wierzy. Ale to, co powiedziałem, to prawda. Osoba na portrecie to słynąca z wielkiej urody Karolina Lechicka. - Postaramy się ją jej przywrócić - mruknął człowiek w szarym fartuchu. Radca ożywił się. - Bardzo mi na tym zależy. Cena nie gra roli... To takie ważne, żeby ta twarz stała się znowu tamtą twarzą... - Cóż tam pieniądze - odrzekł lekceważąco konserwator, człowiek właściwie bez wieku, Tadeusz nie potrafiłby określić, czy był to ktoś młody, czy stary. Pierwszy raz coś takiego mu się zdarzało. - To musiała być niezwykła postać... Jej twarz... wyraz oczu... Wydaje mi się, że to osoba nieżyjąca... - Niestety tak. - Wojna? - Nie, zmarła przed wojną, młodo. - Zmarła młodo - powtórzył jak echo mężczyzna. Radca miał tego dość, podniósł się z fotela, ale zaraz opadł z powrotem. Chora noga odmawiała mu posłuszeństwa. Konserwator pomógł mu się podnieść. Troskliwie trzymał Tadeusza pod ramię, nawet wtedy, gdy ten już stał na nogach. Radca łagodnie, ale stanowczo się od niego uwolnił. - Kiedy mogę przyjechać po portret? Konserwator zrobił zamyśloną minę, zupełnie jakby zapomniał o jego obecności. Stali tak naprzeciw siebie w milczeniu. - Myślę, że na jesień będzie gotowy. - Na jesień? Przecież mamy dopiero luty... Mężczyzna zrobił surową minę. - Ja nie piekę bułek, ja pracuję powoli. Jak Michał Anioł. Radca słyszał coś przeciwnego, ale nie chciał się z tym człowiekiem spierać. Z ulgą opuścił pracownię. W pierwszych dniach stycznia pięćdziesiątego dziewiątego roku Ewelina spotkała na ulicy dawną koleżankę z "Po prostu", Jadzię Poznańską, która była tam redaktorem technicznym; nie zmieniła zawodu, po zawieszeniu ich gazety przez jakiś czas chwytała się różnych dorywczych prac, w końcu dostała stały etat w "Polityce". - W "Polityce"! - oburzyła się Ewelina. - No wiesz, to jest jak zdrada, przecież myśmy zawsze z nimi walczyli. - Kiedy to było - machnęła ręką Jadzia. - Teraz "Polityka" to prawie to samo co nasza gazeta, mówię ci. Jest nowy naczelny, nazywa się Rakowski, taki chłopek_roztropek, ale na robieniu pisma się zna. Lubi mnie, chyba ma słabość do ludzi z dawnego "Po prostu" albo jakieś kompleksy, bo jak tylko może, to zaraz wyciągnie, skąd do nich przyszłam. Myślę, że ciebie by przyjął z otwartymi rękami, jesteś dobra... - Za dobra dla nich - odrzekła wyniośle Ewelina. Jadzia roześmiała się. - A "Wieś i ludzie" to coś lepszego? Wstyd, żebyś do nich pisała, raz to miałam w ręku, bo ktoś mi powiedział, że jest dobry twój reportaż o jakimś lotniarzu ze wsi. No, po prostu płakać się chce. - Nad moim reportażem? - uśmiechnęła się kwaśno Ewelina. - Nie, nad poziomem tego pisemka. Mówię ci, Ewelina, marnujesz swój talent. Ewelina machnęła ręką. - I tak już spisałam siebie na straty. - Wiesz co, chodź do mnie, dam ci kilka numerów "Polityki", przejrzyj je sobie. Ewelina dość niechętnie na to przystała, ale potem była nawet wdzięczna Jadzi. To naprawdę była bardzo dobrze robiona gazeta. Nazwiska nic Ewelinie nie mówiły, sekretarzem redakcji był ktoś o rzadkim imieniu Dariusz, które w zestawieniu z nazwiskiem Fikus, jeszcze bardziej zastanawiało. Bardzo jej się podobał reportaż Ryszarda Kapuścińskiego, facet miał niezwykły węch reporterski, a to nawet ważniejsze od sprawnego pióra. Pióro też zresztą miał wspaniałe. Kto wie, czy ten właśnie tekst, który tak Ewelinę zachwycił, nie wpłynął w dużej mierze na jej decyzję udania się na rozmowę z Rakowskim. Nie wiadomo dlaczego nastawiona była negatywnie do tego człowieka; nie widząc go jeszcze na oczy, uznała, iż jest to osobnik antypatyczny, człowiek aparatu. Kiedy weszła do gabinetu, zaskoczył ją jego wygląd, słyszała, że jego żoną jest Wanda Wiłkomirska, słynna skrzypaczka, osoba z towarzystwa, wyobrażała więc sobie, że ten jej partyjny mąż musi być przynajmniej obdarzony urodą. A mężczyzna, który przywitał się z nią krzepkim uściskiem dłoni, był, według niej, niesłychanie plebejski. Grubo ciosana twarz, zapuchnięte lekko i zaczerwienione powieki, fałdy po obu stronach nosa nadawały jego rysom wyraz zmęczenia, pewnie nie sypiał po nocach. - Wiem o pani wystarczająco dużo, aby z czystym sumieniem zaproponować pani współpracę - powiedział. - Przyda nam się damskie pióro. - Sądziłam, że wybieram męskie tematy - powiedziała lekko urażona Ewelina. - Chodzi o pani płeć - odrzekł, a ona pomyślała, że jej rozmówca nie ma poczucia humoru. Rakowski zrobił na niej wrażenie człowieka prymitywnego, zupełnie nie potrafiła pojąć jego mariażu ze skrzypaczką. No, ale gusta nie podlegają dyskusji. Potem, kiedy zaczęła pracować w redakcji i częściej go widywała, przyzwyczaiła się do jego wyglądu i sposobu bycia, czy raczej nieobycia. Zauważyła, że jest to człowiek obdarzony inteligencją, o dość dobrej znajomości ludzi. Doszło nawet do tego że przestała się dziwić Wandzie Wiłkomirskiej... Kiedy przyniosła do redakcji swój pierwszy tekst, była dość stremowana, nie bardzo wiedziała, jak został oceniony, bo nie brała udziału w kolegiach, ale okrężną drogą, przez Jadzię, doszło do niej, że jej reportaż zwrócił uwagę. Pisała o problemie samotnych matek, tych dziewczyn, które wyjeżdżając ze wsi do miasta, chciały sobie naprawić czy też polepszyć życie, a lądowały w hotelach robotniczych, pełniących często funkcję domów publicznych. Wiadomo było, że u portierek o każdej porze można kupić wódkę, a po godzinie dziesiątej - wbrew przepisom - załatwić wejście do kobiecych pokoi. Co z tego dalej wynikało, można się było bez trudu domyślić: nie chciane ciąże, pozbywanie się płodu, dzieciobójstwo... Ewelina napisała reportaż o dziewczynach, które wbrew wszystkiemu zdecydowały się dzieci urodzić. Wybrała sześć takich młodocianych matek i nakreśliła ich niewesołe losy. Dzieci przeważnie przebywały w domach dziecka, tylko w jednym przypadku roczną dziewczynką zajmowała się babka, mogąca zresztą uchodzić za jej matkę, miała bowiem trzydzieści siedem lat. Ewelina wybrała się na wieś, widziała dziecko, rozmawiała z jego opiekunką. Na pytanie, dlaczego zdecydowała się przyjąć dziecko córki, kobieta spojrzała na nią ze zdziwieniem. - A dlaczego bym miała nie przyjąć? - A co na to pani mąż? - On też jest człowiek... Tym ostatnim zdaniem Ewelina zatytułowała swój reportaż. Tak więc jej życie zawodowe po okresie upadku, kompletnego marazmu wracało do normy. Oczywiście, oprócz satysfakcji, że znowu jej praca ma sens, że ktoś ją docenia, miała wyrzuty sumienia, że się sprzedała komunistom. Tadeusz miałby jej to z pewnością za złe... Gdyby oczywiście dowiedział się o jej decyzji. Ale jeżeli w ogóle był w Polsce, nie sądziła, aby czytywał organ Pzpr - "Politykę". Od tamtego czasu, od tej krótkiej kartki pożegnalnej z jednym słowem: "Przebacz", nie dał znaku życia, a ona już mu dawno przebaczyła, tęskniła za nim, potrzebowała go. Być może gdyby nagle przed nią stanął, cofnęłaby się, nie potrafiłaby wyciągnąć ręki do człowieka, który był mordercą jej matki. Ale gdzieś w głębi wcale tak o nim nie myślała. Śmierć matki to nie było właściwie morderstwo... to był nieszczęśliwy wypadek, tragiczny zbieg okoliczności... A poza tym to już nie była sprawa w kategorii faktów. Nie umiała wyobrazić sobie Tadeusza celującego w pierś Karoliny Lechickiej i naciskającego spust. Tego nie dokonał Tadeusz, ten, którego znała. Dokonał tego ktoś obcy. Młody mężczyzna w mundurze majora... Ona była wtedy dzieckiem, miała sześć lat... Tadeusz to było poczucie bezpieczeństwa, duchowe porozumienie i niezwykła fizyczna bliskość. Tadeusz to był mężczyzna, którego Ewelina kochała. A tamten major... Wiśniak... ciągle nie wiedziała, jak miał na imię i nie chciała wiedzieć... Wierzyła, że Tadeusz się do niej odezwie. Miała nawet takie przeczucie, że stanie się to całkiem niedługo. Już jedno jej przeczucie się przecież sprawdziło. Chodziło o Zuzię. Nie wiadomo dlaczego Ewelina nabrała przekonania, że Zuzanna pojawi się, że się spotkają. I wyszła na to spotkanie, to znaczy niezupełnie, myślała o kimś innym, jadąc na Filtrową, chciała sprawdzić, czy przypadkiem w oknach nie pali się światło. Czy Tadeusz wrócił? Od tamtego czasu, kiedy Tadeusz odszedł, a ona zamknęła drzwi na wszystkie zamki i zostawiła klucze u sąsiada - lekarza z drugiego piętra, tego samego, który kiedyś woził ją z Tadeuszem na pogotowie. Powiedziała doktorowi, że ktoś się po te klucze zgłosi, pan Kozłowski albo właściciel mieszkania - w oknach było ciemno. Przyjeżdżała tu co jakiś czas sprawdzać. To był jedyny sposób, w jaki mogła odnaleźć Tadeusza. Pytała lekarza, czy nie zna adresu właściciela mieszkania, pokręcił jednak głową. Sprowadził się tu niedawno, zna tylko Tadeusza. Ewelina spróbowała dowiedzieć się czegoś u stróża, czyli, jak obecnie należało mówić - gospodarza domu. Ale obowiązki stróża pełniła właściwie jego żona, bo on coś niedomagał na nogi i od dawna nie wstawał z łóżka. - Czy pani ma może adres pana Edmunda Kotowicza spod siódemki? - spytała ją Ewelina. Stróżowa stała się czujna. Była to kobieta niskiego wzrostu; Ewelina pomyślała z odruchową niechęcią, że mogłaby jako karlica występować w cyrku i mieć z tego większe profity niż tutaj z zamiatania podwórka i klatki schodowej. - Ja mieszkałam jakiś czas w mieszkaniu pana Kotowicza... - Wiem, że pani mieszkała i jeszcze jeden pan tam mieszkał - odrzekła nieuprzejmie. - Na mieszkanie tego pana to pan inżynier dał pozwolenie, a na panine to nic o tym nie wiem... - Ja już się wyprowadziłam. - Też wiem - odrzekła karlica krótko. - A czy... pani ma może adres pana inżyniera, chciałabym się z nim skontaktować. - A w jakiej sprawie? - stróżowa zrobiła się jeszcze bardziej podejrzliwa. - W osobistej. - W osobistej to nie mam adresu. Pan inżynier tylko pieniądze przysyła na czynsz i tam inne opłaty. - To chyba podaje swój adres. - Ale nie dla wszystkich oczu - powiedziała wrogo stróżowa. Ewelina zrozumiała, że nic więcej nie wskóra, zresztą, wcale nie było pewne, czy ten tajemniczy "druh" Tadeusza zna jego obecne miejsce pobytu. - A ten pan, co tu mieszkał, pojawiał się jeszcze? - Nikt się nie pojawiał. Mieszkanie stoi puste, bo pan inżynier jest na delegacji - odrzekła bezczelnym tonem karlica i odwróciła się do Eweliny tyłem. Więc Ewelinie pozostały już tylko wyprawy pod okna, ciągle miała nadzieję, że za którymś razem zobaczy w nich światło. Nie była na Filtrowej od dobrych paru miesięcy, bo pochłonęła ją praca. Ale ciągle miała zamiar tam pojechać. I któregoś wrześniowego wieczoru wyszła z domu i wsiadła w piętnastkę. Był już zmrok. Kiedy zbliżyła się do kamienicy od strony przystanku, odkryła, że jej miejsce pod drzewem, pod którym zwykła stawać i gapić się w okna, jest zajęte. Chciała się wycofać, ale postać w szarej kurtce z podniesionym kołnierzem odwróciła się i Ewelina rozpoznała Zuzannę. - Co tutaj robisz? - spytała zdumiona. Zuzia przez długą chwilę nie mogła nic powiedzieć, w końcu wyjąkała: - Ojciec wyrzucił mnie z domu. - Długo tu stoisz? - zadała jej pytanie Ewelina, starając się ochłonąć. - Nie wiem, dwie godziny, może dłużej. Dziewczynka trzęsła się, może z emocji, a może było jej zimno. Ewelina otoczyła ją ramieniem. - Chodź, pojedziemy do mnie - powiedziała ciepło. Przy placu Narutowicza złapały taksówkę. Usiadły na tylnym siedzeniu, Ewelina cały czas obejmowała Zuzię, a ona położyła jej głowę na ramieniu i przymknęła oczy. Wyglądała na wyczerpaną. Obie nic nie mówiły. Dopiero kiedy Ewelina posadziła dziewczynkę w fotelu i dała jej herbaty, ta rozpłakała się. Ewelina nie starała się jej powstrzymywać, czuła, że to, co Zuzanna tłumiła w sobie tyle czasu, musi teraz znaleźć ujście, chociażby w łzach. Z własnego doświadczenia wiedziała, że jeżeli jeszcze może się płakać, nie jest tak do końca źle. Najgorsze są te tak zwane suche oczy. Potem Zuzia zaczęła jej opowiadać o wizytach u Hanki, o rozmowie z matką na obozie i o dziwnej, nieprzejednanej postawie ojca. Po powrocie z kolonii Zuzanna postawiła obok łóżka fotografię Jasia. Nie wie, dlaczego to zrobiła, wcale nie chciała, żeby to wyglądało jak demonstracja. Pragnęła tylko temu zaginionemu w przeszłości ojcu coś wynagrodzć... Może to było głupie, ale jej to właśnie było potrzebne. Któregoś dnia, kiedy wróciła ze szkoły, zauważyła, że fotografia zniknęła. Spytała o nią matkę. Wystraszona powiedziała, że ojciec ją gdzieś wyniósł, błagała Zuzię, aby nie zaczynała awantury. Ale ta fotografia to była przecież jedyna pamiątka po ojcu. Więc kiedy ten drugi ojciec wrócił do domu zażądała jej zwrotu. - Nie będziesz sobie stawiała jakichś amantów przy łóżku - rzekł ostro. - Za młoda jeszcze jesteś. - To nie jest żaden amant - wrzasnęła. - To Jan Lechicki, mój rodzony ojciec! - Tak! A co w takim razie powiesz o mnie? Twarz ojca stała się niemal purpurowa, widać było, że się hamuje, aby Zuzanny nie uderzyć. - Ty jesteś moim drugim ojcem! - Kto ci naopowiadał takich bzdur? I wtedy odezwała się matka. - Ja jej powiedziałam, Stefan. Prawdę. Ojciec odwrócił się, tak jakoś sztywno przez ramię, jak aktor na scenie. Popatrzył na matkę, a potem znowu na Zuzannę, tym razem był blady, jakby cała krew odpłynęła mu z twarzy. - Precz z mojego domu! - powiedział wolno. - Wynoście się obie! Matka zaczęła płakać, wzięła go za rękę, ale odtrącił ją brutalnie, uderzyła głową o ścianę. A Zuzanna schwyciła kurtkę i wybiegła, nie obejrzała się na schodach, pędziła w dół po dwa stopnie. Ewelina słuchała tego ze ściśniętym gardłem, ale tylko w połowie docierało do niej to, co Zuzanna opowiadała o kłótni ze swoim przybranym ojcem. Poraziło ją jedno zdanie, które bratanica powtórzyła z relacji Walczakowej: że Jasio popełnił w celi samobójstwo. Nagle nabrała pewności, że wie, w jaki sposób Jasio targnął się na życie. On się powiesił. Mężczyźni w ich rodzinie w taki dziwny, nie do końca zrozumiały sposób rozstawali się z życiem. O ich śmierci nie mówiło się głośno. Pradziadek Lechicki popełnił samobójstwo, powiesił się w hotelu. Ojciec też zmarł tragicznie, Suzanne robiła z tego tajemnicę, a potem Ewelina podsłuchała przypadkiem, jak Pelasia mówiła do kobiety, która przyniosła do pałacu mleko, że to musiało być dziwne zapalenie płuc, bo jak pani Suzanne ubierała zmarłego do trumny, widać było taką pręgę na szyi. Pręga na szyi... Więc ojciec też mógł się powiesić... Co prawda nie nazywał się Lechicki, ale to fatum ciążące nad rodem Lechickich i jego dotknęło... Tyle nieszczęść spadło na ich rodzinę. Może nie trzeba było szukać Zuzanny... Zastanawiała się, co ma teraz zrobić, jak się zachować. Czy powiadomić Walczaka, gdzie jest Zuzia? Dochodziła pierwsza w nocy, tamci oboje z pewnością bardzo się niepokoili. - Chyba powinnam wyjść do telefonu i powiadomić twojego ojca, że jesteś u mnie... - zaczęła niepewnie. - Po co? Przecież wyrzucił mnie z domu. - W gniewie mówi się różne rzeczy. - Ciocia też jest po jego stronie? - spytała Zuzia z pretensją. - Nie, nie, ale oni się pewnie niepokoją... twoja mama... tak pięknie się zachowała, tak odważnie. - Mama tak, ale on! W tej samej chwili odezwał się dzwonek przy drzwiach, jakoś tak ostro zadźwięczał w uszach, aż obie się wzdrygnęły. Ewelina zamknęła drzwi do pokoju, potem dopiero otworzyła te wejściowe. Za drzwiami stał Walczak. Miał taką twarz, że Ewelina aż się cofnęła. To, co widziała, to była ruina człowieka. Zapadnięte policzki, głębokie cienie pod oczami. - Czy... u pani jest może Zuzanna? Zawahała się, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. - Ona tu jest - powiedział. - Czy pozwoli mi pani wejść? - Nie wiem, czy Zuzia sobie tego życzy. Ale on jakby nie słysząc Eweliny, wyminął ją i otworzył drzwi do pokoju. Zuzia na jego widok podniosła się z fotela. Stali tak patrząc na siebie. Ewelina wstrzymała oddech, on tak dziwnie się zachowywał, nie wiedziała, co może zrobić, bała się, że Walczak zechce Zuzię uderzyć. - Chciałbym, abyś wróciła do domu - usłyszała, a w jego głosie było tyle pokory, że Ewelina odetchnęła z ulgą. - Nie! - odrzekła twardo Zuzia. - Kazałeś mi się wynosić, to się wyniosłam na dobre! Będę mieszkała ze swoją ciocią. - Ty masz już dom. - Nie mam, skoro w każdej chwili można mnie z niego wyrzucić! - głos Zuzi stał się piskliwy, Ewelina zdała sobie sprawę, że dziewczynka jest jeszcze bardzo dziecinna. Poczuła dla niej wiele tkliwości. Ci dwoje kochali się, to było widać, Ewelina musiała im pomóc. Podeszła do Zuzi, objęła ją. - Myślę, że powinnaś wrócić z ojcem - powiedziała łagodnie. - Tutaj byś się chyba źle czuła. Tam masz swój pokój, swoje książki, płyty... swojego psa. - To czego wy ode mnie chcecie! - krzyknęła histerycznie dziewczynka. - Najpierw mi mówicie, że nie nazywam się Walczak, tylko Lechicka, że mój ojciec ma na imię Jan, a nie Stefan, a potem mi radzicie, żebym wróciła gdzieś, gdzie są moje książki, płyty i mój pies! A ja chcę wiedzieć, kim ja naprawdę jestem! Chcę to wreszcie wiedzieć! Ewelinę przeraził ten wybuch Zuzi. To ona była winna, to ona pojawiła się po to, by skomplikować życie tej dziewczynce. Teraz zrozumiała, że to był błąd. Ale niczego już przecież nie można było cofnąć. Spojrzała na Walczaka, jakby szukając u niego pomocy. Ale on jej nie widział, wpatrzony w Zuzię. - Jesteś Zuzanną Lechicką - powiedział. Zapadła cisza, po twarzy Zuzi bezgłośnie płynęły łzy. Walczak wyjął z portfela zdjęcie Jasia i podał je Zuzannie. - To jest zdjęcie twojego ojca. Zuzia wzięła je drżącą ręką. Widać było, że nie bardzo wie, co z nim zrobić. Ewelina je od niej odebrała i schowała do szuflady. - Najlepiej wracajcie do domu - powiedziała. Oboje spojrzeli w jej stronę. - Ale ja nie wiem, gdzie jest mój dom... - powiedziała Zuzia cicho. - Jest tam, gdzie był, na Chopina - odrzekł Walczak. Zuzanna spojrzała na Ewelinę, jakby u niej szukając potwierdzenia, Ewelina w milczeniu przytaknęła głową. - I pozwolisz mi nosić moje prawdziwe nazwisko? - spytała Walczaka. - Jeżeli będziesz tego chciała... - Po co! Po co teraz takie rozmowy - wtrąciła się Ewelina, która była teraz niemal pewna, że Zuzia tym nazwiskiem ściągnie na siebie nieszczęście. Może dlatego, że za oknem była noc, a ona nagle dowiedziała się, że jej brat popełnił samobójstwo, a nie został przez ubowców zakatowany, jak myślała dotychczas. Wiadomość o samobójstwie Jasia niemal ją poraziła, miała odrętwiały mózg, nic do niego nie docierało. Uczucia kłębiły się gdzieś w okolicy serca, w okolicy serca odczuwała ból z powodu sytuacji, w jaką wpędziła Zuzię i tego Bogu ducha winnego człowieka. Tadeusz stwierdziłby, że nie ma niewinnych pracowników bezpieki, ale Walczak przecież pracował w wywiadzie. To zupełnie co innego, nie był katem ani nadzorcą. Wreszcie, gdyby nie on, Zuzia przeszłaby niechybnie gehennę domów dziecka, Ewelina odnalazłaby ją z chorobą sierocą albo w ogóle by jej nie odnalazła. To też należało brać pod uwagę. Mało prawdopodobne, aby z domu dziecka trafiła na Miodową do szkoły muzycznej... Kiedy Zuzia była już na schodach, a Walczak, żegnając się z nią, podziękował za pomoc i okazaną wspaniałomyślność, tak!, to były jego słowa, spytała ściszając głos: - Proszę mi tylko powiedzieć, to dla mnie bardzo ważne. Wiem, że mój brat odebrał sobie życie. On się powiesił? Walczak w milczeniu przytaknął głową. Usłyszała warkot oddalającego się samochodu i nagle ogarnęła ją rozpacz. Miała tak blisko Zuzię, miała ją po swojej stronie, jedno jej słowo wystarczyło, aby Walczak odjechał sam. Tak, to on byłby teraz sam, to on poczułby smak samotności, odkryłby, jak beznadziejnie puste może okazać się życie, jeżeli żyje się tylko dla siebie. Stąd pewnie ta jego panika, ten strach. Żona, zdaje się, mało miejsca zajmuje w jego myślach. Wszystkie uczucia i ambicje ulokował w Zuzi. A Zuzia jest jej rodziną, prawdziwą! Po tym, jak przyznał wreszcie, kim naprawdę Zuzia jest, musiałby pozwolić jej odejść. I chybaby jej siłą nie zatrzymywał. Przyjechał tutaj przecież pokonany. A Zuzia chciała z nią zostać. Nawet mu to przecież powiedziała... Dlaczego więc ona sama tak dziwnie się zachowała, zupełnie jakby była adwokatem diabła. Nic dziwnego, że tak jej dziękował za wspaniałomyślność. Jasne, wspaniałomyślnie pozbyła się rodziny. Co ją jeszcze czekało? Wegetacja, spychanie dnia po dniu. Jaki miała wybór? Mogła sobie pojechać do Lechic i porozmawiać z umarłymi... Tak głupio, tak głupio przegrała wszystko, i to w momencie, kiedy wygrana sama jej trafiała do rąk. Na miłość boską, dlaczego... To ta wiadomość o Jasiu... Mimowolnie poczuła żal do brata... Zaraz jednak przyszło opamiętanie. Jaki musiał się czuć nieszczęśliwy, skoro zdecydował się na taki krok... Tak jest najłatwiej, o wiele trudniej jest żyć... Przecież nie mieli przeciw niemu żadnych dowodów, z pewnością by wyszedł, nawet Tadeusza wypuścili, mimo, że dali mu przedtem wyrok śmierci. W tym systemie nikomu nie zależy na pośpiechu, nawet katom... Położyła się w ubraniu na łóżku, zwinęła się w kłębek i sama nie wiedząc kiedy, zasnęła. Obudziła się zdrętwiała z zimna, leżała w dość dziwnej pozycji i teraz nie mogła wyprostować karku, widocznie naciągnęła sobie mięsień. Siedząc na łóżku, próbowała rozmasować szyję i bark. No tak, to ten pęknięty obojczyk dawał o sobie znać. To koledzy pana Walczaka tak ją urządzili... Ale zaraz ta myśl jej samej wydała się nie na miejscu. To był przecież człowiek, który wychowywał Zuzię, zastępował jej ojca, a może nawet był jej ojcem. Ta scena pomiędzy nimi, kiedy tak stali naprzeciw siebie. Twarz Zuzi... Zrozumiała wtedy, że bratanica jest z tym człowiekiem bardzo związana. To chyba dlatego usunęła się w cień. Nie, nie miało najmniejszego sensu wyciągać Zuzi z tamtego związku, to by ją unieszczęśliwiło. Dobrze się stało, jak się stało... Poszła do łazienki, wzięła gorącą kąpiel. Potem wypiła mocną kawę i zasiadła do maszyny do pisania. Waliła w nią zawzięcie, kiedy odezwał się dzwonek do drzwi. Pomyślała, że to listonosz; zwykle przychodził o tej porze. Ale za drzwiami stała Zuzia. Miała bardzo mizerną, ale roześmianą twarz. - Zapomniałaś czego? - spytała Ewelina. - Jestem na wagarach, tatuś nie pozwolił mi iść dzisiaj do szkoły. Więc może poszłybyśmy na lody? - A... on wie, że tu jesteś? Zuzanna przytuliła się do niej. - Ty jesteś moją rodziną, on to wreszcie zrozumiał - powiedziała. Łzy napłynęły Ewelinie do gardła, nie chciała okazywać Zuzi