KAROlMAY Rzeka Południowoamerykańska pampa jest terenem, na którym rozgrywają się kolejne przygody Old Shatterhanda i jego przyjaciół. Oprócz wielu już nam znanych, pojawiają się nowi bohaterowie, tacy jak brat Jaguar czy Mauricio Monteso, poszukiwacz przygód. Będą nam oni towarzyszyć także w kolejnych powieściach tego cyklu, opisującego wyprawę po legendarne złoto Inków przez pampasy, Andy i tajemnicze Grań Chaco. Niebawem ukażą się nakładem naszego wydaw- nictwa "Skarb Inków" i "W Kordylierach", teraz natomiast zapraszamy do przeczytania "Nad Rio de la Pląta". Życzymy przyjemnej lektury W Montevideo Z obszernej zatoki La Pląta ciągnął chłodny pampero i wznosił na ulicach Montevideo tumany kurzu, zmieszanego z grubymi kroplami deszczu. Niepodobna było w taką porę wychodzić do miasta, więc siedziałem w swoim pokoju w hotelu "Oriental", zajęty czytaniem książki o kraju, do którego przybyłem, a który nie był mi jeszcze znany. Książka ta była napisana w języku hiszpańskim, a ustęp, który właśnie przebiegałem oczyma, był mniej więcej tej treści; Ludność Urugwaju i Argentyny składa się z emigrantów hiszpań- skich oraz z kilku nielicznych szczepów Indian i wreszcie z tzw. gauczów, mieszańców będących potomkami dawnych osadników hiszpańskich i miejscowych kobiet. Gauczowie ci uważają się pomimo to za przynależ- nych do rasy białej i są dumni z tego, choć, żeniąc się najczęściej z Indiankami, wracają do swej pierwotnej rasy'. Gauczo odznacza się szaloną odwagą dzikiego człowieka, ceni nade wszystko pierwotną wolność i niezależność, ma jednak poczucie honoru, a obok dumy jest uczciwy, otwarty i nawet towarzyski, jak prawdziwy hiszpański caballero. Skłonności wrodzone ciągną go jednak do życia koczowniczego i w ogóle do włóczęgi, pełnej przygód i niebezpieczeństw. Jest on wrogiem wszelakiego przymusu, gardzi majątkiem, uważając go za zbyteczny kłopot i ciężar, natomiast kocha się w błyskotkach, które 5 lekkomyślnie traci. Śmiały i odważny, a gdy chodzi o obronę rodziny przed niebezpieczeństwem, nawet bohaterski, jest jednak względem niej surowy, tak jak i względem siebie samego. Będąc niejednokrotnie oszu- kiwanym, jest w kontaktach niedowierzający i podejrzliwy, wykazując się wrodzonym sprytem. Poważa obcych, nie okazując im wszakże serdecz- ności; służy bez zbytniej uniżoności. Oburza go, że obcy śmią wkraczać do jego ojczyzny i zajmować się hodowlą trzód, co dawniej było jego wyłączną domeną. Pomimo to służy tym ludziom z dnia na dzień, nie troszcząc się o jutro. Uzbrojenie gaucza składa się z długiego rzemienia z pętlą na końcu, zwanego lassem, oraz z bolas i, na wypadek wojny lancy. Słynie on z niesłychanej zręczności w rzucaniu lassa. Bolas jest to długi rzemień, zaopatrzony w trzy ciężkie ołowiane kule l przytroczony do siodła. Gauczo rzuca je niezawodnym ruchem na ścigane zwierzę lub człowieka z odległości dochodzącej nawet do stu kroków, a bolas owija się dookoła nóg ofiary i powala j ą na ziemię. Jest to groźna broń w jego ręku. Słabą stroną charakteru gaucza jest hazard. Gauczo pracuje tylko wówczas, gdy ma ochotę, a zachowuje się przy tym jak zupełnie niezależny, wolny obywatel, ba, nawet jak caballero, i nie znosi, by go inaczej traktowano, jak tylko z uprzejmością, praktykowaną w warstwach wykształconych. Jeżeli nie podoba mu się praca, której się podjął, wówczas oświadcza, że będzie pracował tylko do oznaczonej godziny i pod umówionymi warunkami. Gdyby zaś obchodzono się z nim inaczej niż się tego spodziewał, domaga się natychmiast zapłaty, ale uprzejmie i z godnością, a orrzymawszy ją dosiada konia i jedzie szukać zarobku tam, gdzie właściciel nie jest tak względem robotników wyma- gający. Tyle wyczytałem we wspomnianej książce. Co do mnie - przybyłem do Montevideo przed paru godzinami i choć nie miałem pojęcia o kraju ani o jego mieszkańcach, jednak informacje, znalezione w książce, wydały mi się niezupełnie prawdzi- we. 6 Przede wszystkim zauważyłem, że ludność, o której była mowa w książce, składa się nie z samych tylko gauczów, Indian oraz emigran- tów hiszpańskich, ale są tu również Anglicy, Francuzi, Polacy, Włosi, Niemcy, Węgrzy, nie licząc mniejszych narodowości, jak Rusini, Cze- si, Słoweńcy, Szwajcarzy i inni. Nie dowierzałem też ścisłości innych twierdzeń, pocieszając się, że w krótkim czasie sam będę mógł skonfrontować je z rzeczywistością. W tej właśnie chwili poczęło się wypogadzać niebo i wkrótce na ulicach ludnego portowego miasta zapanował wzmożony ruch. Posta- nowiłem wyjść. Zaledwie jednak włożyłem kapelusz, zapukał ktoś do drzwi i - na słowo "proszę^ - wszedł do mego pokoju mężczyzna, ubrany podług francuskiej mody w uroczysty strój: frak, białą kami- zelkę, lakierki, w rękach trzymał lśniący cylinder, przyozdobiony długimi białymi wstążkami, z czego na razie wywnioskowałem, że przybysz należy do orszaku ślubnego i pojawił się u mnie z zaprosze- niem. Elegancki ów człowiek ukłonił mi się z przesadną czołobitnością i rzekł: - Moje najgłębsze uszanowanie panu pułkownikowi! A następnie z wyszukaną uprzejmością powtórzył ukłon jeszcze dwa razy. Co znaczy ten wojskowy tytuł? - pomyślałem zdumiony. - Czyż- by w Urugwaju panowały te same zwyczaje, co na przykład w Galicji, gdzie kelnerzy każdego okazalszego gościa tytułują panem hrabią lub baronem? Przybysz miał w swej twarzy coś odpychającego już na pierwszy rzut oka, dlatego odpowiedziałem krótko: - Dzień dobry. Czym mogę służyć? - Przychodzę złożyć do usług pana wszystko, czym tylko rozpo- rządzam - ozwał się, wywijając cylindrem to w jedną, to w drugą stronę i spojrzał na mnie z ukosa. -Tak? Może mi pan będzie łaskaw przynajmniej powiedzieć, 7 z kim mam przyjemność... - Nazywam się senior Esquilo Anibal Andaro i jestem właści- cielem wielkiej hacjendy w okolicy San Fructuoso. Wasza wysokość raczyła słyszeć już o mnie zapewne... Zdarza się czasem, że już samo nazwisko człowieka mówi coś o nim. I w tym wypadku nazwisko Ajschylos Hannibal Przemytnik nie wzbudziło we mnie zbytniego ku przybyłemu zaufania. - Przykro mi, - rzekłem - że dotychczas nie miałem sposobności słyszeć tak znakomitego nazwiska. No, ale skoro je już znam, może by mi pan powiedział, co właściwie ma do zaproponowania. - Ja? A, no, pieniądze i... wpływy. To powiedziawszy, znowu spojrzał na mnie z ukosa szelmowskim wzrokiem, jakby wyczekując odpowiedzi. - Hm! Pieniądze i wpływy... To są rzeczy wcale nie do pogar- dzenia. Czy pan przybył do mnie istotnie w celu ofiarowania mi swoich usług tego właśnie rodzaju? - Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby czcigodny pan raczył sko- rzystać... Szczególne! Obcy zupełnie człowiek ofiaruje mi pieniądze oraz rozmaite ułatwienia w stosunkach towarzyskich i społecznych! Co to ma znaczyć?... - Dobrze, senior; zgadzam się i na jedno, i na drugie, ale najpierw wezmę pieniądze. - Wasza wielmożność raczy tedy oznaczyć wysokość sumy. - Przydałoby mi się na razie pięć tysięcy peso. - Drobnostka! - odrzekł ucieszony. - Wasza wielmożność otrzyma tę sumę w przeciągu pół godziny... Tylko omówimy warunki, które przedłożyć się ośmielę. - Słucham. - Wprzód rad bym wiedzieć, - rzekł, przybliżając się do mnie i spoglądając znacząco - czy pieniądze te pójdą na wydatki osobiste? - Oczywiście, że na osobiste wydatki. 8 - Jeżeli tak, to jestem gotów sumę tę wręczyć nie jako pożyczkę, lecz wprost złożyć mu ją jako dar, na dowód mego wysokiego szacun- ku dla waszej wielmożności. - Nie mam nic przeciwko temu. - Cieszy mnie to niezmiernie i rad bym tylko prosić waszą łaska- wość, by raczyła położyć swój godny podpis pod kilkoma wierszami, które tu natychmiast skreślę. - Jaką treść zawierać będą te wiersze? - O, to drobnostka! Wasza wielmożność stwierdzi swoim podpi- sem tylko tyle, że ja, Esguilo Anibal Andaro, do pewnego terminu i pod pewnymi ściśle oznaczonymi warunkami mam zaopatrzyć wasz korpus w karabiny. Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że mogę w przeciągu dni kilku postarać się o dostateczny zapas wspomnianego towaru. Teraz dopiero domyśliłem się, że usłużny senior Andaro wziął mnie za jakiegoś oficera, do którego zapewne jestem podobny. Najwidocz- niej chciał on przy pomocy łapówki w kwocie pięciu tysięcy peso zbyć zapasy dawno już przestarzałej i nie nadającej się do użytku broni, nabytej przez niego za bezcen po jakiejś wojnie, zapewne hurtem w magazynach wojskowych. Gość nazwał mnie pułkownikiem. Zadałem sobie jednak pytanie, czy pierwszy lepszy pułkownik może na własną rękę nabywać broń dla swego pułku... Chyba, że byłby to tak zwany libertodor, czyli "oswobodziciel", jakich nad La Pląta nie brak. Są to przywódcy band łupieskich, które mieszkańcom południowej Ameryki dały się już nieraz we znaki. Sprawa zainteresowała mnie żywo. Ledwie bowiem wstąpiłem na terytorium obcego mi kraju, a już miałem sposobność wniknięcia w najtajniejsze miejscowe stosunki. Ogarnęła mnie początkowo ochota do dalszego odgrywania roli osoby, za jaką mnie wziął w swej nieświadomości senior Anda- ro, ale się rozmyśliłem. Jeszcze bowiem przed podróżą starałem 9 się wywiedzieć o tutejszych stosunkach i pomyślałem teraz, że najle- piej dla mnie będzie, gdy pozostanę tym, kim jestem, bez podszywania się pod obce nazwiska. Tak więc w odpowiedzi na propozycję seniora Andaro odrzekłem: - Niestety, nie mogę podpisać panu podobnego poświadczenia, gdyż nie miałbym co robić z tymi karabinami. - Jak to? - zapytał zdziwiony - przecie wasza wielmożność może w ciągu tygodnia zgromadzić około tysiąca ludzi! - Po co? Cofnął się krok w tył i przymrużywszy jedno oko, uśmiechnął się chytrze, jakby chciał przez to wyrazić, że poznał się na moim wykręcie. - Czyżbym miał sam przypomnieć to waszej wielmożności? Do- wiedziałem się, że przybywa pan do Montevideo, a że mam honor już go tu oglądać, więc... i celu domyślać się już nie trzeba, bo jest znany. - Myli się pan, zapewne biorąc mnie za inną osobę. - To niemożliwe! Osłania się pan tajemnicą z pewnością dlatego, że nie pasuje panu interes z karabinami. Ja jednak mogę zaofiarować swoje usługi w każdej innej dziedzinie. - I to się na nic nie przyda, bo niewątpliwie pomyliłeś się pan co do osoby. Zapewnienia moje jednak nie wyprowadziły go z błędnego mnie- mania, bo ciągle jeszcze uśmiechał się tajemniczo, nagabując mnie uporczywie: - Z rozmowy tej wnioskuję, że wasza wielmożność nie jest dziś skłonny do zrobienia jakiegokolwiek interesu, wolę więc zaczekać kilka godzin, a może nadejdzie pomyślniejsza dla mnie chwila. Po- zwoli pan, że zgłoszę się później? - Szkoda czasu. Nie jestem tym, za którego mnie pan uważa. - To znaczy, że nie życzy pan sobie, abym przybył powtórnie? - Tego nie powiedziałem. Być może, iż towarzystwo pańskie będzie dla mnie miłe, ale pod warunkiem, że dasz pan sobie wytłumaczyć pomyłkę. Zechciej przynajmniej powiedzieć, jak się 10 nazywa owa osoba, którajest tak łudząco do mnie podobna. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy i wzruszywszy ramiona- mi, odrzekł: - Znam waszą łaskawość, jako walecznego i wysoce zasłużonego oficera, który w najbliższej przyszłości wybije się na pierwsze stano- wisko w państwie. Zdolności dyplomatyczne, które od razu w panu można zauważyć, poświadczają to w zupełności. - Sądzi więc pan, że się ukrywam? Proszę, oto mój paszport. Podałem mu dokument, który on przejrzał, porównując szczegó- łowo rysopis, przy czym twarz mu się coraz bardziej wydłużała. - Do diabła! - mruknął, rzucając paszport na stół. - Teraz doprawdy nie wiem, co myśleć. Nie tylko ja, ale również i dwóch moich przyjaciół wzięło pana za kogoś innego. - Kiedyście mnie widzieli? - W chwili pańskiego przybycia, przed hotelem. Ale ten paszport to dla mnie kłopot. Czy istotnie przybył pan z Nowego Jorku? - Owszem, na "Seagallu", który dotąd jeszcze stoi na kotwicy w porcie. Może pan to sprawdzić u kapitana statku. - Niech pana diabli wezmą! - krzyknął gniewnie. - Czemu mi pan tego od razu nie powiedział? - Boś się pan o to nie pytał. Zachowanie pańskie było tego rodzaju, że musiałem przypuszczać, iż zna mnie pan doskonale. Do- piero, gdy mi pan powiedział o karabinach, uznałem, że to jakaś pomyłka i zwróciłem na to pańską uwagę, co musisz pan przyznać. - Niczego nie przyznaję! Powinieneś był przedstawić mi się zaraz po moim wejściu! - odrzekł gburowato. Na to spokojnym tonem zwróciłem mu uwagę: - Bądź pan łaskaw przestrzegać zwykłej uprzejmości, nie jestem bowiem przyzwyczajony do tego, by mnie ktoś posyłał do diabła. Nie jestem zresztą prorokiem, abym, zobaczywszy obcego człowieka, mógł natychmiast odgadnąć jego myśli i zamiary. Zresztą mogłeś pan zasięgnąć o mnie wiadomości w recepcji. 11 - Owszem, dowiadywałem się, ale nie uwierzyłem, sądząc, że przybywasz pan tu incognito. Zresztą mówisz pan tak wyśmienicie po hiszpańsku, że już to samo mogło zrodzić we mnie wątpliwość co do pochodzenia pańskiej osoby. Uwaga ta pochlebiła mi. Bawiąc bowiem przed laty w Meksyku, pomimo gorliwego ćwiczenia się w języku hiszpańskim, kaleczyłem tę mowę niemiłosiernie. Praktyka jednak jest najlepszą nauczyciel- ką: w ciągu długich podróży po Ameryce Środkowej i Południowej nabyłem widocznie wprawy, skoro gość mój tak otwarcie to przyznał. - A zresztą - ciągnął dalej - dlaczego pan strzyże brodę na sposób mieszkańców naszego kraju? - Przede wszystkim z uprzejmości dla nich, a następnie dlatego, aby mnie tu nie uważano za cudzoziemca. - Otóż to! Wynika z tego, że pan sam przyczyniłeś się do tego, iż pana nie poznałem. Żadnemu bowiem cudzoziemcowi nie wolno naśladować naszych zwyczajów. Są na przykład liczne gatunki zwie- rząt, które w ten sposób postępują, a rozumny człowiek nie powinien doprowadzać do tego, by go z nimi porównywano. - Jestem panu wdzięczny za tę wskazówkę, ale pomimo to pro- szę pana uprzejmie, byś zechciał ograniczyć się w udzielaniu mi rad. Dotychczas przyjmowałem je z grzeczności, ale teraz byłbym zmuszo- ny wypłacić panu odpowiednie do pańskiej zasługi honorarium. - Grozisz mi, senior? - Nie, tylko pana przestrzegam. - Proszę nie zapominać, gdzie się pan znajduje!... - Pan również zechciej uprzytomnić sobie, że nie jesteś w pokoju własnej hacjendy, lecz w pomieszczeniu, należącym obecnie do mnie! No, zdaje mi się, że już dosyć tego! Pozwoli pan, że go pożegnam... Otworzyłem drzwi na oścież i ukłoniłem mu się, zachęcając, by skorzystał z ułatwienia mu drogi odwrotu. Wahał się chwilę, mocno zdetonowany moim sposobem pożegna- nia, po czym wybiegł szybko, grożąc mi pięścią zza progu: 12 - Do widzenia! Policzymy się jeszcze kiedyś ze sobą! Taka była pierwsza moja rozmowa z tubylcem, początek, niezbyt różowo zapowiadający dalszy mój pobyt tutaj. Nie obudziło to jednak we mnie żadnych obaw, gdyż miałem czyste sumienie. Człowiek ów obraził mnie i dlatego wyprawiłem go za drzwi; jest to rzecz prosta i sama przez się zrozumiała, nie miałem więc potrzeby nawet zastana- wiać się nad tym. Zresztą hacjendero ów, nie robił wrażenia człowie- ka, przed którym należałoby się strzec. Przed wyjściem do miasta wydobyłem kilka listów polecających, które przywiozłem ze sobą. Korzystając dawniej z tego rodzaju uła- twień, przekonałem się wprawdzie, że owo polecenie mnie przez znajomych innym osobom bardziej było uciążliwe, niż użyteczne i dlatego też w czasie ostatnich swych podróży wolałem zawiązywać znajomości na własną rękę oraz wedle własnego upodobania, a listy polecające oddawałem na krótko przed odjazdem z danej miejscowo- ści, z czego adresaci byli również bardzo zadowoleni. Obecnie jednak postanowiłem z posiadanych listów skorzystać od razu. Jeden z nich był od naczelnika biura wysyłkowego w Nowym Jorku do jego wspólnika, kierującego filią w Montevideo. Owemu nowojorskiemu Jankesowi wyświadczyłem kiedyś w pewnej okolicz- ności drobną przysługę, za co odwdzięczając się, uważał za swój obowiązek polecić mnie listownie uprzejmości i opiece swego wspól- nika. Ponadto w liście tym był przekaz bankowy na złożoną przeze mnie w Nowym Jorku sumę do odebrania w filii w Montevideo. Trzy inne listy schowawszy do kieszeni, ten jeden rzuciłem na stół, ale tak niezręcznie, że spadł na podłogę, przy czym zabezpieczająca go pie- częć łąkowa odleciała i koperta się otworzyła. List w takim stanie - rzecz prosta - nie mógł być doręczony, należało zapieczętować go ponownie i to w taki sposób, aby tej zmiany na kopercie adresat nie dostrzegł. A korzystając ze sposobności, nie zaszkodziłoby list przej- rzeć. Wahałem się chwilę czy to zrobić, miałem pewne obiekcje, w końcu nie do mnie był adresowany. Przeważył jednak wzgląd na 13 ewentualne korzyści i moje bezpieczeństwo. Wyjąłem arkusz z koperty i przeczytałem. Treść, z opuszczeniem wstępu, brzmiała następująco: List Pański otrzymałem i zgadzam się z jego treścią najzupełniej. Interes jest bardzo ryzykowny, ale, jeśli się uda, możemy liczyć na olbrzy- mi zysk, dla którego warto zaryzykować ewentualne straty. Proch zała- dowano na "Seagall". Domieszaliśmy doń trzydzieści procent węgla drzewnego, i mam nadzieję, że uda się panu wyładować go na ląd, unikając opłaty cła. Niniejszym upoważniam pana do zawarcia kontra- ktu z Lopezem Jordanem. Przesianie dokumentu jednak jest bardzo niebezpieczne, gdyż w razie schwytania przez rebeliantów posłańca i znalezienia przy nim papieru mógłby to przypłacić życiem. Na szczęście mogę panu polecić pewnego człowieka, który nadaje się do tej roli wybornie, jest nim oddawca niniejszego listu. Należy on do ludzi niezwy- kle śmiałych i odważnych, przez długie lata przebywał wśród Indian, posiada znakomite doświadczenie, ale jest przy tym głupi, jak stołowa ~ noga i nadzwyczaj łatwowierny. O ile wiem, dąży on do Santiago i Tucuman, a zatem droga jego wiedzie przez prowincję Entre Rios. Niech Pan wręczy mu list polecający do Jordana, włożywszy do środka obydwa kontrakty. Jeśli go schwytają po drodze i rozstrzelają, to świat straci tylko jednego durnia i dla ludzkości nie stanie się przez to wielka szkoda. Oczywiście niechaj Pan nie kładzie swego podpisu na dokumentach; mogą być podpisane dopiero po odebraniu odJordana. Zresztą podróż- nik ten nie sprawi Panu wiele kłopotu, bo nie ma zbytnich wymagań: szklanka kwaśnego wina i kilka słodkich słówek wystarczą do uszczęśli- wienia go w zupełności. Oto co pisał o mnie "życzliwy" Jankes! Gdybym nie odczytał listu, kto wie, czy nie wpadłbym całkiem niepotrzebnie w pułapkę. Postępek Jankesa względem mnie był iście amerykański... "Dureń" z Europy miał z woli łajdaka z Ameryki odegrać bezwiednie wielką rolę w wybuchu rebelii! A bez wątpienia nie szło tu właśnie o nic innego, skoro w liście była mowa o 14 prochu i wspomniane było nazwisko sławnego rebelianta, który tak dalece zagalopował się w stronę władzy, że kazał zamordować włas- nego teścia, byłego generała i prezydenta Urquiza. Jemu to właśnie zamierzano przesłać zapasy prochu i gotówki, a ja miałem wziąć w tym udział, jako pośrednik. Włożyłem pismo do koperty i zapieczętowałem ją na nowo przy po- mocy zapałki, po czym wyszedłem do sympatycznego przedsiębiorcy, który ród swój wywodził z Hiszpanii, nazywał się Tupido i mieszkał przy Plaża de la Independencia. Na ulicy nie było już ani śladu błota; pampero również przeminął. Montevideo leży na wąskim półwyspie o pofałdowanej powierzch- ni. Z jednej strony teren spada do zatoki, z drugiej do morza. Na sku- tek takiego ukształtowania gruntu woda po deszczu spływa z miasta tak szybko, że ulice już po kilkunastu minutach są absolutnie suche. Piękna, urządzona na sposób europejski stolica Urugwaju posiada ulice wybrukowane znakomicie, chodniki wygodne i równe, domy okazałe, przeważnie otoczone ogrodami, a nie brak też przepysznych pałaców, będących bądź własnością prywatną, bądź też mieszczących w sobie lokale różnych klubów, restauracji i teatrów. Fasady domów prywatnych są godne szczególnej uwagi. Upiększają je bogate sztuka- terie oraz marmury, sprowadzone aż z Włoch, pomimo, że w kraju jest ich pod dostatkiem. Kto sądziłby, że mieszkańcy stolicy stanowią przeciętny typ lud- ności kraju, ten bardzo by się mylił. Na ulicy nie spotkasz ani jednego gaucza, rzadko też widzi się tu Indian, a Murzyna łatwiej zobaczyć w Hamburgu lub Trieście, niż tutaj. Jak mężczyźni, tak i kobiety hołdują tu francuskiej modzie, bo też i ludność prawie w połowie jest pocho- dzenia europejskiego. Na skutek pomieszania między sobą rozmai- tych narodowości każdy prawie mieszkaniec mówi kilkoma językami. Cywilizacja na wskroś raczej europejska i jak długo podróżny obra- ca się w granicach rogatek miejskich, nie widzi żadnych oznak świadczących, że znalazł się w Ameryce Południowej. Takie same 15 bowiem scenki, tę samą publiczność, ten sam ruch uliczny można widzieć w Bordeaux, Genui i innych wielkich miastach portowych. Nie spodziewałem się szczerze mówiąc, że napotkam tu tego rodza- ju europejską kopię i tylko jedna oryginalna rzecz rzuciła mi się w oczy, mianowicie białe lub czerwone wstęgi, które mężczyźni noszą na kapeluszach. Później dopiero dowiedziałem się, że ci, którzy noszą wstęgi białe, należą do stronnictwa zwanego blanco, a noszący wstęgi czerwone do ugrupowania colorado. Senior Asquilo Anibal Andaro ze swymi białymi wstążkami przy cylindrze nie był więc drużbą, ale członkiem partii blanco, a najprawdopodobniej pułkownik, za którego ten człowiek mnie wziął, też musiał zaliczać się do tego stronnictwa. Znalazłszy się na Plaża de la Independencia, spostrzegłem ol- brzymi szyld filii mego "przyjaciela" z Nowego Jorku. Dom ten przedstawiał się na zewnątrz bardzo okazale, aczkolwiek posiadał tylko jedno piętro. Na parterze widniała wykuta artystycznie z żelaza brama. Wchodziło się przez nią do sieni, wyłożonej marmurem i dalej na dziedziniec, również przyozdobiony marmurami. Kwitły tu w ol- brzymich wazonach rośliny egzotyczne, roztaczając dokoła odurzają- cą woń. Drzwi biura były zamknięte, pomimo, że przed nimi znajdowało się wielu interesantów. Pociągnąłem za dzwonek i automatycznie ot- warły się same. Lokal biurowy mieścił się po prawej ręce od głównego wejścia. Znajdowało się tu wielu ludzi, zajętych pracą przy stolikach i biur- kach. W jednym kącie stał długi stół, a za nim siedział okazały męż- czyzna, zapewne kierownik. Rozmawiał w tej chwili gburowato z jakimś, bardzo licho odzianym człowiekiem. Dowiedziawszy się od jednego z urzędników, ze ów pan, rozmawia- jący z obszarpańcem, jest szefem biura, podszedłem bliżej i słyszałem całą ich rozmowę. Senior Tupido z całą pewnością pochodził z Hiszpanii; zdradzały to jego ostre rysy i pyszałkowaty wyraz twarzy. Brodę strzygł wedle 16 miejscowego zwyczaju w klin. Jego interesant miał wygląd typowego ulicznika. Bosy, w obszar- panych, sięgających powyżej łydek spodniach, miał na grzbiecie po- darty kubrak nieokreślonego koloru. Zza pasa sterczała rękojeść noża. W ręku trzymał stary, słomkowy kapelusz, pozbawiony jakiego- kolwiek fasonu. Twarz miał opaloną od słońca i wiatru. Prawie brą- zowy jej odcień oraz wystające szczęki i długie czarne włosy kazały się domyślać, że w żyłach tego człowieka płynie po części krew czerwonej rasy. Tupido nie zauważył mnie prawdopodobnie, będąc zwrócony bo- kiem. - Długi... i znowu nic, tylko długi! - mówił wyniośle do intere- santa. - To się musi już raz skończyć! Pracujcie nieco pilniej! Matę obradza znakomicie i jest jej aż nadto wszędzie, tylko trzeba trochę dobrych chęci i pracy. Próżniak oczywiście nie uzbiera nic. Bosy gentleman ściągnął brwi, ale odpowiedział spokojnie i uprzej- mie: - Próżniakiem nie jestem i nigdy nim nie byłem. Pracowaliśmy kilka miesięcy w dziewiczych lasach, żyjąc wśród dzikich zwierząt i jak dzikie zwierzęta. Trzeba też było walczyć z nimi na każdym kroku, a jednak ani jednego dnia nie zaniedbaliśmy pracy, ciesząc się już z góry na myśl o zapłacie, której pan nam odmawia, nie dotrzymując słowa. - Nie obowiązuje mnie ono, skoro spóźniliście się z dostawą o dwa dni. - Dwa dni, senior? Czy to tak wiele? Czy poniósł pan jakieś straty z tego powodu? - Oczywiście, bo wskutek waszego opóźnienia i ja muszę opóź- nić wysyłkę o dwa dni, narażając się na zniżkę ceny co najmniej o dwadzieścia procent. - Naprawdę? - Skoro tak mówię, to musi być prawda. Powinniście być zado- woleni, gdy potrącę wam tylko tyle, a nie więcej. Obiecałem wam 17 dwieście czterdzieści peso za belę; od tego odpada dwadzieścia pro- cent, zostaje więc sto dziewięćdziesiąt dwa; dwa peso potrąca się za czynności biurowe, pozostaje sto dziewięćdziesiąt. Pomnóżcie to przez ilość bel, które dostawiliście, a przekonacie się, że pozostajecie mi winni okrągłe dwieście peso, to znaczy, że pobraliście zadatek o tyle wyższy i teraz musicie go zwrócić. - Rachunek istotnie zgadza się, jeżeli pan tyle potrąca. Ale proszę wziąć pod uwagę i to, że pan liczył nam woły po sto pięćdziesiąt peso, podczas gdy mogliśmy je kupić po sto. Podobnie policzył pan o trzecią część drożej wszystkie inne artykuły, dane nam w formie zadatku i dlatego zamiast zapłaty za pracę, mamy długi! Zresztą nie mam ani jednego peso przy duszy, a towarzysze moi również oczekują na pieniądze, bo nie mają nic. Co mi powiedzą, gdy wrócę z próżnymi rękoma i oświadczę, że mają jeszcze dług do spłacenia? - Nie udawaj głupiego i nie tłumacz się brakiem pieniędzy. Od- robicie mi je. - Ależ my nie mamy na to wcale ochoty, bo upatrzyliśmy sobie inne zajęcie. - I ja również obejdę się bez was i znajdę lepszych zbieraczy matę. Ale w takim razie musicie mi wypłacić dwieście peso w gotówce, i to zaraz! - Niestety, powiedziałem już panu, że nie posiadam żadnych środków. Zresztą niech pan zważy, że byłaby to nasza krzywda. Poli- czył nam pan towary na zadatek bardzo drogo, my zaś narażaliśmy własne zdrowie i życie przez parę miesięcy, dostarczając towar i oto nagle spotyka nas taka niespodzianka. Dosyć tego, nie będziemy już robili na pana!... - Nie mam nic przeciwko temu, musicie tylko natychmiast wyp- łacić mi dwieście peso... tam, przy kasie! Biedak stał bezradnie. Współczułem mu, gdyż z opisów miałem pojęcie, jak niebezpieczne i pełne trudów oraz niewygód jest życie zbieraczy matę. Teraz ludzie ci muszą wrócić do swoich rodzin bez 18 grosza i być jeszcze uzależnionymi od bogatego przedsiębiorcy. Nie dziwota, że takiego właśnie człowieka dobrał sobie za wspólnika chytry nowojorski Jankes. Zbieracz matę począł prosić o zmniejszenie żądanej kwoty bodaj o kilkanaście peso, daremnie. - Jedno, co dla was mogę zrobić, to zwłoka do wieczora - zadecydował w końcu nieugięty kapitalista. - W przeciwnym razie pozostaniecie w mojej służbie, dopóki nie odrobicie całej należności. To moje ostatnie słowo! Żegnam! Biedny człowiek ruszył się ku drzwiom. Gdy przechodził koło mnie, i szepnąłem mu: - Zaczekać przed bramą! Popatrzył na mnie zdziwiony i wyszedł, ja zaś przystąpiłem do handlowca, który zmierzył mnie badawczo od stóp do głów i skło- niwszy mi się, zapytał: - Senior, czemu mam zawdzięczać zaszczyt tak niespodziewanej pańskiej wizyty? Z takiego powitania wywnioskowałem, że i on wziął mnie za kogoś innego. Odrzekłem więc uprzejmie, ale bez uniżoności: - Obecność moja w pańskim biurze nie jest niczym nadzwyczaj- nym. Jestem najzwyklejszym pod słońcem śmiertelnikiem, podróżu- jącym po świecie, i zobowiązałem się oddać panu ten oto list. Wziął ode mnie kopertę z listem, przeczytał adres, obrzucił mnie raz jeszcze badawczym wzrokiem i uśmiechnął się dyplomatycznie: - Od mego wspólnika z Nowego Jorku! Czy pan utrzymuje z nim stosunki handlowe? Szkoda, że nie uprzedził mnie wcześniej o pań- skim przybyciu. - Nie słyszałem o panu nigdy przedtem, a z pańskim wspólnikiem zetknąłem się tylko przypadkowo... Tupido, jakby nie słysząc moich słów, rozerwał kopertę, nie zauważywszy, na szczęście, naruszenia pieczęci, przeczytał list bardzo uważnie i wreszcie schował go do kieszeni. 19 - Szczególne! Czy pan istotnie jest owym podróżnikiem, o którym mowa w tym liście? - Przypuszczam, że w liście jest mowa o mnie. - Ależ rozumie się; wspólnik mój poleca mi pana jak najgoręcej, i jestem też gotów do wszelkich usług. - Uprzejmie dziękuję, senior! Nie mam zamiaru narażać pana na kłopoty. - Bynajmniej, panie, bynajmniej! Niech się pan niczym nie krę- puje! Z początku zdziwiłem się, zobaczywszy pana, bo mi pan przy- pominał bardzo żywo pewną osobę... - Czy nie mógłbym pana prosić o podanie mi jej nazwiska? - Dlaczego miałbym odmówić panu tej przyjemności... Jest to pułkownik Latorre, o którym może już pan słyszał!... - Tak, słyszałem to nazwisko. Człowiek, który je nosi, jest podo- bno bardzo popularny i wiele sobie po nim obiecują. Proszę mi jednak wierzyć, że ja, oprócz zewnętrznego wyglądu, nic z nim nie mam wspólnego. Jestem zwykłym turystą i nie posiadam żadnego zamiło- wania do polityki. - Mówi pan to przez skromność. Mój przyjaciel z Nowego Jorku pisze właśnie, że przebywał pan kilka lat wśród Indian, a więc musi pan posiadać talent, że się tak wyrażę, wojenny. Mam nadzieję, że zechce mnie pan łaskawie zaszczycić dziś wieczorem swymi odwiedzi- nami w domu, a przy tej sposobności spodziewam się usłyszeć coś o pańskich przygodach. - Jestem do usług. - Pozwolę więc sobie zaprosić pana na obiad o godzinie ósmej. Adres mój - tu dał mi bilet wizytowy - znajdzie pan na tej karcie. Czym jeszcze mogę panu służyć? - Jeżeli można, prosiłbym o wypłacenie mi kwoty, przykazanej przez pańskiego wspólnika - odrzekłem, podając mu przekaz, który senior Tupido obejrzał, nakreślił coś na nim i oddając mi, wskazał kasę: 20 - Tam panu wypłacą. Tymczasem muszę pana pożegnać. Do zoba- czenia wieczorem! To mówiąc, chciał odejść do drugiego pokoju. Ja jednak, na pier- wszy rzut oka przekonawszy się, iż uprzejmy handlowiec chce mnie okpić, zawołałem: - Senior, proszę jeszcze na sekundę! •a. - Cóż jeszcze? - odmruknął szorstko, jakby nie ten sam człowiek. - Prawdopodobnie zaszła tu mała pomyłka. Należy mi się z prze- kazu nieco większa suma. - Zapomina pan zapewne o należności dyskontowej. - Za pozwoleniem! To jest przekaz i o należności takiej nie może być tu mowy. Odciąga mi pan pięć procent, jakby to był weksel na dłuższy termin, nie zaś czek gotówkowy. - U nas jest taki zwyczaj, że się tyle potrąca... - Wiem, że zbieracz matę musi się stosować do pańskich zwycza- jów, bo jest od pana zależny; ja jednak znajduję się w innym po- łożeniu. Wspólnik pański nie wystawił mi tego przekazu z łaski lub przez grzeczność; wypłaciłem mu gotówką tyle co do grosza i tyle też mi się należy bez żadnych potrąceń. - Jak pan uważa, ja nie dam więcej. - Wobec tego zatrzymaj pan sobie pieniądze, a przekaz proszę mi zwrócić. - To niemożliwe, bo już zlikwidowany... zresztą oddał mi go pan i jest on od tej chwili moją własnością. - Spodziewam się, że nie na długo, tylko do chwili, gdy wrócę tu z komisarzem policji. Żegnam. Zaciekawieni sprawą współpracownicy aż poodkładali pióra, ja zaś kiwnąłem ich szefowi głową, zamierzając odejść. Jednak ostatnie moje słowa wywarły swój skutek. - Proszę zaczekać, senior! - powiedział, podążając za mną ku drzwiom. Widocznie zagrożenie policją napełniło go pewną obawą, co 21 ważniejsze jednak, zadarłszy ze mną, nie mógłby już mnie użyć w ekspedycji proponowanej przez nowojorskiego wspólnika. Wydobył list i przebiegłszy go szybko wzrokiem, rzeki z poprzed- nią uprzejmością: - Przepraszam pana bardzo, przeoczyłem dopisek, w którym mój wspólnik zastrzega się przed ściąganiem procentu według naszego zwyczaju. Otrzyma więc pan całą sumę, i spodziewam się, że wskutek tego małego nieporozumienia nie cofnie pan swego słowa i zaszczyci mnie swoją obecnością wieczorem. - Oczywiście, ale pod warunkiem, że w domu pańskim nie spot- kam się znowu z jakimś innym tutejszym zwyczajem, który znowu zmusiłby mnie do takiej reakcji. - O, nie, nie! - usiłował mnie udobruchać i z zachęcającym uśmiechem zniknął za drzwiami sąsiedniego pokoju. Odebrawszy swoje pieniądze, wyszedłem z biura. Przed bramą spostrzegłem zbieracza matę, któremu dałem znak, aby zaczekał na mnie. Teraz skinąłem na niego, aby szedł za mną. Zaprosiłem go do cukierni. Było tu pełno gości, należących, jak mi się zdawało z powierzchowności, do "dobrego towarzystwa". W chwili naszego wejścia oczy wszystkich zwróciły się na obdartusa; ale ani on, ani ja niewiele robiliśmy sobie z tego. Z chwilą, gdyśmy usiedli przy stoliku, inni goście nieznacznie odsunęli się od nas, tak, że mieliśmy dosyć miejsca. Pokryta silnym zarostem twarz mego towarzysza była bardzo cha- rakterystyczna. Z rysów jej, a zwłaszcza z oczu, przebijała wrodzona inteligencja i siła woli. Zdawało się, że człowiek ten posiada dwie natury: jedną pokorną i potulną uciemiężonego robotnika, drugą śmiałą i butną. - Dał mi pan znak, - mówił - ażebym zaczekaŁ Spełniłem pańską wolę i oczekuję rozkazów. - Nie mam zamiaru rozkazywać panu - odrzekłem. - Chciałem tylko prosić o jedno. Byłem świadkiem pańskiego rozejścia się z 22 Tupidem i wywnioskowałem stąd, że pozostaje pan w niemiłej zależ- ności od tego dorobkiewicza. - Hm... niby tak - odparł z uśmiechem i miną człowieka, który mógłby wyrzucić tysiąc peso bez zbytniego uszczerbku dla własnej kieszeni. ^ - Słyszałem, że gdyby pan był w posiadaniu dwustu peso, mógłby się pan wyzwolić spod jego władzy. Otóż czy byłby pan skłonny przyjąć ode mnie tę kwotę? Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Kwota wprawdzie nie była wiel- ka, ale dla biednego zbieracza matę mogła mieć wielkie znaczenie. Położenie tego człowieka wzbudziło we mnie coś w rodzaju litości i aczkolwiek sam nie jestem bogaty, jednak postanowiłem podarować mu te pieniądze. - Żartujesz senior? Co pana ku temu skłania? - Co skłania? Radbym panu dopomóc w przykrej sytuacji. - Z litości? Chce mi pan dać jałmużnę? - Nie, tylko zapomogę, a raczej pożyczkę. Uważam pana za ca- ballero, jakże śmiałbym więc pomyśleć o jałmużnie. Więc weźmie pan pożyczkę? - Może... a może i nie. Zależy to od warunków. Czy mógłby mi je pan przedstawić? - Otóż zapłaci mi pan trzy od stu. Wypowiedzenie roczne. Każdy z nas przy najbliższym spotkaniu ma prawo umowę wypowiedzieć, a od tej chwili za rok zwróci mi pan cały kapitał z procentem. - A jeśli się nie spotkamy nigdy? - Wówczas zatrzyma pan pieniądze dla siebie, albo je wręczy uboższemu. - Senior, jesteś godnym człowiekiem - rzekł, ściskając mi rękę. - Przyjmę pożyczkę i jestem pewien, że będę mógł ją oddać panu co do peso. Rad bym tylko wiedzieć, kim jest i skąd pochodzi senior, który okazał mi tak bezinteresownie swą życzliwość. Dałem mu kartę wizytową. Przeczytał ją i uśmiechnął się, a 23 sięgnąwszy do bocznej kieszeni swego podartego kubraka, wyjąłwcale przyzwoity portfel i wręczył mi swoją wizytówkę, na której byto napi- sane: Sennor Mauricio Monteso Guia y Yerbatero. Był więc przewodnikiem podróżnych i zbieraczem matę. Wiado- mość dla mnie nie najgorsza. - Po jakich okolicach pan podróżował? - zapytałem go. - Ja zmierzam do Santiago i Tucuman i potrzebuję dobrego przewodnika. - Naprawdę? Mogę więc panu polecić dzielnego i doświadczone- go człowieka, mego przyjaciela. Niech pan nie myśli, że to zwykły arriero, który tylko patrzy, jak na każdym kroku oszwabić obcego podróżnego, to prawdziwy sendador. - A pan sam nie miałby chęci i czasu podjąć się tego zadania? - Hm... - mruknął, patrząc na mnie badawczym wzrokiem. - Czy należy pan do ludzi bogatych? -Nie. - A...a... pieniądze mi pan pożycza! Czy mogę zapytać, w jakim celu pan podróżuje? Czy jest pan poszukiwaczem złota, lub może jeździ pan dla innych celów spekulacyjnych? -Nie. - Może się namyślę... Kiedy pan stąd wyrusza? - Jak najprędzej. - Ja nie mógłbym jechać natychmiast, bo muszę załatwić pewną sprawę, która nie cierpi zwłoki. A zresztą mój przyjaciel, którego pragnę panu polecić, nie mieszka tutaj; musiałbym pana zaprowadzić do niego, a to kawał drogi w głąb Paragwaju. Nałożenie jednak drogi opłaciłoby się panu, bo sendador ów, nazwiskiem Geronimo Sabuco, jest, mogę rzec, w całym kraju najlepszy. Proszę tedy namyślić się nad tą sprawą i nie brać byle kogo, bo szkoda byłoby czasu i pieniędzy. - Kiedy więc i gdzie mógłbym się spotkać z panem i powiedzieć mu, co postanowiłem? 24 - Ja właściwie miałem zamiar zostać tu tylko do jutra, ale prze- dłużę swój pobyt jeszcze o jeden dzień. Do swej nory nie chciałbym pana zapraszać i lepiej będzie, jeżeli sam przyjdę do pana. - Dobrze, proszę przyjść jutro w południe do hotelu "Oriental". Przypuszczam, że do tego czasu podejmę decyzję. - Przyjdę, senior. Czy pozwoli pan jeszcze zapytać, co łączy pana z Tupidem? Zapewne interesy handlowe? - Wcale nie. Oddałem mu tylko list od naszego wspólnego zna- jomego z Nowego Jorku. - Zaprosił pana do siebie? - Tak, na dziś wieczór do swego domu. - Wiem... przy, prowadzącej do La Unia boczneuj licy. Mieszka w pięknej willi, która się panu spodoba. Ale czy domownicy również spodobają się panu, mocno w to wątpię. - Gospodarza już poznałem i nie jestem nim zachwycony. Zaszła dziś nawet między nami mała sprzeczka. Zauważyłem, że od pewnego czasu towarzysz mój spozierał ciągle przez okno na ulicę, jakby kogoś tam obserwował. Nie mogłem jed- nak widzieć, co zajmowało jego uwagę, gdyż byłem odwrócony ple- cami do okna. - Carramba! - rzekł z zakłopotaniem. - Obraziłeś go pan może? - No, nie. Wymieniliśmy ze sobą kilka przykrych słów, ale do obrazy nie doszło. - I mimo to zamierza pan pójść do niego wieczorem? - Czemu nie miałbym iść? - Ha, słusznie. Tylko niech się pan ma na baczności. U nas ludzie obrażają się o byle co, a mszczą się w sposób wyszukany, zachowując przy tym wszelkie pozory przyzwoitości. - Czy ma pan jakieś podstawy do tego, żeby mnie ostrzegać przed tym człowiekiem? - Proszę, niech się pan obejrzy - odrzekł. - Tam, naprzeciw, stoi oparty o sztachety mężczyzna. Widzi pan? 25 Spojrzałem w okno i istotnie zauważyłem po przeciwnej stronie ulicy człowieka, z którego postawy i zachowania się można było od razu wywnioskować, że kogoś śledzi. Ubrany był czarno, a na głowie miał sombrero o szerokich kresach. Palił papierosa, rozkoszując się wonnym dymem z miną wytrawnego znawcy. - Co to za osobistość? - zapytałem towarzysza. - Jest to pewien znany mi człowiek do wynajęcia, specjalista w pewnych sprawach. Obecnie, jak sądzę, zadaniem jego jest śledzić pana. -Czyżby? - Tak myślę. Zauważyłem go jeszcze na Plaża de la Independen- cia, jak czatował na pana, udając, że spaceruje bez celu i dla zabicia nudów przypatruje się obojętnie przechodniom. Potem, gdy pan wyszedł od seniora Tupido, jegomość ten podążył za nami krok w krok aż tutaj. Jestem mocno przekonany, że ma on na oku nie mnie, lecz pańską osobę. - Ee, może się panu tylko tak wydaje?... Przypadek, nic więcej. - Przypadków podobnych u nas nie ma, senior! Zresztą proszę go obserwować dokładniej, tak, aby tego nie zauważył. Czy zachowanie się jego nie zdradza profesji? Zobaczy pan, gdy się stąd oddalimy, że pójdzie za panem krok w krok. Jutro powie mi pan, czy się myliłem; dziś jednak radzę panu szczerze zachować jak najdalej idącą ostroż- ność. - Ależ, senior! Nie obraziłem Tupida tak śmiertelnie, aby aż godził na moje życie za pośrednictwem wynajętego draba. - Może u was nie zwraca się uwagi na błahe nieporozumienia, tu jednak są inne zwyczaje. Proszę pamiętać, że ludność tutejsza, wywo- dząca się ze starej Hiszpanii, posiada bardzo żywy temperament. Zresztą może się pan naraził komuś innemu, oprócz Tupida? -Ach, prawda! Jakiś komiczny człeczyna był u mnie dzisiaj w hotelu i istotnie rozeszliśmy się w ten sposób, że groził mi pięścią. Jednak nie obawiam się ani trochę zemsty tego półgłówka. 