PCHLI TARG ANTONI \ MARIANOWICZ l Pchli * targ Wydawnictwa Radia i Telewizji Opracowanie graficzne Jerzy Treutler Redaktorzy Marta Bochenek Alina Zawistowska-TreutIer Autorzy zdjęć Andrzej Szypowski Tadeusz Rolkę CAF Redaktor techniczny Katarzyna Pasternak Korektor Izabela Wolin © Copyrigbt by Antoni Marianowicz 1991 Wydawnictwa Radia i Telewizji Warszawa 1991 Wydanie L Nakład 19 790 + 210 egz. Objętość ark. wyd. 10,35; ark. druk. 14,50. Druk i oprawę wykonały Opolskie Zakłady Graficzne, Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12 ISBN 83-212-0609-3 Pchli targ to miejsce, dokąd podąża się na spot- kanie z przygodą. Chcesz kupić parę butów, a ku- pujesz lornetkę. Marzy ci się sennik egipski, a na- bywasz psa. Znajdujesz tam rzeczy najrozmaitsze- go rodzaju i wartości, używane i nowe, przydatne i zgoła absurdalne, przemieszane bezładu i składu i egalitarnie sprowadzone do wspólnego straganu. Wbrew pozorom nie uważam tytułu tej książki za deprecjonujący, zdobyłem na różnych targowis- kach i bazarach szereg przedmiotów, które sta- nowią ozdobę moich domowych zbiorów. Co zatem oferuje ten mój prywatny pchli targ? Wspomnienia przemieszane jak popadło. Najdaw- niejsze dotyczą moich „Lehrjahre" — lat szeroko pojętej nauki. Inne okresu bezpośrednio powojen- nego, jeszcze inne lat pięćdziesiątych i sześćdzie- siątych. Wspominam moich mistrzów i kolegów, tych, których uwielbiałem, i innych, których lubi- łem umiarkowanie. Sporo wspomnień związanych jest ze sprawami satyry, z którymi los sprzągł mnie na długie lata, oraz z inicjatywami, które rodziły się najczęściej w kręgu „Szpilek". Wreszcie kilka wspomnień dotyczy moich podróży, bez których życie byłoby nudne jak emetyk. Słowem swego rodzaju „silva rerum" — pstrokadzna ciekawych wspomnień różnego autoramentu, co kto lubi i cze- go nie lubi, do wyboru, do koloru, zawsze do usług Kochanej Klienteli... AUTOR Szkoła im. Mikołaja Reja (fragmenty) Moją szkołę zachowałem po dziś dzień we wdzięcznej pamięci. Będąc uczniem podejrzewałem, że jest naprawdę dobra, dziś nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ale czy ją lubiłem? To zupełnie inna sprawa, na to pytanie muszę odpowiedzieć przecząco. Nie, niezbyt lubiłem szkołę. Wiem, że to niepopularne wyznanie, że powinienem roztkliwić się w zachwycie nad starą budą. „Szkoło, gdy cię wspominam, tęsknota w serce się wgryza, oczy mam pełne łez..." — pisał Tuwim, co prawda po to, ażeby zrymować: „Gallia est omnis divisa in partes tres". Ja, stwierdzając, że nie przepadałem za szkołą, nie mam bynajmniej na myśli Gimnazjum i Liceum im. Mikołaja Reja w Warszawie, ale szkołę jako taką. Nie lubiłem wczesnej krzątaniny, tornistra, chóralnych „ran- nych zórz", ławek, tablicy, lekcji, pauz i znowu lekcji, aż do 6 chóralnych „naszych dziennych spraw". Moje dzienne spra- wy zaczynały się później, szkoła nudziła mnie i irytowała, choć przyznaję, trudno jej było coś zarzucić: miała dobry poziom nauczania i jeszcze lepszą, liberalną atmosferę. Atmosfera zaś była w tych czasach problemem wielkiej wagi. Kiedy zacząłem uczęszczać do Reja na początku lat trzy- dziestych, nie było jeszcze Hitlera ani domorosłych hitler- ków. Wszyscy nieomal kochaliśmy Dziadka, choćby za to, że miał śliczne wąsy i lubił dzieci. Później z każdym rokiem robiło się mniej przyjemnie, polaryzowały się nastroje i wyzwalała agresja. W państwowych szkołach wyczuwalne były faszystowskie ciągoty, u Reja mogły się one ujawniać najwyżej w aluzjach i niedopowiedzeniach. Jak oka w głowie strzeżono apolityczności szkoły. Pamiętam, że kiedyś w wy- pracowaniu na temat radia pozwoliłem sobie na taką oto satyryczną parabolę: „z odbiornika dobiegają jakieś ryki, myślę, że to rykowisko jeleni z Białowieży, a to przemówie- nie fuhrera z Norymbergii" Nauczycielka polskiego skreśliła ten fragment wypracowania i obniżyła mi stopień. Nic takiego nie spotkałoby mnie z pewnością ze strony pro- fesora Rygiera, który był moim polonistą w wyższych klasach. Bo poza ogólną tendencją istniały jeszcze indy- widualne postawy nauczycieli i my, uczniowie, doskonale orientowaliśmy się, czym kto pachnie. Szkoła Reja należała do zboru ewangelicko-augsbur- skiego i mieściła się (jak zresztą i dziś szkoła o tej samej nazwie) na placu Małachowskiego, niejako w cieniu koś- cioła. Dyrektorem był pastor Adolf Rondthaler, nobliwy starszy pan z siwym wąsem. Nie mieliśmy z nim kontaktu, pojawiał się jedynie jako mówca przy bardzo uroczystych okazjach. Na co dzień zastępował go wicedyrektor, dr Kazimierz Kosiński, mały ruchliwy jegomość, zawsze okrop- nie podenerwowany. Baliśmy się go jak ognia, bo był ucieleśnieniem szkolnego rygoru. Rano czyhał na spóź- mających się, później załatwiał porachunki ze sprawcami wszelkich wykroczeń. Miał też miły zwyczaj wchodzenia do klas w czasie trwania lekcji i odczytywania nazwisk ucz- niów, których rodzice nie wywiązali się ze świadczeń finansowych wobec szkoły. „Pakuj książki i zabieraj się do domu!" — mówił z bezprzykładną zawziętością. Wydawało się, że jest potworem, dopiero w czasie okupacji zetknąłem się z nim bliżej. Uczył polskiego na tajnych kompletach licealnych. I wtedy objawił mi się całkiem inny Kosiński — życzliwy i pełen wyrozumiałości. Jaki był naprawdę, nie wiem. Politycznie — piłsudczyk z krwi i kości. Na jego biurku stała fotografia marszałka z dedykacją, z której był dumny. Pozostawił po sobie sporo książek dość mętnych — najlepiej znał się chyba na pisarzach politycznych XVI wieku. Jego bezspornym osiągnięciem był syn, wspaniały scenograf i oryginał, Jan Kosiński. Sprawy administracyjne na niższym szczeblu załatwiał inspektor Jan Koelichen, smagły brunet o smolistych oczach i kruczoczarnym wąsie, chodzący zawsze z pękiem kluczy. Mnie — przyznaję — brak klucza do tej kontrowersyjnej postaci. Miał wśród uczniów swoich faworytów, resztę ignorował. Mówiono, że należał do „mniejszości seksual- nych". Najbardziej przeszkadzało mi to, że w jego zacho- waniu wyczuwałem coś w rodzaju ustawicznej inwigilacji środowiska uczniowskiego. Czy ja wiem zresztą, może to tylko gra mojej niechętnej Koelichenowi wyobraźni... Postawą jednoznacznie państwowotwórczą wyróżniał się przyrodnik, dr Władysław Szaniawski, zresztą świetny nauczyciel. Był pełen krzepy, silny, zwarty i gotowy, zawsze sportowo ubrany. „Kowalski! — wołał beczącym głosem, który naśladowały całe pokolenia rejaków — już choćby wzgląd na wiszące w klasie portrety najwyższych dostojni- ków państwowych powinien powstrzymać cię przed prze- szkadzaniem na lekcjach!" Portrety te były dlań ciągłym 8 źródłem patriotycznych inspiracji. „Dziad naszego kolegi — mawiał, prężąc się w pozycji na baczność — pan prezydent Rzeczypospolitej, profesor doktor Ignacy Mościcki, wielki uczony, który rozsławił imię Polski w całym świecie..." („Dziad kolegi", bo do Reja chodził wnuk Mościckiego, Zwisłocki). A kiedy wyraz twarzy Kowalskiego świadczył, że myśli o niebieskich migdałach, Szaniawski beczał do- nośnie: „Połóż ten ołówek! Nie baw się piórnikiem! Nie kiwaj się na stołku, trzy tysiące złotych szkoła za to linoleum zapłaciła!", po czym dobijał gapia: „A Niemiec toby się cieszył, że młody Polak nie uważa!" Szaniawski był wzorem patrioty, kupował wyłącznie polskie wyroby i jeździł polskim fiatem, którego zalety wynosił pod niebiosa. Podejrzewaliśmy, że ma procent od sprzedawanych ze swej poręki egzemplarzy. Sztandarową postacią był także nasz nauczyciel gimna- styki, Bolesław Olszewski, powszechnie zwany Bólem. Bolo był podstarzałym atletą o potwornie rozrośniętej klatce piersiowej, ubierającym się w sportowe kurtki, wysokie buty i spodnie pumy. Jako mamy gimnastyk musiałem opłacać trójkę, a czasem nawet czwórkę na cenzurze chodzeniem do jego prywatnej szkoły gimnastycznej w Alejach Jerozo- limskich. Była to katorga. Na szczęście często zapadałem na różne grypy i grypki, dzięki czemu nie udzielałem się na uczelni profesora Olszewskiego zbyt często, przestrzegając za to skrupulatnie płacenia za lekcje. Kiedyś pozwoliłem sobie na jakąś polityczną aluzyjkę, zdaniem Bolą, niestosowną. Spojrzał na mnie badawczo, po czym powiedział z przekąsem: „Nie powinieneś pozwalać sobie na takie żarty". Zapytałem prowokacyjnie: „Dlacze- góż to?" Bolo pomyślał przez chwilę, miał już odpowiedź na końcu języka, ale machnął ręką i wrócił do ćwiczeń fizycznych. Umysłowe nie były jego najsilniejszą stroną. Na drugim biegunie postawiłbym dwóch nauczycieli, 9 Profesor Leon Rygier których wspominam z najgłębszym sentymentem. Są to — polonista Leon Rygier i historyk dr Oskar Bartel. Rygier był młodopolskim poetą, pierwszym mężem Zofii Nałkowskiej. Prezentował się imponująco: rudawy brodacz z ogromnym brzuchem, podobny do Franca Fiszera. Uwiel- białem go za dowcip i rozkoszny libertynizm. Próbką jego humoru niechaj będzie następująca sytuacja: Rygier pro- wadzi wykład, ktoś przeszkadza mu gadaniną. Ponieważ zazwyczaj gada Kowalski, Rygier woła: „Kowalski, uspokój się!" Na co klasa: „Nie ma dziś Kowalskiego, jest chory". Rygier staje w postawie zbolałego ojca z tragedii Szekspira i załamując ręce woła: „Kowalski, Kowalski, dębie dziś nie ma, a ty tak przeszkadzasz, jak gdyby nie było dwóch Kowalskich!" Rygier zjednywał sobie uczniów również i tym, że traktował ich jak dorosłych ludzi. Sprawy erotyczne nazy- wał po imieniu, bez uników i niedomówień. O Maryli 10 Wereszczakównie wyraził się kiedyś, że była kochanką Mickiewicza, co naraziło go na poważne kłopoty wskutek interwencji jednej z dotkniętych do żywego matek. Mimo to ulegał naszym błaganiom, kiedy prosiliśmy o zadeklamo- wanie któregoś z erotykówjego pióra. Stawał wtedy w pozie tokującego amanta i recytował z przejęciem: Daj mi twe wargi wrzące krwią Na jedną noc, na jedną noc, Płomienie piersi, co tak drżą, Na jedną noc. Owiń mnie bluszczem rąk i ud Na jedną noc, na jedną noc, Daruj mi łona twego cud Na jedną noc... i tak dalej w tym samym duchu. Chociaż znaliśmy ten wiersz na pamięć, wysłuchiwaliśmy go z płonącymi uszami, a na- grodą dla twórcy były huczne oklaski. Czyja popularność mogła równać się z popularnością autora tych namiętnych strof? Z pewnością niczyja! Często pytaliśmy pana Leona o jego pożycie z Nał- kowską. Był pod tym względem dość dyskretny i kwitował te pytania enigmatyczną odpowiedzią: „Dobra była kobieta, ale na żonę niezdatna!" Swój stosunek do aktualnej mał- żonki, z którą ożenił się w epoce Tetmajerowsko-Ryd- Iowskiej chłopomanii, streszczał w następującym poleceniu: „Skocz no, chłopcze, do mnie do domu po teczkę, a jak d otworzy taka — wiesz... — kuchta, nie zapomnij cmoknąć jej w mankiet, bo to moja żona!" Był dobrym nauczydelem dla dobrych uczniów. Źli nie interesowali go w najmniejszym stopniu, zwracał się jedynie do tych, z którymi miał „wspólny język" (używam jego 11 określenia). Kiedy nastał jako polonista w mojej klasie, temat pierwszej pracy domowej brzmiał: „Mój stosunek do współczesności". Wysmażyłem straszliwy paszkwil na tota- lizm, przy czym wiele cytatów zaczerpnąłem ze świeżo opublikowanej książki H. G. Wellsa. Rygier zabrał wszys- tkie prace do domu, a następną lekcję rozpoczął od stwie- rdzenia: „Jest tu jedno wypracowanie, którego autor do- stanie piątkę z plusem lub dwóję z minusem, w zależności od jego odpowiedzi". Po czym wezwał mnie do tablicy i z chy treścią starego lisa zapytał: „Powiedz mi, kochanku, z jakiej to książki Wellsa pochodzą te twoje cytaty?" Odpowiedziałem bez wahania, że z książki będącej właś- ciwie scenariuszem, a zatytułowanej „Król, który był kró- lem". „Siadaj, masz piątkę z plusem" — rzekł Rygier i od tej chwili rozpoczęła się nasza przyjaźń. Często, odnosząc mu dziennik do pokoju nauczyciel- skiego (dziennik był wielki i ciężki, a Rygier nigdy niczego nie nosił), wdawałem się z nim w rozmowy o poetach i o poezji. Najchętniej opowiadał o swoich młodopolskich druhach, ale lubił również chwalić się podopiecznymi kwa- drygantami (u Reja właśnie pod okiem Rygiera narodziła się „Kwadryga"). Do skamandrytów żywił urazę o jakieś ich zastarzałe nietakty, do Słonimskiego na przykład miał żal o to, że w którejś z „kronik tygodniowych" nazwał go starym. „Powiedz mu — perorował — że jestem młody, bezwstydnie młody, a ten brzuch i ta broda to tylko charakteryzacja — rozumiesz? Tylko charakteryzacja!" W przeciwieństwie do rabelaisowskiego Rygiera pro- fesor Bartel nie odznaczał się malowniczością. Był niepozor- ny, szczupły i schorowany, co nie przeszkodziło mu w niezłej kondycji dotrwać do osiemdziesiątki. Zaciągał z lwowska, podobnie jak jego kuzyn Kazimierz. Jako historyk specja- lizował się w reformacji, ale znał się na wszystkich epokach, włącznie ze współczesnością. Swoje antyfaszystowskie na- 12 Profesor Oskar Bartel stawienie ujawniał przy każdej okazji, niezależnie od tego, czy mówił o Polsce, czy o starożytnym Egipcie. Lubiłem sposób, w jaki wykładał i w jaki pytał. Wykładając, akcen- tował w szczególny sposób rzeczy ważne i powtarzał je nieraz po kilka razy. Pytając, zapadał w stan półsnu, co dawało szansę uczniom wygadanym i pewnym siebie. Kie- dyś zapytał mnie o wyprawy krzyżowe, o których miałem słabe pojęcie. Ze średniowiecza znałem dobrze tylko gotyk, postanowiłem więc iść na całego: powiedziałem kilka zdań o wyprawach krzyżowych, po czym, widząc, że Bartlowi kleją się powieki, wypaliłem: „Ażeby należycie zrozumieć sens tych wypraw, należy powiedzieć coś na temat atmosfery średniowiecza. A cóż lepiej charakteryzuje tę atmosferę od gotyku". I pojechałem dalej tym gotykiem, aż Bartel ocknął się i przerwał potok mojej wymowy, stawiając mi piątkę. Profesora Rygiera straciłem z oczu w roku 1940 (zmarł 6 lat później w Łowiczu), natomiast moje serdeczne kontak- 13 ty z profesorem Bartlem trwały poprzez okupację aż do jego śmierci w roku 1974. Mam mu do zawdzięczenia bardzo wiele i myślę, że był jednym z najwspanialszych ludzi, jakich zdarzyło mi się spotkać na drodze mego życia. Od szkoły trudno się oderwać Od wczesnego dzieciństwa prześladuje mnie we śnie fala powodziowa — straszliwa góra wodna, zmierzająca nieu- błagalnie w moim kierunku. Widzę jej zbliżanie się przez okno, jest coraz bliżej i bliżej, a ja nie robię nic, bo wiem, że nie ma ucieczki. Skąd to się wzięło, nie wiem, nigdy nie widziałem takiego zjawiska. Może z filmu, a może z czyjejś relacji? Ciekawe, że nie odczuwam najmniejszego lęku płynąc statkiem po wzburzonym oceanie. Boję się wody na lądzie, nie wody na wodzie. Drugim snem prześladowczym jest po dziś dzień szkoła. Mam stawać do jakiegoś egzaminu, do którego nie jestem przygotowany, nic — poza przebudzeniem się — nie uchroni mnie przed klęską. Szkoła objawia mi się jako wizja przymusu i zagrożenia, choć dalibóg nie miałem żadnych problemów z nauką i należałem do najlepszych uczniów. 15 Musiałem jednak — stwierdzam to ze zdziwieniem — bar- dzo mocno przeżywać ówczesne lęki i emocje. Może dlatego nie lubiłem szkoły? Tu włącza się sceptyk, mój wewnętrzny sceptyk uo- sabiający tkwiące głęboko w mej naturze niedowiarstwo. No, tak — mówi — uczyłeś się dobrze, per saldo, dobrze. Byłeś dobry z polskiego, niemieckiego i łaciny — to na pewno, i jeszcze chyba z historii i geografii. Biologia nie była twoją najmocniejszą stroną, a jeśli chodzi o przedmioty matematyczno-fizyczne... Lepiej nie mówmy o nich. Twój poziom wiedzy z tych przedmiotów w pełni usprawiedliwiał wszystkie stany lękowe i urazy. Może to i prawda, choć byłem — o dziwo! — praw- dziwym demonem algebry i w tej dziedzinie matematyki zbierałem piątki. Za to geometria zupełnie nie wchodziła mi do głowy, zwłaszcza to wszystko, co musiało odbywać się w wyobraźni. Jak poradziłem sobie z fizyką i chemią, doprawdy nie wiem, bo o tych dwóch przedmiotach nie miałem pojęcia. Swój sukces przypisuję wyjątkowej pobłaż- liwości nauczycieli: naszego starego i trochę już zniedołęż- niałego fizyka, profesora Kozakiewicza, i zacnego chemika, profesora Szellera. Z ostatniej i decydującej o stopniu klasówki z fizyki dostałem czwórkę, ponieważ zadanie rozwiązał za mnie wąsaty laborant pan Jan. Z chemii trafną odpowiedź ściągnąłem lub zgadłem — nie pamię- tam — wykluczam jednak, ażebym mógł naprawdę wie- dzieć, o co chodzi. Ta sytuacja, zgadzam się ze sceptykiem, mogła rodzić stresy, podobnie jak moja nieruchawość i brak jakichkol- wiek zdolności manualnych. Ta ostatnia cecha przyczyniła się do kłopotów z nauczycielem robót ręcznych, panem Ż., chociaż bezpośredni powód konfliktu był inny. Jako pracę domową mieliśmy wykonać drewnianego ptaka — w zgodzie z ornitologicznymi atlasami lub tylko 16 z własną fantazją. Mój tukan nie należał do szczególnie udanych, choć jego wyprodukowanie u stolarza kosztowało mnie pięć złotych. Profesor Ż. ocenił dzieło czeladnika stolarskiego negatywnie i na półrocze groziła mi tróją. Było to bolesne, bo liczyłem, że będę miał „czystą" cenzurę, same piątki i czwórki... Tu pozwolę sobie na krótką i zaskakującą dygresję: otóż wyjątkowo nie znosiłem mistrza Jana Kiepury. Nie dlatego, żebym nie lubił belcanta, ale właśnie dlatego, że je lubiłem. Godzinami słuchałem nagrań Carusa, Gigliego czy Flety, porównywałem Battistiniego z Tita Ruffą lub Szaliapina z Journetem. Interpretacje Kiepury wydawały mi się tanie i efekciarskie, piosenki zaś, dzięki którym zdobywał sobie największą popularność, irytowały mnie swym prymitywi- zmem, przynajmniej jeśli idzie o tekst. Kiedy słyszałem: Brunetki, blondynki, Ja wszystkie was, dziewczynki Całować chcę! lub: Nagle bez słów Odeszłaś ty I prysły w mig me sny — miałem ochotę chwycić za pióro i słać protesty. Niestety nie wiedziałem dokąd. Jeszcze bardziej irytowały mnie idiotyczne filmy z Kiepurą *, jego fryzjerska uroda, a nade wszystko fakt, że nasz król tenorów zaprzedany był Ufie i największe ekstazy budził w hitlerii. (Ciekawe, że ani hitlerowcom, ani jemu samemu nie przeszkadzało, że był „mieszańcem" z ojca „aryjczyka" i rasowo nieczystej mamy). Kiepura noszony na rękach przez rozentuzjazmowane * Dziś muszę obiektywnie przyznać, że filmy z Giglim byty równie obrzydliwe. 17 Pchli targ tłumy, Kiepura śpiewający z dachu samochodu, Kiepura udzielający wywiadów na tematy polityczne i planujący karierę artysty-polityka a la Paderewski — to wszystko wydawało mi się nie do zniesienia. Można by powiedzieć, że im większą furorę robił nasz „chłopak z Sosnowca", tym bardziej ja, chłopak z Warszawy, zacietrzewiałem się w mo- jej antypatii. Tymczasem profesor Ż. — ten od robót ręcznych — był do obłędu rozmiłowany w Kiepurze. Jeśli nie nucił jego przebojów, to opowiadał nam drukowane na jego temat dyrdymały. Co mi strzeliło do głowy, żeby zakwestionować geniusz Kiepury, doprawdy nie wiem, dość że powiedziałem, co myślę o mistrzu jako artyście i człowieku. Reakcja profesora Ż. była natychmiastowa: postawił mi na półrocze dwóję z robót ręcznych. Dwója na cenzurze — był to w mojej szkolnej karierze przypadek bez precedensu. Pochlipując z bezsilnej złości, wyszedłem ze szkoły, ażeby wpaść prosto w objęcia ojca, który akurat czekał na mnie po lekcjach. Oczywiście opowiedziałem mu o moim nieszczęściu, dodając jeszcze to i owo, ażeby udramatycznić całą sprawę. Ojciec wysłu- chał mej relacji, po czym najspokojniej powiedział: „Jak nazywa się ten nauczyciel? Pan Ż.? A więc dobrze, idziemy zaraz do pana Ż." Próbowałem protestować, ale ojciec nie zwykł zmieniać raz powziętych decyzji. Ż. zbierał się właśnie do wyjścia. Na nasz widok nie okazał zdziwienia i uprzejmie poprosił ojca do swego gabinetu. Po pięciu minutach panowie ukazali się w drzwiach rozpromienieni: Ż. oświadczył, że ani na chwilę nie wątpi w moją poprawę, a ojciec, że to pewne jak dwa razy dwa cztery. Na pożegnanie wymienili długi, serdeczny uścisk dłoni, a na cenzurze miałem z robót ręcznych czwórkę, choć Bogiem a prawdą mój tukan wielkodzioby zasługiwał najwyżej na troję z minusem. 18 Co nastąpiło za zamkniętymi drzwiami, jakie argumenty mego ojca trafiły do przekonania profesorowi Ż., doprawdy nie wiem i wolę nie wiedzieć. Na koniec muszę przyznać się do mizernych wyników, również jeśli chodzi o lekcje śpiewu. Chociaż pasjonowałem się belcantem, moje wokalne osiągnięcia równały się zeru. O naszym nauczycielu, profesorze Marcelim Sowilskim, znanym śpiewaku, mówiło się, że ponoć występował nawet w La Scali. Nigdzie nie znalazłem potwierdzenia tych informacji. W jednym konkretnym przypadku profesor Sowilski wystąpił również jako kompozytor: był twórcą muzyki do szkolnego hymnu, do którego słowa napisał profesor Rygier. Zrekonstruowałem (przy czynnym współ- udziale kolegów) tylko jeden kawałek canta i refren: Gdy nam w sercach ogień płonie, Ogień naszych młodych lat, Złączmy serca, złączmy dłonie I z ufnością patrzmy w świat. Naprzód, Rejacy, Zwycięski, mężny huf, Razem w boju i w pracy Po ziszczenie młodych snów! Moje stosunki z Sowilskim polegały na wzajemnej nieagresji — ja nie śpiewałem, nie psując mu chóru, on zaś stawiał mi czwórki, nie psując mi cenzury. Myślę, że było to wzajemnie korzystne i uczciwe. Raptularz familianta Antoni Słonimski był moim ulubionym autorem od chwili, kiedy przestałem czytywać Przyborowskiego i Mayne Reida. A stało się to w latach trzydziestych, gdy wydarzenia polityczne zaczęły rzucać cień na moje sielankowe dzieciń- stwo. Słonimski jak nikt inny nadawał się na przewodnika po otaczającym mnie świecie narastającej grozy. Jego programowy humanitaryzm, podbudowany racjonalizmem i poczuciem humoru, wydawał mi się wówczas jedyną możliwą do przyjęcia ideologią i kto wie, czy nie wydaje mi się nią również i dziś, kiedy historia minionego półwiecza nie dostarczyła argumentów na rzecz innych, bardziej — powiedzmy — radykalnych poglądów na świat. Impo- nowała mi nieporównana ostrość pióra mego idola i ów jedyny w swoim rodzaju amalgamat dowcipu i wzniosłości, jaki stanowiła każda niemal „Kronika tygodniowa". Czy 20 muszę dodawać, że zachwycały mnie jego wiersze i że umiałem większość z nich na pamięć? Tak się złożyło, że Antoni Słonimski przez ożenek z cioteczną siostrą mego ojca, Janiną Konarską, wszedł w 1934 roku do mojej rodziny, co stanowiło niezmiernie ekscytującą przygodę dla dziesięciolatka. Janka.'