Dashiell Hammett Dziewczyna o srebrnych oczach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Przełożyła Maja Gottesman Tłoczono w nakładzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z wydawnictwa "Iskry", Warszawa 1988 Pisała J. Szopa Korekty dokonały: K. Markiewicz i K. Kruk Dom przy Turk Street Dowiedziałem się, że człowiek, na którego poluję, mieszka gdzieś przy Turk Street, ale mój informator nie potrafił podać mi numeru domu. Tak więc pewnego deszczowego popołudnia wędrowałem tą ulicą, dzwoniąc do kolejnych domów i recytując taką oto historyjkę: "Jestem z kancelarii adwokackiej Wellington i Berkeley. Jedna z naszych klientek, starsza pani, została w zeszłym tygodniu wyrzucona z tylnej platformy tramwaju i doznała ciężkich obrażeń. Wśród świadków tego wypadku był pewien młody mężczyzna, którego nazwiska nie znamy. Dowiedzieliśmy się, że gdzieś tu mieszka". Potem opisywałem poszukiwanego przeze mnie mężczyznę i pytałem: "Czy mieszka tu ktoś o takim wyglądzie?" Wzdłuż całej jednej strony ulicy słyszałem ciągle tylko: "Nie". "Nie". "Nie". Przeszedłem na drugą stronę i zacząłem robić to samo. Pierwszy dom: "Nie". Drugi: "Nie". Trzeci. Czwarty. Piąty... Na mój pierwszy dzwonek nikt nie otworzył. Po chwili zadzwoniłem znowu. Już byłem pewien, że nie ma nikogo, kiedy klamka lekko się poruszyła i drzwi otworzyła nieduża, starsza kobieta, z jakąś szarą robótką na drutach w ręku, o wyblakłych oczach mrugających przyjaźnie za okularami w złotej oprawie. Na czarnej sukience nosiła mocno wykrochmalony fartuch. - Dobry wieczór - powiedziała cienkim, sympatycznym głosem. - Przepraszam, że pan czekał. Ale zawsze zanim otworzę, sprawdzam, kto jest za drzwiami. Starsze panie bywają ostrożne. - Przepraszam, że przeszkadzam - zacząłem - ale... - Niech pan wejdzie. - Chciałem tylko o coś zapytać. Nie zajmę pani dużo czasu. - Proszę jednak wejść - powiedziała i dodała z udaną surowością - herbata mi stygnie. Wzięła mój mokry kapelusz i płaszcz i poprowadziła mnie wąskim korytarzem do słabo oświetlonego pokoju. Siedzący tam stary, tęgi mężczyzna z rzadką siwą brodą opadającą na biały gors, równie mocno wykrochmalony jak fartuch kobiety, wstał na nasz widok. - Tomaszu - powiedziała - to jest pan... - Tracy - podsunąłem, bo to właśnie nazwisko podawałem innym mieszkańcom ulicy, i zarumieniłem się jak chyba nigdy od piętnastu lat. Takim ludziom się nie kłamie. Jak się okazało, nazywali się Quarre i byli kochającym się starym małżeństwem. Ona zwracała się do niego "Tomaszu" i obracała to imię w ustach, jakby jej smakowało. On mówił do niej "moja droga", a dwa razy nawet wstał, aby poprawić poduszki, o które opierała się swymi delikatnymi plecami. Zanim udało mi się skłonić ich do wysłuchania mojego pytania, musiałem wypić z nimi filiżankę herbaty i zjeść parę małych korzennych ciasteczek. Następnie pani Quarre wydała kilka współczujących cmoknięć, podczas gdy ja opowiadałem o staruszce, która wypadła z tramwaju. Potem staruszek wymamrotał w brodę "to straszne" i poczęstował mnie grubym cygarem. Wreszcie skończyłem z wypadkiem i opisałem im poszukiwanego przeze mnie mężczyznę. - Tomaszu - powiedziała pani Quarre - czy to nie ten młody człowiek, który mieszka w tym domu z poręczami, ten który zawsze wygląda na stroskanego? Staruszek gładził śnieżną brodę, zastanawiał się przez chwilę. - Moja droga, ale czy on nie ma czasem ciemnych włosów? - odezwał się w końcu. Starsza pani rozpromieniła się. - Tomasz jest taki spostrzegawczy - powiedziała z dumą. - Zapomniałam, ale ten młody mężczyzna, o którym mówiłam, rzeczywiście ma ciemne włosy, więc to nie może być on. Potem staruszek zasugerował, że to pewien młodzieniec mieszkający kilka domów dalej może być tym, którego szukam. Dopiero po dłuższej dyskusji zdeecydowali, że jest on zbyt wysoki i zbyt stary. Pani Quarre zaproponowała kogoś innego. Przedyskutowali i tę kandydaturę, a następnie odrzucili. Tomasz znów wysunął kogoś, kto po rozważeniu sprawy też został odrzucony. Paplali dalej. Zapadł zmrok. Starszy pan zapalił stojącą lampę, która rzucała na nas łagodne, żółte światło, resztę pokoju pozostawiając w mroku. Pokój był duży i zagracony; wisiały w nim grube zasłony i stały ciężkie, masywne, wypchane włosiem meble z ubiegłego wieku. Nie oczekiwałem już żadnej pomocy z ich strony, ale zrobiło mi się przyjemnie, a cygaro było wyśmienite. Jeszcze zdążę wyjść na tę pluchę, jak wypalę. Coś zimnego dotknęło mojego karku. - Wstawaj! Nie wstałem. Nie mogłem. Byłem sparaliżowany. Siedziałem i gapiłem się na państwa Quarre. I patrząc na nich wiedziałem, że to niemożliwe, by coś zimnego dotykało mego karku, i że to po prostu niemożliwe, by ostry głos kazał mi wstać. To nie było możliwe! Pani Quarre nadal siedziała sztywno wyprostowana i wsparta o poduszki, które jej mąż poprawił; jej oczy zza okularów nadal mrugały przyjaźnie. Starszy pan dalej gładził swą siwą brodę i leniwie wypuszczał nosem dym z cygara. Zaraz zaczną znowu mówić o tym młodym sąsiedzie, który może być człowiekiem przeze mnie poszukiwanym. Nic się nie stało. Zdrzemnąłem się tylko. - Wstawaj! - Owo zimne coś, dotykające mego karku, wbijało mi się w ciało. Wstałem. - Przeszukaj go - dobiegł mnie z tyłu ten sam ostry głos. Starszy pan powoli odłożył cygaro, podszedł i obmacał mnie ostrożnie. Stwierdziwszy, że nie jestem uzbrojony, opróżnił moje kieszenie, wyrzucając zawartość na krzesło, z którego właśnie wstałem. - To wszystko - powiedział do kogoś stojącego za mną i wrócił na swoje miejsce. - Odwróć się - rozkazał mi ten sam ostry głos. Odwróciłem się i zobaczyłem wysokiego, ponurego, wychudzonego mężczyznę, mniej więcej w moim wieku, to znaczy lat trzydziestu pięciu. Miał brzydką twarz - kościstą, o zapadłych policzkach, upstrzoną wielkimi bladymi piegami. Jego oczy były wodnistoniebieskie, a nos i broda sterczące. - Znasz mnie? - zapytał. - Nie. - Kłamiesz! Nie polemizowałem z nim; w wielkiej, piegowatej dłoni trzymał pistolet. - Zanim z tobą skończę, poznasz mnie całkiem dobrze - zagroził. - Hook! - dało się słyszeć zza osłoniętych portierą drzwi, przez które brzydal najwidoczniej się wśliznął. - Hook, chodź tu! - Głos był damski, młody, czysty i dźwięczny. - O co chodzi?! - odkrzyknął przez ramię brzydal. - On jest tutaj. - W porządku. Pilnuj faceta - polecił Tomaszowi Quarre. Gdzieś spomiędzy brody, marynarki i wykrochmalonej kamizelki starszy pan wydobył wielki, czarny pistolet, z którym obchodził się w sposób nie wskazujący na brak obycia. Brzydal zebrał z krzesła rzeczy, które wyjęto mi z kieszeni, i zniknął za kotarą. - Proszę siadać, panie Tracy - z uśmiechem zwróciła się do mnie pani Quarre. Usiadłem. Zza portiery dobiegł nowy głos: powolny baryton z wyraźnym brytyjskim akcentem, i to znamionującym osobę wykształconą. - Co się dzieje, Hook? - pytał głos. Ostry głos brzydala: - Dużo się dzieje. Mają nas! Właśnie wychodziłem i już na ulicy zobaczyłem tego faceta, co to ja go znam. Pięć, sześć lat temu pokazano mi go w Filadelfii. Nie wiem, jak się nazywa, ale pamiętam jego gębę. Jest z Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej. Cofnąłem się natychmiast i razem z Elwirą obserwowaliśmy go przez okno. Łaził od domu do domu po drugiej stronie ulicy i o coś pytał. Potem przeszedł na naszą stronę i po chwili dzwoni do drzwi. Mówię starej i jej mężowi, żeby wpuścili go i próbowali coś z niego wyciągnąć. Zaczął coś zmyślać o jakimś facecie, który był świadkiem, jak jakąś starą uderzył tramwaj, ale to bzdury. Jemu chodzi o nas. Wszedłem i przystawiłem mu lufę do karku. Chciałem czekać na ciebie, ale bałem się, że coś zwącha i zwieje. Głos o brytyjskim akcencie: - Nie powinieneś był mu się pokazywać. Oni by sobie dali z nim radę. Hook: - A co za różnica. I tak pewnie wszystko o nas wie. A nawet jak nie, to co za różnica? Cedzący słowa brytyjski głos: - Może się okazać, że to wielka różnica. To było głupie. Hook, wrzeszcząc: - Głupie, co? Według ciebie wszyscy są głupi! Wypchaj się! Kto robi całą robotę? Kto wszystko ciągnie? No?! Gdzie... Młody, damski głos: - Spokojnie, Hook, znam to już na pamięć. Szelest papierów i znowu brytyjski głos: - Rzeczywiście, Hook, masz rację. On jest detektywem. Tu jest jego legitymacja. Damski głos z drugiego pokoju: - No to co robimy? Hook: - To proste. Załatwimy kapusia. Damski głos: - I włożymy sobie pętlę na szyję? Hook, z pogardą: - A tak to niby jej nie mamy, co? Przecież ten facet szuka nas w związku z tą sprawą w Los Angeles, nie? Głos brytyjski: - Osioł jesteś, Hook, i to beznadziejny. Załóżmy, że facet interesuje się tą sprawą z Los Angeles, co jest całkiem parawdopodobne, wobec tego co? Pracuje w Agencji Kontynentalnej. Czy możliwe, że jego firma nie wie, gdzie on jest? Na pewno wiedzą, dokąd poszedł. I pewnie wiedzą o nas tyle samo, co on. Nie ma co go zabijać. To by tylko pogorszyło sprawę. Trzeba go związać i tu zostawić. Na pewno do jutra nikt go nie zacznie szukać. Ach, jak wdzięczny byłem brytyjskiemu głosowi. Ktoś był po mojej stronie, przynajmniej na tyle, by pozwolić mi żyć. Przez ostatnie parę minut nie byłem w najlepszym nastroju. W pewien sposób fakt, że nie widziałem ludzi, którzy decydowali, czy mam żyć, czy umrzeć, czynił moje położenie jeszcze bardziej rozpaczliwym. Teraz czułem się dużo lepiej, choć daleko mi było do radości. Czułem zaufanie do brytyjskiego głosu. Był to głos człowieka przyzwyczajonego stawiać na swoim. Hook, rycząc: - A teraz ja ci powiem, bracie! Ten facet musi zniknąć. Nie ma dwóch zdań. Ja nie ryzykuję. Gadaj sobie, co chcesz, ale ja muszę się martwić o własną głowę, a będzie dużo bezpieczniej, jeśli ten facet nie będzie mógł gadać. To pewne! Damski głos, z niesmakiem: - Och, Hook, bądź rozsądny! Głos brytyjski, nadal powoli, lecz bardzo zdecydowanie: - Nie ma co z tobą dyskutować, Hook, bo masz instynkt i rozum troglodyty. Rozumiesz tylko jeden język i w tym właśnie języku ci powiem, synu. Jeśli od teraz do momentu naszego wyjścia chciałbyś zrobić coś głupiego, to powtórz sobie dwa lub trzy razy: "Jeśli on umrze, umrę i ja". Powiedz to tak, jakbyś cytował Biblię, bo to taka sama prawda. A potem nastąpiła cisza tak pełna napięcia, że poczułem mrowienie mojej niezbyt wrażliwej skóry na głowie. Kiedy w końcu jakiś głos przerwał tę ciszę, mimo że był cichy i delikatny, podskoczyłem, jakby to był strzał. Był to ów brytyjski głos, pewny siebie i zwycięski, więc zacząłem znów oddychać. - Najpierw wyprowadzimy staruszków - mówił głos. - Ty Hook, zajmiesz się naszym gościem. Zwiąż go, a ja wezmę akcje. Za niecałe pół godziny już nas tu nie będzie. Portiery rozsunęły się i do pokoju wszedł Hook, groźny Hook, na którego bladożółtej twarzy odcinały się zielonkawe piegi. Skierował na mnie rewolwer i krótko i ostro zwrócił się do państwa Quarre: - Chce was widzieć. Państwo Quarre wstali i wyszli. Tymczasem Hook, ciągle trzymając mnie na muszce, zerwał pluszowe sznury przytrzymujące portiery. Podszedł do mnie i przywiązał mnie dokładnie do krzesła: ręce do poręczy, nogi do nóg krzesła, moje ciało do oparcia i siedzenia, i zakończył dzieło kneblując mnie rogiem wyjątkowo dobrze wypchanej poduszki. Kiedy skończył mnie przywiązywać i odszedł kawałek, by się nacieszyć moim widokiem, usłyszałem ciche zamykanie drzwi frontowych, a potem lekkie kroki nad głową. Hook spojrzał w kierunku kroków, a jego małe, wodniste oczka złagodniały. - Elwira! - zawołał cicho. Portiery wybrzuszyły się, jakby ktoś za nimi stał, i usłyszałem znany mi już dźwięczny damski głos. - Co? - Chodź tu. - Lepiej nie. On... - Co tam on. Chodź! - wybuchnął Hook. Weszła do pokoju i w świetle lampy zobaczyłem dwudziestoparoletnią dziewczynę, szczupłą i gibką, ubraną do wyjścia; tylko kapelusz trzymała w ręku. Biała twarz okolona masą ognistorudych włosów. Szare jak dym oczy - choć piękne, to jednak zbyt szeroko rozstawione, by budzić zaufanie - śmiały się ze mnie. I jej czerwone usta też się śmiały, odsłaniając drobne, ostre jak u zwierzątka zęby. Była piękna jak diabeł i dwa razy tak niebezpieczna. Śmiała się ze mnie - grubego faceta, związanego, jak mięso do pieczenia, czerwonym pluszowym sznurem, z rogiem zielonej poduszki w ustach. - Czego chcesz? - spytała brzydala. Mówił szeptem, co chwila z niepokojem spoglądając w górę, skąd dochodziły ciągle odgłosy miękkich kroków. - Co ty na to, żebyśmy go wyeliminowali? Z jej dymnoszarych oczu zniknęło rozbawienie, zaczęła kalkulować. - On ma sto tysięcy, jedna trzecia należy do mnie. Chyba nie myślisz, że przechrapię taką okazję, co? Na pewno nie. A gdybyśmy tak zdobyli całe sto tysięcy? - Jak? - Zostaw to mnie, dziecino, zostaw to mnie. Pójdziesz ze mną, jak będę miał wszystko? Wiesz, że będę dla ciebie dobry. Dziewczyna uśmiechnęła się, jak mi się wydawało, pogardliwie, ale jemu najwidoczniej się to podobało. - Mowa, że będziesz dla mnie dobry - powiedziała - ale słuchaj, nie uda nam się to, jeśli go nie załatwisz. Znam go! Nie ruszę się stąd z niczym, co do niego należy, jeśli on nie będzie tak załatwiony, że nie zdoła nas dorwać. Hook oblizał wargi i rozglądał się po pokoju, nie patrząc na nic konkretnie. Najwyraźniej nie chciał mieć do czynienia z właścicielem brytyjskiego akcentu. Pożądanie było jednak silniejsze od strachu. - Zrobię to - wybuchnął. - Załatwię go. Ale czy mówisz poważnie? Na pewno pójdziesz ze mną, jak go załatwię? Dziewczyna wyciągnęła rękę. - Umowa stoi - powiedziała, a on jej uwierzył. Jego brzydka twarz rozpromieniła się i poczerwieniała, i malowało się na niej bezgraniczne szczęście. Odetchnął głęboko i wyprostował ramiona. Na jego miejscu też pewnie byłbym jej uwierzył - każdy z nas dał się kiedyś na coś takiego nabrać - ale patrząc na to z boku, związany, wiedziałem, że baryłka nitrogliceryny byłaby dla niego bezpieczniejsza niż ta dziewczyna. Bo dziewczyna była niebezpieczna. Ciężkie czasy nadchodziły dla Hooka. - Zrobimy tak - zaczął Hook i przerwał, bo język stanął mu kołkiem. W sąsiednim pokoju słychać było kroki. Zza portier usłyszeliśmy brytyjski głos, teraz bardzo rozgoryczony: - Tego już naprawdę za wiele. Tylko na chwilę was zostawiłem i już narobiliście szkody - wymawiał "naphawdę" i "rhobiliście". - Co ci strzeliło do głowy, Elwiro, żeby tu wchodzić i pokazywać się naszemu detektywowi? Strach zabłysnął na moment w jej szarych oczach, a potem rzekła spokojnie: - Uważaj, bo jeszcze bardziej zżółkniesz ze strachu. Twój cenny kark i tak ocaleje bez tego ciągłego pilnowania. Portiery rozsunęły się i wyciągnąłem szyję, by po raz pierwszy zobaczyć człowieka, dzięki któremu wciąż jeszcze żyłem. Ujrzałem niskiego, grubego mężczyznę, w