26 - Hm! Komiczny człeczyna!... Zemsta!... To już coś konkretnego! Jak się nazywał ów pański gość? - Esquilo Anibal Andaro. - Do licha! Ależ to wcale nie jest komiczny człowiek! To naj- bardziej zagorzały blanco, jakiego znam i po nim spodziewać się można wszystkiego. Znam go doskonale. Czy może mi pan powie- dzieć, w jakim celu odwiedził pana? Opowiedziałem towarzyszowi zabawny przebieg zajścia w hotelu, co przyjął z wielką powagą i rzekł: - Założę się, że to właśnie Andaro nasłał na pana tego draba. Niechże się pan ma na baczności i nie wychodzi z domu bez broni! - A owego pułkownika zna pan również? - Nie widziałem go nigdy, wiem jednak, że pewna partia spodzie- wa się po nim wielkich rzeczy. Ponieważ senior zewnętrznym wyg- lądem jest do niego podobny, mogą stąd wyniknąć dla pana wcale niepożądane następstwa. Żaden ze znanych członków jednej i dru- giej partii politycznej nie jest nigdy pewny swego życia, może więc i pana całkiem nieoczekiwanie spotkać nieszczęście. - Do diabła! To rzecz nieprzyjemna, ale za to bardzo zajmująca! - Dziękuję za tego rodzaju zajmujące rzeczy, gdybym miał przy tym położyć głowę! Ów Andaro, sądząc, że pan jest Latorrem, dybie najwyraźniej na pańskie życie. - To niemożliwe! - Tik pan sądzi? - Bo obaj należą do jednego stronnictwa. Będąc pewny, że jestem owym pułkownikiem, Andaro przybył w zamiarze zrobienia ze mną interesu. - Ja w ten interes nie wierzę. - Przecież ofiarował mi nawet pieniądze... - Senior, jesteś molem książkowym, niczym więcej - zaśmiał się dobrodusznie. - W życiu jednak rzeczy układają się inaczej, niż w książkach. Latorre nie należy do tego samego stronnictwa, co 27 Andaro. Jest to człowiek bardzo sprytny i przezorny, ale mimo to wiemy dobrze, do której partii naprawdę należy. - Dlaczegoż więc Andaro chce wejść z nim w handlowe stosunki? - Pozornie tylko się o to stara, aby go potem zdemaskować; tak przynajmniej mnie się wydaje. Proszę sobie wyobrazić, co to byłaby za sensacja, gdyby "biali" mogli ogłosić, że są w posiadaniu podpisu Latorre, którym ten potwierdza odbiór pięciu tysięcy za broń, po- trzebną do celów powstańczych! To by go po prostu zdruzgotało! - Teraz pojmuję... - Andaro uważa pana, mimo wszystko, za Latorre i jest wściekły, że nie dał mu się pan wciągnąć w sprytnie obmyśloną zasadzkę. Albo też uwierzył on, że pan jest kimś innym, i również wścieka się, że tak nieopatrznie zwierzył się przed obcym z tajemnic swego stronnictwa i że mogą stąd wyniknąć dla niego i dla wszystkich członków nastę- pstwa bardzo niepożądane. W obu więc wypadkach nie powinien pan spodziewać się niczego dobrego od "białych". A stąd wniosek, że musi pan jak najprędzej usunąć im się z oczu. - Pan mnie naprawdę niepokoi! - I mam powody. Ów drab nie dla zabawy wystaje godzinami na ulicy. Znam tutejsze stosunki doskonale i proszę mi wierzyć, że się nie mylę. - No proszę! Już na progu tego pięknego kraju spotykam się z tak niemiłą awanturą! - Tak, tak! Radzę więc panu mieć się dziś na baczności, a jutro wyjechać stąd, i będzie wszystko dobrze. Jestem zresztą pewien, że tej nocy nie obejdzie się pan bez przygody i dlatego rad będę dowiedzieć się jutro od pana, iż ostrzeżenie moje było w istocie użyteczne. - Skorzystam chętnie z pańskiej przestrogi, a tymczasem wypłacę panu dwieście peso. Wręczyłem mu pieniądze, które schował do portfela z taką miną, jakby chodziło o bibułkę do papierosów, po czym uścisnął mi rękę, skłonił się uprzejmie i wyszedł. 28 Zająłem natychmiast jego miejsce, by mieć widok na ulicę, gdzie czatował licencjonowany opryszek. Widziałem, że przypatrywał się uważnie wychodzącemu z cukierni yerbaterowi i miał minę bardzo zniecierpliwionego, spostrzegłszy, że pozostałem w środku. Nieba- wem jednak wyszedłem i ja, udając, że nie zwracam uwagi na owo indywiduum. Przebiegłem kilka ulic, zatrzymując się tu i ówdzie przed oknami wystawowymi i przekonałem się, że osobnik ten nie spuszcza mnie z oczu. Upłynęła może godzina i począł zapadać zmrok. Nagle odgłos dzwonów zwrócił moją uwagę, że znajduję się obok kościoła. Spy- tałem jednego z przechodniów, co to za kościół. Dowiedziałem się, że to katedra i że za chwilę rozpocznie się codzienne nabożeństwo, zwaneAve Maria de la noche. Zmieszałem się więc z tłumem wiernych i wszedłem do świątyni, pełnej jarzących się świateł. W prezbiterium śpiewał chór mieszany z towarzyszeniem organów. Śpiewacy byli nieźle wyćwiczeni w swej sztuce, ale organista - pożal się Boże! Nie miał pojęcia o użyciu rejestrów i fałszował co chwila tak nieznośnie, że chciało się uszy zatykać! Najulubieńszym moim instrumentem są organy, nie dziw więc, że od razu poznałem się na partactwie organisty. Wszedłem zaciekawio- ny na chór, aby zobaczyć tego fałszerza najpiękniejszej kompozycji Palestriny. Był to niepokaźny i bardzo ruchliwy człowieczek. Spostrzegłszy, że mu się przypatruję, postanowił popisać się przede mną i w tym celu powyciągał wszystkie rejestry. Rzecz prosta - organy huknęły całą siłą, zagłuszając całkowicie głosy śpiewaków. Mimo to, dyrygent chóru nie dał mu żadnego znaku i pieśń doprowa- dzono w takich warunkach do końca. Nastąpiła krótka przygrywka znanej mi dobrze melodii. Niestety, organista wyciągnął na górze vox angelica, vox humana, aeolina i flanta amabile, a w basie najniższe i najsilniejsze rejestry, na skutek 29 czego bas zagłuszył w zupełności całą piękną melodię. Tego było już za wiele. Nie zważając, że w osobie mistrza mo- gę uczynić sobie śmiertelnego wroga, przystąpiłem bliżej ku organom i zarejestrowałem inaczej. W pierwszej chwili organista popatrzył na mnie ze zdziwieniem, ale odczuwając, że melodia po mej poprawce wychodzi znacznie lepiej, grał dalej spokojnie. Po trzeciej zwrotce kapłan zaśpiewał głośno u ołtarza modlitwę, a organista, korzystając z chwili, szepnął do mnie: - Gra pan na organach? - Trochę. - Może pan spróbuje? - Jaką melodię? - Otworzę panu śpiewnik. Są tylko trzy wiersze. Dam panu znak, kiedy zacząć. Najpierw bardzo miła i piękna przygrywka, potem me- lodia w tonacji dosyć silnej, a po trzecim wierszu fuga na wszystkie głosy i kontrapunkt. Skłoniłem głową twierdząco, pomimo, że wskazówki jego przecho- dziły moją znajomość rzeczy. Fuga... kontrapunkt!... Gdy kapłan skończył modlitwę, organista szturchnął mnie potęż- nie w bok, co niewątpliwie miało być owym umówionym znakiem. Zacząłem... Jak grałem, mniejsza o to. Nie należę do skończonych wirtuozów i nie wiem, co powiedziałby znawca na mój "kontrapunkt". Ale lu- dzie, przyzwyczajeni do partackiej gry swego organisty, byli bardzo przejęci. W nawie kościelnej nikt nie myślał o wyjściu, pomimo, że nabożeństwo już się skończyło, a śpiewacy otoczyli mnie kołem i słuchali w skupieniu. Musiałem dodać jeszcze jedną fugę i zakończy- łem, tłumacząc się brakiem czasu. Zachwycony organista wziął mnie pod rękę, sprowadził z chóru i, gdyśmy się znaleźli na ulicy, oświadczył, że muszę udać się do niego w gościnę. - To niemożliwe, senior - wymawiałem się - gdyż właśnie 30 jestem już zaproszony gdzie indziej. - Do kogo? - Do seniora Tupido. - Jeżeli tak, to trudno. Ale może zechce mnie pan zaszczycić jutro? Proszę pana do siebie na śniadanie. - Z przyjemnością! - A więc spotkamy się u mnie o dziesiątej, a potem zagramy na organach na cztery ręce i cztery nogi. Mam znakomite nuty. Zostanie pan także u mnie na obiedzie. - Co do obiadu, to niestety nie będę mógł korzystać z pańskiej gościnności, gdyż o tej porze będę zajęty. - Szkoda! A może dałoby się to jakoś zmienić? Nie znam pań- skiego nazwiska i nie wiem, kim pan jest, ale po fachu jesteśmy niejako kolegami i spodziewam się, że... - Oto mój bilet wizytowy. - Dziękuję, ale niestety swoim służyć nie mogę, bo portfel zos- tawiłem w domu. Zresztą to drobnostka. Rad bym nauczyć się od pa- na rejestrowania, bo mi to sprawia najwięcej trudności. Między nami mówiąc, mylę się zawsze, wyciągając zgoła nie te rejestry, które należy. Nie dziwota zresztą! Człek musi w jednym momencie pamiętać o rękach, nogach, nutach i śpiewniku, a przy tym uważać na księdza, więc z rejestrami kłopot. No, ale mam nadzieję, że pan mi pokaże, jak się to robi. Zresztą, jeżeli pan zmierza do Tupido, to pójdziemy razem. Mój dom znajduje się niedaleko jego willi. Opisał mi drogę do willi i jej położenie tak dokładnie, że mogłem trafić z zamkniętymi oczyma. Tymczasem zapadł piękny, nie dający się opisać wieczór wiosenny. Księżyc, będący właśnie w pełni, zalewał miasto potokami srebrzys- tych blasków, odbijających się od białych marmurów. Z ogrodów i parków szła odurzająca woń egzotycznych kwiatów. Organista mieszkał za miastem, jak się wyraził, "na zielonym". Nie było to jednak przedmieście, jakie się spotyka w Europie, z małymi 31 domkami robotników, lecz dzielnica willowa. Uszedłszy spory kawał, towarzysz mój skręcił w wąską nieoświetloną uliczkę. - Dokąd? - zapytałem. - Do mnie. Musi pan przynajmniej wypić ze mną na pożegnanie szklankę wina, a jutro o dziesiątej nie będzie pan błądził, szukając mego domku. Domek ów znajdował się prawie na samym końcu ogrodów i parków. Nie było w nim widać okien, a^tylko niskie drzwi, prowadzące do wnętrza. Nie chciałem wejść, gdyż obawiałem się spóźnić z wizy- tą, więc rozmawialiśmy chwilę przed drzwiami domku. Gdy nagle w uliczce, którą tu przybyliśmy, posłyszałem czyjeś kroki. Obejrzałem się i przede wszystkim spostrzegłem sombrero. Pod tym kapeluszem musiała kryć się niezawodnie głowa ludzka, no i jej właściciel. Zauwa- żyłem, że w pierwszej chwili chciał się cofnąć, ale że wzbudziłoby to w nas podejrzenie, więc wybrał sposób inny: podszedł wprost ku nam. Był to ów typek, przed którym ostrzegał maieyerbatero. - Kim pan jesteś? Czego sobie Tyczysz7 - pytał zaniepokojony organista, z czego wywnioskowałem, że drobny ten człowieczek miał również "drobną", lękliwą duszę. Zapytany przystąpił jeszcze bliżej, ja zaś usiłowałem zajrzeć mu w oczy. Ale, pomimo księżycowej jasności, nie mogłem rozeznać rysów twarzy, bo zakrywał je szerokimi kresami kapelusza. Byłem pewny, że przyszedł tutaj z zamiarem dokonania na mnie napadu. - Pardon, seniores'. - odrzekł przytłumionym głosem. - Poszu- kuję domu Arriqueza i wskazano mi tę drogę. - Źle panu ktoś doradził. Tu nie mieszka nikt o podobnym naz- wisku - objaśnił organista. Nieznajomy postąpił ku nam jeszcze jeden krok odwracając się od światła, co dla mnie było o tyle dogodne, że mogłem dokładnie obserwować każdy jego ruch. - Zapewne ktoś zakpił sobie z pana - zauważył znowu organista. 32 - Nie sądzę. Osobą o tym nazwisku ma być ów senior, który nie- dawno grał na organach w katedrze. - Ten senior stoi właśnie przed panem... Ale nie nazywa się on Arriquez, lecz... Mały człowieczek do tej pory jeszcze trzymał w ręku mój bilet wizytowy i obecnie chciał przy świetle księżyca odczytać na nim moje nazwisko. Tę chwilę wykorzystał przybysz, rzucając się na mnie z wydobytym z kieszeni nożem. Na szczęście zawczasu ostrzeżony przezyerbatera co do tożsamoś- ci draba w sombrero, miałem się na baczności. W krytycznej chwili odskoczyłem w bok, i ostrze noża błysnęło mi tylko przed oczyma. Jednocześnie zaś wymierzyłem napastnikowi tak potężne uderzenie pięścią w skroń, że się aż zatoczył. Wykorzystując zaskoczenie, chwy- ciłem go za gardło i rzuciłem o ziemię. Padł, nie dając znaku życia, a organista z przerażenia wypuścił z ręki mój bilet i w pierwszej chwili oniemiał, a następnie począł krzyczeć: - Gwałtu! Na pomoc! - Cicho! - rozkazałem. - Nic się jeszcze nie stało. - Jak to nic się nie stało? Tli musi być ich więcej! Uciekajmy!... Ale dokąd?... Ach, prawda! Mam klucz od swego mieszkania... jestem uratowany!... Otworzył szybko drzwi swego domu, a wbiegłszy do środka, zat- rzasnął je natychmiast za sobą, nie troszcząc się wcale, co będzie z zaproszonym gościem, rad, że sam znalazł się w bezpiecznym miejscu. Zza kraty wołał tylko do mnie: - Chwała Bogu, jestem uratowany! Niech pan czym prędzej ucie- ka! - Dokąd mam uciekać? Najłatwiej byłoby panu ukryć mnie w swoim domu... - Dziękuję bardzo za radę, ale nie mam ochoty narażać się dla pańskich pięknych oczu. Niech pan już sobie idzie. Nie chcę, żeby pan stał dłużej przed moim domem! 33 , - Ach tak? Dopiero przed chwilą nazywał mnie pan swoim przyja- cielem, zapraszając do siebie na wino! - Ee, gdy grozi mi niebezpieczeństwo, to puszczam na bok wszel- kie czułości... Nie mogę przecież dać się zarżnąć za pana, jak baran... - Tego od pana nie wymagam i... odchodzę. Do zobaczenia jutro. I zawróciłem. Ale organista, słysząc moją obietnicę, począł krzy- czeć z przerażeniem: - Co pan mówi? Ja nie życzę sobie, żebyś pan jutro przychodził do mnie!... Nie chcę w ogóle pana znać!... Trwoga organisty rozśmieszyła mnie. Drab, który napadł na mnie, leżał teraz, jak się zdawało, beż życia na ziemi. Byłem pewny, że nie ma żadnych pomocników i czułem się zupełnie bezpieczny. Podszed- łem więc do drzwi domu organisty i zawołałem, udając wielce zdzi- wionego: - Nie, panie organisto! Pan mnie zaprosił do siebie i jutro o dziesiątej z pewnością przyjdę do pana na śniadanie! - Idź pan sobie na śniadanie do wszystkich diabłów, ale nie do mnie! - Czego pan się boi? Przecie tu o mnie szło, a nie o pana! - Niby tak; ale pan nie zna tych ludzi: postanowili zgładzić pana ze świata i nie oszczędzą wszystkich tych, którzy są pańskimi przyja- ciółmi, bo tu idzie zapewne o sprawy polityczne. Niechże więc pan ucieka i zejdzie mi z oczu raz na zawsze! - Dobrze, ale może pan przyśle mi tu kogoś do pomocy, abym mógł zaprowadzić tego bandytę na policję. - Co też pan mówi? To byłoby wielkie głupstwo z mojej strony. Gdybym nawet miał tysiąc służących, nie wysłałbym ani jednego do pomocy panu. O, jestem na to za mądry, aby się narażać bandytom. No, ale nareszcie idzie moja żona ze światłem... Żegnam pana i niech pan ucieka, żebyś nie pożałował. Zobaczyłem za kratą drzwi światełko i w tej chwili rozległ się swarliwy głos kobiecy. Widocznie połowica zacnego organisty 34 czyniła mu wyrzuty za to, że wyprawia po nocy awantury. Zwróciłem się teraz do napastnika, który właśnie w tej chwili, zerwawszy się z ziemi, jak spłoszony zając, rzucił się w to miejsce, gdzie leżał porzu- cony przez niego nóż. Musiałem się pośpieszyć, aby przed nim chwycić to narzędzie, nie miałem bowiem przy sobie żadnej broni. Udało mi się go uprzedzić, więc pogroził mi tylko pięścią i uciekając w pola, zawołał: - Niebawem się spotkamy! Nie mając tu już nic do roboty ruszyłem tą samą uliczką, którą przybyliśmy, nie spotykając po drodze żywej duszy i skierowałem się do willi Tupida. Niebawem stanąłem przed żelazną furtką, poza którą był mały ogródek, a w głębi budynek. Schowałem nóż do kieszeni i zadzwo- niłem. - Kto tam? - zapytał ktoś z głębi ogródka. Powiedziałem swoje nazwisko. Służący otworzył furtę i zaprowa- dził mnie, nie mówiąc jednego słowa, do wykwintnie urządzonego pokoju. Tlipido siedział na sofie, paląc wonne cygaro. Na moje wejście powstał i podszedłszy ku mnie, podał mi rękę ze słowami: - No, nareszcie! Spóźnił się pan o cały kwadrans. - Proszę mi wybaczyć niepunktualność, która zresztą spowodo- wana została przez nieoczekiwaną przygodę. Mam nadzieję, że pan to łaskawie uwzględni. - Ależ naturalnie! - śmiał się. - Jak mógłbym gniewać się o taką drobnostkę! I zresztą żona moja nie jest jeszcze gotowa z przygoto- waniami do stołu, będzie pan więc zmuszony przez kilka minut zado- wolić się wyłącznie moim towarzystwem. Posadził mnie obok siebie na sofie i podał przybory do palenia. Skorzystałem z zaproszenia i zapaliwszy cygaro, rozmyślałem nad doskonałym pozorem uprzejmości ze strony mego gospodarza, który, położywszy mi rękę na ramieniu, mówił: 35 - Muszę się przyznać, iż mocno jestem zobowiązany memu wspól- nikowi, że dał mi sposobność poznać pana. Przede wszystkim jestem zawsze bardzo rad ludziom ze starego kraju, a po wtóre poczułem szczególną sympatię dla pana, którego mi przedstawiono, jako czło- wieka wielkich zdolności i wiedzy oraz przymiotów towarzyskich. Cieszę się ogrommnie, że raczyłeś pan zaszczycić mój skromny dom swoją obecnością. Z całej tej tyrady wnosiłem, że człowiek ten uważał mnie za bar- dzo naiwnego, skoro sądził, że dam mu się złowić na tak prymitywne dusery. Odrzekłem skromnie: - Przykro mi, że list polecający skłonił pana do mylnej oceny mojej osoby. Podróżuję bowiem, aby się uczyć sam, a nie nauczać drugich i do tego ostatniego nie mam żadnych zdolności. Kto więc chwali mnie w żywe oczy, wprawia jedynie w zakłopotanie. - Spodziewałem się podobnej odpowiedzi, senior. Im ktoś więcej wart, tym jest zazwyczaj skromniejszy. Dajmy jednak temu pokój i pomówmy raczej o czymś innym. W jakim właściwie celu przedsięw* ział pan obecną swą podróż? Przypuszczam, że w sprawach kupiec- kich? A może w celu badań naukowych?... - Ani jedno, ani drugie, senior. Podróżuję dla podróżowania. Nie jestem specjalistą ani w handlu, ani w naukach przyrodniczych. Są ludzie, którzy wybierają się co dzień na długie przechadzki jedynie po to, by się rozkoszować widokiem krajobrazów. Podobne upodobania powodują i mną, tylko czynię to na większą skalę. Niech więc pan nie ma o mnie niewłaściwego wyobrażenia i nie przecenia mojej war- tości... Odpowiedzi moje musiały go trochę ostudzić w zbytniej dla mnie uprzejmości, gdyż spuścił z tonu, pytając znowu: - Nie wyobrażam sobie jednak, jak można odbywać tak dalekie podróże bez określonego celu. Należy pan widocznie do ludzi wyjątkowych, do idealistów. Mówi pan o przechadzce dla napawania się pięknymi widokami, a wybiera pan sobie kraj, który obfituje we 36 wszystko, prócz pięknych krajobrazów. Czyżby pan naprawdę nie miał pojęcia o niebezpieczeństwach, jakie mogą panu zbyt często psuć przyjemność podróży? - Starałem się zawczasu zapoznać ze stosunkami tutejszymi, oczy- wiście, o ile to było teoretycznie możliwe. Zresztą niechętnie zmie- niam raz powzięte postanowienia. - Doceniam to, senior! - Co? Postanowienia moje, czy też ryzykowne kroki, na które nie ważyłby się może kto inny? Moim zdaniem, jeśli się jest niedoświad- czonym, a pragnie coś poznać i czegoś nauczyć, nie ma innego sposo- bu, tylko trzeba tego i owego doświadczyć, trzeba ryzykować... Potrząsnął głową znacząco, jakby chciał przez to zaznaczyć, że uważa mnie za głupszego, niż sobie wyobrażał. Dlatego też zapewne wypytywał mnie dalej z lekkim odcieniem politowania: - I pan naprawdę nie boi się podróży do Santiago, czy nawet Tucuman? A wie pan, jak to u nas jest? Przede wszystkim mamy w kraju liczne stronnictwa polityczne, które się nawzajem zwalczają, nie przebierając w środkach. Tfe zaś okolice, przez które wypada panu droga, są właśnie najbardziej niespokojne i niebezpieczne. Istotnie ryzykujesz pan bardzo wiele... może nawet życie... i radziłbym panu namyślić się dobrze nad swym krokiem. Poznałem z jego miny, że mówi z udaną troskliwością. Odrzekłem więc: - Słyszał pan przed chwilą, że prawie nigdy nie zmieniam posta- nowień, a i obecnie chcę dokonać tego, co przedsięwziąłem. - Ha, jeśli tak... Ja spełniłem swoją powinność i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ułatwić panu tę podróż, oczywiście, o ile to będzie w mojej mocy, no i pod warunkiem, że pan się na to zgodzi. - Ależ będę bardzo wdzięczny, senior! - Cieszy mnie to i sądzę, że skorzysta pan z mojej rady. Dla pana byłoby najwygodniej jechać stąd przez Buenos Aires. Ale, niestety, musiałby pan w takim razie przedostać się przez okolice, w których 37 grasują liczne bandy wojskowe. Biorąc to pod uwagę, radziłbym panu obrać inną drogę, nie uczęszczaną wprawdzie, ale za to najzupełniej bezpieczną. Pojedzie więc pan prosto na zachód przez Urugwaj i prowincję Entre Rios do Parany albo Santa Fe', a stamtąd już łatwo będzie dostać się przez Cordobę do Santiago i Tucuman. - Dziękuję, senior. Zdaje mi się, że to będzie dla mnie najlepsza droga. - Z pewnością uczyni pan najrozsądniej, stosując się do moich wskazówek. W takim przypadku mógłbym nawet dać panu list pole- cający do pewnego oficera wysokiej rangi, który posiadając rozliczne stosunki, zapewniłby panu wiele ułatwień. Jest to Lopez Jordan, zięć byłego prezydenta Urquiza. Słyszał pan o nim zapewne?... - Tylko tyle, że to osobistość bardzo wpływowa. - O, tak. Nie ma wątpliwości, że wybije się on wkrótce bardzo wysoko w hierarchii społecznej naszego kontynentu. Mogę się po- szczycić, że pozostaję z nim w serdecznej przyjaźni i jestem pewien, że moje polecenie do tego sławnego człowieka będzie dla pana bardzo korzystne. Polecono mi pana, mam więc obowiązek uczynić dla niego wszystko, co będzie w mojej mocy, nie zastrzegając sobie jakiegokol- wiek rewanżu. I cóż? Zgoda? - Oczywiście. Byłbym bardzo niemądry, gdybym nie skorzystał z tak wyśmienitej sposobności. - Czy długo pan jeszcze pozostanie w naszej stolicy? - Mogę wyruszyć każdej chwili, bo nie mam tu żadnych spraw do załatwienia, a miasto nie budzi we mnie zbytniej ciekawości. Pilno mi raczej w głąb kraju, którego nie znam i który bardzo mnie interesuje. - To bradzo dobrze, senior. Dziś jeszcze wiem, dokąd zaadre- sować list polecający; jutro byłoby już za późno, gdyż Lopez Jordan wybiera się właśnie w sprawie urzędowej na prowincję. Im wcześniej pan do niego przybędzie, tym lepiej dla pana. Byłoby nawet wskazane, abyś senior przyłączył się do niego, bo on właśnie ruszy w te strony, co i pan. Z tego względu radziłbym panu wybrać się w drogę jutro, 38 skoro świt. Mówił to z tak udaną życzliwością, że nie znając treści listu z Nowego Jorku, byłbym mu uwierzył. Nie okazując cienia nieufności, zgodziłem się i na to: - Dobrze, wyjadę jutro rano. - Znakomicie! Zaraz zaopatrzę pana w obiecane pismo. Otwar- cie mówiąc, pomyślałem o tym jeszcze po południu, gdyż byłem pewny pańskiego przybycia, no i tego, że się pan zgodzi na wszystko. List więc mam już gotowy. Lopez Jordan przebywa chwilowo w Paranie. Najkrótsza droga dla pana wiedzie przez Mercedes i Villaguay. W jaki sposób zamierza pan odbyć podróż? - Nie wiem jeszcze - odrzekłem, wzruszając ramionami - i prosiłbym pana o udzielenie mi rady i w tym względzie. - Niech pan jedzie dyliżansem. Szczęśliwym zbiegiem okolicz- ności znam właśnie pewnego woźnicę, który jutro rano wyrusza w tamte strony. Będzie pan mógł odbyć podróż bardzo tanio, a tak wygodnie, jak tylko w naszych warunkach jest to możliwe. Jeżeli pan pozwoli, napiszę zaraz list do tego przedsiębiorcy. Uprzejmy gospodarz usiadł przy biurku i zabrał się do pisania. Po chwili otwarły się drzwi i wbiegli do pokoju dwaj chłopcy. Jeden liczył może dziesięć, drugi około dwunastu lat. Chłopcy wystrojeni jak lalki podeszli do mnie i zaczęli się cie- kawie przyglądać. - Tatku! - zapytał po chwili jeden z nich. - Czy to ten Europej- czyk, o którym wspominałeś? - Tak, moje dziecko - odpowiedział ojciec obojętnie, zajęty pisaniem. Mały ciekawski zwrócił się następnie do mnie z pytaniem: - Czy jesteś naprawdę idiotą? - A kto ci o tym powiedział? - zapytałem. - Tato mówił tak do mamusi - ozwał się drugi. - Co ty pleciesz? - wtrącił ojciec. - Mowa była nie o panu, lecz 39 o robotniku z Europy, który pracuje u mnie i niczego nie można go nauczyć. Ale malec nie dal się zbić z tropu i odrzekł: - A jednak zaprosiłeś go w gościnę... - No, no! Nie wtrącaj się! - zgromił go Tupido. Mnie zaś zagad- nął szybko: - Przede wszystkim proszę, oto list do Jordana. Zaadre- sowałem go właśnie. I oddał mi w ręce dużego formatu kopertę, naładowaną grubo, mieszczącą w sobie najmniej ze trzy arkusze papieru. Koperta była starannie zaklejona. - Czy tu nie jest w zwyczaju oddawanie listów polecających bez zaklejania? - Nie, senior; tego się u nas nie praktykuje, gdyż zdarza się bardzo często, że w liście jest dopisek w jakiejś innej sprawie. - Czy i w tym liście jest coś podobnego? - Owszem. - W takim razie dopisek ten musi być bardzo obszerny i przyznam się szczerze, że byłoby mi o wiele przyjemniej, gdyby pan wyłączył go z właściwego listu. - Ee, po co ten kłopot?... Taka drobnostka!... Zresztą nigdy nie robię nic dwa razy i nie zmieniam powziętego zamiaru, nawet w rzeczach tak błahych. - Hm! Nie dawniej jednak, jak dziś, zmienił pan postanowienie, wypłacając mi przekaz bez odliczenia procentu. Ale mniejsza o to. Oddam list w takim stanie, w jakim go otrzymałem. Tupido podszedł znowu do biurka, by zapieczętować drugi list, gdy wtem starszy chłopak zbliżył się do mnie i zapytał: - Co to masz? Pokaż! - i chwycił za list, chcąc mi go wyrwać. - To nie dla ciebie - odrzekłem. • " Ale było już za późno; chłopak szarpnął kopertę i rozdarł ją, wysypując jej zawartość na podłogę. Ucieszyło mnie to niezmiernie. Podjąłem szybko pismo w taki sposób, aby właściwy list oddzielił się 40 od załączników. - No, i podarłeś kopertę! -rzekłem surowo. - Tata musi teraz przygotować drugą... Ale... co to? Co ja widzę? - Proszę nie czytać! - krzyknął Tupido, skoczywszy ku mnie. Cofnąłem się tak, aby mi nie wyrwał papierów z ręki. Ale począł na mnie nastawać, chcąc odebrać mi je z rąk przemocą. Byłem jednak silniejszy od niego. Odepchnąłem go tak silnie, że się przewrócił na sofę, a następnie wypchnąłem za drzwi niesfornych chłopców. Tupido zerwał się z sofy i znowu skoczył ku mnie, by odebrać mi papiery. Krzyknąłem: - Ani kroku dalej, bo rzucę pana o ścianę tak, że przylepisz się do niej, jak budyń! Dwa formularze kontraktu oddaję, bo mnie nic nie obchodzą; ale list zatrzymam, ponieważ dotyczy on mojej osoby... A na przyszłość niech pan więcej starań poświęci wychowaniu dzieci, aby się nie narażać na podobne przykrości! - Zawołam służbę, aby odebrała panu list przemocą i wyrzuciła pana za drzwi! - krzyczał wściekły. - Ludzie pańscy nie odważą się ani na jedno, ani na drugie. Zresztą odejdę sam, bo w tym domu nie mam już co robić. Daję pa- nu jednak do wyboru: albo pozwolisz mi pan odczytać natychmiast treść listu, po czym go panu oddam; albo odejdę zaraz i zaniosę go tam, gdzie będę uważał za właściwe. Musiałem postawić sprawę w ten sposób, gdyż w tej właśnie chwili ukazała się we drzwiach postać niewieścia w towarzystwie służącego. Patrzyli zdziwieni, co się tu stało, ale Tupido, zorientowawszy się szybko, że ze mną nie ma żartów, kazał oddalić się natychmiast obojgu i rzekł do mnie: - To czytaj pan, do stu diabłów! Ale musisz mi pan potem list oddać i niech mi pan zejdzie z oczu raz na zawsze! Gdy obie postacie zniknęły za drzwiami, rozsiadłem się wygodnie w fotelu i począłem czytać: Senior! Otrzymałem właśnie wiadomość od swego wspólnika, że się 41 zgadza na wszystko, wobec czego posyłam panu kontrakty do podpisu i proszę o odesłanie mi ich przez zaufanego, pewnego posłańca, po czym nastąpi natychmiast wysyłka towaru. Oddawca niniejszego nie wie o niczym. Jest to głupi Szwab czy też Francuz z Europy. Wiadomo panu, ze przybysze z Europy są przeciwni- kami pańskiego stronnictwa, wobec czego, pomimo, że niby polecam tego durnia pańskim względom, możesz się pan obejść z nim, jak się panu spodoba, bez świadczenia mu jakichkolwiek grzeczności. Upatrzyłem go sobie na posłańca z uwagi na to, że u obcego obie- żyświata, który dziś dopiero wysiadł na ląd z okrętu, nie będą szukali tak ważnych papierów. A zresztą, gdyby go nawet schwytano i znaleziono je przy nim, dostanie kulę w łeb i na tym koniec. Na dokumentach nie ma żadnego podpisu, więc w najgorszym razie moglibyśmy się tłumaczyć, że to jakiś względem nas podstęp. Nie napotka pan na zbytnie trudności, chcąc pozbyć się tego idioty, bo jest on o wiele głupszy, niż na to wygląda. Najlepiej, gdybyś go pan wpakował w szeregi swoich żołnierzy. Jest podobno niezłym strzelcem, a zresztą nie zaszkodzi, gdy mu się w potrzebie utoczy trochę krwi dla dobra ojczyzny... Tak brzmiał dotyczący mnie ustęp listu "polecającego". Wstałem i cisnąwszy go na stół, rzekłem do Tupida: - Weź pan sobie tę swoją szmatę! Może nabierzesz pan innego o mnie wyobrażenia, gdy powiem, że jeszcze przed przybyciem tutaj wiedziałem o tej całej, pożal się Boże intrydze. Tak głupi, jak się panu zdawało, nie jestem; przeciwnie, uważam, że pan, pomimo słynnej swej "uczciwości" i "honoru", możesz być porównany pod względem bystrości umysłu z pierwszym lepszym opryszkiem! Nie widząc pana jeszcze, znałem go już dobrze... - Kogo pan ma na myśli, mówiąc o opryszku? - zapytał, schowa- wszy list do kieszeni. - Zechciej pan sam odpowiedzieć sobie na to pytanie. - A czy pan wiesz, jak wielką obrazę stanowi ta odpowiedź? - 42 odparł, przystępując do mnie w groźnej postawie. - Jeżeli się ma do czynienia z ludźmi honoru, to, przyznaję, iż jest to obraza. Ale jednak pan do nich nie należysz, więc nie mam powodu łamać sobie głowy nad daną panu odpowiedzią... - No, no! Zobaczysz pan jeszcze, co z tego wyniknie... - Nie boję się, wiedząc z góry, że może to być jedynie zbójecka zasadzka, a w takich wypadkach umiem dawać sobie radę. Zresztą ludzie pańskiego pokroju nie są niebezpieczni. Wobec pana wystarczy silna pięść, by się skutecznie obronić. Gdybyś pan jednak chciał grozić mi zemstą, to możesz być spokojny, że nie będę się włóczył po poli- cyjnych biurach, ale przyjdę tu wprost i wypoliczkuję pana we włas- nym jego domu. Proszę to sobie zapamiętać... I żegnam pana życze- niem, abyśmy się nigdy nie spotkali! Prócz wiele znaczącego grymasu lekceważenia i nienawiści, nie dał mi na to żadnej odpowiedzi. Służący, któremu kazałem otworzyć sobie furtę, poprowadził mnie na miejsce nic nie mówiąc i dopiero, gdy brama stanęła otworem, zapytał urągliwie z ukłonem: - Więc opuszcza pan łaskawie nasz dom? Czy jednak przypad- kiem nie schował pan czego do kieszeni? W takim razie... Co byłby w takim razie uczynił, nie dowiedziałem się, bo otrzymał ode mnie na pamiątkę tak solidny policzek, że zatoczywszy się kilka kroków, rozciągnął się na ziemi, jak długi. Przypuszczam, że od tej chwili odechciało mu się raz na zawsze stawiać gościom podobne pytania. Nie troszcząc się o to, w jakim stanie go pozostawiam, zatrzas- nąłem furtę i poszedłem ku miastu. Trzymałem się środka ulicy w obawie przed zasadzką. Wkrótce przekonałem się, że ostrożność moja była uzasadniona, bo usłyszałem w pewnej odległości za sobą po prawej stronie drogi spieszne kroki dwu ludzi. Zboczyłem na lewo w cień drzew, a po pewnym czasie obejrzawszy się, zobaczyłem umykającą szybko przed jakimś mężczyzną kobiecą postać. 43 - Ratunku! - zawołała. - Na miłość boską, ratujcie! Wysunąłem się z cienia na środek drogi, a kobieta podbiegła ku mnie, błagając: - Panie, ratuj! Patrz! Ten łotr ściga mnie!... Nie mam siły już uciekać!... Mężczyzna spostrzegłszy mnie, odwrócił się i zaczął biec z pow- rotem, mogłem podziwiać tylko jego plecy. Napastowana kobieta, ubrana z miejska, miała na głowie, zamiast kapelusza, hiszpańską woalkę, która podczas ucieczki zsunęła się jej nieco na ramiona i w świetle księżyca ujrzałem bardzo interesującą, młodą twarz. - O, senior! - odezwała się, oddychając głęboko. - Jakie szczę- ście, że trafiłam na pana! Jestem tak wystraszona, że nie mogę utrzy- mać się na nogach... Widząc, że dziewczyna istotnie chwieje się, podałem jej ramię. - Wezmę panią pod opiekę, nic się złego już stać nie może... - Ten bandyta - westchnęła przyciskając moje ramię - pędził za mną od pierwszych domów, i dalej już nie mogłam uciekać. - Któż to taki? - Jakiś zbój! Nie widziałam go nigdy przedtem! - Czy pani nie wiedziała o tym, że tą ulicą o tak późnej godzinie jest niebezpiecznie przechodzić? - Wiedziałam, ale byłam zmuszoną pójść do apteki po lekarstwo dla chorej babki. - Gdzież pani mieszka? - Niedaleko stąd, ale pomimo to bardzo się boję, bo ów opryszek może jeszcze wrócić! - Jeżeli pani pozwoli, to odprowadzę ją do domu. - Skorzystam chętnie z pańskiej uprzejmości... Patrzyła na mnie z całą powagą i ufnością, a jednak sprawa wydawała mi się nieco podejrzana. Ruszyliśmy we wskazanym przez nią kierunku. Towarzyszka opowiadała mi po drodze, że jest od dawna 44 sierotą i mieszka u babki, pochodzącej ze Szwajcarii. Zastanowiło mnie to, że wyraz "Szwajcaria" wymówiła ze szczególnym naciskiem, ale pozwoliłem jej opowiadać dalej. Minęliśmy willę Tupida i wkrótce wyszliśmy za miasto w szczere pole, przez które wiódł gościniec, wysadzony po obu stronach drzewami. - Domek nasz znajduje się tam w górze, niedaleko stąd - szcze- biotała dziewczyna, wskazując ręką bielejący w oddaleniu około pię- ciuset kroków budynek. - Może pan zechce łaskawie podprowadzić mnie jeszcze nieco, bo naprawdę boję się iść sama. Zgodziłem się. Uszedłszy jednak kilkanaście kroków, musiałem przystanąć, bo z cienia drzew wyłoniło się nagle pięć czy sześć postaci, z których jedna podbiegła ku nam, a reszta stała nieruchomo. - Stać! Ani kroku dalej! - krzyknąłem. - Czego chcecie? Dziewczyna zadrżała i przytuliła się do mnie. - Czego chcę? - ozwał się znajomy mi głos. - Oczekuję tu na pana! Jestem... czyżby naprawdę pan mnie nie poznał?... Mauricio Monteso! Był to istotnie yerbatero; poznałem go, gdy się zbliżył. - To pan? - zapytałem zdziwiony. - Co za niespodzianka! Ale zapytam pana jeszcze raz, co pan tu robi? - Dowie się pan zaraz. Proszę nam zaufaći zejść wraz z nami nieco w cień, bo tu nas zewsząd widać. -W jakim celu? - Nie ma czasu na wyjaśnienia, bo on wnet się tu pojawi. - Kto? - Ten sam, który napadł na seniorkę... jej ojciec... - Jej ojciec? Czy to możliwe? - Owszem, to jest jej ojciec. Ale niech pan teraz o nic nie pyta i raczej trzyma dobrze senioritę, aby nie uciekła. Rzekłszy to, przystąpił do niej i błysnąwszy nożem przed oczyma, zagroził: - Jeżeli uczynisz choćby krok, albo wypowiesz jedno stowo, by nas 45 zdradzić, wówczas zrobię z tego noża użytek. Czy to jasne? Dziewczyna drżała na całym ciele. Ująłem ją silnie za rękę, by nie uciekła i cofnęliśmy się wszyscy w cień. Po chwili dały się słyszeć kroki i zjawił się ów mężczyzna, który dopiero co uciekł w kierunku miasta. Przystanął i jakiś czas się rozglądał. - Ani słowa! - szepnął yerbatero mojej towarzyszce, trzymając nóż gotowy do pchnięcia. Tajemniczy człowiek puścił się tymczasem drogą ku domkowi, w którym, wedle opowiadania dziewczyny, leżała chora babka. Zaled- wie jednak przebiegł kilkanaście kroków, wyskoczyli z ukrycia moi nieznani towarzysze i dopadłszy go, powalili na ziemię. O pomoc wołać nie mógł, gdyż yerbatero, przycisnąwszy mu kola- nem pierś, groził: - Milcz, bo cię zakłuję, jak prosię! Tym razem nie udała ci się sztuczka! Związać go i zanieść do chaty... a wiecie już, jak się to robi. Na ten rozkaz związano go i poniesiono w kierunku domu. Z nami pozostał tylko yerbatero. - Czy znasz tego człowieka, którego zabrali w tej chwili moi towarzysze? - zapytał ją. - Znam - odrzekła wylękniona. - To mój ojciec... - Ten sam, który poprzednio napadł na ciebie? Dziewczyna milczała. - Dlaczego nie odpowiadasz? - krzyknął. - Gadaj natychmiast, albo użyję noża! Na ten argument rzekła cichym głosem: - Tak, ten sam. - Kogo upatrzyliście sobie na dzisiaj? Milczała, spuściwszy głowę. - Zapewniam cię, że wiem wszystko i pytam tylko dlatego, aby mój przyjaciel, ten oto senior, dowiedział się o wszystkim z twoich ust. Mów szczerą prawdę, bo nie mam czasu na żarty i zrobię użytek 46 z noża!... - Niech mi pan nie grozi śmiercią - prosiła - przecież nie zrobiłam nic złego. - Kto mieszka tam, w tym domu? - Mój ojciec, babka i ja. - Skąd ojciec czerpie dochody na utrzymanie domu? Z gry? Nieprawdaż? -Tak. - A wasz dom jest pułapką, do której zwabia się ptaszki, by je do naga oskubać. Przynętą jesteś ty. Ładna rola, jak na panienkę w tym wieku! - Ja... ja... muszę przecież słuchać ojca... •- broniła się ze łzami w oczach. - Jedynie na to mam wzgląd, jednakże tylko dopóty, dopóki mówisz prawdę. Dziś miałaś zwabić do chaty tego oto seniora? -Tak. - Zaczailiście się w pobliżu willi Tupida. Ty miałaś wciągnąć tego pana do chaty, wprowadzając go w błąd zmyślonymi opowiadaniami o chorej babce ze Szwajcarii... -Tak... - Czy wiesz, co czekało tego pana w waszym domu? - Musiałby grać w karty... - Tak ci powiedział ojciec, ale rzeczywiście jego zamiary były inne... morderstwo... - Sama Madonna'. To nieprawda! Powiedziała to z taką naiwnością, że istotnie wierzyć się nie chciało, aby była świadomą swego postępowania. - Owszem, całkowita prawda! Ojciec twój zaplanował, że kiedy udasz się ze swoją babką na spoczynek, zamordują go. - Mój ojciec gra w karty, jak każdy inny tutejszy obywatel, to prawda; ale mordercą nie jest. - Mało jeszcze wiesz. 47 Rzekłszy to, zwrócił się do mnie: - Senior zapewne rad by się dowiedzieć, w jaki sposób znalazłem się tutaj i skąd znam tajemnicę tego domu? Opowiem to później. Teraz możesz senior zobaczyć swoich niedoszłych morderców. Ja się oddalę, a pan pójdzie z tą panienką prosto do domu. Resztę proszę pozostawić mnie... - A czemu pan nie chce iść razem z nami? - Bo oczekują tam tylko pana i ją, musi więc pan zadowolić się na razie towarzystwem tej ślicznotki. Gdyby ktoś trzeci był z wami, sprawa wydawałaby się im podejrzana. Ja zresztą muszę podążyć za swoimi towarzyszami, którzy w tej chwili są już zapewne za domem i czekają na dalszy ciąg sprawy. - Cóż to za jedni? - Są toyerbaterzy, zbieracze matę. Możesz polegać na nich. Pozna pan ich niebawem. Do widzenia więc! Za kilka minut zobaczymy się, znowu. Oddalił się szybko i znikł w cieniu przydrożnych drzew. Dziew- czyna zaś, chcąc wykorzystać sposobność, usiłowała wyrwać się z mych rąk, bezskutecznie. Nie chciałem wierzyć, aby to dziecko niemal, o niewinnej twa- rzyczce, służyło bandzie karciarzy i morderców, jako przynęta, wobec czego byłem skłonny ochronić ją przed odpowiedzialnością za całą sprawę. - Czy pan wierzy w to, że mój ojciec chciał pana sprowadzić do siebie, aby go zamordować? - zapytała. - Nie mogę na to na razie nic odpowiedzieć. Ojca twojego nie znam, ale też nie mam powodu nie wierzyć zapewnieniom człowieka, który widocznie ma jakieś dowody, że jest tak w istocie. Jestem jednak przekonany, że nie byłaś wtajemniczona w plany ojca. - Istotnie nic o nich nie wiem, senior. Babce mojej również nie są one znane. - Kochasz swą babkę? 