.. Szczerze mówiąc nie przepadałem za nią, choć doceniałem zarówno jej talent, jak i urodę. („Talent i uroda" — tak zatytułował swój artykuł o niej, zamieszczony w „Wiadomościach Literackich", głośny wówczas malarz i pedagog Tadeusz Pruszkowski). Była świetną drzeworytniczką, ulubioną uczen- nicą Skoczylasa, laureatką wielu nagród na międzyna- rodowych wystawach grafiki i srebrnego medalu na Olim- piadzie w Los Angeles w roku 1932. Jej drzeworyty zyskały sobie dużą popularność, zwłaszcza wizerunki świętych oraz prace o tematyce zwierzęcej. Obracała się w środowisku skamandrytów, ale prawdziwą pasję jej życia stanowiły towarzyskie stosunki z młodymi arystokratami, których zawsze znałem ze zdrobniałego imienia (Jaś, Tonio, Gucio itp.). Chętnie przebywała również wśród dyplomatów, oczy- wiście anglosaskich. Janka była łagodną blondynką o skośnych, błękitnych oczach, śliczną, ale nieco mdłą, atrakcyjną, ale niezbyt błyskotliwą. Jej małżeństwo ze Słonimskim stanowiło za- skoczenie nie tylko dla mnie. Słyszałem, że była związana z Wierzyńskim, Antoni zaś kochał się w jej przyjaciółce, pięknej rzeźbiarce Irenie Baruch. To, żeby moja kuzynka (ciotka?) wyszła za kogoś, kto nie był — jak wówczas mawiano — pur sang, nie mogło mi nawet przyjść do głowy. Jakiś hrabia, szambelan papieski, charge d'affaires — owszem — ale nigdy ktoś, kto ostentacyjnie przyznaje się do swego „niearyjskiego" pochodzenia, a nawet nim się szczyci („syn rasy stokroć starszej niż Porta Romana..."). Dla znanych z bigoterii neofitów, jakimi byli przezacni 21 skądinąd wujostwo Sejdeman-Konarscy, stanowić musiał ten głośny mańaż ich córki nie lada orzech do zgryzienia... Zanim jeszcze przez szczęśliwe zrządzenie losu stałem się powinowatym Słonimskiego, widywałem go nieraz na ulicy i ogromnie przeżywałem każde takie spotkanie. Jakże miałbym go nie spotykać, skoro codziennie odbywałem z tornistrem na plecach wędrówkę przez Mazowiecką, gdzie jako kawaler mieszkał pod dziesiątym, tam, gdzie mieściła się apteka, pomiędzy salonem Garlińskiego a Mortkowiczem i „Zie- miańską". Ale osobiście poznałem Antoniego dopiero z okazji odczytu, który wygłosił na temat inauguracyjnego rejsu pols- kiego statku „Piłsudski" do Ameryki. Szczerze mówiąc odczyt sprawił mi zawód, był stosunkowo mało dowcipny. (Zapamię- tałem z niego jedynie pochwałę zdobiącej statek grafiki i żartobliwe ubolewanie, że w swej kajucie nie znalazł na ścianie drzeworytu Janiny Konarskiej). Po odczycie, który odbył się gdzieś na Kredytowej, rodzinne grono otoczyło prelegenta, który rzucił kilka konwencjonalnych uwag i pospiesznie oddalił się, uprowadzając Jankę. Antoni wyglądał wówczas zupełnie inaczej niż w latach powojennych, kiedy stał się chudym, szlachetnym i udu- chowionym białym sahibem. Jako czterdziestolatek miał dość mocną, wysportowaną sylwetkę, pucułowatą, nieco Antoni Słonimski (rys. Andrzej Stopka) 22 .łanimi i Antoni Słonimscyok. roku 1960. ZdJ\-cit; doli/ d mc publikom unc arogancką twarz i nie mniejszą niż później łysinę. Cała jego uroda skupiła się w dłoniach: miał długie, rasowe palce, które tak bardzo lubiła rysować Janka w swych póź- niejszych portretach Antoniego. Skłamałbym twierdząc, że sprawiał ujmujące wrażenie. Jego bystre piwne oczy spo- glądały złośliwie zza szkieł, kiedy witał się z drżącym z emocji sztubakiem, wpatrzonym weń z religijnym niemal uwielbieniem. Pamiętam, że w tym samym mniej więcej czasie nastąpiła oficjalna wizyta Słonimskich w naszym domu, dość kłopo- tliwa, zważywszy obecność wielu sędziwych wujów i ciotek. Myślę, że był to wynik ugody: wizyta u głowy rodziny, załatwiająca za jednym zamachem wszystkich krewnych Janki. Mistrz zachowywał się uprzejmie, ale mówił mało. Czułem, że się śmiertelnie nudzi. Wyznał mi kiedyś później, 23 że w czasie przymusowych towarzyskich nasiadówek odnosi wrażenie, jakby ściany pokoju waliły mu się na głowę. Mimo wysiłków mego ojca atmosfera była sztywna, ja zaś prze- żywałem takie psychiczne męki, że nie czekając na deser, uciekłem do kina. Później, w okresie wzmagającej się antysemickiej hecy i wściekłego judzenia przeciw Słonimskiemu, z jakąś ma- sochistyczną gorliwością chłonąłem wszystko, co druko- wały na swych łamach rozmaite pisemka z „Falangą" na czele. Styl tych ataków był jedyny w swoim rodzaju: „Zamknijmy raz na zawsze gębę różnym Słonimskim", „Gdyby tych trzech łajdaków (Słonimski, Tuwim, Wittiin — przyp. mój) w życiu swym nie napisało ani słowa, te (tu cytat — przyp. mój) zdania wystarczą, by sznur stał się ich nieodwołalną przyszłością". W roku 1938 ukazał się na łamach „Wiadomości Literackich" wiersz Słonimskiegp „Dwie ojczyzny" zakończony sławną strofą: Chociaż ci sprzyja ten wieczór mglisty I noc bezgwiezdna, Jakże mnie wygnasz z ziemi ojczystej, Jeśli jej nie znasz? Odpowiedzią było pojawienie się w „Ziemiańskiej" faszystowskiej bojówki, której przywódca, niejaki Ipohor- ski, uderzył Antoniego w twarz, wołając: „Masz za «Dwie ojczyzny!»" Kres wynikłej szamotaninie położyło dopiero pojawienie się Wieniawy. Kiedy rozeszła się wieść o incy- dencie, cała cywilizowana Polska zawrzała oburzeniem. Mieszkanie Słonimskich nie mogło pomieścić przysyłanych kwiatów. Zainwestowałem wówczas znaczną część moich oszczędności we wspaniałe róże dla Antoniego i byłem dumny, kiedy Janka podziękowała mi za nie przez telefon. Muszę stwierdzić, że mariaż z Antonim przybliżył mi 24 Jankę. Miałem już temat do rozmów z nią: oczywiście o Nim. Kiedyś, gdy odwiedziła nas w Konstancinie, nie wiem, dlaczego zapytałem, czy będzie miała dzieci. Ku memu zdziwieniu odpowiedziała: „Nie, to niemożliwe. An- toni nie jest człowiekiem, z którym można mieć syna". Nie całkiem tę odpowiedź pojąłem, ale było mi głupio pytać o szczegóły. Czyżby to miało znaczyć, że z Antonim można było mieć córkę? Tak czy inaczej Janka przelała macierzyńskie instynkty na swego rozpieszczonego mał- żonka, ja zaś pozostałem jedynym dzieckiem w rodzinie— sytuacja może i korzystna, lecz skądinąd nie pozbawiona niedogodności. W roku 1937 ukazała się nakładem Przeworskiego fantastyczna powieść Słonimskiego „Dwa końce świata", drukowana uprzednio w odcinkach na łamach „Wiadomoś- ci Literackich". Jej bohater, skromny subiekt księgarski nazwiskiem Szwalba, staje się dzięki przypadkowi jednym z nielicznych na świecie ludzi, którym dane jest przetrwać zagładę zgotowaną ludzkości przez niejakiego Retlicha (anagram nazwiska Hitler). Ofiarą wysyłanych przez Re- tlicha promieni padają istoty żywe, świat rzeczy martwych pozostaje nie naruszony. Szwalba snuje się więc po ocalałej i bezludnej Warszawie, zaopatruje się u braci Pakulskich, nocuje w hotelu „Europejskim" itd. Swego rodzaju kurio- zum stanowiła okładka „Dwóch końców świata", dzieło głośnego podówczas tandemu grafików Lewitt-Him. Przed- stawia ona plac Piłsudskiego (dziś Zwycięstwa) i leżącego na żółtej kanapie pośrodku tego placu Szwalbę (element umowny, graficzny), a dalej upiornie realistyczną fasadę wyburzonego hotelu „Europejskiego" na tle bardzo wyso- kiego i błękitnego nieba, widocznego poprzez czeluście wypalonych okien. Przed hotelem — dziwne i niepokojące drzewa, a w głębi ruina domu Krakowskie Przedmieście 25 40, gdzie przed wojną mieściła się redakcja „Kuriera Warszawskiego" (róg Karowej, dziś skwerek z pomnikiem Prusa). Otóż ten fotomontaż, będący wizją zagłady miasta całkiem różną od wizji Słonimskiego i zdumiewająco wobec autora niesubordynowaną, utkwił w mojej młodzieńczej wyobraźni z niesłychaną wręcz siłą i prześladował mnie, ilekroć pojawiłem się na placu, choćby po to, ażeby przyjrzeć się zmianie warty. Po latach, gdy obraz ten stał się rzeczywistością, przyjąłem go jako coś najzupełniej oczywistego i nieuchronnego, coś, o czym wiedziałem z góry, i to od dawna. Ciekawe, że ani Antoni, ani Jerzy Him, z którym się po wojnie zaprzyjaźniłem, nie potrafili powiedzieć mi na ten temat nic takiego, co w jakiejś mierze odpowiadałoby znaczeniu, jakie ta sprawa miała dla mnie w okresie mego psychicznego dojrzewania. Po prostu uznali tę okładkę za nieporozumienie, do którego nie byli skłonni przywiązywać wagi. Mniej więcej na rok przed wojną doznałem zaszczytu zaproszenia na obiad do Słonimskich. Miałem udać się do nich sam, bez rodziców. Myślę, że stało się to z inicjatywy matki Janki, ciotki Heleny Konarskiej, już wówczas owdo- wiałej. A może wpływ na to pamiętne wydarzenie miały brydżowe kontakty Antoniego z moim ojcem i stryjem oraz niejasne aluzje, z których wynikało, że Antoni pożyczył od ojca dość znaczną sumę pieniędzy (prawdopodobnie „na tego Szymona" —jak mawiała służąca Słonimskich, mając na myśli ulubioną przez nich restaurację Simona i Steckie- go). Można sobie wyobrazić, co przeżywałem w związku z tym zaproszeniem. Na Flory 2 przybyłem za wcześnie, gospodarzy nie było jeszcze w domu. Służąca poprosiła mnie do gabinetu Antoniego, po czym wyszła do kuchni. Zostałem sam wśród jego przedmiotów, jego książek, jego rękopisów. I wówczas 26 dopuściłem się najbardziej haniebnego z czynów — gdy o nim pomyślę, moje czoło jeszcze dziś pokrywa się potem. Na półce, gdzieś pomiędzy książkami, leżała wśród szpar- gałów niepozorna książeczka czy raczej notatnik pełen zapisków i rysunków z najdawniejszego okresu twórczości Antoniego. Były tam rękopisy głośnych później sonetów i szkice poety, który rozpoczynał swoją karierę jako ryso- wnik. Pokusa okazała się nie do zwalczenia, mimo wew- nętrznych oporów i zakazów dekalogu: mieć coś takiego na własność, przechowywać jak najświętszą relikwię, kto wie, czy nie ocalić przed nonszalancką niedbałością autora! Zemocjonowany, wsadziłem notatnik do kieszeni i przesta- łem jakoś o tym myśleć, kiedy do mieszkania weszli Słonimscy. Obiad jedliśmy w gustownie i oryginalnie urzą- dzonym pokoju w wymyślnym stylu bohemy. Poszcze- gólnych sprzętów nie przypominam sobie, z wyjątkiem przepięknych zydelków z centralnej Afryki — daru podró- żującego wówczas intensywnie Janty-Połczyńskiego *. Menu rozpoczęło się od barszczu, zupy, której nie wziąłbym do ust za żadne skarby świata. Ale jak tu grymasić na proszonym obiedzie u najukochańszego z pisarzy? Zjadłem więc barszcz — wydarzenie, które przeszło do rodzinnych kronik. Rozmowa była żywa i bynajmniej nie wymuszona, gospodarza bawiła moja niezwykła, jak na gimnazjalistę, znajomość literatury. Pamiętam, że powiedział coś pozytywnego o wydanych wówczas wspomnieniach Czermańskiego, ale zapomniał ich tytułu. Natychmiast podpowiedziałem: „W pluszowej ra- mie". Antoni zaśmiał się: „Przecież to ja ten tytuł wymyś- * Ostatnio w „Dziennikach" Marii Dąbrowskiej rozbawiła mnie uwaga z roku 1962: „Słonimscy mają ślicznie i pomysłowo urządzone mieszkanie — trochę antyków, a przecież nowoczesne. Takie mieszkania udają się, zwłaszcza u Polaków żydowskiego pochodzenia i w dodatku artystów «antycyganeryjnych»". Komplement dotyczył alei Róż 6, ale mógłby odnosić się również do Flory 2, z tym że choć pochodzenie gospodarzy stanowiło constans, ich tryb życia nie był wówczas bynajmniej „antycyganeryjny". 27 litem!" Była też mowa o Gałczyńskim, który wypisywał plugastwa w „narodowej" prasie, publikując jednocześnie zachwycające utwory na łamach „Szpilek". „Ktoś, kto pisze takie wiersze, nie może być pałkarzem!" — broniłem poety, co jednakże nie znalazło uznania w oczach Antoniego. „Zdolny facet — powiedział — ale nieodpowiedzialny i bezczelny, jak rzadko". To rzekłszy, wyszukał w swojej bibliotece egzemplarz „Utworów poetyckich" Gałczyńskie- go z krótką dedykacją: „Antkowi od Kostka". „Niesłycha- ne — dodał z rozbawieniem — ledwo znam tego typka". Rozmawialiśmy też o abonowanym przez mojego ojca antyhitlerowskim piśmie „Gerechtigkeit", które wychodziło najpierw w Wiedniu, a później chyba w Paryżu pod redakcją znanej austriackiej dziennikarki Ireny Harand. Antoni nie znał niemieckiego, przyjmował więc z zain- teresowaniem moje informacje o tym tygodniku poświę- conym walce z dyfamacyjnymi kampaniami różnych Ro- senbergów i Streicherów. „Anty-antysemityzm — powie- dział — to lepsze od filosemityzmu, do którego nie mam zaufania. Bo, szczerze mówiąc, ci, co szczególnie uwielbiają Żydów, wydają mi się nie mniej obłąkani niż d, którzy ich szczególnie nienawidzą". Obiad upłynął pod znakiem ożywionej rozmowy, bez śladu przymusu. Potem Antoni udał się na drzemkę do swego gabinetu, ja zaś bezpowrotnie straciłem szansę odło- żenia na miejsce notatnika, który coraz bardziej palił mnie w kieszeni. Dopuściłem się zatem kradzieży, czego się wstydzę, ale nie za bardzo, historia złagodziła bowiem skutki mego występku. We wrześniu 1939 roku trafiła w moje ręce, za pośrednictwem ciotki Konarskiej, znaczna część księgozbioru Słonimskiego z cennymi dedykacjami współczesnych pisarzy polskich. O ile wiem. Antoni zabrał ze sobą tylko dwie książki z autografami drogich sobie pisarzy: Żeromskiego i Wellsa. Reszta znalazła się w mojej 28 bibliotece, bo któż otoczyłby te książki troskliwszą pieczą? Były tam m.in. prześliczne dedykacje Pawlikowskiej, Kun- cewiczowej, Lechonia, Wierzyńskiego, Iwaszkiewicza i Tu- wima. Jedną z nich — tę Tuwima — zdołałem nawet zapamiętać. Brzmiała ona: Łysy, Ach, po cóż ci napisy, Wszak każdy dobrze wie, Zeko — o — cham Cię. Nie potrzebuję dodawać, że wszystkie te książki, a wraz z nimi fatalny corpus delicti — notatnik Antoniego — prze- padły bez śladu w wojennej zawierusze. W czasie wojny kontakt z Antonim trwał przez jego poezję. Słyszałem jego „głos nabrzmiały łzami przez radio Paryż, radio Toulouse", kiedy recytował swój „Alarm", jeden z najbardziej przejmujących wojennych wierszy. A później dochodziły do nas drukowane w podziemnych gazetkach lub zanotowane na przypadkowych kartelusz- kachjego wiersze, niby błyski światła w mroku okupacyjnej nocy. Późnym latem 1945 roku do „Połpressu", gdzie wówczas pracowałem, ktoś przyniósł wiadomość, że w grupie przy- byłych do Warszawy i obiadujących właśnie w hotelu „Polonia" angielskich pisarzy znajdują się Słonimski i Pru- szyński. Pobiegłem tam jak stałem i zobaczyłem kilkunastu cudzoziemców przy restauracyjnym stole. Wśród nich był Antoni — chudszy niż dawniej i szlachetniejszy. Odcze- kałem do końca obiadu, a kiedy jego uczestnicy wstali od stołu, zdobyłem się na odwagę — podszedłem i wybąkałem swoje nazwisko. „Syn Gustawa"— powiedział Antoni i przyciągnął mnie do siebie w geście pełnym serdeczności. 29 W swej poetyckiej litanii „Przekleństwo", która nie weszła do powojennych wyborów jego wierszy, pisał Sło- nimski, wyliczając zbrodnie okupanta: „Za to, że Tadeusz jest w niewoli...". Jestem pewien, że miał na myśli młodszego brata Janki, inżyniera Tadeusza Konarskiego, oficera reze- rwy, który, jak się później okazało, padł ofiarą rzezi katyńskiej. Po wojnie wyczekiwanie na powrót Tadzia wypełniło resztę życia ciotki Heleny. Janka i Antoni nie mieli złudzeń, niemniej trwała między nami korespondencja • w tej sprawie. Przebywając już na placówce w Brukseli, naiwnie usiłowałem uzyskać jakieś informacje za pośred- nictwem emeszetowskich kanałów. Spotkaliśmy się ze Słonimskim dopiero pod koniec 1946 roku w smutnym powojennym Paryżu, gdzie Antoni po przyjeździe z Londynu urzędował jako szef sesji literatury UNESCO. Mam w oczach ten Paryż sprzed lat czterdziestu kilku: nie oświetlone ulice, głód, długie kolejki przed piekar- niami. Słonimscy mieszkali w hotelu „Lincoln", opatulony pledami Antoni w nie dogrzanym pokoju wyglądał dokła- dnie tak, jak na pięknym rysunku Janki, zdobiącym pier- wszy powojenny wybór jego poezji („Czytelnik" 1946). To znaczy wyglądał źle, cierpiał na chorobę wrzodową i groziła mu operacja. Rozmawialiśmy oczywiście o Polsce, przy czym wypowiedzi Antoniego świadczyły o jego trzeźwości w ocenie sytuacji. Podkreślał swoją zasadniczą decyzję powrotu, ale nie wyobrażał sobie krajowej rzeczywistości ani na jotę lepiej, niż naprawdę się przedstawiała. Ze strony Janki wyczuwałem grę na zwłokę; w tym czasie Londyn nęcił ją nieporównanie bardziej niż Warszawa. Później pojechaliśmy na skromny obiad do hotelu „Maje- stic", gdzie mieściły się biura i stołówka UNESCO. Nasz stół, zapewne z racji funkcji Antoniego, znajdował się tuż koło stołu generalnego dyrektora tej międzynarodowej organizacji, Juliana Huxleya. Dało mi to możność ogląda- 30 nią tego wybitnego uczonego w gronie innych znakomitości, których nazwiska wypadły mi z pamięci. Zainteresowanie Janki skupiało się tak wyraźnie przy stole, gdzie urzędował sir Julian, że niemal nie uczestniczyła w naszej rozmowie. Antoni opowiadał mi o swojej pracy, którą traktował więcej niż poważnie. Jak na złość zapamiętałem jedną tylko niepoważną anegdotę — o tym, w jaki sposób lokaj w ambasadzie brytyjskiej zaanonsował Słonimskich am- basadorowi: „Mr Slonimski and Mrs UNESCO". Wczesne lata pięćdziesiąte, najgłębsza otchłań staliniz- mu. Przypadek zrządził, że którejś zimy spotkaliśmy się z Antonim w Nowym Domu Zdrojowym w Krynicy. Mieszkało się tam wręcz luksusowo: pokoje z łazienkami, dietetyczna kuchnia, zabiegi lecznicze na miejscu, salony do gier karcianych, słowem, wszystko, co potrzebne było do szczęścia Antoniemu. Niestety, Nowy Dom Zdrojowy miał poważny man- kament w postaci działu kulturalno-oświatowego, nieja- kiego towarzysza Gipsa (czy może Grypsa, nie odpowiadam za dokładne brzmienie nazwiska). Ów niezmiernie czujny i gorliwy funkcjonariusz zatruwał wszystkim życie swoją bezustanną aktywnością: inwigilował nas od świtu do zmroku i uświadamiał politycznie w sposób trudny do zniesienia. Troszczył się również o to, ażeby obywatelki nie znalazły się w pokojach obywateli (i vice versa) po godzinie 22.00 oraz ażeby stawki gier karcianych nie były zbyt wysokie, słowem, stał niewzruszenie na straży socjalistycz- nej moralności. Przy okazji wysyłał do swych mocodawców cale mnóstwo donosów. Po powrocie do Warszawy otrzy- małem poufną informację, że zostałem przezeń oskarżony o religianctwo, ponieważ w czasie wigilii przyłapał mnie na dzieleniu się opłatkiem. Towarzysz Gips prezentował się nikczemnie, był pokra- 31 cznym karłem, jego zaś polszczyzna pozostawiała wiele do życzenia. Można by pomyśleć, że został skutecznie zapro- gramowany jako rozsadnik antysemityzmu. Dlaczego pisząc o Antonim wspominam tę złowieszczo groteskową figurkę? Ponieważ doszło do tego, do czego dojść musiało, a mianowicie do kolizji między towarzyszem Gipsem a bezpartyjnym Antonim Słonimskim. Któregoś popołudnia, kiedy Antoni oddawał się w salonie swemu ulubionemu brydżowi, wkroczył tam kaowiec wołając: „Przerywamy grę w karty! W tym salonie odbędzie się zaraz pogadanka o Kostce Napierskim!" Zapanowała pełna kon- sternacji cisza, nikt jakoś nie śmiał przeciwstawiać się kulturalno-oświatowej dyktaturze. I wtedy rozległ się dźwię- czny głos Antoniego: „Przepraszam bardzo, ale mnie lekarz nie zapisał pogadanki o Kostce Napierskim. Gramy dalej, proszę panów!" To odezwanie się dało sygnał do buntu: ignorując wezwanie, powrócono do brydża. Gips stał przez chwilę, gotując się ze złości, aż wreszcie, już w drzwiach, zapiszczał: „My się jeszcze z panem policzymy, panie Słonimski!" Ciekawe, że ta pogróżka zrealizowana została dopiero przez następną ekipę, w okolicznościach, które, jak sądzę, nie sprawiły Gipsowi zbyt wielkiej satysfakcji. Antoni miał wielu przyjaciół, których lubił, i jednego, za którym przepadał: Tuwima. Jego poezję cenił najwyżej, o innych wybitnych poetach wypowiadał się nieraz z prze- kąsem (o jednym: „błyskotki dla dzikusów", o innym: „przekłady z martwego języka"). Wzajemna przyjaźń Sło- nimskiego i Tuwima nie doznała nigdy najmniejszego uszczerbku. Tuwim był nie tylko poetą z Bożej łaski, ale również najlepszym partnerem do wszelkich „wygłupów", najdowcipniejszym i najwrażliwszym na dowcip Antoniego współuczestnikiem niezliczonych literackich eskapad z okre- 32 su młodości. Ta młodość połączyła ich na całe życie: „Młodością było nasze kpiarstwo i śmiech... Zawadiactwo, nieprzepuszczanie nikomu... — czy to nie najwyższa i naj- prawdziwsza młodość?..." (J. Tuwim, „Youth"). Oczywiście, stosunek takiego egocentryka, jakim był Antoni, do wyżej na przedwojennym literackim rynku notowanego Tuwima musiał mieć w sobie coś z zawiści. Ta zawiść znajdowała ujście w całkiem zresztą usprawiedli- wionym kwestionowaniu politycznego rozeznania i publi- cystycznych talentów przyjaciela. Pamiętam, jak komen- tował Antoni protest Tuwima przeciwko aresztowaniu (oczywiście w okresie przedwojennym) Janiny Broniewskiej. „Wara od żon poetów!" — oburzał się Tuwim, Antoni zaś zadawał pytanie: „A co z żonami przedstawicieli innych zawodów?" 