kapeluszu i płaszczu, z brązową torbą podróżną w ręce. Potem jego twarz zbliżyła się do światła padającego od lampy i zobaczyłem, że jest to twarz Chińczyka. Grubego, niskiego Chińczyka, którego ubranie było nieskazitelne i tak samo brytyjskie jak jego akcent. - Kolor nie ma tu nic do rzeczy - powiedział i dopiero wtedy zrozumiałem kąśliwą uwagę dziewczyny. - To tylko kwestia zdrowego rozsądku. Jego twarz była żółtą maską, a głos miał równie beznamiętny i spokojny jak przedtem, ale widać było, że jest tak samo pod urokiem dziewczyny jak brzydal, w przeciwnym razie jej gadanie nie zwabiłoby go tak łatwo do pokoju. Wątpiłem jednak, czy ruda tak samo łatwo poradzi sobie z tym zangliczałym Azjatą jak z Hookiem. - Nie było żadnego powodu - ciągnął Chińczyk - by ten facet widział którekolwiek z nas. - Po raz pierwszy spojrzał na mnie swoimi małymi, matowymi oczami, podobnymi do dwóch czarnych ziarenek. - Całkiem możliwe, że nie znał nikogo z nas, nawet z opisu. Pokazywanie mu się jest totalną głupotą. - O rany, Tai - wykrzyknął Hook. - Przestań truć. Co za różnica? Załatwię go i po sprawie. Chińczyk postawił swą brązową torbę i pokręcił głową. - Nie będzie żadnego zabijania - wycedził - lub też będzie go całkiem sporo. Mam nadzieję, Hook, że dobrze mnie zrozumiałeś. Chyba jednak nie zrozumiał. Jego grdyka ruszała się i widać było, że z trudem przełyka ślinę, a ja, zakneblowany poduszką, jeszcze raz (w duchu) podziękowałem Chińczykowi. I wtedy ruda diablica wtrąciła swoje trzy grosze. - Hook zawsze tylko gada - powiedziała. Brzydka twarz Hooka poczerwieniała na to przypomnienie obietnicy załatwienia Chińczyka; przełknął jeszcze raz, a jego oczy zdradzały, że najchętniej zapadłby się pod ziemię. Dziewczyna trzymała go w garści; jej wpływ był silniejszy niż jego strach. Podszedł szybko do Chińczyka i, wyższy o całą głowę, zmierzył go groźnym wzrokiem. - Tai - warknął. - Koniec z tobą. Rzygać mi się chce od twojego ważniactwa, jakbyś był królem czy czymś. Ja... Zająknął się i zamilkł. Tai patrzył na niego oczami, które były tak twarde i czarne, i nieludzkie jak dwa kawałki węgla. Hook zacisnął wargi i cofnął się. Przestałem się pocić. Żółty znowu wygrał. Zapomniałem jednak o rudowłosej diablicy. Zaśmiała się, a jej ironiczny śmiech był pewnie dla brzydala jak cięcie brzytwą. Wydał głęboki ryk i jego wielka pięść wylądowała na okrągłej, bladej twarzy Chińczyka. Siła ciosu rzuciła Taia w róg pokoju, wylądował na boku, lecąc nie spuszczał jednak brzydala z oka; jeszcze zanim upadł, zdążył wyciągnąć pistolet, a mówić zaczął, zanim jeszcze jego nogi spoczęły na podłodze. Mówił dalej kulturalnie, z brytyjskim akcentem: - Później załatwimy tę sprawę między sobą. Teraz rzucasz pistolet i stoisz spokojnie, dopóki nie wstanę. Pistolet - tylko na wpół wyjęty z kieszeni, kiedy Azjata wziął Hooka na muszkę - upadł głucho na dywan. Hook stał sztywno, dysząc ciężko, i wszystkie piegi wyraźne były na brudnej bieli jego przestraszonej twarzy. Spojrzałem na dziewczynę. Patrzyła na Hooka z pogardą, ale bez rozczarowania. I wtedy dokonałem odkrycia: coś zmieniło się w pokoju koło niej! Zamknąłem oczy i próbowałem przywołać obraz pokoju sprzed walki. Otwierając oczy miałem już gotową odpowiedź. Na stole koło dziewczyny leżała przedtem jakaś książka i pisma. Teraz ich nie było. Około pół metra dalej stała brązowa torba, którą przyniósł Tai. Załóżmy, że w torbie znajdowały się akcje ze skoku w Los Angeles, o którym mówili. Pewnie tak było. Co teraz? Teraz pewnie była w niej książka i pisma ze stołu. Dziewczyna sprowokowała kłótnię między mężczyznami, żeby odwrócić ich uwagę, i dokonała zamiany. Gdzie wobec tego jest łup? Tego nie wiedziałem; był chyba jednak za duży, by mogła go mieć przy sobie. Tuż za stołem stała kanapa, przykryta szeroką, czerwoną, spływającą do ziemi narzutą. Przeniosłem wzrok z kanapy na dziewczynę. Obserwowała mnie i w jej oczach, gdy napotkały moje wracające od kanapy spojrzenie, błyszczała radość. A więc kanapa! Tymczasem Chińczyk odebrał Hookowi pistolet i mówił: - Gdybym nie czuł takiej niechęci do morderstwa i nie uważał, że możesz się przydać Elwirze i mnie, to na pewno uwolniłbym nas od obciążenia, jakim jest twoja głupota. Ale dam ci jeszcze jedną szansę. Radzę ci jednak, byś pomyślał, zanim poddasz się znowu jednemu ze swoich gwałtownych impulsów. Czy to ty nakładłaś Hookowi do głowy tych głupich pomysłów? - zwrócił się do dziewczyny. - Do jego głowy nic nie da się nakłaść - zaśmiała się. - Może masz rację - powiedział i podszedł, by sprawdzić wiązania wokół moich rąk i ciała. Stwierdziwszy, że są w porządku, podniósł brązową torbę i oddał Hookowi pistolet. - Masz swój pistolet, Hook, i bądź rozsądny. Idziemy. Staruszek i jego żona zrobią, co im poleciłem. Są już w drodze do miasta, którego nazwy nie ma sensu wymieniać przy naszym przyjacielu, i będą tam czekać na nas i na swoją część akcji. Nie warto chyba nawet wspominać, że czekać będą długo - są już wyłączeni. Ale między nami nie powinno być już zdrady. Jeśli ma nam się udać, to musimy sobie pomagać. W myśl najlepszych zasad dramaturgii powinni byli wygłosić do mnie jakieś sarkastyczne przemowy, ale nie zrobili tego. Przeszli obok mnie bez choćby pożegnalnego spojrzenia i zniknęli w ciemnościach hallu. Nagle Chińczyk pojawił się znów w pokoju: na palcach, z otwartym nożem w jednej ręce i pistoletem w drugiej. I to temu człowiekowi dziękowałem za ocalenie mi życia! Pochylił się nade mną. Nóż zbliżył się do mojego prawego boku i sznur, który przytrzymywał moje ramię, zwolnił ucisk. Zacząłem znowu oddychać i na nowo poczułem bicie serca. - Hook wróci - szepnął Tai i już go nie było. Na dywanie, mniej więcej metr przede mną, leżał pistolet. Drzwi wejściowe zamknęły się i na chwilę pozostałem w domu sam. Chyba nie macie wątpliwości, że poświęciłem tę chwilę na walkę z czerwonym pluszowym sznurem. Tai przeciął jeden odcinek, luzując tym trochę moje prawe ramię i dając mi nieco swobody, lecz wolny nie byłem. A zapowiedź: "Hook wróci" była wystarczającą zachętą do walki z mymi okowami. Teraz zrozumiałem, dlaczego Chińczyk tak nalegał, by ocalić mi życie. To ja miałem być bronią, która zlikwiduje Hooka. Chińczyk domyślał się, że jak tylko znajdą się na ulicy, Hook wymyśli jakiś pretekst, by wrócić do domu i mnie załatwić. Gdyby sam na to nie wpadł, Chińczyk mu to zasugeruje. Zostawił więc pistolet na widoku i poluzował sznury na tyle, bym uwolnił się dopiero, gdy on będzie już bezpieczny. Całe to moje myślenie było zajęciem ubocznym i nie zakłócało prób uwolnienia się. Odpowiedź na pytanie "dlaczego?" nie była w tej chwili najważniejsza - musiałem dobrać się do pistoletu, zanim wróci brzydal. W momencie gdy otwierały się drzwi frontowe, miałem już oswobodzoną prawą rękę i wyjmowałem z ust róg poduszki. Reszta mojego ciała opleciona była sznurem - luźno, ale jednak. Łagodząc trochę upadek wolną ręką, rzuciłem się wraz z krzesłem do przodu. Dywan był gruby. Upadłem na twarz, zgięty wpół, z ciężkim krzesłem na plecach, ale moja prawa ręka była wolna i schwyciła pistolet. W nikłym świetle hallu zobaczyłem sylwetkę mężczyzny i błysk metalu w jego ręku. Strzeliłem. Mężczyzna złapał się obiema rękami za brzuch i zgięty wpół osunął się na dywan. Miałem go z głowy, ale to jeszcze nie był koniec. Mocowałem się z oplatającym mnie pluszowym sznurem i w myślach snułem wizję tego, co mnie jeszcze czeka. Dziewczyna zamieniła akcje i schowała je pod kanapą - co do tego nie miałem wątpliwości. Chciała po nie wrócić, zanim ja będę wolny. Hook jednak wrócił pierwszy i będzie musiała zmienić plan. Najpewniej powie teraz Chińczykowi, że to Hook dokonał zamiany. Co wtedy? Odpowiedź była tylko jedna: Tai wróci po akcje, oboje wrócą. Tai wiedział już, że mam broń, ale mówili przecież, że akcje warte są sto tysięcy dolarów. To dość, by ich ściągnąć z powrotem. Pozbyłem się ostatnich więzów i podszedłem do kanapy. Leżały pod nią akcje: cztery grube paczki ściągnięte gumowymi opaskami. Wepchnąłem je pod pachę i podszedłem do mężczyzny, który umierał przy drzwiach. Pistolet leżał pod jego nogą. Wyciągnąłem go i, ominąwszy leżącego, wszedłem do ciemnego hallu. Tam zatrzymałem się, by pomyśleć. Dziewczyna i Chińczyk na pewno się rozdzielą. Jedno z nich wejdzie drzwiami frontowymi, drugie od tyłu. Byłby to dla nich najpewniejszy sposób załatwienia mnie. Ja zaś powinienem czekać na nich właśnie przy jednych z tych drzwi. Głupotą byłoby wychodzić na ulicę. Tego się właśnie spodziewają - i wpadną w zasadzkę. Musiałem znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłbym przykucnąć i obserwować drzwi frontowe czekając, aż któreś z nich się pojawi - co było pewne - gdy znudzi ich czekanie, aż ja wyjdę. Przy drzwiach hall był oświetlony światłem latarni ulicznych padającym przez szybę. Schody prowadzące na piętro rzucały trójkątny cień na część hallu - cień wystarczająco ciemny do wszelkich celów. Przykucnąłem więc w tym trójkątnym plasterku nocy i czekałem. Miałem dwa pistolety: jeden dał mi Chińczyk, drugi zabrałem Hookowi. Oddałem jeden strzał, miałem więc jeszcze jedenaście, chyba że któraś broń była uprzednio używana. Otworzyłem pistolet, który dał mi Tai, i po omacku sprawdziłem magazynek - była tylko jedna łuska. Tai wolał nie ryzykować. Dał mi tylko jedną kulę - tę, którą położyłem Hooka. Odłożyłem pistolet na podłogę i sprawdziłem ten, który wziąłem od Hooka. O, tak! Chińczyk rzeczywiście nie chciał ryzykować! Opróżnił pistolet Hooka, nim zwrócił mu go po kłótni. Byłem w pułapce! Sam, nie uzbrojony, w obcym domu, w którym wkrótce dwie osoby będą na mnie polować. Fakt, że jedna z nich to kobieta, wcale mnie nie uspokajał - była nie mniej niebezpieczna. Przez moment miałem ochotę po prostu zwiać; myśl, by znaleźć się znowu na ulicy, była przyjemna, ale szybko ją porzuciłem. Byłoby to głupie, jeszcze jak! Wtedy przypomniałem sobie o akcjach, które wciąż miałem pod pachą. One będą moją bronią, a jeśli mają się na coś przydać, muszę je schować. Opuściłem trójkąt cienia i poszedłem na górę. Dzięki światłu padającemu z ulicy w pokojach na górze było całkiem jasno. Przechodziłem z pokoju do pokoju szukając miejsca, gdzie mógłbym ukryć akcje. Ale kiedy nagle trzasnęło gdzieś okno, jakby poruszone przeciągiem wywołanym przez otwarcie drzwi wejściowych, wciąż miałem je pod pachą. Nie pozostało mi nic innego, jak wyrzucić je przez okno i liczyć na szczęście. Złapałem poduszkę z jakiegoś łóżka, zdjąłem z niej białą poszewkę i tam włożyłem łup. Potem wychyliłem się przez już otwarte okno i rozejrzałem się w ciemnościach, szukając odpowiedniego miejsca. Nie chciałem, by paczka spadając wywołała jakiś hałas. Tak wyglądając znalazłem coś lepszego. Okno wychodziło na wąskie podwórze, a po przeciwnej stronie stał dom podobny do tego, w którym się znajdowałem. Dom ów był tej samej wysokości, z płaskim, blaszanym dachem opadającym w przeciwnym kierunku. Dach nie był daleko, a raczej po prostu wystarczająco blisko, bym mógł rzucić na niego poduszkę. Rzuciłem. Zniknęła za krawędzią dachu cicho szurając po blasze. Wtedy zapaliłem wszystkie światła w pokoju, zapaliłem papierosa (wszyscy lubimy od czasu do czasu trochę poszpanować) i usiadłem na łóżku, oczekując na pojmanie. Mogłem próbować zakraść się do moich wrogów w ciemnościach i capnąć ich, ale prędzej chyba udałoby mi się zostać zastrzelonym. A ja nie lubię zostać zastrzelonym. Znalazła mnie dziewczyna. Nadeszła skradając się, z automatem w każdej z rąk; na moment zawahała się przed drzwiami i potem jednym skokiem znalazła się w środku. A kiedy zobaczyła mnie siedzącego spokojnie na brzegu łóżka, w jej oczach błysnęła pogarda, jakbym zrobił coś podłego. Chyba uważała, że powinienem dać się zastrzelić. - Mam go, Tai! - zawołała i Chińczyk przyłączył się do nas. - Co Hook zrobił z akcjami? - zapytał z miejsca. Uśmiechnąłem się prosto w jego okrągłą, żółtą twarz i wyciągnąłem mojego asa. - Spytaj dziewczynę. Jego twarz pozostała bez wyrazu, ale domyśliłem się, że jego grube ciało wewnątrz eleganckiego brytyjskiego ubrania nieco zesztywniało. Ośmieliło mnie to i ciągnąłem dalej moje kłamstwo, które miało spowodować trochę zamieszania. - Czy do ciebie naprawdę nie dociera, że tych dwoje chciało cię nabić w butelkę? - spytałem. - Ty wstrętny łgarzu! - wrzasnęła dziewczyna i zrobiła krok w moim kierunku. Tai powstrzymał ją stanowczym gestem. Patrzył poprzez nią swymi matowymi, czarnymi oczami, a gdy tak patrzył, krew odpłynęła mu z twarzy. Bez wątpienia dziewczyna wodziła go za nos, ale on nie był tak całkiem nieszkodliwą zabawką. - A więc to tak - powiedział wolno, do nikogo w szczególności. A potem do mnie: - Gdzie schowali akcje? Dziewczyna podeszła do niego i zarzuciła go potokiem słów: - Naprawdę to było tak, Tai, jak Boga kocham. Ja sama zamieniłam akcje. Chciałam oszukać was obu. Wepchnęłam je pod kanapę na dole, ale już ich tam nie ma. Jak Boga kocham, tak było. Chińczyk skłonny był jej uwierzyć, zwłaszcza że jej słowa brzmiały wiarygodnie. A ja przecież wiedziałem, że będąc w niej zakochany, łatwiej wybaczy jej machlojki z akcjami niż to, że chciała uciec z Hookiem. Trzeba było więc szybko znowu trochę zamieszać. - To tylko część prawdy - powiedziałem. - Ona rzeczywiście włożyła akcje pod kanapę, ale i Hook miał w tym swój udział. Zaplanowali to, gdy byłeś na górze. On miał wszcząć z tobą kłótnię, a ona tymczasem miała dokonać podmiany, i tak właśnie zrobili. Tu go miałem! Gdy dziewczyna wściekle rzuciła się w moją stronę, Chińczyk wbił jej lufę pistoletu w bok - ostre dźgnięcie powstrzymało wściekłe słowa, którymi mnie obrzucała. - Dawaj pistolety, Elwiro - powiedział i wziął od niej broń. - Gdzie są teraz akcje? - zwrócił się do mnie. Uśmiechnąłem się. - Nie jestem po twojej stronie, Tai. Jestem przeciwko. - Nie lubię gwałtu - powiedział powoli - i wierzę, że jesteś rozsądny. Dojdziemy do porozumienia, przyjacielu. - Proponuj - poprosiłem. - Z przyjemnością. Na użytek naszych negocjacji załóżmy, że schowałeś akcje tak, by nikt nie mógł ich znaleźć, ja zaś mam cię w swojej władzy, zupełnie jak w marnej powieści kryminalnej. - Słusznie - powiedziałem - mów dalej. - Mamy więc, jak to mówią hazardziści, sytuację patową. Żaden z nas nie ma przewagi. Ty, jako detektyw, chcesz nas złapać, ale to my mamy ciebie. My, jako złodzieje, chcemy mieć akcje, ale to ty je masz. W zamian za akcje proponuję ci dziewczynę i wydaje mi się to uczciwą propozycją. Zyskam w ten sposób akcje i szansę ucieczki. Ty zaś sukces jako detektyw. Hook nie żyje. Będziesz miał dziewczynę. Pozostanie ci tylko jeszcze raz odnaleźć