swojego wzruszenia. Zakręciła się w poszukiwaniu swetra. - To chodźmy na te lody - powiedziała. Pojechały autobusem do Łazienek. Był ciepły jesienny dzień, blade słońce przeświecało między pniami drzew, z których co jakiś czas opadał liść. Nie było wiatru, długo więc kołował w powietrzu, lądując wreszcie na ścieżce. Pełno ich już leżało w alejach, we wszystkich kolorach jesieni, od jasnożółtych do amarantowych, wpadających w bordo. Zuzanna opowiedziała Ewelinie o swoich perypetiach z nauką konnej jazdy. I o końcowym zwycięstwie. - Ty jesteś naprawdę Lechicka - roześmiała się Ewelina. - To przechodzi u nas z pokolenia na pokolenie, moja matka była amazonką, ja... - Jeździsz konno, ciociu! - ucieszyła się Zuzanna. - Raczej jeździłam, ostatnio siedziałam w siodle przed wojną... Opowiedziała Zuzannie o swojej klaczy Carmelicie, którą ciotka Suzanne w czasach kryzysu chciała sprzedać. - Suzanne... tak się nazywała ta ciocia? Dlaczego francuskie imię? - zainteresowała się bratanica. - Właściwie to Zuzanna... - To tak jak ja? - zdumiała się. Ewelina spojrzała na nią. - No tak, przecież ty to imię dostałaś po niej. Ona mnie i twojemu ojcu zastępowała matkę... - Tę amazonkę? - Tak. - A dlaczego sama was nie wychowywała? - Bo... wiesz co, wszystko po kolei, teraz opowiem ci o Carmelicie i o zawodach. Ona też miała nauczyciela, którego wszyscy nazywali Ogiermajstrem. Niegdyś był słynnym jeźdźcem, wygrał kilka międzynarodowych zawodów, a teraz trenował konie. Miał do Eweliny słabość i lekcji udzielał jej za darmo. Uważał zresztą, że jej ukochana klacz Carmelita jest już dla Eweliny za słaba. Czas najwyższy, żeby Ewelina przesiadła się na prawdziwego wierzchowca. Ale ona wierzyła w swoją klacz i wygrała zawody, mimo że startowała jako najmłodsza w konkursie. Do dziś pamięta, jakie były nagrody. Ona dostała piękną uzdę firmy Lasota, a Carmelita kolorowe flo. - A ile miałaś lat ciociu? - Szesnaście. - To mam jeszcze dwa lata, żeby ci dorównać. - Mój trener był ze mnie dumny, powiedział, że żeby wygrać na Carmelicie zawody, trzeba być geniuszem. - Może ona tego nie zrozumiała! Roześmiały się obie. - To dobrze, że ta ciocia Zuzanna nie sprzedała Carmelity. A co się z tą klaczą stało? - Została w Lechicach, ja wyjechałam do Warszawy, a potem była wojna... - Lechice to tak podobnie brzmi jak nasze nazwisko. - Nazwa miejscowości i pałacu pochodzą od naszego nazwiska. - Naprawdę? To wspaniałe, fantastyczne. A ten pałac był nasz? - Owszem, ty się tam urodziłaś. - I on jeszcze jest, stoi? - Tak, ale należy do państwa. - Ale zobaczyć go można? - Myślę, że tak. - Musisz mnie tam zawieźć. - Dobrze. Zjadły lody, potem Zuzanna odprowadziła Ewelinę do autobusu. Kiedy nadjechał, pocałowała ją. - Jesteś moją prawdziwą ciocią - powiedziała. Ewelina w zupełnie innym nastroju zasiadła do maszyny. W niedzielę Zuzia wcześnie rano przyjechała do niej z propozycją, żeby pojechały razem na konie. - Ale... ja już zapomniałam... to tyle lat - broniła się Ewelina. - To sobie przypomnisz. Wstawaj, ubieraj się, szkoda czasu. - A która godzina? - Siódma. - Boże, wstawać o siódmej w niedzielę to szaleństwo. - Jak się ma bratanicę, ma się też obowiązki. Okazało się, że pod domem czeka samochód z kierowcą, który zawiózł je na Służewiec. Tam Ewelina dostała spodnie do konnej jazdy i buty. Lekko przerażona patrzyła na stajennego, który przyprowadził jej konia. - Pomóc pani wsiąść? - spytał. - Nie, poradzę sobie - odrzekła, chociaż wcale nie była tego taka pewna. Poklepała konia po szyi, pogładziła go po chrapach. Coś się nagle takiego stało, jakby czas się cofnął. Lata na łeb, na szyję uciekały w tył. Znowu była tą niesforną młodą dziewczyną, której największym marzeniem było zostać dżokejem i brać udział w wyścigach. Ani się obejrzała, jak już siedziała w siodle. I koń szedł równo, posłuszny każdemu drgnieniu ręki, w której trzymała uzdę. Dogoniła ją Zuzanna na białej klaczy. - To jest Zorza, zawsze na niej jeżdżę. Jest trochę flegmatyczna, ale za to mnie nie zrzuca. - Parę razy trzeba spaść - uśmiechnęła się Ewelina. To wszystko było jak sen, jechała konno w towarzystwie córki Jasia... Żeby to jeszcze były Lechice... Ale i to marzenie się spełniło. Okazało się, że niedaleko od Wrzosowa jest ośrodek hodowli koni, w którym pracuje dobry znajomy ojca Zuzanny. Do Wrzosowa pojechały więc kolejką, a tam przed stacją czekał na nie samochód. Dostały dwa piękne konie, początkowo Zuzanna była nieco zaniepokojona, ale szybko się oswoiła ze swoim konikiem. Jechały w stronę Lechic przez las, było dosyć chłodno, z końskich nozdrzy wydobywały się więc kłęby pary. Szły ochoczo, widać było, że miały spory przestój. Ewelina jechała z tyłu za Zuzanną, zauważyła, że bratanica nie czuje się jeszcze całkiem pewnie w siodle. Nie odziedziczyła tej smykałki po Ewelinie, która od pierwszej chwili była jak przyrośnięta do siodła. No, ale to nie była jej córka, tylko Jasia, a on w ogóle nie jeździł konno. Pamiętała, że kiedy ojciec wsadził go na kucyka, Jasio rozpłakał się... Ale to było tak dawno, oni wszyscy nie żyją, a Ewelina korzystając z tego, że Walczak wypożyczył jej wspaniałomyślnie bratanicę, jedzie na cudzym koniu do pałacu, w którym nie wiadomo kto rezyduje. Ostatnio był tam dom dziecka. Okazało się, że teraz jest to jakiś ośrodek rządowy i osoby nieupoważnione nie mają prawa wstępu na teren pałacu ani parku. - Proszę pana, chciałam pokazać bratanicy miejsce, w którym się urodziła. Ja też się urodziłam w tym pałacu, niech pan nas wpuści... Strażnik wzruszył ramionami. - Ja tam nie wiem, kto gdzie się urodził. Tu przyjeżdżają rządowe ludzie i osoby postronne nie mają wstępu. - Jesteśmy osoby postronne, ciociu, koniec, kropka - powiedziała z kwaśnym uśmiechem Zuzanna. Zostawiły konie pod murem cmentarnym i poszły w stronę ich rodzinnego grobu. Czytając napisy, Zuzanna była naprawdę przejęta. - Ciociu - powiedziała wolno. - Dlaczego oni wszyscy umarli tragicznie? Moja babcia Karolina miała trzydzieści lat. Dlaczego umarła? - Ludzie różnie umierają - odpowiedziała Ewelina wymijająco. - Jedni młodo, inni w starszym wieku. - A ta ciocia Suzanne... też umarła tragicznie... i tatuś... Smutna nasza rodzina... - Smutna, dlatego lepiej, że nosisz inne nazwisko. Zuzanna spojrzała na nią poważnie. - Ustaliłam z tatusiem, że jak zdam maturę, zmienię je, teraz mogłabym mieć trudności w szkole... ludzie są tacy wścibscy. - Słusznie - odrzekła szczerze Ewelina. Czekały na pociąg w dworcowej poczekalni. Ta poczekalnia... ile wspomnień, nagle Ewelina przypomniała sobie moment, kiedy wysiadła tutaj z grupą angielskich lotników poprzebieranych z konieczności za chłopaków z Powiśla. Jacy ci Niemcy byli jednak głupi... Opowiedziała tę historię Zuzannie ze szczegółami, nawet to, jak Suzanne nie zastała ich w pokoju w oficynie, gdzie siedzieli "pod kluczem", i przerażona szukała Anglików po okolicy, aż odnalazła we Wrzosowie w knajpie przy rynku, tuż pod samym nosem niemieckiej żandarmerii. Zuzannie bardzo się t a opowieść spodobała. - A czy zakochałaś się w którymś z tych lotników? - spytała Ewelinę. - Nie - odparła. - Już byłam zakochana w zielonookim chłopcu. - Ja też jestem zakochana w zielonookim chłopcu - powiedziała Zuzanna i nagle łzy stanęły jej w oczach - ale on jest taki niewierny... - Więc najlepiej zakochaj się w kimś innym - rzekła z powagą Ewelina. - Radzę ci z własnego doświadczenia. Pomyślała w tym momencie o Andrzeju i o sobie. Zuzia ze smutkiem pokręciła głową. - Ja nie chcę nikogo innego, będę go kochała do samej śmierci. - Mówi się do grobowej deski - zażartowała Ewelina, ale zdjął ją jakiś nieokreślony lęk, słowa Zuzi zabrzmiały w jej uszach złowróżbnie. Ciągle jeszcze była pod wrażeniem wiadomości o samobójstwie Jasia i być może dlatego wszystko dookoła widziała w czarnych kolorach. Ewelina wyjechała służbowo na Śląsk, przez tydzień zbierała materiały do reportażu, mieszkając w hotelu robotniczym, gdzie nie było ciepłej wody, a w dodatku w jej pokoju umywalka była zatkana. Wróciła wykończona, tłukła się całą noc pociągiem osobowym, który zatrzymywał się na każdej stacji. Z ulgą wzięła kąpiel i zasnęła kamiennym snem. Po raz kolejny doceniła zalety własnego łóżka. Rano zaparzyła mocną kawę i zasiadła do maszyny. Napisała kilka wierszy, kiedy odezwał się dzwonek przy drzwiach. Pomyślała, że to Zuzia. Ale za drzwiami stał jakiś olbrzym w zielonej pelerynie i czapce z daszkiem. Pod pachą trzymał owinięty w papier pakunek. - Czy zastałem panią Ewelinę Lechicką? - spytał mocno zaciągając, bez wątpienia pochodził z Kresów. - To ja - odrzekła zaintrygowana. - Mam to pani oddać - powiedział, wręczając jej pakunek. - Ale... co to jest i od kogo? - Mam się nie wdawać w rozmowy, tylko oddać i wracać na pociąg. - Proszę wejść - rzekła stanowczo. - Nie przyjmę tej przesyłki, jeśli nie będę wiedziała, skąd pochodzi. - Pani rozwinie papier, to wszystko zrozumie. Tak było powiedziane. - Ale nie będę rozwijała papieru na klatce schodowej, proszę wejść do środka. - No niby tak - zgodził się przybysz. Kiedy zdjął pelerynę, Ewelina rozpoznała mundur leśnika. - Pan z daleka? - Z Olsztyńskiego, trzeba się będzie zbierać na pociąg, bo to na jednej przesiadce się nie skończy, takie te połączenia... Ewelina posadziła gościa w fotelu, podsunęła mu filiżankę kawy, właśnie ją przecież zaparzyła, a potem rozwinęła papier. To był portret młodej kobiety, która patrzyła bez uśmiechu gdzieś przed siebie. W jej oczach krył się jakiś bezbrzeżny smutek. - Czy pan jest pewien, że ten portret jest przeznaczony dla mnie? - Jak tu panią widzę - odparł. - Mnie powiedziano, że to panina pamiątka rodzinna. Matka, zdaje się... portret wisiał w Desie w Olsztynie, to się go odkupiło. - Ale kto go odkupił i kto go przysyła? Pan? - Ja nie, ja tylko jestem za posłańca. Z pocztą nigdy nic nie wiadomo, mogliby zgubić, zniszczyć... Moja matka... - myślała Ewelina. Jest jakieś podobieństwo, jak się dobrze przypatrzyć, ale przecież portret matki inaczej wyglądał, była na nim śliczną, zadowoloną z życia dziewczyną, uśmiechała się zalotnie. A ta młoda kobieta patrzy z takim smutkiem i wcale się nie uśmiecha... - To jednak nie jest portret mojej matki, ta osoba jest podobna, ale... - Może ten, co go odnawiał, coś naknocił, trzymał ten obrazik, trzymał chyba z pół roku. A w końcu wcale nie było zadowolenia z jego roboty. - Proszę pana, pan coś przede mną ukrywa, jak pan nie chce powiedzieć, kto pana przysyła, to proszę wracać do domu z portretem. Olbrzym w fotelu obruszył się. - Mam wracać bez portretu. Najwyżej go pani wyrzuci, jak się nie spodobał. - Muszę znać nazwisko ofiarodawcy, dlaczego pan nie chce go podać? Portret mojej matki został ukradziony z naszej siedziby rodowej, być może ten ktoś jest właśnie złodziejem! - Jak ma pani obrażać takiego człowieka, to ja sobie idę! - leśnik zerwał się z fotela, Ewelina musiała zatrzymać go niemal siłą. - Panie Wacławie - powiedziała ugodowo, leśnik przedstawił się jej, powiedział, że nazywa się Wacław Konczanin. - Niech mnie pan zrozumie. Jak mogę przyjmować prezent od nieznajomego? - Ile on miał kłopotu z tym obrazkiem, nosił go po różnych naprawiaczach, bo jakoś tak ten obrazek zamókł i się rozpłynął, najbardziej to tu przy oczach. A jeszcze go noga bolała, bo był niedawno... skaleczony. - Ale kto, panie Wacławie, kto? Pan Wacław uparcie milczał, Ewelina powzięła pewne podejrzenie, ale było tak nieprawdopodobne. Leśnik z Olsztyńskiego, co by Tadeusz mógł tam robić? Byłby poza tym ostatnią osobą, która powinna jej przysyłać portret matki. Bo to mógł być portret Karoliny Lechickiej, bardziej rozpoznawała go po ramie niż po sportretowanej osobie. Widocznie ten konserwator miał jakieś własne ambicje twórcze i poprawił twarz matki Eweliny. Jeżeli to prawda, to strata niepowetowana. - Pan pochodzi z okolic Wilna? - Spod Grodna, będzie jakieś dziesięć kilometrów do krzyżówek, a stamtąd już widać miasto... - Byłam na wakacjach niedaleko Grodna w sierpniu trzydziestego dziewiątego roku. - A gdzie dokładnie? - W Pilikiszkach, to taka mała wioska. Ale pięknie położona, te pofałdowane pagórki pamięta do dziś. - Znam Pilikiszki - odparł ucieszony. - Miał ja tam znajomka dobrego, Rozwadowskiego Lucjana, razem my polowali, - Boże, jaki ten świat mały! - roześmiała się Ewelina. - Przecież właśnie u niego byłam na wakacjach. To bliski krewny mojego męża... mojego byłego męża - poprawiła się. - No też rzeczywiście - przyznał jej rację pan Konczanin. - A Aleksandra Butkiewicza pan może znał? - Którego? U nich wszystkie Aleksandry, dziad, ojciec i wnuk... - No ten... był taki przystojny... blondyn... - Wszyscy tacy byli, jeden w drugiego, panny się w nich kochały i mężatki. Pani chybaby chodziło o wnuka, boby pasował pod pani wiek. - Co z nim? - Nieszczęście ich spotkało; jak Ruscy weszli, to ich wszystkich pod ścianę, całą rodzinę, nawet kobiety. Nikt się nie został przy życiu. Dom pusty, ludzie porozkradali co się dało i tak się zmienił w ruinę. Jak my wyjeżdżali w czterdziestym piątym, to już i okien nie miał, i drzwi... A to przecież dwór modrzewiowy, rzadkość, a ile dobra w nim było, pięknych rzeczy, same meble warte były majątek... a te wszystkie srebra, zastawy... Wszystko poszło na zmarnowanie... Potem to już i ludzie omijali to miejsce, mówili, że tam straszy... I co się dziwić, taka się tam dokonała zbrodnia... Młodsza siostra pana Ola, to jeszcze była całkiem mała, miała chyba z jakie dziesięć lat, a może nawet i mniej... A więc Olo nie żyje. Zginął w niespełna miesiąc później jak się poznali. Ewelina chodziła na samotne spacery, bo Stanisław przedkładał kieliszeczek nalewki na werandzie nad piesze wędrówki po okolicy. W czasie takiej włóczęgi natknęła się na ogrodzony żerdziami wybieg dla koni. Podeszła bliżej i wyciągnęła przez szparę w ogrodzeniu rękę do, tak na oko, dwulatka, który podszedł i obwąchiwał jej dłoń, poczuła ciepły powiew od jego chrap. Ogarnęła ją tęsknota za tamtym na poły wiejskim życiem w Lechicach, od którego tak była daleko. Tam wszystko było takie proste, zrywała się rano i połykając śniadanie, biegła do stajni. Mogła tam siedzieć godzinami albo gnać po polach na Carmelicie... Nagle tuż za sobą usłyszała czyjś śpiewny głos: - Skoro znajomość została zawarta, służę siodłem. Obejrzała się i zobaczyła wysokiego mężczyznę w stroju do konnej jazdy. Jasna czupryna opadała mu na czoło, odgarnął ją ruchem, który Ewelina pamiętała do tej pory, mimo że minęło tyle lat. Zdumiała ją męska uroda jego twarzy... Ta ich jedyna przejażdżka konno to był ich romans. Ewelinie wydawało się, że jest zadurzona w tym mężczyźnie, nie mogła jednak na to przystać, poczucie wspólnoty ze Stanisławem przeważało. Jaka była głupia, mogła przeżyć coś pięknego, coś niepowtarzalnego z tym wspaniałym chłopcem, który miał już tak niewiele przed sobą. Może ona byłaby jego ostatnim wspomnieniem... Tamta jazda we dwoje... Pęd powietrza uderzył ją w twarz, rozrzucił włosy, jechała pochylona do przodu, bo koń szedł twardo, opornie, zupełnie nie zważał na jej polecenia. Ale wkrótce jej ciało pochwyciło rytm, jej jazda stała się harmonijna. Olo na wspaniałym wierzchowcu dogonił ją, wyprzedził, po czym osadził konia w miejscu. Ogier stanął dęba, przednie jego nogi zatańczyły w powietrzu. Jeździec zrównał się z nią, jechali teraz obok siebie, ich strzemiona niemal się ze sobą stykały. Ewelina spięła klacz i wyrwała do przodu, ale Olo wkrótce znowu znalazł się obok niej. Ewelina starała się nie spoglądać w jego stronę; czuła jednak, że on na nią patrzy. Wjechali pomiędzy pierwsze drzewa brzozowego lasku. Klacz zwolniła, a potem stanęła. Olo zatoczył koło i ustawił się tak, że konie zetknęły się łbami, zupełnie jakby się chciały do siebie przytulić. Nie wiedziała, co on zechce zrobić, czy przyciągnie za uzdę jej klacz, aby pochwycić Ewelinę w ramiona. Niemal czuła na skórze jego gorące usta. Pragnęła tych ust i jednocześnie umierała ze strachu... On to chyba wiedział, w jego oczach znajdowała potwierdzenie, że tak samo jej pragnie jak ona jego. Wystarczyło tylko pochylić się lekko do przodu, dać mu tym przyzwolenie. Czuła zawrót głowy, wydawało jej się, że to on się w jej stronę pochyla, że to on wyciąga do niej rękę. Więc powinna przymknąć oczy i zdać się na los... Nie odpowiedziała na to pytanie w jego oczach, na jego prośbę, niemal krzyk. Nie mogła. Postanowiła być wierna Stanisławowi, który okazał się nie tylko marnym aktorem, ale i marnym człowiekiem... - To co, wracamy? - spytał Olo. - Wracamy - odrzekła, była w tym ulga i rozczarowanie. A może dobrze, że jej fascynacja Olem była taka krótka i ulotna, może dlatego przetrwał w niej obraz tamtej jednej chwili w brzozowym lasku, obraz czysty i piękny... Zawsze już będzie taki. Olo nigdy się nie zestarzeje, będzie tym zachwycającym jeźdźcem na koniu. Jasny, z wiecznie opadającym kosmykiem włosów na czoło... Spojrzała spłoszona na swojego gościa, przez chwilę była stąd bardzo daleko. - A pan przyjechał do Polski z rodziną? - A tam to nie Polska? - odpowiedział gorzko. - Polska, tylko zdradzona... Ewelina w milczeniu przytaknęła głową. - Może jeszcze kawy? - spytała. - Nie, dziękuję, tak to kawy nie piję, szkodzi mi na kiszki. Powinien ja już się zbierać... - I nie powie mi pan, kto mi przysyła portret? - Kiedy kazano nie mówić. - Niech mi pan powie - spytała patrząc mu niemal błagalnie w oczy. Leśnik wyraźnie walczył ze sobą, w końcu podjął jakąś decyzję, uderzył się w kolano. - Niech już będzie na mnie. Pan leśniczy mnie wysłał z tym obrazkiem... - Ale jak się ten leśniczy nazywa! Mężczyzna znowu się zastanawiał, co sprawiało wrażenie, jakby przeżuwał tytoń, może to ta bezzębna górna warga. Znowu uderzył się w kolano. - Niech już będzie na mnie. Tadeusz Kozłowski! Radca przeżywał trudne chwile, odkąd wyekspediował gajowego do Warszawy. Ta podróż to była wielka niewiadoma, bo nawet jeżeli Konczanin zastał Ewelinę, jeżeli oddał jej portret, a ona rozpoznała matkę (co nie było wcale takie pewne) i przyjęła go, z pewnością wyciągnęła z gajowego, kto był ofiarodawcą... Znając Ewelinę miał raczej małą nadzieję, że tak się nie stało. Pewnie dotąd wierciła gajowemu dziurę w brzuchu, aż wyznał jej prawdę. Tylko... co ona zrobi z tą prawdą... Gdyby chociaż portret Karoliny Lechickiej zachował dawną świetność. Ale ten zwariowany konserwator, ten niewyżyty artysta poprawił portret, malując go od nowa, według swojego widzimisię. Tadeusz nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy konserwator pokazał mu swoje dzieło. - Co... co pan zrobił? - spytał ze zgrozą. - Nadałem tej twarzy trochę uduchowienia. Zasługiwała na to, czułem, że ta kobieta miała duszę, że była osobą myślącą... myślącą tak jak ja... Już za pierwszym razem, kiedy odrestaurowywałem ramę, ta twarz przemawiała do mnie... Wiedziałem, że nie jest to nasze ostatnie spotkanie, że ona wróci do mnie. Po wyzwolenie... z pustego spojrzenia i nieskromnego uśmiechu... Tadeusz poniewczasie niestety zorientował się, że ma do czynienia z szaleńcem. Powinno mu dać do myślenia już to porównanie z Michałem Aniołem. I dało, ale myślał, iż jest to szaleniec nieszkodliwy. Niestety mylił się. Nie było rady, odebrał portret, ale ogarnęły go wątpliwości, czy to jeszcze jest portret Karoliny Lechickiej i czy w związku z tym należy go pokazywać jej córce. W końcu uznał, że Ewelina sama powinna zdecydować, czy chce go zatrzymać, czy nie. No i wysłał posłańca... Starał się o tym nie myśleć, ale niestety nie udawało mu się to. Nawet w czasie zasiadki na ambonie myślał o Ewelinie. Co ona zrobi, jak do tego podejdzie. Pech, że tak się stało z tym portretem. Może jednak nie należało go jej posyłać, to mogło wyglądać na żart w złym guście: portret mamusi w wersji przemalowanej. Nie, ona jest mądra, ona tego tak nie potraktuje, zrozumie intencje... jeżeli się tylko domyśli czyje... Już sam nie wiedział, czy chciałby, aby Konczaninowi udało się dochować tajemnicy. Chyba jednak nie... Nie potrafił dłużej przed sobą udawać. Ten portret to była jedyna nić wiążąca go z Eweliną, więc jej nie zerwał nawet wtedy, kiedy portret de facto przestał być portretem Karoliny Lechickiej... Oto jak to wygląda, stary zakochany błazen jest gotów na wszystko, pomyślał o sobie z niesmakiem. Już może lepiej było po prostu do niej napisać, krótki list z adresem zwrotnym. Ona wtedy by zdecydowała, czy chce się do niego odezwać, czy nie. Tak, to byłby o wiele lepszy pomysł. Niestety wpadł mu do głowy za późno. Jak wszystkim zakochanym samcom... Od dobrej chwili obserwował przy świetle księżyca niezwykłą scenę na starym zrębie, walkę dwóch jeleni, które rywalizowały o przewodnictwo nad stadem. Łanie zbite w gromadkę stały na skraju polany w oczekiwaniu na zwycięzcę. Nie było wiatru, echo więc niosło daleko odgłosy walki, groźne pomruki obu rywali i suche uderzenia rogów, sprawiało to wrażenie, jakby ktoś uderzał kijem o pień drzewa. Ale to była walka na śmierć i życie, wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, oba walczące samce, nieme, zamarłe w oczekiwaniu samice i Tadeusz, postronny obserwator. Czy raczej obserwator zainteresowany, bo kiedy księżyc wyszedł zza chmury i jasno oświetlił zrąb, Tadeusz zorientował się, że jednym z walczących jest "jego byk", po którego śladach chodził już od jakiegoś czasu. W kole łowieckim, do którego go przyjęto za poruczeniem prezesa Pzł (być może nie mógł w spokoju strawić łososia, którego przyjął od Tadeusza w formie łapówki), dostał odstrzał na jelenia, w samą porę, bo właśnie zaczynało się rykowisko. Wszystko więc układało się jak należy oprócz jednego. Tadeusz miał problemy z poruszaniem się po lesie, przeszkadzała mu kontuzjowana noga. Po kilku kilometrach marszu zaczynał czuć, że ją ma, a potem po prostu odmawiała mu posłuszeństwa. Konczanin, który towarzyszył mu w wyprawach po lesie, musiał zdawać sobie z tego sprawę, chociaż radca jak mógł nadrabiał miną. Zaproponował, żeby pan leśniczy wybierał się na obchód konno. Po co nadwerężać nogę, która się jeszcze całkiem nie wygoiła. Był to rzeczywiście dobry pomysł. Należało tylko zdobyć konia pod siodło, służbowe wałachy zupełnie się do tego nie nadawały. Swego czasu radca uznał roszczenia jednego z okolicznych