27 grudnia 1953 roku miałem u siebie świątecznych gości. Byli Brzechwowie, Mitznerowie i Janka Słonimska — Antoni leżał w klinice po zawale. Późnym wieczorem rozległ się telefon. Dzwonił Eryk Lipiński z niewiarygodną wia- domością o śmierci Tuwima. Popatrzyliśmy sobie w oczy i wszyscy rozeszli się niemal bez słowa. Tylko Janka powtarzała bezradnie: „Jak ja mu to powiem? Jak ja mu to powiem?" Nazajutrz zadbano o to, ażeby pod jakimś pretekstem nie dotarły do Antoniego gazety. Potem przyszła Janka i relacjonując wydarzenia dnia, powiedziała, ot, mimo- chodem: „Wiesz, Julek zachorował w Zakopanem". Antoni spojrzał na nią badawczo i szepnął: „Nie żyje..." „I co?" — zapytałem zemocjonowany, słuchając telefo- nicznej relacji Janki. „Ano nic" — odpowiedziała. — „Od- wrócił się do ściany i płakał..." Moja pamięć rejestruje wiele ulotnych obrazów z ćwierć- wiecza wspólnych pobytów w Domu Pracy Twórczej ZLP 33 Pchli targ Na tarasie w Oborach. Od lewej: Antoni Marianowicz, Antoni Słonim- ski, Maria Brandysowa, Julia Hartwig, Artur Międzyrzecki w Oborach pod Warszawą. Antoni lubił tę posiadłość, w której bywał jeszcze w „koszmarnych czasach sanacji", za Potulickich. Siadywał chętnie wśród przyjaciół na ganku, co w okresach pobytu w Oborach zastępowało mu kawia- rnię. Odbywał samotne spacery w towarzystwie snobis- tycznego kundelka, który asystował jedynie pisarzom dużej miary (Słonimski, Neruda, Hikmet), a nas, szaraczków, traktował z ostentacyjnym lekceważeniem. Czasami prze- chadzał się Antoni po ogrodzie z co ciekawszymi gośćmi, na przykład w pewnym okresie ze swym przedwojennym antagonistą, pięknym i prostym jak trzcina dziewięćdzie-' sięciolatkiem Adamem Grzymałą-Siedleckim. Widok dwóch starszych panów, pojednanych i świetnie się rozu- miejących, nasuwał refleksje o przemijalności tego, co nas 34 dzieli, i trwałości tego, co łączy. Oczywiście popołudnia przeznaczone były na brydża lub króla, zwanego też klin- giem lub klerkami. Do partnerów, którzy wyszli w niewła- ściwą kartę, zwracał się Antoni z zagadkową wymówką: „Zagrałeś jak foka". Wieczory w nowszych czasach spędzał przy telewizorze, a mecze piłki nożnej były dlań atrakcjami bez konkurencji. Pamiętam, jak w przeddzień swojej poważnej operacji (resekcja żołądka) Antoni powiedział mi na oborskim ganku: „A tak chciałem dożyć siedemdziesiątki. Znalazłoby się tu dla mnie sporo do roboty". Nie przypuszczaliśmy obaj, że los ofiaruje mu wiele jeszcze lat aktywnego życia, któremu kres położy dopiero najgłupszy w świecie przypa- dek, właśnie tutaj, o paręset metrów od Obór. Zdarzyło się to we wczesnych latach sześćdziesiątych, kiedy główna kawiarniana kwatera Antoniego mieściła się w „Nowym Świecie". Któregoś dnia przyszedłem tam wcześniej niż zwykle i ku swemu zaskoczeniu stwierdziłem, że Antoni już „urzęduje", to znaczy siedzi sam przy stoliku i charakterystycznym gestem zniecierpliwienia bębni pal- cami po stole, raz po raz spoglądając na zegarek. Czeka na kogoś, to jasne, ale jednocześnie daje mi znaki, żebym się przysiadł... Gdy to uczyniłem, powiedział tonem skarżącego się dziecka: „Już od kwadransa czekam na jakiegoś Czaczkie- sa * z Nowego Jorku. Zadzwonił wczoraj, żeby się umówić w szalenie ważnej sprawie. Twierdzi, że po to przyjechał do Warszawy..." To rzekłszy, ponownie spojrzał na zegarek. Nikt się jakoś nie zjawiał, podzieliłem się więc z Antonim wrażeniami z teatralnego spektaklu, który oglądałem po- przedniego wieczoru. Moje wrażenia były pozytywne, co nie podobało się memu rozmówcy. „Niechętnie chodzę dziś * Nazwisko zmienione. 35 do teatru — powiedział. — Aktorzy mówią tam różne głupie rzeczy, a mnie nawet nie wolno wtrącić się do rozmowy". Potem dodał coś mało pochlebnego o autorze sztuki, a kiedy mimo wszystko upierałem się, że napisał coś udanego, zamknął dyskusję stwierdzeniem: „Nie miał prawa". Tymczasem pojawiło się kilku stałych bywalców stolika: Andrzej Dobosz, Irena Szymańska, Roman Jasiński, może Adam Mauersberger — nie pamiętam. Każdego z nowo przybyłych Antoni informował o tajemniczym Czaczkiesie z Nowego Jorku, dodając tonem skargi: „Co on sobie myśli?" Rozmowa ożywiała się i Antoni przestał już spoglądać na zegarek, kiedy w progu kawiarni stanęło dwóch starszych mężczyzn: pierwszy — wysoki, zażywny i łysy jak kolano — promieniał radością życia i zadowoleniem z siebie, drugi — mały i zalękniony — sprawiał wrażenie zrezygnowanego i przygotowanego na najgorsze. Pierwszy uśmiechnął się szeroko na widok Antoniego i z kordialnie wyciągniętą ręką przystąpił do naszego stolika, wołając: „Ogromnie się cieszę, że nareszcie pana spotykam!" O spóźnieniu nie wspomniał ani słowem. Przywitawszy się z zimnym jak lód Antonim, obszedł cały stolik, przedstawiając się kolejno każdemu z obe- cnych: „Doktor Czaczkies z Nowego Jorku", „Doktor Cza- czkies z Nowego Jorku", „Doktor Czaczkies z Nowego Jorku" Po zakończeniu tej rundki, przez nikogo nie zaproszony, usiadł na wolnym krześle. Nie troszczył się przy tym o swego towarzysza, który bezradnie stał o kilka metrów od nas. „Czy ten pan jest z panem?" — litościwie spytała Irena. „Ach tak — przypomniał sobie doktor. — To jest pan Apfelbaum. Niech pan sobie przystawi krzesło, Apfelbaum..." Dalsza konwersacja była monologiem Czaczkiesa. Za- czął od tego, że zawsze marzył o spotkaniu z Antonim, nie wyjaśnił jednak, czemu to spotkanie miało służyć. Jego, Czaczkiesa, życiową pasją były podróże w poszukiwaniu 36 różnych mało znanych skupisk ludności żydowskiej na całym świecie. Najbardziej przy tym interesowały go krzyżówki rasowe Żydów z ludnością autochtoniczną. Zademonstrował nam dziesiątki zdjęć, które chcąc nie chcąc musieliśmy obej- rzeć, wysłuchując komentarzy: „To Ja w otoczeniu Żydów-Mu- rzynów w sercu Afryki". „To ja z Zydówką-Maoryską w No- wej Zelandii". „A to ja i ostatni już na świecie Żyd-Chińczyk". Antoni rzucił niechętnie okiem na Żyda-Chińczyka i zapytał z odrazą: „Czy pan może przysiąc, że to już ostatni?" Doktor Czaczkies pokazał nam jeszcze zdjęcie swego syna, samego i w otoczeniu rodziny, po czym nagle złapał się za głowę wołając: „Boże drogi, tak się tu mile rozmawia, że na śmierć zapomniałem o innym szalenie ważnym spotkaniu!" To rzekłszy, porwał się na równe nogi, rozdał nam pospiesznie wizytówki, z których wynikało, że jest doktorem Czaczkiesem z Nowego Jorku, rzucił mimo- chodem swemu niepozornemu towarzyszowi: „Będę na obiedzie o wpół do drugiej", po czym, zapewniając o swej radości z poznania Antoniego, wybiegł z kawiarni. Przy stoliku zapanowała cisza. „Ciekawe byłoby wiedzieć — powiedział wolno Antoni — co to właściwie za jeden, ten doktor Czaczkies z Nowego Jorku". Ponieważ nikt się nie odezwał, jego wzrok spoczął na małym, wystraszonym człowieczku, który nadal w zu- pełnym milczeniu rezydował przy naszym stoliku. „To pański przyjaciel ten Czaczkies?" — zapytał. Pan Apfel- baum wzruszył ramionami. „Mój przyjaciel? Jaki on tam mój przyjaciel. Jeszcze dwa dni temu, to ja w ogóle nie wiedziałem, że jakiś Czaczkies jest -na świecie! I nagle wieczorem dzwoni telefon. Żona podnosi słuchawkę i mówi: « Bruksela do ciebie!» Jaka Bruksela? Ja nikogo nie znam w żadnej Brukseli! Żona tłumaczy, że pomyłka, ale tam się upierają, że im potrzebny jest Apfelbaum. Biorę słuchawkę, wyjaśniam, że to nieporozumienie co do osoby, wtedy 37 włącza się jakiś gruby głos i on mówi: «Ja chcę rozmawiać z panem Jakubem Apfelbaumem z Elektoralnej!» To co ja miałem robić? Mówię: Tu Apfelbaum. Kto przy telefonie? «Doktor Czaczkies z Nowego Jorku». Z Nowego Jorku czy z Brukseli? « W ogóle to z Nowego Jorku, a w tej chwili aktualnie z Brukseli. Doktor Czaczkies». Ja nie znam żadnego Czaczkiesa! «Ale Knobelmana pan znasz ». Znać nie znam, najwyżej znałem. «Więc właśnie Knobelman mi powiedział, że jak będę w Warszawie, to koniecznie muszę zamieszkać na Elektoralnej u Apfelbauma». Co znaczy pan koniecznie musi? Ja niekoniecznie muszę pana przyjąć. Ja nie znam pana! «Już umie pan znasz, przyjeżdżam z Brukseli ekspresem siódma zero osiem. Proszę mnie oczekiwać na dworcu!» I tutaj coś trzasnęło i rozmowa się wyłączyła. Myśmy się z żoną zastanawiali, jak postąpić w tej sytuacji. No i w końcu to ja się zerwałem o piątej i pojechałem na dworzec. On przyjechał siódma zero osiem — jakiś taki duży i gruby — i od tej chwili nasze życie się skończyło. On u nas mieszka, je, pije, każe się cały dzień obwozić taksówkami po Warszawie. Wciąż lata z jednego miejsca na drugie i stale ja mu jestem do czegoś potrzebny. Teraz jest pierwsza chwila od wczoraj, że mogę trochę odetchnąć, ale za to żona musi się spieszyć, żeby był obiad na wpół do drugiej, bo normalnie to my jadamy o trzeciej. Pan się mnie pyta, co on za jeden, ten Czaczkies? To ja się pana pytam, co on za jeden?!" Nie pamiętam, co jeszcze mówił pan Apfelbaum, który być może nazywał się zupełnie inaczej. Wiem tylko, że kiedy po raz pierwszy przeczytałem monolog Antoniego „Jak to było naprawdę", jego narrator skojarzył mi się od razu z zakłopotanym panem Apfelbaumem z Elektoralnej. Po- dzieliłem się tą teorią z Antonim, który najpierw się zawahał, ale później zatelefonował do mnie specjalnie, żeby powie- dzieć: „Wiesz co, chyba jednak miałeś rację". 38 Antoni Słonimski (rys. Edmund Mańczak) Antoni szczycił się swoim pochodzeniem, bo któżby nim się nie szczycił? Lubił opowiadać o tym, że jego uczony pradziad Abraham Stern zarekomendowany został do Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk przez Sta- szica, o którym wszystko da się powiedzieć z wyjątkiem tego, że był filosemitą; że jego uczony dziad, Chaim Zelig Słonimski, redagował „Ha-Cefirę" i był najwybitniejszym chyba z warszawskich maskili *; że jego ojciec Stanisław Słonimski, lekarz-społecznik i działacz PPS-u, posłużył Prusowi do portretu jednego z bohaterów „Lalki", doktora Szumana. Charakterystyczne jest to, że Antoniego nie interesowała pozycja jego znakomitych przodków w świecie żydowskim (Salomon Łastik w swej książce „Z dziejów oświecenia żydowskiego" prostuje jego mylną opinię o dzia- dku Chaimie Zeligu), istotne było tylko to, co zdziałali • Żydowscy działacze oświeceniowi w XIX wieku. 39 bezpośrednio lub pośrednio dla społeczeństwa polskiego. Był dumny ze swej świetnej genealogu, ale była to duma dość specyficznego rodzaju, podszyta ironią („należy być dumnym z tego, na co się nie ma rady" — powiedział mi kiedyś w rozmowie). W czasie marcowej nagonki żartował na temat swego pochodzenia: „Rano, po przebudzeniu, okropnie żydłaczę — opowiadał. — Potem w dągu dnia mi to przechodzi, a wieczorami zdarza się, że mówię już całkiem czysto po polsku". Ciekawe, że nawet on, dziedzic najwyższej żydowskiej arystokracji ducha, nie był wolny od kompleksów. Słyszał w życiu niemało komplementów, ale kto wie, czy nie najwyżej cenił sobie powiedzenie mamy Kossakowej, zwanej Mamidłem: „Le petit Słonimski, ii est tres bien". Że jest „tres bien", to nobilitowało go — żeby pozostać przy francuszczyźnie — malgre tout. Idąc śladem dziadka, ale z odmiennych, bo polskich pozycji, atakował często „czarny ląd", co w niektórych kręgach żydowskich wyrobiło mu opinię antysemity. Cie- kawe, że do tej opinii obskurantystów żydowskich przy- łączył się w roku 1967 Gomułka. Nawet mając otwarte usta — a Słonimski miał je szczelnie zakneblowane — trudno było stawać w szranki z dyskutantem na stanowisku I sekretarza KC PZPR. Przypominam sobie Antoniego z tamtego okresu. Był dzielny, bardzo dzielny. W okresie marcowym frekwencja przy jego stoliku u Marca, czyli w „Antycznej", nie była wielka. Któregoś dnia siedzieliśmy we trójkę z Marianem Załuckim. W pewnej chwili pojawiła się znana piosenkarka i odwołała Mariana na stronę. Zdradził nam później powód tego odwołania: chciała go ostrzec, że przesiadywanie przy stoliku Słonimskiego nie jest bezpieczne. I rzeczywiście — można się było obawiać prowokacji, dopiero co ofiarą takiej „patriotycznej" akcji padł Kisiel. Co prawda dla Antoniego kawiarniane potyczki z faszystami nie były pierwszyzną, ale 40 co innego wysportowany czterdziestolatek, a co innego wątły i schorowany pan po siedemdziesiątce. Rozmawia- liśmy stale na te tematy, bo o czym wtedy mogliśmy rozmawiać? Wiersz „Dwie ojczyzny" ze swym zakończe- niem: „Jakże mnie wygnasz z ziemi ojczystej, jeśli jej nie znasz?" stał się aktualniejszy niż kiedykolwiek. Pojęcie dwóch ojczyzn zyskało zresztą nową aktualność w związku z oświadczeniem Gomułki, że prawdziwy Polak może mieć tylko jedną ojczyznę, które Słonimski pokwitował zapy- taniem: „Zgoda, ale dlaczego ma nią być Egipt?" Ciekawe, że w tych ponurych czasach Antoni raz, na prywatny — rzekłbym — użytek, zidentyfikował się z ojczy- zną Żydów. Myślę, że uczynił to przez przekorę, która stanowiła motor wielu jego życiowych poczynań. Będąc w roku 1967 w Paryżu, ofiarował znanemu polskiemu kompozytorowi Szymonowi Laksowi wierszyk, istniejący przypuszczalnie tylko w jednym egzemplarzu, który brzmi: My są sorry, very sorry, My jesteśmy agresory, My jesteśmy banda drabów, Napadamy na Arabów, Napadamy bez pardonu, Choć ich tylko sto milionów. W sposób niecny i zdradziecki Zabraliśmy sprzęt sowiecki, Niosąc tyfus, wszy i lues, Zajechaliśmy pod Suez, Plując, trując, deprawując Postępowe ich poglądy, Gwałcąc dzieci i wielbłądy. * * Sz. Laks, „Dziennik pisany w biały dzień". Oficyna Poetów i Malarzy, Londyn 1981. 41 Przez całe życie Antoni identyfikował się z polskością. Raz, wśród nasilającej się kampanii „antysyjonistycznej", użył pierwszej osoby: „My" w odniesieniu do narodu swych przodków. Myślę, że wbrew „teoriom" nacjonalistów nie uchybia to w niczym jego patriotyzmowi, o którym pisał tak przejmująco w wierszu „Ten jest z ojczyzny mojej..." Z niesławnego okresu 1968—69 utkwił mi w pamięci pewien szczególnie przykry epizod. Pisywaliśmy wówczas z przyjaciółmi audycję reklamową do radia. Ponieważ Antoni pozbawiony był jakichkolwiek możliwości zarob- kowych, postanowiliśmy wciągnąć go do współpracy z na- szą nie wadzącą nikomu audycją. Odpowiedzialny za ten dział programu radiowego wyższy urzędnik wpadł w za- chwyt z powodu pozyskania tak świetnego pióra i umówił się ze mną i z Antonim na rozmowę u Marca. Antoni przyszedł punktualnie. Siedzieliśmy czekając przeszło pół godziny, ale urzędnik się nie zjawił. Ktoś, widać, uświadomił go, jakie konsekwencje może pociągnąć za sobą zatrud- nienie kogoś publicznie napiętnowanego. Była to dla mnie, organizatora spotkania, sytuacja nie do zniesienia. Na szczęście. Antoni widząc moją tragiczną minę, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Nic się nie martw, da Bóg, że ich jeszcze zareklamujemy!" Po czym oddalił się swym lekkim, jakby trochę tanecznym krokiem, powiewając w mo- im kierunku kapeluszem. Jestem szczęśliwym posiadaczem kilkudziesięciu książek Antoniego, w tym kilku bardzo rzadkich, jak np. „Facecje republikańskie" wraz z J. Lechoniem, 1919 oraz „Wycieczki osobiste" i „Parada" z roku 1920. Sporo książek — oczy- wiście wydanych po wojnie— opatrzonych jest dedy- kacjami autora, z których kilkanaście pragnąłbym zacytować nie tylko z próżności, lecz również w nadziei, że mówią one 42 coś o pisarzu. Oczywiście pomijam dedykacje mniej lub bardziej stereotypowe. Najstarsza pochodzi z 1945 roku. Kolejna zaś („Poezje" 1954) brzmi: „Drogiemu krewniakowi i poecie, drogi poeta i krewniak A. Słonimski, 12 marca 1954 r." Następna przedstawia się podobnie: „Miłemu kuzynowi uroczy stryjaszek A. Słonimski, Obory, maj 1957" (na „Wspomnieniach warszawskich" 1957) W roku 1958 musiałem widocznie nabyć tomik „Li- ryków" na kiermaszu książkowym w stoisku PIW-u, gdzie Antoni podpisywał swą książkę. Dedykacja brzmi bowiem: „Kazikowi * za forsę Antoni". Dwutomowy wybór recenzji teatralnych, zatytułowany „Gwałt na Melpomenie" (1959), rzadkość, cały nakład poszedł na przemiał z powodu tytułu recenzowanej — bar- dzo zresztą niepochlebnie — sztuki Porchego „Car Lenin", posiadam z dedykacją: „Kaziowi — zgwałcony Antoni". Z tego samego roku pochodzi mało zrozumiała dedy- kacja na „Artykułach pierwszej potrzeby": „Zamiast Adol- fowi Rudnickiemu, który jest ostatnio niedobry, Kaziowi — przyjaciel, który stoczył się na pozycje burżuazyjno-libera- Ine". Zapewne Antoni zaczął pisać „Adolfowi...", a później zmienił zamiar i w ten sposób oszczędnie wybrnął z sytuacji. Z roku 1961 pochodzi dedykacja na „Rozmowie z gwia- zdą": „Koledze Marianowiczowi protokół tej jednostronnej rozmowy do wglądu — Antoni". „Popiół i wiatr" (1962) zadedykowany został mojej żonie: „Ricie w zachwycie". Zbiór drukowanych w „Szpilkach" felietonów „Załat- wione odmownie" (1962) ofiarował mi Antoni ze stwier- dzeniem: „Inicjatorowi tych brudów, podżegaczowi Ka- zikowi, Antoni". * Dla przyjaciół byłem, jestem i będę Kazikiem, nie Antonim. 43 •••ł Ss SŁOH1NSKI SŁONIMSKI LIRYKI WIBRSZE 195&—1963 /^r^ ^t^-* /^{tn^ir^t^ t^ ^f^fn^ -^ ^-^^ 'l)l ^^t^ ^rL^^ ^^ /-^ l<^^ ^(^o<^' i . <^-ty-cc^t-^^- /«-«*<^<-^^»^. H B!SŁONIMSKI • JAWA I MRZONKA SŁONIMSKI ^Z/4/t - •Off^ws v ^^*^^^^• ^«-^*<^**^»tź/, ^•^ rcn^ri^,/ W^t,^'€^f ••' ^f^^»n^rt ^f/l^Wff ^ ^i^^-.'t.^j^i,Ł^., 6^-f-M^a^,^^ *.? ^*^t'*t&"A».W7 a-^^^wy. lyf ^» ^^t Mc.^v/i,\ i f ?f»^ft^.\ '^^t-^ A<»- ,A-w^<-*»^<—'<... o-fr^i <&««^-r-»vi »^ŁA-^i/*'—- »*-«^r^«.t-*-^y ^-;(-Ł*y( ^-^^i^c. ^ U^^JH- ^^M-c^c. t^'<^ ^ ^^7 f-^^. ^i^, iŁi.7) ^.U. ^M^ " /r-'J/. c\ Autograf Tuwima utwór, o każdą niemal linijkę. Tuwim pocieszał mnie przy kolejnych porażkach, mówiąc: „Nie da pan rady. Facetów jeszcze można by przekonać, ale najgorsze są te stare, brzydkie, karłowate — wie pan — te ciotki rewolucji". Na egzemplarzu „Piórem i piórkiem" wypisał mi dedykację: „Antoniemu Marianowiczowi wszystko to, co piórem. Redaktorowi « Szpilek » wszystko to, co piórkiem. Obydwum — serdeczny uścisk dłoni. 26 XI 1951". A złożywszy swój charakterystyczny podpis, zapytał: „Nie wie pan przypadkiem, czy dobrze napisałem to obydwum? Jak to się, do diabła, pisze? Nigdy nie nauczę się tej przeklętej ortografii". Niestety, ja także nie wiedziałem i w słowie „obydwum" jest byk. (Powinno być „obydwóm", ale kto to naprawdę może wiedzieć?) Tuwim lubił targować się o wysokość honorariów. Zapewne nie był obojętny na pieniądze, ale i samo targo- wanie się uważał za pyszną rozrywkę. Jeśli coś wywalczył, cieszył się jak dziecko. Uwielbiał też otrzymywać prezenty. 109 Przynosiłem mu zawsze jakieś białe lub przynajmniej białawe kruki, o które starałem się na długo przed złożeniem wizyty. Raz był to jakiś osiemnastowieczny podręcznik medycyny, z którego odczytał mi z zachwytem rozdział o kołtunie. A robił to znakomicie — kiedyś namówiłem go na recytacje kilku wierszy, m.in. jego ulubionego „Męczennika": O pierwszej, gdy na/gwarniej, wszedł dureń do kawiarni. Siadł ważny, energiczny I chciał być zagraniczny... „Pan nie znał takich typków — powiedział Tuwim.— Nie chadzał pan przed wojną do kawiarni". „Czyżby dziś brakowało durniów po kawiarniach?" — zapytałem. „To nie to samo. Dziś takich nazywają kosmopolifami i jeśli siedzą, to nie przy kawiarnianych stolikach". (Był to okres, kiedy Tuwim ochłonął już z początkowego entuzjazmu wobec tzw. rzeczywistości i kiedy w jego wypowiedziach pojawiały się coraz częściej akcenty krytyczne). . Po raz ostatni odwiedziłem Tuwima w grudniu 1953 roku, na krótko przed jego fatalnym wyjazdem do Zako- panego. Był niesłychanie podekscytowany perspektywą rychłego zobaczenia gór. Marzył o tym w sposób wprost obsesyjny, czemu dał wyraz w swym wierszu: „Kłaniaj się górom, córeczko, kłaniaj się górom". W czasie naszej rozmowy przyjął dwa telefony do swej przybranej córki Ewy. Rozmówcą był przypuszczalnie jakiś szkolny koleżka Ewuni. „Tu mówi prywatny sekretarz panny Ewy. Tak jest — notuję — pan Jacek. Panna Ewa zatelefonuje do pana zaraz po powrocie do domu. Do usług, panie Jacku". I z dumą pokazał mi zdjęcie ślicznej Ewuni, niby to skarżąc się na jej powodzenie u chłopców. „Jest bardzo samodziel- 110 Julian Tuwim (rys. Maja Berezowska) 111 na — mówił —już wychodzi sama z domu. Któregoś dnia posłaliśmy ją po ciastka. Szła z pieniędzmi w ręku i spot- kała — wie pan kogo? — Antoniego (oczywiście mowa o Słonimskim). I wie pan, co mu strzeliło do głowy? Zapytał małej: Dokąd idziesz z tymi pieniędzmi? Po ciastka, wujku. Wtedy ten stary łobuz zaczyna płakać i jęczeć: Od rana nic nie jadłem. Daj mi te pieniądze na kawałek chlebka. Wycyganił od dziecka pieniądze i poszedł. Musieliśmy posyłać Ewunię po raz drugi. A wie pan, jak odbyło się nasze pierwsze po wojnie spotkanie w Warszawie? Zaraz po powrocie z Londynu Antoni zapowiedział swoją wizytę. Ja otworzyłem mu drzwi i, szalenie wzruszony, chciałem go uściskać — mój Boże, po tylu latach niewidzenia... A on z kamienną twarzą: «Przepraszam, gdzie tu jest wygód- ka?». «Tutaj» — pokazałem, speszony. Wszedł do środka, spuścił wodę i bez słowa wyszedł z mieszkania. Wrócił dopiero po dziesięciu minutach i wtedy padliśmy sobie w ramiona..." 27 grudnia 1953 roku wieczorem dowiedziałem się o śmierci Tuwima. I pomyślałem sobie wówczas, że nie muszę wierzyć w tę śmierć, jeśli tak bardzo nie chcę. Bo przecież „gdy nikt już książek jego nie otwiera, wtedy dopiero poeta umiera..." (Sztaudynger). A ja otwieram książki Tuwima zawsze, na przekór rychło przemijającym i zgoła mi obojętnym łaskom i niełaskom, jakim podlega pośmiertna sława poetów. Benedykt Hertz Co się tyczy daty mego urodzenia — pisał do mnie Benedykt Hertz w jednym ze swych listów —to tym epokowym dla mnie dniem był 7 czerwca 1872 r. dlatego, prócz dwu imion: Benedykt Józef mam trzecie — Robert. Jeśli Bóg da doczekać —jak mówiła moja Matka — 7 czerw- ca roku 1952 skończę lat 80. Ładny kawał czasu, co?" Piękny kawałek czasu objął Benedykt Hertz swym pracowitym życiem. Syn Sybiraka i bratanek uczestnika Komuny Paryskiej wyniósł z domu nie tylko szczery rewolucyjny patriotyzm, ale również pewną zawadiackość, która nie opuszczała go aż do ostatnich dni życia. Ta junacka, rzekłbym, zadzierzystość wzruszająco kontrasto- wała z jego niepozorną postacią. Kiedyś, gdy przyszedł do redakcji „Szpilek" w swej charakterystycznej maciejówce, nowa urzędniczka, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, 113 S — Pchli targ ''/ ' ^ y Ak \i Benedykt Hertz '^c^w^' (rys. Antoni Cbodorowski) '—'^ zadała mu sakramentalne pytanie: „Czy mogę wiedzieć, w jakiej sprawie?" Pan Benedykt wziął się pod boki i odparł gromko: „Jabłek nie sprzedaję, Hertz jestem". To powie- dzenie weszło do potocznego języka „szpilkowców". Benedykt Hertz zaczął pisać dość późno, bo dopiero na początku naszego stulecia. Liczył już lat blisko trzydzieści. Pierwszy okres jego twórczości zbiegł się w czasie z niepo- dzielnym panowaniem Młodej Polski. A w tym literackim klimacie Hertz nie miał szans na zrobienie kariery. Pisze o tym w swym wspomnieniu autobiograficznym pt. „Jak zostałem geniuszem": „Był początek obecnego stulecia, secesja w sztuce i ogromny urodzaj na geniusze. Przesiadywało toto całymi stadami po kawiarniach i żłopało czarną, dyskutując o sztu- ce dla sztuki (przez jak największe «s»), o Zarathu- strze, o nagiej duszy, praiłłach bytu, o Mangdze Jasieńskim, 114 o Nietschem i o wszystkim. A ja, bidulek, siedzia- łem w pobliżu i udawałem, że rozumiem, o co chodzi". Kult szarlatanerii, panujący wówczas w naszej litera- turze, zaciążył na ocenie Hertza jako pisarza „niewielkiego lotu". Sam Hertz poddał się widać tej z gruntu niesłusznej opinii, skoro we wstępie do powojennego wydania swych „Bajek", będących arcydziełem tego gatunku literackiego w ciągu wielu dziesiątków lat ostatnich, potrafił napisać o sobie: „za poetę nigdy siebie nie uważałem i jeżeli Czachowski doszukał się w niektórych moich utworach «poetyckiego wyrazu», to w każdym razie o «wydo- bywaniu» go nie myślałem". Wydaje się, że kańera literacka Hertza zapoczątkowa- na „Bajkami" z roku 1903 uległa w międzywojennym dwudziestoleciu pewnemu zahamowaniu. Hertz nie po- dzielał tego poglądu. Oto, co pisał w liście do mnie z dnia 8 sierpnia 1951 roku: „Wojowałem wtedy (w la- tach trzydziestych — przyp. mój) z faszyzmem i hitleryz- mem (nie identyfikuję tych dwu kierunków) na szpal- tach «Robotnika», «Czarno na białem» i «Dzien- nika Popularnego». Byłem wówczas w najlepszej for- mie i stworzyłem kilka drobiazgów naprawdę dobrych i celnych. Np.: Jest taki kraj, gdzie na. to, by człowieka uznano za człowieka, babki się wywleka i bada — niby kobyły lub krowy — zali je reproduktor pokrywał rasowy? Choćbyś pisał jak Heine, miał siły Samsona, rozum Spinozy, talent Mendelssohna — zmiażdży de, sponiewiera przysłowiowa buta, jeżeliś nie spłodzony przez ojca folbluta. 