tytuł: "Wspomnienia" autor: Monika Żeromska Wydawnictwo "Czytelnik" Warszawa 1994 Pierwsze nasze mieszkanie, jakie najmgliœciej pamiętam, a może mi się tylko zdaje, było w Zakopanem na Kasprusiach, w pensjonacie "Lubień". Dom stał na ostrym stoku nad potokiem, po drugiej stronie za mostkiem było wejœcie na górę, w stronę Krupówek, które się nazywało Gęsia Szyja. Mieszkała z nami babcia, matka mamy, która przyjechała z nami z Włoch. Przyjechaliœmy wtedy furkš z Fels”-Hagi na Węgrzech, to była nazwa, która mi się często o uszy obijała. Przyszedł wtedy za nami przez góry przewodnik z Zakopanego Jakub Wawrytko, który za pazuchš przeniósł przez granicę rękopis "Walki z szatanem", ale o tym dowiedziałam się póŸniej, choć go widywałam w domu. Niewiele z tego "Lubienia" pamiętam. Moi rodzice wynajęli dom, stojšcy trochę dalej, po tej samej stronie Kasprusi, większy i wygodniejszy - "Władysławkę". Tam zajmowaliœmy całe piętro, było pianino dla babci i niańka dla mnie, mała dziewczyna góralska Helcia Zumera. Z "Władysławki" sš moje najdawniejsze wspomnienia, już wyraŸne. Dom był drewniany, na ogromnych kamieniach podmurówki, cały pachniał drzewem, œciany, schody i podłogi. Biała z desek podłoga w wielkiej kuchni - te deski były bliżej moich oczu niż wszystko inne. Przy wielkim stole siedziała mama i słuchała głoœnego czytania ojca, który chodził dookoła, a ja stałam na jego bucie obiema nogami, trzymajšc go mocno pod kolano. Schody były bardzo strome, a Helcia Zumera uczyła mnie po nich chodzić. Kucajšc na dole wycišgała do mnie, stojšcej na górze, ręce i wołała wesoło: "No, chibaj do mnie, Monisia, chibaj do mnie". W domu słychać było zawsze muzykę - babcia grała i ćwiczyła stale - i szum potoku w dole. Ogród schodził stromo do rwšcej po kamieniach wody, a w wysokiej trawie kwitły kępami pierwsze fioletowe wiosenne szafirki z wšskimi listeczkami. Nie był to właœciwie ogród, wysokie drzewa rosły dookoła domu, trawa i te kwiaty, które tam same chciały być. Od ulicy i od sšsiadów był drewniany płot, a czwartš stronę zamykał potok. Za płotem, w starym góralskim domu mieszkali państwo Skoczylasowie z córeczkš Marysiš o rok młodszš ode mnie. Dalej, gdzie droga wychodziła już spomiędzy zagród i drzew w stronę Doliny Stršżyskiej, w ostatnim domu mieszkała rodzina Tabeau. Ich mała córeczka Ewa była naszš towarzyszkš pierwszych zabaw, chociaż bałam się jej trochę, bo była chora, miała nóżkę w stalowym aparacie. Naprzeciwko nas mieszkał góral szewc i jego trzech chłopaczków, mniej więcej w moim wieku. Najdawniejsze moje spotkanie z Marysiš odbyło się jeszcze na rękach naszych matek, ale może dlatego, że ja miałam rude włosy, a może dlatego, że ona miała kokardę, a ja nie, rzuciłyœmy się na siebie z pazurami. Biedne œliczne matki musiały być okropnie speszone. PóŸniej przechodziłyœmy do siebie przez dziurę w płocie. Kopałyœmy się w piachu z dołów pod stawiane na ulicy słupy, pewnie zakładano wtedy elektrycznoœć. Upijałyœmy się winkiem zrobionym z czerwonej bibułki rozmoczonej w deszczówce z rynny. Elektrycznoœci jeszcze we "Władysławce" nie było, nad stołem w stołowym i w kuchni wisiały lampy naftowe z wielkimi abażurami, inne stały przy łóżkach i na pianinie. Pianino miało oprócz tego ruchome lichtarze, w których paliły się œwiece, ich płomyki trzęsły się i skakały lekko, kiedy babcia grała. Czasem babcia wybuchała gwałtownym okrzykiem: "Filuje, filuje, filuje!", machajšc rękš od lampy do siebie, a z lampy wypływał po szkle do góry czarny wšs. Była wtedy wojna, w Zakopanem był głód, ojciec jeŸdził do Nowego Targu do młyna po mškę, którš w worach znosił z furki czy sanek na plecach. Przywoziło się także do domu melasę, gruby jak żwir, ciemnożółty cukier. Mama z babciš rozkładały w kuchni na stole wilgotne lniane płachty, wysypywały na nie stożek tego żółtego żwiru i zawijajšc wałkowały, aż melasa jaœniała, a płótno płukały w wiadrach. Po takim kilkakrotnym wałkowaniu cukier stawał się o wiele jaœniejszy i nie zostawiał osadu w herbacie. We "Władysławce" na dole mieszkali państwo Towarniccy, on był chudy, a ona gruba, od nich zdaje się dostawała mama czasem w tajemnicy jakieœ wędliny. Pamiętam te rozmowy o brakach, drożyŸnie, paskarzach, nafcie i kaszy, szepty, że Helcia "wynosi", ale nie czułam braku niczego, czego nie znałam. Pierwszš pomarańczę zobaczyłam, kiedy miałam szeœć lat, nie wiedziałam, co to jest. Tę pomarańczę dostałam pewnie od pani Grnkraut, która zaczęła się nazywać Greniewska, uwielbiała moich rodziców i babcię i przywoziła mi wspaniałe prezenty, za wspaniałe jak na moje góralskie gusta. Raz jeden miałam lalkę właœnie od niej. Nie lubiłam lalek i nie chciałam się nimi bawić, ale ta była cudowna, z Wiednia. Był to chłopczyk z czarnš grzywkš, miał œliczne ubranka na zmianę, wesołš buzię i zamykane oczka. Ale doœć prędko w zabawach z góralskimi dziećmi głowa się stłukła. Martwiłam się bardzo, więc ojciec zabrał lalkę i obiecał, że na pewno da się jš naprawić. Rzeczywiœcie niedługo przywiózł jš z powrotem, ale strasznie zmienionš. Do kadłuba zgrabnego chłopczyka przytwierdził niedbały naprawiacz ogromny łeb idiotki w złotych lokach, które wisiały jej do pięt. Wrażenie robiła okropne, mama gniewała się na ojca, że tego potwora przyniósł do domu i dziecko się przestraszyło, ciotka Aniela zanosiła się od œmiechu, lalka zniknęła bez powrotu, ojciec tłumaczył się, że była zapakowana. Oczywiœcie najlepiej z tamtych czasów pamiętam mamę. Ona była piękna, wiedziałam o tym, była piękna spokojnš, łagodnš pięknoœciš, miała białš, ale nie bladš cerę, bez rumieńca. Miała czarne oczy i tak niebieskie białka, że jej spojrzenie było niebieskie, zawsze się sprzeczano o kolor jej oczu, bo we wspomnieniu każdemu pozostawał błękit. Jej œliczne brwi miały, tak pisał ojciec w swoich powieœciach, œniadš smużkę biegnšcš ku skroni. Ale czy ta smużka nie była delikatnym œladem miękkiego ołówka, tego ani on, ani ja nigdyœmy się nie dowiedzieli. Ale jeœli tak było, to był to jedyny niewinny zabieg kosmetyczny, nigdy się nie malowała, nie używała żadnych kremów ani pudru. Miała ogromny czarny warkocz, który zawišzywała w węzeł na karku. Kiedy go rozwijała, wycišgajšc szylkretowe szpilki, warkocz opadał jej przez plecy tak nisko, że na nim siadała, a pewien nasz pies łapał w zęby koniec tego warkocza i chodził za mamš oparty o niš, na dwu łapach. Ten ciężki węzeł był przyczynš jej częstych migren. Wtedy w domu wszystko cichło, ciemniało, mama leżała jęczšc w pokoju z zasłoniętymi firankami, z olbrzymimi czarnymi włosami odrzuconymi na poduszkach, każde drzwi były zamknięte, żeby z kuchni albo ze stołowego nie dobiegło do niej żadne szczęknięcie naczyń ani zapach. Ojciec siedział obok niej na łóżku i bardzo lekko, prędko, palcami dotykał jej czoła. Ten masaż pomagał jej, ale migreny trwały godzinami. Po nich mama wstawała "ze szklanš głowš", jeszcze œliczniejsza niż zwykle. Poza migrenami była całkowicie, nieodmiennie zdrowa i silna i nie pamiętam u niej nigdy złego nastroju okazanego komukolwiek czy irytacji albo kaprysu. Była zresztš bardzo skryta. Œmiała się œlicznym krótkim œmiechem, chodziła lekko, nosiła tę swojš pięknoœć jakby nieœwiadomie czy nieœmiało. Ktoœ mi kiedyœ powiedział, że w dzień wyglšdała jak oblana œwiatłem księżyca. Bo i skóra, i włosy, i oczy miały ten niebieskawy blask. Nad czołem z prawej strony odsuwało jej się zawsze niżej jedno pasemko włosów, lekko faliste, które nawijała na palec, kiedy była zamyœlona albo czytała. Kiedy się bała albo martwiła, zakładała splecione dłonie na tył głowy. Miała niezwykły dar wywoływania zwierzeń, jej oczy były czułe i uważne, ale umiała, podejrzewam, wyłšczyć się całkowicie ze słuchania, jeœli nie było warto. Œmieliœmy się, że kiedy mama wsiada do tramwaju albo przysišdzie na ławce w parku, to już po chwili ktoœ jej opowiada wszystko o swoich porodach, rozwodach i niedobrych dzieciach. Potrafiła być w swoich sšdach bardzo surowa, a w decyzjach nieugięta, ale nigdy niesprawiedliwa. Miała w sobie jakšœ starš mšdroœć, rozeznanie staranne i trafne. Jej dowcip był cichy i celny, potrafiła i lubiła płatać figle, przygotowywać je i obmyœlać, nie były one jednak nigdy złoœliwe. Zdaje się, że naprawdę nie było w niej złoœci, może dlatego, że wypełniała jš bez reszty miłoœć do nas trojga, ojca, babci i mnie. Ojca nie pamiętam wczeœniej niż z "Władysławki". Jego ręce i szorstki materiał na moim policzku przyciœniętym do jego ramienia czy do nogi podczas tych spacerów na jego bucie. To nie mogło trwać długo, bo rosłam szybko i chodziłam trzymajšc go za rękę. Jego ręce były blisko, zawsze ciepłe, mocne i białe. Nigdy, nawet podczas tęgiej zimy, nie nosił rękawiczek. Wkładał tylko czasem ręce do kieszeni, a laskę przewieszał przez ramię. Zajmował się podobno mnš od mego urodzenia, wstawał w nocy, nosił, przewijał, grzał mleko, a wszystko to robił z nadzwyczajnš zręcznoœciš. Zdaje się, że się trochę bał, aby mama, lekka, szybka i niedoœwiadczona, tego dziecka nie upuœciła albo czegoœ nie zapomniała. Kiedy wyjeżdżał z Florencji czy z Castiglioncello pierwszego lata, nakazał mojej mamce Izolinie wysyłać do siebie codziennie depesze i karty o moim zdrowiu, poza całš korespondencjš między mamš a nim. Te telegramy i karty to spory plik, biegły w nich przez granice i fronty wiadomoœci, że: "La bimba a dormito bene, si Š svegliata tutta sporca, ma la cacca era gialla e dobra". Najwczeœniejsza nasza wspólna fotografia, to ja poœrodku na dziwnym postumencie, kompletnie łysa, z jednej strony mama z tym œlicznym pochyleniem głowy, a z drugiej ojciec trzyma mnie mocno. Wtedy jeszcze nosił wšsy, zgolił je w 1923 roku. Był wysoki, miał 182 cm wzrostu, lekko pochylony, doœć ciężki, ale bez œladu otyłoœci ani brzucha. Jego oczy były chyba najważniejsze we wspaniałej twarzy i najpiękniejsze. Były tak czarne, że nie było widać różnicy między Ÿrenicš a tęczówkš, przysłonięte ciężkimi powiekami. Te oczy smutne i gdzieœ dalej niż na rozmówcę patrzšce potrafiły strzelić błyskiem gniewu wprost strasznym, ale zdarzało się to bardzo rzadko. Ja byłam œwiadkiem takiego wybuchu gniewu dwa albo trzy razy, nigdy oczywiœcie w domu, dotyczyły one zawsze czyjegoœ ordynarnego albo niesprawiedliwego zachowania się. Jego postępowanie wobec ludzi było nieodmiennie pełne uprzejmoœci naprawdę wyjštkowej, zwroty, których używał wobec ludzi, zwłaszcza ludzi prostych, ogrodnika, gosposi, tragarza czy kelnera były wyszukanie grzeczne, tak samo zwracał się do dziecka. Nie pamiętam innej formy, jak: "Czy byłby pan tak uprzejmy, czy mógłbym cię prosić, czy byłaby pani łaskawa" - oczywiœcie była to zdawkowa forma, ale nie słyszałam nigdy innego odezwania się z jego ust. Skromnoœć była chyba jednš z jego cech bardzo ważnych. Jego wychowawcze metody wobec małego dziecka - trudno zresztš nazwać metodami to, co pamiętam z tych pierwszych lat mojego życia - były nadzwyczaj rozmaite i załamywały się raczej w połowie. Były to czasem czułe proœby wszeptywane do ucha i kończšce się œmiechem i pieszczotami. Pamiętam też, że w odpowiedzi na moje upory zapowiedział, że zerwie deskę nad bramkš z napisem "Władysławka" i napisze tam wielkimi literami: "Tutaj mieszka panna NIE". Tego się zlękłam. Raz, za jakieœ moje wielkie przewinienie wobec babci, którš on otaczał wyjštkowš miłoœciš, zaprowadził mnie za ramię w kšt ogrodu, gdzie stał stary, pusty, drewniany kurnik, zamknšł mnie tam na skobel i odszedł, zapowiadajšc, że nie wyjdę, dopóki nie okażę skruchy i nie przeproszę babci. Ale zaraz wrócił, żeby zapytać, czy już będę grzeczna. Nie chciałam i ta scena powtarzała się wiele razy, czułam to, że on jest u kresu wytrzymałoœci. Wreszcie wypuœcił mnie, kiedy krzyknęłam, że nie będę jajek znosić, choćby mnie tu zawsze trzymali. Dostałam też od niego dwa czy trzy razy w skórę, niezbyt, trzeba powiedzieć, mocno, zawsze za niegrzeczne zachowanie się wobec starszych. Pamiętam, jak gniewał się, kiedy powiedziałam o mamie "ona". Kiedy dostawałam od mamy po łapach, co zdarzało się częœciej, on wtedy przymykał jakby porozumiewawczo oczy, co znaczyło dla mnie "przeczekajmy" i było bardzo niepedagogiczne. Ale ogólnie rzecz bioršc, zostawiali mi bardzo wiele swobody, a kiedy wyszłam spod opieki Helci Zumery, mogłam na długo przepadać w ogrodzie naszym i sšsiednich z gromadš dzieci okolicznych. Przyszłam kiedyœ do ojca i powiedziałam mu, że nie będę się już bawić z synami szewca, wesołymi góralikami, bo oni brzydko mówiš po polsku. Ojciec powiedział do mamy: "Widzisz, jak to dziecko już jest czułe na te sprawy", ale wyjaœniłam, że oni mówiš "gównios", a ja wiem, że się mówi "gówniarz". Obie z Marysiš Skoczylasównš mówiłyœmy zresztš wtedy po góralsku. Ojciec lubił się œmiać, wbrew opinii ludzi, którzy uważali go za zamkniętego i raczej ponurego. Jego œmiech był wyjštkowy -najpierw wydawał jedno krótkie "Ha!" jak okrzyk, a potem œmiał się dalej dŸwięcznym strumieniem. Głos miał niski, bardzo wyraŸnie i pięknie wymawiał literę ł, tak zresztš, jak i mama. Lubił opowiadać, ale umiał też wspaniale słuchać i żywo reagować w gronie ludzi. Do naszego domu przychodziło stale wiele osób, poza rodzicami była przecież jeszcze babcia i jej cudowna muzyka. Serdeczna przyjaŸń łšczyła mamę i ojca z państwem Skoczylasami, którzy zresztš mieszkali najbliżej. Trochę niżej na Kasprusiach stała willa "Zawrat", którš zajmował malarz Mieczysław Jakimowicz, cichy, blady, z długimi włosami, robił piękne miniatury, których nie wolno mi było dotykać. Jego żona, Inga, była siostrš Maurycego i Leopolda Gottliebów. Leopold, "Lipek", był zawsze przez nas wszystkich radoœnie witany. Był, jak mówił mój ojciec, najdowcipniejszym człowiekiem, jakiego znał. Wszyscy go lubili i on wszystkich. Wspaniałe dowcipy, a właœciwie długie rosyjsko-żydowskie historie, które odgrywał, były cudownie œmieszne, miał ruchliwš twarz, ogromny nos i wesołe oczy. Niestety, nie pamiętam tych historii, zresztš tylko on umiał je zagrać w taki jedyny sposób. Była tam jakaœ opowieœć o cyrku w Kiszyniowie, a nazywała się "Bengalska tigra", którš ubóstwiałam. Lipek sam œmiał się i wszystkich tym œmiechem pocišgał, a zdaje się, że rozœmieszanie ojca sprawiało mu wyjštkowš przyjemnoœć. Malował nas kilkakrotnie, cienkš, delikatnš kreskš i lekkimi kolorami. Pani Inga Jakimowiczowa miała ogromne, mokre, czarne oczy, jak cała rodzina Gottliebów. Była drobna, zgrabna, elegancka i wesoła. Była zawsze pełna opowieœci, plotek i wiadomoœci zakopiańskich. Jej córka Dzidzia była starsza ode mnie i nie chciała się z nami zadawać, chodziła już zresztš do szkoły, zazdroœciłam jej długich, prostych, jasnych włosów. Moje były kręcone i rude. Przychodził do nas także bardzo często Rosjanin, Borys Wigilew, emigrant. Chodził po górach, miał zawsze rozpiętš koszulę, owijacze i podkute buty, spacerował z ojcem przed domem albo po ogrodzie, wypijał moc szklanek herbaty. Lubiłam go, jego sposób mówienia. Przychodził często malarz Alfred Terlecki, malował nas albo mgliste góry pod słońcem, albo łški z wysokimi ostami, bardzo mi się podobały jego obrazy. Dużo było w domu przypiętych do desek albo do œcian, albo zwiniętych w rulon portretów ojca, studiów i szkiców robionych przez Witkacego, były to wielkie kartony, czarno-białe, kredš rysowane, było ich około dziesięciu chyba. Robił także fotografie ojca, dziwaczne, same oczy albo usta i broda, albo czoło. Ale nie lubiłam tych fotografii, bo było widać na nich smutek czy zmęczenie. Ale Witkacego z tego najdawniejszego okresu z "Władysławki" nie pamiętam. Bywali też u nas często dwaj zakopiańscy lekarze, dr Kraszewski i dr Januszkowski. Ten został kiedyœ do nas gwałtownie wezwany, bo dostałam jakiejœ wysypki i goršczki. Miałam wtedy może trzy albo cztery lata. Doktór Januszkowski powiedział rodzicom, że dopiero po kilku dniach okaże się, czy to jest jakaœ poważna choroba zakaŸna, czy tylko nieważna dziecinna przypadłoœć. W cišgu tych kilku dni mój ojciec, który dużo palił i lubił papierosy, postanowił, że o ile nic mi nie będzie, to on przestanie na zawsze palić. Ja byłam zdrowa bardzo prędko, a on do końca życia nie zapalił papierosa. Obaj doktorzy uważali, że nie należy przerywać palenia tak gwałtownie, że to będzie wstrzšs zbyt duży dla jego organizmu, ale ojciec nie zmienił nigdy tego postanowienia. Do końca życia pamiętam go ze szklanš fajeczkš, w której był mentol, trzymał jš w zębach, bawił się niš, ale papierosa nigdy więcej nie zapalił, pomimo że mama paliła. Myœlę, że to dziwne, ale nie było u nas we "Władysławce" psa. Pewnie ze względu na małe dziecko. Bo opieka nad moim zdrowiem była bezustanna, choć nie krępujšca mnie w sposób natarczywy. Pamiętam jednak te lekkie dotknięcia mojego czoła czy policzków, palec przelotnie wsuwajšcy się na karku w wycięcie sukienki, pytania skierowane do mamy nad mojš głowš: "Czemu ona taka osowiała?" albo "Czy nie wydaje ci się, że ona jest jakaœ blada?" Kiedyœ powiedziałam im po jakimœ moim przewinieniu: "Bo się wam rozchoruję" i pamiętam, jakie to wywarło wrażenie. Ale byłam zdrowym dzieckiem i nie chorowałam na żadne straszne dziecinne szkarlatyny. Myœlę, że jednš z cech naszej rodziny było nieustanne myœlenie wzajemne o sobie, dbałoœć i powišzanie wewnętrzne, ukryty niepokój, kiedy nie byliœmy wszyscy razem. Rodzice najczęœciej zostawiali mnie z babciš albo z innymi okolicznymi dziećmi. Sami chodzili do kawiarni, na zebrania, z wizytami albo na dalekie spacery w głšb dolin. Raz, kiedy nie wracali bardzo długo, babcia w rozpaczy, że zginęli w górach, dała znać do Pogotowia Tatrzańskiego, które zostało w całoœci postawione w stan alarmu. Żeromski był wtedy w Zakopanem postaciš nadzwyczaj ważnš. Trzeba było potem przepraszać i odwoływać wszystko, kiedy oni, weseli, z bukietami kwiatów, przyszli pod wieczór z głębi Doliny Stršżyskiej. Ja także lubiłam chodzić z nimi właœnie do Stršżyskiej. Mama opowiadała, że w potoku leżš tam kamienie, które pachnš fiołkami, a nad wodš latajš motyle, jakich nie ma nigdzie indziej na œwiecie. Ale ja ich nigdy nie widziałam. Czasami zabierali mnie ze sobš do kawiarni, do Trzaski albo do Karpowicza. Mama Marysi Skoczylasówny przyprowadzała jš tam czasem także, ale kiedy Marysi, w białym futerku i białych kapcach, przytrafiło się z czekania i goršca zrobić siusiu przy stoliku, nie chodziłyœmy już tam więcej. Zresztš to było w czasach najdawniejszych. Raz mama, wróciwszy do domu w zimie, opowiedziała, jak idšc z ojcem pod rękę po oblodzonym chodniku na Krupówkach, koło sklepu Pajška, poœlizgnęła się i upadła, pocišgajšc go za sobš. Zaczęli się oboje œmiać i tak osłabli z tego œmiechu, że żadne nie mogło się podnieœć przez długš chwilę. "A jak się ludzie patrzyli na nas, stojšc dookoła!" Babcia była zgorszona. Jeżeli najdalej sięgnę wspomnieniem, to pamiętam ich zawsze razem, zawsze blisko siebie. W pokojach, po których biegałam, zastawałam ich nagle stojšcych poœrodku, jakby się tam przypadkiem spotkali, ciasno objętych z policzkiem przy policzku, zupełnie znieruchomiałych. Biegłam wtedy do kuchni po malutki stołeczek, wpychałam go między ich kolana i stawałam na nim, wciœnięta ciasno między ich ciała, stękajšc i proszšc: "Kochajcie mnie, kochajcie mnie". Oprócz muzyki babci było jeszcze w tym domu œpiewanie piosenek, najrozmaitszych. Najczęœciej œpiewała mama, jedne lubiliœmy bardzo, inne mniej. Ojciec lubił smutne: Non, tu ne sauras jamais Oh toi, qu'aujourd'hui j'adore, Si je t'aime, ou si je te hais, Si je t'aime, ou si je raille encore. Ja lubiłam: Caroline, Caroline Prend ton chapeau fleuri, Ta robe blanche de dimanche Et tes souliers vernis. Nie rozumiałam słów, ale melodia była wesoła, powtarzałam za mamš "Caroline, Caroline". Wesoła była także inna, włoska: lo conosco un biondino, Allo squardo assassino. Wieczorem do snu mama albo babcia œpiewały mi kołysankę, która napełniała mnie smutkiem i niepokojem: Œpij dziecinko już, Czarne oczka zmruż, Słyszysz, deszczyk pada tam, Piesek szczeka, ham, ham, ham, W bramie dziad wycišga rękę, Pies potargał mu sukienkę, A nad tobš Anioł Stróż, Œpij dziecinko już. Jak ja mogłam spać, skoro w bramie stał dziad, miał na sobie sukienkę, różowš, z szarfš, jak na obrazkach w moich ksišżeczkach. Stał na deszczu z wycišgniętš rękš i był targany przez psa. I dlaczego ja miałam swojego Anioła Stróża, a ten dziad nie miał? Nie było to łatwe. Mama œpiewała jeszcze mnóstwo innych piosenek: Smutna, smutna, smutna jest dola ma. Bo moja mama nie zrozumiała czego mi trzeba. Córuœ, córuœ, czego ty jeszcze chcesz - Sukienka nowa, wisi gotowa, bierz jš sobie, bierz! Córuœ cišgle była smutna, aż kiedy po wielu propozycjach mama zawiadomiła jš, że: Kawaler młody, stoi u wody, bierz go sobie, bierz - wtedy dopiero córuœ zaœpiewała wesoło: Szczęsna, szczęsna, szczęsna jest dola ma, bo moja mama już zrozumiała, czego mi trzeba. Była też dziwna piosenka o niegrzecznej córce: Mama już wstała, Ja jeszcze leżę, Mama się gniewa, Ja w to nie wierzę, Mama się gniewa, Ršczkami macha, A ja œmieję cha cha cha cha cha. Dalej było jeszcze gorzej: Pójdę do szafy, Potłukę szklanki, Wezmę nożyczki, Potnę firanki, Wyjdę na schody, Wyleję wody - itd. Babcia œpiewała: Na Podolu biały kamień, Podolanka siedzi na niem. Siedzi, siedzi, wianki toczy Zapłakała modre oczy. Mama miała też czysto regionalnš piosenkę z Siedlec. Wszystko zresztš, co było z Siedlec czy z okolic Siedlec, czyli z jej dzieciństwa, było œwietne, najlepsze i najbardziej wzruszajšce. Wspomnienia mamy i babci z Sekuły, znad Muchawca z tych ich dawnych czasów były cišgle powracajšcym tematem ich rozmów, przyczynš œmiechów i wzruszeń. Mama bardzo często, kiedy mówiło się o kimœ bardzo wybitnym, utalentowanym lub pięknym, zadawała mimochodem pytanie, czy on czasem nie z Siedlec? Potem weszło to nawet do domowego, rodzinnego, tajnego języka. "Czy on czasem nie z Siedlec?" Więc mama œpiewała tak: Na siedleckiem polu Stojš duże dęby, A siedleckie chłopce Wyszczekały zęby. Wyszczekały zęby, Jeszcze pieńki majš, Jak przyjdzie niedziela I te wyszczekajš. Inna była jeszcze gorsza: U mojej mamy niebogi, U mojej mamy - empciu, pempciu - Pływajš w zupie sto-no-gi. Ja lubiłam słuchać: Guarda il mare quant'Š bello Spira tanto sentimento - itd. Ale także: Nawariła, napekła, A dla kogo, dla Petra. Ej, łycho ne Petrus', Białe łyczko, czernyj wus. Ojciec wtórował im niskim mruczeniem, podœpiewywał z cicha albo gwizdał, gwizdem zaczynała się zawsze œpiewana przez niego aria z Fausta: Kwiatki, powiedzcie jej Cel duszy mej. Arię tę œpiewał, kiedy było mu coœ potrzebne w domu, nawet wtedy, kiedy zobaczył, że domowy kot paskudnie się zachował w pokoju. Także kiedy ja grymasiłam przy stole, œpiewał coœ, co miało jego własnš melodię: "To złe, to niedobre, to mnie kłuje w zęby, tego nie wezmę do gęby". Kiedy rano zaczynały się opowiadania, co się komu œniło, ojciec podœpiewywał cicho: "Sny wieszcze, przepowiednie, to istne brednie!" Za to pogniewali się na mnie, kiedy przyniosłam nie wiadomo skšd wierszyk na ten sam temat: "A mnie się œniło, że mi oko wygniło, a teraz mi się marzy, że mi drugie wyłaży". Powoli od słuchania piosenek przeszłam do pierwszych ksišżeczek, czytanych mi głoœno przez wszystkich po kolei. Te ksišżeczki, małe Zuckerkandla z jaskrawymi okładkami, miały obrazki bardzo kolorowe, na których dziewczynki w kokardach, plisowanych sukienkach z szarfami i trzewiczkach zapinanych na guziczki - były albo grzeczne, albo niegrzeczne. Znalazła się też w domu jedna z najważniejszych ksišżek mojego dzieciństwa, a może i całego życia. Była to "Złota Rószczka" wydana w Petersburgu. Były tam wierszowane historie o dzieciach zbrodniarzach i rodzicach idiotach. Każda kończyła się twardym morałem i prawie zawsze œmierciš niegrzecznych dzieci, a przynajmniej okrutnym okaleczeniem. Ojciec nie pozwalał, aby mi czytano te okropnoœci, ale ksišżka istniała i umiałam jš na pamięć, chociaż leżała wysoko na szafie, razem z "Lekarzem domowym" babci, gdzie także były straszne kolorowe obrazki. Historia o Michasiu, który nie chciał jeœć zupy, o Pawełku, który się kiwał na krzesełku, "a mamunia w strachu cała, tylko drżała i milczała, tylko z boku na Pawełka spoglšdała przez dwa szkiełka", o Kasi, spalonej na kupkę proszku, o obciętych paluszkach niegrzecznego Julka - weszły na zawsze do rodzinnego języka. Kto nie je zupy, ten umrzeć musi, Tak i z Michasiem. Był zdrów i tłusty, Przez pięć dni nie jadł, Umarł na szósty. Trochę póŸniej zaczęłam dostawać wydawane przez Mortkowicza tomy bajek Andersena z ilustracjami Rackhama i Duleca, przesmutnš historię o Piotrusiu Panie. Pierwszy prawdziwy ból serca, który przyszedł do mnie z ksišżki, to scena, kiedy Piotruœ przyfrunšwszy z parku wieczorem zastaje okno zamknięte i widzi, że jego mama œpi z innym dziecištkiem w ramionach. Zresztš od tamtego czasu nie cierpię wron i chryzantem. Baœnie Andersena z ilustracjami Dulaca oglšdałam cišgle, nie obchodziła mnie tyle ich treœć, ile ta delikatna pięknoœć. Ukochanš ksišżkš był "Gucio zaczarowny", podarty na strzępy od cišgłego oglšdania. "Calineczka" - lubiłam zawsze bardziej bajki o zwierzętach i roœlinach, niż o królewnach i czarownicach. "Kocia Mama ijej przygody" Buyno-Arctowej także była mi stale czytana. Przepadałam za "Doktorem Muchołapskim" Erazma Majewskiego i jego dokładnymi ilustracjami, a potem dostałam od ojca "Z naszej przyrody" Dyakowskiego. Ten gruby tom, gdzie kolorowe karty pełne były jaszczurek, liszek, motyli, œlimaków, ziół i traw, które rozpoznawałam potem w ogrodzie i na łškach albo na odwrót, szukałam w tej ksišżce znanego mi z wyglšdu grzyba albo ptaka - to była moja pierwsza nauka przyrody, powišzana œciœle ze spacerami z ojcem. On znał nazwę każdego najmarniejszego kwiatka rosnšcego w przydrożnym rowie, każdego ŸdŸbła i chwastu, każdej trawinki plenišcej się między kamieniami. Ten tom "Z naszej przyrody" należał kiedyœ do Adasia i przez niego był trochę porysowany i popisany nieskładnymi literami, kolorowš kredkš, ale ja nic jeszcze wtedy o Adasiu nie wiedziałam. Mój dom, mój œwiat składał się z mamy, ojca i babci, którš wszyscy ubóstwiali. Babcia grała, niezależnie od miejsca i pory, ćwiczyła i grała znów, ojciec siedział i słuchał, mama mówiła, żeby babci "nie zadręczał" o to granie, ale jej nie trzeba było prosić. Muzyka była jej życiem, gdziekolwiek się zjawiła, czy to był dom, czy pensjonat, czy hotel, zawsze zresztš podczas ich podróży takie były wybierane, gdzie był instrument - gdy tylko usiadła do fortepianu, gromadziło się wkoło niej grono ludzi zasłuchanych i zakochanych w tej œlicznej, drobnej, delikatnej, eleganckiej kobiecie. Nie mogła tylko nigdy występować publicznie, bo, jak mama raz powiedziała, "pożerała jš trema". Musiało to być coœ strasznego. Babcia kochała nas wszystkich, ale mama i muzyka, te dwie sprawy były dla niej najważniejsze. Babcia jedna z całej rodziny była blondynkš o jasnych oczach, mówiliœmy, że była zrobiona z innego ciasta. Straciła męża bardzo wczeœnie, dziadek Antoni Zawadzki umarł na polowaniu, kiedy mama miała dwa lata. Babcia miała jeszcze dwie córki, Anielę i Natalię. Gdzieœ w połowie wojny przyjechała do nas do Zakopanego prosto z Capri ciotka Aniela. Była od mamy o wiele starsza i ubóstwiała mamę nieskończenie. Nie miała dzieci i mama była dla niej i ukochanš siostrš, i dzieckiem, i zjawiskiem zdumiewajšco utalentowanym. Ciotka Aniela była inna od mamy, bardzo ruchliwa, miała twarz zmieniajšcš się co chwila, wpadała w zachwyt albo w gniew z niezbyt ważnych przyczyn. Jej oczy, bardzo piękne, były czarne i wesołe, wysokie okršgłe policzki i zabawnie zwężajšca się broda nadawały jej jakiœ koci wyraz, miała czarne włosy lekko kręcone. Nosiła szale z frędzlami i spódnice z falbanami, a chodziła tak prosto i lekko jak Cyganka, każda suknia na niej tańczyła i poruszała się wdzięcznie. Nie znosiła bezruchu, nie mogła usiedzieć na miejscu, lubiła kawiarnie, paliła papierosy, tak jak i mama, ale obie robiły to jakoœ dziwnie, wcišgały dym do ust i natychmiast go wypuszczały, wydymajšc policzki. Ciotka Aniela także grała na fortepianie, deklamujšc równoczeœnie rozdzierajšce i tajemnicze wiersze, albo przebiegała pokój nucšc bolero i wcišgała mnie w ten szalony taniec. Jej każdy ruch był wdzięczny i zgrabny, a jej opowiadania pełne dowcipu. Drugiej siostry mamy, Natalii, wtedy nie znałam, mieszkała przeważnie we Włoszech, prawie jej nie pamiętam z dzieciństwa. Była podobno kiedyœ bardzo piękna, ale potem utyła, miała nieporzšdnie upięte włosy i najładniejszy z trzech sióstr nos. Miała być œpiewaczkš, ale jakieœ choroby i bardzo nieszczęœliwe małżeństwo przeszkodziły jej w tym. W Zakopanem podczas wojny nie było jej. Nie wiem, w którym roku pojechałam z mamš do Rabki na kilka miesięcy. Musiał to być dla nas obu bardzo nudny pobyt. Mama pisała cišgle listy, miała tam jakšœ swojš znajomš, która nazywała się Gibcia, co mnie bardzo œmieszyło, ale okazało się, że jej nazwisko było inne. Była to pani Gibalska i była żonš wojskowego, ale nic poza tym o niej nie wiedziałam. Ja bawiłam się z chłopczykiem w moim wieku, który miał chore stawy i był poetš. Pierwszy w życiu wiersz, jaki powstał przy mnie, był właœnie przez niego ułożony i brzmiał: Leciał chłopczyk, leciał, Aż upadł pod piecem. Żeby ja upadłem, To by się stłukecem. To było piękne, bo jego własne, i powtarzałam to bez końca. Z tego pierwszego okresu mojego życia nie pamiętam oczywiœcie dat ani miesięcy, ani lat. Były tylko zimy i wiosny, wiosenna trawa i te fiołkowe pierwsze kwiatki nad rozrosłym, prędkim, szumišcym potokiem, zapach mokrych gałšzek olch, potem w lecie kurz na drodze do Stršżysk i żywica, lepka na palcach, w dolinie. Zimy, kiedy płoty robiły się o połowę niższe, bo zasypane po pas œniegiem, a każdy kołek miał stożkowatš czapeczkę ze œniegu. Œciany œcieżek przekopywanych w œniegu z domu do domu wyższe były ode mnie. Rzucałam się w ten œnieg na wznak z rozkrzyżowanymi rękami i zostawiałam po sobie głęboki odciœnięty œlad. Pamiętam smak sopla lodowego urwanego z dachu i mokrš szorstkoœć nacišgniętej na usta czapki kominiarki. Pamiętam dudnišce, groŸne echo burzy letniej, kiedy zdawało się, że grzmot nigdy się nie skończy. Pamiętam przerażenie, kiedy halny uderzał nagle w dom i dziko łomotał i skakał po dachu w czarnej nocy, albo kiedy ogromna masa œniegu w ciemnoœci ruszała z tego dachu i zjeżdżała z rozdzierajšcym gwałtownym œwistem, który się kończył głuchym stęknięciem na dole. Ale chyba innych strachów wtedy w moim życiu nie było. Nie bałam się ani złych ludzi, ani bajek, nikt mi niczym nie groził ani nie przestrzegał przed złem. Byłam na pewno trochę samowolna, ale nie musiałam niczego zdobywać, o nic prosić, za niczym tęsknić, moje wszystkie dziecinne potrzeby czy pragnienia wypełniała i zaspokajała nieskończona miłoœć do mnie moich rodziców. Chociaż bawiłam się z innymi dziećmi i ginęłam na długie godziny w ogrodzie czy na wiejskich drogach albo œcieżkach, to jednak dużo i często byłam ze starszymi, domowymi albo goœćmi. Rozmowy, przy których asystowałam, które pamiętam z najdawniejszego dzieciństwa, obracały się bardzo często wokół tematów, które nudziły mnie ogromnie. Były to wspomnienia, zwłaszcza mamy z ojcem, o Paryżu, wyliczanie ulic, placów, parków, jakichœ adresów, sporów, którędy trzeba iœć, aby gdzieœ dojœć, sprawy, w których dla mnie nie było miejsca. Przypominali sobie teatry, wspólne spacery po parkach i ulicach, kawiarnie, w których się spotykali. Ten jakiœ Parc Monceau, Rue Vaugirard czy Boulevard Raspail - same nazwy nudziły mnie i nie lubiłam ich. Z babciš mówiła mama o koncertach. Nazwiska uwielbiane przez mamę, powtarzane przez niš w zachwycie - Battistini, Kruszelnicka, Bellincioni, Anzelmi, wspomnienia tych czarodziejskich wieczorów, kiedy o nich słuchałam, także wywoływały we mnie zazdroœć i złoœć przeciw samym dŸwiękom. Isadora Duncan także była tematem ich rozmów i była "boska". Z ciotkš Anielš mama wspominała Włochy i co gorsza mówiła z niš po włosku. Do mnie także mówiła po włosku, ale tylko, kiedy się na mnie gniewała. Marszczyła wtedy œliczne brwi i niegłoœno wymawiała dwa słowa: "brutta cattiva". To było straszne, może gorsze od klapsa. Ale za to kiedy zaczynały się opowieœci z mamy dzieciństwa, z tej Sekuły, o zabawach i przedstawieniach, o figlach i awanturach, które wyprawiały jej ukochane cztery cioteczne siostry i ona sama, tego mogłam słuchać bez końca. Albo opowiadania ciotki Anieli o jej występach w teatrze, albo jeszcze dawniejsze, z Litwy, kiedy jeszcze żył pradziadek Antoni Edward Odyniec. Ciotka Aniela deklamowała jego wierszyki, zwłaszcza jeden, bardzo długi, nazywał się "Rubelek Teciuni", ale ja uczšc się go od niej uważałam, że nie może to być niezrozumiały rubelek, który dobra Teciunia dała ubogiemu, mówiłam więc wróbelek. Nigdy, o ile pamiętam, nie byłam wołana do starszych, aby coœ zaœpiewać albo zadeklamować, chociaż powoli uczyłam się już tego i owego. Ale były to przeważnie piosenki góralskie przyniesione z pola od dzieci albo te, które œpiewała mama. Wierszyki były jeszcze cišgle z Zuckerkandla, ale dostałam "Dzieci Pana Majstra" Rogoszówny i te umiałam na pamięć. Pamiętajcie gawronięta: Cudza własnoœć to rzecz œwięta. Chyba jesieniš wyjechaliœmy z Zakopanego do Krakowa. To był mój pierwszy pobyt w mieœcie. Pierwszy raz byłam w takich wielkich i wysokich koœciołach. Ulice były smutne, brudne i szare, zamknięte murami, kwaœne powietrze wychodziło z okienek piwnicznych, wszystko było brzydkie, zwłaszcza ta ulica Zyblikiewicza, bez wylotu na nic, bez jednej gałšzki. Z tej szaroœci, smutku, wojny pochorowaliœmy się wszyscy, to znaczy mama bardzo lekko, a potem ojciec na najgorszš groŸnš hiszpankę, a ja na tyfus. Mieszkaliœmy w pensjonacie, który albo prowadziła, albo mieszkała tam pani Inga Jakimowiczowa, bo ona pomagała mamie zajmować się nami, pamiętam jš tam cały czas. Była też jakaœ głupia dziewucha służšca, która opowiadała mi niestworzone bajki, które mi potem rosły w głowie podczas wielkiej goršczki. To był okropny czas. W czasie tej choroby urosłam i zmieniłam się, bo ogolono mi głowę do skóry. Włosy odrosły mi potem twardsze i ciemne, nie były już rude i miękkie jak przedtem. Doœć prędko po tych chorobach wróciliœmy do Zakopanego do babci, która starała się przywrócić nas do dawnego stanu. Tej ostatniej naszej wiosny w Zakopanem spadły ogromne œniegi i trzymał mróz przez długi czas, aż do maja. Byłam z rodzicami na pierwszym chyba uroczyœcie obchodzonym œwięcie 3 Maja na placu przed gmachem "Sokoła". Tłumy zebrały się nieprzeliczone, ojciec postawił mnie na ławce, żebym wszystko dobrze widziała. Na południowej stronie tego placu, na tle gór i Giewontu stał ołtarz zbudowany z wielkich bloków lodu. Ksišdz odprawiał mszę i wszystko było białe, i ten ksišdz, i ołtarz, i góry. Tłum cały œpiewał, wszystko to wielkie zrobiło na mnie wrażenie, zwłaszcza msza pod niebem i to, że to była już przecież wiosna, maj, a wszystko było zamarzłe i lodowe. Powoli moi rodzice przygotowywali się do wyjazdu do Warszawy. Trzeba było żegnać się ze wszystkim, z dziećmi, z codziennymi goœćmi, z serdecznymi góralami. Zwłaszcza z gaŸdzinkš, która od lat przynosiła nam z Gubałówki mleko i za którš cały dom przepadał. Kiedyœ siedzšc w kuchni poprosiła ojca, żeby jej powiedział, jak to właœciwie jest z tš wojnš, z Legionami, z tš Polskš, co powstaje. Ojciec usiadł przy stole i długo i dokładnie odpowiadał jej na te pytania. Ona westchnęła w końcu i powiedziała z uznaniem: "Ale wy, panie, fajnš główkę macie, żeœcie się tak wszystkiego dorozumieli". To potem weszło do domowego języka i często w rozmaitych okolicznoœciach mówiło się do ojca: "Ale wy, panie, fajnš główkę macie". Na jesieni wreszcie przenieœliœmy się wszyscy do Warszawy. Wczeœniej zamieszkała tam już ciotka Aniela ze swoim mężem Janem Kleczyńskim. My nie mieliœmy żadnego mieszkania w Warszawie, więc trzeba było znów umieœcić się w pensjonacie. Prowadziła go pani Bilińska na ulicy Żurawiej 15. Ta pani miała córkę Wacię, która była garbata i nosiła straszny, żelazny, watowany kołnierz po samš brodę. Pierwszy raz spotkałam się wtedy z takim rozpaczliwym kalectwem, widywanie jej codzienne było dla mnie straszne i udręczajšce. Na szczęœcie naprzeciwko na tym samym piętrze mieszkała duża, wesoła rodzina państwa Wagnerów. Były tam dwie córki, Krysia i Basia, i rój kuzynek Krzyżanowskich i ich kawalerów. Basia była o rok ode mnie młodsza. Jeszcze nasze babki się znały, a matki przyjaŸniły, bo rodzina pani Lucyny pochodziła oczywiœcie z Siedlec, co samo już wyróżniało i było godne szacunku. Było tam zawsze głoœno i wesoło, od rana ktoœ grał na pianinie albo œpiewał, a ojciec Basi, pan Wagner, był sławnym mazurzystš, wodzirejem, niezwykle towarzyskim współbiesiadnikiem nieustannie urzšdzanych tam kolacji czy podwieczorków. Akompaniujšc sobie, œpiewał przyjemnym głosem: "Gdzie wiosłem poruszę, tam pali, tam pali się toń". "Tampali" wydawało mi się jednym słowem, niezrozumiałym. Podobno powiedziałam kiedyœ ze smutkiem: "Ojciec Basi tańczy, œpiewa, przynosi z zabaw baloniki i kotyliony, a mój nic, tylko pisze i pisze". Basia była mojš drugš, po Marysi, towarzyszkš zabaw i spacerów. Była cała okršgła i rumiana, miała policzki jak jabłka i œmiejšce się oczy pod równš grzywkš. Na spacerach ojciec wzdychał, idšc za nami z mamš: "Popatrz, jakie ta Basia ma rumieńce, jakie ma łydki, ona na pewno o wiele więcej waży, a ta Mumcia taka zielona i nogi ma jak patyki". Bo ja rosłam wtedy bardzo prędko i właœciwie byłam zdrowa, tyle, że rzeczywiœcie zielonawa. Bardzo lubiłam chodzić do sklepów z mamš albo z ojcem. Pewnego razu poszłam z nim do sklepu Szelechowa na Nowym Œwiecie. Weszliœmy w ten œwiat wspaniałych rzeczy do jedzenia, œwiat kolorów, kształtów, a przede wszystkim zapachów. Ojciec coœ kupował, pakowano mu to zawišzujšc sznureczek na mały drewniany kołeczek, żeby było łatwiej nieœć. Kiedy wyszliœmy ze sklepu, pocišgnęłam ojca za rękaw i z chytrym uœmiechem pokazałam mu na dłoni orzech włoski. Ojciec stanšł i zapytał: "Kto ci to dał?" Powiedziałam, że nikt, sama wzięłam z wielkiego wora, który tam stał. Ojciec powiedział: "Ukradłaœ. Teraz pójdziesz do tego pana za ladš i powiesz mu, że oddajesz, bo wzięłaœ to, co nie twoje. Marsz". Z rykiem błagałam go, żebym nie musiała tego robić. Wreszcie ojciec zgodził się, żebym tylko wróciła sama do sklepu i odłożyła tam orzech, bez słowa, do tego worka. Ojciec nazywał mnie Mumciš albo Mumš, to była pozostałoœć po włoskim Mumettina, tak mnie nazywały we Florencji niańka i kucharka. Mało brakowało, a nazywałabym się Florencja, tak chciała mnie ochrzcić babcia, ale rodzice zdecydowali, że byłabym na co dzień Florka, a to im się nie podobało. We Florencji widzieli z daleka kopułę Santa Monica, œlicznš pod zachodnim niebem, i tak mnie nazwali, dajšc mi za patronkę wspaniałš i mšdrš kobietę, matkę œwiętego Augustyna. Potem na drugie imię dodali mi jeszcze Wincentynę, po dziadku, Wincentym Żeromskim. Pobyt w pensjonacie pani Bilińskiej nie trwał długo. Ciotka Aniela wyjechała z mężem na Œlšsk na plebiscyt i zostawiła nam swoje mieszkanie na ulicy Wspólnej 25. Przeprowadziliœmy się tam, ale prędko okazało się, że to mieszkanie jest właœciwie okropne. W oficynie na czwartym piętrze, wchodziło się tam po stromych i wysokich schodach pomalowanych na odrażajšcy bršzowy kolor. Pokoje były małe, ciasne, wychodzšce na odrapane podwórko, a na dole, na parterze pod nami, była piekarnia. Bez przerwy dzień i noc jeŸdziły tam małe żelazne wagoniki, turkocšc i zgrzytajšc, a przed oknami sterczał cienki blaszany dymišcy komin. Ta piekarnia musiała być udrękš dla mojego ojca, który zawsze Ÿle, mało i lekko sypiał. Toteż rodzice starali się za wszelkš cenę znaleŸć jakieœ inne mieszkanie, ale tymczasem i ten dom zapełniał się ludŸmi, tak jak w Zakopanem. Po raz pierwszy przyszedł tu Juliusz Osterwa z córeczkš Elżuniš, która była jasna, chuda, także z tych długich, za szybko rosnšcych. Jej oboje rodzice byli tak piękni, że nie można było oczu od nich oderwać. Pani Wanda Osterwina miała twarz anielsko gładkš, fiołkowe oczy i œliczny, jakby troszkę gardłowy głos. Zaczšł do nas przychodzić bardzo często Mieczysław Limanowski, przesiadywał do póŸnej nocy, biegajšc po pokojach, perorujšc, gestykulujšc, przegadywał nasze posiłki, zjadajšc je mimochodem. Miał szpiczasty nos i przy każdym gwałtownym ruchu wiecheć do przodu rosnšcych włosów spadał mu na twarz. Był zawsze chyba głodny. Pamiętam także dobrze Jana Żyznowskiego, chudego, z wielkimi zębami i okropnie, przedwczeœnie pobrużdżonš twarzš. Stawał zawsze przy ciepłym, białym, kaflowym piecu i jeŸdził po nim plecami w prawo i w lewo, rozmawiajšc z ojcem całymi godzinami. Miał wielkie, mokre i zimne ręce. Nie lubiłam ich obu specjalnie, bo byli zawsze za długo. Przychodził także mały czarny pan Kuruliszwili, Gruzin, przychodził pan Gloor, Szwajcar, który czasem przynosił puszkę skondensowanego mleka, a nawet pomarańcze. Pracował w Misji Czerwonego Krzyża. Stałymi goœćmi byli państwo Mortkowiczowie. Pani Janina przyjaŸniła się z mamš, była od niej o wiele starsza, a w stosunku do mnie miała system zadawania takich pytań, które miały w sobie jakiœ pedagogiczny haczyk, wymagały inteligentnej, "wyjštkowej" odpowiedzi. Zdaje się, że nie bardzo lubiłam jš z poczštku i unikałam tych rozmów. Jakub Mortkowicz nosił siwiejšcš kwadratowš brodę i długawe włosy i co chwila powtarzał słowo "wszak", od niego zaczynał zdanie, tak że nawet nazywaliœmy go "wszakiem", ale bardzo był przez nas lubiany. Co prawda ojciec nucił czasem pod nosem: Nie mam portek ani gaci, bo mi Kuba mało płaci. Ale to był dowcip, bo był to bardzo uczciwy człowiek. Pani Janina przychodziła do nas często z pannš Stefaniš Sempołowskš, która była witana zawsze z radoœciš, zwłaszcza jej wyglšd zachwycał mnie, była jak ktoœ z bajki - piękna, miała ciemnš, bardzo nieporzšdnie upiętš masę włosów, które tworzyły wysoki wał nad czołem, nosiła zawsze czarne suknie do ziemi, z długim ogonem, doœć zakurzonym, co było tym dziwniejsze, że suknie noszone wtedy zaledwie sięgały kolan. Pachniała także czymœ przedziwnym, jakby zwiędłymi bukietami. Opowiadała mi niezwykłe historie o pobycie swoim w Tokio w czasie wielkiego trzęsienia ziemi. Nie można się tam było wtedy utrzymać na nogach, wszyscy koczowali w ogrodach, ziemia pochłaniała pocišgi, mosty i domy. Uwielbiałam te opowiadania, zwłaszcza lubiłam sobie wyobrażać, jak się ona przewraca co chwila na ziemię w tej ogoniastej sukni. Przywiozła mi stamtšd małego drewnianego ptaszka, œlicznie malowanego. Z Japonii były też inne zabawki, których już póŸniej nigdy nie widziałam. Były to jakby malutkie, pocięte patyczki, szare sęczki, które wrzucało się do miednicy z ciepłš wodš. Po chwili te bezbarwne kawałeczki zaczynały się w wodzie rozwijać, rozklejać, otwierać i wynikały z nich całe przeœliczne bukiety kwiatów, ludziki z parasolami, pagody nad mostkami, delikatne i precyzyjne w rysunku i w kolorze. Nigdy nie było wiadomo, co się zobaczy, rozmaitoœć ich była ogromna. Pływały w wodzie te małe zjawiska, póki się ich nie wycišgnęło, wtedy zostawała na palcu mała, smutna, mokra bibułkowa szmatka. Moje zabawy, nie zabawki, których miałam niewiele, ale zabawy, wynikały w tym czasie z tego, że byliœmy w mieœcie - i z inflacji. Bawiłam się w sklep, w kupowanie i sprzedawanie garœci grochu, kaszy czy fasoli. Miałam małš wagę, papierowe torebki i pudełka, i mnóstwo pieniędzy. Ojciec zawołał mnie kiedyœ i powiedział: "Masz tu, Mumciu, siedemnaœcie milionów marek". Więc wszystko było prawdziwe w tym sklepie, w którym Basia, Marysia, Elżunia i ja byłyœmy na zmianę kupujšcymi i kupcowymi, targujšcymi się zaciekle o każdy milion. Trochę póŸniej, kiedy nastšpił w moim życiu okres teatralny, przyszedł czas innych zabaw. Przebierania się, odgrywania scen, najrozmaitszych min i póz przed lustrem, i kupcowe poszły w kšt. Teatr zaczšł się od prób "Ponad œnieg" w Reducie. Nikt nam nie zabraniał przebywania za kulisami, kiedy miałyœmy na to ochotę, i na całej przestrzeni zajmowanej przez Redutę w prawym skrzydle Teatru Wielkiego. Myœlę, że nasi ojcowie, Osterwa i Żeromski, zgadzali się na tę naszš tam obecnoœć, w każdym razie nie przeszkadzałyœmy im. Pewnie także w tym czasie poszłam z ojcem pierwszy raz na pełne przedstawienie teatralne. Musiała to być jakaœ popołudniówka. To było zupełnie co innego, niż próby "Ponad œnieg" widziane od strony kulis, w dzień i ze wszystkimi znajomymi aktorami w zwyczajnych ubraniach. Siedzieliœmy obok siebie w fotelach, po ciemku, a na scenie "Skšpiec", którego grał Kamiński, był tak przerażajšcy, że przez długi czas nie mogłam zapomnieć jego okropnej chudoœci, okrutnej twarzy i szponiastych ršk jaskrawo oœwietlonych poœrodku ciemnej sceny. Nie było to najlepiej wybrane przedstawienie. Byłam niedługo potem w teatrze, także w Reducie, na sztuce "Czupurek" Benedykta Hertza. Było to bardzo ładne przedstawienie dla dzieci, a działo się wœród ptactwa domowego. Jaracz grał koguta, był we wspaniałym kolorowym kostiumie z przepięknym ogonem, grzebieniem i dziobem. Kiedy wszedł na scenę, malutka Hania Jaraczówna poznała go i krzyknęła: "A to mój tatuœ". Byłam także na "Pastorałkach" Schillera. Ale najlepiej z oglšdanych wtedy przedstawień pamiętam, "Sułkowskiego", wystawianego jako popołudniówka niedzielna dla młodzieży w teatrze Bogusławskiego. Zabrał mnie na to przedstawienie ojciec. Nie pamiętam, czy robiło na mnie jakieœ wrażenie, że to on napisał, chociaż oczywiœcie wiedziałam o tym. Ale najważniejsze, co zapamiętałam, to uczucie zachwytu wobec pięknoœci Osterwy i pani Wandy Osterwiny - byli oboje tak olœniewajšcy, że chociaż mała, pierwszy raz poczułam, co to jest być oczarowanš zjawiskiem, oglšdaniem, pojawieniem się pięknoœci. Zaczęłam zdaje się wtedy reagować gwałtowniej na czytane mi ksišżki, słuchać uważniej rozmów i opowiadań, zobaczyłam, jaka œliczna jest madonna Filipina Lippi nad moim łóżkiem. Na poczštku lata 1920 roku wyjechaliœmy, ale bez babci, która była chora, do Orłowa. Pierwszy raz zobaczyłam wtedy morze œwiadomymi oczami, bo tamtego z Castiglioncello ani z Lido nie mogłam przecież pamiętać. To morze, kiedy przyjechaliœmy, było szare, smutne, wlokły się nad nim od strony lšdu płynšce, niekończšce się niskie, ciemne chmury, piasek na plaży był mokry. Ale nasz różowy domek, oparty o gęsty, zwarty las, dochodzšcy urwiskiem do brzegu, przezroczysta, na drobnych kamyczkach rzeczka Kacza, to było ładne. Jadaliœmy w tak zwanym "Kurhausie", na długiej oszklonej werandzie, szło się tam po stromych schodkach w zboczu góry, tuż za naszym domkiem. Jedliœmy cišgle ryby i pili mleko przywożone dla nas z majštku Kolibki, koło małego Kacka. Ojciec nie pozwalał mi samej biegać po drewnianym molo ani oddalać się od niego zanadto na plaży. Zbieraliœmy razem małe bursztyny i dziwne, podłużne, jakby szklane kamyki z rowkiem poœrodku, nazywaliœmy je piorunami, bo - nie wiem czy słusznie - myœleliœmy, że jest to piasek stopiony przez piorun. Ale może były to jakieœ skamieniałe żyjštka. Znalazłam tam też kiedyœ między plażš a skrajem lasu gładki oszlifowany młoteczek z czarnego kamienia z dziurkš u szerszego końca. Było to moje pierwsze znalezisko archeologiczne, ojciec ten młoteczek nosił odtšd zawsze przy sobie w kieszonce kamizelki, przekładał go z ubrania do ubrania, chociaż mama nie lubiła, kiedy się kamienie nosiło przy sobie albo przynosiło do domu. Opowiadał mi wtedy, jak rozkopywał stare mogiły przedhistoryczne pod Nałęczowem i jakie tam znajdywał urny, naczynia i skorupki. Od tej pory stałam się poszukiwaczem nieznanych starożytnoœci, kopałam, szukajšc zapomnianych tajemnic, nadsłuchiwałam pod nogš głuchego echa tajnych przejœć i lochów. Zostało mi to. Przyjechał tam wtedy do Orłowa Lechoń, chyba po jakiejœ chorobie. Chodził z nami na spacery po molo albo w głšb bukowego lasu, albo wzdłuż plaży. Pamiętam, jak trzymali mnie obaj za ręce na tym molo albo, idšc po twardym mokrym piasku tuż przy wodzie, rozmawiali ponad mojš głowš, obaj bardzo wysocy, Lechoń okropnie chudy, z długim nosem, w cienkich drucianych okularkach, z włosami opadajšcymi na oko, z długimi rękami i nogami, w łopoczšcym na wietrze, za dużym jakby płaszczu. Musieli kończyć jakšœ długš rozmowę, kiedy ojciec stanšł nagle i powiedział do mnie: "Pamiętaj, Mumciu, jeœli ci ktoœ kiedyœ powie, że twój ojciec wymyœlał, stwarzał jakieœ nowe słowo, to nie wierz, ja tylko te słowa stare, zapomniane odnajduję, wycišgam je na œwiat i one znowu żyjš". Ojciec kilka razy wyjeżdżał z Orłowa "na plebiscyt", zostawałam wtedy sama z mamš, czytałyœmy bez końca "Kociš Mamę", strasznie chciałam mieć jakieœ zwierzęta, zbierałam nawet liszki i gšsienice i hodowałam je w pudełkach. Mama była smutna, bo przychodziły złe wiadomoœci od babci, która była w Warszawie, bardzo chora. Po kilku tygodniach mama wezwana przez ciotkę Anielę wróciła do Warszawy, a po niedługim czasie przyszła wiadomoœć o œmierci babci. Ale ojciec mi tego wtedy nie powiedział. Pamiętam jednak smutek i strach, ponury koniec tego pobytu w Orłowie, niekończšce się rozmowy o wojnie. Wracaliœmy z ojcem nocš koszmarnie zapchanym pocišgiem, a ja na dodatek rozchorowałam się na żołšdek i ojciec co chwila przeciskał się przez tłum na korytarzu z wiadomym naczyniem, przepraszajšc na prawo i lewo i uœmiechajšc się najuprzejmiej. Ta jesień była okropna, ale ja nic nie wiedziałam, że w lecie tego roku ojciec kupił dom w Konstancinie. Był to prezent, akt kupna został mamie wręczony na jej imieniny 26 lipca. Nie pamiętam, kiedy pojechaliœmy do Konstancina po raz pierwszy razem, wiem tylko, że dom nie był jeszcze zupełnie wykończony, na dole była posadzka i piękne mosiężne klamki, a na górze pokoje miały deski na biało zheblowane i zwykłe klamki żelazne. A przede wszystkim stał w ogromnym, jak mi się wtedy zdawało, ogrodzie. Właœciwie to był trochę ogród, a trochę las, z drzewami, jakie rosły wszędzie, gdziekolwiek się poszło na spacer, a dookoła były lasy i lasy. Ale w ogrodzie były wytyczone œcieżki, trochę krzewów, były gotowe grzędy pod ogród warzywny. Dom był kupiony od malarza Zdzisława Jasińskiego, a projektowany przez Leona Chrzanowskiego, bardzo jak na czas, w którym powstał projekt, nowoczesny, prosty, z ogromnymi prawie weneckimi oknami, wielkim tarasem. Zupełnie inny od willi okolicznych, pełnych wieżyczek, ozdób i gotycko-mauretańskich detali. Ulica, przy której stał, nazywała się wtedy Witolda, drugi bok ogrodu przylegał do ulicy Sienkiewicza, która prowadziła do stacji kolejki. Obok był wodocišg. Zawiadywał nim pan KoŸmiński, który umiał wszystko zrobić i naprawić w domu, był bardzo zawsze pomocny. Kiedy wody było w wodocišgu za dużo, przez szerokš rurę u szczytu zaczynał się lać z szumem i pluskiem strumień wody, pod którym, kiedy się udało, można było przebiec. Dom miał dziewięć pokoi. Na górze urzšdziliœmy się zaraz. Pokój ojca, narożny, był oddzielony od schodów i hallu przez dwa pokoje - mamy i mój i bibliotekę. Miał on więc tam idealny spokój, o ile przez okno nie dochodziły krzyki i bieganina dzieci. Ale to mu chyba nie przeszkadzało, bo często stawał w oknie i przyglšdał się nam i naszym zabawom. Zaczęliœmy się więc teraz urzšdzać w tym naszym pierwszym, prawdziwie własnym domu. JeŸdziliœmy do Warszawy i kupowaliœmy, i zwozili do domu potrzebne meble i drobne rzeczy gospodarskie, bo przybyła nam razem z domem gosposia Ludwika. Ona także urzšdzała się w swoim pokoiku na dole, ładnie przy tym œpiewajšc cienkim głosem: W Pariżu być, W Pariżu żyć, Pariskie panne Za żone mieć. Œpiewała także: "Rosła kalina z liœciem szerokim" i również coœ, co zaczynało się: "Piękna Helena", ale co dalej, nie pamiętam, wiem tylko, że powstała z tego inna pieœń œpiewana przeze mnie, a ulubiona przez mojego ojca. Urzšdzanie się nasze było trochę utrudnione przez to, że w domu stały jeszcze wszędzie meble i kufry jakiegoœ Schmidta. Ten Schmidt, zagadkowa postać, podobno "biały" rosyjski generał, zajšł przed nami na jakiœ czas ten dom, a potem, uciekajšc, pozostawił po sobie te rzeczy i legendę wœród okolicznych mieszkańców o "skarbach" w tych kufrach zawartych. Była to udręka nieustajšca dla mamy, która bała się zawsze bandytów i złodziei, którzy tam zresztš grasowali w tym powojennym czasie. Œwiatła jeszcze nie było i biedna mama co wieczór ustawiała w każdym pokoju miednicę z wodš, a w miednicy palšce się œwiece, bo tak jak bandytów, bała się też pożaru. Dopiero nad ranem te œwiece gasiła. Zresztš po pewnym czasie ten Schmidt się zjawił, i co jego było - zabrał. Ojciec zabierał mnie często do Warszawy na poszukiwanie jakiegoœ mebla. Jechaliœmy kolejkš, a ze stacji szliœmy na Œwiętokrzyskš albo na Bagno. Tam spacerowaliœmy od sklepu do sklepu trzymajšc się za ręce i oglšdaliœmy meble. Potrzebne nam były komody, komódki, fotele i krzesła, mieliœmy już dla tych wymarzonych i potrzebnych wybrane w domu miejsce. Kiedy zobaczyliœmy coœ, co nam przypadło do serca, œciskaliœmy się za ręce i ojciec rozpoczynał grzecznš z kupcem rozmowę. Pytał o cenę, a potem z uœmiechem dziękował za informację i upominajšc mnie, abym "grzecznie powiedziała panu do widzenia", szliœmy oboje w stronę wyjœcia. Kupiec baraniał, a potem wpadał we wœciekłoœć, krzyczšc, że tak się nie handluje, że nic nie wie o naszej cenie, że targowanie musi być, że tak sobie wychodzić bez targu nie wolno. Ojciec przyznawał, że mebelek jest ładny i pewnie wart tyle, ale nie dla nas jest, bo drogi. Zawracaliœmy szarpani trochę przez kupca i powoli dobijaliœmy targu, wszyscy bardzo zadowoleni. Mebli przybywało, w bibliotece stały czeczotkowe fotele o półokršgłych oparciach i czeczotkowy stół. Œciany obudował miejscowy stolarz półkami do sufitu. Na samym dole stały na tych półkach encyklopedie, słowniki, leksykony długimi, jednakowymi szeregami. Wyżej leżały teczki, klejone przez ojca z marmurkowego kartonu, wišzane na kolorowe tasiemki. W nich były drobne druki i broszury. Tam także leżało szeœć grubych, oprawnych w płótno tomów wycinków prasowych. Było tu wklejane wszystko od najdawniejszych czasów, co gdziekolwiek było drukowane o ojcu, ale wklejał także fotografie, winiety i okładki pierwszych wydań, a nawet był tam mój œliczny rysunek przedstawiajšcy domek z płotkiem i żółtym słoneczkiem z promieniami jak patyki. Wszystkie dzieci na œwiecie taki rysunek kredkami malujš, ale ten najpierw długo wisiał nad ojca łóżkiem, a potem był wklejony do księgi. Recenzje wszystkich ksišżek, polemiki, noty, wszystko w tych księgach było. Pomagałam mu w tym wklejaniu czy robieniu teczek, œwietne to były zajęcia. Zresztš ojciec był nie tylko dobrym introligatorem. Umiał naprawdę po tapicersku obić fotel czy krzesło, wykończyć je pięknie torsadkš. Te domowe roboty musiały mu sprawiać przyjemnoœć. Wszystkie okna, parapety, okiennice, balustrady na tarasie i balkoniku, siatkę i słupki ogrodzenia ogrodu malował sam, przygotowujšc wszystko szpachlówkš i podkładem. Lata całe nie trzeba było w domu niczego przemalowywać, tak to było po mistrzowsku zrobione. W jednym rogu biblioteki stała szafka z jasnego dębu, zaprojektowana i popokostowana przez ojca, a wykonana przez miejscowego stolarza. Miała ta szafka dwadzieœcia szeœć głębokich szuflad w dwu rzędach pionowych, a w nich całš zachowanš korespondencję do ojca, alfabetycznie ułożonš. Każdy zespół listów miał osobnš koszulkę z napisanym u góry nazwiskiem korespondenta, czasem z kilkoma słowami komentarza, i umieszczony był w szufladzie pod swojš literš. Na tej szafce stała ozdobna góralska szkatułka, a raczej skrzynka, z szachami zrobionymi przez zakopiańskiego rzeŸbiarza Wojciecha Brzegę. Wolno mi było czasem tymi szachami się bawić. Byli to bacowie, góraliki i gaŸdziny, mieli œwietne twarze, byli portretami górali żywo i pięknie wyciętymi w miękkim drzewie. W drugim rogu pokoju, koło pieca, stała czworoboczna, obracana etażerka, na której były ustawiane ksišżki grafomanów. Na œcianach nad półkami wysoko wisiały sztychy przedstawiajšce sceny batalistyczne, między nimi reprodukcja portretu Sułkowskiego. Naprzeciwko, nad kanapš z zielonego pršżkowanego aksamitu wisiał wielki obraz Okunia, oryginał okładki do "Dumy o hetmanie". Ogromnie nie lubiłam tego obrazu. Za to dookoła niego wisiało szeœć małych obrazków Stanisławskiego, œlicznych, łagodnych, chmurzastych pejzaży. Jeden z nich był z Wenecji, z cudnie namalowanš wodš, w której odbijały się czarno-białe słupy przystani. Jeden z obrazków, największy, był namalowany na desce po obu jej stronach. Z jednej była zima, a z drugiej jesień z czarnymi drzewami. Ten obraz trzymał się na trzech hakach, tak że można go było z nich wysunšć. Zawsze wiadomo było, kto był ostatni w bibliotece, bo mama wolała jesień, a ojciec lubił tę zimę, więc zawsze któreœ z nich wskakiwało na kanapę i prędko odwracało Stanisławskiego na swojš stronę. Wisiał tam jeszcze najlepszy ze szkiców Witkacego, oprawny, przedstawiajšcy ojca z profilu. Przy drzwiach do hallu był pojedynczy wieszak, gdzie wisiały zawsze kapelusz i laska ojca, przygotowane do spaceru. W pokoju ojca stanšł pod oknem stół do pracy, z podnoszonymi klapami i szufladami, a przed nim wygodny fotel. Po prawej stronie stała jego szafa, półka na najpotrzebniejsze ksišżki, a w głębi wielkie metalowe łóżko, którego pręty zakończone były błyszczšcymi gałkami, w których spotworniała moja twarz z olbrzymim nosem odbijała się jak w lustrze. Nad łóżkiem wisiały miniatury pradziadka Józefata Żeromskiego i jego żony Klary w œlicznym czepcu. Portreciki wuja Katerli i stryja Żeromskiego, fotografia dziadka mojego Wincentego i duża, powiększona fotografia Adasia. Na pozostałych œcianach wisiały rysunki mamy oprawne w szerokie passe-partout i czarne ramy. Mamy i mój pokój miał szafę z wielkim lustrem, toaletę, miękkie fotele, dwa łóżka, jedno większe, drugie mniejsze. Na œcianie wisiał portret ojca ze mnš na kolanach malowany przez Lipka Gottlieba. Nad moim łóżkiem miałam madonnę Filippino Lippi i fotografie Wilsona i Focha, których doœć długo uważałam za moich rodzonych dziadków. Była jeszcze łazienka z olbrzymiš wannš na lwich łapach i z pięknym miedzianym piecem do grzania wody. W hallu, do którego wchodziło się po schodach, był stół, kanapka, fotel na biegunach, na œcianie wisiał stary kilim wołyński, bardzo kolorowy na czarnym tle, kilka sztychów, między innymi jeden kolorowy przedstawiajšcy, nie wiem dlaczego, Wilhelma Tella. Nad schodami, na wprost wejœcia, rodzice powiesili œliczny kolorowy drzeworyt, madonnę Skoczylasa. Był jeszcze mały pokoik goœcinny przy tarasie, w którym ojciec zajmował się mojš edukacjš. Nie trwało to długo. Dyktanda były piekielnie trudne, kazał mi na przykład pisać: "Cicho dziœ zamiera w blasku morze jednym ršbkiem piany. Odblask szklany i różany..." itd. Tak mi to szło, że ojciec wyrwał mi kiedyœ pióro z ręki i powiedział do mnie "oœlica". Sprowadzono wtedy do domu pierwszš mojš nauczycielkę i umieszczono jš w tym małym pokoiku, ale była tak nieœmiała, że też niewiele z tej nauki wyszło. Nazywała się, pamiętam, panna Fiuk. Wszystkie pokoje miały skrzyżowane białe batystowe firanki i wszędzie, o co bardzo dbała mama, stały bukiety kwiatów. Olbrzymi taras był miejscem najczęœciej odwiedzanym, tam przyjmowało się goœci, piło herbatę, tam także było miejsce naszych zabaw. Jedna strona tarasu była słoneczna, a druga ocieniona gałęziami dębu, który rósł najbliżej domu. W tym rogu ojciec siadał na wycišgniętym z hallu fotelu na biegunach, aby odpoczywać albo czytać. Taras był pokryty papš i wgniecionym w niš drobnym żwirkiem. Kiedy leżałam już w łóżku wieczorem, słyszałam, jak ojciec chodził tam i z powrotem, tam i z powrotem po tarasie, a potem przychodziła do niego mama i chodzili razem, objęci, cicho rozmawiajšc, a ten żwirek leciutko skrzypiał pod ich nogami. W zielonych skrzynkach przy balustradach tarasu i balkoniku były posadzone czerwone pelargonie, œwieciły z daleka między liœćmi ogrodu, kiedy się podchodziło do domu. Była w tym domu jakaœ wesołoœć i spokój, wszystkie okna, poza łazienkš i kuchniš na dole, wychodziły na południe, dlatego w każdym pokoju leżał na podłodze prostokšt słońca i było tam zawsze ciepło, w lecie od tego słońca, a w zimie od ogromnych kaflowych białych pieców, w których cudownie huczał ogień. Poza tyloma nowymi przedmiotami i meblami, które pojawiły się wtedy w naszym nowym domu, znalazł się jeden, mój własny, mnie dotyczšcy. Była to półka na ksišżki, z solidnych desek, pomalowanych bejcš na doœć dziwny czerwonawy kolor. Stanęła nad schodami w hallu, przy wejœciu na przedstrych i zaczęła się prędko zapełniać ksišżkami, tylko moimi. Były tam i te dawne, czytane mi głoœno, przywiezione z Zakopanego, i nowe, które już czytałam sama, choć z trudem, a nawet takie, które miałam czytać póŸniej, które dostawałam od rodziców, ich goœci albo państwa Mortkowiczów. Ale wœród takich, jak "Na jagody" Konopnickiej czy "O sierotce Marysi", znalazła się ksišżka straszna, nie wiadomo skšd do nas przybyła. Nazywała się "Pamiętnik psotnego Jurka". Mało, że opisywała koszmarne towarzyskie wybryki tego Jurka, ale napisana była zmasakrowanym ortograficznie językiem. Ojciec był wstrzšœnięty, zabrał mi tę ohydę i ukrył jš, bo przecież właœnie wpajał we mnie ten "odblask szklany i różany" z dyktand, które dla mnie wybierał. Kto przetłumaczył z angielskiego tę ksišżkę i zadał sobie tyle trudu, aby każde słowo ubrać w najgorsze błędy, nie mam pojęcia. Ale była ona dla mnie zakazanym owocem i kiedy dopadłam jej czasem, z zachwytem, nie wiedzšc nic o błędach, czytałam, jak Jurek wysadza most. Dostałam w tym czasie "Cudownš podróż" Selmy Lagerl”f od pani Mortkowiczowej, a od malarza Kamila Mackiewicza, który często do nas przyjeżdżał, "Bohaterskiego misia" z jego ilustracjami i dedykacjš. Był u nas kiedyœ profesor Stanisław Noakowski i przypadkiem chyba wpadł mu w ręce mały kalendarzyk, który miał na każdej kartce nad dniami miesišca puste miejsce. Rozmawiajšc z ojcem profesor Noakowski narysował piórem na tych pustych miejscach dwanaœcie małych rysuneczków, œlicznych szkiców architektonicznych. Na poczštku napisał: "Małej Mumie, żeby wszystkie te miesišce były szczęœliwe". Ale ten kalendarzyk ojciec schował, powiedział, że jest bardzo cenny i dostanę go, jak dorosnę. Miałam na mojej półce "Małego lorda" i "Małš księżniczkę", "Tajemniczy ogród", "Gwiazdę przewodniš", "Małš Dorrit", "Chłopców z placu Broni", ksišżek przybywało, nawet takich, których dopiero po paru dobrych latach dotknęłam po raz pierwszy, "Złoty wiek Peryklesa", a potem "Małe kobietki", "Mali mężczyŸni" i "U progu życia" Ludwiki Alcott, ukochana potem moja ksišżka przez lata. Nad tš półkš wisiał wielki portret ojca namalowany przez Augustynowicza. Mieszkało nam się dobrze na piętrze domu, ale był jeszcze dół, dwa wielkie pokoje z weneckimi oknami, stołowy, z którego przez werandę wychodziło się do ogrodu, i duży salon z kominkiem, który był częœciš ogromnego ciemnozielonego pieca. Między wielkš kuchniš a stołowym był kredensowy i pokój gosposi, Ludwiki. Oba wielkie pokoje i weranda także wychodziły na południe. W stołowym wisiał piękny ogromny portret ojca w czarnej ramie malowany przez Eligiusza Niewiadomskiego, przywieziony z Nałęczowa z Chaty. Ale mama uważała, że ten portret powinien był zostać w Nałęczowie. Jadaliœmy na dole, okna i drzwi werandy były otwarte na ogród, tak łatwo było znaleŸć się tam, tak cudowna swoboda czekała na mnie w zaroœlach, w trawie, między drzewami i na ich gałęziach, po jednakowych warszawskich spacerach ze Wspólnej ulicami do przenudnego Parku Ujazdowskiego, gdzie miałam "sobie pobiegać". Mama kiedyœ powiedziała, siedzšc na ławce w tym parku: "Ja także przychodziłam tu z babciš, a babcia mówiła: "Pobiegaj sobie, Haniusiu, pobiegaj sobie". Po tej nudzie Konstancin był rajem. Dom nasz został kupiony razem z psem. Była to brzydka dosyć suczka, Figa, czarna, podpalana, na krzywych nóżkach i szczenna. Doœć prędko urodziło się szeœć szczeniaków, a Figa zginęła gwałtownš œmierciš. Zostało te szeœć malutkich piesków i wtedy kiedy myœleliœmy, że mimo dokarmiania muszš one zginšć - zaopiekował się nimi z naprawdę macierzyńskš czułoœciš kot, wielki, biały, z ogonem w żółte paski, doœć dziki, który był nie tyle kotem domowym, co przydomowym. Ten Bielas - tak się nazywał - zamieszkał w kojcu szczeniaków, mył je i lizał, jęczał, kiedy drapały go i męczyły, leżał i grzał je w nocy i we dnie, nie odchodził od nich i wychował je na tęgie, zdrowe pieski. Ja je zresztš wszystkie co rano zabierałam z kuchni i niosłam w fartuchu, aby je wsypać do łóżka ojca, takeœmy się nimi wszyscy zawsze chwilę bawili. Pieski poszły po pewnym czasie do ludzi, po okrutnej operacji obcięcia ogonów. Zrobił to pan Lewandowski, dozorca z sšsiedniej willi "Maryla", który był powstańcem z 1863 roku i chodził w granatowym mundurze ze srebrnymi guzikami. Ale oczywiœcie jeden piesek został. Pierwszy mój pies - Puk. Został tak nazwany, bo ojciec miał kiedyœ takiego psa, jamnika, którego bardzo kochał. Jak przez mgłę pamiętam opowiadanie, jak ojciec odpływał łodziš przez jakšœ rzekę, a ten jego Puk zostawał na brzegu, ale nigdy nie chciałam słuchać tego do końca i nigdy nie dowiedziałam się, czy wrócili do siebie. Nie mogłam. Nasz Puk nie był podobny do swojej matki, był bardzo zgrabny, lœnišco czarny, za mały na dobermana, ale w tym typie. Był wesoły, mšdry, umiał bawić się z dziećmi w chowanego i udawał, że nie może ich znaleŸć. Ale prawdziwym jego panem był ojciec. Oni naprawdę rozmawiali ze sobš. Tylko ogromnie gniewało ojca, że Puk cišgle biegał na jakieœ wesela i często nie nocował w domu. Domowe dzieci klęczały kiedyœ wczesnym rankiem pod werandš, aby, kiedy ojciec wyjdzie do ogrodu, błagać go o darowanie winy Pukowi, który w nocy wrócił z hulanek. Puk przyjaŸnił się z kotkš, wielkš, czarno-białš Myziš. Tak się dlaczegoœ nazywała, nie Myzia, a Mizia. Wychowywany przez Bielasa pokochał tę Myzię, a ona pokochała jego. Myzia była bojowa, biła się po drzewach z wiewiórkami i kiedyœ przywlokła się do domu z rozerwanym bokiem i nie mogła się ruszać. Puk leczył jš, lizał ranę, wygryzał pchły i tkwił przy niej, aż wyzdrowiała. Za to ona nie poszła spać, jeœli jego nie było w domu, i budziła Ludwikę awanturami, żeby mu, gdy wrócił, drzwi otwierała. Moi rodzice bardzo dbali o to, żebym się nie chowała tylko z dorosłymi. Usłyszałam kiedyœ, że nie chcš, żebym "wyrosła na sobka". Przeraziłam się, wydało mi się, że to coœ w rodzaju snopka, wysokie, strzępiaste i rozczochrane. Do domu od poczštku przyjeżdżały Basia i Elżunia, naprzeciwko w willi "Pod Wieżš" państwa Œwięcickich mieszkał œliczny Bob Próchnicki, trochę młodszy od nas, były inne dzieci okoliczne, a przede wszystkim była rodzina naszego dozorcy i ogrodnika, Józefa Kępki. Ojciec przepadał za Józefem Kępkš. Siadywali razem na murku naprzeciwko furtki naszego domu, po drugiej stronie ulicy, albo na okršgłej ławce pomalowanej na zielono, obejmujšcej pień dębu przy werandzie, i obaj oparci na laskach rozmawiali. Kępka nie był chyba zbyt pracowity, a już nadzwyczajnie leniwa była jego żona, Kępczycha. Kiedy mama zachodziła do nich czasem do przybudówki, aby Kępczychę leżšcš stale w łóżku namówić do zgotowania czegoœ godziwego Józefowi, Kępczycha odpowiadała niezmiennie: "A miałby on ta co jeœć, żebym się o to cięgiem nie modliła? Modlę się". Józef nosił się z wiejska, miał długš, ciemnš kapotę obszytš tasiemkami, wysokie pomarszczone buty i szeroki czarny kapelusz. Mieli dwie córki zamężne, a te córki z kolei miały cišgle rosnšcš liczbę dzieci, które bez względu na płeć nazywały przeważnie Niunie. Mojš wybranš przyjaciółkš była Marta Batorowska, wnuczka Józefa, która się urodziła tego samego roku, miesišca i dnia, co ja. Poza zabawami zaczęły się dla mnie od razu pierwszej wiosny zajęcia, których dotšd nie znałam. Ojciec przywiózł do nas kiedyœ Miriama Przesmyckiego, który miał dom ze wspaniałym ogrodem w Chyliczkach. JeŸdziliœmy tam potem wielokrotnie, kolejkš było tam od nas bardzo niedaleko. To był dziwny dom, wielki, ciemny wewnštrz i pomalowany na czerwony kolor, otoczony pięknym parkiem i ogromnym ogrodem owocowym. Nazywał się "Samotnia". Tam, bliżej rzeczki Jeziorki, była bez porównania lepsza ziemia niż u nas, gdzie wszędzie, gdzie się kopało, był złocisty piasek. Ale nasz ogród trzeba było jednak urzšdzić, chociaż rosło tam już trochę ozdobnych krzewów. Toteż pod jesień ojciec od Miriama zaczšł przywozić drzewka owocowe, na specjalnš mamy proœbę szary wiotki turecki bez i inny, ciemnofiołkowy z grubszymi, skórzastymi liœćmi, krzaki jaœminu do obsadzenia płotu, veigelię z różowymi kieliszkami i białš spireę. Drzewa owocowe sadził ojciec z tyłu domu, było tam kilka jabłoni, grusze wysokopienne i karłowate, różowa czereœnia i złota renkloda. Przed oknami posadził nawet dwa włoskie orzechy. Jakoœ się te wszystkie drzewka przyjęły, mimo sšsiedztwa brzóz, dębów i sosen. Kupowaliœmy też, aby je siać wiosnš, nasiona maciejki i rezedy, miały być posadzone wszędzie floksy, balsaminy i biały tytoń pachnšcy. Całš zimę cieszyliœmy się na to, co nam nasze własne, u nas urodzone wzejdzie wiosnš i zakwitnie. Poœrodku klombu był krzak piennej czerwonej róży z maleńkimi kwiatami w takiej masie, że ciężkie gałęzie zwisały do ziemi i tworzyły okršgłš kopułę. Mama ponad wszystko uwielbiała róże, więc posadziliœmy je, pnšce, różowe, rozpięte na zielonych drewnianych kratach przy murach. Była także brzoskwinia między oknami stołowego na południowej œcianie, ale nie pamiętam, aby dała kiedykolwiek owoce. Ale to już była wiosna następnego roku, tymczasem pierwszš naszš zimę spędzaliœmy w tym domu. Piece grzały, Ludwika rozmawiała co rano z ogniem, "który jš lubił". Pamiętam wieczór, a raczej zmierzch przed Wigiliš tego roku. Œwiatła nie zapalono jeszcze, więc oœnieżony ogród za oknami widać było wyraŸnie w szafirowym zmroku. Siedziałam na podłodze w bibliotece i usiłowałam oglšdać znane na pamięć ilustracje wielkiej księgi w niebieskiej oprawie - "Napoleon, Legiony, Księstwo Warszawskie". Nie mogłam się już doczekać tej Gwiazdki, tej Wigilii, tej choinki. Było coraz ciemniej i nic się nie działo. Nagle drzwi otworzyły się i stanšł w nich ojciec. Podniósł mnie lekko w powietrze za łokcie i powiedział swoim niskim, czułym głosem: "Zostaw to, chodŸ, będziemy sobie teraz chwilkę czytali "Pierœcień i różę", chcesz?" Było dobrze, wygodnie i œlicznie w tym domu, tylko już muzyki babci w nim nie było, jej czarne pianino z mosiężnymi ruchomymi lichtarzami stało nieme w naszym pokoju. Goœcie przyjeżdżali, rodzice jeŸdzili do Warszawy, a ja odprowadzałam ich na stację kolejki. Parowozik z wysokim kominem wjeżdżał cišgnšc wagony i bezustannie gwiżdżšc manewrował, aby się przyczepić z przeciwnej strony, bo Konstancin był ostatniš stacjš. Pan zawiadowca także gwizdał, bilety pozwalał mi ojciec kupować dla nich w kasie. Cały przewiewny budynek opleciony był bardzo starym, pachnšcym winem, tak że wchodziło się tam jak do zielonej, cienistej altany. Dookoła rosły kasztany, które jesieniš także były jeszcze jednš atrakcjš tego miejsca. Słodki zapach kwitnšcego wina, dymu i œwietnych rzeczy, które gotowała żona zawiadowcy stacji, to wszystko było nadzwyczaj pocišgajšce. Kiedy wracali pod wieczór, szliœmy do domu trzymajšc się za ręce długš, prostš ulicš Sienkiewicza, którš ocieniały gęsto posadzone kuliste akacje, a na końcu œwiecił różowo w zachodzšcym słońcu ceglany wodocišg. Kiedy padał deszcz, można było suchš nogš przejœć od nas do stacji, tak gęste i stykajšce się koronami były te akacje. Idšc tak, ojciec mówił do mamy: "Żadne Capri, żadne Nervi, żadna Nicea nie pachnš tak, jak Konstancin". Zapach rozwijajšcych się listeczków topoli po deszczu albo nagrzanej w słońcu sosny - uważał za najpiękniejsze na œwiecie. Mówił, że ten kilometr od stacji do domu œciera z niego całodniowe zmęczenie Warszawš. A kiedy już był w domu, to jeszcze widziałyœmy go z okna, spacerujšcego wolno po œcieżkach i trzymajšcego przy twarzy opadłe niedojrzałe jabłuszko, ŸdŸbło maciejki czy rezedy albo roztarty w palcach liœć orzecha włoskiego, które jeszcze po przyjœciu do domu wšchał z rozkoszš. Naprzeciwko stacji miała swój sklepik pani Moczydłowska, wielka ojca wielbicielka. W sklepiku były ogórki i kapusta, chleb i ser, wszystkiego po troszku i doœć nędzne to było, ale pani Moczydłowska miała nam zawsze coœ wesołego i ciekawego do opowiadania, głównie o swoim pobycie w Kijowie, gdzie otwierała raz bal z księciem Meszczerskim w pierwszš parę, cała w piórach. Uważała, że ojciec wszystko może, więc często prosiła go, aby spowodował założenie w Konstancinie przed kasynem "tryskajšcej fontanny", bez której ta miejscowoœć nie mogła istnieć. Do mnie mówiła: "Takie mšdre dziecko, jak doroœnie, to pojedzie na studia do Sambora". Ojciec łagodnie odpowiadał, że na pewno tak będzie, aż raz mama domyœliła się, że pani Moczydłowska ma na myœli Sorbonę. Ja także jeŸdziłam z nimi czasem do Warszawy. Czasem były to wyjazdy wspaniałe, jak na odsłonięcie pomnika księcia Józefa Poniatowskiego na placu Saskim. Siedzieliœmy na trybunach, w słońcu wszystko œwieciło, wojsko, choršgwie, cylindry, oglšdałam z bliska marszałka Focha, ale wiedziałam już, że nie jest moim prawdziwym dziadkiem. Czasem było Ÿle. Poszłam z rodzicami do lecznicy, gdzie siostra zakonna powiedziała do ojca: "A, to ta dziewczynka na wycięcie migdałów", a ojciec słabo odpowiedział "nie" i równoczeœnie potakujšco kiwnšł głowš. W końcu nie było to takie straszne. Doktor nazywał się Pienišżek, był miły, dostałam potem mnóstwo lodów, rodzice oboje ciężej przeszli to niż ja. Rosłam wtedy ogromnie szybko, żadne już sukienki z Zakopanego nie nadawały się do niczego. Trzeba było często szyć nowe. Co kilka miesięcy przychodziła do nas wędrowna handlarka - Żydówka. Wchodziła do kuchni, niosła na ramieniu drewniany metr z wyœlizganš gałkš na końcu, a na nim nadziany ogromny tobół. Zrzucała ten tobół na œrodku, rozwišzywała węzeł z czterech rogów płachty i rozkładała ułożone w nim porzšdnie materiały najrozmaitszego rodzaju: kretony, batysty, szorstkie wełniane woaliki, madapolam, ciepłe miękkie baje, czerwony imlet na wsypy. Całš kuchnię wypełniał zapach tych drukowanych œwieżo sztuk materiału. Mama kupowała od niej płótno, barchany na fartuchy, baje na szlafroki i rozmaite materiały na sukienki dla mnie. Czasem był to cieniutki woal wełniany w malutkie kwiatki, œliczny. Ale czasem wybór był mniej szczęœliwy, dostałam sukienkę tak jaskrawš, przeraŸliwie czerwonš, że po spojrzeniu na niš cały œwiat wydawał się przez chwilę zielony. Była na dodatek "obrzucona lasse", czarnš tasiemkš. Te sukienki szyła mi pani Ozimek, krawcowa mieszkajšca niedaleko. Nie były to arcydzieła. Mama wzdychała i przypominała sobie, jak to było u babci, kiedy w razie potrzeby sprowadzało się do domu pewnš pannę Leokadię, która zainstalowana w małym pokoiku z maszynš przez wiele dni szyła, przerabiała i naprawiała. Ta panna Leokadia była małomówna i nieufnie nastawiona do œwiata. Szyjšc wzdychała i od czasu do czasu mówiła ponuro: "Oj, będzie tu, będzie, oj, przyjdš tu jakie persy albo krakowiaki". To zdanie weszło do naszego rodzinnego słownika i było w rozmaitych sytuacjach wygłaszane. Nasz dom tak jak nasz ogród rozrastał się, przybywało w nim rzeczy, obrazów, w bibliotece mamy ksišżki, przeważnie francuskie, zajmowały coraz więcej miejsca, przybywali modni pisarze, rozmowy o nich, ich nazwiska - Paul Morand, Andr‚ Maurois, Fran‡ois Mauriac, Joseph Kessel - obijały mi się o uszy. Mama abonowała "L'Ilustration", które oglšdałam z niš razem. Był tam także co miesišc powieœciowy dodatek z ilustracjami. "Les Nouvelles Litt‚raires" i "Les Annales" przynosił listonosz regularnie. Mama opowiadała, jak w Rzymie jako młoda panienka "bezgranicznie" uwielbiała D'Annunzia, nawet ze swojš przyjaciółkš Argentynkš, która, notabene, nazywała się Rosita Govnalez, chodziły pod murem willi, gdzie D'Annunzio mieszkał, i przerzucały przez ten mur kwiaty dla niego. Ja także chciałam go uwielbiać, chociaż nie wiedziałam za co. Ale potem z rozmów mamy z ciotkš Anielš dowiedziałam się, że D'Annunzio postšpił niezwykle podle wobec Eleonory Duse, która także w naszym domu była otoczona uwielbieniem - i gwiazda jego zgasła. Moje kontakty z zachodniš literaturš zaczęły się od "Pinocchia" Collodiego po włosku. Œlicznie