gospodarzy, który zakupił "na gębę" u poprzedniego leśniczego kilka metrów drewna i teraz mógł go prosić o przysługę. Zięć chłopa pracował w jednostce wojskowej w Braniewie i w tejże jednostce była możliwość kupna wysłużonych koni. Głowa w tym zięcia gospodarza, aby wysłużony koń dla Tadeusza nie był wcale taki wysłużony. Okazał się piękną dwuletnią klaczą. Tadeusz błogosławił w myślach swojego gajowego, jego znajomka i wreszcie owego zięcia, który w tym łańcuszku okazał się najważniejszy. W czasie takiego objazdu leśnictwa na Loni - bardzo dziwne imię nadano klaczy w tym wojsku, Lonia to przecież skrót rosyjskiego imienia, i to w dodatku męskiego - radca zapuścił się dalej niż zwykle, teren robił się coraz bardziej podmokły, poszycie gęstniało, w jednym miejscu natknął się na olbrzymich rozmiarów paprocie, sięgały niemal do jego buta w strzemieniu, Lonia wyżej unosiła nogi, jakby w obawie, że się w tych liściach zaplącze. Pomyślał, że pora wracać, bo pewnie zaczną się zaraz bagna, i w tym momencie obskoczyło go dwóch uzbrojonych mężczyzn. Tadeusz miał przewieszony przez plecy dryling, ale nie dałby rady po niego sięgnąć. - Z konia! - usłyszał rozkaz, a potem z czyjąś pomocą znalazł się na ziemi. - O co chodzi? - spytał. - Jesteście ludźmi "Groma"? - Ty nie jesteś tu od zadawania pytań - usłyszał w odpowiedzi. - Ruszaj, dziadku! Jeden z nich brutalnie Tadeusza popchnął, chora noga zawiodła go, upadł na ziemię. Mężczyźni zarechotali. Kozłowski wiedział co nieco o ludziach "Groma", ich wygląd zgadzał się z tym, co mówili o nich chłopi. Było ich dwóch, na oko dwudziestoparolatków. Słyszał, że jeden z nich stale towarzyszy swojemu dowódcy, drugi zaś jest "partyzantem dochodzącym" z jednej z pobliskich wsi, zdaje się z Trzcianki. Ta wioska w ogóle nie cieszyła się dobrą sławą, Konczanin twierdził, że w każdej zagrodzie siedział tam przynajmniej jeden kłusownik, jak nie ojciec, to syn. Dla Tadeusza byli to barbarzyńcy, gdyby mógł, ustanowiłby możliwie surowe kary - za torturowanie zwierząt. Przyjrzał się żołnierzom "Groma" dokładniej, mieli dubeltówkę i pepeszę. Mógłby symulować upadek, w taki sposób, aby dryling zsunął mu się z ramienia. Potem wstając, by go podniósł. Stary wypróbowany numer, ale z chorą nogą nie miał raczej szans. Partyzanci zaprowadzili go do bunkra, czuł zimno lufy karabinku na plecach. Wewnątrz było mroczno i wilgotno. "Grom" siedział na baranich skórach, które ostro cuchnęły, mimo to radca poczuł od niego zapach przetrawionego alkoholu. Zorientował się, że kapitan jest skacowany. Zarośnięty, w czarnej z brudu flanelowej koszuli, kożuszku i wojskowych spodniach, które były niemal w strzępach, wyglądał wyjątkowo niechlujnie. - Węszył, panie kapitanie - powiedział jeden z partyzantów. "Grom" przyglądał się Kozłowskiemu przez chwilę w milczeniu, a potem rzekł przeciągając sylaby: - A może pan zabłądził, panie leśniczy!? - Po prostu objeżdżałem swój rejon. "Grom" poczerwieniał na twarzy. - Kto cię tu przysłał na przeszpiegi? - ryknął. - Wojsko czy ube? Radzę ci gadać wszystko jak na spowiedzi, bo i tak żywy stąd nie wyjdziesz. Tadeusz milczał. - No? Mowę ci odebrało? - Nie - odrzekł ostro. - Zastanawiam się tylko, z kim będę rozmawiał, czy z legendarnym dowódcą oddziału, który jako jeden z nielicznych przebił się do Warszawy, aby pomóc powstańcom, czy ze śmierdzącym wódką hersztem dwóch smarkaczy! Zapadła cisza, kapitan zmienił się na twarzy, przez chwilę wydawało się, że się rzuci na radcę albo że do niego strzeli. Opanował się jednak, odchrząknął w podobny sposób jak Tadeusz przedtem i wydał komendę: - Ordynans! Mydło, lusterko i przybory do golenia. Przynieś mój mundur! "Grom" wymył się do pasa w misce, ogolił się, włożył mundur - radca zauważył baretki Virtuti Militari i trzech Krzyży Walecznych - i zasiadł przy zbitym z desek stole. Kazał przyprowadzić Tadeusza, wskazał mu stołek po drugiej stronie blatu. - Zanim cię dowódca legendarnego oddziału każe rozwalić, zada ci kila pytań. Z czyjego polecenia się tu zjawiłeś? - Nazywam się Janusz Wiśniak, od siedemnastego roku życia w legionach, potem wojna dwudziestego roku, dwukrotnie ranny... Wrzesień zastał mnie we Francji, z polecenia podziemia byłem kurierem marszałka Rydza_śmigłego, przeszliśmy granicę, potem konspiracja, powstanie, Win i wyrok, kara śmierci, wyszedłem w pięćdziesiątym szóstym. W pięćdziesiątym ósmym objąłem leśnictwo Brzeziny, dziś rano wyjechałem zrobić obchód i zostałem zatrzymany przez pańskich ludzi... - urwał zdając sobie sprawę, że kapitan słucha go nieuważnie. - Janusz Wiśniak. Major Janusz Wiśniak - powtórzył. - Czyżby ten od zamachu na tego sukinsyna Jaksę_górskiego? - Tak jest - odparł Tadeusz z niejasnym uczuciem, że dobra pamięć kapitana ratuje mu życie. - To był cholerny sukinsyn, przez niego uciekł mi awans. Marszałek miał czasami klapy na oczach. Tego typa trzeba było już dawno sprzątnąć - odwrócił się w stronę swoich ludzi i zakomenderował: - Wódka i zakąska na stół, mamy gościa! Podkomendni "Groma" postawili litr bimbru, położyli na papierze pokrojony boczek, znalazł się słoik kiszonych ogórków. Kapitan niestety miał dużo słabszą głowę od Tadeusza, interesująca rozmowa o czasach przedwojennych, kiedy to obaj byli zawodowymi oficerami, przemieniła się w bełkotliwy monolog. Tadeusz nie miał już możliwości powiedzenia kapitanowi, co myśli o jego decyzji nieujawniania się. - Pan się ujawnił, panie majorze, i co? Jak panu smakował więzienny chleb? Ja zawsze byłem wolny! Zawsze! Tadeusz usiłował mu wytłumaczyć, że ta wolność jest pozorna i kapitan stał się niewolnikiem swojej własnej decyzji. Wbrew wszelkim prawom życia tkwi tutaj, niszcząc swoją legendę. Już nikt nie sławi jego imienia, stał się dla okolicznej ludności uciążliwym, nieproszonym gościem. - Gówno mnie to obchodzi - zniecierpliwił się kapitan - czy im się podobam, czy im się już przestałem podobać. Ja jeden, ja i moi ludzie pozostaliśmy wierni Rzeczypospolitej! Każdy, kto podjął współpracę z okupantem sowieckim i jego namiestnikami, to zdrajca! - Więc zdrajcami jest trzydzieści milionów Polaków, którzy co rano wstają i idą do pracy, do biur, fabryk! - Tak jest! - grzmiał kapitan. - Każdy, kto szedł do biura czy fabryki w chwili, kiedy w stalinowskich kazamatach mordowano najlepszych synów tego narodu, to zdrajca! I nie ma dla niego przebaczenia! Spojrzał na Tadeusza przekrwionymi oczami. - Zdrada! - powiedział dobitnie, po czym upadł głową na blat stołu i zasnął. Jego ludzie pomogli Tadeuszowi wsiąść na konia, też miał przecież dobrze w czubie. - Trafi pan do domu, panie leśniczy - spytał z troską jeden z nich. - Tutaj bagna, można zniknąć na zawsze, śladu nie zostanie... - Lonia mnie zaprowadzi, a wy chłopcy, jeżeli chcecie zrobić przysługę swojemu dowódcy, też wracajcie do domu! - My byśmy poszli, ale co z nim? - odezwał się ten drugi. - On by się żywy nie poddał, jego komuniści musieliby zabić. Czy źle mówię? Radca nic na to nie odpowiedział, bo odpowiedź znali wszyscy. Jakiś czas jechał w siodle wyprostowany, ale potem, nie wiedząc kiedy, zasnął, przychylił się głową na szyję konia. Są tacy, którzy uważają, że konie to jedne z głupszych zwierząt. Tadeusz był odmiennego zdania, a poza tym koń to przyjaciel, a przyjacielowi nie wystawia się cenzurek. Ten przyjaciel dowiózł go pod ganek leśniczówki i tam spokojnie czekał, aż zjawi się gajowy, ściągnie śpiącego leśniczego z siodła i zaprowadzi do łóżka. Dramat na zrębie trwał, młodszy byk był silniejszy, ale brakowało mu doświadczenia, rzucał się na oślep na rywala, który miał już takich potyczek sporo za sobą i wiedział, jak się skutecznie bronić. To mu tylko pozostawało - obrona, instynkt podpowiadał mu, żeby nie atakować. Jego jedyną szansą było zmęczenie przeciwnika. "Grom" nie miał żadnej szansy, jego los ważył się na chwiejnej wadze ludzkiego niezadowolenia. Okoliczni mieszkańcy dość już mieli tych jego nocnych wizyt, walenia kolbą w okna. Nierzadko był pijany, zachowywał się brutalnie. Wreszcie trzy wsie, które "Grom" sobie szczególnie upodobał, zwróciły się do władz o ochronę. U sołtysa Trzcianki zebrała się narada, przybył na nią nie byle kto, bo znany już Tadeuszowi pułkownik, szef wojewódzkiej bezpieki; jego obecności zażądali chłopi, gdyż chodziło o zagwarantowanie "Gromowi" życia i wolności. Radca też był na tej naradzie obecny, ponieważ bunkier "Groma" znajdował się na terenie jego leśnictwa. - Wykurzyć go z tych bagien - powiedział sołtys ze Studziannej - i puścić wolno. Chłopaki wrócą do domów, a kapitan, to już jego sprawa, co dalej zrobi ze swoim życiem. - A jak się poleje krew? - spytał pułkownik. - Też za to ma nie odpowiadać? Chłopi popatrzyli po sobie, poszeptali, w końcu sołtys ze Studziannej oświadczył: - "Grom" to partyzant, bronił ojczyzny przed Niemcami, nie chcemy, żeby mu się stała krzywda, ale sami też się krzywdzić nie damy. Nasz warunek jest taki: wskażemy miejsce kryjówki "Groma", ale włos ma mu nie spaść z głowy. - Jak się mu odbierze broń, będzie potulny jak dziecko - dorzucił ktoś z boku. Na tym stanęło. Następnego dnia, jeszcze o szarówce, ruszyła obława. Przodem szło trzech przewodników, każdy z innej wioski, za nimi szpaler wojska, na końcu jechali konno pułkownik, Tadeusz i Konczanin, który cały czas coś mamrotał pod nosem; w pewnej chwili radca się zorientował, że gajowy odmawia litanię do Matki Boskiej. Po paru godzinach byli na miejscu, na niebie rozlała się krwista łuna, a potem tuż nad wierzchołkami świerków ukazała się ognista kula słońca. Tadeusz przypomniał sobie opowieść z dzieciństwa o wojsku faraona, które zapatrzyło się na pustyni we wschodzące słońce i oślepło. Tutaj nic takiego nikomu nie groziło. Żołnierze faraona szli ławą ukarać nieposłuszeństwo jednego z poddanych... Chciał być wolny, a za wolność zwykle się drogo płaci, często cenę najwyższą. - Panie pułkowniku - powiedział radca. - Może ja spróbuję z nim porozmawiać, może uda mi się go namówić, aby oddał broń... Ja tu już byłem, poznałem "Groma". W gruncie rzeczy to stary, przegrany człowiek... - Dobrze - zgodził się pułkownik. Tadeusz zatknął na gałąź białą szmatę i ruszył przed siebie. W lesie panowała śmiertelna cisza, nie słychać było śpiewu ptaków, mimo że już było przecież po wschodzie słońca. Szedł w stronę bunkra, w każdej chwili spodziewając się kuli. Teren był podmokły, ciężko było po nim stąpać, chora noga dawała o sobie znać, radca zaczął utykać. Dotarł do kryjówki "Groma" z uczuciem jakby zdziwienia, spodziewał się raczej ołowiu na przywitanie niż otwartych drzwi. Kapitan siedział przy stole, był ogolony, miał na sobie czystą koszulę i mundur, przypiął wszystkie ordery i odznaczenia. - Co ma mi pan do powiedzenia, panie majorze? - spytał spokojnie. - Już czas, panie kapitanie, aby pan przeszedł na zasłużony odpoczynek. Wypełnił pan swój żołnierski obowiązek z nawiązką. "Grom" uśmiechnął się smutno. - To pan sprowadził wojsko? - Nie, tak uradziły trzy wioski: Brzezinka, Studzianna i Trzcianka. Ustalono, że włos wam nie spadnie z głowy, kiedy złożycie broń. - Ustalono... - wolno powtórzył "Grom". - To znaczy kto z kim ustalił? Kto ma w tym kraju taką władzę, aby ułaskawić buntownika? Chyba tylko car albo namiestnik cara. - Taką decyzję podjął szef olsztyńskiej bezpieki, uzgodnił to ze swoim ministrem w Warszawie. - No proszę, jakie to baranki boże, na wszystko się godzą. A może to jednak wilki w owczej skórze, jak pan myśli, panie majorze? - Dotrzymają słowa. - Jak się naszym ludziom kazali ujawniać, też twierdzili, że dotrzymają słowa. - To już są inne czasy, panie kapitanie. Mamy pięćdziesiąty dziewiąty rok. Proszę pomyśleć o tych chłopcach, jeżeli pan nie ustąpi, któryś z nich może zginąć. "Grom" pokiwał w milczeniu głową. - Gdybym nie myślał o nich, tobym się tutaj okopał, jeszcze drugie tyle wojska nie dałoby mi rady. A potem nocą spaliłbym trzy wsie: Brzeziny, Studziannę i Trzciankę. Za zdradę. Zapadła cisza. Kapitan potoczył wzrokiem po twarzach swoich żołnierzy, patrzyli na niego z podziwem, radca rozumiał, że jeżeli im każe, wysadzą się tu razem z nim w powietrze. Przypomniał mu się mały pułkownik. "Grom", pewnie jak tamten odeśle swoich ludzi, a sam... Jakby na potwierdzenie tej myśli usłyszał głos kapitana: - Dziękuję wam, moi żołnierze, nasza misja dobiegła końca. Przez czternaście lat od czwartego rozbioru Polski byliśmy jej jedynymi obrońcami. Oto prawdziwe jej granice, za które gotowi byliśmy walczyć do upadłego - Tadeusz zobaczył przybitą na ścianie mapę Polski z granicami sprzed trzydziestego dziewiątego roku, kiedy był tu poprzednio, nie zauważył jej - ale tylko wy dwaj wytrwaliście przy mnie. Nasz naród zapadł w letarg. Nie nam będzie go dane obudzić, ale po nas przyjdą inni. Wierzę w to. Spocznij! Dwaj młodzi ludzie byli wyraźnie zdezorientowani, patrzyli to na kapitana, to na Tadeusza. - Idźcie chłopcy, tak trzeba - powiedział "Grom", oczy mu się zaszkliły. - Wy dwaj jesteście dobrymi Polakami, to wam mówi wasz dowódca. W milczeniu opuszczali bunkier. Tadeusz i "Grom" pozostali sami. - Proszę, panie kapitanie - Tadeusz wskazał mu wyjście. - Niech pan idzie pierwszy, ja mam tu jeszcze jedną sprawę... Tadeusz zawahał się, rozumiał jednak, że nie jest to chwila, w której mógłby coś kapitanowi narzucać. - Co mam powiedzieć tym na zewnątrz? - Że zaraz wyjdę. - Może... wezmę pański pistolet, mógłbym im powiedzieć, że jest pan nie uzbrojony. "Grom" roześmiał się. - Nie, swoją broń oddam sam, nie przez posłańca. Tadeusz zwlekał z odejściem. - Pan ma córkę, mógłby pan do niej pojechać. - Tak, najwyższy czas niańczyć wnuki, jutro stuknie mi szósty krzyżyk... Tadeusz w końcu wyszedł, nie zdążył jednak przekazać wojskowym wiadomości od "Groma", ten go uprzedził. Gdzieś w połowie drogi pomiędzy bunkrem a linią wojska usłyszał za sobą pojedynczy strzał. Księżyc ponownie wyszedł zza chmur, oświetlając zrąb jak scenę. Radca zobaczył na niej rywali sczepionych teraz ze sobą rogami, już wiedział, że stary byk dał się wciągnąć w pułapkę, z takiego starcia nie mógł wyjść zwycięsko, mimo że kilka razy udało mu się drasnąć przeciwnika, rozorany bok młodszego obficie krwawił, ale nie była to rana niebezpieczna. Ten młodszy go teraz pokona. Głowy sczepione wieńcami pochylały się coraz niżej, z gardeł obu samców wydobywały się odgłosy przypominające rzężenie. Jeszcze chwila i stary byk upadł na kolana, a potem, pchnięty z impetem przez młodszego, przewrócił się na bok. To był koniec walki. Zwycięski jeleń odchodził w stronę stada, znacząc za sobą krwawy ślad. Pokonany nie był nawet draśnięty, ale Tadeusz wolałby nie oglądać jego podnoszenia się z udeptanej ziemi. Dźwignął się wreszcie, radca zobaczył go nagle na tle księżycowej tarczy i wydało mu się. że pomiędzy rogami widzi krzyż. To było oczywiście złudzenie... Miał teraz swojego jelenia, za którym się tyle nachodził, na strzał. Mógł go ustrzelić z łatwością, ale po tym, czego był świadkiem, postanowił darować mu życie. Idź, pomyślał. Jeleń jednak nie ruszał się z miejsca, na moment tylko zwrócił głowę w stronę radcy. On wiedział, że myśliwy trzyma go na muszce. Wiedział i czekał na śmierć. Stary byk o przepięknej koronie mógł jeszcze uratować swoją cześć, mógł godnie umrzeć. Tadeusz odczekał jeszcze dobrą chwilę, zwierzę trwało jednak pośrodku zrębu. W księżycowej poświacie wyglądało jak przepiękna rzeźba z brązu. Radca wolno naprowadził lunetę na cel i pociągnął za spust. Huknął strzał. Wracał do domu potwornie zmęczony, wiele godzin spędził siedząc na twardej ławce ambony. Zmęczył go ponadto spektakl, którego był świadkiem, i jego własny epizod w tym spektaklu. Epizod naznaczony śmiercią. Niebo zaróżowiło się na widnokręgu, wstawał świt. Kiedy wchodził na podwórko leśniczówki, natknął się na Celinkę Konczaninównę, która szła do obory doić krowy. - Ojciec wrócił wieczornym pociągiem? - spytał. - Wrócił - odrzekła. Tadeusz był już na schodkach ganku, kiedy usłyszał jej głos. - I jakaś pani z nim przyjechała, posłalim jej w pana leśniczego łóżku, tylko pościel przewleklim... Późną wiosną tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku Ewelina wybrała się na konną przejażdżkę w okolice, w których jeszcze nie była. Tadeusz nie pozwalał jej zapuszczać się samej zbyt daleko w las, gdyż obawiał się, że utknie gdzieś w bagnach, jeździła więc obrzeżami. I wcale z tego powodu nie narzekała, było tu bowiem przepięknie, kwitły właśnie czeremchy, rozsiewając dookoła narkotyczny, słodkawomdły zapach. Pola zazieleniły się już, a posiane przez robotników leśnych łubiny na zrębach wyglądały jak porozkładane w lesie dywaniki: żółte, fioletowe, białe. Wiedziała już, że to wysiewanie łubinów nie służyło dodawaniu urody zakątkom leśnym, ale było przygotowaniem do sadzenia drzewek. Łubiny bardzo użyźniały podłoże. W pewnej chwili las się skończył, Ewelina wyjechała na otwartą przestrzeń porośniętą kępami krzewów, gdzieniegdzie tylko widać było samotne drzewo. Teren był pagórkowaty, za jednym z takich pagórków odkryła starą, nieczynną cegielnię. Zsiadła z konia i obchodziła to miejsce jak jakieś pogańskie sanktuarium. Kiedyś pewnie było tu gwarno, uwijali się ludzie, a po wąskich torach jechały w tę i z powrotem wagoniki, które teraz przedstawiały smutny widok, były pordzewiałe, jak większość porzuconych tu maszyn. Wyrobiska porosły zielskiem, stała w nich woda. A gdyby tak to ożywić, pomyślała. Była gotowa wszystkim się zająć. Tadeusz jednak ostudził jej zapały. Powiedział, że, jak wszystko teraz, cegielnia ma właściciela. Jest nim państwo, a ono nie kwapi się pozbywać swoich dóbr, nawet tak nadwątlonych, jak ta nieczynna fabryczka. - Ja bym jednak pojechała do gminy i wywiedziała się czegoś, co mi szkodzi. - Nie wiesz, że gmin już nie ma? Teraz są Gromadzkie Rady Narodowe, czyli w skrócie Grn_y. Jak chcesz, to jedź, tylko uprzedzam cię, że sekretarz naszego Grn_u jest wyjątkowo niesympatycznym typem. Ewelina wzruszyła ramionami. - Ani mi on brat, ani swat, nie musi mi się podobać... Ale to ty powinieneś tam pójść, będzie to poważniej wyglądało. Jesteś leśniczym, znają cię tutaj. A ja? Kobieta znikąd... - Ciebie też tu już wszyscy znają i wiedzą, kim jesteś. - Kimś, z kim żyjesz na kocią łapę - roześmiała się. - Dla nich jesteś moją żoną. Tak o tobie mówią: żona leśniczego. - Ale ja nie chcę być tylko żoną, ja chcę coś robić. Ta cegielnia to jest coś, co ma sens... coś prawdziwego. Jak tak stałam i patrzyłam na tę ruinę, zrozumiałam, że ona czeka na mnie... Tadeusz nie wydawał się przekonany, ale Ewelina tyle energii włożyła w to, żeby go do tego pomysłu zapalić, że w końcu dał się namówić na obejrzenie cegielni. Poszli tam piechotą, w linii prostej od leśniczówki było jakieś dziesięć kilometrów. Spory spacer. Kiedy już tam dotarli, oboje byli zmęczeni, ale Ewelina najpierw oprowadziła Tadeusza po cegielni, potem dopiero usiedli. - Ile by trzeba było wyłożyć pieniędzy - powiedział Tadeusz - żeby to uruchomić. To szaleństwo... - Wcale nie tak dużo, jak myślisz, popatrz, przecież maszyny są, brakuje części, to prawda, ale wyremontowanie ich wcale nie byłoby takie kosztowne. Konczanin mi mówił, że zna jednego Mazura, który tutaj przed wojną pracował, był, zdaje się, mechanikiem... - Oho! Widać, że już zaczęłaś ostro działać. - Pomożesz mi? - spytała, patrząc mu w oczy. - A mam jakieś inne wyjście? Ale zanim zacznę oficjalnie działać, chciałbym pogadać z tym majstrem. W niedzielę wybrali się do Trzcianki, bo tam ów były mechanik mieszkał. Ludzie wskazali im domek na końcu wsi, mały, ale schludny, w ogródku kwitły kwiaty, na ganku wygrzewał się w słońcu czarny kocur; kiedy Ewelina nachyliła się nad nim, spojrzał na nią zielonymi oczami. - Piękny jesteś! - powiedziała. Po chwili na ganek wyszedł właściciel domku z głową siwą jak gołąb i pooraną bruzdami twarzą. Trzymał się jednak krzepko, był schludnie ubrany, miał na sobie białą koszulę i spodnie starannie pocerowane. To wszystko nie uszło uwagi Eweliny, była pewna, że kryje się za tym kobieta i bardzo się zdziwiła, kiedy się okazało, że stary Mazur mieszka sam. Żona zmarła zaraz po wojnie, dzieci nie mieli. Poczęstował ich kwasem chlebowym, który bardzo Ewelinie smakował, Od razu nabrała zaufania do tego człowieka, mówił źle po polsku, mazurzył, ale można go było zrozumieć. Powiedział im, że maszyny są w lepszym stanie, niż by się wydawało na oko, oczywiście pewne części należałoby wymienić, inne, brakujące - zdobyć, ale to nie jest żadna filozofia. Cegielnia pracowała przez całą wojnę, stanęła dopiero pod koniec czterdziestego piątego roku, kiedy jej właściciel wyjechał do Niemiec. Pan Kranz, bardzo porządny człowiek, nie chciał stąd wyjeżdżać, czekał do ostatniej chwili. Więc naprawdę te maszyny są w dobrym stanie, gorzej, że rozszabrowano instalacje elektryczne. No i wystarać się o papier na uruchomienie fabryczki będzie trudno. Już był ktoś, kto chciał wziąć cegielnię w dzierżawę, władze obiecywały, obiecywały i na tym się skończyło. - Wierzy pan w to, że stosunkowo małym kosztem można ruszyć z cegielnią? - spytał Tadeusz wprost. Mazur dość długo nic nie mówił, jakby się zastanawiał. - Trochę trzeba włożyć, ale to się zwróci. - Trochę, to znaczy ile? - No... tak ze trzysta tysięcy na początek... Ewelina pomyślała, że tak oto kończą się jej marzenia, bo skąd nagle wziąć trzysta tysięcy, skoro Tadeusz zarabiał miesięcznie dwa, a ona była na jego utrzymaniu. Ale kiedy wyszli od majstra, powiedział: - Trzysta tysięcy, to nie jest tak dużo. Sądziłem, że trzeba będzie zdobyć dwa razy więcej. - A te trzysta mamy? - spytała. - Mamy. Następnego dnia wybrali się do Gromadzkiej Rady Narodowej, dość długo czekali na rozmowę z sekretarzem, bo on z kolei czekał na telefon z powiatu i tak był tym przejęty, że nie miał głowy do załatwiania interesantów. W końcu telefon zadzwonił, sekretarz odbył rozmowę z jakimś powiatowym kacykiem, Ewelina słyszała jego tubalny głos i wyobraziła sobie, że to jakiś atleta nie mieszczący się za biurkiem, tymczasem zobaczyła małego człowieczka o okrągłej główce i małych rączkach, w których ledwo mieściła się słuchawka. Trzymał ją jeszcze w dłoni, kiedy weszli, jakby chciał sprawdzić, czy jego rozmówca naprawdę się rozłączył. Ewelina tak była