115 Cóż ma czynić nieszczęśnik w tym smutnym wypadku? Tylko jak o rogaczu mówić o swym tatku. Ruszył więc korowód cały: barony, dyrektory, radcy, generaty, by dać słowo honoru, że są z krwi i z kości synami nie swych ojców, lecz matczynych gości. Odtąd jest w Europie kraj, zda się, jedyny, gdzie się nobilituje właśnie takie syny. Dobrze też reagowałem na amory z Mussolinim, włoską wizytę w Warszawie... Atakowałem ONR-owskich błaznów, rzucających się w dziesięciu na jedną Ryfkę..." Po wojnie oddano Hertzowi należne miejsce — ukazały się wybory jego bajek i satyr, wspomnienia, utwory dla dzieci. Twórczość świetnego bajkopisarza, wnikliwie po- traktowana w kilku artykułach Jana Szeląga, a później Ludwika Grzeniewskiego, zasługuje jednak na bardziej szczegółową analizę krytyczną. Już choćby sama forma jego bajek, absolutne mistrzostwo we władaniu wolnym wier- szem, wywodzącym się w prostej linii od klasyków. Przypuszczam, że walory recytacyjne jego utworów wiążą się z wielkimi aktorskimi zdolnościami Hertza. Prze- cież Hertz, zanim jeszcze wziął pióro do ręki, występował w Warszawie jako recytator w konspiracyjnych ,Journaux parłeś". O Hertzu aktorze pisze Boy-Żeleński w swej recenzji z „Szopki warszawskiej", wystawionej w Teatrze im. Fredry w roku 1924: „Grał Dziadka (zarówno jak diabła) autor Szopki, p. Benedykt Hertz... I nagle (co już po pierwszym występie w „Qui Pro Quo" stwierdzono) ten literat okazał się aktorem, który mógłby niejednego członka ZASP w kozi róg zapędzić". Hertz był niedoścignionym interpretatorem własnych utworów. Na zebraniu Sekcji Satyry ZLP, poś- więconym jego twórczości (1951 r.), zarecytował na naszą 116 l prośbę kilka swych słynnych bajek. Kiedy ten osiemdzie- Usięcioletni starzec ilustrował świetnym aktorskim gestem ucieczkę szczutego zająca („Tchórz"): Pędzi, cwałuje zgraja hałaśliwa, a przodem mały zajączek wyrywa. Pies dopędzał go już, gdy szarak w bok dał skok i znikł mieliśmy pełne złudzenie nagonki, nawoływań jeźdźców, poszczekiwania ogarów. Benedykt Hertz zajął w Polsce powojennej, mimo pode- szłego wieku, czynną postawę pisarską. My, młodzi satyrycy, widzieliśmy w nim żywy symbol ciągłości tradycji naszej satyry. Imponował nam jako stary lewicowiec z gatunku niepokornych. Pamiętam, na przykład, jak na naradzie satyryków wystąpił wśród powszechnego aplauzu z fraszką: „Minister pisarzowi usta zamknąć może, Że mu ich nie otworzy, o to się założę". Do ostatnich chwil życia zachował Benedykt Hertz młodzieńczość ducha i umysłu. Napisał po wojnie szereg znakomitych bajek i satyr, miarą zaś jego pracowitości może być choćby fakt, że mając ósmy krzyżyk na karku, przez długi czas pisywał codzienną fraszkę na łamach jednego z dzienników. Niezrównany znawca polszczyzny prowadził pod kryptonimem „Ostrowidz" dział porad językowych w „Głosie Ludu", bezlitośnie piętnując zachwaszczenia naszej gwary dziennikarskiej. „Bajki" i „Satyry" Hertza nie wyczerpują z pewnością dorobku pisarza. Warto poszperać jeszcze w spuściźnie po 117 Hertzu i zadać sobie trud odszukania jego zaginionych utworów. Hertz pisał do mnie w jednym z listów na temat kompletowania „Satyr": „Mozolniejsza to praca, niż przewidywałem, wobec szczerb w naszych bibliotekach. Np. kompletu «Dziennika Popu- larnego »i « Czarno na białem » znaleźć nie mogę. A w obu pismach sporo drukowałem. Odbitki zaś zniszczyli okupanci, okradając i dewastując moją willę w Podkowie. Niedawno otrzymałem zapytanie z urzędu skarbowego: jakie inwestycje wprowadziły do owej nieruchomości władze okupacyjne? Bo urząd podejrzewa, że wojna mnie wzbogaciła. Difficile est satiram non scribere. Tylko że je ogłaszać trudno..." W nocy z 30 na 31 października 1952 roku ukończył Benedykt Hertz pracę nad „Antologią bajki polskiej", którą przygotowywał dla czytelnikowskiej „Biblioteki «Szpi- lek » ". Około godziny drugiej napisał na czystej kartce tytuł książki. Śmierć zaskoczyła go we śnie... Po publikacji tego wspomnienia otrzymałem od wdowy po Benedykcie Hertzu, dr Stefanii Hertzowej, następujący list z datą 7 listopada 1952 roku: • Nie chcąc przerywać posiedzenia, nie podziękowałam Panu za jego wspomnienie o mężu moim; czynię to teraz bardzo serdecznie. Chcia- łabym (chyba nie dotknę tym Pana) dodać do niego kilka wyjaśnień. Pisze Pan: „sam Hertz poddał się widać tej z gruntu niesłusznej opinii, że jest pisarzem «nie największego lotu»". Otóż nie! On tej opinii o sobie nie miał. Był niezwykle skromny w stosunkach z ludźmi, ale nie odnośnie do swej twórczości. Gdy się nieraz mówiło, że ten, że ów... że nagrodę i odznaczenia... zaraz mawiał: „to głupstwo, to nie ma znaczenia, bajki mnie i tak przeżyją. A zresztą, za co mnie mają nagradzać? Piszę, bo muszę wypowiedzieć, co mnie nurtuje, a nagrodą jest dla mnie, że to nieraz tak dobrze wychodzi". A wychodziło dobrze nie tylko dlatego, że miał talent, ale że odznaczał się benedyktyńską wprost pracowitością. Gdy mu kazałam dzień przeleżeć, by odpoczęło jego zmęczone serce, notował w dzienniczku (prowadził go przez szereg lat): „dzień zmarnowany". 118 Mówi pan o zawadiackości Hertza. Nie, zawadiaką nie był; przeciwnie, łagodny i ustępliwy aż do przesady, do irytacji. Ale gdy szło o wyrażenie przekonania w sprawie publicznej, nie wahał się nigdy przeciwstawić panującej opinii. To nie była zadzierzystość, to była prawdziwa odwaga cywilna. Zresztą nie tylko cywilna: w jednym z listów z 1905 r. (miał zwyczaj z niektórych okresów je przechowywać), w odpowiedzi na mój, wyrażający niepokój, pisze: „Stanąłem w rzędzie publicystów, którzy zadeklarowali się otwarcie z imienia i nazwiska jako rewolucjoniści. Było to dla mnie konieczne i naturalne. Dopóki trwa akcja agresywna ze strony społeczeństwa, jesteśmy prawie zupełnie bezpieczni. W razie reakcji, z którą też liczyć się należy, można stracić wolność, a może coś więcej". Jeszcze raz serdecznie za wspomnienie Panu dziękuję. St. Hertzowa. Zielony Konstanty Często myślę o Gałczyńskim. Jest poetą mojej generacji, która po dziś dzień traktuje jego twórczość jako „domową apteczkę" poezji. Jego wiersze zna się na pamięć — wracają raz po raz, pozostając w żywym krwiobiegu polszczyzny. A jednocześnie rozpatruje się tę jego powojenną twórczość z pewnym zażenowaniem, pod kątem „umysłu zniewolone- go" i „hańby domowej". To pech, że ten poeta z Bożej łaski, który zdecydowanie nie miał szczęścia do politycznych wyborów, nie uczestniczył w dalszych etapach naszej po- stalinowskiej historii. Dziś jako starzec, nie tak znów sędziwy, oceniany byłby na podstawie swych aktualnych wcieleń, jego zaś obfita (o wiele za obfita!) produkcja sprzed dziesięcioleci byłaby co najwyżej złośliwie przypominana przez zawistnych redaktorów jakichś prowincjonalnych antologii. 120 Dodatkowy pech poety — że te ultrapozytywne i hur- raoptymistyczne wiersze miały jednak w sobie „coś" i że nie dały się podciągnąć pod strychulec socrealistycznej estetyki. To naraziło Gałczyńskiego na kłopoty w ostatnich latach życia, to wpłynęło na zaostrzenie jego nałogu i przys- pieszyło katastrofę. Pamiętam, że przyszedł do mnie do redakcji ze swym definitywnie odrzuconym przez prasę literacką (za drobnomieszczańskość!) poematem „Przez świat idące wołanie" i że połowę tego utworu udało mi się ukradkiem przeszmuglować na łamy „Szpilek". Potem partyjna „walka ze spontanicznością procesu twórczego" nieco straciła na sile, co światlejsi szamani szarości gotowi byli jednak, w indywidualnym przypadku K.I.G., przystać na jakieś kwantum kolorów. Nastąpiło coś w rodzaju częściowego, warunkowego ułaskawienia poety, po czym najniespodziewaniej przyszła jego śmierć i pogrzeb, będący zadziwiającą manifestacją obłudy. Biorący w nim udział (na dwa tygodnie przed własnym zgonem) Tuwim zanotował: A to co za makabryczna kolejka? Kto do Cienia z hołdami się tłoczy? Dobrze, Cieniu, że masz martwe oczy, Jeszcze lepiej, że i usta twoje Śmierć wieczystym zamknęła spokojem, Miłosierna Śmierć Dobrodziejka. A najlepiej, że już nie masz siły... Gdy wiosną 1946 roku przebywałem w Belgii jako korespondent, byłem w stałym kontakcie z pracownikami naszego poselstwa i konsulatu, którzy w miarę możności informowali mnie o ciekawych wydarzeniach z terenu swojej działalności. Były to często sprawy bez znaczenia, ale jako gorliwy adept dziennikarskiego fachu chciałem wiedzieć możliwie o wszystkim. Kiedyś w telefonicznej rozmowie 121 z wyższym urzędnikiem konsulatu usłyszałem: „Aha... Może zainteresuje Pana, że jutro statkiem z Antwerpii repatriuje się jakiś literat... zaraz... tak, Gałczyński, Konstanty... Czy mówi coś panu to nazwisko?" Gałczyński nie cieszył się jeszcze wówczas szeroką sławą, ale dla mnie był autorem najcudowniejszych liryków i naj- zabawniejszych satyr, jakie — obok wierszy Tuwima — dru- kowały przedwojenne „Szpilki". Toteż najzupełniej sponta- nicznie powiedziałem: „Skumbrie w tomacie..." „Co pan mówi?" — zaniepokoił się funkcjonariusz. „Nic... Skumbrie w tomacie, pstrąg..." Wiedziałem, że poeta przebywa gdzieś na Zachodzie, ale gdzie, nie miałem pojęcia. Dopiero później fakt, że był tak niedaleko ode mnie, skojarzył mi się z fascynującym wierszem „Cafe-bar Ocean"; „W Brukseli, w złej dzielnicy jest kawiarnia « Ocean »..." Nie znałem kawiarni „Ocean" ani przychodzących tam na karty wykolejeńców, nie miałem szans, ażeby spotkać i rozpoznać w złej dzielnicy Konstantego Ildefonsa Gałczyń- skiego. Wiedziałem o nim natomiast, że jest — delikatnie mówiąc — naturą dość rozwichrzoną. Powiedziałem więc pracownikowi konsulatu z całą powagą: „Drogi panie, powrót do kraju tego literata — tego Gałczyńskiego — ma ogromne polityczne znaczenie... Poj- muje pan — polityczne! Ten Gałczyński może być na przykład schlany jak nieboskie stworzenie. Może pojawić się ze znacznym opóźnieniem. Otóż należałoby zrobić wszystko, ażeby — przytomny czy nieprzytomny — od- płynął jutro do kraju..." Mówiłem to chyba w proroczym transie, w wyzna- czonym dniu bowiem zgłosił się do odprawy z godzinnym opóźnieniem osobnik w stanie alkoholowego upojenia, w towarzystwie niewiasty imponującego wzrostu, którą przedstawił jako swoją narzeczoną. Narzeczona figurowała 222 na szczęście na liście repatriantów. Osobnik nazwiskiem Gałczyński podtrzymywany z jednej strony przez swoją bogdankę, a z drugiej przez przedstawiciela konsulatu wtoczył się na statek, wznosząc rozmaite okrzyki i intonując patriotyczne pieśni. Sam odjazd odbył się na szczęście bez zakłóceń... Co było dalej? Miłosz pisze w swym „Zniewolonym umyśle": v „Powrót jego do Polski odbył się z towarzyszeniem wszelkich przepisowych skandali: Delta (tak nazywa się w książce Miłosza Gałczyński — przyp. mój) od portu był w stanie alkoholicznej i patriotycznej euforii: wysyłał z każ- dej stacji kolejowej depesze do żony. Kiedy wreszcie zjawił się w Krakowie... w towarzystwie przyjaciółki, którą przy- wiózł z Brukseli, żona natychmiast zastosowała ostre repre- sje i przyjaciółkę wyrzuciła za drzwi..." Jak dowiedziałem się z plotek (od kogóż by innego, jak nie od Juliana Rogozińskiego) w usuwaniu „narze- czonej" z mieszkania żony czynnie dopomogła ówczesna sąsiadka Natalii Gałczyńskiej, Maryna Zagórska. Stęsknio- ny małżonek przyjął ten obrót rzeczy bez protestu i roz- kochany w żonie, znienawidził z całego serca „narzeczoną". Podobno stała się prototypem straszliwej Hermenegildy Kociubińskiej... Gałczyńskiego poznałem gdzieś w przelocie na początku 1949 roku. Później wiosną ujrzałem go stojącego tuż obok na platformie tramwaju. Przyglądałem mu się z przyjem- nością, bo podobała mi się jego powierzchowność: był niezbyt wysoki, silnie zbudowany, miał piękną lwią głowę, wyraziste spojrzenie i nosił zielone garnitury. Potem zdo- byłem się na odwagę i podszedłem przypominając okolicz- ności naszego pierwszego spotkania. Był zdumiewająco serdeczny i zaprosił mnie „avec Madame" —jak stwierdził 123 Konstanty Ildefons Gałczyńskj (rys. Jerzy Zaruba) nie wiadomo dlaczego po francusku — następnego dnia na kolację. Poszliśmy z żoną nie bez tremy. Gałczyńscy mieszkali w pięknym domu przy alei Róż 6, w skromnie urządzonym mieszkaniu. Z początku było bardzo sztywno, tak sztywno, że miałem wątpliwości, czy gospodarz w ogóle pamiętał o naszej wizycie. Okazało się na szczęście, że pamiętał. Pani Natalia podała kolację, atmosfera ociepliła się, słuchaliśmy muzyki i poezji. Gałczyński recytował swe wiersze w urzekający sposób, a jego piękny barytonowy głos wciąż jeszcze brzmi w moich uszach. Pamiętam też rewizytę Gałczyńskich u nas, w której uczestniczyli Mitznerowie (Mitzner wspomina o niej w swym szkicu o Gałczyńskim). Był to udany wieczór, znowu pełen muzyki i ciekawych rozmów. Konstanty Ildefons, trzeźwy 124 Autograf Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego 125 jak niemowlę, leżał na dywanie i domagał się coraz dalszych symfonii Beethoyena (miałem ich wówczas komplet pod dyrekcją Kleibera). Później —siedem symfonii zdołaliśmy utargować — mówił wiersze (nie swoje) po polsku, rosyjsku, niemiecku, francusku, angielsku i po łacinie. Jego zdolności były fenomenalne — twierdził, że nigdy systematycznie nie uczył się żadnego języka. Kiedyś, na samym początku naszej znajomości, byłem świadkiem spotkania Gałczyńskiego ze Słonimskim w lo- kalu „Szpilek" przy Mokotowskiej 48, gdzie ongiś mieszkał Kraszewski. Konstanty podbiegł do Antoniego z wyciągnię- tą ręką i serdecznym okrzykiem: „Witam pana, panie Antoni!", ten jednak cofnął się i wskazując nań palcem zwrócił się do mnie z żartobliwym zapytaniem: „To ten od kaczki, prawda?" Chodziło o Zieloną Gęś, ale w tej reakcji Antoniego ujawniła się niewątpliwie niechęć do przedwo- jennego piewcy „nocy długich noży". Było mi przykro, choć sprawa skończyła się przyjazną rozmową obu poetów. Piłem z Gałczyńskim dwukrotnie bruderszaft (z Bro- niewskim —pięciokrotnie), ale nie odważyłem się egzekwować swoich nowo nabytych uprawnień, on zaś także pozostawał przy formie: „pan". Mimo to okazywał mi wiele ciepła. Nie zapomnę jego wizyty w szpitalu, kiedy byłem ciężko chory, i naszej poważnej, zupełnie niezdawkowej rozmowy. Gałczyński był idealnym współpracownikiem redakcji, sumiennym i operatywnym jak rzadko. Czasem wywiązywał się ze swych literackich zobowiązań w redakcyjnym lokalu, kończąc na kolanie wiersze rozpoczęte w domu, za które domagał się wysokich honorariów. Pisał dużymi, wyraź- nymi literami, używając atramentu równie zielonego, jak jego oczy i ubranie. Wśród moich pamiątek znajduje się pozostawione przez Gałczyńskiego na redakcyjnym biurku posłanie następującej treści: „Constantinus Antonio Salutem. Wdzięczny będę praw- 126 dziwie za łaskawe spowodowanie, wzorem lat ubiegłych, honorarium na piątek, po które zgłoszę się najpóźniej w sobotę. Yeuillez agreer, etc. Mes hommages pour Ma- dame. K. I. Gałczyński". Zbigniew Mitzner Człowiekiem, któremu zawdzięczam szczególnie wiele jako szefowi, był Zbigniew Mitzner. Może istnieli u nas jacyś lepsi od niego dziennikarze, ale ja nie miałem szczęścia ich spotkać ani nawet o nich słyszeć. Zbigniew Mitzner miał absolutną inteligencję na tej zasadzie, na jakiej inni miewają słuch absolutny (słuchu za to nie miał za grosz). Mało znałem ludzi podobnie bystrych. Był znakomitym felietonistą, ale kto wie, czy nie świet- niejszym jeszcze redaktorem. Powojenny, krótki okres jego „szpilkowej" kadencji: jesień 1953 — wiosna 1955, zapisał się chlubnie w dziejach polskiej prasy satyrycznej. Mitznerowi miano wiele za złe, nie zawsze słusznie, choć z pewnością nie był aniołkiem. Jeden z pisarzy opowiadał z oburzeniem: „Nie mogę mu zapomnieć, że kiedy w czasie okupacji kupił ode mnie rękopis, kazał mi czekać na forsę 128 półtorej godziny, przed knajpą w której się obżerał. A forsę dał? „Dał". Waśnie... inni byli uprzejmiejsi, ale nie dali ani złotówki. Inteligencji i erudycji Mitznera nie towarzyszyła zbytnia skrupulatność w dziedzinie weryfikacji faktów. Nieraz cała misterna konstrukcja felietonu opierała się na wyssanej z palca informacji. Tak było na przykład w Łodzi z bezli- tosnym wyszydzeniem kolegów dziennikarzy za to, że nazwisko nowego wówczas prezydenta Stanów Zjedno- czonych piszą „Truman", a nie „Tcooman". Do prostowania swoich gaf odnosił się z wyraźną niechęcią — po prostu uważał całą sprawę za niebyłą. Poznałem go w Łodzi w roku 1945. Był wówczas niezbyt dobrze widziany — w ogóle przez całe życie bywał widziany to bardzo dobrze, to bardzo źle i potrafił jakoś radzić sobie Zbigniew Mitzaer (rys. Julian Źebrowski) 129 9 — Pchli larg z tą ustawiczną huśtawką. Już w okresie łódzkim wyczułem jego życzliwość. Później, jako redaktor „Robotnika", dru- kował szereg moich korespondencji z Belgii. Po powrocie do kraju zetknąłem się z nim ponownie jako dyrektorem Państwowego Instytutu Wydawniczego — na jego to zamó- wienie opracowałem wówczas dwa tomy humoresek Marka Twaina. Wreszcie w roku 1953 został naczelnym redakto- rem „Szpilek" i losy sprzęgły go ze mną jako z jego zastępcą. Mitzner urzędował w „Szpilkach" na parterze, w dużym ciemnym gabinecie, gdzie przez cały dzień paliło się światło. Podobny do buldoga i zasnuty dymem z fajki, siedział tam od wczesnego ranka, budząc grozę w swych współpracow- nikach, a zwłaszcza interesantach. Jeden z młodych rysow- ników, który z teką swych dzieł pod pachą przekroczył po raz pierwszy próg redaktorskiego gabinetu, tak wystraszył się na jego widok, że jak długi runął na podłogę. Mitzner miał odtąd do niego wyraźną słabość... Gabinetowi Mitznera, dziś stanowiącemu fragment re- dakcyjnego hallu, odbierał nieco splendoru fakt, iż prowa- dziły zeń drzwi do dwóch ubikacji —jedynych, z wyjątkiem analogicznego przybytku na trzecim piętrze. Stanowiło to ciągły powód jego irytacji, trudno bowiem było odmówić poważniejszym pracownikom dostępu do wygód. No i cały majestat na nic... Obrady kolegium przerywał nieraz, mimo kotar, odgłos spuszczanej wody. Pewnego dnia przyszedłem do redakcji wcześniej niż zwykle. W hallu spotkałem straszliwie podnieconego Mitznera, który spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem, a potem jęknął: „W klozecie — kupa!" Zdezorientowany, zapytałem: „I co — woda się nie spu- szcza?" „Spuszcza się, ale specjalnie zostawiłem, żeby po- kazać, jakie tu są porządki!" Praca z Mitznerem była szkołą odwagi, szybkiej decyzji, stałej ingerencji w życie. Pan Zbigniew tak pisał o mojej 130 książce „Plamy na słoneczku": „W ogóle śmieszy mnie i wzrusza książka Marianowicza. Dziś Stanowi dla mnie podstawowy podręcznik myślenia o naszej satyrze. Połowę przynajmniej tych utworów znam z okresu, zanim powstały. Znam je, gdy gorące (choć pozornie chłodne i powściągliwe) przekładaliśmy z autorem z ręki do ręki jak chleb dopiero co wyjęty z pieca. Patrzyliśmy sobie w oczy: co w nas zwycięży, oportunizm, czy te trochę odwagi. Jeśli można było, tośmy przeważnie je drukowali... O dziejach każdego wiersza można napisać ładny artykuł. Te wiersze bowiem stanowiły próbę odnalezienia czasu satyry nie w czwartym wymiarze, ale w wymiarach czasu realnego, rzeczywistego, z którego satyra została wygoniona". („Nowiny Literackie", nr 12, 1957). Zbigniew Mitzner (rys. Hanna Lipińska [Ha-Ga]) 131 Na fali ostrej krytyki społecznej, w szczytowym momencie rozwoju i znaczenia „Szpilek", nastąpiło kolejne załamanie się kariery ich redaktora, który — choć bynajmniej nie dał za wygraną (vide wyżej cytowany artykuł „Co śmiem myśleć o satyrze") — nigdy już nie osiągnął tej pozygi, którą zajmował w przededniu Października. Możni naszego świata uznali zapewne, że pozwalał sobie zbyt wiele... Mitzner miał mnóstwo wdzięku. Czasami sprawiał wra- żenie rozpieszczonego chłopca. Mimo wątpliwej urody cieszył się dużym powodzeniem u kobiet. Uwodził je metodą perswazji. Mawiał podobno (wiem to od redakcyjnych koleżanek): „Co to pani szkodzi? Niech pani spróbuje. Nie będzie się podobało, to poprzestaniemy na jednym razie..." Jedną z jego śmiesznostek była niechęć do przemiesz- czania się na własnych nogach. Najkrótsze nawet dystanse pokonywał za pomocą taksówek. Zimą w Zakopanem gdy trasa wiodła go z hotelu na Krupówkach do „Halamy" i z powrotem, wynajmował sanie, które czekały dwie lub trzy godziny, ażeby oszczędzić mu straszliwych wspinaczek. Jego sybarytyzm był bezgraniczny, ale nikomu nie szkodził, robił to przecież na swój własny rachunek. Mitzner miał znakomite poczucie humoru. Kiedyś, na zebraniu Sekcji Satyry, Jan Śpiewak, który odznaczał się wyjątkowo niewyraźną wymową, rozpoczął przemówienie od słów: „Przepraszam kolegów (wymawiał: „kaleków"), ale nie jestem mówcą..." Na co Mitzner z gestem uspokajają- cego zaprzeczenia: „No, no..." Mitzner odszedł jakoś nagle i niepostrzeżenie w burz- liwym 1968 roku. Ot, jak gdyby wyskoczył z zagrożonego katastrofą pociągu, którego pasażerowie nie dostrzegli nawet, że ubył ktoś ważny. Jego zasługi dla satyry polskiej, 132 którą znał jak nikt inny, były ogromne: odkrył na nowo i uprzystępnił szerokim rzeszom czytelników wielu za- pomnianych pisarzy i wiele zasługujących na