wydana z kolorowymi ilustracjami wielka ksišżka, którš czytali mi i tłumaczyli na zmianę oboje rodzice, uczšc mnie po trosze przy tym słów włoskich. Bardzo, bardzo lubiłam tę historię, mogłam jej słuchać stale, zwłaszcza, że każde z nich tłumaczyło na swój sposób, troszeczkę inaczej. Ojciec miał dla mnie zawsze czas, myœlę, że gdybym o jakiejkolwiek porze, kiedy pisał, weszła do jego pokoju i zechciała czegoœ, choćby żeby poszedł ze mnš na spacer, na pewno zrobiłby to bez gniewu, a wprost przeciwnie, z radoœciš, z tš stałš u niego uprzejmoœciš i uœmiechem. Ale nawet przez myœl mi nie przeszło nigdy zrobić coœ podobnego. Bez zakazów czy pouczeń wiedziałam, że te jego godziny, kiedy jest zamknięty u siebie, sš dla mnie niedostępne, że tylko mama może tam wchodzić zawsze. Pisał od rana, po œniadaniu, od godziny dziewištej do trzeciej, kiedy wychodził od siebie poproszony na obiad, zawsze w porę, nigdy nie pozwalajšc czekać na siebie. Tylko choroba mogła mu przeszkodzić w tym programie dnia. Po obiedzie odpoczywał trochę na kanapie, która stała w jego pokoju, a potem czytał mamie głoœno to, co pisane było rano. Czytajšc chodził w bibliotece dokoła stołu, a mama słuchała kręcšc na palcu to długie pasemko włosów. Zresztš nie zawsze czytał jej to, co napisał. Pamiętam, że siedziałam z nimi i też słuchałam, i bardzo mi się podobała ta historia, kiedy ku mojemu zdumieniu zobaczyłam, że oni oboje się œmiejš, że się po prostu zanoszš od œmiechu, że ojciec co chwila przerywa czytanie, powtarza jakieœ zdania i dalej œmiejš się jak szaleni. Poszłam potem do biblioteki zobaczyć, co to była za ksišżka. Nazywała się "Na ustach grzechu". Po tych poobiednich czytaniach w bibliotece już ojciec był dla wszystkich. Pracował w ogrodzie, sadził coœ albo podlewał razem z Kępkš, chodził na spacer, przyjmował goœci, którzy przyjeżdżali z Warszawy. Często przyjeżdżała do nas miła pani Anielusia Zagórska, rodzice bardzo jš lubili, przyjeżdżał z Chyliczek Miriam z żonš, malutkš, opiętš w gorset, z wiecznym żabocikiem z broszkš, Jan Lorentowicz, pani Karolina Bielańska, architekt Bogumił Rogaczewski i jego gruba żona Ernestina, Włoszka, która, jak mama mówiła, nie nauczyła się po polsku, a zapomniała po włosku i mówiła swoim własnym, œmiesznym bardzo językiem. Byli i miejscowi, sšsiedzi, państwo Karwosieccy, on w zarzšdzie Konstancina sprawował jakieœ funkcje, a poza tym miał willę "Leliwa", gdzie był pensjonat. Przychodził także pewien pan Bełcikowski. Przynosił ojcu swoje utwory, wydane i nie wydane, ale one chyba były odkładane na tę kwadratowš obracanš etażerkę w rogu biblioteki. Goœcie siedzieli w hallu albo w bibliotece, a jak była pogoda, to na tarasie na trzcinowych fotelach. Do pokoju ojca raczej się nie wchodziło. Na stole, na którym pisał, było zawsze bardzo starannie przez niego wszystko ułożone, nie pamiętam tam nigdy nieładu, tak zresztš jak w całym pokoju. Na stole stała drewniana galeryjka na listy, suszka drewniana z często zmienianš bibułš, butelka czarnego albo fioletowego atramentu, jakieœ oczywiœcie ksišżki i kilka obsadek drewnianych, grubszych przy stalówce, œcieniajšcych się do góry. Stalówka była zawsze jednakowa, krzyżówka. Poœrodku stołu leżał kajet, a właœciwie gruby brulion, w którym pisał. Te kajety były z poczštku zwyczajne, w czarnych ceratowych okładkach, grube, przeważnie w kratkę. Potem weszło w zwyczaj, że kupowałyœmy mu z mamš na najrozmaitsze okazje, imieniny, Gwiazdkę albo po prostu z potrzeby serca bruliony bardziej ozdobnie oprawne, nawet ze złoconymi brzegami albo z napisem "Brouillon" na sztywnej okładce. W takim właœnie napisane jest całe "Przedwioœnie". Z jednym z takich kajetów stała się rzecz dziwna. Jest on cienki i zawiera V akt sztuki "Biała rękawiczka". Ale na każdej stronie nasmarowane ołówkiem sš moje rysunki, przedstawiajšce ludzi, choinkę z aniołami, psy i kwiatki w wazonach, dziecko w powijakach i mojš obrysowanš dziecinnš rękę, szalenie upierœcienionš, na całej stronie rękopisu. Jest zupełnie wykluczone, abym zabrała mu jego kajet do moich rysunków. Więc raczej on w nagłym braku papieru zabrał mi mój i na tym, co tam było, pisał. Ale to jedyny wypadek, na ogół jego autografy sš przykładem najœliczniejszego, starannego, równego i czystego pisania. Zresztš zawsze i wszędzie chciał, aby panował ład i aby wszystko było na swoim miejscu - czy to w pokoju, w bibliotece na półkach czy w moich ksišżkach, w całym domu. Nawet krawaty w jego szafie wisiały równo obok siebie. Ale nie był to nigdy jakiœ rygor czy nacisk, czy żšdanie, jego obecnoœć była w domu lekka, było z nim łatwo żyć, każdy to czuł - i doroœli, i dzieci. Zresztš mamy ręka, delikatna i spokojna, niepostrzeżenie prowadziła ten dom, z pomocš oczywiœcie Ludwiki i Kępki. Ojciec zdaje się lubił dobre jedzenie, bardzo się czasem czymœ dobrym umiał zachwycać przy stole. A kiedy wchodził do domu, w którym rozniósł się właœnie donoœny zapach kalafiora albo brukselki, mówił z miłym, ale troszeczkę złoœliwym uœmiechem: "Ach, jaki œliczny, zapach domowego ogniska". Nie miał też nigdy nic przeciwko temu, aby stado dzieci przebiegło z tupotem pod jego oknem z indiańskimi okrzykami albo chóralnš pieœniš, która nie odstępowała nas przez jakiœ czas: Służyłem u pana na pierwsze lato, Dał ci mnie, dał ci mnie Kaczuszkę za to. A ta kaczka robi kwak, Sypie jej się z dzióbka mak. Potem było: Dał ci mnie, dał ci mnie Gšseczkę za to. A ta gęœ Nogš trzęœ, A ta kura Złotopióra, A ta przepióreczka Latała, skakała Wkoło ogródeczka. Wychodziliœmy często z domu na spacery, także w deszcz, przykryci włochatš pelerynš. Czasem z dziećmi, czasem we troje, czasem sami, zawsze z Pukiem. W rozmaite strony były te spacery, czasem potrzebne, na pocztę do Skolimowa, czasem do Jeziorny, do sklepików, do pani Golczowej, do jej ciemnego, pełnego zapachów sklepu. A czasem po prostu daleko do lasów albo w pola, albo w stronę Mirkowa, gdzie po zejœciu ze skarpy z piaszczystego urwiska Grapy wchodziło się w niebezpieczne, grzšskie, podeszłe wodš łški. Trzeba tam było skakać z kępy na kępę, czasem ciemna woda cmoknęła pod nogš, ale można było uzbierać bukiety różowych smółek, lepkich i wiotkich, białych wełnianek, żółtych, drobnych jaskrów, a czasem nawet znaleŸć blady, zielonkawy, trochę przezroczysty storczyk. Niedaleko tych łšk był las, którego się trochę bałam, bo był dziwnie zawsze nieruchomy, bardzo wilgotny, stała tam też gdzieniegdzie czarna woda i kiedyœ zobaczyłam tam na pół zanurzony w niej szkielet konia. Ale wiosnš w tym lesie dochodzšcym prawie do Obór najpiękniej œpiewały słowiki, nie tylko wieczorem, ale przez cały dzień. Z Obór pod górę szedł przez zaroœnięte zbocze głęboki wšwóz, zamknięty ciasno od góry drzewami. Poœrodku drogi w zielonym cieniu biło małe Ÿródełko, woda płynęła tam zawsze koleinami wyjeżdżonymi w żółtej glinie. Na dole, gdzie się wšwóz zaczynał wspinać ku górze, rosła wyższa od wszystkich innych drzew lipa, pod którš było siedlisko fiołków, a po obu stronach na stromych œcianach kwitły pierwiosnki z aksamitnymi liœćmi i sasanki. Kiedy wychodziło się z wšwozu na ogromne płaskie pole na górze, słońce uderzało w oczy, a nad głowš huczała olbrzymia aleja białodrzewów. Dalej były wierzby, które od wiatru odwracały liœcie na lewš białš stronę i odmieniały swój wyglšd. Po lewej stronie była cegielnia, do niej prowadziły wšskie szyny kolejki wożšcej cegły i jeŸdziła tamtędy czasem drezyna, marzenie wszystkich dzieci. Przy dobrym humorze prowadzšcego drezynę można było pędzić niš przez cały Konstancin i przez pola aż do osiedla strycharzy przy cegielni. Dalej za cegielniš było miejsce wyjštkowo piękne i dzikie. Po dawnych gliniankach, głębokich wyrobiskach pozostały rozpadliny, w których stała wiecznie zielona woda, wšwozy, ciemne jary, w które rzuciła się roœlinnoœć tak gwałtowna i bujna, jak nigdzie indziej. Młode brzozy i sosny, białodrzew i dębczaki, kalina, dziki bez, głogi i trzmielina, kwiaty i zioła, w których można było nurzać się, błšdzić, biegać i leżeć bez ruchu. To było ukochane moje miejsce. Dalej już zaczynały się wielkie lasy. Sosnowe, poryte jeszcze okopami, a dalej dwie wielkie dębiny przedzielone polanš. Tam już rosły storczyki, złotogłowy, olbrzymie dzwonki, a wczesnš wiosnš naprawdę było tam biało, tyle kwitło zawilców i konwalii. Tam w głębi lasu była też nagle się objawiajšca cudowna, biała aleja brzozowa, a przy drodze rosło kilka lip o nieobjętych przez nas dwoje pniach. Czasem jeŸdziliœmy bryczkš, którš przysyłały po nas dwie stare panny mieszkajšce w majšteczku Kawęczyn. Stał tam stary dwór. Była też wielka papuga w klatce, przy której przesiadywałam godziny całe. Od tych pań kupowaliœmy chyba kartofle czy jabłka, jakieœ tam były interesy załatwiane przy słodkich podwieczorkach. Od szosy do Słomczyna w bok polami dochodziliœmy do miejsca, gdzie był kiedyœ majštek Marynin. Dwór i zabudowania zniszczone zostały podczas wielkiej bitwy, która tu się przetoczyła. Został na stromym zboczu, spadajšcym tarasami do pól, zdziczały sad, olœniewajšcy pięknoœciš na wiosnę, a jesieniš pełen małych cierpkich gruszeczek i drobniutkich jabłek. Tam także pełno było fiołków, a potem słodko pachnšcego gruszecznika i nie dajšcej się zrywać niebieskiej cykorii. Ojciec nazywał jš podróżniczkiem. Powyżej sadu, gdzie dawniej stał dwór, pełno jeszcze leżało cegieł, kawałków dachówek i w gęstej trawie błyskało szkło. Jeszcze dalej, poœrodku pola, rosły cztery niebotyczne topole w kamiennym kręgu. Wewnštrz tego koła stały dwa szeregi nagrobków z piaskowca, a poœrodku między topolami leżał głaz z napisem o żołnierzach tu pochowanych po bitwie. Tu nikt chyba nie chodził, bo œcieżki i groby owinięte były powojami, chmielem i dzikim głogiem i poroœnięte dziewannš, wrotyczem i œlazem. Nie można było przedrzeć się prawie przez te pnšce się i kolšce gęstwiny. Na słońcu, na kamieniach leżały zaskrońce i ptaki œpiewały wysoko w gałęziach czterech topól. Potem można było stamtšd, z Marynina zejœć podobnym do oborskiego wšwozem, gdzie także biło Ÿródełko w cembrowinie pozostałej po zburzonym dworze. Tu także rosły po obu stronach drogi wielkie białodrzewy, spód ich liœci był aksamitny i biały i te liœcie chwiały się, szeleœciły i migotały, nawet kiedy nie było wiatru. Przez pola, zostawiajšc za sobš drogę "na GwoŸdzie" i majštek Obory, wracało się pod górę Grapy do domu. To były dalekie spacery, szczęœliwe spacery, po których ojciec siadał na fotelu na tarasie, Puk leżał przy nim i "czuć go było wiatrem", a ja w kuchni zjadałam najlepszš rzecz na œwiecie - wielkš, ukrajanš przez cały bochen pajdę chleba, posmarowanš masłem i grubo posypanš cukrem, w to masło wciœniętym. Czasem chodziliœmy na spacery całym domem, to znaczy mama, ojciec, ja i te dzieci, które akurat były u nas. Rozmaite bywały wtedy zabawy, na przykład każde z nas miało opowiedzieć, czym dla niego jest chmura czy obłok stojšcy nad polami, do czego wydaje mu się podobny. Albo jak nazywa się kwiatek czy ziółko, to znaczy jak my je nazywamy, a nie, naturalnie, jak brzmi jego nazwa botaniczna. To były zabawy na spacerach. Zabawy w ogrodzie i laskach obok domu były najrozmaitsze, siedzieliœmy na przykład na drzewach i naœladowaliœmy głosy ptaków albo na tarasie na zestawionych ławkach, przykryci kocem, najlepiej kiedy padał deszcz, przeżywaliœmy rozbicie okrętu, tratwa unosiła nas po rozszalałym morzu aż do zupełnego przemoknięcia. Właœciwie, tak jak to pamiętam, cišgle nas ktoœ wołał, to na obiad, to na mycie, to do łóżka, zawsze w momencie, kiedy nieodzowne i konieczne było właœnie bycie gdzie indziej. Wieczorem, kiedy w ogrodzie było ciemno, zaczynała się zabawa, doœć straszna, w czarownicę Kikicę. Czarownica Kikica mieszkała przez cały dzień w kominku w zielonym piecu w salonie, ale wieczorem wylatywała do ogrodu. Oczami Kikicy były reflektory samochodów, które skręcajšc na rogu Witolda i Sienkiewicza omiatały przez moment drzewa i krzaki w ogrodzie. Lataliœmy jak szaleni po ciemku czekajšc na ten straszny, zabijajšcy błysk. Œwiatło nie mogło nas dotknšć, trzeba było upaœć, przylepić się do pnia, kucnšć w krzaku bzu, byle pozostać w ciemnoœci. Ten oœwietlony, złapany przez Kikicę, leżał zniszczony na ziemi, właœciwie pogardzany przez resztę. To było naprawdę głupie, ale do tej ostatniej zabawy, zwłaszcza w niedzielne wieczory, kiedy samochodów było więcej, wyrywaliœmy się wbrew wszelkim zakazom. Jeszcze jednš dziwnš zabawš, a właœciwie pasjš, było zbieranie skorupek potłuczonych naczyń. Im mniejsza była skorupka, a im bogatszy na niej fragment ornamentu, kolorowy szlaczek czy częœć kwiatka, tym cenniejsze było znalezisko. Znajdowaliœmy te skarby na przekopywanych grzšdkach, w bliskoœci domów okolicznych i oczywiœcie w otoczeniu œmietników. Mieliœmy tego bogate i urozmaicone kolekcje. Raz zdarzyła się rzecz bardzo dla mnie ciężka i nieoczekiwana. Chcšc ojcu zrobić niespodziankę, przez kilka dni z trudem i starannie wycinałam scyzorykiem w korze dwu brzóz rosnšcych w ogrodzie obok siebie jego imię i nazwisko i moje imię i nazwisko. Potem, któregoœ rana, kiedy robota była skończona, zaprowadziłam go do tych brzóz i pokazałam napisy. Z wyciętych liter wypływał czerwonawy sok. Gniew ojca był tak dla mnie nieoczekiwany, jego wzburzenie tak gwałtowne, podniesiony jak nigdy głos przeraził mnie do głębi. Mówił, że nigdy, przenigdy, nigdzie, nie wolno tego robić, że "jeœli chcesz, żeby o tobie pamiętano, to w inny sposób pracuj na to w życiu, a w dodatku te drzewa, żywe zranione drzewa, które teraz płaczš, czy możesz na to patrzeć?" Chyba ten gniew zrozumiałam, błagałam o przebaczenie jego i te dwie brzozy. Wracajšc do tych zabaw, wydaje mi się, że nie mogły one zachwycać pani Janiny Mortkowiczowej, która przyjeżdżała do nas często i z uwagš obserwowała mnie. W dodatku ugryzłam jej siostrzeńca Janka, którego kiedyœ przywiozła do Konstancina. Bardziej lubiłam wtedy siostrę Jakuba Mortkowicza Edzię i obie panny Beylinówny, Karolę i Stefę. Przepadałam za wyjazdami do Warszawy do księgarni Mortkowiczów na Mazowieckiej 12. W wielkim pomieszczeniu, o œcianach pomalowanych na ciemnoszafirowy kolor, stały dookoła szafy i półki pełne najwspanialszych ksišżek, jedna œciana zawieszona była reprodukcjami, a poœrodku niej stał wielki odlew "Dawida" Donatella, w okršgłym kapelusiku ocieniajšcym młodzieńczš twarz. Przed ladš stały dwa okršgłe stoły z najnowszymi wydawnictwami. Wiedziałam już, gdzie stojš ksišżki napisane przez ojca. Księgarnia miała dwie wielkie wystawy pełne wspaniale oprawnych wydawnictw i obrazów. Za księgarniš, obok kasy, przy której siedziała uœmiechnięta Edzia, wchodziło się do małego gabinetu, gdzie urzędował Jakub Mortkowicz i gdzie zawsze pełno było goœci, ale głównymi goœćmi byliœmy my. Okna tego gabinetu wychodziły na malutki ogródek, właœciwie kilka starych krzewów bzu, tam była kawiarnia "Ziemiańska", gdzie ojciec i mama bardzo często chodzili, mnie raczej zostawiajšc w księgarni na oglšdaniu i już po trosze wczytywaniu się w najrozmaitsze wydawnictwa polskie i zagraniczne, albumy reprodukcji i teki grafiki. Ale czasem zabierali mnie do "Ziemiańskiej", kiedy, chyba na ostatki czy z jakichœ innych okazji, można było znaleŸć w pšczku pienišżek. Bez pienišżka ciastka tam i tak były wspaniałe, ustawione na stoliku w piramidę na obracanej wielopiętrowej paterze. A może te patery były u "Lourse'a". Tam także chodziłam, z mamš i z ojcem, na lody. Czasem jadaliœmy obiad w Hotelu Angielskim na Wierzbowej. Były tam cudowne krzesła z wysokimi drewnianymi oparciami, w które poœrodku wprawione było owalne, ciemnozielone szkło, wypukłe oko, Ÿródło mojego zachwytu i pożšdania. Ale umocowane to było doskonale, nie było żadnej nadziei, aby którekolwiek wypadło czy dało się wydłubać. Wszystko w tym Hotelu Angielskim było ciemnozielone, obicia œcian i krzeseł, gładkie dywany i zasłony w drzwiach i oknach. Na zawsze słowo "angielski" jest dla mnie takie właœnie, ciemnozielone. Zaczęły mnie interesować wystawy sklepowe, cišgnęłam do nich mamę. Był taki sklepik na Żurawiej, malutki, zagracony œmieciami, bez, chyba, żadnej specjalnoœci. Wystawy, bardzo zakurzonej, nigdy nie zmieniano, a na tej wystawie na nitce czy gumce wisiał mały porcelanowy aniołek ze skrzydłami. Na pewno by mi go kupili, gdybym o to poprosiła, ale jakoœ wolałam do niego tęsknić i myœleć o nim, jak on tam fruwa za tš brudnš szybš, niż go mieć na własnoœć. Były i przepiękne sklepy z sukniami, fryzjerzy z cudnymi paniami z wosku, które miały maleńkie usteczka i bardzo czarne brwi, jubilerzy i antykwariusze, gdzie przyglšdałam się pierœcieniom i umieszczałam je potem na swojej małej ręce, której kontur obrysowywałam ołówkiem. Lubiłam chodzić po ulicach i jeŸdzić dorożkš, ale powrót kolejkš do domu wieczorem był najmilszy. Nadeszło jednak lato i mieliœmy jechać nad morze. Tym razem nie do Orłowa, ale do wioseczki rybackiej, dalej w głšb zatoki położonej, która się nazywała Gdynia. Przygotowania do drogi trwały doœć długo, bo jechaliœmy na całe lato i całym domem. My, Ludwika, Puk, zabierało się poœciel i garnki, nieskończonš iloœć pakunków nadało się na bagaż, a my wreszcie wsiedliœmy do pierwszej klasy, bardzo eleganckiej, gdzie nad każdym siedzeniem była przypięta koronkowa serwetka. Jechaliœmy wygodnie aż do Torunia. Tam nagle do naszego przedziału wszedł młody panek, a ponieważ wszystkie miejsca były zajęte, powiedział do ojca: "Niech pan dzieciaka weŸmie na kolana". Na tego "dzieciaka" wszyscyœmy zesztywnieli, bo tak przecież nikt nigdy nie mówił, ale ojciec cicho i grzecznie powiedział, że dziecko ma swój bilet i tym samym prawo do swojego miejsca. Co się potem rozpętało, nie sposób opisać. Ten pan wrzeszczał i wymyœlał, mama siedziała, nieruchomym, cudownym profilem obrócona do okna, jakby nas nigdy nie znała, Puk szczekał bez ustanku, a ojciec grzmiał strasznymi, groŸnymi słowami, w pasji, jakiej nigdy nie widziałam. To było straszne i wspaniałe, siedziałam na tym swoim miejscu tak cudownie broniona, ale i przerażona. Po pewnym czasie ktoœ wysiadł, ten typ dostał miejsce, ale do samej Gdyni trwała między nimi ta oddalajšca się burza, pomruki o tym, że ci, co powinni jeŸdzić bydlęcymi wagonami, pchajš się teraz do pierwszej klasy, że na dobrš sprawę można by oddać kogoœ do sšdu za zniewagi i tak dalej. W końcu w Gdyni wysiedliœmy i wszystkie nasze bagaże i my sami pojechaliœmy do domku pana Plichty, szewca, gdzie były wynajęte te pokoje dla nas. Był to domek ceglany, jeden z nielicznych murowanych, niedaleko od zatoki i ładnej czystej plaży. W prawo z daleka widać było urwisko tuż nad wodš, za nim było Orłowo. Spacery były tu mniej ładne niż tam, najbliższy las rósł na Kamiennej Górze, ale trzeba się tam było doœć ostro wspinać. Czasem drogš, która okršżała Kamiennš Górę albo samym brzegiem morza można było dojœć do œlicznej doliny na Redłowie, gdzie były trawy i kwiaty bardzo bujne, bo osłonięte lasami od wiatru. Tam chodziliœmy bardzo często, jeœli w Gdyni i na plaży dšł wiatr, który męczył ojca. I tutaj, jak wszędzie, zaraz zaczęliœmy mieć goœci. Przychodziła pani Schmidtowa, miała jedyny w Gdyni pensjonat, stary pan Abraham, pan Kozikowski, a przede wszystkim bardzo wielu młodych, bo w Gdyni były wtedy dwa obozy, harcerski i studencki. Chodziliœmy tam do nich często, z nimi także czasami gromadš na plażę albo na spacer, oni po prostu, gdyby mama nie broniła ojca, przychodziliby do niego stale, ale oczywiœcie jego samotnoœć, czyli praca i odpoczynek, i sen były zawsze i wszędzie najważniejsze na œwiecie. W kilka dni po przyjeŸdzie dostali rodzice zaproszenie do Wejherowa na uroczystoœć mojemu ojcu poœwięconš. Przysłano po nas wczesnym rankiem bryczkę zaprzężonš w parę œwietnych koni, była œliczna pogoda, a droga długa, ale piękna, przez rzeczkę Redę i jej rozlewiska, przez torfowiska i lasy. Ojciec zachwycał się tš okolicš, postanowił kupić tu, za Kępš Oksywskš, jakiœ mały majšteczek, gdzie mieszkalibyœmy sobie, jeżdżšc nad morze bryczuszkš zaprzężonš w kuca. Opowiadaliœmy sobie już, jaki on będzie, jak się będzie nazywał i jak nam się tam będzie żyło. Wreszcie dojechaliœmy do Wejherowa. Tam w sali "Sokoła", umajonej wieńcami i choršgwiami, powitano nas uroczyœcie orkiestrš i weszliœmy do œrodka, gdzie na sali siedział zbity tłum ludzi. Ojciec, który w drugiej częœci uroczystoœci miał wygłosić przemówienie, poszedł zaraz gdzieœ za kulisy, a my z mamš zostałyœmy posadzone w pierwszym rzędzie krzeseł. Pierwszym punktem programu miało być powitanie pisarza. Wszyscy się uciszyli i z dwu stron sceny weszli dwaj panowie - ojciec, a naprzeciwko niego ten awanturnik z pocišgu. Nim zdšżyłam cokolwiek wykrztusić, mama zamknęła mi usta dłoniš i strasznym spojrzeniem nakazała milczenie, ale wiedziałam, że wszystko się w niej trzęsie od œmiechu. Obaj panowie po sekundzie znieruchomienia wycišgnęli do siebie ręce i potrzšsajšc nimi bardzo długo, wyrażać zaczęli swojš radoœć z poznania się. Pan ten był działaczem kultury, który jechał właœnie wtedy, aby zorganizować w Wejherowie uroczystoœć ku czci Żeromskiego. Ile szczęœcia, jaki zaszczyt, jakie wzniosłe uczucia przeżywał podczas swego przemówienia - trudno opisać. Ojciec podziękował równie pięknie. Potem była częœć artystyczna, podczas której obaj siedzšcy obok siebie uœmiechali się i dzielili wrażeniami. Potem ojciec miał odczyt i tak się ta piękna uroczystoœć skończyła, był doskonały obiad i wróciliœmy do Gdyni, do domu. Ojciec co rano, kiedy jeszcze nie byłyœmy gotowe, chodził nad morze, gdzie robotnicy pracowali nad budowš pierwszego mola. Coraz dalej od brzegu wbijali w dno wielkie drewniane bale, przykrywajšc je potem deskami. Tym pierwszym gdyńskim pomostem szedł za nimi krok w krok, stał oparty na lasce, patrzył na tę pracę, pytał i dowiadywał się o szczegóły budowy. Wreszcie zaczęli nazywać go panem inżynierem, myœleli pewnie, że ich nadzoruje czy sprawdza. Zwiedzaliœmy także okręty wojenne, zapraszani przez komandorów na herbatki, a nawet raz odbyliœmy przejażdżkę po morzu kontrtorpedowcem, nazywał się chyba "Józef Piłsudski". Ale to nie była dla nas taka nowina, bo po zatoce pływaliœmy często do Gdańska albo na Hel. Do tego nowego mola przybijały na zmianę dwa stateczki pasażerskie. Jeden nazywał się "Monika", a drugi "Paul Benecke". "Monika" dla mnie oczywiœcie była ładniejsza, chociaż trochę krzywa. Zawsze przy najspokojniejszym morzu szła przechylona wyraŸnie na prawy bok. Hel podobał nam się bardzo, jego œliczna ulica z rybackimi domkami, cała w zieleni, bo dachy domów poroœnięte były œciœle kamiennš różš, roœlinš płaskš i mięsistš, która obrastała dachówki, tak że ich wcale nie było widać. A œrodkiem rosły gęste drzewa, czysto tam było i jakoœ jak w bajce, za domami rozcišgnięte sieci mglisto zasłaniały zatokę, a zaraz dalej zaczynał się las sosnowy, bardzo stary, przechylony cały od zachodniego wiatru we wschodniš stronę. W lesie były dróżeczki bardzo wšskie w zwartym poszyciu borówek, ten las cišgnšł się aż do cudownej, rozległej, nie kończšcej się plaży, oddzielonej od lasu tylko pasmem wydm i ostrš szarš trawš. Plaża była cała przez wiatr pofalowana drobniutko, tak samo, jak pofalowane było dno morza przez wodę. Œlady stóp zostawały na piasku aż do twardej ciemnej smugi omywanej przez fale. Ale to były tam na Helu tylko wizyty, wracaliœmy do Gdyni "Monikš", patrzšc pod zachód na wzgórze witomińskie i na widoczne z daleka dwa wielkie buki, wyższe o wiele od wszystkiego, co rosło dookoła. Gdyński pobyt nie bardzo był udany. Ojciec nie czuł się dobrze, męczyła go niepewna pogoda, częste burze. Pamiętam jednš, w nocy, kiedy biało było od błyskawic, a piorun rozwalił stojšcš niedaleko od naszego domu stajnię. Rano oglšdaliœmy ten budynek rozłupany po prostu na dwoje jak siekierš. Także tego roku Puk zginšł nagle i wbrew przewidywaniom nie wracał przez wiele dni. Szukaliœmy go wszędzie, aż wreszcie przyszła od kogoœ poufna wiadomoœć, że widziano, jak Puka porwali marynarze okrętu wojennego i na szalupie zabrali ze sobš na morze. Ten okręt, poławiacz min, odszedł z gdyńskiej redy i dopiero po pewnym czasie zobaczyliœmy go znowu. Ojciec i mama podpłynęli wtedy łodziš do burty okrętu i zażšdali widzenia się z dowódcš. Targi i wykręty trwały jakiœ czas, aż wreszcie Puk został im oddany. Ten pies miał w sobie jakiœ, widać, tajemny psi czar, bo cišgle go nam kradli, przyznawali się do niego albo po prostu porywali go brutalnie, jak pewna pani, która w Konstancinie podeszła do mnie, kiedy trzymałam go na rękach, czyhajšc z innymi dziećmi na drezynę przy plancie. Ta pani wyrwała mi Puka, przemawiajšc do niego czułym obcym imieniem, i uciekła. Wszystkie dzieci poleciały z rykiem do domu, ojciec wybiegł, za nim mama, Ludwika i reszta mieszkańców, i dzieci. Dogoniliœmy tę paniš już na stacji kolejki i odbiliœmy Puka. Innym razem nie było go kilka miesięcy, bo także był u kogoœ w niewoli. Trzeba powiedzieć, że był to wyjštkowo œliczny i wdzięczny pies i bardzo nas kochajšcy, chociaż usposobienie miał Casanovy. Po powrocie z Gdyni przygotowywaliœmy się spokojnie do zimy. Sadziło się jeszcze rozmaite krzewy w ogródku, grabiło liœcie na kompost, sprowadzało węgiel. Ojciec pisał jak zawsze każdego rana aż do obiadu. Ale nagle przyszła bardzo ciężka jego choroba. Nie było u nas telefonu, apteka nie była pewnie jeszcze tak bardzo dobrze zaopatrzona, a kochany nasz tamtejszy doktór Buczkiewicz, który leczył wszystkich w okolicy, nie mógł sobie dać rady i zatamować gwałtownych krwotoków z nosa ani ustalić ich przyczyny. W końcu okazało się, że była to forma grypy czy hiszpanki, ale trzeba było ojca prędko przewieŸć do Warszawy. Jak przez mgłę pamiętam, że był to samochód użyczony przez pana Pfeiffra z willi "Polski dworek", ale czy tak było na pewno? A może był to samochód pastora Machleida? Doœć, że po kilku dniach pobytu w "Omedze", gdzie ojciec nie chciał zostać, wszyscy zamieszkaliœmy u państwa Mortkowiczów na Okólniku 5. Mieliœmy tam dwa pokoje, tak że ojciec miał dobre warunki do pracy, a pisał wtedy "Wiatr od morza". Jego stan zdrowia poprawił się na tyle, że wychodziliœmy na spacery, a on chodził obok do Biblioteki Krasińskich. Raz, kiedy wszyscy troje wsiedliœmy do windy, ta nagle zatrzymała się między piętrami i otoczyły nas kłęby dymu. Jak to długo trwało, nie wiem, nim nas œcišgnięto na dół, ale oboje woleli już bardzo powoli wchodzić na pište czy szóste piętro, niż wsiadać do tej piekielnej klatki. Zaczęły się dla mnie tej zimy pierwsze lekcje, chociaż już po trosze pisałam i czytałam nieŸle. Mama z paniš Wagnerowš, matkš Basi, znalazła nam pewnš starš pannę, Franię Dšbrowskš, która przychodziła na Okólnik na te lekcje. Ale ich program ubożał i kurczył się, aż w prędkim czasie zostały nam z bezradnš i zrozpaczonš pannš Franiš tylko lekcje muzyki. Zapamiętałam z nich piosenkę œpiewanš na głosy: Przez góry, przez lasy, lecimy tu, Już skrzydła omdlały, już brak nam tchu, Witajcie, witajcie, do gniazdek wracajcie, Po trudach podróży spocznijcie tu. My z Basiš œpiewałyœmy zawsze na zakończenie: "Spocznijcie tam", co doprowadzało pannę Franię do łez, ale było logiczniejsze, zwłaszcza, że miałyœmy sobie akompaniować gestami, więc pokazywałyœmy "tam", czyli na drzewach. Drugi utwór był gamš ze Szkoły Różyckiego, ale miał tytuł "Skarga sieroty". Kiedy zaczynałam klepać tę wprawkę, mama mówiła: "Przestań, przestań, to takie rozdzierajšce". I tak skończyła się niepostrzeżenie nauka muzyki, razem z pannš Franiš Dšbrowskš. Zresztš zawsze uważałam, że Lipek miał œwiętš rację mówišc, że granie na fortepianie byłoby rzeczš nadzwyczajnie dla niego miłš i łatwš, gdyby się nie okazało, że każdš rękš trzeba grać co innego. Poza tymi zajęciami były jeszcze częste i męczšce wizyty pana Janusza Korczaka. Jego sposób rozmowy z dzieckiem, nawišzujšcy w treœci do wyobrażeń czy wyobraŸni dziecinnej, krępował mnie i dziwnie zawstydzał. Nie było nigdy między nami żadnego porozumienia, miałam zawsze ochotę odpowiedzieć mu co innego, niż to, czego się spodziewał, ale jak mogłam wiedzieć, czego się spodziewał? To samo uczucie przekory, uporu miałam przy pani Mortkowiczowej, kiedy zadawała mi swoje pytania z haczykiem. Doœć lubiłam Hankę Mortkowiczównę, ale kiedyœ zapytana przeze mnie, co czyta, odpowiedziała, że jest to dzieło filozofa, który mówi, że œwiat, że wszystko, co jest dookoła nas, nie istnieje naprawdę, a jest tylko naszym wymysłem. Bardzo długo nie dawało mi to spokoju. Oglšdałam swojš rękę - tej ręki nie ma? To dlaczego widzę jš zawsze takš samš? A mama, brzozy w ogrodzie, sukienka, którš noszę? Nic nie istnieje, wszystko jest wyobrażone i na niby? Te myœli były właœciwie nie do zniesienia. Zima była długa, znów wróciły okropne spacery do Parku Ujazdowskiego - "Pobiegaj sobie, Mumciu, pobiegaj sobie" - więc biegłam przez wydeptanš góreczkę, przez kamienie na sztucznym strumyku, gdzie było tylko trochę lodu, dookoła ogromnego pustego gazonu przy bramie, a dla wiadomoœci rodziców byłam ważona u pana w bramie, który miał dziwnš wagę w budce, jak fotel, na którym się siadało. Cišgle ważyłam za mało, bo przy każdym jedzeniu słyszałam: "Jeszcze troszkę, no, pogryŸ prędzej". Przed œniadaniem brałam ferrofitynę w długich kapsułkach, a przed obiadem tran. To już była groza. Miałam to pogryzać czarnym chlebem z solš, ale przy każdej łyżce, każdego dnia wybuchały sceny, proœby i groŸby obustronne, aż wreszcie za każdš butelkę tranu zaczęłam dostawać prezenty - małe mebelki wielkoœci pudełka od butów. Było tam małe pianino, białe, z klawiszami, na których można było coœ cymbałkowo zagrać, była kuchnia z fajerkami i komplet garnuszków, i stolik z fotelikami. Wszystko ładnie i starannie wykonane, nie były to właœciwie mebelki dla lalek, zresztš nie miałam ani lalek, ani misiów, raczej można było wyobrażać sobie siebie samš, zmniejszonš jak Doktór Muchołapski, zasiadajšcš do pianina na malutkim foteliku. To przepłacanie mnie za tran nie było może bardzo pedagogiczne, ale załatwiało jakoœ sprawę. Basia za to przepadała za tranem i wylizywała ze smakiem każdš łyżkę. Wszystkieœmy zresztš ten tran brały. Rodzice nasi zaczęli się poważnie zastanawiać nad stworzeniem jakichœ lekcji czy kompletów, na których uczyłybyœmy się czegoœ rozsšdnego, ale to już miało nastšpić od przyszłego roku. Tymczasem nadeszła wiosna i znów przenieœliœmy się do Konstancina, ojciec był zdrowy, znów chodziliœmy na nasze spacery, ale zmieniło się w domu o tyle, że na dole mieszkali teraz lokatorzy. Pewnie żeby dom nie był tak pusty podczas naszych wyjazdów. Byli to bardzo mili państwo Skargowie, rodzina z Litwy, z dwiema dziewczynkami trochę młodszymi ode mnie, Haniš i Basiš. Przybyło tym samym w domu dzieci, mama miała na dole szalenie miłš i wesołš paniš Halinę Skarżynę, z którš bardzo się zaprzyjaŸniła. Ojciec dziewczynek, pan Piotr Skarga, był bardzo wysoki, gruby, z ogromnymi wšsami. Przyjechała także z Litwy pani Œwiętorzecka z drugim wnuczkiem, małym Ziukiem. Wszyscy oni mówili œlicznymi œpiewnymi głosami, było nam z nimi bardzo dobrze, zupełnie wystarczajšco mieœciliœmy się w pięciu pokojach na górze. Obie dziewczynki włšczyły się zaraz we wszystkie dziecinne zabawy, wieczorami w ogrodzie jeszcze więcej było tupotu i okrzyków, kiedy pojawiała się Kikica, handlarka, wędrowna Żydówka jeszcze więcej sprzedawała w naszym domu perkalików, batystów i kretonów, a ojciec nie wzdychał z zazdroœciš nad moimi chudymi nogami, bo i Hania, i Basia były chudsze ode mnie. Państwo Skargowie byli chyba znajomymi rodziców Basi Wagnerówny, bo obaj ojcowie, pan Wagner i pan Skarga, bardzo często przyjeżdżali do Konstancina taksówkš z Warszawy i wepchnšwszy do niej ile się dało dzieci, zabierali nas na przejażdżki nad Wisłę, do Piaseczna albo na maliny do Słomczyna. Ale lato nadchodziło i znów zaczęliœmy się wybierać nad morze, tym razem nie do Gdyni ani Orłowa, ale na Hel. Dojechaliœmy tam prosto kolejš, nie zatrzymujšc się nigdzie, po niesłychanie długiej i męczšcej podróży. W tej podróży zdarzyła mi się rzecz przerażajšca. Spałam twardo w wagonie sypialnym, kiedy pocišg zatrzymał się w nocy na długo we Wrzeszczu. Rodzice zmęczeni nocnš jazdš i bezsennoœciš wysiedli oboje i spacerowali po peronie, zostawiwszy mnie samš w przedziale. Obudziłam się nagle i zobaczyłam za oknem napis oœwietlony lampami, budynek stacyjny i rodziców spacerujšcych niedaleko. Leżałam nie œpišc, kiedy nagle pocišg szarpnšł, ruszył i nabierajšc szybkoœci zostawił za sobš stację, peron i rodziców. Było to zwykłe na tej stacji węzłowej przetoczenie pocišgu z jednego peronu na drugi i po pewnym czasie zobaczyłam znów œwiatła, stację i rodziców. Pewnie niedługo to trwało, ale przez ten czas przeżyłam w ciemnoœci pierwsze przerażenie, zagubienie, samotnoœć, myœlałam, że już ich straciłam, że nie odnajdziemy się nigdy, pierwszy raz byłam sama. Kiedy wsiedli do pocišgu, nie powiedziałam im nic o tej strasznej chwili, ale oni się domyœlili, bo zasnęłam potem między nimi, trzymajšc ich za ręce. Ale rano okazało się, że pocišg toczy się między dwoma morzami po wšskim skraweczku ziemi, blask bije od drobnych fal po obu stronach i tylko szare, ostre trawy przysłaniajš tę œlicznš, bliskš wodę. Wysiedliœmy na Helu i przez znajomš zachwycajšcš wioseczkę, w zapachu dymu z wędzarni i œwieżego chleba pieczonego z samego rana, dotarliœmy poprzedzani przez wózek wiozšcy nasze walizki do "Kurhausu". Tam rodzice zajęli dwa pokoje na pierwszym piętrze, a poza tym ojciec dostał rodzaj pracowni w wieżyczce, gdzie miał spokój do pisania i widok na cały Hel od nasady jego aż po zagięty cypel, gdzie zbiegały się dwie fale, z pełnego morza i z zatoki, za zwartš, czarnš zieleniš sosnowego lasu. Tuż przed "Kurhausem" była plaża i molo z nagrzanych słońcem srebrnych desek, między którymi widać było dno, drobne fale i stada maleńkich, lœnišcych rybek, prawie przezroczystych, które zwracały się nagle wszystkie w prawo lub w lewo albo nieruchomiały między powiewajšcymi wodorostami przy palach wbitych w dno. Hel był cudowny. Białe dróżeczki prowadziły w lesie na drugš stronę cypla, gdzie plaża, szeroka i oœlepiajšca, rozcišgała się nad pełnym morzem w nieskończonoœć w obie strony. W lesie sosny, zwłaszcza jedna, były jak okręty porozkładane przez wiatr olbrzymimi pniami nisko w zieleni borówek, zbitej i równej jak woda. W tych borówkach były żmije, które straszyły naszych rodziców, a nam dodawały podniecajšcego niepokoju w zabawach. Ale nikt nigdy nie był przez żmiję napadnięty, trzeba było tylko uważać na œcieżce na plamach słońca, gdzie się mogły wygrzewać. Ten las i dwa morza wypełniały nam dnie. Rano nad pełnym morzem, między kšpielš a suszeniem się w ciepłym piasku i znów kšpielš. A popołudnie nad łagodnš, przezroczystš zatokš, nieskończone brodzenia i wyprawy w morze po kolana w wodzie, bo płycizny cišgnęły się daleko. Zabawy na plaży i molo trwały aż do chwili, kiedy słońce czerwone i wielkie zatapiało się w wodzie. Dzieci było tam dużo. Tego roku zaprzyjaŸniłam się z Hankš Ratajównš. Wszyscy troje podobali mi się bardzo. Pani Ratajowa była jasna, miała naprawdę złote włosy i była cała różowa, a jej mšż, marszałek Maciej Rataj, chudy, wysoki, z pięknš pobrużdżonš twarzš, miał włosy bardzo krótko obcięte, stały te włosy ładnš, równš szczoteczkš nad jego ptasimi oczami. Hanka miała pewnie tyle lat co ja, była podobna do matki, taka sama jasna, i nosiła gruby, ciasno spleciony ogromny złoty warkocz, a dokoła czoła latały jej małe, skręcone promyki włosów. Aktor Kazimierz Kamiński mieszkał w "Kurhausie" obok nas z żonš i dwoma chłopcami. Mieszkali tam także z rodzicami Danusia i Staœ Dygatowie. Oboje chudzi i powycišgani szybkim roœnięciem. Trochę potem przyjechał doktór Zieliński z żonš i synem Bronkiem. Myœmy wszyscy byli chyba trochę gorzej wychowani od Bronka, bo już dawniej dziczeliœmy po trochu w tych lasach i na plażach. Nasze włosy, Haneczki Ratajówny warkocz ze złota, rudawe kręcone Danusi Dygatówny, moja ciemna kręcona "szopa", jak mówił ojciec, pełne były zawsze piasku. Chłopcy byli przezornie strzyżeni przy samej skórze, co też natychmiast zrobiła z Bronkiem jego mama. Byliœmy wszyscy opaleni na czarno, chudzi i ubrani w wypłowiałe od słońca szmatki. Nie wszyscy z mieszkańców "Kurhausu" mieli dzieci. Była tam młoda para, Bohdan Pniewski i jego nowo poœlubiona żona, bardzo piękni, biegajšcy razem daleko wzdłuż morza, tacy zgrabni i zapatrzeni w siebie, jakby nikogo nie było naokoło. Ojciec chodził na dalekie spacery samym brzegiem, gdzie bose stopy nie zostawiały œladu. Miał białe albo bardzo jasne płócienne ubranie i na wielkim słońcu osłaniał głowę miękkš białš maciejówkš z daszkiem. Dzieci czasem cišgnęły za nim, a czasem ginšł nam w oddaleniu. Nosił ze sobš mały notes, przystawał i pisał w tym notesie, a że zabrakło mu kiedyœ jego ołówka, zabrał sobie mojš zielonš kredkę i niš pisał aż do zupełnego wypisania, kiedy już nie zatemperowane drewienko drapało papier notesu. Potem wracał z tego pustego oddalenia, gdzie już tylko mewy krzyczały nad nim kręgiem, i siadał na wzgóreczku nad plażš w cieniu sosny, gdzie mama czytała, rozmawiała z kimœ, kto nadszedł, ale cały czas nie odrywała uwagi ode mnie w gromadzie dzieci na dole i od czasu do czasu wydawała ostrzegawczy krzyk, kiedy zobaczyła mnie zbyt daleko w wodzie. Ale sama zrobiła nam kiedyœ okropnš rzecz. Całe towarzystwo wybrało się łodziš rybackš na pełne morze. Kilka osób wiosłowało na zmianę, mama pojechała z nimi. Była pogoda, ale nagle œciemniło się i lunšł deszcz, od którego morze robi się białe i matowe, a kiedy przeleciał, podniosła się z wody mgła, tak gęsta, że ci w łodzi stracili zupełnie orientację. My z ojcem niepokoiliœmy się, a wreszcie rozpaczali z każdš chwilš bardziej. Staliœmy na cyplu bezradni, nie wiem jak długo, była to męka i rozpacz najgłębsza. Wreszcie w tej mgle usłyszeliœmy łódŸ i głosy. Biegliœmy plażš wzdłuż zatoki do mola, gdzie oni wreszcie przybili. Dużo póŸniej mama opowiedziała nam, że kiedy się tak błškali w tej mgle na pełnym morzu, nagle tuż nad nimi zupełnie blisko ukazał się dziób białego statku, który mógł ich rozbić i zatopić, nawet tego nie zauważywszy. Ledwo się na tej łodzi mogli utrzymać w głębokich falach przez statek zostawionych. Ojciec przy tym opowiadaniu siedział z twarzš zasłoniętš rękami, a potem jeszcze raz wybuchnšł okrutnym gniewem na tych, którzy mamę na tę wycieczkę namówili. Ale to była jedyna zła przygoda. Bo nawet kiedy zanosiło się na deszcz, biegliœmy nad zatokę i czekaliœmy na niego. Nadlatywał białš wspaniałš œcianš, był ciepły i dzwonił rosnšcym, lecšcym po wodzie dŸwiękiem, a my biegliœmy naprzeciwko niego krzyczšc: "Dzwoni, dzwoni, dzwoni". Jadalnia "Kurhausu" była tuż nad plażš, cała oszklona, obiady były wspaniałe, cišgle jedliœmy ogromne flšdry, na wszystkie sposoby przyrzšdzane, ale najlepsze chyba były wędzone, chropawa bršzowa skóra łatwo œcišgała się z różowawego wnętrza. Czasem chodziliœmy na obiady do jedynej na Helu restauracji "L”ven Grube". Miała nad drzwiami, które otwierały się w połowie (żeby wejœć, trzeba było odepchnšć górę i dół), wielkiego złotego lwa. W œrodku było ciemnawo, pachniało rybami i piwem, z okien po drugiej stronie widać było port rybacki, zatokę i sieci, kutry i przewrócone stare czarne łodzie. Ojciec brał do obiadu butelkę czarnego porteru i trochę zawsze dostawałam ja pierwsza, samš właœciwie pianę. Mama mówiła, że od porteru się tyje, pewnie dlatego ojciec chytrze pozwalał mi to pić. Na deser były ciasteczka z różowej piany, lekko przypieczone od góry, słodkie piramidy na spodzie z kruchego ciasta z konfiturami. Bardzo te obiady tam lubiłam, byliœmy wtedy sami we troje. PóŸnym popołudniem ojciec i mama spacerowali tam i z powrotem po molo w towarzystwie państwa Ratajów, doktora Zielińskiego, państwa Kamińskich i innych osób, a dzieci na piachu pod deskami mola jeszcze kończyły, już nie w wodzie, swoje zabawy, krzyczšc jak stado ptaków pod wieczór. I znów następnego dnia leżeliœmy na końcu mola, z twarzami przylepionymi do ciepłego drewna, żeby przez szpary patrzeć na różowe meduzy, łagodnie unoszšce się i opadajšce w cichej wodzie przeœwietlonej słońcem. Chyba przez całe tamto lato nie było dłuższej niepogody czy chłodu, tylko te dzwonišce deszcze, przebiegajšce przez zatokę, prędko, a bez wiatru. Pod koniec tych trzech miesięcy wróciliœmy na jesień do Konstancina. Ojciec pisał, bo czuł się dobrze, jeŸdził na próby do teatru i do wydawnictwa, na zebrania i odczyty, ale gdy nadeszła zima, znów zaczšł się czuć gorzej, kilka razy przeziębił się i trzeba było umieœcić się w Warszawie u ciotki Anieli na Wspólnej. Przychodził do nas wtedy doktór Leon Zieliński, który zaprzyjaŸnił się bardzo z naszš rodzinš, leczył po trosze nas wszystkich na takie drobne niedomagania. Ciotki Anieli nie było, bo wyjechała z wujem Janem Kleczyńskim na placówkę dyplomatycznš do Essen. U nas tej zimy chyba nastšpiła bardzo ważna zmiana w życiu domowym. Przyszła do nas nowa gosposia, pani Jadwiga Górska. Była grubawa, bardzo starannie zawsze ubrana, nosiła pod brodš œlicznš starš broszkę z turkusów, a w niedzielę wkładała jeszcze kolczyki i pierœcionek z tych kamieni. Pochodziła z rodziny drobnej szlachty, wyzutej ze wszystkiego po Powstaniu 63 roku i trochę potem schłopiałej. Wychowywała się od dziecka w rodzinie Trapszów, gdy dorosła, została pannš służšcš gdzieœ w Rosji, a po powrocie była garderobianš Mieczysławy Ćwiklińskiej i objeŸdziła z niš całš Europę. Mówiła nieŸle po francusku i kiedy baba przynosiła do kuchni masło czy œmietanę, Jadwiga naradzała się z mamš nad jakoœciš tego towaru właœnie po francusku. Poczštek był trudny, bo kiedy ojciec zobaczył jš po raz pierwszy, wywołał mamę do drugiego pokoju i powiedział: "Jakże ja, moja Haniusiu, powiem tej damie, żeby mi koszulę uprasowała?" Ale Jadwiga okazała się bardzo prędko ideałem gosposi, była silna, wszystko umiała zrobić, cudownie gotowała, była zawsze wtedy pod rękš, kiedy była potrzebna, nie za wiele mówiła, ale uœmiechała się dyskretnie, kiedy mowa była o tym czy innym aktorze czy aktorce, bo znała całe to œrodowisko doskonale z okresu swojego pobytu u Ćwiklińskiej. Miała jeszcze jednš cechę bardzo cennš. Ile razy weszło się do kuchni, choćby nie wiem kto i ile osób miało być na obiedzie czy kolacji, w kuchni panował zawsze ład, tak jakby ona właœnie skończyła robotę. A gdy jš rzeczywiœcie skończyła, wieczorem siadała przy stole pod lampš i czytała polskie albo francuskie romanse, wcierajšc sobie równoczeœnie w ręce glicerynę z cytrynš, bo o ręce bardzo dbała. Często w tym czasie ukazywały się w prasie wywiady z moim ojcem, zaczynajšce się zdaniem opisujšcym czcigodnš teœciowš Mistrza palšcš w piecu lub œcierajšcš kurze. Jadwiga uwielbiała ojca, a mamę i mnie otaczała jednakowš czułš opiekš. Ojciec wyjštkowo jš polubił, ufał jej zupełnie, zwłaszcza jeœli chodziło o mnie i jej nad domem opiekę. Bo przypominam sobie, że przez bardzo krótki czas, przed Jadwigš, była u nas na Wspólnej jakaœ koszmarna Eleonora, czarna, zębata i ponura, która przyłapana na wyłamywaniu drzwi szafy czy komody powiedziała: "No to co, że kradnę? Kradnę i zaraz się spowiadam, i spokój". I dodawała jeszcze, żeby jej nie denerwować, bo jš kiedyœ wœciekły pies pogryzł. To już nie miało właœciwie sensu, ale zrobiło straszne wrażenie na rodzicach. Zostawiali przecież dziecko samo z takš wœciekłš Eleonorš. Więc Jadwiga była błogosławieństwem i ja po trosze poszłam pod jej władzę. Miała ona dla mnie jeszcze jeden urok nieprzeparty. Przyjechała do nas z ogromnym kufrem z wypukłym wiekiem, a w tym kufrze były takie cudowne rzeczy, że uproszona przeze mnie czasem, kiedy rodziców nie było, wieczorem, otwierała go i pokazywała jego zawartoœć. Tam było to, co dostawała od Ćwiklińskiej przez te lata u niej. Pióra strusie, długie rękawiczki zapinane na maleńkie okršgłe perełki, gorsety obszyte koronkami, suknie z ogonami, sztywne u góry od fiszbinów, majtasy na tasiemki z rozporkiem z tyłu, torebki na długich łańcuszkach haftowane "petit point", jak mówiła Jadwiga, wachlarze ze œlicznie malowanym obrazkiem poœrodku albo koronkowe. Jadwiga wyjmowała wszystko po kolei, rozkładała na łóżku, przekładała cieniutkimi bibułkami, a ja oglšdałam to w zachwycie. Ale kiedy raz nieopatrznie i głupio poprosiłam jš, czy mogłybyœmy się poprzebierać w te rzeczy z Marysiš, Elżuniš i Basiš, Jadwiga obraziła się i rozgniewała na mnie i bardzo długo nie chciała mi nic pokazywać. To nie były rzeczy do zabawy. Tej zimy chodziliœmy wielokrotnie z ojcem i mamš oglšdać, jak rozbierajš sobór na placu Saskim. Stawaliœmy w głębi przy Krakowskim Przedmieœciu obok "Lourse'a" albo poprzez kolumnadę z Ogrodu Saskiego wpatrywaliœmy się wszyscy troje, jak ta budowla kurczy się i topnieje w cišgu tygodni. Wydaje mi się, że robota szła niezmiernie szybko. Potem zawsze szliœmy do "Lourse'a" na czekoladę, przynajmniej ja na czekoladę. Wszystko tam wydawało mi się olbrzymie. I kolumny z marmuru, i palmy, i lustra, i kelnerzy. Ja miałam tego roku pierwsze futerko. W œrodku były jakieœ ciepłe i miękkie skóreczki, a na wierzchu ciemnozielone sukno z dużym kołnierzem i mankietami z prawdziwego gronostaja z czarnymi gdzieniegdzie ogonkami. Wyszedł wtedy "Wiatr od morza", w którym przeczytałam niezupełnie zrozumiałš dla mnie dedykację. Basia także dostała egzemplarz, w którym ojciec napisał: "Basi Wagnerównie, koleżance i przyjaciółce Monisi, ofiaruję tę ksišżkę na pamištkę zabaw obydwu przyjaciółek podczas pisania tego "Wiatru" - Stefan Żeromski". Ale nie tylko "Wiatru", bo asystowałyœmy i przy pisaniu "Turonia", i "Snobizmu i postępu", i tylu innych prac, które się wtedy ukazywały czy były w próbach. Kiedy kupowałyœmy pewnego razu z mamš skarpetki dla ojca, postanowiłam mu je zadedykować. Na cienkiej bibułce czerwonš kredkš napisane jest: "Ofiaruję te skarpetki Ojcu memu z goršcym życzeniem, by się jak najdłużej nosiły". Potem jest czerwony kwiatek z listkami i podpis -"Monika". Pisywałam wtedy doœć często listy do mamy albo do ojca z pokoju do pokoju. Liniowałam papier, adresowałam kopertę: "Wielmożny Pan Stefan Żeromski w Konstancinie, dom własny". Albo na dużych arkuszach co roku, odkšd zaczęłam jako tako składać litery, pisałam na 2 wrzeœnia piękne imieninowe laurki, ozdobione kwiatkami, które mama kazała mi rysować i malować z natury. Tekst był pewnie mamy, ale pisałam i malowałam ja. Podpisane były zawsze "Twoja kochajšca cię nad wszystko córka Monika Żeromska". Przy słowie córka było zawsze trochę wštpliwoœci, ó czy u. Po tej złej jesieni i zimie, kiedy ojciec zaziębiał się raz po raz, zdecydowane zostało, że wczesnš wiosnš pojedziemy do Włoch. Rodzice wybrali na pobyt niewielkš miejscowoœć nad Zatokš Liguryjskš - Santa Margherita Ligure - i w marcu wyjechaliœmy razem z Jakubem Mortkowiczem. Byliœmy tš jazdš bardzo przejęci i trochę zdenerwowani w momencie odjazdu. Kiedy już pocišg ruszył, zaraz wszyscy się uspokoili i wygodnie rozsiedli przed całonocnš drogš. Ale nagle pan Mortkowicz wyjšł z kieszonki scyzoryk, z walizki cytrynę i siedzšc naprzeciwko nas zaczšł jš obierać, krajać i powoli zjadać. Patrzyliœmy na niego i na jego cytrynę cali œcierpnięci, mama nagle wyszła pierwsza na korytarz, potem my oboje, i tam do ciemnej nocy przeczekaliœmy ten jego apetyt, bo co pewien czas wycišgał nowy zielonkawy owoc. Ale rano byliœmy w Wiedniu i w restauracji na dworcu zjedliœmy najlepsze na œwiecie œniadanie. Były jajka w szklance, rogaliki z masłem, biała kawa, wszystko zupełnie przepyszne. Potem w cišgu dnia jechaliœmy przez góry tak olbrzymie i urwiste, że mama, nie znoszšca widoku przepaœci, stała w drzwiach przedziału, nie mogšc się zbliżyć do okna ani z jednej strony, ani z drugiej. Ja także się bałam, bo wydawało się, że pocišg się przechylał nad tymi otchłaniami albo łomotał przez galerie, gdzie co sekunda wyskakiwał przed oczy nieobjęty widok i znikał w ciemnoœci. Potem była granica i już Włochy, noc zapadała łagodniejsza. W nocy było miasto Pavia. Ojciec powiedział do mnie cicho, że tu jest chyba tysišc koœciołów. Rano byliœmy na miejscu, po jeszcze jakichœ przesiadkach. W Santa Margherita zamieszkaliœmy w hotelu o tej samej nazwie. Ale ku naszemu zdumieniu było tu tak samo zimno jak w Warszawie, padał deszcz i wiał zimny wiatr. Tylko za oknami wzdłuż drogi stał szereg daktylowych palm i ogromne kiœcie małych owocków miotały się w szeleszczšcych liœciach. Złoœciliœmy się na tę niepogodę, ale niedługo. Kiedy zaœwieciło słońce, zaczęliœmy chodzić nad morze, ale nie było tu przepięknej plaży jak na Helu. Między szosš, po której leciały sznurem samochody, a morzem leżały olbrzymie głazy, po których trzeba było się wspinać albo przeciskać między nimi, żeby spojrzeć w wodę. Ta woda była przezroczysta, œwietlista, było przez niš widać aż do dna, a tam na skałach i kamieniach siedziały przyczepione czarne jeże morskie, biegały i chowały się w szczelinach małe kraby, a raz złapaliœmy œlicznego konika morskiego, przedziwne stworzonko z idealnie skręconym ogonkiem. Chciałam go hodować w słoiku, ale nie udało się i zdechł, zasuszył się w dziwny i tajemniczy przedmiocik. JeŸdziliœmy na wycieczki do Rapallo i Portofino, ale najpiękniejsze spacery były w głšb, do sadów i ogrodów, gdzie młoda trawa pełna była kwiatów pod prastarymi pniami oliwek. Kwitły oleandry, magnolie, małe białe kwiatki gelsomino w żywopłotach jak białe krzyżyki w czarnych liœciach. Kwitły równoczeœnie i owocowały mandarynki i pomarańcze, wszystko to pachniało, aż pokój wypełniał się tš słodyczš. W tych sadach pomarańczowych siedzieliœmy najchętniej, bo były daleko od szos i samochodów. Ojca męczył ten ruch, więc przenieœliœmy się na dalszy pobyt w spokojniejsze miejsce do "Pensione Laurin", prowadzonego przez bardzo miłš paniš. Obie one z mamš doszły do wniosku, że trzeba mnie zaczšć czegoœ uczyć, myœlę, że musiałam ich męczyć swojš obecnoœciš i sama się po trosze nudziłam. Dostałam więc nauczycielkę, Włoszkę oczywiœcie. Nazywała się signora Quaquaro, miała w sobie coœ bardzo dobrego i dała się od razu polubić. Mój włoski dzięki niej poprawiał się z dnia na dzień. Opowiadała szalenie ciekawe historie o swoim ojcu, który był antykwariuszem-meblarzem w Santa Margherita. Ja zawsze uwielbiałam historie o ukrytych skarbach, tajemnych schowkach i starych znaleziskach. Więc kiedy pani Quaquaro pomagajšc sobie gestami i rysunkami zaczynała mi opowiadać, jak jej ojciec znalazł w odkręconej nodze fotela sto złotych monet, ukrytych tam przez poprzednich właœcicieli, albo jak z rozebranej kanapy wysypały się brylanty - byłam tak tym przejęta, że każdy mebel, zdawało mi się, ukrywał w sobie takš wspaniałš tajemnicę. Zaczęłam prędko mówić po włosku, ale byłam bardzo nieœmiała. Ojciec bardzo często posyłał mnie do sšsiedniego stolika w restauracji albo w pensjonacie, abym to lub owo przyniosła: "IdŸ, Mumciu, do tej pani i powiedz: "Signora, pregn sale". To było przełamywanie strasznych oporów. Umiałam to przecież powiedzieć, ale się bardzo wstydziłam. Za to bardzo prędko zauważyłam, że ojciec mówi inaczej po włosku niż mama i pani Quaquaro. W jego włoskim przeszkadzała mu łacina. Mówił na przykład qvanto zamiast quanto, albo acva zamiast aqua. Toteż poprawiałam go: "Nie mówi się - Qvanto costa -", a on mówił potulnie: "Tak, tak, wiem" - i poprawiał się zaraz. Pan Mortkowicz był z nami przez jakiœ czas w Santa Margherita i na spacerach w sadach, gdzie rosły drzewa cytrynowe, zjadał bardzo dużo tych owoców, obierajšc je jak jabłka swoim kozikiem, ale powoli przyzwyczailiœmy się do tego. Ponieważ ojciec nie bardzo dobrze znosił morskie wiatry i szalony ruch w Santa Margherita, rodzice postanowili przenieœć się w spokojniejsze jakieœ miejsce. Ale przedtem została zamówiona w Mediolanie wizyta u doskonałego lekarza, profesora Cesa-Bianchi, który miał ojca zbadać. W Mediolanie zamieszkaliœmy u państwa Teoplitzów w ich wspaniałym domu. Pani Jadwiga Teoplitzowa pokazywała mi rozwieszone wszędzie swoje niebywałe trofea myœliwskie, rogi, łby dzikich zwierzšt, skóry na œcianach i na podłogach, a w albumach tysišce fotografii swoich z polowań. Na tych fotografiach wszędzie stała jednš nogš na tygrysie, na słoniu albo na bawole, w ręku trzymajšc karabin. Wydała mi się potworem, choć była bardzo ładna. On był gruby i mały, wolałam go od niej. Profesor Cesa-Bianchi powiedział na szczęœcie ojcu dobre rzeczy o jego sercu i ogólnym stanie, więc zrobiliœmy kilka spacerów po Mediolanie. Wjechaliœmy między innymi na płaski dach Duomo, ukryty w lesie rzeŸb. Spacerowaliœmy w tym dziwnym œwiecie, a nawet byliœmy w klozeciku, których tam było kilka, co mnie niezmiernie zadziwiło, a nawet zgorszyło. Nie wiem, jak długo trwała nasza wizyta w Mediolanie. Zdaje się, że za namowš państwa Teoplitzów rodzice wybrali na dalszy pobyt Gardone nad Lago di Garda. Tu w przeciwieństwie do Santa Margherita było cicho, łagodnie, pływanie po gładkim jeziorze łodziš albo stateczkiem było bardzo miłe, choć tęskno mi było do pani Quaquaro. Zamieszkaliœmy w "Albergo Nazionale", w œlicznym ogrodzie, w rododendronach, kameliach i azaliach wszystkich kolorów. Chodziliœmy po miasteczku i oglšdaliœmy w każdym oknie sklepowym fotografię dziwnego pana w białym jakby mundurze, z klapkš na oku, w wysokich białych butach. Na każdej z tych fotografii, w zależnoœci od tego czym sklep handlował, była dedykacja, dziękujšca właœcicielom za najlepsze jajka lub ser albo chwalšca wysokš jakoœć chleba w piekarni. Każda była podpisana wysokim skoœnym pismem: Gabriele D'Annunzio. W Gardone było nam bardzo dobrze. Rodzice byli uspokojeni wynikiem wizyty u profesora Cesa-Bianchi, pogoda była œliczna i wszystko dookoła kwitło i tak pachniało, że do mieszkania przynosiło się jeszcze te zapachy w nosie, we włosach i w gardle. Ojciec chodził cišgle z jakimœ kwiatkiem gelsomino albo cytryny, który wšchał, albo w dłoni rozcierał liœć lauru, włoskiego orzecha albo tui czy cyprysa i wdychał te œlicznoœci z luboœciš na każdym spacerze. Na jednej z takich wycieczek usiedliœmy, żeby odpoczšć na niskim murku z nieforemnych kamieni, dzielšcym sad oliwny od œcieżki, która szła w górę. Za murkiem rosło wielkie, gęste, ciemne drzewo laurowe. Zerwałam sporo pachnšcych jego liœci i przepinajšc je ostrš trawkš przy łodyżkach uwiłam z nich piękny laurowy wieniec, który włożyłam ojcu na głowę. Dotknšł go rękš, nie zdjšł i powiedział do mnie: "To jest najpiękniejszy wieniec, tylko ten jest ważny dla mnie, moja córuchno". Chodził w nim aż do końca spaceru, a potem schował listki do przegródki w swoim ciemnozielonym portfelu, gdzie były najważniejsze papiery i pienišdze i który zawsze miał przy sobie, w kieszeni marynarki. Te liœcie z wieńca laurowego zostały tam na zawsze. Pewnego razu pojechaliœmy na górę nad Gardone, gdzie w pięknym ogrodzie stał dom Gabriela D'Annunzio. Nie wiem, kto tę wizytę zaaranżował, może Aleksander Kołtoński, znajomy rodziców z dawnych florenckich czasów, a może Aleksander Kociemski, wysoki, z długš brodš pan, również stale mieszkajšcy we Włoszech. Obaj oni przyjeżdżali do nas do Gardone. Słowem któregoœ popołudnia przyjechaliœmy powozikiem przed bramę domu i weszliœmy do œrodka. Od razu w wielkim hallu na wprost wejœcia, kiedy witaliœmy się z D'Annunziem, zobaczyłam olbrzymi obraz przedstawiajšcy gospodarza goluteńkiego, z rozstawionymi rękami i oczami wzniesionymi do nieba, klęczšcego w ponurym pejzażu, jako œwiętego Franciszka przyjmujšcego stygmaty. Prosto z nieba biegły do jego ršk i nóg ogniste promienie. Jeszcze nigdy nie widziałam obrazu przedstawiajšcego tak dokładnie goliznę, zawsze nawet œwięte Sebastiany albo Apolla miały tam coœ na sobie. Mama zręcznie obróciła mnie w innš stronę i wtedy nad otwartymi drzwiami do mrocznej jadalni zobaczyłam napis: "Qui non si mangia". Zaprowadzeni do salonu, kštem oka przeczytaliœmy inny napis nad drzwiami do sypialni: "Qui non si dorme". Siedziałam cicho i dziwiłam się. Zapytałam tylko mamy po cichu, co może być napisane nad drzwiami klozetu, ale mama tylko potrzšsnęła głowš i podniosła brwi. D'Annunzio wyprowadził nas pod koniec wizyty, żeby pokazać ogród. Na szczycie góry, na której był dom, między drzewami stał spory okręt wojenny, chyba kanonierka, którš wcišgnięto tu dla niego, a na której kiedyœ pływał. Zawsze w południe wchodził na pokład i oddawał jeden strzał armatni, wedle którego wszyscy na dole w mieœcie regulowali zegarki. My także oczywiœcie, nie wiedzšc, kto to strzela, ani że strzela z okrętu na szczycie góry. Bardzo mi się tam podobało, co myœleli moi rodzice, nie wiem, mama go przecież kiedyœ "uwielbiała", a teraz się œmiała, œmieli się oboje. Po tym długim i miłym, właœciwie jakby na wsi, pobycie w Gardone, wyjechaliœmy do Wenecji. Zamieszkaliœmy na Riva degli Schiavoni w małym hoteliku, z którego było wszędzie blisko. Siedzieliœmy u Floriana i czekaliœmy, aż dwa wielkoludy "I Mori" na wieży zegarowej poruszš swoje bršzowe ręce z młotami i uderzš w dzwon. Czekałam zawsze na ten moment z niepokojem. Uwielbialiœmy razem z ojcem konie na frontonie œwiętego Marka, oglšdaliœmy je ze wszystkich stron. Pewnego dnia rozgniewałam strasznie ojca. Zwiedzaliœmy Pałac Dożów, sala za salš, oni oboje stali, siadali na kanapkach, odchodzili i wracali do każdego z olbrzymich obrazów, które tam wisiały, rozmawiali, nie zwracajšc na mnie uwagi. Pokładałam się na tych kanapkach, nudziłam się, prosiłam ich, żeby już wyjœć, więc wreszcie zeszliœmy po schodach na ogromne podwórze i znów zaczęło się to oglšdanie każdego kawałka œciany. Ja oparłam się o bršzowe ocembrowanie studni, zaglšdałam do swojego odbicia na dnie, a w końcu plunęłam do œrodka. Ojciec to zobaczył, szorstko oderwał mnie od studni i bardzo ostrym głosem powiedział, że zrobiłam rzecz ohydnš i niegodnš, że plucie w wodę do studni jest grzechem, bo woda do picia jest œwięta. Przysięgłam, że nigdy więcej tego nie zrobię, więc przebaczył mi. Opowiadał, dlaczego Ponte dei Sospiri tak się nazywa, chodziliœmy po stu mostach i stu uliczkach, aby wreszcie dobrnšć do Colleoniego, którego znałam z fotografii w bibliotece w Konstancinie. Mama chciała koniecznie pojechać na Lido, gdzie dzieci jeŸdziły na œlicznych osiołkach i gdzie nareszcie była piękna plaża i morze. Lubiłam jazdę vaporettem, niedalekie odcinki między przystaniami po obu stronach Canale Grande. Mama przypominała sobie każde miejsce, gdzie była z babciš, i opowiadała mi historie o mnie tu, kiedy byłam bardzo mała. Ale słoneczna pogoda skończyła się i zaraz ojciec i ja dostaliœmy kataru. Mnie zapakowano do łóżka, a ojciec nie wychodził. Mieliœmy tylko jednš ksišżkę dla mnie, "W pustyni i w puszczy", którš ojciec czytał mi głoœno, a kiedy kończył, to zaczynał czytać od nowa. Umieliœmy jš już na pamięć, więc ojciec trochę zmieniał treœć, ale ja poprawiałam go zaraz, to było okropnie nudne. Mama wychodziła na dalsze zwiedzanie i do muzeów. Pamiętam, jak któregoœ dnia ojciec nagle przerwał czytanie i zapytał mnie, czy nie pamiętam, czy mama czasem nie mówiła, że ma zamiar wejœć na Campanilę. Wstał i zaczšł bokiem patrzeć przez okno na szczyt tej wieży, szalenie zdenerwowany. "Mama, wiesz, może się przechylić, trzeba było jš prosić, żeby tam nie wchodziła, żeby uważała, bo tam może być niska balustrada". Nie mógł się powstrzymać, żeby o tym do mnie nie mówić, oboje nas mama zastała po powrocie w okropnym stanie nerwów. W Wenecji dostałam œlicznš lalkę Lenci i równie œlicznš sukienkę z tej samej firmy Lenci. Sukienka była bardzo szeroka, zielona z cienkiego sukna, z czarnym aksamitnym paseczkiem. Dla ojca kupiłyœmy z mamš owalne lusterko podróżne, całe obszyte i oprawne w ciemnoczerwony safian. Mama dostała czarnš krokodylowš torbę, o jakiej zawsze marzyła, a wszyscy nasi przyjaciele rozmaite drobne prezenty. Ja wybierałam przepiękne według mnie broszeczki i wisiorki z weneckich drobniutkich szkiełek. Zawsze fascynowały mnie skorupki. Jeszcze w Gardone zamarzyłam sobie, żeby mieć w doniczce małš agawę i zabrać jš do Warszawy. Nie pamiętam, czyœmy jš kupili, czy po prostu wykopali gdzieœ i posadzili w doniczce. W każdym razie miałam ten upragniony skarb i w drodze powrotnej nie wypuszczałam agawy z ręki. W granicznym mieœcie austriackim Willach mieliœmy kilka godzin postoju i wyszliœmy z dworca na spacer. Szliœmy przez jakiœ bardzo wysoki most nad torami i chyba brzegiem rzeki, kiedy oparłam się o balustradę i doniczka z agawš poleciała nagle w przepaœć pod nami. Byłam tak zrozpaczona, że nawet płakać nie mogłam. Ojcu zrobiło się widocznie bardzo mnie żal, bo zawróciliœmy wszyscy troje, i kupujšc po drodze jakiœ kubek odnaleŸliœmy na dole miejsce, gdzie leżała roztrzaskana doniczka z moim ukochaniem. Szalenie się œpieszšc, zdrapaliœmy wštłš ziemię spomiędzy podkładów kolejowych, żeby agawa znowu rosła. Dziwna rzecz, ale nic jej się nie stało i szczęœliwie dojechała do Warszawy, gdzie sterczała w jakiejœ doniczce na oknie przez lata. Wreszcie podróż się skończyła i wróciliœmy do Konstancina, a zaraz potem znów wyjechaliœmy na Hel. Był to już œrodek lata, równie upalny i słoneczny jak poprzedni rok. Zastaliœmy w "Kurhausie" dawnych znajomych i przyjaciół, byli jeszcze państwo Szererowie z dwiema córeczkami, ale one miały bonę i były o wiele lepiej wychowane od reszty dzieci. (W drodze na Hel przez jeden dzień, a właœciwie noc zatrzymaliœmy się u państwa Szererów w Warszawie. Rano, kiedy mama wyszła z pokoju, gdzie spaliœmy, zobaczyła na stole, przepięknie nakrytym do œniadania, naszego Puka, który obsikiwał cukiernicę. Nigdy mu się to ani przedtem, ani potem nie zdarzyło.) Na Helu obok "Kurhausu" było kilka willi, gdzie także mieszkali letnicy. Jeden z takich domów zajmowała niesłychanie liczna rodzina Czetwertyńskich. Były tam dzieci w rozmaitym wieku, od bardzo małych do prawie dorosłych kawalerów. Te œrednie bardzo nam przypadły do gustu. Któregoœ dnia przybiegłam szalenie przejęta do ojca i w wielkim podnieceniu powiedziałam mu: "Wiesz, oni sš ksišżęta. Powiedzieli mi to". Ojciec jakoœ obojętnie na mnie spojrzał i powiedział: "No to co?" To mnie zaskoczyło. Ksišżęta byli w ksišżkach, był ksišżę Bulbo i ksišżę Lulejko w "Pierœcieniu i róży", była księżniczka Pirlipata w "Dziadku do orzechów", była nawet w teatrze księżniczka Gonzaga w "Sułkowskim", ale żeby prawdziwi ksišżęta tarzali się z nami w piasku i włazili na drzewa, i ciskali kamieniami? Ale coœ się tu ojcu nie podobało, nie wiedziałam co. Nie podnoszšc głowy znad ksišżki powiedział w powietrze: "Sejm zniósł tytuły". Zgodziłam się z Sejmem natychmiast, bo Sejm to był marszałek Rataj, a wszystko, co on zrobił, było dobre i słuszne, wyjštkowo ich wszystkich troje lubiłam, a już jego najbardziej. Tego lata miałam wypadek, który popsuł mi trochę koniec wakacji. Skoczyłam z wysokiego kosza na plaży, będšc kapitanem tonšcego okrętu i krzyczšc: "Toniemy, wszyscy do szalup" - i trafiłam bosš stopš na kawał rozbitego szkła, które przecięło mi głęboko nogę. Na krzyk reszty topielców nadbiegł pan Rataj i niósł mnie do domu. Kiedy mama ukazała się w oknie, wtedy on zaczšł wołać: "Nic się Monisi nie stało, nic się nie stało", ale mama wybiegła do nas blada jak œciana i wcale nie uspokojona. Doktór Zieliński opatrzył i chyba zeszył mi tę stopę. Nie mogłam już się kšpać ani biegać po plaży, ale byłam za to heroinš "wypadku", o którym wszyscy mówili. Zrobiliœmy tego lata kilka wycieczek - do Rozewia, żeby zwiedzić latarnię morskš, tak samo byliœmy w latarni na Helu. 1 sierpnia pojechaliœmy na Oksywie, do malutkiego starego koœciółka, gdzie była zamówiona msza za dusze babci i Adasia, jak co roku. Wracaliœmy do Warszawy już do nowego mieszkania. Kilka miesięcy przedtem rodzice otrzymali od prezydenta Wojciechowskiego propozycję zamieszkania na Zamku w Warszawie. Kiedy poszliœmy tam po raz pierwszy, mama, myœlę, musiała się poczuć doœć wstrzšœnięta, zobaczywszy, że mieszkanie na drugim piętrze Zamku znajduje się w zupełnie pustym skrzydle, gdzie w obie strony cišgnš się szeregi sal i pokoi z zerwanymi posadzkami, odbitym tynkiem i trzcinš zwisajšcš z sufitów. Ale mieszkanie było œliczne, własne, duże, nawet bardzo duże, a mimo to zaciszne, wygodne i ze œwietnym powietrzem. Pierwsze, co uderzało w tym mieszkaniu, to niezwykła wysokoœć pokoi, wielkie w grubych murach okna i cudowny, daleki, jasny widok ponad czubami drzew w ogrodzie zamkowym na Wisłę i nieskończonš odległoœć za niš. Kiedy jesieniš opadły liœcie, widać było z prawej strony taras na pałacu Pod Blachš, most Kierbedzia, a za Wisłš kopuły cerkwi i dwie ostre wieże koœcioła œw. Floriana. Wchodziło się do nas z pierwszego zamkowego podwórza na schody w Wieży Władysławowskiej. Zaraz zresztš okazało się, że nie jesteœmy na tym piętrze sami, 9obok nas zamieszkali mili sšsiedzi z rocznš córeczkš, państwo KuŸmińscy. On był lotnikiem, jego żona, wesoła i miła, była siostrzenicš prezydenta Wojciechowskiego. To nasze mieszkanie było niezwykłe i wszyscy, nawet Jadwiga, polubiliœmy je zaraz i z pasjš zaczęliœmy je urzšdzać. Wchodziło się tam przez ciemny korytarz, obok kuchni, do stołowego, w którego ogromie zmieœciła się i częœć "salonowa". Stołowy miał dwa okna, a po prawej stronie były drzwi do pokoju ojca. Po lewej, naprzeciwko tamtych, z niewielkiego jakby pokoiku wchodziło się na siedem krętych schodków z grubš, œlicznie rzeŸbionš poręczš, które prowadziły do "pokoiku na górce". To był pokój mamy i mój. Mieœcił się w wieży, więc był prawie okršgły, niski, z oknami do podłogi w szalenie głębokich wykuszach. Zaczęliœmy znów chodzić na Bagno i na Œwiętokrzyskš do sklepów i składów mebli, cišgle coœ nowego sprowadzajšc, aż wreszcie mieszkanie zostało urzšdzone następujšco: poœrodku stołowego, pod œwiecznikiem z orłem i ptaszkami stał okršgły jesionowy stół, a dookoła także jesionowe krzesła obite ciemnoszafirowym aksamitem. Ten stół miał straszliwš iloœć nóg, bo był jakoby do rozsuwania, ale nie rozsuwał się nigdy, za to te wszystkie nogi tworzyły wprost palisadę. Po lewej stronie stało pianino babci, a na nim stara szkatułka rodziny Katerlów, którš ojciec zawsze miał, inkrustowana masš perłowš i metalem, a obok w owalnej ramce stara zżółkła fotografia Francesco Nullo. Między oknami było jesionowe zielonkawe lustro długie prawie do sufitu, z maleńkim półokršgłym stoliczkiem z szufladami. Róg po prawej stronie zajmowała wielka, wygodna, ciemnoczerwona aksamitna kanapa, przed niš owalny mahoniowy stół i kilka krzeseł i foteli zimmlerowskich, także ciemnym czerwonym aksamitem krytych. Wszystkie drzwi ze stołowego pokoju miały u góry owalne futryny. Tapety w tym stołowym były ciemnoszafirowe, imitujšce jedwab, jakby tkane. Między czerwonš kanapš a drzwiami do pokoju ojca stała mała komódka i ogromny, biały kaflowy piec. W pokoju ojca było o wiele przestronniej. Pokój miał jedno okno z białymi firankami puszczonymi luŸno, a nie skrzyżowanymi, jak w reszcie okien. Przed oknem stał ciężki, dębowy kwadratowy stół na grubych nogach, przykryty niebieskim suknem. Przed nim fotel z okršgłym niewysokim oparciem, wyœciełany, obity materiałem w drobny niewyraŸny deseń. Koło okna w rogu stała wielka i wysoka komoda, na której leżały rozmaite przybory toaletowe, szczotki, grzebienie i to lusterko kupione w Wenecji. Pod œcianš dłuższš, na wprost drzwi, był tapczan przykryty cienkim jedwabnym dywanem, a nad nim wšskie ciemne lustro. Na wprost okna mahoniowa szafa na ubrania, w której na dole mieszkał domowy kot, a przy czwartej œcianie wielkie metalowe łóżko, takie samo jak w Konstancinie, z gałkami przy poręczach. Na stoliku nocnym przy łóżku leżały ksišżki, lekarstwa, lampka nocna, składany zegarek i mały ręczny dzwonek. Kilka krzeseł o wysokich drewnianych oparciach, półka na ksišżki, a na stole pełnym ksišżek, papierów i kajetów, pięknie poukładanych, stała lampa, metalowa kolumienka z zielonym jedwabnym abażurem. Tu ojciec zaczšł od razu pracować ze swojš codziennš regularnoœciš i dyscyplinš. My do naszego pokoiku "na górce" przechodziłyœmy przez ten dziwaczny ciemny załomek muru ze schodkami. Tu wisiał telefon z korbkš i widełkami, w które trzeba było stukać, nim odezwała się telefonistka. Miał numer 16-55. Nasz pokój był tak niski, że nie mógł mieć górnego œwiatła, tylko kinkiety na œcianach. Miał trzy okna z płytkimi balkonikami. Firanki, białe, skrzyżowane, przysłaniały wnęki okienne, tworzšc tam wspaniałe miejsce do zabaw. Tu tapeta była biała w niebieskie gałšzki, ptaszki i maleńkie sceny pasterskie. Wszystkie meble były tu mniejsze. Komódka mahoniowa z otwartym blatem. Zawsze, kiedy się ten blacik podniosło, wypływał stamtšd nikły, lekki zapach kamfory. Obok była kanapka i wyplatane mahoniowe krzesełka "hamburki", jak mówiła mama. Między oknami toaleta, a na niej srebrne owalne lustro. I tu jak we wszystkich pokojach stał biały kaflowy piec, tylko tak niski, że prawie kwadratowy. Tryb naszego życia ułożył się podobnie jak w Konstancinie czy na Wspólnej. Rano od dziewištej do trzeciej ojciec pisał. Po obiedzie czytał mamie głoœno to, co napisał rano, chodzšc po pokoju, poprawiajšc, wracajšc do biurka, aby coœ skreœlić czy sprawdzić. PóŸniej aż do wieczora, po jego krótkim odpoczynku na tapczanie, było już rozmaicie. Goœcie, zebrania, odczyty, spacer, posiedzenia, teatr albo kino, za którym przepadali oboje. Oczywiœcie bywały przedpołudnia, kiedy wychodził do którejœ z bibliotek albo do teatru na próby. Wychodziliœmy także razem, wtedy po spacerze albo przed dalszymi poszukiwaniami staroci w sklepach szliœmy do kawiarni. Szukaliœmy zwłaszcza starych skrzyneczek, szkatułek, podobnych do tej babcinej na pianinie. Kupiliœmy ich kilka, zwłaszcza jedna była piękna, moja własna. W œrodku była wyœciełana czerwonym pikowanym w kratę aksamitem, na którym odcisnęły się kiedyœ słabo jakieœ tajemnicze kształty, których znaczenie staraliœmy się odgadnšć. Miała takš samš aksamitnš kołderkę. Jej palisandrowe wieko i boki były intarsjonowane mahoniem. Trzymałam tam swoje skarby: ptaszka drewnianego od panny Sempołowskiej, zasuszonego konika morskiego z Santa Margherita, jakieœ korale, jakieœ nasionka. Powoli zawartoœć tej skrzynki zmieniła się, zaczęłam tam chować fotografie. Przybywało nam także obrazów. W ojca pokoju wisiało ich kilka, a wszystkie przedstawiały konie, przeważnie stojšce w stajni, najczęœciej malowane od zadu. Był to efekt dobrego serca ojca. Autorem tych obrazów był jakiœ pan Holler czy Heller, który zjawiał się u nas doœć regularnie, oznajmiajšc, że nie ma z czego żyć, i sprzedawał ojcu kolejne zady końskie. Zady było mu na pewno łatwiej malować niż łby. Ojciec kupował obrazy i wieszał w swoim pokoju, w ciemniejszych miejscach, ale nigdy mu nie odmówił. Do Zamku zaczęli przychodzić dawni i nowi przyjaciele i znajomi. Miriam Przesmycki, Reymont, Lorentowicz, Osterwa, Jaracz, Strug, Skoczylas, Stryjeński, Słonimski, Tuwim, Wierzyński i Lechoń. Poza tym przychodzili do nas najrozmaitsi maniacy, wynalazcy i wariaci, grafomani i wielbiciele, przed którymi mama i Jadwiga w miarę swoich sił broniły ojca i jego spokoju. Pamiętam przedziwnš postać, nazywał się Kurcyusz, blady, biało ubrany, wysoki i chudy, siedział w przedpokoju albo na schodach, aby przyłapać ojca i wręczyć mu jakieœ tajemne pismo albo memoriał. Był też starzec, który rozwišzał kwadraturę koła, był autor wierszy, które ojciec miał przeczytać, ocenić i wydać. Przychodzili też do nas malarze i rzeŸbiarze, ojca malowała Mela Muter, rzeŸbiła go, rozstawiwszy w jego pokoju stelaż i kubły z wodš i z glinš, pani Zofia Trzcińska-Kamińska. To pozowanie trwało bardzo długo. Wstyd powiedzieć, ale czasem odkręcaliœmy wszyscy troje mokre szmaty z zaczętej rzeŸby i troszeńkę poprawiali. Ja nie, oczywiœcie, ja lepiłam tylko z tej gliny ludzików, którymi obstawiałam głównš rzeŸbę, a rodzice potem je stamtšd zabierali. W zimie przyjechał do nas młody malarz Antoni Michalak i na zamówienie ojca namalował mój ogromny portret. Stałam do pozowania na komódce między piecem a drzwiami do pokoju ojca. W zielonej sukience Lenci z Wenecji, w czarnych lakierkach, z grzywš po oczy, w ręku trzymałam smycz, a przy moich nogach leżał Puk, lœnišcy i uważny, i patrzył na widza. Oprócz smyczy trzymałam jeszcze w palcach łodyżkę kwitnšcej kamelii, różowej, z zielonymi listkami jak ze skóry. Mama krzywiła się trochę na ten kwiat, ale on właœnie pięknie zakwitł u nas w doniczce na oknie. Mama uważała, że kamelia nie przynosi szczęœcia, tak jak hortensja i oleander, i że ich nie należy trzymać w domu, ale ta nasza kamelia była taka piękna. Portret był dobry, wszystkim się podobał i zawisł w Konstancinie w hallu nad schodami, gdzie zajšł całš œcianę, bo był naturalnej wielkoœci plus pies. Rodzice doœć często wychodzili z domu wieczorem. Nie znosiłam tego, chociaż zostawałam z Jadwigš i z Pukiem, a i tak kładłam się wczeœnie spać. Jadwiga wtedy czasem otwierała swój czarodziejski kufer albo opowiadała mi rozmaite historie teatralne czy o pobycie w Paryżu, w Petersburgu lub w Wiedniu. Ale ja miałam naturę psa owczarza i lubiłam, żeby wszyscy byli w stadzie. Mama gdzieœ na poczštku zimy zrobiła sobie, pewnie u Zmigrydera, wieczorowš suknię. Była zupełnie prosta, z okršgłym wycięciem pod szyjš, z czarnego lejšcego się, lœnišcego jedwabiu. Ta idealna prostota ozdobiona była z przodu szerokim, luŸno przyczepionym po bokach pasem, który lekko opadał na brzuchu i był naszyty bardzo gęsto złotymi, drobnymi cekinami, jak łuska rybia. To było proste, wykwintne i piekielnie bogate równoczeœnie. Mama, wšska i długa, z gładkš głowš obarczonš ogromnym węzłem z warkocza, z długš szyjš, która jakby przeginała się do tyłu pod ciężarem tych włosów, z tš bladš, a równoczeœnie przeœlicznie kolorowš twarzš, bo oczy patrzyły na niebiesko, a usta były naturalnie różowe - była po prostu cudowna. Oboje byli tacy piękni, ojciec o głowę wyższy od niej, w czarnym ubraniu czy może smokingu, z głowš lwa i wspaniałymi oczami. Wpatrywałam się w nich z zachwytem i dumš, byli na pewno zawsze najpiękniejsi ze wszystkich, nie tylko w moich dziecinnych oczach. Ale ta suknia potrafiła być i złowroga. Czasem szłam spać, oni oboje byli w domu, nagle zaczynałam słyszeć ciche dzwonienie tych cekinów, kiedy mama lekko poruszała się na dole, cekiny tańczyły na niej i wydawały metaliczny dŸwięk, cichy i okrutny. Potem wszystko cichło, już ich nie było w domu, a ja leżałam aż do póŸnego zaœnięcia, myœlšc o tym, że mnie zostawili, że nic nie powiedzieli przedtem. Ale to nie był strach, nigdy nie bałam się zostać sama, sama w pokoju, sama w ciemnoœci. Sama bez nich, to jedno było przerażajšce. Na drugi dzień byli oboje i wszystko było zapomniane. Ale nie tylko oni chodzili na bale. Nasze matki zdecydowały urzšdzić w zimie dziecinny bal kostiumowy. Dzieci była moc, a mieszkanie zostało na ten cel wybrane największe, u państwa Bujalskich, wujostwa Marysi Skoczylasówny, na ulicy Marszałkowskiej. Wszystkie dzieci miały być przebrane za kwiatki. Marysia była słonecznikiem i w przekrzywionej koronie żółtych płatków wyglšdała jak mały bachusek. Elżunia była konwališ, w białej sukience z opadajšcymi na twarz drobnymi kwiatkami. Basia była bławatkiem, Hania Skarżanka makiem, a Basia Skarżanka stokrotkš. Były tam jeszcze dzwonki, groszki, mały ogrodnik w zielonym fartuchu z grabiami i koszykiem. Był też zaplštany w te kwiatki mały markiz w białej peruce i krasnoludek z brodš. Ja byłam winogronkiem, sukienka była zielona, bibułkowa, jak wszystkie inne kostiumy. Po tej sukience wiły się liœcie winoroœli i zwisały między nimi zielone i fioletowe winogrona chyba z cieniutkiego szkła. Jedno z gron przypięte było na pupie i przez cały czas trwania balu musiałam stać. Na głowie miałam wianek z tych winogron i liœci. Byli też dwaj chłopacy już doroœlejsi, którzy widać nie chcieli być kwiatami i przyszli w mundurkach szkolnych. Jednym z nich był ostrzyżony na jeża Rysiek Manteuffel. Bardzo mi się podobał, pewnie przez ten mundur. Juliusz Osterwa, który przyszedł z Elżuniš, siedział na kanapie między wieloma mamami i przyglšdał się nam przez pożyczone lorgnon jako jedna z mam. Potem tańczył mazura z nami wszystkimi po kolei. Ale nie tylko zabawy były tej zimy. Zaczęła się poważna nauka. Czytać i pisać umiałyœmy już dawno, ale arytmetyka i ortografia prawie dla nas nie istniały. Ojciec z panem Skoczylasem i Osterwš wybrali nam jako nauczyciela młodego studenta polonistyki, który