zaskoczona tą niezgodnością głosu sekretarza z jego posturą, że przez pierwszy kwadrans nie mogła śledzić tego, co sekretarz mówi. A on tłumaczył im, że to nie jest taka prosta sprawa wydzierżawić cegielnię, tego się nie załatwi od ręki, najlepiej, żeby było czyjeś poręczenie. Tadeusz odparł, że może za niego poręczyć jego nadleśniczy albo dyrektor Okręgu Lasów Państwowych. Sekretarz lekko się skrzywił. Powiedział, że lepiej by było, gdyby poręczył za niego ktoś liczący się z komitetu. - Z jakiego komitetu? - spytał naiwnie Tadeusz. - Partii. - Nie należę do partii - odparł. - Można nie należeć, a poręczenie dostać - powiedział chytrze sekretarz. - Wtedy ja byłbym kryty. - Przed kim? - Przed moim sumieniem na przykład. Zapadła cisza. - A jeżeli to poręczenie z komitetu nie wchodzi w grę, sprawa dzierżawy automatycznie upada? - spytała Ewelina. - No... nie jest powiedziane, ale... to już na moje ryzyko... Nagle Ewelina zorientowała się, że sekretarz przymawia się o łapówkę i że bez niej chyba się nie obejdzie. Nie wiedziała tylko, jak podsunąć to Tadeuszowi, który był chyba mniej domyślny od niej. - Przepraszam - powiedziała - czy pan sekretarz się nie obrazi, jak wyjdziemy z mężem na chwilę na korytarz, żeby się naradzić? - A idźcie, idźcie, ja mam dużo czasu - odparł dobrodusznie, tym swoim głosem na wyrost. Na korytarzu wyjaśniła Tadeuszowi, o co chodzi. - Ale ile i jak? - Nie wiem ile i nie wiem jak - parsknęła. - Wiesz co, ty tu poczekaj, takie rzeczy załatwia się bez świadków. Ile wziąłeś ze sobą pieniędzy? - Pięć tysięcy. - To mi je daj. Wróciła do gabinetu sekretarza. - Nie sądzi pan, że uruchomienie takiej cegielni przyniosłoby korzyści całej gminie, czy raczej gromadzie... - Chyba tak, nie przeczę. - Więc proszę podejść życzliwie do naszej prośby - powiedziała i z uczuciem, że za chwilę spali się ze wstydu, wstała, błyskawicznie odsunęła szufladę biurka, za którym siedział sekretarz, wrzuciła do niej zwitek pieniędzy, po czym szufladę zasunęła i usiadła z powrotem na swoim miejscu. Wszystko to bez jednego słowa. - No... mógłbym podejść życzliwie - odezwał się sekretarz. - Czemu mam ludziom robić trudności... Złóżcie wniosek o dzierżawę, rozpatrzymy... Żebym był kryty, zadeklarujecie jakiś kontyngent na Fos, wartości... no, to się zobaczy... Po wyjściu z gabinetu sekretarza Ewelina powiedziała do Tadeusza: - No, chyba mamy tę cegielnię. - O ile pięć tysięcy to nie jest za mało - odparł sceptycznie. Widać nie było, bo mniej więcej po trzech tygodniach przyszło zawiadomienie, żeby stawić się w gromadzkiej radzie w sprawie dzierżawy. Sekretarz przyjął ich serdecznie. Miał już przygotowaną umowę, przepisaną nawet na maszynie, tylko suma na Fos nie została wstawiona. Ustalili, że będzie to kontyngent równowartości stu tysięcy złotych. - A nie pójdziemy przez ten Fos z torbami? - spytała lękliwie Ewelina, ale już na wszelki wypadek na korytarzu, po podpisaniu umowy przez Tadeusza. - I tak pójdziemy z torbami - odrzekł ze śmiechem - więc się nie przejmuj. Bardzo się przejmowała, była nawet świadoma, że wciąga Tadeusza w coś, na co on wcale nie ma ochoty. On miał przecież na głowie leśnictwo, polował, rzadko go widywała. Ale czekała na niego z taką radością, ani przez chwilę nie żałowała swojej decyzji pozostania z nim tutaj. - Jesteś człowiekiem, którego kocham - oświadczyła - i moje miejsce jest przy tobie. - Sądzisz, że wytrzymasz w tej głuszy? - spytał. - Jesteś przyzwyczajona do wielkiego miasta, do życia w ruchu. - Moje miejsce jest przy tobie - powtórzyła. Długo temat portretu matki Eweliny się między nimi nie pojawiał, dopiero w wigilię Bożego Narodzenia, kiedy wrócili od Konczaninów, do których zostali zaproszeni na wilię, i położyli się do łóżka, spytał ją w ciemności: - To jest taki dzień, kiedy się wraca myślami do bliskich... - Myślałam o niej. Ale nie musimy się jej bać. Ani ja, ani ty. Ona by nas zrozumiała... Potem spytała, co się stało z portretem Karoliny, dlaczego został przemalowany. Tadeusz opowiedział jej szczerze całą historię. - Możliwe, że ona cię z tej wystawy zawołała - rzekła. - Może to znaczy, że ci wybaczyła... a może zrobiła to dla mnie. - A wiesz - usłyszała w ciemności jego głos - nigdy ci tego nie mówiłem, ale kiedy zabłądziłem w kanałach, niosąc na plecach twojego brata, nagle ją zobaczyłem. Była kimś zupełnie realnym, wskazała mi kierunek, w którym mam iść... - A Jasio też ją widział? - Był nieprzytomny. Ale ja również mogłem mieć halucynacje... Tam było tak mało tlenu... - Ale kierunek był dobry? - Tak. - Widzisz... ja sobie to tak tłumaczę... że... że tamto to był nieszczęśliwy wypadek... że ty nie wiedziałeś, co robisz... - Nie, Ewelino - odrzekł surowo. - Wiedziałem, co robię. - Byłeś młody i zaślepiony, to tak jakbyś strzelił do niej na wojnie, widząc ją w mundurze wroga... Po prostu znaleźliście się po obu stronach barykady. - Nie, Ewelino - powiedział dobitnie. - Nie tłumacz tego w ten sposób. Strzeliłem do pełnej uroku młodej kobiety. Ta kobieta była twoją matką. Jeżeli nasza miłość jest na tyle silna, aby przetrwać pomimo tej zbrodni... - Ale ja nie mogę myśleć o tobie jak o mordercy - przerwała mu. - Nie mogę i nie myślę tak. - Ale ja tak o sobie myślę. Po tych jego słowach Ewelina rozpłakała się, przytulił ją do siebie i trwali tak w milczeniu. Mając pozwolenie w ręku, Ewelina wsiadła na Lonię, która przez ostatni czas była jej najczęstszą towarzyszką, i pojechała do Trzcianki do majstra Ludwiga Dudy. Zastała go na ławeczce przed domem z kotem na kolanach. Pomyślała, że można by go namalować i zatytułować obraz: Stary mężczyzna z kotem. - Dostaliśmy cegielnię w dzierżawę - powiedziała zeskakując z konia, przywiązała klacz do płotu, weszła do ogródka i usiadła obok mechanika na ławeczce. - Na jak długo? - Na razie na trzy lata. Pokiwał w odpowiedzi głową. - Pomoże nam pan? Nie odzywał się długo. - Za stary już jestem. - Będzie pan miał pomocników, ale chodzi o to, żeby był ktoś, kto włoży w tę cegielnię serce. Pan. I ja. Znowu się nie odezwał, ale tym razem Ewelina wyczuła, że to milczenie oznacza zgodę. Przez następne dni niemal od rana do wieczora Ewelina przesiadywała w cegielni, a raczej w miejscu, które kiedyś było cegielnią i miało się nią stać od nowa. Towarzyszył jej Ludwig Duda. Zrobili dokładny przegląd maszyn. Do wymiany był główny transporter, paleniska pieca, obudowa suszarni i cała masa drobnych urządzeń, które zostały wyszabrowane. Reszta po odczyszczeniu mogła się nadawać do użytku. Gdzieś tak około południa przysiedli odpocząć. Duda wyjął z torby lnianą serwetkę, położył na niej pokrojony w plasterki boczek i czarny chleb. Wyjął też litrową butelkę kwasu chlebowego, który tak Ewelinie smakował. Spytał, czy się poczęstuje. Poczęstowała się chętnie, bo wstała skoro świt i była głodna, a nie pomyślała o tym, aby wziąć ze sobą jakieś kanapki. Popijali kwas z jednej butelki. - Szkoda, że ta duża maszyna jest w takim złym stanie - odezwała się Ewelina. - Za dużo części brakuje, żeby się opłacało ją uruchomić. Może lepiej kupić nową. - Do tej dużej maszyny też są części... Trzeba się będzie tylko upomnieć. Ewelina nie bardzo zrozumiała, o co mu chodzi. - Ludzie nie lubią tej władzy. Przed nią pochowali części od dużej maszyny, bo bez niej cegielnia nie ruszy... - Gdzie pochowali? - Znajdą się, moja w tym głowa - odrzekł, dając jej do zrozumienia, żeby nie pytała za dużo. Od niego dostała też adres w Warszawie na Pradze. Przy ulicy Dobrej 6 mieścił się warsztat, w którym można będzie dorobić brakujące części. Chyba że został zlikwidowany, bo przed wojną był w prywatnych rękach. Ale sprawdzić można. Ewelina postanowiła sprawdzić. Tadeusz odwiózł ją pożyczonym z nadleśnictwa gazikiem do Olsztyna, żeby nie musiała się przesiadać. Kiedy weszła do swojego warszawskiego mieszkania, poczuła się w nim obco. Stała pośrodku małego pokoiku rozglądając się bezradnie. Więc tak wyglądało przedtem jej życie? Prawie nie mogła sobie siebie wyobrazić tamtej zrezygnowanej, nie oczekującej już niczego od losu kobiety. Teraz miała przecież tyle planów i była, co tu dużo mówić, szczęśliwa tym jedynym rodzajem szczęścia, jakie daje wspólne życie z mężczyzną. Budzić się obok, zaczynać razem dzień, to chyba w miłości najważniejsze. Oni z Tadeuszem zawsze się do siebie uśmiechali. Pierwsze spojrzenie sobie w oczy. Radość, że są razem... Oczywiście zdarzały się kłótnie, ale to też naturalne. Czasami były to nawet kłótnie zażarte, z obrażaniem się i trzaskaniem drzwiami. Zawsze Tadeusz Ewelinę przepraszał, ale kiedy już byli ze sobą pogodzeni, zastrzegał się, że robi to tylko dlatego, iż jest dżentelmenem. - Sądziłam, że dlatego, iż to ja miałam rację - uśmiechała się. - Czasami, owszem, tak - odpowiadał. - Ale tylko czasami... Wzięła kąpiel, żeby zmyć z siebie zapach pociągu, którego nie cierpiała. Zaparzyła kawę, dziwiąc się, jak łatwo jest zagotować wodę na gazie. Oni potrzebowali na to dobre pół godziny i to tylko wtedy, kiedy było suche drewno na podpałkę. Mówiło się, że trzeba kupić kuchenkę i butlę gazową, ale po gaz trzeba by jeździć do Olsztyna, a to się chyba jednak nie opłacało. Potem pojechała na Pragę, odnalazła warsztat przy Dobrej 6, który ku jej radości istniał i przyjął zamówienie na brakujące części. Ewelina spytała, jak sobie właściciel daje radę w dzisiejszych czasach. - O dawaniu rady to nie ma co mówić, zarobię tyle, żeby nie umrzeć, ale żeby dobrze żyć, nie wystarcza. Niszczą mnie sukinsyny podatkami, już się zaczynam zastanawiać, czy nie zwijać interesu. - Ale niech mi pan najpierw dorobi części! - No, jasna sprawa. Po południu spotkała się z Zuzią. Obliczyła sobie, o której siostrzenica wraca ze szkoły i miała szczęście, Zuzia podniosła słuchawkę. Usłyszała jej radosny głos. - Ciociu! Nareszcie przyjechałaś, już myślałam, że utknęłaś na dobre w tej swojej głuszy. Wszystko w porządku? - W porządku, a nawet jeszcze lepiej. - To się cieszę. Kiedy Zuzia weszła do kawiarni, w której się umówiły, Ewelina niemal jej nie poznała, dziewczynka bardzo się wyciągnęła przez ten czas, kiedy się nie widziały. Miała na sobie obcisłą bluzeczkę, która wyraźnie podkreślała piersi. Zuzia z dziecka stawała się kobietą. Chyba trochę zbrzydła, ten za krótki nos jeszcze się skrócił, to było coś takiego, jakby twarz Zuzi powiększyła się, a nos nie. Dziedziczny defekt rodu Lechickich... Opowiedziała jej o życiu w leśniczówce, o tym, jak wygląda jej dzień. Mieli dwa psy wyżły, dwulatka - Tadeusz dostał go w prezencie od swojego przyjaciela, owego tajemniczego właściciela mieszkania na Filtrowej; był już ułożony do polowania - i półrocznego szczeniaka, który gryzł wszystko, co popadnie. Zuzia śmiała się z tych opowieści. - Jesteś ciociu z tym siwym panem? - Tak. - Chyba dobrze wam razem, bo tak jakoś rozkwitłaś... - Ach, Zuziu - roześmiała się Ewelina. - Prawdziwą miłość znajduje się po czterdziestce... - Ale ty masz dopiero trzydzieści dziewięć lat! - No to na rok przed czterdziestką. Potem dość szczegółowo opowiedziała bratanicy o swoich planach związanych z cegielnią. Tak jakoś wyszło, że ta fabryczka stała się najważniejszą sprawą jej życia. Może dlatego, że to ona ją odkryła i postanowiła powołać z powrotem do życia. Wszystkie jej myśli obracały się wokół cegielni. Kupiła książki i studiowała technologię wypalania cegieł metodą angielską, czeską. - Ale... - bąknęła Zuzia - to nie jest chyba zawód dla kobiety... Ewelina parsknęła śmiechem, bo dokładnie to samo powiedział jej niedawno Tadeusz. Od wielu dni wstawała o piątej, wkładała flanelową koszulę i drelichowe portki, włosy związywała tasiemką z tyłu, żeby nie wchodziły jej w oczy i przełknąwszy coś naprędce, pędziła do cegielni. Wracała stamtąd pod wieczór tak zmordowana, że Tadeusz musiał jej ściągać gumiaki. No cóż, zapach przepoconych onuc nie należał do najprzyjemniejszych. Ewelina myła się i zaraz szła spać, czasami nawet bez kolacji, po prostu waliła się na łóżko i zasypiała. Któregoś razu, kiedy scenariusz jej powrotu do domu się powtórzył, przyłapała dość dziwny wzrok Tadeusza. - Dlaczego mi się tak przyglądasz? - spytała. - Zastanawiam się, czy ja jeszcze mieszkam pod jednym dachem z kobietą - odrzekł. Ewelinie zrobiło się przykro. Pomyślała, że od wielu dni nie spojrzała w lustro. Z pewnością wygląda mało ciekawie w tym robociarskim stroju, z dawno nie mytą głową. - Wytrzymaj jeszcze trochę, jak ruszy cegielnia, wszystko wróci do normy. - Wątpię - odparł kwaśno. Tego wieczoru, pomimo potwornego zmęczenia, postanowiła jednak być kobietą. - Ewelinko, ja naprawdę nie potrzebuję ofiary z twojej strony, poczekam - odrzekł, gdy się do niego przytuliła. - Ale ja potrzebuję ciebie - szepnęła. Po chwili nie pamiętała już o ciężkim dniu, który miała za sobą. Byli tylko oni oboje, ich niezwykła bliskość, za każdym razem odkrywana z tym samym zdumieniem. Więc ludziom może być ze sobą aż tak.... - A co zamierzasz zrobić z wakacjami? - spytała Zuzię, było to o tyle na czasie, że minęła właśnie połowa czerwca. - Jadę w lipcu do Janowa na obóz jeździecki... - To uważaj na tego zielonookiego! - Myślisz ciociu, że go tam spotkam? - spytała Zuzia z nadzieją. - Wolałabym, żebyś go tam nie spotkała - odrzekła Ewelina szczerze. - A co w sierpniu? - Ojciec zabiera mnie na spływ kajakowy. - To wakacje masz rozplanowane, szkoda. Myślałam, że zahaczysz o moją głuszę. Jest tam naprawdę pięknie. - Na pewno cię odwiedzę, ciociu, ale chyba nie w tym roku. Ty zresztą jesteś taka zajęta tą cegielnią... - To prawda - przyznała szczerze Ewelina. Rozstały się bardzo serdecznie. Ewelina nie spytała, jak się Zuzi układają stosunki z Walczakiem. Chyba dobrze, skoro wybierają się razem na spływ kajakowy. Więc być może jej pojawienie się w życiu bratanicy nie wywołało wielkiej szkody. A córka Jasia przynajmniej wie, że jest jego córką... Po rozstaniu z Zuzanną Ewelina miała jeszcze kilka pustych godzin, jakie jej pozostały do odjazdu pociągu. Włóczyła się po mieście bez celu, żyła tu tyle czasu, a nie było nikogo prócz Zuzi, z kim chciałaby się zobaczyć. Pomyślała, że mogłaby zadzwonić do Wandy, spytać, co u niej słychać. Ale po namyśle zrezygnowała. Być może zniechęciły ją redakcyjne plotki. Kiedyś, broniąc Wandy, powiedziała, że jej koleżanka jest osobą bezkompromisową i nie zważa na to, czy się komuś narazi, czy nie, potrafi nawet napyskować samemu naczelnemu. Odpowiedziano jej na to, że to nie żadna odwaga, tylko łóżko. Było tajemnicą poliszynela, że Wanda jest kochanką naczelnego. O tyle to było dziwne, że szef magazynu "Wieś i ludzie" miał całkiem ładną żonę, a Wanda piękna nie była. - Może jest bardzo seksy - roześmiała się sekretarka, która właśnie weszła do pokoju, kiedy plotkowano na temat Wandy. Ewelinę zwykle mierziły plotki, ale tym razem w nie uwierzyła. Wiele rzeczy, które wcześniej wydawało jej się dziwne, ta sprawa wyjaśniała. Po powrocie z Warszawy Ewelina i Ludwig Duda zaczęli nabór ludzi do cegielni. Dwaj fachowcy byli niezwykle poszukiwani: główny mechanik (pan Duda powiedział, że już się na to nie pisze, zawsze może służyć radą, ale takiego obowiązku na siebie nie weźmie) i główny majster, reszta to już mogli być niewykwalifikowani robotnicy, których się przyuczy. Potrzebowali szesnastu_osiemnastu ludzi. Zgłosiło się wielu chętnych. Poszła wieść po okolicy, że w cegielni można zarobić. Ewelina z panem Dudą wykalkulowali, że mogą płacić po trzy tysiące na głowę. To była całkiem niezła pensja. Tadeusz nawet narzekał, że jego robotnicy leśni wymawiają mu robotę, bo Ewelina ich podkupuje. - Takie jest prawo rynku - odrzekła. - Ten, kto lepiej płaci, wygrywa. - A gdzie tu lojalność małżeńska? - spytał. - Na razie żyjemy na kocią łapę! - odgryzła się. - W takim razie chyba cię poproszę o rękę. - Nic z tego, w naszej rodzinie były tylko panny i wdowy, chyba nie chcesz, żebym w krótkim czasie została tą drugą? - To zabobony - odrzekł. Mylisz się, pomyślała całkiem serio, a mężczyźni w rodzie Lechickich kończą śmiercią samobójczą... Tadeusz zauważył zmianę na jej twarzy. - Wyrządziłem ci przykrość? - spytał z przestrachem. - Nie, nie - odrzekła szybko i uśmiechnęła się do niego. Dopiero późną jesienią znalazł się odpowiedni człowiek, któremu Ludwig Duda zdecydował się oddać pieczę nad fabryczką, której nominalna szefowa wciąż miała uczucie, że siedzi okrakiem na szczycie piramidy przerażona, co z tego wszystkiego wyniknie. Czy nie nastąpi krach i czy wszystkie oszczędności Tadeusza nie zostaną zaprzepaszczone tylko dlatego, że Ewelina miała kaprys, aby w socjalizmie stać się kapitalistą? Ale to nie był kaprys, to była potrzeba zrealizowania w życiu czegoś od początku do końca. Bo jaki ona miała życiorys? Wszystko się pruło, rozpadało na nie dające się skleić kawałki. Bo jak się mogło mieć jej życie przy boku Stanisława do tego, co przeżyła na Syberii, a potem po powrocie... Potrzebny jej był jakiś dobry początek, od którego mogłaby zacząć liczyć udane lata swojego życia. Tym początkiem była cegielnia. Tadeusz chyba to rozumiał, ani jednej wymówki nie usłyszała od niego, kiedy ciągle go prosiła o pieniądze. - Jeżeli jeszcze oczywiście coś mamy - zastrzegała się. - Mamy - odpowiadał. Ale chyba już bardzo niewiele, koszty rozruchu fabryczki okazały się horrendalne, małe były szanse, aby szybko wyszli na swoje, zwłaszcza przy tym haraczu, jaki musieli dawać na Fos. Niby cel szlachetny, ale w ich sytuacji był to poważny problem. Te dni, kiedy Ewelina wracała zmordowana fizycznie i od razu zasypiała, należały do przeszłości, pracowała nie mniej ciężko, ale napięcie nie pozwalało jej spać, czasami leżała z otwartymi oczyma do rana. A potem trzeba było wstawać i jechać do cegielni. Ewelina schudła, skóra zbrązowiała jej na słońcu, wyglądała teraz jak stara Indianka. Którejś nocy Tadeusz zapalił światło. - Dlaczego nie śpisz? - spytał. - Śpię - odrzekła niepewnie. - Nie sypiasz od dawna, co się dzieje? - Nerwy. Tadeusz wziął ją pod brodę i patrząc jej w oczy, powiedział: - Stać mnie na to, aby ci zafundować kosztowną zabawkę. Jeżeli zabawka się zepsuje, wyrzucimy ją. Po prostu. - Mogę cię zrujnować. - Nie mamy długów. Będziemy żyć z pensji. I też będzie dobrze. Łzy zakręciły jej się w oczach. - Jesteś dla mnie taki łaskawy - powiedziała. - Nie, to ty jesteś łaskawa dla mnie, o pani! - rzekł, przytulając ją. - Uwielbiam cię - szepnęła mu do ucha. - Z wzajemnością - odszepnął. Tej nocy po raz pierwszy Ewelina spała spokojnie. Obudziła się pełna dobrych myśli, nagle wydało się jej niemożliwe, aby to wszystko, w co włożyła tyle serca, miało się okazać okrutną pułapką. To będzie sukces! Musi być, należy tylko gorąco w to wierzyć. Mechanik, którego pan Duda wybrał spośród innych, był młody, za młody, zdaniem Eweliny, aby podołać tak odpowiedzialnemu zadaniu. W dodatku wyglądał chłopaczkowato, miał okrągłe, jakby wiecznie zdziwione oczy i jasne, lekko faliste włosy, które nad czołem układały mu się w lok. Jego też to musiało denerwować, bo ciągle ten lok przygładzał, bez większego rezultatu zresztą. Skończył politechnikę i z przyczyn osobistych opuścił Warszawę, mimo że mu proponowano asystenturę na uczelni. Pewnie zawiedziona miłość, pomyślała Ewelina. To właśnie ich, tych niedojrzałych mężczyzn metoda, uciec jak najdalej. Zaszyć się gdzieś w głuszy. Tak przecież zrobił Tadeusz. Zaproponowała inżynierowi, aby zamieszkał w leśniczówce na górce. Jeden z pokoi był wykończony, wstawili tam polówkę, szafę biurową, stół i krzesło. Ewelina zaprosiła także tego młodego człowieka do stołu; nie było przecież sensu, aby stołował się osobno. Nie miałby na to czasu, skoro świt wyjeżdżali do cegielni i wracali stamtąd wieczorem. Jarosław Kasiński, bo tak się inżynier nazywał, sprawdził się znakomicie. Pan Duda miał dobre oko, że go wyłowił spośród innych kandydatów, którzy wydawali się bardziej doświadczeni i mieli lepsze kwalifikacje. Specjalnością inżyniera były silniki lotnicze, co się miało nijak do stareńkich maszyn w cegielni. Pan Jarek okazał się jednak świetnym organizatorem, umiał ustawić pracowników, wyrobić sobie, mimo młodego wieku, u nich prestiż. Miał też, jak to się mówi, złotą rączkę, potrafił prawie natychmiast wykryć przyczynę awarii i zlikwidować ją; jak się nie dało inaczej, brał po prostu kawałek drutu i wszystko z powrotem zaczynało działać. Pewnego dnia podczas przerwy na śniadanie Ewelina zagadnęła go: - Panie Jarku, dlaczego pan porzucił te swoje samoloty? To chyba pasjonujący zawód... - Z przyczyn osobistych - odrzekł. - Wiem, wiem... ale może nie warto zaprzepaszczać kariery z powodu jakichś niepowodzeń, sercowych zwłaszcza. Młody inżynier przestał jeść i spojrzał na Ewelinę. - A dlaczego pani uważa, że sprawa osobista to jakieś niepowodzenie? - Skoro przyjechał pan tutaj do tej dziury... - bąknęła speszona. - Przyjechałem tutaj, żeby zrozumieć siebie - odrzekł. - Miasto zagłuszało mi myśli... Oho, jest gorzej, niż przypuszczałam, pomyślała Ewelina. To zdaje się lekki wariat. Ale czy ona była całkiem normalna? Gdyby było z nią wszystko w porządku, z pewnością nie chodziłaby na okrągło w drelichowym kombinezonie i w gumiakach... Z czasem pan Jarek coraz bardziej przypadał jej do gustu, mieli wiele wspólnych tematów, rozmawiali o literaturze, o filmie. Często zdarzało się, że gadali długo po kolacji, Tadeusz szedł spać, a oni siedzieli i rozprawiali czasami do północy. Potem jedno z nich się reflektowało, że przecież trzeba skoro świt wstać. Ewelina zauważyła z przykrością, że Tadeusz nie darzy sympatią ich sublokatora. Prawie się do niego nie odzywał, a kiedy tamten się do niego zwracał, odpowiadał półgębkiem. W końcu Ewelina zrobiła mu z tego powodu wymówkę. - Nie wypada tak się zachowywać, on jest przecież twoim gościem. - Jeżeli już, to raczej twoim, w pełnym tego słowa znaczeniu. - Co to znaczy? - zdumiała się. - To mianowicie, że bezczelnie flirtuje z tobą pod moim bokiem. Proszę bardzo, daję wam wolną rękę. Ale nie każ mi, żebym był jeszcze dla niego miły. Ewelina roześmiała się głośno. - Mówisz serio? - To raczej nie jest powód do żartów. - Daj spokój, przecież to śmieszne. Mogłabym być jego matką. - Więc widocznie on cierpi na kompleks Edypa. Nie wiedziała, co z tym zrobić. Tadeusz był o nią