przypomnienie dzieł. Środowisko satyryków (czy jest jeszcze takie?) powin- no zastanowić się nad utrwaleniem zasług założyciela „Szpilek". Na przykład nasz wspólny przyjaciel, od trzy- dziestu pięciu lat nieżyjący założyciel i redaktor „Ekspressu Wieczornego", trwa w pamięci ludzkiej dzięki Pucharowi im. Rafała Pragi. Coś podobnego należałoby wymyślić również i dla Mitznera. Tylko, na miłość boską, nic zwią- zanego ze sportem... Poeta piszący w niebie wiersze Powierzchowność Jana Brzechwy daleko odbiegała od dziewiętnastowiecznego stereotypu poety — osobnika chu- dego i zabiedzonego, o długich włosach i chorobliwie błyszczących oczach. Brzechwa wyglądał jak bardzo za- możny i bardzo wypielęgnowany pan mecenas, którym też był w istocie. Wysoki i postawny, w czasach dobrego zdrowia dość jak to się mówiło zażywny, nosił się z natu- ralną elegancją, a przemawiał miękko i trochę śpiewnie, co jednakże nie miało nic wspólnego z kresowym zaciąganiem. Twarz miał niepiękną, lecz pełną wyrazu, rysy wydatne, włosy bujne i srebrzyste, a swoim dużym i z lekka odsta- jącym uszom poświęcił najbardziej sugestywne z „Opowia- dań drastycznych". Okularów używał wyłącznie do czyta- nia — były to okulary w grubej, czarnej oprawie, których mu szczerze zazdrościłem. Na równi z pięknymi kobietami 134 Jan Brzechwa (rys. Jerzy Zaruba) uwielbiał piękne przedmioty: notesy, zapalniczki czy pióra. Pisał drobnym, czytelnym i ozdobnym pismem, tak jak dziś nikt już nie pisze, zawsze ręką, na doskonałym papierze małego formatu, który przywoził sobie z Francji. Nie tolerował żadnych skreśleń. Chcąc wprowadzić poprawkę, przepisywał całą stroniczkę od początku do końca. Nie był pedantem, ale estetą; nie znosił w rzeczach ani ludziach niechlujstwa i bylejakości. Stanowił zawsze centrum uwagi, czuło się, że jest kimś. Sprawdziliśmy na zasadzie wielokrotnie ponawianych eks- perymentów, że choćby ucztował w gronie kilkunastu osób, kelner podchodził z rachunkiem zawsze i nieomylnie tylko do niego (nieomylnie, bo rzadko komu udawało się sięgnąć do portfela w jego obecności). Kiedy go poznałem, był wielkim smakoszem — już tylko smakoszem, bo czasy 735 obfitych uczt miał raczej za sobą. (A odznaczał się niegdyś wspaniałym apetytem: jedna z jego przedwojennych żon prowadziła dietetyczną kuchnię, by go odchudzić i Janek potulnie podporządkowywał się temu reżimowi. Tyle że przed przyjściem na obiad do domu zjadał w pobliskim barze jajecznicę z ośmiu jaj — stąd mierne wyniki kuracji). Jedzenie w jego towarzystwie stawało się niemal sakralnym obrządkiem. Zwracał ogromną uwagę nie tylko na jakość potraw, ale również na kulturę ich podania. Był nawet kimś w rodzaju błędnego rycerza naszej stale podupadającej gastronomu i prowadził na łamach „Przekroju" rubrykę pt. „Obserwatorium gastronomiczne". Typ zadowolonego z siebie bon vivanta — pomyśli ktoś, czytając te słowa. Otóż nie... Bo w oczach Janka igrały przekorne błyski, a świadczący jak gdyby o zażenowaniu uśmiech zdawał się mówić: nie sądźcie po pozorach, nie dajcie nabrać się na moją „zmyłkową" zewnętrzną powłokę. Poświęciłem sporo miejsca zewnętrzności Jana Brzech- wy, bo niestety coraz mniej jest ludzi, którzy mieli szczęście znać go osobiście, a dla młodych nazwisko Brzechwy kojarzy się już tylko z dziełem, a nie z postacią pisarza, tak jak dla mojego pokolenia nazwisko Leśmiana. Nieprzypadkowo wspomniałem tu o Leśmianie. Był on starszym o przeszło dwadzieścia lat bratem stryjecznym Brzechwy, nie zaś stryjem, jak powszechnie zwykło się mniemać. Jego wpływ na przedwojenną twórczość poetycką Janka był ogromny i on również — co ma znaczenie symbolu — wymyślił dlań literacki pseudonim. (Dla Leś- miana wymyślił go krewniak obu Lesmanów, poeta Antoni Lange). W swym wspomnieniu o Leśmianie pisał Brzechwa: „Na początek nieco genealogii. Dziad nasz ze strony ojców, Bernard (Lesman), był warszawskim księgarzem i wydawcą. Opracował też podręczniki języka francuskiego i niemiec- 136 kiego. Po jego śmierci księgarnia i wydawnictwo przybrały firmę « Lesman i Świszczowski», a nasz stryj Antoni stał się jej współwłaścicielem. Potem odkupił ją Michał Arct. Dzia- dek Bernard miał pięcioro dzieci. Najstarszy z jego synów, Józef, z wykształcenia ekonomista, wychowanek Szkoły Głównej, był ojcem Bolesława (Leśmiana). Moim ojcem był młodszy syn Bernarda, Aleksander, inżynier-technolog". Bolesław był podobnie jak Janek prawnikiem, ale je- dynie z dyplomu — o żadnym praktycznym działaniu nie miał pojęcia. Funkcja notariusza w Hrubieszowie, a później t w Zamościu, miała charakter synekuralny, a finał tej J imprezy przedstawiał się więcej niż żałośnie. Brzechwa v natomiast był adwokatem z prawdziwego zdarzenia, wybi- tnym znawcą prawa autorskiego, cenionym teoretykiem i praktykiem. Szkoda, że tak niewiele pozostaje po wielkich adwokatach przeszłości — ze wspaniałego dorobku Śmią- rowskiego czy Berensona zachowały się dwie, trzy mowy obrończe, i to wszystko. Na ślad działalności adwokackiej Lesmana-Brzechwy natrafiłem wertując książkę Leona Okręta „Między życiem a sądem". Okręt relacjonuje tak oto głośny proces Miriąm contra Pini o prawa do Norwida: „W przemówieniu adw. Jana Lesmana znać było nie tylko doskonałego znawcę ustaw o prawie autorskim, ale człeka, który umiłował Norwida i ma cześć dla Miriama... Bo wobec dziwnej, okrutnej atmosfery napaści na tragicznego starca trzeba było — i obrońca uczynił to przejmująco — skończyć z tą złośliwą legendą, którą gnębią niecierpliwi i trochę bezduszni ludzie wytrwałego pracownika. Różaniec przy- war i lekkomyślnych prób pracowitości p. Piniego wypadł w tej obronie bardzo plastycznie". Był więc Brzechwa nie lada autorytetem w swojej dziedzinie i do końca życia nie zerwał z prawniczą działal- nością, zdobywając sobie międzynarodową reputację jako działacz, a później prezes Stowarzyszenia Autorów ZAIKS. 137 Jan Brzechwa z dziećmi Jego świetna kariera literacka rozpoczęła się właściwie po wojnie, kiedy to z pisującego wiersze adwokata przei- stoczył się w jednego z najpopularniejszych i najbardziej wszechstronnych polskich pisarzy. Jak potrafił pogodzić tę tak obfitą twórczość z najrozmaitszymi obowiązkami społecznymi, tego doprawdy nie potrafię zrozumieć. Ale miał czas na wszystko: pisał książki, współpracował z pra- są, spotykał się z czytelnikami, a zwłaszcza z czytelnicz- kami, uczestniczył w posiedzeniach ZLP i ZAIKS-u grywał namiętnie w karty, prowadził intensywne życie towarzyskie, podróżował... A wszystko to robił z nie- porównanym wdziękiem i elegancją, w aurze bezustannego powodzenia. Uśmieszek na jego ustach zdawał się mówić: „Przepraszam, że przychodzi mi to tak łatwo... To do- prawdy nie moja wina". 138 Dobroć i uczynność Brzechwy były wprost przysłowio- we. Każdemu służył radą i pomocą, udzielane zaś przezeń bezzwrotne pożyczki sumowały się w kwoty urągające zdrowemu rozsądkowi. Odznaczał się przy tym niezwykłą delikatnością, starając się nie urazić nikogo ze swych podopiecznych. Kiedy jeden z jego niezbyt uzdolnionych przyjaciół znalazł się w opałach finansowych, Janek za- proponował mu wspólne napisanie kilku utworów dla dzieci. Wyglądało to tak: przyjaciel siedział przy maszynie i wystukiwał tekst, dyktowany mu przez Janka. Wyna- grodzeniem i sławą autorską dzielili się po połowie. Znam przypadki, kiedy przez lata łożył na utrzymanie rodzin przyjaciół, odsiadujących wyroki w tzw. okresie błędów i wypaczeń. Znam również przypadki, kiedy w tymże okresie składał przed sądem zeznania na korzyść oskarżonych i miał z tego tytułu niemałe przykrości. Skoro mowa o czasach minionych, przypominam sobie incydent sprzed lat chyba czterdziestu. Jako świeżo upie- czony redaktor „Szpilek" wydrukowałem wówczas wiersz Niekrasowa w tłumaczeniu Brzechwy. Wiersz ten wywołał wściekłość nadczujnego czynnika, który dopatrzył się w nim (o, nieszczęsny klasyku!) treści zgoła wywrotowych. Prze- bywaliśmy wówczas z Jankiem nad morzem i zostaliśmy telegraficznie wezwani do Warszawy przed zagniewane oblicze czynnika. Klnąc na czym świat stoi, przerwaliśmy urlop po to, żeby osobiście wysłuchać jazgotu na temat niepowetowanych szkód, jakie wyrządziliśmy sprawie po- koju i socjalizmu. Muszę wyznać, że broniłem się dość słabo, używając argumentów absurdalnych, bo odwołujących się do zdrowego rozsądku. Janek natomiast błysnął zręcznością wytrawnego obrońcy: nie negował bezmiaru winy, ale całkowicie wziął ją na siebie. Mówił o moim małym doświadczeniu i zasugerowaniu się nazwiskiem autora i tłumacza, o własnej lekkomyślności, która przejawiła się 139 w posłaniu „Szpilkom" przekładu, przeznaczonego do an- tologii. No i sprawa rozeszła się po kościach, a my nazajutrz pluskaliśmy się w Bałtyku... Przypominam sobie także inną sprawę, nieco weselszą. Tym razem Janek wziął na siebie całą winę, nie powołując się na żadne okoliczności łagodzące. Chodziło o jednego z jego przyjaciół, nieprzeciętnie niezdolnego w sensie autorskim, ale za to mistrza „króla" (gry w karty, którą Janek ukochał ponad wszystko, z wyjątkiem płci pięknej i dobrego jedzenia). Przyjaciel ów miał żonę, straszliwą megierę, która „rozliczała" go z każdej godziny spędzonej poza domem. W tej sytuacji Janek wpadł na pomysł, że jego karciany partner pomaga mu w pracy nad tłumaczeniem „Rusłana i Ludmiły". Małżonka była usatys- fakcjonowana, ba, nawet pochlebiona literackim awansem męża, ale jej euforia trwała tylko do chwili ukazania się przekładu Puszkinowskiego poematu, podpisanego wyłącznie nazwiskiem Brzechwy. Wtedy, dotknięta do żywego krzywdą męża, zrobiła dziką awanturę, a adwokat Jan Brzechwa jedyny chyba raz w swej karierze zrezygnował z obrony, uznając sprawę za beznadziejną. (Podobno „wspólnik" Janka lekkomyślnie bronił się argumentem: „Jemu zależy na sławie, a mnie tylko na pieniądzach", co kosztowało go kilkadziesiąt tysięcy na futro dla babsztyla). Bezgranicznie życzliwy ludziom Brzechwa nagabywany był bez przerwy przez dziesiątki petentów i petentek. Niektórzy rozzuchwalili się do tego stopnia, że mieli mu za złe, jeśli zajmował się swoimi własnymi, a nie ich sprawami. Toteż Janek od czasu do czasu wpadał w furię i zapowiadał, że już nigdy nie kiwnie palcem w niczyjej sprawie. Wyrazem takiego właśnie nastroju był wiersz „Bunt anioła", kończący się słowami: 140 Wił się nasz anioł jak mucha w smole Wreszcie miał dosyć. Zdjął aureolę, Na złom ją oddał, zaklął złowrogo I tupnął gniewnie anielską nogą. Potem na balkon wyszedł i wołał: „Skończył się anioł!" „Nie ma anioła!" Do diabła wszystko! Diabeł ma rację! Zwracam anielską legitymację! A zaraz po napisaniu wierszyka znowu doradzał, załat- wiał i pożyczał ludziom pieniądze na wieczne nieoddanie. O Janku i jego przysłowiowej uczynności napisałem kiedyś wierszyk pt. „Uprzejmy dzięcioł", utrzymany w stylu dziecięcych wierszy Brzechwy, i jemu dedykowany: Rzekła sroka: Mój dzięciole, przybij mi tu gwóźdź na dole! — Z miłą chęcią — odparł dzięcioł. Rzekła sójka: — Tak się spieszę, Więc wystukaj mi depeszę! — Z miłą chęcią — odparł dzięcioł. Poprosiła czajka: — Może zrobisz mi tu dziurkę w korze? — Z miłą chęcią — odparł dzięcioł. — Już od tego pęka głowa, przestań stukać! — rzekła sowa. — Z miłą chęcią — odparł dzięcioł. 141 ^^y /^6^'tM.Ą Pc«>A, ŁA-9A»r»»^'c« ^ . -»-! ć^^" /-». • •/^«'<-« v/e^» Autograf fasa Brzechwy 142 Jednak nawet i Janek miewał swoje antypatie. Nie znosił na przykład pewnego osobnika, który nazywał się, po- wiedzmy, Milewicz. Kiedyś w łódzkim „Pickwicku", nieźle sobie golnąwszy, wyprosił barmana i sam stanął za barem, nalewając wszystkim alkohol na swój koszt. Goście pod- chodzili szeregiem z pustymi kieliszkami. W pewnej chwili Janek przerwał nalewanie i oświadczył kolejnemu „klien- towi": „Pan nie dostanie, bo jest pan podobny do Mile- wicza". „Ależ ja jestem Milewicz!" — odparł tamten. A na to Janek: „Więc nie dostanie pan tym bardziej!" Skoro mowa o łódzkich czasach, trudno nie przypomnieć szczególnie przez Janka umiłowanej anegdoty, wiążącej się z jednym z ówczesnych lokali. Kiedyś pojawiły się tam karpie, ale niestety były to same tylko łby. Kiedy powtórzyło się to kilkakrotnie, Janek zapytał bufetową o powód tego fenome- nu. Jej odpowiedź, która przeszła do potocznego języka ówczesnej bohemy, brzmiała: „Panowie Żydzi lubieją..." Jan Brzechwa i kobiety — cóż to za temat! Żałuję, że nie znałem Janka w okresie, kiedy jego sukcesy w tej dziedzinie miały charakter zgoła legendarny. Ale nawet jako starszy pan był jeszcze najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego zdarzyło mi się spotkać w czasie mojej dość już długiej wędrówki po świecie. Jego stosunek do kobiet fascynował mnie niespotykaną w moim pokoleniu, nieco staroświecką galanterią. Określiłbym go jako absolutną wirtuozerię w dziedzinie „amitie amoureuse" — miłosnej przyjaźni, o której czyta się już dziś tylko w dawnych powieściach. Adorowanie, przysyłanie kwiatów, randki w sym- patycznych kawiarniach, romantyczne przechadzki — bez tego nie potrafił żyć, jak bez powietrza. Stwarzał sobie tę atmosferę nawet w ostatnich miesiącach życia, a jego cudowne wiersze o umieraniu przesycone są erotyzmem silniejszym od choroby i silniejszym nawet od śmierci. 143 Chętnie opowiadał mnie, młokosowi, o swoich przed- wojennych przygodach, ale — co było szczególnie ujmu- jące —nigdy nie chlubił się sukcesami. Wprost przeciwnie, lubował się w opowieściach na temat swych nieudanych eskapad i romansów o groteskowym posmaku. Przypo- minam sobie jego uroczą relację o paryskiej przygodzie z piękną pedikiurzystką, poleconą mu przez hotelowego recepcjonistę. Janek kazał jej zgłosić się o jedenastej wieczorem i zamówił do pokoju butelkę szampana. Pa- nienka zgłosiła się punktualnie co do minuty, otworzyła swą walizeczkę i — odmawiając wszelkiej konsumpcji — zabrała się do roboty... mam na myśli robotę przy obcinaniu paznokci. „Próbowałem jakichś akcji zaczep- nych — mówił Janek — ale spojrzała na mnie takim wzrokiem, że poniechałem dalszych awansów. I jak idiota spędziłem wieczór z bosymi stopami w misce z gorącą wodą..." Uwielbiam także jego opowieść o przygodzie z sądową stenotypistką, rekrutującą się spośród ówczesnych mniej- szości narodowych. Osoba ta zdawała sobie widać sprawę z zaszczytnego wyróżnienia, bo w intymnej sytuacji szeptała ekstatycznie: „Oj, panie mecenasie... Uj, panie mecenasie!". Ale to było dawno. Za moich czasów — a by- liśmy ze sobą najbliżej w ostatnich latach życia Janka — pozostały już raczej flirciki starszego, schorowanego pana, na które żona Brzechwy — ja znam tylko jedną jego żonę, Jankę — patrzyła z wielką wyrozumiałością. Była pewna jego uczucia i wiedziała, jak potrzebne są Jankowi takie odmładzające psychicznie podniety. Od niej właśnie słyszałem opowieść o czarującej młodej pani, która w obecności Janka żaliła się w kwiaciarni na brak możliwości odesłania kwiatów pod wskazany adres. Było to gdzieś bardzo daleko i, co gorsza, bardzo wysoko. Niewiele się namyślając, Janek zgłosił gotowość odwie- 144 zienia kwiatów i uczynił to osobiście, wdrapując się na czwarte piętro, dlatego tylko że otrzymał w nagrodę uśmiech pięknej kobiety... Miłość Janka do Janki mogła by stać się tematem wspaniałej powieści — jaka szkoda, że jej nie napisał... Ujrzał swą przyszłą żonę po raz pierwszy przed wojną i zakochał się w niej bez pamięci. To uczucie miało charakter monomanii i przeprowadziło Janka przez cały okres wojny w sposób na wpół cudowny. Siedząc kiedyś razem w Obo- rach, naszkicowaliśmy sobie konspekt scenariusza filmo- wego na ten temat. Oczywiście o realizacji filmu nie było mowy, gdyż obowiązywał wówczas specyficznie koturnowy styl pisania o latach okupacji, wykluczający wszelkie pos- tawy poza heroizmem. Na szczęście zachował się w moich papierach szkic tego konspektu: Akcja filmu „Zaczarowany" toczy się w Warszawie w latach tysiąc dziewięćset czterdziestych w czasie okupacji hitlerowskiej. Mimo to film nie ma nic wspólnego z tzw. okupacyjnym koszmarem. Jest to komedia, rozgrywająca się na tle Warszawy, z całą jej grozą, ale również z niepow- tarzalną egzotyką jej ulic, podwórek i lokali, jej konspira- cyjnych maskarad i walutowych transakcji, jej codziennych trosk i uśmiechów. Bohater tej komedii nie ma żadnych cech bohaterskich. Jest to przystojny i pełen uroku pan około pięćdziesiątki, intelektualista, mający powody do ukrywania się przed Niemcami. (Może to być antyfaszystowski poeta polski. Fizycznie — typ Yittorio de Siki). Bohater komedii — nazwijmy go Panem X — zachowuje się z początku bardzo trwożliwie i nie opuszcza swej kryjówki. Zmuszony ze względu na bezpieczeństwo do wyjścia z domu, poznaje przypadkiem dziewczynę, w której zakochuje się bez pamięci, po sztubacku. Ta miłość staje 145 10 — Pchli targ się puklerzem Pana X, jego niewidzialnym Ausweisem, który przeprowadzi go poprzez okupację. Z pola widzenia Pana X niknie wszystko — zostaje tylko Ona. Ona jest śliczna, ale z innego niż Pan X świata. Jej mąż (bo Ona ma męża) to typ zaradnego warszawiaka, któremu Ona pomaga w prowadzeniu budki z odzieżą na jednym z targowisk. Pan X nie liczy się już z żadnymi względami bezpie- czeństwa. Spędza godziny na wystawaniu przed domem, w którym mieszka jego ukochana (przez co mieszkańcy kamienicy biorą go za szpicla), wyprzedaje na bazarze resztki swej garderoby po to tylko, aby mieć pretekst do zamienienia z Nią kilku słów. Pozbawia się w ten sposób ostatnich spodni, wracając do domu w bieliżnie i... palcie. Niekiedy opłaca się Panu X jego wytrwałość. Na przykład w czasie obławy na targowisku handlarze zamy- kają swoje budki i biorą nogi za pas. Teść ukochanej Pana X, który także pomaga w prowadzeniu interesu, zamyka synową dla bezpieczeństwa w budce, do której w zamie- szaniu udaje się wślizgnąć Panu X... Pan X i jego zwyczaje zyskują sobie pewną sławę. Kiedy w czasie ogromnej łapanki niemożliwe jest przedostanie się z jednej dzielnicy miasta do drugiej, członkowie podziemnej organizacji nie mogą przesłać w umówione miejsce ważnych dokumentów. Ale wiadomo, że Pan X, tak jak codziennie, wyruszy, aby stanąć na posterunku przed domem swojej ukochanej. Pan X jest „zaczarowany" i nie może się stać mu nic złego. Konspiratorzy powierzają więc Panu X ko- pertę z szyfrem. I rzeczywiście — nasz bohater przechodzi przez wszystkie kręgi piekielne obławy, wśród żandarmów, hycli i łapaczy. Idzie pogrążony w marzeniach, a na wszelkie nagabywania odpowiada uśmiechem i lekko uchyla kape- lusza... Zachowanie tak bardzo kontrastuje z sytuacją, że nikt nie ośmiela się wylegitymować Pana X, sprawiającego 146 wrażenie ważnej niemieckiej osobistości. A pod domem ukochanej zgłasza się do Pana X młody człowiek w wyso- kich butach, prosząc go o oddanie listu, o którym Pan X zupełnie zapomniał. Nie jest to jedyna przysługa, jaką wyświadcza nasz bohater podziemnym organizacjom. Tymczasem Ona waha się... Od czasu do czasu okazuje jakieś względy Panu X, spotyka się z nim w ustronnych kawiarenkach i w plenerze, wysłuchuje jego wyznań i mi- łosnych poematów. Kiedyś wybierają się do „Wesołego miasteczka". Niespodziewane wtargnięcie Niemców zastaje ich na karuzeli. Obsługujący karuzelę staruszek ucieka, nie wyłączywszy mechanizmu i nasi bohaterowie kręcą się w kółko, za nimi zaś pędzą rozwrzeszczani Niemcy... Najczęściej jednak prozaiczny mąż bierze górę nad poetycznym, lecz gołym jak święty turecki Panem X, którego źródło zarobku stanowi... sezonowe i nader opie- szałe pielęgnowanie żywopłotów w jednym z miejskich parków. Gdziekolwiek pokażą się małżonkowie, depcze im po piętach niestrudzony Pan X. Ona spotyka go w damskiej toalecie jednego z lokali, w pociągu, w czasie libacji w mieszkaniu „pani ministrowej"... Ba, zostaje przezeń porwana i wciągnięta do dorożki w jednym z najruchliw- szych punktów miasta! W przeddzień Powstania Warszaw- skiego małżonkowie pakują manatki i wyjeżdżają na wieś. Pan X, rozdzielony ze swą ukochaną, wydostaje się nie bez bohaterskich perypetii z miasta. Krąży teraz pieszo po „Generalnej Guberni", rozkleja tysiące kartek, rozpytuje się po parafiach i komitetach opiekuńczych. Kiedy głodny i obdarty trafia wreszcie na ślad swojej ukochanej i wyrusza do miejsca jej pobytu, dowiaduje się nagle po drodze, że... wojna się skończyła. Współpraca z Brzechwą dawała mi nie tylko mnóstwo satysfakcji, ale była również źródłem prawdziwej przyjem- 147 ności. Mimo dzielącej nas różnicy wieku —mógł być moim ojcem — nie przybierał nigdy tonu „starszego wspólnika". Swoje teksty przysyłał nieraz z listami, w których stwierdzał: „pozostawiam ci całkowitą decyzję co do utworu, a jeśli go uznasz za zły — wyrzuć do kosza!" Ta skromność w odnie- sieniu do tekstów najczęściej znakomitych bywała w naj- wyższym stopniu ambarasująca. A jeśli mnie zdarzyło się napisać coś udanego, chwalił taki utwór ponad miarę i cieszył się zeń jak dziecko. Wydaliśmy razem z Jankiem album pt. „Psie uroki". Były to nasze wierszowane podpisy pod zdjęcia psów, wykonane przez Danutę Forelle (PWRiL 1961) — nie pozbawione wdzięku miniaturki, które wyszły spod piór dwóch zaprzysiężonych psiarzy. Ale największym naszym wspólnym sukcesem była napisana dla telewizji i później wydrukowana w „Szpilkach" szopka na rok 1960, z kukłami Jerzego Zaruby. Widowisko to zostało przyjęte wręcz entuzjastycznie, krajowa prasa nie szczędziła nam pochwał, a paryski „Le Monde" wydrukował na pierwszej stronie korespondencję z Warszawy, w której uznano szopkę za znaczący ewenement polityczny. Kolegium MSZ-tu z ministrem Rapackim na czele przekazało nam swoją opinię, iż szopka lepiej zaprezentowała polskie stanowisko w sprawie tzw. planu Rapackiego niż sto artykułów pra- sowych na ten temat. Zachęceni sukcesem, napisaliśmy —już wspólnie z Ja- nuszem Minkiewiczem — dwie kolejne telewizyjne szopki: na lata 1961 i 1963. I one również cieszyły się dużym powodzeniem. Do szopki na rok 1965 napisałem tekst kukiełki Brzechwy na melodię „Biedroneczki są w kro- peczki": Uskarżał się maty Jureczek, Trwożliwie się tuląc do mamy: 148 „Dlaczego wciąż jeszcze książeczek, Ach, Brzechwy bajeczek nie mamy?" Bo dziateczki me książeczki Bardzo chwalą sobie, Więc co chwilka bajek kilka Dla zabawy robię. A dziateczki drą książeczki, Bez przerwy rwą je w paski — Któż by czynił wam, bobaski, Najmniejszy choć wyrzucik? Przecież wcale mnie nie smuci Na rynek nowy rzucik! Do mamy maleńki rzekł Mamuś: „Dlaczego, mamusiu kochana, Książeczki tych nudnych mam paniuś, A nie mam wciąż nic Brzechwy Jana?" Złotóweczki za bajeczki Bardzo chwalę sobie, Zatem scenki i piosenki Bez wysiłku skrobię, A z „Kleksika" także cyka Niemało mi grosika, Więc dziateczki, więc milusie Przy kasach wciąż się tłoczcie, I was proszę też, mamusie, Zachodźcie, ach, zachodźcie! Janek cieszył się bardzo z tej piosenki, choć uważał ją za nie dość złośliwą. Ale tak naprawdę — cóż złośliwego można było napisać na jego temat? 