równoczeœnie zaczšł pracować w Reducie, Dobiesława Damięckiego. Rozpoczęła się także nauka religii, tego przedmiotu uczyła nas młoda blondynka, ale nazwisko jej wyleciało mi całkowicie z pamięci. Były także lekcje rytmiki i plastyki, a nauczycielkš była panna Jadwiga Hryniewiecka, wtedy chyba narzeczona Dobiesława Damięckiego. Lekcje odbywały się u nas w stołowym. Nasz profesor był bardzo surowy i trzymał nas twardš rękš. Dyktanda, które kazał nam pisać, były koszmarami trudnoœci nie do przeskoczenia. Wymyœlał zdania wprost okrutne: "Rycerze wjeżdżali przez krużganki na podwórzec". Albo: "Córka zamknęła drzwi na zasuwkę i położyła ogórek na półce". Siedziałyœmy nieruchomo nad tymi zdaniami, gryzšc obsadki piór, wpatrzone w okna, i bezsilnie nienawidziłyœmy tej tajemniczej córki z ogórkiem. Lekcje arytmetyki były jeszcze gorsze, zwłaszcza dla mnie: "Jeżeli z Konstancina do Warszawy jest dwadzieœcia kilometrów, w każdym kilometrze dwa tysišce kroków, a Muma będzie szła i co trzy kroki będzie rzucała papierek, to ile papierków rzuci między Konstancinem a Warszawš?" Albo coœ w tym rodzaju. Religia też była męczšca, zwłaszcza Stary Testament. "Skšd się Żydzi wzięli w Egipcie?" - pytała Marysię pani od religii. Marysia nie wiedziała, ale cichutko powiedziała: "Bo się rozmnożyli". Nie wiem, czy nasi nauczyciele wiedzieli, że niejednokrotnie ojciec zamiast pisać, stał za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju i podsłuchiwał podczas tych lekcji, co wygadywały te cztery uczennice: Basia, Marysia, Elżunia i ja, na temat historii, przyrody czy Starego Testamentu. Czasem słyszałam za drzwiami jego zduszone "Ha" i cichy œmiech mamy. Miałyœmy także lekcje rysunku, ustawiał nam martwe natury młody student Szkoły Sztuk Pięknych Władysław Daszewski, przyprowadzony przez ojca Marysi. Właœciwie te lekcje, chociaż czasem trudne i niczym nie przypominajšce normalnych programów nauczania, nigdy nie były nudne, a młody aktor Damięcki umiał się z nami czasem doskonale bawić. Lekcje rytmiki i plastyki miały w nas wyrobić lekkoœć ruchów i wdzięk, byłyœmy w tym okresie wyroœnięte, płaskie i bez żadnego nigdzie wcięcia. Kiedy raz przyszła na takš lekcję pani Hala Skoczylasowa, postała chwilę w drzwiach, a potem odwróciła się z westchnieniem do mamy i powiedziała: "Widziała pani te nasze umierajšce łabędzie?" Lubiłyœmy te lekcje, wszystkie, bo było to coœ nowego. Ale najwspanialszy był sam Zamek. Był miejscem wymarzonym do zabaw. Jego piętra, ogród i podwórza były zamkniętym œwiatem. Zwłaszcza ogród był przepiękny. Stromymi, wšskimi tarasami schodził w dół po skarpie wiœlanej. Olbrzymie drzewa, zaroœnięte œcieżki i połamane marmurowe schodki i progi w nie koszonej wysokiej trawie pod splštanymi krzewami zdziczałego bzu, berberysu i jaœminu. Znałam tam każde miejsce i wiedziałam, gdzie rosnš najpiękniejsze poletka fiołków w kšcie ogrodu przy pałacu Pod Blachš i gdzie najlepiej zbudować szałas w krzakach jaœminu, i gdzie Puk będzie się podkopywał pod zapadnięte płyty kamienne w poszukiwaniu myszy. Ktoœ tam niby coœ robił w tym ogrodzie, grabił liœcie jesieniš czy usuwał połamane gałęzie, ale nie sadzono tam kwiatów, a jeœli były, to same się plenišce, wielkie stokrotki, fiołki i konwalie. Do ogrodu mieli wstęp tylko pracownicy zatrudnieni w Zamku, woŸni, urzędnicy, stangreci czy stajenni, a właœciwie głównie ich dzieci. Toteż ten ogród był nasz, tak jak i cały kompleks tych gmachów, i zabawy tutaj były rozmaite, inne od wszystkich i pasjonujšce. Były tam zejœcia do piwnic, wšskie schodki kamienne prowadzšce w stęchłe ciemnoœci, były też puste sale na piętrach i rozległe trzy podwórza. Oczywiœcie najbardziej pochłaniajšcym i stałym zajęciem było poszukiwanie skarbów. Raz nawet udało się to nam, choć tylko częœciowo. Zimš we wnęce muru przy samej ziemi od strony ogrodu, pod zeschłymi liœćmi, znalazłyœmy z Marysiš Skoczylasównš sporš paczkę w grubym, woskowanym niebieskim papierze, wielokrotnie osznurowanš i raz przy razie opieczętowanš czarnym lakiem. Musiała już tam leżeć bardzo dawno. W œrodku była skrzynka drewniana, a w niej, ku naszemu rozczarowaniu, szeœć metalowych rur, wypełnionych galaretš, całkowicie niejadalnš. Pomimo że nie był to prawdziwy skarb, podzieliłyœmy się jednak sprawiedliwie tymi bezużytecznymi przedmiotami. Schowałam je za lustrem na mamy toalecie, Marysia zabrała do domu swoje. Zapomniałyœmy o tym zupełnie, kiedy po pewnym czasie zadzwonił do ojca pan Skoczylas i powiedział cichym, martwym głosem: "Panie Stefanie, znalazłem u Marysi trzy bomby, takie same stojš u pani Hani na toalecie, idę do Wisły je tam wrzucić, niech pan zrobi to samo, tylko ostrożnie, na miłoœć boskš". Z niezwykłymi istotnie ostrożnoœciami ojciec ze swoimi bombami poszedł nad Wisłę i tam je utopił. Bezpoœrednio pod naszym mieszkaniem były sale stanisławowskie. Królewskie pierwsze piętro z salš tronowš, salš balowš, przeœlicznym małym pokoikiem ambasadorów, gdzie była najpiękniejsza posadzka, a nad którym był nasz, mamy i mój pokój. W tych salach poznawaliœmy po raz pierwszy obrazy i rzeŸby, których wyrazu, koloru, gestu uczyliœmy się na pamięć i na zawsze, obcujšc z nimi prawie codziennie. Oprowadzajšcy i woŸni nie zabraniali nam, dzieciom zamkowym, wchodzenia do sal muzealnych z grupami zwiedzajšcych, a nawet w dni zamknięte. Pewnego dnia znaleziono Puka œpišcego na dywanie na stopniach tronu. Wszystkie dzieci miejscowe zbierały namiętnie bilety wstępu do sal zamkowych, które porzucali wychodzšc zwiedzajšcy. Były to bilety normalne - różowe i ulgowe - żółte, podłużne kartoniki, które były naszymi pieniędzmi i obiektem kolekcjonerskim. Trzy wielkie, niezupełnie regularne przestrzenie dziedzińców, połšczone sklepionymi bramami, w których grzmišce echa powtarzały każdy krok i słowo, były jeszcze innym œwiatem zamkowym. Wszystkie były doœć odrapane i obstawione rusztowaniami. Pierwszy i drugi dziedziniec wykładane były płytami kamiennymi, a trzecie podwórze, od strony Kanonii, brukowane było okršgłymi kocimi łbami. Tu i ówdzie œciany obroœnięte były dzikim winem, które pięło się aż do trzeciego piętra. W tym ostatnim podwórzu były stajnie i wozownie. Stały tam konie i powozy belwederskie, a także prastare karety pikowane wewnštrz atłasem, szerokie landa i inne stare pojazdy, których nikt już nie wytaczał od lat i nikt do nich nie wsiadał poza nami. JeŸdziliœmy po tym podwórzu oklep na spasionych siwych arabach z zaprzęgu prezydenckiego, na co nam pozwalali czasem stangreci w zamian za papierosy wynoszone przez nas z domu. Pierwsze podwórze, z zegarem na wieży, miało obie bramy otwarte do miasta, na Plac Zamkowy i na Zjazd. W rogu przy wieży zegarowej, koło wejœcia do biur zamkowych, stała dziwna w tym miejscu rzeŸba. Był to żubr czy tur olbrzymiej wielkoœci, odlany z bršzu, wroœnięty w swojš płytę, którš postawiono prosto na ziemi bez żadnego cokołu. Zwierz ten miał opuszczony łeb, odsadzony ogon, zjeżonš grzywę na olbrzymim garbie i straszliwe rogi, na których odbywaliœmy swoje pokazy gimnastyczne. Od wiecznego wieszania się na nich i siadania błyszczały jak złoto. Teraz wolne godziny zabawy przeplatały się z naukš, a i po obiedzie musiałam odrabiać lekcje. Wszyscy cieszyli się, że się już naprawdę poważnie wszystkiego uczymy. Tylko jedna ciotka Aniela, która uważała, że nauka jest zabijaniem talentu i wyobraŸni, kiedy była u nas, wpędzała nas, uczennice, w wštpliwoœci i wywoływała niepokój, zadajšc nam nagle pytania w rodzaju: "Ile imiesłów ma pręcików?", co było wyrazem pogardy dla ustalonych programem naszych studiów. Ciotka Aniela była kochana albo nie cierpiana. Miała czar, który nie tylko uwodził, ale wyzwalał w ludziach ich ukryte zdolnoœci, polot i wiarę we własne możliwoœci. Trochę zresztš czasem na wyrost zapalała się sama do czyjegoœ talentu, a może po prostu widziała w ludziach to, co bez jej entuzjazmu nigdy by się nie ujawniło. Miała zawsze koło siebie jakieœ gwiazdy lub perły - aktorów, poetów, filozofów, uwielbiała kawiarnie i siedziała tam co dzień w kapeluszu z woaleczkš, z papierosem i czarnš kawš, otoczona kręgiem ludzi wpatrzonych w niš i czujšcych dzięki niej, jak im skrzydła rosnš. Trzeba przyznać, że więcej zawsze było tam mężczyzn niż kobiet. Była pełna wdzięku i życia, przy całej inteligencji była w niej jakaœ trochę dziecinna wiara w to, że œwiat musi jednak iœć ku lepszemu, a ludzie sš w gruncie rzeczy mšdrzy, tylko nie zawsze o tym wiedzš. W niektórych sprawach była uparta i umiała bronić swoich poglšdów. Czasem te poglšdy zmieniały się, na przykład raz uważała, że za dużo jemy i zginiemy zatyci, a innym razem wpadała w rozpacz, że Jadwiga nas, zupełnie zmarniałych, głodzi. Wszystko to, co dotyczyło mamy, a tuż potem mnie, było najważniejsze na œwiecie. Wiedzieliœmy, że co pištek suszy na jakšœ intencję odnoszšcš się do mamy, ale nikt nie wiedział nic bliższego. Miała zresztš jakieœ swoje sprawy i umowy z Panem Bogiem, o których milczała. Czasem zabierała mnie na spacery do ogrodu sejmowego i mówiła mi tam wiersze i całe partie swoich ról z czasów, kiedy była w teatrze u Pawlikowskiego w Krakowie. Babcia opowiadała, że była kiedyœ z trzyletniš mamš w tym teatrze na przedstawieniu "Koœciuszko pod Racławicami", gdzie ciotka Aniela grała, bardzo niewielkš zresztš, rólkę pięknej dziewczyny, podajšcej Koœciuszce klucze od miasta Krakowa. W najpodnioœlejszym momencie ryknęły triumfalnie działa, a wtedy mama wrzasnęła przejmujšcym głosikiem: "A-niel-cia-u-cie-kaj!" i cała widownia, i Koœciuszko, i kosynierzy, i cały lud Krakowa ryknšł œmiechem. Nic to zresztš nikomu nie szkodziło w tym teatrze, gdzie publicznoœć uwielbiała swoich aktorów, a oni bawili się na scenie wyœmienicie. Ciotka Aniela, w której kochał się wtedy zdaje się dyrektor Pawlikowski, grajšc w "Fauœcie" miała do powiedzenia tylko jedno słowo: "zbawiona", jako anioł, w odpowiedzi szatanowi, który pognębiał Małgorzatę słowem: "potępiona". Aniela stała bardzo wysoko na drabinie wœród chmur jako chwilowe cudowne zjawisko. Ale po tym słowie "zbawiona" spadła z drabiny na materace, na szczęœcie zabezpieczona sznurami, więc jej się nic nie stało, ale efekt przepadł, bo wyglšdało na to, że anioł się mylił i poleciał do piekła razem z Małgorzatš. Innym razem ciotka Aniela grała rolę młodej narzeczonej, której ukochany przedstawia w pierwszym akcie swego przyjaciela. Jedno spojrzenie wystarcza, aby przyjaciel zakochał się w narzeczonej, a ona w nim, z czego oczywiœcie wynikało mnóstwo dalszych komplikacji na trzy akty. Ale kiedy narzeczony wprowadził przyjaciela na scenę, gdzie siedziała na kanapce Aniela i przedstawiwszy go powiedział: "A oto moja narzeczona" - przyjaciel, zamiast, oczarowany, wyszeptać szereg komplementów - cofnšł się o krok, przekrzywił głowę i przyjrzawszy się Anieli powiedział zimno: "Dziwny gust". Narzeczony także popatrzył na Anielę i powiedział: "W samej rzeczy". Oczywiœcie, nie było po co grać dalszego cišgu, cała scena i jej zaplecze konało ze œmiechu, publicznoœć zbaraniała, ale biła brawo, spuszczono kurtynę, przeproszono publicznoœć, zaczęto od nowa i wszyscy byli szczęœliwi. Ciotka Aniela umiała wspaniale opowiadać, ale zdaje się, że przy całym jej polocie, wyobraŸni i kulturze odjęte jej było tworzenie. Toteż jej życie wypełnione było wiarš w talenty innych i chęciš pomocy każdemu, kto był twórcš. Jej zacny mšż Jan Kleczyński uwielbiał jš, ale myœlę, że nie było mu czasem łatwo. Mama mówiła, że jeœli Aniela nie zrobi od czasu do czasu straszliwej awantury na temat sztuki lub polityki, to zaczyna Ÿle sypiać. Aż dziwne, jak ciotka Aniela była inna od mamy, zawsze równej, spokojnej i przyjmujšcej wszystkie sprawy i przekonania ludzkie z tolerancjš i łagodnoœciš nie pozbawionš cienia delikatnego dystansu. Ciotka Aniela miała angorę, kota uwielbianego przez niš nie tylko dla jego cech charakteru, ale dlatego także, że była to angora fenomen, jedyny na œwiecie kot różowego koloru. Rzeczywiœcie był przepiękny, miał oczy niebieskie w tym różowym futrze, wszyscy o nim wiedzieli i przychodzili go oglšdać, kot przyjmował zachwyty, a ciotka Aniela była z niego dumna. Ale kiedyœ, kiedy przyszłam do ciotki Anieli i weszłam do kuchni, zobaczyłam, że kot leży pod piecem na podłodze, wymalowanej na czerwony kolor farbš Tempo. Coœ strasznego przyszło mi do głowy i powiedziałam ciotce Anieli, że on się po prostu farbuje od tej podłogi. "Oczywiœcie" powiedziała i nie było o tym więcej mowy, a kot fenomen żył sobie dalej uwielbiany i podziwiany, aż kiedyœ w staroœci popełnił samobójstwo po którymœ wyjeŸdzie ciotki Anieli do Włoch. Ciotka w ogóle wyjeżdżała i przyjeżdżała z nadzwyczajnš łatwoœciš, przenosiła się z miejsca na miejsce i przez rozmaite granice, jakby to był jeden powiat. Włochy, a właœciwie Italię, bo słowo Włochy uważała za wulgarne, uwielbiała z całš gwałtownoœciš, która była zawsze w jej uczuciach. Znała doskonale język, znała literaturę, a zwłaszcza poezję, znała cały kraj, spędzajšc tam długie miesišce. Była blisko zwišzana z grupš Papiniego, nazwisko to słyszałam często. Właœciwie była zawsze rozdarta między Włochami a Polskš i wszędzie tęskniła. Długi czas mieszkała także w Paryżu. Wydawała pienišdze na podróże, ale potrafiła podczas tych pobytów, kiedy pienišdze się skończyły, jakoœ poruszać się po Europie i egzystować do nowego dopływu gotówki. Mama uważała jš pod tym względem za lekkomyœlnš, bo ona sama prowadziła zawsze ze starannym mozołem swoje i domu sprawy finansowe, nigdy nie pożyczała od nikogo ani grosza i jak ognia bała się długów albo pozostania bez gotówki. Jakie one były niepodobne, chociaż obie brunetki. Mama z ogromnym węzłem włosów nad karkiem, z równym rozdziałkiem idšcym od wšskiego i niewysokiego czoła jak u Leonarda da Vinci, z łagodnoœciš w pochyleniu głowy i w spokojnych gestach, zawsze ciemno i prosto ubrana, niegłoœno mówišca i cicho wesoła. A Aniela z roziskrzonymi œmiechem oczami pod kręconš grzywkš, zawsze się gdzieœ œpieszšca, coœ nowego właœnie "ubóstwiajšca", w ruchliwych szalach, woalkach i falbankach, w czarnych prunelkach z kokardkami. Ale obie miały jednš cechę wspólnš, odziedziczonš, jak mówiła ciotka Aniela, po prababce Odyńcowej, która była przywieziona przez jakiegoœ oficera napoleońskiego z Hiszpanii. Zawsze smutkiem mnie napełniała ta historia. Hiszpanka, a właœciwie Cyganka-gitana, miała 14 albo 15 lat, kiedy jako żonę przywiózł jš ten Odyniec do swojego oszmiańskiego powiatu. Powiat oszmiański w mojej wyobraŸni był niezmierzonš, wiecznie œnieżnš pustyniš, w której się ta Hiszpaneczka z ciepłych krajów znalazła. Musiała tam więc zamarznšć, dajšc przedtem swemu Odyńcowi dużo dzieci. A ich potomkom dała właœnie te dwie cechy, które łšczyły obie siostry Zawadzkie: niebieskie białka oczu i nieodpartš chęć do zmiany otoczenia. Ojciec mówił, że ciotka Aniela jest tylko wtedy szczęœliwa, kiedy się pod niš toczš kółka, a mama lubiła szalenie coœ przestawiać, zmieniać umeblowanie pokoju, coœ przesuwać. To były te cygańskie natury, a my z ojcem, co postawiliœmy w jakimœ wybranym miejscu, to już na amen, tak miało stać przez trzydzieœci lat. Nie pamiętam prawie zupełnie z tych czasów mojej drugiej ciotki, Natalii. Ona stale mieszkała w Neapolu i od czasu do czasu pisała do nas o nowym wybuchu Wezuwiusza i trzęsieniu ziemi w mieœcie. Przysyłała piękne błyszczšce karty pocztowe zawsze z tym Wezuwiuszem. Chciałam bardzo przeżyć raz trzęsienie ziemi. Mama przeżyła je we Florencji, kiedy była tam z babciš w jednej z ich podróży do Włoch jako młoda panienka. Było to podczas strasznego trzęsienia ziemi na Sycylii w 1908 roku, które zniszczyło Messynę. Babcia z mamš mieszkały wtedy u pewnego księdza, który wynajmował im dwa pokoje. Wieczorem przyszła do babci wystraszona gospodyni księdza. Wyprowadziła jš na balkon i pokazała księżyc, który chociaż już wysoko na niebie, był płaski, rudy i otoczony czerwonym kręgiem. Powiedziała, że zdarzy się coœ strasznego, bo pies nie chciał jeœć przez cały dzień i siedzi pod fotelem, a kanarek na dnie klatki, napuszony, chyba zdycha. Mimo to babcia i mama położyły się spać i czytały przed zaœnięciem, kiedy nagle mama zobaczyła, że jej lampa jedzie powoli po stoliku, a w tym momencie babcia krzyknęła, że "coœ" jest pod jej łóżkiem, bo ona razem z nim unosi się do góry. Wybiegły obie na balkon, a tam już cały plac zapełniał się ludŸmi uciekajšcymi z domów. Ziemia trzęsła się długo w noc, a rano zaczęły nadchodzić straszne wiadomoœci z Messyny. Także ciotka Aniela przeżyła trzęsienie ziemi we Florencji, w innym czasie, kiedy całe miasteczko Desenzano zostało pożarte przez nagle rozwartš ziemię. Zostali ludzie pracujšcy w winnicy, a ziemia zamknęła się z powrotem. Ciotka Aniela mieszkała wtedy w hotelu przerobionym z klasztoru, gdzie mury były potężne i drzwi miały łukowate sklepienia. Nakazano wtedy ciotce nie wybiegać z domu, tylko przeczekać to straszne kołysanie w łuku drzwi, rozpierajšc się rękami dla utrzymania równowagi. Stropy zapadajš się, powiedziano, ale łuk zostaje. W cišgu tego roku często słyszałam rozmowy o nagrodzie Nobla, o Szwecji, tłumaczeniach na szwedzki ksišżek ojca. Przyjeżdżały do nas rozmaite osoby zajmujšce się tš sprawš. Pamiętam doskonale, jak w jesieni na Zamku ojciec przyszedł do swojego pokoju, w którym byłyœmy obie z mamš, i otwierajšc szeroko obie połowy drzwi zatrzymał się na chwilę na progu i powiedział: "Haniusiu! nie dostałem nagrody Nobla, ale ty i tak pojedziesz do Paryża". I mama pojechała, doœć prędko potem, a myœmy zostali, mieszkała u nas wtedy tylko Basia Wagnerówna. Nastrój był w domu okropny, ojciec mało mówił i bardzo często stał przy oknie, a kiedy zabierał nas na spacer, to zamiast do parku szliœmy na dworzec w Aleje Jerozolimskie, chociaż do mamy powrotu było jeszcze daleko. Mama tam w Paryżu miała swojš dawnš przyjaciółkę, jeszcze z florenckich czasów, Fufę Ordyńskš. Ona mieszkała w Paryżu stale i robiła przepiękne lalki, w rozmaitych kostiumach, z twarzami pełnymi wyrazu. Na tych lalkach, które kupowały wielkie domy mody, Fufa robiła szalone pienišdze. Byli także wtedy w Paryżu Lipek Gottlieb ze swojš żonš Aureliš, malarz Zak, malarz Borowski z żonš, która była córkš hrabiny Grnekraut-Greniewskiej. O nich wszystkich mama pisała codziennie listy, ale jeœli listonosz się spóŸniał, to ojciec znów z czołem opartym o szybę stał i patrzał na ogród i Wisłę. Mama w końcu przyjechała o jeden dzień póŸniej, i te kilkanaœcie godzin było wprost okropne. Drugi raz mama zrobiła rzecz jeszcze gorszš niż to spóŸnienie. Wróciła kiedyœ do domu w południe z obciętymi włosami. Ten ogromny warkocz, ciasny węzeł z niego upięty na karku, te wszystkie szpilki, przyprawiały jš o częste migreny. Wszystkie jej przyjaciółki, pani Hala Skoczylasowa, Lila Reymontowa, Fela Szererowa i Lola Treterowa miały krótko obcięte włosy i bardzo to sobie chwaliły. Mama też w końcu zapragnęła być modna, tak chciała mieć takš lekkš, łatwš do uczesania głowę, że zrobiła to, nic nam nie mówišc. Kiedy stanęła przed ojcem, taka inna, nie ona, niepewnie uœmiechnięta, znów œliczna - ojciec odwrócił się do okna bez słowa i z najwyższym przerażeniem zobaczyłyœmy, że płacze. Zamknęli się potem w pokoju ojca i po chwili mama wyszła i powiedziała: "One mi bardzo prędko odrosnš, zobaczycie, przysięgam, że już nigdy, nigdy tego nie zrobię". Miała potem ten warkocz taki sam wspaniały i ciężki. Te mamy przyjaciółki były wszystkie bardzo miłe, może najmniej pani Reymontowa, bo była szalenie roztrzepana, pełna œmieszków i okrzyków, i ubierała się jak młodziutka dziewczyna, w lekkie kolorowe sukienki, puszyste jasne futerka, malutkie kolorowe kapelusiki, kiedy reszta tych pań nosiła sztywne czarne karakuły i raczej niekrzyczšce kolory. Ojciec mówił, bardzo niesprawiedliwie, tak uważała mama, że te cztery panie spotykajš się w "Ziemiańskiej" albo u "Lourse'a", Fela, Lila, Lola i Hala, siedzš godzinami przy stoliku i rozmawiajš o agrafce. To naprawdę było niesprawiedliwe, przecież mama także z nimi siedziała. Doœć często chodziłyœmy z mamš z wizytš do babci Brońci Pauli, która mieszkała bardzo niedaleko nas, na Krakowskim Przedmieœciu w gmachu przy koœciele Œwiętej Anny - "Res Sacra Miser", u swoich bratanków czy siostrzeńców - Janikowskich, z których jeden był dyrektorem Muzeum Etnograficznego, które się tam mieœciło. Babcia Brońcia, a właœciwie Wrońcia, tak jš cała rodzina nazywała, bo była brunetkš, miała sto lat. Była malutka, wesoła, dowcipna, mówiła lepiej po francusku niż po polsku, bo się w Paryżu wychowywała, nim wyszła za mšż za pana Pauli, oczywiœcie z Siedlec. Ale od niepamiętnych czasów była wdowš. Kiedy skończyła sto lat, przyszłyœmy do niej z kwiatami, ale gosposia powiedziała nam: "Pani nie ma, pani poleciała do kina "Urania" na poranek". Kino "Urania" było tuż obok na Krakowskim Przedmieœciu, na wprost figury Matki Boskiej. Wyœwietlano tam filmy dla młodzieży, przeważnie westerny. Babcia Wrońcia przepadała za tymi Indianami gonišcymi dyliżanse. Prawie zawsze, kiedy tam u niej byłyœmy, babcia Wrońcia mówiła do mamy z odrobinkę złoœliwym uœmieszkiem: "No cóż, moja Haniusiu, cóż tam twój Żeromski, może znów jakieœ "Dzieje grzechu" napisał?" Bardzo kochała mamę, ale kiedy mama jako szesnastoletnia panienka przyszła się pożegnać z babciš przed swoim pierwszym wyjazdem do Paryża, babcia Wrońcia westchnęła nad mamš ciężko i powiedziała: "Do Paryża? Jedziesz do Paryża, moje biedactwo? A cóż to za Paryż bez cesarstwa?" Jako młoda panienka babcia znała w "swoim" Paryżu wszystkich. Mówiła nam na przykład: "Jules Słowacki to był uroczy chłopiec, elegancki, œwietnie wychowany, obyty w towarzystwie, znał języki. Ale Mickiewicz? Przyszedł do nas kiedyœ w pierwszy dzień Wielkiej Nocy, rozczochrany, w surducie poplamionym, cały zasypany tabakš, i nie chcę mówić tego przy dziecku" - i tu babcia zasłaniała usta dłoniš i mówiła szeptem przechylajšc się do mamy - "jestem prawie pewna, że czuć go było alkoholem". Na ostatku babcia Wrońcia dodawała zdanie straszne i doœć dla mnie niezrozumiałe: "A ten wasz cały Norwid, to u nas w kuchni jadał". Lubiła także bardzo ciotkę Anielę, która znowu z kolei obgadywała dziadzia Odyńca. Powtarzała często brzydki wierszyk, który ułożyły wnuki i pociotki tego dziadzia: "Kto to idzie przez dziedziniec, czy to œwinia? Tak, Odyniec". Mama dziadzia Odyńca chyba nie pamiętała, ale poznała tę rodzinę, kiedy pojechała z babciš, jako mała dziewczynka, sprzedawać po œmierci ojca, a mojego dziadka, Antoniego Zawadzkiego, jakieœ folwarki po nim pozostałe na Litwie. Własnoœci ziemskie wolno było sprzedawać wtedy tylko albo Rosjanom, albo rodzinie. Babcia wobec tego te folwarki sprzedawała Odyńcom. Dziwnie się i rozmaicie te folwarki nazywały - jeden z nich na przykład nosił miano Trzęsieszczenięta. Mama opowiadała, że mieszkały wtedy w majštku panny Anetki Odyńcówny, która sama zarzšdzała wszystkim, chodziła w wysokich butach, z ogromnym czarnym warkoczem puszczonym po plecach, z papieroskiem w zębach i pejczem w ręku i wszystko tam u niej szło jak w zegarku. Babcia właœnie jej sprzedała tę Œwiłówkę, Kumelany, Holszany, Trzęsieszczenięta i inne folwarki i powróciła do swoich ukochanych Siedlec. Babcia nie lubiła rodziny dziadka, a głównie Antoniego Edwarda. Po œmierci rodziców i zesłaniu dwu starszych braci mojego dziadka na Sybir, Antoni Edward Odyniec wzišł na wychowanie swojego siostrzeńca, małego Antoniego Zawadzkiego. Oddał go do zakładu wychowawczego braci bazylianów w Borunach, ale aby złamać jego pewnoœć siebie i wyrobić w nim pokorę, przez cały czas studiów zapewniał go, że bracia bazylianie trzymajš go w zakładzie darmo i z łaski. A płacił za niego jak wszyscy. Na szczęœcie to nie wywołało w dziadku kompleksu niższoœci, skończył prawo i został rejentem w Siedlcach. Był podobno bardzo piękny, miał smolistoczarne falujšce włosy, które usiłował szczotkować i prostować bezskutecznie. Był wielkim krótkowidzem, więc spojrzenie miał aksamitne i poetyczne. Œliczna babcia, bardzo o niego zazdrosna, kazała mu na bale nosić okulary, po pierwsze, żeby był brzydszy, a poza tym, żeby wyraŸnie widział wszystkie wady urody pań okolicznych. Babcia i dziadek mieszkali pod samymi Siedlcami we dworze, gdzie była równoczeœnie kancelaria. Dziadek prowadzšc moc spraw najrozmaitszych jako rejent, nigdy nie pozwolił babci nawet pokazać się z daleka, jeœli był u niego w jakiejœ sprawie Rosjanin. Natomiast okolicznych Żydów babcia przyjmowała chętnie, zapraszała do kredensowego i grzecznie pytała: "Czy Żyd nie napiłby się herbaty? Może Żyd usišdzie". Kiedyœ, już w Warszawie, poznawszy jakichœ państwa w towarzystwie, powiedziała do ciotki Anieli ze zdumieniem: "Wiesz, oni mi się przedstawili, powiedzieli jakieœ nazwisko, ja Żydów dotšd znałam tylko z imienia". Oczywiœcie były to stosunki wiejskie, zresztš życzliwe, a nawet przyjacielskie. W towarzystwie, w którym moi dziadkowie obracali się, znalazł się pewien pan Kosiński. Trochę patrzano na niego krzywym okiem, bo jakoby służył kiedyœ w wojsku rosyjskim, ale dla jego niezwykłych zdolnoœci, dowcipu i doskonałej gry w winta jakoœ go tolerowano. A zdolnoœci polegały na tym, że był brzuchomówcš. Zawsze błagałam mamę, żeby mi jeszcze coœ nowego opowiedziała o panu Kosińskim. Siedział on sobie na przykład pogršżony w modlitwie w ławkach koœcielnych w dzień targowy. A kiedy baby po targu wstępowały do koœcioła, Pan Jezus z ołtarza mówił nagle: "Słuchaj, Zakliczyna, coœ ty zrobiła z tš œmietanš? Starej dolałaœ i za œwieżš sprzedawałaœ?" Baby mdlały, a Pan Jezus po kolei im wszystkie oszustwa wypominał. Kiedy pan Kosiński przegrywał w karty, nagle rozlegało się stukanie w okno i ktoœ krzyczał: "Stodoła pana Wojewódzkiego się pali!" Wszyscy oczywiœcie rzucali karty i lecieli na ratunek, o wszystkim zapominajšc. Albo sam pan Kosiński nagle przerywał grę, nadstawiał ucha i wołał: "Rzeka wylała, przerwała groblę, woda zalewa ogród, podchodzi pod okna dworu" i wskakiwał na krzesło, a za nim wszystkie panie zbierajšc dokoła siebie falbany i halki. Ale po chwili pan Kosiński mówił spokojnie: "Przecież tu, proszę państwa, wcale nie ma rzeki". Najpiękniejsza historia była z psem pana Kosińskiego, ogromnym, żółtym, spokojnym labradorem. Pies i pan chodzili często na kolację do restauracji dworcowej, dosyć eleganckiej, gdzie bywali również oficerowie rosyjscy z pułku gwardyjskiego stacjonujšcego w Siedlcach. Kiedyœ, siedzšc przy stoliku obok dużego towarzystwa tych oficerów, pan Kosiński zapytał swojego psa: "Może byœ coœ zjadł, proszę, możesz wybrać, może chcesz kawałek dobrej wołowiny?" Ale pies odpowiedział krótko: "Nie, dziękuję, nie jestem głodny". Oficerowie zamarli, pan Kosiński jadł ze smakiem, ale pod koniec kolacji zapytał psa: "Może jednak coœ zjesz, może deser?" - na co pies odpowiedział sucho: "Dziękuję, wiesz, że nie znoszę słodyczy". Oficerowie wtedy oszaleli, rzucili się chmarš na pana Kosińskiego, chcšc się czegoœ więcej dowiedzieć, a przede wszystkim chcšc psa kupić. Ale pan Kosiński tylko uœmiechał się i mówił: "Takiego psa? sprzedać?" Zresztš pies powiedział cicho, żeby tego nie robił. Na drugi i trzeci dzień scena w restauracji powtarzała się, i oficerowie wariowali, dajšc panu Kosińskiemu za psa bajońskie sumy. Któregoœ wieczoru wreszcie pan Kosiński rozpłakał się, uœciskał psa, wzišł jakšœ opętanš sumę rubli i oddał przyjaciela w ręce gwardyjskiego oficera. Na drugi dzień grupa oficerów z nowym właœcicielem psa czekała w restauracji na pana Kosińskiego, żšdajšc zwrotu pieniędzy. Zdziwiony pan Kosiński zapytał wtedy przy wszystkich psa, dlaczego nie chciał mówić, a pies z godnoœciš odpowiedział, że może rozmawiać z każdym, ale nie z Moskalami. Takie historie trochę poprawiały nie najlepszš opinię pana Kosińskiego. Jeszcze jedno opowiadano o nim, ale przy tym nikt już nie był i nie wiadomo, czy on sam nie zmyœlił tej historii. Był on podobno, służšc w rosyjskim wojsku w Rosji, ustawiony kiedyœ na warcie w carskim parku, gdzie bawiły się dzieci cara. Kiedy dzieci zbliżyły się do niego, pan Kosiński wycišgnšł bagnet, a potem wywiesił niezmierzonej długoœci jęzor i zaczšł bagnet na nim ostrzyć. Był to widok okropny i dzieci cara podostawały konwulsji, a pana Kosińskiego po jakichœ karach wylano z armii. W każdym razie był to człowiek niezwykle utalentowany, a ja zanudzałam mamę, żeby sobie coœ jeszcze o nim przypomniała, nie przestajšc żałować, że nie mogłam go znać osobiœcie. Znałam za to bardzo dużo innych interesujšcych osób, co prawda nie brzuchomówców. Pewnego razu słuchałam rozmowy rodziców o Antonim Słonimskim i jego wierszach. Nie był jeszcze u nas nigdy, ale był poetš i to było coœ bardzo ważnego. Zapytałam mamę, jak on wyglšda, a mama powiedziała, że wyglšda tak, jak każdy poeta: ma długie blond włosy opadajšce na ramiona, błękitne oczy z długimi rzęsami, które rzucajš cień na policzki i tak dalej. Po południu zadzwonił dzwonek i ja pobiegłam otworzyć. Zobaczyłam łysawego pana w binoklach z doœć otyłš twarzš, który mile powiedział, że nazywa się Słonimski i na pewno zdziwił się bardzo, kiedy zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem. Mamy trzymały się takie figle, to samo powtórzyło się z opowiadaniem o braciach Pronaszkach i ich urodzie. Wczesnš wiosnš zaczęto nas przygotowywać do pierwszej spowiedzi i komunii. Chodziłyœmy we cztery: Basia, Marysia, Elżunia i ja na naukę do miłej starej pani katechetki, a w czerwcu odbyła się ta pierwsza spowiedŸ. Miałyœmy wszystkie napisane œcišgaczki z grzechami, zwinięte w rurki i wyuczone na pamięć. Naszym spowiednikiem był ksišdz Mauersberger, wojskowy kapelan z grzmišcym głosem i ogromnego wzrostu. Spowiadałyœmy się z tych naszych grzechów po kolei, ale zaraz po odejœciu od konfesjonału ze stosownym rozgrzeszeniem przypominałyœmy sobie jakiœ ominięty grzech, bardzo ważny, więc klękałyœmy na końcu naszego krótkiego szeregu i znów wyszeptywałyœmy księdzu ten dalszy cišg przewin. Po pewnym czasie ksišdz wyskoczył z konfesjonału i wrzasnšł: "Ile was tu w końcu jest? Długo to jeszcze będzie trwało? Przebaczam wam wszystko i dajcie mi œwięty spokój!" Więc już spokojne, oczyszczone i œwięte, w białych sukniach i długich welonach przystšpiłyœmy na drugi dzień do komunii, a zaraz potem Osterwa zabrał nas do Dakowskiego na Bagateli na poziomki ze œmietanš, a następnie otwartš taksówkš obwoził nas po Warszawie, a długie białe welony wiały za nami w powietrzu. Musiał to być pełen wdzięku i œmieszny widok, ten kabriolet pełen białych dziewic. Potem jeszcze zostałyœmy zawiezione do fotografa Malarskiego i tam sfotografowane wszystkie razem i każda z osobna. Ojciec nie był zdrów. Pierwszy raz zaczęłam wtedy myœleć o moich rodzicach i o sobie w sposób mniej dziecinny. Powiedziałam wtedy mamie, że ja jestem jak mały ogródek na ciemnej i pustej przestrzeni, a oni oboje sš jak wysokie, ciepłe i bezpieczne mury, które ten ogródek ze wszystkich stron otaczajš, zasłaniajš i chroniš. Nie mogłam myœleć, co by się stało, gdyby częœć tych murów upadła nagle i ta ciemnoœć dostała się do œrodka. To mi się chyba musiało œnić, bo przecież cóż ja wiedziałam wtedy o ciemnoœci œwiata? Pierwszy raz też zastanawiałam się, kogo bardziej kocham, może na skutek czyjegoœ głupiego pytania. Ale pomyœlałam o nich obojgu jak o dwu połowach jabłka, tego samego jabłka. Nie można powiedzieć, że jedzenie jednej z tych dwu częœci lepiej smakuje, że wolę jednš z nich, skoro jest to jeden owoc. Tak myœlałam i tak im to opowiadałam, ale zrobiłam wtedy coœ, co boli mnie do dziœ tak samo. Pewnego popołudnia biegałyœmy z dziewczynami rozbawione, gonione przez szczekajšcego Puka, po całej tamtej częœci mieszkania, w stołowym, na schodach i na górce. W pewnej chwili uciekajšc wpadłam do pokoju ojca. Zielona lampa paliła się na biurku, reszta pokoju była ciemna. Ojciec siedział na fotelu, trochę odsunięty od biurka, w bršzowej wełnianej bonżurce obszytej taœmš. Mama tę bonżurkę przywiozła mu z Paryża. Nogi miał przykryte pledem. Kiedy wbiegłam, wycišgnšł do mnie ręce, posadził sobie na kolanach, objšł mocno i powiedział mi we włosy: "Powiedz, będziesz zawsze kochała swojego tatusia, powiedz, czy będziesz zawsze kochała?" A ja, œpieszšc się do zabawy, do tamtych moich dziecinnych wesołoœci, wysunęłam się, wyrwałam się z jego objęcia, powiedziałam prędko: "Będę, będę" i wróciłam do zabawy, zamykajšc za sobš drzwi. I tak na całe życie zostawiłam w sobie to okrutne wspomnienie jako zadrę, której nigdy już nie można wyjšć. Ile mogłam mu powiedzieć, ile potrafiłabym dać mu słów uwielbienia i miłoœci, gdybym była choć trochę starsza. Tymczasem wyrastałam na chudš i grzywiastš dziewczynkę, trochę bardziej niezależnš przez lekcje i przez nieograniczonš swobodę naszych zabaw w ogrodzie i podwórzach zamkowych. Już minęły czasy, kiedy ojciec, który sam kiedyœ doskonale jeŸdził konno, chciał mnie tej cudownej rzeczy nauczyć od dziecka. Chciał, ale bał się o mnie równoczeœnie. Wynajmował więc w Konstancinie siwego kuca. Klacz, niemożliwie zapasiona, nazywała się Bianka. Sadzał mnie na tej Biance, która idšc ziewała i zasypiała, a sam szedł obok i trzymał mnie za nogę. To były moje pierwsze jazdy konne. Ale w Zamku nie wiedział, że stangreci i stajenni od belwederskich koni stojšcych w podwórzu od Kanonii pozwalali nam naprawdę jeŸdzić oklep na tych potężnych, œwietnie utrzymanych koniach. Przynosiłam stamtšd do domu cudowny zapach stajni, a z domu wynosiłam dla stajennych papierosy i cukier. W domu też zdarzały się czasem rzeczy specjalnie ciekawe. Kiedyœ przyszedł do nas podczas obiadu Miriam Przesmycki. Nasze krzesła stojšce przy stole-stonodze były bardzo ładne, ale czasem wypadały z nich wyœciełane niebieskie siedzenia. Po prostu wpadało się do œrodka. Miriam usiadł przy stole na takim krzesełku i nagle właœnie się to stało. Siedzenie wypadło, a Miriam złożył się i uwišzł w pustej ramie, całš œrodkowš swojš częœciš dotykajšc prawie podłogi. Zachował jakoœ równowagę i stanšł nawet na nogi, ale krzesełko z niego nie zeszło. To był okropny widok. Ojciec obiegł stół i próbował zdjšć ten mebel z Miriama, a mama duszšc się mówiła do mnie: "Nie œmiej się, no - nie œmiej się". Chyba dopiero Jadwiga, jak zawsze spokojna i na miejscu, zakończyła tę okropnš scenę. Ale odtšd gdy widziałam Miriama, a przecież był bardzo poważny, prawie tak poważny jak Jan Lorentowicz, zawsze dostawałam fou-rire'u, jak mówiła ciotka Aniela. Myœlę, że wszyscy w domu dużo i łatwo się œmieli. Ojciec chodził czasem do "Ziemiańskiej", która była obok księgarni Mortkowicza. Zawsze potem opowiadał o tym niezwykłym nastroju, który tam przy stoliku Skamandrytów panował, o ich dowcipie i zabawach. Oni także przychodzili do nas, Tuwim, Słonimski, Wierzyński - jednego tylko Iwaszkiewicza chyba nigdy u nas nie widziałam. Tej zimy odbyła się premiera "Przepióreczki" po długim okresie prób, w których i my z Elżuniš oczywiœcie brałyœmy cichy udział. Smugoniowš grała œliczna pani Malanowicz-Niedzielska, wszyscy aktorzy bioršcy w tym przedstawieniu udział przychodzili do nas do domu. Ja lubiłam specjalnie Jaracza i starego pana Chmielińskiego. Z napięciem, siedzšc z Elżuniš za kulisami podczas prób, wpatrywałyœmy się w pana Kotarbińskiego, bo kiedyœ w ostatnim akcie, kiedy profesor Wilkosz rzuca w twarz Przełęckiemu okrutne słowo "fircyk", panu Kotarbińskiemu wypadła cała szczęka, a on błyskawicznym ruchem złapał jš w powietrzu i wrzucił z powrotem na miejsce. Ale to było tylko raz. Na premierze "Przepióreczki" siedziałyœmy z mamš w loży prosceniowej. Ojca z nami nie było, cały czas był za kulisami, a po pierwszym akcie aktorzy wyprowadzili go na scenę. Cały teatr grzmiał od braw, to była zupełnie entuzjastyczna owacja, wszyscy stali, drugi akt nie mógł się zaczšć, wszyscy na scenie byli szczęœliwi, ojciec na pewno także, my naturalnie też, ja siedzšc tak blisko sceny zobaczyłam, że ojcu rozwišzało się sznurowadło. Mama pozwoliła mi iœć za kulisy i prędko mu to sznurowadło zawišzać. Po drugim i trzecim akcie powtarzała się taka sama owacja. Po przedstawieniu siedzieliœmy wszyscy za kulisami, chodzili po lożach, trudno naprawdę opisać radoœć całego zespołu. Było już bardzo póŸno, kiedy całe ogromne towarzystwo, aktorzy i przyjaciele, zdecydowali, że idš na kolację do "Oazy", tuż obok teatru, na Wierzbowej. Ale ja nie mogłam tam oczywiœcie iœć i ojciec powiedział, że mnie odprowadzi do domu i zaraz wróci. Z placu Teatralnego do Zamku było bardzo blisko. Przyłšczył się do nas Lechoń i wszyscy troje już pustawymi ulicami szliœmy sobie wolno, szczęœliwi, pod wygwieżdżonym niebem. Ojciec, który uważał, że to szalone powodzenie sztuka zyskała głównie dzięki Osterwie, powiedział w pewnym momencie do Lechonia: "Ach, cóż to za aktor wspaniały - gdybym był kobietš, kochałbym się w nim na zabój". Wszystko nagle stało się dla mnie jasne: jestem kobietš, muszę więc kochać się w Osterwie. I zakochałam się w nim na dobrych kilka lat cichš i tragicznš miłoœciš. Nosiłam jego fotografię z "Sułkowskiego" w rękawie sukienki aż do zupełnego jej zatarcia i połamania. Przykładałam policzki do klamki, której dotknšł, zamierałam, kiedy całował mnie w czoło i, trzeba przyznać, nie myłam twarzy tego dnia. Zazdroœciłam Elżuni, że widuje go co dzień, ale nikt o tym uczuciu nie wiedział. Kiedyœ mimo woli wyrzšdziłyœmy mu, my dziewczyny, wielkš szkodę. Byłyœmy wszystkie cztery same w mieszkaniu u Elżuni w Alejach Ujazdowskich i bawiłyœmy się jak zwykle w teatr. Grzebišc w szafach w poszukiwaniu kostiumowych potrzebnych nam częœci - znalazłyœmy w bieliŸniarce ładnš ciemnš butelkę, na której starym pisemeczkiem na pożółkłej karteczce napisane było "Miód". Ucieszyłyœmy się i chociaż ten miód był rzadki, mimo to bardzo nam smakował i został wypity do ostatniej kropli. Potem stało się coœ strasznego. Byłyœmy sparaliżowane od pasa i kiedy Osterwa wrócił do domu, zastał nas wszystkie cztery siedzšce na kanapie, œmiejšce się głupio i doœć przerażone równoczeœnie. Kiedy Osterwa zobaczył pustš butelkę, a nas tak okropnie pijane, rozzłoœcił się jak nigdy. Okazało się, że tę butelkę bardzo starego miodu dostał w dowód przyjaŸni od Radziwiłła Rudego, z jego piwnic, jako wielkš rzadkoœć. To było pierwsze pijaństwo w moim życiu, w naszym życiu, wszystkich dziewczyn. Całš zimę uczyłyœmy się uczciwie na tych kompletach z Damięckim i prawie stale, jak potem mówiła mama, ojciec podsłuchiwał pod drzwiami z ciekawoœci, jak też ta nauka idzie. Ciotka Aniela za to nadal uważała, że biednym dzieciom nabija się głowę niepotrzebnymi nudami, zamiast zostawić im ich nie skażonš wyobraŸnię i œwiętš dziecięcš fantazję. Muzykalnoœć, uwielbienie dla poezji i literatury, wszelkie zdolnoœci artystyczne, oto jedyne elementy rozwoju godne poparcia i pomocy dorosłych. Wszystko inne zamula duszę dziecka. Ciekawe, jakim dziwacznym stworem byłoby dziecko urodzone i wychowane przez ciotkę Anielę. Ona zresztš swojš macierzyńskš opiekš i czułoœciš otaczała dziesištki ludzi, szukajšcych u niej oparcia, poparcia, utwierdzenia wiary w siebie, zachęty do tworzenia, szczerego zachwytu nad tworem już gotowym. Zdaje się, że w tym okresie zaczynała już szukać we mnie z niepokojem znaków jakiegoœ talentu, możliwe, że przez chwilę wierzyła, że będę Annš Pawłowš albo Isadorš Duncan, ale wyglšdałyœmy wtedy wszystkie na zupełne słupy bez œladu wdzięku ani jakiegokolwiek wcięcia czy wypukłoœci w naszych postaciach. Zresztš mógłby to być tylko teatr. Osterwa zapowiedział, że musimy wydoroœleć tylko trochę, a wtedy on wystawia w Reducie "Œluby panieńskie" z Elżuniš i Monisiš w rolach Anieli i Klary. Uczył nas też już dykcji, przestrzegał ładnego wymawiania słowa jabłko, a nie japko, powtarzał z nami zdanie "podły padół płaczu i łez" z tym pięknym, nieosišgalnym "ł", tak naturalnie brzmišcym u mamy i ojca. Męczyłam się z tym padołem nawet w łazience. Dostałam wtedy od Osterwy œlicznš jego fotografię z Elżuniš, na której napisał: "Przyszłej Redutóweczce, Monisi dzieweczce"! To było jakby mianowanie mnie, byłam wtedy przekonana, że zostanę aktorkš. Zaczęłam też wtedy coraz więcej, coraz namiętniej czytać ksišżki, które od dawna czekały już na mnie na mojej półce. Dostałam wtedy dwa tomiki Żeromskiego "Dla młodzieży", wydane przez Mortkowicza. Te były pierwsze, potem dopiero, po pewnym czasie przeczytałam "Syzyfowe prace". Przyszedł wtedy na mnie okres uczuć patriotycznych i poza aktorstwem chciałam być jeszcze Emiliš Plater. Chciałam, żeby była straszna wojna, a ja, dzielna, miałam odgrywać w niej jakieœ wielkie i ważne sceny. Pewnego razu w Konstancinie zwabiłam Martę, mojš przyjaciółkę, wnuczkę Kępki, do piwnicy i tam wepchnšwszy jš w kšt, kazałam jej uklęknšć i podniósłszy dwa palce do góry przysišc, że nigdy, przenigdy, choćby jš mordowali, nie powie tych strasznych słów "Deutschland, Deutschland ber alles". Marta nie wiedziała, co to jest, ale przysięgła, jak Boga jedynego kocha, że przenigdy. Myœlę, że dotrzymała słowa. Œpiewałam z niš także często: "Nie dbam, jaka spadnie kara, mina, Sybir czy kajdany - Zawsze ja, wierny poddany, pracować będę dla cara". Tu sens i ironię rozumiałam, bo mi to wytłumaczono, tylko słowo mina oznaczała dla mnie pływajšcš bombę, ale to nie miało wielkiego znaczenia, wiało od niego także grozš. W zwišzku z mojš przyszłoœciš aktorsko-patriotycznš zaczęłam się sobie przyglšdać w lustrze. Oczy miałam ładne, od najmłodszych lat słyszałam jedno zdanie, przyjmowane przeze mnie z pogardš jako głupotę dorosłych: "Jakie ładne oczki, ale dlaczego takie czarne, pewnie nie umyte?" Zęby były równe i białe, z przodu dwa były większe, ale to nie przeszkadzało. Za to nos - ojciec mówił: "W tym nosie można obrócić karetš w cztery konie". Zaczęłam w samotnoœci nosić na nim drewniane szczypce do wieszania bielizny na sznurze. To bolało, nos był potem czerwony, ale szlachetniejszy. Miałam trochę wystajšce koœci policzkowe i trochę skoœne brwi. Mama, patrzšc na mnie w zamyœleniu, mówiła czasem: "Ciekawam, skšd w naszej rodzinie Mongoł?" I spoglšdała na ojca. A on odpowiadał: "Ja jestem z Kieleckiego, Haniusiu, ale na tej twojej Litwie..." Więc w sumie to nie było najgorsze, tylko strasznie kanciaste i raczej chude wszystko. Zastanawiałam się, co to jest ta pięknoœć, to piękno, o którym tyle się mówi. Piękno muzyki, piękny pejzaż, piękne ręce. Mama na pewno była piękna. Ona sama opowiadała, że kiedy była w Rzymie z babciš, poznała tam najpiękniejszš kobietę œwiata, księżniczkę Rava Russpoli Piccolomini. Ta cudowna principessa mieszkała w pensjonacie, tym samym co one, porzucona przez młodego męża, który wróciwszy do pałacu po zapomniane przez żonę rękawiczki, w jej szyfonierze zamiast rękawiczek znalazł listy od kochanka. Czekajšc zbyt długo w karecie wróciła do pałacu, i tu z kolei ona zamiast męża znalazła list z nazwiskiem adwokata, majšcego prowadzić sprawę rozwodowš. Właœnie w tym pensjonacie siedziała bez pieniędzy, czekajšc na rozprawę. Mama mówiła, że kiedy księżniczka Rava szła ulicš, każdy się zatrzymywał i wszyscy byli w niej zakochani, a ona przepłakiwała całe dnie i noce z powodu tego rozwodu, a także dlatego, że jak powiedziała mamie, kiedy patrzy w lustro, to widzi tylko swój zbyt długi nos. Więc nikt nie może wiedzieć na pewno, co jest idealnie piękne. Wybierałam sobie to, co dla mnie było piękne bez wštpienia w cišgu mojego dotychczasowego życia. Brzoza na wiosnę, cała przezroczysta i cudowna, a w niej ciemne, bardziej gęste kule zielonej jemioły. Zapach kwiatka cytryny i jej roztartego liœcia, który pamiętam z Gardone. Piasek na dnie morza pofalowany drobno przez ruch wody. Wspaniały, nieruchomy biały obłok, stojšcy na wschodniej stronie nieba, w południe, kiedy leżałam na ławce na tarasie, twarzš do niego. Kwiat naparstnicy, cętkowany, delikatnš wargš zwrócony w dół, i jego liœcie, jedwabne i puszyste, rozpostarte na ziemi. Kolor nieba i ogrodu w zimie, niebieski, kiedy zapada wieczór i œwiatła jeszcze się nie zapala. Chwila po zachodzie słońca, kiedy przed nadejœciem zmierzchu wszystko staje się na moment jaskrawe, ostre i wyraŸniejsze od rzeczywistoœci, jakby na chwilę czas stanšł i zapalił się tš jaskrawoœciš. Czasem zresztš bez przyczyny zalewało mnie nagle uczucie radoœci i pięknoœci œwiata tak silne, że musiałam zatrzymać się albo kucnšć, opierajšc głowę o kolana, bo wydawało mi się, że tej radoœci, tej pięknoœci nie uniosę. Nie pamiętam za to wcale swoich smutków z tego czasu. Jakaœ œmierć wiewiórki i jej pogrzeb w blaszanym pudełku po biszkoptach między korzeniami krzaku jaœminu w rogu ogrodu. Może w nocy daleki gwizd pocišgu, od którego przypływał smutek i strach równie pozbawiony przyczyny, jak tamte nagłe dzienne radoœci. Także krótkotrwałe przerażenia przed doroœnięciem, które, powiedziane mamie, znikały zaraz. Tej wiosny nie wiedziałam nawet, że ojciec jest coraz bardziej chory. Dopiero, kiedy już nie mógł wchodzić na schody, kiedy jego łóżko zostało zniesione na dół do pokoju z kominkiem, kiedy przestał się z tego łóżka podnosić, dotarło do mnie zrozumienie, że coœ się dzieje strasznego. Mama zmieniła się i nie widywałam jej często, bo mało wychodziła z pokoju ojca albo rozmawiała z doktorami, którzy przyjeżdżali co dzień, a co parę dni odbywali konsylia po kilku. Był to profesor Semerau- Siemianowski, profesor Landau, doktór Stefanowski, stale byli doktór Misiewiczówna i doktór Kaczyński. Mieszkały też na zmianę dwie pielęgniarki. W pokoju ojca i w stołowym stały szeregiem wielkie butle z tlenem, a dom napełniał się zapachem lekarstw i takš innš dziwnš ciszš. My, wszystkie dzieci, przeniosłyœmy się na górę albo do ogrodu. Czasem stawałam przy oknie, żeby chociaż z daleka zobaczyć ojca. Był blady, nawet żółty, a jego piękne ręce były jakby zgrubiałe czy obrzękłe. Stolik nocny i cały parapet okna zastawione były lekarstwami. Kiedy słońce wpadało do pokoju, przymykano okiennice i wtedy już zupełnie, także przez cišgłe wizyty doktorów -traciłam go z oczu na całe dnie. Nie mogłam znaleŸć na tę rozpacz żadnej rady, postanowiłam więc modlić się. Ale zwykła moja wieczorna modlitwa nie wydawała mi się doœć ważna. Chciałam, żeby te proœby były lepiej słyszane, żeby szły prosto do nieba godniejsze i poważniejsze. Postanowiłam zbudować ołtarz w domu. W pokoju ojca na pustym miejscu po jego łóżku ustawiliœmy ze skrzynek opartych o œcianę prawdziwy ołtarz, nakryty kapš. Na szczycie umieszczona była reprodukcja głowy madonny Filippino Lippi, po bokach stały kwiaty. Poszliœmy do księdza i poprosiliœmy o poœwięconš oliwę do lampki. Ksišdz wzruszony naszš pobożnoœciš dał nam lampkę z czerwonego szkła, z knotem. Modliłam się przed tym ołtarzem bardzo żarliwie i wszystkie dzieci domowe i okoliczne razem ze mnš. Ale w którymœ momencie modlitwa sama przestała mi wystarczać i powoli zaczęłam zmieniać się w kapłana, a modlitwę wzbogacać o ceremoniał mszy, oglšdanej co niedziela w koœciele. Wszystkie dzieci klęczały na podłodze, a ja, w sukni mamy narzuconej na ramiona, ze stułš z szalika odprawiałam modły, przyklękajšc, żegnajšc się, odwracajšc i mamroczšc pod nosem. Zmieniło się to powoli w bluŸniercze widowisko, kiedy zaczęłam na dodatek udawać, że mówię po łacinie. Tego już dziewczyny nie wytrzymały i pokładały się ze œmiechu, zwłaszcza chichotka Basia. A ja naprawdę modliłam się wtedy. Najdziwniejsze było to, że przeszłyœmy już przecież okres pogadanek pani katechetki i zwišzany z nim napad płytkiej bigoterii, ale te nasze modlitwy były szczere i prawdziwie płynšce z serca, chociaż przerywane czasem wariackim œmiechem. Myœlę, że gdyby mama albo Jadwiga, tak nieustannie zajęte na dole, zobaczyły kiedyœ te obrzędy odprawiane przez nas, bardzo by się rozgniewały. Ale nikt się nami wtedy specjalnie nie zajmował. Mama z Jadwigš w tajemnicy przed profesorami, którzy nieustannie przepisywali i stosowali ojcu nowe leki, parzyły moczopędne ziółka i usiłowały pomóc ojcu domowymi sposobami. Pewnego dnia, kiedy było bardzo Ÿle i mama siedziała jak zwykle przy łóżku, zobaczyła, że on nagle usiłuje usišœć, a potem wstać. Kiedy próbowała go zatrzymać i uspokoić, ojciec powiedział w wielkim podnieceniu, że musi pojechać do Warszawy, bo chce koniecznie zobaczyć doktora Zielińskiego. Dotšd doktór Zieliński był naszym kochanym doktorem domowym, który przybiegał, kiedy któreœ z nas przeziębiło się albo miało zaburzenia żołšdkowe, ale przy tej strasznej, ciężkiej chorobie jakoœ nikt go do Konstancina nie poprosił. Teraz natychmiast pojechał po niego Mortkowicz i przywiózł do ojca. Doktór Zieliński wszedł do pokoju i po prostu zaczšł tupać nogami ze wœciekłoœci i rozpaczy: "Czy nikt nie widzi, nie czuje, że ten człowiek jest zatruty moczem?" Lekami nasercowymi ojciec został po prostu wpędzony w uremię, a nikt tych spraw nie kontrolował, poza mamš i Jadwigš. Ich ziółka i napary przynosiły pewne osłabienie tej choroby. Doktór Zieliński przepisał natychmiastowe stosowanie zupełnie nowego, jeszcze nieznanego w Polsce - salirganu. Zdaje się, że lek ten został błyskawicznie sprowadzony z Londynu z pomocš marszałka Rataja, tak że już w dwadzieœcia cztery godziny zaczęło się go stosować w zastrzykach. Efekt był niezwykły. Zaczęło się oddawanie zatrzymanego moczu w takich iloœciach, że z godziny na godzinę ojciec odzyskiwał spokój i pełnš œwiadomoœć, obrzęki ustępowały i po prostu wracało zdrowie, powoli, ale wracało. 2 wrzeœnia napisałam i namalowałam dla niego laurkę, już bez niczyjej pomocy: "Drogi mój Tatusiu! Smutne sš w tym roku Twoje imieniny, ale wierzę w to, że co dzień modlšc się za Ciebie uproszę Boga o zdrowie i szczęœcie Twoje. Życzę ci, mój najdroższy Tatusiu, abyœ był zdrów, wesół i zadowolony ze mnie jeszcze 100 lat. Twoja oddana Ci córka Monika". Ta oddana córka może nie była zupełnie przeze mnie wymyœlona, ale kwiatki żółte i różowe udały mi się, a ojciec był zachwycony. Wracał znów do domu spokój i prywatne życie, pozostali tylko jeszcze doktór Kaczyński i pielęgniarka, a reszta doktorów przyjeżdżała co jakiœ czas. Ojciec zaczšł chodzić, siedział na werandzie na fotelu albo na ławce pod dębem, spacerował powoli, opierajšc się na mamie albo na mnie, z laskš, krok za krokiem, wymizerowany, ale uœmiechnięty, a Puk i ja nie odstępowaliœmy go na krok. Mama znów œmiała się często i œpiewała. Ojciec powolutku zaczšł pisać. Mówiło się znów o jakiejœ podróży do Włoch, może znów do profesora Cesa-Bianchi. Ojciec był tak wycieńczony po tej ciężkiej chorobie, że trzeba mu było oszczędzać wszystkiego, czym mógłby się przejšć czy wzburzyć. Toteż mama bardzo dokładnie przeglšdała wszystko, co przychodziło do domu - gazety, czasopisma, listy czy paczki wycinków prasowych, przysyłanych regularnie przez Agencję Prasowš, a wszystko to po ukazaniu się w druku "Przedwioœnia". Mama odkładała to wszystko, co było napaœciš, paszkwilem czy obelgš, nie mogło się to dostać teraz do jego ršk. Znów zaczęli się zjeżdżać do nas goœcie, także przez mamę przesiewani, jedni na krótko wprowadzani do ojca, inni przyjmowani przez niš tylko. Bardzo smutne było, kiedy przyjechał do Konstancina Borys Wigilew, a ojciec odmówił przyjęcia go. Ale miał widać swoje racje, na które trzeba się było zgodzić. Jesieniš po imieninach, kiedy zrobiło się zimno, wróciliœmy całym domem do Zamku, przewiezieni samochodem przez marszałka Rataja. Znowu rozpoczęły się nasze komplety, ale teraz nie u nas w Zamku, a u państwa Skoczylasów, którzy przenieœli się właœnie z ulicy Królewskiej na Stare Miasto, na ulicę Brzozowš 2/4. Mieli tam ogromne mieszkanie od strony ulicy Brzozowej, z balkonem wychodzšcym na wielkie podwórze. Cały dom składał się z trzech kondygnacji i zajmował przestrzeń między ulicš Celnš i Brzozowš a ulicš Bugaj na dole. Marysia miała już w tym mieszkaniu swój pokój i tam właœnie odbywały się lekcje. Co dzień Jadwiga odprowadzała mnie rano i przyprowadzała z powrotem na obiad. Na przerwy między lekcjami mogłyœmy wybiegać na to podwórze albo na ogromne tarasy, które były dachami trzeciej kondygnacji, tej od Bugaja. Stšd było widać nasz ogród zamkowy, Wisłę, Pragę, most Kierbedzia z prawej i most kolejowy z lewej strony. Cały dom należał do PKO, ale mieszkali tam nie tylko urzędnicy. Poza państwem Skoczylasami mieszkali tam także Stanisław Ostrowski, rzeŸbiarz, z żonš Bronisławš Ostrowskš - poetkš i córeczkš Halinkš, Kornel Makuszyński z żonš Emciš, rzeŸbiarz Lewandowski i moc innych rodzin z nieskończonš iloœciš dzieci. Nadchodziła zima, wszyscy byli szczęœliwi, że ojcu jest coraz lepiej. Pisał "Puszczę jodłowš". Napisał też nowelę "Wilga". Panna Stefania Sempołowska poprosiła ojca, aby dał jej tę nowelę do pisemka "W słońcu", dwutygodnika dla dzieci i wychowawców, tak się ono nazywało, które ona wydawała razem z paniš Mortkowiczowš. Ojciec oczywiœcie zgodził się i goniec z redakcji zabrał rękopis. Ale nagle ojciec przypomniał sobie coœ i zadzwonił do panny Stefanii, aby na chwilę jeszcze odesłała mu ten rękopis, bo musi tam coœ dodać. Kiedy mu go przyniesiono, dopisał tę bezsensownš piosenkę: "Piękna Helena z liœciem szerokiem, nad modrym gajem rosła potokiem", którš ja œpiewałam, poplštawszy dwie pieœni. Lubiłam czytać "W słońcu", było tam zawsze dużo o roœlinach, drzewach i zwierzętach. Zaczynałyœmy się na naszych kompletach uczyć botaniki. Ojciec Marysi miał wspaniałe dzieło "Œwiat zwierzšt" Brehma, trzy tomy pełne kolorowych ilustracji, ale nie wolno nam było brać tego samym z biblioteki do oglšdania. Pół dnia spędzałam teraz na lekcjach, a drugie pół w domu. Ojciec pisał i czytał jak dawniej, przynoszono mu tylko ksišżki z bibliotek, a przed chorobš chodził tam na długie godziny. Mama pilnowała, żeby goœcie nie siedzieli za długo. Dziewiętnastego listopada był u ojca po obiedzie Antoni Słonimski i na moment wpadł Tuwim z bukietem pięknych róż i biletem, w którym, pozdrawiajšc ojca, łšczył wyrazy radoœci z jego powrotu do zdrowia. Dwudziestego listopada poszłam jak zawsze rano na lekcje do państwa Skoczylasów. Około jedenastej wszedł do pokoju ojciec Marysi i coœ do niej cicho powiedział. Potem wyszłam z nim razem do domu, ale jeszcze nie wiedziałam, co się stało. W domu ktoœ, nie wiem kto, powiedział mi, że ojciec umarł. Mama siedziała nieruchomo na jakimœ krzeœle. Pokój stołowy był pełen ludzi, a drzwi do pokoju ojca zamknięte. Nie pamiętam, co było dalej. Wieczorem wróciłam do państwa Skoczylasów. Ojciec Marysi wyjšł trzy tomy. "Œwiata zwierzšt" Brehma i rozłożył je przed nami na stole pod lampš. Jeszcze przez kilka dni wracałam tam na noc. Mama była przerażajšca. Zupełnie bez ruchu siedziała patrzšc przed siebie na tym samym przypadkowym krzeœle, nie kładła się ani rozbierała, wydawało mi się, że mnie nie widzi, że mnie wcale nie ma. Na drugi dzień dom stał się jeszcze bardziej obcy, przez ludzi i przez zapach jakby kadzidła. Ci ludzie i ten zapach był straszny i nowy. Trzeciego dnia ojciec był w kaplicy, w œwiecach, na katafalku, ale ja go nie widziałam i nie mogę sobie przypomnieć, już na zawsze nie wiem, kiedy go widziałam ostatni raz, jak to było tego ostatniego wieczoru, ta chwila minęła nie zauważona, nie zapamiętana. Nie pamiętam siebie, co robiłam, gdzie byłam przez te wszystkie dni do pogrzebu. Pogrzeb zaczšł się na podwórzu zamkowym, a potem przez ulice szłyœmy z mamš za trumnš ustawionš bardzo wysoko nad nami. Mama nie powiedziała ani słowa, twarz miała zasłoniętš, padał drobny deszcz, woda stała między kamieniami bruku. Na cmentarzu zamknięto za nim podwójne żelazne drzwi w ziemi. Potem mama bardzo ciężko zachorowała. Doktór Zieliński mówił, że wolałby, żeby płakała, rozpaczała i głowš o mur biła, niż to nieruchome milczenie bez jednej łzy. Dostała piekšcej wysypki na całym ciele, z wielkš goršczkš. Leżała na łóżku i nie można jej było nakryć nawet przeœcieradłem ani koszulš, taki jej to sprawiało ból. Jadwiga siedziała przy niej dzień i noc, delikatnie zwilżała jej ciało spirytusem salicylowym i posypywała talkiem, to dawało mamie chwilowš ulgę. Trwało to wiele dni. Kiedy wreszcie mogłam do niej wejœć, powiedziała niby do mnie, ale patrzšc przed siebie: "Gdybym nie miała dziecka, nie żyłabym ani chwili dłużej niż on". To zdanie przeraziło mnie, jakby coœ było mojš winš, a to słowo "dziecko" było nowe i obce. Nikt mnie tak nie nazywał, byłam Mumi, córeńkš, Mumciš, skarbem, ale nie dzieckiem. Zajmowała się mnš teraz głównie Jadwiga. W œrodku zimy przyjechała do nas ciocia Wandzia Bereza, cioteczna siostra mamy, jedna z czterech córek babci Wojewódzkiej. Babcia Sabcia była ukochanš przyrodniš siostrš babci naszej. Ciocia Wandzia mieszkała z mężem w Puławach, była œwietnym fotografem, jako pierwsza kobieta w Polsce skończyła zawodowš szkołę fotograficznš w Monachium, robiła wszystkie œliczne nasze zdjęcia, którymi się ludzie zachwycali. Ciocia Wandzia przywiozła do nas do Zamku swojš czteroletniš córeczkę Hanię. Kiedy po raz pierwszy weszły do naszego mieszkania, mama z ciociš objęły się i witały czule, a mała Hania stała jak słup i wpatrywała się nieruchomo w mamę. Ciocia Wandzia powiedziała: "No, przywitajże się, Haniusiu, z ciociš". A mała Hania obejrzawszy mamę uważnie powiedziała surowo: "A gdzie korona?" Bo wiedzšc, że mama mieszka w Zamku, uważała, że jedzie do królowej. W zimie, chodzšc po ogrodzie, znalazłam w œniegu i liœciach przemokniętš ulotkę jak klepsydrę w czarnej ramce: "Hołd Nieœmiertelnej Pamięci Stefana Żeromskiego składa Liga Obrony Powietrznej Państwa". Nawet nie wiedziałyœmy, że podczas pogrzebu samoloty zrzucały na miasto takie ulotki. Ta zima była dla nas straszna, samotna i rozpaczliwie smutna, chociaż otaczali nas ludzie kochajšcy i przyjaŸni. Pani Skoczylasowa opiekowała się mamš, ciotka Aniela była u nas cišgle, widywałam moje koleżanki, ale nie ustawało we mnie zdumienie i rozpacz, i bezustanne oczekiwanie, i wiara, że on jeszcze wróci, że to przecież nie może być na zawsze. Pisywałam wtedy częste listy do księdza Teodora Czerwińskiego z Kielc, dawnego prefekta w gimnazjum ojca w Kielcach. Na krótko przed œmierciš ojciec napisał do niego list z proœbš "o błogosławieństwo na życie cnotliwe dla mojej jedynej pociechy, córeczki Moniki". Było to wycišgnięcie ręki do człowieka, który w napastliwy sposób zaatakował kiedyœ ojca z pozycji koœcioła katolickiego. Ksišdz prałat Czerwiński odpowiedział ojcu pięknym listem, moja korespondencja z prałatem trwała aż do jego œmierci. Listy jego do mnie były serdeczne i czułe. Przysyłał mi też swoje utwory wierszowane. Ja byłam zajęta, uczyłam się, czytałam, modliłam się, ale jakie były wtedy te dni i miesišce mamy? Moje życie mimo wszystko zaczynało się, a mamy w trzydziestym pištym roku życia skończyło się definitywnie i na zawsze. Tak jak nigdy nie zdjęła po ojcu żałoby, czarnych czy szarych sukien, tak nosiła ten żywy ból w sobie zawsze. Była strasznie chuda i blada, a jej ogromne włosy, które już znów zaplatała w gruby warkocz, wydawały się przy tej bladoœci aż granatowe. Siedziała godzinami na kanapie albo na fotelu z podwiniętymi nogami, patrzyła przed siebie i nakręcała, nawijała na palec to jedno czarne pasemko włosów opuszczajšce się na czoło. Ja, kiedy nie widziała, chodziłam do pokoju ojca. Łóżko było płasko przykryte bršzowym pledem, na nocnym stoliku stały lekarstwa, metalowe pudełeczko do zastrzyków ze strzykawkš i igłami w œrodku, leżał portfel ojca z ciemnozielonej skóry. W przegródkach był paszport, trochę pieniędzy, kilka kwitów z poczty od listów poleconych i w osobnej kieszonce liœcie laurowe z wieńca uplecionego w Gardone. Zawsze je miał przy sobie. Otwierałam szafę z jego ubraniami i wtedy wypływał stamtšd nikły i bolesny zapach, jego zapach, jakby terpentyny czy œwieżego drzewa. Ten zapach był zawsze, bardzo słaby, ale był w jego pokoju, i tam, w szafie, także pozostał. Na drzwiach wewnštrz, na jedwabnym sznureczku wisiały jego krawaty, jedwabne i wełniane, kupowane przeważnie przez nas obie. Brałam do ręki jego szczotki, jego grzebienie, lusterko, stojšce na wysokiej komodzie. Puk siedział przy łóżku, z łbem opartym o zwisajšcy koc, czasem wspinał się i patrzył na poduszkę. Kiedy drzwi były zamknięte, układał się pod nimi. Nie mówiłam o tym z mamš, ale ona wiedziała, że w tym moim wymyœlonym ogródku ze snu zawaliła się połowa murów, że ta ciemnoœć z zewnštrz podeszła bliżej. I jak życie mogło być tak jakoœ Ÿle wymyœlone, niedbale zakończone. Dziecko zaczynało się w brzuchu matki, było tam, rosło bezpieczne i kochane, a nagle przychodziło jakieœ pęknięcie czegoœ w człowieku albo czegoœ tam niedostateczna iloœć i ten kochany, kochajšcy kończy się w okrutny sposób, a po tym końcu dziejš się z nim rzeczy potworne, o których nie można myœleć. Taki piękny poczštek i taki okrutny, byle jaki koniec. A jeszcze jedno mnie dręczyło. Wiedziałam, że my będziemy kochać ojca zawsze, tak jak dotšd, i tu nie było problemu. Ale co się stało z jego miłoœciš? Znikła? Zawaliła się jak ten mur w ogródku? Niezbyt wyraŸnie myœlałam o tym wszystkim, nie myœlałam, ale czułam. Tak się to stało tej zimy, że spotkałam się prawie równoczeœnie z narodzinami i œmierciš. Bo ciocia Wandzia, kiedy przyjechała do nas, była w doœć zaawansowanej cišży. Zapytałam mamy, dlaczego ona jest taka gruba, i mama pewnie wtedy spostrzegła, że nikt mnie nigdy nie starał się uœwiadomić i że mój brak wiadomoœci w tej dziedzinie jest naprawdę stuprocentowy. Że dziecko, tak jak szczeniaki czy kocięta, siedzi w brzuchu matki, to wiedziałam, ale nic co przedtem ani potem specjalnie mnie nie interesowało. Basia i Marysia były pod tym względem na tym samym poziomie wiedzy. Elżunia czasem robiła tajemnicze miny, bo jej mama jš uœwiadamiała, jak mówiła, a Marta, która miała masę rodzeństwa i wiedziała na pewno więcej, była bardzo dyskretna. Zresztš te tematy jakoœ nas nie ciekawiły. Ani mama, ani Jadwiga, ani my między sobš, ani ksišżki czytane wtedy, nic i nikt tych problemów w naszych głowach nie poruszał i tak rosłyœmy, głupie i niewinne. A rosłyœmy prędko, wszystko było w nas niezgrabne i za duże, ręce, nogi były długie, włosy sterczały i nie dały się w nic ładnego uczesać. Mnie we mnie podobały się właœciwie tylko stopy. Zaczęłam wtedy czytać wszystkie ksišżki Jules Verne'a po kolei, te cudowne przygody, od których nie mogłam się oderwać, zwłaszcza "Dwadzieœcia tysięcy mil podmorskiej żeglugi". Kapitan Nemo był wtedy moim bohaterem. Oczywiœcie z twarzš Osterwy. Pierwsze Boże Narodzenie bez ojca było dla nas czymœ okropnym. Mama i pani Skoczylasowa zdecydowały, żeby pojechać do Zakopanego i tam spędzić ten czas między obcymi ludŸmi i w zupełnie innym otoczeniu. Zresztš trzeba było wywieŸć gdzieœ mamę, która marniała i szarzała coraz bardziej. Puk został z Jadwigš w Zamku, a my z paniš Halš i Marysiš pojechałyœmy do "Sanato", ogromnego pensjonatu na stoku Antałówki. Miałyœmy piękny słoneczny pokój, mama werandowała albo chodziła na spacery, a ja jeŸdziłam na sankach albo saniami wyjeżdżałyœmy na dalekie spacery w doliny. ZaprzyjaŸniłyœmy się serdecznie ze starym góralem z Żywczańskiego, Józefem Gšsienicš-Gładczanem. Chodziłam do nich często na Żywczańskie. Było tam prawdziwie wiejsko. Były owce, krowy i piękne konie, œliczne sanki i wspaniała w nich czarna baranica podbita czerwonym suknem, w której można się było schować w największy, skrzšcy mróz i jechać, oddychajšc zapachem œniegu i potu końskiego, słuchajšc brzęku dzwonków, pogrywania wštroby w koniach i ich miarowego purkania w biegu. Na sanki chodziłyœmy na Lipki albo na stoki wokół "Sanato". Obiady jadało się przy stolikach, my byłyœmy we cztery, ale mieszkało tam moc znajomych osób. Był Kornel Makuszyński, owdowiały po œmierci pani Emci, była Ewa Bandrowska-Turska, która wtedy albo wcale nie mówiła, albo najcichszym szeptem, bo chorowała bardzo na gardło. Było sporo jakichœ dzieci, z którymi też było można latać po długich korytarzach, schodach i balkonach. Utarło się, że Kornel Makuszyński całe dnie spędzał nie z dorosłymi, a z nami. Wieczorem tylko, kiedy myœmy szli spać, on siadał do brydża w palarni. Zabawy, a właœciwie figle z nim, były doœć ostre. Kiedy, na przykład, jego buty narciarskie stały po oczyszczeniu przed jego drzwiami, a wiadomo było, że on ich zaraz nie włoży, bo była odwilż, wkładałyœmy mu z Marysiš do tych butów dwa jabłka nadgniłe. Kiedy po kilku dniach wsadzał nogi do butów, można sobie wyobrazić, w jakš obrzydliwoœć wdeptywał. On nam za to pod przeœcieradła naszych łóżek wkładał najrozmaitsze rzeczy: szczotkę, nasišknięty wodš ręcznik albo wyciętego z papieru pajška. My zapychałyœmy mu dziurkę od klucza w jego pokoju skórkš od mandarynki i z ukrycia przyglšdałyœmy się, jak się męczy, nie mogšc drzwi otworzyć. On zasadzał się na nas w naszych pokojach w szafie, ubrany w przeœcieradło, i wylatywał na któršœ z nas o zmierzchu z okrutnym wyciem. Nasze matki patrzyły na te zabawy z zupełnš obojętnoœciš, pewnie były zadowolone, że ktoœ z dorosłych jest z nami na sankach. Kiedy miał wyjechać do Warszawy, a nam było smutno rozstawać się z nim, namówiłyœmy pewnš młodš panienkę, aby swoim wyrobionym pismem wysmażyła, podyktowany w częœci przez nas, list miłosny, pełen smutku i namiętnoœci, w którym nieznana wielbicielka błagała go o pozostanie w Zakopanem. Makuszyński został, ale dla nas był stracony, bo najpierw szukał, a potem, zdaje się, znalazł nawet tę tajemniczš nieznajomš. Mój przyjaciel Gšsienica-Gładczan lubił mnie bardzo, chociaż do mamy mówił czasem wzdychajšc: "Ale wy, pani, wymyœlnš córkę macie". Chciałam mieć wtedy koniecznie prawdziwy zbójnicki pas. Szukał go dla mnie Gšsienica bardzo długo, ale nie znalazł. Przyniósł mi za to bardzo pięknš starš zbójnickš torbę na rzemiennym pasie przez pierœ, zapiętym na œlicznš klamrę metalowš. Na klapie torby przytwierdzane były przez pokolenia guziki wojskowe wszystkich armii, jakie się przez te krainy przewalały. Z boku wisiała prastara opalona fajeczka, huba i skórzany woreczek na tytoń. Dodał mi jeszcze do tego sowę, jakiœ bardzo rzadki okaz tatrzański. Bo powoli wylazło szydło z worka. Józef Gładczan-Gšsienica był kłusownikiem na całe Tatry. Tę sowę miałam, póki jej nie zobaczyła ciotka Aniela i nie zrobiła okropnej awantury, że to ptaszysko przynosi nieszczęœcie, że wypchanej sowy nie wolno trzymać w domu - i sowa znikła. Nikt jej zresztš nie lubił. Po powrocie do Warszawy mama i pani Mortkowiczowa powoli zaczęły się zajmować sprawami spadkowymi, pojawili się u nas nowi znajomi - mecenasowie Bursche, Nagórski i Tomaszewski, przychodził profesor Borowy i pani Aniela Przesmycka, żona Miriama, dyrektorka pensji. Osoby te i na pewno inne jeszcze ustanowiły dla mnie radę familijnš złożonš z szeœciu osób. Byli to: mecenas Adam Nagórski, mecenas Tomaszewski, architekt Rogaczewski, Miriam Przesmycki, Jan Lorentowicz i Władysław Skoczylas. Na pewno były to osoby zaaprobowane wczeœniej przez mojego ojca. Jakub Mortkowicz miał być tej rady doradcš finansowym. Czy ta rada miała kiedykolwiek coœ do roboty, nie wiem, nigdy o tym nie słyszałam. Byli to w każdym razie bardzo mili panowie, którzy za każdym razem przy spotkaniu stwierdzali, że urosłam. Trzech z nich miało brody, a trzech nie. Trzech, tych z brodami, widywałam kilkakrotnie w cylindrach. Na poczštku maja, dwunastego, poszłyœmy z mamš na Mazowieckš do państwa Przesmyckich. W trakcie wizyty usłyszałyœmy strzały, przybiegła służšca i powiedziała, że w mieœcie sš rozruchy. Postanowiłyœmy wracać do domu, do Zamku. Biegłyœmy przez zadymione ulice wpadajšc do bram, zawracajšc przed głosem strzałów, trzymajšc się za ręce. Dopiero kiedy się œciemniło, dotarłyœmy do Zamku. Brama była zamknięta, ale zobaczył nas stary woŸny i uchylił jš dla nas. Na podwórzu położył mi ręce na ramionach i obracajšc mnš, pokazywał œlady odłamków na murach od bomb, które tu upadły. Dopiero w domu usłyszałam, jak Jadwiga opowiadała mamie, że pod przeciwległš do naszych schodów œcianš ułożono trupy zabitych na ZjeŸdzie i na podwórzach. Dlatego ten zacny woŸny tak mnš kręcił, żebym tego strasznego widoku nie zobaczyła. Noc minęła jako tako spokojnie, ale rano wczeœnie znów usłyszałyœmy samolot i znów spadły bomby. Mama wrzuciła mnie do klozetu i zamknęła na klucz. A sama, po telefonie do pani Skoczylasowej, wyszła spotkać się z niš na placu Zamkowym, aby zobaczyć, co się dzieje. Nasze matki były równie ciekawe wszystkiego, jak my, i równie nieostrożne. Po kilku dniach niepokoju, strachu, nie sprawdzonych wiadomoœci, nieustannych telefonów, mojego strachu o mamę, kiedy wychodziła - powoli miasto wróciło do dawnego stanu. Prezydent Wojciechowski ustšpił, na jego miejsce miał przyjœć profesor Moœcicki. Nie bardzo się w tych politycznych przemianach rozeznawałam, wiedziałam tylko z rozmów starszych, że były jakieœ ostre różnice zdań między ojcem a Piłsudskim i że Piłsudski nie był na pogrzebie ojca. Toteż stanowczo nie lubiłam go, tak postanowiłam. Przyszedł tej wiosny taki moment, kiedy mama zdecydowała, że musimy wyjechać gdziekolwiek, nie mogła dłużej być w domu. Chudła cišgle i nie sypiała, wyglšdała straszliwie mizernie. Wszyscy przyjaciele, ciotka Aniela, a może i moja rada opiekuńcza postanowili wyprawić nas w podróż do Francji. Podróż była długa, wylšdowałyœmy wreszcie w Nicei. Siedzšc tam robiłyœmy wycieczki we wszystkie strony. Nicea nie podobała mi się wcale, jej plaża z małych okršgłych kamieni nie nadawała się ani do siedzenia, ani do spacerów brzegiem, a chodzenie po Promenade des Anglais nudziło mnie niepomiernie. Za to cudne Grasse, z nieobeszłymi polami kwitnšcych goŸdzików, których zapach zostawał w nosie na całe godziny, zachwyciło nas. Mama kupiła mi tam małš buteleczkę perfum z tych właœnie goŸdzików, pierwsze w życiu perfumy moje, nigdy ich nie użyłam, wšchałam je tylko przez korek. Szalenie mi się podobało Monte Carlo. Przewspaniałe akwarium, pięknoœć i groza, i zdumienie na widok tych stworów morskich zapierały mi dech. Gdybym mogła, siedziałabym tam całymi dniami, zielony półciemny œwiat, jego tajemnicze życie, doskonałoœć ruchów i kształtów, to było dla mnie zupełne objawienie. Mama spotkała w Monte Carlo całš rodzinę państwa Rajchmanów. On był szefem Sekcji Higieny przy Lidze Narodów. Mieszkali stale w Genewie, byli mili i serdeczni, mieli troje dzieci starszych ode mnie. Te dzieci, dwie dziewczyny: Irena i Marta i młodszy Janek, chodziły swoimi drogami. Ja zawsze byłam uczepiona mamy. Ale pewnego razu mama namówiona przez paniš Marynę postanowiła zagrać w kasynie w Monte Carlo. Dzieciom oczywiœcie nie wolno tam było wchodzić, więc zostało postanowione, że ja poczekam na mamę w podziemnych niesłychanie luksusowych toaletach kasyna. Zostałam tam z chęciš, wszystko błyszczało tam i pachniało, babki klozetowe były szalenie dla mnie miłe, zabawiały mnie i częstowały dobrymi rzeczami. Œciany były zielone i ich glazura wyobrażała również dno morza, co mi przypominało ukochane akwarium. Tylko że mama zapomniała o mnie na cały dzień, grajšc na górze we wszystko możliwe. Pod wieczór dopiero odebrała mnie stamtšd, trochę speszona, ale bardzo protestowała, kiedy opowiadałam potem dramatycznie, jak mnie matka zostawiała na całe dnie w klozetach, aby grać w ruletkę. Wyszła zresztš z tej zabawy na zero, przegrawszy i wygrawszy te same sumy. Z zakurzonej i goršcej Nicei przeniosłyœmy się do Saint Rapha‰l, gdzie było o wiele więcej zieleni, kwiatów, morze jakoœ było bliżej, można było wynajšć łódkę i popłynšć na leżšcš w morzu Ile du Lion, dzikš i pięknš, naprawdę bezludnš. Znów jeŸdziłyœmy na wycieczki do Cap Ferrat, do Juan les Pins, Fr‚jus albo Cannes, gdzie także pomieszkałyœmy sobie trochę. Kwitły wtedy mimozy, wszędzie snuł się ten zapach lekki i suchy, morze było ciepłe i gładkie, kšpałyœmy się co dzień, bo w Cannes i w Saint Rapha‰l plaże były miękkie i białe, a hotele, w których mieszkałyœmy, stały nad samš plażš. W pewnym momencie okazało się, że pani Inga Jakimowiczowa, która od pewnego czasu była we Francji, jest bardzo niedaleko nas, w La Ciotat pod Marsyliš, i że prowadzi tam pensjonat. Mama naturalnie zaraz zdecydowała, że jedziemy tam i zamieszkamy w tym pensjonacie. La Ciotat było maleńkim portowym miasteczkiem wciœniętym w ostre skały i ciasne zatoczki. Z miasta pojechałyœmy w górę w zupełnš wieœ, drogš otoczonš wšskimi kamiennymi murkami. Po obu stronach były oliwne sady i gęsto rozsiane hodowle œwiń. Trochę daleko od morza, za to w starym pięknym sadzie drzew migdałowych i oliwek stała ferma z kamienia, szeroko rozbudowana, z małymi okienkami w grubych murach. Pani Inga wydzierżawiła jš od dawnego żołnierza Legii Cudzoziemskiej i jego żony, która uprzedzała każdego, że mšż po przebytej kiedyœ malarii miewa ataki szału. Pensjonat dopiero się rozwijał. Mieszkała tam pani Inga z córkš Dzidziš i jej przyjaciółkš Francuzkš RenŠe, jakiœ pan Duch, Polak, z tłustš żonš i dzieckiem i malarz, Mojżesz Olej, znajšcy zdaje się tylko jidysz, strasznie kudłaty i brudny. Pani Inga gotowała sama, a pomagała jej w gospodarstwie piętnastoletnia miejscowa TherŠse. Jedzenie było cudowne, okien nie można było otwierać ze względu na komary i odór z tych okolicznych hodowli œwiń. Mnie było tam œwietnie, bo TherŠse przestała zajmować się domem i przepadałyœmy na całe dnie na skałach nadbrzeżnych albo w sadach. Pani Duchowa, jak się okazało, kochała się w Lipku Gottliebie i pani Inga trzymała jš obietnicami rychłego jego przyjazdu. Dzidzia i Ren‚e były już dorosłe, zwłaszcza Ren‚e. Miała zły wpływ na Dzidzię, wycišgała jš z domu do Bandol na tańce. Miały swoje tajemnice, bo Ren‚e, œliczna, ciemnowłosa i wesoła, była przyjaciółkš Foujity, który cišgle na fermę przyjeżdżał. Bardzo go lubiłam, bo był cichy, grzeczny i cały jakiœ gładki. Mojżesz Olej, kiedy zobaczył mamę, strasznie się w niej zakochał, ale pani Inga przepędzała go zewszšd, bo był cały umazany farbami. Był bardzo biedny i nic nie płacił. Całe to towarzystwo w ogóle, poza nami i tymi może Duchami, nie dawało żadnego dochodu i pani Inga błagała mamę, żeby œcišgnšć na fermę państwa Rajchmanów. Mama napisała do nich, zachęcajšc ich do przyjazdu, i pewnego dnia przyszła wiadomoœć, że cała ich rodzina, pięć osób, przyjeżdża do La Ciotat. Przygotowania były goršczkowe, wspaniała kolacja nakryta na tarasie pod pergolš, były nawet lampiony i suflet na deser. Mojżesz Olej miał jeœć w kuchni, wszyscy byliœmy odœwiętnie ubrani. Zaczęło się Ÿle i Ÿle było cały czas. Ogromne auto państwa Rajchmanów wklinowało się między dwa mury stromej drogi prowadzšcej do nas i tylko dlatego, że dach się otwierał, można ich było stamtšd wydostać razem z bagażami. Okna ich pokojów ktoœ zapomniał zamknšć i gęsto tam było od moskitów i strasznego zapachu fly-toxu. Kiedy oszołomieni zeszli na kolację, na głównym miejscu przeznaczonym dla Rajchmana siedział Mojżesz Olej nieopisanie brudny i włochaty i z rozpaczš liczšc talerze, powtarzał: "Nie ma miejsca dla pani Żeromskiej". Pani Inga suknię włożyła przez pomyłkę na lewš stronę, a ja posłana do kuchni po suflet potknęłam się i cała legumina upadła mi na ceglanš podłogę w sieni. Blada ze strachu wszeptałam to mamie do ucha. Ale ona odpowiedziała szeptem ze spokojem: "Zbierz to wszystko, połóż na półmisku i przynieœ do stołu. Tylko nie jedz", dodała po chwili. Tak się stało. Ale nic nie pomogło. Po strasznej nocy z moskitami i po rozebraniu dwu murów dla wydobycia auta, państwo Rajchmanowie odjechali, tak że finanse pani Ingi nie poprawiły się. Pocieszałyœmy jš, że przecież legionista mógł jeszcze na dodatek dostać akurat ataku szału. Lato było piękne, goršce i niebieskie, ta zupełna swoboda zachwycała mnie, nie byłam już taka chuda, jedzenie było wspaniałe, oliwa, owoce i słońce zrobiły ze mnie innš dziewczynę, nie tak zielonš i patykowatš. "Tatuœ by się cieszył", ale tylko ze mnie, bo mama była nadal nieodmiennie smutna i zapadajšca cišgle w swoje okrutne myœli. Mówiłyœmy o tym, jak by to było z nim, co by mu się podobało, co by lubił, z czego by się œmiał. Tęskniłam do niego, tęskniłam do domu, do nas tam wszystkich trojga, ale œwiat dookoła był codziennie piękny i ciekawy. Zaczynała się jesień, trzeba było wyjeżdżać w końcu z La Ciotat i wtedy mama, widocznie po rozmowach i namowach pani Rajchmanowej, zdecydowała, że nie wrócimy do Warszawy, ale pojedziemy do Genewy. Tam ja miałam być oddana do szkoły, pierwszy raz do prawdziwej szkoły. Przy Lidze Narodów istniała szkoła dla dzieci pracowników tej instytucji i przy poparciu pana Ludwika, "Lulu" Rajchmana zostałam tam przyjęta. Wszystko