zazdrosny, a wiedziała z doświadczenia, że zazdrość jest jak choroba, nie da się jej wyperswadować. Starała się nie stwarzać najmniejszych nawet powodów do podejrzeń, że cokolwiek ją z Kasińskim łączy; już nie zachowywała się tak swobodnie przy stole, gdy siedzieli we troje, a kiedy Tadeusz się podnosił, ona wstawała razem z nim. Niewiele to jednak dało. Czuła, jak napięcie pomiędzy nimi narasta. W końcu zdecydowała się na szczerą rozmowę z mechanikiem, oczywiście nie powiedziała mu wszystkiego. Ale wyjaśniła mu, że jej mąż czuje się obecnością obcej osoby skrępowany, narzeka na brak prywatności. Bo przecież Ewelina cały dzień jest poza domem, a potem wieczorem też nie mogą być sami. - Więc co pani proponuje? - spytał. - Gdyby się pan zgodził, u gajowego na górze jest wolny pokój. Już nawet rozmawiałam z jego żoną, ucieszyła się, bo rodzina liczna, przyda im się każdy grosz. - Dobrze - rzekł dość oschle inżynier. - Mogę się tam przeprowadzić jutro. - Ale pan mnie rozumie... - Nie - usłyszała. - Nigdy nie zrozumiem, co trzyma tak piękną kobietę przy boku starca! Ewelina nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, była oszołomiona. Naprzeciw siebie miała dwoje oczu gorejących miłością. Teraz dopiero to zobaczyła, widocznie Tadeusz dostrzegł już to wcześniej. - Panie Jarku - zaczęła. - Nigdy nie byłam piękna, a teraz wydaje mi się, że jestem raczej brzydka... Ta cegielnia postarzyła mnie o co najmniej dziesięć lat... - Pani jest piękna od wewnątrz, inne kobiety przy pani to mdłe porcelanowe lalki... Ewelina jeszcze raz spojrzała w te olbrzymie niebieskie oczy i powiedziała twardo: - W takim razie musi się pan przeprowadzić natychmiast! Proszę iść po swoje rzeczy! Kasiński potulnie poszedł na górę, a Ewelina usiadła na krześle, bo nagle nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Kiedy Tadeusz wrócił z lasu, opowiedziała mu, co się stało, pomijając oczywiście retoryczne pytanie pana Jarka: co ją trzyma u boku starca? - Mamy ładny placek - powiedziała zmartwiona. - Ja go naprawdę potrzebuję w cegielni. I tutaj Tadeusz ją zadziwił, sądziła, że będzie nalegał, aby odprawić kochliwego inżyniera, a on nagle obrócił wszystko w żart. Stwierdził nawet, że to zesłanie do Konczaninów było karą zbyt surową, w końcu nic dziwnego, że się biedak poznał na Ewelinie. Jego pech, że Tadeusz był pierwszy. - A jak ja mam się wobec niego zachowywać? - Naturalnie. - Dobrze ci mówić - burknęła. Nazajutrz pojechała do cegielni rowerem, zwykle jeździła z panem Jarkiem jego motocyklem na tylnym siodełku. Wkrótce potem zjawił się inżynier, pierwsze zdania, jakie zamienili, brzmiały dość sztucznie, ale potem wciągnął ich wir pracy, było tyle różnych problemów, ludzie przychodzili z pytaniami. Pod koniec dnia byli po dawnemu jak dwa konie w jednym zaprzęgu. I jakoś się ułożyło, Ewelina przesiadła się z roweru na tylne siodełko motocykla pana Jarka. Wkrótce nastąpiło oficjalne uruchomienie cegielni. Zjawili się w komplecie sekretarz Grn i jego urzędnicy. Liczyli na poczęstunek i nie przeliczyli się. Wódki nie zabrakło, przyjęcie było udane. Sekretarz wygłosił nawet mowę, że bardzo dobrze, iż taka placówka na jego terenie powstała, że wzbogaci ona obraz tego regionu, który, co tu dużo mówić, do najbardziej uprzemysłowionych nie należy. Ma nadzieję, iż skorzystają na tym nie tylko władze cegielni, ale także okoliczna ludność. Władze cegielni, pomyślała z rozbawieniem Ewelina, to przecież ja. Cegielnia była od początku do końca jej dziełem i Ewelina puchła z dumy, oprowadzając gości po jej terenie. Z nowych maszyn dokupiono tylko koparkę czerpakową, wszystkie inne, nawet ta, o której się mówiło "duża", zostały wyremontowane. Gdy trzeba było wymienić główny transporter i łożyska na wale korbowym jednego z silników, to pan Jarek jeździł do Elbląga. Wszystko inne, szyny, wózki transportowe naprawili we własnym zakresie, odczyszczone z rdzy wagoniki wyglądały jak nowe. No, może nie aż tak, ale w każdym razie nadawały się do użytku. Najbardziej dumna była Ewelina z suszarni. która była kompletnie zniszczona i trzeba ją było budować od nowa. Ewelina rozrysowała projekt na podstawie podręcznika, którego fragmenty Tadeusz przetłumaczył jej z francuskiego. Podręcznik ów wypatrzyła w warszawskim antykwariacie, do którego wstąpiła z nudów, czekając na pociąg. Pan Duda kręcił głową, mówił, że takie recepty, wymyślone przez żabojadów na początku wieku, w małej, starego typu cegielni się nie sprawdzą. Ale Ewelina wyjaśniła mu, że projekt podobnej suszarni cegieł powstał w tym samym czasie co ich cegielnia, więc powinno być dobrze. I było. Trzypoziomowa suszarnia okazała się świetnym pomysłem, mogła pomieścić kilkakrotnie więcej cegieł niż ta jednopłaszczyznowa, jaka tu była przedtem. - I kto nam te cegły kupi? - śmiał się pan Duda. - Jak ich będziemy w takim tempie produkować? - Kupią, kupią - odpowiadała. - Już zbieramy zamówienia. Ale rzeczywistość przeszła jej najśmielsze oczekiwania, zamówienia sypały się jak z rękawa, od osób prywatnych, instytucji. Zjawił się nawet proboszcz z fromborskiej katedry z pytaniem, czy nie dałoby się zamówić u nich specjalnej cegły, tak zwanej konturówki, na odbudowę katedry. Ewelina to zamówienie przyjęła, chociaż pan Ludwig rwał włosy z głowy, że nie mają przecież odpowiedniej formy. - Będziemy je formować ręcznie - odpowiedziała lekko. - Dostałam parę sztuk na wzór. Pan Duda patrzył na nią, jakby powiedziała straszne głupstwo, i Ewelina poczuła się już mniej pewnie. Przecież te cegiełki musiały być jedna w drugą takie same, nie chodziło o jakąś oborę, ale o historyczną budowlę. Zwróciła się ze swoimi wątpliwościami do pana Jarka, który, jako człowiek nowoczesny, podchodzący do swojej pracy bez nabożeństwa, stwierdził, że nie widzi problemu. Przecież formę można zrobić. Ale nie było to takie proste, jak im się wydawało. Specjalna maszyna, która z odpowiednio wyrobionego ciasta formowała cegły, tak była skonstruowana, że nie dało się nic w niej zmienić. Pan Jarek zrobił projekt urządzenia - nazywał je tortownicą - w którym mogły być wytwarzane cegły na wzór tej zabytkowej, wyłupanej z kościelnego muru. Zamontowali ją, ale kiedy tortownica ruszyła, zamiast spodziewanej formy schodziło z niej coś, co nie miało żadnego kształtu. Nie było rady, postanowili produkować cegłę konturówkę ręcznie. Pan Jarek przygotował odpowiednie formy i prawie połowa załogi została oddelegowana do mieszalni. Siedząc w kucki nabierali "ciasto" do odpowiednich form i odkładali na wózek, potem jeden z pracowników pchał ten wózek do suszarni. Na efekt swojej pracy musieli czekać kilkanaście dni, tyle czasu "dochodzą" bowiem cegły i ani dnia krócej. Oboje z panem Jarkiem czekali na ten moment niecierpliwie, właściwie o niczym innym nie mówili, tylko o tych konturówkach. A kiedy się okazało, że wszystko jest w należytym porządku, kiedy Ewelina wzięła do ręki jedną z konturówek i naocznie stwierdziła, że jest bez zarzutu, odczuła triumf i dziką radość, jakiej doznawała jedynie w czasach wczesnej młodości. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, oplotła szyję pana Jarka ramionami i pocałowała go w usta. To był odruch, który miał ją drogo kosztować. Inżynier znowu bowiem nie był w stanie zapanować nad swoimi uczuciami. Kiedy znaleźli się sami w biurze, chwycił ją w ramiona. Zaczęła się szamotanina. - Ja już nie mogę... ja nie śpię po nocach... Jestem taki nieszczęśliwy - dyszał głosem pełnym namiętności inżynier. - Proszę mnie natychmiast puścić - chrypiała Ewelina. Wreszcie udało jej się oswobodzić. Poprawiła rozczochrane włosy, obciągnęła drelichową bluzę i rzekła sucho: - Panie inżynierze, nie widzę innego wyjścia. Musimy się rozstać. - Świetnie - odrzekł. - Od dzisiaj? Pakuję manatki i już mnie nie ma. - No... najpierw muszę kogoś znaleźć... - Tak, tak, oczywiście - zasyczał pan Jarek. - Murzyn jeszcze nie zrobił wszystkiego, więc nie wolno mu odejść! Wyszedł trzaskając drzwiami tak, że zajęczały futryny. Ale najgorsze rozegrało się następnego ranka. Przybiegła Celinka, córka Konczaninów, z wiadomością, że pan inżynier zamknął się na górze z dubeltówką jej ojca i grozi, że jeżeli pani Ewelina do niego nie przyjdzie, strzeli do siebie. - Dubeltówka jest nabita? - upewniła się Ewelina. - Zabrał ze sobą pas z nabojami. - A ojciec w domu? - Nie, oba są z panem leśniczym w lesie. Zastanowiła się chwilę. - Niech Celinka powie panu inżynierowi, że zaraz przyjdę. Była niedziela, Ewelina więc wylegiwała się jeszcze w łóżku. Ubrała się prędko, przyczesała włosy i ruszyła w stronę domku pod lasem. W sieni zebrała się cała żeńska część rodziny gajowego: jego żona i córki. Z troską spoglądały w stronę schodów prowadzących na górkę, najmłodsze dziewczynki zaczęły nawet pochlipywać. - Lepiej niech pani, pani Ziuto, zabierze stąd dzieci - poradziła Ewelina żonie gajowego i udała się na górkę. Zapukała do drzwi. - To ja - powiedziała. Cisza. - Otwórz! - rzekła z mocą. Usłyszała zgrzyt klucza w zamku, ujęła za klamkę i weszła do środka. Pan Jarek stał pośrodku pokoju blady jak upiór, miał na sobie piżamę. Na stole leżała dubeltówka gajowego, kiedy Ewelina chciała się do niej zbliżyć, zastąpił jej drogę. - Ewelina, ja ginę. Ja już nie mogę dłużej... - w jego głosie było tyle rozpaczy, że aż nią to wstrząsnęło. - Jak mogę ci pomóc? - spytała. - Bądź ze mną... jeden jedyny raz... Propozycja była tak zaskakująca, że Ewelina nie wiedziała, jak zareagować. Gniewem? Obrócić to w żart? Udać, że nie zrozumiała, o co mu chodzi? - Ten jeden raz starczy mi na całe życie... - usłyszała i nagle, nie bardzo wiedząc, co robi, podeszła do drzwi, przekręciła klucz, a potem zaczęła się rozbierać. Po chwili stała przed nim naga. Nie wiedziała, czy odważyłaby się na coś takiego przed Tadeuszem. W końcu nie była już młoda... Patrzył na nią oczyma zasnutymi łzami, a potem ukląkł i przytulił głowę do jej nagiego brzucha. Ściskał ją coraz mocniej. Ewelina też uklękła na podłodze. Jarek zaczął ją całować, miał młodzieńcze, pełne wargi. Jego język wdzierający się pomiędzy jej zęby był władczy. Po chwili Jarek zawładnął całym jej ciałem, leżeli na skórze z dzika rozłożonej na podłodze. Była zaskoczona jego sprawnością i wiedzą o fizycznej miłości, wydawało jej się, że w tej dziedzinie był jeszcze zupełnie zielony. Tymczasem on wszystko wiedział, wiedział, gdzie ją dotykać, jak ją pieścić, aby sprawić jej rozkosz. Jego młode umięśnione ciało, jego gładka skóra wprawiały ją w nieznane podniecenie. Pragnęła tego mężczyzny całą sobą, a kiedy go w sobie poczuła, odebrała to jak wstrząs. To było takie mocne. Nie przypominało spokojnej, niemal lirycznej miłości, do jakiej ją przyzwyczaił Tadeusz. Jarek wdzierał się w nią z taką siłą, że opanowana nagłym strachem poczęła się przed nim bronić. Był tak bezwzględny w swojej potrzebie dotarcia do niej gdzieś najgłębiej, był niemal okrutny. Odczuwała ból, ale traktowała go jak część aktu oddania, nierozerwalnie powiązaną ze wszystkimi innymi uczuciami, ponad którymi dominowała rozkosz. Po chwili zanurzyła się w niej cała, z głową, jęcząc i płacząc wypowiadała nieprzytomne słowa... Na szczycie tego aktu spotkali się oboje, w tej samej sekundzie, w ułamku sekundy... Ewelina ubierała się bez słowa, nie patrząc na Jarka. Nie wiedziała, co teraz jej kochanek czuje, czym była dla niego ta chwila. Nie obchodziło ją to. Musiał sobie teraz radzić sam. Wzięła ze stołu strzelbę i pas z nabojami, Jarek nie protestował. Przy drzwiach Ewelina zatrzymała się. - Jeżeli jesteś mężczyzną, powinieneś zrozumieć, że to był tylko ten raz. Jeżeli nie zrozumiałeś, będę cię traktowała jak smarkacza. Nie odezwał się, siedział na łóżku odwrócony do niej plecami. Na dole oddała broń i naboje żonie gajowego. - I co się panu inżynieru stało takiego? - spytała pani Ziuta, zatroskana, wszystkie jej córki wbiły wzrok w Ewelinę. - Nic, już w porządku - odrzekła lekko. - Nerwy go poniosły, bo jest przepracowany. Harowaliśmy ciężko tyle miesięcy. - Ano tak, tak - pokiwała głową kobieta. - Wszystko przez te nerwy. - A mężowi niech pani nie mówi o strzelbie. I lepiej tego nie rozpowiadać. - Pewnie, że nie. Po co takie co wywlekać przed ludzkie oczy. Były nerwy i po nerwach - odpowiedziała skwapliwie żona gajowego. Ewelina szła w stronę leśniczówki z dziwnym uczuciem. Tego, co się stało przed chwilą, nie traktowała wcale jako zdrady czy nielojalności wobec Tadeusza. To był jakby osobny fragment jej uczuciowej biografii, nie dający się przypasować do jej obecnego życia. Czy raczej fragment, który został z tego życia wypreparowany, oddzielony precyzyjnie, jak ręką chirurga. Przeżyła coś innego, nowego. Stała się wewnętrznie bogatsza. Tadeusz nie miał i nie ma z tym nic wspólnego. On jest całością. On jest zawsze do odtworzenia i przywołania. A sprawa z Jarkiem... Ewelina nie pamiętała siebie poddającej się gwałtownej namiętności, nie pamiętała tej szczytowej chwili, która była jak kąpiel w zimnych i gorących źródłach jednocześnie. Wyszła z tej kąpieli odświeżona... Przed gankiem leśniczówki natknęła się na Tadeusza i Konczanina. - Policzyliście wszystkie zające i sarny? - spytała wesoło. - Oho, trzeba by czasu, żeby to towarzystwo policzyć - roześmiał się gajowy. - A ty skąd wracasz? - spytał Tadeusz. - Wpadłam na chwilę do pani Ziuty - odrzekła. Następnego dnia rano była jednak zdenerwowana, kiedy zobaczyła przez okno, że Jarek podjechał pod ganek na motorze i czeka na nią. Wyszła z trochę sztucznym uśmiechem, ale ten uśmiech zniknął, kiedy zobaczyła twarz inżyniera. To była zupełnie inna twarz. Trudno powiedzieć, na czym ta odmiana polegała, ale Ewelina miała wrażenie, że widzi przed sobą mężczyznę. Nawet ten niesforny lok gdzieś nagle zniknął. Potem zauważyła, że Jarek ostrzygł się na krótko. Więc może to o to chodziło... Nawet głos mu się zmienił, znikła ta nuta, która nadawała jego brzmieniu prawie kobiecą miękkość. Chyba nie przeszedł w ciągu jednej nocy mutacji, pomyślała złośliwie. A chodziło o to, że on tak łatwo się dostosował do jej polecenia, że od jutra, czyli od dziś, mają stać się dla siebie obcy. W jego wzroku odnalazła zupełny brak zainteresowania nią jako kobietą. Takie rzeczy się po prostu wie. Ewelina poczuła się lekko urażona w swojej kobiecej dumie. Więc to o to chodziło. Żeby się z nią przespać. A może... on uznał, w przeciwieństwie do niej, że między nimi nie zaszło nic szczególnego, może się zwyczajnie rozczarował. Nie dawało jej to spokoju. Ich stosunki ułożyły się poprawnie, mówili do siebie: pan, pani. Co rano Jarek zabierał ją sprzed ganku swoim motocyklem, a po skończeniu pracy odwoził do domu. Którejś niedzieli zauważyła, że z tyłu na siodełku siedzi najstarsza i chyba najładniejsza z córek gajowego. Miała jasną cerę, niebieskie oczy i bardzo ciemne włosy, które upinała w kok. Ewelina ją nawet lubiła, ale teraz nie wiadomo dlaczego poczuła do dziewczyny niechęć. A kiedy w miesiąc później Tadeusz obwieścił jej, że inżynier się żeni z Kasią Konczaninówną, poczuła się zdradzona przez nich oboje. Tymczasem Konczaninowie przygotowywali się do wyprawienia córce wesela. Na gwałt szyto dziewczynie wyprawę, suknię ślubną kupiono w komisie w Olsztynie. Pod nóż poszedł wieprzek, kilkanaście kur i kaczek. W końcu nadszedł ten uroczysty dzień ślubu, a Tadeusza poproszono na świadka. Ewelina stała w kościele samotnie, obserwowała młodych przy ołtarzu; przeszła jej nagle cała do nich uraza. Wyglądali na szczęśliwych i zakochanych, byli oboje przystojni, tworzyli wspaniałą parę. Co tam jakieś jej ambicje. Przecież nie kochała tego chłopca. A poza tym niczego jej nie odebrał. Przeciwnie, podarował jej przeżycie, które w jej pamięci pozostało na zawsze. W czasie przyjęcia weselnego posadzono ich z Tadeuszem obok rodziców pana młodego, widocznie Konczaninowie uznali, że inteligenci mają siedzieć przy inteligentach. Ojciec Jarka był ciekawym człowiekiem. Pilot... Brał udział w kampanii wrześniowej, potem dostał się do niewoli. Przesiedział całą wojnę w oflagu w Niemczech. Żona pozostała w Warszawie z dwojgiem małych dzieci, oprócz Jarka mieli jeszcze córkę. Spodobało się bardzo Ewelinie, że byli tacy naturalni, do synowej i jej rodziny odnosili się bardzo serdecznie, mimo że ich jedynak wybrał sobie za żonę dziewczynę ze wsi. Takie trochę "Wesele"... Nad ranem Jarek poprosił Ewelinę do tańca, oboje byli trochę podpici, zaczęli sobie mówić na ty. - Szybko porzucasz kochanki i szybko znajdujesz nowe - powiedziała z nutą pretensji. Roześmiał się. Był obcy i naprawdę interesujący, nie ten dzieciuch, który tu się przed rokiem pojawił. - Pamiętam - rzekł krótko. Ale powiedział to takim tonem, że Ewelina poczuła się znów kobietą. Wybaczyła mu nawet niezbyt miłą wiadomość, że chce się przenieść z żoną do Warszawy i wrócić na politechnikę. - Wyżyjecie z cienkiej pensyjki? - spytała. - Musimy. Tutaj bardzo dobrze Jarek zarabiał, wszyscy dobrze zarabiali, bo cegielnia przynosiła niezłe dochody. Nie dość, że wywiązali się z dostawy kontyngentu cegieł wartości stu tysięcy złotych na ten nieszczęsny Fos, to jeszcze zapłacili dwukrotnie przewyższający tę sumę podatek. Więc niech już te liczby mówią same za siebie. Ludzie przyjeżdżali do nich nawet z daleka, poszła fama, że cegła z Brzezin jest bezkonkurencyjna. Ewelina była pewna, że to dzięki specjalnej technice suszenia metodą opracowaną przez Francuza nazwiskiem Coruise. Była mu niezmiernie wdzięczna. A jaki wdzięczny byłby mu, gdyby o nim wiedział, sekretarz Gminnej Rady Narodowej. Cegielnia stała się jego oczkiem w głowie. Kiedy młodzi Kasińscy wyjeżdżali do Warszawy, Jarek przyszedł się pożegnać z Eweliną, chyba wybrał specjalnie moment, kiedy nie było Tadeusza. Porozmawiali chwilę, potem pochylił się i pocałował ją w rękę. Kiedy znowu zobaczyła jego twarz, coś w niej drgnęło. - Ewelina... Gdybyś wtedy do mnie nie przyszła, ja bym się zabił... - Ale dlaczego? - Nie wiem. To było opętanie. Opętanie, powtórzyła w myślach, kiedy Jarek już sobie poszedł. Opętanie... to dziwne, jak dwoje obcych sobie ludzi może coś nagle połączyć i tak samo nagle rozdzielić. Ona wtedy chyba czuła, że chłopak mówi serio. Że jest gotów na wszystko. A teraz tylko tak się jej wydaje... Po wyjeździe Jarka zaczęły się trudności w cegielni, nowy mechanik nie dopilnował maszyny, którą pan Duda nazywał "dużą", i zatarł się silnik. Praca w fabryczce praktycznie stanęła, co pociągnęło za sobą straty, Ewelina nie była w stanie wywiązać się z zobowiązań wobec swoich klientów, musiała pozwracać zaliczki. Zaczął się bałagan. Bardzo brakowało jej Jarka, ale z drugiej strony cieszyła się, że mu się ułożyło życie. Co za przyszłość go czekała w tej dziurze. Kłopoty trwały dobre kilka miesięcy, ale potem wszystko zaczęło wracać do normy. Ewelinie udało się namówić pana Dudę, żeby wziął w cegielni pół etatu, wpadał, kontrolował nowego mechanika, do którego od początku nie miała zaufania, mimo iż był podobno sprawdzonym praktykiem. Fachowcem był, jak się wkrótce okazało, rzeczywiście dobrym, ale zbyt często zaglądał do kieliszka. Potrafił nie pić parę tygodni, a potem miał trzydniówkę. W czasie takiej właśnie przydługiej libacji - trudno to zresztą tak nazywać, zaczynał bowiem pić w towarzystwie, a kończył w pojedynkę, zalewając się wtedy do nieprzytomności - doszło do awarii dużej maszyny. Czas biegł jednak szybko naprzód, Ewelina ani się spostrzegła, jak nadszedł rok pański tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty drugi. Składając jej życzenia noworoczne, Tadeusz powiedział: - I żebyś nie miała więcej kłopotów z cegielnią. Ewelina roześmiała się. - Zabrzmiało to tak, jakbyś mi życzył mniej kłopotów z dzieckiem. Ale masz rację, to naprawdę moje dziecko, pierworodne i jedyne. - Więc, żeby wreszcie wyrosło i dało mamusi żyć! - powiedział. Ewelina popatrzyła na niego. - Myślisz, że to tylko obowiązek? To takie ważne, że mi coś w życiu wyszło. Na każdym kroku znajdziesz tam kawałek mojego serca... - A dla mnie coś pozostało? - Tadeusz - powiedziała z czułością. - Ty masz je całe. Na wiosnę przyszło duże zamówienie aż z Krakowa, cegielnia pracowała więc pełną parą. Ewelina znowu wstawała skoro świt i wracała przed wieczorem. Prawie się z Tadeuszem nie widywali, którejś niedzieli wybrała się więc z nim na słonki. Czas polowań na nie zaczynał się wtedy, gdy na brzozach pojawiały się pierwsze listki. Towarzyszyły im oba wyżły. Trop przestał już być szczeniakiem, a stał się doskonale ułożonym psem myśliwskim. Tadeusz poświęcił na to sporo czasu. Zajęli stanowisko na skraju jeziorka porośniętego gęsto trzcinami, dookoła był las, nad samym brzegiem rosły rzędem brzeziny. Tutaj co roku odbywały się ciągi słonek. - Może ty chcesz spróbować? - spytał Tadeusz. - Ja? - wystraszyła się. - Do rzutków strzelałaś celnie. - Ale to są żywe ptaszki... - To jest polowanie - powiedział. - One mają więcej szans, piekielnie trudno do nich trafić... Ewelina zastanowiła się, a potem wzięła od Tadeusza broń. Otaczała ich przedwieczorna cisza, niebo pociemniało, na horyzoncie zaś pojawił się różowawy pas chmur oświetlony ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Tafla jeziorka lśniła migotliwie, lekko szeleściły trzciny. Ewelina rzuciła okiem na psy, które były wyraźnie podekscytowane. W pewnej chwili usłyszała charakterystyczny dźwięk i tuż nad jej głową przeleciał ptaszek. Zanim zdążyła wycelować, już go w powietrzu nie było. - Czemu nie strzelałaś? - szepnął Tadeusz. - Teraz uważaj. Nadlatywała druga słonka, Ewelina wycelowała w poruszający się z dużą prędkością punkcik. Huknął strzał, szara kulka spadła na środek jeziorka, oba psy skoczyły do wody i zaczęły płynąć w jej stronę. Pierwszy był Trop, chwycił w pysk ptaka i zawrócił do brzegu, po chwili gramolił się, cały ociekając wodą. - Aport! - wydał komendę Tadeusz i pies położył słonkę u jego stóp. Ewelina zobaczyła szary, skrwawiony strzęp, ptaszek przekrzywił głowę na bok, okrągłe oczko zachodziło mgłą. - Ona jeszcze żyje! - powiedziała ze zgrozą. Tadeusz podniósł ptaszka za nogi: - Już po niej - odrzekł. Ewelina dramatycznym gestem oddała mu dryling. - Nie chcesz jeszcze raz spróbować? - spytał. - Nie chcę! Już nigdy! - wybuchnęła. - Jesteśmy barbarzyńcami! Maleńki