149 Zachowało się sporo listów i kartek Brzechwy, wysy- łanych z różnych miejscowości. ». Zacytuję tylko list z nagłówkiem „Karwia jej mać, 25 VIII 1954", głoszący co następuje: Bardzo zdziwiła nas wasza kartka, gdyż my w pełni rozkoszujemy się pobytem nad morzem. Jest tak ciepło, że futra okazały się całkiem niepotrzebne, ale letni deszczyk umila nam żyde i pozwala ochłonąć po letnich upałach warszawskich. Nic nie odrywa nas od cudownego obcowania z naturą, bo ani gazety tu nie docierają, ani grą w karty nikt nie zaśmieca sobie umysłu. Brak wszelkich placówek handlowych pozwala odetchnąć od wielkomiejskiego zgiełku, a niedociągnięcia w dostawach żywności zapewniają tak upragniony przez nas ubytek wagi. Liczne kolonie letnie i tłumy matek z dziećmi w wieku przy- i popiersiowym stanowią niewyczerpane źródło natchnienia dla pisarza dziecięcego. Łóżka i sienniki... chronią nas przed zniewieściałośdą i ułatwiają zrozumienie Plutarcha... Porywiste wiatry uwolniły naszą miejscowość od plagi much i moli... Deszcze dostarczają nam pod dostatkiem wody słodkiej, gdyż woda ze studni przypomina raczej pewną ciecz, używaną do analizy. Cieszymy się z całą ludnośdą naszego kraju, że mamy 500 km morza, wobec czego ten kilometr, z którego nie korzystamy wskutek niepogod, nie ma większego znaczenia... I kartkę z Jałty z września 1965, kiedy Janek był już bardzo chory: Jeżeli jest na świecie raj, to mógłby być tutaj, gdyby nie to, że mieszkamy na górze, z której zejść łatwo, a z powrotem wdrapać się nie mogę. Toteż siedzę w rajskim ogrodzie z bajecznym widokiem i czuję się jak królewna na szklanej górze. Co do królewny — możede wprowadzić poprawkę na temat płd, wieku i urody... Los zrządził, że ostatnie tygodnie życia Brzechwy —maj i początek czerwca 1966 roku — upłynęły w Domu Lite- ratów w Oborach pod Warszawą, gdzie przebywałem również wraz z żoną. Wspominam ten okres z głębokim wzruszeniem, nigdy bowiem nie byliśmy z Jankiem tak blisko jak wówczas. Wyglądał okropnie, już na pierwszy rzut oka widać było, że koniec jest bliski. I sam zdawał 150 sobie z tego doskonale sprawę. Nieraz wzywał mnie do siebie późnym wieczorem i wstrząsany dreszczami, z trudem oddychający, zwierzał się ze swych myśli, do ostatka pogodnych. Nie było w nim rozpaczy, najwyżej żal, że opuszcza świat tak nieskończenie piękny i atrakcyjny. Męczył się straszliwie — i ani na chwilę nie przestawał być sobą, cudownym hedonistą, rozważającym sprawy bytu i niebytu w kategoriach „lirycznego uśmiechu" i „tak- townego umierania". A nazajutrz znowu pojawiał się w oborskim parku, umęczony i wymizerowany, ale nie tracący nic ze swego zwykłego optymizmu. Bo przecież, jak pisał w jednym ze swych ostatnich wierszy: I śmierć zda się błahostką, gdy wiosna upaja... Postaram się pociągnąć do połowy maja. Jan Brzechwa (rys. Antoni Stopka) 151 Opatrzność sprzyjała mu aż do końca: zmarł w lipcu, dane mu było przeżyć jeszcze jedną wiosnę. Nazwał siebie sam „poetą piszącym w niebie wiersze". Myślę, że to niebo było w nim — aż do ostatniego tchnienia. Słowo o Arturze Artur był jedną z najbarwniejszych postaci, z jakimi dane mi było zetknąć się w czasie mojej działalności zawodowej. Zewnętrznie nie odznaczał się niczym szczególnym: śred- niego wzrostu, szczupły, rudawy, o małych, ukrytych za okularami, złośliwie świdrujących oczkach. Ubierał się za to dziwnie: w biały dzień zwykł chodzić w czarnym garni- turze, co uważał za przejaw wyszukanej elegancji. A może po prostu nie miał innego ubrania? Początkiem naszej przyjaźni była widokówka z Jeleniej Góry z datą 10 września 1949 roku. Głosiła ona: „Gratuluję znakomitego wiersza w «Odrodzeniu» (był to wiersz o Mariensztacie, który słabo już dziś pamiętam — przyp. mój). Ten Mariensztat ma szczęście do poetów: wiersz K.I. G. w «Szpilkach» był również (proszę zwrócić uwagę na to „również" przyp. mój) świetny... Ukłony — Artur Maria 153 Artur Maria Swinarski (rys. Julian Żebrowski) Swinarski". Nastąpiły liczne wizyty Artura w Szpilkach oraz oficjalna wizyta u nas w domu na kolacji, połączona z wypiciem bruderszaftu. Artur wystąpił wtedy z kwiatami, które musiały kosztować go majątek. Artur dużo zarabiał, ale wydawał pieniądze w sposób zgoła absurdalny. Potrafił zaprosić całe wieloosobowe to- warzystwo na tydzień do Sopotu albo wykupić dla przyja- ciół dziesięć rzędów w teatrze z okazji swojej premiery. Potrafił też zostać bez grosza, nabywając „okazyjnie" jakąś antyczną sekreterę lub serwantkę. Uwielbiał piękne meble nie mniej niż pięknych efebów, a jego mieszkanko przy ul. Świerczewskiego zapchane było antykami o znikomej użyt- kowej wartości. Nigdy nie zdobył się na nabycie półek, toteż tysiące książek piętrzyły się na podłodze w nieopisanym bałaganie. Pozbywszy się pieniędzy, Artur pożyczał od wszystkich, 154 bez względu na wiek i płeć. Były to drobne sumy, których nie zwracał z reguły, nigdy jednak nie omieszkał wystąpić z jakąś formą rewanżu. Pewnej znajomej pani przysłał wspaniały kosz z Delikatesów, o wartości grubo przewyż- szającej pożyczoną kwotę, z przeprosinami, że na razie nie może spłacić długu. Mnie przyniósł kiedyś osobiście Ver- meera w stylowej ramie (była to rewelacyjna niemiecka reprodukcja) z podziękowaniem za to, że nie upominam się o zwrot należności, o której zresztą dawno zapomniałem. Jego nie zapowiedziana wizyta nastąpiła rano, w naj- mniej odpowiedniej chwili, kiedy badał mnie lekarz wez- wany w Związku z grypą. Nie zrażony Artur nie tylko przeczekał lekarza, ale dotrzymał mi towarzystwa do wie- czora, wypijając z tej okazji butelkę whisky i bawiąc mnie konwersacją na temat homoseksualizmu. „Musisz koniecz- nie spróbować z jakimś chłopakiem — argumentował. — Dopóki nie próbowałeś, nie możesz wiedzieć, że ci to nie odpowiada". Daremnie go przekonywałem, że wobec wielu spraw wystarczy mi pewność, że nie mam na nie ochoty, bez poznawania ich z autopsji, np. bieg z przeszkodami, zaklinanie węży, siadanie na mrowisku. Artur uważał moje stanowisko za nielogiczne i niegodne inteligenta. Dowcip Swinarskiego był jadowity i nie pozbawiony elementów surrealistycznych. Kiedyś w jednym z nocnych lokali (w których zresztą często bywał — pijąc dużo i źle) miał scysję z jakimś prokuratorem. „Jeśli tak wygląda prokurator — stwierdził Artur — to mogę sobie wyobrazić, jak wyglądają przestępcy". Innym razem spotkał w tram- waju jegomościa, który skarżył się, że stracił kilka zębów. „Miał pan szczęście, że to się panu nie śniło, bo jak się śni utrata zębów, to podobno bardzo niedobrze" — po- cieszył go Artur. Artur był świetny w każdym uprawianym przez siebie gatunku satyrycznym, ale najwyżej wzniósł się jako mistrz 155 i klasyk literackiej parodii. Napisał wiele bezkonkurencyj- nych parodii i pastiszów, nie takich, co powierzchownie przedrzeźniają styl branego na warsztat autora, ale co dogłębnie penetrują jego metodę twórczą i bezlitośnie odsłaniają jej słabości. Działając jako poeta, satyryk i animator wielu ka- baretów (najważniejsze z nich, to poznański Klub Szyder- ców „Pod Kaktusem" w latach 1931—33 i warszawski „Stańczyk" w roku 1954), Swinarski mimo pozorów mega- lomanii nie cenił zbytnio własnej twórczości. „Przez kilka- naście lat, a może dłużej — stwierdził w roku 1960 — byłem producentem lichej literatury. Gnuśnym imitatorem. Jedno aliści wiedziałem od razu: dziełem sztuki może być tylko dramat..."* O teatrze marzył od wczesnej młodości — studiował nawet, obok germanistyki i historii sztuki, scenografię, a w roku 1927 opublikował „Widowisko o doktorze Fau- ście" — plan inscenizacji arcydzieła Goethego. Debiut Swinarskiegojako komediopisarza nastąpił jednak dopiero po wojnie, przy czym w swych najbardziej udanych sztukach posługiwał się mitologicznym lub biblijnym sztafażem dla wyrażenia całkiem aktualnych treści. Dowcip słowny i mistrzostwo dialogu to najsilniejsza strona takich komedii jak „Achilles i panny" (wystawiona w roku 1955), „Ararat" (1956) czy „Powrót Alcesty" (1958). Mimo swych niewątpliwych kabaretowych źródeł, są to utwory na dobrym literackim poziomie, wywodzące się jak gdyby z ducha komedii Giraudoux. Swinarski negował jednak tę parantelę: znajdował się zawsze w kręgu od- działywania literatury niemieckiej, a za swoich mistrzów uważał takich pisarzy jak Hofmannsthal, Wedekind czy * Cytat zaczerpnięty z książki Szczepana Gassowskiego „Współcześni dramato- pisarze polscy". Warszawa 1979. 156 Sternheim (tego ostatniego cenił najbardziej). Tak czy inaczej twórczość Swinarskiego pozostaje na tle naszego dość ubogiego komediopisarstwa zjawiskiem wybitnym i odosobnionym. Artur niewiele sobie robił z oficjalnych rang i honorów, np. nie był członkiem Związku Literatów Polskich. W la- tach, kiedy legitymacja związkowa stanowiła bezwzględnie wymaganą przepustkę na Parnas, obraził się na Związek i po prostu z niego wypisał. Później — zapewne nie bez powodów — obraził się także na Polskę Ludową i w roku 1961 wyjechał do Austrii. Nie wiem, czyjego zamiarem była definitywna emigracja, ponieważ przed wyjazdem zerwał stosunki niemal z całym światem swych przyjaciół i zna- jomych. Wiem tylko tyle, że po czterech latach pobytu w Wiedniu rozchorował się ciężko i zmarł na obczyźnie. Dorobek Swinarskiego nie powinien ulec zapomnieniu. Należy wydać obszerny, co najmniej dwutomowy wybór wierszy, satyr, parodii i komedii tego autora, zaliczającego się do nąjdowcipniejszych pisarzy polskich pierwszej poło- wy naszego stulecia. A w tym wyborze nie pominąć, na Boga, mojej ukochanej piosenki, o której mało kto wie, że wyszła spod Arturowego pióra: Święty Antoni, święty Antoni Serce zgubiłam pod miedzą... Wieczory u „Stańczyka 99 Działo się to trzydzieści siedem lat temu. Chwila była osobliwa: wiosna 1954 roku, początek wielkiej odwilży. Słowa odzyskiwały swój sens, pogrążony w szarości kraj odzyskiwał swoje kolory. Satyra zaczynała — nieśmiało jeszcze — mówić na głos to, o czym niedawno trudno było marzyć. Delektowaliśmy się tą sytuacją, rozpierała nas ochota zrzucenia z siebie balastu minionych lat. Była to atmosfera sprzyjająca działaniu. Inicjatywa kabaretu „Stańczyk" (a właściwie „Wieczory u Stańczyka") wyszła od Artura Marii Swinarskiego. Ten świetny poeta, satyryk i komediopisarz wkroczył wów- czas — dobrze już po pięćdziesiątce — w szczytowy okres swojej twórczości. Był pełen energii — co dzień niemal rodziły się nowe wiersze i niezrównane parodie. Artur zaraził swym entuzjazmem ówczesnego dyrektora „Artosu", 158 Magdalena Samozwaniec (rys. Andrzej Stopka) Szymona Zakrzewskiego, który planom poety postanowił nadać kształt realny. Moja współpraca rozpoczęła się od spotkania w gabinecie Zakrzewskiego, który zaproponował mi kierownictwo literackie imprezy w nowej kawiarni „Pod Arkadami" na MDM-ie. Na pierwszym miejscu wśród pozyskanych już do współpracy wybitnych satyryków Swinarski wymienił Mag- dalenę Samozwaniec. Bo jakżeby mogło być inaczej? Pani Magdalena była przecież klasykiem ulubionego przezeń gatunku-parodii literackiej. Jej powieść „Na ustach grze- chu" stanowiła niedościgły wzór dla każdego parodysty. A poza zawodowym koleżeństwem łączyła Artura z Madzią serdeczna, długoletnia przyjaźń. Nie przesadziłbym stwier- dzając, iż „Ahrtuhrek" (jak mówiła grasejując) był dla Magdaleny Samozwaniec wcieleniem wszystkich cnót i ta- lentów. Zwracali się do siebie po imieniu w trzeciej osobie, w sposób nader dziwaczny. „Czy widział Ahrtuhrek sztukę 259 Iksa?". „Przecież Madzia wie, że nie chadzam na sztuki grafomanów!" Ich rozmowy byty nie mniej zabawne od ich twórczości. A więc: Swinarski, Magdalena Samozwaniec, a obok nich zaprzyjaźnieni z obojgiem Jerzy Waldorff— muzyko- log i świetny felietonista oraz Jan Rojewski — dramaturg, satyryk i jeden z najdowdpniejszych facetów, jacy wówczas chodzili po Warszawie. Było to nader obiecujące. Zabrałem się niezwłocznie do montowania programu, co przyszło mi z łatwością, ponieważ całe niemal środowisko zgłosiło chęć współpracy. Pozyskałem więc od razu: Jana Brzechwę, Janusza Minkiewicza, Stefanię Grodzieńską, Eryka Lipiń- skiego, Wiesława Brudzińskiego, Zdzisława Gozdawę i Wac- ława Stępnia — a więc czołówkę naszej satyry. Jeśli idzie o wykonawców, to postanowiliśmy zwrócić się do aktorów komediowych, nie zaś do estradowców typu „syrenowego". Wychodziliśmy z założenia, że celem „Stań- czyka" nie są popisy estradowe, a tylko inteligentne podanie literackiego tekstu. Któż zaś mógł zrobić to lepiej niż czwórka młodych utalentowanych aktorów: Danuta Szaf- larską, Wieńczysław Gliński, Andrzej Łapicki i Andrzej Szczepkowski? Ten ostatni podjął się reżyserskiego „usta- wiania" programu i wziął na siebie rolę konferansjera — miał wystąpić jako gospodarz imprezy w stroju Stańczyka. Zgodnie z formalnymi wymaganiami utworzyliśmy „ko- legium artystyczne kabaretu". Zostałem jego przewodniczą- cym, co bynajmniej nie zmieniało faktu, iż duszą zespołu był Artur Maria Swinarski. Administracja spoczywała w rę- kach Leonii Gradstein, a z ramienia „Artosu" opiekował się nami dyrektor Henryk Urbanowicz. Montowanie programu odbyło się w rekordowo szyb- kim tempie. Sprawami muzycznymi zajął się Marek Sart, prześliczny zaś plakat i kostium Stańczyka był dziełem Mai Berezowskiej. Tron błazna projektował malarz W. Króli- 160 kiewicz, który później w „Szpaku" zyskał sobie sławę w roli świetnego wykonawcy ballad. Jako pianistkę zaangażo- waliśmy przystojną Krystynę Rawiczową. Mimo tych or- ganizacyjnych zabiegów nie mieliśmy bynajmniej pewności, czy zdołamy doprowadzić do premiery, ponieważ teksty „Stańczyka" w sposób drastyczny odbiegały od obowiązu- jących jeszcze wzorców satyry schematycznej. Ich tematyka dotyczyła co prawda tylko życia kulturalnego, ale i tak ryzyko było spore. Na szczęście Zakrzewski nie należał do lękliwych funkcjonariuszy — był to zabłąkany na dyrek- torskie stanowisko artysta całą gębą. Trudności mieliśmy spore, i to nie tylko z tekstami. Swinarski miał mnóstwo świetnych pomysłów, ale jego kapryśne usposobienie nie ułatwiało sytuacji. Po prostu nie tolerował przeszkód, choćby były to nawet przeszkody losowe. Z byle powodu obrażał się na wszystkich, nawet na ukochaną Madzie, nie bezterminowo, ale na określony czas. Było to męczące, ale nie beznadziejne, ponieważ każda obraza zawierała konkretny termin. Na jednej z prób obraził się śmiertelnie na Zakrzewskiego — była to sprawa co najmniej na miesiąc, uniemożliwiająca premierę ka- baretu. Pamiętam, że biegłem za nim po MDM-ie tłuma- cząc, że Zakrzewski nie miał na myśli tego, co Arturowi wydało się obelgą nie do zniesienia. O co chodziło, nie pamiętam, wiem tylko, że moja interwencja odniosła pożą- dany skutek. Próba generalna odbyła się pod koniec kwietnia. Ze- brało się grono osób „miarodajnych", które wysłuchały programu w grobowym milczeniu. Po spektaklu odbyła się dyskusja, nie wróżąca nic dobrego. Jedynym optymistycz- nym akcentem było wystąpienie Jerzego Putramenta, któ- ry — choć daleki od entuzjazmu — nie zaoponował jednakże przeciwko premierze. Myślę, że o naszym wstęp- nym sukcesie zadecydowała zbieżność w czasie z XI Sesją 161 11 — Pchli targ Rady Kultury, gdzie poddano ostrej krytyce praktyki okresu nie w pełni jeszcze minionego. Tak czy inaczej doszło do premiery pod warunkiem, że będziemy grali dla wybranej publiczności (za zaproszeniami, oczywiście płatnymi, i to słono). Mieliśmy jednak świadomość, że uruchamiamy imprezę zaledwie tolerowaną — i to nie wiadomo, na jak długo. Premiera „Stanczyka" odbyła się w pierwszych dniach maja. Kawiarnia „Pod Arkadami" była pełna zaproszonych gości z tzw. środowiska. Przed spektaklem wydukałem kilka powitalnych słów — nie przyszło mi to łatwo, ponieważ wśród publiczności widziałem sporo „żabich oczek", któ- rych właściciele gotowi byli pognać żabimi susami z dono- sem na naszą imprezę. Ale zaczęło się... Odezwał się fortepian, pojawił się w swym matejkowskim stroju Szczep- kowski... Już zwrócony do pustego fotela prolog (pióra J. Ro- jewskiego i A. M. Swinarskiego) zawierał zapowiedź praw- dziwej satyry: Znów przychodzę do ciebie, miłościwy Panie, Nader rzadko się władza z dowcipem spotyka. •Bo błazna niewygodne przeszkadza gadanie, Król woli penegiryk od rugi Stanczyka... Po poetyckim prologu, następowała frywolna piosenka, zaczynająca się od słów: „Włodzio * w łóżko Muzy polazł, on ma primae noctis ius", przyjęta owacyjnie przez publicz- ność. Potem Gliński z numerem gazety w ręku wykonywał monolog działacza kulturalnego „O śmiechu" (autor: W. Brudziński). Były w nim znakomite sformułowania, np.: * Oczywiście chodziło o ówczesnego ministra kultury Włodzimierza Sokors- kiego. 162 „Trzeba dać artystom całkowitą samodzielność... w wyko- nywaniu naszych poleceń". Albo: „Satyra — tak! Ale jaka? Satyra mobilizująca nie do śmiechu, ale do płaczu, do gniewu, do wściekłości!" Albo: „Nawet Engels prawdopo- dobnie śmiał się". A ostatnie zdanie monologu brzmiało: „Śmiejcie się, kto wie, czyja potrwam jeszcze trzy tygodnie". Następnym numerem było „Rozstrzygnięcie konkursu" pióra J. Brzechwy, wykonane przez Łapickiego. Był to komunikat o rozwiązaniu konkursu na pieśń masową, rozpisanego przez Centralny Zarząd Naczyń Emaliowa- nych. Nadesłana rzekomo pieśń, która brzmiała. Polały się łzy me czyste, rzęsiste Na me dzieciństwo sielskie, anielskie, Na moją młodość górną i dumą, Na mój wiek męski, wiek klęski, Polały się łzy me czyste, rzęsiste... została po licznych poprawkach jury sprowadzona do wersji następującej: Popłynął śmiech mój zdrowy, ludowy, Na me dzieciństwo polne, bezrolne, Na moją młodość cbwacką, junacką, Na mój wiek dziarski, wiek robociarski, Popłynął śmiech mój zdrowy, ludowy. Potem, jako pierwszy z występujących autorów, Jerzy Waldorff odczytał z właściwą sobie zabawną emfazą mo- nolog pt. „Muzyka w prasie". Poszczególne fragmenty monologu „komentowały" przygrywki fortepianu. Ostatnie zdanie brzmiało: „Nasza prasa jest ciekawa: mobilizuje... pobudza... uaktywnia... zachęca do działania". A fortepian odpowiada kołysanką: „Śpij dziecinko już..." 263 Literackie clou programu: parodia „Dziadów". Czyta autor, A. M. Swinarski. Był to satyryczny przegląd naszej dramaturgii, z końcową diagnozą: Dziwy wszędzie — i w urzędzie, Co to będzie, co to będzie? Na zakończenie I części: „Smutno mi, Boże" — skecz z piosenkami pióra S. Grodzieńskiej i J. Minkiewicza (muzyka F. Leszczyńskiej), w wykonaniu Szaflarskiej, Gliń- skiego i Łapickiego. Temat: podręczniki literatury w szkole średniej. UCZENNICA: Poety bóle Podręcznik gromi Miłość w ogóle... SŁOWACKI I: Boże, smutno mi. SŁOWACKI II: Egzamin nieco Zrobimy szerszy. Kim był Mickiewicz? UCZENNICA: Przodownik wierszy!... II część otwierała „Kultura" — piosenka A. Marianowi- cza z muzyką M. Sarta, w wykonaniu Glińskiego, z refrenem: Ach, ileż w kulturze treści, W kulturze wszystko się zmieści. oraz innym, na temat tych, co zmieściwszy się w kulturze, tkwią w niej już dożywotnio: Kultura trwa nieprzerwanie, W kulturze wszystko zostanie. 