48 - O, bardzo! Więcej nawet, niż ojca. - A mimo to nadużywałaś jej imienia, by mnie zwabić do waszego domu. - Tak mi kazał ojciec, i musiałam to uczynić, pan go nie zna. - Tak czy owak, odegrałaś swą rolę tak znakomicie, że muszę przyznać, iż masz wielkie zdolności aktorskie. -Dios\ To z przyzwyczajenia... Zdziwienie jej utwierdziło mnie w przekonaniu o jej niewinności. Że prędzej czy później spotka ją nieszczęście, w to nie wątpiłem. Cóż jednak mogłem uczynić? Księżyc oświecał jasno całą przestrzeń i w jego świetle stojący na uboczu domek wyglądał dziwnie tajemniczo. - Sądzi pan - ozwała się dziewczyna, - że ci ludzie, którzy nas zatrzymali, zrobią memu ojcu coś złego? - Nic nie wiem. Bądź co bądź, nie mają oni najmniejszego po- wodu obchodzić się z nim życzliwie. - Muszę więc ostrzec ludzi, znajdujących się w domu. To rzekłszy, wyrwała się z zamiarem ucieczki, lecz w kilku skokach dogoniłem ją i chwyciłem ponownie za rękę. - Powoli! - rzekłem. - Nie powinniśmy się rozstawać tak nagle i bez pożegnania. To nieładnie z twojej strony, bo świadczy o niewdzię- czności za okazaną ci przeze mnie opiekę. Popatrzyła na mnie spod oka. Gdy zbliżyliśmy się do chaty, we drzwiach ukazał się jakiś czło- wiek, stojąc na progu z ukrytą poza sobą lampą. Na głowie miał chustkę, jak każdy gauczo. Twarzy nie mogłem w cieniu rozeznać. - No, nareszcie jesteś! - rzekł ponuro. - Babcia myślała, że nie doczeka się już lekarstwa... - To ty, wuju? - zapytała zdziwiona. - Cóż tu robisz o tak późnej godzinie? - Niepokoiłem się o chorą... Ale... widzę, że nie jesteś sama. Od kiedyż to pozwalasz mężczyznom odprowadzać się do domu po nocy? 49 - Napadł na mnie jakiś rabuś, na szczęście ten senior obronił mnie. Poproś go do chaty. Panienka odgrywała swą rolę tak, jak ją nauczono, chociaż wie- działa dobrze, że nie ma to większego sensu. Widocznie nie umiała się zdobyć na żaden inny dowcip. - Owszem - odrzekł wuj. - Pro^ę, senior, do środka! Jesteśmy ci wdzięczni z całego serca... Ustąpił na bok, by zrobić dla nas miejsce w drzwiach i w tej chwili strumień światła padł na jego twarz. Poznałem w nim typka, z którym niedawno miałem niemiłe dla niego spotkanie. Teraz zmienił głos, a chustka na kapeluszu, zawiązana pofl brodą, nadawała mu inny zu- pełnie wygląd. - Dziękuję, senior - odrzekłem _ Nie chcę wam sprawiać kłopotu o tak późnej porze. Odprowadziłem senioritę aż do drzwi mieszkania, bo jej to przyrzekłem. Straciłem na to sporo czasu i teraz muszę się śpieszyć do domu. - Ale na chwilę może pan przecież... - No, dobrze, ale tylko na chwilę, by pozdrowić chorą. Czy jest u was ktoś jeszcze? - Tylko mój ojciec i brat, więcej nikogo. Musi pan z nami napić się szklaneczkę wina, zanim nadejdzie ojciec tej małej. Nieprawdaż, że to miła dziewczyna? Proszę wejść senior. Prosił tak serdecznie, że niepodobna było się oprzeć. Ociągałem się jedynie dla pozoru. Nagle odezwał się ktoś za moimi plecami: - Proszę, niech pan wejdzie bez wahania. Poczciwy wuj zawsze rad gościom i spędzi tu senior miłą chwilę. Ja idę również... Proszę! Był toyerbatero. Opryszek jednak zapytał zaskoczony: - Jeszcze jeden? Kim jesteś senior? - Towarzyszem ojca tej panienki -,. odrzekłyerto^ro. - Proszę! chodźmy do chaty! Popchnął mnie naprzód, a ja dziewczynę, która wprowadziła nas 50 do izby. Znalazłszy się w środku, sięgnąłem przede wszystkim do kieszeni, by mieć pod ręką nóż, który niedawno zdobyłem koło domku organisty. Należało przygotować się na każdą ewentualność, gdyż nawet sarayerbatero, którego jeszcze właściwie nie znałem, budził we mnie pewną nieufność. Jego zachowanie się nasuwało mi myśl, że mógł on należeć do tej samej bandy. Podejrzenie to jednak rozwiało się, skoro spostrzegłem pięciu innych yerbaterów, którzy weszli za nami z nożami w rękach. Dom składał się z dwu izb. Do drugiej z nich drzwi były obecnie zamknięte. Zamiast okien domek miał tylko otwory bez ram i bez szyb. W kącie na stołku siedziała staruszka, która zdawała się być mocno zaniepokojoną przyjściem naraz tylu ludzi. Na ziemi leżały maty słomiane i stał nieduży stołek. Poza tym nie było tu żadnych sprzętów. Nie tylko babka, ale i domniemany wuj zobaczywszy tak liczne to- warzystwo, zaniepokoił się i począł krzyczeć: - Coście za jedni? Czego tu chcecie? Kto wam pozwolił wejść? - Sami sobie pozwoliliśmy - odrzekł Monteso. - Ten senior wziął w opiekę dziewczynę, a my znowu mamy jego w opiece; tym sposobem jesteśmy ze sobą w pewnym związku i dlatego weszliśmy tutaj wszyscy. Ale gdzież jest kochany ojczulek i syn jego zacny? - Zapewne tam - rzekła żywo dziewczyna, wskazując drzwi do drugiej izby. - Zaraz poproszę ich tutaj. - Owszem, bardzo rad będę poznać całe zacne towarzystwo. Gdy dziewczyna weszła do przyległej uby,yerbaterzy stanęli u drzwi i okien, a wylękniona staruszka, milcząc, patrzyła na nas z ukosa. Mauricio Monteso, spojrzawszy badawczo na opryszka zapytał: - Zdaje się, senior, żeśmy się dziś widzieli... niedaleko biura seniora Tupido. -- Być może przechodziłem tamtędy. - Nie. Stałeś pan, oczekując na kogoś. A potem dłuższy czas tkwiłeś naprzeciw cukierni, następnie przeszedłszy się po ulicach, 51 zatrzymałeś się pan przed katedrą, do czasu aż nie zamilkły organy. - Co pana obchodzi moja przechadzka? - Nawet bardzo, a głównie interesuje mnie to, co pan robiłeś dzisiejszego wieczora. Wydaje mi się zwłaszcza dziwne, że ten właśnie senior - tu wskazał na mnie - szedł przez cały czas... przed panem, no, a jeszcze dziwniejsza jest ta okoliczność, ze gdzie tylko pan ruszyłeś, postępowałem znowu ja ze swoimi towarzyszami... - Wybaczcie, ale ja z wami nie mam nic wspólnego. - Tak, ale my z tobą pragnęlibyśmy się zapoznać. Niestety, popeł- niliśmy błąd, nie idąc za tobą aż pod domek organisty. Zresztą i tak nie udały się twoje zamiary, bo ten senior umie się sam znakomicie obronić. Gdy bawił później u Tupida, udałeś się tutaj i umówiłeś z mieszkańcami tego miłego domku w pewnej sprawie, a ja, niezauwa- żony, stałem za oknem i wszystko słyszałem. - Nic a nic nie rozumiem, czego ode mnie chcesz - powiedział tamten, blednąc. - Mniejsza o to! My za to rozumiemy wszystko. - Mój panie, ja znalazłem się w tej chacie dzisiaj po raz pierwszy, przed chwilą dopiero. Proszę zapytać o to gospodarza, gdy wróci. - On już wrócił i właśnie pytaliśmy go o to. Leży na polu, związany lassem. Wyznał nam wszystko. - Głupiec! - Och, gdyby tak tobie przytknięto koniec noża do piersi, to zdaje się, że nie postąpiłbyś inaczej. Z nami nie ma żartów. - Co to jest? Co to za napaść? Zawołam tu policję, aby was przytrzymała... - Owszem, proszę bardzo! Ale nie uczynisz tego, bo jesteś z nią w niezbyt przyjacielskich stosunkach. - Mnie się zdaje, że znasz ten przedmiot -wtrąciłem, pokazując drabowi jego własny nóż. - Może zaprzeczysz? - Dajcie mi spokój! - odparł. - Podobnego noża nie widziałem nigdy. 52 Teraz dopiero zauważyłem na jego czole spuchnięte od stłuczenia miejsce. - A gdzieżeś to senior nabił sobie tak okazałego guza? - zapy- tałem, wskazując stłuczone miejsce na głowie. - Czy przypadkiem nie uderzyłeś się o mur domu organisty, gdy ja... - Troszcz się pan o swoje własne oblicze, - odparł gburowato - na które nie zamieniłbym się z panem. Zresztą nie masz pan prawa indagować mnie ani mi rozkazywać! Proszę natychmiast wyjść, jeśli pan nie chcesz, bym go stąd wyrzucił! - Cóż to się stało? Przed chwilą zapraszałeś mnie pan tak uprzej- mie. - Bo widziałem w panu caballero. Teraz jednak przekonywam się o swej pomyłce. Proszę nie myśleć, że się pana boję! Nie jestem tu sam i zawołam o pomoc... I otwarłszy drzwi do przyległej izby, krzyknął: - Chodź tutaj, pate, bo mamy gości, którzy chcieliby się prze- konać o sile naszych pięści i czy mamy ostre noże! Lecz, zamiast ojca, wyszła z izby dziewczyna, oznajmiając mu z tajemniczym uśmiechem, że obaj znajdujący się tam mężczyźni już dawno umknęli przez okno, bo przelękli sis^yerbaterów. - Tchórze! - huknął. - Uciekli, jak zające, zostawiając mnie samego! Ale ja pomimo to nie boję się nikogo... Na bok! Kto mnie tknie, przebiję go! I z nożem w ręku zwrócił się ku drzwiom. Cofnąłem się, robiąc mu specjalnie miejsce, a gdy wyminął mnie, chwyciłem go za ramiona, jeden zaś z yerbaterów w okamgnieniu zarzucił na niego lasso. Bandyta próbował się uwolnić, lecz daremnie, zaczął więc krzyczeć, miotając na nas obelgami, wobec czego zatkano mu usta własną jego chustą. Podczas, gdyśmy się tym zajmowali, niewinna panienka korzystając z zamieszania, wysunęła się wraz ze staruszką z chaty. Nie ścigaliśmy ich. 53 - No, mamy już jednego! - powiedział Monteso. - Dawajcie tu tamtych! Dwuyerbaterów wybiegło z chaty, lecz po chwili jeden z nich wrócił, oznajmiając: - Uciekł! Nie ma go przed domem! - Jakim cudem?! Przecież związaliśmy go jak barana i leżał przed Chwilą pod oknem. - To sprawka tych, co uciekli tamtędy - zauważyłem. - Naj- pierw ulotnił się ojciec z synem, no, a teraz te dwie kobiety. Przy sposobności zaś oswobodzili jeńca. - Do stu tysięcy diabłów!... Czyżby naprawdę wymknęli się nam bezkarnie wszyscy? Szkoda było mego lassa!... Oto skutki naszej nieostrożności! Ale mamy przynajmniej tego łotra... herszta całej bandy. Zapłaci nam za wszystkich. Co z nim zrobimy, senior? Ostatnie pytanie zwrócił do mnie. - Hm! -wzruszyłem ramionami. - Czyja wiem? Nie znam tutej- szych praw ani zwyczajów, więc i sędzią być nie mogę... - Ech, kto myślałby teraz o sędziach, czy o policji! Przyspo- rzyłoby to nam najzupełniej niepotrzebnie kłopotu. Musielibyśmy pozostać w mieście, jako świadkowie, aż do ukończenia procesu i kto wie, czy ci złoczyńcy nie sprzątnęliby nas tymczasem. Może nawet władzom przyszłaby ocho ta pozamykać i nas dla pewności, abyśmy się przed czasem nie wydalili z miasta. Znam dobrze tutejsze stosunki! Lepiej więc będzie, gdy załatwimy sprawę sami, bez oglądania się na to, co powie władza i ustawa. My tu umiemy sami sobie tworzyć paragrafy. W dziewiczych lasach i w pampasach jest zwyczaj, że każdego mordercę i rabusia unieszkodliwia się w sposób bardzo krótki i prosty, a mianowicie pakuje mu się kulę w łeb... i po krzyku. Tak też zrobimy i teraz. - Nie, panowie! Ja się na to nie zgadzam! - rzekłem. - Dlaczego? - Bo nie chcę być sędzią ani katem tego człowieka. 54 - My też od pana wcale tego nie wymagamy, biorąc całe zadanie na swoje barki. - Ku temu nie macie prawa, bo ten drab zawinił wobec mnie, nie zaś wobec was. - Caramba\ Gonię łotra przez całe popołudnie, zziajany, jak pies, trudzę swoich towarzyszy, udaje mi się udaremnić morderstwo... i w końcu wszystko to ma łotrowi ujść na sucho? Czy słyszał kto coś podobnego! Wyświadczył mi pan wielką przysługę, przez to samo stając się moim przyjacielem, a jeżeli ktoś mojemu przyjacielowi wyrządzi krzywdę lub dybie na jego życie, staje się przez to samo moim wrogiem. Takie przynajmniej pojęcia i zwyczaje istnieją wśród yerba- terów. Chciano pana zamordować, to tak samo, jakby usiłowano zamordować mnie, mam więc prawo ukarać za to złoczyńcę. - Gdybym istotnie padł ofiarą, wówczas miałby pan prawo pomsz- czenia mnie, ponieważ jednak żyję i nic mi się dotychczas nie stało, śmiem prosić, abyście wypuścili tego typka na wolność! - Widać, że pan ze starego kraju... Czy u was, senior, mordercy otrzymują ordery lub legie honorowe? Senior, jeżeli puścimy zło- czyńcę, to on uczyni wszystko, aby się pomścić na panu za to, że mu się teraz nie udało! - Niech spróbuje! Znane mi są jego zamiary i dlatego właśnie nie obawiam się go. Zresztą możecie mu odmierzyć na grzbiecie kilka kijów, aby wyznał, kto nakłonił go do zamachu na mnie. - Dobrze, senior; postaramy się wydobyć z niego tę wiadomość. Ile mu wyliczyć? - Tyle, ile trzeba będzie do uzyskania zeznania. Wyszedłem z domu, by nie być świadkiem egzekucji. Gdy po dzie- sięciu minutach wróciłem, opryszek leżał na ziemi na środku izby, pokrwawiony, a mimo to, powitał mnie szyderczym uśmiechem. Nie przyznał się do niczego, a podczas chłosty nie krzyczał nawet. - Co robić, senior? - zagadnął mnie Monteso. - Nie wydobyliś- my z niego nic, a gdyby ponowić próbę, wyzionie ducha. 55 - Dosyć mu będzie. Zostawcie go; wiemy i bez tego, kto był zle- ceniodawcą. - A może zgasić światło i zaczaić się, by pochwycić mieszkańców tej chaty? - Nie zależy mi na nich. - A niechże pana z taką łagodnością! - zaśmiał się Monteso. - Ale, skoro już pan tak chce, chodźmy. Wyszliśmy, zamknąwszy dom, a klucz od drzwi rzucił któryś w tra- wę. Skierowaliśmy się w stronę miasta. Przez drog^yerbaterzy milcze- li, snadź niezbyt zadowoleni z miękkości, z jaką potraktowałem całą tę sprawę. Dopiero, gdyśmy się znaleźli w mieście, zapytał mnie Monteso: - Pójdzie pan do swego hotelu, czy też może zechce zaszczycić nas łaskawie i wypić razem z nami szklankę wina? Bylibyśmy bardzo zobowiązani. Przyjąłem tę propozycję, gdyż nie mogłem jej odmówić ludziom, którzy ocalili mi życie. Poszedłem więc z nimi w jedną z bocznych ulic i niebawem zatrzymaliśmy się przed nędznym domem, w którym się mieścił zwykły, brudny szynk. Przez otwarte drzwi wydobywał się z wnętrza gęsty tytoniowy dym oraz gwar rozbawionych gości. Już żałowałem w myśli swego kroku i chciałem się cofnąć, ale Monteso minął szynk i wprowadziwszy nas w podwórze domu, zapukał do drzwi kuchennych. Otwarła je jakaś kobieta. - Czy otwarte na górze? - zapytał Monteso. - Otwarte. Jest tam tylko paru gości. Usługuje moja siostra. - Wejdziemy więc i proszę się postarać o to, by nam niczego nie brakło. Brzmiało to z taką wyniosłością, jakby yerbatero był od dzieciń- stwa przyzwyczajony do wydawania rozkazów. Niewiasta ukłoniła się znowu jak przed wielkim panem i wesz- liśmy po schodach na górę. W przedpokoju spostrzegliśmy kilka kapeluszy i lasek. Monteso 56 odchylił pluszową kotarę i weszliśmy do elegancko urządzonego sa- loniku. Lustra, żyrandole, dywany, plusze... jednym słowem - nie- zwykła dla mnie niespodzianka. Na marmurowych stolikach stały butelki z winem rozmaitego gatunku. Dość powiedzieć, że salonik przypominał lokale tego rodzaju w pierwszorzędnych hotelach euro- pejskich. Powitała nas bardzo uprzejmie, wyszedłszy zza bufetu, młoda dziewczyna. Jacyś czterej eleganccy panowie, siedzący przy najbliż- szym stoliku, skłonili nam głowami przyjaźnie, a jeden z nich podał rękę naszemu przewodnikowi. W takich to "szynkach" bywali yerbaterzy\ Wszyscy byli ubrani jednakowo, jak Monteso, a więc prawie w łachmanach i na bosaka! Brody, wąsy i fryzury mieli w zupełnym zaniedbaniu, jakby nie myli się i nie czesali od miesięcy. Dziwiło mnie to wszystko, ale nie dałem tego poznać po sobie. Monteso zaprosił nas do jednego ze stołów w samym kącie saloni- ku i podszedł do bufetu zamówić, co potrzeba. Zaraz też dziewczyna zabrała z naszego stołu butelki, przykryła go świeżym obrusem i ustawiła nową baterię. Na butelkach ze zdziwieniem zauważyłem etykiety: "Chateau Yquem", "Latour blanche" i "Haut Brion". Je- żeli to były wina prawdziwe, oryginalne, to ceny ich nie odpowiadały z pewnością kieszeni bosych gości. Monteso usiadł naprzeciw mnie, skłonił głową uprzejmie i rzekł: - Nie spuszczałem dziś pana z oka przez całe popołudnie i wiem, że nie spożywał pan jeszcze wieczerzy. U Tupida bawił pan krótko, z czego wnioskuję, że nie korzystał pan u niego z przyjęcia. Dlatego proszę, by pan był naszym gościem i zjadł razem z nami kolację. Oczywiście możemy służyć tylko tym, na co stać biednych yerbaterów. - Widać to - zaśmiałem się, wskazując butelki z winami. - Je- żeli i potrawy, które spożywacie, odpowiadają temu napojowi, to chciałbym sam zostać... yerbaterem. 57 - Bo też istotnie nie jest tak źle z nami, jakby ktoś sądził z pozorów. Mam nadzieję, że pozna pan bliżej nasze życie i że niejeden raz zejdziemy się przy takim stole. Odkorkował kilka butelek, napełnił szklanki i trącił się z nami "za pomyślność nowo zawartej znajomości". Po chwili zaś wydobył z zanadrza grubo wypchany portfel, a wyjąwszy zeń banknoty, rzekł: - Pozwoli pan łaskawie, że mu oddam zaciągnięty dziś dług. Wprawdzie zobowiązałem się zwrócić go dopiero po upływie roku, ale ponieważ, pożyczając od pana pieniądze, bynajmniej ich nie po- trzebowałem i tylko pozwoliłem sobie na żart, który mi pan zechce wybaczyć, więc, rozumie się, mogę pominąć umówione warunki. Nie jestem bowiem wcale tak ubogi, jak się panu wydałem. Gdyby jednak nie to mylne o mnie mniemanie, nie byłbym doświadczył pańskiej uprzejmości i nie bylibyśmy się ze sobą zaprzyjaźnili. Słuchałem wyznania tego z ukrywanym zdziwieniem. Zestawienie zwłaszcza niektórych faktów nie mogło mi się pomieścić w głowie. Zapytałem mimowolnie: - Ależ, senior, jeżeli nie jesteś w potrzebie i posiadasz stanowisko tak niezależne, to dlaczego zachowywałeś się wobec tego pyszałka Tupida z przesadną uległością? Czy szło panu istotnie o tę kwotę, której żądał od pana? - Ech nie, senior! Chciałem go tylko podejść. Jesteśmy ludźmi uczciwymi i nigdy nie oszukujemy tego, kto względem nas postępuje szczerze. Gdy płacą nam za robotę uczciwie, my też uczciwie wywią- zujemy się ze swego zadania. Ów Tupido wszakże jest oszustem jakich mało, więc odpłacamy się mu pięknym za nadobne, przy każdej spo- sobności naciągając go, ile się da. Próbka herbaty, którą mu dostar- czyliśmy, była znakomita, ale reszta towaru to najzwyklejsza... trawa. Dostaliśmy się w nocy do jego składów i zamieniliśmy wszystkie bele... - Ależ to oszustwo, senior! -Oszustwo? Nie znasz, senior, tutejszych poglądów na tego 58 rodzaju sprawy i gdybyś nie był Europejczykiem, uważalibyśmy się za obrażonych i żądali satysfakcji. My tu inaczej to oceniamy. Bo czy można nazwać kradzieżą to, gdy potajemnie odbiorę złodziejowi to, co on mnie samemu ukradł? - Mnie się zdaje, że w tym wypadku sprawiedliwość powinien wy- mierzyć sąd. - Dajmy pokój sądowi, bo to się na nic nie zda. Tu jest tak, że gdy na przykład złodziej ukradnie mi sto peso, a ja go złapię na gorącym uczynku i zaskarżę do sądu, to proces będzie mnie kosztował cztery razy tyle ile mi ukradziono, nie licząc straty czasu, a mimo to złodziej wykręci się z tej sprawy nieraz zupełnie bezkarnie. Nasz złodziej uważa się za równego urzędnikowi. Tamten nigdy nie kradnie, tylko rozmaite rzeczy same wędrują do jego domu w nocy. Mając to wszy- stko na uwadze, lepiej jest samorzutnie wymierzać sprawiedliwość za swoje krzywdy. Tupido oszukał nas bezczelnie, my zaś, zamiast zwra- cać się o sprawiedliwość do władz, odwdzięczyliśmy się mu tą samą monetą i mamy czyste sumienie. Nie zna pan życia yerbaterów i nie wie, ile trudów i niebezpieczeństw pokonywać trzeba na każdym kroku, zanim się coś zarobi. Czyż więc możemy poświęcać swoje zdrowie i życie, jak niewolnicy, po to, by pierwszy lepszy szachraj kosztem naszego zdrowia lub życia został milionerem? - Istotnie nie mam pojęcia o owych niebezpieczeństwach, zagra- żających waszemu życiu. Nie wiem mianowicie, dlaczego zrywanie liści z krzaków matę jest rzeczą tak ogromnie trudną i niebezpieczną... - Gdybyś senior nie był w tej chwili naszym gościem, uśmielibyś- my się z pana. Pan zapewne przypuszcza, że matę rośnie na plan- tacjach, gdzie nad jej zbiorem pracują robotnicy w taki sam sposób, jak w ogrodzie. Czy nie tak? - Tak przynajmniej sądziłem po przeczytaniu opisów plantacji herbaty w Chinach. - Domyślałem się tego. Otóż myli się pan całkowicie. Spróbuję to panu wyjaśnić. * 59 Dziewczyna przyniosła właśnie nakrycie, i to nie byle jakie. Pra- wdziwa, sewrska porcelana i srebrne sztućce, po czym zjawiły się na stole potrawy, podane nie gorzej niż w pierwszorzędnej restauracji w dużym mieście. Oprócz zupy było sześć dań, a na deser tort i owoce. Monteso odgrywał rolę gospodarza z taką miną, jakby co najmniej był właścicielem zamku, a zachowując się przy stole ze swobodą światowca, podsuwał mi raz po raz najlepsze kąski i mówił: - Prawdziwy yerbatero poszukuje herbaty w lasach dziewiczych, w okolicach, gdzie jeszcze stopa ludzka nie stanęła i gdzie na każdym kroku czyha na niego jaguar, puma, aligator lub dziki Indianin. Czy pan o tym nie słyszał? - Owszem, ale przypuszczałem, że coś podobnego zdarza się tylko wyjątkowo. Bardzo chciałbym dowiedzieć się bliższych szczegółów o waszym życiu. - To wszystko da się streścić w krótkich słowach. Przede wszys- fkimyerbatero nie wybiera się do puszczy sam. Przedsiębiorca zatrud- nia ich dziesięciu, dwudziestu lub trzydziestu, zaopatruje w niezbędne artykuły, jak wódka, tytoń, broń i inne rzeczy oraz daje pewną liczbę wołów na mięso w ciągu całej wyprawy. Oddział yerbaterów wybiera następnie spośród siebie dowódcę i wyrusza do pracy. Przybywszy w dziewicze lasy, kierownik ekspedycji wyznacza miejsce na obóz, stąd rozpraszają się robotnicy w różnych kierunkach po dwu lub trzech. Obłamują malutkie gałązki matę i znoszą je następnie do obozu. Gdy nazbiera się dosyć i gdy już spożyto tyle wołów, że skóry ich mogą wystarczyć na opakowanie zbiorów, sporządzają robotnicy niedaleko szałasu suszarnię. Gdy matę w suszarni dojdzie już do odpowiedniego stanu, pakują ją w worki ze skóry wołowej, ubijając ją w nich tak mocno, że tobół, względnie worek, jest twardy niemal jak kamień i waży sto kilkadziesiąt kilogramów. - Widzę z tego, - rzekłem - że zajęcie yerbatera jest podobne do zabiegów poszukiwacza barci w Ameryce Pomocnej. - Porównanie bardzo trafne. Ale właściwego pojęda o naszej 60 pracy nabierze pan dopiero wówczas, gdy osobiście pozna te dzikie i niedostępne okolice, gdzie rośnie matę. - Ja jedynie dlatego całe życie podróżuję, aby poznać osobliwości i zwyczaje różnych części świata. Szczególnie rad bym poznać dokład- nie pampasy. - A lasy dziewicze nie nęcą pana? - Ależ owszem! - Czy rozporządza pan czasem swoim dowolnie, czy też może ma pod tym względem jakieś ograniczenia? - Jestem panem swego czasu. - Może więc zechce udać się pan razem z nami w puszczę na parę tygodni? - Chętnie. - W takim razie będzie pan miał sposobność poznać życie yerba- terów. Czy słyszał pan kiedyś o Grań Chaco? Okolica to ogromnie ciekawa i jeżeli uda się pan z nami, to przedstawię mu owego senda- dora, którego właśnie chcę panu polecić na przewodnika w dalszej podróży. Oczekuje on tam na nas, bo mamy przedsięwziąć bardzo ważną sprawę. - Mógłbym się dowiedzieć, co to za sprawa? - Hm..., - mruknął - właściwie jest to tajemnica, ale możemy ją panu powierzyć z zastrzeżeniem, że nas nie wyśmieje. - Cóż znowu!... Dlaczego ja, nie znający wcale tutejszych sto- sunków, miałbym was wyśmiać? Yerbatero spojrzał po swoich towarzyszach, a widząc, że kiwają głowami potakująco, pogładził rozczochraną głowę i rzekł: - Podobno przebywał pan dłuższy czas wśród Indian na północy i umie się obchodzić z koniem, a także z bronią. Dzisiaj zaś zauważy- łem, że nie brak panu także rozsądku. Wnoszę stąd, że właśnie towarzystwo pańskie byłoby nam ogromnie na rękę. Zaproponuję panu coś, najpierw jednak muszę zastrzec, by pan nas nie wykpił i odpowiedział zupełnie szczerze. 61 - Proszę! - A więc... co by pan uczynił, znając miejsce, w którym ukryto skarb? - Zwróciłbym na to uwagę jego prawowitemu właścicielowi. - Właścicielowi, mówi pan?... Hm... A gdyby takiego wcale nie było? - Wówczas zabrałbym skarb dla siebie. - Czy posiada pan znajomość magii? - Przesąd! Żadna magia nie istnieje, a choćby i była, to wcale jej nie potrzeba do wykrycia skarbu, o którym się wie wszystko. - Hm..., - mruczał dalej, widocznie z przyzwyczajenia - jeżeli tak, to tym lepiej dla nas. Jest pan wykształconym, rozumnym czło- wiekiem i posiada pan zdolność przekonywania ludzi. Chyba Bóg zesłał nam pana... Znamy miejsce, gdzie leży wielki skarb... a właściwie aż dwa miejsca. - Śpieszcie więc tam, panowie, czym prędzej i zabierzcie ów skarb, aby was ktoś nie ubiegł. - Hm... Gdyby to było takie łatwe... Przyznam się, że czyniłem już poszukiwania, ale, nie znając pewnego pisma... - Aha, idzie o jakieś pismo?... - Właśnie! Pan, jako uczony... - Proszę mnie nie przeceniać - przerwałem. - W jakim języku napisany jest ten dokument? - W języku Inków, ale łacińskimi literami, w narzeczu zwanym kiczua. - Zaczyna mnie to interesować. Podczas mego pobytu wśród pół- nocno-amerykańskich Indian badałem ich narzecza, a wybierając się do Ameryki Południowej, poczyniłem również pewne studia, doty- czące języka tutejszych plemion, zwłaszcza zaś wspomnianego kiczua. Kto posiada ten dokument? - Właśnie ów nasz znajomy Geronimo Sabuco, którego panu chcę polecić na przewodnika. Wręczył mu go pewien umierający mnich. 62 - A dlaczego wręczył to właśnie jemu? - Sendador ów przeprowadził przez Andy na tę stronę zakonnika, dążącego do klasztoru Dominikanów w Tucuman. Nagle jednak sta- ruszek zachorował i na krótko przed śmiercią powierzył przewodni- kowi dokument. Widziałem ten papier. Są na nim dwa rysunki... - I nie mógł pan przeczytać? - Nie. Ale sendador, jako bardziej wykształcony, zadał sobie wiele trudu w tym kierunku i był pewny, że sprawa się uda. Wezwał mnie do spółki dla poszukiwania skarbu, niestety jednak, zupełnie bezowoc- nie. - Czy objaśnił panu treść pisma? - Owszem, o ile sam ją zrozumiał. - Ciekaw jestem... - Ów podrę był bardzo uczonym człowiekiem. Dążył właśnie do Peru, aby tam odczytać tajemnicze sznurki. - To ciekawe! - Inkowie nie znali pisma literalnego i posługiwali się w tym względzie sznurkami. Wiedziałem nawet, jak się one nazywają, ale mi to wyszło z pamięci. -Kipu? - Tak... istotnie, kipu. - Każde kipu składa się z jednego sznurka, do którego przymoco- wują wiele mniejszych rozmaitej barwy. Otóż barwa i grubość każ- dego z frendzli ma pewne znaczenie. - Tak samo wyjaśniał mi sendador. Podobnych "dokumentów" ma być bardzo wiele zakopanych. Padre znalazł ich kilka, a ślęcząc nad tym długie lata, zdołał wreszcie rozwiązać ich zagadkę. Pewna stara Indianka, wywdzięczając się mu za wyleczenie jej choroby, ofiarowała mu dwa takie kipu, które, wedle jej opowiadania, zawierały tajemnicę ukrytego skarbu. Padre odcyfrował te dokumenty, ale tajemnicę za- brał ze sobą do grobu. Co zaś do innych kipu, to napisał on całą księgę, ale nie wydał jej drukiem. Staruszek miał zamiar udać się z dwoma kipu do Dominikanów w Tucuman i tu je przetłumaczyć. Ale, jak wspomniałem, zaskoczyła go w drodze śmierć. W ostatniej chwili oddał rękopis sendadorowi. - A kipu nie? - Te zostawił wśród swoich zbiorów w Peru, dokąd zamierzał pow- rócić. - Widocznie przeprawiał się przez Andy jedynie dla odszukania owego skarbu. Powiada pan, że wędrował do Dominikanów? -Tak. - No, to ów sendador wydaje mi się podejrzany. - Dlaczego? - Przede wszystkim proszę mi powiedzieć, co pan wie o treści pisma. - Zaraz to powiem. Było dwu Inków, którzy wsławili się zwycięs- twami na wyżynach. Otóż obiegli oni pewne miasto nad jeziorem, a mieszkańcy w obawie przed rabunkiem złożyli ogromną ilość złota do beczek i spuścili je na dno jeziora. Gdy przyszło do ostatecznej rozprawy, mieszkańcy wyginęli lub rozproszyli się, a skarby ich pozo- stały na dnie aż do dziś. Nikt o nich nic pewnego nie wie i tylko mówią o tym skarbie właśnie owe kipu. - W jaki jednak sposób zdołano wydobyć te kipu z owego miasta? - Niektórzy z mieszkańców zdołali uciec w góry i tam urządzili sobie nową siedzibę, wmurowując kipu oraz uratowaną część skar- bów w skały. Niestety, zwycięzcy wytropili ich niebawem i pomor- dowali. Nie wszyscy jednak wyginęli; jednemu z napadniętych udało się zbiec. Nie widząc już wrogów, udał się na miejsce zburzonej siedziby i tu, w znajomej sobie skrytce, znalazł kipu. Nie wiadomo, dlaczego z nich nie skorzystał. Może nie znał się na tego rodzaju piśmie, albo może zaszła inna przeszkoda, dosyć, że drogocenny przedmiot przekazał w spadku swoim następcom, aż przeszły one wreszcie w posiadanie wspomnianej kobiety, która wręczyła je mni- chowi. - Jeżeli to nie jest bajką, to chyba nie ma już bajek na świecie. - Więc pan mi nie wierzy? - Owszem, wierzę panu, ale wątpię, aby to, co panu opowiadano, było prawdą. - Sendador przecież mnie nie okłamał. - Nie przeczę również i temu, ale mógł on sam być mylnie poin- formowany. Przede wszystkim w całej tej sprawie uderza wiele nie- prawdopodobnych rzeczy, a po wtóre podejrzewam sendadora, jak to już przed chwilą wspomniałem. - Podejrzewa pan mego starego, dobrego przyjaciela? Gdyby go pan znał osobiście, z pewnością zmieniłby o nim przekonanie. - Bardzo to pięknie, że pan broni swego przyjaciela; lecz ja niestety muszę wyznać, że podejrzenia moje względem niego opie- rają się na pewnych podstawach. Czy sendador znał mnicha, zanim został jego przewodnikiem? -Nie. - I nie był też jego krewnym? - Ani jedno, ani drugie. - Może podczas podróży wyświadczył staruszkowi jakąś przysłu- gę? - Nie. Ale dlaczego pan mnie o to wszystko pyta? Co to ma wspólnego z kipu ? - Ma pewien związek. Ale proszę mi jeszcze powiedzieć, czy miejsca, w których mają być ukryte skarby, znajdują się w okolicy Tucuman? - Przeciwnie, są one w całkiem innej stronie. - Dlaczego więc pobożny podrę przedsięwziął wyprawę do Tu- cuman, a nie wprost do owych miejsc? Przyzna pan zresztą, że przejście przez wysokie i strome Andy jest nie tylko uciążliwe, ale i niebezpieczne, zwłaszcza dla starego człowieka. Jeżeli więc mnich nie zawahał się wobec tych trudności, niewygód i niebezpieczeństw przejść przez góry, to miał zapewne jakiś ważny cel i prawdopodobnie 64 65 chodziło mu o odszukanie owych skarbów. Być może, człowiek ten nie pragnął ich dla siebie wyłącznie, bo tacy ludzie nie cenią zbytnio dóbr doczesnych, i przypuszczam, że zamierzał wydobyć owe skarby dla kogoś. A w takim razie... jak pan sądzi? Czy owym człowiekiem, którego staruszek pragnął wzbogacić, mógł być sendador? - Na razie mnich nie miał zapewne zamiaru być dobroczyńcą sen- dadora... - Otóż mnie się zdaje, że i później nie miał ku temu przyczyny. Sendador nie mógł przecież domyślić się istnienia skarbu i mnich dopiero przed samą śmiercią mógł mu wyjawić tajemnicę, a wyjawił mu nie dobrowolnie, lecz pod przymusem. Zachodzi teraz pytanie, komu właściwie staruszek miał zamiar wyjawić ową tajemnicę skar- bu, zanim wydarł mu ją sendador? - Myślę, że Dominikanom w Tucuman. - I ja tak sądzę. Bracia zakonni mogliby dojść po nitce do kłębka o wiele łatwiej, niż sendador, bo mają więcej danych na to, aby odczytać kipu. - Alepadre nie miał ich wówczas przy sobie. - W to nie wierzę. - Powiedział mi o tym wszystkim mój przyjaciel, a ja nie mam powodu podawać w wątpliwość jego opowieści. - Natomiast ja mam ku temu powody. Skąd pochodził ówpadre? - O tym sendadorowi nie powiedział. - A gdzie znajdowały się jego zbiory naukowe, o których po- przednio pan wspominał? - Nie wiadomo. - Czyżby więc podrę umarł, nie wyjawiwszy tego wszystkiego? Czyż dalej jest to możliwe, aby on, mając rękopis przy sobie, pozosta- wił fa/?u gdzie indziej? Toż one więcej były warte, niż pismo! - Hm... Istotnie, zaczyna mnie pan przekonywać. - Jestem pewien, że przyjaciel pański zdobył owo pismo i obydwa przedmioty w sposób nieuczciwy. 66 - Jak to już wspomniałem, podrę nie miał kipu przy sobie. - A ja twierdzę, że miał i sendador dostał je w swoje ręce. Czy rozumie on kiczua? - Tak jest. - Ale nie umie rozszyfrować kipu? -Nie. - Wobec tego były one dla niego nie tylko nieprzydatne, ale nawet niebezpieczne. Poznawszy już tajemnicę z rękopisu, zniszczył kipu w obawie, aby nie dostały się w ręce kogoś innego, który potrafiłby je odczytać i ubiec go w zdobyciu skarbów. Cóż on postanowił przedsię- wziąć, gdyby poszukiwania okazały się daremne? - Nie myśli ich zaprzestać. - I znowu bez skutku... - A gdyby... Ma on zamiar wyszukać kogoś, kto rozumiałby się na załączonych do rękopisu rysunkach i w tym celu prosił mnie, abym w czasie bytności w Montevideo rozejrzał się za takim właśnie znawcą. Zdaje mi się teraz, że go znalazłem. - Ma pan zapewne mnie na myśli? -Pana. - Wobec tego zmuszony jestem oświadczyć, że się pan myli. Nie mam ani chęci, ani zdolności do przeprowadzenia waszych zamia- rów. Zresztą sprawa jest niezbyt czysta. Dlaczego mianowicie senda- dor sam nie szuka odpowiedniego dla swych celów człowieka, lecz obciąża pana swymi zleceniami, sam nie wychylając nawet nosa z dzikich lasów? Mnie się zdaje, że gdyby się tylko pojawił z tym między ludźmi, wzbudziłby silne podejrzenia. Pan, jako osoba trzecia, może się wywinąć ze wszystkiego. Ale inaczej byłoby z nim. - Gdy się pan z nim zobaczy osobiście, wyjaśni on wszelkie wątpliwości w tej sprawie. - I cóż z tego? Cóż wówczas mógłbym zrobić? Na zawrócenie z drogi byłoby dla mnie za późno. - Będzie pan mógł w każdej chwili odłączyć się od nas bez żadnej 67 przeszkody. - Dziękuję! Sam jeden wśród dzikiej puszczy, albo gdzieś na pustyni Grań Chaco! Monteso wetknął wszystkie palce w czuprynę i ozwal się zakłopo- tany: - Widzę, że nie będziemy mieli z pana pociechy! A szkoda! Wiel- ka szkoda! Chyba, że pan da się jeszcze przekonać i pojedzie razem z nami... - Powtarzam, proszę nie liczyć na mnie w tej sprawie, bo nic wam nie mogę pomóc. Jestem tu obcy, nie znam kraju, ludzi ani stosunków tutejszych. Wszak wyobraża pan sobie zapewne, ile trudności należy pokonać, by odkryć owo miejsce, ukryte gdzieś w skale, lub inne, na dnie jeziora. - Ową skrytkę wśród skał istotnie będzie nam trudno znaleźć; natomiast jezioro znane nam jest dobrze na całym obszarze, a po- mimo to nie znaleźliśmy nic. - Oczywiście. Gdybyście nawet natrafili na owo miejsce, gdzie skarb zatopiono, to przecież nie wystarczy zanurzyć się tylko i chwycić go w ręce. Dla wydobycia potrzebne są wiadomości, o jakich nie macie najmniejszego pojęcia. Wiadomości te może posiadać tylko ktoś z tubylców, albo jakiś wielce uczony człowiek, który poszukiwaniom tego rodzaju poświęcił całe życie. Ja zaś nie tylko, że pierwszy raz znajduję się w tym kraju, ale i nie jestem uczonym, jak to wam zresztą już oświadczyłem. - Ech, jakoś to będzie! Mam wielkie zaufanie do pana i to mi na razie wystarcza. Do niebezpieczeństw podróży jesteś senior przyzwy- czajony, a przede wszystkim o to idzie. Nie potrzebuje pan zobowią- zywać się do niczego i będzie pan rozporządzał swoją osobą wedle własnego upodobania. Zresztą... co ja mógłbym od pana wymagać? Gdybyśmy jednak mogli porozumieć się w tej sprawie, nie byłoby to bez korzyści tak dla nas, jak i dla pana. Zresztą nie ma się nad czym teraz rozwodzić. Już mi pan przyrzekł, że z nami pojedzie. 68 - I nie odwołuję tego. - Proszę więc rozważyć, jakby to było pięknie, gdyby nam się poszczęściło. Zostałby pan od razu milionerem. Oczywiście musimy umówić się z góry, jaką część otrzyma każdy z nas. - Nie ma o czym mówić. - A więc przyłączy się pan do naszej wyprawy? - Owszem! Pojadę z wami, nie zobowiązując się jednak do nicze- go- - Wspaniale! - powiedział yerbatero, a twarz rozpromieniła mu się radością. - Porozumieliśmy się nareszcie! - Niech pan nie bierze sprawy tak łatwo... Nie uśmiecha mi się wasz skarb, ale co innego, mianowicie podróż razem z wami w dzi- kie okolice. A, że jestem tu zupełnie obcy, uczynię tak, jak ów czło- wiek, który, chcąc prędko nauczyć się pływać, wskoczył w wodę w najgłębszym miejscu. Jeżeli zatem chcecie mnie wziąć ze sobą, pojadę z wami. Ale mam pewne zastrzeżenia. - Owszem, proszę je wyjawić, a spróbujemy się do nich zastoso- wać - rzekł Monteso, wyraźnie zadowolony. - Właściwie stawiam tylko jeden warunek - odrzekłem. - Kto weźmie udział w wyprawie? - My wszyscy, jak tu jesteśmy, oraz Sabuco. Co do nas sześciu, których tu widzisz senior, to wszyscy pracujemy razem od szeregu lat, zżyliśmy się więc, przyzwyczailiśmy do siebie nawzajem i ciężko było- by rozstać się nam kiedykolwiek. A może pan być pewien, że są to ludzie dzielni, którym można zaufać i którzy umieją milczeć, gdy taka zajdzie potrzeba, więc tajemnica nie wyjdzie poza obręb naszego kręgu. - Otóż chciałem się zastrzec w tym właśnie względzie. Wymagam jak najściślejszej dyskrecji w sprawach, które wskażę. Przyznałem się na przykład wobec was otwarcie, że podejrzewam sendadora. Otóż w naszym wspólnym interesie leży, aby on się o moim podejrzeniu nie dowiedział. Jeżeli przyrzekniecie mi w tej sprawie dyskrecję, przyłączę 69 się do was. - Zgoda! Oto moja ręka, senior! A i towarzysze moi potwierdzą to podaniem dłoni. Uczynili to natychmiast i odtąd stałem się członkiem gromady yerbaterów. - Dotychczas wszystko poszło dobrze, - zauważył Monteso - a reszta ułoży się sama z biegiem czasu. Wypada nam teraz omówić czas odjazdu i zaopatrzyć się na drogę. Czy będzie pan gotów jutro przed południem? - Owszem. Ale o jakim zaopatrzeniu pan myśli? - Otóż musi pan mieć przede wszystkim/wicAo. Kapelusz, chwa- lić Boga, posiada pan dobry i tylko potrzebny do niego szal, który się wiąże pod brodą w ten sposób, aby podczas jazdy wiatr, odbijając się odeń, ochładzał szyję, ramiona i grzbiet. Rano przyjdę do pana i obaj wybierzemy się po sprawunki. Opróczponcha będzie panu potrzebną także chiripa. - Cóż to znowu za dziwoląg? - Jest to rodzaj koca, który umocowuje się z tyłu u pasa i przeciąga przez krocze do przodu. Rzecz ta jest niezbędna, jeśli się nie chce odparzyć sobie skóry już pierwszego dnia jazdy. Trzeba też kupić spodnie, podobne do tych, jakie nosi gauczo, oraz buty bez podeszw, siodło, strzelbę, lasso, bolas i nóż. Mam nadzieję, że z czasem nauczy się pan władać tutejszą bronią, do której zalicza się właśnie lasso i bolas. Ponieważ uważam pana za swego gościa, raczy pan zezwolić, abym sprawunki te poczynił na własny koszt. - Łaskawość pańska wzrusza mnie, ale nie mogę skorzystać z niej, bo zaopatrzyłem się już we wszystko, co potrzebne do podróży. Ubiorę się tak, jak to czyniłem na prerii. - Ależ, senior, to byłoby rzeczą ogromnie niepraktyczną. Proszę wziąć pod uwagę różnicę między tamtejszymi a tutejszymi warunkami. - Jeżeli idzie o ubiór, to różnicy nie ma prawie żadnej. Karabin mam własny i wypróbowany. Kupiłem lasso i bolas, brakuje mi tylko 70 siodła i konia! - Postaram się o jedno i o drugie, senior. W tej chwili wszedł jakiś nowy gość, pozdrowił uprzejmie obec- nych i usiadł przy najbliższym stoliku, biorąc się skwapliwie do butel- ki. Ponieważ odwrócony był do nas plecami i zajął się czytaniem gazet, można było sądzić, że jesteśmy mu zupełnie obojętni i dlatego nie mieliśmy powodu zmieniać tematu rozmowy. < - Którędy jedziemy? - spytałem. - Poprzez Urugwaj i Entre Rios do Parany, a potem rzeką do Cor- rientes, stamtąd zaś musimy zboczyć na lewo w kierunku Chaco. Pierwszy etap tej podróży był taki sam, jaki mi doradzał Tupido i to mnie zastanowiło. - Dla pana oczywiście podróż ta będzie trochę uciążliwa - ciąg- nął yerbatero - i dlatego urządzimy częstsze i dłuższe postoje, aby pan nie odczuwał zbytniego zmęczenia. Z tych słów można było sądzić, że Monteso miał mnie za delikat- nego i nieprzyzwyczajonego do niewygód podróżnika. Postanowiłem więc wyjaśnić mu tę sprawę. - Nie krępujcie się mną zbytnio, panowie... Jeżdżę znakomicie konno i nie brak mi wytrwałości na trudy. - Wiem, wiem... - uśmiechnął się Monteso. - Pierwszy dzień w takiej podróży mija jako tako, drugiego dnia krwawią nogi, a na trzeci powstają rany, no i nie pozostaje nic innego, jak tylko położyć się na parę tygodni, aby się to zagoiło... Senior, aby być dobrym jeźdźcem, trzeba się urodzić na stepie. Jutro dotrzemy nie dalej, jak tylko do San Jose', pojutrze do Perdido, a potem zboczymy do Mercedes, aby wypocząć dni parę w hacjendzie mego stryja. Dalszy plan podróży ułożymy później. Wypadnie nam droga ku granicy, w okolice bardzo w tych czasach niebezpieczne. - Mnie się zdaje, że z tego powodu nie mamy się czego obawiać, bo co nas obchodzą polityczne awantury tego kraju? - Nie myśl tak, senior. Stosunki tu są zupełnie odmienne, niż w 71 Europie. Szczególnie obcy podróżni muszą się bardzo mieć na bacz- ności. Wyjeżdżasz rano, jako wolny, bezpartyjny i niezależny obywa- tel, a wieczorem już Jesteś z musu żołnierzem i walczysz na rzecz Stronnictwa, w którego łapy wpadłeś, a którego sprawy są ci najzupeł- niej obojętne. - Ba! Ale ja jestem obywatelem państwa, które ma tu swoich przedstawicieli i w takim wypadku do nich mogę się zwrócić na- tychmiast o obronę. - Natychmiast? No, nie bardzo, bo do tego nie dopuszczą. A każ- dy samowolny krok uwaźanoby za dezercję i najniespodziewaniej mogłaby pana za byle co spotkać śmierć. Zresztą choćby się nawet udała ucieczka, to, zanim zdążyłby pan do swego konsula, popuch- fyby panu w stepie nogi i zaskoczył głód. Nie ma co tu liczyć na legalne środki, ale jedynie na własną przezorność i ostrożność. Ponieważ jednak będzie pan pod naszą opieką, nie pozwolimy uczynić mu żadnej krzywdy i może się pan czuć zupełnie bezpiecznym. No, - zakończył - rzecz więc omówiona. A teraz niech tu nam uprzątną ze stołu, abyśmy mogli sobie zagrać. Słowo to podziałało na jego towarzyszy, jak prąd elektryczny. Natychmiast porwali się pomagać dziewczynie w uprzątnięciu na- czyń, po czym Monteso wyjął karty i rzucono na stół pieniądze, a było ich tyle, że mimowolnie cofnąłem się z krzesłem w tył. - Proszę się nie usuwać, senior, - rzekł Monteso - przecież pan zagra z nami jedną partyjkę? - Niestety nie grywam i nie mam pojęcia o kartach. Monteso spojrzał na mnie z niedowierzaniem. W tym kraju z niez- wykłą namiętnością grają w karty wszyscy i to na grube stawki. Jeżeli więc ktoś odrzuca zaproszenie do gry, to według tutejszych pojęć, popełnia duży nietakt. - Cóż znowu? - zaniepokoił się Monteso. - Może pan chory? - Nie, ale ogromnie zmęczony i muszę udać się na spoczynek. - To pana usprawiedliwia, tym bardziej, ze ma pan przed sobą 72 jutro forsowną podróż. W tej chwili nowo przybyły gość podszedł do moich towarzyszy i oświadczył, że chętnie zagrałby z nimi. Yerbaterzy z ochotą przyjęli go do swego grona, zajął więc miejsce. Ja zaś wstałem i sięgnąłem do kieszeni po portfel, by zapłacić swoją część. Spostrzegł to Monteso i obruszył się: - Co? Chce pan płacić? Ależ to byłaby dla nas obraza. To już rzecz załatwiona i nie ma o czym mówić. Teraz zechce pan wypocząć, a jutro rano o dziewiątej będę u niego przed hotelem z koniem i potrzebnymi rzeczami... Albo może lepiej, gdy pana odprowadzę na miejsce, bo... wie pan... - Dziękuję, senior. Nic mi się