ptaszek i tyle ołowiu! Tadeusz zarzucił strzelbę na ramię. - Możemy wracać - powiedział lodowato. - Polowanie na słonki ma to do siebie, że trzeba się zachowywać cicho! - Jasne! Mordercy niewinnych i maluczkich działają z ukrycia! I jeszcze się uważają za myśliwych! Tadeusz szedł pierwszy dużymi krokami, Ewelina ledwo mogła za nim nadążyć. Psy, wyraźnie rozczarowane, wlokły się gdzieś z tyłu. - Może byś zabrał głos w dyskusji! - rzekła ze wściekłością do jego oddalających się pleców. - Nie znoszę histerycznych bab - odrzekł. I to było ostatnie zdanie, jakie ze sobą wymienili tego wieczoru. Następnego dnia wstała skoro świt, Tadeusz jeszcze spał, i pojechała rowerem do cegielni. Około dziesiątej w suszarni, gdzie Ewelina przebywała, pojawił się pan Ludwig i powiedział, że przyjechał gajowy Konczanin z ważną wiadomością. Po jego minie poznała, że stało się coś złego z Tadeuszem. Przyszło jej do głowy, że może Tadeusz miał jakiś wypadek z bronią. - Zabrali pana leśniczego - powiedział grobowym głosem gajowy. - Jak to, zabrali. Kto? - Milicja. Pokazali papier od prokuratora, założyli kajdanki. Już się wywiedziałem, że pan leśniczy siedzi w areszcie śledczym w Olsztynie... Jak wsiadał do ich gazika, to prosił, żeby pani się nie denerwowała, że to pewnie pomyłka... Ewelina patrzyła na gajowego, nie bardzo rozumiejąc, co do niej mówi. Wszystkiego się mogła spodziewać, tylko nie takiej wiadomości. Tadeusz aresztowany! Za co? Z jakiego powodu? Jego leśnictwo należało do najlepszych w nadleśnictwie, ciągle otrzymywali premie. W papierach też było wszystko w porządku, Tadeusz był w tych sprawach bardzo uważny. Może ktoś go oskarżył? Napisał donos? Wrogów przecież miał wielu, szczególnie wśród kłusowników, którym wydał bezpardonową walkę i wygrał. Chociaż mu grożono. Na jego terenie prawie nie znajdowano wnyków, a kiedy tu przyszedł, to była jedna z dotkliwszych plag. Wnyki zastawiano nie tylko na drobne, ale nawet na duże zwierzęta. Wieszano pętle na przesmykach zwierzęcych, na tropach jelenich i sarnich. Kiedyś znaleźli łanię, która złapała się w taki drut, opasał ją wpół, próbowała się uwolnić, ale szarpiąc się, jeszcze tylko pogarszała swoją sytuację, bo drut coraz bardziej wrzynał się w ciało. Kiedy trafili na nią, wokół rany na brzuchu pełno było much. Miała suche, spękane chrapy. Kiedy Ewelina spróbowała się do niej zbliżyć, łania spojrzała na nią aksamitnymi oczami, w których czaiła się śmierć. Tadeusz rozgiął drut. Ułożyli łanię na boku, odchyliła głowę na mech i przymknęła oczy z frędzelkami rzęs, zupełnie jak ciężko chory albo znużony człowiek. Po chwili już nie żyła. - Jak złapię tego skurwysyna... - warknął z wściekłością Tadeusz. Wieczorem wybrał się w to miejsce sam, tylko ze strzelbą. Konczanin chciał mu towarzyszyć, ale Tadeusz stwierdził, że w pojedynkę ma większe szanse zaskoczyć kłusownika; we dwóch narobiliby za dużo hałasu. Opowiadał potem, jak dramatycznie to wszystko wyglądało. Złoczyńca zjawił się tuż przed świtem. Tadeusz przesunął wnyk o kilka krzewów, umieszczając go niżej, tuż nad ziemią, tak aby druciana pętla zacisnęła się na nogach idącego ścieżką. Tak też się stało, wnykarz leżał na ziemi ze spętanymi nogami. Tadeusz podszedł i poświecił mu w twarz latarką. Kłusownik zasłonił się łokciem. - Przyszedłeś po łanię? - spytał Tadeusz. - Weź ją sobie. Kłusowników było jednak dwóch. Ten drugi miał strzelbę. Zaszedł Tadeusza od tyłu i przystawił mu lufę do karku. - My nie z takimi chojrakami dawalim radę - powiedział. - W nocy las jest nasz! Załatwimy cię, jak tego przed tobą, ty kuternogo! Nie mam wyboru, pomyślał Tadeusz. Widział twarz kłusownika, a to oznaczało wyrok śmierci. Ci ludzie byli gotowi na wszystko. Poprzedni leśniczy został przez nich pobity, znaleziono go nieprzytomnego w pobliżu leśniczówki, zmarł nie odzyskawszy przytomności. Upadł na ziemię, podcinając kłusownikowi nogi. Huknął strzał, mężczyzna uwięziony we wnyku zaskowyczał. Tadeusz poderwał się i chwycił za strzelbę. Poczuł mocne kopnięcie w udo, upadł na wznak, ale broni nie wypuścił. Kłusownik nie zaatakował ponownie. Tadeusz usłyszał trzask łamanych gałęzi i zobaczył oddalającą się sylwetkę. Podniósł się wolno i przyłożył broń do ramienia. Muszka tańczyła po plecach uciekającego. Radca opuścił lufę i podszedł do swojego jeńca. Poświecił latarką i stwierdził, że kula zmiażdżyła leżącemu stopę, z poszarpanego buta wystawał krwawy kikut. - Kto to był? - spytał rannego. - Nie wiem - wyjęczał kłusownik. - Albo powiesz, albo cię tu zostawię i do rana zdechniesz z upływu krwi. - Klimecki Wojciech z Trzcianki. - A strzelba czyja? - Niczyja. Trzymali my ją w szałasie. Z naszej wsi, to prawie wszystkie polują... Tadeusz odplątał wnyk, po czym zrobił mężczyźnie prowizoryczny opatrunek, zmiażdżona stopa obficie krwawiła. Doniósł go na plecach do leśniczówki. Ewelina nie spała i widząc przez okno dwóch ludzi, z których jeden był ranny, przeraziła się, myśląc, że to Tadeusza spotkało nieszczęście. Zanim przyjechało pogotowie, Tadeusz kazał podpisać kłusownikowi zeznanie, które podyktował Ewelinie. Była zdenerwowana, litery jej się myliły, maszyna do pisania w kancelarii miała inny układ czcionek niż jej własna. - Jak cię będą przesłuchiwać, powiesz, że broń znalazłeś w lesie, w szałasie, nie umiałeś się z nią obchodzić, wypaliła - pouczył kłusownika Tadeusz. - Z panem Wojciechem Klimeckim sam pogadam. Wybrał się do Trzcianki po kilku dniach. Pojechał konno, zostawił Lonię przy furtce i wszedł na podwórze. Mężczyzna rąbał pod szopą drzewo, na widok Tadeusza zrobił się biały jak papier. - No, panie Klimecki - powiedział Tadeusz. - Możemy teraz pogadać za widnia, patrząc sobie w oczy. Przyjemniej się tak rozmawia. - Ja nic nie wiem, panie, ja nic nie wiem - bełkotał chłop. - Pański kompan wszystko wyśpiewał jak na spowiedzi. Do mojej wiadomości. Gdyby było inaczej, kto inny przyszedłby do pana z wizytą. - Kłusownik patrzył Tadeuszowi na usta, jak człowiek przygłuchy, który z warg odczytuje sens słów. - Moje warunki są takie. Na terenie mojego leśnictwa mają być zdjęte wszystkie wnyki, daję wam na to tydzień. Jeżeli po tym terminie chociaż jedno zwierzę od was ucierpi, składam doniesienie do prokuratora. Chłop przełknął nerwowo ślinę. - Co ja mogę mówić za innych - powiedział. Tadeusz wyjął z raportówki papier. - Widzi pan, co ja tu mam? To jest zeznanie pana kumpla, Wacława Wesołka na temat: kto go postrzelił i w jakich okolicznościach. Znajdę u siebie zwierzę we wnyku po upływie terminu, jaki wam dałem, idę z tym papierem do prokuratora. Tadeusz na pewno nie był przez miejscowych kochany. Zastanawiała się, co ma teraz robić. Przede wszystkim musi się zobaczyć z Tadeuszem. Ale to właśnie okazało się niemożliwe. Nie dopuszczono jej do niego. Kiedy wreszcie udało jej się po paru dniach dotrzeć do prokuratora, który wydał nakaz aresztowania, stwierdził, że dopóki śledztwo trwa, niczego nie może ujawnić, nie może też wydać zgody na widzenie z aresztowanym. - Ale o co go oskarżacie? - spytała z rozpaczą. - Rzecz dotyczy cegielni, tyle pani mogę powiedzieć. Ewelina zdębiała. Patrzyła na prokuratora szeroko otwartymi oczami i nie mogła przez chwilę wydobyć z siebie głosu. - Przecież... przecież on do cegielni nic nie ma... Cegielnia jest moja... Ja tam siedzę od rana do wieczora... - Nie wiem, gdzie pani siedzi - odrzekł sucho. - Ale pan Kozłowski jest dzierżawcą cegielni i on ponosi odpowiedzialność za wynikłe nieprawidłowości. - Jakie nieprawidłowości! - wybuchnęła. - Wszystko jest w porządku, płacimy podatki, nie jesteśmy państwu winni jednej złotówki! Ale pies z kulawą nogą nie przyszedł tego sprawdzić, najłatwiej człowieka aresztować! - Sprawdzimy, wszystko sprawdzimy - rzekł z uśmieszkiem. - Niech pani będzie o to spokojna! Zostawił ją na korytarzu. Ludzie ją potrącali, a ona nie wiedziała, co ma dalej począć. Ktoś jej wreszcie poradził, aby przesunęła się pod ścianę, bo zawadza. Ja zawsze zawadzam, pomyślała gorzko. Ciągle starała się o widzenie z Tadeuszem i ciągle bezskutecznie. Nie mogła się też ruszyć z Brzezin, bo w cegielni trwała kontrola. Kilku facetów przesiadywało w biurze, wertując dokumenty. Inni włóczyli się po terenie fabryczki. Do Eweliny nikt się z niczym nie zwracał, traktowali ją jak powietrze. Jeżeli wynikały jakieś wątpliwości, proszono o ich wyjaśnienie głównego mechanika, który okazał się człowiekiem nielojalnym. Zeznawał na niekorzyść Tadeusza. Wyciągnął między innymi sprawę lewego transportu cegieł. Otóż Ewelina dogadała się z kierownikiem Pom_u z Trzcianki, a, prawdę powiedziawszy, to on się z nią dogadał. Któregoś pięknego dnia przed bramę cegielni zajechała bryczka zaprzężona w parę pięknych kasztanów i wygramolił się z niej grubas o tak potężnym brzuchu, że to, iż był się w stanie utrzymać na nogach, przeczyło wszelkim prawom ciążenia. Miał głowę w kształcie odwróconej gruszki, która wspierała się na niezliczonej ilości fałd na szyi i sprawiał wrażenie człowieka bardzo z siebie zadowolonego. Wszedł do biura i już od drzwi wyciągnął do Eweliny obie ręce. - No dzielna, dzielna kobieta! Jakie cacuszko pani z tego zrobiła i jakie cacuszka pani produkuje! Moje najwyższe uznanie! Po czym zaproponował Ewelinie bezpłatny transport cegieł jego samochodami, które mają przestój albo jadą gdzieś na pusto. Wysłał samochody do elewatora w Elblągu po zboże, mogły zabrać transport cegieł. - I to naprawdę za darmo? - spytała Ewelina. - No... jakby tak dało się parę cegiełek dostać w zamian, człowiek by się ucieszył... - odrzekł rechocząc Kornisz, bo takie miał nazwisko, jego imienia Ewelina nigdy nie poznała. Po prostu Kornisz, kierownik Pom_u z Trzcianki. A teraz ten piekielny pijaczyna wszystko to wywlókł. I to za kieliszek wódki. Przesiadywał z kontrolerami do nocy i bez przerwy z nimi pił. Pod koniec kontroli wpadł w cug i chodził z błędnym wzrokiem od rana. Zastąpił drogę Ewelinie i zaczął ją bełkotliwie przepraszać za swój długi język. - Szmatą jestem i kanalią, pani szefowo - załkał. - Wszyscy o tym wiedzą. Ale ja panią szefową zawsze poważałem i poważam! Ewelina wyminęła go ze wstrętem. Zaczynało docierać do niej, że jej obecność w cegielni jest raczej zbędna. Ci węszący ludzie traktowali ją jak osobę zupełnie prywatną, większość załogi była po jej stronie, czy raczej po stronie Tadeusza, i nabrała wody w usta, a ci, co donosili, robili to i tak poza jej plecami. W tej sytuacji zdecydowała się pojechać do Warszawy. Jedyną osobą, do której mogła się z tym nieszczęściem zwrócić, był Walczak. I postanowiła to zrobić, bez względu na to, jaki stosunek miałby do tego Tadeusz. To ona go w aferę z cegielnią wplątała, to przez jej kaprys groziło mu niebezpieczeństwo. Znowu miał przed oczyma kraty... Biedna Ewelina, pomyślał, widząc przez okno kancelarii zajeżdżający milicyjny gazik i wysiadających z niego funkcjonariuszy. Wiedział, po kogo przyjechali i z jakiej przyczyny. Cegielnia. Od jakiegoś czasu stała się solą w oku władz powiatowych, które z kolei naciskały władze gminne. Po zmianie tonu sekretarza Grn z Brzezin zorientował się, że wiatr się zmienia na niekorzystny. Cegielnia Eweliny stała się zbyt widoczna, by można ją było tolerować. Swoje aresztowanie przyjął z pewnego rodzaju rozbawieniem, nawet kajdanki go jakoś specjalnie nie zbulwersowały. Tadeusz był po prostu przygotowany na najgorsze. Przykro mu było ze względu na Ewelinę, bo nie miał złudzeń, że to oznacza koniec dzierżawy. Nie miał też złudzeń co do tego, że wszystko, co włożyli w tę fabryczkę, przepadnie. Doradzał Ewelinie, aby część gotówki ulokować gdzie indziej, ale ona każdy grosz ładowała w unowocześnianie swojego imperium. No to i doczekała się. Wyjdą z tego goli i bosi. Ale może warto było się w to bawić, w końcu udało im się zrobić z tej ruiny coś, co jest dowodem na to, jaką przewagę ma inicjatywa prywatna nad uspołecznioną. Gdyby nie zapał Eweliny, do tej pory w wyrobiskach cegielni stałaby woda i porastałyby ją chwasty. To była taka ich drobna potyczka z socjalizmem, którą wygrali. Świadczy o tym fakt, iż siedzi teraz w celi, do której go dowieziono w kajdankach. Bo jak się ma zachować potwór, któremu przydepnie się ogon? Tadeusz nie sądził, aby ten początkowy cyrk z aresztowaniem i to w tak widowiskowy sposób miał oznaczać coś groźnego. Po prostu chcą im odebrać dzierżawę i przy okazji zablokować ich ewentualne roszczenia co do zwrotu włożonego w cegielnię majątku. Huknęli więc z góry. Trzeba by powiadomić jakoś Ewelinę, aby nie wpadała w panikę. Ale nie bardzo wiedział, jak to zrobić. Oprócz niego w celi siedziało jeszcze trzech innych nieszczęśników, przeciw którym toczyło się śledztwo. Nie zapowiadało się, że któryś z nich wkrótce wyjdzie. Strażnik był wyjątkowo nabzdyczony i chyba cierpiał na bezsenność, bo radca widywał go dzień po dniu, zupełnie jakby nie miał zmiennika. Okienko było osłonięte blendą, zakratowane i zamknięte na amen. Ta droga komunikacji ze światem też więc odpadała. Siedział tu już kilka dni, a na spacer go nie wyprowadzano, tak samo zresztą jak jego współtowarzyszy, być może w areszcie śledczym coś takiego jak spacer nie było praktykowane. Może chodziło o to, aby pozbawiając aresztantów tlenu, zmiękczyć im mózgi. Różne metody walki z wrogiem zna władza sowiecka. Tak stwierdziłby kapitan "Grom", który uważał za Sowieciarzy wszystkich, którzy zgodzili się z nimi współpracować. Oceniając sytuację realnie, jakie mogą wysunąć przeciw niemu zarzuty. Starał się przecież być ostrożny. Drewno potrzebne do odbudowy Ewelina kupowała w nadleśnictwie i miała stamtąd wszystkie kwity. Tutaj więc go nie skubną. Bardzo łatwo było uszczknąć coś z własnego podwórka i oni być może na to liczą. Podatki też były w porządku. Zabezpieczyli się w ten sposób, że główny księgowy z Grn_u pracował u nich na pół etatu. Transport... ten nieszczęsny Kornisz. Tutaj się mogą do nich przyczepić, ale jest to stosunkowo drobne przestępstwo. Czasami w niedzielę dostawali od kierownika Pom_u ciężarówki do przewiezienia transportu cegieł, czasami jego kierowcy jadący w teren po towar podjeżdżali pod cegielnię i sami pytali, czy nie ma czegoś do zabrania. Dostawali za to parę groszy. Tak, to był błąd. Nie warto było się w to wdawać, ale trzeba przyznać, że Kornisz miał dar przekonywania. To było panisko pełną gębą, taki obywatel Kane na skalę powiatową. Żeby było śmieszniej, w jakiś sposób przypominał radcy Orsona Wellesa. Jeździł po okolicy bryczką zaprzęgniętą w parę przepięknych kasztanów. Rzucał się w oczy... Tadeusz wcale by się nie zdziwił, jakby jego też przymknęli. Atmosfera w celi była ponura, nikt z nikim nie rozmawiał. Zupełnie inaczej niż poprzednim razem. Wtedy panowała między więźniami solidarność, mimo że razem z nim siedziało kilku kryminalistów. Darzyli szacunkiem politycznych. Taki cwaniaczek z Pragi, którego przyłapali na przemycie, powiedział do Tadeusza: - Ja za wielki szmondak jestem, żeby mnie było stać oddać życie za ojczyznę, ale dla pana majora mam wielkie uszanowanie. Tak, tak, trzecie uwięzienie radcy różniło się od dwóch poprzednich. To pierwsze... wydawało mu się wtedy, że jest końcem wszystkiego. Wolałby chyba najwyższy wymiar kary. Sądy wojskowe skazywały na rozstrzelanie, a więc zginąłby z honorem. Jak żołnierz. Siedząc w więzieniu był kimś, kto strzelił do kobiety. Ta scena na cmentarzu powracała do niego jak fragment nagrany na taśmie, który ktoś z niezwykłym okrucieństwem ciągle mu puszczał. Nie było ucieczki. Nie wystarczało odwrócić głowę czy zamknąć oczy, bo ekran, na którym wyświetlany był ten film, istniał w jego mózgu... Zauważył ją jeszcze w mieście, kondukt pogrzebowy przechodził ulicą Senatorską. Miała na sobie niebieską bluzkę, od której odbijały jasne włosy. Upięła je do góry, ale niesforne kosmyki wymykały się spod klamry i wijąc się opadały na kark. Tadeusz zawsze czuł się bezradny wobec tego nagromadzenia kobiecości w jednej osobie. Każdy ruch Karoliny, ręka wędrująca do włosów, uśmiech, skrzywienie warg powodowały w nim zamęt. Nie umiał sobie poradzić z tym wizerunkiem, który był tak zmienny, za każdym razem inny i ponad wszystko intrygujący. Ilekroć jechał do Lechic, odczuwał napięcie. Wiedział, że ją zobaczy, chociażby z daleka. A kiedy jej właśnie w Lechicach nie było, czuł się głęboko rozczarowany, oczywiście nie przyznając się do tego przed sobą. Usiłował trzymać się w karbach. W końcu to była żona jego przełożonego i przyjaciela. Nie wolno mu było o niej myśleć w sposób prywatny. Ale niestety myślał tak o niej bardzo często. Powtarzał mu się też sen. Karolina stoi nad rwącą rzeką i wrzuca do niej patyki, które woda zaraz unosi, topi w wirach. Tadeusz chce ją przestrzec, że stoi za blisko brzegu, który jest taki urwisty, chce dotknąć jej ramienia, ale brakuje mu odwagi. Gotów jest jednak pospieszyć jej z pomocą, ratować ją z narażeniem życia. Sen wobec tego, co się stało potem, był jak okrutna kpina. Z niego. Z jego uczuć... Kiedy ją zobaczył pośród tłumu na Senatorskiej, przeraził się. Czuł, że jej obecność w kondukcie ma ścisły związek z tym, co się wydarzyło w Lechicach. Z tym, że ona zobaczyła twarz generała... Chciał uprzedzić pułkownika, że jego żona jest tutaj, ale Karolina była przy nim pierwsza. Śledził ich więc z pewnej odległości. Po wyrazie twarzy, gestach odkrył, że się kłócą. To było groźne. Uważał, że pułkownik powinien ją natychmiast stąd zabrać. Ale względem niej pułkownik Korwin_rogowski nigdy nie potrafił podjąć w porę żadnej decyzji. Tłum ich rozdzielił. Tadeusz starał się teraz dotrzeć do pułkownika, aby się czegoś dowiedzieć, ale nie było to możliwe. Ludzie napierali ze wszystkich stron. I wtedy ją zobaczył tuż naprzeciw, rozdzielał ich tylko świeżo wykopany dół. W nagłym odruchu chciał się cofnąć, ale go nie przepuszczono. Ona go już zresztą zobaczyła. Ich oczy się spotkały. Chciał ją przestrzec, chciał ją powstrzymać wzrokiem, ale ta szalona kobieta nie zważała na nic. Wycelowała w niego palcem: - Mordercy są tutaj - wykrzyknęła. - Ja ich znam! Podam naz... Szybkim ruchem wyciągnął rewolwer i strzelił. Upadła do tyłu, a dla niego na zawsze zaszło słońce... Dopiero Ewelina stała się skrawkiem jakiegoś normalnego życia. Czy to nie paradoks, że córka oddała mu to, co odebrała matka? Winił Karolinę, ale to w żadnym stopniu nie umniejszało jego winy... W ciągu następnych dni sprawa jego aresztowania nieco się wyjaśniła. Okazało się bowiem, że zarzuty wobec niego nie dotyczą w najmniejszym stopniu cegielni. Kiedy poproszono go na przesłuchanie, był pewien, że zobaczy obłą sylwetkę Kornisza i że to jego zeznania go obciążą. Tymczasem przyprowadzono mu do konfrontacji mężczyznę w kraciastej marynarce, z twarzą, którą szpecił złamany nos. Nogi się pod nim ugięły. To był pan Bolek, były bokser, zajmujący się pośrednictwem w handlu walutą. - Czy znacie tego człowieka? - spytał prokurator. Tadeusz milczał. Patrzył Bolkowi prosto w oczy, chcąc z nich wyczytać, ile powiedział i czy powiedział cokolwiek. W końcu był to człowiek sprawdzony, do końca wojny prowadzili interesy. Bolek czerpał z handlu z Tadeuszem niezłe zyski, a gdy radca czasem usiłował się targować, powiedział: - W razie wpadki to ja idę do kicia! Stało się, jak widać, odwrotnie. Bolek miał zbolały wyraz twarzy, co raczej dobrze nie wróżyło. Jeszcze gorzej wróżyło to, że zadano sobie trud, aby odnaleźć cinkciarza i przywieźć go tutaj z Warszawy. - Oni mają wszystko nakręcone, nas obu - stęknął wreszcie Bolek. - Za ostatnim razem. Ktoś musiał zasypać... A więc oskarżono go o handel walutą - groźne w świetle obowiązującego prawa przestępstwo. Nie było co się wypierać. Tadeusz stwierdził jedynie, że nie handlował walutą, ale pozbywał się swoich przedwojennych oszczędności. Co oczywiście dużo mu nie mogło pomóc. Po tym jednym przesłuchaniu i konfrontacji z Bolkiem dano mu spokój. Nadal przebywał w tej samej celi ze swoimi milczącymi współtowarzyszami. Któregoś dnia, chyba w miesiąc po aresztowaniu, drzwi celi otworzyły się ze zgrzytem i strażnik wyczytał jego nazwisko: - Kozłowski Tadeusz, do rozmównicy. W małej, zatęchłej komórce bez okna stał stolik i dwa krzesła. Na jednym z nich siedziała Ewelina. Na jego widok podniosła się. Widać było, że nic nie może powiedzieć. Uśmiechnął się do niej, a potem wyciągnął ramiona. Przypadli do siebie, trwając tak długą chwilę. Posadził ją wreszcie na krześle, sam usiadł naprzeciw. Wyciągnął do niej przez stolik ręce. Ewelina zaczęła je nagle całować. Usiłował się uwolnić. - Ewelina, daj spokój! - rzekł ostro. - Przepraszam cię, przepraszam - załkała. - Nie masz mnie za co przepraszać i nie o to tu chodzi. Trzeba teraz pomyśleć, co będziesz robiła w czasie mojej odsiadki. Spojrzała na niego oczyma zalanymi łzami. - Ty nie będziesz siedział! Musimy tylko stąd wyjechać. - Skąd te rewelacje? - Byłam u Walczaka. Zapadła cisza. A więc po raz drugi jego życiowe sprawy rozwiązują się z łaski wybrańców nowej władzy. Śmieszne. A nawet żałosne. - A jak sobie poradzisz bez swojej cegielni? - Co tam cegielnia! - wybuchnęła. - Gdybym wiedziała, że dla mojej zachcianki sprzedajesz dolary, że się tak strasznie narażasz... Po co to robiłeś? - Wszyscy to robią, to są jedyne realne pieniądze na rynku. Złotówka jest śmieciem. Niestety, Polską zawsze rządził dolar. I w dwudziestoleciu, i w czasie okupacji, także teraz. - A ja myślałam, że trzymasz złotówki w banku... - Dopiero bym się naraził, jakbym sumę, z której się nie mogę wyliczyć, włożył do banku. Tu nie Szwajcaria, kochanie. To jest Polska Rzeczpospolita Ludowa, zwracam ci uwagę na ostatni człon tej nazwy. Ewelina smętnie zwiesiła głowę. - Czyli zaczynamy od zera - powiedział. Obudził ją głośny świergot ptaków za oknem, które wyglądało jak jaśniejszy prostokąt na tle ciemnej ściany, musiało być jeszcze bardzo wcześnie. Nie słyszała, aby rozwożono mleko. Więc od wczoraj jest już kimś innym. Niby nic się nie zmieniło, miała ten sam kolor oczu i włosów, ten sam wzrost, nosiła swoje dawne sukienki, a jednak... nie nazywała się już Zuzanna Walczak, tylko Zuzanna Lechicka. Ojciec dotrzymał słowa, w kwietniu Zuzanna skończyła osiemnaście lat, stała się pełnoletnia i mogła osobiście wystąpić o zmianę nazwiska. Było z tym trochę