164 Potem „Moje wspomnienia" wykonywane przez autorkę Magdalenę Samozwaniec. Kiedy rozpoczynała swój monolog: „Uhrrodziłam się...", publiczność już szalała z zachwytu. Ta krótka „autobiografia", utrzymana w klimacie ab- surdu, była szczególnie zabawna dla znajomych Madzi — przecież niewiele odbiegała od jej konwersacyjnego stylu! Wypowiedzi autorki „Na ustach grzechu" nosiły zawsze piętno oryginalnej — rzekłbym — nadrealistycznej osobo- wości. Publiczność „Stańczyka" miała więc niejako okazję poznania Magdaleny Samozwaniec prawdziwszej niż ta, która objawiła się nam później na łamach „poważnej" autobiografii „Maria i Magdalena". Sukces był ogromny... „Ballada o gruczole" J. Rojewskiego —jeden z najzabaw- niejszych numerów. Komisja ZLP odwiedza znanych litera- tów, szukając gruczołu, który zwie się talent. Ale nie sposób go znaleźć —jedni nigdy nie mieli gruczołu, drudzy wycięli go sobie własnoręcznie na odgórne zlecenie. Inni znów: Gruczoł? Błahostka! Już szatki rozpina, Zerka komisja z ochotą. Mama pamięta, że jako dziecina Gruczoł miałem jak złoto! Szuka komisja, patrzy, gdzie trzeba. Szuka —jest, czy go nie ma? Jest! Ale tyci, tyciuchny, o nieba! Jak tu z tym pisać poemat? Później — bomba! Reportaż „Widziałem środek Kra- iny" Eryka Lipińskiego. Czyta autor, ale nie daje rady, po każdym zdaniu ryk śmiechu! Publiczność kojarzy tekst z ogłoszonym świeżo w prasie wspomnieniem,z podróży do Chin, pióra czołowego dygnitarza od kultury, zatytułowa- nym „Widziałem Krainę Środka". Początek reportażu: 265 Eryk Lipiński (rys. Jerzy Zaruba) „Człowiek — to brzmi dumnie!..." A oto próbka rozmowy z chińskim przodownikiem pracy: — Jak macie na imię? — Liu. — Czy teraz jest wam dobrze? — Tak, teraz jest mi dobrze. — Czy przedtem wam było źle? — Tak, przedtem mi było źle. — To dobrze, że teraz wam jest dobrze. — Tak, to dobrze, że teraz jest mi dobrze. Następnie — relaks. Zespół wykonuje pieśń „Salome" do słów Andrzeja Własta. Dziwna to pieśń, z refrenem: 166 Salome, wonny kwiecie krainy zórz, Salome, tanem zmysłów tęsknotę zgłusz, Salome, podaj usta swe jako krew, Salome, twe całunki to śmierci wiew! I dla kontrastu, na zakończenie „Walczyk ideologiczny" Gozdawy i Stępnia: Taki nowy, taki śliczny Walczyk ideologiczny, On porusza wśród zabawy Wszystkie nasze dzienne sprawy. Jest w nim murarz i tokarz... I pocałuj mnie, miła... Częstochowa... czy kochasz?... Znowu plan przekroczyła. Tak to wszystko pięknie gra W naszym walcu na trzy pas! Tak przedstawiał się w swym pierwotnym kształcie pierwszy (i jedyny) program „Stańczyka". Powodzenie było fenomenalne. Publiczność waliła, nie można się było opędzić od chętnych. Musiałem wyłączyć w domu telefon. Wieść o kabarecie rozeszła się szeroko, choć prasa nie zamieściła o nim ani jednej wzmianki. Niestety, „żabie oczka" zrobiły swoje. Jak strącane z drzewa dorodne jabłka, od programu zaczęły odpadać poszczególne pozycje, nieraz z dnia na dzień. Artur oczywi- ście obraził się, a ja stanąłem na głowie, ażeby „Stańczyk" grał nadal. Napisałem prolog i nowe piosenki dla konferan- sjera. Jedna z nich brzmiała: Dość głodzenia I obłudy, 167 I frazesów wielkich dość. Bez wątpienia Dość już nudy, Bo jest tego dziś na pudy. Pisz, by słowa brzmiały W sposób zrozumiały, Nie przeginaj paty, Miej na oku cel. Mów po ludzku, wody nie lej, Będzie jaśniej i weselej. Było to w każdym razie łatwiejsze do strawienia niż: „Włodzio w łóżko Muzy polazł..." Choć sam Włodzio Sokorski — trzeba to stwierdzić w imię prawdy — bynaj- mniej nie obraził się na „Stanczyka" i oklaskiwał program z wielkim zapałem... Rozpoczęło się watowanie. Na miejsce poszczególnych numerów trzeba było, nieraz na chwilę przed spektaklem, wstawiać teksty „neutralne", np. „Lekkiego humorystę" Artura Bartelsa. Po dwóch miesiącach „Stańczyk" grał jeszcze, ale jego widzowie mogli zapytać, jak biedak w zna- nym dowcipie: „Co oni widzą w tym czulencie?" Nadeszło lato. Teatry zamknęły swe podwoje, a „Stań- czyk" rozpoczął sen letni, z którego nie miał się już obudzić. A szkoda... Kiedy później przyglądałem się wieloletniej egzystencji niektórych kabaretów, ogarniało mnie uczucie zawiści. Myśmy też mieli w zasadzie gotowy drugi program, a pierw- szy, choć mógł iść latami, przeminął bez jakiegokolwiek śladu. Gdyby nie późniejsze relacje uczestników, nikt nie pamiętałby o jego istnieniu... Zbigniew Mitzner pisał na łamach „Nowin Literackich" we wrześniu 1957 roku: „Przeczytałem właśnie tom satyr Marianowicza «Plamy na słoneczku». To pouczająca 168 książka. Na przykład, dział utworów estradowych, a w nim trzy wiersze z kabaretu «Stańczyk». Był taki kabaret. Trzy lata temu. Jakby poprzednik licznych dziś kabaretów nieoficjalnych. Kto nie wierzy, niech czyta. Z powodu tych utworów i paru innych podobnych «Stańczyk» został zamknięty. O, przepraszam, że się wyrażam tak niedeli- katnie. W owych czasach niewygodnej komedii nie zdej- mowało się z afisza, ją się «wygaszało »... « Stańczyk » nie został zamknięty. Po prostu miał tylko jeden program. Drugiego już nie było". Dość niespodziewanie poświęcił „Stańczykowi" sporo uwagi Jerzy Putrament, zarówno w swych „Małowiemych" (o naszym kabarecie jako o politycznym skandalu rozma- wiają tam Bierut z Bermanem), jak i w swych pamiętnikach („Pół wieku"). W tomie zatytułowanym „Literaci" czytamy: „Na «szczytach» powiedziano mi z irytacją: no, sam widzisz, popuść mi trochę cugli, a zawsze taki sam rezultat, biją w swoich! I z jaką zawziętością!..." Jednocześnie ze wspomnień Putramenta wynikało, że „Stańczyk" był efe- merydą bez znaczenia i że przestał istnieć jedynie dlatego, że jego autorom po pierwszym programie zabrakło inwencji. Putramentowi za to inwencja dopisywała nieprzerwanie przez więcej niż pół wieku... Myślę dziś o „Stańczyku" jako o ładnym epizodzie swego życia. Wszyscy, którzy związani byli z tym kabare- tem — jaskółką odwilży — wspominają go ze szczerym sentymentem. Wielu już odeszło: Artur Maria Swinarski, Jan Brzechwa, Magdalena Samozwaniec, Janusz Minkie- wicz, Jan Rojewski... Może Szymon Zakrzewski skłonił ich „tam" do założenia kabaretu? Lód zaczyna się pocić „Po wodzie da się jechać, tak samo od biedy i po lodzie. Najgorzej jest, kiedy lód zaczyna się pocić. Wtedy trzeba cholernie uważać, żeby się nie pośliznąć..." To pouczenie instruktora samochodowej jazdy nie było dla mnie rewela- cją, dopiero co bowiem paskudnie pośliznąłem się w pierw- szym okresie odwilży. Była wiosna 1955 roku, czas nadziei podszytej grozą. Rok poprzedni przyniósł cieplejsze powiewy, nieśmiałe jeszcze, ale już wyczuwalne bez ślinienia palca. Odbiło się to wyraźnie na satyrze. Kabaret „Stańczyk", choć był tylko efemerydą, przywrócił szacunek tej gałęzi twórczości. Wzrósł także ogromnie prestiż „Szpilek" które pod redakcją Zbigniewa Mitznera przeżywały wówczas jeden z najlep- szych swych okresów. Ambicją Mitznera — w tym czasie zrealizowaną — było przewodzenie gromadce autorów 170 tygodnika. Już na II Ogólnopolskiej Naradzie Satyryków, w kwietniu 1953 roku (odbywały się wówczas takie szalenie poważne narady, nawet w obecności premiera!), wystąpił ze swą teorią, którą nazywaliśmy Mitznerowską triadą. Wyznaczała ona satyrze trzy cele: walkę z wrogiem zewnę- trznym, walkę z wrogiem wewnętrznym oraz (uwaga!) krytykę naszych własnych niedociągnięć, określanych illo tempore jako „burżuazyjne przeżytki w świadomości ludz- kiej". Uplasowana wstydliwie na ostatnim miejscu krytyka wyszła w roku 1954 na czoło triady, jednocześnie zaś podwyższyła się ranga atakowanych obiektów. Ambicji redaktora nie zaspokajały już interwencje w sprawach opieszałych biurokratów, atakował ludzi na stanowiskach, nawet — strach pomyśleć urzędujących ministrów! Na początku 1955 roku pojawiły się nad nami chmury. Stało się jasne, że rządząca ekipa czuła się zagrożona wzbierającą falą liberalizacji i że nieuchronna jest rozprawa z tzw. krytykanctwem prasy. (Krytyka, jak wiadomo, musi być konstruktywna i uprawiana wyłącznie z przyjaznych pozycji, przy czym — jakie pozycje są przyjazne oceniają krytykowani). W miarodajnych organach prasowych i na zebraniach zaczęły rozbrzmiewać niepokojące głosy, z któ- rych najbardziej chyba charakterystyczny należał do nieza- wodnego Romana Werfla. Było jasne, że wybujała ponad przyjętą normę indywidualność Mitznera może sprowo- kować represje wobec „Szpilek". Jako zastępca redaktora naczelnego do spraw literackich (graficznymi zajmował się Eryk Lipiński) zdawałem sobie z tego sprawę. Ale Mitzner tak był zadowolony z siebie, że nie dopuszczał myśli o katastrofie. Przeciwnie, w felietonie z 6 marca 1955 roku dawał wyraz swej euforii: „Ogonki formują się przed budkami, gdy nadchodzą « Szpilki». Limity prenumeraty zostały już przekroczone. Ludzie przechodzący koło naszej redakcji, zaglądają nieraz z tajemniczym szeptem: „Czy 171 mógłbym dostać numer «Szpilek»? Potrzebuję tego nu- meru za każdą cenę... Ludzie w Polsce szukają « Szpilek », «Szpilki» bowiem mówią wiele prawdy. Wiele gorzkiej prawdy". Gorzka prawda była niepotrzebna władzy na półtora roku przed Październikiem. Jako powód (pretekst?) do awantury posłużyło kilka zamieszczonych w Szpilkach" tekstów i jeden rysunek, a właściwie ilustracja. Najbardziej szokujący, wręcz niewyobrażalny był wiersz młodej i utalen- towanej poetki Joanny Kulmowej, „Pozytywni", rozpo- czynający się w taki oto sposób: To lakier, powiadacie, schemat. Błądzicie, którzy nie wierzycie. Ja tam nie twierdzę, że ich nie ma. Są pozytywni całkowicie. Szkolący się wprost niestrudzenie. Zwarci, gotowi i ochoczy. Cenię ich bardzo. Tak ich cenię, Że im niechętnie patrzę w oczy. To stąd pochodzi pewnie, iż WKP(b) znam niezbyt ściśle. Nie jestem wzór. Nie jestem spiż. Po prostu głupio mi, że myślę. Znać niezbyt ściśle ówczesną biblię — „Krótki kurs Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewi- ków)" — to była straszliwa herezja, poparta jeszcze rysun- kiem Jana Lenicy, przedstawiającym dziwnego faceta z wy- wieszką na piersi: „Wolny od wahań ideologicznych. Za Zarząd Główny — Dyrektor Biura". Facet miał, przy 772 ogromnym tułowiu, bardzo małą główkę, co zdaniem ideologów sugerowało skromną pojemność mózgu. Po- dobnie negatywną reakcję wywołało opowiadanie Wiesławą Brudzińskiego pt. „Figura": w obalonym przez wicher posągu przechodnie zaczynają zauważać szereg defektów, później zaś spychają go gdzieś na bok. Jak to zwykle bywa z upadłymi figurami". Jak mówią nasi tzw. publicyści: „nic dodać, nic ująć". Albo: „bez komentarzy..." Nie pamiętam dalszych inkryminowanych „Szpilkom" wykroczeń — była ich chyba cała lista. Pamiętam natomiast ranek, kiedy Mitzner powiadomił mnie, że jesteśmy wezwani nazajutrz do towarzysza Morawskiego. Jerzy Morawski był wówczas sekretarzem partii, odpo- wiedzialnym za sprawy prasy. Wiadomo było, że nie za- prasza nas po to, ażeby prawić dusery, bo dintojra wisiała w powietrzu. Tyle, że osoba rozmówcy nie napawała lękiem, Morawski miał bowiem opinię człowieka postępowego i sympatyzującego z odwilżą. W nie najgorszym nastroju pomaszerowaliśmy więc do KC (pieszo, bo jak wiadomo odległość między redakcją a „białym domem" wynosi około stu metrów, to jest maksymalny dystans, jaki Mitzner skłonny był pokonywać na własnych nogach). Mieliśmy nadzieję, że pozyskamy rozmówcę dla naszych racji. Morawski przyjął nas dość chłodno i kazał zasiąść w fotelach w głębi gabinetu, po czym zajął się swoimi sprawami: czytał, pisał, przyjmował telefony. Przygląda- liśmy się na odległość tej jego niestrudzonej działalności. Nie mogliśmy rozmawiać, bo fotele stały od siebie zbyt daleko, nie mieliśmy także nic do czytania. Godzina upły- nęła więc na kontemplacji naszego młodzieńczego i kędzie- rzawego gospodarza. Nawet jego telefoniczne rozmowy nie dostarczały nam rozrywki, ponieważ mówił zbyt cicho. Wreszcie po jednym z telefonów zerwał się rześko zza biurka i rzucił obojętnym tonem: „Towarzysz Jakub czeka..." 173 Z wszystkich wieści, jakie mogliśmy usłyszeć, ta była z pewnością najbardziej hiobowa. Nie mogliśmy trafić ani wyżej, ani gorzej. Jakub Berman, uważany za drugą po Bierucie osobę w aparacie władzy, znany był ze swej fanatycznej surowości *. A więc łęk, że zostaniemy zmiaż- dżeni, a jednocześnie cień satysfakcji, że egzekucja nastąpi na szczeblu aż tak wysokim. Nie każdy w końcu dostępował zaszczytu, ażeby zostać unicestwionym przez Jakuba Ber- mana osobiście. Nie będę taił, że serce waliło mi jak młotem, kiedy znalazłem się oko w oko z tak wielką osobistością. Znałem Bermana jako złotoustego oratora, nigdy jednak nie mo- głem marzyć o prywatnej audiencji. Mimo to nie czułem się zupełnie obco, bo w jakiś sposób, pośrednio, uczest- niczyłem w wielu rozmowach, jakie z Bermanem prowadziła moja szefowa z „Połpressu", Julia Mincowa. Kiedy wyła- niały się jakieś wątpliwości, nakręcała numer rządowego telefonu, nieodmiennie zaczynając dialog od przeciągłego pytania: „Jakuuub?" Berman był dość niskim i krępym mężczyzną o pięknej głowie senatora. Głowa ta wprost prosiła się o to, ażeby umieścić ją na bardziej okazałym tułowiu. Rysy twarzy miał nacechowane szlachetnością, głos wysoki i łatwo wpadający w tonacje patetyczne. Mówił doskonale, lecz na mój gust nieco zbyt kwieciście. Przywitał nas z nie ukrywaną niechęcią, a podając rękę patrzył gdzieś w bok. Zasiedliśmy przy konferencyjnym stole. Po chwili wszedł ostatni uczestnik rozprawy — Edward Ochab, który zajął miejsce obok Bermana. Zapanowała cisza, przerywana jedynie pykaniem fajki Mitznera. Choć dzień nie był gorący, otarłem pot z czoła. * Potem dowiedziałem się, że sam trząsł się wówczas ze strachu o własną skórę, co czyniło go tym bardziej bezwzględnym i surowym. 174 Pierwszy przemówił Berman. Oznajmił, ciągle na nas nie patrząc, że nasza działalność przyniosła poważne szkody partii. Uderza zbieżność między publikacjami „Szpilek" a propagandowymi audycjami zagranicznych radiostacji, specjalizujących się w oszczerstwach. „Szpilki" sprawiają wrażenie tuby wrogich rozgłośni. W tej sytuacji należy postawić pytanie, kim właściwie są towarzysze Mitzner i Marianowicz. Pierwsza możliwość jest taka, że pozostają na usługach obcych mocarstw, a co robi się u nas z agentami wroga, to chyba jest zupełnie jasne. (W tym miejscu opanowała mnie wątpliwość, czy udam się po tym spotkaniu dokładnie tam, dokąd zamierzałem). Istnieje wszakże i dru- ga możliwość — ciągnął dalej Berman. — Taka mianowicie, że Mitzner i Marianowicz są osobnikami o przerażająco niskim poziomie intelektualnym, pozbawionymi jakichkol- wiek kwalifikacji, niezbędnych do sprawowania kierow- niczych funkcji redakcyjnych (jak miło). I to również wymaga odpowiednich decyzji ze strony partii. Nad tym problemem będziemy musieli się zastanowić... To rzekłszy, musnął wzrokiem Ochaba, po czym zapadł w pełne tra- gizmu milczenie. Odezwał się Ochab. Po wywodzie Bermana nie miał już wiele do dodania (kto by miał?). Nie forsując koncepcji naszej agenturalnej działalności, zajął się okazanymi przez nas ideologicznymi brakami. Nasza polityczna ślepota sprawiła zawód partii. A przecież on, Ochab, zwracał już przed kilkoma laty uwagę, że nasze pismo może być co najmniej uważane za organ jakichś inteligenckich „poput- czików", że nie jest pismem naprawdę partyjnym. No i teraz doigraliśmy się... Mówił krótko, po czym znacząco spojrzał na Morawskiego. Ale Morawski milczał, odezwał się więc Mitzner. Muszę powiedzieć, że sprawił mi niespodziankę. Spodziewałem się po tym bystrym pepeesowskim wyjada- czu jakiejś chytrej samokrytyki. Mitzner jednak ograniczył 275 się do stwierdzenia, że nie widzi w zakwestionowanych materiałach niczego nagannego. Wiersz Kalinowej nie podaje w wątpliwość pozytywnej politycznie postawy, a tyl- ko jej karykaturalne wynaturzenie. Zwrot ,,WKP(b) znam niezbyt ściśle" nie oznacza bynajmniej lekceważenia „Krót- kiego kursu", a tylko potrzebę pogłębionych i nie mecha- nicznych studiów marksizmu-leninizmu. Mała główka po- staci na rysunku Lenicy nie jest aluzją do ograniczoności „pozytywnych całkowicie" obywateli, lecz artystyczną ma- nierą niezwykle utalentowanego rysownika. Można się o tym przekonać oglądając inne jego rysunki. Jeśli zaś chodzi o „Figurę", to jest to w dziejach światowej satyry odwieczna tematyka, znana już... • Mitznerowi nie udało się rozwinąć tej myśli, Berman bowiem przerwał mu wybuchem straszliwego gniewu. „A więc tak! — wykrzykiwał, wprowadzając się w stan bliski histerii. — Urządzacie nam tu wykłady, jesteście zachwyceni waszą działalnością. Partia, waszym zdaniem, myli się w ocenie «Szpilek», wy lepiej od partii wiecie, jak co należy interpretować. A może słuszne są również zawarte w waszym piśmie nikczemne insynuacje, że istnieje u nas podwyżka cen? Komu zawdzięczacie te brednie, jeśli nie BBC? To są wasze źródła informacji, prawda?!" Nie pamiętam już, do jakich drukowanych w „Szpil- kach" materiałów nawiązywał Berman wspominając o ce- nach. Czułem jednak, że ta sprawa zabolała go najbardziej. Mitzner milczał. Na jego twarzy pojawił się znany mi dobrze wyraz zawziętości i wiedziałem, że choćby go krajano, nie odezwie się już ani jednym słowem. Jako człowiek z natury uprzejmy wziąłem więc na swoje barki ciężar konwersacji. Było mi już zresztą wszystko jedno. Oświadczyłem, że jako zwykły, zaopatrujący się nor- malną drogą obywatel mam pełną kontrolę nad domowym budżetem. Jeśli więc przy nie podwyższonym standardzie 176 życiowym wydaję więcej niż poprzednio, musi to mieć związek z jakąś zamaskowaną podwyżką cen... W Bermana jakby strzelił grom. „To niesłychane! — za- wołał, zwracając się po raz pierwszy bezpośrednio do mnie. — Wy ośmielacie się insynuować istnienie czegoś poza naszą świadomością? Wy lepiej od nas wiecie, co się dzieje w kraju? Przyjmijcie do wiadomości, że jesteśmy informowani o najmniejszym nawet drgnieniu cen! Nikt, ale to nikt nie ma prawa podwyższyć ceny nawet o grosz. Rozumiecie?!" Odpowiedziałem, że rozumiem. Ale nie chodzi mi wcale o normalną, jawną podwyżkę cen, lecz o podwyżkę utajoną, którą na swój użytek nazwałem renomenklaturyzacją. Po prostu (wówczas mechanizm ten wymagał wyjaśnienia) zmienia się nazwę artykułu: ten sam chleb, powiedzmy radomski, znika na jakiś czas z rynku, po czym pojawia się pod nazwą, powiedzmy, kieleckiego ze zmienioną — zawsze w górę — ceną. Woda kolońska, do której zdążyłem się przyzwyczaić, pojawia się w nowej wersji. Ma inną nazwę, nieco efektowniejszy flakonik i znacznie wyższą cenę... Myślę, że mój los byłby przypieczętowany, gdyby nie nagłe wejście starszego mężczyzny o ponurym wyglądzie, który całkowicie ignorując czyjąkolwiek obecność pochylił się nad Bermanem i zaczął szeptać mu coś do ucha. Zidentyfikowałem go jako Franciszka Mazura. Szeptanina trwała przez czas dłuższy. Wreszcie Mazur wyszedł, podob- nie jak wszedł, nie zaszczycając nikogo spojrzeniem. Berman wyraźnie opadł po niedawnym uniesieniu. Przez chwilę milczał, jak gdyby zastanawiając się, po co zostaliśmy wezwani. Następnie sucho oświadczył, że nasza sprawa zostanie rozpatrzona przez odpowiednie gremia, które wyciągną w stosunku do nas konsekwencje i zastanowią się nad przyszłym losem „Szpilek". To rzekłszy wstał. Przez chwilę zastanawiałem się, czy poda nam rękę. Podał, choć 777 12 — Pchli targ zrobił to z wyraźnym wstrętem. (Aresztantom nie podał- by — pomyślałem). Nie więcej względów okazał nam Ochab. Morawski wyszedł razem z nami, a w pożegnalnym uścisku jego dłoni było coś kondolencyjnego. Muszę powiedzieć, że nie czułem się najlepiej. W czasach błędów i wypaczeń nie żartowano z osobnikami posądzo- nymi o antypartyjną działalność, a fakt, że sprawa trafiła aż do partyjnej „góry", dowodził, iż uczyniono z niej coś w rodzaju procesu pokazowego. Upłynęło kilka nerwowych dni. Przychodziliśmy z Mitz- nerem do redakcji, robiliśmy, co do nas należało, czując się jak posądzona o kradzież służąca z wiersza Słonimskiego „choć jeszcze na pokojach, lecz już odprawiona". Wreszcie zapadł wyrok. Sekretariat KC podjął uchwałę o błędach ideologicznych redakcji „Szpilek". Szczegółów nie pamię- tam (gdzież źródła historii tych lat?), wiem tylko tyle, że Zbigniew Mitzner otrzymał naganę z ostrzeżeniem i został zdjęty ze stanowiska naczelnego redaktora „Szpilek", ja zaś otrzymałem naganę. Naganę od samej „góry" — i kropka. Znaczyło to, że — napiętnowany — mam pozostać zastępcą nie istniejącego redaktora naczelnego. Perspektywa przy- musowej redakcyjnej pokuty stanowiła już sama w sobie dotkliwą karę, tym bardziej że posady nie potrzebowałem. Moje literackie zarobki zapewniały mi już wówczas jaką taką niezależność. Po kilku dniach zostaliśmy z Mitznerem powiadomieni o zebraniu redaktorów naczelnych w Komitecie Central- nym, które służyć miało oficjalnemu poinformowaniu śro- dowisk dziennikarskich o uchwale. Mitzner nie widział potrzeby swej obecności, moja sytuacja była więc tym bardziej delikatna. Od razu zauważyłem, że wzbudzam zainteresowanie, przy czym uczestnicy zebrania patrzą na mnie najrozmaiciej —jedni z zakłopotaniem i obawą, inni z wyraźną i nie ukrywaną życzliwością. 178 Zebranie prowadził Jerzy Morawski. Ograniczył się do odczytania uchwały i kilku bezbarwnych słów komentarza, po czym wezwał obecnych do zabierania głosu. Milczenie było mu odpowiedzią, nikt nie miał ochoty wypowiadać się na temat naszych zbrodni. Płynęły minuty. Morawski ponowił swój apel. Wreszcie, wobec wyraźnego braku chętnych, powiedział: „A może by towarzysz Marianowicz, którego działalności dotyczy uchwała, zajął w tej sprawie stanowisko?" Wchodząc na trybunę jeszcze nie wiedziałem, co będę mówił. Jedno nie ulegało wątpliwości: że nie będę „odwalał" klasycznej samokrytyki, bo ten rytuał zdecydowanie już wychodził z mody. Powiedziałem więc, że za sprawę zasad- niczą uważam nie tyle rozpamiętywanie popełnionych błę- dów, ile zastanowienie się nad tym, jak w nowo powstałej sytuacji redagować „Szpilki". Obowiązek ten spadł na moje barki wraz z naganą, co stwarza sytuację szczególnie trudną. Nie widzę jednak innej drogi jak — może ostrożniejsze, może bardziej wyważone — kontynuowanie krytycznej linii pisma. Na zakończenie zwróciłem się do obecnych z prośbą o sugestie w tej sprawie, szczególnie cenne dla mnie ze względu na moje niewielkie doświadczenie (miałem wów- czas trzydzieści jeden lat). Mówiłem nie dłużej niż pięć minut, ale czułem, że nie wypadłem źle. Morawski znowu wezwał do zabierania gło- su — bez rezultatu. Zdawałoby się że sala zaniemówiła na dobre, kiedy nagle poprosił o głos niejaki Iks. Człowiek ten, dziś już nieżyjący, cieszył się później niezłą opinią, nie mam więc ochoty ujawniać jego nazwiska. Mogę tylko powie- dzieć, że był wówczas w swoim świętym oburzeniu po prostu wspaniały. Załamawszy dłonie, biadał nad rozmiarami mojego upadku i znikczemnienia. „Jak to?! — wołał grzmią- cym głosem. — Marianowicz nie uważa za stosowne przeprowadzić samokrytyki, przechodzi do porządku nad 279 szkodami, jakie przez swoją karygodną lekkomyślność wyrządził partii? To niesłychane, przerażające, monstrual- ne..." Popisywał się w ten sposób chyba z dziesięć minut, po czym zszedł z trybuny wśród grobowego milczenia sali. Morawski ponownie wezwał do zabierania głosu — nada- remnie. Nikt nie miał nic do powiedzenia na temat biadoleń Iksa. Było to dość znamienne... Morawski przystąpił więc do podsumowania tego naj- krótszego z zebrań, które trwało chyba niewiele ponad pół godziny. Jego przemówienie zaskoczyło nie tylko mnie, ale większość obecnych na sali. Oświadczył wręcz, że nie zgadza się z Iksem. Jego zdaniem uczyniłem słusznie, że zamiast przeprowadzać formalną samokrytykę, zająłem się sprawa- mi praktycznymi: jak redagować „Szpilki" w aktualnej sytuacji. „Zgadzam się z towarzyszem Marianowiczem" — powiedział dosłownie, pogrążając definitywnie mego nad- gorliwego krytyka. Skłamałbym twierdząc, że nie sprawiło mi to satysfakcji. Po zebraniu wielu redaktorów podeszło do mnie, osten- tacyjnie manifestując swoją życzliwość. Co do kilku wie- działem, że robią to szczerze. Entuzjazm innych był naj- świeższej daty. Stwierdzam to zresztą bez złośliwości, bo sytuacja była nad wyraz niepewna i nieszczęśnicy nie wiedzieli, czego się trzymać. Opisując swoje ówczesne manewry, Putrament charakteryzuje ten okres jako „zakrę- canie" („Literaci"). Drewnowski pisze: „Tymczasem to, co działo się w literaturze, jeszcze nie w książkowym, lecz czasopiśmienniczym wydaniu, wprawiało w popłoch wła- dze. W stosunku do «Szpilek», po parokrotnych upom- nieniach, tym razem zastosowano natychmiastowe restryk- cje (zdjęto Mitznera, Marianowiczowi wlepiono naganę partyjną). W kwietniu na naradzie w KC Berman mówił o aktywizacji wroga, także, czy zwłaszcza w literaturze... Nie można było tych alarmów lekceważyć... «Tyle hałasu 180 o nic». Każdy z redaktorów robił więc wszystko, ażeby zaangażować się po stronie Nowego w optymalnym mo- mencie, nie za wcześnie, ale i nie za późno, tak by w podą- żającym w przyszłość wehikule znalazło się jeszcze dlań wygodne miejsce i żeby móc usiąść na nim siedzeniem nie nazbyt obolałym..." Po jakimś czasie Morawski odwiedził „Szpilki" biorąc udział w zebraniu zespołu. Jego wrażenia nie były zapewne złe, skoro zaraz po zebraniu zaproponował mi status quo, co oznaczało mój awans na naczelnego redaktora. Ja nie widziałem się jednak w tej roli. Ustaliliśmy z Morawskim, że pozostanę kierownikiem redakcji aż do chwili znalezienia odpowiedniego redaktora. Musiałem także zgodzić się na warunek, że przez pół roku wprowadzać będę nowego szefa w arkana „szpilkowej" wiedzy. Do poszukiwań przystąpi- łem niezwłocznie, przedstawiając Morawskiemu kolejno z pięć kandydatur. Wreszcie szósta okazała się moim wybawieniem; redaktorem naczelnym mianowany został łodzianin z Krakowa, Arnold MostowiczJa zaś po upływie pół roku przestałem się kłopotać o redakcję, co zresztą bynajmniej nie oznaczało zerwania bliskich kontaktów ze „Szpilkami". A oto puenta tej sprawy, już z jesieni 1956 roku. Po Październiku odbyło się w KC zebranie naczelnych reda- ktorów, w którym oczywiście nie uczestniczyłem. Brał w nim natomiast udział mój surowy krytyk Iks. Jego przemówienie wzbudziło sensację, oświadczył bowiem, że nie dają mu spokoju słowa, które przed kilkunastoma miesiącami wy- powiedział pod moim adresem. Podobno nazwał swoje ówczesne wystąpienie podłym i głupim. Udowodnił w ten sposób na własnym przykładzie, że tak gorąco przezeń programowana samokrytyka miała jednak swoje dobre strony. 