nie stanie po drodze do hotelu. Umiem być uważny i przezorny. Buenos noches\ - Dobrej nocy! - odpowiedzieli yerbaterzy, podając mi rękę, a Monteso dodał: - Przyjemnych marzeń o naszym skarbie... Może się panu przyśni jakiś dobry sposób odnalezienia go... Uprowadzenie Na drugi dzień rano wstałem wcześnie i zanim przybył Monteso, przygotowałem się do drogi. Przygotowania te zresztą nie wymagały zbytnich trudów: cały swój majątek wziąłem na siebie, a opróżnioną walizkę podarowałem kelnerowi, ubranie służącemu hotelowemu; trochę niezbędnej bielizny i innych drobiazgów zapakowałem w skó- rzaną torbę i byłem gotów. Kelner, Szwajcar z pochodzenia, otrzymawszy oprócz walizy także suty napiwek, wdał się ze mną w dłuższą rozmowę, chcąc mi się odwdzięczyć życzliwymi radami. Pochwalił, że wybieram się w drogę na koniu i z ludźmi doświadczonymi, zamiast jechać dyliżansem. Dyliżans tutejszy, jak mi go opisał kelner, jest to ogromny wóz, zawierający przedział dla dziesięciu, dwunastu podróżnych. Do za- przęgu używają zwykle siedmiu "rumaków", wygłodzonych w nielito- ściwy sposób. Cztery konie zaprzężone są bezpośrednio do dyszla, dwa przed nimi, a jeden na samym przedzie. Na tym pierwszym koniu siedzi jeden z peonów i kieruje całym ekwipaźem. Drugi peon siedzi na koniu z owej czwórki przy dyszlu, trzeci wreszcie, galopuje konno obok dyliżansu, okładając batem zaprzężone zwierzęta bez względu na to, czy jest potrzeba, czy nie. Wysoko na koźle wozu siedzi właściwy woźnica, zwany mayoral, 74 który, choć ma ogólny nadzór nad końmi, jednak zazwyczaj nie troszczy się o to, gdy któryś z nich padnie, lub gdy dyliżans wysypie pasażerów na step, jak gruszki z worka. Koniom nie pozwala się nigdy biec truchtem, lecz zmusza się je do ustawicznego galopu, najbardziej zaś w tych miejscach, gdzie droga najgorsza i najtrudniejsza. Wobec tego dyliżans odbywa dziennie około piętnastu mil drogi. Oczywiście mówię tu o "drodze" w przenośni, gdyż właściwie nie ma tu żadnych dróg. Jedzie się na przełaj przez step i choć brak na nim kamieni, jednak znajdują się liczne wyrwy, doły i osypiska. W ogóle teren jest tego rodzaju, że wóz skacze ustawicznie, grożąc wywróceniem się, podróżni nie mają chwili spokoju, aby porozma- wiać pomiędzy sobą lub rozejrzeć się po okolicy. W czasie jazdy często napotyka się na szkielety końskie. Nikt tu bowiem nie troszczy się o te szlachetne stworzenia, gdyż jest ich w kraju aż za dużo. Szkapę można tu kupić za małe pieniądze. Hodowla w ogóle jest tu tak tania, że kośćmi końskimi i tłuszczem palą w cegielnianych piecach. W całym kraju nie ma stajen. Konie przebywają na wolnym powie- trzu, bez względu na porę roku, nikt o to zbytnio się nie troszczy. Obroku, np. owsa czy kukurydzy, nie znają tu wcale. Koń musi zazwyczaj sam troszczyć się,o przeżycie. Jedynym wyrazem opieki właściciela nad zwierzęciem jest wypalanie na skórze specjalnego znaku. TUbylcy nazywają Urugwaj Banda orientale, co znaczy strona wschodnia, i Urugwajczyk bardzo często z tego powodu chełpi się nazwą oriental - mieszkaniec wschodu. Kraj graniczy na pomocy z Brazylią, na zachodzie z rzeką Urugwaj, skąd też jego nazwa, na południu z rzeką La Pląta, a na wschodzie z Oceanem Atlantyckim. Powierzchnia kraju jest pofałdowana wzgórzami, wśród których pły- nie rzeka Rio Negro, co do wielkości równająca się Odrze. Równole- gle za rzeką biegnie łańcuch górski, zwany Cuchilla Grandę. Cuchilla 75 znaczy po hiszpańsku "nóż" - i słowo to bardzo celnie określa łańcuch górski, z lotu ptaka przypominający zwrócone ku niebu ostrze. Prawie cała powierzchnia Urugwaju poprzecinana jest wzgó- rzami. Niewielkie lasy spotyka się tu bardzo rzadko, zazwyczaj nad brzegami rzek lub potoków; właściwego lasu nie znajdziesz wcale. Nie ma również w Urugwaju wsi w naszym rozumieniu, a tylko większe dobra i folwarki, które mają dwojaki charakter. Jedne z nich poświęcone są wyłącznie hodowli bydła i noszą nazwę estancja, dru- gie, których głównym zadaniem jest uprawa roli, na wzór naszych majątków ziemskich, nazywają się hacjenda. Hacjendy owe, z wybie- lonymi starannie zabudowaniami, czynią z daleka bardzo dobre wra- żenie i łudzą dostatkiem; przy bliższym jednak poznaniu następuje rozczarowanie, gdyż są to bardzo prymitywne budynki, a nieraz po prostu rudery. Oprócz wyżej wymienionych większych majątków, są tu jeszcze mniej zamożne, drobniejsze gospodarstwa czyli folwarki. Zagroda taka, zwana ranczo, zbudowana jest zazwyczaj z nieobrobionego kamienia i pokryta słomą lub trzciną. Oczywiście w tym stepowym kraju jest ogromna ilość bydła, koni i owiec, które wypasają się całymi stadami pod nadzorem peonów. Wół opasowy, przeznaczony na rzeź, kosztuje tu niewiele. Wobec tak niskich cen nie ma się co dziwić, że właściciel mało dba o pojedyncze sztuki i obojętne mu, czy zwierze zginie z głodu, czy też je zamęczy peon. Orientale wyśmiałby naszego rolnika, gdyby widział jego troskę o dobytek. Około godziny dziewiątej rano doszedł uszu moich tętent kopyt końskich na ulicy. Wychyliłem się przez okno i ujrzałem wjeżdżają- cych w podwórze hotelu yerbaterów. Byli w komplecie i przedstawiali się oryginalnie. Ubrani, jak zwykle, w łachmany, siedzieli na koniach, również nie świadczących o dostatku. Były to chude, pokaleczone szkapy. Za to miały na sobie siodła i uzdy, ozdobione bogato srebr- nymi świecidełkami, piórami i dzwonkami, a grzywy i ogony 76 posplatane barwnymi jedwabnymi wstążkami. Jeźdźcy mieli u bosych nóg srebrne ostrogi nadzwyczajnych rozmiarów. Jak często ostrogi te byty w użyciu, świadczyły najlepiej rany na bokach zwierząt. Zdobienie koni jest w Ameryce Południowej powszechnym zwy- czajem, więc iyerbaterzy stosują się do tego. Marzeniem najbiedniej- szego z nich, który się jeszcze nie dorobił, jest przede wszystkim po ukończeniu pracy w puszczy sprawić sobie najbogatszy rząd dla swego konia i żaden nie szczędzi na to ciężko zapracowanego grosza. Dla- tego też spotyka się w tym kraju jeźdźców, którzy sami wyglądają jak nędzarze, ale siodła, uzdy, strzemiona i inne części rzędu końskiego warte są kilka razy więcej, niż sam koń. Tb jedna ze słabości yerbaterów. Poza tym lubią oni hazard i picie, aż do utraty ostatniego grosza. Gdy zaś im i tego nie starczy, sprzedają cały swój ruchomy majątek, to jest konia z bogatym rzędem i wędrują na powrót w puszczę by znowu pracować ciężko przez kilka miesięcy z tą myślą, że nadejdą szczęśliwe chwile, gdy będzie można ponownie paradować na koniach po ulicach Montevideo, Assuncion albo Corrientes. To, że moi towa- rzysze, wyruszając do pracy w puszczy, mieli jeszcze konie i rzędy, świadczyło tylko o ich szczególnej zamożności. Senior Mauricio Monteso, przybywszy przed hotel na czele swych towarzyszy, zsiadł z konia i po chwili wszedł do mego pokoju. Zale- dwie jednak spojrzał na mnie, ogromne zdziwienie odmalowało się na jego twarzy i nawet nie posłyszał mego pozdrowienia, ani nie spostrzegł ręki, którą wyciągnąłem do niego na powitanie. Stał chwilę, u progu, jak wryty z otwartymi szeroko ustami. - Cóż to? Nie chce się pan ze mną przywitać? - rzekłem po chwili. - Zdaje mi się, że pan mnie zna... widzieliśmy się przecież wczoraj. - Do licha! - ledwie wykrztusił i zamilkł znowu. - Co pana tak wytrąciło z równowagi? - spytałem, zaczynając się dziwić zachowaniu yerbatera. 77 Monteso postąpił na środek pokoju, zamykając za sobą drzwi, po czym wziął mnie za rękę, podprowadził do okna, obejrzał od stóp do głów i... wybuchnął głośnym, niepohamowanym śmiechem. - Co się z panem stało? Kto pana tak ubrał? Może mi pan zechce wytłumaczyć, czy to przypadkiem nie karnawał mamy teraz i czy nie wybiera się pan na maskaradę... Domyśliłem się, że to mój ubiór tak bardzo go zdziwił i takim go natchnął humorem. Pozwoliłem mu jednak wyśmiać się, ile zechce, czekając, aż się uspokoi. Yerbatero odstąpił ode mnie parę kroków, złożył ręce w trąbki, i przyłożywszy je do oczu, patrzył na mnie znowu przez chwilę, niby przez lornetę - w końcu zapytał: - Proszę mi powiedzieć, ale szczerze, kto z nas jest wariatem: ja, czy pan? Na takie odezwanie si^yerbatera uważałem za właściwe przybrać bardzo poważną minę, nie chcąc, aby się ze mną nadmiernie spoufalał i odrzekłem: - Z pewnością... pan! Zobaczywszy pierwszy raz pana, byłem zdziwiony pańskim ubraniem tak samo, jak pan teraz moim, a jednak nie pozwoliłem sobie na żarty i nie nazwałem pana wariatem... Słowa moje poskutkowały nadspodziewanie. Począł się natych- miast usprawiedliwiać, mówiąc: - Proszę mi wybaczyć, senior. Nie miałem wcale zamiaru obrażać pana. Sam jednak chyba przyznasz, że w ubiorze tym wyglądasz arcy komicznie... - Nie wydaje mi się. O wiele komiczniejszy widok przedstawia bosy jeździec, który wybierając się w dziewicze lasy, zdobi swego konia świecidełkami, a sam nie ma na sobie całych portek ani kurtki. Jeżeli zresztą uważa pan, że jestem śmieszny i mogłoby to pana również narazić na śmieszność, to zechciej pan rozejrzeć się za innym towa- rzyszem... - Ależ najserdeczniej pana przepraszam - usprawiedliwiał się skonfundowany. - Cała moja wina, że nie mogłem powstrzymać się 78 od szczerości, co niech mi pan wybaczy. Ale też racz mnie pan objaśnić, na co się mu przyda w podróży to skórzane ubranie... - Takie ubranie nosi w Ameryce Północnej każdy porządny wę- drowiec. - Ba, ale jesteś senior w tej chwili w Ameryce Południowej, a to całkiem co innego. - Panu się zdaje, że na północy musi być zimno, a na południu gorąco, czy nie tak? Otóż proszę posłuchać. Na równiku mamy klimat najgorętszy; lecz im dalej od równika ku północy lub południowi, tym chłodniej. Obecnie znajdujemy się w oddaleniu czterdziestu stopni od równika na południe i mamy taki sam klimat, jak w tym samym oddaleniu na północy. Byłem zresztą jeszcze bliżej w kierunku rów- nika i nosiłem skórzane spodnie. - Tego dobrze nie rozumiem. - Wyjaśnię to inaczej. W tym kraju są gorące dnie, a zimne noce. Skóra jest złym przewodnikiem ciepła, czego nie można powiedzieć o materiałach waszych ubrań. Otóż ja w dzień nie będę się pocił, a w nocy marzł w takim stopniu, jak wy. - Niby wygląda to na rzecz praktyczną. - Bywają też w tutejszym klimacie częste deszcze. Skóra ta, wy- prawiona na sposób indiański, nie przepuszcza wody; nie czepiają się też jej w gąszczach leśnych gałęzie, podczas gdy wasze ubrania z łatwością ulegną podarciu na strzępy. Niech pan zresztą zobaczy, jak to ubranie przylega ściśle do ciała. Nie dostanie się doń ani komar, ani żaden inny owad. A czy wasze ubranie chroni was dostatecznie przed tym? - Niestety, -westchnął - skóra moja już po kilku dniach pracy zgryziona jest miejsce w miejsce. - A zatem widzi pan, że nie było z czego się tak bardzo śmiać. - Słusznie. Ale... niech się pan nie gniewa... mimo tych wszystkich zalet, ubranie to krępuje panu ruchy. Awygląda pan, jak nurek... Zaś te olbrzymie buty... 79 Tb mówiąc, obmacał rękoma cholewy, sięgające mi powyżej kolan. - Te buty - rzekłem - są praktyczne. Ani nie ukąsi mnie wąż, ani w wodzie nóg nie przemoczę, gdy się zdarzy jechać przez rzekę głęboką aż po siodło. - Aż czego zrobione jest to ubranie? - Spodnie uszyte są z wyprawionej przez Indian skóry łosia, a bluza ze skóry bydlęcej. Jest ona tak cienka i lekka, jak wełniana koszula, przy czym nie drze się i można ją prać. Kurtka zaś zrobiona jest z takiej skóry, której wyprawienie trwa rok. Pomimo jej cienkości, nie przejdzie przez nią najostrzejsza strzała. - O, to ważna rzecz, bo kto wie, czy nie będziemy mieli do czynienia z mieszkającymi w okolicach Grań Chaco Indianami, którzy posługują się zatrutymi strzałami. Niech taki patyk zadraśnie tylko skórę, a człowiek w ciągu kilku godzin umiera. Widzę teraz, że nie miałem racji, krytykując pański ubiór... Ale jeszcze jedno mnie zasta- nawia, mianowicie... nie ma pan ostróg. - Mam je w kieszeni i wkładam na nogi tylko w razie potrzeby. - Ależ to niemożliwe. Żaden tutejszy koń nie pobiegnie, jeśli się go nie zmusi do tego ostrogami. - Ba, zawsze konie się narowią, gdy nadużywa się ostróg; przyzwy- czajają się one szybko do nich i wreszcie nic sobie z nich nie robią. Co do mnie, całymi tygodniami jeździłem na koniu bez ostróg i było dobrze. Nie używając ich, a właściwie nie nadużywając, wystarczy lekko tylko pocisnąć konia piętami, aby ruszył ostro do przodu. Yerbatero nie był przygotowany na tego rodzaju lekcję, że zaś każdy jego zarzut zbijałem natychmiast dobrze umotywowanym dowodem, więc pogodził się wreszcie ze wszystkim i j uż w milczeniu przypatrywał się moim rewolwerom, karabinom, zawartości pasa. Ja natomiast ciekawy byłem przeznaczonego dla mnie konia, więc wyjrzałem przez okno, a zobaczywszy wśród yerbaterów jedną wolną szkapę, pokale- czoną i zdaje się ślepą, zapytałem: - Czy to koń dla mnie? 80 - Tak, senior. Wybrałem jak najspokojniejszego i posłusznego. - No, za ten wybór, niestety, nie mogę być wam wdzięczny, tak jak i za ozdoby w krzyczących kolorach. Nie lubię tego i proszę zaraz to usunąć, a zostawić tylko siodło! - Trzeba zostawić przynajmniej koc - perswadował. - Pań nie wie, jaka to przykra sprawa, gdy się odparzy skórę... - Nie. Proszę i koc zabrać. Monteso wyszedł, wzruszając ramionami, a zbliżywszy się do towa- rzyszy, mówił im coś przez chwilę, zapewnię ostrzegał, by się ze mnie nie śmiali. Gdy następnie poprowadził mego konia parę kroków, spostrzegłem, że marne to stworzenie kuleje na jedną nogę. - Aha... - pomyślałem, - uważają mnie za tak lichego jeźdźca, iż wybrali mi kulawe zwierzę! - Senior! - zawołałem przez okno. - Temu koniowi brakuje coś w nodze! - TYochę tylko... to nic nie szkodzi. - Przepraszam, wcale nie trochę. - Skoro będzie pan w siodle, to nic nie odczuje. - Ależ ja na tego kalekę wcale nie mam ochoty wsiadać... Zamknąłem okno i wyszedłem zobaczyć się z gospodarzem. Nale- żał on do tych wyjątkowych ludzi, którzy dla swoich koni mają stajnię. Przedtem już spostrzegłem tutaj kilka rosłych rumaków, z których jeden podobał mi się szczególnie. Po długich namowach, ceregielach i targach udało mi się wreszcie kupić porządnego konia. Zapłaciłem za niego stosunkowo drogo, ale wołałem mieć dobrego konia i przy- zwyczaić się do niego, niż gdybym miał byle jakiego i zmuszony był co kilkanaście mil rozglądać się za innym. Kupiony koń należał do dobrej rasy, liczył cztery lata i odznaczał się nie tylko wspaniałym wyglądem, ale i żywością oczu oraz właści- wymi tym zwierzętom kaprysami, co zresztą nie było dziwne, bo niedawno wyrwano go spośród prawie dziko żyjącej stadniny. Yerba- terzy oglądali go z podziwem i pewną trwogą, a Monteso zauważył: 81 - Ee, co panu z takiego dzikusa, skoro nawet wsiąść na niego będzie trudno. Trzeba prowadzić go luzem ze dwa dni, aby się dobrze zmęczył i dopiero wtedy spróbować jazdy. - O, tak - potwierdził gospodarz, - będzie pan miał z nim dużo kłopotów. - Tak pan sądzi? - rzekłem. - Szkoda, że nie mam siodła. A może odstąpiłby mi pan jedno ze swoich, wisi ich kilka pod daszkiem. - Owszem, sprzedam panu jedno; proszę sobie wybrać. Zapłaciwszy żądaną kwotę, obmyślałem sposób, w jaki uchwycić w ręce zwierzę, które ani przez chwilę nie pozostawało w spokoju. Cala służba hotelowa wyległa na dziedziniec popatrzyć, jak sobie z nim poradzę, tym bardziej, że peon, zmęczony już i spocony, nie mógł sobie dać rady, bo koń wierzgał nogami na wszystkie strony. Przynie- siono więc lasso. Koń jednak znał widocznie przeznaczenie tego rzemienia, bo zobaczywszy go, stał się jeszcze bardziej niespokojny i wyswobadzał się za każdym razem z narzuconej mu pętli w sposób godny podziwu. Monteso pokpiwał sobie z nieudolności parobków, twierdząc, że nie umieją posługiwać się lassem. A gdy sam spróbował i również mu się nie powiodło, powstało wśród obecnych wielkie zadowolenie. - Musi pan użyć bolas - rzekł do mnie, - bo koń widocznie ma diabła w sobie i jeżeli mu się przy pomocy bolas nie oplącze tylnych nóg, to nie weźmie go pan w inny sposób. - Tak pan sądzi? A mnie się zdaje, że lasso najzupełniej wystarczy, jeżeli .oczywiście ktoś umie nim władać. Monteso na te słowa popatrzył na mnie z politowaniem, jak zawo- dowy rachmistrz na uczniaka, który śmie stanąć z nim w zawody w pamięciowym obliczeniu pierwiastka kubicznego z kilkunastocyfro- wej liczby. - To brzmi bardzo ładnie - zaśmiał się po chwili. - Ale proszę spróbować; zobaczymy, jak to się panu uda. Nic na to nie rzekłem, zwinąłem lasso, zbliżyłem się do konia i 82 uczyniłem ruch, jakbym chciał zarzucić pętlę na szyję. Wiedziałem z góry, że koń swoim zwyczajem szarpnie się w bok, co się też stało. Rzuciłem lasso i... trafiło, a zwierzę, obiegłszy raz dokoła mnie, musiało wreszcie stanąć, bo pętla zacisnęła mu się na szyi, tamując oddech. Wówczas zbliżyłem się do rumaka i wskoczyłem na grzbiet, rozluźniając jednocześnie rzemień na szyi, by koń się nie udusił. Teraz zdenerwowanie konia doszło do ostatnich granic, i na różne sposoby usiłował mnie zrzucić z siebie. Byłem na to przygotowany, więc osta- tecznie zwyciężyłem jego opór. Gdy mi się całkowicie poddał, zesko- czyłem z grzbietu i posłałem po swoje rzeczy na górę, tymczasem zaś nałożyłem koniowi uzdę i siodło. Monteso, stojąc z boku, patrzył uśmiechnięty i kiwał głową. Wreszcie rzekł do mnie: - No, no! Z pana nie byle jaki jeździec... - A co do lassa? - Co do lassa... to umie pan nim rzucać wybornie. Widzę, że nie będzie pan dla nas ciężarem w podróży. - Dziękuję za łaskawe uznanie i mam nadzieję, że nie tylko nie będę dla panów ucięźarem ale nawet się przydam. Wsiadajmy więc i jazda! Zabrawszy wszystkie swoje rzeczy na konia, wskoczyłem na siodło i wyjechałem na ulicę, żegnany głębokimi ukłonami gospodarza i całej służby. Widocznie zwycięstwo moje nad koniem i fakt, że nie dałem się mu zrzucić z grzbietu, wzbudziły szacunek otoczenia. Pierwszym człowiekiem, którego zobaczyłem na ulicy, był senior Esquilo Anibal Andaro, ten sam, który wczoraj nasłał mi na kark mordercę. Stał po drugiej stronie ulicy przed bramą domu i zdawało mi się, że przybył tu wyłącznie w tym celu, by być świadkiem mego odjazdu. Zauważyłem, że patrzył na mnie szyderczym wzrokiem, z wyrazem triumfu, jakby chciał powiedzieć: - Nie udało mi się wczo- raj, ale zastawiłem na ciebie inną sieć, w którą musisz wpaść. Gdy yerbaterzy, wyjechawszy z podwórza, zgromadzili się koto mnie, Andaro przesunął się w poprzek ulicy tuż przed głową mego 83 konia i rzekł do mnie kpiąco: - Szczęśliwej podróży, senior! Oczywiście nic nie odrzekłem na to, udając, że nie tylko nie słyszę, ale nawet nie widzę mówiącego. Monteso jednak, człowiek gorętszej krwi, spiął swą szkapę i najechał na eleganta, powalając go na ziemię. Andaro, podniósłszy się, począł kląć, nie żałując gardła. My zaś puści- liśmy się kłusem przez miasto. - Szkoda, że mój koń nie zgniótł na śmierć tego łobuza - mówił Monteso. - Z jego twarzy bardzo źle patrzyło i gdybyśmy pozostali tu dłużej, należałoby mieć się przed nim na baczności. - Bez wątpienia, - odrzekłem - a nawet jestem pewien, że uknuł już coś przeciw nam i możemy po drodze wpaść w zasadzkę, nie wiedząc, gdzie, kiedy i jak. - Ba, ale co mógłby nam zrobić? Najwyżej wyśle jakiegoś zbira, aby strzelił do pana z ukrycia. - To bardzo możliwe. Pojedziemy przez las? - Przez las? O iym nie ma mowy; lasów tu nie ma, a drzewa można zobaczyć jedynie w pobliżu domów, rozrzuconych tu i ówdzie wśród stepu, a gdzieniegdzie nad potokami mizerne krzaki. - Więc możliwą zasadzkę łatwo zauważyć z daleka? - Rozumie się. A zresztą ilekroć tylko teren będzie nierówny, dwu naszych pojedzie przodem. Przy tym grono nasze powiększyło się, bo jedzie z nami pewien senior, który może się nam w drodze przydać. - Jak to? Pozwolił pan przyłączyć się do nas komuś, nie porozu- miawszy się ze mną? - No, tak, bo z góry byłem pewny, że pan się temu nie sprzeciwi - odrzekł z pewnym odcieniem zarozumiałości. - A jednak mógł pan zapytać mnie o zdanie, bo dla mnie ma to wielkie znaczenie, z kim jadę w tak daleką podróż. - Proszę jednak pamiętać, że właściwie to ja jestem kierownikiem naszej małej, że tak powiem, karawany. - Przepraszam! Nie uznaję tu potrzeby żadnego kierownictwa, bo 84 każdy ma swoją wolę i swoje prawa. Może pan zresztą kierować swoimi towarzyszami podczas zbierania matę. Ja jednak, nie będąc zbieraczem matę, nie mam też potrzeby uznawać pana, jako swego przywódcy i w ogóle, gdyby mi proponowano, abym się miał stosować do cudzych rozkazów, wolałbym jechać sam jeden. Słowa moje zmitygowały go natychmiast. - Źle mnie pan zrozumiał - odparł szybko. - Nie mam ochoty rozkazywać panu i wiem o tym dobrze, że nie zgodziłby się pan na to. Jeżeli jednak coś radzę, to jedynie z dobrego serca i z troski o pana... - Przeciw temu oczywiście nic mieć nie mogę. - A że ów caballero pojedzie z nami, również nie ma pan powodu gniewać się na mnie. - A więc nie jest to zwykły obywatel, lecz caballero^ - O, to człowiek bardzo wykształcony... wyższy urzędnik policji. - Hm, w takim razie nie mam nic przeciwko temu, jeżeli w rzeczywistości jest on policjantem. - Dlaczego mielibyśmy w to wątpić? I z jakiego powodu miałby mnie okłamywać? - Z tych słów wnioskuję, że pan go właściwie nie zna. - O, znam go i to nawet bardzo dobrze. - Od kiedy? - Od kiedy? - powtórzył zakłopotany. - No... od wczoraj. - Ach, więc to nazywa pan dobrą znajomością? - Cóż w tym dziwnego? Pan zna go również. Proszę sobie przypo- mnieć owego pana, który wczoraj przysiadł się do nas w restauracji... - A, to ten? - mruknąłem. Zamilkliśmy. - O czym pan myśli? - zapytał mnie po chwili. - O tym, że ów caballero jest za młody na wyższego urzędnika. - Zdaje się panu. U nas robi się karierę bardzo szybko, i nieraz jeszcze spotka się pan z młodszymi nawet ludźmi, posiadającymi wyższe rangi. Odrzućmy jednak wszelkie przedwczesne podejrzenia. 85 Spodziewam się, że bę^ P-*" miał w nim bardz0 ""^ towarzysza podróży, gdyż i on bard^0 się uradował' dowiedziawszy się, że będzie mógł zetknąć się bliżej z ^ropejczykiem. - Gdzie on jest obec^9 Może wstąpimy po niego do mieszkania? - Nie. Pojechał nap^' ^"^a^ sie z nim dopiero za miastem. - W tym jest coś ai(/wyTiiine&o• Pędnik na wyższym stanowisku nie czyniłby znajomość;1 ukradkiem- Dlaczego właściwie nie przybył do hotelu przedstawić n41 slę) lub czemu nie Poprosił, abyśmy po niego wstąpili do domu? Czy /vie P3" przynajmniej, gdzie mieszka? - Nie wiem. - To może znane je^ P3"" choć ^8° nazwisko? - Nazywa się Carre/8' - Brzmi to nienajgo^'i ""^ wdzieję, że odpowiada charak- terowi człowieka, który ^ nosi-^Y^my zajechali przed jego dom, to... Urwałem nagle, a zat rzymawszy konia, obmacałem wszystkie swe Idf^sy^nif^ - Ach, senior, co za r^ołęstwb z mej strony! - rzekłem. - Nie mam portfela z pieniędz^"' został P^"^ w hote\u- - Ee... - uspokajał mme Montes0- - Nic się jeszcze wielkiego nie stało; w tak krótkim czasie nikt S° i"e mógł jeszcze sprzątnąć. Poślę jednego z moich td^^^- - Nie! Wolę już sam wrócić' bo mam szybszego konia, więc do pędzę was w krótkim cza^10' I nie czekając na odpo^^' zawróciłem swego rumaka, ruszając galopem - ale nie do lu^111' b0 P^n^dze miałem przy sobie, lecz do komendy policji, któr^ znajdowała się w pobliżu katedry. Przyby- wszy na miejsce, uwiążą^" konia j ka7ałem "ę zaprowadzić do najstarszego z obecnych t<*111 ""edników, który zdziwił się ogromnie moim szczególnym wygiął- Przedstawiłem mu się i zapytałem, czy zna komisarza nazwiskiei<1 rrera- - Nie, senior; nie zna<11 ^S0 - odrzeki- - Prawdopodobnie 86 przesłyszało się panu. - O, nie; człowiek o tym nazwisku oświadczył mi najwyraźniej, że jest komisarzem policji. - To chyba zażartował z pana. - W takim razie należałoby rozpatrzyć się bliżej w tym żarcie, bo obawiam się, że jakiś kryminalista, podszywając się pod policjanta knuje coś przeciw mojej osobie. - Ha, skoro pan tak myśli, muszę istotnie zająć się bliżej tą sprawą. Proszę, niech pan usiądzie. Wskazał mi krzesło, po czym zasiadł przy biurku, dobył kilka arkuszy papieru, zamaczał pióro w kałamarzu i rzekł: - Przede wszystkim poda pan swoje imię i nazwisko, wiek, naro- dowość, miejsce urodzenia, stan, sposób utrzymania, powody, dla których pan podróżuje po naszym kraju i inne niezbędne rzeczy. Bądź więc pan łaskaw odpowiadać na moje pytania. - Na miłość boską! - krzyknąłem, zrywając się. - Czyżby to miało być formalne przesłuchanie? - Rozumie się; bez tego niepodobna nic zacząć. - Ależ ja przybyłem tylko po to, by się dowiedzieć, czy istnieje policjant nazwiskiem Carrera, nic więcej. - O, to już bardzo wiele. Czy ma pan jakieś szczególne powody do podejrzeń, iż człowiek ów żywi względem pana złe zamiary? - Oczywiście. Wczoraj dwukrotnie urządzono na mnie zamach. Obecnie zamierzam udać się do Mercedes, a będąc już w drodze, dowiedziałem się, że w moim towarzystwie ma jechać młody, nie- znany mi człowiek, który podaje się za komisarza policji. Tego właśnie człowieka podejrzewam. - Co też pan mówi? Dwa zamachy na pańskie życie, a my nic o tym nie wiemy?... Otóż nie pojedzie pan do Mercedes, lecz zostanie tutaj, jako świadek. - Jak długo? - Nie wiem. Być może nawet kilka miesięcy. 87 - Dziękuję! Nie mam tyle czasu, a życzeniem moim jest tylko, by policja uwolniła mnie od człowieka, który podszywa się pod czyjeś nazwisko i nawet przywłaszcza sobie tytuł urzędnika. - No, dobrze. Ale musi pan wystosować odpowiednie doniesienie w pisemnej formie. - Czynię to właśnie w tej chwili. - Ba, ale nie ma pan chęci poddać się formalnościom. Tak, czy owak, muszę zadać panu wspomniane pytania. - I odpowiedzi wciągnąć do protokołu? - Tak... Po czym wyślę z panem dwóch agentów, by aresztowali owego podejrzanego człowieka i sprowadzili go tu razem z panem. - A potem? - Potem załatwię formalności i oddam sprawę sądowi karnemu. - Będzie zatem przeprowadzone całe śledztwo i proces? - To się rozumie. - I jak długo potrwa to wszystko? - Powiedziałem już panu, że może nawet kilka miesięcy. - Wobec tego zmuszony jestem oświadczyć panu, że podobny proceder nie jest mi na rękę... i nie ma dla mnie innej rady, jak tylko jechać do Mercedes. Bardzo mi przykro, że pana niepotrzebnie tru- dziłem. Żegnam! - Proszę zaczekać, senior! - krzyczał urzędnik. - Pan nie może oddalić się bez uczynienia zadość formalnościom i stwierdzenia, że... Nie słyszałem dalszych wywodów, gdyż byłem już za drzwiami. Urzędnik jednak wypadł za mną i wołał: - Usiłowano pana dwukrotnie zamordować i jestem zmuszony... Coś mówił jeszcze, biegnąc za mną aż na dziedziniec. Ja zaś odwią- załem konia i wskoczywszy na siodło, skierowałem się na ulicę. - Zatrzymać go! - wołał, wyciągając ku mnie ramiona, jakby chciał mnie pochwycić... - i zamknąć na tak długo, dopóki... Dalej już nic nie słyszałem bo koń mój, wystraszony tym krzykiem, poniósł mnie galopem przez ulice miasta, co mi zresztą było na rękę, 88 gdyż nie miałem najmniejszej ochoty wikłać się w proces i tracić z tego powodu kilka miesięcy czasu. W kilka minut okrążywszy zatokę, wyjechałem za miasto, gdzie yerbaterzy oczekiwali mnie niecierpliwie. Gdy się do nich zbliżyłem, Monteso rzekł: - No, nareszcie jesteś, senior! Obawialiśmy się, że pan zbłądziłeś... Są pieniądze? - Są. A gdzie jest ów caballero, który ma jechać z nami? Miał przecież oczekiwać na nas za miastem. - Widocznie pojechał jeszcze dalej. Czy pan nie będzie dla niego uprzejmy? - Zastosuję się pod tym względem do was. - Cieszy mnie to bardzo. Pan nie wie, do jakiego stopnia jest on ugrzeczniony i uprzejmy. Z krwi i kości... caballero. - Nic dziwnego; jest przecież komisarzem policji - powiedziałem to w tonie nieco sarkastycznym, co nie uszło uwagi yerbatera, zapytał więc: - Czyżby pan mu nie dowierzał? - Uczynię panu tę przyjemność, iż wstrzymam się od wyrażania swych wątpliwości. - Doskonale! Przekona się pan, co to za miła osoba. Opowiadał nam bardzo ciekawe zdarzenia z własnej praktyki kryminalnej. Podzi- wialiśmy go. Ten człowiek wielokrotnie ryzykował nawet życie... Ujechaliśmy niebawem tak daleko, że miasto zupełnie zniknęło nam z oczu. Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy jeszcze tu i ówdzie obok uprawnych poletek, obwiedzionych dla ochrony przed bydłem żywopłotami z wysokich kaktusów i agaw. Mimo to, krajobraz miał już charakter stepowy, właściwy całej tej krainie. Był to obszar falisty, pokryty trawą wysokości stopy, a we wgłębieniach zaś, karłowatymi krzakami. Na obszarze tym widać było nieprzeliczone stada bydła, koni, a miejscami owiec. Przed nami w pewnym oddaleniu jechał konno jakiś człowiek, co 89 raz oglądając się poza siebie. Spostrzegłszy nas, zatrzymał się, aż zbliżyliśmy się ku niemu. Poznałem w nim natychmiast owego cabal- lero, który wczoraj przysiadł się doyerbaterów w restauracji. Miał na sobie szerokie spodnie z jasnoniebieskiego sukna i z tego samego materiału kurtkę, przepasaną białą szarfą, za którą tkwił nóż i pistolet. Karabin przymocowany był osobno do siodła. - Dzień dobry panu! Nareszcie jesteśmy razem - zagadnął Mon- teso z daleka. - Przedstawiam panu Europejczyka, o którym panu opowiadałem. Jeździec nie odrzekł na to nic, lecz zwrócił się do mnie z uprzejmym ukłonem: - Bardzo mi przyjemnie poznać pana. Czy pan pozwoli mi łaska- wie przyłączyć się do waszego szanownego towarzystwa? - Z ludźmi zacnymi i uczciwymi przystaję bardzo chętnie - odrzekłem. - Cieszy mnie to i mam nadzieję, że wkrótce będziemy serdeczny- mi przyjaciółmi - odrzekł, podając mi rękę. Domniemany mój wróg liczył najwyżej trzydzieści lat. W twarzy jego nie mogłem ujrzeć ani odwagi, ani nawet zuchwałości. Wyglądał raczej na skrytego tchórza,-zdolnego posługiwać się w swoich dąże- niach jedynie podstępem. Wyprzedziliśmy nieco naszą kawalkadę, przy czymyerbaterzy, wi- docznie z grzeczności, by nie przeszkadzać nam w rozmowie oraz przez szacunek dla nas, jako ludzi wykształconych i stojących wyżej od nich pod względem towarzyskim, trzymali się za nami w pewnej odległości. Jadąc tedy we dwójkę, zamienialiśmy od czasu do czasu kilka słów. Ale w krótkim czasie zmiarkowałem, że towarzyszowi memu niewiele zależy na rozmowie ze mną, bo przeważnie milczał, zapewne w obawie, aby się nie zdradzić jakimś prostackim słowem. Monteso, choć obiecywał, że wyśle naprzód dwóch swych towarzy- szy w roli straży przedniej, dotychczas tego nie uczynił. Zresztą ze względu na to, że równina, przez którą jechaliśmy, na ogromnej 90 przestrzeni była zupełnie otwarta, uważałem to za zbyteczne. Okolica zajmowała mnie, mimo swej jednostajności, a fałszywy komisarz po- licji był widocznie rad z tego, że nie zwracałem na niego uwagi. Konie nasze szły wybornie, a droga nie była uciążliwa. Miałem trochę kło- potu z moim gniadoszem i zmuszony byłem trzymać go silnie w cuglach. Przed południem natrafiliśmy na małe pagórki, pokryte tu i ówdzie odłamkami skał. Wzgórza te były odnogami łańcucha Cuchilla, przez który mieliśmy się przeprawiać. W godzinę później ujrzeliśmy po prawej ręce zamieszkaną miejsco wość, której nazwy dziś sobie nie przypominam. Na skraju tej osady widniał okazały budynek, który Monteso nazwał stacją pocztową. Można było zresztą domyślić się tego z licznych śladów kół, zbiegają- cych się tutaj niemal ze wszystkich stron. Zatrzymaliśmy się przed owym domem dla odpoczynku. Gdyśmy zajęli miejsca na ławce pod ścianą na zewnątrz domu, Carrera wszedł do środka i niebawem wyniósł trzy butelki wina w celu poczęstowania yerbaterów. Na zaproszenie musiałem i ja wziąć udział w wypiciu, ale rewanżować się nie miałem zamiaru. Niedaleko stacji pocztowej płynęła w kierunku Rio Negro niewiel- ka rzeczka. Aczkolwiek brzegi jej były dość strome, przejeżdżano przez nią wozami, o czym świadczyły wgłębienia kół w miękkim gruncie. W jaki sposób odbywa się taka przeprawa, miałem sposobność prze konać się niebawem. Wsiadaliśmy już na konie, by wyruszyć w dalszą drogę, gdy uszu naszych doleciały hałaśliwe głosy ludzkie, coś jakby podczas polowa- nia z nagonką, a wkrótce ukazał się na przebytym przez nas szlaku typowy, opisany już dyliżans. Woźnica i trzej peoni niemiłosiernie walili szkapy batogami i zdawało się, że olbrzymi wehikuł lada chwila rozleci się w kawałki. Podróżni, usadowieni wewnątrz pudła i na platformie, krzyczeli 91 wniebogłosy, domagając się na próżno zwolnienia jazdy. Parobcy, klnąc, krzycząc i wyjąc, pognali obok nas dalej, jak wściekli, w kierun- ku rzeczki i przejechali przez nią w galopie, aż woda wystąpiła falą na obie jej strony, a na przeciwnym brzegu szkapy popadały na przednie kolana. No, podróżować w ten sposób-dziękuję! - pomyślałem. - Wo- lałbym już wlec się na ślepej i kulawej szkapie. Za chwilę ruszyliśmy i my przez tę samą rzeczkę, w której woda sięgała koniom po tułów, a gdyśmy się znaleźli na drugim brzegu, yerbaterzy powzięli zamiar dogonienia wehikułu i ruszyli pełnym ga- lopem. Zauważyli to parobcy i popędzili swoje szkapy jeszcze energi- czniej, przez co wehikuł na nierównościach gruntu począł chwiać się gwałtownie, przechylając się niemal ku ziemi to na jedną, to na drugą stronę. Zachodziła poważna obawa o całość nieszczęsnych podróż- nych. Starałem się powstrzymać yerbaterów, nawołując, by zaniechali niemądrego wyścigu, lecz okazało się to bezskuteczne. Pozostałem więc daleko za nimi, przygotowany na to, że prędzej, czy później będę świadkiem katastrofy dyliżansu. Niebawem spostrzegłem w dali przed sobą brzegi krętego potoku. Niewątpliwie widzieli tę przeszkodę i peoni od dyliżansu. Jednak, pomimo grożącego niebezpieczeństwa, najwidoczniej mając w zwy- czaju w takich okolicznościach pędzić jeszcze gwałtowniej, ze zdwo- joną energią poczęli okładać szkapy batogami. W pełnym galopie wjechano w wodę, po czym na tamtym już brzegu powtórzyła się ta sama scena, jak po przebyciu poprzedniej rzeczki. Ale tym razem... stało się. Wehikuł runął całym ciężarem na bok, omal nie przygniata- ]ącyerbaterów, którzy przebyli potok jednocześnie z dyliżansem. Trzej podróżni z platformy oraz woźnica wylecieli daleko w trawę, jak wystrzeleni z procy, przedni koń padł razem z peonem i padł również jeden ze środkowych, przy czym rzemienie uprzęży porwały się lub poplątały. Tli należy zauważyć, że uprząż w tym kraju jest bardzo prymitywna, 92 składa się bowiem z jednego tylko rzemienia w rodzaju szlei, oczywi- ście bez chomąta. Gdy szkapa padnie na drodze, to zdejmuje się z niej tę szleję - i sprawa skończona. Pospieszyłem na miejsce wypadku, gdzie powstał zgiełk nie do opisania. Konie, peoni, podróżni leżeli kupą na ziemi, wierzgając w górę nogami i wymachując rękoma. Gorzej jednak było tym, którzy się znajdowali wewnątrz wywróconego pudła, na kształt śledzi w beczce, w pozycji godnej politowania. Krzyczeli wszyscy, nie mogąc się wydobyć ze środka, a nad wrzaskami ogólnymi górował zwłaszcza jeden przeraźliwy głos kobiecy, powtarzający bez ustanku: - - Mój kapelusz! Mój kapelusz! - Niech diabli porwą pani kapelusz! - odkrzyknął na to jakiś mężczyzna. - Przydeptała mi pani żebra!... - Jestem ranny! Ratujcie mnie! - błagał ktoś inny. Zeskoczyłem z siodła i trzymając jedną ręką swego konia za uzdę, drugą otwarłem drzwiczki, które były teraz w takiej pozycji, jak wieko skrzyni. Szyby były rozbite i kawałki poleciały zapewne do środka między zbitą masę podróżnych. Najpierw wylazł jakiś człowiek ze złamaną ręką, tak przynajmniej można było sądzić, gdyż nie mógł nią władać i wrzeszczał z bólu na całe gardło. Potem wyciągnąłem jakiegoś wyrostka, a następnie przy- szła kolej na pokaźnego grubasa, którego jednak, pomimo swej siły, nie mogłem wydostać z pudła sam i dopiero Monteso pomógł mi dobyć go na światło dzienne. -Mój kapelusz! Mój kapelusz! -brzmiał ciągle jeszcze donośny głos z wnętrza pudła. - Niech się pan nie rusza, bo mi się do reszty kapelusz połamie!... - Co mnie obchodzi pani kapelusz! Proszę mnie puścić! Mężczyzna, który gniewnym głosem wypowiedział te słowa, wylazł niebawem z pudła, a po chwili spostrzegłem wysunięte przez otwór dwa ramiona kobiece oraz rozwichrzoną fryzurę, zasłaniającą twarz i usta, z których wciąż wybiegały rozpaczliwe krzyki: "Mój kapelusz! 93 Mój kapelusz!'1... - Proszę tylko wydostać się ze środka, seniora! - rzekłem, biorąc ją za rękę. - Och, senior! Co za nieszczęście! Najnowszy paryski fason!... Kupiłam wczoraj w Montevideo... Gtos jej brzmiał tak żałośnie, jakby tu szło o stratę ukochanego dziecka. Odrzuciła jedną ręką włosy z twarzy i wtedy zobaczyłem na niej krew. Widocznie niewiasta pokaleczyła się szkłem. - Niechże pani ratuje przede wszystkim siebie-perswadowałem. - Kapeluszowi nic się nie stanie. Wydobyłem ją prawie przemocą, lecz to nic nie pomogło, bo wpakowała się zaraz na powrót do środka, by zabrać swój "paryski fa- son". Wreszcie wydostawszy się z nim na wierzch, poczęła lamen- tować: - Co za nieszczęście!... Pudełko całe pogięte!... Jak wobec tego musi wyglądać sam kapelusz!... Lecz nie ona jedna lamentowała. Wszystko bowiem, co tylko miało organa głosowe, krzyczało i jęczało wniebogłosy. Jedni klęli woźnicę, drudzy peonów, inni znowu pasażerów, zwalając winę jedni na dru- gich; podróżni grozili obsłudze wytoczeniem procesu o odszkodowa- nie i nawiązkę, ci znowu czynili im nawzajem wyrzuty, że właśnie z powodu ich krzyku wewnątrz budy stało się nieszczęście i że zaskarżą ich o odszkodowanie za konie i wehikuł. Byłoby nawet przyszło do krwawej bójki między jedną stroną a drugą, gdyby yerbaterzy nie rozdzielili rozwścieczonych. O wóz i o konie nie troszczył się nikt, choć było czym się martwić, bo prawe koła, przednie i tylne połamały się niemal w kawałki. Gdy to nareszcie raczył spostrzec woźnica i oznajmił, że dalsza jazda jest niemożliwa i trzeba długiego czasu, aby te koła jakoś rzemieniami powiązać, wszczął się na nowo wśród podróżnych niesłychany zgiełk, po czym najgłośniej lamentowała znowu ta sama wysoka, chuda dama. Pochylona nad pudłem z kapeluszem, wołała teraz: 94 - Ja się na to nie zgadzam! Ja tu nie mogę czekać! -^i _ j przystani wszy do woźnicy, spytała płaczliwym tonem. - Czy Hy naprawdę nie możemy dalej jechać? - Przecież pani sama widzi, że koła pogruchotane. M^ugy^y dowler jakoś wóz do Santa Lucia i tam dopiero może znajdzieriemy inny - "Może! Może znajdziemy!" Ja nie mogę polegagac na waszym "może" i rozkazuję wam znaleźć natychmiast nowy dyliyij^g . jept">x dalej! - Widzi pani, że to niemożliwe. - Ja nic nie widzę! Ja nie chcę nic widzieć! Żądam ^ ^^p (,"<"," natychmiast ruszyli dalej!... Czy wiecie, kto ja jestem? - Pochlebiam sobie, że widziałem panią nieraz - ^rzeki woźnica - ale na pytanie to odpowiedzieć, niestety, nie umiem !i; - Jestem siostrą burmistrza w San Jose', nazywaniu się seniora Rudo, a mąż mój należy do najpoważniejszych kupców^ ^ nlieśdei Rozumiecie? Woźnica skinął głową potakująco. - Muszę bezwarunkowo być dziś w domu! - ciągnęła ^g. _ ^ właśnie dziś wieczorem ma się odbyć u mnie wielkie zebranie towa- rzyskie, tertulia, na którą zaproszony jest kwiat naszego miasta Nie mogę więc zaniedbać obowiązku pani domu, tym bardzo, ^g jestem duszą i królową całego życia towarzyskiego w naszym mng^g Musi- cie więc uznać to i nie narażać mnie na nieprzyjemności; i Jazda wiec i to w tej chwili! "Królowa życia towarzyskiego" powiedziała to z tak^ nioca że w zwykłych okolicznościach byłby wykluczony jakikolwie^ yp^y T- - podróżni, uspokojeni nareszcie, otoczyli wojowniczą dai[ię pewni że ona załatwi sprawę za nich wszystkich. Ale mayoral ki^ głowa i wskazując ciągle połamane koła, mruczał pod nosem: - Bezwarunkowo żądaniu temu zadośćuczynić nie m(,nę j musi się pani pogodzić z losem. - Ani mi się śni! Umyślnie jeździłam do Montevideo ,o kanelusy 95 by go mieć na tertulię, a wy każecie mi tu siedzieć!... Nie... za żadną cenę... Do licha! - krzyknęła jeszcze bardziej podniesionym głosem, - najmodniejszy paryski fason leży na ziemi zmarnowany! Wasz dyliżans nic mnie nie obchodzi i niech się nawet w drobne drzazgi połamie... Ale mój kapelusz, mój kapelusz!... Tyle kosztował i na nic!... Ja chyba zwariuję, gdy otworzę futerał! Pobiegła na miejsce, gdzie leżało pudło. Żaden artysta-malarz nie mógłby odtworzyć wyrazu jej oblicza, gdy patrzyła na pomięte ze wszystkich stron pudło. Nigdy jeszcze nie widziałem kobiety z wyrazem takiej boleści na twarzy. Próbowała je otworzyć, ale wskutek pogniecenia żadną miarą nie mogła tego uczynić; ze złością więc odrzuciła je daleko od siebie, skarżąc się płaczliwym głosem: - Nawet nie mogę zobaczyć, co się stało z fasonem. Przepadło wszystko i kto mi zwróci pieniądze? Kto może mi dać odszkodowanie za to, że nie będę na tertulli we własnym domu? Chyba poproszę brata, aby całe towarzystwo zamknął do kryminału... To jedyna moja pocie- cha! Podniosłem odrzucone pudło i, oglądając je, rzekłem pocieszają- cym tonem: - A może da się jeszcze naprawić szkodę? - To niemożliwe! Wiem z góry, że cały kapelusz na nic... - Pozwoli pani, że otworzę pudło? - Proszę, ale to mu nic już nie pomoże. Po długich usiłowaniach udało mi się nareszcie otworzyć pudło w ten sposób, że wyjąłem drewniane listewki. W jakim stanie był dro- gocenny kapelusz - łatwo się domyślić. Był to model bardzo wysoki, ale wskutek zgniecenia wyglądał, jak złożony szapoklak. Po bliższym przyjrzeniu się spostrzegłem, że stelarz zrobiony był z cienkiej siatki drucianej, którą powleczono czarną gazą. Na upiększenie składały się dwie jedwabne wstęgi, dwie rozety i białe strusie pióro. Te części składowe znajdowały się oczywiście w stanie bardziej niż opłakanym. 