to stało się bardzo szybko. Znaleziono dla mnie bardzo wykwintny internat "Les Hirondelles", na Bout du Monde, w pięknym domu, w pięknym parku, zbiegajšcym trawnikami do Arve, dopływu Rodanu. Genewy prawie nie znałam, poza tš dzielnicš Champel i drogš do szkoły. We wszystkich ogrodach okolicznych grabiono i palono opadłe liœcie i nikły, rozdzierajšco smutny zapach tego niebieskiego dymu snuł się wszędzie, wchodził we włosy, w nos i w ubranie, nie opuszczał mnie ani na chwilę. Pewnie również namówiona przez paniš Rajchmanowš mama, prawdopodobnie ze względów pedagogicznych, wyjechała do Paryża. Zostałam sama w swoim zimnym pokoju w "Les Hirondelles", w mundurku granatowym na białej bluzce z wyhaftowanš literš H. Wszystkie dziewczyny były starsze ode mnie i wszystkie nosiły w sercu żałobę po Rudolfie Valentino. Ja nie znałam prawie francuskiego, tyle co od TherŠse z fermy. Dwie dyrektorki Angielki uważały widać, że najlepszš potrawš jest baranina w sosie miętowym, a najlepszym sposobem hartowania - kšpiel w zimnej wannie. Byłam bardzo nieszczęœliwa. Zostałam oderwana od wszystkiego, od ojca, od mamy, od domu, od znajomych twarzy, od wszelkiego ciepła. Ze szkoły wracałam do tego obcego zimnego gmaszyska, a i ta szkoła była dzika i obca. Miało to być coœ zupełnie innego i nowoczeœniejszego od wszelkich zasad pedagogiki. W klasach w zależnoœci od znajomoœci języka byli uczniowie od lat pięciu do dwudziestu. Pięcioletnie Francuzy siedziały obok dorosłych dryblasów amerykańskich, którzy żuli gumę i strzelali z procy œrutem do profesorów, i wszyscy razem uczyli się na przykład kosmografii. To znaczy uczyli się, jeœli chcieli. Wielki nacisk kładziony był na wychowanie fizyczne, gimnastyka na łškach w okolicy Grange Canal odbywała się codziennie. Tam, na tych łškach, znalazłam przyjaciół. Był to przede wszystkim bardzo stary, z siwš długš brodš profesor Dupuy, botanik. Moim nieporadnym francuskim rozmawiałam z nim o roœlinach, o kwiatach, które rozpoznawaliœmy razem, powoli było mi coraz łatwiej porozumiewać się z nim. Kiedy zrobiła się zima, mogłam już słuchać jego lekcji geografii, astronomii i byłam jego prawdziwš uczennicš. A oprócz niego bardzo prędko znalazłam trzy przyjaciółki, a ich dom stał się dla mnie czymœ w rodzaju mojego dawnego. Były to trzy Japonki, Hide, Kazu i Ko, córeczki ambasadora Japonii przy Lidze Narodów, pana Sugimura. Pan był wielki, gruby i wesoły, pani serdeczna i czuła dla mnie tak samo, jak dla swoich córek. Kiedy tylko mogłam wyrwać się z koszmarnych "Hirondelles", jechałam do nich, a w szkole także trzymałyœmy się razem, zawsze w trwodze przed wrzeszczšcymi, grubiańskimi dryblasami amerykańskimi. Miałam dużo zajęć w cišgu dnia, ale w nocy zalewałam się łzami i wreszcie napisałam do mamy list, zawiadamiajšc jš, że postanowiłam rzucić się do Arvy. Mama przyjechała natychmiast. Ta odległoœć i samotnoœć nie zdała jednak egzaminu, to było dla nas za ciężkie doœwiadczenie i zbyt nagła zmiana. Zostało postanowione, że ja będę w internacie, ale innym, a mama zostanie w Genewie. We wszystkich tych pedagogicznych posunięciach czułam fatalny wpływ pani Rajchmanowej, która uważała, że dzieci należy trzymać krótko i z daleka, zwłaszcza tak rozpieszczone przez dotychczasowe życie, jak ja. Więc znalazłyœmy z mamš nowy pensjonat pour jeunes filles, "Villa R‚camier" na Champel. Dyrektorka nazywała się mademoiselle Paszkowicz. Œciany były tam zawieszone portretami Koœciuszki, królowej Jadwigi, Staszica i Kopernika, a w jadalni wisiał wielki Orzeł Biały. Okazało się, że panna Paszkowicz jest wnuczkš emigranta z 1831 roku, nie mówi po polsku, ale Polskę uwielbia. Tak jak nikt o mnie nie dbał w "Les Hirondelles", tak tu byłam pupilkš trzymanš na kolanach i obsypywanš wszelkim dobrem, za co moje koleżanki z literš R na mundurkach nie lubiły mnie, zresztš tu także byłam najmłodsza. Były tam tylko dwie miłe dziewczyny, siostry o trochę dziwnym kolorze skóry, o mocno różowych dłoniach i prostych, czarnych, twardych włosach. Mówiły, że sš Amerykankami, ale inne dziewczyny powiedziały mi, że ich matka była Indiankš. Polubiłam je i one mnie, ale chodziłyœmy do innych szkół, więc widywałam je tylko wieczorem. Mówiłam już dobrze po francusku, w szkole było lepiej dzięki opiece pana Dupuy, z którym chodziłam na dalekie spacery po okolicy. Poza tym napisałam dwa wypracowania, które kolejno w odstępie kilku miesięcy były czytane przed całš szkołš. Jedno o Sacco i Vanzettim, a drugie o przelocie Lindbergha przez Atlantyk. Mama była ze mnie bardzo dumna, pan profesor Dupuy także, ale myœlę, że doskonałoœć tych moich wypracowań wynikała z ogólnego bardzo niskiego poziomu nauki w szkole. Nikt tam nie miał ochoty słuchać wykładów ani uczyć się języka. Ja przeszłam w cišgu roku wszystkie klasy, kiedy ci prawie doroœli Amerykanie siedzieli cišgle jeszcze w pierwszej. Mama zamieszkała w Genewie na rue Ferdinand Hodler u pani Piguet, która pozostawiona przez męża z córeczkš, zaczęła wynajmować pokoje z utrzymaniem. Było tam mamie wygodnie i dobrze, widywałyœmy się często, zwłaszcza, że mama poznała właœnie wtedy parę cudownych malarzy, którzy w swojej pracowni gromadzili artystów i uczniów. Obie z mamš zaczęłyœmy tam regularnie przychodzić. Mama zaczęła trochę próbować grafiki, technik suchej igły, akwatinty i akwaforty, a dla mnie państwo Beer ułożyli specjalny program nauki rysunku. Pani Beer z domu Zorian była córkš armeńskiego księcia i działacza niepodległoœciowego. Była malutka, wszystko w niej było okršgłe, miała najpiękniejsze gwiaŸdziste oczy i była œwietnš artystkš. Malowała, robiła ceramikę, batiki i emalie, a przy tym miała olbrzymi talent pedagogiczny. Jej mšż, Żyd węgierski, delikatny i czuły dla wszystkich, malował œliczne impresjonistyczne pejzaże. Mieszkała z nimi matka pani Beer, której babka była Chinkš. Był to dom zupełnie niezwykły, chyba œwięty trochę, czysty w uczuciach i pełen dobroci, która obejmowała wszystkich. Przy tym byli sprawiedliwi, proœci i mšdrzy w każdym swoim słowie. Mama przylgnęła do nich, a oni, jakby wszystko wiedzieli, otoczyli jš i mnie specjalnymi uczuciami i opiekš. Ich dom był jednš wielkš zaniedbanš pracowniš, stoły, przy których siedzieli uczniowie, zawalone były papierami, farbami, narzędziami, w powietrzu pachniało woskiem, terpentynš i wszystkimi potrawami armeńsko-węgiersko-chińskimi. Uczniów była dziesištka, wszyscy zdolni i każdy z nich miał ustawiony program i plan nauki. Każdy też był kochany i ważny, toteż kiedy ktoœ coœ zrobił albo powiedział dobrego, Beerowie cieszyli się niewymownie. Rozwój tych uczniów nie polegał tylko na stopniu postępów w nauce rysunku czy jakiejkolwiek z dyscyplin. Głęboka mšdroœć i sprawiedliwy sšd o œwiecie i sztuce promieniował z nich jak goršce œwiatło. Nie było w nich przy tym nic ze skomplikowanego bełkotu, który siejš często artyœci, oni mówili proste prawdy, wieczne prawdy, des v‚rit‚s premiŠres, o których każdy w gruncie rzeczy wiedział, trzeba było tylko usłyszeć to powiedziane głoœno w paru słowach. Do tej pracowni chodziła także Georgine Piguet, córka pani Piguet, o parę lat starsza ode mnie. Na szczęœcie dla mnie mama za namowš pani Piguet doszła do wniosku, że nie ma sensu trzymać mnie w internacie u mademoiselle Paszkowicz i z uczuciem największej radoœci przeniosłam się na rue Ferdinand Hodler do mamy. Stšd chodziłam do Ecole Internationale i razem z mamš do Beerów. Zaczęłam jeŸdzić na nartach, na każde œwięta wyjeżdżałyœmy do Ballegues albo gdzieœ w okolice Chamonix, do Sabaudii albo w Jurę. Byłam teraz znów wesoła, dobrze mi było, ale mama cišgle zanurzona w swoim smutku znalazła się w całkiem nowym niebezpieczeństwie. Ktoœ, nie wiem nawet kto, wcišgać jš zaczšł w towarzystwo teozofów, bardzo wtedy w Genewie kwitnšce. Myœlę, że mama tam także szukała dla siebie pociechy. Zaczęła chodzić na jakieœ zebrania, na spotkania z Krishna Murti, nowym teozoficznym objawieniem. Pani Piguet patrzyła na to towarzystwo i jego wpływ na mamę z niezadowoleniem, aż wreszcie, kiedy mama znów szła do swojego koła teozofów, powiedziała stanowczo, że się tam mama do reszty zmarnuje, że dalej nie sypia i nie jada i że zamiast na zebranie, mama pójdzie z niš i zapisze się do pana Brechbul, który prowadzi szkołę Culture Physique na Champel. Tak się też stało. Pan Brechbul zabrał się do mamy ostro, kazał jej ćwiczyć oddechy, gimnastykować się na drabinkach, pływać w basenie i jeŸdzić na sztucznym rowerze. Po paru tygodniach już w mamie widać było różnicę, ku radoœci i dumie pani Piguet. Teozofia została na szczęœcie odstawiona, a była wielkim niebezpieczeństwem w tym stanie załamania i niedoli. Nadeszła przy tym szwajcarska wiosna, powolna, spokojnie rozkwitajšca. Łški na Voirons pokryte dzikimi narcyzami i hiacyntami, strumienie i mgliste góry zachwycały nas co niedziela. Robiłyœmy obie gimnastykę i głębokie oddechy i wracałyœmy z bukietami, zmęczone i opalone. Po powrocie do Warszawy zastałyœmy wiele zmian, ogromnych zmian. Puk, oddany na okres naszej nieobecnoœci na przechowanie do państwa Skargów, wybiegł z domu na ulicy Mokotowskiej, gdzie mieszkali, i został zabity przez przejeżdżajšcy samochód. Dowiedziałyœmy się również ku naszemu zdumieniu i przerażeniu, że nie mieszkamy już w Zamku. Ponieważ prezydent Moœcicki zdecydował, że Zamek, a nie Belweder będzie jego siedzibš - wszystkie osoby cywilne zostały z Zamku usunięte. Nasze mieszkanie zlikwidowała Jadwiga, rzeczy popakowała do kufrów i koszy, a meble zostały przewiezione do Łazienek, na pierwsze piętro domku pani Grabowskiej, które przeznaczono na nasze nowe mieszkanie. Tam też wszystko stało w wielkich stosach od kilku miesięcy. Pani Piłsudska spotkawszy mamę ostrzegła jš, że w tym domku, jak w całych Łazienkach, jest szalona wilgoć, komary i grzyb, co też można było zaraz stwierdzić otwierajšc kufry i paki, gdzie już wszystko powoli zieleniało. Zresztš mama za nic, powiedziała, nie zamieszka w tym pustym ogromnym parku, zamykanym na noc, z daleka od wszystkiego. Biedna mama, wychowana na Wspólnej, zawsze popadała w raczej samotne ustronne miejsca, jak Konstancin, mieszkanie w Zamku, a teraz te Łazienki. Toteż nawet nie próbujšc tam zamieszkać, wynajęła przed zimš pokój w pensjonacie na Nowym Œwiecie 31, tuż przy rogu Chmielnej. Zima była mroŸna tego roku jak nigdy. Piękna, dorodna czereœnia w naszym ogrodzie sadzona przez ojca pękła pewnej nocy od góry do dołu z armatnim hukiem. Tak opowiadała Marta. Gdzieœ około Nowego Roku zaczęłam chodzić na pensję do pani Hoene-Przesmyckiej na Mazowieckiej 4. Pani przełożona była żonš Miriama. Mieszkali w tej samej kamienicy. Ta szkoła wydała mi się równie dziwna jak Ecole Internationale, tyle, że wszystko tu było na odwrót niż tam. Panienki siedziały parami w ławkach i parami chodziły podczas pauzy na korytarzu. Okien nie otwierało się nigdy. Gimnastykę odbywałyœmy w dziwnych długawych majtkach i bluzach z długimi rękawami. Nauczycielki i wychowawczynie klasowe nosiły długie czarne suknie z tego samego okresu, co strój panny Stefanii Sempołowskiej. Pani przełożona, malutka, w gorsecie, z żabocikiem przypiętym ametystowš broszkš na wypchanym biuœcie, podawała nam rękę do pocałowania, a niektóre wyróżniane chwytała z tyłu za włosy i, wbijajšc nam twarze w żabocik, całowała w czółko. Ja należałam do wyróżnianych, co miało swoje dobre i złe strony. Wszystkie dziewczyny bały się przełożonej okropnie. Zofia Nałkowska, która w czasach przedhistorycznych także chodziła na pensję pani Przesmyckiej, powiedziała mi kiedyœ, że nogi się pod niš uginajš i trzęsie się cała, kiedy zobaczy przełożonš po drugiej stronie ulicy. Złe strony mojego tam pobytu polegały na tym, że znałam dobrze francuski, którego uczyła przełożona. Przy każdej pomyłce czyjejœ byłam wywoływana dla poprawienia błędu, musiałam cišgle coœ czytać głoœno, musiałam deklamować "Le Soir d'une Bataille" Victora Hugo, stale grałam we francuskich inscenizacjach bajek La Fontaine'a. Nie były to moje pierwsze występy. W Ecole Internationale graliœmy nowelę "Le Cur‚ de Cucugnant" Daudeta przerobionš na scenę. Ja grałam tam anioła w czyœćcu, z wielkim kluczem od garażu w dłoni i ze skrzydłami. Na pensji przeszkadzało mi nazwisko, które znów w Genewie nie robiło na nikim żadnego wrażenia. Tu nauczycielka historii, pani Serafina Jocz, każde moje potknięcie, zawahanie albo nieuwagę kwitowała tym samym zawsze zdaniem: "Żeromska, twoje nazwisko wymaga" - i tak dalej, albo co gorsza: "Gdyby twój ojciec wiedział, że ty tylko tyle umiesz powiedzieć o Statutach wiœlickich". Właœciwie lubiłam tylko lekcje przyrody i fizyki. Za to matematyka była dla mnie udrękš nieustajšcš strachu i upokorzenia. Lekcje rysunku po pracowni państwa Beer były czymœ zupełnie nieważnym, a pani profesorce od geografii dokuczałyœmy w sposób wyrafinowany i obrzydliwy. Za to przedziwne były lekcje polskiego. Nasz nauczyciel miał zupełnie nowy system wbijania nam do głowy utworów naszych wielkich poetów, zresztš system wspaniale działajšcy. Na karcie papieru na przykład rysowałyœmy poœrodku poziomš kreskę, która była progiem œwiadomoœci postaci z "Konrada Wallenroda". Nad tym progiem u góry z lewej strony pływał balonik wyobrażajšcy Aldonę, całš wypełnionš ideš poœwięcenia, z wyjštkiem małego bšbelka z boku, który był z kolei wypełniony miłoœciš do Konrada Wallenroda. Z tego bšbelka wychodziła cienka nitka, która dochodziła do takiego balona na dole z prawej strony, który był Konradem, całkowicie wypełnionym ideš zemsty, z wyjštkiem oczywiœcie małego pęcherzyka z boku, gdzie była miłoœć do Aldony. To było jasne, a nawet ładne. Uczucia Kochanowskiego w "Trenach" wyobrażone były poziomymi liniami, po których wspinał się wykres goršczki uczuciowej, od œmierci Urszulki na dole po punkt szczytowy bluŸnierstwa, aż do najniższej kreski rezygnacji. Szłam kiedyœ Mazowieckš po lekcjach do księgarni Mortkowicza, gdzie czekała na mnie mama, i spotkałam Słonimskiego. Poszedł ze mnš kawałek i grzecznie wypytywał, czego się teraz uczę i co przerabiamy z polskiego. Wyjęłam z tornistra kajet i pokazałam mu z dumš te wykresy, bo bardzo ładnie je rysowałam. Słonimski zupełnie oszalał. Łapał się za głowę, œmiał się jak wariat i wœciekał równoczeœnie. Powiedział, że mi tego kajetu nie odda, że napisze o tym artykuł, że ogłosi to w "Wiadomoœciach Literackich" i inne jeszcze groŸby, które mnie przeraziły. Zrobiła się po prostu awantura, ja mu mój kajet wyrywałam, on nie chciał oddać, ale w końcu ubłagałam go, ku jego chyba ogromnemu żalowi. Wiem, że potem jeszcze pobiłam w klasie rekord wybierania w "Beniowskim", z kilku pierwszych ksišg - dygresji. Miałam ich 52, czego żadna z dziewczyn w klasie nie upolowała. Ale to było póŸniej. Miałam też raz strasznš przygodę. Była spowiedŸ wielkanocna i cała pensja poszła do koœcioła Œwiętego Krzyża. Kiedy przyszła moja kolej, ksišdz w konfesjonale zapytał, czy nie czytałam jakich zakazanych ksišżek. Nieszczęœcie chciało, że właœnie przeczytałam jakieœ fragmenty "Dziejów grzechu" i przyznałam się do tego. Ksišdz żachnšł się i powiedział ostro: "A skšd się u was w domu takie œwiństwa biorš?" Dotknęło mnie to bardzo, ale powiedziałam grzecznie: "Bo to mój tatuœ napisał". Ksišdz otworzył konfesjonał, wystawił głowę, spojrzał na mnie wœciekle i wrzasnšł: "Tatuœ jej napisał! "Dzieje grzechu"! Bezczelna smarkula, mało, że takie ksišżki czyta, jeszcze kłamie przy spowiedzi! A Napoleonem nie był twój tatuœ? A może ty wariatka, co?" Miałam wtedy czternaœcie lat, wyglšdałam na dwanaœcie, jakieœ to się temu księdzu wydało niemożliwe. Kazał mi odejœć od spowiedzi, uspokoić się i wrócić. Zalana łzami pobiegłam do przełożonej, zupełnie zrozpaczona. Trzeba było księdzu pokazać legitymację i przełożona zaręczyła za mnie, wtedy wreszcie uwierzył. Ale nie był zbyt taktowny, bo dopiero z jego pytań dowiedziałam się, że ojciec zmienił wiarę. To nie był szczęœliwy okres, ten pobyt w szkole. Niektóre koleżanki były już bardzo dorosłe, miały swoje sekrety, chociaż to była ta sama klasa. Inne były miłe, jak Marysia Kawlikowska, Irena La Pierre i jedna, która nazywała się Olympia Wasiak. Właœnie Olympia przez ygrek. Ale mama powiedziała, że miała jeszcze lepszš koleżankę na pensji u pani Porazińskiej. Nazywała się Kleopatra Szatanek, a koleżanki nazywały jš Pacia. Mama też miała, kiedy była na pensji, przykroœć z księdzem, bo przy spowiedzi nie dał jej rozgrzeszenia. Tak jak i ja, poszła z bekiem do przełożonej, pani Porazińskiej, która była jej ciotkš. Pani Porazińska powiedziała, że ten ksišdz jest głupiec i posłała mamę, która miała mniej więcej tyle lat co ja, dziesięć czy dwanaœcie, do innego konfesjonału. Tam ksišdz staruszek, po wysłuchaniu grzechów mamy, powiedział do niej: "Moja dziecino, to ty powinnaœ usišœć na moim miejscu, a ja, stary grzesznik, powinienem ci się wyspowiadać". Nadeszło lato, wakacje i pojechałyœmy z całym towarzystwem do Rymanowa, które to uzdrowisko było mamie potrzebne. Został wynajęty cały dom drewniany z wieżyczkami, balkonami, gankami, ogromnš kuchniš. Pojechała cała rodzina państwa Wagnerów, Basia, Krysia, siostra pani Lucyny Wagnerowej pani Krzyżanowska, ciotka Aniela, tak że wszystkie wycieczki czy spacery po poroœniętych jeżynami górach odbywały się w gromadzie. JeŸdziliœmy też do Krosna i do Jasła. Po raz pierwszy widziałam takie polskie małe miasta. Po raz pierwszy także widziałam tam na ulicach starych wspaniałych Żydów, chasydów w lisich czapach, długich atłasowych surdutach, białych pończochach i trzewikach z klamrami. Byli godni i piękni, poruszali się powoli i rozmawiali spokojnie. Nie mogłam się im napatrzeć, siedzšc w sklepiku pod podcieniami u znajomego krawca, czekajšc na miarę peleryny. Parę razy odwiedzałyœmy tego miłego człowieka, nazywał się Menasze Pistršg. Chodziło się też w Rymanowie na koncerty na deptak, a nawet na tańce. W Krysi Wagnerównie zakochał się wtedy jeden młodzieniec, bo Krysia była œliczna jak marzenie. Ten narzeczony cudownie pachniał, cišgleœmy się zastanawiali nad nim, a on przynosił bukiety i zapraszał na tańce. Dawał też do zrozumienia, że jest hrabiš i współwłaœcicielem Rymanowa. Aż raz pan Wagner poszedł do fryzjera i zastał tam młodego hrabiego z ręcznikiem i miotełkš, stšd były te cudne zapachy, i Krysia zerwała z tym apprenti Figaro. Ja nie miałam jeszcze wielbicieli, ale lato było ciepłe i wesołe, tylko skończyło się smutno, bo ukochany jeż, który mieszkał z nami w tym domu, wlazł raz w chłodnš noc do piekarnika w kuchni i upiekł się na amen. Po powrocie czekała nas nowa przeprowadzka. Dostałyœmy mieszkanie w domu PKO na Brzozowej, ale w niższej częœci, przy schodach na Bugaj. Mieszkanie było ładne, ale trochę ciemne, więc żeby je ożywić i rozjaœnić, mama kupiła u Franaszka tapety do wszystkich pokojów w bukiety, kwitnšce gałęzie i rozwinięte pędy jabłoni. Po pewnym czasie musiała przyznać, że to całe kwieciwo jest nie do zniesienia na dłuższš metę. Była tam na Bugaju u nas przeœliczna suczka Punia, mała jamniczka koloru myszy, bardzo urocza, i był kanarek, którego dostałam na imieniny od Tuwima. Kanarek był trudny w pożyciu. Zupełnie nie œpiewał, dziobał i bił skrzydłami każdego, kto się zbliżył do klatki. Uznawał tylko Jadwigę, ale też miała ona z nim mnóstwo zajęcia. Jadał bardzo dużo, miał zatwardzenie i odciski. Trzeba mu było robić słomkš lewatywki i moczyć mu nogi w ciepłej oliwie. Po dobrych paru latach okazało się, że to w ogóle samiczka. Żyła bardzo długo. Nazywała się niesłusznie Pupinetti, jak wszystkie u nas kanarki, po tym pierwszym, którego mama miała w Paryżu, a którego dostała od ojca. Ale dlaczego Pupinetti, tego nikt już nie wiedział, nawet mama. W mieszkaniu na Bugaju nie zostałyœmy długo, zresztš nie było wygodne. Zakochane pary, schodzšc po schodach, siadały na parapetach naszych okien, zmęczeni wchodzeniem ludzie również. Jadwiga cišgle kogoœ albo prosiła, żeby nie siedział, albo przepędzała ostro. Jadwiga była bardzo surowa dla mnie, pilnowała lekcji, wyprawiała mnie do szkoły i prowadziła cały dom twardš rękš, w idealnej czystoœci i znakomicie gotujšc. Była właœciwie jak ktoœ starszy z rodziny i dla mamy, i dla mnie, ale równoczeœnie była bardzo dyskretna i to, co się nazywa na swoim miejscu. Nigdy nie pamiętam żadnej scysji, o ile nie wchodziła w grę ciotka Aniela, której poglšdy na wiele spraw, zwłaszcza dotyczšcych wychowania dzieci, były inne niż większoœci ludzi. Mama przeważnie nie zabierała głosu, chociaż dziecko było jej, a tamte dwie osoby nigdy dzieci nie miały. Ale z mamš w ogóle nie sposób się było pokłócić, bo kiedy ktoœ naprawdę wpadał w złoœć, to mama zaczynała się œmiać, a œmiała się œlicznie. Nigdy nie pamiętam jej zacietrzewionej czy złej, nigdy nie powiedziała "jestem wœciekła", to by było po prostu niemożliwe usłyszeć jej podniesiony głos. Tej zimy umarła pani Wanda Osterwina, matka Elżuni. Ponieważ Reduta była w stałych objazdach, Elżunia przeprowadziła się do nas. Chodziłyœmy razem do szkoły, Ela była o klasę niżej ode mnie. Z niš razem chodziła Basia Wagnerówna, tak że byłyœmy razem, tylko Marysia chodziła do gimnazjum Słowackiego. Za to w lecie po pobycie w Konstancinie pojechaliœmy, państwo Skoczylasowie i my, na Hel, gdzie mieszkaliœmy w rybackiej chałupie we wsi. Byli tam także państwo Szczepkowscy, Jan, rzeŸbiarz, pani Mara Morozowicz-Szczepkowska i ich jasnowłosa córka Hanka, o dwa lata młodsza od nas. Była tam także pani Massalska z córkš Agš, Marysi koleżankš z gimnazjum. Pani Mara ubierała się jasno i doœć młodzieżowo, ale nasze trzy matki - pani Hala Skoczylasowa, pani Massalska i moja mama - siedziały na plaży w czarnych sukniach, pod czarnymi parasolkami, jak trzy czarne wrony. A kiedy któraœ z nas wypływała zbyt daleko za sznury, z plaży podnosiły się trzy czarne parasole, w górę i w dół, w górę i w dół, jako nakaz powrotu. To lato było i przyjemne, i smutne, bo na Helu byłyœmy ostatni raz z ojcem. Ale na szczęœcie mama lepiej się miała, lepiej sypiała, a ja pilnowałam, żeby robiła głębokie oddechy, jak nas tego nauczył pan Brechbul w Genewie. Miała miłe towarzystwo tych pań, zwłaszcza z paniš Marš Szczepkowskš bardzo się zaprzyjaŸniła. Właœciwie nie wiem, czy to jest odpowiednie słowo, bo przyjaŸń mamy miała zawsze jakiœ dyskretny odstęp, mogła kogoœ bardzo lubić, ale nigdy chyba nie zwierzała się nikomu. Nigdy też do żadnej z tych swoich pań nie mówiła "ty". Była zdaje się bardzo lubiana, także przez młodszych i zupełnie młodych. Miała czuły i uważny sposób wysłuchiwania cudzych spraw i zwierzeń, ale nie było w tym nigdy cienia ciekawoœci. Była też niezwykle dyskretna, można było - i robiono to cišgle - powierzać jej swoje sprawy "jak w studnię". Moje przyjaciółki wszeptywały w niš rozmaite swoje tajemnice. Ja raczej nie, mama i tak wiedziała wszystko, rozumiałyœmy się, wystarczyło spojrzenie, smutek albo radoœć, ale słów nie trzeba nam było wiele. Mama już wtedy, kiedy byłam podlotkiem, jeœli zapytałam jš, jak mam postšpić albo co zrobić z tš czy innš mojš sprawš - odpowiadała zawsze: "Pomyœl i zrób tak, żeby było w porzšdku, jesteœ przecież rozumnš dziewczynkš". To mnie okropnie zobowišzywało, a byłam doœć rozpuszczona w zasadzie, ale w sposób dziecinny i łobuzerski raczej. W zimie jechaliœmy wszyscy do Zakopanego na narty. W jednym sypialnym przedziale jechały matki, a w drugim my dziewczyny, Marysia, Hanka Szczepkowska, Elżunia, ja i Aga Massalska. Umieœciłyœmy się jakoœ, wszystkie już w wiatrówkach, spodniach i butach narciarskich. W nocy z jakiegoœ powodu wybuchła między nami awantura i nawet bijatyka. Hanka przysięgała, że dostała moim butem narciarskim w czoło, sypały się narty, walizki i kijki. Matki nie ruszyły się ze swojego przedziału. Na drugi dzień spotkały już w Zakopanem znajomego eleganckiego starszego pana, który opowiedział im o koszmarnej nocy przeżytej w pocišgu. Obok niego w przedziale jechała banda zwyrodniałych łobuzów, dzikich barbarzyńców, cały czas trwały wrzaski i awantury, on oka nie zmrużył i jeszcze nie przyszedł do siebie. Matki wzdychały współczujšco, kiwały głowami nad upadkiem kultury i obyczajów i nie przyznały się wcale, że to były ich córeczki - jedynaczki. W Zakopanem zamieszkałyœmy wszystkie u pani Ingi Jakimowiczowej, która znów prowadziła pensjonat w willi "Zawrat" na Kasprusiach. Całymi dniami jeŸdziłyœmy na nartach, już o saneczkach nie było wtedy mowy. Ja po Szwajcarii jeŸdziłam na nartach zupełnie nieŸle, choć może trochę mniej odważnie od innych dziewczyn, z powodu krótkiego wzroku. Wieczorem schodzili się do "Zawratu" goœcie. Pani Zofia Stryjeńska i jej mšż Karol, Lipek, Witkacy, Kornel Makuszyński, pan Mora-Brzeziński, którego wszyscy nazywali Zmora. Robił piękne kilimy, miałyœmy kilka jego projektów - jeden w bukiety kwiatów na czarnym tle, drugi w rudo- zielone liœcie, nazywał się "Jesień". My dziewczyny siedziałyœmy zasłuchane i zachwycone, kiedy Zofia Stryjeńska opowiadała, jak z zemsty i z zazdroœci, że nie została zaproszona razem z Karolem na jakiœ bankiet i raut do Krakowa, przed spakowaniem jego walizki wycięła mu nożyczkami we fraku kilkadziesišt małych okršgłych dziurek. Zresztš sama przyszła do naszego pokoju kiedyœ rano prosto z całonocnego balu u Trzaski, w sukni z trenem ze złotej lamy, ale cały tył tej sukni miała doszczętnie spalony. Kiedy mama z przerażeniem powiedziała jej o tej wypalonej na tyłku dziurze, pani Zofia obojętnie stwierdziła, że się to pewnie stało wtedy, kiedy się grzała przy kominku poprzedniego wieczoru. Przez krótki czas pani Zosia mówiła wszystkim, że się kocha w Witkacym, na dowód czego nosiła na czole przepaskę, za którš zatknięta była fotografia Witkacego. Była to widać miłoœć szczęœliwa, bo Witkacy nosił wtedy również przepaskę z fotografiš pani Zofii. Ale nie było to uczucie trwałe. Lubiłyœmy szalenie, kiedy Witkacy przychodził wieczorem. Siedzieliœmy wszyscy pod lampš dookoła stołu i œmiałyœmy się razem z dorosłymi z ich opowiadań, dowcipów i błazeństw. Nagle Witkacy milkł, nadstawiał ucha, kładł palec na ustach i zduszonym szeptem mówił: "Już sš. Sš za drzwiami. Szeœciu. Będš się włamywać. Trzeba podeprzeć drzwi, już wchodzš!" Zrywał się i przy drzwiach zaczynał z sapaniem, wysiłkiem i szarpaniem powstrzymywać napierajšcych z tamtej strony. Drzwi trzeszczały, wyginały się, mogłyœmy na to przysišc, ogromny Witkacy walczył jak lew, wydawało się, że za chwilę drzwi otworzš się z trzaskiem i straszna banda wpadnie do œrodka. Wreszcie obrońca padał na krzesło z okrzykiem: "Odeszli! Zwyciężyłem". Powtarzał nam ten numer wiele razy, zawsze z pełnym efektem. Albo też, kiedy już było póŸno, wstawał od stołu, żegnał się ze wszystkimi i szedł w stronę drzwi, odwracajšc się jeszcze do nas z uœmiechem, i kiedy już miał przekroczyć próg, trafiał niby głowš w futrynę. Rozlegał się straszny trzask i Witkacy padał jak pień na wznak na ziemię i zostawał tam zabity i nieruchomy, z tš rozwalonš o framugę czaszkš. Tak mi kiedyœ powiedział w największej tajemnicy: "Pamiętaj, Muma, zawsze jak idziesz do dentysty, to przed jego gabinetem padnij na czworaki i tak do niego wejdŸ. Dentyœci szalenie bojš się pacjentów na czworakach, a jak dentysta się boi, to już wszystko nie jest takie straszne, ja to zawsze robię". Nie chodziłam jeszcze wtedy do dentysty, ale coœ z tego sposobu zostało mi w pamięci na całe życie. Sš z tego okresu z Zakopanego fotografie robione u Schabenbeka, miejscowego fotografa. Osterwa młody i piękny poœrodku, a po bokach cztery dziewczyny, nagle na tej fotografii wyroœnięte, wyzgrabniałe i wyładniałe, wszystkie zupełnie jednakowego wzrostu. Zaczęli się też wtedy pojawiać wokół nas jacyœ chłopacy, których traktowałyœmy z najgłębszš pogardš i drwinš. Zresztš nie chłopaki były mi wtedy w głowie. Zaczynałam wychodzić z lektur "Ani z Zielonego Wzgórza" czy "Małych kobietek", "Syzyfowe prace" także już były przeczytane, jak i te nieszczęsne zaczęte "Dzieje grzechu". Teraz zaczęłam "Popioły", a równoczeœnie przeczytałam "Szaleństwo Almayera" i zupełnie na temat tej ksišżki oszalałam. Widziałam każdy moment, każdš scenę jako obrazy pełne koloru i o absolutnie pewnym dla mnie układzie i ruchu. Zachwyciłam się nie fabułš ani pięknoœciš języka, tylko tš plastycznš, barwnš gwałtownoœciš, która mi się narzuciła w sposób niezależny zupełnie od literatury. Pierwszy raz "widziałam" ksišżkę czytajšc jš i to w tak bezwzględnie pewny sposób. Nie miałam najmniejszej wštpliwoœci, jak wyglšda czółno i brzeg, do którego przybija, i co na tym brzegu roœnie. Przy powtórnym czytaniu te obrazy nie zmieniały się, powracały jak klisza, raz na zawsze utrwalona. Dopiero póŸniej zaczęłam się zachwycać nieskończonš pięknoœciš i mšdroœciš "Smugi cienia" czy "Tajfunu". Dziwne to, ale nie ojciec, ale właœnie Conrad był tym pierwszym pisarzem mojej pierwszej młodoœci. Czytanie ksišżek ojca zaczęło się póŸniej. To prawdziwe, w głšb czytanie. Zresztš kiedy pierwszy raz przeczytałam "Wiatr od morza", poczułam ten sam zachwyt nad obrazem, kolorem, widzeniem, co przy Conradzie. Opis morza na wiosnę i gór nadbrzeżnych porosłych kwitnšcym janowcem, opis tańca Smętka w Dolinie Redłowskiej - wchodziły we mnie prosto, jakby nie poprzez karty ksišżki, litery i ten przekazany przez druk opis, ale omijajšc to wszystko były od razu we mnie albo ja w nich. I zawsze kolor wypływał mi najłaskawiej z biało-czarnej ksišżki. Wtedy dopiero pewnie pomyœlałam, że nie ma innej rady, trzeba to malować, tylko że cišgle jeszcze miałam być aktorkš, a u Beerów w Genewie rysowałam, ale z kolorem miałam właœciwie mniej do czynienia. Czytajšc pierwszy raz "Wiernš rzekę" odnalazłam w Salomei mamę. Na każdej stronie, ku mojej radoœci, zachwytowi i zdumieniu, bo nikt mi o tym nigdy nie mówił, a już mama sama najmniej. Były to mamy ruchy, piosneczki, kanarek Pupinetti, jej œmiech i włosy z niebieskim błyskiem œwiatła na nich, jej drugie imię Salomea. To był jej przepiękny portret w tej cudnej powieœci. Ale mama raczej uważała, że im póŸniej zacznę całego Żeromskiego, tym lepiej dla mnie, bo trzeba doczekać, abym była mšdrzejsza. Zimš przeprowadziłyœmy się z mieszkania przy schodach ulicy Bugaj na górę, do tego samego gmachu PKO na ulicę Brzozowš 2. Było to bardzo piękne mieszkanie, w przeciwieństwie do tamtego pełne œwiatła, bo wszystkie pokoje miały balkony z widokiem na Wisłę. Widok był właœciwie prawie taki sam jak z Zamku, tylko że trochę przesunięty na zachód. Między nami a Wisłš były koszary, z jednej strony most Kierbedzia, a z drugiej most kolejowy. Naprzeciwko kopuły cerkwi za Wisłš i skłębiona zieleń ogrodu zoologicznego. Kiedy rano i wieczorem karmiono lwy w zoo, ryk niósł się po wodzie i można było według niego regulować zegarki. Kiedy mnie pytano, gdzie mieszkam, odpowiadałam, że tam, gdzie słychać stale syreny statków, karabin maszynowy i ryk lwów. Strzały były oczywiœcie z koszar na dole. Tylko stołowy był od podwórza, ale miał dwa okna, przez które widać było, co się dzieje u państwa Skoczylasów, bo podwórze nie było szerokie. Miałyœmy z mamš zwyczaj podczas poważnej rozmowy spacerować dookoła okršgłego stołu-stonogi. Kiedyœ pani Skoczylasowa zatelefonowała do mamy wieczorem i powiedziała: "Jeżeli w tej chwili nie przestaniecie chodzić w kółko, to ustawiam na balkonie armatę i będę do was strzelać. Nic nie mogę robić, bo cišgle patrzę, jak łazicie". Za to my z Marysiš miałyœmy przez to podwórze nieustanny kontakt, nasze psy także, aż Makuszyński, który również miał okna na podwórze, wyskakiwał na balkon, krzyczšc na nas strasznie za nieustanne hałasy. Nasze mieszkanie było piękne, zmieœciły się w nim doskonale wszystkie meble zamkowe, znów były skrzyżowane białe muœlinowe firanki, w salonie był kominek, który œwietnie i miło ogrzewał i tak ciepły pokój. Jadwiga miała wielkš jasnš kuchnię i swój pokoik przy niej, a w nim oczywiœcie swój wielki tajemniczy kufer. W mamy pokoju po dwu stronach toalety potrzebne były obrazy, więc mama zamówiła u Witkacego nasze portrety. Witkacy miał pracownię na Brackiej 18. Tam chodziłyœmy pozować. Miły Witkacy powiedział mamie: "Ona, Muma, jest młoda, to jej namaluję z przodu kwiaty i owoce, a pani jest stara, to z tyłu będš ruiny". Mama œliczna i promieniejšca młodoœciš, mimo czarnego zawsze ubrania, zgodziła się oczywiœcie grzecznie na te ruiny i tak też nas obie namalował. Czasem na pozowanie przychodziłam sama. Była to nieustanna męka. Witkacy zapowiedział, że jeœli się ruszę albo będę mrugała, to mnie zastrzeli, i ustawiał opartš o sztalugi dubeltówkę. Kiedy indziej mazał sobie twarz białš farbš, dla przycišgnięcia fluidów, co wyglšdało okropnie. Gadał do siebie straszne rzeczy, a ja majšc go za wariata bałam się okrutnie. W końcu "firma przyjęła należnoœć", obrazy zostały oprawione i powieszone na swoich miejscach. Oba poza podpisem miały zielonš farbš dodane: N Pi + COF., co oznaczało, że nie pił podczas malowania nic poza czarnš kawš. Rozgoœciłyœmy się w tym nowym mieszkaniu bardzo wygodnie. Tapety były zupełnie gładkie po tej orgii kwiecia na dole, dostałam od mamy na imieniny œliczne biureczko, stare, z mnóstwem szufladek i nawet skrytkš. Tej zimy mama pojechała na trzy miesišce w podróż do Paryża i Hiszpanii, beze mnie, bo ja musiałam chodzić do szkoły. Zostałyœmy we dwie z Elżuniš pod opiekš Jadwigi. Były to ciężkie czasy, bo Jadwiga pilnowała nas strasznie. Jak małe dzieci musiałyœmy jš zapewniać, że umyłyœmy zęby i uszy, że lekcje mamy odrobione - i pytała za każdym razem, kto do nas dzwoni. Mamy podróż odbywała się tymczasem wspaniale. Znalazła w Madrycie krewnych od strony swego ojca, Guzmanów, miała miłe towarzystwo pana Perłowskiego z ambasady polskiej i zwiedzała dzięki nim naprawdę cały kraj. Pisała do mnie bardzo dokładne sprawozdania, raz tylko była przerwa w jej korespondencji i właœnie wtedy przeczytałam, że wydarzyła się w Hiszpanii katastrofa, pocišg spadł z jakiegoœ wiaduktu do przepaœci. Naturalnie wyobraziłam sobie, że mama tam była, wysyłałyœmy z ciotkš Anielš i z Jadwigš depesze do wszystkich możliwych punktów, gdzie miała się zatrzymać. Byłam w nieopisanej rozpaczy. Ale wszystko minęło, kiedy nadeszła fotografia zrobiona u ulicznego fotografa, z okropnie namalowanš panoramš Toledo w tle, z mamš w mantyli i z wysokim grzebieniem we włosach, œlicznš i szalenie hiszpańskš. W liœcie była wiadomoœć, że Hiszpania jej przypadła do gustu, krewnych tu ma, więc zostaje i właœnie tak się nosi, jak na tej fotografii. Ale wreszcie wróciła i po radoœci i powitaniach nastšpiła chwila otwierania waliz, na którš oczywiœcie z Elżuniš bardzoœmy czekały. Mama zresztš powiedziała, że ma dla nas obu piękne prezenty z Hiszpanii - i ku naszemu zdumieniu i najgłębszemu oburzeniu wręczyła nam dwa maleńkie porcelanowe nocniczki. W jednym siedziały trzy pomalowane żelazne pieski, w drugim trzy kotki, a na nocniczkach napisane było Riquerdo di Madrid. Była to najgorszego typu niemiecka galanteria pamištkowa. Zaniemówiłyœmy na ten widok, a mama pytała nas, czy się cieszymy z prezentów, i bawiła się widocznie œwietnie. Zaraz potem okazało się, że ma dla nas œliczne suknie z Paryża, moc płyt z cudownymi pieœniami ludowymi, dostałyœmy kastaniety i piękny, haftowany czarny jedwabny szal w kwiaty z długimi frędzlami, podzieliła między nas œliczne dzbanki i miski ludowe. Były i lalki w strojach ludowych. A te pieski i kotki w nocnikach kupiła dla nas tylko po to, żeby zobaczyć nasze miny. Miała tam i zmartwienia, bo jadšc francuskim pocišgiem z Paryża do Madrytu zostawiła w przedziale sypialnym płaszcz jesienny z dużym kołnierzem z szynszyli. Kiedy zorientowała się, że go zostawiła, i wróciła do pocišgu, już płaszcza nie było. Dała o tym znać kierownikowi pocišgu, bez żadnej oczywiœcie nadziei na odzyskanie zguby. Minšł cały jej pobyt w Hiszpanii, potem w Paryżu, gdzie też dowiadywała się, dla porzšdku, czy go nie znaleŸli. Po powrocie do Warszawy, w jakieœ dwa tygodnie, nadszedł z zarzšdu kolei francuskich przekaz pieniężny i list, zawiadamiajšcy o przyznanym odszkodowaniu, którego wysokoœć ustalona została na podstawie mamy opisu płaszcza. Nasze mieszkanie na Brzozowej było coraz ładniejsze. Mama przywiozła z Paryża œlicznš wielkš reprodukcję bulwarów paryskich Renoira, którš powiesiłyœmy nad kanapš w stołowym. Chociaż ten stołowy był ciemniejszy od reszty, bo od podwórza, mimo to miał masę wdzięku. Od frontu na wszystkich balkonach kwitły kwiaty, te okna były jeszcze jednš urodš pokoi, bo przez białe firanki i kwiaty widziało się bardzo mglisty i niebieski œwiat za Wisłš. Jadwiga miała teraz o wiele więcej roboty i o wiele dalej do otwierania frontowych drzwi, toteż my z mamš chodziłyœmy przez kuchenne, bo jakoœ nie miałyœmy chyba kluczy. Ja w każdym razie nie. Do telefonu także z kuchni było daleko, a coraz częœciej się odzywał, bo moje koleżanki cišgle do mnie dzwoniły, a i chłopaki zaczynały. Matki uważały, że na rytmikę czy plastykę jesteœmy już za stare i przebškiwało się coœ, że na przyszłš zimę trzeba będzie dla nas zorganizować lekcje tańca. Nie chciałyœmy tego za nic w œwiecie, uważałyœmy to za głupiš i niegodnš stratę czasu, ale podobno trzeba w nas było wyrobić trochę wdzięku i lekkoœci. Uważałyœmy, że narty i konna jazda wystarczš. Ja na wiosnę zaczęłam solidnie jeŸdzić konno w maneżu na Litewskiej. Z poczštku było to o tyle nudne, że cała uwaga musiała być skupiona na tym, co wykrzykiwał do mnie pan Stanisław, dawny podoficer austriacki z wšsami sterczšcymi jak patyki, który prowadził ten "taterzal", jak się mówiło. Krzyczał na mnie, kazał pamiętać równoczeœnie o plecach, łokciach, tyłku i piętach, a znudzony koń kršżył stępa, kłusem i galopem po miękkich trocinach, po wielkim owalu, wzdłuż œcian wyłożonych zapotniałymi lustrami. Najprzyjemniejszy z tego wszystkiego był cudowny koński zapach. Dostałam piękne buty do konnej jazdy, robione przez pana Cedro, który miał zakład na Krakowskim Przedmieœciu. Skóra tych butów też pachniała przepięknie, a wcišgało się je specjalnymi metalowymi hakami, zaczepianymi za uszy wewnštrz cholewy, tak były obcisłe w łydce, za to w kostce marszczyły się miękko i drobniutko. Bryczesy uszył mi słynny Karton z Belwederskiej, który szył spodnie całemu pierwszemu pułkowi szwoleżerów. Rajtrok i dżokejka były czarne. Powoli te wszystkie nakazy pana Stanisława stawały się naturalnymi czynnoœciami, moje ciało jakby zrastało się w jedno, nie musiałam już pamiętać osobno o piętach, a osobno o łokciach, wszystko zaczęło wspólnie działać bez mojej woli. Koń stał się częœciš tej radoœci jazdy, ruchu, a nie wysokoœciš, z której można spaœć. Po pewnym czasie zaczęłam wyjeżdżać z panem Stanisławem na spacery Alejami, bocznš miękkš trasš dla jeŸdŸców, potem do Łazienek, a wreszcie na dalekie zamiejskie rajdy wałem wiœlanym do Wilanowa albo w Lasy Kabackie. Naturalnie spadałam wiele razy, ale pan Stanisław był ze mnie zadowolony. Jazda konna stała się dla mnie najcudowniejszš rzeczš pod słońcem. Mój krótki wzrok nie przeszkadzał mi tu zupełnie, w przeciwieństwie do nart, gdzie się jednak zawsze trochę bałam, a moja jazda była zawsze nieostrożna. Z tymi oczami było zmartwienie, wzrok mi się nie poprawiał, okulista doktor Sobański powiedział mamie, że jeœli do dwudziestego roku życia nie ustabilizuje mi się on, to będzie ze mnš kłopot. Ten dwudziesty rok życia był jeszcze tak daleko. Tymczasem w szkole uczyłam się nieŸle, z wyjštkiem matematyki, ponurej i zamkniętej dziedziny. Każda lekcja była dla mnie męczarniš, wywołanie do tablicy upokorzeniem, a klasówka zmorš, nie dajšcš zasnšć w nocy. Fizyka, nawet chemia, biologia, historia i geografia, to były dziedziny ciekawe, które lubiłam. Pewne zdziwienie wywołała we wszystkich ocena 3-, którš dostałam za wypracowanie pod tytułem "Charakterystyka Judyma". Ciotka Aniela triumfowała, uważała to, co napisałam, za wyjštkowo piękne, a mojš szkołę nazwała siedliskiem ciemnoty. Za to bardzo byłam chwalona na lekcjach œpiewu, moje piosenki, które przywiozłam z Ecole Internationale, zostały włšczone przez naszego nauczyciela œpiewu, pana Rzepkę, do programu nauki: Allons danser sous les ormeaux, Animez-vous jeunes fillettes, Allons danser sous les ormeaux, Gallants prenez vos chalumeaux. Była to piosenka, a właœciwie wiersz J. J. Rousseau, do której muzykę napisał Jauques Dalcrose, a genewski Saint-Pierre wydzwania jš z wieży co godzinę. Albo bardzo stara i œliczna piosenka: Si le roy m'avait donn‚ Paris - sa grande ville Et, qu'il m'eut fallu quitter L'amour de ma mie - J'aurai dis au roy Henri Reprenez votre Paris J'aime mieux ma mie, o gu‚ J'aime mieux ma mie. Albo jeszcze inna, o jakimœ Comte de Gruyere, który rano wstał i "voulu voir ses vaches", ale nie umiał tańczyć na "pƒturage et culbuta sur la pr‚". Przełożona przychodziła na lekcje œpiewu, a potem zimnym głosem wzywała mnie do siebie do mieszkania, gdzie dostawałam kakao i byłam czule całowana w czółko, a tłuste wielkie jamniki chodziły po biurku Miriama. Pewnego razu przyszło rozporzšdzenie z kuratorium, aby wszystkie dzieci ze szkół napisały kartki z życzeniami do marszałka Piłsudskiego na Maderę, gdzie spędzał urlop. Powiedziałam pani przełożonej, że nie napiszę tej kartki, przełożona gniewała się, potem prosiła, a wreszcie wezwała mamę, bo okazało się, że ma podawać do kuratorium nazwiska dzieci, które odmówiš pisania. Przełożona martwiła się o mojš rentę, którš dostałam w tym czasie od prezydenta Moœcickiego: 250 złotych, które miałam otrzymywać do końca studiów. Mama rozłożyła ręce i powiedziała, że jeœli nie chcę napisać, to cóż można na to poradzić. Bardzo tam zresztš obie wzdychały i wznosiły oczy do nieba nad tym pomysłem pisania. Nie wiem, jak to tam przełożona załatwiła, ale ten mój postępek był przyczynš pierwszej wielkiej awantury politycznej między Haneczkš Szczepkowskš a mnš. Haneczka uwielbiała, tak jak jej rodzice, Piłsudskiego, ja wydawałam jej się politycznš czarnš owcš. A że była zwinniejsza i mniejsza ode mnie, rzucała się na mnie z wœciekłoœciš i biłyœmy się po prostu. Jeszcze pół biedy, kiedy zdarzało się to w szkole, ale na plaży w lecie potrafiła skoczyć mi na kark i wkopać mnie po prostu w piach. Nad morze tego lata pojechaliœmy wszyscy nie na Hel, a do Orłowa, do ładnego domu "Pod Słońcem" stojšcego na brzegu lasu, pod górš. Znów było to samo miejsce bez ojca. Ta rzeczka Kacza, "Kurhaus", molo z szarych, aż srebrnych desek, spacery brzegiem do urwiska, gdzie las na cyplu zasłaniajšcym Gdynię schodził, spadał aż do wody. Serce nam się œciskało, że on nie widzi, jak ta Gdynia roœnie z roku na rok, jaki piękny i mšdry jest port, jak się to wszystko dzieje według jego marzeń, woli, według jego jasnowidzenia. JeŸdziłyœmy wszędzie tam, gdzie byłyœmy z nim: na witomińskie wzgórze do dwu buków, Sambora i Mestwina, do Małego Kacka i Kolibek, do majštku Krokowo. Chodziłyœmy brzegiem albo œcieżkami leœnymi, wœród tych bukowych pni, gładkich i niebieskich, żeby dojœć aż na Kamiennš Górę i spojrzeć stamtšd na Gdynię, która się rozrastała pod nogami coraz szerzej, przecięta teraz prostš ulicš Œwiętojańskš z nowo zbudowanym koœciółkiem, jasna w planie i œliczna. Rano zawsze - wszyscy byli na plaży, ogromne grajdoły wykopane w piasku pełne były znajomych. Przybyli nam chłopcy, których jakoœ nie wyœmiewałyœmy, ale z którymi toczyłyœmy poważne rozmowy i grałyœmy w siatkówkę. Był tam Henryk Swolkień z siostrš Janeczkš, był Staœ Suchorzewski, byli młodzi Szpunarowie. JeŸdziliœmy czasem do Gdańska po jakieœ zakupy, œliczne filiżaneczki Rosenthala w ogromnym fabrycznym sklepie pod łukami Zbrojowni albo materiał na firanki do nowego mieszkania, albo pantofle i piłki tenisowe. Nikt z nas chyba nie mówił po niemiecku, ale to nikomu nie przeszkadzało. W lecie może mniej czułam brak ojca, mimo tych samych miejsc przez niego opuszczonych, bo wszystkie dziewczyny były tu tylko z matkami. W jesieni po powrocie do Warszawy zostałyœmy zmuszone do chodzenia na lekcje tańca. Miałyœmy już cienkie pończochy i jedwabne sukienki z tafty albo mousseline de soie, ale to nie była żadna pociecha. Zwłaszcza, że to było zupełnie inne otoczenie niż nasze dotychczasowe, domy raczej bogatego mieszczaństwa, znanych adwokatów czy przemysłowców, ich wnętrza, umeblowanie, ich dzieci były inne i inaczej, na pewno lepiej wychowane niż my. Były to szalenie grzeczne panienki z warkoczami i kawalerowie z idealnym rozdziałkiem z boku głowy. Na fortepianie grał taper, a pan Sobiszewski, mistrz tańca, pokazywał nam na œrodku salonu, co mamy robić. Wszystko było szalenie eleganckie i zupełnie inne niż w pensjonacie i u pani Ingi Jakimowiczowej. Znosiłyœmy męki wstydu, zwłaszcza my dwie z Marysiš, Haneczka Szczepkowska, chociaż młodsza, znalazła sobie od razu wspaniałego wielbiciela, w którym się zakochała, pana Adama Mickiewicza. My we dwie siadałyœmy w najciemniejszym kšcie i udawałyœmy szalenie zajęte rozmowš, żeby odstraszyć tych tancerzy. Ale że nic specjalnego nie miałyœmy sobie akurat do powiedzenia, więc z wielkim ożywieniem, zwrócona do Marysi, pytałam: "Czemu, Cieniu, odjeżdżasz, ręce złamawszy na pancerz, przy pochodniach, co skrami grajš około twych kolan?" Na co Marysia, cała w uœmiechach, odpowiadała: "O rƒge, o d‚sespoir, o vieillesse ennemie, n'ai-je donc tant v‚cu, que pour cette infamie?" Więc grzeczni młodzi ludzie nie chcšc przerywać tak ożywionej rozmowy omijali nas raczej, co było wielkš ulgš. Te lekcje tańca odbywały się co sobota gdzie indziej, tylko u nas nigdy ani u Marysi, co było bardzo ładne ze strony naszych matek. Œwięta Bożego Narodzenia były cudownš przerwš w ponurych miesišcach chodzenia do szkoły i dotkliwej nudzie lekcji tańca. W Zakopanem było towarzystwo nasze, znajome, były Kalatówki i skieringi dalekie za saniami, długie zjazdy spod Regli prosto na goršcš czekoladę do Trzaski. Na Krupówkach stały kotły z pieczonymi słodkimi maronami, których zapach cišgnšł się daleko w mroŸnym powietrzu i które parzyły zmarznięte ręce. Mieszkaliœmy w "Oazie", na drodze do Białego. Co rano przed domem odbywało się ogólne smarowanie nart. Pewien pan zaczepił mnie kiedyœ i zapytał: "Żeromska, Żeromscy, Żeromscy - czyœcie wy nie mieli majštku na Wołyniu?" Odpowiedziałam ze smutkiem, że nie, a ten pan machnšł rękš i odszedł. Wiosnš trzeba się było przygotować na mękę zdania matury z matematyki, bo inne przedmioty nie sprawiały mi trudnoœci. Te same niepokoje dręczyły widać i przełożonš, bo w dniu egzaminu z matematyki zabrała mnie z klasy do swojego gabinetu pod pozorem moich delikatnych nerwów i tam przy jej biurku miałam rozwišzywać maturalne zadania. Siedziałam nad tymi arkuszami papieru, patrzyłam w okno, a przełożona z korytarza pytała szeptem: "Napisałaœ coœ?" Kiedy któryœ tam raz odpowiedziałam, że nic, ktoœ bez słowa wsunšł pod drzwi kartkę z rozwišzaniem. Była to wielka moja hańba, ale innego wyjœcia nie było, a reszta moich ocen była dobra i bardzo się zresztš starałam. Nawet pan Granzow, nasz nauczyciel rysunku, był ze mnie zadowolony, chociaż na ogół nie był zachwycony tym, co robiłam. Z ulgš, z radoœciš rozstałam się ze szkołš, zwłaszcza, że od zimy nic mnie w gruncie rzeczy nie zajmowało, tylko malowanie. To się zaczęło nagle, w sposób prosty, bez problemów zaczęłam ilustrować Conrada, ksišżka po ksišżce, rozdział po rozdziale. W wielkich szkicownikach temperš malowałam te sceny, które we mnie nie zmienione siedziały od pierwszego przeczytania. Było to bezczelne i niewinne, każda ksišżka miała swój ogólny kolor, który mi był od poczštku narzucony. Byłam szczęœliwa malujšc te ilustracje, nie było już mowy o teatrze, wiedziałam, że już tylko to będę robiła przez całe życie. Mama zgadzała się, ciotka Aniela była zachwycona, zabierała mi te szkicowniki spod ręki, noszšc je ze sobš, jak kiedyœ nosiła szkicowniki mamy, kiedy mama miała tyle lat co ja i rysowała te cudowne, dziwaczne i tajemnicze sceny, wyprowadzone z jej nieznanej dziewiczej wyobraŸni. Zdecydowałyœmy z mamš, że pójdę do Szkoły Sztuk Pięknych, ale przedtem pojadę na rok do naszych najdroższych, œwiętych Beerów do Genewy. Nie miałam przecież pojęcia o rysunku, nie znałam aktu ani zaczštków choćby perspektywy, nie wiedziałam, co to farba olejna. Przed wyjazdem pojechałyœmy jak zwykle nad morze po wiosennym pobycie w Konstancinie. Tam w domu wiosna była najpiękniejsza, ciepłe powietrze pełne było jak zawsze zapachu lepkich, rozwijajšcych się listeczków topoli, w wšwozie schodzšcym do Obór, w krzakach tarniny i leszczyny kwitły poletka fiołków. Ale po maturze cišgnęło nas nad morze, więc matki wybrały tym razem Jastarnię i to krótkie lato udało nam się spędzić w zupełnym oderwaniu od wszelkich obowišzków i kłopotów, na plaży, w lesie, z rozkosznš perspektywš niechodzenia do szkoły na jesieni. Dorastałyœmy już teraz zupełnie serio, Hanka kochała się w Adamie Mickiewiczu pierwszš wœród nas prawdziwš i poważnš miłoœciš. Reszta, każda z nas, miała koło siebie rój chłopaków, tak zwanych pachołów cumowych, co było wzięte ze słownictwa morskiego i bardzo nam odpowiadało. Wakacje były udane, ale na œwiecie i u nas zaczynał się wielki kryzys, który miał się i na nas odbić bardzo wyraŸnie. Interesy księgarni Towarzystwa Wydawniczego, które jak dotšd szły doskonale, a o których mama i pani Janina Mortkowiczowa miały mętne pojęcie, załamały się doœć nagle. Jakub Mortkowicz wydawał od lat stale nowe, bardzo piękne edycje, za które otrzymywał zwykle pierwsze nagrody na najrozmaitszych międzynarodowych targach i wystawach ksišżek w Lipsku, Mediolanie czy Wiedniu. Ale równoczeœnie z pogarszaniem się stanu zdrowia pana Jakuba pogarszał się i stan finansowy wydawnictwa, aż wreszcie okazało się, że nie otrzymywał on nigdy żadnych subwencji od państwa ani ministerstwa, a wszystkie koszta wydawnictw i wystaw pokrywał z własnej kieszeni. Zresztš nie tylko własnej, bo udziałowcami Towarzystwa Wydawniczego byli pisarze i poeci z tym wydawnictwem zwišzani swoimi dziełami. Z przerażeniem i najgłębszym smutkiem przyjęłyœmy wiadomoœć o jego samobójczej œmierci. Był to prawdziwy przyjaciel twórców i bardzo uczciwy wydawca, co nieczęsto się zdarza. Niemniej, a może i po trosze dlatego, wydawnictwo i księgarnia stanęły przed groŸbš bankructwa i likwidacji. Miał być ustanowiony zarzšd komisaryczny do momentu spłaty długów i rozwikłania wszystkich spraw majštkowych. Była to katastrofa dla wielu œwietnych postaci literatury, jak profesor Tadeusz Zieliński, Maria Dšbrowska, Strug, Staff, młodzi Skamandryci, Korczak, Kaden, Nałkowska i wielu innych. Pani Janina, nie orientujšca się z poczštku zupełnie w sprawach drukarni i księgarni, bo raczej zajęta tłumaczeniem, pisaniem ksišżek dla dzieci i pedagogicznš stronš pisemka "W słońcu" - zabrała się z pasjš do ratowania wydawnictwa, pisarzy i pracowników drukarni i księgarni, którym groziło bezrobocie. Razem z mamš i kilkoma innymi członkami zarzšdu, wspomagana przez mecenasa Burschego, mecenasa Klossa i dwu adwokatów z mojej rady familijnej, mecenasów Nagórskiego i Tomaszewskiego, postanowiła wyprowadzić Towarzystwo Wydawnicze z katastrofy i uratować tę tak ważnš placówkę. Mamy rolš było chodzenie do wysokich osobistoœci i czynników z podaniami i proœbami o prolongaty, umorzenia i zawieszenia nakazów i sekwestrów. Ona także nie znała się na interesach, ale widać jej osoba i nazwisko wpływały na te czynniki w taki sposób, że wspólnymi siłami udało się wreszcie firmę uratować. Był to jedyny raz, kiedy mama chodziła do urzędów, występowała z proœbami i podaniami i nie mierziło jej chyba powoływanie się na nazwisko. Całe życie nie umiała i nie chciała prosić o cokolwiek, był w niej zawsze opór przeciw korzystaniu z jej pozycji i nazwiska, antysnobizm, który wywoływał w niej zawstydzenie i zdumienie wobec zachowania się czy wystšpień niektórych "wdów literackich". W swoich prywatnych sprawach, we wspomnieniach o ojcu była nieopisanie dyskretna, nawet zamknięta. Słowo "zwierzenia" budziło w niej niechęć, propozycje rozmów czy wywiadów odsuwała zawsze delikatnie, ale stanowczo. Była za to niezwykle uczynna i gotowa do pomocy innym i wtedy nie krępowało jej chodzenie czy proszenie, ale nigdy w swojej sprawie. Toteż nasze sprawy czasem nie stały najlepiej, bo o tym, abym ja poszła gdziekolwiek, bardzo długo nie było mowy. Ojciec zresztš miał tę samš cechę. W urzędach, u lekarza czy w bibliotekach czekał zawsze swojej kolei, do głowy by mu nie przyszło powoływać się na cokolwiek. Karola Beylin opowiadała, że kiedyœ w Bibliotece Uniwersyteckiej zobaczyła ojca, jak przysiadłszy na parapecie okna notował coœ i czytał, a kiedy podeszła do niego, proszšc, żeby usiadł wygodnie, odpowiedział, że wszystkie stoły i miejsca sš przecież zajęte przez studentów, a on sobie tu daje dobrze radę. Nie była to fałszywa skromnoœć, z której ojciec wyœmiewał się i wszyscy nazywaliœmy ten sposób bycia "cóż ja". "Cóż ja", znaczyło fałszywe "cóż ja znaczę", "cóż ja jestem". W domu mówiło się czasem, "wiesz, on jest taki cóż ja". Obojga skromnoœć i prostota nie oznaczały zresztš wcale nieœmiałoœci czy braku poczucia własnej wartoœci. Były po prostu dyskrecjš i dobrym wychowaniem. Tak więc w rezultacie Towarzystwo Wydawnicze zostało uratowane przed bankructwem i wszyscy jego pracownicy, drukarze, kierownik, sprzedawcy i woŸni mogli pozostać na swoich dawnych posadach. Nasze pienišdze umieszczone w placach przy Alejach Jerozolimskich przepadły, reszta została zabezpieczona na nieruchomoœci i maszynach drukarni przy Rynku 11. Mama martwiła się trochę, ale pocieszał jš nasz krawiec, pan Grynszpan. Pan Grynszpan z rodzinš miał zakład krawiecki na szóstym piętrze strasznej, czarnej żydowskiej kamienicy przy ulicy Dzikiej. Kiedy zaczęła się nasza znajomoœć z tš rodzinš, nie wiem. Może przez paniš Janinę Mortkowiczowš. Do Grynszpana szło się wyłšcznie z poprawkami. Kiedy trzeba było skrócić płaszcz, poszerzyć coœ albo zwęzić, szło się wtedy oczywiœcie do Grynszpana. Był on bardzo uparty. Kiedy mówiło mu się: "Naprawdę, panie Grynszpan, ja bym chciała, żeby to było dłuższe" - pan Grynszpan wzruszał ramionami i mówił jedno bezapelacyjne krótkie zdanie: "Takie pokazujš". Kiedy zapytałam go kiedyœ, gdzie pokazujš, bo nie widziałam u niego nigdy żadnego żurnala, odpowiedział: "Idzie się na róg Chmielnej i Nowego Œwiata. Się postoi. Mnie wystarczy". Uznawał w mowie tylko jeden rodzaj - męski. Mówił ten ramion, ten spódnic, ten plis, ten plec. Mamę wielbił jak œwiętoœć. Zamykał oczy i mówił: "Pani Żeromska to jedwab, nie kobieta". Nie umiał chyba ani czytać, ani pisać po polsku, ale był wprowadzony we wszystkie kryzysowe sprawy i on właœnie pocieszył kiedyœ mamę. Kiedy wyszła od niego i szła przez to straszne czarne podwórko, otworzyło się wysoko okno i pan Grynszpan wrzasnšł do mamy: "Pani Żeromska, nic się pani o interesa nie martw, trzymaj pani tylko mocno tę hipitakie". Bardzo byłyœmy przywišzane do pana Grynszpana i jego grubej żony w czarnej peruce, przeszytej białš nitkš. Oczywiœcie suknie czy płaszcze były szyte gdzie indziej albo kupowane w magazynach z gotowš konfekcjš z Wiednia. Ale to chyba było trochę póŸniej, a zresztš mama nosiła swoje czarne albo pepitkowe kostiumy zawsze i niezmiennie, a latem miała suknie z lekkich materiałów, czarne w małe białe kropeczki. Kiedyœ powiedziałam do mamy: "Czy nie mogłabyœ sobie czasem sprawić sukni w jakiœ inny wzorek albo na przykład w większe kropeczki, żebym wiedziała, że masz na sobie coœ nowego". Ale mama odpowiedziała z oburzeniem: "W większe kropeczki? Czy chcesz, żebym wyglšdała jak kurtyzana?" Jesieniš wyjechałyœmy do Genewy. Już nie było kochanego domu pani Piguet na rue Ferdinand Hodler, więc wynajęłyœmy pokój z utrzymaniem u państwa Mirimanoff, na górze obok cerkwi, na rue Toepffer 11 Bis. Pan Mirimanoff był profesorem biologii na Uniwersytecie Genewskim, Rosjaninem z pochodzenia, miłym, milczšcym starszym panem. Jego pokaŸna żona pochodziła z Marsylii. Mieli dwóch jednakowych, łysiejšcych synów. Mieszkało tam parę osób, przeważnie studentów, wszyscy tak zwani "bien". Ja teraz zaprzyjaŸniłam się z Angielkš, Anitš Willis, córkš profesora z Oxfordu, która była ruda i nosiła wszystko zielone, od beretu do butów. Często płakała, bo niedawno straciła matkę, i była trochę tak jak ja przedtem w tej Genewie, tyle że dużo starsza. Była smutna i delikatna, bardzo jš lubiłam, jeŸdziłyœmy za miasto w niedzielę i na narty w œwięta, czasem w Alpy do Sabaudii. Mieszkał tam też elegancki chłopak Hubert de Saint- Senoc, który się też trzymał z nami. Jedzenie było podłe, te łysawe konie nudziły przy stole, ale wszystko razem znoœne, więc mama znów wymknęła się do Paryża do swojej Fufy Ordyńskiej, zostawiajšc mnie pod opiekš pani Mirimanoff i naturalnie ukochanych Beerów, którym tymczasem urodził się synek Pista, co, po węgiersku znaczy Stefan. Chodziłam do nich co dzień i rysowałam, rysowałam, rysowałam. Był tam już model, ale były i gipsy, Beerowie nie odżegnywali się od tego. Na wielkich arkuszach musiałam rysować jeden obok drugiego tak zwane przez nich ‚l‚ments conventionnels, czyli symbole pewnych pojęć, ujęte w syntetyczny, a koniecznie czytelny znak. Na przykład mówili mi: "Jeœli symbolem poczty jest tršbka, miłoœci serce, elektrycznoœci dwie błyskawice, a œmierci czaszka, to ty wymyœl coœ innego, co by było równie łatwe do zrozumienia i wydrukowania jako znak, stempel, oznaka, - ‚l‚ment conventionnel". Zresztš pojęcia czy treœć tych znaków również ja miałam wymyœlić. Przywiozłam ze sobš moje ilustracje do Conrada i Beerowie zdecydowali, że muszę się uczyć kompozycji. Rysowałam więc ilustrujšc rozmaite zadania - teatr, cyrk, ulicę, więzienie, sport. Równoczeœnie robiłam jakby rozbiór kompozycyjny obrazów, patrzšc na reprodukcje odnaleŸć musiałam kierunek, ruch, impuls działajšcy w wielkich kompozycjach figuralnych, a nawet w pejzażu czy martwej naturze. Poza tym zdecydowali, że pora już pozwolić mi zaczšć malować olejno. Dostałam pięknš, lekkš, wšskš kasetę Lefranca ze składanš paletš. Ustawiali mi proste martwe natury, dawali mi tylko proste, techniczne rady. Wyrzucili od razu z mojej kasety czerń i kraplak. Kiedyœ przyniosłam do pracowni bukiet bzu i chciałam go namalować. Beerowie westchnęli i przestrzegli mnie, abym nigdy tego nie robiła, bo to się nigdy nikomu nie udało. Bez, powiedzieli, jest równoczeœnie całoœciš i detalem, bryłš i drobinš, maluj każdy inny kwiat, ale nie bez. To co Beerowie mówili o malarstwie było proste, słuszne i jakby œwięte. Wierzyłam im, uczyłam się tego i wiedziałam, że to sš prawdy na całe życie. Byłam u nich bardzo szczęœliwa i z najwyższš radoœciš co rano myœlałam, że tam będę, że znów ich zobaczę, będę rysować, malować, słuchać ich i ufać im całkowicie. Szłam do nich przez Plaine de Plain palais, zielonš i ustrojonš gdzieniegdzie przez wozy i namioty wędrownych cyrków. Dochodziłam do Rue Patru 1, na samym rogu placu, wchodziłam na szalenie strome i wysokie schody i otwierały się przede mnš drzwi tego raju, pachnšcego werniksem, terpentynš, farbami, czosnkiem i liœćmi laurowymi. Siadałam na chwilę na czerwonej kanapie tak zawalonej poœrodku ze staroœci, że zapadało się w niš prawie do podłogi. Słuchałam przez chwilę, co oboje, wieczorem rozmawiajšc o każdym uczniu i oglšdajšc jego pracę, wymyœlili dla mnie na ten dzień nowego i pasjonujšcego. A potem zabierałam się do roboty, a oni od czasu do czasu zaglšdali mi przez ramię, on delikatny i jasny, a ona gwałtowna i błyszczšca cudownymi oczami z emalii i aksamitu. Wiem, że byli oboje po cichu przeciwni temu, abym szła do Szkoły Sztuk Pięknych. Najchętniej na wiele lat zostawiliby mnie u siebie w pracowni, ale wiedzieli, że to nie jest możliwe. Tymczasem wpływało we mnie to wszystko, co chcieli mi przekazać, wiedza i wiara w ważnoœć sztuki ponad wszystko, miłoœć do niej, to wszystko, co u nich było szczere i naturalne, i ważne jak oddychanie, chociaż nie byli wcale pięknoduchami oderwanymi od życia ani teoretyzujšcymi estetami, ani złotoustymi krytykami. Wszystko było podane w prostych, skromnych, nie rozgadanych zdaniach, jakby mi delikatnie na coœ zwracali uwagę w paru słowach. Mama przyjechała do mnie po pewnym czasie z Paryża i mieszkałyœmy u państwa Mirimanoff. Mówiłam już swobodnie po francusku i trzeba było zaczšć się uczyć po angielsku. Ale że nie miałam dosyć czasu na regularne lekcje, wynaleziono mi młodš Angielkę Kathleen Woodley, z którš jeŸdziłam na nartach, chodziłam na spacery i u której często bywałyœmy w domu. Miała szalenie miłych młodych rodziców, którzy bardzo lubili, kiedy całe towarzystwo kolegów z uniwersytetu Kathleen urzšdzało im w nocy tak zwane surprise-party, czyli nie zapowiedziany nagły najazd na dom, podczas którego przewracano wszystko do góry nogami, aby zorganizować zabawę w szarady, tańczyć i wyjadać doszczętnie to, co było do zjedzenia. Nauka angielskiego nie szła z Kathleen najlepiej, bo żeby było prędzej, mówiłyœmy po francusku. Była to pogodna, kochajšca się i delikatna rodzina, miły, trochę bezładny dom, pełen wesołoœci. Ojciec Kathleen był urzędnikiem konsulatu angielskiego w Genewie. Tym razem było mi w Genewie dobrze, nawet jesieniš i zimš palone w ogrodach liœcie i niebieski dym snujšcy się wszędzie nie pachniały mi tak smutno i beznadziejnie jak dawniej, kiedy byłam tu dzieckiem. Miałyœmy teraz dużo znajomych z Ligi Narodów, poza Rajchmanami byli jeszcze państwo Sokalowie, dwie stare panny Gordon, do których chodziło się na herbatki, a właœciwie na cały zestaw najrozmaitszych tisanes, trawek, ziółek i owocków parzonych w srebrnych kubeczkach i ogromnie niedobrych, ale bardzo zdrowych. Była panna Boutroux i bardzo mili młodzi państwo Rosnerowie z BIT. Był też nasz kuzyn od strony mamy, Antoni Baliński, brat Stanisława. Z nimi właœnie we czworo pojechaliœmy raz, na kilka dni, bardzo wysoko w Alpy na przełęcz - col de Vozas, na garbie Mont Blanc, gdzie zatrzymywał się lodowiec schodzšcy ze szczytu - le glacier de Bionnassey. Stało tam schronisko, a właœciwie pusty szalet, gdzie wszystko było przygotowane dla narciarzy, tak, aby mogli tam wygodnie spać i jadać. Œliczna kuchnia zaopatrzona we wszystkie konserwy i przyprawy, dobre łóżka i poœciel, smary do nart, słowem raj sportowca. Wjechaliœmy do pewnej wysokoœci kolejkš linowš, potem już było bardzo ostre i długie podejœcie. Było to podczas Œwišt Wielkanocnych, słońce prażyło w tęgim mrozie ziajšcym od lodowca. JeŸdziliœmy po całych dniach w kostiumach kšpielowych i spodniach narciarskich. W nocy schodziły z góry lawiny, wydajšc przy końcu swego biegu rozdzierajšcy, rozpaczliwy krzyk, wysoki, straszny głos, odbijajšcy się echami dookoła. W dole, pionowo pod nami œwieciło i migotało Chamonix, ale tu było wysoko, pusto, niebo było w dzień granatowe. To odbite od œniegu słońce spaliło mnie aż do goršczki i opuchlizny, tak że kiedy zjechaliœmy do Genewy, mama nie poznała mnie, bo wyglšdałam jak błyszczšcy, okršgły pomidor. Kiedy wszystka skóra zlazła mi wreszcie z twarzy, nigdy nie miałam tak pięknej cery. Znów widywaliœmy się z paniš Piguet i jej córkš Georginš. Była teraz zaręczona z bardzo uroczym panem Confino, szefem sekcji tłumaczy przy Lidze Narodów. Rozwinšł tamże i udoskonalił system tłumaczenia symultanicznego przemówień na obradach. Dzięki naszym znajomym chodziłyœmy z mamš często na rozmaite, o ile były interesujšce, posiedzenia Societ‚ de Nations, do gmachu na Quai Wilson nad jeziorem, z pięknym widokiem na białš Mont Blanc, daleko między stokami Voirons i SelŠve. Zawsze chodziłyœmy na posiedzenia, kiedy występował Briand, bo mówił mšdrze i bardzo pięknie po francusku, wszyscy to zawsze podkreœlali, nie zapominajšc dodać, że ma on najbrudniejsze ręce i najczarniejsze paznokcie na œwiecie. Cała ta zima była pracowita i pełna interesujšcych spotkań i dobrych zabaw u państwa Woodley. Obiecałyœmy sobie pisywać do siebie i nie tracić kontaktu po moim powrocie do Warszawy. Wiosna znów była powolna i pachnšca, jeŸdziłyœmy z mamš wzdłuż jeziora do małych miasteczek uczepionych wysoko wœród winnic albo oblanych Lemanem jak Chexbres, gdzie rysowałam starš œlicznš architekturę, albo do Saint-Sergues, gdzie zimowe długie zjazdy narciarskie zamieniały się w pola pełne narcyzów i drobnych hiacyntów. Wiosna jest w Szwajcarii bardzo piękna, choć potrafi być zimna. Czasem nad Genewš ustawi się, a właœciwie rozłoży gruba kołdra burych chmur, opartych jednym brzegiem o SelŠve, a drugim o Jurę. Te mgły i chmury tkwiš tak tygodniami, a w Genewie wtedy wybucha epidemia grypy, aż nadleci lodowata biza albo cieplejszy foen i odsłoni wreszcie słońce i niebo. Tak było właœnie i tej zimy i wszyscy u państwa Mirimanoff, z nami włšcznie, chorowali na tę grypę. Genewa ma nie tylko ten niemiły klimat. Ma także swojš innš niż w innych miastach Szwajcarii pewnego rodzaju arystokrację. Ta grupa ludzi mieszkajšca właœciwie na jednej ulicy, Grand'rue, nad ogrodem uniwersyteckim, jest ze sobš skoligacona wielokrotnie, lekko zdegenerowana i bezczelnie snobistyczna. Widocznie przez cišgły napływ cudzoziemców do Genewy ludzie z Grand'rue odcięli się od przybyszów, żenišc się tylko między sobš, obracajšc się w swoim œwiatku i gardzšc resztš mieszkańców Genewy. Kathleen Woodley chodziła do szkoły i przyjaŸniła się z dwiema panienkami z Grand'rue, ale w niedzielę w koœciele, kiedy ona z rodzicami spotykała tam te dwie, także z rodzicami, wychodzšce po mszy, nie było mowy o wymienianiu ukłonów, tamte patrzyły na niš jak na powietrze. Pani Mirimanoff opowiadała, że kiedy jako młoda żona nowo mianowanego profesora poszła złożyć wizyty żonom starszych kolegów męża, była czasem odsyłana z kwitkiem przez służšcego, który mówił: "Madame ne peut pas vous recevoir, parce qu'elle a du monde". Ale to było dawno, a tymczasem na Grand'rue miał być w pewnym domu wielki bal, na który został ku naszemu wielkiemu zdumieniu zaproszony przez rodziców pewnej panny nasz Hubert de Saint-Senoc. Hubert był hrabiš, miał swój jacht na jeziorze, więc w końcu nie było to zaproszenie przez państwa Dubois czy Dupont takim dziwem. W przygotowaniach Huberta na bal cały dom brał czynny udział. Koszula frakowa, gardenia do butonierki, wszystko było sprawdzane przez nas i omawiane. Na godzinę przed balem przyszedł służšcy i przyniósł krótki bilecik od pani domu, że dziękujš za obietnicę przybycia, ale nie jest to już potrzebne, bo młody człowiek, którego Hubert miał zastšpić, jednak przyjechał, wobec tego jego, Huberta, obecnoœć nie jest konieczna. Jedna dziewczyna z Grand'rue chodziła na rysunek do Beerów i nawet była doœć miła, przyjaŸniła się z Georgine Piguet, ale nigdy nie zaprosiła jej do siebie. Nie ma chyba w żadnym mieœcie na œwiecie tak ciasnej sfery, kasty tak zamkniętej, jak ta jedna mała uliczka, zabudowana po jednej stronie kilkunastoma domami. Ale dookoła jest miasto œliczne, nie za wielkie, zielone i niebieskie od jeziora i Rodanu, gdzie w lecie cišgnie rzeœki chłód od lodowatej wody. Polubiłam to miasto tym razem, chociaż nie ma w nim żadnej tajemnicy, żadnych zakamarków, żadnej smugi romantyzmu. Mama mówiła, że to najnudniejsze miasto na œwiecie i pewnie tak jest, jeœli się w nim nie pracuje. Bo obejœć Quai des Berges, Quai du Mont Blanc, rue Basse, przejœć przez Grand Passage, wypić czekoladę w "Cosy Corner" między stuletnimi Angielkami o pištej po południu, iœć do kina i wrócić do domu o dziewištej, to jest program na zwyczajny dzień w Genewie. Nie ma tam stałego teatru ani nic, co by się odbywało wieczorem. Jest jeszcze na Place Molard piwiarnia, "Caf‚ du Commerce", skšd na ulicę bucha interesujšcy zapach piwa i cygar, razem z kłębem ciepłego powietrza i pary, w mroŸne powietrze od jeziora. Chodziłyœmy tam na wspaniałe petits pains au fois gras. I jeszcze "Caf‚ Bavaria" czarna i zadymiona, z politycznymi tradycjami. Raz w roku w zimie odbywa się la Fˆte de I'Escalade, na pamištkę zdobywania Genewy przez Sabaudczyków, kiedy to oblegajšcych oblewano wrzštkiem i wrzšcš oliwš. Na tę pamištkę cała Genewa zawalona jest czekoladowymi marmittes i wszyscy się cieszš z dzielnoœci genewczyków. Wtedy jest w mieœcie weselej. Ale ja to miasto już uważam za trochę swoje i nudy jego nie widzę. Przeżyłam tu swoje pierwsze wielkie smutki i samotnoœć, ale zapominam o nich w złotym œwietle domu Beerów. Nigdy o nich obojgu nie zapomnę. Ale trzeba było wydostać się spod ich skrzydeł. Pożegnałyœmy Genewę, Beerów, wszystkich przyjaciół i wyjechałyœmy do Paryża, który mama chciała mi koniecznie pokazać. Zamieszkałyœmy u pani Marii, siostry pani Janiny Mortkowiczowej, bardzo elegancko, bo w XVI arrondissement, na rue Saint-Didier. Rozpoczęło się zwiedzanie. Całe przedpołudnia byłyœmy w muzeach. Paryż migał mi przed oczami między jednš galeriš a drugš, jednym koœciołem a drugim, naznaczony punktami, w których albo mama, albo ojciec kiedyœ mieszkali. Było tych adresów sporo. Jednego z pierwszych wieczorów mama zaprowadziła mnie na Boulevard Montparnasse i patrzyła uważnie, jakie to cudowne miejsce zrobi na mnie wrażenie. Wrażenie było okropne. Ciemna przydługa ulica z poucinanymi drzewami, brzydka i zaniedbana. Mamie wydałam się potworem bez serca, kiedy powtarzałam, wzdychajšc: "Gdzie tu porównanie z Genewš, tęskno mi do Genewy". Francuzi też mi się nie podobali. Poszłyœmy na jakšœ obskurnš Rue Blanche, gdzie była restauracja, pamiętajšca ojca. Kiedy siedziałyœmy w pustej sali niezdecydowane nad kartš dań, kelner oparł się mamie na ramieniu i czytał menu z niš razem. Kiedy mama zaproponowała kurę, ten bezczelny człowiek powiedział: "Pour vous, oui, mais pour la petite, je ne vous conseille pas". Naturalnie codzienne nurzanie się w malarstwie, pierwsze właœciwie spotkanie z tš wielkš sztukš, było dla mnie wstrzšsem. Ale naprawdę nieskończonym zachwytem i uwielbieniem, i szokiem stała się dla mnie rzeŸba starożytna, cały dół Luwru, Egipt i Grecja. Zobaczyć to własnymi oczami, zbliżyć się na wycišgnięcie ręki, widzieć w œwietle dziennym, a potem wieczorem - to było naprawdę szczęœcie i właœciwie nic innego nie było mi potrzebne. Czasem tylko mama prowadziła mnie do jakiegoœ parku, do jej tylko wiadomej ławki, do ich wspólnej ławki, ich spotkań. Znałam już historię ich miłoœci, miłoœci Xeni i Nienaskiego, czytałam tę ksišżkę, wracałam do niej jak do żadnej innej. Mama po paru tygodniach tego szalonego zwiedzania przypomniała sobie, że trzeba mi pokazać jeszcze Paryż nocny i szampański. Poszłyœmy do olbrzymiej hali, zatłoczonej i zadymionej do ostatecznoœci, na występ słynnej pieœniarki Marie Dubas. Było to męczšce i monotonne, œpiewała zdartym schrypłym głosem: "Je t'ai dans les nerfs, je t'ai dans le sang, je t'ai dans la peau". Jej płyta, którš sobie kupiłam, była lepsza od tego występu na żywo. Nie byłyœmy chyba w żadnym teatrze, zbyt zmęczone dniami pełnymi po brzegi. Chyba, żeby za teatr uznać wizytę u Antoine'a, który mieszkał naprzeciwko pani Marii. Kamienica, w której mieszkał, miała bramę obmurowanš lustrami, a wzdłuż œcian rosły białe lilie. Pani Maria znała go, więc byłyœmy u niego na herbatce. Poœrodku wielkiego pokoju stała szklana trumna, w której ten skromniœ sypiał, wszystko było tam białe. Mama odwiedzała swoich dawnych znajomych, Fufę, Lipków, Zaka, Melę Muter, ale jeœli tylko spotykałyœmy się z Francuzami, zaraz ktoœ mówił: "Mais quel dr“le d'accent elle a, cette petite". A to był akcent z Genewy, z Carouge i z Plain palais, bardzo w gruncie rzeczy nieładny, ale na zawsze już przeze mnie przyjęty. Była wiosna i Paryż był na pewno przepiękny, ale ja jakoœ tego nie zobaczyłam, to znaczy widziałam oczami, ale nie wzruszeniem, pewnie byłam w nim za krótko, nie zamieszkałam w nim, nie przylgnęłam. Z radoœciš wróciłam do Warszawy, do Konstancina, do własnych pokoi i dawnych przyjaciół. Posiedziałyœmy trochę tu, trochę tam, a trochę w Jastarni, gdzie wieczorami chodziło się na tańce na molo nad zatokš. Nosiłyœmy szalenie szerokie majtasy w kraty i kwiaty, ogromne kapelusze, byłyœmy już ładnymi pannami, ale szalenie jeszcze głupimi. Z Haneczkš Szczepkowskš bijałam się jeszcze czasem na tematy polityczne. Ale już przygotowywałam się, jak i Marysia, do egzaminu w Szkole Sztuk Pięknych. Ustnego egzaminu nie bałam się, po Beerach i Paryżu byłam napęczniała od wiadomoœci o malarstwie i rzeŸbie. Przeczytałam w lecie całego Chłędowskiego, miałam już swoje gusty artystyczne, w księgarni na Mazowieckiej wszystkie wspaniałe wydawnictwa i teki znakomitych reprodukcji barwnych były dla mnie zawsze dostępne. El Greco i Goya, oni byli najwięksi, ponad wszystkim innym malarstwem. Miałyœmy obie pójœć do pracowni profesora Pruszkowskiego. Zdawała z nami masa młodzieży. Pierwszy był rysunek z natury, głowa, a potem kompozycja. Coœ strasznego jako temat strzeliło mi do głowy i postanowiłam z podanych możliwoœci wybrać sport, a tym sportem była gra w polo. Plštanina koni, jeŸdŸców, kijów, którš usiłowałam umieœcić w kompozycji krzyża czy litery X, to było zadanie piekielnie trudne i to z mojej winy. W dodatku nigdy nie widziałam gry w polo, ale przynajmniej pozycja jeŸdŸca i ruch konia nie były może najgorsze. Zdałyœmy obie i rozpoczęłyœmy naukę. Malarstwo prowadził Tadeusz Pruszkowski, rysunek wieczorny Gotard, kompozycję brył i płaszczyzn profesor Wojciech Jastrzębowski, grafikę pierwszego roku profesor Władysław Skoczylas, potem Czerwiński. Asystentem Pruszkowskiego był Edward Kokoszko. Przez pierwszy rok rysunek prowadził profesor Zimek Kamiński, mšż pani Zofii Trzcińskiej-Kamińskiej, która rzeŸbiła w Zamku ojca. Koledzy, którzy zdawali z nami, rozeszli się po innych pracowniach - profesora Tichego, Kotarbińskiego, Kowarskiego, Bartłomiejczyka w pracowni grafiki użytkowej. RzeŸbę prowadził profesor Breyer. Szkoła była olbrzymim gmachem, pracownie były wielkie, ale bardzo zapchane, zwłaszcza nasza. Rysunek wieczorny odbywał się na korytarzu, gdzie sztalugi stały tak blisko siebie, że można się było cofnšć zaledwie o krok. A Gotard żšdał wielkich arkuszy, na których człowiek, złożony, jak mówił, z samych cylindrów, ledwo się mieœcił. Przed południem zaczęliœmy od razu malować olejno. Profesor Pruszkowski był uroczym, wesołym, pełnym dowcipu i młodzieńczych pomysłów panem, wcišgnšł nas zaraz we wszystkie zwyczaje pracowniane, czuliœmy się tam œwietnie, ale czy był dobrym pedagogiem? Przy pierwszej mojej martwej naturze, którš malowałam, starajšc się wiernie oddać butelkę, dwie cebule i zwiniętš gazetę, profesor powiedział: "Będzie lepiej, jeœli w tle położysz takš mocno szafirowš plamę". Powiedziałam zgodnie z prawdš, że tam żadnej szafirowej plamy przecież nie ma, na co profesor odpowiedział: "No to co? ale to będzie dobrze wyglšdało, wiesz" - i wykonał palcami znany ruch oznaczajšcy smak, plastycznš pochlebnš ocenę obrazu. Pomyœlałam sobie, co by mi też Beerowie powiedzieli za takš szafirowš plamę dodanš dla ozdoby. Prusz, czyli Grubas, zjawiał się w pracowni nie na długo, mówił na przykład: "Pędzel to nie kiełbasa" i znikał, albo: "Maluj tak, jak dobierasz wstšżkę do kapelusza", albo: "Maluj tak, jak jaskółka lepi gniazdko". To nam naprawdę na pierwszym roku nie wystarczało, œmieliœmy się i bawili z nim razem, ale pełni byliœmy chęci usłyszenia czegoœ po prostu solidniejszego. Na szczęœcie był profesor Skoczylas, znakomity poważny pedagog, łšczšcy w sobie, co się prawie nigdy nie zdarza, wspaniały talent właœnie pedagogiczny z własnš œwietnš twórczoœciš. Profesor Kamiński dawał nam proste i mšdre wiadomoœci o budowie szkieletu i jego ruchach pod skórš, o œwietle leżšcym tam, gdzie koœć przylega do skóry ciaœniej, o czym nigdy nie wolno zapomnieć, o zależnoœci kierunków barków i miednicy, rysował przy tym czyste, czytelne i piękne schematy, lekkie postacie, prostš kreskš. Zaczęliœmy też chodzić na liternictwo do profesora Bonawentury Lenarta, co stało się dla większoœci, w tym dla mnie, bardzo prędko istnš udrękš. Profesor Lenart, malutki, łysy, z dwiema kępkami włosów po bokach głowy, najwspanialszy specjalista od spraw papieru, druku, grafiki, znawca najlepszy ich konserwowania, znakomity introligator. Oprawiał kiedyœ maleńkš ksišżeczkę, pierwsze wydanie "Wisły" ojca, przez cztery lata. Miał od młodoœci jakieœ skrawki papieru czy pergaminu i kawałek skórki safianowej, które przez całe życie poddawał działaniu œwiatła, wilgoci, goršca i w ten sposób, na przestrzeni dziesięcioleci, obserwujšc te strzępki, docierał do najgłębszej wiedzy o ich cechach, trwałoœci i zmianach w nich zachodzšcych. Był piekielnym perfekcjonistš, co