kłopotów, bo okazało się, że nazwiska historyczne są zastrzeżone i trzeba udowodnić, że się ma prawo je nosić. Wzywano na świadka ciocię Ewelinę, zeznawali przed sądem administracyjnym jej rodzice. Dla ojca musiało to być bardzo przykre. Bo przecież nie tylko nazwisko się zmieniło, ale także imiona rodziców i miejsce urodzenia. Zuzanna do tej pory wszędzie podawała za miejsce urodzenia Warszawę. Wczoraj wyrobiła sobie dowód osobisty i pojechała pokazać go cioci Ewelinie, która wzięła go do ręki jak relikwię i zaczęła głośno odczytywać: - Zuzanna Karolina Lechicka, córka Jana i Lidii, urodzona 5 kwietnia 1945 roku w Lechicach... To takie dziwne uczucie wiedzieć, że jeszcze jedna Lechicka stąpa po tej ziemi - powiedziała, ocierając chusteczką oczy. - Ale mam nadzieję, że się cieszysz. Ciocia spojrzała na nią smutnymi oczami i powiedziała: - Czy się cieszę... to nie jest odpowiednie słowo... Od dzisiejszego dnia uległy zmianie nasze losy, twój i mój... Zuzanna już nie wypytywała, czy - zdaniem cioci - na lepsze, czy na gorsze. Życie pokaże. Życie wydawało się takie pasjonujące. W zeszłym roku zrobiła maturę i dostała się do konserwatorium. Ojciec w nagrodę zafundował jej wycieczkę do Paryża. Chodziła po tym mieście jak błędna, od rana do wieczora z głową pełną wrażeń. Po powrocie do hotelu była tak zmęczona, że waliła się na łóżko i zasypiała w ubraniu. Dopiero około północy wstawała, żeby się rozebrać. Cóż za niezwykłe miasto, te pochyłe uliczki umykające jakby prosto do nieba i dachy, dachy, dachy, słynne dachy Paryża... A nagle, w samym środku miasta, stragany, czy było do pomyślenia, aby w Warszawie na placu Defilad rozłożyły się ze swoimi towarami przekupki? A tutaj, o parę kroków od normalnego ulicznego ruchu, zaczynał się jakby inny świat, podobno to miejsce od niepamiętnych czasów nosiło nazwę "brzucha Paryża". Zuzanna uwielbiała się tu szwendać, mimo że w tym mieście było tyle innych pasjonujących rzeczy. Wystawy, koncerty. No i Luwr. Chodziła tam zwykle rano, bo nie było tak tłoczno. Wystawała niemal godzinami przed rzeźbą Wenus z Milo i nie mogła pojąć, dlaczego ten posąg ma być uosobieniem piękna kobiecego ciała, był taki zimny, bez wyrazu... To samo ze słynną Moną Lisą, dla Zuzanny nie było w jej uśmiechu nic tajemniczego. Jakaś niespecjalnie urodziwa niewiasta miała szczęście pozować mistrzowi, a ponieważ chodziło bardziej o mistrza niż o nią, wymyślono ów uśmiech, aby jakoś uzasadnić niezwykłość tego obrazu. Zafascynowała ją natomiast sztuka starożytnego Wschodu, początkowo nie mogła trafić do tego działu, ciągle się gubiła w labiryncie sal, stylów i epok, ale potem jej się udało i odtąd bywała tam często. Pomyślała, że warto by bliżej poznać tę kulturę. Gdyby nie to, że wybrała grę na skrzypcach, być może podjęłaby studia orientalistyczne. Na przykład w Paryżu... No tak, tylko do tego powinna znać francuski... Uczyła się, co prawda, przez ostatnie dwa lata pobierała nawet prywatne lekcje, ale wystarczyło przyjechać do Paryża, aby pozbyć się złudzeń, że potrafi mówić po francusku. Jeżeli już, to dukać. Ale na szczęście język nie był jej wcale tak bardzo potrzebny, najbardziej potrzebne jej były w Paryżu oczy... Ten miesiąc tak szybko przeleciał, ani się obejrzała, jak trzeba było wracać. W przeddzień wyjazdu wybrała się do katedry Notre Dame; kiedy tam weszła, ogarnęło ją niezwykłe wzruszenie. Zupełnie jakby znalazła się w dekoracjach do prozy Wiktora Hugo. "Nędzników" Zuzanna znała nieomal na pamięć. Była to jej ulubiona książka. Kozeta zaś stała się kimś bardzo Zuzannie bliskim, być może przez zbieżność ich losów. Nawet wtedy, gdy Zuzanna jeszcze nic nie wiedziała o swoim podwójnym życiorysie... Po wyjściu z katedry usiadła na ławeczce nad Sekwaną, patrzyła na wodę, która mieniła się w słońcu jak srebrzysty pancerz. Było bardzo ciepło, wietrzyk delikatnie chłodził jej twarz. Zuzanna przymknęła oczy i zsunęła sandałki z obrzmiałych od chodzenia stóp. - Radoskór - usłyszała w pewnej chwili czyjś głos i spłoszona otworzyła oczy. Stał przed nią młody wysoki mężczyzna. Patrzyła pod słońce i niezbyt wyraźnie widziała jego twarz. - Przeczytałem wewnątrz pani buta swojską nazwę, więc odważyłem się zagadać po polsku... - Jaki znajomy głos, pomyślała. - Pani jest Polką, prawda? - Zgadł pan - roześmiała się. Nieznajomy przychylił się bliżej. - Zuzanna? - spytał zdziwionym głosem. Teraz i ona go rozpoznała, dziwne, że nie drgnęło jej serce, że nie miała żadnego przeczucia. - Co tu robisz? - Ojciec mi zafundował wycieczkę do Paryża, za maturę. - Ja tu mieszkam. - Od dawna? - Od dwóch lat, moja matka wyszła za mąż za Francuza. - I co tu będziesz robił? Andrzej roześmiał się. - Spytaj, co tu robię. Spytała. - W tym roku zdałem francuską maturę, z opóźnieniem, bo szlifowałem język i będę jesienią startował na studia. - Jakie? - Zapisałem się na prawo. - A jeździsz jeszcze konno? Andrzej potrząsnął głową. - Odkąd tu jestem nie. - A ja jeżdżę co roku do Janowa. - To masz dobrze - rzekł z nutą zazdrości. Usiadł obok niej na ławce, mogła teraz lepiej mu się przyjrzeć. Zmienił się, wydoroślał. Ciągle miał te zadziwiająco zielone oczy, ich barwa stała się nawet bardziej intensywna. Kolor rzęsy na stawie, pomyślała. - Rodzice nie bali się ciebie samej puścić w taką podróż? W końcu Paryż to wielkie miasto. - Ojciec ma tutaj dobrego znajomego w ambasadzie, on znalazł mi pensjonat, w którym mieszkam, i trochę się mną opiekuje. Początkowo ze mną wszędzie jeździł, ale go uprosiłam, żeby mnie puszczał samą. Mam mapę, a metro jest jak otwarta książka... Andrzej patrzył na nią z uśmiechem. - Dzielna jesteś, Zuzanno Walczak, amazonko. I nic nie zbrzydłaś, odkąd cię ostatni raz widziałem, a nawet przeciwnie, jesteś chyba jeszcze ładniejsza... Czy pozwolisz, że teraz ja będę z tobą jeździł? - Został ci na to jeden dzień - odrzekła. Oczy Andrzeja pociemniały, a może to tylko słońce schowało się za chmury. - Zawsze mi dajesz kosza - powiedział półżartem. - Nie ja, los jest nieubłagany - odrzekła lekko, ale serce jej biło mocno. Jej serce jakby się przebudziło, czuła je tak boleśnie... - No to przynajmniej wykorzystajmy tę ostatnią szansę, jaką nam ofiarował. Zaprowadzę cię w takie jedno miejsce, gdzie na pewno nie byłaś, bo nie leży ono na szlaku turystycznym... Chodź - pociągnął ją za rękę i Zuzanna za nim poszła, zapominając, że bolą ją nogi. Cały czas trzymał ją za rękę. Czuła ciepło jego lekko spoconej dłoni i napawało ją to jakimś szaleńczym szczęściem. Wyjechał, myślała w oszołomieniu, dlatego nie spotkałam go ani razu w Janowie... ale spotkałam go teraz... i należę do niego całą sobą, całym swoim życiem... tak jak powiedziałam cioci, aż do śmierci... Znaleźli się w jakimś zaułku, na tyłach starej kamieniczki. Rosło tam rozłożyste drzewo o przedziwnych, nieznanych liściach. - Co to za drzewo? - spytała. - Jest naprawdę niezwykłe. - Nie wiem, nie znam się na drzewach - odparł zaskoczony. - Myślałam, że chciałeś mi je pokazać. - Nie, chciałem ci pokazać okno. To na pierwszym piętrze. - Z pelargonią na parapecie? - Tak. Zuzanna zdziwiła się, bo było to zwyczajne okno o wąskich okiennicach. Ktoś je lekko uchylił. - No to możemy już iść - powiedział Andrzej. Zuzanna patrzyła na niego. - Ale... dlaczego mnie tu przyprowadziłeś? - Bo ci chciałem pokazać okno, za którym spędził ostatnie chwile Norwid. W tym pokoju umarł. - Okno Norwida - powtórzyła z nabożeństwem. Potem siedzieli w małej knajpce z widokiem na Sekwanę, pili białe wino i jedli palcami rybę, która bardzo jej smakowała. Andrzej odprowadził ją pod hotel. - Jutro przyjdę po ciebie o ósmej - powiedział. - Dobrze się wyśpij, bo masz przed sobą trudny dzień... A ona prawie nie zmrużyła oka. Nie wyobrażała sobie rozstania z tym chłopcem, była w nim śmiertelnie zakochana. A on... chyba nie... Więc może lepiej się z nim więcej nie umawiać, bo to się może dla niej źle skończyć. To się już źle skończyło, pomyślała, ja szaleję za nim, a on jest zimny jak głaz. Czuła to, nie było w nim tego szczególnego zainteresowania jej osobą jak wtedy w Janowie. Teraz była dla niego znajomą z przeszłości, turystką z Polski. I jak do tej Polski wracać, kiedy wszystko się w niej wyrywało do życia tutaj. Tutaj, gdzie był on... Zasnęła nad ranem. Obudziła się przestraszona, że dawno minęła ósma. W okna zaglądało słońce. Boże, pomyślała z rozpaczą, chyba jest już około południa. Ale rzut oka na zegarek uspokoił ją. Było dopiero wpół do siódmej, jej okna wychodziły na wschód... Andrzej czekał na nią przed hotelem. Miał na sobie jasnozieloną koszulę i trochę ciemniejsze spodnie. Wydał się Zuzannie bardzo piękny. A ona... w tych niespecjalnych ciuchach. Nigdy nie przykładała wagi do ubioru, uważała, że są ciekawsze rzeczy, a teraz żałowała. Na spotkanie z ukochanym mogła włożyć białą bluzkę i spódniczkę w ciemnogranatową kratkę, którą jej uszyła na maszynie ich gosposia. Krój tej spódnicy odbiegał znacznie od najnowszej paryskiej mody. Ale co tam, trudno. Andrzej zabrał ją do Wersalu samochodem swojego ojczyma. Spędzili tam cały dzień, piękny dzień, najpiękniejszy dzień w życiu Zuzanny. Kiedy już wracali, spytała go: - Dlaczego mnie zaprowadziłeś pod okno Norwida? Lubisz go? - Nie wiem, czy go lubię... Ja po prostu go rozumiem. Był takim samotnikiem jak ja. Zuzanna nie zauważyła, aby Andrzej był typem samotnika, w Janowie otaczały go zawsze tłumy wielbicieli, trudno się było do niego dopchać. Ale tutaj być może się to zmieniło. Nie wypytywała. Dzień z Andrzejem się kończył. I to było jak dramat. Za chwilę dojadą do Paryża, on odwiezie ją do hotelu. Powie jej do widzenia, a ona wejdzie do pustego hotelowego pokoju i pęknie jej serce. A może powiedzieć mu o tym... Ale jak to zrobić? Przecież nie może mu pierwsza wyznać miłości, to należy do mężczyzny. Ale właściwie dlaczego nie... skoro tak czuje. Może ta iskra przeskoczy na niego, zapali w nim jakieś światełko... Andrzej zatrzymał samochód przed jej hotelem. Wysiadł, otworzył jej drzwiczki. Stali naprzeciw siebie, on tyłem do latarni, twarz miał w cieniu. - No to do zobaczenia, amazonko! - powiedział. - Mam nadzieję, że będziesz mnie dobrze wspominała. - Nie chcę cię wspominać - powiedziała cicho. - Chcę... Zapadła cisza. Zuzanna gorączkowo szukała jakichś słów. - Czego chcesz? - usłyszała jego zmieniony głos. - Chcę z tobą być, jeszcze przez chwilę, przez godzinę, całą noc... - Muszę odstawić samochód - odrzekł smętnie. - To przyjdź do mnie do hotelu - powiedziała. - Mieszkam na parterze, zostawię uchylone okno. Milczał. - Albo nie przychodź - rzekła porywczo, głęboko rozczarowana, wstrząśnięta. - Przyjdę - usłyszała. Odwrócił się, wsiadł do samochodu i odjechał ostro z piskiem opon. Kiedy weszła do pokoju, odezwał się telefon, dzwonił znajomy ojca, zaniepokojony jej długą nieobecnością. Umówił się z Zuzanną na dziesiątą rano, miał ją zabrać samochodem na lotnisko. Mówiła swoim własnym głosem, odpowiadała na pytania, sama o coś pytała, ale w głowie kołatało jej jedno: on nie przyjdzie... nie przyjdzie... nigdy go już nie zobaczę... Odłożyła słuchawkę i siedziała na skraju łóżka, nie mogąc się poruszyć. Nie wie, jak długo tak siedziała, wyrwało ją z tego stanu odrętwienia rozpaczy pukanie w okno. Po chwili Andrzej wszedł do pokoju. Paliła się tylko mała lampka. - Nie rozmyśliłaś się? - spytał, widząc jej minę. - Mogę wycofać się tą samą drogą... - Nie rozmyśliłam się - odrzekła. - Tylko... bałam się, że cię już nie zobaczę. Ja... ja ciebie kocham. A ty? Andrzej roześmiał się nerwowo. - Ja... chyba też. - Byłeś taki zimny przez cały dzień. - Raczej zaskoczony... to nasze spotkanie... Zuzanna podeszła do niego, a on przytulił ją do siebie, całując we włosy. - Nie chciałbym ci zrobić krzywdy - powiedział cicho. - Należę do ciebie... Dotyk jego warg przyjęła z nagłym dreszczem, oplótł ją silnie ramionami. Bliskość Andrzeja wpływała na nią jak narkotyk, kręciło jej się w głowie, nogi się pod nią uginały. Położył ją na łóżku, całował jej stopy. A potem znalazł się obok niej, miał rozpiętą na piersi koszulę. Położyła dłoń na jego nagiej piersi, czując, jak szaleńczo wali mu serce. - Czy ty mnie naprawdę chcesz? - szepnął. - Tak. Zacisnęła powieki, słuchając jego i słuchając siebie. Przedzierali się ku sobie przez ból, który przez chwilę ją sparaliżował. Poczuła w sobie mężczyznę, to było takie dziwne. Andrzej wydał jej się nagle obcy. Odczuwała żal i strach, że pozwoliła mu na wszystko. Powinna go powstrzymać, bo było jeszcze dla niej za wcześnie. Teraz dopiero to zrozumiała, poniewczasie. On tak mocno ją trzymał w ramionach, nie mogła się uwolnić. A potem nagle nie chciała... W ciągu jednej nocy jej miłość do Andrzeja przestała być miłością dziewczynki, stała się miłością kobiety... - Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? - Powiedziałam ci wszystko. - Ale tego nie, że będę pierwszy... - Będziesz jedyny. W świetle ulicznej latarni dostrzegła w jego oczach strach. - Boisz się mnie? - Może nie mam ci tyle do dania - odrzekł. - A przecież w Janowie mi proponowałeś, że możemy ze sobą chodzić - powiedziała żartem, ale czuła, że się za chwilę rozpłacze. - W Janowie to była dziecinada. Ty jutro wyjeżdżasz, ja tu zostaję. - Mimo to możemy być razem. - Na odległość? - Jeżeli się chce z kimś być, to się z nim jest - rzekła z przekonaniem. Andrzej długą chwilę milczał. - Ale ja nie jestem pewien, czy chcę z kimś być... - Więc mnie nie kochasz... - Łzy stanęły jej w gardle. - Kocham cię, ale... nie mamy szans, Zuzanno... Przekonywała go gorąco, że jeżeli tylko będą oboje dostatecznie uparci, wszystko im wyjdzie, wszystko się ułoży tak, jak sobie zaplanują. - Jaki ty jesteś znak zodiaku? - spytał Andrzej z podziwem w głosie. - Baran. - Teraz rozumiem, chcesz rogami rozwalić wszystkie przeszkody. - Żebyś wiedział. Poczuła, że naprawdę jest mu bliska. Coś się w nim pod jej wpływem zmieniło. Stał się bardziej otwarty. Opowiadał jej o sobie. Był jedynakiem, jego ojciec zginął w czasie Powstania Warszawskiego, a matka zrobiła sobie w domu ołtarzyk, zapominając, że ma jeszcze syna. Wychowywała go w kulcie ojca, wszędzie wisiały jego fotografie, na biurku, przy którym pracował, nie wolno było nic położyć. Celebrowane były kolejne rocznice urodzin ojca, dzień jego imienin, data obrony pracy magisterskiej, nie wiadomo było, kiedy dokładnie zginął i w jakich okolicznościach, matka więc na wszelki wypadek urządzała w domu żałobę przez sześćdziesiąt trzy dni, bo tyle trwało powstanie. W takiej atmosferze upływało jego dzieciństwo. Nie mogło to nie mieć wpływu na jego usposobienie. Był melancholikiem... Kiedy jej to powiedział, Zuzanna powstrzymała się, żeby nie parsknąć śmiechem. Melancholik, to tak śmiesznie zabrzmiało. Poza tym, z tego, co pamiętała, Andrzej wcale nie zdradzał skłonności do melancholii. Był pełen życia, to on przecież zaproponował jej, żeby urządzili zawody w pływaniu. Ale może to były tylko takie pozory, co można wiedzieć o drugim człowieku. Niewiele, tyle, ile sam o sobie powie. Andrzej zwierzył jej się, że fatalnie czuje się we Francji. To kraj samolubów. Nie znoszą przybyszów z zewnątrz, mają do nich wręcz wrogi stosunek. A jak jeszcze się mówi po francusku ze złym akcentem, albo nie daj Boże z błędami, gotowi są zmiażdżyć swoją pogardą. - To mnie by chyba zmiażdżyli - roześmiała się. - Ale ja bym się nie przejmowała tym tak jak ty. Lubię żyć i wystarcza mi moje własne towarzystwo, żaden Francuz nie byłby mi potrzebny do szczęścia... Chyba że ty już się trochę uważasz za Francuza? - Nigdy w życiu! - wykrzyknął. Wyszedł nad ranem, tą samą drogą, przez okno. Ale był to już ktoś inny. Obiecali sobie, że nigdy się nie rozstaną. Że zawsze będą razem. Zuzanna skończy konserwatorium i przyjedzie do niego. To, co prawda, jeszcze trochę potrwa, ale co to dla nich. Zasypiała szczęśliwa. Oczywiście nie słyszała budzika, obudziło ją dopiero walenie do drzwi. Stał za nimi znajomy ojca z ambasady. - Trzeba było zamówić budzenie - powiedział zdenerwowany. - Ale ja miałam budzik, widocznie nie zadzwonił. W samochodzie znajomy ojca spytał, z jakiej firmy pochodził budzik. - Nawet nie wiem, jakiejś radzieckiej. - Niemożliwe - odparł z uśmiechem. - Radziecki budzik na pewno by zadzwonił. Zaraz po powrocie napisała do Andrzeja długi list, odpisał jej. Nic się nie zmieniło. Jej wyjazd przejął go smutkiem, tęskni, czeka, kiedy się będą mogli zobaczyć. Już niedługo, pomyślała, przecież to połowa czerwca. Umówiła się z ciocią Eweliną, że jak Andrzej przyjedzie do niej w lipcu, wpadną do Białowieży na kilka dni. Ten siwy pan, mąż cioci, czy raczej przyjaciel, mieszkał teraz właśnie w Białowieży. Po krachu z cegielnią ciocia wróciła do Warszawy, a on się zaszył w Puszczy Białowieskiej. Był chyba jakimś strażnikiem od lasu czy zwierząt. Ciocia jeździła tam do niego na całe lato. Właśnie, powinna Andrzejowi o niej napisać. Boże! Nie tylko o niej, o swojej nowej sytuacji, o powrocie do rodowego nazwiska. On przecież nic o tym nie wie, myśli, że ojciec jest jej prawdziwym ojcem. Nie miała czasu mu tego wyjaśnić. To on głównie mówił. Cała ta nocna przemowa do Zuzanny była przeciwko matce, którą chyba Andrzej bardzo kochał, i był zazdrosny o cień ojca. Był też chyba zazdrosny o ojczyma. Nigdy by się do tego oczywiście nie przyznał, ale Zuzanna odniosła takie wrażenie. Teraz kolej na nią. Teraz ona musi mu wyjaśnić swoje skomplikowane stosunki rodzinne. Wyskoczyła z łóżka i usiadła przy biurku, było na tyle jasno, że nie musiała zapalać światła. "Kochany, wyobraź sobie, że jest piąta rano, a ja siedzę i skrobię do Ciebie ten list, bo mam ku temu ważny powód. Po pierwsze, odebrałam dowód osobisty i w związku z tym nie musisz się już obawiać, że uwodzisz nieletnią. Po drugie, nie nazywam się już Zuzanna Walczak, ale Zuzanna Lechicka. A dlaczego, to długa historia, którą postaram ci się opisać. Był sobie pałac pod Warszawą, a w tym pałacu mieszkały same kobiety. Panny i wdowy, jak żartobliwie stwierdziła ciocia Ewelina, taka właśnie panno_wdowa, bo mężczyźni w tym rodzie albo szli na wojnę, albo byli wysyłani do obozów, wcześniej odsiadywali wyroki w Cytadeli, ewentualnie jechali na Sybir. I tak się to toczyło z pokolenia na pokolenie. Ostatni męski członek tego rodu został aresztowany przez władze bezpieczeństwa już po drugiej wojnie, w chwili gdy zarabiając na chleb, brzdąkał na pianinie w jakiejś kawiarni. Była z nim jego córeczka, jej matka nie żyła, niezgodnie z regułami gry to ona została zesłana do łagru. Ale już nawet tam nie dojechała, umarła w drodze. Więc ojca tej dziewczynki aresztowano, a ona została sama jak palec. Wydawało się, że nie ma rodziny. Więc znaleźli się ludzie, którzy ją adoptowali. Ale po latach odnalazła ją jej ciotka i wtedy to dziewczynka dowiedziała się, kim jest naprawdę. Ale właściwie kim jest naprawdę, nie wie do tej pory... Gdyby spytała swojego serca, wskazałoby na obecnych rodziców, gdyby zwróciła się do swojego sumienia, ono wskazałoby jej tych prawdziwych. Stąd zmiana nazwiska. Formalność została dokonana, a uczucia... Myślę o swoich rodzicach ze smutkiem, że taki im przypadł trudny, tragiczny los. W przeciwieństwie do Ciebie trochę swojego ojca pamiętam. Albo tak mi się wydaje, wiem, że był jasnowłosy. Mój obecny ojciec ma ciemne włosy, więc oni mi się tak rozchodzą, a ja trwam w zawieszeniu. Czy potrafisz to zrozumieć? Chcę więc uciec do trzeciego mężczyzny. Do Ciebie. Tutaj wszystko jest takie proste. Po prostu wiem, że Cię kocham. Twoja Zuzanna" Nie dane jej było widocznie spędzić chociażby kawałka życia pod jednym dachem z mężczyzną. Wydawało się, że Brzeziny to jest miejsce, w którym zakotwiczyła się na stałe. Było tam tak pięknie, leśniczówka w samym środku wysokiego lasu; kiedy rano podchodziła do okna, widziała ścianę potężnych świerków. Stała i patrzyła na nie, chłonęła ich widok. Czuła się szczęśliwa. Obok niej był Tadeusz. Wymyśliła sobie "życiową sprawę", jaką stała się idea wskrzeszenia cegielni. A może to naprawdę była jej życiowa sprawa. Coś jej się udało zbudować. Z niczego. I gdyby nie podłość ludzka, prowadziłaby to swoje dzieło dalej, być może do starości. Ale stało się inaczej. Musieli stamtąd wyjechać, Tadeuszowi cofnięto dzierżawę i oczywiście nie było mowy o zwrocie jakichkolwiek poniesionych przez niego kosztów. Przepadły wszystkie jego oszczędności. Ewelina go zrujnowała. Co prawda Tadeusz nie wydawał się tym zbytnio przejęty, twierdził, że pieniądze nie są mu do niczego potrzebne. A na kawałek chleba zawsze zarobi. Dla siebie i dla niej, jeżeli nadal chce z nim zostać. Chciała z nim zostać, bardzo, ale nie mogła zostać przy nim. Co by robiła w Białowieży, do której Tadeusz się przenosił. Jego przyjaciel załatwił mu tam etat strażnika łowieckiego. Nie było tam dla niej miejsca. Spytała nieśmiało, czy Tadeusz nie wróciłby z nią do Warszawy, gdzie ona z łatwością zarobiłaby na nich oboje. - Być na utrzymaniu kobiety? Nigdy! - wykrzyknął niby żartem, ale wcale nie żartował i Ewelina o tym wiedziała. Ich drogi się rozeszły, ona wróciła do swojego małego mieszkanka, on wyruszył do Puszczy Białowieskiej. Pierwsze swoje kroki skierowała do redakcji "Polityki", gdzie powitał ją szeroko uśmiechnięty sekretarz redakcji: - A nie mówiłem, że pani do nas wróci! - A jak się ma mój ryczałt? - odpowiedziała pytaniem. - Ma się dobrze, a teraz, jak się pani zjawiła, będzie miał się jeszcze lepiej. Brakowało mi pani pióra. I nie jest to tylko stwierdzenie grzecznościowe. - Więc ja też nie będę grzeczna i odpowiem, że wróciłam do was z życiowej konieczności. Nie chcę pisywać byle gdzie, ale nie mam złudzeń co do tego, co mi będzie wolno pisać. To jest rodzaj zdrady wobec siebie. Oczy pana Dariusza zwęziły się w półuśmiechu. - Pani Ewelino, pomiędzy dobrym i lichym dywanem jest taka różnica, że ten dobry wiele zniesie, a ten lichy porwie się w strzępy, nawet jeśli stąpać po nim w miękkich pantoflach. Tym razem Ewelina się roześmiała i było to jeszcze mniej grzeczne. - Nie zrozumiałam aluzji. - Zrozumiała pani - odrzekł. - Mam dla pani ciekawy materiał. Trzeba jechać do Płocka. - W porządku - odrzekła kwaśno. Rozpoczęła więc znowu pracę reporterki. Bez złudzeń. Lekcja z cegielnią uświadomiła