96 Tak samo mniej więcej wyglądała zmięta i wykrzywiona twarz właś- cicielki. - Umieram ze zgrozy! - jęczała, jak konający. - Niech się pani uspokoi - rzekłem troskliwie. - Może się da jeszcze jako tako poprawić. Stelarz można wyprostować, pióro ufry- zować... - Naprawdę? - przerwała mi takim tonem, jakby tu szło o uratowanie życia drogiej jej osoby. - Bez wątpienia. Trzeba tylko wstęgi odpiąć i rozprasować; nawet rozety są do uratowania. - Pan zna się na tych rzeczach? Może pan jest modystą? - Ależ nie, seniora... - To może kapelusznikiem? - I to nie. Ale mam siostrę, która zazwyczaj sama sobie sporządza kapelusze. Przyglądałem się nieraz jej robocie i mam nadzieję, że uda mi się naprawić kapelusz pani bez wielkich trudności. - Ja pana ozłocę, ja... ja... nie wiem, co ja dla pana zrobię, byle tylko był pan łaskaw zająć się tym. - Bardzo chętnie; ale przecież tu, na stepie, nie ma ani żelazka, ani deski... - Ależ my tutaj nie zostaniemy. Dokąd pan jedzie? - O, daleko, ale na razie tylko do San Jose', gdzie zamierzam przenocować. - Jak to się pięknie składa, senior! Zanim rozpocznie się u mnie tertulia, pan naprawi mi kapelusz, i wszystko będzie bardzo dobrze. Czy nie odmówi pan mej prośbie? - Jestem do usług pani, o ile tylko leży to w mojej mocy. Ale w jaki sposób dostanie się pani przed nocą do San Jose'? O naprawieniu dyliżansu nie ma przecież co marzyć. - Ach, tak!... Wobec tego jestem zgubiona! Było mi żal kobieciny, pomimo niesłychanego komizmu całej sytuacji. Po chwili namysłu rzekłem: 97 - Gdyby pani umiała jeździć konno... - Ależ umiem, umiem! W naszym kraju nie ma ani jednej kobiety, która nie jeździłaby na koniu. Ja pochodzę z Matara nad Rio Salado, a więc z okolicy, gdzie kobiety jeździć umieją bez siodła i to nawet we dwójkę, gdy taka zajdzie potrzeba... - Jak to? - Tak, że jedna osoba siedzi na przedzie, a druga w tyle. Jeździłam tak z siostrą wiele razy. - Wobec tego będzie pani obecna na tertulii. Dając tę obietnicę, miałem na myśli luźnego konia, którego pro- wadził ze sobą Monteso. Zwróciłem się więc do yerbatera, który rozmawiał żywo z jednym z pasażerów i spytałem, czy nie pożyczyłby zrozpaczonej damie owego konia. - Szkoda, że mi pan tego wcześniej nie zaproponował - rzekł Monteso. - Sprzedałem go właśnie temu podróżnemu. I przy tych słowach wskazał człowieka, z którym przed chwilą rozmawiał. - Rzeczywiście szkoda. I nie może się pan wycofać? - Niestety, już mi zapłacił - odrzekł, pokazując mi pełną garść banknotów. - To ja od niego odkupię tego konia - wtrąciła dama - i jeżeli nie starczyłoby mi pieniędzy, to może pożyczy mi któryś z panów, a oddam natychmiast po przybyciu do San Jose'. - Dobrze, pożyczę pani; tylko, czy nabywca zechce go odsprzedać? Zapytajmy go. - Powinien być dla kobiety uprzejmy - rzekła; - inaczej nie byłby caballero... Niestety, podróżny wolał zrzec się tytułu caballero, niż zostać w pustym stepie i czekać Bóg wie jak długo i Bóg wie na co. Gdy oznajmiłem to damie, wskazała mego konia i zapytała: - Kto jedzie na tym wspaniałym rumaku? - Ja,seniora. 98 - Może on uniósłby dwie osoby? Wiedziałem do czego zmierza i omal nie parsknąłem śmiechem. - No, siły posiada dosyć - rzekłem, siląc się na powagę. - Jeśli tak, to może pan wziąć mnie ze sobą... Usiądę za kułbaką i pojadę. Kapelusz można przywiązać z drugiej strony, albo dać go któremuś z towarzyszy. Jeżeli pan zgodzi się na moją prośbę, to wdzięczność moja będzie bez granic. - Cóż mam zrobić... - Znają pana w San Jose'? - Nie, seniora. Nigdy tam jeszcze nie byłem. - A ma pan już zamówiony nocleg? - Nie, ale przypuszczam, że na stacji pocztowej nietrudno będzie zanocować. - Otóż ja w żaden sposób nie zgodzę się na to, aby pan nocował w zajeździe i zapraszam pana do siebie, do domu. Przedstawię pana swemu bratu i, oczywiście, musi pan wziąć udział w tertulii. - Nie wiem, seniora, czy będę mógł skorzystać. Nie mam odpo- wiedniego ubrania. A naprawdę żałuję, że nie będzie mi wolno z tak błahej przyczyny wejść do raju, dokąd mnie pani łaskawie zaprasza. - Mówi pan: do raju? - zapytała, promieniejąc radością. - Gotowam pomyśleć, że jest pan poetą. Mniejsza zresztą o to. Będzie pan u nas na balu i to w tym samym ubraniu, które pan ma na sobie. Usprawiedliwię go przed obecnymi, nie ma o czym mówić. Więc jakże? Weźmie mnie pan na swego konia? - Owszem. - I przyjmuje pan moje zaproszenie? - Jeżeli mogę liczyć na pobłażliwość z powodu niestosownego stroju, to bardzo chętnie. - Ależ proszę nie wątpić! Spotka pan u mnie dystyngowane towarzystwo, które jest na tyle delikatne, że nie weźmie mu tego za złe. Zresztą niezwykłym swoim ubiorem wzbudzi pan jedynie miłe zainteresowanie. Cieszę się naprawdę, że będę miała u siebie tak 99 zacnego gościa. Mój syn przybędzie również z Mercedes, gdzie stoi na kwaterze jego szwadron. Jest on w randze rotmistrza i służy pod komendą Latorre, o którym pewnie pan już słyszał. - Słyszałem. Być może, powierzę synowi pani przy tej sposobności bardzo ważną wiadomość. Widziała pani Latorre? -Nie. - To dobrze. Sprawię panu rotmistrzowi pewną niespodziankę. Ale o tym później. Czy pani pozwoli, żebym zabawił się w lekarza i opatrzył pani ranę na twarzy? Prawdopodobnie pochodzi od szkła z potłuczonej szyby. Kobieta skinęła głową potakująco i umywszy twarz w potoku, poddała się memu opatrunkowi, właściwie zaś zaklejeniu rany plas- trem, który miałem przy sobie. Popsuło jej to trochę wygląd, ale nie było innej rady. "fa podeszła w latach seniora, pomimo swej porywczości, nie przy- pominała z wyglądu Ksantypy. Była wprawdzie chuda, wysoka, a w przystępie gniewu, jak to miałem sposobność stwierdzić, czyniła wra- żenie zbyt... energicznej. Teraz jednak, gdy się uspokoiła, można było sądzić, że należy do kobiet stanowczych wprawdzie, ale dobrodusz- nych i miłych, kiedyś była może nawet bardzo przystojna. Przechodząc koło dyliżansu, spostrzegłem, że jednego konia, który upadł i podnieść się już nie mógł, wyprzągnięto z wozu i, odsunąwszy na bok, pozostawiono. Biedne zwierzę jęczało głośno z bólu i wierz- gało kopytami. - Co się stało temu koniowi? - zapytałem. - Złamał nogę i jest dla nas już bezużyteczny - odrzekł mayoral. - Którą nogę? - Tylną lewą. - Co zamierzacie uczynić z tym nieszczęśliwym zwierzęciem? - Zostawimy je tutaj; niech sobie zdechnie. - To znaczy: niech je żywcem szarpią szakale i ptaki drapieżne. Przecież szkapa jest całkiem zdrowa, a tylko nogę ma złamaną, więc 100 może żyć jeszcze kilka dni i przez ten czas będzie żywcem pożerana... - Co mnie to obchodzi? Albo raczej, co to obchodzi pana? - Za pozwoleniem!... Konie Bóg stworzył nie na to, by je ludzie dręczyli przez całe życie, a potem rzucali żywcem na pastwę drapież- nych zwierząt. Domagam się, abyś pan dobił natychmiast to cierpiące stworzenie. - Szkoda na to prochu; nie mogę marnować go na byle co. Po tych słowach odwrócił się, okazując przez to, że nie myśli wdawać się w dalszą ze mną dysputę, ani też dobijać zwierzęcia, choć pistolet miał za pasem. Nie namyślałem się dłużej i, przyłożywszy lufę karabinu do czoła szkapy, wystrzeliłem. Peoni widząc to, zebrali się szybko w gromadkę i poczęli coś radzić, po czym przystąpił do mnie mayoral i rzekł surowo: - Czy właściciel pozwolił panu zabić to zwierzę? -Nie. - A zatem popełnił pan przestępstwo i musi pan zapłacić za konia sto peso. - Ach, tak? Wcale nieźle pan liczysz... Koń był już nie do użycia, i wyście go pozostawili na łaskę i niełaskę losu, a właściwie na powolne męczarnie oraz śmierć. Zlitowałem się nad nieszczęsnym zwierzę- ciem, skracając jego męczarnie. I sądzisz pan, że teraz możesz coś na tym zarobić, bezczelnie likwidując sobie spowodowaną przez was samych stratę. Otóż nie myślcie, abym był tak naiwny i pozwolił się obedrzeć dlatego jedynie, że się wam podobają moje pieniądze. - Ja jednak nie odstąpię od swego żądania... - Ależ nie wzbraniam panu trwać przy nim! Możesz pan czekać sobie na pieniądze do sądnego dnia. I rzekłszy to, chciałem odejść. Ale peoni obstąpili mnie wokoło i przyjęli bardzo groźną postawę, a mayoral nalegał: - My pana nie wypuścimy stąd, póki nie będziemy mieli pieniędzy w ręku. 101 - Oho! - wtrącił Monteso, przybywając mi na pomoc ze swoimi yerbaterami, - prawo jest po stronie tego seniora. Byliśmy wszyscy świadkami, że porzuciliście konia, nie troszcząc się o niego. - Proszę was - rzekłem mu, - nie narażajcie się na nieprzyje- mności z mojej przyczyny. Ja z tymi czterema panami dam sobie doskonale radę sam. - A my z panem jeszcze prędzej - zawołał grubiańsko mayoral. - Zapłacisz pan, czy nie? I przystąpiwszy do mnie, ujął mnie za ramię. - Precz z ręką! - rozkazałem. - Nie znoszę, by mnie ktoś dotykał! - Mimo to, będzie pan musiał uczynić dla mnie wyjątek. Proszę dać natychmiast pieniądze, a jeżeli nie, weźmiemy je sami! Nie mogłem czekać dłużej. Wywinąwszy się z uchwytu draba, złapa- łem go z tyłu jedną ręką za kołnierz, a drugą za portki, podniosłem w górę i rzuciłem na pudło karety, aż zatrzeszczała. Widząc to, peoni skoczyli ku mnie, by mnie pochwycić; ale pierwszego, który się zbliżył, rzuciłem również na pudło dyliżansu, a drugiego palnąłem w głowę pięścią tak silnie, że się zatoczył kilka kroków, trzeci zaś, otrzymawszy uderzenie w twarz, poleciał w tył i nakrył się nogami. - Znakomicie! - wołał Monteso. - Widzę, że pan i bez pomocy potrafi sobie radzić. Gdyby jednak draby nie chciały się zadowolić tym poczęstunkiem, my z naszej strony dodamy im kilka klapsów na pożegnanie. Tego jednak nie było już potrzeba, bo peoni nabrawszy przed nami respektu, stulili uszy i odeszła im ochota dalszych prób zastraszania mnie, tylko mayoral pozbierawszy się z trudem, groził: - Dostaniemy pana w San Jose' i wsadzimy do kryminału. - Owszem, spróbujcie! - wtrąciła seniora. - Mój brat zamknie was przede wszystkim za usiłowanie wymuszenia. Opowiem mu wszy- stko, jak było. Ale chodźmy już! - zwróciła się do mnie. - Wszak nie będziemy kłócili się z parobkami. 102 Odeszliśmy do naszych koni, by ruszyć w dalszą drogę. - Podejrzany nasz towarzysz, którego ciągle miałem na oku, wydał mi się teraz tym bardziej dziwny, że zauważyłem rzecz szczególną: najwyraźniej unikał owej damy, jakby się jej obawiał. Teraz, kiedy dłubał coś koło swego siodła, niby je poprawiając, podszedłem umy- ślnie bliżej niego i rzekłem do seniory: - Gdyby się peoni nie uspokoili, mógłbym ich natychmiast oddać w ręce władzy. Bo oto jedzie z nami senior Carrera, komisarz policji z Montevideo. Właśnie ten pan. Tu wskazałem skulonego przy siodle towarzysza drogi. Oczywiście uwaga ta zmusiła go do pokazania się spod konia. Se- niora zaś, ledwie rzuciła na niego okiem, rzekła, wielce zdziwiona: - To ty, Mateo? Tutaj? Twarz zagadniętego sponsowiała na te słowa. Opanował się jednak i zapytał z wyrazem zdziwienia: - Czy pani mówi do mnie? Co znaczy to imię? - Jak to? Przecież się tak nazywasz! Skąd się tu wziąłeś? - Zachowanie się pani każe mi przypuszczać, że przypominam jej kogoś swoim wyglądem. Raczy więc pani... - Co za "raczy"? Jakie "raczy"? - oburzyła się. - Niepotrzebnie odgrywasz komedię! Tak, to Mateo. Byłeś kiedyś praktykantem u mego męża. - Ależ pani się bardzo myli! Nie miałem nigdy przyjemności widzieć pani. Mieszkam stale w Montevideo i zajmuję stanowisko komisarza tamtejszej policji, jak to już ten senior pani objaśnił. - No, no! Nie żartuj, Mateo! - mówiła dalej, nie zrażona wyraźnym jego niezadowoleniem i nawet gniewem. - Z pana taki sam komisarz, jak ze mnie prezydent republiki. - Ja nigdy nie żartuję, seniora. Jestem uprzejmy dla pań, o ile na to pozwala moje stanowisko; ale w tym wypadku muszę stanowczo zaprotestować przeciw obrażaniu mnie i naruszaniu mojej urzędowej powagi nieuzasadnionymi podejrzeniami. Powiedziałem pani, kim 103 jestem i niech będzie pani łaskawa poprzestać na tym. Na taką bezczelność fałszywego komisarza towarzyszka moja nie wiedziała, co uczynić: wybuchnąć śmiechem, czy gniewem. Nie zdo- była się wszakże ani na jedno, ani na drugie, natomiast odrzekła z wielką powagą: - Proszę cię, Mateo, abyś przez wzgląd na twoich biednych rodzi- ców nie popełnił znowu jakiejś niedorzeczności. Z twojego zachowa- nia się wnioskuję, że nie skorzystałeś z naszych rad i wskazówek. Maskujesz się z pewnością w celu ukrycia jakiejś podłości, a najle- pszym dowodem tego jest właśnie podszywanie się pod obce nazwisko i udawanie urzędnika. - Dosyć już tego! - krzyknął "komisarz". - Proszę mnie zosta- wić w spokoju, bo każę panią zamknąć i nie pomogą jej nawet wpływy brata, który, jak słyszałem z ust pani, jest burmistrzem! Na te słowa twarz mojej towarzyszki oblała się rumieńcem oburze- nia. Chciała już odwrócić się z pogardą od aroganta, gdy zapytałem W - Proszę pani, kto jest ów Mateo, o którym pani wspomina? - Były praktykant w sklepie mego męża. Musieliśmy go wyrzucić, bo mąż złapał go na gorącym uczynku przy kasie! - I pani utrzymuje, że ten podróżny jest właśnie owym praktykan- tem? Nie myli się pani? - O pomyłce nie ma mowy. Znam go przecież od dziecka, pocho- dzi z San Jose'. -Babskie gadanie! - sarknął fałszywy komisarz, siadając na ko- nia. - Proszę - wmieszałem się - liczyć się ze słowami i nie zarzucać kłamstwa seniorze. Pan jesteś owym byłym praktykantem i zarazem złodziejem! A teraz jesteś pan na drodze do jeszcze większej zbrodni, niż wówczas. - Cóż to znowu? Wiesz pan przecież, kim jestem... - Owszem, bardzo nawet dokładnie: jesteś bezczelnym kłamcą! 104 - Czy mam na to odpowiedzieć z lufy mego karabinu? - Proszę bardzo, ale nie z ukrycia, jak to zaplanowałeś. Dowiady- wałem się w policji w Montevideo i tam mnie poinformowano, że komisarz nazwiskiem Carrera nie istnieje. A kto wie, czy terazwłaśnie policja nie pędzi za panem, by go aresztować. Zatrzymaj się więc tutaj i nie ciągnij za sobą policjantów tak daleko w głąb kraju! Odruchowo spojrzał w tył przestraszonym wzrokiem, a nie spo- strzegłszy nikogo, odparł wyzywająco: - Skoro pan powiada, że policjanci jadą za mną, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zawrócić na ich spotkanie i rozkazać, by dopędzili pana i aresztowali razem z tą seniora, która mnie obraziła. Płazem tego nie puszczę w żadnym razie! Wsiadł na konia i pogalopował w kierunku, skąd przybyliśmy, niebawem niknąc nam z oczu. - Co pan zrobił? - powiedział zaniepokojony Monteso. - Ob- raził go pan śmiertelnie i niezawodnie czeka pana za to odpowiedzial- ność. - Głupstwo! - odrzekłem. - To jest bezczelny oszust! - W jakim celu kłamałby przed nami? - Aby zawrzeć ze mną znajomość i tym łatwiej wciągnąć w jakąś zasadzkę. Do dokonania mordu na własną rękę nie ma on ani zdol- ności, ani odwagi; obmyślił więc coś innego... ale co, tego na razie nie mogę się domyślić... Dowiem się jednak z czasem. - W jaki sposób, skoro Carrera powrócił do Montevideo? - Wcale nie wrócił. Przekona się pan, że pojechał w kierunku miasta jedynie tylko po to, by nas podejść, a znalazłszy się poza naszym wzrokiem podąży znowu za nami, śledząc nas potajemnie. Z Montesem wsiedliśmy na konie i podjechali na pobliski pagórek, skąd przez chwilę było go jeszcze widać. Po kwadransie, gdy znikł nam z oczu, wyjąłem lornetkę, by zobaczyć, co z sobą uczyni. Galopo- wał czas jakiś w kierunku stolicy, lecz nareszcie zwolnił kroku i korzystając z nierównego w tym miejscu terenu, skręcił na lewo, ku 105 północy. Chcąc przekonać Montesa o słuszności swych przewidywań, dałem mu szkła. - Tak! Istotnie okrąża nas. - A więc dałeś się pan przekonać? - Najzupełniej. - Łotr ten będzie nas śledził i musimy się mieć na baczności. Nie ma zresztą wątpliwości, że seniora nie myliła się, poznając w nim złodzieja, który chciał okraść jej męża. I skoro tylko nawinie mi się przed oczy, postąpię z nim krótko i skutecznie. Wracając, spotkaliśmy dwóch peonów z dyliżansu, którzy szli do stacji pocztowej, zapewne w celu pożyczenia kół dla zastąpienia połamanych. Mayoral z peonem został na miejscu, a podróżni pokład- li się na trawie, oczekując z niecierpliwością ratunku z niemiłej przygody. Jeden tylko z pasażerów dyliżansu miał wesołą minę, ten mianowicie, który kupił konia uyerbaterów. Podszedł teraz ku nam i prosił, byśmy mu pozwolili jechać razem, przeciw czemu nikt z nas nie oponował. Monteso pomógł wsiąść seniorze na mego konia i wkrótce się przekonałem, że przywykła najwidoczniej do tego rodzaju jazdy. Można się domyślić, że położenie moje było jednak nie do poza- zdroszczenia; za mną kobieta, która aczkolwiek trzymała się mej kurtki, mogła łatwo zlecieć i poturbować się, z przodu zaś pudło, zawierające cenny klejnot tej niewiasty, co prawda prawie doszczętnie zniszczony. Na szczęście, jak wspomniałem, towarzyszka moja umiała mocno siedzieć na koniu, oczywiście po damsku, nogami na jedną stronę, co było w takich warunkach nie lada sztuką. Wkrótce też oswoiłem się jakoś ze swym położeniem i nawet nie odczuwałem zbytniej niewygo- dy, bo towarzyszka, jak mogła, uprzyjemniała mi podróż opowiada- niami o swym mieście, o jego mieszkańcach i o gospodarstwie. Że zaś niewiasty zawsze mają niewyczerpany temat do rozmowy, więc zanim przybyliśmy na miejsce, dowiedziałem się o całym przebiegu jej życia, 106 no i o wszystkich plotkach jej miasta. W San Jose' znajduje się niewielki rynek, pośrodku którego zbu- dowano kościół, na razie bez wieży. Otóż naprzeciw owego kościoła mieszkał mąż mej towarzyszki podróży, zamożny kupiec, nazwiskiem Rudo. Zawiózłszy ją aż przed same drzwi mieszkania i przyrzekłszy, że przybędę wkrótce do jej domu, aby zrobić porządek z nieszczęsnym kapeluszem, zawróciłem do budynku pocztowego, gdzie zakwatero- wali si^yerbaterzy. Zaledwie jednak zdołałem oczyścić się na poczcie z kurzu, przybył do mnie młody oficer i, przedstawiwszy się jako rotmistrz Rudo, prosił, abym natychmiast udał się razem z nim do jego rodziców, co też uczyniłem. Dom państwa Rixio był dosyć obszerny, ale nie miał w sobie owego smaku, jaki się widzi w domach zamożnych Europejczyków. Rodzice młodego rotmistrza przyjęli mnie w salonie niezwykle grzecznie i życzliwie, a pani domu nie mogła znaleźć słów, opisując naszą wspólną podróż, która dla niej "w towarzystwie poety z Europy była arcyprzyjemną". Uważała mnie bowiem wciąż za poetę, pomi- mo zaprzeczeń z mej strony. Po krótkiej pogawędce zaprowadzono mnie do pokoju gościnnego, abym się tu urządził wedle własnego upodobania, i przeniósłszy tutaj z kwatery pocztowej moje rzeczy, umieszczono we własnej stajni mojego wierzchowca. Zostałem więc w tym domu gościem. Rotmistrz prosił mnie, bym się z nim udał na przechadzkę do ogrodu, lecz musiałem odmówić z powodu braku czasu. Wypadło mi bowiem wywiązać się przede wszystkim z przyrzeczenia danego pani domu, że doprowadzę do porządku jej kapelusz. Była pełna niepewności, czy istotnie zdołam sobie poradzić, a gdy po półgodzinnej pracy oddałem jej kapelusz prawie jak nowy, omal nie posiadała się z radości. Dopiero wówczas wyszliśmy z rotmistrzem do ogrodu. Nie był on zbyt cienisty. Rosło w nim zaledwie kilka topoli oraz jakieś dwa 107 nieznane mi drzewa. Jedynie w altance, oplecionej dzikim winem, można było znaleźć przytulne schronienie od słońca. Usiedliśmy w niej, a oficer przeprosił mnie grzecznie, że będę zmuszony tymczasem korzystać jedynie z jego towarzystwa, bo rodzice są ogromnie zajęci przygotowaniami do przyjęcia. Zbyteczne zresztą były te przeprosiny, bo młody człowiek należał do ludzi inteligentnych i miłych, a mógł się podobać każdemu, zwłaszcza z powodu swej dużej, jak młody wiek, powagi i jasności umysłu. Nie mogłem też powstrzymać się od wyra- żenia mu z tego powodu uznania. - Wydaje mi się pan ogromnie doświadczonym i statecznym człowiekiem, pomimo stosunkowo młodego wieku. - Przyjemnie mi jest słyszeć to łaskawe zdanie z ust pańskich, ale nie zawdzięczam tego sobie samemu. Zasługa w tym mego nauczycie- la, którego serdecznie podziwiam. Słyszał pan o nim, mam na myśli Latorre. - Ach, tak! Skąd pan wie, że słyszałem już o tym człowieku? - Gdy pana po raz pierwszy zobaczyłem na poczcie, uderzyły mnie rysy pańskiej twarzy. Zresztą nawet wspominał pan mojej matce o swym podobieństwie do pewnej znanej w naszym kraju osobistości - rzekł, uśmiechając się tajemniczo i z wyrazem zaufania. - Tak, przyznaję... - Jest pan łudząco podobny do Latorre i z racji tego podobieństwa miał pan już różne przejścia. - Istotnie. Ale skąd pan wie, że... - Pst! Ciszej! Nie ma pan pojęcia, jak rozpowszechnione jest w naszym kraju szpiegostwo i jak bardzo należy mieć się w każdej chwili na baczności. Widziano pana w Montevideo i z powodu owego właś- nie podobieństwa z Latorrem zwrócono na pana baczną uwagę. Wszak był u pana w hotelu pewien człowiek i może się dowiem, czego od pana żądał? Wziął on pana za Latorre. - Zadziwia mnie pan! Skąd pan wie o tym wszystkim? - Nie ma w tym nic nadzwyczajnego! W kraju, w którym można 108 bardzo szybko i łatwo zrobić karierę, jak również łatwo i szybko spaść niżej przeciętnego poziomu, przezorność należy do największych przymiotów i cnót obywatela. Po nieudanej misji Andara byłby pan miał jeszcze jedną wizytę, tym razem ze strony naszego stronnictwa, ale zaniechano jej, gdy się dowiedzieliśmy, że jedzie pan do Mercedes przez San Jose'. Byłbym tu oczekiwał na pana w budynku pocztowym. - Skąd wiedziano, że mam zamiar udać się do Mercedes? Wszak zdecydowałem się na to dopiero wczoraj późnym wieczorem... - No, tak; stało się to w pewnej restauracji, gdzie znajdowali się pewni ludzie w celu podsłuchania pańskiej rozmowy. Widziano wcześniej pana w towarzystwie yerbaterów, a że ci zbierają się stale w tym lokalu, była pewność, że i pan z nimi tam przyjdzie... Ale oto i mój ojciec. Nie mówmy już o tym, dokończymy później. Gdyby jednak ojciec mój zaczął mówić o tej sprawie, prosiłbym pana o zupełną względem niego otwartość i szczerość, gdyż jedynym wyjściem w pańskim położeniu jest zdobycie sobie życzliwości naszego stronnic- twa. Przyniesie to panu nieocenione korzyści. Brzmiało to jak prośba, którawsposób bardzo uroczysty wpisywała mnie do partii białych. Pomimo jednak tak grzecznej formy, nie wzruszyła mnie, bo cóż mnie obchodzić mogły tutejsze stronnictwa? Zarówno biali, jak i czerwoni, byli mi najzupełniej obojętni i nie miałem najmniejszej ochoty wyjmować kasztanów zognia dla jednych lub dla drugich. Senior Rixio przystąpił do nas, pełen powagi, a pokłoniwszy mi się z hiszpańską przesadą, prosił, bym mu pozwolił usiąść obok siebie. Nie był to już ten sam uprzejmy i serdeczny gospodarz, przyjmujący mnie przed kwadransem w salonie. Twarz jego przybrała teraz pewien uroczysty odcień i stało się to, co przewidział rotmistrz; stary Rixio wpadł od razu w temat naszej rozmowy, pytając syna: - Porozumiałeś się już z szanownym gościem w naszych sprawach? - Mówiliśmy tylko ogólnikowo, nie wdając się w szczegóły - odrzekł oficer. - Powiedziałem, że gdyby nawet pan nie spotkał się 109 w drodze z matką, bylibyśmy zaprosili go do siebie. - A więc pierwsze lody przełamane - rzekł Rudo, zwracając się do mnie - i proszę mi wybaczyć, że zapytam, do której partii pan należy: do białych, czy do czerwonych? I spojrzał mi w oczy badawczo z takim zainteresowaniem, jakby od mojej odpowiedzi zależały losy całego kraju. - Szczerze panu odpowiem, że dziwi mnie to pytanie. Tam, za oceanem, mam swoją ojczyznę; tak w Europie, jak w innych częściach świata, nie zmieniam dla niej swych uczuć. - Być może, niewłaściwie sformułowałem swe pytanie. Której mianowicie partii przyznaje pan słuszność, białej, czy czerwonej? - Przepraszam, ale nie czuję się powołanym do wydawania o tutejszych stronnictwach jakichkolwiek opinii. - Ależ, senior! Tli nie idzie o żadne wyroki czy opinie, a tylko o pańskie osobiste poglądy i uczucia. - Niestety, nie dowie się pan o nich, a to z tego powodu, że ich wcale nie posiadam. Aby móc określić, które stronnictwo opiera się na prawdziwej słuszności, musiałbym zbadać dokładnie tutejsze sto- sunki. Jednak, jak panom wiadomo, przybyłem do tego kraju dopiero wczoraj, a polityką się nie zajmuję i nie posiadam w tym kierunku jakichkolwiek zdolności. Interesują mnie jedynie warunki geografi- czne i etnograficzne kraju, po którym podróżuję. Inne sprawy nie obchodzą mnie wcale. Na to moje oświadczenie Rixio zmarszczył brwi i z oczu mu wyczy- tałem, że się hamuje, aby nie zdradzić uczucia zawodu, jakiego doznał. Pomimo jednak braku punktu oparcia dla swych wywodów w obcho- dzącej go sprawie, nie stracił jeszcze nadziei i mówił dalej: - Ależ to niemożliwe, aby panu mogły być zupełnie obojętne stosunki polityczne kraju, po którym zamierza pan podróżować przez kilka tygodni lub nawet miesięcy, tym bardziej, że należy to również do zakresu krajoznawstwa... - O tyle, o ile... Może nawet jest to błąd z mojej strony, ale trudno. 110 Spożywam chleb spokojnie, nie zadając sobie trudu dociekania, jaki piekarz go upiekł. Rzecz to nawet wygodna. Miliony ludzi cieszą się urokami przyrody, nie mając najmniejszego pojęcia o astronomii, naukach przyrodniczych czy geografii, i nie bierze ich chęć zbadania przyczyn, powodujących te nieocenione przyjemności. - Umie pan wyślizgiwać się w kwestiach polityki, jak węgorz, pomimo, że z mojej strony nie ma żadnych względem pana ukrytych zamiarów i wie pan doskonale, do czego zmierzam, a przynajmniej wie pan, że u nas są dwa zwalczające się stronnictwa. - Wiem o tym. - Stronnictwo, do którego ja należę, ma na celu tylko dobro kraju i chce zaprowadzić w nim ład, porządek oraz sprawiedliwość, podczas gdy stronnictwo przeciwne życzy sobie zamieszania w naszej ojczyźnie, by mogło łatwiej w mętnej wodzie łowić dla siebie ryby. My jesteśmy pewni zwycięstwa. Ale, nim to nastąpi, musimy ponieść bardzo wiele trudów i ofiar. Aby zaś oszczędzić sobie nadmiaru tych ofiar, postanowiliśmy uczynić wielki, decydujący krok. Jeżeli się on nam uda, przeciwnicy nasi będą zdruzgotani raz na zawsze, albo przynajmniej unieszkodliwieni na całe lata. A człowiekiem, który ułatwiłby nam to zadanie więcej, niż w połowie, jest właśnie pan. - Ja? Doprawdy nie mogę się otrząsnąć ze zdumienia... Bo cóż może dla was uczynić przybysz z daleka, nie posiadający żadnych zdolności strategicznych ani politycznych? - Jedno i drugie jest tu zbyteczne. Nieoceniona wartość pańska polega na podobieństwie pana z osobą, którą zamierzamy postawić na czele naszego ruchu. - Podobieństwo z Latorrem? Czy mogę prosić o bliższe wyjaśnie- nia? - Rzecz jest bardzo prosta. Idzie jednak o to, czy możemy polegać na panu co do zachowania planów naszych w tajemnicy. - Mogę panu przyrzec pełną dyskrecję. - Otóż... aczkolwiek nie znam pana bliżej i tylko z pańskich cech 111 zewnętrznych odgaduję, że mam do czynienia z człowiekiem honoru, objaśnię pana o pewnych częściach naszego planu. Przede wszystkim chcielibyśmy wysunąć Latorre na stanowisko prezydenta kraju... - O tym wiedziałem już przedtem... - Aby celu tego dopiąć nie możemy czekać z założonymi rękoma, lecz musimy pracować, i to nie tylko my, ale również i przede wszy- stkim sam Latorre musi przedsięwziąć akcję, która zaabsorbuje wszy- stkie jego siły. - Rzecz zupełnie naturalna... Bez pracy i trudów, a nawet ofiar niepodobna uzyskać tego, co się zamierza. - Latorre jest oficerem i na tym stanowisku ma wiele zadań, co udaremnia mu oczywiście akcję w innym kierunku. Musi więc albo wystąpić ze służby i to na zawsze, albo, wziąć dłuższy urlop, ażeby oddać się pracy w konspiracji. - Zupełnie słusznie. Ale w jaki sposób może być w tym wszystkim użyteczna moja osoba? - Może pan nam bardzo pomóc. Nasz przyszły prezydent musi wydawać rozkazy, jak to już wspomniałem, w najściślejszej tajemnicy; musi odbywać podróże, aby być tam, gdzie tylko sprawa będzie tego wymagać; przeciwnicy zaś nie powinni nic wiedzieć o jego działalności i podróżach. Aby więc umożliwić mu swobodę ruchów, wymyśliliśmy pewien sposób, który może odciągnąć od niego uwagę szpiegów. Postanowiliśmy mianowicie prosić pana o łaskawe dopomoźenie nam w tej sprawie. - No, no? - Czyżby pan nie rozumiał?... Chcielibyśmy, aby przeciwnicy mieli na oku-pana, sądząc, że to Latorre we własnej osobie. - Pojmuję! Chcecie, bym przywdział uniform i objął niektóre obowiązki za Latorre, podczas gdy on zająłby się pracą na rzecz waszego stronnictwa. - Domyśla się pan, ale niezupełnie. Niepodobna bowiem, aby pan stanął na jego miejscu w armii, bo poznano by się na tej maskaradzie 112 od razu. Chcielibyśmy urządzić to inaczej. Latorre weźmie kilkumie- sięczny urlop pod pozorem potrzeby ratowania zdrowia i pozornie uda się do odległej hacjendy lub estancji. W rzeczywistości jednak nie on, lecz pan zajmie jego miejsce w owej hacjendzie. Przeciwnicy nasi \ będą mieli utrudnione zadanie, gdyż pan w jego roli, chcąc wykorzy- stać czas wypoczynku, nie będzie się nigdzie udzielał, tymczasem zaś Latorre uda się potajemnie w zupełnie inną okolicę i tam zacznie swoją pracę, po czym w odpowiedniej chwili wystąpi jawnie. - A co stałoby się wówczas ze mną? - Pojechałby pan sobie w dalszą podróż, oczywiście wynagro- dzony przez nas po królewsku. - A w jaki sposób? Pieniędzmi? - Pieniędzmi?... Kto tu mówi o pieniądzach? Możemy przecież określić to, jako honorarium, dotację, albo dar. Rozumie się, że określenie wysokości tego daru z góry pozostawiam panu. Proszę więc, jeśli pan... - Ba! Ależ ja nie mam pojęcia, ile mnie ta ofiara będzie koszto- wała, ile czasu stracę na to, a może nawet ryzykuję tu własne życie! - O tym ostatnim nie ma mowy! Tb jest wykluczone! Może się pan nie obawiać! - Przeciwnie! Jeżeli prawdziwy Latorre wypłynie nagle, jako do- wódca powstania, to zdarzyć się może, iż przeciwnicy, złudzeni podo- bieństwem, napadną na jego sobowtóra, czyli na mnie. A gdyby mnie zlikwidowali, to honorarium, które mi łaskawie ofiarowujecie, zupeł- nie straciłoby dla mnie wartość. Rotmistrz przez cały czas mojej rozmowy z ojcem nie wtrącił do niej ani słowa i dopiero teraz odezwał się, usiłując mnie przekonać: - Czyżby pan się obawiał? Przyznam się, że uważam pana za człowieka o dużej odwadze... - Nie jestem tchórzem, panie rotmistrzu i dowiodłem tego już niejednokrotnie, a i w przyszłości, być może, będę miał ku temu sposobność. Jednak co innego narażać życie dla samego siebie, za 113 swoich lub za ojczyznę, a co innego rzucać je na szalę w sprawie zupełnie sobie obcej i... za pieniądze! To wielka różnica! Co się tyczy ryzyka, to mógłbym śmiało przyjąć na siebie rolę Latorre i czekać spokojnie końca sprawy, bo nie obawiam się waszych przeciwników, tak samo, jak nie trwoży mnie wasze stronnictwo. I gdybym wskutek zbiegu okoliczności miał się spotkać oko w oko z niebezpieczeń- stwem, to ufny w siebie, w swój spryt i odwagę, nie sądzę, abym nie potrafił wyjść zeń obronną ręką. Otóż nie względy na możliwą osobi- stą szkodę powstrzymują mnie od przyjęcia waszej oferty. - A jaki inny miałby pan powód? - Jedynie ten, że cała sprawa nie podoba mi się. Brzydzę się fałszem i kłamstwem, a gdybym spełnił wasze życzenia, sprzeniewie- rzyłbym się tej zasadzie. - Przecież tu idzie o najsłuszniejszą sprawę! - To samo powiedziałby mi każdy z członków przeciwnego stron- nictwa. - Widzę, że pana trudno przekonać. - I nic dziwnego, bo najwyraźniej nie chcę dać się przekonać - odrzekłem, wstając. Lecz w tej chwili kupiec przytrzymał mnie za ramię, mówiąc: - Niechże pan nie postępuje tak gorączkowo. Jest pan i będzie moim miłym gościem bez względu na to, czy się porozumiemy, czy nie. Mam zresztą nadzieję, że po namyśle da się pan przekonać. Bo nie ma pan pojęcia, jak wielka czekałaby pana nagroda za wyświadczoną nam przysługę. Do naszego stronnictwa należą ludzie ogromnie bo- gaci i wpływowi, a korzyść, jaką odnieślibyśmy z pańskiej pomocy, jest dla nas tak wielka, że wynagrodzenie za nią mogłoby być podstawą pańskiego szczęścia. - A co pan nazywa szczęściem? - Jako kupiec, wiem, że na tym świecie prawdziwie trwałe szczę- ście może człowiekowi zapewnić taki kapitał, który wystarczyłby na spędzenie reszty życia bez najmniejszej troski. Niech pan sam określi 114 wysokość takiej sumy. - To zbyteczne, bo nie jestem skłonny spełnić waszych życzeń. - Mam nadzieję, że to jeszcze nie ostatnie słowo. - Przeciwnie! Co raz powiedziałem, od tego nigdy nie odstępuję. - A jednak, bardzo pana proszę o rozważenie bliżej całej rzeczy. Nie będę dalej nalegał na pana. Dziś wieczorem znajdzie pan sposob- ność poznania nas wszystkich i jeżeli pan potem rzecz rozważy, jestem niemal pewien, że zmieni pan zdanie. Chciałem ponownie zaprotestować, lecz on uprzedził mnie zdecy- dowanym ruchem, mówiąc dalej: - Proszę, niech pan teraz już nic o tym nie mówi! Wie pan, o co idzie i do rana może się pan namyśli. Widzę, że zapalają już światła, i niebawem zaczną się schodzić goście. Proszę, pan pozwoli z nami... Poczęło się ściemniać. Był to bowiem październik i wieczory zapa- dały wcześnie. W domu zapalono rzęsiste światła i wkrótce miała się rozpocząć tertulia. Ojciec i syn pośpieszyli do pokoju przyjęć, a ja, nie chcąc być jednym z pierwszych gości, poszedłem do pobliskiego sklepu i kupi- wszy bochenek razowego chleba, zaniosłem go swemu koniowi do stajni. Obecny tam peon był ogromnie zdziwiony mymi odwiedzinami w stajni; nie mniej zdziwiony był gniadosz, który zapewne po raz pierwszy w życiu doznał podobnej troski. Z początku nie chciał jeść; lecz, gdy mu prawie przemocą wepchnąłem jeden kęs do pyska, zasmakował i po zjedzeniu z apetytem całego bochenka zarźałwesoło, pozwalając, pomimo dzikiego temperamentu, głaskać się. Dało mi to nadzieję, że szlachetne zwierzę przyzwyczai się do mnie bardzo szyb- ko. Ze stajni udałem się do przeznaczonego dla mnie pokoju, którego okna wychodziły na podwórze. A były to okna prawdziwe, bo miały szklane szyby, co dla podróżnika w tych stronach jest rzeczą tak niezwykłą, jak dach nad głową. Znalazłem też w pokoju wygodne łóżko, stół, kilka krzeseł, umywalnię, dzbanek z wodą i ręcznik. 115 Zamiast sofy, rozwieszony był hamak na dwu hakach, wbitych w ścianę. Na stole stało pudełko z papierosami, co świadczyło o niezwy- kłej troskliwości gospodarza. Z zadowoleniem zauważyłem w drzwiach rygiel. Oczywiście, nie podejrzewałem mieszkańców tego domu o jakiekolwiek nieprzyjazne względem mnie zamiary, jednak musiałem mieć w pamięci pseudoko- misarza policyjnego, który najprawdopodobniej przybył również do tego miasteczka. Będąc niegdyś subiektem u Rixiów, musiał nieza- wodnie znać rozkład domu, a teraz mogła mu przyjść ochota złożenia mi wizyty. Dzięki jednak znajdującej się u drzwi zasuwie miałem możność uchylić się od tego zaszczytu. Postawiwszy na stole świecznik z zapaloną świecą, spróbowałem, czy rygiel jest do użycia i zacząłem rozglądać się po pokoju. Nagle, znalazłszy się przy oknie, ujrzałem za szybą czyjąś twarz, która jednak natychmiast zniknęła, tak że nie mogłem nawet stwierdzić, kto to mógł być. Nie miałem nawet pewności, czy była to twarz męska, czy też kobieca. Chciałem szybko otworzyć okno, ale niestety miało ono zardzewiałe okucia, widocznie od dawna nie było otwierane. Gdy nareszcie siłą udało mi się otworzyć jedno skrzydło i wyjrzałem na zewnątrz, nie spostrzegłem już nikogo, noc była ciemna, a księżyc jeszcze nie wzeszedł. Rzecz prosta, nie przykładałem do tego wielkiej wagi, gdyż mógł to być ktoś z licznej w tym domu służby, któremu przyszła ochota zajrzeć przez okno dla zobaczenia, co obcy przybysz robi w swoim pokoju. Zamknąwszy starannie okiennicę, by nikt nie mógł dostać się do środka od zewnątrz, począłem przechadzać się po pokoju. Niebawem nadszedł rotmistrz z oświadczeniem, że chcieliby wprowadzić mnie między gości. Nie wrócił już ani jednym słowem do poprzedniej rozmowy i był dla mnie bardzo uprzejmy. Widocznie miał nadzieję, tak samo, jak i jego ojciec, że po namyśle zgodzę się na ich projekty. W salonie znajdowało się już liczne towarzystwo, złożone z pań i 116 panów. Gdy wszedłem, oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Przed- stawiono mnie poszczególnym gościom, przy czym słyszałem bardzo długie nazwiska i tytuły, których oczywiście nie starałem się zapamię- tać. Hiszpan kocha się w długich nazwiskach, podobnie jak Arab i chętnie przyswaja sobie godności przodków. W języku hiszpańskim godności te i tytuły brzmią bardzo mile dla ucha, ale przetłumaczone na inną mowę tracą swój wdzięk i poezję. Don Gęsismalec de Przy- piecek, Donna Maria Małpiskok de Beczkowóz i tym podobne nazwi- ska oraz przydomki efektowne są tylko w języku hiszpańskim; w innym języku jak widzimy, są śmieszne. Człowiek mało wybredny, zadowalający się powierzchownym po- glądem na ludzi, oceniłby całe towarzystwo bardzo pochlebnie. Nie- stety, ja, mając wrodzony dar spostrzegawczości i będąc przyzwycza- jony do wnikania w głąb dusz ludzkich, zauważyłem od razu, że cały ten przepych jest tylko zewnętrzny. Pudrowane obficie twarzyczki, czernione brwi i malowane usta, loki i warkocze z obcych włosów, sztuczne klejnoty, szeleszczące jedwabie-wszystko to dostrajało się do wewnętrznej wartości zebranych. Powierzchowny przepych, we- wnątrz zaś pustka. Również i przy stole dała się zauważyć tandeta. Noże i widelce posrebrzane; łyżka moja była nawet kiedyś złamana i na nowo zespa- wana. Kosztowne patery z owocami pochodziły ze zdekompletowa- nych garniturów: jedna bez ucha, druga wyszczerbiona. Potrawom jednak nie można było nic zarzucić. Szczególnie smako- wało mi asado, ulubiony przysmak w tym kraju. Gauczowie sporzą- dzają sobie sami ten specjał. Z zabitego wołu lub konia odkrawa gauczo tęgi kawał razem ze skórą, zatyka na żelazny pręt i piecze nad ogniem, odkrawając nożem w miarę pieczenia się drobne kąski - i czyni to dopóty, aż pozostanie na pręcie tylko skóra. Nazywa się to asado con cuero. Asado, które podano na stół u Rixiów, było już odłączone od skóry, ale to nie odebrało mu wybornego smaku. 