się odbijało na jego nieszczęsnych uczniach. Siedzieliœmy miesišcami nad jednym arkuszem papieru, ćwiczšc jednš literę zaciętym specjalnie "narzšdkiem" z trzciny. Przepisywaliœmy dziesištki razy jakiœ tekst, a profesor grzecznie i cicho mówił z lekka seplenišc: "Ładnie, ładnie, tylko litera L jeszcze troszkę nie dopracowana" - i wszystko zaczynało się od nowa. Ja przepisywałam wiersze Tuwima, którego zaczęłam uwielbiać wtedy: "Trawo, trawo do kolan! Podnieœ mi się do czoła". Ale moja antykwa nie była doœć piękna, moja pałka nie była godna antykwy, straszne to było wszystko. Zarzekaliœmy się, że nigdy więcej nie będziemy mieli do czynienia z okrutnym Lenartem i po trosze uciekaliœmy z jego pracowni, ja pod pozorem słabego wzroku. Za to pracownia profesora Jastrzębowskiego była cudownš zabawš. Poznawaliœmy najrozmaitsze techniki, naszej wyobraŸni dana była pełna swoboda, stykaliœmy się z materiałami, z których można było wszystko zrobić. Jakie piękne kukły i maski robiliœmy z rozmoczonych gazet nakładanych na siebie warstwami. Była tam także trygonometria wykładana przez profesora Rowińskiego, zapalonego narciarza. Kiedy miałam jakieœ trudnoœci z wykresami, zamyœlałam się głęboko nad rajzbretem, rajszynš i ekierkami. Kiedy profesor siadał obok mnie, mówiłam: "Zaraz to skończę, panie profesorze, tylko tak się zastanawiam, jakiego użyć smaru, kiedy jest firn?" Profesor zaczynał uroczy wykład o œniegu, nartach, smarach i foczych skórach, a mimochodem kończył szybko moje zadanie na rajzbrecie. Nie ja jedna tego firnu używałam w potrzebie. Historii sztuki słuchaliœmy na wykładach profesora Michała Walickiego. Nie byłam tylko w pracowni grafiki użytkowej profesora Bartłomiejczyka, gdzie poszli wszyscy najmilsi koledzy. Był tam Roman Szałas, Władek Szomański, Czesław Szpakowicz, Adam Zawadzki, Zygmunt Gosieniecki, potem przybyła z grupš studentów lwowskiej Politechniki œliczna Basia Bardska. W tej naszej gromadzie najbliższych "stareńkich" był jeszcze Andrzej Rubinroth, Ela Czerwińska, Inka Stankiewicz, Ewa Lukas. Było nam ze sobš dobrze i wesoło. Chłopcy byli dobrze wychowani, nie było między nami wcale tak zwanego przez Żeromskiego "zdradliwego amoroso", a tylko czasem jakieœ bardzo głębokie gdzieœ tam ukryte niewinne oczarowanie pod warstwš serdecznej przyjaŸni i dobrego koleżeństwa. Była wtedy w Szkole grupa starszych od nas dziewczšt, przed których dowcipami czy słownictwem nasi koledzy nas chronili. Pamiętam, jak jedna z nich przyniosła i pokazywała w stołówce zrobione przez siebie trochę pornograficzne karty do gry. Roman Szałas i Władek odpędzili nas stanowczo od oglšdania tego. Dbali o nas, kiedy na tak zwanych "czarnych kawach" w Szkole inni koledzy namawiali nas do wypijania alkoholu w nadmiernej iloœci. Zaczęłam wtedy palić papierosy, dlatego, że wszyscy palili, a także dlatego, że byłam bardzo nieœmiała, więc pudełko papierosów, zapałki, popielniczka - wszystko to pomagało mi w zajęciu ršk i oczu, kiedy siedziałam gdzieœ sama. Rodzaj dowcipu, który œmieszył nas najbardziej, był zupełnie nonsensowny. Pewne dowcipy wchodziły do naszego stałego języka i wystarczało jedno słowo, żeby wywołać wybuchy szalonego œmiechu. Wystawialiœmy się wcišż wzajemnie na próby odwagi cywilnej. Ofiarami byłyœmy przeważnie my, dziewczyny. Kiedyœ stanšć musiałam na niewysokiej podstawie pod cokołem pomnika księcia Józefa Poniatowskiego przed kolumnadš na placu Saskim i stamtšd przemówiłam do nielicznych, na szczęœcie, przechodniów. Mowa zaczynała się od zdania: "Obywatele, nie lekceważcie posterunkowych", a dalej był już zupełny, bezsensowny bełkot. Ale mowa była, bo koledzy powiedzieli, że nie będę miała na to doœć odwagi cywilnej. Było to typowe "zaginanie". Inne niewinne dowcipy polegały na ustawieniu się w sporej grupce gdzieœ na ulicy z zadartymi głowami. Staliœmy tak, że aż ludzie zatrzymywali się razem z nami wpatrujšc się w niebo, a kiedy zebrał się spory tłumek, odchodziliœmy cicho. Kiedy przy œwiętach narodowych wszystkie wystawy sklepowe udekorowane były fotografiami marszałka Piłsudskiego, stawaliœmy przed szybš i pytali jedno drugiego: "Kto to może być ten miły pan z wšsami, nie wiesz?", ale nikt z nas nie wiedział, a ludzie dookoła wœciekali się na dzisiejszš młodzież. To były zabawy na ulicach, ale w domu były na przykład zabawy w operę. Władek Szomański, ale i wszyscy inni także, był piekielnie muzykalny. Wszyscy grali na fortepianie i mieli ładne głosy. "Aida" w ich wykonaniu była wprost cudowna. Nigdy chyba nie œmiałam się tyle co wtedy. Pamiętam przysięgę Koœciuszki złożonš przez Władka w noc księżycowš na œrodku Kanonii. Było to genialne, bezsensowne i urocze przedstawienie, a my wszyscy siedzieliœmy na krawężnikach płaczšc ze œmiechu. Były to szczęœliwe i wesołe czasy, mieliœmy bardzo dużo pracy i bardzo dużo dobrej, prostej przyjaŸni. Oczywiœcie było i życie poza Szkołš. Weszłam wtedy w grono ludzi należšcych do TUR-u, pomagałam grupie robotników, którzy stworzyli amatorski zespół teatralny. Wystawili kiedyœ opracowanš przez siebie "Różę" Żeromskiego i dali kilka przedstawień. Nie widziałam nigdy przedstawienia zagranego z takš namiętnoœciš i prostotš. Scena katowania Czarowica w ochranie była tak przejmujšca, że mróz szedł po plecach. Plštałyœmy się też z Marysiš po kilku zebraniach Klubu S, ale nie podobało nam się to specjalnie. Polityka nie odgrywała dla nas wtedy wielkiej roli. Miałyœmy kolegów komunistów i endeków. Nie znosiliœmy tylko facetów z Obozu Wielkiej Polski. Ja wtedy zaczęłam czuć się pacyfistkš, było to takie jasne i godne wiary, ale groŸba wojny była dla nas mglista i właœciwie nieprawdopodobna. Raczej interesowałam się tym, co się dzieje wkoło nas, w kraju, byłam dumna z Gdyni, a wœciekła na próby wprowadzania numerus clausus, zresztš u nas w Szkole Sztuk Pięknych ta sprawa nie istniała. Nasi koledzy, niektórzy, byli Żydami, ale najmniejszego znaczenia to nie miało. Œcisła przyjaŸń łšczyła nas z nimi, byli "stareńcy", zdolni, dowcipni, inteligentni. To była œwietna grupa studentów, ten nasz rocznik, ale i starsi koledzy cišgnęli do nas. Józek Natanson na przykład, w którego obrazach œliczne panienki fruwały po niebie. Miał już swojš pracownię, a w niej piękny, stary rzeŸbiony klęcznik. Na nim leżały równie piękne i stare "Żywoty œwiętych". Józek podrywał zaproszone koleżanki, otwierajšc księgę na żywocie œwiętej patronki odnoœnej panienki. Jego kolega i przyjaciel Stefan Płużański był specjalistš od gruntowania płócien i desek, sam kręcił sobie farby i malował jeden obraz przez kilka lat, przecierajšc, laserujšc i przemalowujšc bez końca. Postšpiłam z nim kiedyœ niegodnie. Malował wtedy scenę z polowania na zajšce. Myœliwi stali wokół brzózki o podwójnym pniu, mierzšc do zajšca. Byli w kolorowych ubraniach, na białym œniegu, kompozycja była œliczna, przez miesišce Stefan opowiadał o tej swojej pracy, aż wreszcie zaprosił mnie do siebie, aby pokazać skończone dzieło. Spojrzałam na ten obraz, podobał mi się bardzo, ale pod wpływem głupiej myœli powiedziałam: "Za pięć dwunasta". Bo rzeczywiœcie tak to trochę wyglšdało, ta podwójna brzózka otoczona może właœnie dwunastoma myœliwymi. Stefan zmartwiał, złapał się za głowę i chlusnšł na obraz czymœ czarnym. Nic nie dało się uratować. Była to nie złoœliwoœć, oczywiœcie, z mojej strony, ale bezmyœlnoœć. Dwaj bracia bliŸniacy, Menasze i Efraim Zajdenbeutel, byli żywš legendš Szkoły. Bardzo niezamożni, nie mogli opłacać czesnego za każdego z osobna, a że byli do siebie podobni jak dwie krople wody - zaczęli chodzić do pracowni na zmianę, malujšc co drugi dzień ten sam obraz. Trwało to doœć długo, aż raz profesor Pruszkowski, zrobiwszy w pracowni korektę jednemu, spotkał natychmiast potem na Tamce drugiego. Sprawa się wydała, ale rektor i Bratniak zdecydowali, że nadal, chodzšc obaj, będš płacili jedno czesne. To było bardzo ciekawe, że będšc bliŸniakami mieli identycznš budowę oka i jednakowo reagowali na kolor. Malowali u nas w domu mój portret, wielkie płótno. Przychodzili obaj, i wtedy podchodzili i cofali się od sztalug na zmianę, co było szalenie męczšce dla modela, widzieć kštem oka czworonoga malujšcego. Albo jeden przychodził, malował jakiœ czas, potem nagle odkładał paletę i pędzle i mówił: "Do nosa przyjdzie brat". I wychodził. O Zajdenbeutlach opowiadano mnóstwo historii, jedne wesołe, a inne dramatyczne. Oczywiœcie ich najprostszym numerem było chodzenie do nieznanego fryzjera. Jeden z nich prosił, aby go ogolić, ale bardzo starannie, bo ma bardzo silny zarost. Po pół godzinie wchodził drugi z czterodniowš szczecinš i niezadowolony stwierdzał, że go Ÿle i niedokładnie ogolono, chociaż uprzedzał. W Kazimierzu na plenerze, podczas zabaw urzšdzanych na Rynku przez malarzy dla całej ludnoœci miasteczka, ustawiano na estradzie dwie skrzynie. Do jednej z wieloma gestami i zaklęciami pakowano jednego Zajdenbeutla i zabijano skrzynię gwoŸdziami, deskami, na krzyż i w poprzek. Poczem brat wychodził z odbitej drugiej skrzyni w drugim rogu estrady. Ale to było œmieszne. Mniej za to œmieszne było, kiedy jeden z braci nawišzał gwałtowny romans z pewnš paniš z Łodzi. U szczytu wzajemnej miłoœci pani ta spotkała na ulicy drugiego brata, a kiedy rzuciła mu się uszczęœliwiona w ramiona, drugi brat powiedział zimno: "Przepraszam, ja pani nie znam". I zaraz dostał straszliwie po gębie. Szkoła nasza została w trakcie naszych studiów przemianowana na Akademię, a profesor Pruszkowski został mianowany rektorem. Nie zmieniło to faktu, że w swoje imieniny zasiadał na tronie z drabin i pak pracownianych, w czerwonej szacie, koronie na głowie i z dwiema połówkami piłeczek pingpongowych wstawionych w oczodoły jak dwa monokle, co dawało straszliwy efekt. Tak przyjmował nasze życzenia i hołdy, spisane na nieskończonej długoœci rulonach. Na któreœ imieniny ofiarowałyœmy mu z Marysiš pięknš gęœ. Wprowadziłyœmy jš uroczyœcie do pracowni na obroży i łańcuszku od klozetowego rezerwuaru. Kilka dni spędziła przedtem w kotłowni Akademii, więc na dodatek była czarna. Zachowała się bardzo godnie, wskoczyła profesorowi na kolana i uznała go za swojego pana. Nie było mowy, aby mogła być zabita i zjedzona, okazało się zresztš potem, że jest gšsiorem. Nazywała się Dyluœ i poleciała z profesorem jego awionetkš do Kazimierza, mdlejšc podobno raz po raz w czasie drogi. Ale doleciała i zamieszkała w domu nad rzeczkš, gdzie cały plener jadał obiady. Tego lata w Jastarni byłyœmy niedługo, bo wybrałyœmy się z mamš w podróż morskš. Był to pierwszy rejs M/s "Koœciuszko", bardzo starego już statku, na Islandię i na Wyspy Owcze, wzdłuż całej Norwegii. Ten rejs był w połowie turystyczny, a w połowie handlowy, bo po raz pierwszy statek polski miał zawinšć do Reykjaviku, przywożšc propozycję wymiany, zdaje się, kaloszy na œledzie. Kapitanem statku był dawny kapitan marynarki rosyjskiej Borkowski. Był to niezwykły człowiek. Mówił kilkunastoma językami, które mu się stale myliły, pił jak smok, nigdy chyba nie dochodzšc do stanu całkowitej trzeŸwoœci. Grał na gitarze, leżšc na stercie poduszek w swojej kajucie przy mostku kapitańskim, gdzie zapraszał wybrane osoby. Na œcianie miał wielkš fotografię Żeromskiego. Jego oficerowie mówili, że jeœli kiedyœ nagle wytrzeŸwieje zupełnie, to statek czeka pewna katastrofa. Podczas toastów przy stole kapitańskim rozpoczynał swojš przemowę od słów: "Piję w ręce naszej ukochanej Gwiazdy Morza, Matki Boskiej". Przepadałam za nim, i on mnie lubił. Opowiadał mi niezwykłe historie. Woził przed objęciem "Koœciuszki" Żydów, którzy płynęli do Palestyny, emigrantów z Polski - na statku "Polonia". Kapitan jest wszystkim na statku, więc on dawał œluby, rozwodził, chrzcił swoich pasażerów, sšdził i karał. Dajšc œluby miał do nowożeńców zawsze mowę. Tę mowę, całš i bardzo długš, wygłaszał przede mnš w mieszaninie hebrajskiego, francuskiego, rosyjskiego i jidysz. To było naprawdę piękne. Siedziałyœmy przy stole kapitańskim. Płynšł z nami profesor Kętrzyński z synem, dwaj młodzi chłopcy Leszek i Wojciech Meyerowie, sporo osób z Gdyni, trzej panowie, którzy nazywali się jeden Podkański, drugi Kański, a trzeci Nadkański. W Kopenhadze wsiadł na statek Michał Sokolnicki, dawny dobry znajomy ojca, z którym ojciec potem raczej rozluŸnił stosunki. Ten stary pan, zobaczywszy mnie na pokładzie, rozpłakał się na widok, jak mówił, ogromnego mojego podobieństwa do ojca. Kopenhagę zwiedzaliœmy przez kilka dni. Pinakotekę przede wszystkim. Wielkie naprawdę wrażenie zrobili na mnie Rodina "Ler Bourgeois de Calais". Znałam ich dobrze z Paryża, z muzeum Rodina, ale rzeŸba, tu ustawiona w szerokiej alei nisko nad ziemiš, wspanialsza była i wstrzšsajšca. Oczywiœcie byliœmy także w "Tivoli", gdzie starsi panowie w czarnych surdutach i melonikach, odstawiwszy parasole, tłukli gumowymi piłkami w sterty ustawionych fajansowych talerzy. Co za ulga, jaka mšdroœć w tej zabawie, jacy oni potem dobrzy i spokojni idš do domu. Ja też zafundowałam sobie jednš stertę tych talerzy. Spędziliœmy tam wiele godzin i stracili dużo pieniędzy, strzelajšc, łowišc na wędki celuloidowe kaczusie, jeżdżšc na karuzeli i w strasznych tunelach, gdzie koœciotrupy zwisajš nad głowš. Przy mdłej syrence w parku nadbrzeżnym widzieliœmy starszš paniš w czerni, pedałujšcš, jak wszyscy, na rowerze, z koszyczkiem pełnym zakupów przed sobš. Ale zauważyliœmy, że tej pani wszyscy się kłaniajš. Była to, okazało się, Królowa Matka. W Kopenhadze najpiękniejsze sš dachy i wieże, te wieże skręcone i zaplatane jak warkocz, jaskrawozielone, cienko wbite w niebo. Na noc zmęczeni wracaliœmy na statek do naszych wygodnych, lœnišcych drzewem i metalem kajut, zasypiajšc w poskrzypywaniu i popluskiwaniu statku i wody za burtš. Po kilku dniach ruszyliœmy w dalszš drogę. Morze było ruchliwe, fala spora, statek z niewielkim ładunkiem przechylał się tak, że przy stole trzeba było cały czas patrzeć w talerze, bo jedzenie jeŸdziło po nich, zupa wyskakiwała. Chwytaliœmy to za jeden brzeg talerza, to za drugi, aby go odpowiednio w porę przechylić. Krzesła przytwierdzono do podłogi, a ze schodów trudno było schodzić, bo stopień uciekał nagle spod stopy. Ale wszystko było piękne, usta słone, twarz opalona nawet bez słońca, noce coraz jaœniejsze. Obie nie tylko znosiłyœmy tę podróż doskonale - słowo znosiłyœmy jest w tym wypadku ogromnie głupie - nie tylko podróż ta służyła nam wspaniale, spałyœmy œwietnie i miałyœmy doskonały apetyt, ale cieszyłyœmy się każdš chwilš, każdš zmianš pogody, każdym kolorem na niebie i morzu. Miałyœmy towarzystwo, a ja po raz pierwszy byłam obiektem miłego uwielbienia pewnego starszego, tak mi się przynajmniej wydawało wtedy, dyrektora firmy spedycyjnej z Gdyni. Bardzo mi to imponowało, bo dotšd miałam koło siebie zawsze swoich kolegów czy znajomych w moim mniej więcej wieku, którzy traktowali mnie, a ja ich, jak "stareńkich" wesołych kompanów. Teraz po raz pierwszy słuchałam zachwycajšcych słów o moich oczach, rękach czy włosach i po raz pierwszy zamazywała się różnica między "dorosłymi" a mnš. Ale reszta mojego młodego towarzystwa, ci właœnie moi rówieœnicy, wszeptywali mi w uszy okropne wiadomoœci o tym, że mój wielbiciel ma sztuczne zęby albo że nosi perukę. Tak, że kiedyœ schodzšc za nim po stromych schodkach na pokładzie udałam, że spadam i z całej siły złapałam go garœciš za włosy, ale nie puœciło nic i te włosy były œliczne. Kiedy po wielu dniach zaczęliœmy się zbliżać do Islandii, kapitan Borkowski powiedział nam przy obiedzie, że postanowił przedłużyć dla nas pobyt na wyspie i w tym celu zamiast wielkim kołem okršżać jš, płynšc pełnym morzem, przedostanie się do Reykjaviku ciasnymi przesmykami między wyspš a pasem ostrych skał przybrzeżnych. To miało nam zaoszczędzić co najmniej trzy dni. Nie wiem, czy ktoœ zapytał kapitana, czy był tam kiedykolwiek przedtem. Zbliżyliœmy się do tej dzikiej, pustej, czarnej i poszarpanej wyspy i wpłynęliœmy w labirynt skał, zatoczek i stromych urwisk spadajšcych w grzmišcš wodę. I nagle nadeszła mgła. Było to dziwne i straszne widowisko, bo mgła jak ruchoma œciana szła po wodzie, zbliżała się do ledwo poruszajšcego się statku i połykała po drodze wszystko. ZnaleŸliœmy się w białej gęstwie, maszyny stanęły, kotwice z rumorem spadły w morze i zrobiła się po tym ostatnim hałasie cisza, jakby się œwiat skończył. Statek poruszał się w tej ciszy bezwładnie i przykro na martwej fali. Ale zaraz zaczęła jęczeć syrena, co chwilę, wzywajšc pilota i dajšc znać, że tu jesteœmy. Myœl, że wszędzie w tej bieli i pod nami w morzu sterczš skały ostre jak zęby, nie była miła. Staliœmy tam trzy czy cztery dni, jęczšc wcišż rozpaczliwie. Nadeszła wiadomoœć, że płynie do nas holownikiem pilot z Reykjaviku. Bardzo wszyscy na niego czekali, bo szalenie byliœmy ciekawi, jaki też nam się okaże ten pecheur d'Islande, pierwszy mieszkaniec tej egzotycznej wyspy. Zgromadziliœmy się na pokładzie, kiedy mały holownik przybił do boku "Koœciuszki" i pilot zaczšł wchodzić na trap. I zdębieliœmy, kiedy nad burtš ukazał się pan w meloniku, w binoklach i czarnym garniturze, z dewizkš na brzuchu. Bardzo mozolnie i powoli ten pan wyprowadził nas z kamiennego potrzasku na pełne morze i dopłynšł z nami do portu w Reykjaviku. Stanęliœmy wreszcie na redzie, gdzie rozpoczęły się uroczystoœci powitalne. Cały rzšd Islandii, kilkanaœcie osób, przybył na nasz statek, ale okazało się, że majš oni tu prohibicję, a przyjmował ich nasz kapitan Borkowski. Cały rzšd, wszyscy ministrowie przepadli na dwa dni we wnętrzu statku, a potem kolejno byli wynoszeni przez naszych marynarzy, sztywni i nieprzytomni z przepicia. My tymczasem zwiedzaliœmy miasto, okolice i gejzery. Miasto jest całe parterowe, szerokie ulice otoczone domami, których dachy obsiane sš wysokš trawš, bo kiedy ich wspaniały wulkan Hekla wybucha, to niskie domy nie walš się, a goršce kamienie i popiół gasnš w gęstej trawie na dachach, nie wywołujšc pożarów. Domy, pływalnie, całe centralne ogrzewanie w mieœcie pobiera goršcš wodę z gejzerów. Ale gejzery nie strzelajš wodš z dokładnš regularnoœciš, więc w niewielki otwór wrzuca się kilka kilo mydła, które otwór zatyka na chwilę. Robi to się wtedy, kiedy zjawiajš się turyœci. Zaklejony gejzer bulgocze przez chwilę, a potem przebija mydło i wystrzela wspaniałym słupem wrzšcej pary i wody na wielkš wysokoœć. Po obejrzeniu miasta i gejzerów zaczęliœmy robić dalsze wycieczki. Zawieziono nas w głšb wyspy. Ten pejzaż jest wspaniały i czarujšcy. Składa się jak gdyby z wielu odmiennych œwiatów. Bo na wulkanicznym pyle rosnš łški, jakich nie ma nigdzie. Trawy, kwiaty - ogromne rumianki i dzwonki wielkie jak kampanule, a wszystko jaskrawe, trawa aż niebieska, uczucie bujnoœci i dorodnoœci tych łšk. A nagle kończy się ta uroda i rozlewa się nieskończona przestrzeń skamieniałej lawy, czarnej i szarej od popiołu, jak cielska przewalajšce się strasznych zwierzšt. Te buły, bulwy i wzdęcia spiętrzone i zastygłe wyglšdajš jak odsłonięte piekło. Daleko na horyzoncie stojš czarne góry, z których jak nitki spływajš białe potoki z goršcych Ÿródeł, białe falbany pary w zimnym powietrzu tkwiš nad tymi strumieniami. Pokazano nam także małš, otoczonš płotkiem brzózkę, nie większš ode mnie, jedyne drzewo w tym kraju. Co by czuł Islandczyk w puszczy? W naszej podróży brała udział grupa polskich lekarzy. Przyjechała zwiedzać wzorowe islandzkie szpitale. Zaproponowano nam zwiedzenie któregoœ z nich, ale od szofera samochodu, który został nam przydzielony, dowiedziałam się, że szpitale te sš tylko dwojakiego rodzaju, bo mieszkańcy sš na ogół zdrowi. Sš to szpitale dla wariatów albo dla trędowatych. My albo jedno, albo drugie, powiedział wesoło ten miły kierowca. Zastanowiłam się przez chwilę, czy lepiej siedzieć w aucie koło kierowcy wariata czy trędowatego, ale nie było już na to rady, bo jechaliœmy właœnie na ten czynny wulkan Hekla, który wybucha doœć nieregularnie, więc można się po nim niejednego spodziewać. Odjechaliœmy już daleko i czarna sfałdowana skorupa zaczęła się stromo wznosić, droga biegła zakosami coraz ciaœniejszymi, żadnej już roœlinnoœci na tej ponurej wyniosłoœci nie było. Mama zachwycała się specjalnie niebem, a właœciwie nieprawdopodobnie dramatycznymi chmurami. Przyrównywała je do nieba hiszpańskiego, do wspaniałoœci, bogactwa, rozmaitoœci i grozy dziejšcych się na niebie i tu, i tam. Dla mnie zawsze chmury i obłoki były zupełnie specjalnym przedmiotem zachwytu i nieskończonych zapatrzeń. Tutaj, przy tej czarnej zdziczałej ziemi, odbierajšcej blaski, ciemnoœci i kolory spływajšce z dramatycznego nieba, było się w œrodku czegoœ wspaniałego, co działo się samo dla siebie w nieobjętej pięknoœci. Było to cudowne i niezwykłe, ale droga szła coraz stromiej i wyżej, czarne przepaœcie otwierały się co chwila z jednej i drugiej strony otwartego auta, mama zamilkła, oczy podkršżyły jej się niebieskimi cieniami i objšł jš okrutny, zawsze na wysokoœciach zjawiajšcy się lęk przestrzeni. Nie lubiła nawet podchodzić do balkonów na wysokich piętrach, a cóż dopiero mówić o szczycie czynnego wulkanu na Islandii. Poprosiłyœmy więc kierowcę, żeby stanšł, i wysiadłyœmy, a auto z resztš towarzystwa pojechało dalej. Mama, jak tylko wysiadła, odzyskała swobodę i zainteresowanie pejzażem, więc spacerowałyœmy sobie w górę i w dół po czarnej szosie z wulkanicznego pyłu, z daleka od calusieńkiego œwiata. Fotografowałam przy jaskrawych przebłyskach słońca między czarnymi i złotymi chmurami. Mój kodak, kupiony w "Stabilimento" na Lido, spisywał się wspaniale. Zwinięta błona na drewnianym kołeczku to było wszystko, co miał w œrodku. Właœciwie było to puste pudełko bez żadnego urzšdzenia, które by regulowało cokolwiek. Nie potrzebował żadnych filtrów, aby wspaniale robić zarówno portrety, jak odległe pasma gór i chmury nad nimi. Po kilku godzinach auto zjechało ze szczytu i zabrało nas z powrotem do Reykjaviku. Po pobycie, który trwał koło tygodnia, a podczas którego braliœmy udział w festynie na naszš, to znaczy tych œledzi i kaloszy, czeœć, po wycieczkach dokoła wyspy po kraju zupełnie dzikim i pustym, po kšpielach we wspaniałych basenach z goršcš wodš z gejzerów, opuœciliœmy wreszcie Islandię, spiwszy po raz ostatni rzšd i wszystkie władze tego kraju. Zdaje się, że przez cały czas naszego tam pobytu nikt z tych dygnitarzy nie wytrzeŸwiał ani razu, nie mówišc już o kapitanie Borkowskim, który ich podejmował. Żegnani flagami, salwami i tłumem ludnoœci Reykjaviku odpływaliœmy, już nie wybierajšc krótszych dróg i pod opiekš pilota, w stronę Wysp Owczych. Bardzo to dzikie i smutne wysepki, tak skaliste, że z trudem znajduje się miejsce na pogrzebanie zmarłych. Było lato, więc doœć ciepło, nocy nie było wcale, słońce opuszczało się, wielkie i czerwone, nad sam horyzont, a potem podnosiło się w górę. Prawie wszyscy na statku przestali spać, a wiele osób Ÿle się czuło, bo nawet pod pokładem, w dolnych kabinach, czuło się to nienormalne œwiatło. My zasłaniałyœmy szczelnie okno w kajucie, ale nawet wtedy przeciekało do nas to dziwne nocne słońce. Wszyscy na Wyspach Owczych kupili sobie kolorowe wełniane czapeczki z pomponami, obejrzeli oczywiœcie stada wspaniałych owiec i odpłynęliœmy w stronę brzegów Norwegii. Dziwna to była właœciwie podróż, wyglšdało na to, że nikomu się nigdzie nie spieszy, a kapitan nie ma żadnego wišżšcego go w czasie programu. Norwegia od razu oczarowała nas zupełnie. Wypływaliœmy z jednego fiordu, aby zaraz wpłynšć do następnego, przesunšć się między czarnymi pionowymi skałami albo minšć opadajšce do fiordu łagodne zielone zbocza, aby w końcu stanšć poœrodku cudownej nieruchomej wody, przezroczystej i równie zielonej. W górze wysoko białe szczyty i lodowce nachylały się nad wstšżkami fiordów zamkniętych zakosami od pełnego morza. Jakby nieskończona czystoœć była w tych widokach. Każdy był inny i każdy piękny. Wysiadaliœmy często, żeby zwiedzać œliczne miasta - Troms, Bod, Narvik, przepłynęliœmy między Lofotami, rozsiadłymi we mgle na białej wodzie, jakby się unosiły w powietrzu. Zostawiajšc statek na œrodku fiordu jak œmiesznš zabawkę, wjeżdżaliœmy wysoko w œniegi i zimne nieruchome powietrze. Do Djuppvashytta, gdzie zatrzymuje się lodowiec, Trondhjem, Romsdalsfiord. Cudowny lecšcy z góry wodospad - Siedem Sióstr, Sognefiord i Bergen, przeœliczne miasto, tam staliœmy kilka dni, wreszcie Stavanger. To sš miejsca, do których pamięć i chęć powrotu przypina się jak pluskiewkš. Wreszcie, znów przez Kopenhagę, wróciliœmy do Gdyni. Miałyœmy tu wielu przyjaciół, a ja, kiedy tylko mogłam, choć na parę dni jechałam do Gdyni, czy to na jesieni, czy zimš, czy wiosnš. Mieszkali tam dawni znajomi ojca, państwo Thorowie. Oboje byli typami prawdziwych społeczników, oboje jakby wymyœleni przez Żeromskiego, sporo zresztš takich ludzi spotykałam, właœciwie rozpoznawałam. Pan Stanisław Thor był dyrektorem ogromnego przedsiębiorstwa handlu i eksportu drewna - "Pagedu". U stóp Kępy Oksywskiej powstał wielki port drzewny, gdzie przybijały statki i składowane były wysokie jak miasto masy drewna, przygotowanego do ładowania. Pracowały tam setki ludzi, œcišgajšcych do Gdyni z całej Polski. Ale Gdynia nie rozwijała się tak gwałtownie jak port, więc powstawały wokół niej slumsy, miasta zbudowane z lepianek, z bud skleconych z kradzionych desek i papy, wyklejanych starymi gazetami. Œrodkiem spływały œcieki, w których bawiły się dzieci, te miejsca były hańbš i rozpaczš œlicznego nowego miasta. Było ich kilka, Pekin, Witomino, Drewniana Warszawa, jedno nędzniejsze od drugiego. Kiedy byłam tam po raz pierwszy z panem Thorem, ogarnęła mnie rozpacz i wstyd wobec tych złych, ponurych i podejrzliwych ludzi i wielki smutek wobec ojca, jakbym z nim to widziała. Tak to się rozwija, tak rozkwita ten jego wymarzony, przepowiedziany, oczekiwany port i miasto, które opisał, nim powstał pierwszy jego zarys, zamysł. Ci ludzie przyjechali tu po pracę, ale mieli znaleŸć także czyste powietrze, morze nigdy nie widziane, odmianę na lepsze życie, a znaleŸli nędzę, nawet jeœli nie byli bezrobotnymi. Wchodziłam na te góry oblepione gęsto budami, norami, œmietnikami, nigdy nie usuwanymi kupami wszelkich odpadków i brudu, zrozpaczona i bezradna, zawstydzona i jakoœ odpowiedzialna, obca i współczujšca. Ja byłam bezradna, ale pan Stanisław Thor nie. Budował dla tych ludzi na Kępie Oksywskiej, tuż powyżej portu drzewnego, ogromne osiedle, złożone z wielu niezbyt wysokich bloków, przedzielanych zieleńcami. Tam po ukończeniu kolejnych domów przenosił robotników "Pagedu", w pierwszym rzędzie tych z najgorszych warunków mieszkalnych. Zaproponował mi, żebym robiła wœród tych rodzin z Pekinu, Witomina czy Drewnianej Warszawy pierwszy wstępny wywiad, nawišzywała z kobietami rozmowy o dzieciach, o mężach, typowała jakoœ te rodziny najbardziej potrzebujšce natychmiastowej zmiany warunków. Pierwsze moje wyprawy tam nie najlepiej się udawały, dzieci uciekały, kobiety nie chciały ze mnš mówić, mężczyŸni podejrzewali, że przychodzę przepatrywać czy szukać tej kradzionej papy czy desek. Nie wiem, czy pan Thor dobrze sobie wybrał pomocnicę, bardzo młodš i doœć nieœmiałš, ale widocznie jakoœ sobie to obmyœlił w końcu słusznie, bo powoli przekonano się, że nie przychodzę ani ich podglšdać, ani oglšdać. Zaczęto przenosić pierwsze rodziny do nowych domów. System obmyœlony przez pana Thora był prosty i słuszny. Każda nowo przybyła rodzina dostawała mieszkanie między dwiema dawniej zasiedziałymi. Tak, że jeœli dzieci były zawszone, to te matki z sšsiedztwa nie dawały się swoim bawić z nimi, nim wszy nie zostały wytępione. Mieszkania zbudowane były tak sensownie, że w kuchni nijak nie można było ustawić łóżka, aby uniknšć gnieżdżenia się tam całej rodziny, podczas gdy pozostałe pokoje stałyby odœwiętnie nie używane. Zarzšd bloków stwierdził, że pralnie, suszarnie i magle, znajdujšce się w suterenach i oddane do bezpłatnego użytku mieszkańcom, stojš puste, a kobiety piorš po dawnemu u siebie w kuchniach. Wtedy pan Thor ogłosił, że od tego i tego dnia za korzystanie z pralni czy magla ma się płacić 50 groszy za godzinę. Wszystkie kobiety zaczęły prać w pralniach i skrupulatnie obliczały swoje tam godziny. Naturalnie przenosiny rodzin odbywały się przy pomocy i zgodnie z planem zarzšdu. Pan Thor z daleka i dyskretnie obserwował przebieg spraw. Przychodził taki moment, kiedy na drzwiach nowo zamieszkałej rodziny przybijano metalowš tabliczkę z nazwiskiem. To był sygnał, że wstrzšsy przenosin i instalowania się w nowym œrodowisku już minęły, że zaczšł się inny, nowy, lepszy okres w życiu rodziny. Wtedy przy jakiejœ okazji pan Thor spotykał męża albo żonę i pytał, czy nie można by kiedyœ wpaœć do nich na małš wizytę. Byłam na wielu takich wizytach, siedzieliœmy przy stołach nakrytych serwetkami z nicianej koronki i pili herbatę z ciasteczkami. To była dla wszystkich chwila szczęœliwa, zakończenie i realizacja myœli społecznej tego nadzwyczajnego człowieka, a jeszcze to było piękne, że nie było w tym jego działaniu ani œladu filantropijnej dobroci, wszystko było mšdre i celowe, i opłacalne dla każdego. JeŸdziłam wtedy do Gdyni, kiedy tylko mogłam, poza wakacjami w Jastarni czy wyjazdami na podróże morskie. Po prostu wyrywałam się z Warszawy w zimie albo wiosnš. Następna nasza morska podróż, także "Koœciuszkš", była do Anglii, Szkocji, Belgii i znów Danii. Była to wyprawa spokojna, przez Kanał Kiloński przepłynęliœmy łatwo dzięki temu, że kapitan Borkowski był ciężko zalany. Miałam tam również towarzystwo młodych, tych co w poprzedniej podróży. Londyn podobał mi się po stokroć bardziej niż Paryż, National Gallery i Tate Gallery, o tyle piękniej urzšdzone od Luwru, można było naprawdę zostać sam na sam z jednym obrazem, bez natłoku innych z dołu, z góry i z boków. Wszystko mi się w tym mieœcie podobało, myœlę, że mogłabym tam mieszkać przez jakiœ czas, nie tęsknišc. Nakupiłam sobie tam farb, pędzli, chociaż wszystko to miałam w Warszawie, tu te sklepy były takie piękne. Jedna pani z naszego statku kupiła bardzo pięknš, bardzo luksusowš torbę, w której po dokładnym przeglšdzie znalazła karteczkę, że torba została made in Poland. Dlatego była taka droga. Mój angielski, chociaż w Warszawie brałam lekcje u miłej panny O'Bloomer, nie był najœwietniejszy, Anglicy, kiedy widzš, że majš do czynienia z cudzoziemcem, nie starajš się mówić krócej czy proœciej, mówiš tylko wolniej i po wielekroć powtarzajš swoje zdanie, co nic nie pomaga, jeœli się tego zdania nie rozumie. Ale uœmiechajš się mile i nie daj Boże zapytać ich o drogę, bo odprowadzajš na miejsce, choćby to było bardzo, bardzo daleko. Policjant regulujšcy ruch na Picadilly Circus zatrzymał dłoniš cały strumień samochodowy płynšcy w jednš i drugš stronę i trzymał nas na wysepce, a autobusy piętrowe wiszšce nad nami jak czerwone góry czekały cierpliwie, aż on dowie się od nas, jak nam się Londyn podoba, coœmy widziały i poradził, co jeszcze mamy zwiedzać. Z Londynu wypłynęliœmy znów na Morze Północne, aby dostać się do Edynburga. Wspaniała przedługa ulica, nad którš sterczy na pionowej skale zamek oœwietlony w nocy na czarnym niebie, zupełnie niesłychane zjawisko. Na tej ulicy znajduje się dom towarowy, w którym utonęliœmy na wiele godzin. W tym domu towarowym sprawdziłam legendę o skšpstwie Szkotów. Po wielu godzinach zwiedzania miasta i kršżenia po tym wspaniałym wielopiętrowym magazynie trzeba było wreszcie znaleŸć toalety. W końcu bardzo długiego korytarza mieœciły się drzwi do ubikacji, zamykane na zatrzask, do którego trzeba było wsunšć pięć pensów, aby drzwi się otworzyły. Kiedy zadowolona i odœwieżona wychodziłam stamtšd, zobaczyłam nagle eleganckš paniš, która z rozwianym włosem, wycišgniętymi rękami i przerażonym wzrokiem biegła w mojš stronę tym korytarzem, coœ krzyczšc. Przemknęło mi przez głowę, że dom się pali albo że coœ innego strasznego się stało, a mama była gdzieœ na innym piętrze. Stałam jak wryta w drzwiach, kiedy ta pani mnie dopadła i dyszšc podziękowała mi, że nie zatrzasnęłam za sobš drzwi, i spokojnie już weszła za moje 5 pensów do toalety. Zwiedziliœmy potem Glasgow, a dalej pojechaliœmy w głšb kraju, gdzie góry wyłaniajš się za dolinami, a doliny za górami, coraz bardziej mgliste i bledsze, coraz jaœniej niebieskie od góry, a zielone i szorstkie dołem, pejzaż dziwnie nieruchomy, jakby ospały. W dole między górami leżš białe jeziora, snujš się wody i tak jakoœ wyglšda, jakby ludzi w tym kraju wcale nie było. Przejechawszy dużo gór i dolin dojechaliœmy do Loch Ness, gdzie, znieruchomiawszy na brzegu, czekaliœmy na potwora bardzo długo i bezskutecznie. Co jakiœ czas komuœ wydawało się, że go widzi, z samego natężenia wzroku. Zwiedziliœmy jeszcze Inverness, a potem z Aberdeen brzegiem wracaliœmy do Edynburga. Chyba przez cały ten czas nie widzieliœmy słońca. Przepłynęliœmy Morze Północne i wšskim pasmem wody weszliœmy do portu Antwerpii. Odbywała się wtedy w Belgii międzynarodowa wystawa, którš oczywiœcie trzeba było zwiedzić. Tam widziałam pierwsze próby telewizji, małe skaczšce niebieskie obrazy, mało interesujšce. Znów muzea i miasto z cudownym koœciołem Sainte Gudule. Potem Bruksela i znów na morzu, co jest zawsze najwspanialsze ze wszystkiego. To jest dziwne, że ani mama, ani ja nigdy nie miałyœmy najmniejszego strachu przed tš przepaœciš pod nami, nawet myœli o ogromie czarnoœci i strasznoœci tej masy wody. Przeciwnie, mama, która bała się balkonu i jazdy samochodem na wirażach zbocza górskiego, tutaj na statku czuła się bezpieczna i swobodna. Za to co innego było, kiedy przypłynęłyœmy już do Gdyni i po niedługim pobycie nad morzem miałyœmy wracać do Warszawy. Postanowiłam, że zamiast tłuc się pocišgiem przez wiele godzin, lepiej będzie lecieć samolotem. Przekonałam mamę, nie bez oporów, kupiłyœmy bilety i pojechałyœmy z bagażem na lotnisko do Wrzeszcza, który wtedy należał do Gdańska. Sporo osób znajomych odprowadzało nas, nie wszyscy uważali ten lot za sensowny, bo lał deszcz, a samolot okazał się małym aparacikiem sportowym. Ale pożegnane czule przez wszystkich, wsiadłyœmy do samolotu, przypięto nam pasy, odstawiono schodki i zapuszczono motor. Wszyscy machali chusteczkami i wtedy mama zapukała w szybę. Znów otwarto drzwi, a mama powiedziała, że nie poleci za żadne skarby œwiata. Nasi przyjaciele chcieli jš siłš prawie przekonać, żeby leciała, ja wœciekła, bo to miał być mój pierwszy lot, błagałam mamę, żeby została w samolocie, pilot złoœcił się i denerwował, bo lot się opóŸniał, a pogoda była coraz gorsza. Wtedy uratował mamę hitlerowiec ze swastykš na rękawie żółtego munduru. Wskoczył do samolotu, odpišł mamę i wyprowadził z powrotem na ziemię, krzyczšc przy tym, że nie wolno mamy zmuszać, bo jest delikatna i może jej to zaszkodzić. To było nasze pierwsze bezpoœrednie spotkanie z hitlerowcem. Zostałyœmy na zalanym deszczem lotnisku, samolot odleciał z naszymi bagażami, całš noc jechałyœmy pocišgiem, obie w okropnym nastroju. W Warszawie okazało się, że to nie był hitlerowiec, tylko anioł stróż, bo samolot zabłšdził we mgle i deszczu, nie mógł lšdować w Warszawie, dopiero po kilku dniach odzyskałyœmy nasze walizki. Dalszš częœć wakacji przebyłyœmy w Konstancinie. Bardzo dużo jeŸdziłam wtedy konno. Pani Hania Strasburgerowa, wspaniała sportsmenka i znakomity jeŸdziec, miała niedaleko nas stajnię i w niej kilka koni, bardzo dobrych pod siodło, z których mogłam zawsze korzystać. Z paniš Haniš, z rotmistrzem Likiernikiem, z paniš Millerowš z domu Ulrich jeŸdziliœmy w Lasy Kabackie albo w stronę Wisły przez Słomczyn, skšd spod koœcioła otwierał się w dole olbrzymi widok na pola i smugę rzeki, i niebieskie przestrzenie za niš. Wracało się przez Obory i głębokim wšwozem pod górę, gdzie ciekły w lepkiej glinie wšskie strumyczki ze Ÿródełek bijšcych na stoku Grapy, dawnego brzegu Wisły. Wšwóz zamknięty był wielkimi drzewami, które huczały w górze w wieczornym wietrze. Ptaki krzyczały przed snem, cienki pazur księżyca stał na jeszcze jasnym niebie. Siodło poskrzypywało cicho, zgrzany koń boczył się i strzygł uszami na szelesty wieczorne w krzakach tarniny, chmielu i jeżyn po bokach drogi, jego pot pachniał na moich rękach. Bywały wtedy te momenty zupełnego szczęœcia, œwiadomoœć szczęœcia. Chodziłam na pejzaż, rozstawiałam sztalugi gdzieœ na drodze polnej i malowałam jš, lekko, faliœcie biegnšcš koleinami, różowymi w zielonych trawach pod ogromnym niebem. Ale raczej malowałam wtedy kompozycje. Męczyłam się nad dużym obrazem, przedstawiajšcym Dafne uciekajšcš przed Apollem. Jej ciało zmieniało się już w górze w pień i gałęzie laurowe, a bieg przystawał i wrastał w ziemię. Niebo było pochmurne, a Apollo zawzięty i okrutny. Druga kompozycja przedstawiała walkę Jakuba z Aniołem. Trzecia arenę cyrkowš i na niej tańczšcych i gimnastykujšcych się ludzi. Cyrk był tematem niezwykle modnym w malarstwie i grafice. Pewnie po "Saltimbanques" Picassa, któż nie malował i nie rysował cyrku. Zabrałam się także jesieniš, już w Warszawie, do namalowania sceny z "Wiatru od morza": œwięty Wojciech na wzgórzu wœród œwiętych dębów, przy œpišcych na ziemi swoich zakonnikach, słucha Smętka, grajšcego na wioli. Nie istniejšcy Smętek, duch, melodia-kuszenie, widzenie raczej, niż realna scena, wszystko to było trudne i malowałam ten obraz bardzo długo, nie mogšc znaleŸć doœć dobrego sposobu opisania nagiego ciała młodzieńca - Smętka. I cóż się stało. Wróciwszy kiedyœ do pustego domu, zobaczyłam, że Smętek ma na sobie czerwony wcięty rajtroczek, ładnie i lekko namalowany, w którym wyglšda na angielskiego jeŸdŸca ze sztychu, jeŸdŸca, który zgubił spodnie. Mama mi to domalowała wychodzšc z domu, w przelocie, i trzeba przyznać, że to było bardzo œmieszne. Ale ja obraziłam się straszliwie, mama przepraszała mnie, mówišc, że istotnie postšpiła ohydnie, że coœ jš tak podkusiło, że nie mogła się oprzeć, że nigdy więcej nic mi nie domaluje, a w œrodku zaœmiewała się, wiem o tym, i ja także. W Akademii Sztuk Pięknych bardzo często odbywały się kawy, które przecišgały się długo w noc i były raczej podlewane alkoholem niż kawš. Obie z Marysiš także piłyœmy po trosze tę wódkę, ale nigdy do stanu upicia. Chłopcy za to czasem pili za dużo. Na przykład Zygmunt Gosieniecki, bardzo dobrze wychowany, doœć małomówny, kiedy wypił dostatecznie dużo, ponieważ odsługiwał wojsko w broni pancernej, włšczał nagle biegi, wykonywał cały szereg gestów, których wymagało uruchomienie czołgu, i ryczšc strasznie odjeżdżał, a znajdował się dopiero na drugi dzień rano. Władek Szomański miał nieskończonš iloœć wariantów "Przysięgi Koœciuszki" albo œpiewał "Radames, zdradziłeœ ojczyznę swš" i wybuchał płaczem. Adam Zawadzki, delikatny i zdolny, z którym zgadzaliœmy się, że jesteœmy kuzynami przez wspólnych przodków od strony mamy, Rogala-Zawadzkich, po dłuższej kawie zaczynał wycišgać naszych przodków, włšczajšc w nich i tych Guzmanów z Hiszpanii. Ja oczywiœcie potwierdzałam to, choć za każdym razem nasi wszyscy koledzy chórem stwierdzali, że ci nasi Guzmanowie mieli rzeŸnię rytualnš we Włocławku, i to z całš pewnoœciš. Już dawno zapomniane zostały nasze lekcje tańca, ale dalej z Marysiš byłyœmy zapraszane na "wieczorki" do pewnych bliŸniaczek, bardzo brzydkich i nieinteresujšcych. Ich rodzice i cały dom był przykładem jakiegoœ zamierzchłego kołtuństwa, naprawdę z poprzedniego stulecia. Chodziłyœmy tam siłš bezwładu, właœciwie nie wiadomo dlaczego, matki uważały, że to porzšdni ludzie i że nie wypada odmawiać. Ale trzeba było z tym skończyć. Na jednym z "wieczorków" przy kolacji, kiedy na chwilę zrobiło się cicho, jedna z nas powiedziała nagle spokojnie: "A my malujemy gołych chłopów". Zrobiło się jeszcze ciszej, cała rodzina strasznie zbladła, potem wszyscy zaczęli ze sztucznym ożywieniem rozmawiać i już nigdy więcej nie byłyœmy tam zaproszone. Poza kawami w Akademii w karnawale odbywały się wielkie bale. Nie były to już te szalone bale kostiumowe z czasów Bractwa Œwiętego Łukasza, o których legendy kršżyły dotšd po Akademii. Dziewczyny miały na tych balach za naszych czasów po prostu suknie balowe. Ja dowiedziałam się od mamy, że kiedyœ ojciec powiedział jej: "Kiedy Mumcia doroœnie i zacznie chodzić na bale, ja z niš wtedy będę chodził, a suknię będzie miała szerokš, zawsze białš i czerwone kwiaty przy tej sukni". Może kiedyœ kogoœ widział tak ubranego, może ta biała suknia z czerwonymi kwiatami inne miała mieć znaczenie, w każdym razie wszystkie moje pierwsze suknie balowe były właœnie takie. Z białej tafty albo mory, szeroko wycięte na ramionach i z tymi kwiatami. Potem miałam wiele innych, ale zawsze była taka jedna biała. Bal w Akademii był na wszystkich piętrach, grały co najmniej dwie orkiestry, a w kreœlarni, według dawnej tradycji, ustawione były rajzbrety do układania zalanych w trupa. Na drzwiach kreœlarni napisane było "Morga". To było bardzo praktyczne, bo wyniesieni tam nie psuli widoku reszcie. Na piersiach każdego zalanego umieszczano kartkę z nazwiskiem. Na jeden z balów przyszło kilku eleganckich oficerków z I Pułku Szwoleżerów. Bawili się bardzo ładnie, tańczyli i pili, aż zobaczyli jednego z Zajdenbeutlów. Kiedy poszli na górę, zobaczyli drugiego, zeszli na dół, znów zobaczyli tego samego. Pobiegli na górę i znów go zobaczyli. Pogniewali się bardzo, że ten facet cišgle ich przeœladuje, i dali mu po gębie. Na drugi dzień przez profesorów, o których sprawa się oparła, dowiedzieli się prawdy i przyszli całš grupš do Akademii przeprosić wszystkich oficjalnie, a Zajdenbeutlów specjalnie. Urzšdzaliœmy wtedy bale także w rozmaitych domach. U nas, bo było ogromne mieszkanie, u pani Skoczylasowej, u Inki Stankiewicz, u Czesia Szpakowicza. U niego był bal grecki. Dziewczyny były przeważnie bachantkami albo menadami. Chłopaki mieli stroje najrozmaitsze, Andrzej Rubinroth zwyczajny granatowy kostium gimnastyczny pomalował w sceny mitologiczne, tak szalenie nieprzyzwoite, że nie można było się do niego zbliżyć. Jeden Adam Zawadzki pomylił się i przyszedł w wieńcu z kłosów i kwiatów na głowie, w długiej, zgrzebnej, płóciennej koszuli do ziemi i w sandałach, a była ciężka, œnieżna zima, i przedstawił nam się jako Rzepicha. Przyjęliœmy go mimo wszystko do grona Greków. Kiedy po kolacji i przepiciu naszła go sennoœć, poszedł spać do wanny. Po jakimœ czasie obudził się, zobaczył narty, zniósł je na dół i wyjechał na nich z domu. Nikt tego jakoœ nie zauważył, ale po pewnym czasie do drzwi zadzwonił policjant i powiedział, że domyœla się po hałasie, że ten pan w wieńcu i na nartach jest stšd, ale nie ma dokumentów i upiera się, że się nazywa Rzepicha. Zaprosiliœmy policjanta, który został spity i rozebrany jako Grek. Bardzo póŸno zjawił się mšż Basi, pan Lisowski, starszy od nas, we fraku i doœć sztywny, żeby zabrać swojš bachantkę do domu. Kiedy po pewnym czasie zobaczyłam go znowu, stał w salonie goły, w slipach, owinięty maglownikiem, z wielkim wazonem na ramieniu. Na tych mniejszych balach lubiliœmy przebieranie. Grażyna Frybes, szalenie szykowna dziewczyna z niezwykle pięknymi nogami, przyszła kiedyœ na bal jako córka karawaniarza. Miała na głowie czarny pieróg, w ręku latarnię na kiju, w pasie sztywny wieniec i siatkowe czarne pończochy pod króciutkš spódniczkš. Ale bawiliœmy się nie tylko sami, my z Akademii. Do naszej gromady należał także Wojtek Meyer z Politechniki, Wiktor Podoski z MSZ-etu, który minšł się z powołaniem, bo był fantastycznie uzdolnionym aktorem, a właœciwie mimem i wspaniałym organizatorem szop, zabaw i przedstawień. Pamiętam dwa jego występy, jeden w MSZ-ecie, gdzie odegrał sam jeden scenę przyjęcia w ambasadzie. Był równoczeœnie paniš domu i ambasadorem, wszystkimi goœćmi, lokajami roznoszšcymi alkohole, widziało się drzwi otwierajšce się do bufetu i tłum zaproszonych, rzucajšcych się na stoły. Każdy jego gest był czytelny, dowcipny, złoœliwy i cienki. Drugi raz odegrał dla nas, goœci, podczas letniego balu w Królikarni, sam na tarasie, historię malarza, któremu urwał się guzik od marynarki. Była to długa i piękna niema historia nawlekania nitki, zawišzywania na niej supełka, przyszywania tego guzika. Nitka się plštała i rwała, malarz omotywał się niš bezradnie, był to piękny i skomplikowany taniec, ale każdy gest był jasny i szalenie zabawny. Na koniec okazywało się, kiedy już nitka była bardzo krótka, a guzik mocno przyszyty i igła wpięta w klapę, że malarz ten guzik przyszył do wewnętrznej strony klapy marynarki. Właœnie ten zawsze elegancki i œwietnie wychowany i ubrany nienagannie Wiktor Podoski przyszedł raz na bal malarzy jako żelazny piecyk. Cały mieœcił się w blaszanym walcu, z którego wystawała rura sterczšca do góry, z rękš w œrodku, a z tyłu były drzwiczki od pieca, na których napisane było: "nie otwierać". Oczywiœcie wszyscy otwierali, a w œrodku była goła pupa. Kiedy zabawy odbywały się u nas, nasze matki raczej znikały z domu. Ale pamiętam raz, jak któryœ z chłopców wyskoczył z łazienki przerażony, bo zobaczył tam siedzšcš na małym taboreciku w suchej wannie Halę Skoczylasowš. Miała na poprzek wanny położonš przed sobš deskę do prasowania i stawiała sobie pasjansa. Na jednym z balów w Akademii profesor Pruszkowski przedstawił mi doœć opasłego i bladego młodego pana w okularach, zapowiadajšc, że jest to największy snob na œwiecie, który ze względu na moje nazwisko zakocha się we mnie, potem ze mnš zaręczy, a potem zerwie, żeby tylko móc opowiadać wszystkim wokoło o tych kolejnych wypadkach. Był to młody pan Tadeusz Przypkowski, historyk sztuki, doktor filozofii, specjalista od budowy zegarów słonecznych, czyli gnomoniki, i astronom. Niedawno został przyjęty przez prezydenta Starzyńskiego do grona jego współpracowników od zabytków i upiększania Warszawy. To samo stanowisko zajmował w Krakowie przy prezydencie miasta, który, nim został panem Kaplickim, nazywał się Kapelner. Otóż jego prawa ręka Tadeusz Przypkowski na jakimœ bankiecie wskoczył nagle po toastach na stół i zaœpiewał: "Kaplicki, Kaplicki, gdzieœ podział icki? - Odpišłem od pyska, przypišłem do nazwiska". Icki, jak wiadomo, to były pejsy. Przypkowski wyleciał z posady tego samego dnia i przechwycony został przez Starzyńskiego. W Warszawie jednoczeœnie zachwycał i irytował wszystkich. Był renesansowo wielostronny i prawdziwie wykształcony, a równoczeœnie pewny siebie i nieopisanie snobistyczny. Słowa profesora Pruszkowskiego sprawdziły się o tyle, że Przypkowski uznał, że ponieważ Żeromscy i Przypkowscy spotkali się na jakimœ moœcie przy jakiejœ okazji w XII wieku, więc należy teraz te dwa rody połšczyć, zwłaszcza że nasze dwa pola herbowe odpowiadały sobie kolorem. Ja bałam się go trochę, bo miał cienki i przeraŸliwy œmiech, od którego ciarki leciały po plecach. Zaczšł nazywać nas z mamš "swoimi paniami" i stał się prędko bardzo ucišżliwie zazdrosny. Doprowadziło to do przykrych i głupich sytuacji. Równoczeœnie, dzięki tym jego fenomenalnym zdolnoœciom, otrzymywałam od niego cudowne prezenty, które musiały mnie wzruszać, bo były zawsze zwišzane z Żeromskim. Rodzina Przypkowskiego mieszkała stale w Jędrzejowie, on sam zwišzany był z Kielcami, znał historię mojej rodziny lepiej ode mnie. Dostałam od niego na przykład "Puszczę jodłowš", ogromnš księgę, gdzie na czerpanym ręcznie w jakiejœ papierni w Kieleckiem papierze Przypkowski przepisał całš ksišżkę, kopiujšc każdš literę wedle tekstu "Kazań œwiętokrzyskich" i umieszczajšc zdania w wyciœniętych pasemkach tej długoœci i szerokoœci, co te "Kazania". Przeszedł całe pasmo Gór Œwiętokrzyskich z "Puszczš jodłowš" w ręku i fotografował kolejno opisywane tam miejsca. Paseczki tekstu w księdze odnosiły się do tych przepięknych fotografii - przetłoków. Cała księga oprawna była w skórę kozła ubitego w górach. Na okładce Przypkowski umieœcił jak zwykle herb Żeromskiego, Jelita, w kształcie gałšzek jodłowych, bo ja podobno byłam tak kłujšca jak te gałšzki. Między gałšzkami były wkoło litery "Monice". Była to naprawdę praca mnicha i trwała kilka lat. Innym razem dostałam pudło z zielonego safianu, znów z tym jodłowym herbem na wierzchu. Pod wiekiem była na czerwonym aksamicie wyciœnięta jak do biżuterii forma - wgłębienie, a w nim leżała sczerniała drzazga jodłowa. Napis na białym jedwabiu wewnštrz wieka mówił, że to drzazga odszczepiona piorunem od jodły, pod którš Rafał Olbromski stał podczas polowania w pierwszym rozdziale "Popiołów". Kiedy uniosło się częœć tego etui, pod spodem była płytka kryształowa, a pod niš zielona i œwieża zupełnie gałšzka jodły, znów na aksamicie. Nie można by było wyobrazić sobie piękniej podanej kolii czy diademu. Był też kiedyœ bardzo stary sztych kolorowany czy może drzeworyt, przedstawiajšcy œwiętš Monikę, oprawiony przez Przypkowskiego w przeœlicznš ramę, przez niego obmyœlonš i wykonanš, pełnš symboli, aluzji i herbów, oczywiœcie. Był to dziwny człowiek, ten Przypkowski, potrafił rozdrażnić każdego, a nawet doprowadzić do takiej złoœci, że miało się go doœć na wieki, a potem umiał okazać czułoœć i delikatnoœć, która rozbrajała i wzruszała. Drugim moim znajomym i "pachołem cumowym", jak nazywałyœmy naszych wielbicieli spoza Akademii, był Wiktor Podoski. Ten zaproponował mi małżeństwo w tak skomplikowany i zawoalowany sposób, że nie będšc pewna, o co mu chodziło, powiedziałam, że się zgadzam, myœlšc, że to może ma być jakiœ występ czy zabawa wymyœlona przez niego. Kiedy okazało się, że istotnie chodzi mu o to, abym wyszła za niego za mšż, zaczšł się dla mnie okropny okres, w nocy zalewałam się łzami, a kiedy go widziałam, starałam mu się wydać jak najbardziej antypatyczna. A on poczciwie prowadzał mnie na odczyty o Himalajach albo w Łazienkach siedział ze mnš godzinami na ławce z orzeszkiem w ręku w oczekiwaniu na wiewiórkę. Oboje byliœmy przy tym coraz smutniejsi. Wreszcie któregoœ dnia po kilku tygodniach tej męki wyznał mi, że jest w rozpaczy, bo doszedł do wniosku, że nie może się ze mnš ożenić, bo jest dla mnie za stary. Kamień spadł mi z serca, bo go naprawdę bardzo lubiłam i od tej pory byliœmy ze sobš w prawdziwej przyjaŸni. Co prawda męczyło mnie trochę niejasne uczucie, że to on ze mnš zerwał, ale ulga była wielka. Rozmaici chłopacy przewijali się wtedy, jedni od nart, inni znad morza, inni od jazdy konnej. Najważniejszymi oczywiœcie byli "stareńcy" z Akademii. Oni też akceptowali albo odrzucali tych chłopaków z zewnštrz. Drugim sitem była Jadwiga, która swoim własnym nosem wiedziona, po pierwszym telefonie jakiegoœ nowego pachoła cumowego mówiła twardo: "Dzwonił jakiœ blondyn, ale powiedziałam mu, że wyjechałaœ, nie będziesz się z nim widywała". Kiedy słabo pytałam, skšd wie, że był blondynem, wzruszała tylko ramionami i mówiła: "No, no, już ja wiem, nic z tego". Ale mama, Jadwiga i "stareńcy" nie wiedzieli, że groŸniejsi byli dla mnie w tym czasie starsi panowie, którzy byli o wiele bardziej interesujšcy od chłopaków. Zawarłam wtedy przyjaŸń na zawsze z Tuwimem, który znał mnie od dziecka, ale nagle zobaczył, że wyrosła ze mnie łodyga, jak mówił. Tak mnie wtedy nazywał, łodyga. Był to jego zły okres, bał się wychodzić z domu, miał te swoje lęki i towarzystwo takiej zwyczajnej, zdrowej, wesołej dziewczyny było dla niego, widać, czymœ potrzebnym. Dzwonił do mnie, pisał bardzo smutne listy i bardzo piękne wiersze, które przychodziły pocztš albo ze œlicznymi kwiatami. Po pewnym czasie przestał mnie nazywać łodygš, a zaczšł mówić do mnie Waleriana. Kiedy nie wychodził z domu, dzwonił i mówił: "Waleriana, musisz przyjœć, nie daję sobie rady". Jechałam wtedy na Mazowieckš, zasiadaliœmy w fotelach w jego gabinecie i on czytał mi swoje wiersze, dawne i nowe. Czasem pani Stefania wchodziła do pokoju i pytała: "Czy mamusia wie, że pani jest u nas?" Oczywiœcie, że zawsze wiedziała, nie było w tym żadnej tajemnicy, a mama, zaopatrzywszy mnie raz na zawsze w swoje: "Wiesz, co robisz", zostawiała mi zupełnš swobodę. Były to spotkania i przyjaŸń bardzo czuła i serdeczna, i bardzo niewinna, a ja traktowałam swojš rolę Waleriany bardzo poważnie. Pewnego razu Tuwim powiedział: "Musimy zawrzeć umowę. O naszych wzajemnych obowišzkach i przyrzeczeniach musi być wszystko jasno powiedziane". Na podstawie normalnej rejentalnej umowy napisał prawnie œcisły tekst, podzielony na częœci, paragrafy, punkty i podpunkty, działy i uzupełnienia. Istniały dwa egzemplarze tej umowy, jeden wypełniał on, drugi ja. Zaczynało się to od prezentacji stron. Tuwim pisał o sobie w swoim egzemplarzu, a ja o sobie w swoim. To, co on umieœcił w opisie swojej osoby, było bardzo pięknym, poważnym i wzruszajšcym ujawnieniem jego charakteru i usposobienia, jego zachwytów i nienawiœci, pasji i lęków, wad i czułoœci, wspomnień i przyzwyczajeń. Pomyœlałam, że to jest właœciwie najpiękniej napisany wstęp do jego wierszy. Ja w swojej częœci umowy opisałam siebie, możliwie najuczciwiej. Potem następowały paragrafy umowy, poetycka zabawa, uzupełniajšca się między jego a moim tekstem. On na przykład zobowišzywał mnie do tego, abym mu się œniła co noc, po czym następowały punkty a, b, c - w jakich to okolicznoœciach mam mu się œnić. On przyrzekał stać co wieczór pod mojš bramš, a ja miałam udawać, że go nie widzę. Miałam także w momentach jego niepokoju czy rozpaczy zobowišzać się do kładzenia chłodnej dłoni na jego czole, ale dłoń nie mogła być broń Boże zimna. Był to œliczny i zabawny, czuły i dowcipny utwór. Mojej częœci zupełnie nie pamiętam. Kiedy nasze prace nad tekstem umowy zostały ukończone, w bardzo uroczysty sposób odczytaliœmy sobie ich treœć, on swojš częœć, ja swojš. Rękopisy zostały umieszczone w kopertach, koperty zalakowane i wręczone sobie wzajemnie, z zastrzeżeniem zachowania absolutnej tajemnicy. Jego koperta została umieszczona w skrytce mojego biureczka i nikt jej istotnie nigdy nie oglšdał. Od tej pory byliœmy naprawdę w przyjaŸni, bo wiedzieliœmy o sobie bardzo wiele. Pewnego razu znalazłam w starym zielniku ojca, a właœciwie w bibulastym albumie w oprawie z florenckiego wytłaczanego safianu, zaklejonš kopertę, w której widać było pod œwiatło półokršgły, sierpowaty, wšski kształt. Na kopercie napisane było rękš ojca: "Liœć eukaliptusowy zerwany przeze mnie na grobie Shelleya na cmentarzu ewangelickim w Rzymie". Wydało mi się, że pójdzie to w godne ręce, jeœli powierzę tę kopertę Tuwimowi. Mama także zgodziła się na to. Wiem, że ojciec uważał Tuwima za wielkie i œwietne zjawisko poetyckie w literaturze polskiej. Kiedy bardzo młody Tuwim przyjechał do Warszawy z pierwszym tomem swoich wierszy "Czyhanie na Boga", przyszedł z tym tomikiem do ojca do Zamku, aby mu go ofiarować z dedykacjš pełnš uwielbienia. Ale ojca nie było w domu i Tuwim ksišżkę z biletem wizytowym zostawił. Mieszkał wtedy zdaje się u swojej ciotki gdzieœ na Królewskiej. Kiedy wrócił wieczorem do domu, dowiedział się, że był u niego Żeromski i przyniósł mu swojš ksišżkę, chyba "Wiatr od morza", z dedykacjš, w której witał z radoœciš w młodym poecie nowego œwietnego twórcę. Tuwim miał wtedy dwadzieœcia parę lat. Ojciec zawsze witał uszczęœliwiony każdego zdolnego twórcę i gotów był pomagać i popierać go wszelkimi sposobami, czy to poetów, czy prozaików, czy samorodne talenty, jak œlepy chłop Kuraœ, który przysłał ojcu swoje pamiętniki, a ojciec napisał do nich przedmowę i opiekował się nim na wszelkie sposoby. Toteż obie z mamš wiedziałyœmy, że mamy dookoła siebie oddanych i dobrych przyjaciół. W naszym życiu nie było komet ani meteorów, na naszym niebie przyjaŸni œwieciły raczej gwiazdy stałe. Naturalnie zdarzały się znajomoœci przelotne, bardzo czasem miłe, ale nie zawierałyœmy ich chętnie, a słowo przyjaŸń było u nas w wielkiej cenie, niezbyt często używane. Ja zresztš przeszłam wtedy pewien okres niezbyt miły, kiedy wydawało mi się, że ludzie nie sš ze mnš zupełnie swobodni. Musiało to wyniknšć z jakichœ faktów zewnętrznych. Zdawało mi się, że jedni zbliżajš się do mnie z ciekawoœci, inni z pewnego rodzaju snobizmu. Była to z mojej strony przesada i zbytnia drażliwoœć, ale istotnie zdarzało się, że ktoœ oglšdał mnie trochę jak eksponat, jaka też jest ta właœnie dorosła córka Żeromskiego, inni rzucali mi się ostentacyjnie na szyję, usiłujšc się ze mnš zaprzyjaŸnić na siłę. Ale nie powinnam była tego uogólniać. Zrozumiałam po pewnym czasie, że zamiast się boczyć czy obwšchiwać ludzi mnie otaczajšcych, powinnam się cieszyć i grzać się w tym œwietle odbitym, w ludzkim zainteresowaniu, życzliwoœci i przyjaŸni, oddawanych mnie poœrednio, poprzez ojca, przeznaczonych dla niego z wdzięcznoœci za to, co on im dał. Ale to nie było zaraz, przez długi czas, nawet jeœli jakiœ chłopak mówił mi czułe słowa, pytałam go ze złoœciš, czy gdybym się nazywała Genia Fiedosiukówna, to też by mnie tak wyróżniał. W lecie 1934 pojechaliœmy całš pracowniš Pruszkowskiego do Kazimierza na plener. Zamieszkałyœmy z Marysiš w małym wynajętym domku, gdzie właœciwie tylko przychodziłyœmy na spanie. Cały dzień było malowanie pejzażu albo plaża i pływanie w Wiœle i po Wiœle, dalekie spacery i wspólne posiedzenia na kawie. Jadaliœmy wszyscy w domu, do którego prowadziła kładka przez rzeczkę. Przy tym domku koło rzeczki mieszkał Dyluœ, upiorny gšsior profesora. To ptaszysko miało ohydny charakter, było złoœliwe, podstępne i agresywne. Kupiono mu żonę, miłš kulawš gšskę, w nadziei, że to złagodzi jego obyczaje, ale stało się przeciwnie. Bronił teraz tej żony ze wœciekłš zazdroœciš. Szłam raz przez kładkę na obiad, a wszyscy koledzy siedzieli już przy stołach na ganku, kiedy ten Dyluœ napadł na mnie nagle na œrodku kładki. Rzucił się na mnie, bił skrzydłami, sięgał twarzy dziobem i usiłował drapać szponami, a ja trzymałam go na odległoœć wycišgniętych ršk, duszšc za szyję. Ta scena podobno była tak œmieszna, że oni wszyscy pokładali się ze œmiechu, wołajšc do mnie: "Nie daj się, Ledo, broń się, Ledo". Było to piękne, goršce lato, malowałam wtedy długi rzšd wysokich topól nad płaskš, niskš ziemiš, oczywiœcie farę widzianš z góry, zielony wšwóz, bladš Wisłę z jeszcze bledszš smugš plaży i spichrze, piękne i dostojne. Tego lata odbyło się w Kazimierzu wesele pary naszych trochę starszych kolegów, Karolaków. Wszystkie dziewczyny miały piękne ogromne wieńce z kłosów, liœci i kwiatów, szerokie kolorowe suknie i sznury szklanych paciorków ze straganów, wielobarwnych i złotych. Chłopcy byli w wielkich słomianych kapeluszach też przybranych kwiatami i zielskiem. Po œlubie pod wieczór zaczęła się uczta weselna, urzšdzona przez profesora w jego domu i ogrodzie, oœwietlonym latarniami i lampionami. Cały dzień nic prawie się nie jadło, przez urzšdzanie wesela i uroczystoœci œlubnej, więc kiedy wreszcie zaczęliœmy jeœć, a zwłaszcza pić toasty weselne, jedna po drugiej dziewczyna znikała na górce, gdzie bez ducha leżały wszystkie pokotem. Marysia, Irena Wilczyńska, Elżunia Wilderówna, która bez przerwy pytała płaczliwie: "Czy ja jestem rozpustna, bo mi mama zabroniła", Ewa Passakas, sama panna młoda w welonie, bardzo Ÿle znoszšca alkohol, jęczšca bez przerwy: "Trzymajcie sztuczne rzęsy, one sš pożyczone, pilnujcie ich, leżš na kominku", piękna Helena, ukochana profesora, mała Ela Czerwińska, inne jeszcze dziewczyny, powalone tym alkoholem na pusty żołšdek wypitym. Mnie także oczywiœcie dosięgło to samo, tylko że we mnie w krytycznych momentach budzi się zawsze siostra miłosierdzia, więc znalazłszy w łazience buteleczkę amoniaku i mogšc się jakoœ poruszać, z całym sercem podstawiałam każdej ten amoniak pod nos dla ocucenia. Strasznie było patrzeć, co się potem z nimi działo. Marysia uczepiona jakiegoœ pana zabrudziła mu całš kamizelkę, ale on się właœnie w niej zakochał, więc bardzo go to wzruszyło. Na drugi dzień zaręczyli się, był to Stefan Leszczyński. Ja miałam długie przerwy w œwiadomoœci, ale kiedy mijały, byłam całkiem dorzeczna. Odbyła się jakaœ wielka scena, kolosalna kłótnia między mnš a Stefanem Płużańskim, po której on zniknšł w krzakach jaœminu, obiecujšc się powiesić. Irenie Wilczyńskiej zawaliła się na głowę stara spróchniała altana i nawet miała wstrzšs mózgu, ale przeszło jej to bez œladu. Cały Kazimierz trzšsł się od plotek i opowiadań na temat tego weseliska. Mój przyjaciel szewc, stary Żyd, który robił mi trepy, wzdychał: "Ach, panowie malarze, panowie artyœci", trzymajšc mojš nogę w ręce. Potem spojrzał na niš i powiedział ponuro: "Takiej nogi to nie ma". Bo był przyzwyczajony do szerszych i rozdeptanych od chodzenia boso stóp okolicznych dziewczyn. Ale oni wszyscy nas w gruncie rzeczy lubili i znali od dawna, od pokoleń malarzy, którzy przyjeżdżali tu i wyprawiali brewerie. Byli z nas nawet jakoœ dumni, malowaliœmy te ich przybudówki, schodki, daszki i całš tę nieprawdopodobnš architekturę wklejonš, wciœniętš między renesansowe miasto i mówiliœmy im, że to jest piękne, bo było. Profesor Pruszkowski robił sam swoje zabawne korekty, nie bardzo już po kilku latach w Akademii słuchaliœmy się tych rad, ale lubiliœmy go, i dobrzeœmy się z nim czuli i bawili. Zapraszał co ładniejsze dziewczyny do siebie, żeby je malować, z miernym skutkiem w każdym kierunku. Po powrocie z Kazimierza byłyœmy w Konstancinie i znów jeŸdziłam konno. Spadłam kilka razy, ale zawsze szczęœliwie, w miękkie koleiny piaszczystej drogi albo w lesie na œcieżkę poroœniętš wysokš gęstš trawš. Jest pięknie spaœć tak miękko z konia, poczuć, że nic się nie stało, i przez chwilę poleżeć bez ruchu w ciepłym rowie szerokiej koleiny, patrzšc z ziemi prosto na wspaniałe olbrzymie niebo z białymi, nieruchomymi, spiętrzonymi obłokami. Patrzenie na chmury i obłoki jest wiecznie pasjonujšce, nieodparcie ciekawe. Nawet kiedy się leży poœrodku drogi. Leży się, a koń, zawróciwszy, zwolniwszy, staje nad głowš i nieskończenie miękkimi nozdrzami i wargami dotyka włosów i czoła, dmucha ciepło i czule w oczy i szyję. Tylko jeden pan, kiedy zobaczył mnie nieruchomš na ziemi i konia grzebišcego nóżkš nade mnš, o mało nie dostał ataku serca. Nadeszła zima i wybierałyœmy się jak zwykle do Zakopanego na œwięta, kiedy przyszli do nas na kilka dni przed wyjazdem nasi bardzo mili znajomi Szwajcarzy, państwo Lugeon. On był dyrektorem i organizatorem PIM - Polskiego Instytutu Meteorologicznego. Urzšdzał poza tym wyprawy na Wyspę NiedŸwiedziš z polskimi polarnikami. Miał żonę, Margheritę, która w sposób aż zabawny była podobna do mnie, czy ja do niej. Pan Bóg ma właœciwie nie tak wiele szufladek z wzorami ludzi. My byłyœmy z jednej. Jednego wzrostu, z ciemnymi kręconymi włosami, z krótkim nosem i wystajšcymi koœćmi policzkowymi. Miałyœmy obie bardzo krótki wzrok i jak mówił Jean Lugeon, nawet płaszcze wkładałyœmy w jednakowy sposób, zarzucajšc je jak peleryny na plecy. Więc przyszli do nas na herbatę i powiedzieli, że za dwa dni jadš do jej rodziców do Lozanny, a potem gdzieœ w góry na narty i żebym pojechała z nimi. Bardzo mi się zachciało odwiedzić przy okazji Beerów i Katheleen Woodley, więc pobiegłam do magistratu na plac Teatralny po paszport, a stamtšd do ambasady szwajcarskiej po wizę. Spakowanie też nie zabrało mi dużo czasu, więc na trzeci dzień pojechałam. Biedny Lugeon wystraszył się szalenie, kiedy w pocišgu pokazałam im fotografię Ireny Wilczyńskiej w całej postaci, przebranej za Hitlera. Jechaliœmy przez Niemcy, gdzie już Hitler to nie było nic do œmiechu, a fotografia była nadzwyczaj komiczna. Irena stała na balkonie, z jednš rękš wycišgniętš w hitlerowskim pozdrowieniu, drugš za pasem, z kosmykiem włosów na czole, pomponem pod nosem i opaskš na rękawie. Była straszliwie do niego podobna i szalenie œmieszna, Jean kazał mi przed granicš podrzeć tę fotografię, czego oczywiœcie nie zrobiłam, i w dalszym cišgu wszystkim się bardzo podobała. W Lozannie wpadłam w bardzo miłš rodzinę Margherity. Nazywali się państwo Faes, co ja wymawiałam tak jak się pisze, a oni poprawiali mnie za każdym razem, że się wymawiajš Fesse, co mnie dziwiło, ale to ostatecznie była ich sprawa. Wigilia była bardzo uroczysta i liczna, bo był tam ojciec, matka i nieskończona iloœć braci Margherity, czyli młodych Faesów. Cała ta męska częœć rodziny (i Margherita także) była urodzonymi narciarzami, tak zwanymi moniteurs, zwycięzcami biegów, znakomitymi sportowcami. Zaraz po œwiętach wyjechaliœmy do Gstaad w Alpach Berneńskich. Spadły właœnie wielkie œniegi, a droga prowadzšca wysoko na zboczu górskim nad leżšcym w dole jeziorem tak była pod œniegiem oblodzona, że nagle podczas jazdy obraz widoczny przed nami œmignšł nam w oczach wkoło, i znaleŸliœmy się w kierunku odwrotnym do zamierzonego, oparci ciężkim wozem o betonowš barierę nad przepaœciš. Siedzieliœmy przez chwilę bez słowa i bez ruchu, ale barierka wytrzymała i młode Faesy wyprowadziły auto na drogę. W Gstaad zaczęło się natychmiast narciarskie szaleństwo. Ponieważ nosiłam znaczek członkowski Club Alpin Suisse, do którego zapisałam się jeszcze podczas poprzedniego pobytu w Szwajcarii, wszyscy uważali, że jestem równie dobrš narciarkš jak oni, i narzucili mi swoje tempo i możliwoœci. Wychodziliœmy rano i wracali wieczorem. Wjeżdżaliœmy kolejkami linowymi albo wycišgami po wielekroć w cišgu dnia, a wieczorem siedzieliœmy w barze hotelowym przy ogromnym kominku i wypijali wielkie iloœci kirschu, diabelnie mocnego. Było to urocze towarzystwo, ci młodzi i ich ojciec, słynny narciarz. Ale dla mnie trochę jednak za znakomici. Cišgle przygotowywaliœmy się na wycieczkę na szczyt Hornberg, z którego zjazd, sławny z długoœci i rozmaitoœci terenu, był tu największš atrakcjš. Wreszcie przyszedł ten dzień mglisty i mleczny. Przez kolejkę linowš, wycišg i podejœcia wydostaliœmy się na szczyt tej piekielnej góry. Wiedziałam, że nikt mnie stamtšd nie zdejmie, Faesy jeden po drugim szusowali w tę białš otchłań. Przeżegnałam się, zdjęłam okulary, które i tak w tej bieli na nic by się nie zdały, i poleciałam za nimi w dół, prosto przed siebie, nie stosujšc żadnych narciarskich znanych mi manewrów. Od czasu do czasu padałam w œnieg, wbijałam się raczej i leżałam bez ruchu, czekajšc, że oni mnie znajdš i wycišgnš, potem leciałam dalej. Było to właœciwie coœ wspaniałego, ale nie przypuszczałam, że wyjdę z tego żywa. Kiedy odnaleŸliœmy się wszyscy o zmierzchu na dole w Gstaad, zostałam przez nich wychwalona za dzielnoœć i doskonały system jazdy. Położyłam się do łóżka i prosiłam, żeby mnie nikt pod żadnym pozorem nie budził i nie ruszał przez cały dzień następny. Po powrocie z gór pojechałam do Genewy odwiedzić moich przyjaciół. Beerowie przyjęli mnie jak własne dziecko, przywiozłam im fotografie moich obrazów wystawionych na pokazach, odbywajšcych się w Akademii na koniec każdego roku. Beerowie pochwalili w miarę, zrobili surowš korektę i dali znów wiele mšdrych, prostych, wiecznie słusznych rad i przestróg. W ich pracowni, w ich obecnoœci czuło się, jakby powietrze było czystsze i cieplejsze. Potem poszłam odwiedzić mojš kochanš Kathleen Woodley. Kochanš, ale z którš korespondencja przez te kilka lat słabła, aż się urwała. Kiedy weszłam do nich, bez zapowiedzi telefonicznej, bo przecież przepadali zawsze za surprise-party, Kathleen i jej matka zbladły i wybuchnęły płaczem. Okazało się, że tego dnia rano pękło szkło na mojej fotografii stojšcej na fortepianie. Ponieważ pękło samo, one doszły do wniosku, że ja właœnie w tym momencie umarłam i taki znak im o tym dałam. Zaraz potem ja weszłam, a to już było zbyt wiele wzruszeń jak na wierzšce w duchy angielskie serca. Spłakane, czule objęte siedziałyœmy przy kominku pijšc herbatę. I wtedy Kathleen opowiedziała mi historię swojej rodziny, o której nikt w Genewie nie wiedział. Otóż Kathleen nie była jedynaczkš, jak zawsze myœlałam. Rodzice jej przed niš mieli szeœcioro dzieci, ale te wszystkie dzieci to były karzełki. Ta zgrabna, wysoka, wspaniała, wysportowana para rodziła jedno po drugim dzieci, które nie rosły, a oni wcišż próbowali i próbowali, aż urodziła się siódma Kathleen, taka sama zgrabna, wysoka i ładna jak rodzice. Wtedy tamtych szeœcioro już dorosłych zostało w Anglii, a oni we troje wyjechali na stałe do Szwajcarii. Kathleen opowiedziała mi tę historię, dajšc mi tym dowód przyjaŸni i zaufania. Ale cała sprawa była dla mnie doœć przerażajšca i pomyœlałam, że Anglicy sš jednak bardzo innš i zagadkowš nacjš. Czy Słowianie zostawiliby za sobš takš gromadkę własnych krasnoludków i uciekli od nich na zawsze? Nie wiem. W dodatku wszyscy troje byli zawsze weseli, gotowi do zabaw i bardzo się kochajšcy. Może się tak po prostu cieszyli, że ta ostatnia tak im dobrze wypadła. Opuœciłam kochanš Genewę i przyjaciół i wracałam z Margheritš do Warszawy, zostawiajšc Jeana w Szwajcarii. Ale ponieważ nie było z nami jego rozsšdku i sensownego działania, zapakowałyœmy dziesištki bagaży, składajšcych się głównie z rzeczy zabronionych do wywozu, jak kirsch w wielkich butlach, robiony przez ojca Faes, mnóstwo płyt, papierosów, a ja w każdej walizce upchałam po kilka karczochów. Wsiadłyœmy do pocišgu sypialnego, ale w œrodku nocy obudzone przez celników dowiedziałyœmy się, że jedziemy nie tym pocišgiem i w zupełnie innš stronę. Musiałyœmy wysišœć i spędzić cały dzień w miasteczku Brug nad Aarem, gdzie nic nie było ciekawego poza największym w Szwajcarii zakładem dla wariatów. A o to w Szwajcarii nietrudno. Ponieważ trzeba było kupić inne bilety, pieniędzy wystarczyło nam tylko do granicy polskiej. Stamtšd, po depeszach wysyłanych z drogi do domu, wykupiła nas mama, przysławszy dalsze bilety. Kirsch i karczochy wzbudzały wœciekłoœć wszystkich celników, ale do Szwajcarów i Niemców przemawiałyœmy po polsku, a do Polaków Margherita odzywała się w schwyzerdtsch. W sumie była to miła podróż. W tym mniej więcej czasie spotkała mamę niezwykła propozycja, a właœciwie nawet nazwać by to było można nakazem. Zjawił się u nas pan Dziadosz, dawniej wojewoda kielecki, a potem ważna jakaœ figura we władzach centralnych. Oœwiadczył mamie, że zostało zdecydowane odgórnie, że mama zostanie przywódczyniš "Strzelca" kobiecego. Kiedyœ mama przez jakiœ czas pracowała w Legionach w intendenturze w Krakowie, podczas wojny. Zupełnie biedaczka nie dawała sobie rady z rachunkowoœciš i ojciec zakradał się tam wieczorami, żeby sprawdzać i poprawiać jej obliczenia iloœci onuc, gaci i koszul wojskowych. Prędko się to skończyło i nie pozostawiło œladów w mamy przekonaniach. Teraz mama dowiedziała się, że ma objšć tę funkcję po pani doktór Lewickiej, zmarłej w doœć niejasnych okolicznoœciach. Pan Dziadosz zażšdał twardo rychłej odpowiedzi i to pozytywnej, dodajšc na końcu nieładne zdanie: "Proszę nie zapominać, łaskawa pani, że kto nie jest z nami, jest przeciw nam". Z poczštku widziałam tylko œmiesznš stronę tej sprawy, straszšc mamę obrazem przyszłej defilady na Polu Mokotowskim, kiedy ona, w spodniach z szarego drelichu i z karabinem, maszeruje przed trybunš Piłsudskiego na czele tych nieprzebranych oddziałów kobiecego wojska. Ale potem przekonałam się, że mama naprawdę jest wystraszona. Było wtedy w Polsce kilka tajemniczych i nie wyjaœnionych afer, mama, która bała się zawsze przede wszystkim o mnie, kazała mi się meldować teraz, z kim i dokšd idę, dwa czy trzy razy zastałam je z Jadwigš, kiedy topiły w klozecie czekoladki Wedla, które dostawałam czasem od nieznajomych wielbicieli. Niektóre telefony przerażały jš, aż wreszcie postanowiła wyjechać ze mnš za granicę, po prostu uciec na jakiœ czas. Ale w oznaczonym terminie, kiedy Dziadosz przyszedł po odpowiedŸ, odmówiła krótko i twardo, przeprosiwszy go, że nie może go dłużej zatrzymywać. Czyj był ten szatański i idiotyczny pomysł, nie dowiedziałyœmy się nigdy. Zadzwonił tylko w kilka dni potem do mamy Walery Sławek, którego nie znałyœmy osobiœcie, i prosił mamę o przyjęcie wyrazów szacunku i czci za okazanš postawę i odwagę. Ta historia była bardzo dla mamy typowa. Mama bardzo wielu rzeczy się bała, łatwo jš można było spłoszyć czy nastraszyć, drżała bezustannie o mnie, ale równoczeœnie była w niej w głębi stałoœć jej przekonań i twarda postawa wobec spraw, które kto inny obszedłby jakoœ, "załatwił" czy pominšł. Ja wiedziałam, że to, co się o niej mówiło, że jest samš słodyczš, łagodnoœciš i miękkoœciš, jest prawdš, ale nie całš. W głębi w niej istniało to coœ, co zwyciężało lęki i czułoœć - rodzaj odwagi, która się rodzi z nienawiœci do kompromisów, ze szlachetnoœci. Mama była wtedy bardzo piękna, wróciła częœciowo jej naturalna wesołoœć i wiem, że było kilku mężczyzn, którzy bardzo zabiegali o jej względy, chociaż nigdy nawet w żartach nie powiedziała na ten temat ani słowa. Myœlę, że gdyby się zgodziła, Osterwa zostałby moim ojczymem, także mecenas Tomaszewski z mojej rady opiekuńczej; pani Walentynie Nagórskiej, matce Adama Nagórskiego, bardzo zależało na skojarzeniu małżeństwa syna z mojš mamš. Kiedyœ zapytałam mamę, czy nigdy nie myœlała o nowym mężu, o odbudowaniu domu, o ojcu dla dziecka, o tych wszystkich sprawach, które usprawiedliwiałyby takš decyzję. Była przecież taka młoda i taka œliczna, dziewczęco młoda i œliczna. Spojrzała na mnie ze zdumieniem i trochę zgorszona i powiedziała: "Po tatusiu?" Wiosnš odbyła się jak zwykle wystawa w Akademii, na której wystawialiœmy swoje obrazy. Ja miałam wielki swój portret, w którym wbrew przestrogom Beerów użyłam kraplaku, co w połšczeniu z ultramarynš daje wspaniały efekt głębi i żywej czerni, dopóki nie popęka w drobnš siatkę. Ale autoportret był efektowny i, jak mówiš malarze, którzy nie wiedzš, co powiedzieć - "drapieżny". Marysia wystawiła portret naszej koleżanki "Rudej", œwietny - i tak sobie œwieciłyœmy w tej pracowni, dwie gwiazdy Pruszkowskiego bardzo ze siebie zadowolone. Państwo Szczepkowscy w niedawno powstałych "Morzanach", wielkim gmaszysku, zbudowanym między Jastarniš a Borem od strony Zatoki, zgromadzili tego lata moc znajomych. Właœciwie prawie wyłšcznie znajomych, bo choć był to pensjonat, pani Mara wybierała sobie tylko tych lokatorów, którzy jej się podobali. Przyjechała pani Skoczylasowa z Marysiš, pani Massalska z Agš, Jaracz z córeczkš Hankš, Pola Gojawiczyńska z piekielnš Wandziš, młodszš od nas, ale rozpuszczonš jak dziadowski bicz, Karola i Stefa Beylinówny, Tymon Terlecki, Zosia Stryjeńska ze swoim nowym mężem aktorem Arturem Sochš. W "Morzanach" było mnóstwo pokoi i ogromna oszklona weranda na dole, gdzie się jadało. Zatoka szumiała albo cicho chlupała w nocy, bo dom stał nad samš wodš. Obok był na górze bardzo stary rybacki cmentarzyk ze starš krzywš jarzębinš na szczycie. Rano wszyscy młodzi i ci, którzy lubili się opalać i pływać, chodzili na plażę na pełne morze i tam siedzieli w ogromnych grajdołach wygrzebywanych w piasku dla osłony przed wiatrem. Karola i Stefa pisały wtedy kryminalnš powieœć w odcinkach do "Expressu Wieczornego", codziennie wysyłajšc do redakcji fragment napisany w cišgu dnia. Właœciwie pisaliœmy tę powieœć wszyscy, żeby było prędzej. Każdy dorzucał swój koszmarny szczegół, one to tylko jako tako wišzały w całoœć. Kiedyœ podczas burzy i deszczu, póŸnym wieczorem, siedzieliœmy na dole przy œwiecach, bo elektrownia wysiadła, kiedy zjawiła się nowa lokatorka z dwojgiem podrosłych dzieci. Pani Mara umieœciła jš litoœciwie w wolnym pokoju i poprosiła, aby zeszli na kolację. Siedzieli cicho i jedli, kiedy weszła Karola i zacierajšc ręce powiedziała: "No, skończyłam z tym adwokatem". "Trup?" - zapytał Jaracz, a reszta towarzystwa zaczęła Karolę wypytywać o szczegóły, trochę zniżajšc głos: "Czy jak zwykle przez szafę? Czy klapa funkcjonowała? Czy krzyczał? Czy tę Francuzkę załatwi się w ten sam sposób, czy zwyczajnie arszenikiem?" Nowo przybyła rodzina przestała jeœć. Błyskało się, kšty werandy ginęły w mroku, tylko my, upiornie oœwietleni œwiecami, szeptaliœmy dalej. Matka trzymajšc dzieci za ręce wstała i z daleka kłaniajšc się pani Marze wyszła w deszcz i burzę. Ale nie można powiedzieć, żeby pani Mara nie dbała o swoich pensjonariuszy, o ich wygody i spokój. Między "Morzanami" a zatokš była łšczka, właœciwie pastwisko dla pewnej krowy z sšsiedztwa przywišzanej poœrodku łšczki do kołka wbitego w ziemię. Ta krowa nudziła się i ryczała jednostajnie całymi godzinami, co denerwowało tych, którzy pracowali w swoich pokojach piszšc czy uczšc się roli. Żeby krowę jakoœ zajšć i rozerwać, pani Mara siadała na malutkim składanym krzesełku na wprost krowy i czytała jej głoœno "Beniowskiego". Krowa nieruchomiała, nie spuszczała z pani Mary oczu i milczała. Było zresztš na co patrzeć, bo lektorka miała wspaniałe rude włosy i bardzo bogato haftowany chiński szlafrok w smoki. Jeœli choćby na chwilę czytanie