mnie i akcje, co wcale nie jest przecież niemożliwe. Zamienisz porażkę na połowiczne zwycięstwo, ze wspaniałą szansą na uczynienie go całkowitym. - Skąd mogę wiedzieć, że dasz mi dziewczynę? Wzruszył ramionami. - Rzeczywiście nie masz żadnej gwarancji. Ale, wiedząc, że chciała mnie opuścić dla tej świni, która teraz leży tam na dole martwa, chyba nie myślisz, że żywię dla niej serdeczne uczucia. A poza tym, jeśli wezmę ją ze sobą, będzie się domagała swojej części łupu. Przeanalizowałem w myśli jego propozycję. - Ja widzę to tak - powiedziałem w końcu. - Nie jesteś typem mordercy. Wyjdę z tego żywy niezależnie od okoliczności. Po co miałbym iść na taką wymianę? Łatwiej będzie odnaleźć ciebie i dziewczynę niż akcje, a poza tym to one są tu najistotniejsze. Zostanę przy nich, a potem spróbuję odnaleźć was. To bezpieczniejsze. - Rzeczywiście nie jestem mordercą - powiedział bardzo miękko i uśmiechnął się po raz pierwszy. Nie był to przyjemny uśmiech i miał w sobie coś, co wywoływało dreszcze. - Ale może jestem czymś innym, o czym nie pomyślałeś. A zresztą to gadanie nie ma sensu, Elwiro! Dziewczyna posłusznie podeszła. - W jednej z szuflad komody znajdziesz prześcieradła. Podrzyj jedno lub dwa na pasy dość mocne, by związać bezpiecznie naszego przyjaciela. Dziewczyna podeszła do komody. A ja zmarszczyłem czoło próbując znaleźć jakąś nie za bardzo nieprzyjemną odpowiedź na nurtujące mnie pytanie. Odpowiedź, która nasunęła mi się pierwsza, nie była przyjemna: tortury. I wtedy jakiś cichy dźwięk wprawił nas w pełen napięcia bezruch. Pokój, w którym się znajdowaliśmy, miał dwoje drzwi: jedne prowadziły do hallu, drugie do sąsiedniego pokoju. To właśnie zza drzwi prowadzących do hallu dobiegał ów cichy odgłos kroków. Tai cofnął się szybko i bezszelestnie i przybrał pozycję, z której mógł obserwować drzwi nie tracąc z oczu dziewczyny i mnie. Pistolet w jego tłustej ręce, niby żywe stworzenie, wystarczył za rozkaz, żebyśmy byli cicho. Znowu delikatny odgłos, tuż za drzwiami. Pistolet w ręku Taia jakby drżał z niecierpliwości. Przez drugie drzwi, te prowadzące do sąsiedniego pokoju, wpadła pani Quarre z ogromnym odbezpieczonym pistoletem w drobnej dłoni. - Rzuć broń, ty paskudny poganinie! - zapiszczała. Tai rzucił pistolet, zanim jeszcze odwrócił się w jej stronę, i wysoko podniósł ręce, co było bardzo rozsądne. Wtedy przez drzwi prowadzące do hallu wszedł Tomasz Quarre - on także trzymał odbezpieczony pistolet, taki sam jak żona, choć na tle jego potężnego brzucha nie wyglądał on tak imponująco. Spojrzałem znów na staruszkę i niewiele już w niej ujrzałem z owej życzliwej i delikatnej osoby, która nalewała mi herbatę i gwarzyła o sąsiadach. Jeśli kiedykolwiek istniały czarownice, to właśnie ona była jedną z nich, i to najgorszego rodzaju. W jej małych, bladych oczkach błyszczało okrucieństwo, suche wargi zaciśnięte były w wilczym grymasie, a chude ciało wręcz drżało od nienawiści. - Wiedziałam - skrzeczała. - Jak tylko znaleźliśmy się na tyle daleko, by pomyśleć, od razu powiedziałam Tomowi. Wiedziałam, że to oszustwo. Wiedziałam, że ten rzekomy detektyw jest waszym kumplem. Wiedziałam, że to wszystko po to, by pozbawić Tomasza i mnie naszej części. Ja ci pokażę, ty żółta małpo! Gdzie są akcje? Gdzie? Chińczyk odzyskał pewność siebie, jeśli w ogóle kiedykolwiek ją stracił. - Nasz dzielny przyjaciel sam wam może powie, że miałem zamiar wydobyć od niego tę informację, kiedy tak dramatycznie wkroczyliście. - Tomaszu, na miłość boską, nie śpij! - wrzasnęła na męża, który robił wrażenie wciąż tego samego łagodnego człowieka, który częstował mnie znakomitym cygarem. - Zwiąż tego Chińczyka! Nie ufam mu ani trochę i nie uspokoję się, dopóki on nie będzie związany. Wstałem z mojego miejsca na brzegu łóżka i ostrożnie się przesunąłem, by nie znaleźć się na linii strzału, gdyby to, czego oczekiwałem, miało nastąpić. Tai rzucił na podłogę pistolet, który miał w ręku, ale nie przeszukano go. Chińczycy to przewidujący naród: jeśli któryś z nich już w ogóle nosi pistolet, to zazwyczaj ma przy sobie dwa, trzy albo i więcej. Jeden mu odebrano, więc jeśli go zaczną wiązać bez rewizji, to na pewno będą fajerwerki. Przesunąłem się więc na bok. Gruby Tomasz Quarre flegmatycznie podszedł do Taia, by wykonać rozkaz swej żony - i znakomicie spartaczył robotę. Wstawił swój gruby brzuch między Taia i pistolet staruchy. Ręce Taia poruszyły się. W każdej z nich była już broń. Raz jeszcze Tai potwierdził prawdę o swoim narodzie. Jeśli Chińczyk strzela - to strzela, dopóki mu starczy nabojów. Kiedy schwyciłem Taia za jego grubą szyję, przewróciłem do tyłu i przygwoździłem do podłogi, jego pistolety nadal szczekały metalicznie i szczęknęły głucho dopiero, gdy kolanem przycisnąłem mu rękę. Nie ryzykowałem. Pracowałem nad jego gardłem, aż oczy i język Chińczyka powiedziały mi, że zdołałem wyłączyć go na jakiś czas z obiegu. Wtedy rozejrzałem się dokoła. Tomasz Quarre leżał koło łóżka, bez wątpienia martwy, z trzema okrągłymi dziurami w wykrochmalonej białej kamizelce. W przeciwległym rogu pokoju leżała na plecach pani Quarre. Ubranie ułożyło się schludnie wokół jej drobnego ciała, a śmierć przywróciła jej serdeczny i łagodny wygląd. Rudowłosa Elwira zniknęła. Tai poruszył się. Wyjąwszy mu z kieszeni jeszcze jeden pistolet pomogłem mu usiąść. Gładził grubą dłonią swą obolałą szyję i rozglądał się spokojnie po pokoju. - Gdzie jest Elwira? - zapytał. - Zwiała, na razie. Wzruszył ramionami. - A więc możesz to nazwać zdecydowanie udaną operacją. Państwo Quarre i Hook martwi, ja i akcje w twoich rękach. - Rzeczywiście nie najgorzej - przyznałem. - Ale czy mogę cię o coś prosić? - Jeśli będę mógł... - Powiedz mi, o co tu, do cholery, chodzi! - O co chodzi? - Właśnie! Z tego, co udało mi się podsłuchać, zorientowałem się, że zrobiliście jakiś skok w Los Angeles i zagarnęliście akcje wartości stu tysięcy dolarów, ale nie pamiętam ostatnio żadnego skoku na taką skalę. - Co? To nie do wiary - powiedział z czymś, co u niego brzmiało prawie jak szczere zdumienie. - Nie do wiary! Oczywiście, że wiesz wszystko! - Nie wiem. Szukałem młodego człowieka nazwiskiem Fisher, który tydzień czy dwa temu opuścił w złości swój dom w Tacomie. Jego ojciec chce, by go bez rozgłosu odnaleźć, aby mógł go namówić do powrotu. Powiedziano mi, że mogę znaleźć Fishera gdzieś tu, na Turk Street, i dlatego tu jestem. Nie wierzył mi. Nigdy mi nie uwierzył. Poszedł na szubienicę uważając mnie za kłamcę. Kiedy wyszedłem znów na ulicę, a Turk Street była piękną ulicą, gdy po wieczorze spędzonym w tym domu wyszedłem wolny, kupiłem gazetę i z niej dowiedziałem się wszystkiego, co chciałem wiedzieć. Otóż pewien dwudziestoletni chłopak - goniec zatrudniony w jakiejś firmie maklerskiej w Los Angeles - zniknął dwa dni temu w drodze do banku z plikiem akcji. Tego samego wieczora ów chłopak i jakaś szczupła, rudowłosa, ostrzyżona na pazia dziewczyna zameldowali się jako państwo J. M. Riordan w pewnym hotelu we Fresno. Nazajutrz rano chłopaka znaleziono w pokoju martwego. Dziewczyna zniknęła. Akcje zniknęły. Tyle powiedziała mi gazeta. W ciągu następnych paru dni, grzebiąc trochę tu i tam, zdołałem złożyć prawie całą historię. Chińczyk, którego pełne nazwisko brzmiało Tai Choon Tau, był mózgiem gangu. Zastosowano wariant zawsze skutecznej metody "na wabia". Tai wybierał chłopaka, który był gońcem czy posłańcem jakiegoś bankiera czy maklera i który nosił albo gotówkę, albo możliwe do spieniężenia papiery wartościowe w dużych ilościach. Elwira urabiała następnie chłopaka, rozkochując go w sobie - co wcale nie było takie trudne - i potem delikatnie sugerowała, by uciekł z nią i z tym, co mógłby wziąć od swego pracodawcy. Tam gdzie spędzali pierwszą noc po ucieczce, pojawiał się zalany w pestkę i z pianą na ustach Hook. Dziewczyna błaga, rwie włosy z głowy i tak dalej, próbując powstrzymać Hooka, występującego w roli zazdrosnego męża, od zabicia chłopaka. Na koniec udaje jej się to, ale w rezultacie chłopak stwierdza, że nie ma ani dziewczyny, ani owoców swej kradzieży. Czasami taki chłopak zgłaszał się do policji. Dwóch, których znaleziono, popełniło samobójstwo. Ten z Los Angeles był twardszy od pozostałych. Wdał się w bójkę i Hook musiał go zabić. Dziewczyna tak znakomicie odgrywała swoją rolę, że żaden z sześciu chłopaków, którzy zostali okradzeni, nie powiedział niczego, co wskazywałoby na jej udział, a kilku bardzo się starało, by w ogóle o niej nie wspomnieć. Dom przy Turk Street był schronieniem gangu i, aby pozostał bezpieczny, nigdy nie pracowali w San Francisco. Sąsiedzi państwa Quarre uważali Hooka i dziewczynę za ich syna i córkę, a Tai był chińskim kucharzem. Przyzwoity i dobrotliwy wygląd państwa Quarre bywał też przydatny, gdy trzeba się było pozbyć łupu. * * * Chińczyk poszedł na szubienicę. Zastawiliśmy najlepszą i najgęstszą sieć na rudowłosą dziewczynę i złapaliśmy w nią mnóstwo rudych ostrzyżonych na pazia dziewczyn. Elwiry jednak nie było wśród nich. Obiecałem sobie, że pewnego dnia... Dziewczyna o srebrnych oczach Zbudził mnie dźwięk dzwonka. Przetoczyłem się na brzeg łóżka i sięgnąłem po słuchawkę. Do mojego ucha dobiegł rzeczowy głos Starego, szefa oddziału Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej w San Francisco. - Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale będziesz musiał pójść na Leavenworth Street, do domu o nazwie Glenton. Pewien człowiek, który tam mieszka, niejaki Burke Pangburn, dzwonił do mnie parę minut temu prosząc, żebym kogoś przysłał. Robił wrażenie zdenerwowanego. Zajmij się tym i zobacz, czego chce. Powiedziałem, że pójdę. Ziewając, przeciągając się i przeklinając nie znanego mi Pangburna, ściągnąłem z mego tłustego ciała piżamę i wbiłem się w garnitur. Przybywszy do Glenton, stwierdziłem, że człowiekiem, który mi zakłócił poranny niedzielny sen, był mężczyzna o bladej twarzy, w wieku około dwudziestu pięciu lat, o wielkich piwnych oczach, otoczonych czerwonymi obwódkami od płaczu albo z niewyspania, albo z obu tych powodów naraz. Jego długie ciemne włosy były potargane; miał na sobie fioletowy szlafrok w wielkie, jaspisowozielone papugi, narzucony na jedwabną piżamę w kolorze czerwonego wina. Pokój, do którego mnie wprowadził, przypominał salę aukcyjną tuż przed rozpoczęciem sprzedaży lub jakąś starą herbaciarnię. Opasłe niebieskie wazony, pokrzywione czerwone wazony, wysmukłe żółte wazony, wazony różnych kształtów i kolorów; marmurowe posążki, hebanowe posążki, posążki z wszelkich możliwych materiałów; latarnie, lampy i świeczniki; draperie, kotary i kilimy wszelkiego rodzaju; różne dziwne, drobne mebelki; dziwne obrazki w niespodziewanych miejscach. Jak można czuć się dobrze w takim pokoju! - Moja narzeczona - zaczął natychmiast wysokim głosem na skraju histerii - zniknęła. Coś się jej stało. To jakaś okropna historia. Niech ją pan odnajdzie i ocali od tej strasznej... Słuchałem go do tego momentu i potem zrezygnowałem. Z jego ust płynął wartki potok słów: "Wyparowała... tajemnicze coś... zwabiona w pułapkę", ale były to słowa tak nieskładne, że nie mogłem złożyć ich do kupy. Nie próbowałem więc już go zrozumieć, tylko czekałem, aż zaschnie mu w gardle. Zdarzało mi się już słuchać rozsądnych zazwyczaj mężczyzn, którzy w zdenerwowaniu zachowywali się jeszcze dziwniej niż ten dzikooki młodzieniec, ale jego strój: papuzi szlafrok, jaskrawa piżama, oraz otoczenie: ów bezsensownie umeblowany pokój, tworzyły tło nazbyt teatralne odbierając wiarygodność słowom. Burke Pangburn w normalnym stanie był zapewne dość przystojnym młodzieńcem; miał regularne rysy, choć usta i podbródek trochę za miękkie, za to ładnie sklepione czoło. Ale gdy tak stałem i z potoku dźwięków, którym mnie zalewał, wyłapywałem od czasu do czasu jakieś melodramatyczne zdanie, pomyślałem sobie, że na szlafroku zamiast papug powinien mieć kukułki. W końcu zabrakło mu słów; wyciągnął do mnie swe długie, szczupłe ręce w proszącym geście i tylko pytał: - Pomoże mi pan? - I tak w kółko: Pomoże pan? Pomoże? Kiwnąłem uspokajająco głową i zauważyłem łzy na jego chudych policzkach. - Może byśmy tak zaczęli od początku - zaproponowałem siadając ostrożnie na rzeźbionej niby to ławie, która bynajmniej nie wyglądała na solidną. - Ależ tak! Tak! - Stał przede mną na szeroko rozstawionych nogach, mierzwiąc palcami włosy. - Od początku. A więc dostawałem od niej codziennie list aż do... - To nie początek - zaoponowałem. - Kto to jest? Kim ona jest? - To Jeanne Delano! - wykrzyknął zdumiony moją niewiedzą. - Jest moją narzeczoną. A teraz zniknęła, i wiem, że... Znów wyrzucał z siebie histerycznie takie określenia, jak "ofiara spisku", "pułapka" i tym podobne. W końcu udało mi się go uspokoić i spośród kolejnych wybuchów namiętności wydobyłem taką oto historię: Burke Pangburn jest poetą. Mniej więcej dwa miesiące temu dostał list od niejakiej Jeanne Delano - przesłany mu przez jego wydawcę - w którym chwaliła jego ostatni tomik. Jeanne Delano mieszkała w San Francisco, choć nie wiedziała, że on także tam mieszka. Odpowiedział na jej list i dostał następny. Po pewnym czasie spotkali się. Jeśli rzeczywiście była tak piękna, jak twierdził, to nie można go winić za to, że się zakochał. Czy była naprawdę piękna czy nie, on ją w każdym razie za taką uważał i zakochał się po uszy. Panna Delano przebywała w San Francisco od niedawna i kiedy poeta ją poznał, mieszkała samotnie przy Ashbury Avenue. Pangburn nie wiedział ani skąd przyjechała, ani w ogóle o jej przeszłości. Podejrzewał - na podstawie pewnych mglistych aluzji i dziwnego zachowania, którego nie potrafił określić słowami - że nad dziewczyną wisi jakaś chmura, że jej przeszłość i teraźniejszość nie są wolne od kłopotów. Nie miał jednak zielonego pojęcia, na czym mogły one polegać. Nie interesował się tym. Nie wiedział o niej absolutnie nic, prócz tego, że była piękna, że ją kochał i że obiecała wyjść za niego za mąż. A jednak, trzeciego dnia tego miesiąca, dokładnie dwadzieścia jeden dni przed tym niedzielnym rankiem, dziewczyna nagle opuściła San Francisco. Dostał od niej przez posłańca list. W liście tym, który pokazał mi dopiero na moje stanowcze żądanie, przeczytałem: Kochany Burke! Właśnie dostałam telegram i muszę jechać na Wschód najbliższym pociągiem. Próbowałam Cię złapać telefonicznie, ale mi się nie udało. Napiszę, jak tylko będę znała swój adres. Gdyby cokolwiek (dalsze dwa słowa były zamazane i nie można ich było odczytać). Kochaj mnie, a ja wrócę do Ciebie na zawsze. Twoja Jeanne Dziewięć dni później dostał następny list, z Baltimore w stanie Maryland. W tym, który