jej, że system, w którym przyszło jej żyć, jest niereformowalny i nie warto wytaczać działa po to, by strzelać w powietrze. To niestety dało się odczuć w jej tekstach. Nic jej na razie nie mówiono, ale sama czuła, że nie są najlepsze. W końcu wzięła urlop bezpłatny i wyjechała do Tadeusza. Spędziła u niego całe lato, a jesienią wróciła do Warszawy, ale już nie pojawiła się w redakcji "Polityki". Zaczęła pracować tym razem na pełnym etacie w tygodniku "Kobieta i Życie". Przyjęto ją tam chętnie, w końcu ciągle miała opinię dobrej dziennikarki. Ale tylko ona wiedziała, że to już przeszłość. Przejęła dział kulturalny, co łączyło się z bywaniem na przeróżnych imprezach. Premierach teatralnych i filmowych, wernisażach. Początkowo czuła się tym wszystkim zmęczona, ale potem nawet to polubiła. To było jak wejście między ludzi. I tutaj oczywiście konieczne były kompromisy, jednych nie wolno było chwalić, innych ganić, a o innych jeszcze nie należało wspominać nawet słowem. Ale to nie było takim sprzeniewierzeniem się swojemu zawodowi, jak zgoda na ingerencje cenzury w reportaże o żywych ludziach i ich problemach. Pisała ostry tekst, a po cięciach wychodził z tego jakiś obrazek obyczajowy, a czasem laurka. Na to nie wolno jej było przystać. Inni się z tym godzili, ona nie mogła. Więc świetnie się stało, że odeszła z "Polityki", mimo że tam można było mówić o prawdziwym dziennikarstwie. To było naprawdę dobre pismo. Tym gorzej... Wiele radości przynosiły jej kontakty z Zuzanną. Zbliżyły się bardzo, odkąd Ewelina wróciła do Warszawy. Zuzia tak bardzo się zmieniła, wydoroślała. To już nie była ta dziewczynka, którą spotkała wtedy na ulicy, to już był dorosły człowiek. Mogły rozmawiać o wszystkim. Po powrocie z Paryża bratanica przybiegła do niej rozgorączkowana, opowiedziała jej o spotkaniu z tym chłopcem, który tak się jej spodobał na obozie jeździeckim. Spodobał, to nie jest chyba dobre słowo. Ona była w nim zakochana po uszy. A on... Z tego, co Zuzia opowiadała, nie wydawało się, aby umierał z miłości. Coś takiego raczej można było powiedzieć o niej. Jedna rzecz Eweliną wstrząsnęła. Zuzia powiedziała, że Andrzej zaprowadził ją pod okno pokoju, w którym umarł Norwid. Ewelina od razu przypomniała sobie, że coś podobnego już się w ich rodzinie wydarzyło. Jakiś mężczyzna zaprowadził tam którąś z Lechickich. Suzanne chyba nie, bo była w Paryżu tylko raz, jako małe dziecko. Więc może jej starszą siostrę Karolinę, to ona dostała obraz od samego Cezanne'a. Swoją drogą ten obrazek też wywiało z Lechic. Ciekawe, czyją zdobi ścianę, pewnie jakiegoś ministra. Więc może chodziło o tę Karolinę albo nawet o jej imienniczkę, tę prababkę Ewelinę... Nie, to się wydarzyło później. Matka! Ona też przecież jakiś czas mieszkała w Paryżu. Tak, tą osobą chyba była Karolina Lechicka. Ale kto Ewelinie o tym zdarzeniu opowiedział? Nagłe olśnienie, przeczytała o tym w "Dzienniku paryskim" matki, który odnalazła w szpargałach. Matka pisała tam o jakimś doktorze Piotrze i o swojej nieszczęśliwej miłości do niego. Ona, taka piękna, też miała, jak widać, zanim spotkała ojca, kłopoty sercowe! Kiedy Zuzanna już poszła, Ewelina sięgnęła po ten zeszycik i odnalazła odpowiedni fragment: "Dziwne miejsce. Okno, za którym umarł Norwid. Piotr mi początkowo nic o tym nie mówił, ale ja coś czułam. To uchylone okno..." Przeżyła też bardzo powrót Zuzi do rodowego nazwiska. Było z tym trochę kłopotu, bo Zuzia musiała udowodnić, że jest naprawdę tym, za kogo się podaje. Ewelina została powołana na świadka. Na korytarzu natknęła się na Walczaka, był z żoną - drobną blondynką o podkrążonych oczach, miała na skroniach niebieskie wypukłe żyłki, co czyniło ją jeszcze bardziej eteryczną. Doprawdy, dziwna para. On wyglądający z chłopska i taki jakiś konkretny i ona na wpół nieobecna. Przybrani rodzice Zuzanny, co za paradoks... Walczak podszedł przywitać się z nią, ale nie przedstawił jej swojej żony. Ewelina była speszona, bo widziała go pierwszy raz, odkąd zjawiła się u niego, aby żebrać o uwolnienie Tadeusza. Tak się właśnie czuła: jak żebraczka czekająca na korytarzu, aż ją Walczak będzie mógł przyjąć. Uniósł się zza biurka i nie podając jej ręki, wskazał fotel. Ewelina usiadła na brzeżku, jak to zwykle czynią petenci. - Czym mogę pani służyć? - spytał, gdy milczenie się przedłużało. - Chodzi o... Tadeusza Kozłowskiego. Z nie wyjaśnionych przyczyn został aresztowany. Twarz Walczaka nie zmieniła się, była dla Eweliny zagadką. Nie wiedziała, co w tej chwili myśli. Czy zechce pomóc? - Przyczyny zawsze się znajdą - odpowiedział wreszcie. - Zna pani to powiedzenie: jak się chce psa uderzyć, kij zawsze się znajdzie. Ewelina poczuła się urażona tym porównaniem, ale nie dała tego po sobie poznać. Przecież ten człowiek to był ich jedyny ratunek. Kazał jej przyjść za kilka dni, obiecał, że postara się w tym czasie dowiedzieć, o co chodzi z tym aresztowaniem. Czy to naprawdę za niewinność, czy też Tadeusz ma coś na sumieniu. - Znam go i wiem, że jest kryształowo uczciwym człowiekiem - powiedziała zapalczywie. - Nie przyjął nigdy żadnej łapówki, mimo że mu wpychano... - Łapówki biorą wszyscy - odparł. - Za to raczej nie wsadzają za kratki, bo nie starczyłoby miejsc. Cała Polska toby musiało być jedno więzienie. I jest, pomyślała. Zjawiła się u niego po trzech dniach. Przez ten czas siedziała w swoim mieszkaniu i paliła papierosy, niezdolna do niczego innego. Albo chodziła od ściany do ściany jak osaczone zwierzę. Raz tylko wyszła z domu, aby odwiedzić młodych Kasińskich. Żona gajowego bardzo ją o to prosiła, niepokoiła się, bo jej córka spodziewała się rozwiązania, ale termin ciągle się przesuwał. Mieszkali w małym, przytulnie urządzonym mieszkanku. Widać było, że wiele rzeczy zrobionych było metodą chałupniczą, półki, nawet regały. Taka dłubanina jest lepszym świadectwem uczuć, jakie łączą ludzi zamieszkujących pod jednym dachem, niż nie wiadomo jakie słowa. Mimo własnej tragedii Ewelina nie mogła nie dostrzec szczęścia i spokoju, jakie odbijały się na twarzy młodej matki. Zdumiała ją też przemiana, jaka zaszła w córce gajowego; to już nie była ta prosta dziewczyna, która opuszczała Brzeziny, to była pani inżynierowa w najlepszym tego słowa znaczeniu. Ujmująca pani domu. Poczęstowała Ewelinę herbatą i ciasteczkami. - Warszawa jest większa niż Brzeziny, nie czuje się tu pani zagubiona? - spytała ją Ewelina. - Jakoś nie - uśmiechnęła się. - I proszę mi mówić po dawnemu, ty. Musiała zauważyć przygnębienie Eweliny, ale nie spytała o nic. Dopiero kiedy wrócił z uczelni Jarek, Ewelina się poddała. Wybuchnęła płaczem i długo nie mógł z niej wyciągnąć, co się stało. Był wstrząśnięty, pytał, jak może pomóc. Pokręciła przecząco głową. Następnego dnia stawiła się w gabinecie Walczaka. - Mają na niego haka - powiedział bez ogródek. Handel dewizami. - Co? - Ewelina patrzyła na mężczyznę, jakby usłyszała największą bzdurę. - To jakieś nieporozumienie... to jest wręcz śmieszne, jakaś prowokacja... - Owszem, prowokacja - odrzekł. - Podstawili mu kapusia, który zezna co trzeba. I pani mąż będzie ugotowany. - Ale to jednak niemożliwe. - Możliwe i to bardzo. Pan Kozłowski sprzedawał dolary na tę cegielnię... To był cios między oczy. Ewelina ukryła twarz w dłoniach, ogarnęło ją uczucie takiej rozpaczy, że nie chciała, aby ten człowiek to oglądał. - Coś trzeba będzie zadziałać - usłyszała jego rzeczowy głos. Wolno odjęła ręce od twarzy i spojrzała na niego. A teraz spotykali się w chwili jego klęski. Musiał uznać, że Zuzanna ma swój niezależny od niego los, musiał się zgodzić na zmianę jej danych osobistych. Przestał figurować w oficjalnych dokumentach jako jej ojciec. Zuzia nie była już Zuzanną, córką Stefana, ale Jana Edwarda. To dla takiego człowieka jak Walczak musiała być katastrofa. Walczył do ostatka, aby zataić przed Zuzią prawdę, skapitulował dopiero wtedy, gdy uznał, że dalszy opór jest już bezcelowy i że może stracić wszystko. On chyba naprawdę kochał córkę Jasia... Tak teraz często o niej myślała: córka Jasia. Pomyślała też tak, kiedy ostatniego lata Zuzia zjawiła się w Białowieży. Tadeusz wyjechał po nią na stację; kiedy wysiadła z gazika i szła naprzeciw Eweliny, wydała jej się taka podobna do brata. Te swoje piękne obfite włosy związane miała na czubku głowy, opadały na wszystkie strony w wijących się puklach. Zuzia była w obcisłych spodniach, które podkreślały jej zgrabną sylwetkę. Wąską talię, zaokrąglone biodra, długie nogi. Sama młodość, pomyślała Ewelina. Samo życie... Bratanica pocałowała ją w oba policzki. - Ale tu macie pięknie. I ten domek drewniany jest śliczny, zupełnie jak chatka Baby Jagi, tylko brakuje mu kurzej nóżki. - No, niech cię Tadeusz usłyszy, będzie obrażony. On uważa, że to co najmniej warowna twierdza, do której tylko wybrani mają wstęp. - Tadeusz jest w dechę - odrzekła ze śmiechem. - Właśnie przeszliśmy na ty. Zapowiedziała też od razu, że przyjedzie tu do niej jej chłopak. Ten Andrzej z Paryża. Ewelina była go bardzo ciekawa. To dobrze, że Zuzia go tutaj zaprosiła, będzie się mu mogła przyjrzeć, ocenić, ile jest wart. Czy z jego strony nie grozi Zuzi jakieś niebezpieczeństwo. Ona była jeszcze taka naiwna, niedoświadczona i zakochana w nim nieprzytomnie. Jeszcze gotowa narobić jakichś głupstw. Miał przyjechać porannym pociągiem, tym samym co Zuzia. Tym razem ona towarzyszyła Tadeuszowi w drodze na stację. Wrócili po godzinie, Zuzia z nosem na kwintę. Nie przyjechał. - Pewnie zjawi się jutro - pocieszyła ją Ewelina. - Mógłby zadzwonić... - Po co ma dzwonić, skoro się tutaj wybiera. Tadeusz zabrał Zuzię ze sobą do lasu na obchód. - Umiesz chodzić po lesie? - upewnił się wcześniej. - Jasne - odrzekła. Ewelina została sama i postanowiła sprzątnąć podwórko, niedawno przywieziono drewno na zimę i zwalono je obok drwalki, Tadeusz z jednym z robotników popiłowali je na mniejsze kawałki, ale trociny rozniosły się wszędzie, kury zaczęły je rozgrzebywać. Należało zrobić z tym porządek. Przyniosła miotłę, która łatwo mogłaby służyć Babie Jadze do latania, i zaczęła zamaszystymi ruchami zamiatać. Zmęczyła się dość szybko, przysiadła więc na pieńku i zapaliła papierosa. Ktoś się zbliżał w stronę ich furtki. To był młody, z miejska ubrany mężczyzna. Ewelina domyśliła się, że musi to być ten paryżanin. Wstała i zaczęła otrzepywać z ubrania trociny, niełatwo było się od nich uwolnić. Nieznajomy podszedł bliżej, Ewelina uniosła głowę i nagle wszystko zawirowało jej w oczach. Przed nią stał Andrzej. Inaczej ubrany, bo też czasy były inne, ale to była jego twarz, jego sylwetka. - Czy ja dobrze trafiłem... - zaczął. - Dobrze pan trafił - przerwała mu, nie mogąc ciągle przyjść do siebie. Te same zielone oczy... Nie istnieją takie przypadkowe podobieństwa, to musiał być syn Andrzeja. Tylko... to przecież niemożliwe... - Szuka pan Zuzanny? - Tak - odrzekł lekko zaskoczony. - Miał pan przyjechać rano. - Uciekł mi pociąg. - Jestem ciotką Zuzi. Nie ma jej w domu, ale niedługo wróci - powiedziała Ewelina. Chłopak uśmiechnął się, a jej zakręciło się w głowie. Znała ten uśmiech na pamięć... Minęło tyle lat, a cierń w sercu pozostał. Andrzej potrafił czarować, opowiadać piękne bajki, które jednak z rzeczywistością mało miały wspólnego. Czy ten też jest taki sam? - Powinienem się przedstawić - rzekł. - Nazywam się Andrzej Niewiarowski. Wiem, pomyślała, byłam przy twoich narodzinach... Zaprowadziła gościa na górkę, gdzie przygotowany był dla niego pokój. - Proszę się rozpakować - powiedziała. - Ja pójdę zrobić panu coś do jedzenia. Z pewnością jest pan głodny. - Czy ja wiem? - odrzekł niezdecydowanie. Zszedł jednak wkrótce na dół, zmienił koszulę, wyglądał teraz inaczej, bardziej swojsko. Mimo to było w nim coś obcego. - Jak się panu tutaj podoba? - spytała stawiając przed nim nakrycie. Zrobił nieokreślony ruch ręką. - Ładne widoki - odrzekł. O Boże, pomyślała. Cóż to za postać. Jak Zuzanna mogła dla kogoś takiego stracić głowę. A co powinna w takim razie powiedzieć o sobie... Przecież ojciec tego chłopca był ulepiony z innej gliny niż ona, był mieszczuchem, molem książkowym. Nie rozumiał przyrody, po prostu jej nie dostrzegał. Koniec Alei Jerozolimskich był dla niego w jakiś sposób końcem świata. Nie wysuwał nosa poza rogatki miasta, a jeżeli już, to z dużymi oporami. A ona właśnie źle się czuła w murach, dusiła się, brakowało jej powietrza. I ten człowiek tak ją opętał, że chciała przez niego umrzeć. Pierwszego sierpnia wychodziła z domu pewna, że już do niego nie wróci. No i nie wróciła, ale z trochę innych powodów. Nie zginęła od pierwszej kuli, mimo że takie było jej życzenie... - Zuzia bardzo tu na pana czekała - rzekła przyglądając mu się uważnie. - Tak? - uśmiechnął się speszony. - Nie widzieliście się długo. - Właściwie rok. Trzydziestego sierpnia minąłby rok. Przynajmniej pamięta daty, pomyślała z odrobiną nadziei. Czego nie mogła powiedzieć o jego ojcu, nigdy nie składał jej życzeń imieninowych, chociaż nosiła rzadkie imię i można się było domyślić, kiedy obchodzi imieniny. Syn Andrzeja odchrząknął, jakby miał zamiar wygłosić jakąś mowę. - Zuzanna niedawno opisała mi swoją historię, z tą adopcją - zaczął. - Opowiedziałem to mamie, kiedy padło nazwisko Lechicka, mama bardzo się tym zainteresowała. Prosiła mnie, abym spytał, czy... czy pani ma na imię Ewelina... - Tak - odrzekła krótko. Chłopak zaczerwienił się nagle, widać było, że nie wie, jak się zachować. - Mama mi opowiedziała, ile pani dla nas zrobiła... Ewelinie stanął w oczach tamten czas. Żona Andrzeja nie wstawała z łóżka, nie miała też pokarmu, więc cały ciężar opieki nad niemowlęciem spadł na nią i na Suzanne. Ani jedna, ani druga nie miały większych doświadczeń z małymi dziećmi. Wyniknęły z tego spore kłopoty, bo podawały niemowlęciu krowie mleko, nie rozcieńczając go wodą. Okazało się za tłuste i chłopczyk dostał biegunki, wszyscy obawiali się o jego życie. A teraz, proszę, chłop jak dąb... - To niesamowity zbieg okoliczności, że ja i Zuzanna spotykamy się po raz drugi, po raz pierwszy zetknęliśmy się ze sobą w wieku niemowlęcym... To nie zbieg okoliczności, pomyślała. To los. Wyznaczył pole, na którym porozstawiał ich wszystkich jak pionki, zabawiając się nimi do woli. Oto Ewelina spotyka Andrzeja, gdzieś na bocznym polu porusza się jego żona, ale kiedy Andrzeja zabraknie, ona wejdzie do gry. A potem ich syn spotka Zuzannę. Co z tego wyniknie, jeszcze nikt nie wie... Chciała coś powiedzieć, ale do kuchni wpadła Zuzia. Miała pełen słoik czarnych jagód. Na widok Andrzeja omal ich nie upuściła. Taka radość odbiła się na jej twarzy, że Ewelina poczuła nagłe wzruszenie. Jakby czas się cofnął... Tamten dzień, kiedy najazd żandarmów przerwał zajęcia na tajnych kompletach. Rozpierzchli się po kamienicy jak kuropatwy. Ewelina dotarła na ostatnie piętro i trafiła do profesora, znawcy twórczości Goethego i jednocześnie lalkarza czasu wojny, jak sam o sobie powiedział. Zasiedziała się u niego, a Andrzej czekał przed kamienicą, nie wiedząc, co się z nią stało. Odprowadził ją potem do domu. Weszła pierwsza, zapaliła światło w przedpokoju. A on podszedł do niej, ujął ją za ramiona. Te zdumiewająco zielone oczy... - Jak tak sterczałem na zimnie, nie wiedząc, gdzie się pani zgubiła, zrozumiałem, że jestem beznadziejnie zakochany... - Jego oczy były pełne miłości. - Pan ma żonę. - Wydawało mi się, że nie jestem zdolny do miłości, ale panią potrafię kochać - odrzekł. Jego syn też nie wydaje się zdolny do miłości, ale być może Zuzię potrafi kochać. I nie ma żony, na szczęście... Kiedy tak ich obserwowała z boku, doszła do wniosku, że tworzą całkiem dobraną parę. Andrzej przy Zuzi był zupełnie inny, ożywiał się. Cały czas coś tam sobie opowiadali, zanosząc się śmiechem. Ona śmiała się głośniej, bo to ona wnosiła życie w ten związek. Dla Eweliny nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że młodzi żyją ze sobą. Zuzia przekradała się w nocy na górkę, wracała stamtąd nad ranem. Kiedyś Tadeusz się obudził: - Słyszałaś coś? - spytał. - Nie. - Chyba znowu kuna dostała się na strych - stwierdził, przewracając się na drugi bok. Kiedy Zuzia i Andrzej odjeżdżali, Ewelina była dobrej myśli. Polubiła tego chłopca, przestała się go bać, czy raczej przestała się bać, że on może wyrządzić krzywdę Zuzi. Był wyraźnie przez bratanicę zdominowany, z nich dwojga ona była silniejszą osobowością. Patrzyła na nich na peronie. Oboje z plecakami, opaleni, roześmiani. Zuzia w portkach i flanelowej koszuli wyglądała jak chłopak. Włosy schowane miała pod słomkowym kapeluszem. Kiedy nadjechał pociąg, rzuciła się Ewelinie na szyję. - Jestem szczęśliwa - szepnęła jej do ucha. W drodze ze stacji Ewelina powiedziała do Tadeusza: - Wydaje mi się, że Zuzia przełamie złą passę pokoleń Lechickich. - Może to ta kwarantanna pod nazwiskiem Walczak coś pomogła. - Może - roześmiała się Ewelina. - Jaka Jeanne? - spytała. - O kim ty mówisz? Andrzej spuścił głowę. Rozmawiali w jego pokoju hotelowym. Nazajutrz miał wyjechać do Paryża. - Mama uważa, że powinienem ci o tym powiedzieć. To jeszcze nic pewnego, ale są takie plany. Ta dziewczyna się zakochała, a ja przecież wiesz... Tylko ty się dla mnie liczysz, nawet jak się z nią ożenię, i tak będę tylko ciebie kochał. - To po co chcesz się z nią żenić? - Inaczej będzie mi trudno się tam zaadaptować. Mówiłem ci, jak oni traktują cudzoziemców. - Ale i tak będziesz cudzoziemcem, przecież nawet jak się z nią ożenisz, dalej będziesz Andrzejem Niewiarowskim, który mówi po francusku z akcentem! Ukrył twarz w dłoniach. - Ty tego nie zrozumiesz, trzeba tam mieszkać, aby to wszystko pojąć. - To mieszkaj tutaj! - krzyknęła. - Mieszkałeś tu tyle lat, więc możesz tu wrócić! I być z dziewczyną, którą, jak twierdzisz, kochasz! - Nie, ja już bym tutaj nie umiał żyć. - Tam też nie umiesz żyć! Wszędzie będziesz do niczego! Słaby facet, który chodzi na sznurku mamusi! Mamusia uważa to, mamusia tamto. A co ty uważasz? - Już ci powiedziałem - rzekł cicho. - Że mamusia uważa, iż powinieneś się ożenić z jakąś Jeanne, a ja uważam, że to idiotyzm! Ty masz dopiero dziewiętnaście lat! Po co ci jakieś śluby! - To nie teraz, za kilka lat. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. - Za kilka lat? Pokiwał twierdząco głową. - A co będzie teraz? - Nie mogę cię oszukiwać. Od jakiegoś czasu spotykam się z nią... - To dlaczego do mnie przyjechałeś? - Bo chciałem cię zobaczyć. Bo ciebie naprawdę kocham. A może on tak się z nią przekomarza, może wymyślił to wszystko na poczekaniu, aby sprawdzić, jak ona zareaguje. Brzmiało tak nieprawdopodobnie i było takie okrutne. Przecież od dawna było wiadomo, że są razem. Że zawsze będą razem. Przecież to sobie powiedzieli. Jeszcze tam w Paryżu... Nie, nie, to jakiś jego głupi żart... Ale gdzieś głęboko czuła, że to prawda. Jej Andrzej nie był już tak naprawdę jej. Odbierała go jej jakaś dziewczyna, której nie widziała na oczy i pewnie już nie zobaczy. Chyba że jej wyślą zaproszenie na ślub... - Zuzanna... - Zdradziłeś mnie i miałeś odwagę po tym spojrzeć mi w oczy. Całować mnie, przytulać... - Ja jej jeszcze nie pocałowałem! - Jeszcze jej nie pocałowałeś - powtórzyła wolno. - A kiedy to się stanie? Zaraz po powrocie do Paryża? Na dworcu? Kiedy stęskniona rzuci ci się na szyję? - Nie, nie, to nie tak - odrzekł gorączkowo, był nie mniej wzburzony od niej. Policzki mu pałały. - Myślisz, że mógłbym cię zdradzić? Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. - Przecież już mnie zdradziłeś! - wykrzyknęła. - Zdradziłeś naszą miłość! - Nie! Zawsze będziesz tylko ty! - A ona? Andrzej milczał. - Dobrze - rzekła spokojnie. - Jestem ci wdzięczna za szczerość. Nie znoszę kłamstwa. Żyłam w nim tyle lat... Jestem też wdzięczna twojej mamusi, że ci poradziła, abyś mi wyjaśnił, jak się sprawy mają. Mogłam sobie wyobrażać, że to ja zostanę twoją żoną... - Przecież jeszcze nikt się nie żeni... - Ty się żenisz, za kilka lat. Życzę ci szczęścia! Skierowała się w stronę drzwi. Andrzej chwycił ją za ramię. - Zuzanna! - Po policzkach spływały mu łzy. - Puść mnie - rzekła z taką pogardą, że skulił się w sobie. Nie oglądając się wyszła z pokoju, dotarła do windy. Nie bardzo wiedziała, w jaki sposób znalazła się w domu. Otworzyła drzwi swoim kluczem, bo nikogo nie było. Nawet gosposię gdzieś wymiotło. Wyjęła z szuflady biurka listy Andrzeja, był ich spory plik. Darła je po kawałku i wrzucała do kosza. Potem zniszczyła wszystkie jego zdjęcia. Co dalej, kołatało jej w głowie. Ojciec trzyma w szufladzie biurka rewolwer. Szuflada jest zamknięta na klucz, ale ona wie, gdzie jest ten klucz, gdzie go ojciec chowa. Trzeba otworzyć więc szufladę i wyjąć rewolwer. Sprawdzić, czy są w nim naboje... Są. A teraz trzeba położyć rękę na piersi i posłuchać, w którym miejscu bije serce. A może nie, może nie warto... Kiedy ktoś został tak zdradzony jak ona... już nic się nie uda, nic nie wyjdzie... Wolno przyłożyła lufę rewolweru do serca i nacisnęła spust. Nie usłyszała wystrzału. Patrzyła otępiałym wzrokiem na ostatni napis na płycie: "Zuzanna Lechicka. Zmarła śmiercią tragiczną. Żyła lat osiemnaście." Jeszcze tylko zostało miejsce dla mnie, pomyślała. Była sama na cmentarzu. Walczak musiał zabrać żonę do domu, bo było z nią bardzo źle. Tylko ich troje uczestniczyło w pogrzebie Zuzanny, z woli jej ojca. I Ewelina odczuwała dla niego wdzięczność. Po co ludzie? Po co? Nic nie zapowiadało tragedii, kiedy tydzień wcześniej żegnały się na peronie w Białowieży. Zuzia w tym słomkowym kapeluszu, w koszuli w kratę. Przecież powiedziała przy pożegnaniu, że czuje się szczęśliwa. A wcześniej, kiedy siedziały w kuchni przy stole, stwierdziła: - Wiesz, ciociu, ja się chyba urodziłam pod szczęśliwą gwiazdą. Wszystko mi się w życiu udaje... Ta szczęśliwa gwiazda ją zawiodła. Dzień, kiedy weszła do pokoju i zobaczyła, że Zuzia siedzi w łóżeczku. Miała zaledwie pół roku. Ewelina podeszła i chwyciła ją w ramiona. - To taka już jesteś dorosła! - zawołała. Poczuła ciepły oddech dziecka na szyi. Długo potem to pamiętała. Tę bliskość, tę niezwykłą bliskość... I przeczucie, czym może być miłość matki do dziecka... Ona nigdy tego nie miała poznać. Ale to dobrze. - Bo... nie ma już żeru dla kruków - wyszeptała zdrętwiałymi wargami.