181 Zebrania, kabaret, stolik kawiarniany O sekcjach twórczych Związku Literatów Polskich myślę z mieszanymi uczuciami. Z pewnością były typowymi instytucjami stalinowskiej ery, ale ja na szczęście miałem do czynienia tylko z jedną z nich: Sekcją Satyry. I ona nie była wolna od żenujących bredni (np. rozważań nad klaso- wą przynależnością bohaterów Wiecha), z tym że jej obrady toczyły się przynajmniej na wesoło. Prezesem był z początku Brzechwa, ja pełniłem wówczas obowiązki jego zastępcy. Później funkcja prezesa przypadła mnie i muszę stwierdzić, że robiłem, co mogłem, ażeby z zebrań Sekcji Satyry uczynić interesujące i zabawne towarzyskie spotkania. Na początku lat pięćdziesiątych zorganizowałem zebra- nie, którego celem było zapoznanie członków Sekcji z naj- młodszą generacją satyryków. Zaprosiłem kilkunastu mło- dych autorów z Warszawy i z prowincji, którzy w tym 182 okresie debiutowali na łamach „Szpilek". Paru spośród nich wyrobiło sobie później jaką taką pozycję w naszej satyrze, nie o nich jednak i nie o ich osiągnięciach chcę pisać, tylko o pewnym wysokim chudym młodzieńcu z ostrym ptasim nosem, ów młodzian z Krakowa zaprezentował nam swoje utwory z prawdziwą swobodą, bez cienia tremy. Tu dodać muszę, że wśród słuchaczy miał tego dnia Tuwima, Słonims- kiego. Brzechwę, Minkiewicza i innych luminarzy naszej poezji i satyry. Między rozbawionym audytorium a młodym autorem z Krakowa zapanowało pełne porozumienie na temat: Jesteś (jestem) jednym z nas (z was) i należysz (należę) odtąd do naszego (waszego) grona. Najgłośniej manifesto- wali swe uznanie Tuwim i Słonimski. Sławomir Mrozek (rys. Andrzej Stopka) 183 Jestem dumny, że mogłem wówczas jako przewod- niczący zebrania wypowiedzieć słowa: „Mam przyjemność przedstawić kolegom młodego krakowskiego dziennikarza Sławomira Mrożka". Pod koniec 1957 roku zatelefonowała do mnie Marysia Ważykowa zapraszając na zamknięty pokaz kabaretu „Koń". Jego duchowym przywódcą i animatorem był Jerzy Dobrowolski, a udział brali inni młodzi aktorzy Teatru Dramatycznego: Golas, Czechowicz, Bogdański i Leśniak. Później, w czasie premiery, skład aktorski był już inny: Bogdańskiego zastąpił Wyszyński, a Czechowicza — Stoor. Program „Konia" był rewelacją na miarę światową. Mieliśmy do czynienia z nową formułą kabaretu, nie mającą nic wspólnego z normalną, przerywaną konferansjerskimi popisami paradą numerów. Tu wszystko było zintegrowane, szybkie, sprawne, bezczelne w najwyższym stopniu. Nigdy nie zapomnę pierwszomajowej defilady: zespół maszerował bez końca, wnosząc coraz to bardziej absurdalne rekwizyty, wreszcie na ramionach defilujących wjechała trumna, z niej zaś wyjrzał rozentuzjazmowany staruszek (oczywiście Leś- niak) Wołając: „Niech żyje!" Od chwili „wygaszenia" „Konia" namawiałem jego twórcę, ażeby jeszcze raz spróbował swoich sił w kabarecie. Jurek dawał się prosić, ale odkąd zaczęliśmy wspólnie działać w radiowym „Kabareciku Reklamowym", moja agitacja nabrała intensywności i skuteczności. Jako miejsce proponowałem hali „Szpilek" (później dla zagadkowych celów przebudowany), gdzie mieściło się z łatwością sto pięćdziesiąt osób. Redakcja „Szpilek" wyraziła zaintereso- wanie, ale prace przygotowawcze przeciągały się w nies- kończoność. W końcu mówiono na kolegium o kabarecie jako o potworze z Loch Ness — nikt poza mną i Potem- kowskim nie wierzył w jego realizację. A jednak doszło 184 Warszawa, dn.jLŁ^-.. 196.^'r. KABARET • OWCA • Warne L. d«. 31 ZAŚWIADCZENIE Kierownictwo Kabaretu • Owca • zaświadcza niniejszym, że Kierownictwo Kabaretu • uwca • Ob /yA-Y^oAA-r /lOrie^Oi.nc'' ^^D. •»..tA>f •••••—••••"•»•*••••»••"•••••••*••••"••••••.•••••••• jest człowiekiem inteligentnym i kulturalnym, śmiał się mniej więcej we właściwych miejscach, przez co przyczynił się wybitnie do rozwinięcia życia kulturalnego Kraju. Zaświadczenie nimejsze uprawnia do uważania się za inte- lektualistę l cz^^^^walnia od pracy zawodowej. Kierów; Rewers zaproszenia kabaretu „Owca' w końcu do premiery „Owcy", której data stała się pamiętną w historii polskiego kabaretu (24 kwietnia 1966 roku). Teksty napisali: Jerzy Dobrowolski, Andrzej Bianusz, Sta- nisław Tym. Wykonawcami byli: Jerzy Dobrowolski, Józef Nowak, Wojciech Pokora, Andrzej Stockinger i Jerzy Turek (Polska). W epizodzie wystąpił Tym. „Szpilki" mogły być dumne, że w ich lokalu zadomowiła się ta „Owca" o wilczych cechach. Ostrość tego programu polegała na postawieniu diagnozy: plagą naszego życia jest oportunizm, otaczające nas brednie i potworności akcep- tujemy jako „normalkę". Jesteśmy wszyscy konformistami, nie przyjmującymi do wiadomości sygnałów ostrzegaw- czych, bo przecież wszystko jest, jak być powinno: 185 ...Po pierwsze nie ma nas, Po pierwsze nie ma nas, No a po drugie, to my z nami wciąż walczymy! Dając głęboką psychoanalizę społecznych schorzeń, program „Owcy" rozprawiał się jednocześnie w swej paro- dystycznej warstwie z bezgraniczną tandetą tak zwanej rozrywki. Forma spektaklu była nowatorska, nieświadomie (chyba) oparta na dziewiętnastowiecznym rytuale amerykań- skich minstreli: „Pierwsza część, zwana olio, była popisem zespołu siedzącego rzędem na scenie, z konferansjerem (Mr Interlocutor) pośrodku i jego dwoma pomocnikami, tak zwanymi Endmanami, po bokach. Konferansjer wy- mieniał złośliwości z wykonawcami, Endmani (Mr Trumbo i Mr Bones) przekomarzali się ze sobą. Od czasu do czasu wykonywano numery solowe lub chóralne" (cytat z mojej książki „Przetańczyć całą noc"). Dobrowolski prowadził przedstawienie, wykpiwał swych partnerów, znęcał się nad publicznością, nagle zdymisjonowany, odchodził i wracał na nowo, słowem, był wielkim aranżerem tej piekielnie inteligentnej i gorzkiej satyrycznej zabawy. Czy doszło do drugiego programu „Owcy"? Oczywiście nie. Zamiast drugiego programu przeżyliśmy ogólnonaro- dowy horror, zatytułowany „marzec 1968". Jego zbliżenie się można było wyczytać z diagnozy postawionej przez Jurka Dobrowolskiego i jego współpracowników. Jurek — największa indywidualność powojennego ka- baretu polskiego — zakończył swą działalność twórczą na „Owcy". Nie potrafił jakoś — miał trudny charakter — przyjąć gierkowskiego nadmiaru szczęścia i późniejszej katastrofy jako „normalki". Zamiast akceptować rzeczywi- stość z cwaniackim przymrużeniem oka, zapił się, frajer, na śmierć. 186 Jerzy Dobrowolski (rys. Karol Ferster) Anatol Potemkowski pisał w „Szpilkach" z okazji 40-le- cia mojej pracy redakcyjnej: „Kazio założył stolik «Szpilek» u Marca. Do redakcji było dziesięć kroków, ale tygodniami nikt do redakcji nie zaglądał. Przy dobrych stosunkach z sek- retariatem redakcji można było wierszówkę otrzymać u Marca na miejscu. Wystarczał stolik. Kogo nie było przy tym Kazia stoliku? Otóż nie było bardzo wielu osób. Ale był Słonimski, Ważyk, Otek Axer, Jurek Srokowski, Dymsza, Załucki, prof. Jasiński, prof. Lorentz, prof. Karol Estreicher (przejazdem), niekiedy Mau- ersberger albo Ludwik Starski, zawsze Eryk Lipiński, który wkręcił się pierwszego dnia albo i trochę wcześniej. Teraz to brzmi uroczyście i smutno. Wówczas nie było uroczyście. Było zwyczajnie. Ciekawie było, było śmiesznie". 187 Jestem wdzięczny memu przyjacielowi, że mnie przypisał „założenie" stolika u Marca. Wydaje mi się to dość wąt- pliwe — „założycielem" mógł być Antoni Słonimski, Otek Axer lub Eryk Lipiński, wreszcie wszyscy razem, świadomie lub mimo woli. U Marca zaczęliśmy bywać już w latach czterdziestych, kiedy za ladą stał jeszcze wąsaty pan Teofil Marzec. Jako szatniarz urzędował pan Jan, który znał wszystkich i wszystko wiedział. W czasie drugiej powojennej wizyty Antoniego w Warszawie zapytałem: „Czy nie było tu przypadkiem pana Słonimskiego?" „Oczywiście że był — odparł Jan. — Ale przed kwadransem wyszedł w towa- rzystwie pana Pańskiego". Zrozumiałem wówczas, że nie jestem byle gdzie i że nie mam do czynienia z byle kim. U Marca bywałem dopóty, dopóki ta kawiarnia utrzy- mywała się jeszcze na jakimś zbliżonym do środkowoeu- ropejskiego poziomie. Zaludniony przez seniorów (którzy po części przenieśli się tu z pobliskiego „Lajkonika") stolik odmłodzili później satyrycy spod znaku „Egidy": Groński, Pietrzak, Kofta. Potem wszystko rozprzęgło się na zasadzie powszechnej spsiałości. Stolik u Marca był jednym z pa- miętnych stolików kawiarnianych powojennej Warszawy i gdyby nawet nie było „Szpilek", ich stolik wystarczyłby, ażeby zająć chwalebne miejsce w krajobrazie autentycznych instytucji życia kulturalnego stolicy. Strajk w „Szpilkach" Arnold Mostowicz był — Jako redaktor „Szpilek" — moim wynalazkiem. Jesienią 1955 roku w okresie kiedy pełniłem obowiązki naczelnego redaktora, pojechaliśmy z Wiesławom Brudzińskim do Krakowa na spotkanie autorskie, reklamowane — o czym nie wiedzieliśmy —jako mecz pomiędzy satyrykami Krakowa i Warszawy. Nasza sytuacja nie była łatwa, mieliśmy bowiem przeciwko sobie doborową drużynę krakowską z Marianem Załuckim, Ludwikiem J. Kemem i Karolem Szpalskim na czele. Już sam Załucki, prawdziwy fenomen estrady, wystarczał, żeby sprowadzić nasze szansę do zera. A jednak nie przegraliśmy z kretesem, nasze utwory były bowiem nieporównanie ostrzejsze od utworów naszych „adwersarzy" — odwilż w wydaniu krakowskim prezentowała się jeszcze dość niemrawo. W dyskusji po występie zabrał m.in. głos ów- 189 czesny redaktor „Gazety Krakowskiej" Mostowicz. Jego wypowiedź, bardzo rzeczowa i fachowa, skojarzyła się obdarzonemu niezwykłą pamięcią Brudzińskiemu z kil- koma felietonami podpisanymi A. Mostowicz, drukowa- nymi na łamach „Szpilek" bodaj w roku 1946. Tak więc miałem przed sobą kogoś inteligentnego i kompetentnego, kto w swoim czasie współpracował ze „Szpilkami". Słowem, wreszcie kogoś z kwalifikacjami i z realnymi szansami na to, by zastąpić mnie na stanowisku naczelnego redaktora „Szpilek". Mostowicz wyraził zainteresowanie, władze zgodziły się na Mostowicza — i w stosunkowo krótkim czasie mieliśmy w „Szpilkach" nowego szefa. Współpraca z zespołem ukła- dała się dobrze, przebyliśmy na ogół chlubnie okres paź- Amold Mostowicz (rys. Jerzy Zaruba) 190 dziemikowy i nie poszliśmy na dno w okresie późniejszych, jakże groźnych mielizn i zawirowań.Szef był „w porządku" i „przyjął się" w środowisku. Nagle w kwietniu 1961 roku wydarzyło się coś niespodziewanego. Dowiedzieliśmy się, że na mocy decyzji Zarządu RSW „Prasy", a więc naszego wydawcy, mamy odstąpić część lokalu „Szpilek" redakcji tygodnika „Światowid", co (rzecz nie do wiary!) nie spotkało się ze sprzeciwem naszego naczelnego redaktora. Był to grom z jasnego nieba. Przez wiele lat „Szpilki" tułały Się po różnych zastępczych lokalikach, ażeby wreszcie w roku 1953 dorobić się wspaniałej Siedziby przy placu Trzech Krzyży 16. I tę siedzibę z takim trudem wywalczoną mielibyśmy dzielić z kimś in^ym... Dlaczego? Arek, czując wiszącą w powietrzu burzę, iudał się na urlop do Krynicy, a my z Brykiem Lipińśkim postanowiliśmy, że nie damy „Światowidowi" ani piędzi naszego lokalu. Rozpoczęliśmy od wizyty w RSW „Prasie". Prezes nie miał dla nas czasu, przyjęli nas dwaj wiceprezesi. Zacho- wywali się wyniośle i traktowali nas jak małe dzieci, buntujące się przeciwko decyzjom starszych. Tonacja roz- mowy była zdecydowanie przykra, powiedzieliśmy, co my- ślimy o prezesie i wiceprezesach, co pogorszyło jeszcze sytuację. Po redakcji przechadzał się już wraz z ekipą techników RSW „Prasy" redaktor „Światowida" Trojanow- ski, robiąc pomiary pomieszczeń i rozplanowując usta- wienie biurek. Jest rzeczą charakterystyczną, że na zwołanym przeze mnie i Eryka zebraniu nikt ze „szpilkowców" nie wyraził ochoty podporządkowania się lokalowej „targowicy". Iden- tyczne stanowisko zajęli zaalarmowani przyjaciele „Szpilek" spoza redakcji. Mogliśmy więc działać, mając za sobą jednolite poparcie zespołu i środowiska. Tutaj oddaję głos kronikarzowi tamtych wypadków. Brykowi Lipińskiemu. 191 Kolegium „Szpilek" podczas montowania numeru primaaprilisowego. Od lewej: Mariusz Kwiatkowski, Tadeusz Polanowski, Anatol Potem- kowski. Antoni Marianowicz, Arnold Mostowicz, Eryk Lipiński, Juliusz Puchalski, Andrzej Rumian, Feliks Derecki „Pierwszą naszą czynnością samoobrony było ustalenie stałych, trwających przez dwadzieścia cztery godziny, dy- żurów redakcji na wypadek, gdyby przybyły meble « Świa- towida »i chciano je wnieść do lokalu «Szpilek». Chodzi- ło o to, żeby można było telefonicznie zmobilizować wszy- stkich pracowników redakcji do przeciwdziałania. Po paru dniach zjawili się robotnicy i zawiadomili nas, że dnia następnego mają przywieźć i ustawić meble redakcji «Światowida». Sytuacja stawała się groźna. Wtedy An- toni Marianowicz wpadł na pomysł, że jako pismo satyrycz- ne możemy nasz lokal obronić metodą, która «ośmieszy wroga »i w rezultacie nie dopuści do zajęcia lokalu. Zwrócił 192 Strajk w „Szpilkach". Od lewej: Juliusz Puchalski, Zbigniew Kiulin, Jerzy Baranowski, Alicja Bobrowska się do ówczesnego dyrektora teatru « Syrena» Kazimierza Krakowskiego i wypożyczył teatralne kostiumy ze sztuki «Madame Sans-Gene», drewniane szable, karabiny i szy- szaki. Inni koledzy poprzynosili z domu dziecinne pistolety maszynowe, armatki itp. Kiedy przed redakcję zajechała ciężarówka z meblami, cały zespół redakcyjny oraz liczni współpracownicy byli na miejscu w pełnej mobilizacji. Panowie w hennach, czakach, napoleońskich kapeluszach, panie w białych fartuchach z czerwonym krzyżem. W hallu ustawiono barykady z biu- rek i krzeseł, a na ścianach rozwieszono hasła: «Walczymy o pokoje!», « Ręce precz od parteru!», « S'il vous plait — poszli wont!», «Bronimy się do ostatniej szpilki!», «XXV lat walki z biurokracją!» itp. 193 13 — PchB targ Eryk Lipiński Strajk w „Szpilkach" Przybyli też operatorzy z kroniki filmowej i z TV, fotografowie z CAF-u i z kilku redakcji, poza tym zostali zaproszeni na konferencję prasową «korespondenci wo- jenni», którym Mańanowicz wyjaśnił przyczyny maskara- dy i nasze racje lokalowe. Robotnicy stwierdziwszy, że aby wstawić meble do redakcji «Szpilek», musieliby stoczyć bitwę, odjechali i zawiadomili Zarząd Główny RSW „Prasa" o fiasku całej imprezy..." Wiadomość o bohaterskiej obronie „Szpilek" rozeszła się natychmiast po Warszawie. Następnego dnia prasa zamieściła notatki i zdjęcia, a nieliczni jeszcze wtedy posia- dacze telewizorów oglądali to na małym ekranie. Sprawą lokalu „Szpilek" zainteresowały się, dzięki spot- kaniu Potemkowskiego z Alicją Solską-Jaroszewiczową, najwyższe czynniki. Wstrzymano decyzję oddania części lokalu redakcji „Światowida", a wkrótce przybyła komisja 194 lokalowa z Urzędu Rady Ministrów, która dokładnie zmierzyła wszystkie pokoje i wziąwszy pod uwagę liczbę pracujących, stwierdziła, że lokal jest dla redakcji „Szpilek" nawet odrobinę za mały i ma oczywiście pozostać w jej władaniu... Kiedy myślę dziś o tym buncie w „Szpilkach", nasuwa się aktualne określenie: „strajk okupacyjny". Oczywiście strajk na wariackich papierach, ale jednak próba pałacowej rewolucji pod autorytarnymi rządami Gomułki, błazeńska maskarada połączona z perfidnym szantażem: spróbujcie postawić sprawę na ostrzu noża, a definitywnie ośmieszycie się jako nie znające się na żartach ponuraki, dla popierają- cych zaś nas czynników satysfakcja, że mają oto okazję popisać się poczuciem humoru i tolerancją wobec artys- tycznej braci. Słowem — nie pierwszy i nie ostatni triumf inteligencji nad bezmózgą dyktaturą biurokratów. Maja Świat-Mai Berezowskiej rozpoczął się na dobre z Nie- podległą Polską i trwał przez międzywojennych lat dwa- dzieścia. Wszystko było wówczas jasne i zrozumiałe. Pa- nienka z Baranowicz studiowała w Petersburgu (pod kie- rownictwem Józefa Pankiewicza) i w Krakowie, uzupełniała studia w Monachium i w Paryżu, słowem była dobrze przygotowana do malarskiego zawodu. Debiutowała jako rysowniczka w „Szczutku", w okresie redaktorowania Gru- sa. Słynny Kazio Grus był zresztą później przez krótki czas jej mężem. Podobno kiedy ujrzał po raz pierwszy swą korpulentną małżonkę w pełni niczym nie osłoniętych kras, zawołał z radosnym niedowierzaniem: „O Boże, to wszystko dla mnie?" Maja rysowała przedziwnie lekką, finezyjną kreską, a każdy jej rysunek, choćby czamo-biały, miał przedziwny 196 Maja Berezowska (rys. Jerzy Zaruba) kolor i zapach. Poezja ludzkiego ciała, zmysłowe piękno nagości, no i kwiaty nie mniej przesycone erotyzmem od dziewczęcych aktów (ciekawe, że rubensowska Maja nie gustowała w kobiecej dojrzałości). Po „Szczutku" był „Cy- rulik Warszawski", po „Cyruliku" — „Szpilki". Maja jest modna i rozchwytywana. Jej nazwisko kojarzy się z radością życia i seksem. W latach 1933-36 przebywa w Paryżu, gdzie jej cykl „Przygody słodkiego Adolfa" wywołuje skandal i interwencję hitlerowskiej ambasady (Maja nie byłaby sobą, gdyby te przygody nie były nieco ryzykowne). Oddzielna dziedzina aktywności Mai to ilust- racje książkowe, a na pierwszym miejscu pyszne rysunki do „Dekamerona". W roku 1937 wystawia swe prace w salonie Garlińskiego przy ul. Mazowieckiej 8. Sukces jest ogromny. Świat spraw jasnych i zrozumiałych kończy się z wybu- chem wojny. Maja zostaje aresztowana (sprawa słodkiego Adolfa!) i z Pawiaka przesłana do Ravensbruck. Przeżycie 297 obozu zawdzięcza swemu optymistycznemu usposobieniu i... talentowi. Rysuje. Z tego okresu pochodzą jej szkice portretowe więźniarek, z których kilka ukazało się w al- bumie „Piórkiem przez stulecia" (1958). Uratowana, kon- tynuuje z powodzeniem pracę w Szwecji, a w roku 1947 wraca do Polski. Nim jeszcze zdąży oswoić się z nową rzeczywistością, rzeczywistość ta pokrywa się lodową sko- rupą socrealizmu. Maja patrzy na to, oczyma Alicji w kra- inie czarów, z tym że jest to kraina pozbawiona kolorów. Ale twórczość Mai nie podporządkowuje się ogólnie obo- wiązującej szarości. W jedną ze swych ówczesnych prac —jakiś landszafdk z kioskiem gazetowym — wrysowuje dyskretnie gazetę z tytułem: „Trybuna Nudy". Gromy spadają oczywiście na. „Szpilki", bo któż by wdawał się w polityczne dyskusje — z Mają? W szopce * z roku 1956 jej kukiełka śpiewa: Zaczynali na mnie kląć, Pożyteczną — mówią — bądź, Nie siedź w kącie, Bo wyprą cię... Masz skąd przykład wziąć: Oto szkic Robot-nic, Którym nic, Nic nie widać, oprócz lic! Jak jest biust, To na biust, "'„Szopka satyryczna" Antoniego Marianowicza, Janusza Minkiewicza i Mariana Załuckiego, Warszawa 1956. 198 Farbą chlust! Zamalować mieszczański ten gust! Ale ja krzyknęłam: „Stop!" Co ten nasz ludowy chłop, Co on, mówcie, jeśli łaska, Winien temu, że z obrazka? Czy to murarz, czy też cięć, Niech ma, co powinien mieć! Bom nad wszystko Realistką! Niech ma, co ma mieć! Maja wraca do łask, powstają jej najlepsze rysunki i ilustracje do klasyków literatury polskiej (Rej, Kochanow- ski, Krasicki), na których wszyscy „mają, co mają mieć", a przy tym stanowią one wzór znawstwa realiów, rozsma- kowania w atmosferze epoki. Naiwna starsza pani odnosi zwycięstwo nad swoimi gnębicielami: tymi, którzy we wczesnych latach pięćdziesiątych uważali ją za deprawa- torkę, i tymi, którzy w dwadzieścia lat później uznali jej twórczość za niedostatecznie nowoczesną... Odsunięta od stałego kontaktu ze „Szpilkami", pisała wtedy do mnie z datą 5 marca 1973: Nie mam najmniejszej urazy do Pana. Natomiast mam dużo żalu do naczelnych władz Szpilkowych... Gorycz narosła w sercu, z roku na rok coraz bardziej. Za wierną współpracę w przeciągu wielu, wielu lat zostałam wyeliminowana... Szczęściem to, co robię dziś, ma uznanie, trochę w Polsce, więcej za granicą i żyję jakoś... Jej życie było bezustanną służbą Erosowi. Słyszałem nieraz opinie: „Maja rysuje golasy, bo idą". Nic bardziej fałszywego. Tematyka wynikała z jej twórczego instynktu, 199 )VtA ^'/vi:i-'<-<-< ^c^i/r^f^uw^ t^C^ ^ ^^. /vA^.y ;^- ^ ^ )^7 ^\.C^ S^^——^-'^^ • ' /> •^^7 <^ -f^^^/^^^J^^^'^^'^^ ^^A^''T/^^-^ • ć^o-^o^, ^(^e^T^ ^ ^-Ł^^C<- f ^ v^t^-\. •^ Ci 't-\H^'^^a^ lU^.sr-^^^-/' • ^'^t- ^-^e<~~h^ '^'^y^/L,', C^ .^c f^2^^-^^~^0^' - ^-> ł >/^^ 3^^A,<Ł^' L^r-o O^^L <^4^/ ^ ^-Łf 2-< \ • i '/ <, A. M, ''..-^