jeszcze trudniej było od niego wydobyć, pisała: Najdroższy Poeto! Czuję się, jakbym Cię nie widziała od dwóch lat, i boję się, że upłynie jeszcze miesiąc lub dwa, zanim Cię znowu zobaczę. Najukochańszy, nie mogę Ci teraz powiedzieć, dlaczego tu jestem. Pewnych rzeczy nie można pisać. Ale jak tylko będziemy już znowu razem, opowiem Ci tę całą paskudną historię. Gdyby cokolwiek ze mną się stało, będziesz mnie zawsze kochał, prawda, kochany? Ale to głupie. Nic mi się nie stanie. Po prostu dopiero co wysiadłam z pociągu i jestem zmęczona po podróży. Za to jutro napiszę długi, długi list. Oto mój tutejszy adres: 215 N. Stricker Street, Baltimore, Maryland. Proszę Cię, kochanie, o przynajmniej jeden list dziennie. Naprawdę twoja Jeanne Przez dziewięć dni codziennie dostawał od niej list, a w poniedziałek dwa - za niedzielę. Potem listy przestały przychodzić. A jego listy, które codziennie wysyłał pod podanym adresem - 215. N. Stricker Street - wracały z adnotacją "adresat nieznany". Wysłał telegram i poczta odpowiedziała mu, że nie mogą znaleźć żadnej Jeanne Delano pod podanym adresem na North Stricker Street w Baltimore. Przez trzy dni czekał, z godziny na godzinę spodziewając się wiadomości od dziewczyny. Daremnie. Wtedy kupił bilet do Baltimore. - Ale bałem się jechać - zakończył. - Wiem, że jest w jakichś tarapatach, czuję to, a ja jestem tylko głupim poetą. Nie radzę sobie z zagadkami. Tak więc albo nic bym nie znalazł, albo, jeśli przez przypadek trafiłbym na właściwy trop, to prawdopodobnie tylko bym wszystko zagmatwał, spowodował dalsze komplikacje, a może jeszcze bardziej naraził jej życie. Nie mogę tak działać nie wiedząc, czy jej pomagam czy przeciwnie. To zadanie dla specjalisty od tego rodzaju spraw. Pomyślałem więc o waszej Agencji. Będzie pan ostrożny, prawda? Może się okazać, dajmy na to, że ona nie chce pomocy. A może będzie pan jej mógł pomóc bez jej wiedzy. Pan zna się na takich sprawach. Zajmie się pan tym, dobrze? Rozważałem całą sprawę w myślach. Są dwa typy ludzi siejących postrach w każdej szacownej agencji detektywistycznej: jeden to człowiek, który przychodzi z jakimś podejrzanym planem czy sprawą rozwodową, ukrytą pod pozorami legalności, i drugi, osoba nieobliczalna, żyjąca w świecie niesamowitych iluzji, która chce, by owe marzenia stały się rzeczywistością. Siedzący naprzeciwko mnie poeta, nerwowo splatający swe długie, białe palce zrobił na mnie wrażenie szczerego, nie byłem jednak pewien jego poczytalności. - Panie Pangburn - odezwałem się po chwili - chciałbym zająć się pańską sprawą, ale mam wątpliwości, czy mogę. Nasza Agencja trzyma się pewnych zasad i choć wierzę w uczciwość sprawy, jestem tylko pracownikiem i muszę przestrzegać przepisów. Gdyby mógł pan nam przedstawić referencje jakiejś firmy czy osoby o uznanej reputacji, jakiegoś szanowanego prawnika na przykład, czy w ogóle kogoś prawnie odpowiedzialnego - to z przyjemnością weźmiemy pańską sprawę. W przeciwnym razie obawiam się... - Ależ ja wiem, że ona jest w niebezpieczeństwie - wybuchnął. - Jestem tego pewien... I nie mogę robić sensacji z jej kłopotów, opowiadać wszystkim o jej sprawach. - Przykro mi, ale nie tknę tej sprawy, dopóki nie będę miał tych referencji. Z pewnością jednak znajdzie pan wiele agencji, które nie są tak drobiazgowe. Usta drżały mu jak małemu chłopcu, przygryzł dolną wargę. Przez moment myślałem, że się rozpłacze, on jednak rzekł powoli: - Chyba ma pan rację. Może zwróci się pan do mojego szwagra, Roya Axforda. Czy jego słowo wystarczy? - Tak. Roy Axford, R. F. Axford, był potęgą w górnictwie, miał udziały w co najmniej połowie wielkich przedsiębiorstw na wybrzeżu Pacyfiku, a jego zdanie w każdej dzidzinie powszechnie uznawano za wiarygodne. - Gdyby pan się z nim teraz skontaktował - powiedziałem - i umówił mnie na dzisiaj, to mógłbym od razu zacząć. Pangburn podszedł do kupki jakichś swoich bibelotów i wydobył z niej telefon. Po chwili rozmawiał z kimś, do kogo zwracał się "Rita". - Czy Roy jest w domu?... A będzie po południu? Nie, ale powiedz mu, że wysyłam do niego pewnego pana w sprawie osobistej, w mojej osobistej sprawie, i że będę mu bardzo wdzięczny, jeśli zrobi to, o co proszę... Tak... Dowiesz się, Rita... To nie jest sprawa na telefon... Tak, dziękuję. Wsunął telefon z powrotem między bibeloty i zwrócił się do mnie: - Będzie w domu do drugiej. Proszę mu powiedzieć to, co panu opowiedziałem, a jeśli będą jakieś watpliwości, to niech do mnie zadzwoni. Musi mu pan wszystko wyjaśnić, on nic nie wie o pannie Delano. - Dobrze, ale zanim pójdę, muszę mieć jej opis. - Jest piękna. To najpiękniejsza kobieta na świecie. Ładnie by to wyglądało w liście gończym! - Nie o to mi chodzi. Ile ma lat? - Dwadzieścia dwa. - Wzrost? - Metr siedemdziesiąt dwa, może siedemdziesiąt pięć centymetrów. - Szczupła, średnia czy pulchna? - Można ją nazwać szczupłą, ale... W jego głosie zabrzmiał entuzjazm i już bałem się, że wygłosi pean na jej cześć, więc przerwałem mu następnym pytaniem. - Kolor włosów? - Ciemne, tak ciemne, że prawie czarne, i miękkie, i gęste, i... - Tak, tak. Długie czy krótkie? - Długie i gęste, i... - Kolor oczu? - Czy widział pan kiedyś cienie na wypolerowanym srebrze, kiedy... Zapisałem "oczy szare" i wypytywałem dalej. - Cera? - Idealna. - Aha. Ale jasna czy ciemna, blada czy rumiana? - Jasna. - Twarz owalna, kwadratowa czy pociągła i szczupła, jakiego kształtu? - Owalna. - Kształt nosa? Duży, mały, zadarty...? - Mały i regularny. - W jego głosie zabrzmiało oburzenie. - Jak się ubierała? Modnie? Jakie lubiła kolory, spokojne czy krzykliwe? - Pięk... - Już miałem mu przerwać, kiedy sam zszedł na ziemię i dokończył. - Bardzo spokojnie - zazwyczaj w tonacji niebieskiej lub brązowej. - Jaką biżuterię nosiła? - Nigdy nic u niej nie widziałem. - Jakieś znamiona, pieprzyki? - Oburzenie malujące się na jego bladej twarzy kazało mi strzelać z grubej rury. - A może kurzajki czy blizny? Zaniemówił, ale potrząsnął głową. - Czy ma pan jej zdjęcie? - Tak, pokażę panu. Zerwał się na nogi i lawirując przez zagracony pokój, zniknął za osłoniętymi kotarą drzwiami. Po chwili był już z powrotem z wielką fotografią w rzeźbionej ramie z kości słoniowej. Była to jedna z typowo artystycznych fotografii - pełna cieni, nieostra - niezbyt przydatna do celów identyfikacyjnych. Dziewczyna rzeczywiście była piękna, ale to o niczym nie świadczyło, po to jest artystyczna fotografia. - To jedyne zdjęcie, jakie pan ma? - Tak. - Będę musiał je pożyczyć, ale zwrócę panu zaraz po zrobieniu odbitek. - Nie, nie - zaprotestował przerażony myślą, że twarz pani jego serca dostanie się w ręce szpicli. - To okropne. W końcu wydobyłem zdjęcie, ale kosztowało mnie to więcej słów, niż zwykłem marnować na sprawy nieistotne. - Chciałbym też pożyczyć jakieś jej listy - powiedziałem. - Po co? - Żeby zrobić odbitki. Próbki odręcznego pisma bywają przydatne, na przykład przy sprawdzaniu książek meldunkowych w hotelach. A poza tym ludzie nawet pod fałszywym nazwiskiem robią od czasu do czasu jakieś notatki. Stoczyliśmy jeszcze jedną walkę: wyszedłem z niej z trzema kopertami i dwiema nic nie znaczącymi kartkami papieru, na których widniało kanciaste pismo dziewczyny. - Czy miała dużo pieniędzy? - spytałem, kiedy już z trudem zdobyte zdjęcie i próbki pisma były bezpieczne w mojej kieszeni. - Nie wiem. Nie wypada dopytywać się o takie rzeczy. Nie była biedna, to znaczy nie musiała na wszystkim oszczędzać, ale nie mam pojęcia o wysokości jej dochodów ani o ich źródle. Miała konto w Golden Gate Trust Company, ale oczywiście nie wiem jak duże. - Miała tu dużo przyjaciół? - Tego też nie wiem. Chyba znała parę osób, ale ja ich nie znam. Widzi pan, kiedy byliśmy razem, zawsze rozmawialiśmy tylko o sobie. Interesowaliśmy się tylko sobą. Byliśmy po prostu... - I nawet nie domyśla się pan, skąd pochodzi, kim jest? - Nie. Te sprawy nie miały dla mnie znaczenia. Wiedziałem, że nazywa się Jeanne Delano, i to mi wystarczało. - Czy mieliście kiedyś jakieś wspólne sprawy finansowe? Mam na myśli, czy były jakieś transakcje pieniężne, może coś z kosztownościami, w których oboje byliście zainteresowani? Chodziło mi oczywiście o to, czy poprosiła go o jakąś pożyczkę, sprzedała mu coś czy w ogóle w jakiś sposób wyciągnęła od niego pieniądze. Zerwał się na równe nogi z twarzą ziemistoszarą. Potem usiadł, a właściwie osunął się na krzesło i spurpurowiał. - Proszę mi wybaczyć - powiedział ochryple. - Nie znał jej pan i oczywiście musi pan rozważać wszelkie możliwości. Nie, nic takiego nie było. Obawiam się, że traci pan czas zakładając, że była awanturnicą. Nic podobnego. Wisiało nad nią coś strasznego, coś, co nagle kazało jej jechać do Baltimore, coś, co ją ode mnie zabrało. Pieniądze? Co pieniądze mogą mieć z tym wspólnego? Ja ją kocham! R. F. Axford przyjął mnie w przypominającym biuro pokoju w swej rezydencji na Russian Hill. Był to wysoki blondyn, który pomimo swoich czterdziestu ośmiu czy czterdziestu dziewięciu lat zachował sportową sylwetkę. Duży i energiczny, miał sposób bycia ludzi, których pewność siebie jest absolutna i w pełni uzasadniona. - W co się ten nasz Burke tym razem zaplątał? - spytał rozbawiony, gdy mu się przedstawiłem. Mówił przyjemnym, wibrującym głosem. Nie podałem mu wszystkich szczegółów. - Był zaręczony z niejaką Jeanne Delano, która mniej więcej trzy tygodnie temu nagle zniknęła wyjeżdżając na Wschód. Burke bardzo mało o niej wie, obawia się, że coś jej się stało, i chce, żebym ją odnalazł. - Znowu? - zamrugał swymi bystrymi, niebieskimi oczami. - Teraz znów jakaś Jeanne. To już piąta w tym roku, może zresztą opuściłem z jedną czy dwie, kiedy byłem na Hawajach. Jaka ma być w tym moja rola? - Poprosiłem go o wiarygodne referencje. Myślę, że jest człowiekiem przyzwoitym, ale chyba niezbyt odpowiedzialnym. Skierował mnie do pana. - Ma pan całkowitą rację mówiąc, że jest niezbyt odpowiedzialny. R. F. Axford zmrużył oczy i zmarszczył czoło, na chwilę pogrążając się w myślach. - Czy myśli pan, że dziewczynie rzeczywiście coś się stało? Może Burke'owi tylko się zdaje? - Nie wiem. Z początku myślałem, że to urojenie. Ale w jej listach są pewne aluzje, wskazujące na to, że coś jest nie w porządku. - Niech więc pan jej szuka - powiedział Axford. - Nic złego się nie stanie, jak odzyska swoją Jeanne. Przynajmniej na jakiś czas będzie miał zajęcie. - Mam więc pańskie słowo, że z tej sprawy nie wyniknie jakiś skandal czy coś podobnego? - Oczywiście. Burke jest w porządku. Tylko to facet rozpieszczony. Całe życie był raczej słabego zdrowia. Ma dochody wystarczające na skromne utrzymanie i jeszcze trochę na wydawanie swej poezji i kupowanie bibelotów. Ma trochę za wysokie mniemanie o sobie, uważa się za wielkiego poetę, ale w gruncie rzeczy jest rozsądny. - Zgoda - powiedziałem wstając. - Jeszcze jedno: dziewczyna ma rachunek w Golden Gate Trust Company. Chciałbym się o nim czegoś dowiedzieć, szczególnie jakie jest źródło tych pieniędzy. Kasjer Clement jest wzorem ostrożności, jeśli chodzi o udzielanie informacji o klientach. Może ułatwiłby mi pan to? - Z przyjemnością. Napisał parę słów na odwrocie swojej wizytówki. Pożegnałem się, obiecując zadzwonić, gdybym potrzebował pomocy. Zadzwoniłem do Pangburna z wiadomością, że jego szwagier poręczył za niego. Wysłałem telegram do oddziału naszej agencji w Baltimore, podając wszystko, czego się dowiedziałem. Potem udałem się na Ashbury Avenue, do domu, w którym mieszkała dziewczyna. Zarządzająca, pani Clute, ogromna kobieta w szeleszczącej czerni wiedziała o dziewczynie niemal równie mało jak Pangburn. Dziewczyna mieszkała tam dwa i pół miesiąca, czasem ktoś ją odwiedzał, ale pani Clute potrafiła opisać tylko Pangburna. Zwolniła mieszkanie trzeciego bieżącego miesiąca mówiąc, że musi jechać na Wschód, i prosiła, by zatrzymywać jej pocztę, dopóki nie poda nowego adresu. Dziesięć dni później pani Clute dostała od niej kartkę z prośbą, by przesyłać listy pod adresem 215 N. Stricker Street. Baltimore. Maryland. Nie było nic do przesłania. Jedyną rzeczą godną uwagi, której dowiedziałem się na Ashbury Avenue, była informacja, że walizki dziewczyny zostały zabrane przez zielony wóz meblowy. Zielony to kolor używany przez jedną z największych firm przeprowadzkowych w mieście. Poszedłem więc do biura tej firmy i zastałem tam zaprzyjaźnionego urzędnika. (Mądry detektyw zawiera jak najwięcej przyjaźni wśród pracowników firm przeprowadzkowych, wysyłkowych i na kolei). Wyszedłem z wypisanymi numerami kwitów bagażowych oraz adresem przechowalni promowej, do której odwieziono walizki. W przechowalni na podstawie tych numerów dowiedziałem się, że walizki odesłano do Baltimore. Wysłałem jeszcze jeden telegram do Baltimore, podając numery kwitów bagażowych. Była niedziela wieczór,skończyłem więc pracę i poszedłem do domu. Nazajutrz rano,pół godziny przed rozpoczęciem urzędowania w Golden Gate Trust Company, byłem już na miejscu i rozmawiałem z kasjerem Clementem. Cała tradycyjna ostrożność i konserwatyzm wszystkich bankierów razem wziętych były niczym w porównaniu z tym, co zazwyczaj reprezentował ten zażywny, siwy, starszy pan. Ale jeden rzut oka na wizytówkę Axforda ze zdaniem "Proszę udzielić okazicielowi wszelkiej możliwej pomocy" na odwrocie, sprawił, że Clement wyraził chęć współpracy. - Macie lub mieliście u siebie rachunek na nazwisko Jeanne Delano - powiedziałem. - Chciałbym się dowiedzieć, na kogo wystawiała czeki, na jakie sumy, a szczególnie skąd pochodziły jej pieniądze. Różowym palcem nacisnął perłowy guzik na biurku i po chwili do pokoju bezszelestnie wśliznął się młodzieniec o lśniących blond włosach. Kasjer naskrobał coś ołówkiem na kartce papieru i wręczył ją bezszmerowemu młodzieńcowi, który szyybko wyszedł. Po chwili był z powrotem i położył na biurku kasjera jakieś papiery. Clement przejrzał je i popatrzył na mnie. - Panna Delano została nam przedstawiona przez pana Burke'a Pangburna szóstego ubiegłego miesiąca i otworzyła rachunek wpłacając osiemset pięćdziesiąt dolarów gotówką. Po czym dokonała następnych wpłat: czterysta dolarów dziesiątego, dwieście dolarów dwudziestego pierwszego, trzysta dolarów dwudziestego szóstego, dwieście dolarów trzydziestego i dwadzieścia tysięcy dolarów drugiego bieżącego miesiąca. Wszystkie wpłaty były gotówką, oprócz ostatniej. Tej wpłaty dokonano czekiem. Podał mi ten czek. "Proszę wpłacić na rachunek Jeanne Delano dwadzieścia tysięcy dolarów. (Podpis) Burke Pangburn" Datowany był drugiego bieżącego miesiąca. - Burke Pangburn! - wykrzyknąłem trochę głupawo. - Czy on ma w zwyczaju wystawiać czeki na takie sumy? - Chyba