umilkło, krowa ryczała. Ten seans trwał codziennie, wszyscy się do tego widoku przyzwyczaili, nawet ponaglali wołajšc: "Marzuniu, Beniowski, krowa już jest". Pewnego razu Jaracz zaproponował, żeby zrobić wycieczkę do Rozewia, gdzie właœnie niedawno otwarte zostało w latarni morskiej Muzeum Stefana Żeromskiego. Miałam pewien udział w urzšdzaniu, a raczej projektowaniu tego muzeum, bo kilka miesięcy przedtem przyjechał do nas do Konstancina pewien literat, prezes Oddziału Literatów Marynistów. Opowiedział o projekcie utworzenia takiego muzeum właœnie w latarni na Rozewiu. Był to piękny pomysł i zapytana przez tego pana, jak wyobrażam sobie wnętrze, powiedziałam, że chyba trzeba by tam zgromadzić wszystko, co dotyczy Żeromskiego, poczšwszy od całoœci wydanych dzieł, poprzez wszystkie wydania "Wiatru od morza", "Wisły" i "Międzymorza", aż do kolekcji pięknych fotografii dotyczšcych miejsc zwišzanych z pobytem ojca na Wybrzeżu, a było przecież ich bardzo wiele. Orłowo, Gdynia, Krokowo, gdzie rozgrywał się romans oficera łodzi podwodnej z "Wiatru od morza", Sambor i Mestwin, dwa wspaniałe buki opisane w pięknym utworze, sosna na Helu, pod którš odpoczywał, wszystko to przecież istniało i było dostępne. Na koniec naszej rozmowy dałam temu panu pierwszš stronę czystopisu, przepisywanego przez ojca na osobnych kartkach - "Wiatru od morza", aby umieœcić jš pod szkłem czy w gablocie jako główny skarb tego muzeum. Potem wyjeżdżałyœmy, otwarcie odbyło się bez nas i teraz właœnie jechaliœmy to muzeum zwiedzić. Malutki pokoik odgrodzony był od schodów czerwonym sznurem, a wewnštrz zobaczyłam zupełnie koszmarnš scenografię. Stało tam zasłane łóżko z poduszkš, jasieczkiem i piernatem, umywalka ze szklankš do zębów i ręcznikiem, biureczko z krzesełkiem, kałamarzem, piórem, papierem i suszkš, firaneczki, serwetki i dywanik - wszystko szalenie gemtlich. Mój ojciec na pewno zwiedzał tę latarnię, bo wszystko go na Wybrzeżu interesowało, ale nie mieszkał tam nigdy, tak jak nie mógłby mieszkać w fabryce, nigdy się z nami podczas pobytów na Wybrzeżu nie rozstawał, zresztš nie było to pomieszczenie mieszkalne. Oczywiœcie nie było tu œladu ofiarowanej przeze mnie karty. Zapytałam poczciwego oprowadzacza, blada ze wœciekłoœci, czy istotnie Żeromski tu mieszkał. Odpowiedział mi, że naturalnie, pamięta go doskonale, jak "stał tu przy oknie, tak się podpierał rękš i mówił: Ten nasz kochany szary Bałtyk, to nasze kochane polskie morze". Postanowiłam nie dopuœcić do tej blagi, istniało przecież tyle miejsc prawdziwych, gdzie on mieszkał, pisał, gdzie go pamiętajš. W różowym domku w Orłowie, w Gdyni w domu Plichty, na Helu jego pokój w "Kurhausie", tam wszędzie on był, a tu powinno być tylko miejsce, gdzie się o nim przypomni, gdzie się do niego zbliży poprzez myœl, a nie te graty, zabrane pani latarnikowej. Kiedy tam stałam i obmyœlałam te moje sprostowania i wyjaœnienia rozżalona i wœciekła - weszła do tego pokoiku jakaœ pani z synem, może piętnastoletnim. Miała łzy w oczach i mówiła do niego po cichu: "Patrz i zapamiętaj na całe życie. On tu był, tu pracował, pisał tu, spał, na tej poduszce leżała jego głowa. Będziesz go czytał i będziesz wiedział, jak to było, boœ to zobaczył". Stałam koło tej pani, patrzyłam na jej wzruszenie, na załzawione oczy i pomyœlałam sobie - już się stało. Wszystko tu jest fałszywe, ale te łzy i ich przejęcie, i wzruszenie już jest prawdziwe i nikt nie ma prawa tej pani tego odebrać, a już ja najmniej. I tak już zostało. Mama oczywiœcie myœlała tak samo, a tego literata jakoœ nigdy więcej nie spotkałam. Nasz pobyt w "Morzanach" przedłużał się, bo lato było piękne. Robiliœmy dalekie spacery lasami albo brzegiem przez Bór, Juratę aż prawie do Helu albo siedzieliœmy w naszych grajdołach. Kiedyœ do naszego grajdoła wpadła nagle piłka, a zaraz za niš na szczycie piaszczystego wykopu stanšł cudny, nagusieńki, może czteroletni chłopczyk. Wtedy dobra Stefa Beylin podniosła i podała chłopczykowi jego piłkę, mówišc: "Masz, córeńko, tu jest twoja piłeczka". Od tej pory Jaracz, ile razy na plaży pokazał się młody wspaniały mężczyzna, bardzo wszędzie włochaty i w slipach, pytał Stefy: "Stefa, prędko, mów, chłopiec czy dziewczynka?" Wieczorami, kiedy nie było kogo straszyć, Jaracz czytał nam głoœno albo deklamował. Pamiętam, że słuchaliœmy kiedyœ w jego wykonaniu "Ojca zadżumionych". Ale była to interpretacja trochę dziwna. Wyglšdało na to, że ten ojciec nieszczęsnej rodziny wcale się nie martwi tym, co się dzieje, a raczej przeciwnie. Robił się coraz weselszy w miarę postępowania tych okropnych wypadków, a wreszcie, zacierajšc ręce, z paskudnym uœmieszkiem mówił: "Trzech synów, trzy córki - cała rodzina dzisiaj pogrzebiona". Okropne to robiło wrażenie. Nasze matki jak zwykle siedziały na plaży pod czarnymi parasolami, a my jak zwykle wypływałyœmy za sznury. Chodziłyœmy też na tańce na molo od zatoki, nosiłyœmy wtedy jak każdego lata ogromne kapelusze i kolorowe plażowe piżamy z majtasami szerokimi jak spódnice. Kiedy zbliżała się jesień, a pogoda była jeszcze piękna i ciepła, częœć pensjonariuszy pani Mary wyjechała, między innymi nasze matki, które już miały doœć tych wakacji. Zostali właœciwie sami młodzi. Chłopcy mieszkali w okolicznych domach, a dziewczyny w "Morzanach". Zdarzyła się wtedy straszna historia. Dwóch chłopców z naszego towarzystwa popłynęło kajakiem na Zatokę w piękne popołudnie i nie wrócili na wieczór, a w nocy była bardzo gwałtowna burza. Myœleliœmy, że oni gdzieœ na Helu czy w Juracie przybili do brzegu, aby tę burzę przeczekać, ale nie wrócili przez cały następny dzień. Następnego jeszcze dnia rano fale wyrzuciły przewrócony kajak, a trochę póŸniej wypłynšł jeden z nich, wreszcie drugi. Byli tak zmasakrowani, jakby fale rozwalały ich o skały, ale w Zatoce skał nie ma. Nikt się nie dowiedział, co ich spotkało, czy napadł ich ktoœ, czy była między nimi jakaœ walka. To piękne lato skończyło się tragicznie. Zawiadamianie rodziców, ich przyjazd, zabieranie ciał. Nigdy nie dowiedzieliœmy się niczego. Nadeszła zima i z niš zjawiła się w naszym domu pani Mara. Albo jakieœ nieporozumienie rodzinne, zawsze zresztš przejœciowe, albo chęć znalezienia sobie spokojnego kšta poza domem sprawiły, że pani Mara zamieszkała w naszym wielkim salonie ze swojš maszynš do pisania. Było to już po kolosalnym sukcesie sztuki pani Mary "Sprawa Moniki". Teraz miała to być wielotomowa powieœć cykliczna, opisujšca historię rodu Morozowiczów od czasu Dyrektoriatu do dni obecnych. Z salonu słychać było po całych nocach stuk maszyny do pisania, a pani Mara nie zdejmowała prawie swojego szlafroka w chińskie smoki. W naszym domu PKO na Brzozowej mieszkali wœród innych znajomych również państwo Naglerowie, on sympatyczny, gruby i bez szyi, był chyba szefem policji, a ona znanš wtedy pisarkš, o wdzięcznym imieniu Herminia. Malowałam wtedy jej portret, więc często u nas bywała, przyjaŸniła się zresztš z paniš Marš. Ich rozmowy były zawsze interesujšce i na wysokie tematy, z których głównym była przeważnie dyskusja na temat twórczoœci Słowackiego i Mickiewicza, bo pani Mara uwielbiała nad wszystko Słowackiego, a pani Herminia Mickiewicza. Zresztš obie coœ zdaje się pisały o tych dwu wieszczach. Siedziałyœmy pewnego razu we cztery w stołowym przy stole-oœmiornicy i obie z mamš słuchałyœmy uważnie sporu literackiego, jaki te dwie panie toczyły. Było to bardzo interesujšce, każda z nich broniła swojego bohatera w sposób subtelny i uczony, cytujšc krytyków literatury i historyków, przytaczajšc fragmenty dowodzšce wielkoœci i przewagi swojego ukochanego poety. Mało wtršcałyœmy się do dyskusji, zostawiajšc tym paniom pełnš swobodę wypowiedzi, ale po pewnym czasie zauważyłyœmy, że ich argumenty opadajš jakoœ w swoim locie. Ataki stawały się ostrzejsze i bardziej osobiste, z analizy twórczoœci przechodziły na analizę osób i ich poczynań. Aż wreszcie pani Mara zerwawszy się z krzesła krzyknęła: "Wiesz, moja Herminio, kto on był, twój Mickiewicz? Dziwkarz". Na co blada pani Herminia odpowiedziała lodowato: "Lepszy dziwkarz niż impotent". W takich sytuacjach starałyœmy się z mamš na siebie nie patrzeć, bo nie można przecież było się œmiać. Czasem tylko lubiłam tršcić mamę pod stołem nogš dla zwrócenia uwagi, ale mama potrafiła wtedy przerwać w pół słowa i podnoszšc brwi powiedzieć do mnie: "Co?" I cała konspiracja leżała. Ale to zawsze było specjalnie na mój benefis, bo mama była zawsze taktowna i nigdy nie powiedziała o jedno słowo za dużo. W ogóle nie mówiła wiele, w przeciwieństwie do mnie. Kiedy do kogoœ szłam sama, mama mówiła: "Tylko nie zagaduj się i nie wychodŸ ostatnia, moja kochana". I złoœciła się, kiedy po powrocie mówiłam: "Było bardzo interesujšco i przyjemnie, opowiadałam takie ciekawe rzeczy". Ale to nie zawsze tak było, bo czasem okazywało się, nie wiadomo dlaczego, że nie mam nic do powiedzenia, jestem tępa i nudna i wychodziłam w kompletnym upadku ducha, myœlšc o sobie najgorsze rzeczy. Byłam w ogóle bardzo mało pewna siebie. Kiedy na ulicy ktoœ na mnie spojrzał uważniej, robiłam zaraz zeza, żeby zobaczyć, czy nie mam na nosie sadzy. Ale często mówiono mi jednak, że jestem ładna. Tej zimy dostałam kilka sukien, które naprawdę były przeœliczne, wielkie balowe suknie z ogromnymi ogonami i dekoltami. Wœród nich była oczywiœcie i biała z czerwonymi kwiatami, jak zawsze. Miałyœmy wtedy zaprzyjaŸnionš krawcowš, paniš Turczyńskš, która kiedy trzeba mi było szyć nowš suknię balowš, padała na kanapę, zasłaniała twarz rękami i miała widzenie tej nowej sukni. Zresztš te seanse udawały jej się, bo szalenie wszystkie były piękne i do innych niepodobne. Potrafiła wymyœlić luŸnš, bardzo ciemno pšsowš przyczepionš na ramionach suknię z mousseline de soie, całš naszywanš małymi brylancikami, a na niej był płaszcz luŸny z tego samego muœlinu, przez który te brylanciki słabo poœwiecały. Albo inna była z ciężkiego jedwabiu czarnego z zielonym pasem u dołu, w który wcišgnięty był sznur, tak że suknia rozkładała się dołem szeroko i wężowo, a na biuœcie był bukiet różowych kamelii z masš zielonych liœci. W tej właœnie sukni byłam na balu w ambasadzie amerykańskiej u pana Drexell-Biddle, w pałacu Raczyńskich na Krakowskim Przedmieœciu. Był to bal bardzo trudno dostępny, zaproszenia dostały wybrane osoby. Na pierwszym piętrze był stół zastawiony znakomitymi rzeczami, a ubrany wzdłuż brzegu obrusa przypiętym grubym pasem fioletowych orchidei, katlei. Ja byłam z Wiktorem Podoskim, ale właœciwie wszyscy byli mniej więcej znajomi. Kiedy po kolacji tańczyliœmy w salonie, nagle otworzyło się okno i stanšł w nim we fraku Tadeusz Przypkowski, który wspišł się po dzikim winie na pierwsze piętro. Był zupełnie pijany i wcale nie zaproszony. Podbiegł do mnie, wrzasnšł niewyraŸnie jakšœ obelgę i przebiegłszy między znieruchomiałymi tancerzami, runšł schodami w dół, a na parterze w szatni rzucił się na marmurowš ławę, na której stało rzędem kilkadziesišt cylindrów, i zgniótł je wszystkie doszczętnie, poczem wyrwawszy się służbie wypadł w mroŸnš noc i znikł. Ale w końcu wszyscy go znali i ambasador żałował, że go nie zatrzymał ani nie zaprosił wczeœniej. Właœciwie miałyœmy bardzo dużo przyjaciół, ale bardzo mało rodziny. Ze strony ojca nie było nikogo, a ze strony mamy bardzo niewiele. Dwie mamy siostry, Aniela i Natalia, nie miały dzieci, tylko cioteczne mamy siostry, ciotki Mania i Wanda, miały po dwoje, ale młodszych ode mnie. Ciocia Mania Kostecka była matkš Krysi i Jerzyka, a Wanda Berezowa miała Hanię i Stefana. Ale nagle, pewnego dnia, dostałyœmy zupełnie nowych kuzynów. Otworzyłam drzwi parze starszych państwa szalenie dystyngowanych, którzy, nie czekajšc długo, rzucili się mamie i mnie na szyję. Nazywali się Van der Maesen de Sombreff, byli Holendrami, pan był konsulem holenderskim w Gdańsku. Częœć ich rodziny mieszkała w Brabancie. Ale skšd się tam wzięli? Z Litwy. I byli częœciš rodziny ze strony mamy, Bieberstein-Zawadzkich herbu Rogala, która w odległych czasach, chyba w XVII wieku, wyemigrowała na zachód. Od tej pory bogacili się, zdaje się, nieustannie, głównie zakładajšc szlifiernie diamentów, a za to kupujšc zamki i ziemie w Belgii i Holandii. Kiedy mieli już wszystkiego bardzo dużo, okazało się, że jedyne, czego im jeszcze brak, to pochodzenia, herbów i drzewa genealogicznego. I wtedy doszli do tych litewskich przodków, a po nich do mamy. Ale mama nigdy zbytnio nie interesowała się tymi sprawami. Od tego była ciotka Natalia. "Cóż po tytule, gdy pustki w szkatule", jak mawiał dziadek Antoni Zawadzki, ojciec mamy. Ciotka Natalia za to wiedziała wszystko aż do bardzo odległej przeszłoœci, ze wszystkich dokumentów sporzšdzała kopie, miała do tego specjalnych malarzy, którzy jej odtwarzali drzewa genealogiczne wedle przez niš posiadanych oryginałów. Te oryginalne dokumenty wypożyczał od babci Sienkiewicz, kiedy pisał "Trylogię", a potem ciotka Natalia zdeponowała to wszystko w Bibliotece Krasińskich na Okólniku. Toteż kiedy państwo Van der Maesen de Sombreff przyjechali tu dowiedzieć się czegoœ o swojej przeszłoœci, to mieli naprawdę wszystko, o czym tylko mogli zamarzyć. Znów kopiœci i malarze poszli w ruch, zrobiło im się dokładne repliki każdego dokumentu, wyjaœniło wiele niejasnych spraw rodzinnych czy rodowych, wywiodło przyczyny i daty ich emigracji do Holandii, słowem uszczęœliwiło się nie tylko ich, ale całš ogromnš rodzinę w Holandii i w Brabancie, która od tej pory przysyłała nam przez wiele lat życzenia, fotografie nieznanych dzidziusiów, zawiadomienia o œlubach i pogrzebach i listy opisujšce szczegóły tych wydarzeń. Ciotka Natalia wracajšc z któregoœ z długich pobytów we Włoszech skręciła do tego Brabantu i odwiedziła w pewnym zamku dwu kuzynów, staruszków bliŸniaków, starych kawalerów, panów Rheikevoorzel, oczywiœcie Von. Na kominkach i fortepianach stały tam fotografie mamy i moje, nadesłane przez państwa Van der Maesen. Ja korespondowałam długo z pewnš starš damš, także chŠre cousine, mieszkajšcš w swoim zamku, która przysyłała mi regularnie tę samš pocztówkę przedstawiajšcš fragment tego zamku z fosš, zwodzonym mostem i łabędziami. Miałam bardzo dużo tych pocztówek. Mama sięgała pamięciš tylko do czasów, o których opowiadała babcia Wrońcia Pauli, trzej mamy kuzyni Suzinowie, babcia nasza i kuzynka Odyńcówna, bo te trzy rodziny - Zawadzkich, Odyńców i Suzinów były blisko spokrewnione i serdecznie współżyjšce. Oto wycišg ze starych dokumentów dotyczšcy tej rodziny mamy: POWIAT OSZMIAŃSKI. "Materiały do dzijów ziemi i ludzi", zebrał i wydał Czesław Jankowski. Częœć pierwsza, Petersburg, Księgarnia K. Grendyszyńskiego, Kraków - G. Gebethner i Spółka, 1896 r. s. 63-66: W sšsiedztwie Bijuciszek nieduży folwark: Œwiłówka. Dworek schludny, ziemia dobra, położenie ładne, okolica cała w gaikach, we wdzięcznych do uprawy polach, w nadrzeczułkowych łškach. Œwiłówka jest dziœ własnoœciš Zawadzkich, nie bez racji i słusznoœci piszšcych się: z Wielkich Zawad Rogala Zawadzkimi. Przed laty, wielu laty, Mikołaj Kazimierz, właœciciel Wielkich Zawad położonych w województwie płockiem w powiecie drogickim, przybył w 1655 r. z Polski na Litwę, nabywszy posiadłoœci ziemskie w Oszmiańskiem. Służył on wojskowo pod "Złotym znakiem" Hetmana Wielkiego Litewskiego Janusza Radziwiłła i znajdował się w Wilnie czasu spalenia i zrujnowania miasta. Wywodził się on z Rogala Zawadzkich, sięgajšcych korzeniami genealogicznymi drzewa w rok 1103, wywodzšcych pokrewieństwo z Guzmanami i Odrowšżami, z matkš Alfonsa XI króla Kastylii itd. itd., o czem Niesiecki nie wspomina i o co z potomkami Imć pana Mikołaja Kazimierza spierać się nie będziemy. Syn Mikołaja, Krzysztof, nabył od Karpiów Chaniewicze w Słonimskiem. Wnuk jego, Józef horodniczy słonimski, przesiedlił się do oszmiańskiego powiatu, nabywszy w 1748 r. od Karola i Stefana Boryczewskich braci rodzonych majętnoœć Kamionkę (wł. ongi Leona Jana i Gabryjela Kołbów-Sieleckich), leżšcš dziœ powyżej kolei libawsko-romeńskiej, niedaleko wsi Słobódki. Synowie Józefa: Tomasz, Antoni, Jan i Stanisław dokupujš do tej posiadłoœci od Róży z Dowgiałłów Brzoskowej 1757 r. folwarki Indrupie oraz Owczaniszki alias Michałowszczyznę. Ów Stanisław Zawadzki, dziad dzisiejszego Œwiłówki właœciciela, przesłużył w szeregach wojska polskiego lat dwadzieœcia kilka, namiestnikiem był choršgwi wojewody trockiego Ogińskiego, następnie choršżym brygady petyhorskiej kasztelana mińskiego Rokickiego (patent Stanisława Augusta 1778 r.) i doszedłszy do rangi najpierw porucznika kawalerii narodowej w petyhorskiej brygadzie wojsk W.Ks.Lit. (patent królewski 1784 r.), następnie majora tejże kawalerii narodowej - podał się w r. 1790 do dymisji, aby we dwa lata potem wrócić znów do szeregów. Czasu kampanii koœciuszkowskiej nominowany został generał-majorem /23/ powiatu oszmiańskiego i chlubnie odznaczywszy się na tem stanowisku, odbywszy następnie w 1798 r. deputację na trybunał główny litewski z powiatu oszmiańskiego, umarł w 1802 r. w majętnoœci swojej - Kamionce. Niedługo atoli miała Kamionka pozostać w Zawadzkich rękach. Sprzedał jš wraz z attynencjami (Kiermielany, Indrupie itd.) za 205 000 zł brat Stanisława, Jan Zawadzki, Ignacemu Wańkowiczowi, dziedzicowi sšsiednich Olginian, położonych dziœ u samej granicy Oszmiańskiego - w wileńskim powiecie. /23/ Odnoœna nominacja brzmi dosłownie: "Michał Wielhorski, generał-leidenant całš siłš zbrojnš litewskš, pod naczelnictwem Tadeusza Koœciuszki komenderujšcy. Z mocy mi daney od Najwyższego siły zbroyney narodowey Naczelnika, oznaymnię ninieyszym listem patentem moim wszystkim obywatelom, wszystkim wyższey i niższey rangi woyskowym, iż będšc upewnionym o gorliwey chęci bronienia Oyczyzny obywatela Stanisława Zawadzkiego, Maiora bywszego Kawaleryi Narodowey brygady 2-giey, nominuyę go (Generał Maiorem powiatu Oszmiańskiego. Co wszystkim Generałom oraz wszystkim wyższey i niższey rangi oficyerom wiadomo czynišc, przykazuję, aby pomienionego obywatela Stanisława Zawadzkiego za aktualnego Generał Maiora powiatu Oszmiańskiego znano, onemu co do prerogatyw szarży tey właœciwych zadoœć czyniono było; z tym iednak warunkiem, iż Generał Maior powiatu pod komendš Generała Maiora woyska liniowego iœć będzie powinien. Co do lepszey wiary przy wyciœnięciu pieczęci Zwišzku Narodowego, własnš podpisuię się rękš. Dan w Wilnie dnia 20 miesišca Czerwca 1794 r. M. Wielhorski". Pieczęć "Komendy siły zbroyney litewskiey" z napisem w poœrodku: "Wolnoœć. Całoœć. Niepodległoœć". Sprzedanym również został w 1815 r. folwark Poholsza, pod Holszanami leżšcy - Jankowskiemu. Œwiłówka natomiast przeszła w ręce Zawadzkich zbiegiem następujšcych okolicznoœci. Folwarków, liczšcy 28 dusz obojej płci, stanowił z dawien dawna attynencję Bijuciszek i losy ich dzielił. Na poczštku bieżšcego wieku należały Bijuciszki wraz ze Œwiłówkš do Teodora Wańkowicza, ożenionego z Izabellš z Gšsowskich, zaœ w r. 1804 do Wincentego Wańkowicza, brata Teodora, ożenionego z Kajetanš też córkš Gšsowskich, właœcicieli przedanej Teodorowi Wańkowiczowi majętnoœci Trzeszeczenięta. W 1814 r. nastšpiła ex-dywizja Bijuciszek. Folwark Œwiłówka przypadł w udziale Kajetanie z Gšsowskich Wańkowiczowej, która wyszedłszy powtórnie za mšż za syna Stanisława Zawadzkiego, Dawida, sędziego ziemskiego oszmiańskiego, wniosła w 1816 r. tę posiadłoœć w dom Zawadzkich. Tenże Dawid Zawadzki wyzbył się ostatniej attynencji Kamionki, przedajšc Ignacemu Wańkowiczowi Wiaże. Za drugš żonę miał siostrę Antoniego Edwarda Odyńca, Alojzę, i dziœ właœcicielami Œwiłówki sš dwaj synowie Dawida i Allojzy Zawadzkich - Henryk i Stanisław. Posuwajšc się dalej na południe, wzdłuż boruńskiego traktu, oto w jednej ławie: Kumelany, niegdyœ attynencja Giejstun, na samoistnš własnoœć ziemskš wykierowana dzięki staraniom i zamiłowaniu do niej brata Antoniego Edwarda Odyńca, Ignacego, stanowišce dziœ nieduży, ale starannie zagospodarzony i œlicznie położony folwark. Na wzgórzu stoi dworek sam, zabudowaniami gospodarskiemi otoczony: przed nim sad owocowy, założony niedawno, za nim stary sad owocowy, miejsce niegdyœ popisu pszczelniczych i ogrodniczych ambicji Ignacego Odyńca; dookoła wzgórza poletki polne, opięte mniejszymi i większymi laskami, za laskami półokršg łšk, a całoœć jak sznurkiem migotliwym obwiedziona z trzech stron małš, ale bystrš rzeczkš Tarakankš. Ostatnia to resztka własnoœci ziemskiej Odyńców w oszmiańskim powiecie, ocalała w rękach trzech braci: Jana, Tadeusza i Pawła, którzy, jest nadzieja, nie zechcš się z niš rozstać. Od dworku na wprost przez sad schodzi się w parów przez Tarakankę utworzony i minšwszy œwieżo usypanš grobelkę, stajemy na wzgórku, gdzie domniemanie cmentarz był niegdyœ, a gdzie dziœ krzyż wysoki stoi. Przed nami, widne jak na dłoni, może w prostej linii wiorstę niespełna odlegle, owym krzyżem na wzgórku niejako od Kumelan odgraniczone - Giejstuny... Zniszczenie i poniewierka. Nowonabywcy Odyńców siedziby rozdzielili jš między siebie... s. 72: Sšsiadami Bijuciszek i Giejstun byli w owym czasie niejacy Naruszowie, siedzšcy na rozdrobnionej między trzech braci niewielkiej ziemskiej posiadłoœci, zwanej Łostaje, graniczšcej oprócz z Bijuciszkami i Giejstunami jeszcze z dobrami Wiszniew... Bracia Naruszowie postanowili wyzbyć się posiadłoœci swojej... sprzedajšc w l. 1571-1575 Imć p. Bartoszowi Mikołajewiczowi Czyżowi i małżonce jego, Urszuli z Naruszów. Od Czyżów przechodzš Łostaje do Menżyków, Menżykowie zaœ dokupujš do nich Zaprudzie od Abrahima Jahicza i Jahi Isupowicza (ożenionego z Achmatównš) Zawadzkich, Tatarów; dokupujš Łukaszowszczyznę i Zahorje nad rzekš Łostajš od Wojciecha Łastowskiego - i tak pomnożone dobra swoje Jan i Dorota Menżykowie przedajš w r. 1628 ostatniemu Kierdejowi pisarzowi grodzkiemu i podstolemu grodzieńskiemu. Ostafij Kierdej w następstwie starosta rosieński ożeniony z Chrapowickš. Spodobała mu się okolica, grunt był żyzny, o possesorów nietrudno; nie namyœlajšc się długo w 1629 r. od Abrahima Jahicza Zawadzkiego, choršżego tatarskiego mereszlańskiego i żony jego Chatmy Bohdanówny, dziedziców, Kojacieništ, nabywa za 800 kop groszy litew. - Kumelany. Kumelany (Kumelalany) stanowiły attynencję posiadłoœci ziemskiej, zwanej Kojacienięta (Kojacianiata), nadanej przez W.Ks. Litewskich Tatarom. Siedzieli tam różnemi czasy i Zawadzcy, i Arazowiczowie, i Glińscy, i Ułanowie, i Moszyńscy... s. 212: Przypis 118/ W parafi holszańskiej między 1838 a 1842 r. znajduje się: miasteczek trzy (Holszany, Boruny, Bohdanów), wsi 40, okolic 5, zaœcianków 64, dworów 18, a mianowicie:..... Giejstuny (Ignacy Odyniec), Œwiłówka (dziedzic Dawid Zawadzki) - folwarków 18, a mianowicie: Anielin, Bałwaniszki, Dynapol, Goreckowszczyzna, Markienięta, Katerympol, Kurhany, Kurowszczyzna, Małyszkowszczyzna, Milwinów (Fr. Milewski), Pawlinów, Plebańce, Podolin, Popowszczyzna (W. Nowickiej), Rodiowszczyzna, Sakocięta, Woysznaryszki, Wojgiany. Dymów szlacheckich było w parafii ogółem 246, dymów włoœciańskich 650. Liczba parafian wynosiła w 1838 r. - 5720 dusz, w 1824 r. - 6298 dusz. (Z ksišg holszańskiego koœcioła). s. 222: Posapieżyńska Poholsza, malowniczo w północnej stronie Holszańszczyzny sytuowana; własnoœciš była w 1763 r. Ignacego Radzymińskiego-Fršckiewicza rotmistrza lidzkiego, który darował jš Janowi Łastowskiemu rotmistrzowi oszmiańskiemu. Drogš sukcesji przez Justynę z Łastowskich Zawadzkš przeszła Poholsza w posiadanie Stanisława Zawadzkiego, a po œmierci tego zasłużonego obywatela, w 1802 r. nastšpionej, na jego synów. Zawadzcy "potrzebš interesów znagleni" w 1815 r. przedali Poholszę, liczšcš 54 dusze płci męskiej, za 10 000 rs Walentemu Jankowskiemu. Obecnie własnoœć Pławskich. s. 83-84: Tadeusz Odyniec z Giejstun (zm. 1833 r.).... Ożeniony z Teresš z domu Gnatowskš miał Tadeusz Odyniec czterech synów: Antoniego Edwarda, autora "Felicyty" i "Listów z podróży", urodzonego w Giejstunach w 1804 r., Ignacego, Hipolita i Waleriana oraz trzy córki: Angelę, Karolinę i Alojzę poœlubionš Dawidowi Zawadzkiemu. POWIAT OSZMIAŃSKl. "Materiały do dzijów ziemi i ludzi". Częœć druga, 1897 r. s. 264-265: Akt generalny stanów W.Ks. Litewskiego konfederacji zawišzanej w Wilnie 16 kwietnia 1764 r., czasu bezkrólewia po œmierci Augusta III, pokryły liczne podpisy szlachty oszmiańskiej. Konfederacja ta, jak wiadomo, zawišzana pod marszałkostwem Michała Brzostowskiego, koniuszego litewskiego, w celu utrzymania w kraju porzšdku, zwłaszcza w sprawach sšdowych, przeszła pod egidę Czartoryskich, którzy uczynili z niej narzędzie dla przeprowadzenia elekcji Poniatowskiego. Rzeczony akt podpisali z oszmiańskiego powiatu:... Zawadzki Karol... Słuchałam więc opowieœci o moim pradziadku Dawidzie Zawadzkim żonatym z Alojzš Odyńcównš, Adamie Suzinie żonatym także z Odyńcównš Karolinš z Zaleszan, oczywiœcie o Antonim Edwardzie Odyńcu, którego żona, Mackiewiczówna z Giejstun, spokrewniała nas kolejno z Chomentowskimi i Balińskimi. Nie bardzo się w tych wszystkich dziadkach i babciach rozeznawałam. Najwięcej dzieci mieli Dawid i Alojza, a jedna z ich córek, Anna Dalecka, w opowiadaniach ciotki Anieli i mamy nazywana ciociš Anusiš, miała ich szeœcioro. Mama bardzo kochała to cioteczne swoje rodzeństwo i często się z nimi widywała, zwłaszcza z Piotrem Daleckim, doktorem, z Annš Hubertowš, Janinš Hebdowš i z żonš aktora Prażmowskiego, Felicjš. Była jeszcze jakaœ babcia Buchowiecka, siostra mojego dziadka Antoniego. Wiem, że jedna z tych babć, tylko nie wiem która, bardzo stara i widocznie nieruchawa, tak długo siedziała w fotelu, aż ten fotel obrósł bluszczem, z którego trzeba było tę babcię wyłuskiwać na noc. Ale czy one nie blagowały? Ta i jeszcze wiele innych osób to była rodzina dziadka. Od strony babci, której ojciec rejent Wrotnowski mieszkał stale w Siedlcach lub pod Siedlcami, rodzina także była liczna. Pradziad Wrotnowski pierwszš żonę przywiózł sobie z Linzu, delikatnš i chorowitš Austriaczkę, która urodziwszy mu kilkoro dzieci, między innymi babcię Sabinę, umarła. Wtedy pradziadek pojechał po raz drugi do Linzu i przywiózł sobie drugš żonę, z którš również miał dwoje czy troje dzieci, w tym mojš babkę Marię. Rejent Wrotnowski uwielbiał muzykę i chciał, żeby jego wszystkie dzieci zostały wirtuozami. Z mojš babkš udało mu się to nadzwyczajnie, bo została naprawdę wspaniałš pianistkš i nic się dla niej nie liczyło poza muzykš i mamš oczywiœcie, którš ubóstwiała. Dwaj bracia pradziadka mieszkali w Warszawie. Jeden był współzałożycielem Filharmonii Warszawskiej, a drugi przyczynił się do budowy "Zachęty". Kiedy dziadek Antoni Zawadzki ożenił się z pannš Mariš Wrotnowskš, obie rodziny były już doœć zbiedniałe po powstaniach, z wyjštkiem przyrodniej siostry babci, Sabiny, która wyszła za bogatego inżyniera Wojewódzkiego, budujšcego mosty na Wołdze. Obie przyrodnie siostry kochały się nadzwyczajnie, więc kiedy państwo Wojewódzcy z czterema dziewczynkami, mamy ciotecznymi siostrami, pojechali do Niżnego Nowgorodu, babcia z mamš odwiedzały ich tam kilkakrotnie. Mama pamiętała pękanie lodów na Wołdze, co zrobiło na niej wstrzšsajšce wrażenie, ten huk jakby tysięcy armat, który szedł z rzeki niebem i ziemiš. Daleko mniejsze wrażenie zrobił na niej pewien kupiec, który zobaczywszy mamę w przelocie przyszedł do babci kupić tę czternastoletniš dziewczynkę i wysypał przed niš skórzany worek drogich kamieni, popychajšc ten stos rękš w stronę oniemiałej babci. Zresztš Rosjanie, których po raz pierwszy w życiu babcia tam poznała, byli podobno całkowicie inni niż ci, których musiał znać dziadek w Polsce z racji swojego urzędu. Oni sami mówili do babci, że do Polski jedzie najnędzniejszy element, wyrzutki społeczeństwa i swołocz. Mama z babciš mieszkały już wtedy stale w Warszawie, na Wspólnej przy placu Trzech Krzyży. Było to ogromne mieszkanie, z którego babcia wynajmowała zawsze jeden pokój. W pewnym momencie lokatorkš babci została panna Maria Rodziewiczówna, już wtedy sławna pisarka. Chciała w tym pokoju pracować w spokoju i ciszy. Ale mama nudziła się bardzo, jeœli babcia nie zabierała jej na swoje partie wista, gdzie mama przysypiała na jakichœ kanapach. Więc kiedy panna Rodziewiczówna pracowała w swoim pokoju, mama w przeœcieradle nacišgniętym na szczotkę, ze strasznš maskš wyciętš z papieru, stanęła cicho w drzwiach pokoju lokatorki. Kiedy ta podniosła głowę, zobaczyła w lustrze odbicie tej maszkary i zemdlała. Na drugi dzień, po wielkiej scenie z babciš, wyprowadziła się. Ale mama nigdy nie była karana ani nawet karcona za to, co zrobiła, zresztš były to wszystko figle, zwłaszcza jeœli były z niš cztery panny Wojewódzkie. Kiedy raz babcia z babciš Sabciš, która przyjechała do Warszawy z dziewczynkami, poszły do teatru czy opery, gdzie dziadek Wrotnowski miał na sezon zawsze wykupionš lożę, po powrocie zastały przybity do frontowych drzwi wielki karton, na którym czarnymi literami wypisane było straszne zdanie: "Dzieci pani Zawadzkiej i Wojewódzkiej wyzdychali z głodu". A w œrodku w przedpokoju leżało na podłodze pięć dziewczynek w okropnych, poskręcanych pozach. W Siedlcach, w domu rodzinnym państwa Wojewódzkich, zabawy były może trochę dziwne, a umiejętnoœci jeszcze dziwniejsze. Wszystkie dziewczynki potrafiły na przykład brać kostki cukru z cukiernicy nogš albo zawišzywać w ustach językiem na supeł ogonek od czereœni. Urzšdzały przedstawienia na polanach w tej Sekule, do której jeŸdzili wszyscy na lato. Kochały się w Eleonorze Duse i w wierszach d'Annunzia, uwielbiały Isadorę Duncan, której sława wtedy rosła, i tańczyły tak jak ona. Mama zaczynała wtedy rysować, a ciotka Aniela porywała i zbierała jej rysunki, zachwycała się nimi, istotnie rysunki te były zdumiewajšco dojrzałe, pełne tajemniczego znaczenia, dziwacznych skojarzeń, o wiele doroœlejsze niż ta okršgła, wesoła dziewczynka z czarnym warkoczem, grubym jak ręka. WyobraŸnia jej szła tajemnymi drogami, zagłębiała się w pejzaże, których ani ona, ani nikt nie znał. Były to duże kartony, rysunki czarnš i białš kredš, trochę puste, a w których bardzo dużo się działo. Ciotka Aniela miała tych rysunków całš tekę i strzegła ich jak Ÿrenicy oka. Wiadomo już było, że mama pójdzie do szkoły malarskiej, ale tymczasem kończyła pensję stryjecznej siostry babci, pani Porazińskiej, na rogu placu Trzech Krzyży i Brackiej. Kiedy skończyła tę pensję, nie była już tamtš okršgłš rozbrykanš Haniusiš. Zeszczuplała, wyrosła i wypiękniała, stała się małomówna i trochę nieœmiała. Rysowała cišgle. Wyjechała do Włoch raz z babciš, a raz z ciotkš Anielš i Janem Kleczyńskim. Była potem z nimi także w Paryżu. Wtedy właœnie babcia Brońcia pożałowała jš tak smutno, że jedzie do Paryża, w którym nie ma już cesarstwa. Ciotka Aniela była wtedy w centrum grupy malarzy, literatów, dziennikarzy i rzeŸbiarzy, którzy spotykali się codziennie w kawiarni "Udziałowej", na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Œwiatu. Mieli oni tam wszyscy swoje stoliki i zawsze coœ się tam interesujšcego działo. Przychodził też doœć często Żeromski. Był piękny i małomówny i straszliwie podobał się ciotce Anieli. Nie jej jednej zresztš. Pewnego razu ciotka Aniela przyniosła ze sobš tekę rysunków mamy. Te rysunki wywołały zachwyt i zdumienie, że ich autorem jest osiemnastoletnia dziewczyna. Ojciec oglšdał także te rysunki. Ciotka Aniela, szczęœliwa i dumna ze swojej Haniusi, obiecała przyjœć z niš kiedyœ do "Udziałowej" i rzeczywiœcie po kilku dniach obie usiadły przy stoliku ciotki Anieli. Mama była onieœmielona i nastroszona, bo komplementy i zachwyty nad jej rysunkami nie wzbudzały w niej zadowolenia. Rysowanie było czymœ jej bardzo osobistym, prywatnym. Tak jak nie były obie z ciotkš Anielš podobne do siebie fizycznie, tak i usposobieniami różniły się bardzo. Ciotka była gwałtowna, objawiała swoje uczucia wybuchami zachwytu, złoœci czy żalu, jej dowcip był ostry, a radoœć głoœna. Mama natomiast dyskretna, nawet skryta w swoich uczuciach, na pewno równie gwałtownych, była raczej milczšca, bardzo opanowana, łagodna, ale nie bardzo dopuszczajšca ludzi do swoich spraw, spokojnie pogodna, jej dowcip był cichy i od niechcenia jakby, nigdy nie ranišcy. Spotkali się więc z Żeromskim, zobaczyli wzajemnie w tej kawiarni, nie zamienili słowa i pożegnali. Na drugi czy trzeci dzień ciotka Aniela zastała samego Żeromskiego, siedzšcego przy stoliku. Kiedy usiadła, Żeromski podniósł na niš swoje wspaniałe smoliste oczy pod ciężkimi powiekami i powiedział: "Proszę pani, muszę to pani powiedzieć, jestem œmiertelnie zakochany". Ciotka Aniela powiedziała mi potem, że w tym momencie wydało jej się, że strzelił w niš piorun i że leci w otchłań razem z krzesełkiem. Ale to trwało tylko przez szczęœliwš chwilę, kiedy myœlała, że to ona, że on jej to mówi. Musiał zobaczyć, co się z niš dzieje, bo prędko okrutnie dodał: "Ale nie w pani. W pani siostrze, pannie Annie". I ona to natychmiast zrozumiała, zgodziła się, wyœmiała w duszy samš siebie, że mogła przez chwilę nawet pomyœleć, że to mogło chodzić o kogo innego, niż o Haniusię. Ale Haniusia dostała "Popioły", kiedy przeszła z czwartej do pištej klasy, było między nimi 26 lat różnicy, on był przecież żonaty. Co było dalej, po tym pierwszym niemym spotkaniu, nikt już nie wie. Mama powiedziała mi tylko kiedyœ na spacerze w Łazienkach: "To na tej ławce siedziałam z tatusiem i on miał zakurzone buty. A ja mu trawkš na tych butach napisałam cieniutko - kocham pana. Schyliłam się i tak napisałam". Jacy musieli być oboje piękni wtedy. Potem mama pojechała do Paryża do Grande ChaumiŠre uczyć się rysunku. Biegała do pracowni z wielkš kartonowš teczkš pod pachš, a ojciec spotykał jš po drodze. Albo, jak mi opowiadał ktoœ, kto obserwował tę scenę z daleka, ojciec siedział sam na ławce w parku Monceau, oparty na lasce, nieruchomy i chmurny. Nagle nadeszła mama, usiadła obok niego, a on się cały rozjaœnił, rozpromienił, uœmiechali się rozmawiajšc żywo, zwróceni do siebie, oboje młodzi i tak szczęœliwi, że œwiat dla nich przestał istnieć. Tak to było od pierwszego dnia ich spotkania do ostatniego słowa, jakie powiedział umierajšc: "Haniusiu". Dla mamy nigdy nie przestał być żywy, nie oddalił się w przeszłoœci, nie stworzyła mu kapliczki, w której byłby odległym obiektem uwielbienia. Kochała go nadal gwałtownie i wiernie, słuchała się go i przymierzała wszystkie sprawy do jego zdania i sšdu. Ja robiłam tak samo, wierzšc w jego wzrok, miłoœć, jego rękę, czuwajšcš nad nami. Miałam w swoim pokoju jego miniaturę, robionš przez Kazimierę Dšbrowskš. Ta miniatura, jego twarz, raz uœmiechała się do mnie, a czasem pochmurniała, patrzyłam na niš zawsze, kiedy zjawiały się jakieœ problemy czy wštpliwoœci. Zawsze wszędzie ze mnš jeŸdziła i odbyła kilka pięknych podróży. Właœnie wczesnym latem 1936 roku postanowiłyœmy popłynšć nowym polskim statkiem M/s "Batory". Był to nowo zbudowany motorowiec, zamówiony w stoczni Monfalcone pcid Triestem, nowoczesny, piękny w linii, zabierajšcy razem z załogš niepełny tysišc osób. Była to dziewicza podróż, czysto turystyczna, bez żadnych celów handlowych, tylko żeby ten nasz œliczny nabytek pokazać w wielu portach. Kolejš pojechałyœmy do Triestu, a stamtšd do Monfalcone, gdzie wspaniały nasz statek stał już na redzie. Wypłynęliœmy od razu, żegnani syrenami i flagami całego portu. Kapitanem był nasz kapitan Borkowski. Na pierwszym wieczorze kapitańskim, przy stole, podczas przemowy bardzo uroczystej do pasażerów wypił kielich szampana, jak zwykle, w ręce naszej Kochanej Gwiazdy Morza, Matki Boskiej, a drugi kielich wypił za zdrowie marszałka Piłsudskiego, który już od roku nie żył. Był potem wspaniały bal, dopiero poznawaliœmy się wszyscy. Było mnóstwo znajomych, także z poprzednich podróży. Irena Eichlerówna z nowo poœlubionym mężem Stypińskim, wszyscy mówili, że jesteœmy do siebie podobne. Mili państwo Kindermanowie z Łodzi, Arkady Fiedler, państwo Strugowie, mecenas Minkiewicz, ojciec Janusza, Tadeusz Przypkowski, udręczajšcy mnie swojš złoœliwš zazdroœciš, œliczna pani Hoffmanowa z trzema córkami, Melchior Wańkowicz i wielu innych panów i pań szalenie zesnobiałych. Przepłynęliœmy wzdłuż poszarpanych wysepkami wybrzeży Adriatyku i zatrzymaliœmy się na redzie Dubrownika. Zwiedzałyœmy to cudowne miasto z zachwytem. Oprowadzał nas po murach człowiek, który miał zmasakrowanš twarz, ciało w bliznach, ręce i nogi krzywe i kulawe i był strasznym wyjštkiem w tej całej otaczajšcej nas pięknoœci. Kiedy przypadkiem spojrzałam na niego, powiedział do mnie: "C'est la grande Guerre, mademoiselle, regardez-moi bien". Przeszedł mnie wtedy mróz i właœciwie pozostał. Od pewnego czasu zaczęłam się bać wojny, tego, co może się stać. Czytałam i słuchałam o tym, co się dzieje w Niemczech, wszystko, co mnie spotykało, radoœci nadzwyczajnego życia, jakie w gruncie rzeczy prowadziłam, podlane były gdzieœ od spodu myœlš, że to się skończy, że to ostatni raz, że wszystko jest tylko do czasu. Wojny gdzieœ się przecież stale toczyły jak dalekie grzmoty, ale to mogło nadlecieć, a ten człowiek w Dubrowniku był jak pierwsza błyskawica, widziana własnymi oczami, więcej znaczył niż "Na Zachodzie bez zmian" i wszystkie inne ksišżki o wojnie, które czytałam. Ale tu była wiosna, ciepłe łagodne morze, wesołe towarzystwo, bale, uœmiechy dookoła mnie, piękna podróż, dni wypełnione od rana do póŸnej nocy przyjemnoœciami i zabawš. Niektóre uœmiechy co prawda bywały raczej kwaœne, bo było na tym statku bardzo wiele pań ładnych i bardzo tego œwiadomych, a pewien starszy, wtedy dla mnie starszy, pan stał się od razu moim pachołem cumowym, co mi bardzo pochlebiało, bo był szalenie przystojny. Opłynęliœmy obcas włoskiego buta i minšwszy Scyllę i Charybdę wypłynęliœmy na Morze Œródziemne. Tam wbrew przewidywaniom morze stało się złe, statek bez ładunku siedział wysoko na falach i w nocy trzeba się było dobrze trzymać brzegów koi, żeby nie wypaœć. Trudno było wchodzić, a tym bardziej schodzić po schodach, bo stopnie uciekały spod nogi, bardzo mało osób siedziało w barze, jeszcze mniej tańczyło wieczorem, za to mnóstwo bladych postaci leżało bezwładnie na leżakach. Kapitan bardzo chwalił mamę i mnie, bo rzeczywiœcie kołysanie nie robiło na nas najmniejszego wrażenia, a w gazecie pokładowej wydawanej codziennie przez pana Kołłupajłę napisane było pewnego dnia, że zauważono, że panna M. Ż. po zjedzeniu obiadu w pierwszej grupie wkrada się do jadalni z drugš grupš i zjada drugi obiad. To było oczywistš nieprawdš. Była i doœć niebezpieczna przygoda. Pijany Melchior Wańkowicz wszedł jakoœ na wierzchołek masztu i kiedy tam na górze odzyskał przytomnoœć i zobaczył, jak się strasznie kiwa, oczywiœcie odmówił zejœcia. Z wielkim trudem œcišgnęli go stamtšd wreszcie marynarze, ale trwało to bardzo długo i groŸnie wyglšdało. Biedna pani Eichlerówna leżała w swojej kajucie obłożnie chora. Nam ta pogoda ciepła i morze wzburzone bardzo odpowiadały. Państwo Strugowie także dobrze znosili kiwanie, pani Nelly w przepasce na czole wyglšdała jak indiański wódz, a on, z ptasimi oczami i profilem, był bardzo piękny. Naprawdę biedny był Arkady Fiedler. Zakochała się w nim od samego poczštku podróży przerażajšca Czajka, czyli pani Bela Gelbard. Zakochała się tak namiętnie, że przez cały dzień słychać było jej przecišgłe wołanie: "Arkady, Arkady" w rozmaitych miejscach statku. Po pewnym czasie, jak mówiono, Fiedler ukrył się w maszynowni czy w magazynach "Batorego", wychodzšc tylko nocš na żer. Pewnego razu ja stałam się przypadkowym uczestnikiem, a o mało nie ofiarš tajemniczej miłosnej historii. Okno naszej kabiny wychodziło na pokład spacerowy. Kiedy leżałyœmy już obie w łóżkach, ktoœ pod naszym oknem, otwartym dla przewiewu, zaczšł wœciekłym głosem wzywać jakiejœ Zosi, zarzucajšc jej zdradę i grożšc œmierciš, jeœli nie wyjdzie natychmiast. Nie ruszałyœmy się z mamš myœlšc, że chodzi o któršœ kabinę sšsiedniš, kiedy zazdrosny mšż wygarnšł z pistoletu w moje łóżko. Miałam zacišgniętš firankę i kule uderzywszy w luŸno wiszšcš materię nie przebiły jej, ale upadły na podłogę, gdzie zostały potem znalezione. Kapitan Borkowski przeprowadził œledztwo i wsadził męża do aresztu. Zosia, nawet kilka Zoœ, chodziło po statku z minami, które można było rozmaicie rozumieć, mama była wprost przerażona, bo w końcu mogłam zginšć za cudze grzechy przed czasem. Cała sprawa została zduszona i w końcu nie wiem, kto to był ten zdradzony, kto kochanek, a kto Zosia. Ale zdaje się, że mama wiedziała. Powoli zbliżaliœmy się do Gibraltaru, który miał się nam ukazać o œwicie. Naturalnie z okazji przepłynięcia z Morza Œródziemnego na Atlantyk kapitan wydał bal tak nadzwyczajnie udany, że prawie nikt Gibraltaru nie widział. Ja umówiłam się ze stewardem, że mnie obudzi na pewno, i zrobił to, ale po ubraniu się w płaszcz i w beret runęłam z powrotem do łóżka i przespałam jedynš okazję zobaczenia tej dziwacznej skały. Ocean był o wiele spokojniejszy od Morza Œródziemnego, ale kiwało nas mimo to bardzo, bo znów okazało się, że długoœć kadłuba "Batorego" obliczona jest na rozstęp fal œródziemnomorskich, a nie atlantyckich, tak że ci, co mieli chorować, chorowali nadal. Po kilku pięknych dniach na morzu wpłynęliœmy do portu Casablanki. Wydała mi się œliczna i interesujšca, jak starsza siostra Gdyni, tylko ciepła i pachnšca pomarańczami i smażonš oliwš. Tu mieliœmy do wyboru wyjazd w głšb lšdu do Marrakeszu, Fezu lub Rabatu. Wybrałyœmy Marrakesz, najbardziej w głębi lšdu leżšcy i, wydawało nam się, najbardziej egzotyczny. Miasto podzielone jest na ville europ‚enne i ville indigŠne, okolone murami i bramami zamykanymi na noc. Zamieszkałyœmy we wspaniałym hotelu o swojskiej nazwie "Mamunia", oczywiœcie w częœci europejskiej, ale całe dnie spędzałyœmy w ville indigŠne, na olbrzymim placu Dżemma-el-Fna. Strzeże tego placu pałac królów 9saudyjskich i wyniosła, wspaniała wieża Coutoubia. Plac otaczajš promieniœcie rozchodzšce się souks, przysłonięte matami wšziutkie uliczki, wršce od nieustannego handlu, tak jak i cały plac. W nieopisanym œcisku, w tłoku, z którego wycišgajš się setki ršk, aby dotknšć naszych ubrań, twarzy, włosów, aby pocišgnšć w swojš stronę albo wetknšć coœ w rękę na siłę, przepychaliœmy się tu i tam, przystajšc przy leczšcych zaklinaczach, przy opowiadaczach bajek, przy handlujšcych ziołami, sprzedajšcych amulety, przy tancerzach czy siedzšcych nieruchomo na ziemi kobietach z zasłoniętymi twarzami, którym tylko cudowne oczy błyskajš spomiędzy złotych monet ozdabiajšcych czoła. Na tym placu jest cała Afryka, poczšwszy od czarnych, nagich, piekielnie wysokich Murzynów z wypukłymi tatuażami na policzkach i z włosami zlepionymi błotem, aż po białych, przepięknych Tuaregów w czarnych jak żagle opończach, które rozpięte sš na długim kiju, niesionym na barkach. Chodzš lekko i prosto, ta postawa z rozpostartymi rękami jest podobno potrzebna do chodzenia po piasku. Ich kobiety, jedynie kobiety Tuaregów, nie zasłaniajš twarzy, za to mężczyŸni tak samo czarnš materiš kryjš całš twarz, tylko oczy œwiecš w wšskim pasie, pięknie i strasznie. Ten napierajšcy tłum, życzliwy, ale piekielnie agresywny i gwałtownie żšdajšcy zwrócenia na siebie uwagi, męczy po pewnym czasie, a jeszcze póŸniej po prostu przeraża. Biedny Arkady Fiedler poczuł się słabo i przedarłszy się przez to mrowisko wylšdował, a my z nim, w europejskiej kawiarni z tarasem wysuniętym trochę nad poziom placu. Siedział tu francuski generał z kilkoma paniami. Kiedy chmary dzieci wiszšcych na balustradzie tarasu zbyt gwałtownie szczypały, łapały za suknie i macały to całe towarzystwo, generał brał syfon ze stolika i puszczał na tę chmarę strumień wody sodowej, a wtedy na chwilę dzieci z wrzaskiem radoœci odlatywały. W pierwszej chwili dziwiło mnie, że wszystkie noszš czarne okulary, ale przyjrzawszy im się z bliska, zobaczyłam, że to muchy obsiadały tak gęsto zropiałe oczy, tworzšc dwa czarne placki na twarzy. Wszystkie zresztš choroby, rany, kalectwa i deformacje ciała były tu wystawiane na pokaz, zachęcały do zatrzymania się i wywołania współczucia i jałmużny. Mieliœmy tam wszyscy uczucia bardzo zmieszane - strachu, obrzydzenia, ciekawoœci, zachwytu nawet nad tym dzikim życiem kłębišcym się tam bez ustanku, chęć wydostania się za wszelkš cenę spomiędzy tej bliskoœci, tych ršk, ciał, ostrych głosów i zapachów, a równoczeœnie cišgnęła nas ochota do zagłębiania się dalej i dalej, zobaczenia więcej tego obcego życia. W południe, o siódmej wieczór i o œwicie rozlegał się wystrzał armatni. Ten wieczorny oznaczał koniec handlowania i wtedy ci, którzy stali przez cały dzień trzymajšc w wycišgniętej dłoni jakiœ korzeń, owoc czy torebkę czegoœ nieokreœlonego, po prostu siadali na ziemi, zawijajšc się szczelnie w wełnianš dżelabbę, zasłaniali głowę czymkolwiek przed blaskiem księżyca i zasypiali tak aż do porannego wystrzału. Wtedy wstawali, zatykali za ucho œwieżš gałšzkę mięty i od nowa zaczynali handlować. Ale Europejczykom nie pozwalano zostawać na noc w ville indigŠne, nie było to bezpieczne. Kiedy zwiedziłyœmy już dokładnie miasto, zaproponowano nam wycieczkę do ruin antycznej osady arabskiej, leżšcej już w górach Atlasu, o pół dnia drogi od Marrakeszu. Zamówiliœmy wielki otwarty samochód i wyruszyliœmy bardzo wczeœnie rano: państwo Strugowie, Arkady Fiedler, mama i ja, no i szofer, oczywiœcie. Ogromnie długo jechało się przez płaski i równy bled, poroœnięty suchš trawš, na którego krawędzi œwieciły biało i martwo wznoszšce się ostro zbocza Atlasu. W miarę zbliżania się do nich widać było, jak nagle i stromo wyrasta ten masyw z płaskiego bledu. Wreszcie dotarliœmy do pierwszych wzniesień i zakosami droga zaczęła zwijać się nad coraz bardziej stromymi urwiskami. Ziemia była ruda i łysa, białe kamienie zsypywały się z góry, gdzieniegdzie rosły tylko łopaciaste opuncje, kolczaste i szare. W miarę jak wjeżdżaliœmy coraz wyżej, mama milkła i bladła, odwracała głowę od przepaœci, oczy podkršżyły jej się na niebiesko, aż wreszcie powiedziała, że nie może dłużej jechać, że przeprasza, ale ta jazda jest ponad jej siły. Zdecydowaliœmy, że reszta towarzystwa pojedzie dalej, a my zostaniemy i będziemy czekać na ich powrót na tej drodze, rezygnujšc ze zwiedzania ruin kazby. Droga była tylko jedna, więc nie mogli wracać inaczej. Samochód odjechał, a my z mamš znalazłyœmy się nagle w takiej ciszy, w takim martwym œwiecie, że białe obsypujšce się kamyczki w skalnych żlebach słychać było z bardzo daleka. Powietrze było lekkie i œwietliste, słońce grzało, mama natychmiast odzyskała humor. Spacerowałyœmy sobie po tym Atlasie, ja w różowej sukience, mama w kropeczki, jak zwykle, pod parasolkami, z kodakiem, jak po Promenade des Anglais. W pewnej chwili zobaczyłyœmy wokół siebie na ziemi ruchome cienie, a kiedy odchyliłyœmy parasolki, zobaczyłyœmy na oœlepiajšcym niebie twarde i piękne kršżšce nad nami olbrzymie orły. Musiałyœmy dla nich być dziwacznym zjawiskiem, bo towarzyszyły nam bez ustanku, ciche i groŸne. Przysiadałyœmy na kamieniach, ja fotografowałam coraz dalsze i dalsze szczyty, siwe i czerwonawe, w smugi od białych osypisk, był to męczšcy trochę, ale bardzo piękny spacer. W pewnym momencie usłyszałyœmy samochód jadšcy z góry. Nie byli to nasi, ale wojskowy otwarty wóz i dwu oficerów Legii Cudzoziemskiej. Zatrzymali się przy nas, wyskoczyli z minami zupełnie osłupiałymi i zaczęli nas wypytywać, co się stało, kto my jesteœmy i skšd mogłyœmy się tu znaleŸć. Widać nasza tu obecnoœć robiła niezwykłe wrażenie na każdym żywym stworzeniu. Kazali nam natychmiast wsiadać i zabierać się z nimi do Marrakeszu. Ale twardo odmówiłyœmy, tłumaczšc, że jeœli nasi współtowarzysze nas nie znajdš, to wszystko się szalenie skomplikuje. Ci dwaj młodzi oficerowie mieli nas wyraŸnie za wariatki, tłumaczyli, że taki spacer po górach w pustkowiu, o dzień drogi od najbliższego miasta, jest niebezpiecznym szaleństwem, że Arabowie nie sš przychylnie usposobieni do Europejczyków, a nawet bardzo wrogo sš do nich nastawieni, że już jest popołudnie, a noc zapada szybko. Ale nie chciałyœmy z nimi jechać ze względu na tamtych. Oficerowie po namyœle i wielkim wzruszaniu ramionami wreszcie odjechali, a my zostałyœmy znów w tej ciszy, która nie wydawała nam się już taka urocza. Zaczęłyœmy się po prostu trochę bać. Ale po jakiejœ jeszcze godzinie usłyszałyœmy nasz samochód i zobaczyłyœmy naszych przyjaciół, opalonych i zachwyconych wycieczkš i ruinami. Bardzo póŸnš nocš dotarliœmy do hotelu "Mamunia", do nowoczesnoœci i luksusu, oœwietlonych basenów i pachnšcych ogrodów, łazienki i jadalni jak z kina. Ale zastałyœmy też w tym hotelu ogólne wzburzenie. Wszyscy opowiadali sobie, że dwie cudzoziemskie panie były widziane w górach Atlasu bez broni, eskorty i przewodników, że panie te na pewno zostały porwane i zgładzone, jak pewna Angielka sprzed miesišca, która mimo całej karawany, którš zabrała ze sobš, znikła raz na zawsze bez wieœci. Opowieœci, jakimi nas karmiono tego wieczora, były przerażajšce. Marszałek Lyeutey, wprowadziwszy tu protektorat, rzšdził tak twardš rękš, że bunty wybuchały niemal bez przerwy, po nich następowały pacyfikacje, co z kolei wywoływało krwawe odwety. Sytuacja więc między Francuzami a Arabami była stale napięta i ten generał w kawiarni, strzelajšcy do nich wodš sodowš z syfonu, nie był postaciš tak idyllicznš, jak by się zdawało. Słowem poszłyœmy spać dopiero teraz dokładnie uœwiadomione co do stosunków panujšcych tutaj. O œwicie obudziły nas dzikie i przeraŸliwe wrzaski. Wyskoczyłyœmy z łóżek przekonane, że teraz dopiero zginiemy z ręki mœciwych Arabów. Ale była to tylko karawana osłów, która się zatrzymała przed hotelem, czekajšc na turystów. Chodziłyœmy jeszcze wiele razy do pałaców królów saudyjskich, żeby zachwycać się kolorami majolik i azuleios i ciszš, jaka tam panuje po nieopisanym, nieustannym hałasie Dżemma-el-Fna. Na końcu pobytu kupiłam dwa stare przepiękne naszyjniki: jeden z czterech sznurów korali nabijanych maleńkimi turkusikami i połšczonych w jedno srebrnymi kulami wyłożonymi emališ koloru tych azuleios. Drugi był bardzo dziwny i dziki. Składał się z najrozmaitszych elementów. Były tam bardzo stare wisiorki z uprzęży końskich, wysadzane półszlachetnymi kamieniami, małe srebrne mains de Fatma, były białe zęby zwierzšt i wielkie kolorowe paciorki, jakimi biali obdarowywali tubylców, a nawet był misternie przyczepiony srebrnym drucikiem biały bieliŸniany guzik z masy perłowej. To wszystko razem, zbierane widać przez lata i dodawane do tej ozdoby, było bardzo piękne i egzotyczne, ale zatruło mi życie na długo, bo umywszy oba naszyjniki wodš z mydłem zaczęłam je nosić na zmianę, aż ktoœ zapytał mnie od niechcenia, czy zdezynfekowałam je doœć dokładnie, bo najpospolitszš tutaj chorobš jest tršd, a obie rzeczy były noszone przez pokolenia. Cała radoœć prysnęła, a wstępne objawy tršdu odnajdywałam w sobie bardzo długo. Ale obie te rzeczy były najpiękniejszymi, jakie na naszym statku zostały zakupione. Przeważnie kupowano szerokie, kute w srebrze arabskie bransolety, długie kolczyki i naszyjniki made in Czechoslovakia. Jednemu tylko panu udało się kupić w sukach bardzo piękny ogromny dywan wschodni. Wniosło go na statek kilku Arabów i po ciasnym zwinięciu został umieszczony w kabinie tego pana, wypełniajšc jš bez reszty. Szczęœliwy spał na pokładzie, ale z każdego portu wysyłał do żony do kraju depesze, aby mobilizowała pienišdze na opłatę celnš i czekała z nimi w porcie w Gdyni. Po powrocie do Casablanki zastaliœmy na "Batorym" kilku brydżystów, zupełnie uwędzonych, którzy nie opuœcili w ogóle statku i palarni, korzystajšc ze spokoju i pustki, aby rozgrywać swoje partie. Płynęliœmy teraz w słońcu i rozkosznym morskim cieple, które nie męczy i owija miękko ciało jak jedwab. Wszystko na statku szło gładko. Stałam kiedyœ z kapitanem Borkowskim na jego mostku kapitańskim, kiedy on przywołał przechodzšcego oficera i wydał mu jakiœ rozkaz w swoim przedziwnym polsko- rosyjsko-francusko-hebrajskim języku, szalenie szybko i niewyraŸnie. Oficer zasalutował, powiedział: "Tak jest" i odbiegł. Po paru godzinach zapytałam tego oficera, czy zrozumiał rozkaz kapitana i co ten mu powiedział. "Nie mam pojęcia", powiedział uœmiechnięty oficer, "ale to nic, on jest wspaniałym kapitanem". Następnym naszym celem była Madera. Przedziwna stroma wyspa, cała szeleszczšca wielkimi liœćmi bananów na plantacjach. Tak cudownych ogrodów nie widziałam jeszcze. Wielkie drzewa paulonii gęsto, jak liœćmi, pokryte fiołkowymi kwiatami. Drzewa pelargoniowe i drzewa fuksjowe, zapach najrozmaitszych kwiatów kwitnšcych naraz, a wszystkie jakby widziane przez szkło powiększajšce, bujne i ogromne. Białe powolne woły cišgnęły kolorowe sanie, których płozy œlizgały się po równie białych obłych kamyczkach, wciœniętych w ziemię na sztorc i wyœlizganych od wieków. Spokój, powolnoœć, łagodnoœć była tu w powietrzu wszędzie razem z zapachem kwiatów i morza. Przyjechaliœmy tam 3 maja i gubernator wyspy wydał na czeœć "Batorego" bal w kasynie gry. Wielka sala balowa, której œciany były z luster, została przybrana cała białymi i czerwonymi kameliami, całe krzaki okryte kwiatami przymocowane były do luster, tak że ten gaj kwiatów nigdzie się nie kończył, otaczał nas, tańczšcych, ze wszystkich stron w nieskończonoœć. Bardzo to było piękne, a pan gubernator oœwiadczył się mamie o mojš rękę, co nie byłoby najgorszš karierš, choć Madera leży trochę na uboczu. Graliœmy w kasynie, a ja do spółki z Wańkowiczem przegrałam moc escudów. W Funchalu nie ma wiele do zwiedzania poza bardzo malowniczym portem i tymi cudownymi ogrodami. W jednym z nich, odpoczywajšc na ławce, zobaczyłam kštem oka przepięknš rękę osoby siedzšcej obok. Palce i różowe paznokcie były jak wymyœlone przez manierycznego malarza. Spojrzałam na tę kobietę ukradkiem i ku mojemu naiwnemu zdumieniu zobaczyłam, że to mężczyzna. Był piękny, młody, miał niebiesko podcienione oczy, uróżowane usta, cienkie brwi i długie umalowane rzęsy. Było to œliczne i przerażajšce, jak obraz Magritte'a przedstawiajšcy równoczeœnie w pejzażu czas dnia i nocy. Przyszłam do mamy wzburzona, pierwszy raz widziałam coœ takiego. Wiedziałam oczywiœcie, że istniejš homoseksualiœci, może nawet znałam ich, ale to było mgliste i niejasne. Mama jak zwykle stropiła się, kiedy ujawniała się moja naiwnoœć czy niewiedza, ale powiedziała do mnie: "Jesteœ jak twój ojciec, on także kiedyœ przyznał się, że wie, że ta rzecz istnieje, zna œwiat i jego sprawy, zna także tych ludzi, ale, powiedział: - Mimo wszystko nie mogę w to uwierzyć -". Po paru dniach opuœciliœmy tę rajskš wyspę-ogród i popłynęliœmy do Lizbony. Bardzo to dziwne miasto, zbudowane na pagórkach, wšskie uliczki spadajšce w dół, otwierajšee się u nóg widokiem portu i morza. JeŸdziliœmy dużo na wycieczki w rozmaite strony, podziwiajšc wszędzie w Coimbra, Estramadura czy Cintra przedziwny styl tam wyrosły, XVI-wieczny gotyk powstały za jakiegoœ króla Manoela i nazwany na jego czeœć manolesco. Ten zbzikowany król, widać żeglarz i miłoœnik morza, wprowadził do tego fałszywego gotyku jeszcze elementy z morzem i żeglarstwem zwišzane. Widać tam liny, kotwice, węzły, sieci i fale, wszystko splštane i szalenie ozdobne, a także nieodparcie komiczne. Obchodziliœmy w Lizbonie w placówce polskiej moje spóŸnione trochę imieniny, dostałam w prezencie niezliczonš iloœć butelek madery, wina, którego smaku nie znoszę. Z Lizbony popłynęliœmy już prosto na północ długim rejsem do Londynu, gdzie "Batory" nie mógł wpłynšć do Tamizy, bo była za płytka i ma przypływy i odpływy. Ale i tak masy Anglików przyjeżdżały go zwiedzać w Greenwich i jego fotografie i opisy ukazywały się w gazetach. Znów było wielkie przyjęcie w ambasadzie. Miałam na sobie naszyjnik ze sztucznych pereł Tecla, kupiony jeszcze w Paryżu, różowy i œliczny. Kiedy tańczyłam z ambasadorem Raczyńskim, moje perły wzbudziły zachwyt. Powiedział: "Jestem wielkim znawcš pereł, ale muszę powiedzieć, że tak pięknych, równych i dobranych kolorem jeszcze nie widziałem". Była to wspaniała naiwnoœć człowieka, który w ogóle nie znał innych pereł poza prawdziwymi, ale ja zmartwiłam się, odnalazłam mamę i zapytałam jš, czy mam mu powiedzieć prawdę. Mama zmarszczyła brwi i powiedziała tylko: "Zwariowałaœ, moja droga". Mama była wtedy taka piękna w swoich czarnych sukniach, wszyscy mówili o niej jako o Salomei Brynickiej z "Wiernej rzeki", nawet nie wiedzšc, że ona istotnie niš była. O mnie też czasem mówiono, że mogłabym być dziewczynš z powieœci Żeromskiego, to był najwspanialszy komplement, jaki mogłam usłyszeć. Wszyscyœmy widać byli po trosze z tych powieœci, bo opowiadała mi mama, że kiedyœ wybrali się we dwoje w Paryżu do teatru. Mama czekała w hallu, a ojciec stanšł w kolejce do kasy po bilety. Przed ojcem stały w tej kolejce jakieœ eleganckie dwie panie, mówišce po polsku. Mimo woli, słyszšc ten język, ojciec odwrócił do nich głowę czy może trochę nadstawił ucha. Wtedy jedna z pań powiedziała do drugiej: "Kochanie, uważaj, bo tu jakiœ Pochroń za tobš stoi". W Londynie było nam bardzo dobrze. Chodziłam do Victoria and Albert Museum, nie mogłam się oderwać od miniatur wschodnich i starych szkieł, Wallace Collection zachwyciła mnie, także w Tate Gallery przesiadywałyœmy przed Turnerem. Kupiłam tam w Londynie moc farb i pędzli, choć nie można powiedzieć, aby w sklepie Burofa albo u Siudeckiego czegokolwiek brakowało. Ale miło było kupować Windsor and Newton na miejscu w firmie. Nudny był tylko poranny i wieczorny przejazd nie kończšcymi się szeregami domków zupełnie do siebie podobnych, na jednakowych ulicach, z "Batorego" do miasta i z powrotem. Starałyœmy się siadać na górze w piętrowych busach, żeby zaglšdać do okien tych domków, ale i to nie było rozrywkš, bo wewnštrz także wszystko było jednakowe, kominek po tej samej stronie i fotele przed kominkiem. Takie podglšdanie było ohydne z naszej strony, na pewno żadnemu Anglikowi nie przyszłoby to do głowy, najlepszy dowód, że w oknach nigdzie nie było zasłon ani firanek. Podobno raz jeden pan z takiego domku przyszedł wieczorem do siebie, rozebrał się, wykšpał i położył spać obok żony. Dopiero rano, przy œniadaniu, gdy podała mu ona "The Guardian" zamiast codziennego, "Timesa", zorientował się, że to nie jego dom. Z Londynu popłynęliœmy do Kopenhagi. Bardzo dziwnie się płynie tak wielkim statkiem przez Kanał Kiloński. Płaskie trawiaste brzegi sunš gładko tuż za burtš, a na nich na wycišgnięcie ręki stojš zadumane krowy, tęsknišce do dalekich podróży. Kopenhagę powitaliœmy jak starš znajomš, jej œliczne wieże, cudownš zieleń jej dachów, syrenkę spiżowym tyłeczkiem przyroœniętš do kamienia, Tivoli i przeczysty plac przed pałacem królewskim. Jak we wszystkich portach, tak i tu przyjmowano nas galš flagowš i syrenami okrętowymi, wszyscy się naszym pięknym "Batorym" zachwycali, zwiedzali go i wypijali morza alkoholu z goœcinnym kapitanem Borkowskim. Ale już wszyscy spieszyli się do domu, do Gdyni. Z wyjštkiem pana z dywanem z Marrakeszu, który przeżywał z nim męki niewygody i niepokoju o koszmarne cło, czekajšce go na Dworcu Morskim w Gdyni. Była piękna pogoda, kiedy wpływaliœmy do portu, Gdynia jaœniała i œwieciła pod wzgórzami, rozcišgnięta szeroko od Redłowa aż po port i Kępę Oksywskš. Kochałam, znałam jš od jej urodzenia, każdy nowy dom, każdš nowo wytyczonš ulicę, nowe nadbrzeże i dŸwig w porcie, stary rybacki koœciółek na Oksywiu, gdzie jeŸdziliœmy co roku na mszę zamawianš za dusze babci i Adasia i nowy koœciół na Œwiętojańskiej, piękne sklepy na 10 Lutego i starš, wroœniętš w ziemię chałupkę, gdzie mieszkał Abraham. Wszystko rosło na moich oczach szybko, sprawnie i wielkomiejsko. Ceglany domek Plichty, w którym mieszkaliœmy w 1921 roku, znalazł się teraz na Skwerze Koœciuszki, ozdobiony tablicš wmurowanš równoczeœnie z uroczystoœciš otwarcia nowego Dworca Morskiego. Tablica upamiętniała pobyt Żeromskiego w tym domu. Byłam zaproszona na obie uroczystoœci i Słonimski opisał tę mojš wizytę we wzruszajšcym wierszu "Wiatr od morza". Teraz wchodziliœmy do tego wspaniałego nowoczesnego portu, witało nas całe miasto, œwištecznie i w gali, to była chwila wzruszajšca i radosna, ja jakoœ specjalnie byłam szczęœliwa, myœlałam, jakby ojciec patrzył ze mnš na to miasto, port, statek, on to wszystko przecież wymyœlił, przewidział, przepowiedział, jeszcze kiedy niczego tu nie było, nawet planów. Pomyœlałam, nie ma tu Smętka, odjechał jednak naprawdę, porzucił ten kraj, tak jak chciałeœ, mój najdroższy. Wysiadaliœmy powoli, trudno było rozstać się ze statkiem, z rozkosznym czasem na nim spędzonym, z nowymi przyjaciółmi, tak miłymi. Ostatni chyba wytoczył się właœciciel wschodniego dywanu, stewardzi i marynarze nieœli ogromny ciężar i rozwinęli go na podłodze w hali odpraw celnych. Dywan był piękny, mšż i żona z gotówkš stali na jego krańcach. Celnicy popatrzyli, machnęli rękš i powiedzieli: "Nic pan nie płaci, to łódzki wyrób na eksport". Pojechałyœmy do Warszawy i do Konstancina, podróż nasza była bardzo długa, trzeba było zobaczyć starych przyjaciół, dom, Jadwigę i Bibcia. Jadwiga była już bardzo stara, kupiła sobie domek w Białołęce i tam postanowiła się przenieœć. Było nam bardzo ciężko rozstać się z niš, więc cišgle przeprowadzka jej odkładała się na póŸniej. Kochałyœmy jš bardzo, a Bibcio, który dzięki swoim długim falistym uszom i długiemu nosowi całe życie podobny był do Ludwika XIV, teraz zrobił się portretem Jadwigi. Zwłaszcza na fotografiach było to widać szalenie wyraŸnie. Bibcio był pięknym, głupim i sentymentalnym pieskiem koloru œwieżo wyłuskanego kasztana. Kochał wszystkich bez wyjštku i umiał tylko jednš sztuczkę, przez siebie wymyœlonš. Jeœli ktoœ zapalał papierosa zapałkš, nadbiegał i gasił jš łapš, opalajšc sobie długie pasma włosów na łapach. Dawał się pieœcić wszystkim, z każdym gotów był iœć na spacer. Poznałam, a właœciwie odnowiłam tej jesieni znajomoœć z synem doktora Zielińskiego, Bronkiem, z którym podczas pobytów na Helu bawiliœmy się jako dzieci. Bronek pokazał mi œlicznš pamišteczkę z tamtych czasów. Była to moja fotografia, wycięta z jakiegoœ pisma, malutka, wystrzyżona w kształcie serca i oklejona złotymi choinkowymi gwiazdeczkami. Na odwrocie napisane było dziecinnymi literami: "Monisia, najukochańsza ze wszystkich dziewczynek". Bardzo mnie to wzruszyło. Nie byłam przecież wtedy dla niego dobra. Skakałam mu z mola na brzuch albo na plecy, kiedy się tego nie spodziewał, a on to znosił i nie skarżył na mnie nikomu. Teraz był bardzo przystojny i elegancki, miał piękne zamszowe buty i specjalne do nich szczoteczki. Znał się na malarstwie, wiedział, kiedy się który malarz urodził i czyim był uczniem. Został prędko jednym z moich pachołów cumowych, jeŸdziłam z nim na dalekie konne spacery, chodziłam na dancingi i na bale, mama była zadowolona, że tacy przyzwoici chłopcy sš koło mnie, Bronek, Wojtek Meyer z Politechniki, młody pan Œlewiński, bratanek malarza. No, naturalnie nasi koledzy "stareńcy" z Akademii byli zawsze najważniejsi, oni nie mówili nam tych słodkich rzeczy, co tamci, ale z nimi była zawsze najœwietniejsza, najweselsza zabawa, podnieta do dowcipów i œmiechu. Istniała wtedy ponura sprawa na uczelniach, wywołujšca w nas najwyższy wstręt, "numerus clausus", która była dla nas, studentów Akademii, niepojęta. Byli wœród nas komuniœci i endecy, wiedzieliœmy, kto jest kto, ale tyle to dla nas znaczyło, jak to, czy ktoœ jest blondyn czy brunet. Mówię o naszej grupie i naszych pracowniach. Pomoc kolegom niezamożnym odbywała się oczywiœcie przez Bratniaka, ale nie tylko. Jakoœ to szło naturalnie, że można było pożyczyć, potem się miało oddane i nie było to problemem dla żadnej ze stron. Podczas ferii Bożego Narodzenia pojechaliœmy jak zwykle do Zakopanego na narty. Pani Inga Jakimowiczowa nie miała już pensjonatu w "Zawracie", który był stary i rozlatywał się, ale wydzierżawiła nowo zbudowanš drewnianš góralskš willę pod Reglami, między drogš do Białego a drogš pod Skocznię na stromym zboczu pod lasem. Ta willa "Madzia" była œlicznie urzšdzona i cała pachniała œwieżym drewnem i żywicš, czasem palcem natrafiło się w deskach na lepkš łezkę. Mieszkaliœmy tam wszyscy i jadali znakomicie, prowansalsko-galicyjskš kuchnię pani Inga prowadziła genialnš rękš. Jakie suflety na kruchym cieœcie z konfiturami malinowymi, różowe i złote po wierzchu - ach, jakie to były suflety! Kiedy zbliżał się sylwester, zatelefonowała z Krakowa Elżunia Osterwianka, która właœnie wyszła za mšż, pierwsza z nas wszystkich, za Gutka Nowotnego, syna zakopiańskiego chirurga, który tysišcami sklejał połamane ręce i nogi narciarskie przez całe lata, a po cichu wiedziało się, że jest bohaterem "Zazdroœci i medycyny" Choromańskiego. Elżunia zapraszała mnie do nich na sylwestra do Krakowa, gdzie z Gutkiem mieszkała w domku na Kolonii Urzędniczej. Zostawiłam mamę i pojechałam. Okazało się, że sylwester nie będzie w domu, ale w knajpie "Feniks", potem gdzie Bóg da. Towarzystwo było olbrzymie, przeważnie teatralne krakowskie, zupełnie mi nie znane i nieopisanie chętne do picia. Pierwszy raz byłam na takiej pijackiej rozdobędzie, przenoszšcej się z knajpy do knajpy. Gutek opiekował się mnš, bo byłam obca i czuł się za mnie odpowiedzialny. W pewnej chwili znalazł się między nami zupełnie nieznany osobnik, ale było to już wtedy, kiedy wszyscy mówili sobie po imieniu. Kiedy tańczyłam z tym człowiekiem, powiedział do mnie poważnie: "Proszę pani, czy może pani za mnie wyjœć za mšż?" Powiedziałam: "Czy ja wiem? Trzeba się zapytać pana Nowotnego, bo to on decyduje". Poszliœmy do Gutka, który potraktował sprawę poważnie: "A kto pan jest i czym pan dysponuje?" Pretendent odpowiedział, że jest młynarzem, nazywa się Czałczyński, ma trzy młyny pod Krakowem, a odziedziczy jeszcze duże gospodarstwo. Gutek zapytał go jeszcze, czy wie, że ja nazywam się Żeromska, na co młynarz odpowiedział, że to nic nie szkodzi. Zapytana, co o tym wszystkim sšdzę, odpowiedziałam, że nie widzę przeszkód, i od tej pory dalsza zabawa sylwestrowa była już fetš zaręczynowš. O œwicie piliœmy białš kawę z bułeczkami w kawiarni Grand Hotelu, wykończeni tš nocš, papierosami, piciem i tańcami, pod zimnymi błyskami binokli starszych panów, którzy czytali tam przy kawie poranne gazety sprzed dwu dni na kijach sterczšcych nad stolikami. Gruby aktor WoŸnik deklamował "Bema pamięci żałobny-rapsod", a ja z nim razem. Wreszcie narzeczony odwiózł nas do domu, poukładał na kanapach i zostawił z zimnymi okładami na skołatanych sercach. Pod wieczór, kiedy przyszliœmy jako tako do siebie, zjawił się znowu, ku naszemu zdumieniu, bo zapomnieliœmy już o jego istnieniu. Przywiózł kosz róż dla narzeczonej i bilety do loży u Słowackiego. Trochę nam było głupio, traktował z takim szacunkiem Gutka i mnie, nic nie wiedzšc, że jest naszš ofiarš. Nie odstępował mnie na krok jeszcze przez cały następny dzień, zaprowadził na Wawel i do Koœcioła Mariackiego, a kiedy wyjeżdżałam do Zakopanego, na dworcu przykro było patrzeć na niego zza olbrzymiego bukietu róż, kiedy stał na peronie i rozstawał się ze mnš, choćby na niedługo. Ciekawe, co też się z nim stało, z zacnym Czałczyńskim. Po powrocie do Warszawy wypadło nam z Marysiš urzšdzić wielkie przyjęcie, trochę innego typu niż zabawy dla kolegów z Akademii. W Marysi, kiedy była w Paryżu, zakochał się młody Jaœ Jarkowski, który tam się urodził. Był synem przyjaciół państwa Skoczylasów i znajomych mamy z dawnych czasów. Ten młody człowiek przyjeżdżał po raz pierwszy do Polski, trochę obcy i nieufny, i Marysi piekielnie zależało, żeby go przyjšć bardzo elegancko i pokazać mu, że w tej Polsce to w końcu nie Azja. Kolacja miała być u nas, bo mieszkanie było większe i Jadwiga cudownie gotowała. Obrus był pani Skoczylasowej, œwieczniki nasze, sztućce ich, a porcelana nasza, słowem wszystko co było najlepszego wycišgnięte było na czeœć tego Jasia. Zaprosiłyœmy najelegantszych chłopaków i najœliczniejsze dziewczyny i wszystko rozwijało się bardzo wykwintnie, aż Marysia odebrała telefon i powiedziała, że Przypkowski pytał, czy może przyjœć, a ona nieszczęsna powiedziała mu, że może. Siedliœmy do kolacji i wtedy wszedł Przypkowski w swoim amoku zazdroœci i pijany. Siadł przy stole, wycišgnšł pistolet, zagarnšł nóż i widelec i zapowiedział, że mnie zastrzeli pierwszš, potem nieszczęsnego Bronka, potem siebie, bo nie warto żyć. Potem płaczšc wyjšł wieczne pióro i wysikał cały atrament w sos majonezowy. Jaœ Jarkowski zsunšł się z krzesła i klęczał pod stołem, reszta oniemiałych goœci tkwiła nieruchomo na swoich krzesełkach. To trwało wieki, aż weszła Jadwiga i zręcznie zabrała pod fartuch pistolet, wynoszšc go do kuchni. Przypkowski zerwał się, poszedł do mojego pokoju i wyrzucił przez okno wszystko to, co było od niego, "Puszczę jodłowš", œwiętš Monikę, drzazgę w safianowym pudle, ksišżki oprawiane przez siebie, a przez pomyłkę także płytę z nagranym głosem mojego ojca. Chłopcy ocknšwszy się wreszcie dopadli go, chwycili pod ręce i siłš wyprowadzili na schody, na podwórze i na Brzozowš, gdzie czekała na niego taksówka. Ale Jaœ Jarkowski zdaje się prędko wyjechał i nigdy już chyba nie wrócił do Polski. Mama na drugi dzień rano była u prezydenta Starzyńskiego, oddała mu wszystkie pozbierane spod okna rzeczy i zażšdała usunięcia Przypkowskiego z Warszawy. Odbyły się dwa takie spotkania u Starzyńskiego, drugie ze sprowadzonš z Jędrzejowa matkš Przypkowskiego. Zaraz po tym Przypkowski wyjechał do Egiptu z jakšœ niby oficjalnš misjš do króla Faruka. Nie wszyscy na szczęœcie wielbiciele byli tak niebezpieczni dla mojego życia, żeby aż mama musiała się zdobywać na takie radykalne gesty. Byli na przykład dwaj panowie, pan Malessa, działajšcy w Gdyni przy ministrze Kwiatkowskim i komisarzu miasta Gdyni, Sokole, i Zbigniew Zaniewicki, sekretarz i współpracownik Miriama Przesmyckiego. Obaj mili i wyraŸnie zakochani, tylko nie wiadomo w kim. Czy w mamie, czy we mnie. Każda z nas spuszczała oczy i mówiła, że to jednak o niš chodzi. Nigdy się to naprawdę nie wyjaœniło. Ja zresztš nie byłam nigdy pewna siebie, w komplementy nie bardzo wierzyłam, a mama nie chwaliła mnie prawie nigdy. Kiedyœ weszłam do jej pokoju przed jakimœ balem. Miałam jednš z tych wspaniałych sukien szytych przez paniš Turczyńskš, wielki ogon, ogromny dekolt, kwiaty we włosach i na biuœcie, wszystko to było kolorowe, szerokie, szumišce. Rozwinęłam ten ogon przed mamš, okręciłam się przed niš i zapytałam: "No jak?" Mama podniosła na mnie spokojne oczy znad ksišżki, przyjrzała mi się i powiedziała: "Dziecko dla matki zawsze ładne". Nie to co ciotka Aniela, która swojš Monikę ubóstwiała głoœno i wobec wszystkich wychwalajšc mnie, czy kto chciał słuchać, czy nie. Tej wiosny malowałyœmy z Marysiš Franca Fiszera, przyjaciela ciotki i jej męża. Widywałam go u nich często, bo przychodził do nich na obiady. Pamiętam, jak kiedyœ siedzieliœmy przy stole i ciotka Aniela na drugie danie podała półmisek kotletów. Było ich tyle, że miało wystarczyć po kilka na nas czworo. Franc Fiszer zgarnšł na swój talerz prawie wszystkie, spojrzał ponuro na pusty półmisek i powiedział surowo: "Pani Anielo, pani głodzi Jana". Na pozowanie przychodził do nas przed południem, bardzo punktualnie. Lubił bardzo jajecznicę i mama częstowała go niš na drugie œniadanie. Była to góra z jajecznicy i druga kartofli. Przed jedzeniem szedł myć ręce i w łazience wymydlał pół mydła i moczył, jak z balii, cały ręcznik. We wszystkim był maksymalistš. Pewnego razu podczas pozowania zasnšł. Kiedy się obudził, powiedział do nas: "Dziewuchy, nie dziwcie się, przez całš noc nie zmrużyłem oka. Odkryłem genialne dzieło. Cudowna poezja, boskie natchnienie. Nazywa się to "Sonety krymskie". Uczyłem się tego do œwitu". I deklamował nam do końca seansu sonet po sonecie. Zrobiłam mu kiedyœ na drutach sweter, był tak wielki, że obie z Marysiš wchodziłyœmy w ten sweter z łatwoœciš. Został w nim pochowany. Mama wczesnym latem pojechała na kurację do Truskawca, a ja zostałam w domu z Jadwigš i z Bibciem. Pewnego ranka przeczytałam w gazecie, że Teatr Narodowy przystšpił do prób sztuki Jerzego Zawieyskiego pod tytułem "Powrót Przełęckiego". Przypomniałam sobie, że kilka lat temu przyszedł do nas młody człowiek, bardzo nieœmiały, blady, o dziwnie żółtych włosach, i przyniósł swój utwór pod takim właœnie tytułem, napisany z pietyzmu, jak mówił, z proœbš o ocenę. Sztuka była okropna, mama przeczytała jeden akt i oddała mi do przeczytania resztę. Okropnoœć tej sztuki miała kilka przyczyn: dotyczyła osób, sytuacji, scenerii i spraw definitywnie przez Żeromskiego zamkniętych w jego sztuce "Uciekła mi przepióreczka". Nie dodawała nic, co by sprawę Przełęckiego posuwało naprzód, o ile to w ogóle byłoby możliwe. Te osoby, które u Żeromskiego żyły, działały, przez co sprawa rozwijała się logicznie, u Zawieyskiego snuły się po scenie przez trzy akty bez celu, a co najgorsze przemawiały językiem Żeromskiego, co robiło wrażenie nieznoœnego pastiszu. Kiedy młody autor przyszedł odebrać swój utwór i jego ocenę, powiedziałyœmy mu przy herbacie kilka zdawkowych słów o pietyzmie, wzruszajšcym wpływie pisarza i nadziei na przyszłe dzieła młodego autora. Cóż można było mu powiedzieć u nas w domu? Że w Konstancinie stała cała etażerka takich utworów, grafomańskich naœladownictw, smutnych "wyrostków robaczkowych Żeromskiego", jak mówił Mortkowicz? Takich wizyt miewałyœmy wiele, czasem wzruszajšcych, czasem irytujšcych. Ileż to osób próbowało przerabiać, dopisywać, naœladować Żeromskiego, kiedy nie mogły wydobyć ze siebie własnego głosu. Tak było i w tym wypadku. Teraz nagle zaskoczyła mnie i wzburzyła wiadomoœć o tych próbach w Narodowym. Zadzwoniłam do Kadena, który był wtedy dyrektorem TKKT. Powiedział, że sztuka będzie grana w dekoracjach identycznych jak w "Przepióreczce", że niektórzy aktorzy będš ci sami, między innymi Osterwa będzie grał Przełęckiego. Wydawało mi się to wszystko zupełnie niemożliwe, ale nie wiedziałam, jak ta sprawa wyglšda z zewnštrz, nie przez moje osobiste opory widziana. Pojechałam do Miriama, który był współautorem niedawno wydanego nowego prawa autorskiego. Tam dowiedziałam się, że to prawo broni autora dzieła przed korzystaniem ze stworzonych przez niego postaci, sytuacji, nazwisk, że z chwilš jego œmierci dzieło jego jest zamknięte i nikt nie ma prawa umieszczać jego bohaterów w swoich utworach czy dopisywać dalszych cišgów. Specjalnie w tej sztuce, tak definitywnie zakończonej słowami Przełęckiego: "Odchodzę i oko wasze mnie nie zobaczy". Powiedziałam Kadenowi, co o tym myœlę i co mi powiedział Miriam o prawnej stronie całej sprawy. Kaden wybuchnšł wœciekłoœciš, powiedział, że chcę burzyć pomnik stawiany Żeromskiemu i tym podobne bzdury. Zapowiedziałam wysłanie listu do TKKT z protestem przeciwko wystawianiu tej sztuki. Zaraz potem zadzwonił Solski, seplenišcy jak do dziecka: "Psijdzie na plóbę, odwoła plotest, wsistko będzie ładnie". List napisałam wedle wskazówek Miriama i Gustawa Beylina, specjalisty od prawa autorskiego. Wynikało z tego listu, że jestem w prawie przysłać na premierę komornika i zajšć sztukę, co by naturalnie położyło teatr finansowo i prestiżowo. List wysłałam i czekałam, co dalej. Oczywiœcie chodziło mi nie o ten krańcowy fakt sekwestru sztuki i nigdy bym się na to nie zgodziła. Miałam nadzieję, że teatr jednak opamięta się i zdejmie sztukę z prób, nie dopuszczajšc do żadnego skandalu. Minšł dzień, a następnego ranka, kiedy byłam sama w domu, wszedł Zawieyski. Był spłakany. "Wracam z grobu pani ojca" - powiedział na wstępie, a potem padłszy na kolana zaczšł łkajšc krzyczeć, że to on jest synem duchowym Żeromskiego, że go kocha bardziej niż ktokolwiek, że ja mu łamię życie, że zagradzam mu drogę do literatury i inne rzeczy, których słuchałam z najwyższym zawstydzeniem za niego, a już mężczyzna lejšcy łzy w tak nieopanowany, histeryczny sposób wydał mi się obrzydliwy. Byłam poza tym przestraszona tym wybuchem, nigdy nie widziałam jeszcze mężczyzny w takim stanie. Uspokajałam go jak mogłam, łagodnym głosem i słowami. Mówiłam, że tak czasem w życiu bywa, że nawet jak ktoœ kogoœ kocha, to to jakoœ Ÿle wychodzi, że on kocha Żeromskiego i ja go kocham, a jednak on chce tę sztukę wystawić, a ja myœlę, że nie powinien. Zaproponował mi, cišgle szlochajšc, że zmieni w tej sztuce nazwiska Przełęcki na Łęcki, Ciechocki na Kocki, a ja prosiłam go, żeby tego nie robił, bo to już będzie zupełnie fatalnie wyglšdało. Nagle jego