117 Niektóre damy, nie chcąc zadawać sobie trudu z nożem i widelcem, brały kawałki asado w paluszki i jadły z apetytem, co tutaj jest przyjęte. Zaproszono też i mnie, bym się nie krępował, jak guwernantka i spożywał boże dary w sposób wygodny. Po wieczerzy rozpoczęły się tańce przy dźwięku gitar. Grano is- totnie pięknie. Miałem wielką chęć nie uczestniczyć w tańcach, usiąść w kącie i przypatrywać się z dala. Niestety, nie dano mi spokoju i zajmowano się mną, jakbym był wśród zebranych najdostojniejszą osobą; troszczono się o mnie na każdym kroku, zasypywano rozmai- tymi pytaniami, na które chcąc nie chcąc musiałem dawać odpowiedzi - i doprawdy puchacz, otoczony stadem wron lub kawek, nie czuje się tak zrozpaczony, jak byłem ja, w tym uprzejmym aż do przesady towarzystwie. A wszystkim się zdawało, że czynią mi tym wielką przyjemność! Gdy już ucichł taneczny zapał, pozostała z programu zabawy jedna rzecz: gra w karty. Porozstawiano więc stoliki i całe towarzystwo, nie wyłączając kobiet, zasiadło do gry. Do tego nie dałem się namówić więc spotkały mnie ze wszystkich stron wymówki. Przez pewien czas przypatrywałem się grze z daleka. Lecz, skoro wśród grających poczęły ujawniać się temperamenty, akcentujące się niezbyt przyzwoitymi wyrazami i przekleństwami, wyniosłem się z salonu niepostrzeżenie. W przedpokoju siedzieli peoni, przeznaczeni do usługiwania goś- ciom i również grali w karty z takim przejęciem, że żadnemu z nich nie przyszło nawet do głowy poruszyć się, gdy wychodziłem. Pokój mój podczas mej nieobecności nie był zamknięty, bo, opu- szczając go, miałem na uwadze, że służba może jeszcze mieć w nim coś do uporządkowania. Wszedłszy, nie zapaliłem nawet świecy, gdyż księżyc świecił jasnym blaskiem i przy jego świetle mogłem się roze- brać. Przekonawszy się, czy okna dobrze zamknięte, zamknąłem drzwi na zasuwę i rzuciwszy się na łóżko, natychmiast prawie zasnąłem. Raczono mnie tak obficie winem i to fałszowanym, że byłem cokolwiek podchmielony, wskutek czego nawet na myśl mi nie 118 przyszło rozejrzeć się szczegółowo po pokoju dla pewności, czy się ktoś w nim nie zaczaił, co zwykłem czynić zawsze, znalazłszy się w niezna- nym miejscu. Co prawda, w czasie ustawicznych wędrówek po świecie i licznych przygód zmysły moje tak się wyostrzyły, że nawet w głębokim śnie nie całkiem ustawały w swej czynności. Teraz też, aczkolwiek byłem bar- dzo znużony, czuwała we mnie jakaś siła samozachowawcza. Śniło mi się mianowicie, że śpię w olbrzymim dzikim lesie i że mnie zdradziec- ko otoczyli żądni krwi Indianie, a jeden z nich pochylił się nade mną, chąc zadać mi śmiertelny cios... Zerwałem się na równe nogi i... chwała Bogu!... stwierdziłem, że nie jestem w lesie, lecz w pokoju. Księżyc rzucał jeszcze przez okna swe jasne promienie, ale po stronie drzwi panował już mrok. Spojrzałem w tę stronę i nagle wydało mi się, że widzę tam jakąś postać. - Kto tu? - krzyknąłem. Nie było odpowiedzi. Natomiast posłyszałem lekki szelest i nastę- pnie coś, jakby skrzypnięcie drzwi. Skoczyłem w ich kierunku w mgnieniu oka, - nie znalazłem jednak nikogo, drzwi zaś były za- mknięte. A zatem była to senna zmora, przywidzenie... Uspokoiłem się i spałem już spokojnie do rana. Przebudziwszy się, umyłem się i ubrałem, po czym skierowałem się do wyjścia. Lecz o dziwo! Zasuwa u drzwi była odsunięta! Pamiętałem doskonale, że zasunąłem ją w nocy dokładnie; również przypomnia- łem sobie, że była zasunięta i wówczas, gdy się zerwałem ze snu pod wpływem męczącej zmory. Cóż więc u licha mogło tu się stać? Obszukałem cały pokój i nie natrafiłem na jakikolwiek ślad czyjeś bytności. Z rzeczy moich nie brakowało nic. Tylko kawałek czerwonej nici, złożonej we czworo, zwrócił moją uwagę, jakby ktoś szył igłą o dość obszernym uszku i resztę odciął. Czyżby ta nić leżała tu jeszcze przed moim przybyciem? Być może. Bo zresztą któż chciałby zadawać sobie tyle trudu w tym jedynie celu, aby, ukradkiem w nocy dostawszy się do mego pokoju, położyć strzępek nici? Może nawet wówczas, gdy 119 mi się coś przywidziało, sam odryglowałem drzwi, a będąc rozespany, zapomniałem na nowo zabezpieczyć je zasuwą. Rozumowanie takie uspokoiło mnie zupełnie. Więcej już nie za- stanawiając się nad tym faktem, udałem się do pokoju stołowego, gdzie domownicy przed chwilą właśnie zasiedli do śniadania. Po śniadaniu pani domu wyszła z pokoju, a mąż jej i syn wszczęli ze mną znowu rozmowę na wczorajszy temat. Z usposobienia ich wywnioskowałem, że pokładali we mnie wielkie nadzieje. Niestety, zawiedli się jednak ponownie, gdyż powtórzyłem im to samo, co usłyszeli już wczoraj. Przytaczali tysiące argumentów, by mnie prze- konać, daremnie. Było dla mnie najzupełniej obojętne, kto dziś, jutro, lub za rok będzie prezydentem ich republiki, i nie miałem ochoty wystawiać się na niebezpieczeństwa dla korzyści politycznych obcego mi zupełnie kraju i społeczeństwa. Odmowa moja sprawiła na obu bardzo przygnębiające wrażenie. Wyczytałem z ich oczu, że się hamowali, aby nie wybuchnąć. - Ha, skoro tak - ozwał się Rudo prawie z gniewem - to nie zmuszamy pana przemocą. Pozwoli pan jednak mieć nadzieję, że dotrzymasz słowa i nie wyjawisz przed nikim tajemnicy naszej rozmo- wy. - Możecie panowie być o to najzupełniej spokojni. - Czy długo pan zamyśla zabawić w naszej ojczyźnie? - Postanowiłem odbyć podróż przez kraj i nie mam nawet zamiaru zatrzymywać się nigdzie dłużej. W przeciągu kilku dni będę już poza granicami Urugwaju. - To bardzo dobrze. Podobieństwo pańskie z Latorrem mogłoby pana narazić na nieobliczalne następstwa, radzę więc panu we włas- nym jego interesie nie wchodzić ludziom przed oczy i nigdzie po drodze nie zatrzymywać się dłużej. Uwaga ta była wypowiedziana w takim tonie, jakby się mnie chciał natychmiast pozbyć. -Z życzliwej rady pańskiej - rzekłem - skorzystam z 120 wdzięcznością i to w tej chwili. Wyjeżdżam, i żegnam panów. Wstałem i zawróciłem w kierunku drzwi. - Przepraszam, senior - rzekł Rudo powstrzymując mnie - pan mnie nie zrozumiał... Dom mój jest do pańskiej dyspozycji, jak długo panu się spodoba... a zresztą było postanowione, że syn mój pojedzie z panem... - Proszę go więc, by się pośpieszył, gdyż w przeciągu pół godziny będę już poza obrębem San Jose'. - Ależ ja nie jestem w stanie zebrać się tak prędko - tłumaczył się oficer - i gotów będę najwcześniej po południu. Wyjaśniłem, że nie mogę zatrzymywać się tak długo i udałem się do stajni, by osiodłać swego konia, a będąc już gotowy do drogi, poszedłem pożegnać się ostatecznie z gospodarzami. W przeciwieństwie do wczorajszego przyjęcia byli dla mnie oziębli. Rozdawszy służbie napiwki, które, nawiasem mówiąc, wyniosły więcej, niż całe moje utrzymanie w tym domu, wsiadłem na konia i pojechałem w kierunku poczty. Yerbaterzy oczekiwali mnie tam niecierpliwie, a Monteso zaczął od razu: - Miał pan słuszność. Komisarz policji nie wrócił do Montevideo, lecz przybył tutaj. Widziałem go wczoraj wieczorem, gdy się kręcił po miasteczku. Być może, iż coś knuje przeciwko nam. - Musimy się strzec. Jak daleko pojedziemy dzisiaj? - Do Perdido, gdzie jest bardzo wygodna stacja dla ruchu koło- wego. - Rzekomy policjant wie od pana, gdzie się zatrzymamy? - Niestety, tak. Źle się stało, że mu to nieopatrznie powiedziałem i dlatego musimy zanocować w innej miejscowości. - Hm... niezła myśl, ale trudna do wykonania. Czy stacja w Perdido znajduje się na otwartej przestrzeni? - Jest to jeden domek, z rozległym widokiem dokoła. - Lepiej więc, jeśli się tam zatrzymamy, bo przynajmniej będziemy 121 mieli możność ujrzeć tego draba z daleka i łatwiej będzie ustrzec się przed nim, podczas gdy, ulokowawszy się na innej kwaterze, mogliby- śmy go nie zauważyć. - Dobrze, zgadzam się. Jeśli pan rozkaże, możemy ruszyć natych- miast. W pięć minut później mieliśmy już poza sobą miasteczko, w któ- rym najniespodziewaniej brałem udział w tertulii, nigdy przedtem nie marząc o tym. Okolica, przez którą przejeżdżaliśmy, nie różniła się niczym od już przebytej poprzednio. Konfiguracja gruntu w całym Urugwaju jest lekko falista z licznymi rozpadlinami, wśród których płyną liczne potoki i rzeczki, wpadające do Rio Negro. Jak okiem sięgnąć, wszę- dzie trawa pampasowa, wyglądająca, jak jedno wielkie morze zieleni. Zbliżało się południe, gdy spostrzegliśmy w oddali budynek po- cztowy. Oddalał się stamtąd na zachód jakiś jeździec w pełnym galo- pie i po chwili znikł nam z oczu za horyzontem. Niebawem przybyliśmy na miejsce. W budynku pocztowym był sklep i szynk. Dowiedziałem się, że ów jeździec czekał przed stacją kilka godzin i wyruszył w chwili, gdy nas spostrzegł w oddali. Sądząc z opisu gospodarza, uznałem, że jeźdźcem tym był z całą pewnością Mateo. Wyruszywszy dalej, w godzinę drogi od stacji pocztowej natknęli- śmy się na pasmo górskie, zwane Cuchilla Grandę. Pomimo swej nazwy, nie były to w dosłownym znaczeniu tego wyrazu wielkie góry. Na niewielkim wzniesieniu sterczące złomy skalne przypominały ra- czej ruiny jakiegoś zamczyska. Za owymi wzniesieniami rozciągała się znowu podobna do poprze- dniej równina, urozmaicona jednak tu i ówdzie kępami ostów wyso- kości człowieka. Osty te są prawdziwą plagą dla mieszkańców, gdyż bardzo szybko pieniąc się, zachwaszczają ogromnie pastwiska, a z wykarczowaniem ich połączone są wielkie koszty. Kępy owe stanowią doskonałą kryjówkę dla rozmaitych dzikich zwierząt. Słyszałem, że 122 kryją się tu nawet jelenie i strusie, ale sam nie spostrzegłem ani jednego z nich. Jechaliśmy aż do wieczora, a przy końcu dnia konieyerbaterów były tak przemęczone, że biegły już tylko pod wpływem batów i ostróg. Mój gniadosz trzymał się znakomicie. Zanim zapadł zmierzch, dotarliśmy nad Rio Perdido, nad którą znajdowała się stacja pocztowa tej samej nazwy. Ściany budynku sporządzone były z twardo ubitej gliny, a dach pokryty trzciną. W całym tym zabudowaniu było w tej chwili tylko troje ludzi: stara służąca i dwóch peonów. Gospodarz pojechał do Mercedes i miał wrócić na drugi dzień rano. Chociaż stacja ta znajdowała się na odludziu, znaleźliśmy tu bardzo wygodny nocleg i dobry, tani posiłek. Obaj peoni byli jak niemi i nie można było z nich wydobyć ani słowa. Widocznie przywykli już do milczenia wśród tego pustkowia. Mniej skąpa w mowie była natomiast służąca, od której chciałem się dowiedzieć, czy był tu po południu jakiś jeździec. Peoni, usłyszawszy moje pytanie, wynieśli się natychmiast z izby, chcąc uniknąć widocz- nie dawania jakichkolwiek wyjaśnień, a służąca odpowiadała nam tylko krótkimi słowami: tak lub nie. Z twarzy jej wyczytałem, że coś przede mną ukrywa. - Piękna seniorito! -zagadnąłem, - nie przypuszczałem, że będziesz tak nieuprzejma względem caballero, który zwraca się do ciebie z całym zaufaniem. Nie licuje to z twoją ładną twarzyczką. Służąca była stara i brzydka. Nazwa jednak seniority i inne piękne słówka, których jej nie szczędziłem, rozbroiły ją widocznie, gdyż uśmiechnęła się, mówiąc: - Zapewne, wygląda pan, jak wytworny caballero, ale ostrzeżono mnie przed panem... -Kto? - Właśnie ów jeździec, o którego pan pyta. - Cóż ci powiedział, urocza panienko? 123 - Ech, nie mogę..., stanowczo nie mogę tego powtórzyć. - Bardzo mi przykro, że masz więcej zaufania do pospolitego łobuza, niż do porządnego człowieka... - Ależ... panie!... ów człowiek powiedział właśnie, że on jest uczciwym caballero, a pan... - To kłamstwo, moja droga. - Opowiadał nam, że jest komisarzem policji w Montevideo. - Dokąd on jedzie i po co? - Do Mercedes, ażeby tam aresztować pana, skoro tylko przybę- dziecie na miejsce. - Powiedział może, za co? - Owszem. Mówił, że pan jest przywódcą jakiegoś spisku, który może narazić kraj na wielkie nieszczęścia. - I ty mu uwierzyłaś? Czy jednak teraz, widząc mnie wierzysz w to? - Nie, panie! Pan nie wygląda na żądnego krwi człowieka. - Słuszna uwaga. Nie należę do żadnego spisku, nie urodziłem się nawet w tym kraju i jestem tu zaledwie dwa dni. Cóż więc obchodzić mnie mogą miejscowe sprawy? Nie krwi jestem żądny, piękna senio- rito, lecz wypoczynku, bo cały dzień jechałem bez przerwy. Czy znaj- dzie się więc tu dla mnie łóżko? - Niby łóżko jest, ale on mi nie pozwolił przyjąć pana i muszę go słuchać, bo to przecież rozkaz urzędowy. - Ech, tak źle znowu nie będzie. Znajdzie się dla nas kąt, no i wieczerza. Jesteśmy głodni. - Ha, cóż mam robić! - zaśmiała się. - Pan taki uprzejmy, traktuje mnie pan po ludzku i widać, że mam do czynienia z człowie- kiem szlachetnym i godnym. Czyż więc mogłabym dopuścić, aby pan spał pod gołem niebem i o głodzie... - Może ów pan umyślnie tak chciał urządzić, żebyśmy spali na polu? - Tak, tak! Mówił o tym. - To bezczelny łgarz, seniorito. Nie jest on wcale urzędnikiem 124 policyjnym, ale pospolitym złodziejem, którego my właśnie mamy zamiar uwięzić. Czyżbyś chciała być sojusznikiem podobnego nicpo- nia? - Ależ nigdy! Jeżeli to wszystko prawda, co pan mówi, to niech się on u nas nie pokazuje więcej, bo byłoby z nim bardzo źle. My z takim ludźmi nie żartujemy. A teraz przepraszam, że odejdę; muszę przygotować wam wieczerzę. Mam też nadzieję, że nie będziecie narzekali u nas na niewygody. Mateo życzył więc sobie, abyśmy spali na polu i miał zapewne w tym jakiś cel. Wieczór był prześliczny, a pogoda bezwietrzna. Yerbaterzy oświad- czyli, że w tak piękny czas nie będą spali w izbie, a moje przestrogi nie odniosły żadnego skutku. Po obfitej i dobrej wieczerzy poowijali się w koce i pokładli na słomie pod brogiem, znajdującym się w pobliżu domu. Konie puszczone były wolno na pastwisku. Mając się na baczności przed swym prześladowcą, kazałem zapro- wadzić swego gniadosza do korralu, to jest w miejsce, otoczone ze wszystkich stron wysokim kaktusowym żywopłotem. Służąca dla wię- kszego bezpieczeństwa uwiązała mego wierzchowca w pobliżu tęgie- go psa, aby w razie zbliżenia się złodzieja ostrzegł nas zawczasu. Dach domu urządzony był w ten sposób, że na obu szczytach nie posiadał pokrycia. Z jednej strony prowadziły na strych wąskie schod- ki, podobne do drabiny. Prawdopodobnie mieszkańcy wchodzili tam, ilekroć chcieli zobaczyć, czy nie nadjeżdżają podróżni, lub co się dzieje z trzodą, roztaczał się stąd bowiem rozległy widok na okolicę. Po kolacji nie będąc zmęczonym, urządziłem sobie małą przecha- dzkę nad rzekę. Robaczki świętojańskie uwijały się w cichym powietrzu; niewi- dzialne kwiaty rozsiewały iście balsamiczną woń; gwiazdy południa lśniły na niebie, odbijając się w przezroczu wodnym. Poeta, gdyby się znalazł tu na moim miejscu, wpadłby niezawodnie w ekstazę. Co do mnie, odczuwałem piękno przyrody jak zwykły 125 śmiertelnik, nie myśląc o czekających mnie trudach dnia następnego. Ostatecznie trzeba było wracać, bo i tak przechadzka moja prze- ciągnęła się, spędziłem na niej przeszło dwie godziny. Wróciwszy znad rzeki na miejsce naszego postoju, usiadłem pod brogiem, gdzie pokładli się przedtem do snu moi towarzysze. Jeżeli jeszcze czuwali, mogli mnie widzieć z daleka, bo księżyc właśnie wzeszedł. W pobliżu jednak brogu było ciemno, księżyc znajdował się poza dachem domostwa i rzucał jego cień na miejsce naszego wypo- czynku. Usiadłszy w owym właśnie cieniu na ziemi, rozglądałem się po okolicy, gdy nagle zdało mi się, jakoby jakaś postać przesunęła się przede mną i zniknęła za domem. Zerwałem się i pobiegłem szybko w tym kierunku, lecz nie znalazłem nikogo. Stanąwszy na przeciwnym rogu domu, począłem rozglądać się wokół. Niedaleko, może jakieś sto kroków ode mnie, znajdowała się obszerna kępa ostów. W ciągu chwili, gdy przebiegłem długość domu, nie mógł nikt oczywiście prze- być tej jasno oświetlonej przestrzeni, chyba więc ukrył się po drugiej stronie domu. Zawróciłem i obiegłem go naokoło, daremnie; ani śladu jakiejkolwiek żywej istoty. Wróciłem do yerbaterów, którzy spali w najlepsze, a rzeczy ich leżały obok nienaruszone. A przecież, gdyby tu był złodziej, zabrałby przede wszystkim ich strzelby. Co było robić? Zbudzić Montesa z głębokiego snu? Szkoda. Zre- sztą tajemnicza owa postać mogła być przywidzeniem. Poszedłem do swojego pokoju i już miałem się rozebrać, aby się położyć do łóżka, gdy wtem błysnęła mi w głowie pewna myśl. Przecież mogę wejść po schodkach na strych i tam poczekać chwilę. A nuż... Zabrałem lornetkę i wszedłszy po cichu na strych, rozejrzałem się wokoło, jednak bez jakiegokolwiek rezultatu. Nie zniechęcony tym, zwróciłem jeszcze lornetkę w dal, kierując nią po okolicy i pomimo, że szkła przy niedostatecznym świetle księżyca nie mogły mi oddać należytej usługi, spostrzegłem na skraju najbliższej kępy jakiś 126 poruszający się przedmiot. Był to koń. Awięc - pomyślałem, -jeżeli jest koń i to osiodłany, musi tam być i jeździec, bo konie, należące do tego domu, spędzano na noc do korralu, a szkapy yerbaterów pasły się po drugiej stronie domu. Niezwłocznie ruszyłem w kierunku kępy i znalazłem tam szkapę Matea. Aby utrudnić mu ucieczkę, wsiadłem na konia i odjechałem spory kawał po linii łuku aż nad rzekę, i tam uwiązałem go do krzaka. Z powrotem ku domowi skradałem się z wielką ostrożnością, gdyż byłem pewny, że drab kręci się gdzieś w pobliżu. Okazało się, że przypuszczenia moje były zupełnie trafne. Podcho- dząc do brogu, spostrzegłem z daleka, że ktoś klęczy nad śpiącym Montesem. Podsunąłem się bliżej, ale w tej chwili ów "ktoś' wstał i począł oddalać się szybko od brogu. Puściłem się więc za nim, wołając: - Stój! Będę strzelał! Drab w potężnych susach uciekał w kierunku kępy i byłby nieza- wodnie umknął, gdyby znalazł swego konia na miejscu. Podczas, gdy się za nim rozglądał, dopędziłem go i chwyciłem za kołnierz. Ale on wydobył błyskawicznym ruchem nóż i zamierzył się na mnie. Na szczęście przewidziałem to i równie błyskawicznie wymierzyłem mu potężny cios pięścią w głowę, tak, że się rozciągnął na ziemi jak długi. W tej właśnie chwili nadbiegli yerbaterzy, wrzeszcząc wszyscy ra- zem i dopytując, co się dzieje. - Leży tutaj - rzekłem. - Przed chwilą zastałem go przy was. Przeszukiwał zapewne kieszenie Montesa. - Moje kieszenie? - wrzasnąlyerbatero. - Poczekaj, ptaszku! Ja cię nauczę! Ale przede wszystkim muszę cię zobaczyć... - A pochy- liwszy się nad nim, dodał: - Toż to "komisarz policji z Montevideo"! - Tak jest; on we własnej "urzędowej" osobie. Odbierzcie mu pistolet i zaprowadźcie do izby! Wskutek wszczętego przez nas hałasu pobudzili się również mieszkańcy domu i bardzo zdziwieni, dopytywali, co się stało. 127 Samozwańczy "komisarz" milczał, jak mumia. Uśmiechał się tylko złośliwie, jakby urągając nam nawet w chwili, gdy opowiadałem, jak uprowadziłem jego konia. - A więc mamy już złodzieja - rzekł Monteso, - a on będzie miał sto uderzeń lassem. Skąd ci jednak przyszło do głowy, łotrze, okradać biednego yerbatera ? - Milcz! Nie jestem złodziejem! - odciął się Mateo. - No, no! Nie tak ostro! - zgromiłem go. - Poznałem się na tobie od razu. Jesteś pospolitym rzezimieszkiem, a przywłaszczasz sobie bezczelnie tytuł urzędnika policji. Czego właściwie od nas chcesz? Po co nas prześladujesz, senior comisario? Czego szukałeś koło tych ludzi podczas snu? Oczywiście obszukiwałeś ich, aby ich okraść! - Proszę mi dowieść złodziejstwa! - Bardzo łatwo. Przeliczcie panowie swoje pieniądze, - zwróci- łem się doyerbaterów. - Owszem, niech liczą i jeżeli się okaże, że ukradłem cokolwiek, wartości choćby jednego grosza, pozwalam, abyście mnie powiesili. Yerbaterzy przeszukiwali swoje kieszenie, stwierdzając, że mają wszystko; również nic z ich rzeczy leżących pod brogiem nie brako- wało. - No i co? Jestem złodziejem? - triumfował Mateo. - W każdym razie schwytałem cię na gorącym uczynku i oczywiście przeszkodziłem w wykonaniu zamiaru - odrzekłem. - Coyerbalerowi można ukraść? Głupi byłby złodziej, który liczył- by tu na zysk. - Czegóż więc u licha szukałeś koło nich? - Hę, hę! - zaśmiał się drwiąco. - Jesteś pan tak mądry, a nie możesz tego odgadnąć. No, proszę! Proszę teraz dowieść tej wielkiej mądrości! - Tylko ostrożnie z gębą! - zgromiłem go. - Jeżeli usłyszę choć jedno jeszcze słowo, uwłaczające mi, dam ci takiego klapsa, że się 128 nakryjesz nogami i zobaczysz wszystkie gwiazdy na niebie. Masz jakieś względem nas zamiary i teraz musimy dowiedzieć się o nich. Mateo usiadł na krześle, które stało obok niego i obrzuciwszy mnie drwiącym spojrzeniem, odrzekł: - No, dobrze, powiem wszystko. Ale każdy inny na waszym miejscu uważałby to za zupełnie zbyteczne. Jestem komisarzem poli- cji kryminalnej. - Nie wierzę w to. - Czy pan wierzy, czy nie, jest mi wszystko jedno. - Proszę o dowody! - Owszem, gdy tylko zajdzie tego potrzeba, okażę je. Pan jednak nie jest tym człowiekiem, który miałby prawo domagać się ode mnie dowodów. Legitymuję się tylko wobec władzy. - W takim razie daj pan nam święty spokój i odczep się od nas! - E, to niemożliwe! - zaśmiał się. - Jesteście mocno podejrzani. - To raczej pan jest podejrzany. - Okaże się to później, kto z nas ma słuszność. Wzbudził pan swoją osobą podejrzenie u władz, które poleciły mi, abym pana śledził w czasie podróży. - Kłamie pan z niezłą wprawą! Wiem przecież dobrze, że przycze- piłeś się do nas w zupełnie innym celu i zamierzasz popełnić jakieś łotrostwo. Ostrzegam jednak, że byłaby to wielka głupota z pańskiej strony. - Ba, ale czasem umyślnie popełnia się głupstwa, które bywają uwieńczane znakomitymi skutkami. - Wątpię, czy na tym coś zyskasz. Następnym razem oddamy cię. w ręce policji. - Myślę, że policja byłaby z tego zadowolona, bo rozpoznałaby we mnie wyższego urzędnika. Polecono mi przyłączyć się do was, by się przekonać, kim pan jesteś i co w naszym kraju robisz. Pozbyliście się mnie, musiałem więc potajemnie podążyć za wami, a spostrzegłszy śpiących, zbliżyłem się po cichu, by sprawdzić, czy to są pańscy 129 towarzysze. Jeżeli o to chcesz mnie oskarżyć, nie oponuję. Domagam się tylko zwrotu mego konia, bo czas mi w drogę. - Może pan jechać - rzekłem, puszczając go. - Zwracam jednak pańską uwagę, że drugim razem nie wymkniesz się nam z rąk tak tanim kosztem. - Ja zaś, że gdy dostanę pana w swoje ręce, to nie wymknie mi się pan już nigdy! - Precz! - krzyknąłem. - Konia swego znajdziesz nad rzeką. Chwycił ze stołu swoje rzeczy i wybiegł z izby, a w kilka minut później odjechał. - Czyżby naprawdę był urzędnikiem? - zauważył Monteso zakło- potany. - Wystąpił z taką pewnością siebie... • - To nie pewność siebie, lecz bezczelność. - Dlaczegóź więc go pan puścił? - Bo innego wyjścia nie było. - Jak to? Jeżeli istotnie jest pan przekonany, że przywłaszcza on sobie bezprawnie tytuł urzędnika, to bez wątpienia jest pospolitym przestępcą i niezawodnie zamierzał nas okraść. Szkoda, żeśmy go puścili bez cięgów, to by go raz na zawsze odstraszyło. - To by nie pomogło. Zresztą kradzieży nie było, bo w chwili, gdy go spostrzegłem, oddalał się od was. - Czegóż więc chciał? - Ba! Gdybym ja to wiedział! Szukał czegoś właśnie koło pana, proszę raz jeszcze przekonać się, czy wszystko jest. Może strzelba rozbrojona? - Nic, senior; wszystkie moje rzeczy są w porządku. - Poczekajcie, pomyślę nad tym, a może uda mi się rozwiązać tę ciekawą zagadkę. - Byłoby dobrze! Sądzi pan, że będziemy mogli teraz spać spokoj- nie? - On jest zadowolony, że uszedł cało i jestem pewien, iż nie pojawi się przy nas prędko. 130 Poszedłem do swej izby i długo rozmyślałem nad rozwiązaniem zagadki, przypominając sobie dokładnie każde słowo, każdy gest Matea. Niestety, nie wymyśliłem nic nowego. Wreszcie zmorzył mnie sen. Ale nie był to sen pokrzepiający, gdyż trapiły mnie jakieś złe przeczucia. Rano zerwałem się dość wcześnie; yerbaterzy spali jeszcze. Ob- szedłem bróg oraz cały dom, w nadziei, że natrafię na jakieś poszlaki, nic jednak nie znalazłem. Opanowało mnie dziwne przygnębienie, jakiś niepokój przed czymś groźnym i nieznanym... Obudziłem towarzyszy podróży i po spożyciu śniadania, zapłaci- wszy za wszystko, pojechaliśmy w dalszą drogę. Okolica była podobna do przebytej wczoraj, jednostajna i bezlud- na. Spotkaliśmy tylko kilku peonów, ale nie można się było od nich nic dowiedzieć o naszym prześladowcy. Dopiero około południa wjechaliśmy w okolicę bardziej ożywioną, było bowiem już niedaleko do Mercedes. Wyminąwszy tę miejsco- wość, skręciliśmy na północ, gdzie znajdowała się posiadłość krew- nych Montesa. Jechaliśmy odtąd wzdłuż Rio Negro, nieraz nawet nad samą rzeką, na której uwijały się liczne łodzie i statki. Mieszkańcy Mercedes prowadzą bowiem bardzo ożywiony handel z miastami, leżącymi w głębi kraju. Wedle zapewnień Montesa, estancja jego krewnych leżała o dwie godziny drogi od Mercedes. Jechaliśmy jednak cale cztery godziny i jeszcze nie dosięgliśmy celu. Droga nie była nużąca, okolice nadrze- czne były interesujące i czas mijał nam szybko. Natrafiliśmy tu nawet na gaje, które w Urugwaju są rzadkością. Miałem też okazję widzieć po drodze całą gromadę strusi. Stworzenia te pasły się niedaleko rzeki, a spostrzegłszy nas, poczęły uciekać. Zabawny to był widok i yerbaterzy nie mogli powstrzymać się od głośnej wesołości. Słońce zbliżało się już ku zachodowi, gdyśmy się natknęli na ol- brzymie stada bydła. Monteso wskazał mi znaki, wypalone na skórze, i rzekł: 131 - To trzody mego krewnego. Jesteśmy już niedaleko estancji. Sądząc z tak licznych stad bydła, koni i owiec, nabrałem przekona- nia, że ów krewny yerbatera był wielkim bogaczem. Poszczególne stada oddzielone były jedno od drugiego wysokimi żywopłotami z agaw, ciągnącymi się całe mile, a wśród nich uwijali się na szybkich koniach peoni, rozpędzając walczące ze sobą byki. Niebawem spostrzegliśmy w stronie północnej kępę drzew, pośród których bieliły się ściany budynków. Estancja składała się z kilku zabudowań, które tworzyły zamkniętą całość. Wyglądała jak twierdza otoczona wysokim murem. Szczegól- ny podziw wzbudziły we mnie wspaniałe dęby, topole i wierzby, bardzo rozłożyste, a jednak kształtne. W głębi wśród tych drzew wznosił się dwupiętrowy dworek. Przede wszystkim uderzyła mnie nadzwyczajna schludność, co w tych stronach spotyka się bardzo rzadko. Peoni byli zajęci rozmaitymi czynnościami przy gospodarstwie i gdy spostrzegli nas, podjeżdżających ku bramie estancji, wybiegli na nasze spotkanie z ukłonami i przesadną uprzejmością. Zwłaszcza z radością i szacunkiem zwrócili się do Montesa, który stał przed nimi w łachmanach i boso, wypytując: - Czy senior w domu? - Nie - odrzekł jeden z parobków. - Pojechał do Pray Bentos w sprawie trzody, którą odstawiliśmy tam niedawno. - A seniora? -Jest... i seniorita również. - Idź i powiedz, że przybyłem. Peon pobiegł spiesznie w kierunku domu, a Monteso rozkazał pozostałym: - Nasze konie puśćcie, niech się pasą swobodnie; tego zaś gnia- dosza zaprowadźcie do stajni i pamiętajcie, aby mu nic nie brakowało! Yerbazero mówił to takim tonem, jakby sam był tu panem i władcą. Towarzysze jego rozeszli się w różne strony, mnie zaś poprowadził 132 Monteso do domu. Weszliśmy po schodach, wysłanych chodnikiem, na górę, gdzie peon, który nas wyprzedził, otworzył nam drzwi pro- wadzące do wnętrza domu. Zastaliśmy tu dwie panie: żonę i córkę gospodarza domu. Monteso pocałował starszą w rękę, a młodszą w policzek, jak to jest w zwyczaju pomiędzy bliskimi krewnymi, przy czym ku wielkiemu memu zdziwieniu posłyszałem, że córka nazywa go stryjem. - A więc, - pomyślałem - Monteso jest bratem właściciela estancji, która niezawodnie należy do bogatszych w kraju. Przywitawszy się z niewiastami, Monteso przedstawił mnie. Powi- tany zostałem z niesłychaną uprzejmością, a po wymianie kilku grze- cznościowych ida6.yerbatero zaprowadził mnie do pokoju gościnne- go- Urządzenie w całym domu, a więc i w tym pokoju, było nadspodzie- wanie eleganckie, co zdziwiło mnie ogromnie. Wyczytawszy to z mych oczu, Monteso uśmiechnął się z zadowoleniem i zauważył: - I jakże się panu tu podoba? - Ależ to istny pałac! - Ech, nie ma tu nic nadzwyczajnego. Tb zwykła estancja, zwykłe- go yerbatera. - Estancja zbieracza herbaty? - spytałem z nieukrywanem zdzi- wieniem. - Jestem naprawdę zaintrygowany... - Może i słusznie... Byłem kiedyś, tak jak i mój brat, ubogim zbieraczem herbaty. Pracowaliśmy uczciwie, oszczędzaliśmy, no i wreszcie mój brat poślubił posażną pannę. Kupiliśmy wówczas do spółki tę estancję, którą on zarządza, a ja pozostałem wspólnikiem. Dzięki wpływowi żony, brat jest już dziś prawdziwym caballero. Co do mnie, wolę się włóczyć po świecie. Teraz, gdy tu już jesteśmy, powiem, że gdy kogoś z sobą przyprowadzę, uważany jest tutaj za członka rodziny. Proszę więc uważać, że się pan tu urodził i ma takie same prawa w tym domu, jak i ja. Ile czasu potrzebuje pan na oczyszczenie się z kurzu? 133 - Pół godziny. - Dobrze. Gdy się pan uporządkuje, sprowadzę pana na dół. A i ja, korzystając z tego, że jestem w domu, mogę również przebrać się odpowiednio... bo tylko w podróży ubieram się byle jak. Śmieją się wprawdzie ze mnie ludzie, nazywając mnie dziwakiem, ale mnie to nie przeszkadza. Najwygodniej mi jest w stroju yerbatera. Był to więc naprawdę dziwak, skoro, posiadając tak znaczny mają- tek, gustował w prostocie i trudach tułaczki. Teraz dopiero zrozumia- łem, dlaczego z taką swobodą zasiadał do stołu w pierwszorzędnej restauracji, używając srebrnych łyżek, noży, widelcy i pijąc szampana! A ja takiemu "biedakowi" zaofiarowałem dwieście peso jałmużny! Ponieważ w estancji była do dyspozycji łazienka, wykąpałem się. Nie zmieniłem jednak ubrania i wróciłem do przeznaczonego mi pokoju. Na stoliku leżały przybory do golenia, papierosy i cygara; były wśród nich oryginalne hawańskie! Zapaliłem jedno i w tej oto chwili zapukał ktoś do drzwi, a następnie ukazała się w nich rozpromieniona twarz mego towarzysza podróży, który w ciągu krótkiego czasu zmie- nił się nie do poznania. Miał na sobie dobrze skrojone ubranie; z kieszonki jedwabnej kamizelki zwisał złoty łańcuszek; na nogach lśniły... lakierki! Wyglądało na to, że i Monteso wykąpał się oraz przystrzygł sobie brodę i uczesał starannie włosy. - No! Jakże się panu teraz podoba yerbatero? - zapytał. - Chciał pan powiedzieć caballerol - Naprawdę? Bardzo mi miło, że jest pan dla mnie tak uprzejmy. No, ale jutro rano, gdy się wybierzemy na przejażdżkę dla obejrzenia stad, będę znów tym samym, co przedtem, obdartusem. Obecnie ośmielam się prosić pana do ogrodu na podwieczorek. Zszedłem za nim po schodkach na dół, przez obszerną sień i malutkie podwórze, dotarliśmy do ogrodu kwiatowego. I tu czekała mnie niespodzianka, gdyż nie myślałem, że w zapadłym kącie kraju można znaleźć coś podobnego. Podwieczorek zastawiono w altanie, oświetlonej lampionami. Stół 134 uginał się od potraw i baterii butelek. Najbardziej jednak ujęła mnie serdeczność i miłe obejście zarówno Montesa, jak i gospodyni domu oraz jej córki. Zorientowałem się z rozmowy, że yerbatero przedstawił mnie pa- niom w jak najkorzystniejszym świetle. Mimo to, w całym przyjęciu nie było owej sztuczności, z jaką wczoraj przyjmowano mnie w San Jose'. W tej chwili z innej strony ogrodu doleciał nas wesoły gwar i brzęk szkła. - Słyszy pan? - zapytał Monteso. - To moi towarzysze zaczynają się bawić. Gdy ja jestem głodny, to i oni kłapią zębami, a gdy ja mam, co potrzeba, to i im niczego brakować nie powinno. Podczas posiłku Monteso opowiadał niewiastom, w jaki sposób mnie poznał i cośmy razem przeszli, gdy nagle pojawił się u wejścia do altany peon i oznajmił przybycie jakiegoś obcego, w mundurze porucznika kawalerii, który pragnąłby rozmówić się z seniora, skoro pana nie ma w domu. Gospodyni kazała poprosić nieznajomego do altany. Zjawił się po paru minutach. Dowiedzieliśmy się, że przybywa tu w zamiarze kupienia pewnej ilości koni i chętnie załatwiłby ten interes natychmiast, gdyż ma przy sobie gotówkę, żałuje jednak, że z powodu nieobecności gospodarza musi odjechać z niczym. - Mój mąż z całą pewnością powróci jutro rano - oświadczyła seniora - i jeżeli może pan do tego czasu pozostać, będzie nam bardzo miło go ugościć. - Hm! - namyślał się oficer. - Mam, co prawda, urlop, ale nie chciałbym tracić całego jutrzejszego ranka. - Może pan zechce skorzystać z mojej pomocy? - wtrącił Mon- teso. - Jestem bratem seniora Montesa i jego wspólnikiem, mogę więc pokazać panu stadninę, a nawet zawrzeć z nim umowę. - Skoro tak, to przybędę tu jutro rano. - Cóż znowu? Przecież może pan u nas zanocować. 135 - Serdecznie dziękuję, senior, ale nie mogę narażać państwa na niepotrzebny kłopot. Zresztą niech to będzie dla mnie karą za to, że tak późno tu przybyłem. - A jeżeli my pana nie puścimy? Chyba, że pan nie ma zaufania do naszego domu. W takim razie... - Nie, senior; proszę mnie nie posądzać o coś podobnego. Mam ze sobą pięciu kawalerzystów, którzy są mi potrzebni do transporto- wania zakupionych koni; nie śmiałbym z tyloma ludźmi... - Drobiazg! W estancji jest więcej miejsca, niż potrzeba dla pięciu ludzi i proszę mi pozwolić, że się zajmę ich rozmieszczeniem. To rzekłszy, Monteso wyszedł, a porucznik rad nierad usiadł przy stole. Przyglądając mu się czas jakiś spod oka, zauważyłem, że sili się na uprzejmość. I przyznam szczerze, że nie podobał mi się od pier- wszego wejrzenia, z jakiego jednak powodu, nie umiałem tego sobie wytłumaczyć. Liczył lat co najmniej czterdzieści, wobec czego dziw- nym mi się wydało, zew tym wieku jest zaledwie porucznikiem. Twarz miał pokrytą gęstym zarostem, brwi krzaczaste, łączące się ze sobą u nasady nosowej, a z oczu wyzierał mu temperament, pomimo, że człowiek ten starał się zachowywać bez zarzutu. Także w ubiorze znać było pewną niedbałość. Krótko mówiąc, człowiek ten wywarł zarówno na mnie, jak i na innych, wrażenie niezbyt korzystne. Po jego przybyciu zapanowało przy stole kłopotliwe milczenie, obecni starali się bezskutecznie o odzyskanie swobody oraz dobrego humoru. Obcy zwracał się z różnymi pytaniami przede wszystkim do mnie, i znać było, że interesował się mną szczególnie. Pytania te jednak byty czasem tak naiwne i głupie, że naprawdę nie wiedziałem, jak postąpić, by go uchronić przed kompromitacją. Nic dziwnego, że obecność tego człowieka, pod względem umysło- wym równego pierwszemu lepszemu peonowi, popsuła nam nastrój na cały wieczór. Zrozumiał to wkrótce i on sam, gdyż niebawem wstał z miejsca i bez ceremonii oświadczył: ' 136 - A teraz przepraszam, że opuszczę towarzystwo, ale jestem bardzo zmęczony i chce mi się spać. Słowa te dopełniły niemiłego wrażenia, jakie wywarł na obecnych, gdyż przekonali się ostatecznie, że mają do czynienia z prostakiem. Pani domu skinęła tylko głową na znak przyzwolenia, a Monteso zadzwonił na peona, który wnet się zjawił i odprowadził gościa do przeznaczonego mu pokoju. Odetchnęliśmy wszyscy po jego odejściu, ale przez jakiś czas jesz- cze panowało przy stole milczenie i dopiero po upływie dłuższej chwili zapytał mnie Monteso: - No, jakże się panu podoba nasza konnica? - Czy ten porucznik jest typowym okazem oficera kawalerii? - O, nie! Dziwię się, jak mógł ktoś wysłać podobnego niezdarę w celu zakupu koni. Właściwie nie mam ochoty zawierać z nim interesu i dla pozbycia się go jak najprędzej zażądam wysokiej ceny. - Można było pozbyć się go, zanim jeszcze usiadł przy stole - zauważyła gospodyni z uśmiechem. - Ale stało się! Zapomnijmy o tym. Po tych słowach pani domu całe towarzystwo wnet się ożywiło i na miłej pogawędce zeszło nam prawie do północy. Wreszcie wstaliśmy od stołu, by się przejść po ogrodzie. Pospacerowawszy czas jakiś, rozeszliśmy się na spoczynek. Odprowadzony do swego pokoju przez uprzejmego Montesa, w niedługim czasie zasnąłem twardym snem. Rano dowiedziałem się, że do śniadania nakryto znowu w altance. Wyszedłem więc do ogrodu, ale spostrzegłem, że jestem pierwszy, a nie chcąc zasiadać sam do stołu, począłem przechadzać się po alejach. W głębi ogrodu pod samym murem znajdowała się druga altanka, urządzona na nasypie, a z niej roztaczał się widok na okoliczne pastwiska. Wszedłem po schodkach i usiadłem w owej altance, pa- trząc z ciekawością na okolicę, płaską wprawdzie i monotonną, ale pełną bydła i peonów. Upłynęło ledwie kilka minut, gdy posłyszałem w ogrodzie kroki. 137 Altanka była tak gęsto opleciona dzikiem winem, że mnie nie byto widać, ja zaś mogłem przez szpary między liśćmi widzieć, co się dzieje dokoła. Dwóch mężczyzn zbliżało się w kierunku altany, żywo o czymś rozmawiając i gestykulując. Ubrani byli w niebieskie bluzy z czerwo- nym oblamowaniem i w czerwone spodnie, na głowach zaś mieli czerwone kaszkiety, a na nogach wysokie buty z okazałymi ostrogami. Domyśliłem się natychmiast, że to dwaj podkomendni zagadkowego oficera. Na razie nie mogłem nic uchwycić z ich rozmowy, gdyż byli za daleko. Lecz wkrótce zbliżyli się ku altanie i posłyszałem następują- cych kilka zdań: - Nie potrzebujemy obawiać się niczego, bo cóż mamy do strace- nia? - mówił jeden. - I ja tak myślę. Lepiej jednak zawczasu być przygotowanym na to, że sprawa wypadnie inaczej, niż się planowało. - Z powodu tegoyerbatera? - Tak. Któż by pomyślał, że jest on bratem właściciela estancji i jego wspólnikiem. Wobec tego cała sprawa musi wziąć inny obrót. Przede wszystkim co do kupna koni, to... Nie dokończył, gdyż wszedłszy przy tych właśnie słowach do altany, spostrzegł mnie i stanął jak wryty, zatrzymując towarzysza. Na ich ogorzałych od słońca i wiatru twarzach odmalowało się zaskoczenie. - Przepraszam - wyjąkał jeden z nich zmieszany, - nie wiedzie- liśmy, że senior jest tutaj. Nic na to nie odrzekłszy, spojrzałem im prosto w oczy, co ich jeszcze bardziej zmieszało. Zawrócili na miejscu iwynieśli się z altany, a po chwili dobiegły mych uszu słowa: - Do diabła! Kto by się spodziewał, że ten... - reszty wynurzeń już nie słyszałem. Zdawałoby się, że kilka tych zdań nie zawierało w sobie nic takiego, co mogło być powodem jakichkolwiek podejrzeń, jednak dały mi one do myślenia. Czegoś "nie potrzebowali się obawiać", "nie mieli nic do stracenia", "sprawa wypadnie inaczej, niż 138 przypuszczali" - te zwroty z ich rozmowy miały tajemniczy charakter i budziły we mnie podejrzenie. Byłem przekonany, że coś mi z tej strony grozi, ale co, nie miałem niestety pojęcia. Przeczekawszy chwilę, wróciłem do ogrodu i w drodze ku drugiej altanie spotkałem Montesa, który właśnie mnie szukał. Opowiedziałem mu o zasłyszanej przypadkiem rozmowie dwóch żołnierzy, na co odrzekł: - Czy to pana niepokoi? - Oczywiście. Przyzna pan, że podobne wynurzenia mają podej- rzany charakter. - Dlaczego? Co do mnie, nie widzę w tym nic niepokojącego. - Żołnierze wspominali, że nie mają nic do stracenia. - Nic dziwnego. Wszak idzie tu o kupno koni, a wiadomo, że na kupnie można albo zarobić, albo stracić. - Wyrazili też obawę o swoje własne osoby. Jeden z nich mówił, że sprawa stoi gorzej, niż się im wydawało, gdyż nie przypuszczali, że pan jest współwłaścicielem estancji. - Widocznie obawiają się, że ja, jako doświadczony yerbatero, zażądam za konie wyższych cen, niż to uczyniłby mój brat. - A mnie się zdaje, że słowa te miały zupełnie inne znaczenie. Czy nie wchodzi tu w grę nasz fałszywy komisarz policji? - Nie widzę tu żadnego związku i wybaczy pan, ale zdaje mi się, że niebezpieczeństwa, które pan przewiduje ze strony przybyłych, są urojone! Tak, pańskie podejrzenia nie mają podstaw. Ale oto idzie moja bratowa z córką, a towarzyszy im ów oficer. Proszę nie wspomi- nać przed moją bratową o niczym, nie ma powodu jej niepokoić. Monteso ubrany był dziś w swą codzienną odzież, gdyż mieliśmy jechać na pastwiska, jedyną odmianę w zwykłym stroju stanowiły długie buty, które świadczyły o jego pozycji. Śniadanie spożyliśmy prawie w milczeniu, gdyż obecność oficera nie zachęcała specjalnie do rozmowy. Tylko Monteso wypowiedział kilka słów, oświadczając, że wybieramy się na pastwiska w celu 139 obejrzenia stadniny. Po śniadaniu udałem się do swego pokoju, by przygotować się na tę wycieczkę. Rozumie się, niepodobna było brać ze sobą karabinu, a noże, których aż dwa miałem przy pasie, nie stanowiły dostatecznej broni. Zabrałem więc ze sobą rewolwery, nie umieszczając ich jednak w kaburach, bo zwracałyby niepotrzebnie uwagę, lecz chowając za cholewy butów, podniesione i odgięte powyżej kolan, po czym wy- szedłem na dziedziniec, gdzie Monteso i oficer ze swymi ludźmi gotowi już byli do odjazdu. Brakowało tylko jednego z żołnierzy. Nie zastanowiłem się niestety nad tym, a jednak okazało się później, że nawet ten drobny szczegół należało wziąć pod uwagę, gdyż ów właśnie człowiek, którego w naszym gronie brakowało, wysłany został na- przód, aby zastawić na mnie i na Montesa pułapkę. Wyruszywszy z estancji,ja, Monteso i oficer jechaliśmy obok siebie przodem, a pozostali podążali za nami. Teraz dopiero nabrałem wyobrażenia o zsimożnościyerbatera i jego brata, zobaczywszy ogromną liczbę należących do dwóch braci stad bydła, koni i owiec. Część pasła się wolno na stepie, a setki i tysiące mieściły się tu i ówdzie na łąkach, ogrodzonych żywopłotami. Pomię- dzy stadami uwijali się gauczowie na koniach. Oficer oznajmił, że chciałby przede wszystkim obejrzeć całą stad- ninę, zanim wybierze dla siebie pewną liczbę koni, wobec czego musieliśmy objechać z nim wszystkie pastwiska, oddalając się wciąż od estancji. Podczas tego przeglądu miałem się ustawicznie na bacz- ności, a i Monteso widać instynktowanie coś przeczuwał, gdyż, upa- trzywszy dogodną chwilę, zbliżył się do mnie i spytał: - Czy ma pan jeszcze jakie obawy? - Niestety, tak. - Sądzę jednak, że tutaj nic nam grozić nie może. - Okaże się to niebawem. - Spokojnie. Przecież żołnierze ci nie mogą nam nic złego uczynić, choćby nawet żywili względem nas nieprzyjazne zamiary, bo wystarczy 140 abym tylko gwizdnął, a wnet przybyłyby nam z pomocą dziesiątki moich gauczów. - Ach, tak? To mnie nieco uspokaja. - Ależ rozumie się! Nie ma się czego obawiać. - Obawiać? Ech! Miałem coś odpowiedzieć, ale w tej chwili wsunął się między nas porucznik z widocznym zamiarem przeszkodzenia w rozmowie, co spotęgowało tylko moje podejrzenia. Wkrótce Monteso oświadczył, że zbliżamy się do ogrodzeń, w których znajdują się nie oswojone jeszcze, lecz najlepsze konie jego stadniny. Żywopłot był tu wyższy i gęstszy, niż gdzie indziej. Rozejrzawszy się wśród tego stada, stwierdziłem, że istotnie znaj- dowało się tu sporo pięknych dzikich rumaków, ale ani jeden nie dorównywał memu gniadoszowi. Porucznik zaś, powierzchownie ob- rzuciwszy okiem stadninę, oświadczył, że dla szwadronu potrzebne są konie już dobrze ujeżdżone. Wobec tego, opuściliśmy ten obszar, położony co najmniej o godzinę drogi od estancji i pojechaliśmy wzdłuż żywopłotu do następnego ogrodzenia. W chwili, gdyśmy się znaleźli na początku następnego obszaru, spostrzegłem po przeciwnej stronie grupę żołnierzy na koniach, zbli- żających się ku nam. - Dość! - rzekłem, - dalej nie pojadę. Na te słowa porucznik z rozmachem uderzył batem mego konia, aż zwierzę skoczyło gwałtownie kilka kroków i zanim zdołałem go osa- dzić, otoczyło nas co najmniej pięćdziesięciu jeźdźców, umundurowa- nych tak samo, jak ci, co byli z nami. Była to raczej banda opryszków, niż oddział żołnierski, co dało się zauważyć z ich wcale nie wojskowe- go zachowania. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego jeden z żołnierzy odjechał z estancji wcześniej, wysłany został najwidoczniej dla uprzedzenia ukrytej w zasadzce bandy o naszej wycieczce w te strony. - Co to ma znaczyć? - krzyknąłem, gdy nas otoczono ze 141 wszystkich stron. - Jesteście naszymi jeńcami - burknął porucznik. - Z jakiego powodu? - Dowiecie się o tym później. - Jeżeli tak, to... miejsce! - krzyknąłem, ściskając gniadosza ostrogami. Rumak mój stanął dęba, po czym wierzgnął kilka razy, tak potęż- nie, że otaczające nas koło napastników rozstąpiło się, ja zaś po- mknąłem naprzód. Dowódca oddziału krzyknął: - Nie puszczać go! Galop! I cała banda ruszyła za mną, co koń wyskoczy, tak, że nie znalazłem już ani czasu, ani miejsca, by się wydostać z otaczającego mnie pier- ścienia. Monteso zupełnie zgłupiał i nie myślał nawet o przywołaniu swoich gauczów. Zresztą, choćby to uczynił, na nic by się nie zdało, gdyż oddział był zbyt liczny. Pędziliśmy jakiś czas po stepie, jak estampeda, spłoszone stado koni. Monteso, jadąc za mną, klął głośno, na czym świat stoi i wymyślał napastnikom. Ja zaś, widząc, że wszelkie moje usiłowania, by się wydostać z matni, nic w tej chwili nie pomogą, poddałem się losowi i pędziłem na oślep wśród tej bandy, która usiłowała oddalić się od miejsc, gdzie znajdowali się w większej liczbie gauczowie. Ci zaś, nie wiedząc, co to wszystko ma znaczyć, patrzyli na nas spośród stad, jak na jakieś przedstawienie. Galopowaliśmy przeszło pół godziny, a gdy konie na dobre się zmęczyły, zwolniono trochę, jadąc dalej kłusem. Nie tracąc spokoju, przyglądałem się uważnie całej otaczającej nas grupie. Umundurowani byli niejednolicie. Kurtki, bluzy i spodnie zwracały na siebie uwagę krzyczącymi kolorami. Co do uzbrojenia, tylko nie- którzy mieli przy sobie broń palną; reszta posiadała tylko lance - lasso zaś i bolas miał każdy z nich. Dowódca różnił się od innych tym 142 chyba tylko, że ubrany był najbardziej pstrokato. Gdybym nie miał nawet najmniejszego pojęcia o stosunkach tego kraju, domyśliłbym się od razu, że nie mam do czynienia z oddziałem regularnego wojska. Monteso, wysunąwszy się nareszie po długich usiłowaniach na równą ze mną linię biegu, zapytał, wzburzony mocno: - Cóż pan na ten gwałt? - Nic! - odrzekłem krótko. - Wszystkich sił dołożę, by ukarać napastników jak najsurowiej. - Zdaje mi się, że to będzie niemożliwe. - Co to znaczy niemożliwe? Skoro tylko staniemy, nauczymy łotrów respektu! Z tych gróźb i przekleństw Montesa tamci drwili sobie tylko, pozwalając nam mówić ze sobą, ile zechcemy. Yerbatero był zdania, że należy bronić się do upadłego; ja zaś byłem temu przeciwny. Wszak do tej chwili - mówiłem mu - jeszcze nic nam nie wiadomo, czego chcą od nas ci ludzie. Nie popełniliśmy nic takiego, co mogłoby pociągnąć za sobą jakieś groźne dla nas następstwa. Na razie mieliśmy chyba jedynie prawo narzekać, że zmuszono nas do nałożenia zupeł- nie niepotrzebnie drogi. Wytłumaczyłem toyerbaterowi by powstrzy- mać go przed jakimś nierozważnym krokiem. Uspokoił się wreszcie na tyle, że nie stawiał już oporu. Ujechaliśmy jeszcze spory kawał kłusem, nim zwolniono biegu pozwalając koniom odetchnąć. Teraz postanowiłem zwrócić się do dowódcy z żądaniem wyjaśnienia i zapytałem: - Kiedyż to, senior, dowiemy się, w jakim celu zmusiliście nas do tej jazdy? - Dowie się pan w obozie - odparł krótko - i proszę nie pytać mnie o nic, bo nie mam ochoty wdawać się z panem w rozmowę! Wypowiedział to surowym i lekceważącym tonem, wobec czego odciąłem się w ten sam sposób: - Zechcesz pan obchodzić się ze mną nieco uprzejmiej! Nie masz 143 do czynienia z parobkiem! - Kto pan jesteś, powiem panu później. Teraz proszę milczeć; w przeciwnym razie każę pana związać, a to nie będzie przyjemne. Zamilkłem. Monteso zgrzytnął zębami z oburzenia. Aż dotąd jechaliśmy przez gładką równinę, dalej jednak teren stawał się falisty i pagórkowaty, co w tym kraju nazywa się już górami. Za tymi wzgórzami, pełnymi bloków skalnych i kamieni, widniała rzeka, płynąca prostopadle do kierunku naszej drogi. - To Rio Yi, która nieco dalej uchodzi do Rio Negro - objaśniał mnie Monteso. - Zapewne niedaleko znajduje się obóz. Po obu stronach wspomnianej rzeki ciągnęły się wąskim pasmem drzewa i krzaki, czego jednak nie można było nazwać lasem. Dalej widniał jakiś odosobniony dom. Zresztą okolica była prawie bezludna i nawet żadnych stad nie spostrzegliśmy na tym rozległym obszarze. Gdyśmy się zbliżali ku rzece, napotkaliśmy dążącego naprzeciw nam jeźdźca, który okazał się znany tak mnie, jak iyerbaterowi. - Widzi pan tego draba? - zapytał Monteso. - I tu go licho przyniosło! - "Komisarz policji". Domyślałem się, że cała ta awantura jest jego sprawką. - Gdybym miał karabin, uśmierciłbym łotra bez namysłu! - Nie ma o czym mówić! - rzekłem. - Musimy być teraz cicho. Łotrzyk z wielką uniźonością pokłonił się dowódcy, tytułując go majorem, a na nas spojrzał wyniośle. Można sobie wyobrazić jego triumfującą minę, gdy nas zobaczył. Oczywiście zawrócił konia i po- jechał wraz z oddziałem. Przybywszy nad rzekę, stanęliśmy i Rozsiadaliśmy z koni. Grunt był tu bagnisty i dlatego zapewne nie nadający się dla trzód i bydła. W miejscu jednak, gdzie oddział rozłożył się obozem, było niewielkie wzniesienie, powstałe z piasków naniesionych przez wodę. W obawie, byśmy nie umknęli, umieszczono nas w środku obo- zowiska, tak, że z trzech stron byliśmy otoczeni przez żołnierzy, a z 144 czwartej naturalną przeszkodę do ucieczki stanowiła rzeka. Nie była ona wprawdzie zbyt szeroka, ale sądząc ze wzniesienia brzegów oraz prądu wody, musiała być dość głęboka. Ponieważ oddział rozłożył się obozem w miejscu najmniej się ku temu nadającym, gdyż pełnym bagiennych wyziewów oraz dokuczli- wych szczególnie dla koni owadów, potwierdzało to poprzedni mój wniosek, że oddział ów jest faktycznie bandą opryszków, nie zaś regularnym wojskiem, które przecież nie miałoby powodu kryć się i wybrałoby sobie odpowiedniejsze miejsce na obóz. Przypuszczałem też, że sławetna kawaleria nie mogła pozostawać tu zbyt długo i że losy nasze rozstrzygną się zapewne w tym miejscu. Obóz rozbito na wolnej od krzaków przestrzeni, przy czym mnie i Montesa umieszczono w ten sposób, że znaleźliśmy się na małym placyku, otoczeni pierścieniem żołnierzy. Major kazał rozkułbaczyć kilka koni, a siodła ich ułożyć na ziemi dokoła nas, po czym wezwa- wszy kilku ze starszyzny, by usadowili się na owych siodłach i rozpo- częli sąd wojenny. Major był przewodniczącym, a trzej inni, których przedstawiono nam jako rotmistrza, porucznika i wachmistrza, byli członkami owego "trybunału". "Komisarz" przyłączył się do tego grona jako oskarżyciel. Monteso, oburzony tym wszystkim, zżymał się z wściekłości i pró- bował kilka razy wybuchnąć, powstrzymałem go jednak. Gdy "wysoki sąd" zajął już swe miejsca dokoła nas, usiłując przybrać jak najuro- czystsze miny i największą powagę, major zwrócił się do mnie z pytaniem: - Pytałeś senior niedawno o przyczynę swego aresztowania. Otóż teraz dowiesz się o tym. Jest pan oskarżony o zamach stanu, zdradę kraju i podburzanie do zbrojnego powstania. Mówiąc to, patrzył na mnie badawczo spode łba i zdawało mu się, że słowa te zdruzgocą nas doszczętnie. Wywnioskowałem to z jego miny. Monteso w odpowiedzi na to żachnął się i byłby się pewnie wyrwał z jakimś przekleństwem, lecz go powstrzymałem i zapytałem 145 oficerów: - Któż nas o to oskarża? - Ten oto senior - odrzekł major i wskazał rzekomego komisa- rza. - Podobne oskarżenie może wnieść jedynie prokuratura, a nie zwykły człowiek; ten, którego mi pan wskazał, mógłby jedynie wystą- pić w roli świadka. - Owszem, będzie on także świadczył, a prokuraturę zastępujemy my; to jest sąd wojenny. - Gdybym nawet uznał wasze prawo do tworzenia sądu wojenne- go, to jeszcze nie bylibyście kompetentni w tym wypadku. Choć jestem obcym w tym kraju, ale wiem, że podobne sprawy należą do ławy przysięgłych i trybunału apelacyjnego. - My się pana nie pytamy o zdanie w tym względzie. - Za pozwoleniem! Nawet zbrodniarz ma prawo do obrony, a zarzut zbrodni można mu uczynić dopiero wówczas, gdy się posiada na to dowody. - Zaraz to panu udowodnimy. - Wątpię. Uważając ten gwałt nade mną za bezprawie, gdybym miał przy sobie broń, rozmawiałbym z panem nie słowami, lecz oło- wiem. Powiedziałem to świadomie, aby wprowadzić ich w błąd, iż nie posiadam przy sobie broni palnej, dotychczas nie przyszło im bowiem na myśl przeszukać mnie. Uważałem rewolwery w tej awanturze za jedyny nasz ratunek. Przy tak nierównej sile myśl walki wydać się może komuś szaleń- stwem. Ale co do mnie, który już nieraz w życiu byłem w podobnych opałach, decydowałem się na to szaleństwo, wiedząc dobrze, że cza- sem podstęp i rewolwer mogą dokazać więcej, niż pół tuzina armat. Ci zaś, w których moc dostałem się obecnie, nie wyglądali na takich, których nie można było podejść. Na razie jednak postanowiłem udawać, że godzę się z losem. 146 - Dla wszelkiej jednak pewności - odrzekł major - wprawdzie nie macie karabinów, ale widzę przy was noże, które odłożycie na bok. - Tego nie uczynię, a żądanie pańskie w tym względzie uważam za bezprawie. - Nie pytam pana, co myślisz o tym, lecz żądam! A protesty swoje możesz sobie schować do kieszeni... My tu rozkazujemy, nie pan. I zwrócił się do żołnierzy: - Odebrać im broń! Na te słowa zerwało się kilku w celu odebrania nam broni. Monteso również zaprotestował, lecz na nic się to nie zdało. Ja oddałem noże dobrowolnie, a major wetknął je zaraz za pas, jak swoją własność i ciągnął dalej: - Postawię wam teraz pewne pytania i mam nadzieję, że będziecie odpowiadali bez wykrętów. Obaj stoicie nad grobem i sądzę, że posiadacie przynajmniej tyle rozumu, iż w ostatniej swej godzinie nie zechcecie się narażać na to, abym użył ostrych środków przymusu dla wydobycia z was zeznań. Przede wszystkim zabierze głos świadek. Tu zwrócił się do "komisarza": - O co pan ich oskarża, panie Carrera? - O usiłowanie morderstwa, ciężkie uszkodzenie ciała i spisek antypaństwowy. - Czy ma pan na to dowody? - Owszem i to takie, które niczym zbić się nie dadzą. - Wobec takich oskarżeń sprawę rozpatrzymy szczegółowo. Prze- de wszystkim co do usiłowanego morderstwa: gdzie i kiedy miało to miejsce? - W Montevideo przed trzema dniami. - Kogo miano zamordować? - Mego kuzyna. Ten cudzoziemiec napadł na niego w nocy na ulicy koło domu organisty z katedry. - I zabił go? - Nie, bo napadnięty zdołał uratować się ucieczką. Ale niebawem 147 obaj oskarżeni udali się za nim aż do jego mieszkania, napadli na niego, związali i tak zbili, że omal ducha nie wyzionął. - Czy są na to świadkowie? - Są. Mogę wymienić ich nazwiska. Mieszkają w Montevideo. - To niepotrzebne. Nie mamy tyle czasu, aby ich stamtąd sprowa- dzać. Zresztą wystarczą same dowody i bez świadków, jak również pańskie zeznania, panie Carrera, którym wierzę w zupełności. Rzekłszy to, major zwrócił się do mnie: - Co macie na swoją obronę? Nie oburzył mnie tendencyjny sposób traktowania sprawy, gdyż z góry wiedziałem, że skoro w niej macza swą rękę "komisarz", to wszystko od początku do końca oparte będzie na kłamstwie. Zeznania więc tego świadka i zarazem oskarżyciela nie wyprowadziły z równo- wagi ani mnie, ani nawet Montesa, w którego żyłach płynęła krew południa. Na pytanie majora, yerbatero podszedł do niego bliżej i rzekł: - Co mamy na swoją obronę? Na kłamstwo i fałsz mogę wam tylko odpowiedzieć prawdą. To nie mój przyjaciel napadł na owego draba, o którym mowa, lecz przeciwnie, przyjaciel mój był przez niego napadnięty. - Ma pan na to dowody? - Możemy obaj stwierdzić to przysięgą. - Nie miałaby ona żadnej wartości, gdyż nie jesteście tu świadka^- mi, lecz oskarżonymi. - Może więc przysiąc organista, który był świadkiem zajścia. -Czy jesion tutaj? - Przecież sam pan wie doskonale, że nie ma go wśród nas. - Toteż, skoro go tutaj nie ma, nie może on świadczyć w waszej sprawie. - Żądam, aby go powołano. - Nie mamy na to czasu. A zresztą i bez niego jesteśmy dostate- cznie przekonani o waszej winie. 148 - Wobec stawiania w ten sposób sprawy, wątpię, abyście w ogóle byli zdolni do rozsądnego myślenia! - Uwagi te racz pan zachować przy sobie, gdyż w razie powtórze- nia się ich ja, jako przewodniczący sądu wojennego, zmuszę pana do należytego zachowania się względem tegoż sądu. Surowa ta przestroga wyprowadziła Montesa do reszty z równowa- gi. Podniesionym głosem rzekł do przewodniczącego: - Ja sam wiem, jak się mam tutaj zachowywać! Świadek oskarża nas, a my twierdzimy, że to kłamstwo. Jego świadkowie są tak samo nieobecni, jak i nasi, a jednak jemu pan wierzy, nam zaś nie. Cóż to za sąd? Jakaż to sprawiedliwość? - Świadek oświadczył gotowość przysięgi - burknął major. - My również gotowi jesteśmy stwierdzić przysięgą, że wszystkie zarzuty przeciw nam są kłamstwem. - Ba, ale już wam raz powiedziałem, że jako oskarżeni, nie macie prawa do przysięgi. - No, to niech was wszyscy diabli porwą! - Nie! - rzekł major - Nie spełni się to, czego nam życzysz. Zapewniam cię i zarazem ostrzegam, że jeżeli raz jeszcze odezwiesz się w podobny sposób, każe was obu oćwiczyć. Zapamiętaj to sobie! - Poważ się tylko! Już za ten gwałt, jaki nam w tej chwili zadajecie, nie omieszkam was oskarżyć. - Na to nie będziesz miał już czasu, bo w przeciągu kilkunastu minut wydamy na was wyrok. Zostaniesz powieszony, a następnie zwłoki twoje wrzucone będą do rzeki! - Spróbujcie to uczynić! - Owszem, spróbujemy... chyba, że... że zdołacie udowodnić nam swą niewinność. - W jaki sposób, skoro pan nie dopuszcza powołania świadków? - Nie ma na to czasu, a zresztą byłoby to zbyteczne. - Możemy więc tylko raz jeszcze oświadczyć z całą stanowczością, że senior Carrera kłamie. 149 - My jednak nie dajemy wiary waszym twierdzeniom, natomiast do niego mamy zupełne zaufanie. Cudzoziemiec zamierzał zabić jego przyjaciela i ten fakt pogrąża go dostatecznie. - Jeżeli tak, to czego chcecie ode mnie? - Pan byłeś z nim w zmowie. Udaliście się obaj do mieszkania upatrzonej przez siebie ofiary i tam pobiliście ją niemiłosiernie. Czy zaprzeczysz pan temu? - Nie przeczę, otrzymał, co mu się należało. - Przyznaje się więc pan do winy? - Nie przyznaję się. Oćwiczyliśmy łajdaka, to prawda, aż mu trochę popękała skóra na grzbiecie, ale uczyniliśmy tak za to, że dybał na nasze życie. Uważa pan, że to uszkodzenie cielesne, dobrze; nie mam nic przeciw temu twierdzeniu. - No, i to nam wystarczy! Po co było mówić, że się jest niewinnym? Takimi wykrętami utrudnia pan tylko sobie śmierć, która cię czeka. - Jak to śmierć? Któż mógłby mnie zasądzić na śmierć za to, że łotrowi spod ciemnej gwiazdy za jego sprawki wygarbowałem skórę? - My, senior! My was zasądzimy, a wy musicie się z tym pogodzić. I radzę wam nawet nie próbować żadnych sztuczek, bo to się na nic nie zda. Zginiecie obaj, i nie jesteśmy w stanie nic dla was uczynić. Chyba tylko jedno, a mianowicie złagodzić wam śmierć, o ile oczywi- ście leży to w naszej mocy. - Do diabła! W łagodny, czy w gwałtowny sposób, nie mam ochoty być zamordowany! Czy pan rozumie? Byłby to mord, zbrodnia z waszej strony! - Bynajmniej. Postępujemy ściśle wedle prawa wojennego. Jako dowódca siły zbrojnej, ogłaszam po prostu w miejscu swego obozo wania stan wojenny i na tej podstawie mogę stosować odpowiednie prawo. - To jest zbrodnicze "widzimisie' i nikt inny go nie uzna. Oświad- czam też stanowczo, że nie dam sobie wyrządzić krzywdy. - A ja panu powtarzam, że nie mam ochoty znosić twoich obelg, 150 i jeżeli zechcesz dalej przemawiać do mnie w ten sposób, to będę zmuszony odwołać się do jak najostrzejszych środków. - Groźby się nie boję! Na jakiej podstawie postępujesz pan ze mną, jak z pospolitym zbrodniarzem? - Na jakiej? Ano, na takiej: związać go! - i skinął na żołnierzy. Kilku drabów rzuciło się aayerbatera. Bronił się, ile miał sił, ale w końcu związano mu z tyłu ręce, co go tak oburzyło, że począł wymy- ślać. Uspokajałem go, lecz bezskutecznie. Domagał się, bym go bro- nił, a gdy nie posłuchałem, począł wymyślać i mnie. Wkrótce zacho- waniem się swoim doprowadził do tego, że związano mu również nogi i ułożono na piasku. Była chwila, w której miałem ochotę wydobyć rewolwery i napędzić opryszkom trochę strachu. Ale po namyśle dałem spokój, bo to pogorszyłoby jeszcze nasze położenie. Czekałem cierpliwie na spo- sobność, gdy będzie uśpiona ich uwaga, a wówczas - myślałem - dopadnę konia i umknę. Mieli oni wprawdzie karabiny, lance i lassa, ale tej broni się nie lękałem. Natomiast obawę wzudzały we mnie bolas. Osobliwą tę broń uważałem w danym wypadku za najnie- bezpieczniejszą. Z zimną krwią czekałem więc, co będzie dalej, na Montesa już nie licząc, gdyż leżał na ziemi, skrępowany, jak baran, którego wkrótce miano zarżnąć. Raczej on mógł liczyć na moją pomoc. Ale w jaki sposób? - aż do tej chwili nie miałem o tym pojęcia. Tymczasem major zwrócił się do mnie: - Spodziewam się, że pan nie utrudni mi urzędowania, mając przykład, do czego prowadzi krnąbrne zachowanie. Niechże się pan podda spokojnie swemu losowi! - Podać się nieuniknionemu losowi nie jest żadną sztuką. Ale, jak długo nie uwierzę w to, że jest on istotnie nieunikniony, poty nie myślę się poddawać. - Niech się pan zastanowi trochę, a przyjdzie ostatecznie do przekonania, że nie ma dla pana żadnego ratunku! 151 - Otóż właśnie nie mogę się z tym pogodzić. Bezprawnie pozba- wiliście mnie wolności i nie stanowicie tu żadnej władzy, która byłaby uprawnioną do sądzenia mojej osoby. - A ja pana zapewniam, że jesteśmy najzupełniej kompetentni. - Wobec tego zechciejcie mnie spokojnie wysłuchać. Jestem ca- ballero i sądzę, że mam do czynienia z równymi sobie. Dlatego też mogę chyba spodziewać się, że nie postąpicie ze mną jak zbóje i liczyć się będziecie z zasadami prawa. - Prawo w tym wypadku to drobnostka. Główna rzecz, że pan nie utrudnia swego położenia i gotów jest odpowiadać otwarcie i rzeczo- wo, co mnie bardzo cieszy. Otóż proszę mi powiedzieć, czy przyznaje się pan do usiłowania morderstwa w Montevideo. - Niestety, nie mogę na to odpowiedzieć twierdząco, gdyż nie usiłowałem nikogo zabić w Montevideo. Major wydobył papierośnicę i poczęstowawszy mnie papierosem, ciągnął dalej: - Obiecał pan zachowywać się jak caballero i mam nadzieję, że dotrzyma pan słowa. Proszę, niech pan zapali, - tu podał swego papierosa, abym od niego odpalił - i proszę nie rozwodzić się długo, wyznając wszystko od razu. Zapaliwszy papierosa, podziękowałem skinieniem głowy i rze- kłem: - Gdyby nawet mogła być mowa o przyznaniu się do czegoś, to musiałyby poprzedzić je różne inne okoliczności, których dotychczas panowie zaniedbali. - Czegośmy to zaniedbali? Proszę mówić, słuchamy. - Otóż przede wszystkim powtarzam, że nie jesteście upoważnieni do sądzenia nas. A gdybyście nawet mieli tę kompetencję, musieliby- śmy wiedzieć coś o sobie wzajemnie. Oskarżeni powinni wiedzieć, co to za sąd, przed którym ich postawiono; należy wymienić im nazwis- ka sędziów, jak też nazwiska świadków; dalej musiałby oskarżać z ramienia rządu prokurator, a oskarżonym zapewnić obrońców. 152 Tego wszystkiego zaś tutaj nie ma. Przyzna więc pan sam, że mam słuszność. - Nie przeczę, ale niestety rzeczy stoją tak, że nie mamy czasu na formalności, które zresztą są właściwie bez znaczenia. Oskarżono panów, my wydamy wyrok śmierci; to rzecz główna i zasadnicza, wszystko zaś inne jest nieważne. Że jednak zachowuje się senior o wiele przyzwoiciej, niż pański towarzysz, mogę panu zrobić przyje- mność i oznajmić, że jestem majorem gwardii narodowej i nazywam się Cadera. Przypuszczam, że nazwisko to nie jest panu obce. - Niestety, pierwszy raz je słyszę, a to z tej prostej przyczyny, że w kraju tym bawię zaledwie od trzech dni. - Nic nie szkodzi, poznał mnie pan teraz osobiście. Przedstawię też panu swoich kolegów. - Dziękuję. Wystarczy, gdy znane mi jest nazwisko pańskie. - Cieszy mnie to. Zarazem jest mi ogromnie przykro, iż pomimo pańskiego wykształcenia i godności, zmuszony będę kazać pana po- wiesić. Zapewne wybaczy mi pan to jednak, gdyż wykonuję tylko swój obowiązek. - Ja zaś - rzekłem na to - żałuję ogromnie, że sprawię panu pewną przykrość, gdy oświadczę, że moją śmierć uważam za coś bardzo wątpliwego... - Wkrótce zmieni pan to mniemanie. Znane nam są dostatecznie pańskie przestępstwa, a śmierć pańska jest już postanowiona. - Jak się nazywa ów człowiek, który nas oskarża? - Senior Mateo Zarfa. Podobno poznał go pan w drodze. - Czy to kupiec z zawodu? - Nie. Był nim kiedyś. - Tak przypuszczałem. A więc nie jest on komisarzem policji, okłamał nas bezczelnie. - Nic to w waszej sprawie nie zmienia. Spotkał się z nami, wniósł skargę i oczywiście nie wolno mu było nic przemilczeć. Teraz zna pan mnie i jego, o co właśnie panu chodziło. Dla zupełnego jednak 153 zadośćuczynienia żądaniom pańskim wypada stwierdzić teraz identy- czność oskarżonych. Z towarzyszem wszakże pańskim nie myślę już wdawać się w rozmowę, gdyż dopuścił się obrazy trybunału. Pan zaś, jak się przekonałem, należy do ludzi dobrze wychowanych i inteligen- tnych, więc proszę o wyjawienie mi nazwiska swego przyjaciela. - Senior Mauricio Monteso, współwłaściciel tej właśnie estancji, skąd właśnie nas przed chwilą uprowadzili. - Myli się pan. Towarzysz pański nie jest tym, za kogo się podaje. - Owszem jest, ja to poświadczam. - Pańskie świadectwo nie ma tu znaczenia, gdyż jesteś pan sam oskarżony. Przyjaciel pański jest zwykłym yerbaterem, który kręcił się dłuższy czas po Montevideo, jako podżegacz i spiskowiec, a pan dałeś mu się zbałamucić. Zostawmy to jednak i zajmijmy się raczej pańską osobą. Twierdzi pan, że jest cudzoziemcem i że w kraju tym znajduje się zaledwie od paru dni. Czy może pan to udowodnić? - Mam paszport. - Proszę mi pokazać. Właściwie nie powinienem dawać mu do rąk tak ważnego doku- mentu, bo z góry było do przewidzenia, że mi go nie odda. Niestety, major miał do swych usług pięćdziesięciu ludzi, wobec czego rad nierad, wydobyłem portfel i wyjąwszy zeń paszport oddałem mu go spokojnie. Major przeczytał dokument, złożył go i następnie schował do kieszeni, po czym zapytał: - Czy to istotnie pański paszport? - Nie podróżuję nigdy z obcym paszportem. - I jest pan istotnie tym samym, na którego dokument został wydany? - To jest pewne! - Wierzę, bo nie wygląda pan na kłamcę. Ma pan jednak zapewne przy sobie i inne jeszcze rzeczy. Oskarżony zaś nie powinien mieć przy sobie nic. Niechże więc pan odda mi swoje pieniądze. 154 - Proszę - odrzekłem, dając mu portfel. - Tchórz! - krzyknął oburzony moim postępkiem Monteso, na co jednak nie zważałem, bacząc natomiast pilnie na kieszeń kurtki, do której major schował mój majątek. - Jak widzę, ma pan i zegarek - ciągnął dalej. - Przepraszam pana, że i o ten przedmiot muszę się upomnieć. - Oto on - odrzekłem posłusznie. Major schował zegarek do drugiej kieszeni i zauważył tonem zado- wolenia: - Czy ma pan przy sobie jeszcze coś do skonfiskowania? - Niestety, przykro mi bardzo, ale oddałem już cały mój majątek i nie mam nic więcej dla pana. - Broń pańską i konia biorę również. No, przyzna pan teraz, ze los jego zależy od nas w zupełności? - Przyznaję. - Cieszy mnie to i spodziewam się, że się pan podda swemu losowi z rezygnacją. Formalności, których pan pragnął, zostały już wypełnio- ne. Teraz pozostaje do załatwienia rzecz główna, a mianowicie pań- skie zeznania. Pytam więc raz jeszcze, czy przyznaje się pan do usiło- wania morderstwa? - O tym nie może być mowy, gdyż na nikogo nie napadałem i to ja jestem tym, którego usiłowano zamordować. "Wysoki sąd" w zasadzie nie zważał na moje odpowiedzi. Zajmo- wało go więcej to, że oddałem pieniądze i zegarek. Major słuchał moich słów jakby od niechcenia. - A zatem obstaje pan przy swoich twierdzeniach? -Tak jest. Tu wystąpił rzekomy "komisarz": - To kłamstwo! Powtarzam, że ten właśnie człowiek, napadł na mego przyjaciela i wraz zyerbaterami ścigał go aż do jego domu, gdzie go dogonili i omal nie zabili. -Słyszy pan?- wtrącił major.- Świadek nazywa pańskie 155 twierdzenie kłamstwem. -Ma prawdopodobnie ku temu swoje powody. Zresztą, gdy- by chciał, mógłby mnóstwo podobnych bajek z dobrym skutkiem naopowiadać, gdyż jemu pan wierzy, a mnie nie. - Rozumie się, że muszę przede wszystkim wierzyć jemu. - A jednak powiedział pan przed chwilą, jakobym nie wyglądał na kłamcę. - Tak, ale tylko w tej sprawie, o której była mowa wówczas. - A jeżeli ja dowiodę, że świadek jest właśnie łotrem, nie zasługu- jącym na wiarę? Na przykład, że okradł on swoich chlebodawców? - To nie należy do rzeczy, senior. On pana oskarża i to mi wystarcza do wydania wyroku śmierci. Teraz pozostaje jeszcze do rozpatrzenia zbrodnia zdrady stanu i spisek w celu wzniecenia zbroj- nej rewolucji. Co pan w tej sprawie ma nam do powiedzenia? - To, że trudno mi samemu pojąć, w jaki sposób i z jakich pobudek mógłbym się dopuścić podobnej zbrodni. - Mówi pan nieprawdę i udowodnimy to natychmiast. Senior Mateo! Coś pan słyszał w ogrodzie Ruda w San Jose'? Pytanie to było istotnie dla mnie niespodzianką. A więc łotr ten, który ongiś był praktykantem u Rixiów i znał rozkład domu oraz ogrodu, zakradł się widocznie tam podczas mego pobytu u nich i podsłuchał naszą rozmowę. Byłem bardzo ciekawy, co ma do powie- dzenia w tej materii. - Podczas mojej bytności w San Jose', - zaczął - odwiedziłem swego znajomego, który służy u Rixiów. Weszliśmy obaj do ogrodu i przy tej sposobności podsłuchałem rozmowę, jaką prowadził w alta- nie ten cudzoziemiec z seniorem Rixio i jego synem. Oświadczyli oni, że Latorre należy koniecznie obalić. Ponieważ zaś cudzoziemiec jest łudząco do niego podobny, postanowiono wykorzystać tę okoliczność w taki sposób, że miał się on udać w północne strony kraju, aby tam, podając się za Latorre, przygotować powstanie. Tymczasem spiskowcy mieli pojmać Latorre i ukryć go w jakimś odludnym 156 folwarku, aby potem nie mógł udowodnić swego alibi i aby uwie- rzono, że właśnie on, a nie kto inny, wywołał zbrojne rozruchy. Byłem zdumiony. Człowiek ten widocznie słyszał wszystko, ale obrócił, jak to mówią, kota ogonem, to jest zrozumiał rzecz zupełnie z innej strony. Złożywszy teraz zeznanie, obrzucił mnie triumfującym i bezczelnym spojrzeniem. Żołnierze jednak, słuchając tego opowiadania, zachowywali się tak, jakby o wszystkim już wiedzieli i tylko zaciekawieni są, co ja na to odpowiem. - Słyszałeś, senior? - zapytał major. - Cóż pan na to? - Kłamstwo! Wszystko kłamstwo! - Tak? Może nie byłeś u Rixiów w San Jose'? Nie siedziałeś ze wspomnianymi w altanie? - Temu nie mogę zaprzeczyć. - I nie mówiliście o polityce, a Latorre nie był przedmiotem waszych rozważań? - Owszem, mówiliśmy. - A czy panu wiadomo, że jesteś łudząco podobny do Latorre? - Mówiono mi o tym. - I to samo właśnie jest już najlepszym dowodem prawdziwości stów Mateo. - No, do prawdziwości jego zeznań bardzo jeszcze daleko. Mówi- liśmy o pułkowniku Latorre, ale coś zupełnie innego. - Jednak nie udowodni pan tego? - Nawet bardzo łatwo. Czy wiadomo panu, że Rixio junior jest oficerem? - Znam go osobiście. Należy on do partii colorado. - A wy? Do jakiej partii wy należycie? - Pan masz tylko odpowiadać, a nie zadawać pytania. - Dobrze. Niech więc, pan zapyta rotmistrza Rixio, a dowie się, że Mateo bezczelnie skłamał. - Na to nie mamy czasu; przepisy sądu wojennego wymagają szybkiego działania. - Róbcie więc sobie, co chcecie. Odpowiedzialność za wasze postępki spadnie na was. - Odpowiedzialność tę przyjmuję całkowicie na siebie bez żadnej obawy, gdyż jestem w stanie udowodnić, że zgodziłeś się pan na ich plany. - Proszę, to uczynić. - Zaraz, senior, Mateo ma głos. - I nie była to taka sobie zwykła rozmowa - mówił przywołany do głosu Mateo. - Omówiono bowiem wszelkie, nawet najdrobniej- sze szczegóły całego planu, a cudzoziemiec, podjąwszy się owego zadania, otrzymał pismo polecające i przekaz na pieniądze. Obydwa te dokumenty miał oddać w Salto. Ażeby jednak upewnić się na wszelki wypadek, sporządzono odpisy i powierzono jeyerbaterowi do przechowania. - Przyznaje się pan do tego? - zapytał major. - To kłamstwo! - Na nieszczęście pańskie jesteśmy w stanie udowodnić, że to nie kłamstwo, lecz prawda. Mateo wie, gdzie pan przechowuje te papiery. - To szczególne, że wie on o mnie więcej, aniżeli ja sam. - Niech się pan dobrze zastanowi i przypomni sobie dokładnie. Mateo podpatrzył Montesa i gotów jest wskazać, w którym miejscu ten ukrył owe duplikaty. - Co? Jakie duplikaty? Czyście powariowali? - ozwał się Mon- teso. - No, no! - mruknął Mateo, - nie obrażaj mnie. Masz papiery zaszyte w kubraku. - Do licha! Jestem sam ciekaw... - Wobec tego oświadczenia świadka może panowie oficerowie zechcą się przekonać o jego prawdziwości. Wszyscy członkowie "trybunału" w liczbie pięciu powstali z miejsc 158 i zbliżyli się do Montesa, a Mateo ściągnął z niego kubrak i wydobył spod podszewki papiery, które oddał do rąk majora. - Oto dowód! - rzekł. - Teraz może te bydlaki nie będą już tak bezczelnie wypierali się wszystkiego. - To chyba jakaś diabelska sztuczka! - krzyknął Monteso wzbu- rzony. - Milcz! Nie pogrążaj się bardziej! - ofuknął go major. A zwró- ciwszy się do Matea, dodał: - Czy i cudzoziemiec ma przy sobie takie papiery? - Owszem, ma przy sobie oryginały. - Czy pan to przyznaje? - zwrócił się oficer do mnie. - Tak! - odrzekłem bez wahania. 'Warto było zobaczyć zabawnie głupią minę Matea, gdy usłyszał "tak". Był bowiem przekonany, że się wyprę, gdyż wiedział, że o żadnych papierach nie mam najmniejszego pojęcia. - To bardzo dobrze! - zauważył major. - Cieszy mnie mocno, że pan, jak prawdziwy caballero, przyznaje się otwarcie. Gdzież są te papiery? - Tego nie wiem, bo nie ja zaszywałem je w ubranie, a tylko uczynił to Mateo. On więc niech wskaże panu to miejsce! - Co? Mateo zaszył w pańskie ubranie kompromitujące papiery? - Tak jest. Podjąwszy się wykonania na nas zemsty, przyłączył się do nas w Montevideo, aby w drodze znaleźć sposobność zapędzenia nas w pułapkę. Przewidziałem jednak jego zamiary i odpędziłem , co go jeszcze gorzej względem mnie usposobiło, i od tej chwili podążał za nami w tajemnicy. Wiedząc, że zatrzymam się u Rmów i znając rozkład domu, jako były praktykant w sklepie tego pana, zakradł się do ogrodu i podsłuchał naszą rozmowę. Zaznaczam, że podczas tej rozmowy nie wypowiedziałem ani jednego nieprzychylnego dla rządu słowa. Ale Mateo przekręcił wszystko na swój sposób i nawet postarał się o sfałszowanie dowodów, stwierdzających jego kłamstwo. Podczas tertulii u Ririów, gdy bawiłem w salonie, zakradł się on do mego 159 pokoju, wlazł pod łóżko i gdy usnąłem, wyszedł stamtąd po cichu, by wszyć w moje ubranie papiery, które sam sporządził... - A mnie się zdaje, - przerwał major - że ta cała historia jest jedynie pańskim wymysłem. - Nie, panie, jest to szczera prawda. Spostrzegłem nawet w nocy Matea, ale było zbyt późno, więc zaniechałem schwytania go. Rano znalazłem w swym pokoju na podłodze kawałek czerwonej nici i teraz dopiero wiem, skąd ona się tam wzięła. Mateo wiedział, że moja kurtka ma czerwoną podszewkę, więc postarał się o takie nici i zapewne podczas mojego snu wszył owe papiery. Później, w drodze już, gdy yerbaterzy pewnej nocy spali pod brogiem, Mateo zakradł się do nich i w ten sam sposób umieścił w ubraniu Montesa znalezione przy nim teraz papiery. - Ależ to wszystko bajki! Głupie bajki, których słuchać nie warto! - drwił Mateo. - Niech to pana nie drażni - rzekł major. - Nie wierzę w te brednie. Czy zapamiętał pan sobie miejsce, w którym ten cudzozie- miec ukrywa owe dokumenty? - Bardzo dokładnie. Za podszewką na plecach. Sam stary Rudo dał mu w celu ich zaszycia, igłę i nici. • - Proszę mi wskazać palcem to miejsce. - Tutaj oto! - wskazał drab ręką na moje plecy. Sięgnąłem dłonią i istotnie poczułem tam jakiś przedmiot. Zdjąłem z siebie kurtkę, której podszewka uszyta była z delikatnego jelonkowego futerka barwionego na czerwono i spostrzegłem, że w jednym miejscu szew był rozpruty, a następnie zszyty szerokim ście- giem. Poprosiłem majora, by mi dał nóż, i rozpruwszy szew, wydoby- łem dwa papiery, podobne do tych, jakie znaleziono u Montesa. Bardzo byłem ciekaw treści tych "dokumentów", ale major odebrał mi je szybko, tak jak i nóż. Teraz dopiero przekonałem się, że źyde moje było poważnie za- grożone. Kto to wszystko obmyślił i za co się mścił, dowiedziałem się 160 dopiero później. Chciano usunąć mnie spośród żyjących za wszelką cenę, a powodem ku temu było moje podobieństwo z Latorrem! Oficerowie, dostawszy do rąk papiery, zajęli ponownie swoje miej- sca i czytali je, podając z rąk do rąk. Po przeczytaniu zaś naradzili się z sobą po cichu, po czym major rzekł do mnie: - Teraz jesteśmy już najzupełniej przekonani o pańskiej winie i mam nadzieję, że nie będzie pan dalej próbował się wypierać. - Nie przeczę. - Bardzo ładnie, że się pan przyznaje... - Przepraszam - przerwałem mu, - o przyznaniu się ani myślę. Nie zrozumiał mnie pan. Wypierać się można tylko czegoś, czego się istotnie dokonało. Że jednak ja nie poczuwam się do żadnego z zarzucanych mi przestępstw, więc i wypierać się nie mam potrzeby. O papierach nie miałem najmniejszego pojęcia. Mateo sam podłożył je nam podstępnie. - Nie weźmie mi pan za złe, gdy zauważę - mówił major, - że tak panu, jak i jego towarzyszowi, nie brak fantazji. Jeżeli jednak sądzicie, że niedorzeczne wasze wymysły przekonają nas, mylicie się grubo. Co do mnie, traktowałem pana z całą uprzejmością i miałem nadzieję, że doceni to pan, wywdzięczając mi się szczerością, jak przystało na człowieka honoru. - Dziękuję za to zaufanie, ale pomimo swej dla pana wdzięczno- ści, nie mam zamiaru dać się powiesić za to jedynie, że pan traktuje mnie, jak szlachcica. Czy nie mógłbym się dowiedzieć treści tych papierów? - To niemożliwe. Sprawa jest tak ważna, że musi być utrzymana w tajemnicy. Twierdzi pan zatem, że treść owych dokumentów nie jest mu wiadoma? - Nie mam o niej najmniejszego pojęcia. - Ale zgadza się pan z tym, że papiery znaleziono u pana? - Oczywiście. - To nam wystarcza. Czy ma pan coś na swoją obronę? 161 - Nic. Mógłbym zresztą powiedzieć Jeszcze niejedno, ale wiem z góry, że szkoda każdego słowa. - Dobrze. Teraz udamy się na naradę, by wydać wyrok, który będzie wykonany natychmiast. Podczas, gdy członkowie trybunału po cichu rozmawiali między sobą, Monteso szepnął do mnie: - Nie pojmuję pana. Zachowuje się pan, jak tchórz! Rozstrzelają nas... - Mnie tak, ale nie pana; tu idzie wyłącznie o moją osobę. - Bardzo wątpię. - A ja jestem najmocniej przekonany, że pana nie stracą. Jednak bez szwanku z tej całej afery pan nie wyjdzie. - Nieszczęście! Zbłądziłem, nie zwracając uwagi na pańskie prze- strogi! - Nie czas teraz na wyrzuty. Szkoda, że jesteś pan związany. Może jednak zdołasz się uwolnić; dam panu do tego sposobność. - W jaki sposób? - Ucieknę, i cała banda rzuci się za mną w pogoń, a wtedy może pan również czmychnąć. - To niemożliwe! Myśleć nawet o tym nie chcę. - Dla mnie zaś wykonanie tego planu ma tak ważne znaczenie, że nawet obojętne mi jest, co ci ludzie teraz w mej sprawie uradzą. - Ależ pan nie zdoła nawet dostać się do konia! Przecież umyślnie odprowadzili pańskiego gniadosza tak daleko stąd, by go pan nie mógł dosiąść. A gdyby zresztą i udało się panu dopaść konia, pierwszy rzut bolas połamie mu nogi. - Ucieknę im pieszo. - To tym pewniej dogonią pana. - Zobaczymy. Przede wszystkim nie trać pan nadziei. Ucieknę i skieruję się wprost do estancji. - Koni jest dość i mój brat będzie zapewne już w domu. - Przybędziemy tu obaj z pomocą, tylko nie daj pan poznać po 162 sobie, że na to liczysz. Dowiodę panu, że nie jestem tchórzem. Prawdę mówiąc o wiele bardziej obawiałbym się trzech lub czterech Indian, niż tych pięćdziesięciu ludzi. Jestem pewny, że ucieczka mi się uda.' Przedtem jednak muszę naszemu oskarżycielowi, poczciwemu Ma- teo, zostawić pamiątkę na całe życie. Cały plan miałem j uż w głowie. Nie potrzebując do jego wykonania rewolwerów, gdyż przewidywałem, że nóż wystarczy mi najzupełniej, zacisnąłem paski u cholew, aby woda nie dostała się do obuwia i nie zamoczyła broni. Indianin od razu wiedziałby, co zamierzam, ale obecne otoczenie nie zwróciło najmniejszej uwagi na moje przygoto- wania. Rada wojenna skończyła się właśnie, i członkowie jej powstali z miejsc. Z min ich poznać było można, jaki na nas wydali wyrok. Wyglądało to wszystko, jak głupia komedia, gdyż wyrok ten był wia- domy jeszcze przed "osądzeniem" sprawy i ciekawi byli tylko, jak go przyjmiemy. Co do mnie, byłem przygotowany na wszystko. W dalszym ciągu jednak obmyślałem szczegółowo plan ratunku. Jedyną drogą ucieczki była woda, gdyż w niej tylko mogłem się czuć bezpiecznym przed bolas. Rzeka była wąska i głęboka, dwie te okoliczności dodawały mi otuchy. Raz, dwa razy wytężyć siły, i jest się po tamtej stronie. Co się zaś tyczy moich rzeczy, które przywłaszczył sobie major, to wcale nie myślałem wyrzekać się ich. Widziałem, że major umieścił je w zewnę- trznych kieszeniach. Zegarek miał szczelną budowę, a portfel zrobio- ny był z nieprzemakalnej skóry i zamykał się hermetycznie, nie było więc obawy, aby się te rzeczy w wodzie zniszczyły. Konia swego również nie zamierzałem pozostawić na łup opryszkom i obiecywałem sobie odebrać go później, gdy przedsięwezmę wyprawę w celu uwol- nienia Montesa. Gdy właśnie rozmyślałem o tym, "sędziowie" skończyli naradę, a major wstał z siodła i zaczął głosem uroczystym: - Wysoki sąd postanowił, a ja, jako przewodniczący tegoż, 163 ogłaszam, co następuje: uwalnia się seniora Montesa od winy i kary za usiłowanie morderstwa, natomiast uznaje się go winnym zbrodni uszkodzenia ciała, tudzież należenia do spisku, mającego na celu zamach przeciw ojczyźnie. Ponieważ jednak zamach ten do skutku nie doszedł, a podsądny w tej sprawie był tylko pomocnikiem, skazuje się go na karę ciężkiego więzienia przez lat dziesięć. Kara rozpocznie się natychmiast. - A co! Nie mówiłem, że tu nie chodzi o pańską skórę? - szepnąłem do Montesa. - Tak, o skórę im nie chodzi, ale o okup. - I mnie się tak zdaje. - Następnie - ciągnął dalej major - wysoki sąd, przekonawszy się bezsprzecznie, że towarzysz Montesa był właściwym sprawcą usi- łowania morderstwa, ciężkiego uszkodzenia ciała, jako też zdrady naszej ojczyzny, niniejszym wydaje na niego wyrok śmierci, przez rozstrzelanie. Wyrok ten będzie wykonany bezzwłocznie. Oczy wszystkich zwróciły się na mnie, ja jednak zachowałem spokój marmuru. - Czy zasądzeni mają coś do powiedzenia? - Ja nie - odrzekł Monteso, zaciskając zęby. - To, co mógłbym powiedzieć, usłyszycie ode mnie później. Głos jego drżał, a twarz była blada, jak płótno. Widocznie stracił już wszelką nadzieję w powodzenie planowanej przeze mnie ucieczki, od której zależał i jego los. Ja przeciwnie, byłem pewny siebie i najzupełniej spokojny. Dowiedziona to zresztą rzecz, że w obliczu bliskiego niebezpieczeństwa trwoga zazwyczaj ustaje, a miejsce jej zajmuje spokój. Uczeń na przykład przez kilka tygodni przed egzami- nem może odczuwać lęk, ale gdy nadejdzie jego chwila, pierwsze pytanie lęk ten rozwiewa. - A pan? - zapytał mnie z kolei major. - Co ma pan do powiedzenia? - Ja mogę tylko oświadczyć, że nie uznaję w was swoich sędziów. 