nie, ale sprawdzimy. Znowu nacisnął perłowy guzik, naskrobał coś na kawałku papieru, młodzieniec o lśniących blond włosach bezszelestnie wszedł, wyszedł, znowu wszedł i wyszedł. Kasjer przejrzał świeży plik papierów, które położono mu na biurku. - Pierwszego bieżącego miesiąca pan Pangburn wpłacił dwadzieścia tysięcy dolarów czekiem z rachunku pana Axforda. - A wypłaty panny Delano? - spytałem. Kasjer spojrzał na papiery dotyczące jej rachunku. - Jej oświadczenie i czeki zrealizowane w ubiegłym miesiącu jeszcze nie zostały odesłane. Wszystkie są tutaj. Czek na osiemdziesiąt pięć dolarów na rachunek H. K. Clute z piętnastego ubiegłego miesiąca, czek z dwudziestego ubiegłego miesiąca na trzysta dolarów, płatny gotówką, i drugi taki sam, z dwudziestego piątego na sto dolarów. Oba te czeki zostały najwidoczniej zrealizowane przez nią u nas osobiście. Trzeciego bieżącego miesiąca zlikwidowała swój rachunek wystawionym na siebie czekiem na sumę dwadzieścia jeden tysięcy pięćset piętnaście dolarów. - A ten czek? - Osobiście pobrała u nas gotówkę. Zapaliłem papierosa, w głowie szumiały mi sumy. Żadna z nich, oprócz tych związanych z podpisem Pangburna i Axforda, nie miała dla mnie znaczenia. Czek dla pani Clute - jedyny, jaki dziewczyna wystawiła na kogoś innego - był prawdopodobnie przeznaczony na pokrycie czynszu. - A więc tak - podsumowałem głośno. - Pierwszego bieżącego miesiąca Pangburn przelał dwadzieścia tysięcy dolarów z czeku Axforda na swój rachunek. Następnego dnia dał czek na tę sumę pannie Delano, a ona go zrealizowała. Dzień później zlikwidowała swój rachunek, pobierając gotówką ponad dwadzieścia jeden tysięcy dolarów. - Dokładnie - powiedział kasjer. Zanim poszedłem do Glenton, by dowiedzieć się, czemu Pangburn nie był ze mną szczery i nie powiedział mi o tych dwudziestu tysiącach dolarów, wpadłem do Agencji, by sprawdzić, czy są jakieś wiadomości z Baltimore. Jeden z urzędników kończył właśnie rozszyfrowywać telegram takiej oto treści: "Bagaż przybył na dworzec Mt. Royal ósmego. Odebrany tego samego dnia. Na North Stricker Street 215 jest baltimorski sierociniec. Dziewczyna tam nie znana. Szukamy dalej". Wychodziłem już, gdy Stary właśnie wrócił z lunchu. Wszedłem na parę minut do jego gabinetu. - Byłeś u Pangburna? - zapytał. - Tak. Właśnie się tym zajmuję, ale moim zdaniem to jakaś ciemna sprawa. - Czemu? - Pangburn jest szwagrem R. F. Axforda. Kilka miesięcy temu poznał pewną dziewczynę i zakochał się w niej. Dziewczyna udawała skromnisię, a Pagnburn nic o niej nie wiedział. Pierwszego bieżącego miesiąca dostał od szwagra dwadzieścia tysięcy dolarów i wpłacił je dziewczynie. Ona zaś zwiała mówiąc mu, że musi jechać do Baltimore. Podała fałszywy adres, który, jak się okazało, należy do sierocińca. Jej walizki pojechały do Baltimore, a ona sama przesłała mu stamtąd kilka listów. Ale oczywiście jakiś jej kumpel mógł się tam zająć bagażem i przeadresować listy. Gdyby chciała odzyskać bagaż, powinna była zjawić się z kwitem w przechowalni, ale grając o dwadzieścia tysięcy dolarów mogła sobie te walizki darować. Pangburn nie był ze mną szczery - nie powiedział mi ani słowa o pieniądzach. Pewnie ze wstydu, że dał się tak zrobić. Zaraz go przycisnę w tej sprawie. Stary obdarzył mnie swym łagodnym, nic nie znaczącym uśmiechem i wyszedłem. Dzwoniłem dziesięć minut do drzwi Pangburna, ale nikt nie otworzył. Windziarz powiedział mi, że jego zdaniem Pangburn był całą noc w domu. Zostawiłem wiadomość w skrzynce i udałem się do kas kolejowych, gdzie poprosiłem, by mnie powiadomiono, gdyby ktoś zgłosił się po zwrot pieniędzy za nie wykorzystany bilet z Baltimore do San Francisco. Następnie poszedłem do redakcji "Chronicle", gdzie przejrzałem numery tej gazety z poprzedniego miesiąca, wynotowując cztery daty, kiedy to lało dzień i noc. Z tymi danymi wybrałem się do trzech największych przedsiębiorstw taksówkowych.. Zdarzyło mi się już parokrotnie korzystać z tego źródła informacji. Mieszkanie dziewczyny było położone dość daleko od linii tramwajowej i liczyłem, że któregoś z tych ulewnych dni ona lub jakiś jej gość woleli raczej skorzystać z taksówki, niż wędrować do przystanku. W książkach zleceń przedsiębiorstw spodziewałem się znaleźć wezwanie z mieszkania dziewczyny, a także dowiedzieć się, dokąd był kurs. Oczywiście najlepiej byłoby przejrzeć zlecenia z całego okresu jej pobytu w tym mieszkaniu, ale żadne przedsiębiorstwo taksówkowe nie podjęłoby się takiej roboty, chyba że byłaby to sprawa życia lub śmierci. I tak trudno było ich namówić, by zechcieli mi wyszukać owe cztery dni. Po wyjściu z ostatniego przedsiębiorstwa taksówkowego zadzwoniłem znowu do Pangburna, ale nie było go w domu. Zadzwoniłem też do rezydencji Axforda myśląc, że może poeta spędził noc tam, ale powiedziano mi, że nie. Po południu dostałem odbitki fotografii i listów dziewczyny i wysłałem po jednej do Baltimore. Potem wróciłem do przedsiębiorstw taksówkowych po informacje. W dwóch nic dla mnie nie mieli. Dopiero w trzecim poinformowano mnie o dwóch wezwaniach z mieszkania dziewczyny. Jednego z tych deszczowych popołudni wezwano stamtąd taksówkę i pasażer pojechał do Glenton. Tym pasażerem była najprawdopodobniej dziewczyna albo Pangburn. Innego dnia, o pół do pierwszej w nocy, znowu pojechała tam taksówka, a pasażer udał się do hotelu Marquis. Kierowcy, który pojechał na to drugie wezwanie, wydawało się, że pasażerem był mężczyzna. Zostawiłem na razie ten trop; hotel Marquis, jak na San Francisco, nie jest duży, zbyt jednak duży, bym mógł spośród gości wyłowić tego, którego szukam. Cały wieczór bezskutecznie próbowałem złapać Pangburna. O jedenastej zadzwoniłem do Axforda, w nadziei, że mi powie, gdzie szukać jego szwagra. - Nie widziałem go od paru dni - powiedział milioner. - Miał przyjść wczoraj na kolację, ale się nie pokazał. Moja żona dziś parokrotnie do niego dzwoniła, też na próżno. Nazajutrz rano, jeszcze przed wstaniem z łóżka, zadzwoniłem do mieszkania Pangburna. Znowu nic. Wobec tego skontaktowałem się z Axfordem i umówiłem na dziesiątą w jego biurze. - Nie mam pojęcia, gdzie on się podziewa - powiedział dobrodusznie Axford, gdy stwierdziłem, że Pangburn najwyraźniej nie był w swoim mieszkaniu od niedzieli. - Nasz Burke bywa dosyć nieobliczalny. A jak poszukiwania tej biednej damy? - Jestem już w nich na tyle zaawansowany, by stwierdzić, że nie jest ona taka biedna. Dzień przed zniknięciem dostała od pańskiego szwagra dwadzieścia tysięcy dolarów. - Dwadzieścia tysięcy dolarów od Burke'a?! To musi być wspaniała dziewczyna! Ale skąd on wziął tyle pieniędzy? - Od pana. Axford wyprostował się. - Ode mnie? - Tak. Z pańskiego czeku. - Nieprawda. Axford nie dyskutował ze mną - po prostu stwierdził fakt. - Nie dał mu pan pierwszego bieżącego miesiąca czeku na dwadzieścia tysięcy dolarów? - Nie. - Może więc wybierzemy się do Golden Gate Trust Company? - zaproponowałem. Dziesięć minut później byliśmy w biurze u Clementa. - Chciałbym zobaczyć swoje zrealizowane czeki - powiedział Axford. Młodzieniec o lśniących blond włosach przyniósł je błyskawicznie, cały gruby plik, i Axford pospiesznie wyszukał wśród nich ten, o którym wspomniałem. Oglądał go długo, a kiedy potem na mnie spojrzał, wolno, ale zdecydowanie pokręcił głową. - Nigdy przedtem go nie widziałem. Clement przetarł czoło białą chusteczką i próbował udawać, że nie płonie z ciekawości i obawy, czy jego bank nie zostanie oszukany. Milioner spojrzał na podpis na odwrocie czeku. - Zrealizowany przez Burke'a pierwszego - powiedział, jakby myślał o czymś innym. - Czy moglibyśmy porozmawiać z kasjerem, który przyjął czek na dwadzieścia tysięcy dolarów od panny Delano? - spytałem Clementa. Różowym, grubym palcem nacisnął perłowy guzik na swym biurku i po chwili zjawił się nieduży blady mężczyzna. - Czy pamięta pan, jak parę tygodni temu przyjmował pan czek na dwadzieścia tysięcy dolarów od panny Jeanne Delano? - Tak, proszę pana. Tak. Dokładnie. - Jak to było? - No więc, proszę pana, panna Delano podeszła do mojego okienka z panem Burke'em Pangburnem. To był jego czek. Suma wydawała mi się wysoka jak na niego, ale księgowy powiedział mi, że czek ma pokrycie. Panna Delano i pan Pangburn śmiali się i rozmawiali, a gdy przelałem sumę na jej rachunek, odeszli. I to wszystko. - Ten czek jest podrobiony - powiedział wolno Axford, gdy kasjer wrócił już do siebie. - Ale oczywiście zaakceptuję go. To powinno zakończyć tę sprawę, panie Clement. Proszę już więcej do niej nie wracać. - Oczywiście, proszę pana. Oczywiście. Gdy ciężar w postaci dwudziestu tysięcy dolarów spadł już z serca jego banku, Clement cały rozpływał się w uśmiechach i potakiwaniach. Wraz z Axfordem wyszliśmy z banku i wsiedliśmy do samochodu. Nie od razu włączył silnik. Niewidzącymi oczami wpatrywał się w ruch uliczny na Montgomery Street. - Chcę, żeby pan odnalazł Burke'a - powiedział w końcu, a jego niski głos nie zdradzał żadnych uczuć. - Chcę, żeby pan go odnalazł, ale nie może być żadnego skandalu. Gdyby moja żona się dowiedziała... Nie, ona nie może nic wiedzieć. Uważa swego brata za niewiniątko. Chcę, żeby pan go odnalazł dla mnie. Dziewczyna jest nieistotna, ale zdaje mi się, że tam, gdzie znajdzie pan jedno, będzie i drugie. Nie interesują mnie te pieniądze i niech się pan szczególnie nie stara ich odzyskać. Obawiam się, że trudno byłoby to zrobić bez rozgłosu. Chcę, żeby pan odnalazł Burke'a, zanim narobi jeszcze gorszego kłopotu. - Jeśli chce pan uniknąć niepożądanego rozgłosu - powiedziałem - to najwłaściwiej będzie nadać sprawie rozgłos pożądany. Ogłośmy, że zaginął, dajmy do gazet jego fotografię i tak dalej. To będzie przekonujące. Jest pańskim szwagrem i poetą. Możemy powiedzieć, że jest chory - powiedział mi pan, że całe życie był słabego zdrowia i że boimy się, że umarł gdzieś nie rozpoznany lub cierpi na rozstrój nerwowy. Nie trzeba będzie wcale wspominać o dziewczynie i pieniądzach. Nasze wyjaśnienie powstrzyma ludzi, szczególnie pańską żonę, od snucia niepożądanych domysłów, kiedy fakt jego zaginięcia się wyda. A wyda się na pewno. Mój pomysł nie bardzo mu się podobał, udało mi się jednak go przekonać. Poszliśmy więc do mieszkania Pangburna, do którego, po wyjaśnieniu Axforda, że jesteśmy z nim umówieni i chcemy poczekać, zostaliśmy bez trudu wpuszczeni. Przeszukałem pokoje centymetr po centymetrze, zajrzałem do każdej dziury i szpary, przeczytałem wszystko, co było do przeczytania, nawet rękopisy, i nie znalazłem nic, co by wyjaśniało jego zniknięcie. Dobrałem się do jego fotografii, zabierając pięć z kilkunastu, które znalazłem. Axford stwierdził, że nie brakuje żadnej torby ani walizki. Książeczki czekowej Golden Gate Trust Company nie znalazłem. Resztę dnia spędziłem dostarczając gazetom to wszystko, co chcieliśmy, żeby wydrukowały. W rezultacie mój były klient miał znakomitą prasę - informacje z fotografią na pierwszych stronach. Jeśli był ktoś w San Francisco, kto nie wiedział, że Burke Pangburn, szwagier R. F. Axforda i autor "Piaskowych zagonów i innych wierszy", zaginął, to znaczy, że albo nie umiał, albo nie chciał czytać. Takie rozgłoszenie sprawy przyniosło rezultaty. Już następnego ranka ze wszystkich stron zaczęły napływać informacje od dziesiątków ludzi, którzy widzieli zaginionego poetę w dziesiątkach miejsc. Kilka z tych informacji brzmiało obiecująco lub przynajmniej prawdopodobnie, większość jednak była ewidentnie absurdalna. Gdy wróciłem do Agencji po sprawdzeniu jednej z takich na pozór obiecujących informacji, zastałem tam wiadomość, bym skontaktował się z Axfordem. - Czy może pan przyjść do mego biura? - zapytał, gdy zadzwoniłem. Gdy wprowadzono mnie do jego gabinetu, zastałem tam dwudziestojedno_ lub może dwudziestodwuletniego szczupłego młodzieńca, eleganckiego, w stylu uprawiającego sport urzędnika. - To pan Fall, jeden z moich pracowników - powiedział Axford. - Twierdzi, że widział Burke'a w niedzielę wieczorem. - Gdzie? - spytałem Falla. - Wchodził do motelu koło Halfmoon Bay. - Jest pan pewien, że to był on? - Całkowicie. Przychodził często do biura pana Axforda. Znam go. To był na pewno on. - Jak pan się tam znalazł? - Byliśmy kawałek dalej na wybrzeżu z przyjaciółmi i wracając zatrzymaliśmy się w tym motelu, żeby coś zjeść. Właśnie wychodziliśmy, gdy podjechał samochód i wysiadł z niego pan Pangburn z jakąś dziewczyną czy kobietą, nie widziałem dokładnie, i weszli do środka. Zapomniałem o tym i dopiero gdy przeczytałem wczoraj w gazecie, że nie widziano go od niedzieli, pomyślałem sobie, że... - Jaki to był motel - przerwałem. - The White Shack. - Która była godzina? - Chyba między dwudziestą trzecią trzydzieści a północą. - Widział pana? - Nie. Siedziałem już w aucie, gdy podjechał. - Jak wyglądała ta kobieta? - Nie wiem. Nie widziałem jej twarzy, nie pamiętam, jak była ubrana ani nawet, czy była wysoka czy niska. To było wszystko, co Fall miał do powiedzenia. Podziękowaliśmy mu, a potem skorzystałem z telefonu Axforda i zadzwoniłem do knajpy Wopa Healeya w North Beach i zostawiłem wiadomość, żeby Świński Ryj zadzwonił do "Jacka". Było umówione, że jak będę Ryja potrzebował, to mu w ten sposób dam znać. Traktowaliśmy to jako asekurację, żeby nikt nie wpadł na ślad naszej wiadomości. - Zna pan White Shack? - spytałem następnie Axforda. - Wiem, gdzie to jest, ale nic więcej. - To speluna. Prowadzi ją Joplin Blaszana Gwiazda, były kasiarz, który zainwestował tam swoją forsę, gdy dzięki prohibicji prowadzenie moteli stało się opłacalne. Zarabia teraz więcej niż w czasach rozpruwania kas. Sprzedaż alkoholu to dla niego tylko uboczne zajęcie. Knajpa jest stacją pośrednią dla alkoholu, który przechodzi przez Halfmoon Bay w głąb kraju, i z tego Joplin ma prawdziwy zysk. Wiadomo zaś, że połowa alkoholu dostarczana na ląd przez rumową flotę Pacyfiku ląduje właśnie w Halfmoon Bay. A więc White Shack to speluna i nie jest to miejsce odpowiednie dla pańskiego brata. Nie mogę jechać tam osobiście, bo tylko zepsuję sprawę. Joplin i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Mam jednak człowieka, którego mogę tam wysłać na parę dni. Może Pangburn jest tam częstym gościem albo wręcz mieszka w motelu. Nie byłby pierwszym, którego Joplin ukrywa. Wyślę tam mojego człowieka na tydzień i zobaczę, czego się dowie. - Wszystko w pana rękach - powiedział Axford. Prosto od Axforda wróciłem do siebie, zostawiłem frontowe drzwi otwarte i czekałem na Świńskiego Ryja. Zjawił się po półtorej godzinie. - Cześć! Jak leci? Rozparł się na krześle, nogi położył na stole i sięgnął po leżące na nim papierosy. Taki był Świński Ryj. Trzydziestoparolatek