nieznoœny płacz ustał. Wstał z podłogi i zupełnie innym, normalnym głosem powiedział: "Po raz ostatni pytam paniš. Cofa pani ten list czy nie?" Powiedziałam, że naprawdę ten list jest wyrazem mojego najgłębszego przekonania i nie po to go napisałam i wysłałam, żeby go po dwu dniach wycofać. "Dobrze", powiedział wtedy, "dziœ wieczór odbieram sobie życie i moja krew spadnie na pani głowę i pani dzieci". Nie miałam dzieci, ale sama œwiadomoœć tej krwi na mojej głowie była okropna. Kiedy Jadwiga wróciła z miasta z zakupami, zastała mnie w stanie skrajnej rozpaczy. Widziałam Zawieyskiego utopionego, płynšcego Wisłš pod naszymi oknami, przejechanego na kawałki przez tramwaj i wiszšcego na haku. Jadwiga sama zadzwoniła do Miriama, który trochę mnie uspokoił, zapewniajšc, że denat jest na pewno na próbie w teatrze. Tak też i było. Ale noc miałam znów okropnš, przepłakanš na biuœcie Jadwigi. TKKT, czyli Kaden, nie tylko nie wycofał sztuki z prób, ale ogłosił w prasie mój list dodajšc tym całej sprawie smaczku sensacji. W komentarzu napisał, że mama jest zachwycona sztukš, tylko ja rozrabiam jak pijany zajšc. Kiedy doszło do premiery, oczywiœcie żadnego komornika nie było, a sztuka zawaliła się z hukiem sama po dwu czy trzech przedstawieniach. Ludzie wychodzili podobno trzaskajšc krzesłami w połowie aktu. Mnie chodziło tylko o to, żeby się te dwie sztuki, dobra i mšdra z głupiš i niepotrzebnš, nie poplštały, żeby nikt nie tykał tego, co ojciec napisał i zamknšł na zawsze. W jakiœ czas potem byłam, żeby zobaczyć, co on dalej pisze, na sztuce Zawieyskiego pod tytułem "Życie Anny". Tak się to chyba nazywało. Cały czas miałam uczucie, słuchajšc tej sztuki, że jakoœ nie jest mi obca, że już tę opowieœć skšdœ znam. Nagle przypomniałam sobie, że jest to powieœć, którš czytałam kilka lat temu - "Dziwna historia Anny Spragg", nie wiem, czy amerykańskiego autora Louisa Bromfielda, w każdym razie tytuł tej powieœci był taki. Od tej afery z "Powrotem Przełęckiego" Zawieyski nie kłaniał mi się. Do mamy do Truskawca dochodziły dramatyczne słuchy od ludzi przyjeżdżajšcych z Warszawy, ale po powrocie przyznała mi rację, że trzeba było jakoœ zaprotestować. Natomiast w innej sprawie widziałam mamę prawdziwie oburzonš. Wyszła w tym okresie chyba druga po "Białych braciach" ksišżka Choromańskiego "Zazdroœć i medycyna", która narobiła wiele hałasu i z powodu swoich literackich wartoœci, i trochę plotkarskiego smaczku, bo pod postacie bohaterów ludzie podkładali nazwiska znanych nam wszystkim osób. Rozeszła się wiadomoœć, że Bohdziewicz chce kręcić film oparty na tej powieœci. I przyszło mu do głowy, żeby zapytać mamę, czy pozwoli mi zagrać w tym filmie rolę zdradzajšcej męża, operowanej przez pięknego chirurga-kochanka młodej damy. Był to pomysł wariacki i mama bardzo ostro odstawiła Bohdziewicza. Mama miała usposobienie łagodne i równe, toteż jej gniew był czymœ niezwykłym i dziwacznym. Jej wyglšd także oddychał spokojem, symetria włosów rozdzielonych nad czołem, proste brwi, łagodne różowe usta, głowa lekko uniesiona, jakby ten ciężki warkocz zwinięty na karku odchylał jej twarz do góry, spadziste ramiona i œliczne ręce spokojne i delikatne, wszystko w niej musiało zachwycać. Opowiadano mi, że pewnego razu byli oboje z ojcem na wielkim przyjęciu i przy stole siedzieli daleko od siebie. Obok ojca siedziała pani - kokietka, która przez całš kolację zabawiała go swojš osobš, rozwijajšc wszelkie możliwe stratagŠmes uwodzenia. Ojciec, grzeczny i elegancki, przyjmował te awanse spokojnie, a kiedy ta pani przechylajšc główkę zapytała go: "A czy ja się panu podobam? Czy ja jestem ładna?" - ojciec powiedział poważnie: "Cóż mam pani odpowiedzieć, tam naprzeciwko pani wisi lustro, proszę w nie spojrzeć. Sama pani osšdzi. A tam siedzi moja żona" - dodał po chwilce. Byli o siebie bardzo zazdroœni. Opowiadał mi tak pewien pan, który w młodoœci bywał w towarzystwie tych właœnie znajomych rodziców, którzy tworzyli często spotykajšce się grono: na jakimœ przyjęciu u państwa Szererów siedział ten pan w grupie osób obok mamy, którš się w głębi duszy nadzwyczajnie zachwycał. Było bardzo wesoło, ale ten pan w pewnym momencie poczuł wynikajšcy nie wiadomo skšd niepokój, potem po prostu strach, dziwne uczucie zagrożenia, tak silne, że rozejrzał się dookoła, nie rozumiejšc, co się z nim dzieje. W drugim pokoju siedział mój ojciec i przez otwarte drzwi nieruchomo patrzył na niego. Było w tym spojrzeniu coœ takiego, że ten pan wstał i przesiadł się gdzie indziej i już raczej unikał spotkania z rodzicami. Opowiedział mi to, kiedy po wielu latach byliœmy gdzieœ razem na przyjęciu. Mama za to często wstawała smutna i zmęczona rano i mówiła: "Znów miałam straszny sen o tatusiu. Że wchodzę do jakiejœ kawiarni i widzę, że on siedzi przy stoliku, ja do niego podbiegam i płaczę, i mówię mu - Stefciu, jak ty mogłeœ mnie tak zostawić bez wiadomoœci, na tak długo, a teraz mnie nie szukasz, tylko tu spokojnie siedzisz. A on mija mnie wzrokiem i mówi obojętnie: - Jakoœ nie miałem czasu". Ten jej sen powtarzał się zawsze, w wiele lat po jego œmierci, zawsze bolesny i dręczšcy, że on gdzieœ jest na œwiecie, tylko nie przy niej, że zapomniał. A przecież było właœnie na odwrót. Nie było go na œwiecie, ale kochał i czuwał, i gdzieœ tam był, skšd patrzył na nas. Ta niewidzialna obecnoœć była surowš miarš postępowania, razem ze zdaniem mamy tak często słyszanym: "Zrobisz tak, jak powinnaœ, sama wiesz dobrze, co wolno, a czego nie". Tymczasem powoli zbliżał się koniec studiów w Akademii, nie mogłam sobie wyobrazić, jak to będzie bez pracowni, bez stareńkich kolegów, bez œmiechu, który nas łšczył, durnych dowcipów, wzajemnej korekty, bardzo ulotnych i niewinnych spraw uczuciowych. Co prawda były i uczucia poważne. Władek Szomański kochał się w Marysi, Olga, rzeŸbiarka, która przyjechała do nas do Akademii znad Niemna, jasna i nieœmiała, kochała Zygmunta Gosienieckiego, a on jš. Mieli się pobrać po skończeniu Akademii. Zygmunt był trochę zamyœlony, trochę marzyciel. Szedł kiedyœ ulicš z Romanem Szałasem, który zapytał go: "Ile ty właœciwie masz sióstr, stareńki?" "Trzy", powiedział Zygmunt, poczem się rozstali. Ale po jakiejœ chwili Zygmunt dogonił Romana i powiedział: "Przepraszam cię, Romciu, cztery", i odszedł. W Ince Stankiewiczównie kochał się szalenie przystojny, nie bardzo z nami zwišzany kolega. Byli nad morzem i kiedy ten kolega dowiedział się, że Inka go nie pokocha nigdy, powiedział jej, że odbiera sobie życie i poszedł molem daleko, daleko w głšb zatoki i skoczył. Ale tam była płycizna i stanšł w wodzie po kolana. Zdaje się, że przestał chodzić potem do pracowni, bo Inka nam to powiedziała. Basia Lisowska i ja kłóciłyœmy się zawsze o Romana, bo jš podobno częœciej odprowadzał do domu, ale w podchoršżówce we Włodzimierzu Wołyńskim w swojej szafce miał fotografię mojš. Dobrze nam było ze sobš i dobrze w pracowniach, poza pracowniš liternictwa profesora Lenarta, który dręczył nas swoimi wymaganiami. Przepadaliœmy za to za profesorem Jastrzębowskim, jego elegancjš, dowcipem, œwietnymi pomysłami zadań, które nam proponował, jego zręcznymi rękami i kocim uœmiechem. Nie należałam do pracowni profesora Bartłomiejczyka, wszyscy najlepsi stareńcy tam byli i robili œwietne rzeczy, plakaty, papieroplastykę, grafikę użytkowš na znakomitym poziomie. Nie chciałam się z nimi za nic rozstawać. Tak jak nie znosiłam w gruncie rzeczy mojej pensji, tak Akademia była mi bliska, cieszyłam się idšc tam co rano. Niestety polityka właziła nam w rozmowy i myœli coraz natarczywiej. Hitler przestawał nas powoli œmieszyć, ludzie, którzy wracali z Niemiec, opowiadali zdumiewajšce rzeczy, jakiœ pan był na wiecu kobiet, do których przemawiał Hitler. Było to w gigantycznej hali, wypełnionej głowa przy głowie przez matki, żony, siostry czy córki tych, którzy polegli na wojnie. Ten fircyk z wšsikiem ryczał do nich o nowej wojnie, o tym, że majš oddać dla Rzeszy wszystko, co majš najdroższego, ze swoim i swoich życiem włšcznie, a one wszystkie jak w transie, jak w obłškaniu wycišgały do niego ręce, błogosławiły go, płakały ze szczęœcia, że go widzš, ryczały z nim razem, oddawały mu się na œmierć i życie. Co to było, nie można było zrozumieć. A w Hiszpanii toczyła się wojna, ludzie wyrzynali się, bombardowali otwarte miasta, bombardowali Prado w jakiejœ niezrozumiałej okrutnej próbie sił, ale przed czym? W tym czasie mama bardzo często widywała się z profesorem Konstantym-Kotem Krzeczkowskim i jego żonš paniš Romanš. My chodziłyœmy do nich, do ich œlicznego mieszkania na terenie ogrodów WSH, której rektorem był profesor Krzeczkowski. Pani Romana pokochała naprawdę mamę, a i mnie chyba, bo była dla nas czuła jak matka. To byli niezwykli, œwięci ludzie, inni oczywiœcie niż Beerowie, ale z tej samej rodziny przezroczystych, prostych, czystych, których słowa były mšdre, ważne, uczucia wierne i poważne, przekonania raz powzięte i uznane za słuszne były oddane na zawsze dobrej sprawie. Każde spotkanie z nimi było dla nas radoœciš, a oni przychodzili do nas na Brzozowš albo przyjeżdżali do Konstancina, żeby posiedzieć na tarasie, pooglšdać fotografie, popatrzeć na rękopisy ich ukochanego Żeromskiego, mówić o nim z miłoœciš jak o wzorze i nauczycielu. Czasem przyjeżdżał z nimi ich syn Bronek, sympatyczny, małomówny i bardzo harcerski. Ich mieszkanie na ostatnim piętrze jednego z domów WSH, otoczone tarasami, wesołe, ciasne od ksišżek i kwiatów, było zwykle pełne ludzi, którzy wszyscy lgnęli do państwa Krzeczkowskich. Aktorzy, młodzi muzycy grali tam i deklamowali, a oni czuli i uœmiechnięci przyjmowali wszystkich z radoœciš. U nich poznałyœmy profesora Henryka Kołodziejskiego, dyrektora Biblioteki Sejmowej, i jego niewyraŸnš żonę Julię. Profesor Kołodziejski miał równo ostrzyżonš siwawš szczotkę nad nastroszonymi brwiami, był bardzo sympatyczny. Kiedyœ, kiedy byli u nas wszyscy - państwo Krzeczkowscy, Kołodziejscy i chyba państwo Kipowie, poproszono mnie, żebym pokazała im zawartoœć moich szkatułek, w których były teraz już tylko ważne rzeczy - fotografie, papiery rodzinne, niektóre listy, paszporty, dowód osobisty i portfel ojca z tymi liœćmi laurowymi z wieńca uplecionego dla niego przeze mnie kiedyœ we Włoszech, testament, Polonia Restituta ze wstęgš i inne papiery i dokumenty, które były u nas albo dopłynęły do mnie w cišgu lat. Między innymi była tam mała broszurka, a raczej kajecik, zapisany wyblakłym, prawie żółtym atramentem, dotyczšca wolnomularstwa, prawdopodobnie służšca ojcu przy pisaniu "Popiołów" jako materiał i pomoc w rozdziale o loży masońskiej. Wzięłam tę ksišżeczkę i podajšc jš panu Kołodziejskiemu powiedziałam grzecznie: "A to pana pewnie specjalnie zainteresuje". Gafa była duża, bo nie powinnam była wiedzieć, czym on jest poza tš Bibliotekš Sejmowš. Na szczęœcie wszyscy zaczęli się œmiać, a pan Kołodziejski chwycił kajecik i nie oderwał się już od niego ani na chwilę do końca wizyty. Państwo Krzeczkowscy wrócili właœnie z Włoch, a my wybierałyœmy się tam, właœciwie pierwszy raz za mojego dorosłego życia, nie liczšc urodzin i rocznego tam wtedy pobytu, podróży z ojcem w 1923 roku i krótkiego pobytu w Wenecji i na Lido z mamš w drodze powrotnej z Genewy. Przygotowałam się solidnie do tego wyjazdu. Kończyłam historię sztuki u profesora Walickiego w Akademii i pożerałam "Żywoty cezarów" Swetoniusza jak najbardziej sensacyjnš lekturę. Cieszyłyœmy się na tę podróż nadzwyczajnie. Mama tak kochała Włochy, mówiła po włosku najczystszym toskańskim akcentem, znała miasta, znała literaturę, lubiła klimat i cieszyła się na to, że mnie będzie to wszystko pokazywać, otwierać przede mnš ten cudowny kraj. Ja mówiłam już jako tako po włosku i może trochę œmiesznie, bo zamiast czytać "Promessi Sposi" Manzoniego, uczyłam się na pamięć poetów włoskich, poczynajšc od "Hymnu" do "sora luna i frate sole" œwiętego Franciszka. Rozmawiałam po włosku z mamš i ciotkš Anielš, zapisałam się do Instutito Dante Alighieri, którego dyrektorem był pan Verdiani, przyjaciel ciotki Anieli. Dowiedziałam się wtedy o dramacie, jaki przeżyła ciotka Aniela podczas swojego pobytu we Włoszech na samym poczštku wojny. Znała ona tam i przyjaŸniła się z grupš artystów, zwišzanych z Papinim. Wœród nich był młody skrzypek niezwykle utalentowany, ulubieniec wszystkich, piękny i wrażliwy, nazywał się Vanicola. Ten Vanicola zakochał się w ciotce Anieli, tak jak Włoch może się zakochać - na zawsze i œmiertelnie. Nie był obojętny ciotce Anieli i wszystko było dobrze, póki nie rozwinęła się wojna. Wtedy ciotka porwała się i zostawiwszy Włochy i Vanicolę pojechała do Polski przez najrozmaitsze skomplikowane granice, żeby być z babciš, mamš i swoim mężem Janem. A Vanicola zastrzelił się na Capri na ławce, gdzie się żegnali, wysoko na skałach nad morzem. Czytałam listy Vanicoli, listy miłosne do tej starszej od niego, na zawsze odbiegłej kobiety i pomyœlałam, że chciałabym choć jeden taki list dostać kiedyœ. Ciotka Aniela nie mówiła o nim prawie nigdy i to, że mi te listy pokazała, było dla mnie cenne i byłam jej za to wdzięczna. Ja jš bardzo kochałam, nie można się z niš było ani przez moment nudzić, a i kłócić się z niš można było, jak z nikim. O malarstwo, o politykę, o ksišżki, o ludzi, kłóciłyœmy się do pasji, aż kiedy ja zaczynałam ryczeć, a ona dostawała czerwonych placków na policzkach i szyi. Mama nie brała prawie nigdy udziału w tych pryncypialnych awanturach, raczej się œmiała, a ciotka Aniela miała nieznoœny zwyczaj wychodzić nagle trzaskajšc drzwiami w momencie, kiedy miało się na końcu języka najlepsze, nie do odparcia argumenty. Namalowałam kiedyœ jej portret w białym płaszczu i czarnym kapelusiku z białym kwiatem i woaleczkš, z papierosem w palcach, nad filiżankš czarnej kawy przy okršgłym, marmurowym kawiarnianym stoliku. Wydobywałam się już wtedy po trosze z tych wdzięczuniów pracowni Pruszkowskiego, z tych sosików perłowomajonezowych, lekkich gustownych przecierek i sztucznie niedbałego nadmiaru oleju, siódmej wodzie po pracowni Krzyżanowskiego, wspaniałego malarza i portrecisty. Mama, kiedy była w Szkole Sztuk Pięknych, chodziła właœnie do Krzyżanowskiego, razem zresztš z Pruszkowskim, zanim pojechała do Paryża, do Grande ChaumiŠre. Tam poznała Picassa, który jš kilkakrotnie malował i rysował. Był od niej o jakieœ dziesięć lat starszy. Wszyscy się tam wtedy wzajemnie malowali, mama mówiła, że jeden z tych portretów przez Picassa malowanych nawet jej się podobał, siedziała bokiem z grubym czarnym warkoczem przewieszonym przez ramię. Ale nie poprosiła go o któryœ z tych portretów czy rysunków - "jakoœ nie" - mówiła. Na złoœć mnie, bo się wtedy za każdym razem łapałam za głowę z rozpaczš i zgrozš, myœlšc oczywiœcie o pienišdzach, o fortunie, co jš z kolei oburzało, jako dowód wstrętnej chytroœci i materializmu jej dziecka. Podobno ten portret z warkoczem istnieje gdzieœ w Ameryce, ktoœ nam o tym mówił, o reprodukcji w jakimœ katalogu, ale to nic pewnego. Mama nigdy póŸniej nie dawała się malować, znajšc tylu malarzy. Mnie także nie chciała pozować, mimo że jš o to wiele razy prosiłam. W pierwszej połowie marca wyjechałyœmy wreszcie do Włoch. Oczywiœcie nie samolotem, bo to z mamš nie wchodziło w grę, ale pocišgiem, jak kiedyœ z ojcem przez Wiedeń, Semering i Tarvisio do Wenecji. Przyjechałyœmy tam w nocy, wielki księżyc w pełni odbijał się w kanale przed stacjš. Nie chciało nam się szukać gdzieœ dalej hotelu, więc zaraz blisko zawiózł nas tragarz do locandy, zajazdu, gdzie zjadłyœmy œwietnš kolację i zaraz poszły spać w czystym i miłym pokoju na górze. Ale rano trzeba się było przenieœć gdzieœ bliżej centrum, czyli placu Œwiętego Marka, a nie wracać aż pod stację, zresztš mama zdecydowała, że locanda to nie miejsce na dłuższy pobyt. Żal mi było trochę tych uliczek bliżej stacji, gdzie w każdym oknie œpiewajš kanarki, a w nos bijš co chwila inne cudowne zapachy, smażonej oliwy, morza ze sklepów rybnych i skóry z warsztatów rymarskich. Ale znalazłyœmy miły hotel na Piazzetta del Leoni, właœciwie w załomku placu Œwiętego Marka, na wprost baru "Americano", gdzie w goršce dni chodziłyœmy na ice-cream-soda, a w chłodniejsze na zabaione, cudowny napój z jajek i marsali, goršcy i musujšcy. Dzwony z Bazyliki co prawda biły nam jakby w naszym pokoju hotelowym, ale za to jak blisko było wszędzie. Zaczęłyœmy bardzo solidnie zwiedzanie muzeów i koœciołów na zmianę z flanowaniem po uliczkach, mostach, nadbrzeżach kanałów. Zagłębiałyœmy się w ten gšszcz przejœć, przesmyków właœciwie nad czarnš wodš, w wiecznym cieniu, pod zatrzaœniętymi na głucho okiennicami domów. Powoli moje mniemanie o Wenecji zmieniało się, przestawałam zachwycać się niš jak cudownym, radosnym zjawiskiem, nieprawdopodobnš bajkš, przebogatym wybuchem pięknoœci. Zaczynała mi się pokazywać inna, czarna, niema i jakoœ groŸna. Zasypiajšc nie myœlałam już tylko o tym placu zalanym słońcem, różowych murach odbitych w niebieskiej wodzie, o obrazach widzianych w cišgu dnia. Siedzšc u Floriana czułam jš za sobš, obcš tej całej pięknoœci, innš i tajemniczš. Ale przeżywałam nieopisane zachwyty przed aksamitnš purpurowš szatš u Tintoretta, przed Tiepolo i jego genialnym pomysłem namalowania całego szeregu osób od tyłu. Zielone nieba Tycjana, blaski między chmurami, cudowna mała burza Giorgione, szczyt chyba kompozycji. Z trudem zawsze jednakowym, mylšc drogę wielokrotnie, przekraczajšc po parę razy te same mostki, docierałam wreszcie do Colleoniego. Wspaniały, na koniu równie pysznym jak on sam, okrutny - piękny i bezczelny, sam zupełnie. Zapatrzyłam się, zakochałam w nim na zawsze. Chodziłyœmy też oglšdać wiele razy Carpaccia, niezwykłš historię œwiętej Urszuli i jej 40 tysięcy dziewic. W œrodku tych dramatycznych przygód wzruszały mnie niezmiennie pantofelki œwiętej, ustawione grzecznie obok siebie pod łóżkiem, na którym ona spoczywa. Najmniej lubiłam wchodzić do San Marco, tak oœlepiajšco złotego, chociaż falista kamienna podłoga, wyżłobiona falami morskimi i stopami ludzi, jest czymœ przedziwnym. Za to konie, konie nad głównym portalem, ukochane konie ojca, nauczył mnie wtedy zachwycać się nimi i tak zostało, że gdziekolwiek byłam na placu czy na Piazzetta, czy pod Procuratoriami, zawsze do nich oczy obracałam. Mama opowiadała mi, kiedy siedziałyœmy u Floriana, że ciotka Aniela była w Wenecji, kiedy Campanila, ta stara, runęła w 1902 roku. Runęła na skos przez plac, tak, że poza Logiettš Sansovina nic nie uszkodziła. Oczywiœcie ciotki nie było wtedy na placu, bo nic by z niej nie zostało. Byłoby cudownie w Wenecji, gdyby nie wiadomoœć o Anschlussie, która spadła jak grom i przeraziła œwiat. Ale cišgle jeszcze, cišgle jeszcze te Niemcy, ten Hitler nie był traktowany zupełnie poważnie, mieliœmy, poza wyjštkami jak Słonimski, cišgle uczucie, że to przecież nie może być trwałe, nie może być serio, że się przecież œwiat nie może zgodzić na istnienie takich rzeczy w œrodku Europy, w œrodku XX wieku, że same Niemcy muszš się ocknšć i zrzucić z siebie tę bzdurnš ohydę. Nasz pobyt w tajemniczej, dwuznacznej Wenecji kończył się. Chciałyœmy być w Padwie, a potem zostać dłużej we Florencji. Padwa w deszczu, ale można spacerować i przyglšdać się jej spod nie kończšcych się arkad. Przyjechałyœmy tu właœciwie dla fresków Giotta, które oglšdane po szalonych niebach i latajšcych po nich postaciach Tycjana, Tintoretta i Veronese'a, po ich rozwianych szatach i gwałtownych gestach, po tym odurzajšcym bogactwie - przenikajš nagle skromnoœciš, spokojem, matowoœciš i tym uczuciem, które wtedy po raz pierwszy poznałam - że może istnieć kontakt między malarzem a patrzšcym, który pomija któršœ z faz tworzenia. Jest to jakby przechodzenie bezpoœrednie od myœli, zamysłu malarza, do oczu i uczuć patrzšcego, jak gdyby to patrzšcy był po częœci twórcš, jakby ten œwięty, prosty opis tej czy innej sceny był wspólny. To bardzo trudne do powiedzenia, ale zawsze i tylko przed Giottem mam to uczucie przybliżania się, skracania drogi, omijania spraw tematu i warsztatu. To uczucie ma zresztš ze sprawš warsztatu bardzo mało wspólnego. Oprócz kaplicy degli Scrovegni byłyœmy oczywiœcie przy grobie œwiętego Antoniego, do którego zawsze ma się jakiœ interes, bo w końcu cišgle się coœ gubi i wtedy on jest ostatniš nadziejš. Gęsty tłum wolno posuwa się wzdłuż absydy, gdzie za czarnš wygładzonš jak atłas płytš z czarnego kamienia leżš relikwie tego zacnego œwiętego. Modliłam się tam goršco, aby znalazło się to, co zgubię w przyszłoœci, bo akurat teraz nic mi się takiego nie zdarzyło. No i po kilku dniach w Padwie ruszyłyœmy nareszcie do mojego rodzinnego miasta, do Florencji. Urodziłam się właœciwie trochę poza miastem, w San Gervasio, w połowie drogi między Florencjš a Fiesole. Tam w œlicznym ogrodzie stała klinika, casa di cura, której fotografia wklejona była w księgę wycinków ojca. Zatrzymałyœmy się zaraz blisko stacji, na placu przed Santa Maria Novella, w hotelu, który może i byłby wygodny, gdyby nie to, że tuż obok na jego tyłach było kino, oczywiœcie dŸwiękowe, i strzelaniny westernów zaczynały się już od południa i trwały do północy. Byłam przeziębiona i musiałam kilka dni poleżeć. Nie widzšc filmu znałam go po paru seansach na pamięć i nienawidziłam z całej duszy. Mama szukała przez ten czas czegoœ innego i znalazła prędko zupełnie uroczy hotel - Palazzo Feroni na rogu Lungarno Acciaioli. Okna nasze wychodziły na Ponte Trinit…, piękny, potężny most ozdobiony szeregami białych figur, a pod tym mostem płynęło wšskim korytkiem żółte Arno, całe w piaskach i łachach. Hotel był œwietny, wygodny i spokojny. Na drugi dzień po naszym wprowadzeniu się tam zobaczyłam przez okno Tadeusza Przypkowskiego, opartego o balustradę Lungarno i rysujšcego nasz Palazzo Feroni. Myœlałam przez chwilę, że to niemożliwe, bo miał być przecież w tej chwili gdzieœ przy katarakcie Nilu, posłany tam przez Starzyńskiego, ale kiedy wniesiono nam do pokoju bukiet goŸdzików wielkoœci sporego dębczaka i przy nim maleńki kwadracik pergaminu ze znakiem zapytania poœrodku, wiedziałam, że to on. Złapał nas na dole, jakby nigdy nie było tej okropnej awantury w Warszawie. Nie chciałyœmy go widzieć, ale nie wytrzymałam i zapytałam go, skšd wiedział, że jesteœmy we Włoszech, we Florencji i w Palazzo Feroni. Odpowiedział, że nie doceniamy włoskiej policji. Zawsze powiedział coœ takiego, co musiało go w moich oczach obrzydzić, bo w końcu œwiadomoœć, że się było poszukiwanymi przez faszystowskš policję, nie była miła. Dokuczał mi jeszcze przez kilka dni, ale potem znikł, odwołany do Warszawy przez Starzyńskiego. Zaczęło się lube, powolne zwiedzanie Florencji. Mama była tu jak w domu, znała nazwę każdej uliczki, znała sklepy, znała nawet piosenki œpiewane w pewnych dzielnicach miasta, na przykład wesołš - "Le ragazze di San Frediano", chociaż mówiła, że to niezbyt elegancka dzielnica, te ragazze trochę malfamate. Chodziłyœmy i spacerowały, a wszędzie była z nami myœl i rozmowa, i opowiadania o ojcu, w muzeach, na ulicach, w kawiarniach i parkach. Z naszego pierwszego mieszkania po moim urodzeniu, na Piazza d'Azeglio 6, mama chodziła z wózkiem do Giardini Boboli na pewnš ławkę, z której był najpiękniejszy widok na cuppolone, różowš w niebieskim mieœcie. Na tej ławce kiedyœ usiadło dwu Polaków, jeden œwieżo z kraju, a drugi miejscowy. Ten miejscowy opowiadał dużo o życiu we Włoszech, o stosunkach i zwyczajach. "Na przykład, powiedział, spójrz na tę dziewczynę, co tu siedzi obok, one się tu rozwijajš o wiele wczeœniej. To nie do pomyœlenia u nas, by taka młodziutka dziewczyna jak ta już miała dziecko, a tutaj, sam widzisz". Mama miała wtedy już skończone, co prawda niedawno, dwadzieœcia lat, ale jej wyglšd istotnie był dziewczęcy. Mama nic nie powiedziała, ale bardzo zadowolona przyszła do domu. Pokazała mi także kino, w którym kiedyœ byli z ojcem. Film był przeraŸliwy, wielka małpa zakradała się przez balkon do mieszkania, w którym spało malutkie dziecko, i porwała je. Nagle oboje moi rodzice, nie mówišc nic do siebie, zerwali się ze swoich miejsc i przepychajšc się przez rzędy, każde w swojš stronę, wybiegli z kina i co sił w nogach pobiegli do domu. Ja, zupełnie nie porwana, spałam pod opiekš babci, Isoliny mamki i Arduiny kucharki. Nie przyznali się babci wcale, dlaczego tak nagle wpadli, tacy przerażeni. W Battistero oglšdałam chrzcielnicę po prawej stronie, gdzie mnie obmyto z grzechu pierworodnego, a w Municipio zapis mojego urodzenia z formułš "Cittadina di Firenze". Siadywałyœmy i w "Giube Rosse" i w "Birra Paszkowski", dwu bardzo starych kawiarniach, jeszcze z czasów ojca i ciotki Anieli i pobytów mamy z babciš. Albo przy stolikach na chodniku na Piazza del Duomo czy na Piazza Signoria, twarzš do Palazzo Vecchio i tego białego Dawida, którego nigdy nie lubiłam. Wspaniałe cassate albo spremuta, albo kawa czarna, dla mamy malutkie diabelskie espresso, a dla mnie cafe lungo, powoli spokojnie wypijane po wielogodzinnym chodzeniu, kiedy w muzeum zaczyna nagle boleć kark i ramiona, jakby się niosło ciężkie koromysła. Co to za przyjemnoœć siedzieć tak sobie wtedy, nigdzie się nie spieszyć, oglšdać ludzi, niebo, jakšœ architekturę œlicznš po drugiej stronie ulicy. A żeby się ochłodzić, podstawić ręce pod strumień wody przy Porcellino na Mercato Nuovo. Przy Ospedale dei Innocenti mama mówiła, że Isolina i Arduina tak samo zawijały mnie w długie lniane pasy, nie w pieluchy ani powijaki, ale tak jak te dzieci Della Robbia, i nosiły mnie, zwišzanš tak sztywno i prosto, trzymajšc mnie jednš rękš pod pachš. Na dodatek karmiły mnie czarnym chlebem rozmoczonym w goršcej oliwie, na co już ani babcia, ani ojciec nie godzili się absolutnie, kiedy to widzieli. Naturalnie muzea były najważniejsze i tam byłam codziennie. Robiłam notatki, zapisywałam coraz obszerniej, co widziałam i co na mnie największe w dniu zrobiło wrażenie. Marysia Skoczylasówna nazywała te moje kajety "Doznania i impresje Moniki", ale pisałam stale. Spotkanie z Boticellim, Piero della Francesca, z "Koncertem" Giorgione, z portretem Juliusza II, z Fra Angelico - z tysišcami obrazów, których każdy gest, wyraz twarzy, układ szat znałam od lat na pamięć - robiło na mnie wrażenie nowe i często wstrzšsajšce. Cóż znaczš w gruncie rzeczy reprodukcje, nawet najlepsze. "Chrzest Chrystusa" Leonarda da Vinci i Verocchia był kiedyœ zadanym mi przez Beerów tematem do rozmaitych opracowań kompozycyjnych i poszukiwań architektury tego obrazu. Teraz mogłam na niego patrzeć bez końca i niewinnie, po prostu zachwycać się nim. Był tam też skarb, do którego wracałam cišgle. W "Adoracji pasterzy" Van der Goesa stoi na ziemi mała martwa natura, kwiatek orlika we flakoniku, wišzka słomy, rozsypane drobne, nie zwišzane ze sobš przedmioty, na które nikt w tym tryptyku nie patrzy, a sš samš pięknoœciš. Po kolei chodziłam do Benozzo Gorroli w Palazzo Ricardi, do San Marco, żeby znów i znów siedzieć przed Fra Angelico, i do San Lorenzo. To chyba najpiękniejszy koœciół œwiata, ta prawie œlepa œciana, tak cudownie równoczeœnie żywa. A w œrodku Lorenzo z zasłoniętš twarzš: Quant'Š bella giovinezza che si fugge tuttavia Chi vuol esser lieto-sia Di doman non ce certezza. I Noc, skręcona dziwnie, œpišca na pięœci, z sowš pod kolanem: Caro m'Š il sonno Eppur l'esser di sasso Mentre che il danno e la vergogna dura Non veder, non sentir m'Š gran ventura Pero non mi destar. Deh, parla basso. Dreszcze chodziły mi po plecach, kiedy patrzšc na niš powtarzałam te słowa, zimne, tragiczne i odpychajšce. Dwie ksišżki towarzyszyły mi w tej podróży. Tom poezji włoskiej i "Dziennik podróży" Żeromskiego, wydany przez Mortkowicza, a opracowany przez Hankę Mortkowicz-Olczakowš, Ÿle zresztš i z nieskończonš i niezrozumiałš iloœciš błędów w każdej prawie cudzoziemskiej nazwie, cytacie czy nazwisku. Ale to nie było ważne, można sobie to było samemu poprawić. Najważniejsze było to, że chodzšc po mieœcie czy po muzeach, stajšc przed obrazem czy rzeŸbš, wiedziałam, co myœlał, co czuł, czy się zachwycał, czy nie, tak jakbyœmy stawali przed tym dziełem sztuki we dwoje, jakbyœmy się trzymali za ręce i razem patrzyli. Zresztš nie zawsze zgadzaliœmy się i to jeszcze wzmagało tę bliskoœć. A wszystko, każdy dzień tej jego podróży, czy zachwycał się pejzażem, czy zwiedzał muzea, czy słuchał muzyki, wszystko jest jakby nasišknięte jednš myœlš, przysłonięte jak dymem sprawami kraju, niepokojem, bólem, tš nieprzerwanš dršżšcš polskoœciš. "Przebywane odległe œwiaty, kraje słońca, morza, suchego powietrza, oliw i róż, cyprysów i kamelii, drzew, których nie ma w moim płaskim, œwierkowym kraju. Niosę w mózgu ziarenko szaleju, małš zapomnianš myœl o tym kraju. Nie tęsknię za nim, lecz go mam w sobie, jakbym miał w mózgu ziarenko szaleju. Ludzie mojego kraju! Iluż z nich nienawidzę i jak ich nienawidzę! Nigdy tak cudzoziemca nienawidzieć nie można, jak się nienawidzi podłego rodaka". Dlaczego tak strasznie dla mnie się stało, że go straciłam właœnie wtedy, kiedy zaczęłam dorastać. Gdybyœmy tu teraz byli razem, nie musiałby już tego ziarenka szaleju w sobie czuć, nie dręczyłaby go niewola, nie ma Smętka przecież, bylibyœmy szczęœliwi. Ale musiałby mi wytłumaczyć jaœniej, czemu w kaplicy Medyceuszów, widzšc pięknoœć nieopisanš tych kilku rzeŸb, nazywajšc je cudem, napisał, że równoczeœnie doznał uczucia odrazy i nazwał tę kaplicę siedliskiem pychy. Czy nie wszystko jedno, z czyjego rozkazu i dla kogo powstały, skoro sš i istniejš i œwiecić będš wiecznie najczystszym œwiatłem pięknoœci? Czy nie mógł nigdy zapomnieć, nie mógł zachwycić się bez reszty obrazem Boticellego, zapachem kwiatu pomarańczy czy uœmiechem etruskim tak zupełnie, żeby nic nie istniało poza tym choć przez chwilę, do łez, do dreszczu, który spływa po plecach ze szczęœcia, że się żyje i że się to może widzieć i czuć. Był tak strasznie wrażliwy, ale zawsze były w nim te dwie równoczeœnie płynšce rzeki. Ale gdyby był tu teraz z nami, zanurzyłby się w tym wszystkim otaczajšcym nas i nie byłby już "chory na Moskali". Bo nasz kraj jest wolny, wolny ze swoimi wszystkimi wadami, głupotš, tysišcem niedoskonałoœci, które on widział zawsze tak boleœnie dokładnie. Ale jest wolny i silny, czujemy go za sobš, z daleka, jak mocne oparcie. Jakaż to zmiana szczęœliwa od tamtych czasów, kiedy ojciec musiał co krok w tych swoich notesach pisać, patrzšc na Florencję i Fiesole z San Miniato: "Lasek cyprysów bardzo starych i wysokich dookoła koœciółka na podgórzu. Cudne to, lecz oto coœ nieznoœnie tęsknieje do lip u nas". W kwietniu zapisał: "Na wystawie nowoczesnej sztuki. Polskiego działu wcale nie ma, podobnie jak nie ma Polski". A 1 maja: "Dziœ wieczór do Fiume. Uczucie tęsknoty do kraju. To pierwszy maja. Cóż to jest, cóż to jest". A potem: "Morze wzburzone, wicher dmie. Wszystkie wieœci z kraju złe". Gdybyż wiedział, jak ja w tych samych miejscach mogę być szczęœliwa, szczęœliwa całkowicie. Myœlę czasem, że to sš moje najszczęœliwsze dni w życiu, ale ta œwiadomoœć uchroni mnie może w przyszłoœci od kwaœnego bólu, zazdrosnego wspominania dobrej przeszłoœci. Teraz jestem szczęœliwa i wiem o tym. Być młodš, zdrowš, ładnš, być po raz pierwszy we Włoszech, wszystko to co dzień widzieć, wybierać sobie, przebierać w tych pięknoœciach, móc się tym wszystkim podzielić z młodš, mšdrš, delikatnš matkš, być w zgodzie ze œwiatem, w przyjaŸni z ludŸmi spotkanymi nawet na krótko, cóż to jest innego, jak nie dar losu? Przebiega po mnie czasem strach przed tymi wojnami, myœl o tym, co się dzieje w Hiszpanii, uczucie niedowierzania przy czytaniu gazet i słuchaniu tego, co wywrzaskujš ci dwaj szaleńcy. Zdumienie, że œwiat poważnie traktuje obu tych błaznów. Kiedyœ od rana byłam w Duomo. W chłodnym œwietle patrzyłam, siedzšc w ławce, na obu kondotierów, Ucella i Andrea del Castagno, kiedy w ciszę prawie zupełnš tego koœcioła, poranny spokój i chłód kamienia, gruchnšł znienacka i ze wszystkich stron równoczeœnie, przez wszystkie drzwi, przerażajšcy, dudnišcy wrzask mowy Mussoliniego. Echo tych krzyków leciało po całym koœciele, głoœniki z zewnštrz, dookoła Duomo, powtarzały niezrozumiale ten zwielokrotniony ryk. Warczało w nim jedno dosłyszalne wyraŸnie słowo - guerra, guerra, guerra. To było obrzydliwe i brutalne wdarcie się w nerwy, w uszy, w ten spokój dookoła. Przeraziłam się nagle, nie było ucieczki od tego, kiedy zbliżałam się do kolejnych drzwi, ryk wybuchał z jeszcze większš siłš. Mieszkałyœmy we Florencji przez miesišc, tak jakoœ powoli, spokojnie, nie po turystycznemu, chociaż cišgle zwiedzajšc, ale bez żadnego poœpiechu, zaliczania i gwiazdek w "Guide Bleu". Ale czekał nas Rzym. Trochę nam było żal zostawiać Florencję i ten nasz tryb życia tutaj, jej parne ciepło, różowe zachody słońca z przezroczystym Monte Morello i bliższš, cudownš, bardziej różowš cuppolone, œliczne ulice z najpiękniejszymi sklepami z bieliznš i biżuteriš, ukochanych bliskich w muzeach, z którymi trzeba się było żegnać. Przyjechałyœmy do Rzymu wieczorem i zamieszkałyœmy w hotelu "Santa Chiara" na tyłach Panteonu. Rozpakowałyœmy się, zjadłyœmy kolację i mama, zmęczona, została w pokoju, a ja na chwilę wyszłam na niewielki plac przed hotelem. Nie było tam dużo œwiateł, poœrodku stał kamienny słoń niosšcy na plecach obelisk. Szumiała i pluskała gdzieœ niedaleko fontanna. Stanęłam bez ruchu i nagle poczułam, że dotarłam do jakiegoœ celu. Już nigdzie dalej nie chcę jechać. Straciłam tyle czasu w tamtych miastach, zamiast lecieć, biec tutaj czym prędzej, być tu od poczštku. Dwa uczucia miałam w sobie równoczeœnie. Spokój i radoœć, że już dojechałam, takie zakończenie biegu, a przy tym niecierpliwoœć, popędzanie czasu, złoœć na tę noc tak głębokš i długš, która mi przeszkadza teraz, zaraz iœć tu wszędzie, w każdš ulicę, w każdš stronę, zaczšć od razu zjadać, pić, wšchać ten Rzym, tak, okazało się, upragniony. Zakochałam się w nim od pierwszego oddechu, nie widzšc go. Wróciłam do hotelu i jakoœ przebyłam tę noc do rana, liczšc godziny do wyjœcia. Ale trzeba było umieœcić się gdzieœ na dłużej. "Albergo Santa Chiara", pełne szalonego ruchu księży rozmaitych szarż, którzy tam mieszkali, nie nadawało się na dłuższy pobyt. Nie byłyœmy tu same, mieszkał wtedy w Rzymie pan Aleksander Kociemski, Maciej Loret z rodzinš, bywał często pan Kołtoński, wszystko znajomi jeszcze ojca z dawnych czasów i oni może pomogli mamie w znalezieniu czegoœ wygodnego. W końcu zamieszkałyœmy na viale Regina Margherita, tuż za mostem, na rogu Federico Cesi. Była to dzielnica elegancka, tylko bardzo hałaœliwa, bo przechodziły tamtędy tramwaje, skręcajšce ze zgrzytem w stronę mostu. Ale nie tylko dzielnica była elegancka. Apartament należał do bardzo starej damy, hrabiny Roero di Cartanze. Jej rodzina, jedna z najstarszych w Piemoncie, została pozbawiona przez Mussoliniego wszelkich dóbr ziemskich, zamków i dominiów należšcych do nich od jakiegoœ tysišca lat. Wszystko, co jej pozostało, to ten apartament, w którym wynajmowała pokoje, i bratanek, który był Wielkim Koniuszym Koronnym w Casa di Savoia i mieszkał w pałacach kwirynalskich. Pani Roero była malutka, szalenie elegancka i nie przyznajšca się za nic do ruiny, w jakš popadła dzięki Mussoliniemu. Powtarzała stale, œlicznie się uœmiechajšc, że jest zupełnie zrozumiałe, że wszyscy powinni być równi, że niemożliwe było ich bogactwo, nieskończone posiadłoœci, których przestrzeni nawet nie znała, podczas gdy inni, obok, cierpieli biedę i nic nie mieli własnego. Mussolini miał stokrotnie rację, konfiskujšc im te dobra. Potem oglšdała się, czy służšca nie słyszy, i mówiła z czarujšcym wdziękiem: "Mais que voulez vous, on voit bien qu'il est fils d'un paysan, le pauvre cher homme". Przepadała za coca-colš, która wtedy właœnie wchodziła w modę, i wieczorami grała ze mnš w crapette, bardzo zmyœlnš grę karcianš. Opowiedziała mi kiedyœ pewnš historię ze swojej młodoœci, bardzo typowš dla Włochów. Majšc dwadzieœcia lat zakochała się do szaleństwa w jakimœ swoim kuzynie i aby zdobyć jego wzajemnoœć, poszła do koœcioła San Agostino, gdzie jest cudami słynšca "Madonna del Parto" Sansovina. Nie jest to tylko patronka szczęœliwego połogu, ale opiekunka wszystkich w ogóle spraw kobiecych, zwłaszcza sercowych, miłosnych. RzeŸba jest cudowna, z żółtego ciepłego marmuru, matka silna i pogodna trzyma na rozstawionych kolanach sporego chłopaczka. Oboje promieniejš zdrowiem i siłš. Cały koœciół San Agostino, wszystkie kolumny, œciany, ołtarze obwieszone sš szklanymi szafkami i najpiękniejszš biżuteriš œwiata, składanš tu przez wieki jako wota dla tej cudownej Madonny. Ona sama iskrzy się cała i lœni w œwiatłach œwiec, wydaje się, że porusza się i oddycha. Na każdym palcu ma pierœcionek, na ramionach bransoletki, na piersi najcudowniejsze kolie i naszyjniki, na głowie diademy i przepaski z kamieni. Otóż panna zakochana w kuzynie poszła do braci zakonnych tego koœcioła i na intencję spełnienia swojej proœby ofiarowała Madonnie naszyjnik z pereł, który, powiedziała spuszczajšc oczy, był istotnie bardzo piękny. Był widocznie tak piękny, że podczas uroczystej mszy został zawieszony na szyi cudownego posšgu. Madonna wysłuchała błagania panienki i spełniła proœbę. Młody kuzyn zakochał się w pani Roero, tylko że tymczasem jej się odmieniło, spodobał jej się ktoœ inny i nie zależało jej już tak bardzo na tym właœnie panu. Poszła wobec tego do koœcioła San Agostino i zażšdała od braci zakonnych zwrotu pereł. Moja słowiańska pokorna wiara zbaraniała. Tak jakby ktoœ ofiarował wotum Matce Boskiej Częstochowskiej, a potem chciał je z niej zdjšć, bo mu się odwróciły chęci. Powiedziałam pani Roero, że mi się to wydaje zupełnie niemożliwe, a ona zwyczajnie rozzłoœciła się, nie tyle na mnie, co na Madonnę. Trzepnęła rękš w stół i powiedziała: "Dałam, bo byłam głupia, ale ona powinna była wiedzieć lepiej, co jest dla mnie dobre. On nie był odpowiedni, po co zrobiła, że się zakochał?" Jeszcze na ostatek zapytałam, czy bracia jezuici oddali jej te perły. "Nie" - powiedziała ponuro. Tej wiosny przyjechał do Rzymu Hitler. Trudno opisać, co się w mieœcie działo. Na via Nazionale było wtedy sporo domów wyburzonych albo częœciowo rozebranych dla rekonstrukcji. Te miejsca zostały zastawione płóciennymi ekranami, na których wymalowane były bramy, okna i balkony. Ulice, którymi miał przejeżdżać, zostały opróżnione z ludzi mieszkajšcych od frontu. Podwójne kordony wojska i policji oddzielać miały chodniki od jezdni. Wszędzie ryczały głoœniki nadajšce tysišczne rozkazy i zarzšdzenia. Dużo było aresztowań, a grupy studentów i Żydów wywiezione zostały do baraków poza miasto. Hitler miał przyjechać pocišgiem na stację zbudowanš specjalnie w tym celu gdzieœ w okolicy Ostii, wieczorem. Siedziałyœmy w dużym towarzystwie na kamiennym tarasie po lewej stronie Pałacu Kwirynalskiego, w skrzydle, gdzie mieszkał bratanek koniuszy. On sam był w pałacu w œwicie króla, ale cała rodzina siedziała z nami, żeby zobaczyć ten przyjazd. Cały plac i pałac oœwietlone były oœlepiajšco reflektorami, a poœrodku, w czarnych szykach, zmieniajšce co chwila układ grupy Fascio i Balila, pokaz zmechanizowanej sprawnoœci, bezmyœlnej, doskonałej musztry. Żółte mury pałacu obcišgnięte przez wszystkie piętra czerwonymi pasami płótna ze swastykš w białym kole poœrodku. Cały Rzym oblepiony zresztš tymi sztandarami, tym koszmarnym znakiem. Widziałam to już parę razy w Gdańsku w lecie, kiedyœmy jeŸdziły nad morze. Z każdym rokiem było tego coraz więcej, coraz swobodniej rozwieszały się wszędzie te wstrętne czerwone pasy zabijajšce architekturę i wszelki kolor miasta. Ale tu w Rzymie to było po prostu nie do zniesienia. W pewnym momencie, kiedy, jak nam powiedziano, pocišg Hitlera wjechał na stację i on sam stanšł na rzymskiej ziemi, gruchnęły armaty i zaczęły bić wszystkie dzwony w Rzymie. To było wprost okropne, upokarzało to miasto, nie mogłyœmy sobie wyobrazić, żeby ktoœ mógł się oœmielić wydać takie zarzšdzenie. Tylko Œwięty Piotr i koœcioły Watykanu milczały. Wreszcie przy wrzaskach komend, błyskach nożów wzniesionych przez oddziały dziecięce Balili, w huku armatnim wjechał na plac samochód z Hitlerem. Mała królina, Vittorio Emanuele III, wyskoczyła przed portone na dole i tam powitała tego błazna. Mussolini czekał na niego na górze w salonach, które było widać przez otwarte balkony. Po wielokrotnym machaniu rękami w faszystowskim pozdrowieniu padli sobie w objęcia, a potem wyszli wszyscy trzej na balkon, aby przywitać się z ludem Rzymu, dokładnie wyselekcjonowanym. Widzieliœmy ich bardzo dokładnie, nasze balkony były na tej samej wysokoœci. Ci dwaj panowie naprawdę robili miny. Dwaj aktorzy z nie wiadomo jakiej złej sztuki, robišcy przygnębiajšce wrażenie. Na drugi czy trzeci dzień mama została zaaresztowana na rogu via Condotti i Piazza di Spagna przez karabinierów i policję w cywilu. Zaprowadzono jš do bramy i tam ostro zażšdano przyznania się, co niesie w paczce, skšd idzie i dokšd. Mama z poczštku nie bardzo chciała się przyznać, ale wobec nacisku policji wyznała, że w paczce jest nugat. Co było prawdš. Wobec tego puszczono jš wolno, ale jak to mama, została w tłumie ludzi zepchniętych pod œciany i œciœniętych tam przez karabinierów. Okazało się, że w sklepie z luksusowš bieliznš dziecięcš na Piazza di Spagna Hitler ze œwitš kupuje wyprawkę dla właœnie urodzonej córki Goeringa. Przyjrzała się Adolfowi dokładnie. Okazało się, że był wyraŸnie rudawy i jeszcze bardziej blady i paskudny. Dni jego pobytu w Rzymie były stracone dla zwiedzania, ulice pozamykane, policja wariowała, można było tylko łatwiej dostawać się do najbliższych koœciołów albo kršżyć po dalszych od centrum dzielnicach. Moje zachwycenie Rzymem rosło. Miałam dużo czasu, nie układałam sobie specjalnego planu, wsiadałam w tramwaj i jechałam tam, gdzie mnie zawiózł. Circolare Destra i Circolare Sinistra wiozły mnie do San Paolo Fuori Le Mura albo na Trastevere, żeby gdziekolwiek wysišœć i chodzić, gubišc się zupełnie. Jazdy i spacery były najpierw, zanim zaczęłam układać sobie jakikolwiek plan zwiedzania muzeów. Wchodziłam tylko do koœciołów i wybierałam je do póŸniejszego dokładnego poznania. Ale już zaczynałam mieć miejsca od razu ulubione, wybrane, do których wracałam co kilka dni. Jednym z najpiękniejszych był park Celimontana tak blisko Colosseum, wysoko nad termami Caracalli, pusty i trochę dziki, zaroœnięty ogromnymi liœćmi akantu, pachnšcy rozgrzanymi igłami pinii i kwiatem pomarańczy. Tam na ławce przy murze odpoczywałam po olbrzymich spacerach, układałam dalsze, grzałam się w lekkim wietrze po chłodzie koœciołów. Gianicolo nie było już takie piękne, chociaż widok był zachwycajšcy. A raczej, gdyby nie koszmarny monument Vittorio Emanuele II, ta biała niezmierna kupa marmuru, la torta, która leżała poœrodku rozłożystego miasta, tak w oddaleniu delikatnego w kolorze i rysunku kopuł. Jak to się mogło stać właœnie tutaj i w bliskoœci Kapitolu i Forum Romanum? Na Forum znalazłam miejsce przecudne, małe Ÿródło bijšce w pobliżu domu westalek. ródło Juturny, nimfy, zaroœnięte było krzewami lauru i oleandrów tak gęsto, że trudno je było znaleŸć, trzeba było cicho stanšć i poznać je po głosie wody. Jeden z posšgów westalek miał zatarte na cokole imię, bo je zhańbiła, ale posšg był zbyt piękny, aby go zniszczyć z zemsty za niegodny czyn. Więc stoi wœród swych towarzyszek pięknie na wieki uczczonych niema i nieznana. Często też chodziłam od Porta San Paolo na Monte Cestio, do dziwacznej piramidy i dalej za niš leżšcego cmentarza ewangelickiego, tak samo cichego i szumišcego eukaliptusami. Jest tu grób Shelleya, z którego ojciec miał na pamištkę wšski i ostry liœć eukaliptusu zamknięty w kopercie. Ale jeszcze bardziej wzruszył mnie grób Keatsa, kamień w wysokiej trawie, na którym napisane sš słowa, o które prosił przed œmierciš. "Here lies one whose name was writ in water". I nic więcej. Niedaleko sš cudowne koœcioły, Santa Sabina, Santa Saba i Santa Prisca. U dominikanów w Santa Sabina sš wieczorem o szóstej odprawiane codziennie nieszpory, podczas których dwa szeregi czarno-białych braci dominikanów œpiewajš pieœni gregoriańskie. W tym prostym, surowym koœciele, niczym prawie nie przyozdobionym, cudownym tylko swojš własnš architektonicznš pięknoœciš, jak nagi piękny człowiek, ta muzyka œwięta i niewinna jest darem bożym, który przyjmuje się z pokorš i łzami. Popołudnia i wieczory tam przebyte, wyjœcie potem i widok na ciemniejšcy Rzym pod zielonym zachodnim niebem, kiedy słońca już nie ma, ale powietrze jest jeszcze jaskrawe i czarne palmy i cyprysy szeleszczš i chwiejš się w powiewie ponentino, cóż może być lepszego na œwiecie. Kiedy odwrócić się od miasta w dole, twarzš do ciemnego nieba nad Palatynem, wschodzi tam już księżyc. Nie sš potrzebne modlitwy. Powtarzam sobie: "Cosa fai tu, luna, in ciel, dimmi che fai silenziosa luna?" Wszystko to jest jedno: muzyka, niebo, księżyc, Leopardi, dzień dzisiejszy, dzień jutrzejszy, może jeszcze piękniejszy. Moje zwiedzanie jest właœciwie błšdzeniem, wychodzę rano bez planu, tyle że nie wchodzę jeszcze do muzeów, nadal jadę albo idę przed siebie. Co za spotkania! Taka uliczka Pie'di Marmo, wšska i kręta, na końcu której stoi marmurowa stopa giganta, przejœcia, vicolo wokoło takie, że można dotknšć rękami obu czarnych, grubo ciosanych kamieni domów. A trochę dalej minšwszy Panteon wychodzi się nagle na idealny owal Piazza Navona, minšwszy uliczkę Cinque Lune, aby w drugim końcu zobaczyć tajemniczego Pasquina, od którego ciężarne kobiety odwracać się powinny, jeœli nie chcš urodzić kalekiego potwora. Idšc do Santa Maria in Trastevere miło zatrzymać się na wyspie na Tybrze przy klasztorze Fate Bene Fratelli, skšd jest widok na obie strony miasta. A w końcu jak rozkosznie jest przecišgnšć się przez całe Corso od Piazza Venezia do Piazza del Popolo, stać przed wystawami sklepów, przed wylotami ulic, albo skręcić w via Condotti i majšc przed oczami koniec jej, zamknięty schodami Trinit… dei Monti, w słońcu i kwiatach na końcu tej przebogatej i ciemnej ulicy - wejœć do "CafŠ Greco" na cudownš cafe con panna montata. Mama nie chodziła po mieœcie tyle co ja. Lubiła zawsze dłużej poleżeć, poczytać w łóżku po œniadaniu, poza tym miałyœmy tu doœć dużo nowo poznanych albo dawniejszych znajomych. Kuzynami mamy byli państwo Janikowscy. On był charg‚ d'affaires rzšdu polskiego przy Watykanie, a babcia Brońcia była jego chyba ciotkš. Była to sympatyczna para, zbierali namiętnie małe bršziki etruskie, posšżki, fibule, drobne fragmenty rzeŸb. To był bardzo piękny zbiór i niełatwo było do niego dojœć. Opowiadał mi pan Janikowski, co mu się kiedyœ przydarzyło na poczštku jego kariery zbieracza, niedługo po ich przyjeŸdzie do Włoch. Zjawił się u niego pewnego dnia chłop gdzieœ z okolic Rzymu, który miał kawałek ziemi i uprawiał tam swojš winnicę. Powiedział panu Janikowskiemu, że kopišc w tej winnicy wygrzebał coœ, co może mu się spodoba albo przyda. Była to przepiękna biała marmurowa ręka, oczywiœcie częœć jakiegoœ posšgu. Janikowski oszalał, ale naturalnie nie mógł zaczšć tam szukać, bo wszystkie wykopaliska objęte były ochronš, było to prawo wydane niedawno przez Mussoliniego. Wszystko, co zostało wykopane czy znalezione, stanowiło własnoœć państwa. Aby upewnić się, że chłopina nie pójdzie gdzie indziej, Janikowski oczywiœcie kupił fragment rzeŸby, a poza tym wydzierżawił od chłopa całe pole z winnicš. Znalazłszy zaufanych i dobrze opłacanych ludzi, pewnej nocy, rozstawiwszy warty, przy œwietle latarni rozpoczšł kopanie we wskazanym miejscu. Istotnie, on i jego pomocnicy wydobyli z ziemi cudnej pięknoœci posšg bogini. Wszystko to kosztowało fortunę, ale rzeŸba stała ukryta w mieszkaniu państwa Janikowskich i napełniała ich tajnym szczęœciem, dopóki pan Janikowski nie spotkał pewnego rzeŸbiarza, który w zaufaniu opowiedział mu o swoich zarobkach, które ma do spółki z właœcicielem winnicy. RzeŸbiarz, zdolny niezwykle, przez parę miesięcy kuł swojš Wenus, potem na rok co najmniej, albo i dłużej, zakopywali jš w ziemi, utršciwszy jej przed tym jakšœ częœć ciała, poczem chłopina szedł do upatrzonego zbieracza-neofity i ryba zawsze brała. To było na poczštku, teraz pan Janikowski był prawdziwym specem od bršzów etruskich i swój zbiór miał zamiar oddać jakiemuœ muzeum. Byłyœmy, wielokrotnie u Janikowskich na przyjęciach, na których bywał zawsze podsekretarz stanu przy Santa Sede, Monsignore Pacelli. Miał cudownej urody ręce i oczy tak przenikliwie czarne i palšce, że wydawało się, że może nimi wypalić dziurki w człowieku. Pani Janikowska poœwięciła się całkowicie sprawie beatyfikacji czy może kanonizacji królowej Jadwigi. Toteż na mniejszych zebraniach bywało tam grono pań tak pobożnych i uduchowionych, że nie dziwiłabym się, gdyby co pewien czas miewały stygmaty. Poznałyœmy także państwa Loretów, dawnych znajomych ojca. Stale mieszkali w Rzymie w pięknym mieszkaniu na via Vittoria i mieli jedynego syna, od którego urody można było dostać zawrotów głowy. Ten syn coœ robił w ambasadzie polskiej na via delle Botteghe Oscure, gdzie także byłyœmy wiele razy na rozmaitych rautach i herbatkach. Nasz ambasador pan Wysocki niespecjalnie przypadł nam do gustu. Chyba nie nauczył się włoskiego, nie bardzo znał nazwy dzienników wychodzšcych we Włoszech i powiedział nam w zaufaniu, że kiedy umarł marszałek Piłsudski, to on musiał wstawać w nocy do rozmaitych telefonów, a on takiego wstawania po prostu nie znosi. Bóg z nim, miał za to znakomitych urzędników, którzy stali się moimi miłymi towarzyszami wycieczek, balów i zwiedzania. Zwłaszcza bardzo polubiłam Jana Szeliskiego. Był szalenie, a nawet trochę przesadnie elegancki, œwietnie zawsze ubrany, bardzo muzykalny i oczytany. Troszkę mu dokuczałam, bo jego biały buick, w którym się raczej leżało niż siedziało, jego białe jedwabne ubrania, białe panamy i zamszowe buty odrobinę mnie œmieszyły i męczyły, ale wiedziałam, że jest wprost znakomitym autorem raportów i œwietnie w tej ambasadzie pracuje. Był tam też wesoły attach‚ wojskowy, Romeyko, ten mniej mi się znów podobał z przeciwnych niż u Szeliskiego powodów. Żaden z tych panów oczywiœcie nie mógł się równać z naszymi stareńkimi z Akademii, ale było z nimi przyjemnie. Kiedyœ wracałam do domu z jakiegoœ wieczornego przyjęcia, odwożona przez Szeliskiego. Przejeżdżaliœmy koło Colosseum, w którym jeszcze nie byłam, bo jakoœ nie pocišgała mnie ta szczerbata skorupa. Ale była pełnia księżyca i pomyœlałam, że teraz trzeba to właœnie zobaczyć. Poprosiłam Szeliskiego, żeby stanšł, a ja zajrzę do wnętrza i zaraz wrócę. Uważał to za głupie, ale zatrzymał się i zostawiłam go. Weszłam między pierwsze łuki, w pasy cienia i œwiatła księżyca i głębiej, nad czarnš studnię areny. Okršżyłam jš i weszłam wyżej i dalej od wejœcia, i jeszcze wyżej, aż znalazłam miejsce, skšd widok był nieopisany, ta nieruchomoœć, białe œwiatło i czarne otchłanie, i cisza, to odebrało mi dech po prostu. Usiadłam i patrzyłam, jakbym wsiškała w ten ogrom bez ludzi, jakby cały œwiat zamknšł się w tym tylko miejscu. Usłyszałam z daleka głos Szeliskiego. Raz i drugi zawołał mnie z zewnštrz, ale nie odezwałam się, a kiedy wpadł do œrodka, wysiadł już z tego białego wygodnego samochodu i wycierał swój biały smoking o kamienie i ciemne przejœcia, pomyœlałam, że dobrze mu zrobi szok wywołany myœlš, że zginęłam w Colosseum jak pierwsi chrzeœcijanie. Biegał i hukał jak sowa wyżej i niżej, coraz bardziej przeraŸliwie, dosyć długo, aż poszłam cicho do auta i dałam mu znać klaksonem, że jestem. Kiedy wyszedł, wyglšdał o wiele mniej nieskazitelnie, ale o wiele milej, chociaż nie mógł mówić z wœciekłoœci. Zastałam tu w Rzymie Elżunię Wilderównę, naszš kochanš koleżankę z Akademii, która przyjechała trochę wczeœniej i chodziła na rysunek do pracowni pewnego rzeŸbiarza i profesora. Był to pan Eleuterio Riccardi, przyjaciel i towarzysz z tej samej grupy malarskiej, co Carr… i Sironi. Oni przeszli z okresu futuryzmu w ten wspaniały, surowy, wzbogacony realizm, a profesor Riccardi zaczšł rzeŸbić, opętany kompletnie technikš, tajemnicš, doskonałoœciš wyrazu rzeŸby etruskiej. Pracownia jego była mniej więcej w połowie via Margutta, w domu opartym o ostry stok Pincio. Okazało się, że ma żonę Polkę i córkę Gemmę, także uczšca się u niego rysunku. Elżunia mieszkała na samym poczštku via Margutta, na wprost wylotu krótkiej via Aliberti na via del Babuino. Znalazłam tam pensjonat na drugim piętrze u pani Marii Pulcini. Namawiała nas bardzo na przeniesienie od Marchesa Roero di Cortanze, gdzie nam się, prawdę mówišc, trochę nudziło, na tę via Margutta, do dzielnicy i do nazwiska trochę mniej wykwintnego. Via Margutta była wšska, ciemna, pełna warsztatów stolarskich, zakładów odlewniczych, stolarzy fabrykujšcych sztuczne antyki, pieców ceramicznych ukrytych w głębokim cieniu pomieszczeń, otwartych szeroko tylko od strony ulicy. Wyżej były pracownie malarskie, w głębi wysoko zbudowanych cortile stały przed pracowniami rzeŸbiarskimi najrozmaitsze twory i bloki kamienia i marmuru. Ulica była głoœna od tej nieustannej pracy, ruchliwa i wesoła. Maria Pulcini przyjęła nas, jakby tylko nas brakowało jej do zupełnego szczęœcia. Miała ponad czterdzieœci lat, była wysoka, ciężkawa, ale zgrabna, miała pięknš poważnš twarz rzymskiego senatora i syna równie wysokiego jak ona, 16-letniego Franco, dla swojej wielkoœci nazywanego Francone, bardzo poważnego. Natomiast Maria, z tš twarzš i postaciš, skłonna była do wszelkich błazeństw, szop i wygłupów. Prowadziła pensjonat także dla zabawy, przyjmujšc tylko osoby, które jej odpowiadały. Mieszkało tam z dziesięciu lokatorów, przeważnie malarzy, studentów architektury, jeden muzyk, jeden młody lekarz. Wszyscy właœciwie byli młodzi i nieustannie skłonni do popierania jej w tych niewinnych rozrywkach. Nieœmiała Elżunia rozkwitła tam nadzwyczajnie, a my nadałyœmy się od razu, zajmujšc ogromny pokój z ceglanš podłogš i wielkš poœrodku stufš, piecem naftowym, na którym wspaniale upiekły się moje nowe buty. Były tam dwie dziewczyny do pomocy, Gina i Lina, które nic nie umiały, cišgle dusiły się od œmiechu i wszystko w kuchni przypalały. Ale Maria gotowała cudownie, wszystko właœciwie robiła sama, a kiedy stawała wielka i matczyna nad dużym stołem, gdzie siedzieliœmy wszyscy dookoła, i z olbrzymiej michy stojšcej przed niš wycišgała wysoko, wysoko do góry nie kończšcš się, złotš dymišcš kaskadę spaghetti, wszyscy wzdychali, jedni ze szczęœcia, a inni, jak ja, z rozpaczy, że przecież nie mogš tego wszystkiego zjadać. Ale Maria mówiła do dziewczyn: "Senta, un filo solo" i waliła nam na talerze górę pachnšcš basilico, czosnkiem i pomidorami. Było to towarzystwo bardzo przypominajšce stareńkich z Akademii. Przede wszystkim prawie wszyscy uczyli się jeszcze i mieli poza tym to samo niewinne poczucie humoru, ochotę stałš do zabaw, ale i młodzieńczš powagę w pewnych sprawach i zajadłoœć w bronieniu swoich przekonań. Nie było tam chyba ani jednego obojętnego głupca. Przejmowaliœmy się swoimi wzajemnymi działaniami, jeden drugiemu robił korektę jego prac, egzaminy przeżywane były wspólnie. Kiedy Mimi La Cavera, młody Sycylijczyk, jedyny chyba bardzo bogaty z domu, miał zdawać kolejny ważny egzamin na architekturze, odprowadziliœmy go wszyscy do tramwaju i oblepiliœmy amuletami i œwiętymi obrazkami. Ale zaraz wrócił. Okazało się, że w tramwaju zupełnie pustym, bo wszyscy z niego uciekli, siedział stary ksišżę Massimo, który miał mal'occhio i był porta-sfortuna, nieszczęœliwy starzec z siwš brodš, którego syn odebrał sobie życie. Koło pustego pałacu na Corso Vittorio Emanuele, gdzie mieszkał sam, nikt nie przechodził po tej stronie ulicy. Cały Rzym go znał i wiedział "to" o nim. Mimi zobaczył go, wysiadł i wrócił do domu. Nie mógł przecież po tym spotkaniu ryzykować zdawania egzaminu, wszyscy to rozumieli. Kiedy zamieszkałyœmy na via Margutta, przyjechała tam do nas niespodziewanie, jak zwykle, ciotka Aniela. Szczęœliwa, że znów była z nami i znów w Rzymie. Bardzo prędko po jej przyjeŸdzie zjawiła się jej dawna znajoma, osoba o tak niezwykłej brzydocie, że od samego patrzenia na niš można było dostać migreny. Była rzeŸbiarkš, mieszkała trochę w Rzymie, trochę w Paryżu. Nie wiem, jak było w Paryżu, ale w Rzymie, niestety, ona także znana była wszystkim jako porta-sfortuna. Może z powodu tej szkaradnej twarzy, chyba tak, bo nie była to zła osoba, nawet bardzo z siebie zadowolona. Musiała nie wiedzieć, że jest porta- sfortuna, bo ten, kto o tym wie, musi być bardzo nieszczęœliwy. Jej pierwsze przyjœcie do nas pewnego wieczora wywołało popłoch w całym domu. Kiedy Lina weszła z tacš i zobaczyła jš siedzšcš przy stole, postawiła tacę na ziemi, uciekła do kuchni i odmówiła wejœcia do stołowego, a kiedy ja z Szeliskim wyjeżdżałam po kolacji do pracowni rzeŸbiarza Paszyna, a ta osoba życzyła nam dobrej zabawy, stuknęliœmy się natychmiast z innym samochodem i cały kosz pełen szklanek, kieliszków i butelek, który wieŸliœmy na to party, roztrzaskał się w drobny mak. W kilka dni póŸniej siedziałam z tš paniš w "CafŠ Greco" na kawie, w pierwszej sali, pełna słowiańskiej beztroski. W pewnym momencie coœ mi zaczęło przeszkadzać, jakiœ w powietrzu dŸwięk, nieznany i dziwaczny. Odwróciłam od niej głowę i zobaczyłam, że wszyscy mężczyŸni w pierwszej i drugiej sali siedzš i patrzš na nas, a każdy z nich kręci na palcu pęk kluczy, co w sumie powodowało ten dziwny hałas. We Włoszech dotknięcie kluczy albo jakiegokolwiek metalowego przedmiotu, jak wiadomo, odczynia urok. Wszyscy oni, łšcznie oczywiœcie ze starymi kelnerami, kręcili te klucze na palcach, patrzšc na mnie z żalem i politowaniem, a niektórzy stukali się nieznacznie palcami w skroń. Żal im było mojego życia i młodoœci. Kiedy spotyka się nagle kogoœ takiego z mal'occhio, a nie ma się kluczy, trzeba zrobić palcem tajemniczy znak, wysunšć ze zwiniętej pięœci drugi i pišty palec i skierować je do ziemi, strzšsajšc kilkakrotnie. Złe fluidy złapane w ten sposób idš wtedy do ziemi. Bardzo też dobrze jest nosić na sobie coœ czerwonego. Maria nosiła czerwone halki, a kiedy ktoœ wydał jej się podejrzany na ulicy, łapała oburšcz za spódnicę i machnšwszy niš błyskawicznie pokazywała ršbek tej halki. Mnie, kiedy się urodziłam, natychmiast zawišzały Izolina z Arduinš czerwonš tasiemkę na przegubie ręki. Pomaga też oczywiœcie noszenie un corno, rożka z korala czy koœci. Trzeba się jednak wystrzegać zrobienia tego gestu palcami w widoczny sposób wobec mężczyzny, bo może to być zrozumiane, że się go ma za cornuto, czyli rogacza, a jest to najcięższa obraza w œwiecie. Włoskim œwiecie. Powoli zmieniałam tryb życia w Rzymie. Było to życie zresztš podzielone na kilka drobnych, niepodobnych do siebie okresów, nawet w cišgu dnia. Rano chodziłam do muzeów, włóczšc się zresztš po drodze przez dzielnice i koœcioły, których jeszcze nie znałam. Po południu szłam do pracowni profesora Riccardi, gdzie nie zważajšc na moje triumfy warszawskie, zasadzona zostałam do rysunku aktu, a nawet gipsów, rysowania ucha albo ręki kolegi siedzšcego obok. Słuchałam przy tym rozmaitych opowieœci profesora o jego poszukiwaniach, odkryciach i domysłach na temat technik w malarstwie, rzeŸbie i garncarstwie etruskim. Profesor Riccardi chciał za wszelkš cenę otrzymać z pieca ceramicznego czarnš glinkę, z której wypalane sš buccheri etruskie, ta czarnoœć nie dawała mu spokoju. Sam lepił swoje rzeŸby tak jak oni, z jednš pięœciš wewnštrz rzeŸby, a drugš wycišgajšc formę. Zrobił właœnie i wypalił znakomity portret Elżuni. Ale czarnoœci swoim wazom nie mógł dać, pomimo że jeŸdził po glinkę w rozmaite etruskie zakštki i dodawał do niej to, co tam właœnie i wtedy mogło się znajdować. Jego pracownia przypominała mi nastrojem pracownię ukochanych Beerów. Tylko że tu ogromna œciana z brudnych szyb szeroko otwierała się na wšski pasek jakby tarasu czy ogródka wysypanego żwirem, a naprzeciwko zbity mur prastarego bluszczu szedł do góry, aż do skraju Pincio. W tym bluszczu, pod nim, była jakaœ rzeŸba, z której do malutkiej vasca ciekła cienkim strumyczkiem woda. Naokoło stały wielkie donice ze starymi oleandrami i gardeniami. Wszystko tam było bardzo stare, a na szafach, w ogródku nad wodš, na progu i na stołach siedziały ogromne, nieruchome, wieczne koty, patrzšce na coœ, czego my nie widzimy, słyszšce nieznane głosy. Te koty niepokoiły mnie tam zawsze, poza tym było dobrze. Riccardi i jego żona byli czuli dla nas wszystkich, pracowaliœmy naprawdę. Przychodziły tam czasem porysować rozmaite osoby, ale stale była Elżunia, ja, pani Barberini, Mario Motta, malarz, Giancarlo Airoldi, architekt. Pewnego razu zjawił się bardzo młodziutki chłopak, nieœmiały i cały za duży. Przyjechał z Wenecji, gdzie jego ojciec miał sklep z papeteriš. Przywiózł ze sobš tekę plansz, rysowanych piórem, przeważnie kompozycji architektonicznych. Powiedział, że ojciec dawał mu te papiery, pióro i atrament. Nazywał się Mario Vedova. Te rysunki były cudowne, jego wyobraŸnia, przy tej skromnej technice, tak szalona, pewnoœć, mšdroœć, nieogarnięta swoboda - tylko Wenecja mogła wydać takie dziecko, z jej architektury mogły się wysnuć te inne, nie istniejšce miasta, pałace i katedry. Oszaleliœmy zupełnie, Elżunia dostała goršczki, Riccardi powiedział mu, że może u niego mieszkać w pracowni i pracować, ale że go niczego uczyć nie będzie, bo nie œmiałby uszkodzić tej cudownej wyobraŸni jakimikolwiek wskazaniami czy uwagami. Pani Riccardi karmiła go i opierała, wszyscy chodziliœmy koło niego ostrożnie, pełni podziwu i czułoœci. Okazało się, że przed przyjœciem do pracowni profesora Riccardi był w Akademii Sztuk Pięknych i na jakichœ kursach czy wykładach rysunku i malarstwa, ale nigdzie nie został, bo profesorowie uważali, że nie nauczš go niczego mšdrego, a popsuć mogš łatwo. Więc siedział tu na via Margutta, rysował co chciał, miał po prostu miejsce, spokój i atmosferę odpowiedniš do pracy i takich życzliwych ludzi dookoła. Był bardzo nieœmiały, trochę dziki, młodszy od nas wszystkich i młodzieńczo niezgrabny. Trzymał się trochę z daleka od tego nieco zwariowanego towarzystwa, które się składało z lokatorów Marii i uczniów profesora. Od domu Marii do pracowni było zaledwie kilka starych kamienic, jak wszystkie na via Margutta opartych o stromy stok Pincio. Cała ulica była jakby dalszym cišgiem pracowni. Przechodziło się koło wystawionych na œrodek rzeŸb, obrazów opartych o mur, wysuniętych z wewnštrz warsztatów, znało się po trosze wszystkich. W porcelanowym siusiadle wmurowanym w œcianę domu, z bocznymi tylko zasłonkami, zawsze stał ktoœ, bez poœpiechu załatwiajšcy swojš potrzebę, w zamyœleniu oparty rękš na bocznej zasłonie, kto spokojnie odprowadzał wzrokiem każdš przechodzšcš dziewczynę i posyłał za niš pochwalne stwierdzenie "bella pupa", co, nim poznałam lepiej język, peszyło mnie i martwiło, bo zawsze miałam się za za grubš, ale mama uspokoiła mnie. Pupa to lalka, a nie tamto. Ta grupka młodzieży œwietnie się czuła i bawiła razem. Ale pewnego dnia Maria otrzymała telefon, że chcš u niej wynajšć pokój na dłużej pewni państwo, Anglicy, bardzo zamożni. Wiadomoœć była od męża Marii, który był dyrektorem trzech największych hoteli w Rzymie: "Grand Hotelu" na via Nazionale, "Ambasciatori" i "ABC" na via Veneto. Tego męża nigdy nikt nie widział, Maria nigdy o nim nie mówiła, a jeœli już, to z najwyższym zachwytem. Mieszkali osobno, Francone był z matkš, musiał to być jakiœ facet szalenie serio ten mšż i bardzo zapracowany. Maria trochę się zmartwiła, że taka stara para Anglików, że może nie będzie się im podobało albo nie będš pasowali. Państwo ci przyszli o umówionej godzinie, Gina i Lina wprowadziły ich do hallu i wyszła do nich Maria. Miała na sobie ubranie z jakiegoœ balu kostiumowego, w rozpuszczonych włosach zawišzanš ogromnš różowš kokardę, króciutkš sukienkę całš w falbanki, nie zasłaniajšcš potężnych ud, białe skarpetki i lakierki zapinane na pasek na płaskich obcasach. Był to widok potworny, przy tej twarzy Rzymianina, poważnej i ciężkiej, przy jej wzroœcie i zgrabnej, ale zwalistej budowie, to ubranko dziewczynki było i straszne, i koszmarnie œmieszne. Przy tym Maria bardzo uprzejmie i godnie powitała tych biedaków, chciała pokazać im pokój, omawiać warunki i zwyczaje domu. Ale ewentualni lokatorzy, trzymajšc się blisko siebie, bladzi i milczšcy, wstali i twarzami nie odwracajšc się od Marii, przesunęli się do korytarza i wypadli na schody. Byliœmy dalej sami i swobodni. Często, kiedy Ginie i Linie nie udawał się obiad, bo na przykład włożyły do garnka nie wypatroszonš kurę i dom wypełniał się zaduchem gotowanego łajna, szliœmy wszyscy do pobliskiej trattorii na via della Croce. Nazywała się "Re degli Amici", miała znakomite i tanie jedzenie; duża salka prosto z ulicy za koralikowš zasłonš w otwartych drzwiach, bufet i z osiem stolików przykrytych czystym zawsze papierem. Podawał do stołu młody brat właœciciela trattorii - Peppino. Peppino był znawcš historii papieży, miał sporš bibliotekę dotyczšcš tego tematu, a poza tym kochał Polaków i chciał jechać do Polski. Kiedy zaczęliœmy tam przychodzić - Elżunia, cosi bionda e fragile, ja, una bella pupa, Marysia Skoczylasówna z mężem Leszczyńskim, Bohdan Urbanowicz, młody pan Rapacki, jakaœ panna Zglińska, najmilszy stareńki Romcio Szałas, którego znalazłam raz w hallu na krzesełku u Marii - wszyscy ci młodzi weseli ludzie zajmujšcy prawie wszystkie stoliki tak zachwycili Peppina, że zaczšł rujnować interesy brata. Przynosił nam najdroższe potrawy wcale przez nas nie zamawiane i brał za nie idiotycznie niskie ceny, napychał nam kieszenie owocami, siedział z nami przy stoliku zamiast obsługiwać innych goœci, nalewał wino z innych butelek do karafek na vino da tavola, niektórym z nas krajał mięso na talerzu i karmił widelcem po kawałeczku. Bardzo go wszyscy kochali, a on uczył się od każdego po polsku, una lingua molto strana, i powtarzał do siebie: proszę, troszkę, groszek, broszka, brzuszek, gruszka, proszek. Wszyscy się œwietnie tam zawsze czuli, jedna tylko ta panna Zglińska odstawała jakoœ od nas, mniej się œmiała i nawet siadała osobno. Ale kiedyœ weszła, kiedyœmy już wszyscy byli, i przeszła przez salkę do swojego stolika. Nagle wszyscy zaczęli się szalenie œmiać, a ja nie wiedziałam dlaczego. A to okazało się, że ta cicha pannica ma tak znakomity talent imitatorski, taki zmyœlny sposób podpatrywania, że to jej przejœcie przez salkę to byłam ja, każdy mój krok i ruch, trzymanie głowy i ršk przy chodzeniu. Potem czekaliœmy już na niš za każdym razem, żeby zobaczyć, co nam nowego, a właœciwie kogo pokaże. Bohdan Urbanowicz jak dawniej w Akademii przyglšdał się nam poważnie i raczej smutno, im większe były wygłupy, tym poważniej i smutniej. On także, tak jak mama, spotkał się z Hitlerem nos w nos, kiedy rysował na Palatynie, i przysięgał, że fhrer ma oczy wariata i jest rudy. Tymczasem ten rudy wariat szalał po Europie, w cudownym wiosennym Rzymie przelatywał po nas nagle dreszcz przerażenia przed tym co ma, co może się zdarzyć. Musio, jak czule mówiła o Mussolinim Elżunia, zaczynał za Hitlerem wprowadzać antyżydowskie ustawy, ale Włosi nie zwracali na to uwagi. Wiedzieliœmy, że jeden z naszych przyjaciół u Marii był Żydem, może najmšdrzejszy i najpoważniejszy z nas, młody lekarz, Faldini. Poza swoim fachem był mistrzem Włoch w szabli i z ršk Musia otrzymał w nagrodę srebrnš szablę. Jednš z najlepszych rzymskich restauracji była "Ristorante da Piperno", gdzie chodziliœmy na najcudowniejsze jedzenie - carciofi alla giudea - nadziewane ziołami, smażone w oliwie i przesišknięte do dna miękkiego i delikatnego serca żółtym zapachem basilico, estragonu i rozmarynu. Po takiej kolacji, po winie dei Castelli, bladożółtym, aż zielonawym i pachnšcym jak kwiat, wracaliœmy do domu przez puste ulice, idšc œrodkiem i oglšdajšc linie starych dachów, czarne na tle gwieŸdzistego nieba. Tej linii domów wzdłuż ulic na tle nieba nie można było oglšdać inaczej, jak w nocy, bo w dzień za duży był ruch i nie można było chodzić œrodkiem. Na wracajšcych póŸno czyhała w oknie na górze Maria i wylewała na nas dzbanek wody. Ale nie robiła tego, kiedy wracałam z ambasady albo z pojedynczym pachołem cumowym. Miałam ich kilku, najpiękniejszy był Loret, a najbardziej uparty, wyskakujšcy z ciemnego załomka bramy albo zza rogu domu był pewien commandatore, nie najmłodszy i nie najładniejszy, ale za to zupełnie opętany fascino slavo, słowiańskim czarem kobiet z dalekiej północy. Na mnie spadło trochę tego czaru w spadku po pewnej Rosjance, którš kiedyœ do szaleństwa kochał mój obecny commandatore. Ta kobieta-demon, opowiadał mi, była ruda, miała zielone oczy, paliła długie cygarety, którymi przypalała mu nos, mówišc do niego równoczeœnie niskim głosem po rosyjsku: "Ja was gluglu". Tak mówiła ta wampirzyca. Powtarzał mi te fascynujšce słowa wiele razy, bo także byłam z dalekiej północy i miałam fascino slavo. Szeliski wybrzydzał na wszystkich moich pachołów, nawet na pięknego i arystokratycznego Blasco Lanza, adiutanta Ciano, z którym jeŸdziłam na nocne dansingi w "Ambasciatori" albo "Basilica Ulpia". Lubiłam jeŸdzić póŸnym wieczorem na via Appia patrzeć na kołyszšce się w ciemnej głębi tysišce robaczków œwiętojańskich, pływajšce w górę i w dół, aż zaczynało się kręcić w głowie. Trzeba także było odwiedzić posšg kobiety, stojšcy po prawej stronie drogi. Żeby mieć szczęœcie w miłoœci, należało jš pocałować w usta, ale nie było to łatwe, bo stała doœć wysoko, w drobnych krzakach i ziołach po kolana. Wspišwszy się na jej kamiennš podstawę musiało się jš chwycić za szyję, żeby się utrzymać. Spacer po kamieniach via Appia, po głębokich koleinach wyjeżdżonych w tych głazach przez wieki, w ciszy i zapachu traw, z nie zagasłš jeszcze smugš zielonego zachodu za plecami, w wiaterku lekkim i mokrym, jakby z przeczuciem morza, jakie to było cudowne. Szeliski tylko nigdy nie chciał ze mnš tam jechać, bo bał się, że zechcę przelecieć się po akwedukcie albo wleŸć do œrodka Cecilli Metelli i znów nie będzie mnie mógł znaleŸć. Toteż do Ostii najmilej mi było jeŸdzić samej. Miałam tam swoje miejsce ulubione, gdzie nie było nikogo poza jaszczurkami. Na małej kwadratowej łšczce, pachnšcej rumiankami i miętš, między szeregami zburzonych domów, z których zostały tylko wejœcia i zarysy pokojów, stała sama jedna, biała rzeŸba. Może podtrzymywała coœ, bo była prosta i wysoka. Ta postać bez głowy miała dwa ogromne skrzydła, złożone, idšce od szyi aż do pięt. W ich spokojnym geœcie, w ułożeniu piór był wypoczynek i ład równoczeœnie, te pióra i fałdy sukni były lekkie i cienkie. Siedziałam tam i rysowałam jš wiele razy, zawsze od nowa tknięta zachwytem przed tš samotnš pięknoœciš pod ogromnym niebem. Rysowałam też teatr. Białe stojšce kolumny i czarne twarde korony pinii za nimi, piony i poziomy przeciwstawione sobie tak doskonale. Białe piony i czarne poziomy. Znalazłam tam w Ostii pół rozbitej lampeczki oliwnej z okopconym dziobkiem na płomyk, œliczne, pasiaste, pršżkowane szkiełko z rozbitej czareczki, kawał liœcia akantu z białego marmuru, najrozmaitsze skorupki i uszka, rodzaj ozdobnego glinianego jakby kieliszka do jajka i dziwny okršgły przedmiocik, jakby płaskš szpuleczkę z dziurkš w œrodku. Janikowski powiedział, że może to być coœ zwišzane z przędzeniem. Z tym liœciem marmurowym znalazł mnie custode i kazał to oddać, bo Mussolini zarzšdził, żeby wszystkie scavi rejestrować i chować, ale kiedy powiedziałam mu, że przecież lepiej, żeby to było u mnie, szanowane i kochane, niż żeby leżało w pokrzywach z kupš innych odłamków, przyznał mi rację. Do nich zawsze można jakoœ przemówić. Ale nie do wszystkich. Coraz częœciej widywałam Mussoliniego wyskakujšcego na balkon w Palazzo Venezia. Niemożliwie œmieszna postać z tym gestem głowy, z wysuniętš szczękš, wsparty pod boki, z kiwajšcym mu się nad brwiš czarnym chwoœcikiem czapeczki. Mowy jego składały się głównie ze stwierdzeń: "Siamo di ferro" albo "vinceremo", co potem można było spotkać na każdym kawałku muru, płocie i zakręcie drogi z dodatkiem: "Duce a sempre ragione". Byłoby to komiczne, gdyby nie to, co działo się w Abisynii i w Hiszpanii, gdyby nie podobał mu się tak bardzo Hitler, gdyby Balila nie hodowała małych dzieci z nożami wzniesionymi w górę, gdyby nie zaczynał przeœladować Żydów i wysyłać intelektualistów na Lipari. Najważniejszš sprawš była dla niego od pewnego czasu wystawa œwiatowa w przyszłym 1939 roku, dla której zbudował całe nowe miasto między Rzymem a morzem. Już można było oglšdać plany i projekty tego EUR, a drugš sprawš był podbój Albanii i przyłšczenie jej do Włoch. Ta biedna malutka królina w wysokiej czapie wojskowej zawsze spadajšcej na nos, spod której wystawały ostre kocie wšsiki - jakim jeszcze zostanie obcišżony tytułem po tym, kiedy został Imperatore d'Ethiopia? Za to Regina Elena, wyższa od niego o głowę, biuœciasta i to, co się nazywa frontowa, zniesie wszystko, skoro już nauczyła się jeœć widelcem i nożem. Piękny ich syn Umberto był nie tak dawno przyczynš skandalu, kiedy zakochał się w pięknej Polce, pani Helenie Makowskiej. Wcišż te niebezpieczne Polki, Słowianki, ze swoim groŸnym czarem. Umberto chciał się z niš żenić czy uciekać, aż jš wyrzucili z Włoch bez prawa powrotu, a on ożenił się z brzydkš i suchš, którš zdradzał na prawo i lewo. Tak to bywa. Czytanie gazet robiło się coraz cięższe, mama niepokoiła się i kupowała całš dostępnš prasę francuskš i polskš, ale nasza ambasada uspokajała jš, Szeliski i Romeyko nie wierzyli w wojnę, bale i zabawy trwały, polska przyjaŸń z Włochami trwała, z wielkimi uroczystoœciami nazwano jednš z najwspanialszych alei na Pincio - viale Pilsudski. Mniej teraz chodziłam po mieœcie, za to czas wydzielałam sobie, poza pracowniš, na muzea, bo teraz przyszła ich pora. Moje przyjaciółki i moje pachoły cumowe w kraju podejrzewali mnie, że się w kimœ w tym Rzymie zakochałam. A ja się zakochałam w nim samym, z przerażeniem myœlałam o rozstaniu, a ze szczęœciem budziłam się co rano, że on jest dookoła mnie, że go zaraz zobaczę, że mój cały dzień jest dla niego. Poza tš wielkš miłoœciš do Rzymu, całego, były poszczególne, równie silne. W Museo delle Terme był Apollo znaleziony w Tybrze, żółtawy, z lekko rozchylonymi rękami, długie kosmyki włosów wiły mu się cienko na karku i szyi aż do ramion, jakby naprawdę mokre. Linia jego pleców była samš pięknoœciš. Niedaleko niego głowa Minotaura, zbrużdżone czoło zwierza i oczy tak strasznie bolesne, że strach na nie patrzeć. Młody, chytry i mšdry, w niebieskiej czapeczce, Antonello da Messina w Villa Borghese. Przecudowne Museo di Villa Giulia, objawienie etruskie, już na pewno na całe życie zachwyt nad nimi, nad rysunkiem na wazach, urnach miedzianych i lustrach, malarstwem z najpiękniejszš zieleniš œwiata - i rzeŸba, ci panowie i panie uniesieni na swoich sarkofagach z uœmieszkiem podwiniętym do góry i rękš zatrzymanš w pół gestu. A ponad wszystko Apollo z Veio, idšcy z trochę pochylonš głowš, z tajemnicš, z siłš, z jemu tylko wiadomš radoœciš. Na to muzeum przeznaczałam całe tygodnie. I na rozmowy z Riccardim, tyle o nich wiedzšcym. Jak żarłok, który ma przed sobš w perspektywie wspaniałe jedzenie, wstawałam co rano z tym bogactwem możliwoœci w głowie. Mogę iœć do Villa Giulia i poœwięcić całe rano na poznanie wszystkich zielonych lusterek, polerowanych z jednej strony, a z drugiej ozdobionych rysunkiem, cienkš białš liniš wtopionym w zielony metal, tak zachwycajšco prostym, niezachwianie doskonałym. Albo może odwiedzić innš mojš miłoœć tutaj - Innocentego X w Palazzo Doria. Najwspanialszy portret na œwiecie. Kiedy byłyœmy tam we dwie z Elżuniš, a żadnego custode ani turysty w okolicy nie było, przelazłyœmy obie przez sznur, czerwony aksamitny wałek, który oddziela go i broni przed takimi jak my. Stanęłyœmy przed nim bardzo blisko, mogłyœmy zobaczyć każde dotknięcie pędzla, jego drogę po płótnie, kierunek położenia farby. Takie to genialnie proste, skromne, kolory nieliczne, czyste - z tak bliska można się dowiedzieć tyle - nie o wyniku, jak z daleka patrzšc, ale o chwili, kiedy ręka pracowała. Bardzo długo, wodzšc oczami po każdym centymetrze płótna, uczyłyœmy się od tego największego na œwiecie nauczyciela. Potem obie z najgłębszym uwielbieniem pocałowałyœmy bardzo lekko to œwięte płótno. To już było zupełnie niedopuszczalne. Chodziłam też bardzo często do innego boga malarstwa. W Palazzo Barberini