164 Nie macie najmniejszego prawa sądzenia kogokolwiek, a tym bardziej mnie, obcokrajowca. A gdybyście i posiadali to prawo, to obowiąz- kiem sędziów jest wiedzieć, że zasądzonemu przysługuje apelacja do wyższych instancji, wobec czego o natychmiastowym wykonaniu wyroku nie może być mowy. Zaznaczam przy tym, że nie jestem obywatelem tego kraju i żądam przedstawienia całej mojej sprawy przedstawicielowi mojego kraju. Na te słowa "członkowie sądu" jednogłośnie wybuchnęli śmie- chem, a major rzekł: - Oświadczam panu, że tego rodzaju żądania pańskie do niczego nie doprowadzą. Uważamy się tutaj za najzupełniej kompetentnych do wydania i wykonania wyroku. Czy ma pan coś jeszcze prócz tego do powiedzenia? - Owszem, prosiłbym o kilka rzeczy. - Proszę mówić, a skoro uznam za stosowne, postaram się uczynić zadość pańskiemu życzeniu. - Pragnąłbym wiedzieć, jak długo jeszcze mam żyć, panie majo- rze? Zapytany wyjął mój zegarek, spojrzał nań i odrzekł: - Powiedzmy... kwadrans. Czy zdoła pan przygotować się na śmierć w tak krótkim czasie? - O, z pewnością. Rad bym jednak umrzeć, jak caballero, z otwar- tymi oczyma i nie związany. - Na to nie mogę pozwolić, bo zabraniają tego przepisy wojskowe. Przywiąźemy pana i zasłonimy oczy. - Może więc mógłbym zobaczyć przynajmniej miejsce, na którym mam zostać rozstrzelany? Major rozejrzał się i wzrok jego spoczął na pniu drzewa, znajdują- cego się tuż nad wodą. - Czy na przykład to drzewo podobałoby się panu? - zapytał i wskazał upatrzone miejsce. - Może się pan oprzeć o nie, aby żołnie- rze mieli pewny cel. 165 - Mogę stanowić dla nich dobry cel i bez opierania się o drzewo. Nie boję się śmierci i nie padnę ze strachu. - No, i jakie jeszcze życzenie? - Jeszcze jedno, ale już nie dla mnie; tyczy się ono właściwie pana. - Ach, mnie? Proszę! - Pragnąłbym mianowicie, aby wykonanie na mojej osobie wyro- ku nie zaszkodziło panu i żebyśmy mogli być przyjaciółmi, gdy się ponownie zobaczymy. - Żadnej szkody się nie obawiam, - rzekł major - a spotkanie nasze nastąpi tam, gdzie milknie wszelka nienawiść. - Byłbym bardzo obowiązany panu, gdybyś pozwolił memu przy- jacielowi być świadkiem mojej śmierci. Leży on związany i nie będzie mógł tego widzieć. Każ mu więc, majorze, zdjąć więzy z nóg. Przecież już same związane ręce nie pozwolą mu uciec. - Dobrze, spełnię to życzenie. I zwrócił się do jednego z żołnierzy: - Rozwiązać mu nogi! Żołnierz wykonał rozkaz. Równocześnie zbliżył się do mnie Ma- teo, trzymając w jednej ręce lasso, a w drugiej chustę. - Czego pan chcesz? - zapytał go major. - Chcę związać skazańca. Czynność ta należy do mnie, gdyż byłem w jego sprawie świadkiem. I nie czekając, czy major na to pozwoli, przybliżył się do mnie ze słowami: - Czas już! Proszę dać ręce do tyłu. - Po co? - zapytałem. - Bo przyszła już na ciebie chwila zasłużonej kary. - Wpierw jednak ty poniesiesz swoją - rzekłem i twardo ścisną- wszy pięść, uderzyłem go w nos z taką siłą, że mu się całkiem rozpła- szczył, a krew buchnęła strumieniem. Drab zatoczył się kilka kroków i runął z jękiem na ziemię. Nikt z obecnych, dziwna rzecz, nie podbiegł mu na pomoc. 166 Przeciwnie, widać było pewne zadowolenie na twarzach opryszków. Zresztą przeważnie tak bywa, że zdrajcami brzydzą się najbardziej ci, którym się oni wysługują. Major ozwał się tylko oschle: - Co to? Rzuca się pan na człowieka w mojej obecności? - Powinien zostawić mnie w spokoju. Bo zresztą kto tu rozkazuje, on, czy pan? Przykro mi było umierać, nie zapłaciwszy łotrowi hono- rarium, które mu się ode mnie należało. - Daruj pan, ale kwadrans już się kończy. Okażę panu dowód swej życzliwości i przywiąźę pana sam do drzewa. Proszę za mną! - Czy już pan wyznaczył żołnierzy, którzy mają mnie rozstrzelać? - Zaraz to uczynię. - Pozwól pan jeszcze, że pożegnam się ze swoim przyjacielem... Chwyciłem Montesa w ramiona i począłem go długo ściskać, szep- cząc mu do ucha: - Rzucę panu nóż. Staraj się pan rozciąć nim lasso na rękach. Nadeszła wreszcie moja "ostatnia" chwila. Koło żołnierzy rozwarło się, a major poprowadził mnie do drzewa. Nikt z bandy nie okazał mi najmniejszego współczucia, widocznie stracenie człowieka było u tych ludzi czymś całkowicie naturalnym. Major, wziąwszy lasso i chustę, porzuconą przez Matea, rzekł do mnie: - A więc, senior, nadeszła chwila... Widzę, że jest pan odważny i nie stchórzysz. - Bądź pan o to spokojny, panie majorze. A czy mógłbym wie- dzieć, co się stanie z moimi rzeczami? - Odeślę je zwierzchnikom, zresztą panu one już niepotrzebne. Proszę dać ręce w tył. Trzymał w ręku rzemień, żołnierze zaś przygotowywali broń. Mon- teso z zapartym oddechem patrzył na mnie, jak się patrzy na człowieka bezpowrotnie zgubionego. - A jednak, panie majorze,- odrzekłem - rzeczy te będą mi 167 potrzebne i zastrzegam sobie ich zwrot. - Jak to pan rozumie? - zapytał zdziwiony. - A, tak. Proszę uważać! I chwyciwszy w Jednej chwili obiema rękoma za jego kurtkę przy kołnierzu, oderwałem cały jej przód wraz z kieszeniami. Następnie w mgnieniu oka wyrwawszy mu zza pasa dwa moje noże, jeden chwyci- łem w zęby, a drugi rzuciłem w stronę Montesa. - Hola, senior! Co?!... - krzyknął major, ale już nie zdążył dokończyć, gdyż porwałem go za kołnierz i skoczywszy w rzekę, pociągnąłem własnym ciężarem za sobą. Wszystko to stało się błyskawicznie i żołnierze, nie przygotowani na tego rodzaju niespodziankę, po prostu osłupieli, stali bezczynnie trzymając bolas w rękach. Major, znalazłszy się nagle w rwących falach rzeki, stracił również rozeznanie w sytuacji i odruchowo borykał się z prądem, silną dłonią trzymany przeze mnie za kołnierz. W nasadzonym głęboko na uszy kapeluszu, by mi go nie zerwały fale, w nieprzemakalnym, sporządzonym na sposób indiański ubra- niu, tak obcisłym, że nie stanowiło dla mnie w wodzie zbytniej prze- szkody do pływania, czułem się, jak ryba, umiejąc zresztą niewiele gorzej poruszać się w tym żywiole. Majora pociągnąłem za sobą nie po to, by go utopić, lecz, aby utrudnić pogoń za sobą. Gdybym go zostawił na brzegu, on pierwszy rzuciłby się za mną do wody, a wówczas, zamiast być stroną zaczepną, musiałbym się bronić, co byłoby dla mnie niebezpieczniejsze. Poza tym podkomendni jego, zaskoczeni takim obrotem sprawy, musieli przede wszystkim ratować swego dowódcę, zostawiając pogoń za mną na później. Wypuściwszy z rąk kołnierz oszołomionego majora, obejrzałem się ku brzegowi. Żołnierze potracili głowy. Jedni biegali nad wodą z przygotowanymi do rzutu bolasami, inni zaś z karabinami przy ramie- niu czekali odpowiedniej chwili do strzału. Spostrzegłszy to, dałem nurka, a gdy po chwili wynurzyłem głowę dla zaczerpnięcia powietrza, 168 woda zerwała mi z głowy kapelusz i musiałem go w kilku mocniejszych ruchach ramion dogonić. W tej chwili rozległ się odgłos strzałów, a zamieszanie wśród żołnierzy zwiększyło się jeszcze; niektórzy wrzesz- czeli przeraźliwie, rzucając ku mnie raz po raz bolas, i niektóre omal mnie nie dosięgły. Na szczęście, przepłynąłem już na ukos z prądem rzeki prawie dwie trzecie jej szerokości, i wystarczyłoby jedno zanu- rzenie się w wodzie, by osiągnąć stały grunt pod nogami. Dałem więc nurka znowu, ale, zamiast wydostać się na brzeg, pozwoliłem się unieść prądowi w dół rzeki, po czym, obróciwszy się na wznak i wychylając nieznacznie na powierzchnię twarz tylko, by móc oddy- chać, przepłynąłem w tej pozycji spory kawał. Manewru tego prześla- dowcy moi nie dostrzegli. Długo patrzyli w owo miejsce, gdzie po raz drugi zniknąłem pod wodą, ja zaś tymczasem, płynąc wciąż na wznak, po jakimś czasie, o wiele niżej obserwowanego punktu dobiłem szczę- śliwie do brzegu, który w tym miejscu był dosyć wysoki. Nie wysko- czyłem jednak od razu na ląd, tylko wysunąłem nad poziom wody przede wszystkim głowę, na tyle, aby zobaczyć, co się dzieje. W podobny sposób usadawiają się nilowe hipopotamy, których płaskie łby z osadzonymi na jednej płaszczyźnie oczami, uszami i nozdrzami są do tego doskonale przystosowane. Dla mnie oczywiście pozycja ta była nieco trudniejsza, ale wykorzystawszy jakiś korzeń przybrzeżny, uzyskałem wcale znośne oparcie. O parę kroków dalej zaczynały się krzaki i zarośla, wysuwając swe obwisłe gałęzie daleko ponad wodę. Przeczekawszy chwilę, posunąłem siew to miejsce i znalazłem znako- mitą kryjówkę, gdyż spod gałęzi mogłem już swobodnie rozejrzeć się wokół. W tej chwili właśnie wyciągano z wody majora. Nie poruszał się i w bezwładzie ciała wydawał się martwym. Dotychczas nikt z oddziału nie ruszył w pogoń za mną i dopiero teraz spostrzegłem, że wsiedli na konie, wciąż obserwując miejsce, gdzie zniknąłem im z oczu, jakby wyczekując chwili, gdy wydostanę się z wody. Pięciu czy sześciu żołnierzy krzątało się wokół majora. 169 Wyniósłszy go na brzeg, nachyleni nad nim, cucili go, i starali się wydobyć od niego odpowiednie rozkazy. Niebawem obawa moja, czy nie mam na sumieniu morderstwa, pierzchnęła, bo major zerwał się na równe nogi, otrząsnął z siebie wodę i cofnął się wraz z owymi kilkoma podkomendnymi w krzaki. Po chwili ukazał się znowu na brzegu, ale już nie pieszo, lecz na moim gniadoszu. Przyglądając się z kryjówki, co się dzieje na drugim brzegu, zaob- serwowałem nerwowe zaniepokojenie, które się dało spostrzec wśród bandy. Do tej chwili bowiem nie byli pewni, czy wydobyłem się z wody i w jakim kierunku umknąłem, czy też pochłonęły mnie nurty rzeki. Na straży koło Montesa pozostał jeden tylko człowiek, cały zaś oddział szykował się najwyraźniej do pogoni. Pomimo to, myślałem w tej chwili nie o sobie, lecz o moim towa- rzyszu. Teraz właśnie zdarzała mu się najodpowiedniejsza chwila do ucieczki, bo uwaga wszystkich zwrócona była na rzekę. I przyszło mi na myśl, że Monteso mógłby im się wymknąć wówczas, gdybym po- ciągnął całą bandę za sobą, ukazując się jej ze swego ukrycia. Posta- nowiłem uczynić to natychmiast. Zresztą niepodobna było siedzieć dłużej w wodzie, bo i ubranie poczynało mi dokuczliwie ciążyć, a schowane w nim pieniądze przemokłyby ostatecznie. Do wieczora zaś było jeszcze daleko, a zniecierpliwiony dowódca oddziału, tak czy owak, kazałby w końcu przeszukać krzaki i wówczas znaleziono by mnie w nie nadającej się do obrony pozycji. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, zdecydowałem się opuścić swą kryjówkę natychmiast. Chwyciwszy się więc jedną ręką gałęzi, wysko- czyłem na brzeg i w jednej chwili zwróciłem na siebie uwagę całej bandy. Wśród żołnierzy powstał zgiełk i na rozkaz majora rzucono się ku mnie w bród. Później opowiadał mi Monteso, że i jego dozorca nie mógł się powstrzymać od ciekawości zobaczenia pościgu i pobiegł nad rzekę, zostawiając go samego. Wówczas yerbatero skorzystał ze sposobności 170 i przysunąwszy się nieznacznie na grzbiecie do podrzuconego mu przedtem przeze mnie noża, w krótkim czasie zdołał rozciąć lasso, po czym dosiadł konia. Niestety, jeźdźcy, którzy jeszcze pozostali na brzegu, spostrzegłszy umykającego yerbatera, rzucili się za nim w pogoń. Major zaś, widząc, co się dzieje, w pierwszej chwili zawahał się, co czynić, czy ścigać Montesa, czy też puścić się śladem tych, którzy popędzili za mną na drugą stronę rzeki. Bardziej mu chodziło o mnie, niż o mego towarzysza, ale mógł być pewien, że mnie pochwycą jego podkomendni, którzy wydostali się na przeciwny brzeg i tam w poszu- kiwaniu za mną rozproszyli się. Ja zaś w owej chwili nie byłem daleko. Kiedy bowiem spostrzeżono mnie z przeciwnego brzegu, dla zmylenia pogoni pobiegłem chyłkiem w górę rzeki, pozostawiając miejsce, w którym się ukazałem, o wiele niżej za sobą. Ścigający nie spostrzegli mojego manewru i zwrócili się w kierunku owego miejsca, o co mi właśnie chodziło. Na brzegu były krzaki, stanowiące niezłą kryjówkę, ale nie na długo. Zdecydowałem się tedy, bez względu na niebezpieczeństwo, biec dalej w górę rzeki, uważając ten manewr za jedyny środek ocale- nia. Niewątpliwie sprzyjało mi osobliwe szczęście, bo chociaż padło kilka strzałów, jednak niecelnych, bolas zaś zaplątywały się w krza- kach, nie dosięgając mojej osoby. Biegłem ze trzysta kroków w górę, dając się ciągle widzieć, po czym skręciłem na otwarty step, ginąc drabom z oczu wśród wysokich burzanów i zarośli. Był to z mej strony fortel, gdyż, zamiast podążyć w głąb stepu, zawróciłem chyłkiem ku rzece i zmyliwszy pogoń słyszałem tylko, jak moi prześladowcy z hałasem popędzili w step, myszkując wśród wysokich traw. Nieco poniżej z drugiej strony rzeki spostrzegłem majora, jak wyciągnięty w strzemionach, oglądał się to w jedną, to w drugą stronę, niepewny, dokąd się zwrócić. Nie będąc sam widzianym, dostrzegłem to wahanie i wpadła mi do głowy szalona myśl: gdyby go tak dosięgnąć i odebrać mu konia oraz wszystko, co mi zrabował. Zelektryzowany gwałtowną chęcią realizacji tego zamiaru, rzuciłem się do wody, a dawszy kilka- krotnie nurka, aby nie być spostrzeżonym, przepłynąłem rzekę z powrotem i już miałem wyskoczyć na brzeg, gdy major, postanowi- wszy dognać swą bandę dla uczestniczenia w pościgu za mną, wjechał w wodę na moim gniadoszu. Nie mogło być dla mnie lepszego obrotu sprawy. W kilku potężnych rzutach ramion z prądem rzeki znalazłem się tuż za nim i w chwili, gdy koń, przepłynąwszy rzekę, oparł się przednimi kopytami o stały grunt, ja trzymałem się już lewą ręką ogona swego gniadosza, a w prawej miałem nóż, przygotowany do walki. - Senior Cadera! - krzyknąłem, gdy obaj znaleźliśmy się na brzegu. Usłyszawszy głos, obejrzał się i aż zadrżał z zaskoczenia. - Carramba\ Czy to pan? - Ciszej, bo w przeciwnym razie tym oto nożem przebiję pana na wylot! - rzekłem i dodałem natychmiast: - Precz z mego konia! - Ani myślę! - odparł. - I jeżeli nie wypuścisz pan z rąk noża, będę strzelał. I przy tych słowach sięgnął ręką do rewolweru. Nie zdążył go już jednak wyjąć, gdyż chwyciłem go za pas i szarpnąłem z taką siłą, że zwalił się z konia na ziemię, a równocześnie złapałem konia za uzdę. Major, zerwawszy się natychmiast z ziemi, rzucił się na mnie, koń zaś począł wierzgać i omal mi się nie wyrwał. Nie było czasu na zastana- wianie się, palnąłem więc przeciwnika w skroń z taką siłą, że się rozciągnął na ziemi, a następnie, trzymając wciąż konia za uzdę, wyrwałem powalonemu rewolwer z kabury i rzuciłem go daleko w trawę, po czym podjąłem z ziemi drugi, który przed chwilą mu wypadł i uczyniłem z nim to samo, jak również z szablą, którą odciąłem wraz z rapciami i złamałem. Pozbawiwszy przeciwnika w ten sposób broni, skoczyłem na mego gniadosza i przede wszystkim sięgnąłem do torby dla przekonania się, czy nic w niej z mych rzeczy nie brakuje. Znala- złszy wszystko, co mi zrabował, miałem się już najspokojniej oddalić, 172 gdy major, który miał widać twardą głowę, skoro po takim poczęstun- ku nie utracił na dłużej przytomności, zerwał się nagle i krzyknął: - Stój! Jeżeli zrobisz choć krok, to... Nie dokończył, gdyż, pomacawszy się po boku, nie znalazł ani rewolwerów, ani swej rycerskiej szabli. - Co? Jak, panie majorze? - odrzekłem, dobywając zza cholewy rewolwer. - Radzę panu mówić ciszej, bo poczujesz pan natychmiast sześć kuł w głowie. - Sześć kuł? - powtórzył zaskoczony, cofając się odruchowo. - Pan tego nie uczynisz. Obchodziłem się z panem bardzo oględnie... - O, tak! I chciałeś mnie pan rozstrzelać. - Nie mogłem postąpić z panem inaczej, bo miałem taki rozkaz. - Od kogo? - Tego powiedzieć nie mogę. - A jeżeli ja pana zmuszę do szczerości tym rewolwerem? - Może mnie pan zastrzelić, mimo to nic panu nie powiem. - Nie, to nie! Właściwie jest mi rzeczą obojętną, kto mnie chciał chwycić za kołnierz, skoro kołnierz ów mam jeszcze w całości. - Ale ja go nie mam. Wydarł mi pan kawałek uniformu. - O, przepraszam! Ale musiałem to uczynić dla odzyskania swojej własności. Mówiłem przecież panu jeszcze w obozie, że jest mi po- trzebny mój zegarek i pieniądze, a pan nie chciał w to uwierzyć. - Tak. Widzę teraz, że miał pan już wówczas na myśli dalszą podróż, nie zaś śmierć. - To się rozumie. - Diabolo\ - mruknął skonfundowany. - To pan już wtedy planował ucieczkę? - To chyba zrozumiałe. - Widzę, że z pana nie lada zuch! Ale, do licha, ja rozporządzam pięćdziesięcioma ludźmi! - Nic mi oni nie zrobią, a jeżeli pan jeszcze kiedyś spotkałbyś Europejczyka, to wiedz o tym z góry, że umie on dokazać więcej, niż 173 pięćdziesięciu pańskich gwardzistów. - Hm! Wyglądasz pan istotnie na diabła. - Ale na bardzo w tej chwili mokrego. Zresztą nie widzę potrzeby zaprzeczać pańskim twierdzeniom - rzekłem, uśmiechając się, po czym dodałem: - No, żegnam pana. Poszukaj pan swojej szabli i rewolwerów. Rzuciłem je tam, w trawę. - Dokąd pan jedzie? - Po co panu ta wiadomość? Czyżbyś chciał mnie ścigać? Widziałem, że zaciskał zęby i hamował gniew, upokorzony, że go tak łatwo wystrychnąłem na dudka. Udając więc spokój i pewność siebie, rzekł wyniośle: - Uszedł pan tym razem z mej ręki, ale miej się na baczności, bo drugi raz nie pójdzie ci tak łatwo i zemszczę się za to, że mnie wyprowadziłeś w pole. - Owszem, nic nie mam przeciwko temu, ale odłóż pan to na później. Tymczasem... do widzenia! I po tym miłym pożegnaniu skierowałem gniadosza w wodę. Przepłynąwszy na drugą stronę, rozejrzałem się i ku wielkiej swej radości spostrzegłem, że Montesa nie było, a dwa kawałki pociętego lassa świadczyły wymownie, że udało mu się uciec. Gdy jednak podje- chałem nieco dalej, zauważyłem ślady wielu kopyt końskich, a przy- patrzywszy się tym śladom, doszedłem do wniosku, że przyjaciela mego ścigało co najmniej dziesięciu jeźdźców. Być może - pomyśla- łem - ludzie ci dogonili zbiega. A chociażby nie dogonili, to będą wracali ku rzece tą właśnie drogą, jaką ja sobie wytknąłem, to jest od estanc]iyerbatera. W zwyczajnych warunkach nie obawiałbym się tak szczupłej garstki przeciwników, tym bardziej, że miałem pod sobą wyśmienitego wierzchowca. Ale pamiętałem o tym, że niechybnie mają przy sobie bolas, przeciw którym nie ma ochrony. Ta prymityw- na, ale dowcipnie pomyślana broń, jest niebezpieczniejszą od lassa, przed którym można się zastawić karabinem, nie dopuszczając do siebie pętli, a w ostateczności wystarczy nóż do rozcięcia rzemienia, 174 gdy się go ma już na sobie. Inaczej jest z bolas. Rzucają je pomiędzy tylne nogi konia w ten sposób, że ciężkie, metalowe kule, umieszczo- ne na końcu rzemienia, powalają rozpędzone zwierzę w jednej chwili, i wówczas nieprzyjaciel dopędza z łatwością swą ofiarę. Ucieczka moja była o tyle utrudniona, że cofnąć się było niepodo- bieństwem, bo mógłbym natknąć się na bandę, która, zwołana przez majora, przeprawiła się już prawdopodobnie w pościgu za mną na tę stronę rzeki. Na prawo i lewo ciągnęły się rozległe bagniste łąki, już przez to samo niebezpieczne. Pozostała mi zatem jedynie droga wprost przed siebie, a więc ta, którą nas uprowadzono. Ścisnąłem tedy konia ostrogami i popędzi- łem naprzód w pełnym galopie. Woda ociekała jeszcze ze mnie kroplami i tylko nogi miałem już suche. Wyjąłem więc zza pasa oddartą część uniformu majora, a wydobywszy stamtąd portfel i zegarek, schowałem je w cholewy. W kilka minut byłem już na wzgórzu, zarzuconym gęsto kamien- nymi głazami, skąd spostrzegłem oddział dążących ku rzece jeźdźców. Stało się więc, jak przewidywałem. Byli to ci sami żołnierze, którzy puścili się w pogoń za Montesem. Teraz powracali, trzymając go w środku między sobą. Dostrzegłszy mnie z dala, zatrzymali się, a poznawszy po ubraniu, pomknęli w pełnym galopie ku mnie. Wobec tego, że miałem pod sobą doskonałego rumaka, a dzieliła nas spora odległość, mogłem się ich nie obawiać, bo szkapy ich w żadnym razie nie doścignęłyby mego gniadosza. Popędziłem więc, jak wiatr, prosto ku północy, a za mną o jakieś siedemset kroków gnała banda z dzikimi okrzykami triumfu i gotowymi do rzutu bolas. Cie- kawe było to, że nie pędzili za mną w prostej linii, lecz trzymali się w pobliżu pagórków, ażeby w ten sposób przyprzeć mnie do rzeki, skąd w każdej chwili mógł wypaść na mnie drugi oddział. Jakoż niebawem usłyszałem jeszcze liczniejsze okrzyki. Spojrzałem za siebie i spostrze- głem, że spośród nadrzecznych zarośli wypadł istotnie drugi oddział. 175 Obawy moje spełniły się. Major pozbierał swych ludzi, rozproszo- nych po tamtej stronie rzeki i przeprawiwszy się przez nią, pędził ku mnie co sił. Położenie moje stało się krytyczne. Za mną bagno, a z jednej i z drugiej strony pogoń. Obydwie grupy przybrały względem mnie kierunek ukośny, usiłując zabiec mi drogę. Bezpośrednio przede mną, na kierunku ucieczki, znajdowało się wśród rozległego stepu zupełnie odosobnione ranczo. Rzecz prosta, nie łudziłem się nadzieją, że tam w żabydowaniach znajdę schronienie, bo otoczono by mnie i prędzej czy później schwy- tano; ale, mając do rancza krótszą do przebycia przestrzeń, aniżeli moi prześladowcy i posiadając szybkiego, wytrwałego konia, liczyłem na to, że osiągnę go prędzej od nich i już nie będę miał pościgu z dwu stron, lecz tylko za sobą. Opryszki mieli w pogotowiu bo las i wywijali nimi ponad głowami, wrzeszcząc głośniej, niż to mają zwyczaj czynić atakujący Indianie. Major był pewien, że mu się nie wymknę. Gdybym miał przy sobie mój sztucer! Byłbym wówczas niezawod- nie dał radę całej bandzie napastników. Rewolwery w tej sytuacji były bez znaczenia. Podniosłem się w strzemionach i klepiąc rumaka po szyi, pędziłem jak wicher. Szlachetne zwierzę rozumiało mnie, przeczuwając instyn- ktem niebezpieczeństwo, nie mniej podniecająco działały na nie dzi- kie wrzaski pogoni, więc przestrzeń między mną a ścigającymi, zwię- kszała się z każdą sekundą. Dopadłem właśnie rancza, gdy nagle zaszumiało coś w powietrzu i tuż za mną upadły w trawę ciężkie kule bolas, potem dalsze, nie dosięgając mnie na szczęście. Byłem ocalony, a przynajmniej tak mi się zdawało. Ranczo było niewielkie, a naokoło niego wznosił się mur, poza nim zaś, wśród drzew, bielały ściany domu. W murze obwodowym znajdo- wała się szeroka brama wjazdowa, która w tej chwili była otwarta, a w niej stało kilku ludzi, przypatrując się ze zdziwieniem dzikiej pogoni 176 za mną. Jeden z mężczyzn wyglądał na duchownego. W chwili, gdy koń mój miał wpaść w ową bramę, mnich wybiegł przede mnie i rozkrzyżowawszy ręce, jakby mi chciał zagrodzić drogę, krzyknął: - Stój! Tu pewna zguba! Człowiek, należący do stanu duchownego, musiał chyba być go- dzien zaufania. Obejrzałem się, a spostrzegłszy, że pogoń daleko, osadziłem konia i zapytałem obcego: - Jaka zguba? - Uciekasz przed tymi ludźmi? -Tak. - Czy im pan czymś zawinił? -Uchowaj Boże! Nie wyrządziłem nikomu najmniejszej krzywdy. Jestem podróżnym z Europy i jeszcze nigdy... - Z Europy? - spytała obok stojąca kobieta. - Proszę tutaj, do nas, ale prędko, bo rzucą za panem bolas! Ledwie to rzekła, gdy dwadzieścia kroków za mną znów upadły na ziemię bolas. Skoczyłem przez bramę na malutki dziedziniec rancza, po czym mieszkańcy szybko zaparli bramę i zaryglowali ją dwoma drągami. Do dziedzińca przypierał przyczółek murowanego domu, zaś mię- dzy tym przyczółkiem a murem obwodowym znajdowała się mocna i ciężka brama z tarcic, którędy wchodziło się do obszernego miejsca, ogrodzonego kaktusowym żywopłotem. Tu trzymano złośliwe, niepo- skromione byki. - Więc pan jesteś z Europy? - pytała kobieta. - Jakże się cieszę, że mogłam wyświadczyć panu przysługę i uratować w niebezpieczeń- stwie! - Dziękuję pani bardzo za tę przysługę. Jednak, daruje pani, na nic się ona nie przyda. Niebezpieczeństwo dla mnie bynajmniej jesz- cze nie minęło, a przy okazji pani i wszyscy domownicy mogą ucierpieć 177 z mojej przyczyny. - E, cóż znowu! Skoro brat Hilario jest z nami, nic nam grozić nie może. Wiesz pan coś o nim zapewne... - Nie wiem, pani. Nie znam tu nikogo. Wszak jestem w tym kraju zaledwie od czterech dni. W tej chwili za bramą usłyszałem wzmagającą się wrzawę, prze- kleństwa, a następnie gwałtowne dobijanie się do wrót. - Otworzyć! Otworzyć, bo wywalimy bramę! - wołano z zew- nątrz. Tu przystąpił do mnie wspomniany przez kobietę brat Hilario i zapytał: - Powiedz mi pan szczerze, i otwarcie, co zawiniłeś względem tych ludzi. Jeżeli mają do pana jakieś uzasadnione pretensje, spróbuję pośredniczyć pomiędzy panem a nimi; jeśli zaś napaść ich jest niesłu- szna, będziemy pana bronili, bo jako człowiek niewinny, znajdujesz się pan pod opieką Boga i musimy nieść panu pomoc. - Zapewniam księdza, że nic nie zawiniłem. - Zapewnienie to, senior, nie jest wystarczające. - Zaraz opowiem księdzu, co spowodowało ich pościg za mną. - Dobrze, senior, opowiesz mi później, a teraz podejdę rozmówić się z tymi ludźmi. Brat Hilario był potężnej budowy ciała, budzącej szacunek dla siły, a jednak twarz jego, o szlachetnym wyrazie i wielkich niebieskich oczach, odznaczała się niezwykłą łagodnością. Tym dziwniejszy z tą cechą duchownego kontrast stanowiło jego uzbrojenie. Na długim habicie wisiał pas, zza którego sterczały dwa rewolwery wielkiego kalibru, tudzież długi nóż. Na nogach miał wysokie buty z ostrogami. W bramie, ku której się zwrócił brat Hilario, znajdowało się nie- duże okienko, którego otwór pokrywała drewniana zasuwa. Mnich odsunął ją, wyjrzał na zewnątrz i zapytał: - Czego panowie sobie życzycie'! - Otworzyć! - krzyknął gromko major, którego głos natychmiast 178 poznałem. - Coście za jedni? - Major Cadera z oddziałem gwardii narodowej. - Aha! W jakim celu dobijacie się z taką gwałtownością do bramy? - Bo skrył się u was pewien człowiek, który został zasądzony na śmierć i przed samą egzekucją umknął. - Za cóż go zasądzono na tak surową karę? - Za morderstwo, spisek i zdradę kraju. - Któż to go sądził? - Sąd wojenny. - Z którego garnizonu? - Do diabła! Bierzesz nas za żaków, że się w ten sposób wypytu- jesz! Nie jestem do tego przyzwyczajony. - Za to ja jestem przyzwyczajony do zbadania gruntownie każdej sprawy, która się o mnie opiera. Jeżeli mam wydać wam zbiega, to muszę się dowiedzieć, czy posiadacie prawo żądać wydania go w wasze ręce. - Owszem, mamy prawo, bośmy go sami zasądzili. Brat milczał przez chwilę, obserwując napastników przez otwór w bramie, po czym rzekł: - Więc to wy sami założyliście sąd wojenny? Hm... Pomówimy o tym jeszcze, a tymczasem zapytam obcego, jak on się zapatruje na to wasze żądanie. - Głupstwa pleciesz! Mielibyśmy tu czekać, zanim on wybaje wam setki kłamliwych wykrętów? Na to nie mamy ani czasu, ani chęci, a jeżeli brama nie będzie w tej chwili otwarta, wyłamiemy ją przemocą i dostaniemy się do środka. - Ba, ale my do tego nie dopuścimy! - Spróbujcie! Jest nas pięćdziesięciu i nie będziemy się długo namyślali, czy wysadzić bramę, czy też puścić z dymem całą zagrodę. - Ależ, panie, nie tak groźnie! Tu są ludzie, którzy nie dadzą się niczym zastraszyć. Ja jeden nie boję się was wszystkich! 179 - Ach, tak? Z jakim to bohaterem mam do czynienia? - Brat Hilario... - Aha, brat... to co innego. A wiesz ty, świątobliwy człeku, że przed mnichem nawet kura nie ucieka? Zresztą szkoda czasu na pustą gadaninę. Proszę bezzwłocznie wydać nam zbiega, bo weźmiemy go sami. - Zupełnie niepotrzebnie silisz się senior na rozkazy. Zapamiętaj to sobie, że ja tu jestem dowódcą! - No, no! Mnich dowódcą twierdzy... to paradne! Śmiać mi się chce z pańskich fantazji. Czym będziecie się bronili? - Przede wszystkim bronią moją będzie prosta przestroga: biada temu, kto, choćby najmniejszą krzywdę uczyni temu domowi, lub zechce grozić jego mieszkańcom! Tu, w tym domu, jest w tej chwili" konający człowiek! - A niech go diabli wezmą! Co on nas może obchodzić? Tyle chyba, co ty, mnichu! - Uprzedzam, że prócz imienia zakonnego, noszę jeszcze inne, które w całym niemal kraju jest znane. Brat Jaguar! Słyszał pan zapewne? - Brat... Jaguar? - powtórzył major, przeciągając wyrazy. Wśród bandy zaś na dźwięk tego imienia zapanowało milczenie. Mnich tymczasem zwrócił się do mnie ze słowami: - Jest pan tutaj zupełnie bezpieczny. Nie pozwolę nic złego panu uczynić. Brat Jaguar Nagły zwrot w mojej sytuacji, spowodowany przez brata Hilaria, jak też ostatnie jego słowa, wypowiedziane do mnie, wprawiły mnie w zdumienie. Skąd osoba duchowna, należąca zapewne do jakiegoś stowarzyszenia misyjnego, nosi tak egzotyczne nazwisko? Czyżby to był przydomek, charakteryzujący czyny tego człowieka? Jaguar należy do najniebezpieczniejszych zwierząt w Ameryce Południowej. Jeżeli więc ludzie nazywają tego zakonnika Jaguarem, to jest to prawdopo- dobnie usprawiedliwione. A jednak imię to nie harmonizowało z wyrazem jego twarzy. Tym bardziej więc zainteresował mnie swoją osobą, kryjącą pod dziwnym przydomkiem jakąś tajemnicę. Rozmowa brata Jaguara z dowódcą bandy przez okienko w bramie brzmiała groźnie i widać było, że mnich jest pewny siebie. A gdy zwrócił się do mnie, poznałem z jego miny, że gotów jest odważnie stanąć sam jeden wobec groźnego nieprzyjaciela i że nie wątpi o pokonaniu go, pomimo liczebnej przewagi. Podszedł teraz ponownie do otworu i rzekł opryszkom: - Zaczekajcie! Po upływie pół godziny powiem wam, co posta- nowiłem. Gdyby jednak w tym czasie poważył się ktoś z was bodaj palcem kiwnąć przeciw nam, pozna natychmiast bliżej brata Jagu- ara. Pamiętajcie! 181 Zamknął okienko i odwrócił się, a widząc mnie głaszczącego pie- szczotliwie gniadosza, który tak wiele uczynił dla uratowania mnie z niebezpieczeństwa, przystąpił bliżej i, ściskając mi rękę serdecznie, rzekł: - Człowiek, który dobrze i łagodnie obchodzi się ze zwierzęciem, jest rzadkością w tym kraju. Widząc pańskie zachowanie względem konia, myślę, że należy pan do ludzi zacnych. Chodźmy do izby! Otworzył przede mną wąskie drzwi i weszliśmy do utrzymanej bardzo schludnie izby. Podłoga była wymyta jak stół, czyste były szyby w oknach oraz wszelkie sprzęty. Naprzeciw drzwi umieszczone było na ścianie wielkie lustro, a po obu jego stronach dwa obrazy - Matki Boskiej i Pana Jezusa w cierniowej koronie. W jednym rogu wznosił się wysoko piec kaflowy, a w drugim stała sofa, pokryta skórą. Już przy pierwszym wejrzeniu zdawało mi się, że jestem nie w Ameryce Południowej, lecz w Bawarii lub gdzieś w krajach alpejskich. Mili i bardzo uprzejmi byli też mieszkańcy tego domu. Kobieta, która tak skwapliwie zaprosiła mnie do rancza, liczyła najwyżej lat czterdzieści, mąż jej był starszy może o lat dziesięć. Mieli na sobie szwajcarski strój ludowy. Druga kobieta, którą zauważyłem po moim przybyciu, była służącą w tym domu, jej pochodzenie było niewątpli- wie indiańskie. Nie weszła ona z nami do izby, lecz zawróciła do kuchni, skąd dolatywał dźwięk garnków i talerzy. W izbie więc było nas czworo. Podczas gdy gospodarz f gospodyni zaprosili mnie do stołu, brat Hilario rzekł: - Dowiedział się pan przed chwilą, kim jestem, a teraz mam zaszczyt przedstawić panu gospodarzy tego domu, są to senior i seniora Burgli. - Ach, pochodzą państwo prawdopodobnie ze Szwajcarii? - zwróciłem się do gospodarza. - Wnioskuję to z nazwiska i ubioru. - Tak. Oboje jesteśmy rodowitymi Szwajcarami. - Bardzo mi miło poznać i przede wszystkim podziękować za 182 uratowanie z groźnego położenia. - No, nie było z panem tak źle, jak pan przypuszcza - uśmiech- nęła się kobieta. - Jak to? Przecież lada chwila mogłem być powalony przez bolas i dostać się w ręce opryszków. Gdyby mnie schwytali, już bym nie żył. - Za cóż to uwzięli się tak na pana? - Za rzekomą zdradę stanu i za morderstwo, które jakobym usiłował popełnić, a które nie było niczym innym, jak tylko odparciem zamachu, jaki na mnie w Montevideo przygotowano. - Zechce pan nam zapewne opowiedzieć swoje przejścia i przy- gody? - Z całą gotowością. Jest to zresztą moim obowiązkiem względem tych, którzy mi przynieśli pomoc w ciężkiej chwili. Opowiedziałem mym wybawcom wszystko, co mnie spotkało w tym kraju od czasu opuszczenia pokładu statku aż do ostatniej chwili. Gdy skończyłem, brat Hilario rzekł: - To ciekawe! Rzadki to wypadek, aby w tak krótkim czasie przeżyć tyle groźnych przygód. Wygląda na to, że śmierć urządziła pościg za panem. - Gdybym chociaż wiedział, kto mi nastał na kark tych ludzi. - Może się jeszcze dowiemy. - Podejrzewam Ruda. - Ja również. Ale mniejsza o to. Skoro bowiem nie zamierza pan zatrzymywać się dłużej w tym kraju, to obojętne jest, kto dybie na pańskie życie. Główna rzecz, to uwolnić się od niebezpieczeństwa. - To będzie trudna sprawa. - Mam jednak nadzieję, że panu w tym dopomogę. - A mnie się zdaje, że prześladowcy moi czekać tu będą na mnie, póki nie opuszczę waszego gościnnego domu. - Jeżeli oczywiście nie zabraknie im cierpliwości. - Będziemy bardzo radzi - wtrąciła gospodyni - mieć pana u siebie jak najdłużej. Szkoda tylko, że smutek gości w naszym domu. 183 - Czy ktoś jest chory? - zapytałem. - Mój wuj - odrzekła. - Leży w drugiej izbie, zapewne zauważył pan. Istotnie kilka razy w trakcie mego opowiadania uszu moich doszły ciężkie westchnienia i jęki chorego. - Czy ciężko chory? - Tak. Trapi go nie tylko choroba ciała, ale i choroba duszy - odrzekła. - O wyzdrowieniu zaś nie ma mowy, katastrofa nastąpi prawdopodobnie w przeciągu kilku dni. Najgorsze jednak są jego cierpienia psychiczne, na skutek których nieszczęśliwy nie chce nawet słyszeć o pokarmie, ani o lekach. - To nieszczęście. Utracił zapewne nadzieję? - Nie sądzę, ale o ile mi się zdaje, coś go okropnie gnębi. Może nawet jakieś przewinienie, którego ciężar pragnąłby usunąć ze swego sumienia przed śmiercią, a brak mu na to odwagi. Przebywał długie lata w górach na Zachodzie, ale czym się właściwie trudnił, nie wiemy. Wspominał tylko, że zajęty był jakimiś poszukiwaniami szczątków zwierząt przedpotopowych, pozostających w ziemi, przy czym dorobił się pewnej kwoty i zakupił z nami do spółki to ranczo. Zanim zacho- rował, przebywał prawie zawsze w Kordylierach, a do nas zaglądał zaledwie na kilka tygodni dla wypoczynku. Ostatni raz przybył tu przed dwoma miesiącami, a był tak wyczerpany i zabiedzony, że się aż przelękliśmy. Od tej chwili leży chory, za życia już robi wrażenie trupa i bezustannie gnębi go przeczucie, że wkrótce umrze. - W takim razie powinniście państwo przedsięwziąć starania, aby uspokoić jego sumienie. - Ma pan słuszność - wtrącił brat Hilario. Nagle rozmowa nasza przerwana została dzikimi wrzaskami, które rozległy się na zewnątrz domostwa. Ranczero chwycił strzelbę i chciał wybiec z budynku, lecz brat Hilario powstrzymał go: - Daj pan spokój! Obejdziemy się bez broni. Przypuszczam, że 184 nietrudno mi będzie uporać się z tymi ludźmi. Senior mażesz wyjść do nich razem z nami. Wyszliśmy na dziedziniec. Wierzchowca mego już V nie było, dowiedziałem się, że peon zaprowadził go na drugą stfonę domu, gdzie znajdował się obszerny korral dla koni. Napastnicy walili z zewnątrz w bramę i domagali się, by ich wpuścić do środka. Brat Hilario otworzył okienko, a major piorunującym głosem krzyczał: - Do diabła! Jak długo będziemy tu czekali? Pół godziny już dawno upłynęło! - Jeżeli nie macie czasu na czekanie, to sobie jedźcie z Bogiem. - Owszem, pojedziemy, ale dopiero wówczas, gdy wyjdzie tu do nas cudzoziemiec. - Ba, ale my go wam nie wydamy. - Troszczyłbyś się, sługo Boży, raczej o sprawy duchowe, zamiast wtrącać się w nieswoje rzeczy. Muszę wracać do garnizonu i nie mam czasu wystawać tu godzinami. - Któż was trzyma? Jedźcie sobie, gdzie wam nakazuje obowiązek. Odczepiwszy się od nas, sprawicie nam prawdziwą przyjemność. - Pojedziemy natychmiast, ale dawajcie tu cudzoziemca! - Tego nie uczynię. - Nie? No to, zobaczymy. Daję wam pięć minut czasu do namysłu, i jeżeli nie wydacie nam zbiega, zabierzemy go sobie sań". - Drogo to was będzie kosztowało! - Oho! Zdaje ci się, mnichu, że skoro ty go bronis?., jest on już bezpieczny. Nie łudź się, bo mi twoja zakonna godność jest zupełnie obojętna i nie zawahamy się postąpić z tobą tak samo, jak z naszym zbiegiem. - Proszę! Spróbuj senior! Daję ci szansę! Przy tych słowach brat Hilario zamknął okienko, odsunął rygle i rozwarł bramę na oścież. Ciężkie wrota pod ręką jego poruszyły się, jak kartki papieru. Teraz znaleźliśmy się wobec napastników oko 185 .-. ,. . , , , .., z niezdecydowaniem patrząc na w oko. Nie ruszyli jednak ku nafli^ . / r "i ...... . ",, .^ajor zawołał do podkomendnych: brata Hilana i na mnie. Wówczas v ' ' J _ . • , .< i- ^wa^m1 P°^z kieszenią! Bierzcie - Tam stoi ten pies, który obel r - go! _ ,..,.., . - (O mi się dziwne wobec dotychcza- Tb grubiańskie odezwanie, wyda» , . _ , . ... "lędem mnie. Przecież tak niedaw- sowego zachowania się majora wzg- , , . "łowicka uprzeimego l dobrze wy- no, usiłował nadać sobie pozory ci' r J & J . , . « swej mocy. Teraz zmienił się chowanego, mimo ze miał mnie - , . ",," .^olwer, ten sam, który rzuciłem w diametralnie. Wydobył zza pasa re^ ' , . . , /a nim reszta. Lecz brat Hilario, trawę za rzeką i ruszył ku nam, a ' ... ,,/yknął gromko: zastąpiwszy mu drogę w bramie, kr-' - ° -Precz! •,,,... _ . . ... .y jednak, nie bacząc na mnicha Żołnierze zatrzymali się, majot ^ usiłował przedostać się na dziedzin^ ' - " , , ,^znie zakonnik, podnosząc rękę. - Precz, albo... - powtórzył gr'7 'r "<'(.< , . . , . ii naprzeciw siebie, mocując się Major zatrzymał się i obaj siat r ' .11 -c wzrokiem. 1.1 , , ,. . .,., ,,^^ha' al6 prawdopodobnie wzrok Nie mogłem widzieć twarzy mu1 . , , , .. - , oficer rzekł po chwili: jego posiadał druzgocącą siłę, gdyż ... domu bez pozwolenia. Ponieważ - No dobrze, nie wejdę do tego , . . , , . -idzoziemca, wykonam wyrok na jednak wzbraniasz się wydać mi er miejscu. ." z rewolweru. I podniósł rękę, mierząc do mni^ • . , , ,,/ał mnich ponownie. - Stój! Precz z bronią! - rozkaż r ,,^cił rękę. Alewsekundę podniósł Major, jak zahipnotyzowany, opu • j'ą znowu i wymierzył, mówiąc: , . ' .... (ios katabasowi i tego włóczęgę... - Dosyć! Nie dam się wodzić za' 6 w ,-..,, ... . . ,yiewaniej mnich wydarł mu silną Nie dokończył, gdyż najniespod^ . " . - " . , , .... , ,"