o ziemistej cerze, ani duży, ani mały, zawsze jaskrawo, choć może niezbyt czysto ubrany, który swe wielkie tchórzostwo pokrywał zuchwalstwem, samochwalstwem i robioną pewnością siebie. Znałem go jednak od trzech lat, podszedłem więc i jednym ruchem strąciłem mu nogi ze stołu, prawie zrzucając go z krzesła. - O co chodzi? - Stanął wściekły i gotowy do skoku. - Co to za metody? Chcesz zarobić w... Dałem krok do przodu. Cofnął się błyskawicznie. - Oj, ja tylko tak sobie. Żartowałem! - Zamknij się i siadaj - powiedziałem. Znałem Świńskiego Ryja od trzech lat i prawie równie długo korzystałem z jego usług, a mimo to nie mogę powiedzieć nic na jego korzyść. Tchórz. Kłamca. Złodziej i narkoman. Zdrajca wobec swoich i jeśli się tylko dało, także wobec swych mocodawców. Ładny ptaszek. Ale detektyw to ciężki zawód, tu się nie przebiera w środkach. Ryj to pożyteczne narzędzie, jeśli się wie, jak z niego korzystać, to znaczy jeśli trzymasz mu stale rękę na gardle i sprawdzasz każdą jego informację. Tchórzostwo było dla moich celów jego największą zaletą. Słynął z niego na całym przestępczym Wybrzeżu i chociaż nikt, nawet żaden oszust, nie miał do niego zaufania, to jednak nie spotykał się z jakąś szczególną podejrzliwością. Większość jego kompanów była zdania, że jest zbyt wielkim tchórzem, by być niebezpieczny; uważali, że bałby się ich zdradzić, bałby się bezlitosnej zemsty, jaką to środowisko karze donosiciela. Nie brali jednak pod uwagę, że Ryj ma dar przekonywania samego siebie, że posiada nieustraszone serce, ale tylko wtedy, gdy nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Chodził więc swobodnie, gdzie chciał i gdzie go posłałem, i przynosił mi nieosiągalne inną drogą informacje. Przez prawie trzy lata używałem go z niezłymi na ogół rezultatami, płaciłem mu dobrze i był mi posłuszny. "Informator" - tym słowem określałem go w swoich sprawozdaniach; światek przestępczy, oprócz powszechnie stosowanego słowa "kapuś", ma na to wiele nie tak ładnych określeń. - Mam dla ciebie robotę - powiedziałem, gdy już znowu siedział, tym razem z nogami na podłodze. Lewy kącik jego ust drgnął i mrugnęło porozumiewawczo lewe oko. - Tak myślałem. - Zawsze mówił coś takiego. - Chcę, żebyś pojechał do Halfmoon Bay i posiedział parę dni u Joplina Blaszanej Gwiazdy. Tu masz dwa zdjęcia - podsunąłem mu fotografie Pangburna i dziewczyny. - Z tyłu są ich nazwiska i rysopisy. Chcę wiedzieć, czy któreś z nich się tam pojawia, co robią, gdzie się włóczą. Możliwe, że Blaszana Gwiazda ich ukrywa. Ryj patrzył na zdjęcia. - Chyba znam tego faceta - powiedział tą drgającą lewą stroną ust. To też typowe dla Ryja. Gdy pada jakieś nazwisko czy rysopis, choćby nawet zmyślony, zawsze mówi to samo. - Tu masz pieniądze - podsunąłem mu kilka banknotów. - Gdybyś musiał posiedzieć tam dłużej, podeślę ci więcej. Kontaktuj się ze mną na ten numer albo na ten zastrzeżony w biurze. I pamiętaj - nie ćpaj. Jeśli tam przyjdę i zastanę cię zaćpanego, to obiecuję, że wydam cię Joplinowi. Właśnie skończył przeliczać pieniądze, nie było ich dużo - i rzucił je z pogardą na stół. - Zachowaj to sobie na gazety - rzekł z ironią. - Jak mam się czegoś dowiedzieć, jeśli nie mogę tam nic wydać? - Na parę dni wystarczy, resztę i tak przepijesz. Jeśli zostaniesz dłużej niż parę dni, podrzucę ci więcej. A zapłatę dostaniesz po robocie, nie przed. Potrząsnął głową i wstał. - Mam dość twego skąpstwa. Sam sobie wykonaj swoje polecenia. Ja skończyłem. - Jeśli dziś wieczór nie pojedziesz do Halfmoon Bay, to rzeczywiście skończysz - zapewniłem go, zostawiając mu wolną rękę w zrozumieniu mojej groźby. Po chwili wziął oczywiście pieniądze i poszedł. Spór o pieniądze na wydatki był między nami stałym rytuałem wstępnym. Po wyjściu Ryja rozsiadłem się wygodnie i wypaliłem kilka papierosów rozmyślając nad tą sprawą. Najpierw zniknęła dziewczyna z dwudziestoma tysiącami dolarów, potem poeta i oboje, na stałe czy też nie, pojechali do White Shack. Z pozoru sprawa była jasna. Dziewczyna zmiękczyła Pangburna na tyle, że wypisał jej fałszywy czek z rachunku Axforda, i potem, po różnych zdarzeniach, których znaczenia jeszcze nie znałem, gdzieś się ukryli. Pozostały jeszcze dwa ślady. Pierwszy: znalezienie wspólnika, który wysyłał listy do Pangburna i odebrał bagaż dziewczyny; tym zajmie się nasze biuro w Baltimore. Drugi: kto jechał taksówką z mieszkania dziewczyny do hotelu Marquis? Może to nie mieć żadnego związku ze sprawą albo - wprost przeciwnie. Powiedzmy, że znajdę jakieś powiązania między hotelem Marquis a White Shack. To by zamknęło ten ślad. W książce telefonicznej znalazłem numer motelu. Potem udałem się do hotelu Marquis. W centrali telefonicznej hotelu zastałem dziewczynę, która już kiedyś oddała mi przysługę. - Kto dzwonił do Halfmoon Bay? - spytałem. - O Boże - opadła na krzesło i różową dłonią delikatnie pogładziła swe misternie ułożone rude włosy. - I bez pamiętania wszystkich rozmów jest dość roboty. To nie pensjonat. Mamy tu więcej niż jedną rozmowę w tygodniu. - Nie macie wielu rozmów z Halfmoon Bay - nalegałem, opierając się o kontuar i migając pięciodolarowym banknotem. - Powinna pani pamiętać te ostatnie. - Sprawdzę kwity. - Mam coś. Z pokoju 522, dwa tygodnie temu. - Pod jaki numer dzwoniono? - Halfmoon Bay 51. Był to numer motelu. Banknot pięciodolarowy zmienił właściciela. - Czy 522 to stały gość? - Tak. Pan Kilcourse. Jest od trzech - czterech miesięcy. - Kim jest ten pan? - Nie wiem. Ale moim zdaniem to dżentelmen. - Pięknie. Jak wygląda? - Młody, ale już trochę siwieje. Ma ciemną cerę. Jest przystojny i wygląda jak aktor filmowy. - Jak Bull Montana? - spytałem odchodząc. Klucz do pokoju 522 wisiał w recepcji. Usiadłem tak, bym mógł go widzieć. Mniej więcej po godzinie recepcjonista podał go mężczyźnie, który rzeczywiście wyglądał trochę jak aktor. Około trzydziestki, o ciemnej cerze i ciemnych włosach, siwiejących na skroniach. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był elegancko ubrany i szczupły. Z kluczem w ręku wszedł do windy. Zadzwoniłem do Agencji i poprosiłem Starego, by przysłał mi Dicka Fowleya. Dick zjawił się po dziesięciu minutach. Jest to drobniutki Kanadyjczyk - waży niecałe pięćdziesiąt kilo - i nie znam detektywa, który by umiał tak dobrze śledzić, a znam ich prawie wszystkich. - Mam tu pewnego ptaszka, któremu potrzebny jest ogon - powiedziałem Dickowi. - Nazywa się Kilcourse, pokój 522. Czekaj na zewnątrz, pokażę ci go. Wróciłem do hallu i czekałem. O ósmej Kilcourse wyszedł z hotelu. Poszedłem za nim kawałek, przekazałem Dickowi i wróciłem do domu, aby być pod telefonem, gdyby zadzwonił Świński Ryj. Tej nocy telefonu nie było. * * * Gdy nazajutrz rano zjawiłem się w Agencji, Dick już na mnie czekał. - I jak? - spytałem. - Do diabła! - Kiedy Dick jest wzburzony, mówi telegraficznymi skrótami, a właściwie teraz był wyraźnie zły. - Dwie przecznice. Zerwał się. Jedyna taksówka. - Rozpoznał cię? - Nie. Cwaniaczek. Na wszelki wypadek. - Spróbuj jeszcze raz. Lepiej miej pod ręką samochód, gdyby znów próbował cię zgubić. Dick właśnie wychodził, kiedy zadzwonił telefon. To był Ryj, dzwonił na zastrzeżony numer. - Masz coś? - spytałem. - Mnóstwo - pochwalił się. - Spotkamy się u mnie za dwadzieścia minut - powiedziałem. Mój ziemistolicy informator promieniał. Jego chód przypominał murzyński taniec, a kąciki ust, ten z tikiem, wyrażał wiedzę godną Salomona. - Przetrząsnąłem wszystko - powiedział z dumą. - Dla mnie nie ma trudności. Byłem tam i rozmawiałem z każdym, kto coś wie, widziałem wszystko, co było do zobaczenia, i prześwietliłem tę spelunę od piwnicy po dach. I zrobiłem... - Tak, tak - przerwałem mu. - Moje gratulacje i tak dalej. Ale co masz? - Zaraz ci powiem - podniósł rękę do góry, jak policjant kierujący ruchem. - Spokojnie. Wszystko ci powiem. - Jasne. Wiem. Jesteś wspaniały i mam szczęście, że robisz za mnie moją robotę i tak dalej. Ale czy Pangburn tam jest? - Zaraz do tego dojdę. Więc pojechałem tam i... - Widziałeś Pangburna? - Właśnie mówię, pojechałem tam i... - Ryju - powiedziałem - guzik mnie obchodzi, co robiłeś. Czy widziałeś Pangburna? - Tak. Widziałem go. - Fajnie. A teraz, co widziałeś? - Urzęduje tam u Blaszanej Gwiazdy. On i ta jego kobieta, której zdjęcie mi dałeś, są tam oboje. Ona jest od miesiąca. Nie widziałem jej, ale powiedział mi jeden kelner. Pangburna widziałem osobiście. Nie afiszuje się zbytnio. Głównie siedzą na zapleczu, tam gdzie mieszka Blaszana Gwiazda. Pangburn jest od niedzieli. Pojechałem tam i... - Dowiedziałeś się, kim jest ta dziewczyna? I w ogóle o co chodzi? - Nie. Pojechałem tam i... - W porządku. Pojechałeś tam znowu dziś wieczór. Zadzwoń do mnie, jak będziesz pewien, że Pangburn tam jest, że nie wyszedł. Nie pomyl się. Nie chcę robić fałszywego alarmu. Dzwoń pod zastrzeżony numer Agencji i temu, kto odbierze, powiedz, że będziesz w mieście późno. Będzie to znaczyło, że Pangburn tam jest, a ty możesz zadzwonić od Joplina nie budząc podejrzeń. - Muszę mieć więcej forsy - powiedział wstając. - To kosztuje... - Rozpatrzę twoje podanie - obiecałem. - A teraz już cię nie ma i daj mi znać, jak tylko upewnisz się, że Pangburn tam jest. Potem udałem się do biura Axforda. - Chyba wpadłem na trop - poinformowałem milionera. - Prawdopodobnie dziś wieczór będzie pan mógł z nim porozmawiać. Mój człowiek twierdzi, że widział go wczoraj wieczorem w White Shack i że pański szwagier prawdopodobnie tam mieszka. Jeśli dziś wieczór znowu się pokaże, to możemy tam jechać. - Dlaczego nie możemy jechać od razu? - W ciągu dnia w lokalu jest raczej pusto i mój człowiek nie może się tam plątać nie wzbudzając podejrzeń. Wolałbym, żebyśmy my dwaj się tam nie pokazywali, dopóki nie będziemy pewni, że spotkamy Pangburna. - To co mam robić? - Proszę przygotować na wieczór jakiś szybki samochód i być w pogotowiu. - W porządku. Będę w domu wpół do szóstej. Podjadę po pana, jak tylko mi pan da znać. O wpół do dziesiątej siedziałem obok Axforda w potężnym zagranicznym samochodzie i z hukiem pędziliśmy drogą do Halfmoon Bay. Dzwonił Ryj. Nie rozmawialiśmy wiele podczas jazdy, która dzięki temu kolosowi trwała krótko. Axford siedział spokojny za kierownicą; po raz pierwszy zauważyłem, że ma dość mocną szczękę. Motel White Shack mieścił się w dużym, kwadratowym budynku z imitacji kamienia. Był trochę odsunięty od drogi i prowadziły do niego dwa półkoliste podjazdy. Pośrodku tego półkola stały jakieś szopy, w których klienci Joplina parkowali samochody. Gdzieniegdzie były też klomby i kępy krzaków. Wciąż z dużą szybkością skręciliśmy na podjazd i... Axford gwałtownie zahamował, wielka maszyna zatrzymała się w miejscu rzucając nas na przednią szybę. W ostatniej chwili uniknęliśmy wjechania w gromadę ludzi, którzy nagle pojawili się przed maską. W świetle naszych reflektorów wyraźnie było widać blade, przerażone twarze, spojrzenia rzucane ukradkiem i ordynarną ciekawość gapiów. Poniżej twarzy białe ręce i ramiona, błyszczące suknie i biżuteria na ciemniejszym tle ubrań męskich. To było moje pierwsze wrażenie, a kiedy już odjąłem głowę od przedniej szyby, zdałem sobie sprawę, że ta grupa ludzi ma jakieś centrum, coś wokół czego się skupia. Uniosłem się próbując dojrzeć coś ponad głowami tłumu, lecz bezskutecznie. Wyskoczyłem na podjazd i przepchnąłem się między ludźmi. Na białym żwirze twarzą do ziemi leżał człowiek. Był to szczupły mężczyzna w ciemnym ubraniu, a tuż nad kołnierzykiem, w miejscu, gdzie głowa łączy się z szyją, miał dziurę. Przykucnąłem, by zajrzeć mu w twarz. Potem wydostałem się z tłumu i wróciłem do auta. Silnik nadal pracował; Axford właśnie wysiadł. - Pangburn nie żyje. Zastrzelony! Axford powoli zdjął rękawiczki, złożył je porządnie i schował do kieszeni. Potem kiwnął głową na znak, że zrozumiał moje słowa, i ruszył w kierunku tłumu stojącego nad martwym poetą. Ja zaś rozglądałem się za Ryjem. Znalazłem go na tarasie, wspartego o balustradę. Przeszedłem tak, by mógł mnie zauważyć, i zniknąłem za rogiem budynku; było tam trochę ciemniej. Wkrótce dołączył do mnie.Choć noc nie była chłodna, szczękał zębami. - Kto go załatwił? - spytałem. - Nie wiem - wyjęczał. Po raz pierwszy usłyszałem, jak przyznaje się do swojej całkowietej porażki. - Byłem w środku. Uważałem na pozostałych. - Jakich pozostałych? - Na Blaszaną Gwiazdę, jakiegoś faceta, którego nigdy przedtem nie widziałem, i dziewczynę. Nie myślałem, że chłopak wyjdzie. Nie miał kapelusza. - A czego się dowiedziałeś? - Chwilę po tym, jak dzwoniłem do ciebie, dziewczyna i Pangburn wyszli z zaplecza i usiedli przy stoliku z drugiej strony tarasu, gdzie jest dość ciemno. Jedli przez chwilę, a potem przyszedł ten drugi facet i przysiadł się do nich. Nie znam jego nazwiska, ale chyba gdzieś go widziałem. Wysoki, modnie ubrany. To mógł być Kilcourse. - Rozmawiali przez chwilę, potem dosiadł się Joplin. Siedzieli może przez kwadrans, śmiejąc się i gadając. Miałem stolik, od którego mogłem ich obserwować, a był tłok, więc bałem się, że stracę ten stolik, jak odejdę, dlatego nie poszedłem za chłopakiem. Nie miał kapelusza, więc nie myślałem, że gdzieś idzie. Ale musiał chyba przejść przez dom i wyjść na zewnątrz, a za chwilę usłyszałem jakiś odgłos, myślałem, że to gaźnik, a potem warkot szybko ruszającego auta. I wtedy jakiś facet wrzasnął, że na dworze jest trup. Wszyscy wybiegli i to był Pangburn. - Jesteś absolutnie pewien, że Joplin, Kilcourse i dziewczyna byli przy stoliku, kiedy zabito Pangburna? - Absolutnie - powiedział Ryj - o ile ten ciemny facet nazywa się Kilcourse. - Gdzie są teraz? - U Joplina. Poszli tam od razu, jak zobaczyli, że Pangburn nie żyje. Nie miałem złudzeń co do Ryja. Wiedziałem, że bez wahania by mnie sprzedał i zapewnił alibi mordercy poety. Ale jeśli to Joplin, Kilcourse lub dziewczyna załatwili go i przekupili mojego informatora, to i tak nie mógłbym udowodnić, że nie byli na tylnym tarasie, kiedy padł strzał. Joplin miał tłumy takich, którzy by bez mrugnięcia okiem przysięgli na wszystko, co im powie. Wiedziałem, że będzie kilkunastu świadków ich obecności na tylnym tarasie. Tak więc musiałem przyjąć, że Ryj mówi prawdę, nie miałem innego wyjścia. - Widziałeś Dicka Fowleya? - spytałem, bo Dick przecież śledził Kilcourse'a. - Nie. - Rozejrzyj się za nim. Powiedz mu, że poszedłem pogadać z Joplinem i żeby tam przyszedł. Potem bądź pod ręką, gdybym cię potrzebował. Wszedłem przez drzwi balkonowe, minąłem pusty parkiet taneczny i poszedłem na górę do mieszkania Joplina na drugim piętrze. Znałem drogę; nie byłem tu po raz pierwszy. Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Szedłem tym razem po to, żeby jego i jego przyjaciół trochę przepytać, z nikłą nadzieją na powodzenie, nie miałem bowiem przeciw nim żadnych dowodów. Mogłem oczywiście zahaczyć dziewczynę, ale nie bez wyjawiania faktu, że zmarły poeta podrobił podpis swego szwagra na czeku. A to było wykluczone. - Wejść - zawołał mocny, znajomy głos, gdy zapukałem do drzwi salonu Joplina. Otworzyłem i wszedłem. Joplin Blaszana Gwiazda stał pośrodku - wielki były kasiarz o nadmiernie rozrośniętych barach i tępej, końskiej twarzy. Nieco z tyłu siedział na stole Kilcourse, ukrywający czujność pod pozorami rozbawienia. Po przeciwnej stronie pokoju, na oparciu wielkiego, skórzanego fotela siedziała dziewczyna, którą znałem jako Jeanne Delano. Poeta nie przesadzał mówiąc, że jest piękna. - Ty? - mruknął Joplin, gdy zobaczył, że to ja. - Czego chcesz do cholery? - A co masz? Nie byłem zbyt skupiony na tej wymianie zdań - przypatrywałem się dziewczynie. Było w niej coś znajomego, nie mogłem jej jednak zidentyfikować. Może jej nigdy nie widziałem, a może to wrażenie wzięło się stąd, że tak długo gapiłem się w fotografię, którą dał mi Pangburn. Ze zdjęciami tak bywa. Joplin rzekł tymczasem: - Na pewno nie mam czasu, żeby go marnować. Na co ja: - Gdybyś zaoszczędził czas, który dostałeś od sędziów, na pewno miałbyś go dosyć. Gdzieś tę dziewczynę już widziałem. Była szczupła, ubrana w niebieską, błyszczącą suknię odsłaniającą to, co było warte pokazania: przód, plecy i ramiona. Miała gęste, ciemne włosy i owalną twarz o cerze prawdziwie różowej. Szeroko rozstawione szare oczy rzeczywiście, jak to określił poeta, przypominały polerowane srebro. Mierzyliśmy się wzrokiem i ciągle nie mogłem jej skojarzyć. Kilcourse nadal siedział na stole, machając nogą. Joplin zniecierpliwił się. - Może przestaniesz gapić się na dziewczynę i powiesz mi, czego chcesz? Dziewczyna uśmiechnęła się ironicznie, odsłaniając swe ostre jak szpilki, drobne, zwierzęce ząbki. I po tym uśmiechu ją poznałem. Zwiodły mnie włosy i cera. Kiedy ją osstatnio widziałem - jedyny zresztą raz - jej twarz była marmurowobiała, a włosy krótkie, koloru ognia. Ona, jedna staruszka, trzech mężczyzn i ja bawiliśmy się pewnego wieczoru w chowanego w pewnym domu przy Turk Street. Zabawa dotyczyła zabójstwa posłańca bankowego i kradzieży akcji wartości stu tysięcy dolarów. Przez jej intrygi trzej wspólnicy zginęli tamtego wieczoru, a czwarty, Chińczyk, poszedł na szubienicę. Miała wtedy na imię Elwira i od czasu jej ucieczki tamtej nocy szukaliśmy jej bezskutecznie po całym kraju i za granicą. Mimo że starałem się nie pokazać tego po sobie, musiała zorientować się, że ją poznałem, bo kocim ruchem zeskoczyła z fotela i ruszyła ku mnie. Jej oczy były teraz raczej stalowe niż srebrne. Wyjąłem pistolet. Joplin zrobił krok w moim kierunku. - O co chodzi? Kilcourse zsunął się ze stołu i rozluźnił krawat. - Chodzi o to - powiedziałem - że dziewczyna jest poszukiwana za morderstwo sprzed paru miesięcy, a może i za dzisiejsze też. Tak czy siak... Usłyszałem pstryknięcie wyłącznika gdzieś za moimi plecami i pokój pogrążył się w ciemnościach. Ruszyłem nie zważając dokąd, byle nie zostać tam, gdzie mnie zaskoczyła ciemność. Oparłem się o ścianę i przykucnąłem. - Szybko! - ostry szept od strony, jak się domyślałem, drzwi. Ale obie pary drzwi pokoju były zamknięte, bo po otworzeniu musiałoby wpaść trochę światła z korytarza. W ciemnościach słyszałem jakieś ruchy, ale na jaśniejszym tle okna nie ukazała się żadna postać. Coś miękko trzasnęło tuż obok mnie, zbyt słabo jak na repetowanie pistoletu. Mógł to być odgłos otwieranego noża sprężynowego, a pamiętałem, że Joplin Blaszana Gwiazda lubi ten rodzaj broni. - Chodź! - Ostry szept jak cios przeciął ciemność. Odgłosy, przytłumione, nierozpoznawalne, jakiś dźwięk, całkiem blisko... Nagle silna dłoń zacisnęła się na moim ramieniu i czyjeś mocne ciało na mnie naparło. Uderzyłem pistoletem i usłyszałem jęk. Ręka przesunęła się w kierunku mojego gardła. Huknąłem w czyjeś kolano i znowu jęk. Coś paliło mnie w boku. Walnąłem znowu pistoletem - odsunąłem go nieco do tyłu, by uwolnić lufę od miękkiej przeszkody, i nacisnąłem spust. Odgłos strzału. Głos Joplina w moich uszach, zadziwiająco spokojny i rzeczowy. - Cholera. Trafił mnie. Odsunąłem się od niego w kierunku żółtawej plamy padającej przez otwarte drzwi. Nie słyszałem, by ktoś wychodził. Zbyt byłem zajęty.Zrozumiałem jednak, że Joplin miał odwrócić moją uwagę, by umożliwić ucieczkę pozostałym. Nie spotkałem nikogo, gdy zbiegałem, staczając się i ześlizgując ze schodów - po tyle stopni naraz, ile się tylko dało. Przy wejściu na parkiet taneczny w drogę wszedł mi któryś z kelnerów. Nie wiem, czy zrobił to specjalnie. Nie pytałem. Walnąłem go na płask pistoletem w twarz i poszedłem dalej. Raz przeskoczyłem przez jakąś nogę, która chciała mnie podciąć, a przy drzwiach wyjściowych musiałem załatwić jeszcze jedną twarz. Już na podjeździe zobaczyłem tylne światła samochodu skręcającego na wschód w główną drogę. Biegnąc do samochodu Axforda zauważyłem, że zabrano już ciało Pangburna. Parę osób stało jeszcze koło tego miejsca i gapiło się na mnie z otwartymi ustami. Auto miało wciąż włączony silnik, jak je zostawił Axford. Błyskawicznie przejechałem przez klomb i skręciłem na szosę. Po pięciu minutach miałem już przed sobą czerwone światełka. Samochód, którym jechałem, był dużo szybszy, niż potrzebowałem; nawet bym nie wiedział, jak wykorzystać jego całą moc. Nie wiem, z jaką prędkością jechał samochód przede mną, ale zbliżałem się do niego tak szybko, jakby stał w miejscu. Dwa i pół kilometra, może trzy... Nagle zobaczyłem człowieka przed maską, tuż, poza zasięgiem moich świateł. Gdy dostał się w światło, stwierdziłem, że to Świński Ryj. Stał naprzeciwko mnie pośrodku szosy z pistoletem w każdej ręce. Pistolety rozbłysły nagle czerwono i zgasły, rozbłysły jeszcze raz i zgasły - jak dwie żarówki w systemie alarmowym. Przednia szyba rozprysnęła się. Świński Ryj - informator, którego nazwisko było wzdłuż całego wybrzeża Pacyfiku synonimem tchórzostwa - stał pośrodku szosy i strzelał w kierunku pędzącej wprost na niego metalowej komety... Nie widziałem końca. Przyznaję szczerze: zamknąłem oczy, kiedy jego zacięta blada twarz pojawiła się tuż nad maską mego wozu. Metalowy kolos drgnął - nieznacznie - i oto droga przede mną była pusta, z wyjątkiem oddalającego się czerwonego światła. Przedniej szyby nie było. Wiatr targał mnie za włosy, przymrużone oczy łzawiły. Nagle zdałem sobie sprawę, że mówię sam do siebie. To był Ryj. To był Ryj. Zabawne. Nie zdziwiłem się, że mnie oszukał. Tego się można było spodziewać. Nie zdziwiło mnie też, że zakradł się za mną do pokoju i zgasił światło. Ale że stał tak na drodze i zginął... Pomarańczowa smuga z jadącego przede mną samochodu przerwała moje rozmyślania. Kula nie doszła do mnie - niełatwo strzelić celnie z jednego jadącego auta do drugiego - ale wiedziałem, że przy mojej szybkości wkrótce stanę się dobrym celem. Włączyłem reflektor nad deską rozdzielczą. Nie dogoniłem jeszcze auta przede mną, ale zobaczyłem, że prowadzi je dziewczyna, a obok niej siedzi odwrócony w moją stronę Kilcourse. Był to żółty samochód sportowy. Zwolniłem. W pojedynku z Kilcoursem byłbym w niekorzystnej sytuacji - zmuszony równocześnie prowadzić auto i strzelać. Należało utrzymać odległość, aż dojedziemy do jakiegoś mista, co było przecież nieuniknione. O tej porze, przed północą, na ulicach będą ludzie i policjanci. Wtedy się zbliżę i moje zwycięstwo będzie pewniejsze. Po paru kilometrach zwierzyna, na którą polowałem, zniweczyła mój plan.Żółte auto zwolniło, zakręciło i stanęło w poprzek szosy. Kilcourse i dziewczyna wyskoczyli i przycupnęli za nim jak za barykadą. Kusiło mnie, żeby ich po prostu staranować, ale była to słaba pokusa i gdy zakończyła swe krótkie życie, nacisnąłem na hamulce i zatrzymałem się. Reflektorem poszukałem żółtego samochodu.. Błysnęło gdzieś z okolic jego kół. Reflektor zatrząsł się gwałtownie, ale szkło pozostało całe. Jasne, że będzie to ich pierwszy cel, i... Skuliłem się w samochodzie, czekając, by kula zniszczyła reflektor, zdjąłem buty i płaszcz. Trzeci strzał załatwił reflektor. Wyłączyłem pozostałe światła, zacząłem biec i zatrzymałem się dopiero tuż koło żółtego auta. Pewny i bezpieczny numer. Dziewczyna i Kilcourse wpatrywali się w silne światło reflektora. Kiedy zgasł i kiedy wyłączyłem pozostałe światła, zostali całkowicie oślepieni, ich oczy wymagały co najmniej minuty, by się przyzwyczaić do szaroczarnej nocy. W skarpetkach poruszałem się bezszelestnie i w tej chwili dzielił nasz już tylko żółty samochód. Ja o tym wiedziałem; oni nie. Z okolic maski Kilcourse odezwał się cicho. - Spróbuję załatwić go z rowu. Strzelaj do niego od czasu do czasu, niech się tym zajmie. - Nie widzę go - zaprotestowała dziewczyna. - Oczy ci się zaraz przyzwyczają. Strzelaj w stronę auta. Przesunąłem się ku masce; dziewczyna strzeliła w kierunku mego samochodu. Kilcourse na czworakach posuwał się w kierunku rowu biegnącego wzdłuż południowej strony szosy. Ugiąłem nogi planując szybki skok i cios pistoletem w tył głowy. Nie chciałem go zabić, tylko szybko usunąć z drogi. Była przecież jeszcze dziewczyna, co najmniej równie niebezpieczna jak on. Gdy gotowałem się do skoku, kierowany być może instynktem osaczonego, odwrócił się i zobaczył mnie czy raczej po prostu jakiś groźny cień. Zamiast więc skoczyć, strzeliłem. Nie sprawdzałem, czy trafiłem. Z tej odległości nie można było spudłować. Zgiąłem się wpół i prześliznąłem ku tyłowi auta, wciąż po mojej jego stronie. Czekałem. Dziewczyna zrobiła to, co i ja bym pewnie zrobił na jej miejscu. Nie strzeliła i nie ruszyła się w kierunku, skąd padł strzał. Myślała, że byłem w rowie przed Kilcourse'em i że teraz będę chciał zajść ją od tyłu. By mnie uprzedzić, okrążyła tył samochodu, by zasadzić się na mnie od strony wozu Axforda. Gdy więc wynurzyła się zza rogu, jej delikatnie rzeźbiony nosek natknął się na lufę mojego pistoletu. Krzyknęła. Kobiety nie zawsze są rozsądne - często lekceważą takie drobiazgi, jak wymierzony w nie pistolet. Na szczęście złapałem ją za rękę. Gdy moja dłoń zacisnęła się na jej pistolecie, dziewczyna pociągnęła za spust, przycinając mi kurkiem czubek palca wskazującego. Wyrwałem jej broń i uwolniłem palec. Nie miałem jej jeszcze z głowy. Stałem trzymając pistolet niecałe dziesięć centymetrów od niej, a ona rzuciła się w kierunku kępy drzew tworzących czarną bryłę po stronie północnej. Kiedy ochłonąłem ze zdziwienia po tym amatorskim wyczynie, schowałem oba pistolety do kieszeni i zdzierając sobie stopy, ruszyłem za nią. Próbowała właśnie przeskoczyć przez płot z drutu. - Przestań się wygłupiać, dobrze? - powiedziałem karcąco. Lewą rękę zacisnąłem na jej przegubie i pociągnąłem ją do auta. - To poważna sprawa. Nie bądź dziecinna! - Boli! Wiedziałem, że nic ją nie boli; wiedziałem też, że winna jest śmierci czterech czy może pięciu osób, a jednak zwolniłem uścisk, aż stał się niemal przyjazny. Poszła ze mną posłusznie do samochodu. Wciąż trzymając ją za rękę włączyłem światła. Kilcourse leżał poniżej smugi światła, twarzą do ziemi, z jedną nogą podciągniętą. Ustawiłem dziewczynę w świetle reflektorów. - Stój tu i bądź grzeczna - powiedziałem. - Jeden ruch i załatwię ci nogę. Nie żartowałem. Znalazłem pistolet Kilcourse'a, schowałem go do kieszeni i ukląkłem przy ciele. Nie żył. Kula trafiła go tuż nad obojczykiem. - Czy on... - wargi jej drżały. - Tak. Spojrzała na niego i przeszedł ją dreszcz. - Biedny Fag - wyszeptała. Już mówiłem, że była piękna, a teraz, w oślepiającym świetle reflektorów, wydawała się jeszcze piękniejsza. Mogła wywołać głupie myśli nawet u zwykłego łapacza złodziei w średnim wieku. Była... To chyba dlatego spojrzałem na nią groźnie i rzekłem: - Tak, biedny Fag i biedny Hook, i biedny Tai, i biedny goniec z Los Angeles, i biedny Burke - wymieniłem tych, o których wiedziałem, że umarli, bo ją kochali. Nie wybuchnęła złością. Jej wielkie, szare oczy patrzyły na mnie przenikliwie, a piękna, owalna twarz, okolona masą ciemnych włosów (wiedziałem, że farbowanych), była smutna. - Ty chyba myślisz... - zaczęła. Miałem już dosyć. Przeszły mnie ciarki. - Idziemy. Kilcourse i samochód na razie zostaną. Nie odpowiedziała, ale poszła ze mną do auta i siedziała cicho, gdy wkładałem buty. Na tylnym siedzeniu znalazłem dla niej jakieś okrycie. - Lepiej to narzuć. Nie ma przedniej szyby. Może być zimno. Bez słowa zrobiła, co powiedziałem, ale kiedy po wyminięciu żółtego auta jechaliśmy już drogą na wschód, położyła rękę na moim ramieniu. - Nie wracamy do White Shack? - Nie. Jedziemy do Redwood City, do więzienia. Przejechaliśmy może półtora kilometra i, nie patrząc nawet na nią, wiedziałem, że studiuje mój raczej nieforemny profil. Potem jej dłoń znów znalazła się na moim ramieniu: pochyliła się ku mnie, tak że czułem na policzku ciepło jej oddechu. - Stań na chwilę. Chcę ci.. Chcę ci coś powiedzieć. Zatrzymałem auto na poboczu i obróciłem się nieco w jej stronę. - Zanim zaczniesz - powiedziałem - chcę, żebyś wiedziała, że stanąłem tylko po to, żebyś opowiedziała o Pangburnie. Jak tylko zboczysz z tematu, ruszamy do Redwood City. - Nie chcesz wiedzieć o Los Angeles? - Nie. To już zamknięta sprawa. Wy wszyscy, ty i Hook Riordan, i Tai Choon Tau, i państwo Quarre jesteście odpowiedzialni za śmierć posłańca, nawet jeśli w rzeczywistości to Hook go zabił. Hook i państwo Quarre zginęli tej nocy, gdy mieliśmy ten bankiet na Turk Street. Taia powieszono w zeszłym miesiącu. Teraz mam i ciebie. Mieliśmy dość dowodów, by powiesić Chińczyka, i mamy ich jeszcze więcej przeciwko tobie. To już skończone, załatwione. Jeśli chcesz coś powiedzieć o śmierci Pangburna, to słucham. W przeciwnym razie... Sięgnąłem do stacyjki. Powstrzymało mnie jej dotknięcie. - Chcę ci o tym opowiedzieć - powiedziała z naciskiem. - Chcę, żebyś poznał prawdę. Wiem, że zawieziesz mnie do Redwood City. Nie myśl, że oczekuję... że mam jakieś głupie nadzieje. Ale chciałabym, żebyś znał prawdę. Nie wiem, czemu miałoby mi na tym specjalnie zależeć, ale... Zawiesiła głos. A potem zaczęła mówić, bardzo szybko, jak ktoś, kto się boi, że mu przerwą, zanim skończy; siedziała pochylona do przodu, a jej piękna, pociągła twarz była bardzo blisko mojej. - Jak wtedy wybiegłam z tego domu przy Turk Street, kiedy ty walczyłeś z Taiem, miałam zamiar uciec z San Francisco. Miałam parę tysięcy dolarów, mogłam jechać, dokąd chciałam. A potem pomyślałam, że tego się właśnie będziecie spodziewać, i zdecydowałam, że najbezpieczniej będzie zostać na miejscu. Kobieta łatwo może zmienić wygląd. Miałam krótkie, rude włosy, jasną cerę i ubierałam się jaskrawo. Ufarbowałam po prostu włosy, kupiłam tresę, by je przedłużyć, za pomocą specjalnego kremu zmieniłam kolor skóry i kupiłam ciemne ubranie. Potem, pod nazwiskiem Jeanne Delano, wynajęłam mieszkanie przy Ashbury Avenue i byłam już kimś zupełnie innym. Ale, choć wiedziałam, że nikt mnie nie pozna, czułam się lepiej siedząc głównie w domu. Dla zabicia czasu dużo czytałam. Tak właśnie natrafiłam na książkę Burke'a. Czy czytujesz poezje? Potrząsnąłem głową. Od Halfmoon Bay nadjechało jakieś auto, pierwsze, jakie widziałem, odkąd opuściliśmy White Shack. Poczekała, aż przejedzie, i mówiła dalej, wciąż tak samo szybko. - Burke to oczywiście nie geniusz, ale było coś w niektórych jego wierszach, co mnie wzruszało. Napisałam do niego, że podobają mi się jego utwory, i wysłałam list na adres wydawcy. Po paru dniach dostałam odpowiedź od Burke'a i dowiedziałam się, że mieszka w San Francisco, nie wiedziałam tego. Wymieniliśmy jeszcze kilka listów, zanim zaproponował spotkanie. Nie wiem, czy go kochałam czy nie; nawet na początku. Lubiłam go, a jego miłość była tak gorąca i tak mi pochlebiało, że zaleca się do mnie sławny poeta, że wzięłam to za miłość. Obiecałam wyjść za niego za mąż. Nie powiedziałam mu wszystkiego o sobie, choć teraz wiem, że byłoby to dla niego nieistotne. Bałam się powiedzieć mu prawdę, a nie potrafiłam kłamać, więc nie mówiłam nic. A potem, pewnego dnia, spotkałam na ulicy Faga Kilcourse'a, który mnie poznał mimo moich nowych włosów, cery i stroju. Fag nie był zbyt mądry, ale miał piekielnie przenikliwy wzrok. Nie mam do niego żalu. Takie miał zasady. Śledził mnie i przyszedł do mojego mieszkania. Powiedziałam mu, że mam zamiar wyjść za Burke'a i być dobrą żoną. To było głupie. Fag był uczciwy, w swoim fachu. Gdybym mu powiedziała, że urabiam Burke'a, bo chcę go oskubać, zostawiłby mnie w spokoju i trzymał się z daleka. Ale gdy mu powiedziałam, że skończyłam z kantami, że chcę się ustatkować, stałam się dla niego łupem, na który warto zapolować. Wiesz, jak to jest ze złodziejami - człowiek jest dla nich albo kumplem, albo potencjalną ofiarą. Skoro więc nie byłam już złodziejką, uznał, że mogę stać się łupem. Dowiedział się o rodzinnych powiązaniach Burke'a i postawił sprawę jasno. Dwadzieścia tysięcy dolarów albo mnie wyda. Wiedział o tej robocie w Los Angeles i o tym, że jestem poszukiwana. Nie miałam innego wyjścia. Zdawałam sobie sprawę, że od niego nie ucieknę. Powiedziałam Burke'owi, że potrzebuję dwadzieścia tysięcy dolarów. Nie myślałam, żeby miał aż tyle, ale wiedziałam, że może zdobyć. Trzy dni później dał mi czek. Nie miałam pojęcia wtedy, skąd wziął pieniądze, ale nawet gdybym wiedziała, byłoby to bez znaczenia. Musiałam je mieć. Wieczorem powiedział mi, skąd wziął; że podrobił podpis swego szwagra. Powiedział mi, bo bał się, że gdy sprawa wyjdzie na jaw, będę uważana za współwinną. Może jestem zepsuta, ale nie do tego stopnia, by go wsadzać do więzienia. Powiedziałam mu wszystko. Nawet nie mrugnął okiem. Nalegał, by zapłacić Kilcourse'owi, żebym była bezpieczna. Obmyślił też coś więcej. Burke był pewien, że szwagier nie pośle go za to do więzienia, ale na wszelki wypadek chciał, żebym się przeprowadziła, zmieniła znów nazwisko i ukryła się gdzieś, dopóki nie zobaczymy, jak Axford zareaguje. Tego wieczoru, po jego wyjściu, obmyśliłam swój własny plan. Lubiłam Burke'a - za bardzo go lubiłam, by zrobić z niego kozła ofiarnego, a niezbyt wierzyłam w dobre serce Axforda. Był drugi dzień miesiąca. Pomijając przypadek, Axford mógł się dowiedzieć o sfałszowanym czeku dopiero na początku następnego miesiąca, kiedy bank przyśle mu zrealizowane czeki. Miałam więc miesiąc. Następnego dnia pobrałam wszystkie swoje pieniądze i napisałam do Burke'a, że muszę wyjechać do Baltimore. Sfingowałam trop do Baltimore; bagażem i listami zajął się mój kumpel. Sama zaś pojechałam do Joplina i poprosiłam, by mnie ukrył. Dałam znać Fagowi i kiedy się zjawił, powiedziałam mu, że za dzień lub dwa będę miała dla niego forsę. Od tej pory przychodził prawie codziennie i coraz łatwiej było go zwodzić. Wkrótce listy Burke'a zaczną do niego wracać, a ja chciałam być na miejscu, zanim zrobi coś głupiego. Postanowiłam się z nim jednak nie kontaktować, dopóki nie będę mu mogła zwrócić pieniędzy, by wpłacić je z powrotem, zanim Axford dowie się o oszustwie. Z Fagiem szło coraz łatwiej, ale to jeszcze ciągle nie było to. Nie chciał zrezygnować z dwudziestu tysięcy dolarów, które oczywiście cały czas miałam przy sobie, jeśli nie obiecam, że zostanę z nim na zawsze. A ja ciągle myślałam, że kocham Burke'a, i nie zamierzałam wiązać się z Fagiem nawet na krótko. Wtedy pewnego wieczoru zobaczył mnie Burke. Byłam nieostrożna i pojechałam do miasta autem Joplina, tym żółtym. I oczywiście Burke mnie zobaczył. Powiedziałam mu całą prawdę. A on na to, że właśnie wynajął detektywa, żeby mnie odnalazł. W niektórych sprawach był jak dziecko. Nie wpadło mu do głowy, że kapuś odkryje całą tę sprawę pieniędzy. Ale ja wiedziałam, że lada dzień fałszywy czek zostanie ujawniony. Wiedziałam. Gdy powiedziałam to Burke'owi, załamał się zupełnie. Zniknęła cała jego wiara w przebaczenie szwagra. Wypaplałby wszystko pierwszej napotkanej osobie. Wzięłam go więc do Joplina. Chciałam go tam przetrzymać parę dni, aż się sprawa wyjaśni. Jeśli w gazetach nie będzie nic o czeku, to znaczy, że Axford zatuszował sprawę i że Burke może spokojnie wracać do domu i naprawić szkodę. Gdyby zaś gazety napisały o całej sprawie, to wtedy Burke musiałby poszukać jakiejś stałej kryjówki i ja też. We wtorek wieczorem i w środę rano gazety informowały o zniknięciu Burke'a, nie wspominały jednak o czeku. Wyglądało to nieźle, postanowiliśmy jednak jeszcze dzień poczekać. Kilcourse już wszystko wiedział, musiałam więc dać mu te dwadzieścia tysięcy dolarów. Ciągle miałam nadzieję je odzyskać, trzymałam go więc przy sobie. Trudno było mi trzymać go z daleka od Burke'a, bo wyobrażał sobie, że ma do mnie jakieś prawa, i był zazdrosny. Poprosiłam Blaszaną Gwiazdę, by go trochę postraszył, i odtąd Burke był bezpieczny. Dziś wieczór jeden z ludzi Joplina powiedział, że pewien człowiek, niejaki Świński Ryj, kręci się tu od paru dni i najwyraźniej interesuje się nami. Pokazano mi Ryja i zaryzykowałam, zjawiając się w publicznej części lokalu i siadąc przy stoliku blisko niego. To nędzny łobuz, jak sam dobrze wiesz, więc w niecałe pięć minut miałam go przy swoim stoliku, a po półgodzinie wiedziałam, że dał ci cynk, że Burke i ja jesteśmy w White Shack. Nie powiedział tego tak do końca, ale wystarczyło, żebym domyśliła się reszty. Powiedziałam o tym pozostałym. Fag był za tym, żeby zabić natychmiast Burke'a, i Ryja. Wyperswadowałam mu to; nic by nam to nie dało. Ryja owinęłam sobie wokół palca. Skoczyłby za mną w ogień. Zdawało mi się, że przekonałam Faga, ale... W końcu zdecydowaliśmy, że Burke i ja weźmiemy auto i wyjedziemy, a Ryj będzie udawał przed tobą zaćpanego i pokaże ci jakąś parę, kogokolwiek, że niby wziął ich za nas. Poszłam po płaszcz i rękawiczki, a Burke od razu do auta. I Fag go zastrzelił. Nie wiedziałam, że chce to zrobić! Nie pozwoliłabym mu! Wierz mi! Nie byłam tak zakochana w Burke'u, jak myślałam, ale wierz mi, że po tym, co dla mnie zrobił, nie pozwoliłabym go skrzywdzić! Potem już nie miałam wyboru, musiałam się ich trzymać. Zmusiliśmy Ryja, by ci powiedział, że gdy zastrzelono Burke'a, cała nasza trójka była na tylnym tarasie; załatwiliśmy też, by inni to potwierdzili. Potem przyszedłeś na górę i rozpoznałeś mnie. Takie już moje szczęście, że to akurat byłeś ty - jedyny detektyw w San Francisco, który mnie zna! Resztę wiesz: że Świński Ryj wszedł od tyłu i zgasił światło, a Joplin przytrzymał cię, byśmy mogli uciec, i potem, jak zacząłeś nas gonić, Ryj zaoferował się, że cię powstrzyma, by umożliwić nam ucieczkę, i teraz... Zamilkła i zaczęła się trząść. Płaszcz, który jej dałem, zsunął się z jej białych ramion. Ja też się trząsłem, może dlatego, że była tak blisko mnie. Papieros, który wyciągnąłem z kieszeni, był cały pognieciony. - I to wszystko, czego zgodziłeś się wysłuchać - powiedziała miękko. - Chciałam, żebyś wiedział. Jesteś twardym mężczyzną, a ja... Odchrząknąłem i moja dłoń trzymająca papierosa nagle przestała się trząść. - Nie ośmieszaj się, dobrze? - powiedziałem. - Nieźle ci szło do tej pory, nie psuj tego. Zaśmiała się i była w tym i pewność siebie, i trochę zmęczenia. Przysunęła twarz jeszcze bliżej do mojej, a jej szare oczy były łagodne i spokojne. - Mały, grubiutki detektywie, którego nazwiska nie znam - jej głos był trochę znużony, a trochę ironiczny - myślisz, że gram, co? Myślisz, że gram o swoją wolność? Może i tak. Na pewno bym skorzystała, gdyby mi ją ktoś zaoferował. Ale... Mężczyźni uważali mnie za piękną, a ja bawiłam się nimi. Kobiety już takie są. Mężczyźni mnie kochali, a ja robiłam z nimi, co chciałam, uważając ich za godnych pogardy. A potem zjawia się taki mały tłuścioch, detektyw, którego nazwiska nie znam, i traktuje mnie, jakbym była wiedźmą czy starą Indianką. Nic dziwnego, że coś do niego poczułam. Kobiety już takie są. Czy jestem aż tak brzydka, że mężczyzna może patrzeć na mnie bez żadnego zainteresowania? Czy jestem brzydka? Pokręciłem głową. - Jesteś całkiem ładna - powiedziałem starając się, by mój głos był tak samo obojętny jak moje słowa. - Ty świnio - jej uśmiech stał się jeszcze łagodniejszy. - I to właśnie przez to, że taki jesteś, siedzę tu i wywnętrzam się przed tobą. Gdybyś wziął mnie w ramiona i przytulił do piersi, o którą się już i tak opieram, i gdybyś powiedział, że nie czeka mnie więzienie, to oczywiście ucieszyłabym się. Ale gdybyś mnie przytulił, stałbyś się tylko jednym z wielu, którzy mnie kochają, których wykorzystuję i po których przychodzą następni. A ponieważ nie robisz nic z tych rzeczy, ponieważ jesteś jak z drewna, pragnę cię. Czyż powiedziałabym ci to, mój mały grubasku, gdyby to była gra? Mruknąłem niezobowiązująco i z trudem powstrzymałem się przed zwilżeniem suchych warg. - Pójdę dziś do tego więzienia, jeśli jesteś rzeczywiście tym twardym człowiekiem, który sprawił, że wyznałam miłość jego nie zainteresowanym uszom. Ale przedtem, czy mógłbyś uczciwie przyznać, że jestem więcej niż "całkiem ładna"? Albo przynajmniej daj mi uwierzyć, że gdybym nie była więźniem, twój puls biłby trochę szybciej, gdy cię dotykam? Idę do tego więzienia na dłużej, może nawet na szubienicę. Czy będzie mi tam towarzyszyć próżność, czy też zniszczysz ją całkowicie? Zrób coś, bym wiedziała, że nie opowiedziałam tego wszystkiego mężczyźnie, który był tym po prostu znudzony. Jej srebrnoszare oczy były półprzymknięte; a głowa odchylona do tyłu - widać było małą, pulsującą żyłkę na szyi. Nieruchome wargi, z których uleciało ostatnie słowo, odsłaniały lekko rozchylone zęby. Moje dłonie zacisnęły się mocno na jej białych ramionach. Odchyliła głowę jeszcze bardziej, zamknęła oczy, rękę położyła mi na ramieniu. - Jesteś piękna jak sam diabeł! - wrzasnąłem jej w twarz i rzuciłem ją na drzwi. Chyba wieki trwało, zanim uruchomiłem wóz i ruszyłem w kierunku więzienia San Mateo. Dziewczyna siedziała wyprostowana, owinięta płaszczem, który jej dałem. Patrzyłem prosto przed siebie, mrużąc oczy na wietrze, który targał moje włosy i owiewał twarz; brak przedniej szyby przypomniał mi Świńskiego Ryja. Świński Ryj, którego tchórzostwo sławne było od Seattle do San Diego, stał niewzruszenie naprzeciw pędzącego metalowego kolosa, z dwoma marnymi pistoletami. To ona sprawiła, ta siedząca obok mnie kobieta! Zrobiła to z nim, który nie był nawet człowiekiem! Nędzny robak myślący tylko o najbliższej dawce narkotyku, poszedł zdecydowanie na śmierć, aby ona mogła uciec; ona, ta kobieta, którą trzymałem za ramiona, której usta były tak blisko moich! Nacisnąłem gaz jeszcze mocniej, z trudem trzymałem się szosy. Przejeżdżaliśmy przez jakieś miasto: pierzchający przechodnie, zdziwione twarze, światła uliczne lśniące w moich załzawionych od wiatru oczach. Nic nie widząc minąłem drogę, którą powinienem był jechać; zawróciłem więc i znów byliśmy na szosie. Zatrzymałem się u stóp niewysokiego pagórka. Zwróciłem się twarzą do dziewczyny. - I w dodatku jeszcze łżesz! - Wiedziałem, że drę się głupio, nie potrafiłem jednak ściszyć głosu. - Pangburn wcale nie napisał nazwiska Axforda na czeku. Nic o tym nie wiedział. Związałaś się z nim, bo wiedziałaś, że ma szwagra milionera. Wyciągnęłaś z niego wszystko, co wiedział o koncie szwagra w Golden Gate. Ukradłaś książeczkę czekową Pangburna - nie znalazłem jej, gdy przeszukiwałem jego pokój - przelałaś pieniądze ze sfałszowanego czeku Axforda na konto Pangburna, wiedząc, że w tej sytuacji nie będzie kontrolowany. Następnego dnia poszłaś z Pangburnem do banku mówiąc, że chcesz dokonać wpłaty. Wzięłaś go ze sobą, bo skoro stał obok ciebie, czek z jego sfałszowanym podpisem nie będzie podejrzany. Wiedziałaś, że jako dżentelmen nie będzie próbował zobaczyć, co wpłacasz. Potem wymyśliłaś ten wyjazd do Baltimore. Pangburn powiedział mi prawdę taką, jaką znał. Spotkałaś się z nim w niedzielę, przypadkiem albo i nie. W każdym razie wzięłaś go do Joplina i opowiedziałaś jakąś historyjkę, którą mógł kupić i która przekonała go, by schował się tam na parę dni. Nie było to trudne, bo nie wiedział o żadnym z czeków. Ty i twój kumpel Kilcourse wiedzieliście, że gdy Pangburn zniknie, nikt się nie dowie, że to on podrobił czek Axforda, i że nie będzie podejrzeń co do drugiego czeku. Zabilibyście go po cichu, ale kiedy Ryj dał wam cynk, że przyjeżdżam, musieliście działać szybko, więc go zastrzeliliście. I taka jest prawda! - wrzasnąłem. Przez cały czas patrzyła na mnie z szeroko otwartymi szarymi oczami, w których był spokój i czułość, a które teraz zachmurzyły się nieco, a ból ściągnął jej brwi. Odsunąłem się od niej i ruszyłem. Tuż przed Redwood City położyła znów rękę na moim ramieniu, poklepała mnie dwa razy i cofnęła dłoń. Nie patrzyłem na nią i ona chyba też na mnie nie patrzyła, gdy spisywano jej personalia. Podała nazwisko Jeanne Delano i odmówiła rozmowy bez adwokata. Wszystko to nie trwało długo. Gdy ją wyprowadzano, zatrzymała się i powiedziała, że chce ze mną porozmawiać na osobności. Odeszliśmy w kąt. Przysunęła się do mnie tak jak w samochodzie i znowu poczułem ciepło jej oddechu na policzku, i wtedy obdarzyła mnie najohydniejszym epitetem, jaki zna język angielski. Potem poszła do celi. Koniec