wisiały dwa małe wšskie płótna El Greco: "Boże Narodzenie" i "Chrzest Chrystusa". W jednym i drugim fruwajš po niebie anioły. Jeden z tych aniołów tak się w powietrzu wykręcił, że malarz, który go w tym momencie zobaczył, nie poddał się pokusie namalowania rozwiniętego, urodziwego skrzydła w całej jego szerokiej pięknoœci piór i koloru. Z pleców anioła wyrasta wšska prosta linia, przekreœlajšca skoœnie całe jego ciało, rzut pionowy tego skrzydła. On tego anioła widział. Żeby to namalować, zobaczył go w tym jedynym momencie krótkiego uderzenia o powietrze. Jedno pocišgnięcie pędzlem, jednym kolorem, bez wdzięku i idealnie prawdziwe. Jednak droga wydeptana przeze mnie z domu prowadziła na Kapitol. Zawsze trochę biło mi serce, kiedy tam wchodziłam. Nie przez schody, tak łatwe i płaskie, ale raczej od widoku tych innych wyrastajšcych stromo, nago, groŸnie, idšcych do Santa Maria in Aracoeli, z fasadš równie nagš i szorstkš. Ukazujšcy się w miarę wchodzenia Marek Aureliusz i ten jego koń w złote smugi, to najpiękniejsza statua equestre œwiata. W domu na via Margutta istniały co prawda dwa klany, ostro stale walczšce. Jedna częœć lokatorów Marii stała po stronie Gattamelaty, druga po stronie Colleoniego. Ja stałam na czele tej drugiej. Wymyœlaliœmy sobie wzajemnie i tym dwóm wspaniałym jeŸdŸcom i ich autorom. Kiedy rozmowa z byle jakiego powodu, co się bardzo często zdarzało, schodziła na te dwa posšgi, a nawet bez wyraŸnej przyczyny, nagle ktoœ brał się pod boki, wysuwał dolnš wargę, wypinał pierœ i robił ze siebie karykaturę Colleoniego, syczšc przy tym obraŸliwe dla niego słowa: "Presuntuoso, arrogante, goffo". A zaraz ktoœ drugi łapał gazetę zwiniętš w rulon, wycišgał rękę przed siebie, stawiał na palcach ugiętš nogę, jak ten koń Gattamelaty, i wołał: "Venite colombe fare la cacca lassu". Ale co do Marka Aureliusza byliœmy zgodni, on był niedoœcignionš doskonałoœciš. Ten cały plac zresztš jest doskonałoœciš, oba pałace dei Conservatori i jego zamknięcie pałacem Senatorów, to, że jest niewielki i tak niezwykle harmonijny. Na Kapitolu prawie nigdy nie skręcałam do Palazzo Nuovo po lewej stronie. Nie miałam tam nikogo, kto by mnie wołał i cišgnšł. Szłam w prawo na pierwsze piętro, mijajšc bazaltowego zielonego psa, bardzo pięknego. Ale szłam prędko, żeby zaraz znaleŸć się w małej, prawie pustej salce, gdzie poœrodku na wprost otwartych na ogród wielkich drzwi stała Polimnia. Stała tam patrzšc w tę pachnšcš kwiatem cytryny, mokrš trawš i liœćmi lauru pustš i cichš przestrzeń, pełnš słońca. Oparta o ledwo ociosany niewielki słup kamienny, pochylona lekko do przodu, z brodš wspartš na pięœci prawej ręki, która przytrzymuje tkaninę owijajšcš jš całš. Ta tkanina, drobne fałdki wybiegajšce z przytrzymujšcej jš dłoni, obiega całš postać, zahacza o piętę, wraca prawš stronš i znów zbiega się, œcišgnięta przy piersiach prawš rękš, opartš o kamień. Nie można oczywiœcie opisać jej pięknoœci. Włosy ma niedbale zwinięte w węzeł na karku, drobne kosmyki wymykajš się tam i biegnš po szyi. Ma półotwarte usta, bo jest muzš dŸwięku, echa i poezji lirycznej, więc słucha, przechyla się cała, cišgnie w tym geœcie na sobie tę miękkš szatę, jest z przodu wšziutka jak dziób okrętu, a z boku obła, miękka i senna. Nic nie wywołało we mnie takiego zachwytu, nic piękniejszego nie ma w sztuce. Tam w V wieku wszystko zostało stworzone. Najpierw siedziałam tam godzinami tylko patrzšc na niš z bliska i z głębi ogrodu, obchodziłam dookoła, przyglšdałam się jakby mokrym zakładkom i fałdeczkom płynšcym po tunice, rękom zwiniętym w pięœci, tej stopie zaczepionej jedna o drugš w geœcie odpoczynku i zatrzymania. Potem zabrałam się do rysowania jej, z coraz większym zachwytem odkrywałam harmonię, rytm, sens w tak pozornie niedbałej pozie, w chwilowym zmiennym geœcie. Miałam tych rysunków wiele. Siedziałam na niskim pliant w kšcie salki prawie codziennie. Kiedyœ weszło dwu Polaków, jeden oprowadzał drugiego. Mówił inteligentnie i interesujšco o rzeŸbie greckiej V wieku, chwalił Polimnię, a wreszcie powiedział: "A ta panienka, co siedzi w kšcie i rysuje, to wariatka. Ona tak tu siedzi codziennie i rysuje tę Polimnię ze wszystkich stron". Na koniec, kiedy już wychodzili, powiedziałam nie podnoszšc głowy: "Nie taka znów wariatka, sam pan powiedział, że to jedna z najwspanialszych rzeŸb, prawda?" Robiliœmy często wycieczki jedynym samochodem w całej rodzinie z via Margutta. To był bardzo stary fiacik, topolino, najmniejszy, jaki był wyprodukowany. Ale tak niezwykle pojemny, chyba rozcišgliwy, bo wsiadaliœmy do niego wszyscy, a jego właœciciel, Giorgio Faldini, nim ruszyliœmy obchodził go wkoło i wciskał przez okna jakšœ nogę czy ramię, czy głowę wystajšcš na zewnštrz. Kiedy było mniej osób, mama jechała nim także, ale bardzo się bała i prosiła Faldiniego o wolniejszš jazdę. Kiedyœ, zjeżdżajšc z góry w powrotnej drodze z Villa d'Este prostš autostradš z góry na łeb, zobaczyłam, że coœ się przed nami toczy, podskakujšc i zataczajšc się. A to było nasze własne prawe przednie koło, które po prostu odleciało. Faldini zabronił o tym mówić w domu. Byliœmy kilka razy w Civitavecchia. Niedaleko na polach, jaskrawo zielonych i aksamitnych pod niskš koniczynš, zmieniajšcš kolor od podmuchu wiatru z bliskiego morza, stojš jeden niedaleko drugiego okršgłe kopce. Jedne majš już odsłonięte strome schody w głšb, inne sš jeszcze tajemnicš. Tam sš groby etruskie z freskami, tam, w Tarquinii, jest malarstwo, którego kolor objawia się nagle w rozœwietlonej ciemnoœci jak œwięte przykazanie, jedyna najwyższa wiedza o tym, co to jest zieleń - w Tomba del Barone, błękit - w szacie tancerki w Grobie Lwic, w byku z ludzkš twarzš, w koniu biało-niebieskim, trzymanym przez niebieskiego młodzieńca, w ubiorze tancerza z uniesionš rękš. Albo czerń w ubiorach postaci składajšcych ofiarę i ich goršce czerwone ciała. Pod ziemiš nie przestała istnieć przez wieki cudowna czystoœć, gwałtownoœć, limpidita tych kolorów. Oni tam zostawiali zmarłym wesołoœć, ruch, pięknoœć œwiata - ptaków, koni, drzew i kobiet. To cudowne. Jak tylko można było, jechałam tam, patrzšc ze zgrozš, pożšdaniem, dzikš ciekawoœciš na pozostałe, nie otwarte kopce, na których kołysała się spokojnie koniczyna. A tam stojš sarkofagi, uœmiechajš się, unoszšc rękę, mieszkańcy tych grobów, tańczš na œcianach konie i ofiarnicy, latajš niebieskie ptaki, kwitnš drzewka w girlandach. Wychodzšc raz z któregoœ grobu po wšskich stromych schodach, przy następnym kroku cofnęłam się gwałtownie. Na glinš zawalonym kamiennym stopniu leżał, a raczej stał z uniesionym do góry odwłokiem duży żółty skorpion, dziwaczny, odwieczny, tajemniczy kształt, piękny i obrzydliwy równoczeœnie. Przestraszyłam się, zaskoczyło mnie to, że w tej całej pięknoœci, w miejscu taki zachwyt wywołujšcym, może nagle czekać po cichu ten jad, to zło, które już z góry podnosi na mnie swojš nienawiœć. Chodziłam dalej po Rzymie z "Dziennikiem podróży" ojca. On mówi, że jeœli się uœmiechać do Inocentego X Velazqueza, to i on się uœmiecha. Nareszcie poszłam do Muzeum Watykańskiego. Zaczęłam od "Sšdu Ostatecznego". Ten Chrystus chyba się na ludzi gniewa, a Matka Boska się boi. Co za potęga. A z lewej strony Chrystusa, przy jego nodze, siedzi ktoœ i skrobie kozikiem skórę zdartš ze smutnego pana z wšsami. Uwielbiam Michała Anioła. Izajasza i Jeremiasza, scenę potopu, młodzieńców nad prorokami. Czy wspanialsze malarstwo, czy rzeŸba? W rzeŸbie najcudowniejsze niedokończone postaci jeńców, schiavi i niedokończona Pieta, pionowa i zwarta. Pieta w San Pietro "zimnš mnie pozostawia", jak również rogaty Mojżesz. Ojciec zachwycał się mozaikami w Santa Sabina, Santa Maria Maggiore, Santa Prasseda, San Clemente i Santa Pudenzianna, w nich także jest ta zapomniana potem przez wszystkich malarzy krótka, prosta droga od malarza do widza, œwiętoœć wewnętrzna twórcy przekazana wierze patrzšcego nie dla zachwytu i podziwu, ale dla wzruszenia i potrzeby modlitwy. Stanze Rafaela, poza jednym "Uwolnieniem Œwiętego Piotra", nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Od anioła wyprowadzajšcego œwiętego bije blask, który œwieciłby nawet, gdyby było zupełnie ciemno. "Radoœć w œwiętoœci", pisze ojciec. "Œwięty idzie tajemniczo radosny nie dlatego, że zostanie wolny, lecz dlatego, że idzie z aniołem". Ojciec obrzydza się na to, co wniosło do bazylik papiestwo, freski, malowidła, posšgi, pomniki. "Bogactwo, przepych, marmury: złoto, pycha, wspaniałoœć - i kurz nudy na posšgach i pomnikach (ohydnych) papieży, kardynałów, panów itp." Zgadzam się z nim najzupełniej, koszmarny szkielecik na przykład, cały złocony, poddzierajšcy figlarnie olbrzymiš kotarę z marmuru u Œwiętego Piotra po lewej stronie zawsze mnie rozœmieszał i złoœcił. Ale, najdroższy - dlaczego podobał ci się koœciół Santa Maria della Vittoria i ten zdumiewajšcy ołtarz Œwiętej Teresy? "Anioł przebijajšcy jš strzałš ma wyraz nieskończenie lubieżny". A ona sama? Ten bezczelny Bernini pokazał coœ, czego nikt w taki sposób nie opisał. Jej wyraz twarzy mówi o czymœ, czego młoda panienka nawet domyœlać się nie powinna. Siedziałam tam w ławkach i nie œmiałam oczu podnieœć na to, co się tam w ołtarzu działo. W ogóle może mi to potem przejdzie, ale tymczasem barok, a w nim Bernini jest czymœ, co mnie po prostu odpycha. Pojechałyœmy z mamš do cudnego miasteczka Subiaco usypanego z rudo-białych domów na szczycie góry, według odwiecznego planu: na szczycie obronne castello, plac pod platanami i kasztanami, gdzie dzieje się wszystko najważniejsze w mieœcie, i uliczki rozbiegajšce się stromo w dół, których wylot otwiera się na niebieskš, mglistš, nieogarniętš niskš ziemię. Istnieje tam od niepamiętnych czasów wielki klasztor Benedyktynów, założony przez œwiętego Benedykta i jego siostrę Scholastykę. Zwiedzajšc to, co jest dostępne dla turystów, schodziłyœmy coraz niżej w głšb ziemi, do wykutych w litej skale cel, dziur i pieczar, bez œwiatła i œwieżego powiewu, strasznych i odciętych od œwiata. I nagle w najgłębszej, najniższej dziurze w głębi góry, na nie okrzesanym, jak i œciany, odłamie skalnym poœrodku, klęczy œwięty Benedykt, biały jak mleko, z marmuru, w sztucznym, manierycznym geœcie cały wykręcony. A obok niego szykowny koszyczek ze œniadaniem, również z marmuru, i kruk również z marmuru, biały oczywiœcie, który œwiętego zamkniętego w tej pieczarze karmił i utrzymywał - i to był cud, bo œwięty Benedykt był w ten sposób karmiony latami. Bernini dowiedział się o tym cudzie i zmajdrował tę scenę, naprawdę nieodparcie œmiesznš i nieznoœnš. Nic a nic mi się nie podoba, co jest jego. Te rozwiane szaty, nogi, ręce, skrzydła, odstawione paluszki, wykręcone szyje, okropny niepokój tego wszystkiego jest mi przeciwny. Ale po co patrzeć na Berniniego, kiedy można, trzeba, musi się powrócić znów do Polimnii, poddać się jej spokojowi, zasłuchaniu, odpoczywaniu, ciszy. Jeszcze jedno miejsce, do którego idę z radoœciš. Santa Maria in Cosmedin, może najpiękniejszy koœciół Rzymu? Te dwie œwištyńki na placu i on sam, ta cudna campanila i wnętrze wypełnione martwym œwiatłem z alabastrowych okien, płaski strop i tajemnicza, straszna Bocca della Verita. Byłam do niej przyprowadzona parokrotnie przez niektórych pachołów cumowych na złożenie przysięgi, czy mówię prawdę. Wkładałam rękę w tę okrutnš paszczę, nie bez lęku, trzeba przyznać. Na Campo dei Fiori chodziłyœmy po kwiaty i owoce. Raz zobaczyłam tam obrazek malowany na blasze, w bardzo œlicznej zniszczonej ramie. W ciemnej jaskini płakała nad ksišżkš półnaga Maria Magdalena, okryta złocistš, słomianš, plecionš w kratkę rogóżkš i wielkimi rozpuszczonymi włosami. Taka była œliczna, załamane ręce tak były pięknie namalowane, że postanowiłam jš kupić i chodziłam kilka razy z rzędu do tego straganu najrozmaitszych rupieci, częœci maszyn do szycia, starych kaloszy, kół rowerowych, wyliniałych miotełek, nadtłuczonych talerzy. A między nimi złociła się ramš, słomianš rogóżkš i złotymi włosami moja Magdalena. Targowałam się z twardym łotrem o jej cenę, a on nie ustępował, czekał na mnie ze swoimi minami, westchnieniami pogardy i złoœciš, na pewno po to tylko, żeby przedłużać przyjemnoœć targowania się, handlowania i całego tego teatru, który zawsze odbywa się przy włoskim straganie. Wreszcie spotkaliœmy się gdzieœ w połowie ceny i przyniosłam swojš Magdalenę do domu, zostawiwszy sprzedawcę bijšcego się pięœciami po głowie w scenie rozpaczy nad własnš ustępliwoœciš. Naprawdę był to piękny i cenny obrazek, nie za tanio zresztš kupiony, ale ja także nadzwyczaj lubię tak namiętnie i wspaniale targować się na straganach z tymi urodzonymi aktorami. Ich kolejne miny, okazujšce wyniosłoœć, obojętnoœć, rozpacz, wœciekłoœć, upadek ducha, liryczny smutek przy rozstaniu się z każdym najgłupszym sprzedanym przedmiotem, a na końcu serdeczna życzliwoœć i radoœć nie tyle z udanej transakcji, co z przyjemnoœci, jakš dało mu spotkanie z partnerem, który go docenił i dotrzymał kroku w tej doskonałej zabawie. Ich kłótnie zresztš sš tak samo odgrywane i udawane przed publicznoœciš, wymysły sš skomplikowane i bogate, gesty szerokie i patetyczne, pauzy pełne napięcia dramatycznego. Sceny te zawsze odbywajš się w większym gronie, bo szybkie spojrzenia rzucane ukradkiem w bok sš sprawdzianem, czy na pewno jest ktoœ stojšcy obok, doœć blisko, aby mógł rozdzielić w porę wrogów, gdyby sprawy zaszły zbyt daleko. Widziałam takie wielkie teatralne sceny wiele razy, kiedy obie strony dotykały się prawie nosami, gotowe przegryŸć sobie wzajemnie gardła w następnej sekundzie, a straszne obelgi wymieniane były z piekielnš szybkoœciš. Ale bójki nie widziałam nigdy. Repertuar ich wymysłów jest olbrzymi. Mama opowiadała, że kiedy pierwszy raz była z babciš we Włoszech, a znała już język, kiedy przechodziły koło tego czy innego koœcioła, babcia nagle obracała mamę w przeciwnš od muru koœcielnego stronę, bo wypisane tam kredš bluŸniercze wymysły na Madonnę, jej Syna i wszystkich œwiętych były wprost nie do zniesienia. To były rzeczy potworne dla czystej, pobożnej, słowiańskiej duszy babci. Co prawda, kiedy się o tym w domu mówiło, ciotka Aniela opowiadała, że kiedyœ w koœciele Œwiętego Ducha w Krakowie siedzšc w ławce usłyszała, jak zacny chłopina, zapalajšc ofiarnš œwieczkę przed ołtarzem, modlił się: "Najœwiętsza Panienko, daj, żeby moja żona skapiała, jak ta œwieczka skapieje". Patronem Neapolu jest San Gennaro, od którego dobrej woli i przychylnoœci dla miasta i mieszkańców zależš ich losy i przyszłoœć. San Gennaro daje ludziom znać o swoich zamiarach w dzień swojego œwięta. Podczas nadzwyczaj uroczystej mszy, która gromadzi całš ludnoœć Neapolu, krew œwiętego zawarta w ampułce w relikwiarzu może zawrzeć albo nie. Wtedy na miasto przychodzš czarne dni, klęski i wszelkie biedy. Lud w koœciele i na placu błaga œwiętego o doroczny cud, leżšc twarzš w prochu, płaczšc, modlšc się i czekajšc. Opowiadał mi Janikowski, że był tam kiedyœ i że robiło to niebywałe wrażenie. Ale jakoœ tym razem œwięty ocišgał się, krew w ampułce nie chciała wzburzyć się, plac ogarnšł jeden wielki jęk i płacz. Cišgle nic się nie działo. Wtedy ludzie zaczęli powoli wstawać z ziemi. Ich postawa zmieniała się. Coraz częœciej zaczęły wycišgać się w kierunku ołtarza i koœcioła zaciœnięte pięœci. Ludzie grozili mu, ku swojemu zdumieniu Janikowski zaczšł słyszeć wyrazy bardzo brzydkie pod adresem matki œwiętego Januarego i całej jego rodziny. Plac grzmiał wœciekłoœciš. Janikowski, bardzo dobrze wychowany, powiedział, że jedyne, co może powtórzyć z tego, co słyszał, to zdanie: "Ty czarna mordo". Ale nagle krew w ampułce zabulgotała, œwięty znów kochał Neapol i opiekował się nim, nic już nikomu nie groziło. Wszyscy padli krzyżem, płakali i posyłali mu pocałunki i błogosławieństwa, i przyszłoœć miasta i ludzi Neapolu była uratowana. Nasza pani Roero nie była znów tak od ludzi z Neapolu daleka. Maria, kiedy wiadoma osoba z mal'occhio napisała do nas kartkę z pozdrowieniami, pokazała jš tylko z daleka, podarła potem na bardzo drobne strzępki, wrzuciła do klozetu i klęczšc przy nim z Linš i Ginš odmówiła głoœno litanię, aby odczynić złe uroki. Tam dystans jest o wiele krótszy między œwiętymi patronami a ich podopiecznymi, a modlitwy i proœby sš po trosze wymaganiami i rozsšdnš perswazjš. Wiele razy widziałam koty i psy œpišce spokojnie na ławkach i krzesłach w koœciele przed ołtarzem. Ale za to z odkrytš głowš wejœć kobiecie do koœcioła nie wolno. Wystarczy zresztš chustka do nosa albo rękawiczka. To, co mnie bardzo raziło, to oklaski i okrzyki u Œwiętego Piotra, kiedy wnoszono papieża, wysoko trzymanego nad głowami, całego białego, w białych rękawiczkach haftowanych diamentami. Było to wspaniałe zawsze i dzikie przedstawienie, brakowało tylko tego, żeby wjeżdżał na białym słoniu. Ale ten olbrzymi krzyk "bravo, Papa", oklaski i machanie chustkami do nosa, z tym nie mogłam się pogodzić. Brzmiałoby to absolutnie tak samo, gdyby zamiast papieża był torreador, a zamiast Œwiętego Piotra - arena. Byłyœmy z mamš na kanonizacji œwiętego Andrzeja Boboli, długiej i wspaniałej ceremonii, kiedy odbywa się jakby proces, podczas którego obrońca i oskarżyciel - advocatus diaboli - kolejno wydzierajš sobie tę œwiętoœć, która ma się dopiero utwierdzić. Dwa razy byłyœmy na takiej ceremonii, bo jeszcze asystowałyœmy przy beatyfikacji jakiejœ chyba Hiszpanki. Wszystkie te uroczystoœci oglšdałyœmy ze wspaniałych miejsc, przeznaczonych dla korpusu dyplomatycznego przy Watykanie. Widok pierwszego rzędu stall przy samym grobie œwiętego Piotra, gdzie siedzieli kardynałowie w gronostajach i purpurowych aksamitach, był galeriš portretów Tintoretta. Czerwienie, fiolety, czerń, błyski w pierœcieniach i infułach, biel matowa futer w zamglonych, mydlanych od kadzideł promieniach słońca wšsko opadajšcych z góry, co za widok przepyszny. Kobiety wszystkie w czerni - i te z zakonów, i my œwieckie, w czarnych mantylach na głowach. To bywanie u Œwiętego Piotra miałyœmy zapewnione przez państwa Janikowskich. Często też bywałyœmy na przyjęciach u nich. Nie były to zabawy specjalnie divertente, z powodu wielkiej iloœci wysokiego rangš kleru polskiego i włoskiego, przeorysz i orędowniczek beatyfikacji królowej Jadwigi. Kiedyœ podszedł do mnie na takim przyjęciu smutnawy, bladawy i łysawy pan, uœcisnšł mi rękę jakoœ znaczšco i powiedział: "Rozdziobiš nas kruki, wrony". Smutno mi się zrobiło, on pomilczał chwilę i dodał: "Jestem synem "Pochodni chrzeœcijaństwa" i odszedł. Zmartwiłam się jeszcze bardziej, bo nijak nie mogłam sobie przypomnieć, co to takiego, chociaż wiedziałam, że powinnam wiedzieć. Dopiero póŸniej, kiedy zostałyœmy przez niego zaproszone do pracowni Siemiradzkiego, jego ojca, przypomniałam sobie ten doœć okropny obraz. Pracownia była wspaniała i pełna starego wdzięku. Były tam dywany, draperie, zbroje, kopie rzeŸb antycznych, wszystko w wystudiowanym zamarłym nieładzie. To może była jedyna pracownia tego typu, a pewnie i ostatnia, jakš widziałam. Pracownie Beerów i Riccardiego były już inne, także zagracone, nieporzšdne i zakurzone, ale w jakiœ żywy, ludzki sposób, tworzyły częœć ich mieszkania i w najmniejszym stopniu nie były "urzšdzone" dla przybysza z zewnštrz. Oczywiœcie zmieniła się epoka i styl życia. Z profesorem Riccardi albo sama chodziłam do Villa Giulia i coraz bardziej, coraz głębiej zatapiałam się w Etruskach. Czytałam wszystko, co mogłam, jeŸdziłam do Cerveteri i Tarquinii. Tam w muzeum był sarkofag młodej dziewczyny, jej postać nie była uniesiona na łokciu, ale leżała płasko, spała uœmiechnięta. Ale to, co mnie przejęło i wzruszyło aż do dreszczów, to paseczek jej sukni, przewišzujšcy jš w pasie. Były to dwa długie paski gliny, ukręcone w dłoniach, tak jak dzieci to robiš, potem trochę spłaszczone i przylepione z obu stron jej ciała kciukami, tak że glina wklęsła się w tym miejscu i zachowała kształt palca i rysunek jego linii. Jeszcze potem rzeŸbiarz przewinšł oba końce i pozostawił je luŸno leżšce na ciele dziewczyny. Patrzyłam z bliska i widziałam każdy kolejny ruch ršk tego rzeŸbiarza, jego pomysł i tego pomysłu wykonanie, każdy gest po kolei, ostrożny i spokojny, właœciwie widziałam jego ręce, ciemniejsze na pewno od jasnej gliny. Niewinna prostota tego paseczka, którego właœciwie mogło nie być, i odcisk palców, uczucie bliskoœci poprzez tę otchłań czasu, wstrzšsnęły mnš. I jeszcze jedna sprawa - niedoskonałoœć, droga, a nie osišgnięcie idealnego celu, szukanie, a nie ostateczne zwycięstwo i pewnoœć. Niedoskonałoœć wzrusza mnie bardziej niż wszystko. Ale co wtedy powiedzieć o Innocentym X, który jest doskonałoœciš? Miło powitałyœmy w Rzymie państwa Zielińskich z córkš Wandziš, którzy przyjechali na międzynarodowy kongres hutnictwa, żelaza i innych twardych rzeczy. Z Wandziš znałam się bardzo dawno, była pod każdym względem niepodobna do mnie. Była ładna i miła, zdominowana przez rodziców, zwłaszcza matkę, pięknš paniš Helenę. Wandzia była "partiš", trzeba jš było dobrze wydać za mšż, miała zresztš tych konkurentów na kopy. Właœnie tu była różnica. Ona miała konkurentów, a ja stareńkich i pachołów cumowych. Odbywały się u tych państwa rauty i bale, na które byłyœmy z mamš zawsze w Warszawie usilnie zapraszane dla ozdoby bukietu ułożonego z kilku generałów, prezesów banku, czasem prałata lub cudzoziemca. Była to sfera ludzi zupełnie odmienna od tych, których myœmy znały. Ale byli mili i kiedy przyjechali do Rzymu, umieœcili się u Marii na via Margutta. Wandzia prędko zakochała się w Faldinim, a on w niej, bardzo mocno. Chodziłyœmy trochę innymi drogami, chociaż raz zaproszono nas z mamš na wielkie przyjęcie urzšdzone dla tych międzynarodowych rekinów od żelaza i stali. Był to cudowny wieczór, bo bankiet i bal potem odbywały się w Ostii, w ruinie rzymskiego domu, w girlandach i kwiatach w œwiatłach ukrytych, pod niebem czarnym jak smoła, po którym płynęły przedziwnie jasne obłoki, w ciepłym powietrzu, jeszcze teraz ogrzanym przez mury, które zachowały w sobie żar całodziennego słońca, a powiew od morza, tak bliskiego, pachniał mokrym piaskiem i wodorostami. Te wszystkie okolicznoœci, tak poetyczne, wzmocnione jeszcze były zupełnie wspaniałym jedzeniem, na które zaczynałam być coraz bardziej wrażliwa. Dobre jedzenie to rzecz w życiu bardzo ważna, godna szacunku i uwagi. Nauczyłam się odróżniać dobre restauracje od gorszych, wybierać potrawy starannie i z namysłem. A nawet mieć złe mniemanie o domach, które karmiły goœci byle jakimi potrawami. Miałam co prawda dobre podstawy, bo Jadwiga gotowała jak anioł gastronomiczny. Osterwa zawsze po obiedzie szedł do kuchni uœcisnšć ršczki, które te niebiańskie pierożki ulepiły. I Jadwiga rozpuszczała się ze szczęœcia, bo jak wszyscy, kochała się w nim. Ale wielkš miłoœciš jej życia był Redo, operetkowy aktor. Kiedyœ mama przeczytawszy, że gdzieœ jeszcze małš rólkę gra Redo, przyniosła bilety na to przedstawienie i poszłyœmy na nie we dwie z Jadwigš. Przedstawienie było tandetne, a ten Redo mizerny. Kiedy spojrzałam ukradkiem na Jadwigę, zobaczyłam, jak łzy płynęły jej po twarzy. Jadwiga była dyskretna i niewiele opowiadała o sobie, a jeœli już, to mamie. Wiedziałyœmy o żalu, jaki miała do Ćwiklińskiej za to, że pozostawiła Jadwigę chorš w szpitalu, ale niewiele mówiła o swoim pobycie w Rosji w młodoœci. Po wielu latach pobytu u nas wreszcie opowiedziała mamie w tajemnicy, że tam w Petersburgu była w służbie u Jussupowów jako panna służšca księżnej. Została wprowadzona w cały plan zgładzenia Rasputina i ona właœnie, nasza Jadwiga, upiekła sławne ciasteczka z arszenikiem, które mu nie zaszkodziły. Samo nazwisko Rasputina było dla niej straszne i niebezpieczne. Bała się go do końca życia i nie bardzo wierzyła w jego œmierć. Kiedy dorosłam, mama opowiedziała mi tę historię, proszšc bardzo, żebym się z tym nie wydała. Ale ja, głupia, przy okazji jakichœ wypieków Jadwigi znakomitych jak zawsze, zapytałam, czym te ciasteczka sš nadziewane, i zrobiłam do niej oko. To było z mojej strony podłe, bo ona naprawdę się bała, toteż obraziła się na mnie, a i trochę na mamę. Ale przebaczyła nam, bo bardzo nas kochała. Trzymała mnie krótko. Nad naszym stołem-stonogš w stołowym wisiał symboliczny zupełnie dzwonek, bo Jadwiga zawsze w porę podawała, a ja najczęœciej odnosiłam do kuchni talerze. Ale kiedy ktoœ ze znajomych zadzwonił na Jadwigę podczas obiadu, nie znajšc naszych zwyczajów, Jadwiga weszła, spojrzała na kiwajšcy się nad stołem dzwonek i powiedziała: "IdŸ, Monisiu, otworzyć drzwi, ktoœ tam dzwonił". Ale Jadwiga siedziała w domu z Bibciem, a my byłyœmy we Włoszech, coraz piękniejszych, coraz bliższych, coraz wspanialsze tajemnice przede mnš otwierajšcych. Odkryłam na przykład rzecz, chyba nie zaznaczonš w przewodnikach, zresztš nie wiem, bo raczej ich nie miałam ze sobš, chodzšc po Rzymie. Otóż w San Giovanni in Laterano w zakrystii sš drzwi bršzowe, używane do dzisiaj, wielkie i bardzo ciężkie. Wyjęte były z jednej ze œwištyń na Forum. Otworzyć je można było tylko poprosiwszy zakrystiana. A one sš zawieszone na swoich, ze œwištyni, zawiasach. Zawsze mnie to dręczyło. Że zna się cudownie antycznš architekturę, zna się rzeŸbę, malarstwo, można z rozkoszš pomyœleć, że na to samo właœnie oni patrzyli, zupełnie to samo widzieli i może nawet tak samo się zachwycali. Ale co z dŸwiękami? Czy odtworzone instrumenty tak samo brzmiały, jak wtedy? W tym miejscu historia jest chyba głucha. Jakie były melodie, co słyszeli, jakie były głosy ich miasta? I tu właœnie odsłania się przeszłoœć i przychodzi do nas dŸwięk, to, co najbardziej ulotne, bo nawet zapach przetrwa i powróci i powie prawdę, ale głos się nie zachowa. A ten głos ogromnych drzwi i ich zawiasów pozostał, ten sam, którego oni słuchali. Czysty i lekki z poczštku, a potem rosnšcy w melodię, dziwny i do żadnego instrumentu niepodobny, potężny i otwarty głos, œpiew wzrastajšcy falistš liniš. Tu nareszcie potrzeba dotarcia do dŸwięku, do głosu, została mi ofiarowana i zaspokojona. Ale miałam jeszcze jednš rzecz, którš znów tylko muzyk mógł załatwić. Znałam od dawna słowa włoskiej kołysanki z XVI wieku. Ale tylko słowa. Muszę kiedyœ poznać muzyka, kompozytora, œwiatłego i zdolnego, który mi napisze, opierajšc się na znajomoœci historii muzyki, do tych słów melodię: Figlio dormi, dormi figlio, Figlio bello mio vermiglio - Core caro della mamma Del mio petto dolce fiamma Mio bambino piccinino Fa la ninna, fa la nanna Figliolino. Œliczne to przecież jest nad wyraz i do œpiewania koniecznie, ta kołysanka po włosku - ninna-nanna. Ale skšd brać muzyka do pisania? Sami malarze. Nawet u Marii nie było żadnego kompozytora. W ogóle muzyki nie było za dużo w tym czasie, poza tym, że œpiewaliœmy rozmaite piosenki, czasem wieczorem przy gitarze, te, które były wtedy modne, na przykład taka: Non dimenticar le mie parole Bimba, tu non sai cos'Š l'amor E una cosa bella pi— del sole, Pi— del sole da calor. I każdy z chłopców patrzył wtedy na innš dziewczynę. Albo Maria wycišgała z pamięci bardzo stare piosenki ludowe ze swojego dzieciństwa z Piemontu. Mama także znała stare włoskie piosenki od Isoliny i Arduiny i œpiewała: Quando Rosa scende dall'villagio Sola, sola, mesta in volto, Io la seguo, ma non ho coraggio Di pregar'la dar mi ascolto. Arde il mio cuore ma pura Š fiamma Amo la mia Rosa, la casa, la mamma. A Maria znów œpiewała: Bella ragazza Dalla trecccia bionda Tutti gli fanciulli Ti fanno la ronda. Mamma non vuole Babbo nemmeno Come faremo Fare l'amor? Potem wszyscy œpiewali bardzo długo balladę o Rosin'. Ballada miała melodię doœć grobowš, a każda strofka kończyła się niskim głuchym tonem. Ale œrodka tej pieœni nikt nie pamiętał, więc mruczeliœmy tam tylko, choć było to miejsce w historii Rosin' najważniejsze. La mamma di Rosin' Era gelosa La mamma di Rosin' Era gelosa - Nemmeno la mandava Con gli occhi bianchi e neri Nemmeno la mandava Al mulino Ando Rosin' da sola Al mulino (bis) Trovava il mulinaro Con gli occhi bianchi e neri Trovava il mulinaro Che dormiva Si sveglia mulinaro - I tu w najważniejszym momencie tekstu brakowało, więc mruczeliœmy przewracajšc oczami. Ale dalej Rosin' œpiewała: Stai zitto mulinaro Con le mani Stai zitto mulinaro Con gli occhi bianchi e neri Io ho sei fratelli Con gli occhi bianchi e neri Io ho sei fratelli Macellai. Koniec ballady był zaskakujšcy, bo rzadko zdarzajš się ballady, w których występowałoby aż szeœciu rzeŸników. Siedzieliœmy tak na tarasie w ciepłym powietrzu, stały tam wielkie donice, w których kwitły róże i rosły gęste krzewy basilico, potrzebnego Marii do każdej potrawy, a jego rozgrzane słońcem liœcie pachniały jeszcze wieczorem. Dookoła były dachy domów via Margutta, balkony, kominy, okna mansard, balustrady tarasów, dalej kopuły koœciołów - wszystko oœwietlone księżycem. Mówiliœmy wiersze, ja Leopardiego, Airoldi Carducciego, naturalnie wybuchały kłótnie, który większy, jak przy tym Verocchiu i Donatellu - ale kto piękniej przemówił do księżyca, niż Leopardi - Che fai tu, luna, in ciel Dimmi, che fai Silenziosa luna? Przyznawałam Airoldiemu rację, w "Odach barbarzyńskich" sš bardzo piękne strofy, jest też taki wiersz o burzy w Apeninach, gdzie ta burza naprawdę grzmi, schodzi z gór - rombolando il temporale - ale gdzie mu do œpiewu "Ody" Leopardiego: Oscuro Š il ciel, nell' onde La Luna gi… nasconde Ed in seno al mar le Pleiadi Gi… discendendo van. E mezza notte, a ora Passa frattanto, e sola Qui sulle piume ancora Veglio e attendo invan. Rano, po œniadaniu, przy wyjœciu z bramy trzeba było uważać, żeby Maria nie wylała na głowę szklanki wody, bo bardzo lubiła to czasem zrobić. A potem gdzie nogi poniosš. Na Celimontanę przez uliczkę do góry, via della Navicella, ze œlicznš navicella pełnš przeczystej wody. Jest tam niedaleko koœciół, do którego niebacznie kiedyœ zaszłam. Działał tam w zupełnej swobodzie malarz-sadysta, nikt go nie zatrzymał i wymalował na œcianach historię niebywałej iloœci œwiętych męczenników, opisujšc z detalami tak wymyœlne tortury, że była to chyba tylko jego wyobraŸnia. Katy i siepacze takich widoków by nie znieœli. Albo idzie się w innš stronę, na Trastevere za Ponte Sisto, żeby wypić kawę na œlicznym placyku - Piazza Trilussa, a potem chodzić po uliczkach dookoła Santa Maria in Trastevere, z kolumnami przywleczonymi z Egiptu. Sš tak olbrzymie, że wydajš się wgniatać w posadzkę swoje cokoły. Albo przejœć się przez via Sistina, w cieniu, gdzie trochę eleganckich hoteli, eleganckich boutiques, aż trochę pod górkę do via delle Quatro Fontane, tam krótki odpoczynek przy tych czterech rzekach, a potem w dół do wesołej, głoœnej via Nazionale, gdzie œwietne sklepy, nie tak drogie jak na via Condotti, potem przez Piazza Venezia i Corso Umberto do via della Vittoria na obiad do Peppina. A po obiedzie do pracowni. Tam wchodziło się przez prastare strome kamienne schody z poziomu ulicy i podwórza, sklepione, zawsze wilgotne i ciemnawe. Szłam zawsze œrodkiem tych schodów, bo wiedziałam, że w szczelinach między kamieniami œcian mieszkajš wielkie białe stonogi, skolopendry długie na palec. Ale na górze, w ogródku Riccardich nie było ich, może te tajemnicze koty na nie polowały. Wieczorem za to zmiana życia i osoby. Via Veneto, whisky on the rocks, białe smokingi dookoła, ja was gluglu, rozklekotane topolino Faldiniego zamienione na białego buicka, moje ulubione perfumy "Un Air Embaum‚", zawsze te same. Te perfumy, czasem, tylko jednš kroplę oczywiœcie, podstępnie umieszczałam pod klapš płaszcza któregoœ pachoła cumowego. Potem pachoł mówił mi z baraniš zadumš w oczach: "Cały dzień myœlałem wczoraj o pani, nie wiem dlaczego". Jest teoria, która mówi, że mężczyŸni nie majš węchu. Ale trochę widać jednak majš, tylko bez rozeznania. Rodzice Wandzi pojechali do Montecatini na kurację, a jš zostawili mamie, żeby się niš opiekowała. Wandzia była przyzwoitš panienkš, ale balowała z bukietami gardenii przy sukniach i we włosach pod opiekš Faldiniego. Od tych gardenii zaczęła jš codziennie coraz bardziej boleć głowa, aż pewnego dnia okazało się, że ma 40 stopni goršczki i że to jest tyfus z ostryg, które jadła w Neapolu u "Zi' Teresa". Równoczeœnie jej ojciec także zachorował i oboje poszli do szpitala, dalej pod opiekš Faldiniego, który będšc lekarzem kochał i ratował Wandzię wzruszajšco. Mama przerażona tym tyfusem spakowała co prędzej walizki i wyjechałyœmy do Neapolu, nie po to, rzecz jasna, żeby jeœć ostrygi u "Zi' Teresa". Zamieszkałyœmy na via Chiaia, bardzo blisko morza. Zaczęły się nowe oczarowania. Muzeum, to pławienie się w najpiękniejszym, co wydało malarstwo europejskie, w rzeŸbie greckiej i jej rzymskich replikach, a przede wszystkim to, co na mnie tu zrobiło największe wrażenie, to malarstwo rzymskie, a w nim portrety nagrobne i pejzaże, właœciwie prawie abstrakcyjne. Te chimeryczne architektury w błękitnych przestrzeniach, nie istniejšce drzewa i ludzie ponaznaczani umownymi kreseczkami. Takie nagromadzenie cudownoœci do zachwycania, do zakochania. Jak w każdym muzeum znajduje mi się jedna, najwyżej dwie rzeczy, które sš ponad wszystko inne. Tutaj w rzeŸbie, pomimo Venus Callipygos i Afrodyty z Simessa, i Psyche z tak przepięknym pochyleniem głowy, jednak najbardziej mnie przejšł koń bršzowy, z dumnš wspaniałš głowš, naprawdę sam w sobie zwycięski, bez jeŸdŸca, tak pyszny, a od połowy załamany, zgnieciony przez jakšœ strasznš siłę, coœ, co się na niego powaliło, odebrało mu doskonałš pięknoœć jego ciała, brutalny cios zadany mu kiedyœ w cišgu historii. Teraz stoi tu, piękny i kaleki. Każdej częœci tego muzeum trzeba by poœwięcić miesišce. Dlatego też musi być dokonany wybór. Do czego się wraca w rzeŸbie, do czego w malarstwie antycznym i do czego w galerii malarstwa europejskiego, gdzie Breughla "Parabola œlepców" i portrety Tycjana cišgnęły mnie do siebie najbardziej. Ale nad wszystko piękniejszy wydał mi się korowód tańczšcych kobiet z Ruvo, taniec żałobny, taniec właœnie, a nie płacz. Idš jedna za drugš, trzymajšc się za ręce, lekkie i poważne w rozwianych szatach kolorowych, gwałtownie nawet kolorowych, z chustami narzuconymi na głowy. Tańczš niekończšcym się korowodem wokół zmarłego, powišzane rękami. Jest to obraz inny od wszystkich dotychczas widzianych przeze mnie. Cokolwiek spotkam z V wieku, oszałamia mnie i zachwyca. Ten fresk jest sprzed rzymskich czasów, a nie ma nic wspólnego z malarstwem, ze sztukš etruskš, jest to Wielka Grecja, takie było widocznie malarstwo greckie. Podobnie postać kobiety składajšcej ofiarę z Paestum czy martwa natura z ofiarnymi wazami. Nie zawsze oczywiœcie siedziałam w muzeum. Odkryłam po paru dniach akwarium, z którego nie mogłam wyjœć, ile razy tam weszłam. W chłodzie i mroku, niebiesko oœwietlone za ogromnymi szybami, pływały istoty piękne, dziwne, przerażajšce, o kształtach wymyœlonych przez oszalałš wyobraŸnię. Ryby z głowš człowieka, kolczaste kule, olbrzymie płaszczki z falistymi brzegami, przylegajšce miękko do dna i zrywajšce się nagle w obłoku wzburzonego piasku. Tajemne przezroczyste istoty, w których ciele płynie precyzyjnymi liniami srebrna jasnoœć. Tańczšce nieustanny balet, zaplatajšce się ramionami pulpy i oœmiornice. Ich ramiona wykonujš ruchy, które powinny być niedoœcigłym wzorem dla tancerzy. Sš samš delikatnoœciš i miękkoœciš, ale należš do straszliwej głowy z martwym ponurym okiem i ohydnš gębš. Meduzy z cudownym rysunkiem na ciele, płynšce skoœnie i sennie. Hippocampusy, czarne, zagadkowe, stojšce nieruchomo w wodzie, a nagle jednym drgnięciem zmieniajšce swój kształt i miejsce. Jakie Ÿródło nieskończone pomysłów dla każdego artysty. Malarza, rzeŸbiarza, tancerza, a może i muzyka, bo œwietliste linie płynšce przez te istoty, ich zmiennoœć nieoczekiwana, może być przyrównywana do linii melodii, jak dŸwięk skrzypiec w "Arii na strunie B" Bacha układa się we wznoszšcš się wyraŸnš, nawet precyzyjnš linię œwiatła. Zwiedzanie przerywałyœmy z mamš wyjazdami poza miasto. Pojechałyœmy sobie kiedyœ na cały dzień do Pozzuoli i cały ranek przesiedziałyœmy leniwie na plaży. Był ciepły mglisty dzień bez słońca, morze było białe i łšczyło się gdzieœ niewidocznie z białym niebem. Patrzyłyœmy na dalekš w morzu łódŸ rybackš, która wolno płynęła to tu, to tam, a rybak pochylał się, sprawdzał sieci i zarzucał je z powrotem. Wreszcie przypłynšł do brzegu, wycišgnšł łódŸ na piasek i usiadł obok nas. Zapytałyœmy, czy połów się udał. Odpowiedział, że on nic nie łowi. Ma tam daleko w morzu rozcišgnięte druty, a na nich nanizane najrozmaitsze drobne przedmiociki z bršzu. Małe amfory, figurki, urny i fibule, pokrywki, małe fragmenty rzeŸb albo broni. Ma układ z dwoma zakładami. Jedni dostarczajš mu te przedmioty przez siebie sfabrykowane, a druga firma, antykwariat, po pewnym czasie odbiera je od niego. Do niego należy tylko umieszczenie towaru w morzu na drutach i sprawdzanie, czy doœć obrosły muszelkami i wodorostami i spatynowały się dostatecznie. Ten proces trwa około dwu lat. Kilka dni przesiedziałyœmy też w Pompei. Zwiedzałyœmy dom po domu, a zewszšd przez okna, na końcu ulic, z placów, z amfiteatru i między kolumnami widać było dziwaczny stożek Wezuwiusza z odwianš poziomo smugš czarnš na niebieskim niebie i słyszało się co chwila, jakby wewnštrz siebie czy nogami z wnętrza ziemi, tępe stęknięcie, głuchy cios od dołu, bo wulkan był akurat dosyć ożywiony. Pompeja pełna pięknoœci, ale nie to, co Ostia dzika i pachnšca, wyłaniajšca się z ziemi jak coœ żywego, nie do końca poznana, w częœci zaledwie dotknięta okiem. Pustka Ostii nie jest martwa, a Pompeja czeka jakoœ na turystów, a sama nie żyje. JeŸdziłyœmy do Castellamare, Torre Annunziata, Posilippo. Chciałam koniecznie dostać się do klasztoru Kartuzów na Vomero, gdzie w skarbcu mnisi trzymajš obraz Ribery, "Œwiętš Magdalenę" - "najbardziej œwięty z obrazów", który tak zachwycił, tak wstrzšsnšł ojcem, kiedy go tu oglšdał. Były trudnoœci z dostaniem się do skarbca, ale wreszcie dotarłam do niej i mogłam spokojnie przeczytać to, co o niej pisał w "Dzienniku podróży": "To, co jest męczeńskiego najbardziej w ludzkoœci - matka, patrzšca na trupa zabitego syna, kobieta miłujšca, która przywarła do nogi uwielbionego, bohater zamordowany przez sołdackš przemoc - to zawiera ten obraz". I dalej: "Cóż ten wizerunek męczeństwa ludzkiego robi w tym skarbcu mnichów zbogaconych na doskonałym likierze". Po tysišckroć miał rację, mówišc o wielkoœci malarza i o niesprawiedliwoœci, jakš jest zamknięcie tego obrazu w niedostępnym skarbcu w otoczeniu bogactw, które poniżajš, niewolš go. Jakże to ważne, wiedzieć, co myœlał ten mój wspaniały ojciec, stanšć na tym samym miejscu, gdzie stał, zgadzać się z nim, jakby to była rozmowa, nieomal słyszeć jego głos. Ważne, ale i okrutne, przecież to by mogło być naprawdę. Takš podróż, ze mnš dorosłš, mógł odbyć, mógł nas obie prowadzić do tych swoich ważnych miejsc, mogliœmy się razem wszyscy zachwycać, podróżować, odpoczywać. Mógł ze mnš naprawdę iœć na bal, żeby mnie zobaczyć w tej białej sukni z czerwonymi kwiatami, tak jak to sobie wymyœlił. A tymczasem wszystko było za wczeœnie. Byliœmy przecież wszyscy razem w Wenecji, a ja się wtedy nudziłam i plułam do studni w Pałacu Dożów i nic mnie nie obchodziło, czy mu się podoba "Raj" Tintoretta, czy nie. My z mamš za to oglšdałyœmy, zwiedzałyœmy, wszystkie pienišdze wydawałyœmy na podróże, nie kupujšc sobie nigdy nic specjalnie drogiego. Albo bardzo rzadko. Ale ani samochodu, ani specjalnie wspaniałych futer, ani takich piór, jakie miewała Wandzia na kapeluszu. Te nasze hotele też nie były takie znów "Negresco", w Wenecji nie mieszkałyœmy w "Danieli". Ale nie były też byle jakie. Byłyœmy na pewno to, co się nazywa zamożne, nakłady ksišżek ojca były przecież wysokie i cišgle nowe. Kiedy byłyœmy w podróży, księgarnia przysyłała nam potrzebne pienišdze z sum, należnych nam z wpływów autorskich. Ale nigdy nie było nam potrzeba tych pieniędzy bardzo dużo i nie były to dla nas sprawy pierwszej wagi. Dlatego też pewnie pienišdze nigdy się do nas nie kleiły. Było ich więcej albo mniej, po œmierci Mortkowicza nie było ich na przykład wcale przez dłuższy czas i nie robiło nam to wielkiej różnicy. Ale, jak mówiš: "L'argent aime faire les petits", w naszej rodzinie jakoœ nie było to tak wyraŸne. Mama opowiadała, że byli kiedyœ na jakiejœ "bibie" czy "szopie", jak ojciec mówił, u Reymontów. Kiedy już wychodzili, w przedpokoju Reymont, podajšc ojcu palto, pomacał je od œrodka i z wierzchu i powiedział zdumiony: "Panie Stefanie, a cóż to za paletko takie? Nie macie futra? Popatrzcie, jakš ja mam szubę, to sš cybety i angielski kort". Ojciec miał bardzo dobry zimowy płaszcz - "paltot", jak mówił, i na pewno było mu ciepło. A potem pani Lila powiedziała mamie, że to futro to prezent. Takich prezentów Reymont dostawał mnóstwo, dywanów, obrazów i serwisów. Niech mu ta be, jak mówiš górale, ale nie wyobrażam sobie, żeby ojciec dostał i przyjšł od kogoœ futro albo dywan. To już takie usposobienie było i zostało w rodzinie. Babcia po œmierci dziadka Antoniego też nie miała dużo pieniędzy, mamę wychowywała skromnie, więc mama podobnie chowała i mnie, bez fanaberii i fum, tyle, że lubiła ubierać mnie ładnie. Mieszkałyœmy więc w Neapolu. Wieczorem cišgnęłam mamę nad morze, na via Caracciolo. Było tam miejsce, gdzie niżej, za ocembrowaniem brzegu, stały na czarnej nocnej wodzie przylepione do siebie bokami łodzie żaglowe i małe jachty, œwiecšce w sztucznym œwietle lamp kolorowymi kadłubami, z plštaninš masztów rei i olinowania, wszystko aż twarde, tak wyraŸne i jaskrawe na tej czerni nieruchomej wody i nieba. Chciałam to zapamiętać i namalować potem w domu, chociaż wiedziałam, że będzie to bardzo trudne, ta czerń, która nie może być ani noir d' ivoire z tuby, oczywista, ani mieszaninš kraplaku z ultramarynš ciemnš, bo po kilku latach wszystko by się pięknie spękało. Ten kraplak, tak kuszšcy, trzeba zawsze trzymać od siebie z daleka. Robiłam sobie tam szkice do tej przyszłej kompozycji. Było goršco, więc postanowiłyœmy pojechać i pobyć na Capri, choć trudno było rozstać się z muzeum i akwarium, dwoma Ÿródłami oczarowań. Ale czekało nas jeszcze trzecie. Pewnego dnia pojechałyœmy pocišgiem do Paestum. Wysiadłyœmy na pustej stacyjce, stało tam kilka domów, ktoœ pokazał nam, jak mamy iœć do œwištyń. Rzadka pineta odsłoniła nam prędko morze. Przestrzeń bardzo szeroka poroœnięta była suchš trawš, ziołami - tamaryszkiem, rozmarynem, dzikš szałwiš. Biegały w nich szeleszczšc jaszczurki, jakieœ owady brzękały, na białym piasku pełno było morskich muszelek. W tej pustce, ciszy i œwietle stały trzy œwištynie. Zwrócone frontami do morza, olbrzymie i harmonijne. Ich proporcje sš samš czystoœciš, samš pięknoœciš. Stojš nisko przy ziemi, ich kolor nie jest biały, sš złote jak ciało ludzkie, trawertyn jest złoty i ciepły, i miękki. Tak miękki, że kolumny od strony morza, tam gdzie wiatr niósł ostry nadbrzeżny piasek, zostały przez wieki wygładzone, kanelury zatarte sš prawie zupełnie. Ich samotnoœć i potęga trwajšca na wprost potęgi i samotnoœci morza jest czymœ, co oniemia. Będę do tego miejsca tęskniła zawsze. Teraz wiem, że czeka mnie Grecja. Chodzimy z mamš od œwištyni do œwištyni, patrzymy przez kolumny jednej za drugš w oddaleniu, oglšdamy ich cienie, od strony morza ciepły powiew pachnie solš i rozgrzanymi ziołami. Stoimy oparte o tę gładkoœć pozostałš po kanelurach, grzeje nas w plecy rozgrzany trawertyn. Nic nie trzeba w życiu więcej, jeœli można przeżyć taki dzień, móc wejœć w takš ciszę, zobaczyć najwyższš pięknoœć pejzażu połšczonego z architekturš. A jeszcze, żeby radoœć była zupełna, w płytkim prostokštnym wgłębieniu czy grobie, w piasku i trawkach wypełniajšcych dno, znajduję mały pienišżek, prawie czarny, ale na którym widać zarys głowy, chyba męski profil z przepaskš we włosach. Po drugiej stronie jakieœ zwierzę, koń albo byk, a nad nim lecšca postać z rozwiniętym skrzydłem i wycišgniętš rękš. Paestum, Paestum, zabieram ten dar, nie opuœci mnie nigdy. To było najwspanialsze, co widziałam w życiu. Zrobiłyœmy jeszcze jednš wycieczkę, tę już wynajętym na cały dzień samochodem. Cały czas brzegiem morza, którego nie przerwany niczym szafir zaczyna po pewnym czasie męczyć i nudzić, zwłaszcza widziany z góry, przeogromny, gładki i to, co ciotka Aniela nazywała "pojedynczy". Ona co prawda mówiła to raczej o ludziach, ale można i o Morzu Œródziemnym. Zwiedzamy Torre Del Greco, Torre Annunziata, Castellamare, Sorrento, gdzie odpoczywamy w zachwycajšcym gaju pomarańcz i cytryn. Kwiaty i owoce œwiecš w czarnych prawie, tak zielonych, sztywnych z zachwytu nad własnš pięknoœciš i zapachem, liœciach. Zawsze to najbardziej wydawało mi się œliczne: sad, wszystko jedno jaki, a pod drzewami owocowymi gęsta, niewysoka trawa i słońce na niej. A cóż dopiero, jeœli to sad pomarańczowy. Zwyczajem ojca rozcieramy w palcach liœć cytryny, rozgniatamy go na dłoni i głęboko wšchamy. On tak zawsze urwał sobie jakieœ Ÿdziebełko i wšchał - liœć orzecha włoskiego, lauru, tui, macierzanki czy mięty. To Sorrento upamiętniło się u nas głównie małżeńskš przygodš pani Zosi Kępińskiej, która przez wiele lat pracowała w księgarni Mortkowicza. Jej rodzina, bardzo wykształcona i muzykalna, cała rodzina Wertheimów była taka, zdecydowała kiedyœ, że Zosia musi spędzić urlop we Włoszech. Po pięknej podróży, samotna, z bardzo błękitnymi oczami pani Zosia wylšdowała w Sorrento. Tam na plaży poznała młodego Włocha, spokrewnionego z największym w Sorrento hotelem - "Albergo Tramontano". Wiadomo, jak to u nich przebiega - "cosi bionda e cosi sola" - młody Leopoldo Tramontano zakochał się do szaleństwa. Ale pani Zosia musiała wracać, urlop się kończył. Leopoldo zaczšł pisać miłosne listy, ale pani Zosia po włosku nie umiała. Wobec tego przychodziła do mamy z tymi listami, mama tłumaczyła i odpisywała równie gwałtownie. Leopoldo wreszcie przyjechał i odbył się œlub z paniš Zosiš, poczem oboje wyjechali do Sorrento. Urodziła się Giovanna, bardzo ładne dziecko o doœć gwałtownym charakterze. Ale Leopoldo po pewnym czasie zmienił się, nie nazywał już pani Zosi "fata del Golfo di Napoli", a potem pani Zosia wróciła do domu i do rodziny. My widziałyœmy już tylko "Albergo Tramontano", ale bez Leopolda. Z Sorrento do Amalfi, gdzie czarujšcy mały port rozkłada się u stóp miasta, rosnšcego prawie pionowo, jakby wkutego w skały. Wreszcie Ravello, cišgle to cudowne, męczšco cudowne morze i pałac upamiętniony, co nam powiedziało z dziesięć osób, pobytem i romansem Grety Garbo z dyrygentem Stokowskim. W parku tej doœć pretensjonalnej budowli klomby i kwietniki z samych cynerarii, najprzeróżniejszych kolorów. To był dzień męczšcy. Toteż zaraz zabrałyœmy się i małym, szalenie kiwajšcym stateczkiem przepłynęłyœmy na Capri. To dziwaczne, a nawet magiczne miejsce, chciałam tu być. Umieœciłyœmy się w hoteliku na piazzale, ale po kilku nocach nieprzespanych, bo hałas nieustanny, œpiewy, muzyka, krzyki, dzwony z campanili, przeniosłyœmy się za poradš starego Spadaro do hotelu na via di Punta Tragara po lewej stronie, niedaleko już Faraglioni. Było to tym bardziej miłe miejsce, że wielki wygodny pokój miał duży taras, zupełnie opleciony glicyniš, gdzie można było odpoczšć w chłodzie i cieniu, o ile nie zwracało się uwagi na małe zielone jaszczureczki, gonišce się bez przerwy po gałęziach, słupkach i balustradzie. Ten stary, malowniczy Spadaro, osoba nieodzowna na rynku, siedział tam stale na murku, w niezwykłym kostiumie "caprese" przez siebie wymyœlonym, œpiewał, akompaniujšc sobie na mandolinie to, co chcieli usłyszeć oczarowani Niemcy - "Santa Lucia" albo "Marechiaro". Podobno był to już czwarty albo pišty z kolei Spadaro, przyuczany do zawodu. Ale był tak pittoresque, przy czym życzliwy i wesoły, że czy był Spadaro, czy nie, był tam nieodzowny. Znalazłyœmy na Capri znajomych Polaków, państwa Okuniów, malarza z żonš. Mieli tu willę i większoœć czasu przebywali tutaj. On właœnie był autorem okropnego obrazu, który wisiał w Konstancinie w bibliotece nad kanapš między szeœcioma œlicznymi Stanisławskimi. Ten obraz był potem okładkš "Dumy o hetmanie". Był to niby góral, bo choć siedział na koniu, portki miał w parzenice. W ziemię dookoła wbite były strzały, a z tej ziemi ciekła krew. Były tam też węże. To się przecież ojcu nie mogło chyba podobać? Państwo Okuniowie byli jacyœ bladawi, zwłaszcza ona, nalana, z wodnistymi oczami i kotletami z blond włosów na uszach. Ale szalenie serdecznie nas przyjmowali i zapraszali na herbatki. Pełno tam było obrazów przedstawiajšcych paniš Okuniowš przeważnie w pozycji poziomej, rozcišgniętš na kwiatach i motylach. Zaczęły się spacery po wyspie w dół do Marina Piccola albo do Marina Grande, albo w górę do Punta Tragara, albo przynajmniej kawałek schodami Saracenów w stronę Anacapri. Raz pojechałyœmy aż do Villa San Michele, ale ponieważ bardzo nie lubiłam tej ksišżki, to i dom wydał mi się fałszywy. Zresztš nie bez przyczyny. Miałyœmy tam znajomego rybaka z łodziš, który pływał z nami dookoła Capri, do grot i zatoczek, i pozwalał mi wiosłować, a sam gadał z mamš. Raz, kiedy z Marina Grande opływaliœmy strome czarne skały i dla odpoczynku wcisnęliœmy się do skalnego załomu, małej zatoki, czarnej i cichej, nasz rybak, który zresztš miał głowę Rzymianina z galerii portretów marmurowych w termach Dioklecjana, opowiedział nam ładnš historię. Miał brata, który bardzo pięknie rzeŸbił. Il Dottore Axel Munthe zwrócił się do tego brata, aby mu wyrzeŸbił głowę Gorgony z białego marmuru. Zdolny brat wykonał zamówienie bardzo udatnie, a wtedy Il Dottore wrzucił Gorgonę w tę właœnie zatoczkę. Przez kilka lat nic się nie działo, aż Il Dottore Munthe miał sen, w którym ukazał mu się pewnie Tyberiusz albo inny ktoœ bardzo znaczny na Capri i kazał mu szukać czegoœ na dnie zatoczki. Wielu młodych rybaków dobrze opłacanych nurkowało w zatoczce, aż wycišgnięto rzymskš Gorgonę, która, o ile wiem, ozdabia teraz Villa San Michele, a ten stary blagier opisał swój wielki sen w tej swojej ksišżce dla starszych Angielek. Ale Capri jest wyspš czarodziejskš, nie tylko od czaru, ale od czarów, tajemniczoœci, tajemnic i magii. Ojca napełniała zachwytem nie tyle wyspa, co morze. To, co pisze o nim, jak się codziennie nie może napatrzeć falom, skałom, rysunkowi wiatru na wodzie, kolorom i głosom - z tego widać, jak łatwo byłoby mu cieszyć się, zachwycać, pławić się w pięknoœci œwiata, gdyby nie ta "choroba na Moskali", ta wieczna udręka, polskimi sprawami wywołana. Czasem, czasem napisze: "Tak rzadkie w moim sercu uczucie szczęœcia sprawia mi radoœć jeszcze z tego względu, że jest jak goœć, któregom się już spodziewać zaprzestał". A to rzadkie uczucie szczęœcia, to widok jego synka. Ale ten synek, jak i ja, za wczeœnie był z nim, żeby móc to szczęœcie z nim dzielić. Tylko mama była przy nim w porę, młoda, a już dorosła, rozumiejšca i razem czujšca, ale pamięć o tym tak głęboko, milczšco była w niej schowana. Pewnego dnia schodziłyœmy na spacer z góry do Marina Grande, przed południem, w przepiękny słoneczny dzień. Droga stromo schodzšca w dół wije się i zakręca między murkami i ogrodzeniami domów odsuniętych w głšb ogrodów. Było już bardzo goršco, szłyœmy wolno, zatrzymujšc się, żeby zajrzeć przez żywopłoty do pachnšcych, cienistych, odgrodzonych od pylnej i goršcej drogi ogrodów. W murze zobaczyłyœmy bardzo starš kapliczkę, właœciwie niszę w kamieniu, a w głębi niej œwiatełko oliwne i posšg Madonny, ledwo widoczny. W tym momencie spostrzegłyœmy, że ktoœ idzie uliczkš z dołu naprzeciwko nas. Było tak goršco, że zdziwiłyœmy się, że się komuœ chciało iœć tyli kawał drogi pieszo pod górę, zamiast wjechać funicolare. Kiedy ta osoba zbliżyła się do nas, zdumiałyœmy się. Był to mężczyzna szalenie wysoki, chudy, ciemny, w ogromnym czerwonym płaszczu, róg tego płaszcza zarzucony miał na tył głowy, a długie czarne włosy wisiały mu po obu stronach twarzy. Był tak dziwny, że przystanęłyœmy, on nas minšł, a przechodzšc, spojrzał na nas przerażajšcymi oczami. To spojrzenie nie wiadomo czemu, bo ani nie zatrzymał się, ani nic nie powiedział, wywołało w nas obu uczucie strachu tak okropnego, że złapałyœmy się za ręce i wskoczyłyœmy do tej kapliczki, chociaż on obojętnie poszedł, nie oglšdajšc się, dalej pod górę. Czy to, że byłyœmy zupełnie same na tej drodze, czy ten wyglšd dziwaczny, czy raczej to spojrzenie - nie byłyœmy znów takie strachliwe, żeby obie przeżyć równoczeœnie, w końcu bez powodu, taki nagły atak prawie przerażenia. Capri, wiadomo, pełne jest dziwaków, maniaków, wariatów zasiedziałych tam i œcišgajšcych z całego œwiata. Po chwili wyszłyœmy z tej niszy w murze i trochę zawstydzone, trochę rozœmieszone, a jeszcze trochę nieswoje, poszłyœmy w swojš drogę w dół do Marina Grande do kawiarenki nad morzem na espresso. Właœciwie całe dnie spędzałyœmy na spacerach albo na pływaniu łodziš z naszym rybakiem Rzymianinem. Jego głowa była naprawdę do rzeŸby, nawet nie do malowania, a do kamienia. Był wesoły, rozmowny, jego rodzina znała Gorkiego, więc może i ojca, który tu z Gorkim i Andrejewem utrzymywał doœć œcisłe stosunki. Woził on nas po kolei do wszystkich grot. Najwspanialsza była Grotta del Cannone, wpaœć tam można było tylko razem z falš, która strzelała w skały istotnie jak piorun, a w œrodku ten strzał rozlegał się jeszcze stokrotnym echem. Schodziłyœmy także, kiedy morze było ciche i fale powolne i niskie, w dół przez via Krupp, stromymi zakosami w ziołach pachnšcych i łopacistych kolšcych opuncjach aż do Marina Piccola i tam w ciepłej wodzie układałyœmy się na wyœlizganych przez morze głazach. Fale przepływały łagodnie przez kamienie i ciało, spływały w dół strumyczkami, a w załomach i miskach skalnych zostawiały nieruchome lusterka przeczystej wody. Na obiad wracałyœmy na górę, a po sjeœcie na tarasie znów szłyœmy gdzieœ na spacer albo na Piazzale na lody, albo do państwa Okuniów na herbatę. Podczas wizyty u nich mama opowiedziała o dziwnym człowieku w czerwonej szacie, spotkanym przez nas na drodze do Marina Grande. W trakcie naszego opowiadania i zapytań, kto to być może i czy go znajš, oboje państwo Okuniowie dziwne, coraz dziwniejsze mieli miny. Patrzyli na siebie i na nas, jakby nie wierzyli naszym słowom i własnym uszom. Wreszcie pan Okuń poszedł do biblioteki i przyniósł kilka ksišżek opisujšcych wyspę, jej historię, legendy, najstarsze mity i wszystko, co dotyczy tego skrawka ziemi i jego tajemnic. Jedna z tych ksišżek, trzytomowa "Aria di Capri", pasjonujšca, zaraz została przez nas kupiona w antykwariacie. W tych wszystkich ksišżkach powtarza się i opisywana jest jednakowo postać demona zamieszkujšcego tę wyspę od prawieków. Demon Capri opisany tam jest dosłownie tak, jak osoba spotkana przez nas, w najdokładniejszych szczegółach. Zwłaszcza jego przerażajšce spojrzenie i niepokój ogarniajšcy ludzi, którym się ukazuje. Opisy tej postaci, tak dokładne w ksišżkach i zapisach sprzed stu lat, zadziwiały nas, ale œmiejšc się, raczej byłyœmy pewne, że ktoœ się tu na Capri tak zabawia, przebierajšc się za miejscowego demona. Ja opowiadałam państwu Okuniom o Montalku-Potockim - łagodnym dziwaku, uważajšcym się za króla Polski, który również chodzi w długich szatach, ma rozpuszczone włosy, trepy na bosych nogach i tak spaceruje po Warszawie. Ale państwo Okuniowie byli przekonani, jak zresztš inni mieszkańcy Capri, między innymi nasz rybak, którego dziadek widział demona kilkakrotnie, że nie był to żaden przebieraniec. To był demon, nasza reakcja na niego na to wskazywała. Ale dlaczego właœnie wybrał sobie nas? A może właœnie wtedy nadszedł dla niego czas ukazania się, my byłyœmy tam przypadkiem. Wiadomoœć o tym, żeœmy go widziały, rozeszła się szybko, musiałyœmy opowiadać o tym spotkaniu wiele razy. Ale nikt w tym czasie więcej go nie widział, a ksišżki mówiły o nim serio. Mieszkałyœmy nadal na via di Punta Tragara. Było coraz goręcej, noce także były bardzo duszne. Jednej nocy, kiedy obudziłam się i nie mogłam długo zasnšć, wstałam i wyszłam na taras pod dach z glicynii, przez które widać było gwiazdy i cienki zachodzšcy księżyc. Było tam czarno i chłodniej. Usiadłam na leżaku i przez cichy ruch liœci nad głowš słyszałam od strony Faraglionów słaby szum morza. W pewnej chwili bardzo daleko usłyszałam œpiew. Ktoœ szedł z głębi wyspy ulicš do morza i œpiewał coraz bliżej, młodym, silnym, pięknym, zupełnie nieuczonym głosem. Nie znałam tej melodii, była smutna, głos łamał się chwilami jak od płaczu. Nie rozumiałam słów, było to jakieœ narzecze, ale melodia wyrywała się z gardła œpiewaka tak dramatycznie, boleœnie i żałoœnie na zmianę, rosła w miarę, jak przechodził koło naszego domu, a kiedy minšł i oddalał się, cišgle œpiewał, coraz dalej i ciszej. Z daleka tylko, kiedy odszedł, zobaczyłam go na jasnej drodze, zarys postaci. Niósł wiosła i jakieœ inne rybackie narzędzia i œpiewał, œpiewał, wyœpiewywał żal i miłoœć, i cierpienie na tej pustej drodze w nocy, płakał i œpiewał sam dla siebie. Trzeba było wreszcie wracać do Rzymu. Wandzia z tyfusem została przeniesiona przez Faldiniego do œwietnego szpitala prowadzonego przez jakiœ zakon. Dochodziła tam do zdrowia i do decyzji wyjœcia za Faldiniego, co wszyscy popierali, z wyjštkiem jej matki. Wszystko było jak dawniej na via Margutta - i u Marii, i w pracowni profesora Riccardi. Znów chodziłam tam rysować, siedzieliœmy tam wszyscy - Elżunia, znakomicie portretowana przez profesora, Vedova, pani Barberini, Gemma, cicha, prawie niema córka państwa Riccardi - i tajemnicze nieruchome koty, zwłaszcza ten z oberwanym uchem, siedzšcy wysoko na zrębie szafy, egipski, patrzšcy na coœ, co widział w otchłaniach czasu. Serce mi się œciskało, kiedy pomyœlałam, że mam wyjechać, zostawić to wszystko, zostawić Rzym. Poza tym fakt, że mój wyjazd niczego nie zmieni, że wszystko będzie tu beze mnie tak samo, że któregoœ dnia ktoœ wyjdzie z via Condotti na Piazza di Spagna, spojrzy na navicellę, na schody za niš, na czerwony dom po lewej stronie z wiecznie zamkniętymi okiennicami - ten fakt, że to nie będę ja, że ja już nie będę mogła tu być, ten fakt był nieznoœny i uwierajšcy jak kamyk w bucie. Ale mama coraz częœciej mówiła o tym, że powinna wracać do pracy, do której się zobowišzała i którš wykonywała sumiennie w Warszawie, na Annopolu, gdzie zajmowała się gromadzeniem i rozdziałem jedzenia i odzieży podczas dyżurów, wcišgnięta w to przez paniš Aleksandrę Piłsudskš. Przez całš wiosnę i lato nie było jej tam i teraz już chciała wracać. Ja zostawiałam w Rzymie najmilszych przyjaciół, kilka lekko ponaddzieranych serc, œwiadomoœć, że to moje najpiękniejsze chwile w życiu. Tę œwiadomoœć ugruntował we mnie pewien wieczór na Awentynie. Schodziłam od Santa Sabina w dół i poczułam się nagle zmęczona, trzeba mi było koniecznie gdzieœ usišœć i odpoczšć, choćby na chwilę. Przechodziłam koło małego koœcioła Santa Prisca, już był wieczór, a w koœciele, oœwietlonym œwiecami, stały pustawe ławki. Usiadłam i patrzyłam na młodego księdza, który na ambonie, rzucajšc za siebie ogromny ruchliwy cień, miał kazanie do niezbyt tłumnych słuchaczy. Z poczštku przyglšdałam mu się tylko, żywoœci jego gestów, młodzieńczemu zapałowi i cieniowi tańczšcemu za nim. Potem zaczęłam go słuchać. A on chwalił radoœć życia, pięknoœć œwiata, urodę każdej chwili. Wołał do nas, żebyœmy się cieszyli czasem teraŸniejszym, żebyœmy się nauczyli godere, to słowo godere biegło przez koœciół, echo odbrzmiewało je od płaskiego stropu, godere dzisiaj, a nie potem, we wspomnieniu tylko, trzeba umieć godere tę chwilę, kiedy radoœć się staje, bo będzie ona wtedy jawna i pełna. Słuchałam tej nauki zachwycona i wdzięczna. Ale kiedy chciałam potem znaleŸć to słowo w moim bogatym polskim języku, nie bardzo mi się to udało. Takie ono po włosku œliczne, szerokie, jak uœmiech i rozpostarcie ramion. Pewnych słów, znamienne to, nie ma u nas, zawsze to mama mówiła za ojcem: nie ma suivre i nie ma continuer. I nie ma godere, słowa, które na pewno będzie mi towarzyszyło przez całe życie, w małych rzeczach i dużych. Zaczšł się okres pożegnalnych wizyt, u państwa Loretów, w ambasadzie, u Janikowskich, u bardzo starej pani Radziwiłłowej, przeciwniczki Mussoliniego. Wspaniała to była dama, która kochała Rzym i uważała, że Mussolini go paskudzi. Pojechała kiedyœ na Foro Mussolini zwiedzić tę monumentalnš budowlę, obstawionš olbrzymimi posšgami, przedstawicielami wszystkich dyscyplin sportu. Wróciła oburzona. Stukajšc laseczkš w podłogę na przyjęciu u Janikowskich, mówiła: "Obeszłam to dookoła i same dupy widziałam, moi drodzy". Chodziłam jeszcze po raz ostatni do Polimnii, na Celimontanę, do Villa Giulia, do Apolla z Tybru, na Piazza del Popolo i na Piazza di Spagna, i do Ÿródła Juturny, żegnałam się z przyjaciółmi i miejscami i było mi bardzo smutno, bardzo smutno. Aż wreszcie nadszedł dzień wyjazdu, portier z via Margutta i jego chuda żona znosili na dół nasze bagaże. On niósł parasole i płaszcz mamy, a żona po jednej ciężkiej walizie w każdej ręce i wielki zasuwany wór podróżny na głowie, niezwykle zresztš zręcznie go tam utrzymujšc. Powiedziałam, żeby zabrał od niej te ciężary, na co odpowiedział mi zdumiony: "Ma come signorina, che dice, Š troppo pesante, Š lavoro di donna". Naszym następnym postojem była znów Wenecja. Chciałyœmy jš jeszcze zobaczyć w œrodku lata i pogody. Postanowiłyœmy zamieszkać inaczej niż wszyscy, po drugiej stronie kanału, w mniej znanej częœci miasta, ale niedaleko od placu Œwiętego Marka. Po niedługich poszukiwaniach znalazłyœmy uroczy mały hotel mniej więcej w połowie wšskiej częœci miasta, między Canale Grande a lagunš, dwa kroki od Santa Maria della Salute. Dzwony tego koœcioła w pierwszych dniach podrywały nas z łóżek, ale prędko przyzwyczaiłyœmy się do nich. Tuż blisko miałam do Accademii, a tam do "Burzy" Giorgione, jednego z moich ukochań. Hotel stał przy Fondamento Ca' Bala, wšskim tarasikiem z kilkoma stolikami pod pergolš oddzielony od czarnej wody kanału. Wšziutkim chodniczkiem można się tam było dostać, idšc od strony Canale Grande pod murami albo też dobić do schodków hotelu prosto z Fondamento. Nigdy ani mama, ani ja nie mieszkałyœmy jeszcze po tej stronie. Bardzo nam się tu podobało. Pod wieczór szłyœmy na spacer brzegiem aż do Dogana di Mare, majšc przed sobš całš nieopisanš panoramę Wenecji pod zachodnim niebem, a okršżywszy budynek Dogany, oglšdało się poczštek nocy wstajšcej z morza, z laguny, Giudecca leżała na wodzie płaska i jaskrawa, czerwona na szafirowym morzu i niebie. Kiedyœ wczeœnie rano wyszłam z hotelu i po krótkim spacerze usiadłam na schodach Santa Maria della Salute. Siedziałam tam z lenistwa i zachwytu, majšc przed oczami całš różowš we wczesnym słońcu Wenecję, wszystkie te kształty wryte w pamięć i w oko na zawsze - Campanilę, kopuły Œwiętego Marka, Pałac Dożów, słupy czarno-białe i krzywo stojšce w niebieskiej wodzie przy Piazzetta. Mały był jeszcze ruch na Canale Grande, tylko vaporetta przychodziły pokrzykujšc z jednej strony kanału na drugš. Naprzeciwko mnie, za wodš, œwiecił czerwonymi murami "Hotel Luna". Z obu jego stron kłębiła się czarna zielonoœć ocieniajšca tarasy restauracji. Okiennice były jeszcze pozamykane, goœcie hotelowi spali. Na pierwszym piętrze cišgnšł się kamienny balkon z białš balustradš. W pewnej chwili jedne z drzwi na ten balkon wychodzšcych otworzyły się i z ciemnego wnętrza wyszła na œwiatło słoneczne młoda kobieta w różowej sukni. Oparła się na balustradzie, patrzyła chwilę i odwracajšc głowę mówiła coœ w głšb pokoju. Po chwili wyszedł za niš mężczyzna i oboje stojšc koło siebie oglšdali ten poranek, tak œwieży i œwietlisty, tak piękny i radosny. Zrobiło mi się przez chwilę smutno i pewnie była to dziewczyńska zazdroœć wobec ich młodej, pełnej dorosłoœci. Ale pomyœlałam sobie - całe życie przed tobš. Obiecuję ci, że ty także staniesz kiedyœ na balkonie "Hotelu Luna" w różowej sukni, w piękny ranek letni. Obiecuję ci to bardzo solennie i bardzo serio. W tym przyrzeczeniu najmniej może ważnym elementem i bardzo mglistym był ten pan, który miał stanšć obok mnie. Najważniejsza była różowa suknia i "Hotel Luna", i cały nastrój, powietrze tego poranka. Niedługo po przyjeŸdzie spotkałam niedaleko Dogany na nie ogrodzonym ocembrowaniu spacerujšcego Józka Natansona. Lubiliœmy się bardzo, pisywaliœmy do siebie długie listy, kiedy on siedział na Korsyce w jakiejœ kotlinie w górach i sadził chłopom pomidory. I malował oczywiœcie. Teraz chodził po wielkich kamiennych płytach i roztrzaskiwał obcasem pestki czereœni. Zaczęliœmy to robić razem, jakbyœmy się wczoraj rozstali, nie zwracajšc uwagi na karabiniera, który zaczšł nas podglšdać od załomka do załomka muru. Wydaliœmy mu się z daleka podejrzani i bzikowaci, co chwila podnoszšcy nogę i tupišcy w ziemię, bez wyraŸnej kłótni ani rytmu. Kiedy odchodziliœmy, widać było z daleka, że podjšł swojš spokojnš wartę na nadbrzeżu, ale od czasu do czasu trzaskał nogš w znalezionš pestkę, odkrywszy, na czym polegała nasza kretyńska zabawa. Józek był już w Wenecji dawno. Poznał tu pewnego księdza, historyka sztuki, wenecjanina. Z nim razem penetrowali to miasto naprawdę do głębi. A głębię, a nawet wiele głębi ma Wenecja, miasto tajemnicze i straszne. Teraz prowadzali mnie obaj w najodleglejsze dzielnice, po rozpadajšcych się mostkach nad nieruchomymi kanałami, gdzie zamknięte na głucho persiane zgniłych domów nie wiadomo co osłaniajš - pustkę czy jakieœ życie trudne do wyobrażenia. Drzwi zielone dołem od wodorostów oblepiajšcych kamienne schodki, a schodki ginš pod czarnš wodš, na której kołyszš się tam i z powrotem œmiecie, trawa morska i zdechłe ryby. I nagle placyk, koœciół, zjawisko urody w tej strasznej pustce. Kiedyœ Józek z księdzem zapowiedzieli, że jestem zaproszona przez ich przyjaciół wieczorem na spotkanie. PóŸno, ciemnymi fondamenta, calle, vico, lista i rio poszliœmy gdzieœ bardzo daleko, aż wreszcie doszliœmy do placu, gdzie przed zamkniętym na głucho pałacem po dwu stronach wielkich drzwi stały, a właœciwie siedziały wyprostowane dwa kamienne lwy, o doœć chyba wschodnim rodowodzie. Okazało się, że to one sš tymi ukochanymi i bliskimi przyjaciółmi. Józek przedstawił mnie im, zresztš bardzo pochlebnie, a potem gładził je, drapał za uszami i całował w straszne pyski. Miały to być najpiękniejsze kamienne lwy na œwiecie, widziałam je tylko w œwietle księżyca, ale Józek na pewno miał rację. Ksišdz wenecjanin zachowywał się w stosunku do nich podobnie, przemawiał do nich słodko, prozš i wierszami. Chodziliœmy oczywiœcie i do muzeów, i do koœciołów, ale głównym naszym celem była zawsze właœciwie sama Wenecja. Mama miała też towarzystwo, bo zjawiła się nagle w Wenecji ciotka Aniela. Ona naprawdę zawsze zjawiała się, a nie przyjeżdżała. Żadnej zapowiedzi nigdy nie było, nie wiem, czy kiedykolwiek miała wszystkie papiery potrzebne do wyjazdu. Znana była w rodzinie historia jej podróży z Krakowa do Warszawy, jeszcze za Ruska. Ciotka Aniela pożyczyła paszport od swojej koleżanki teatralnej i pojechała. Na granicy odebrano od wszystkich paszporty, a podróżni czekali w poczekalni dworcowej. Ciotka Aniela spokojnie czytała ksišżkę, kiedy wszedł żandarm i wrzasnšł: "Gospaża Mikuckaja nie możet jechat'!" Ciotka Aniela nie drgnęła, bo zapomniała, że to właœnie ona jest ta Mikuckaja. Wstrzšsała się tylko z żalu nad tš biednš kobietš, kiedy żandarm po raz trzeci wzywał Mikuckš coraz wœcieklejszym głosem. Aż nagle przypomniała sobie, skoczyła i okazało się, że tam naturalnie nie ma jakiejœ pieczštki czy opłaty, ale ciotka Aniela zawsze załatwiła wszystko wdziękiem i wymowš. W Wenecji zamieszkała z nami, przesiadywała u Floriana, spacerowała po Placu, odwiedzała sklepy, słuchała z nami wieczornych koncertów na estradzie poœrodku Piazza. Miałam na te koncerty granatowš suknię z przezroczystej plisowanej żorżety i dostałam od mamy naszyjnik z drobno ciętych dymnych kryształów górskich, które robiły się na ciemnym materiale prawie czarne, a na ciele różowe. JeŸdziłyœmy też często na Lido na herbatę po południu albo rano na plażę. Mama pokazywała mi dom i ogród, gdzie mieszkałyœmy z babciš i Isolinš w pierwszym roku mojego życia. Stšd także Isolina pisała kartki, wysyłała telegramy i listy do ojca o stanie mojego żołšdka, poza tymi wszystkimi biuletynami, które mama mu od siebie podawała. Biedna Isolina nie bardzo umiała pisać, a z geografii znała tylko najbliższe okolice Florencji. Bo kiedy tam w lecie zrobiło się zbyt goršco i rodzice postanowili pojechać na Lido, Isolina załamała ręce - jak ona sobie tam na tym Lido da radę, skoro nie umie po polsku? Trafiła do tej dziwnej rodziny prosto ze wsi, pokochała wszystkich goršco, ale nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego oni jedzš zepsute mleko, nie chcš jeœć rzodkiewek, które ona przyniosła z targu, specjalnie wybrane, miękkie i dojrzałe. Ostatni list od Isoliny mama dostała po œmierci ojca, pisała, że jest ze swoim synem, z tym, który był nieœlubny, Gianpiero, questo "ma", to "ale" w przeszłoœci dziewczyny. Miała męża i jakieœ inne dziecko, już œlubne. Dlaczego nie odnalazłyœmy jej we Florencji podczas naszego pobytu tam? Zrobię to kiedyœ na pewno. Tymczasem Wenecja przygotowywała się do swojego największego œwięta, które - tylko Włosi mogš wymyœlić coœ takiego - nazywa się Baccanale di Santissimo Redentore. Jest to œwięto każdego mieszkańca Wenecji. Nikt wtedy nie może zostać w domu. Wszyscy wsiadajš wieczorem do łodzi, gondol, motorówek, tratw, wszystko co pływa ubrane lampionami, girlandami, kwiatami, latarniami odbija od brzegu i łšczšc się po kilka, przycišgnięte do siebie, spływa na Canale Grande i lagunę. W stronę Giardini Pubblici płynš barki z orkiestrami, a z lšdu rozpoczyna się o dwunastej w nocy wielkie widowisko ogni sztucznych. Na łodziach wszyscy œpiewajš, na większych tańczš, jest to całonocna festa na wodzie. Już na wiele dni przed œwiętem nie było mowy o dostaniu jakiejkolwiek łodzi i Józek zamartwiał się, że nie będziemy brali w tym œwięcie udziału. Ale tak bardzo zależało mu na tym, żeby nam zrobić przyjemnoœć, że tego dnia podczas kolacji podpłynšł do naszego hotelu na Fondamento Ca'Bala, gdzie jadłyœmy na tarasie pod pergolš, i zacumował przy schodkach. To, czym przypłynšł, a co wytargował z trudem aż w Mestre, było dziwnš, płaskodennš, bardzo szerokš łodziš o niskich burtach. W œrodku leżało w poprzek kilka desek, a para strasznie wielkich i ciężkich wioseł wisiała na bokach. Ciotka Aniela wzdrygnęła się, kiedy zobaczyła to pudło z mokrym dnem, ale mama i ja wskoczyłyœmy z radoœciš, więc i ona, oczywiœcie, wsiadła. Wydostaliœmy się z naszego kanału na lagunę i zaraz otoczyły nas œpiewajšce, oœwietlone łodzie. Na każdej ktoœ grał na gitarze, œmiał się głoœno, zagadywano do nas, częstowano winem, ochlapywano trochę wodš. Józek przepychajšc się przez ten tłok, pracujšc ciężko, powiedział nagle: "Szkoda, byłoby łatwiej, gdybym umiał wiosłować" - a ciotka Aniela wzdrygnęła się po raz drugi. Ale ponieważ kochała Włochów i Italię, bo tak zawsze mówiła, nigdy Włochy, tylko Italia, więc ta zabawa, to œwięto na wodzie zaraz i jš zachwyciło. Popychani, kołysani, poruszani wiosłowaniem Józka wypłynęliœmy daleko na lagunę i stamtšd poprzez lampiony, girlandy kolorowych żaróweczek, czarne zarysy gondol i łodzi patrzyliœmy oczarowani na nieprawdopodobne, przezroczyste, jarzšce się miasto rozpostarte z daleka na wodzie. A od strony Giardini Pubblici zaczęła się tymczasem nowa niebywała bajka. Wszystkich kolorów ognie sztuczne, złote palmy, wachlarze i fontanny wylatywały w czarne niebo bez chwili przerwy, oœlepiały, zapalały wodę, nieustanny grzmot i trzask leciał stamtšd i zagłuszał okrzyki i œpiewy w łodziach. Była to szalona i piękna zabawa, czas mijał, a my przepływaliœmy ogromnymi, połšczonymi grupami łodzi, gdzie wszyscy się cieszyli razem. Ale w pewnej chwili wydało mi się, że błyski, blaski i trzask fajerwerków dochodzš do nas z kilku stron, nie tylko od Giardini Pubblici. Odwróciłam oczy od tego wspaniałego widoku i zobaczyłam coœ równie, a może o wiele bardziej efektownego. Z przeciwnej strony nadchodziła burza, straszne nieustanne błyskawice strzelały w morze, rozdzierały potworne chmury, niebo co sekunda stawało się białe, grzmot toczył się górš i wodš bez chwili przerwy. Na łodziach ludzie zaczęli krzyczeć i zawracać do brzegu. Cała ta masa wštłych drewnianych barek, łodzi, małych stateczków gniotła się, trzeszczała i pchała. Uderzył pierwszy gwałtowny wiatr, podniósł fale, z daleka po wodzie leciał deszcz dzwonišc elektrycznie. W oœlepiajšcym blasku i zupełnej czerni, zalani wodš z góry i boków, nie wiedzšc, w którš stronę się cišgniemy, zbliżyliœmy się jednak do nadbrzeży, ale wszystkie wejœcia do kanałów zablokowane były łodziami, które usiłowały tam wpłynšć. Nie udało nam się wpłynšć do żadnego. Pchani na ocembrowania ogromnymi falami, z coraz większš iloœciš wody w łodzi, ledwo żywi z wysiłku utrzymania się w równowadze, przyczepiliœmy się wreszcie do lin zwisajšcych z jakiegoœ holownika stojšcego przy nadbrzeżu. Na szczęœcie byli na nim ludzie, którzy nas usłyszeli. Po tych linach i z ich pomocš wydostaliœmy się na pokład. Józek zachował się całkiem jak bohater, wiosłował, wylewał wodę i pomagał nas wycišgać z morza. Trzeba jeszcze było wykonać wielki skok z holownika na nadbrzeże. Byliœmy wszyscy oblepieni ubraniami, woda lała się nam po twarzach. Marynarze z holownika zaopiekowali się nami jak bracia. Wprowadzili nas natychmiast do baru, który zrzšdzeniem bożym stał oœwietlony, ciepły i suchy na rogu, naprzeciwko holownika. Tam przy stołach nakrytych papierowymi obrusami marynarze wlali w nas takie iloœci goršcego czerwonego wina z korzeniami, zabaione, marsali i innych nie rozpoznanych już alkoholi, że nie wiadomo jak znalazłyœmy się w domu, a gdzie pozostał Józek? ŁódŸ zatonęła. Ciotka Aniela trzęsła się ze wœciekłoœci na Józka, na Baccanale, przez parę dni nie mogła się uspokoić, dopóki nie okazało się, że ani mamie, ani mnie nic się nie stało, nie mamy ani szoku nerwowego, ani kataru. Ciotka Aniela suszyła w każdy pištek, żeby nie wiem jaka gastronomiczna okazja stanęła na jej drodze. Sama w przeciwieństwie do mamy œwietnie gotowała, z talentem i wyobraŸniš. Łšczyła przedziwne elementy i wychodziło z tego coœ doskonałego, a co dziwniejsze, ładnego kolorystycznie na półmisku. Co prawda potrafiła też podać coœ bardzo dziwnego. Kiedyœ wydało jej się, że jej mšż Jan zdradza jš z pewnš osobš, która była troszkę żydowskiego pochodzenia. Ciotka Aniela kochała swego Jana i była o niego zazdrosna, chociaż on mógłby nie bez powodu odpłacać jej tym samym. Więc pewnego razu Jan wracajšc na obiad do domu z redakcji "Kuriera Warszawskiego", gdzie pracował od wielu lat, poczuł już na schodach bardzo silny zapach smażonej cebuli. Kiedy wszedł do stołowego, znalazł obficie zastawiony stół. Były tam gęsie pipki, ryba po żydowsku, mace, małe klopsiki z koszernego mięsa, wszystko suto doprawione cebulš i czosnkiem. Poœrodku stołu menu w języku jidysz, które Aniela zwędziła z żydowskiej restauracji. Ona sama siedziała na swoim miejscu przy stole, doœć niedbale ubrana. Powiedziała mu słodko, że postarała się to wszystko przygotować mu jak najlepiej, bo zna jego gusta i chciała mu zrobić przyjemnoœć. Zdaje się, że jak zwykle udało jej się doskonale. Jan Kleczyński był bardzo pięknym mężczyznš o gołębim sercu. W ich krakowskich czasach przyjaŸnili się z Przybyszewskim i tworzyli grupę otaczajšcš go uwielbieniem. Zwłaszcza Jan, pięknie grajšcy na fortepianie, był Przybyszewskiego ulubieńcem. Potem po powrocie z plebiscytu na Œlšsku i następnie z Zagłębia Saary zamieszkali w Warszawie, przyjaŸnili się z malarzami, rzeŸbiarzami i aktorami, których zawsze pełno było w ich domu. Œciany zawieszone były obrazami Kędzierskiego, Żukowskiego, Nartowskiego, Masłowskiego, Pieńkowskiego, oczywiœcie także mamy rysunkami. Sama ciotka Aniela robiła bardzo dziwne rzeczy. Wymyœliła coœ zupełnie nowego i œlicznego. Z kolorowych włóczek dartych na bardzo cienkie pasemka układała kwiaty, gałęzie, bukiety lekkie jak puch i umieszczała je między dwiema warstwami czarnego tiulu, bardzo lekko je tam przymocowujšc. Taki wielki szal obcišżony czarnš frędzlš, włożony na czarnš suknię, stwarzał wrażenie, że jest się oplecionym na przykład wiotkimi gałęziami mimozy albo liœci wina, albo pękami jaœminu. To był jej wynalazek, który się szalenie podobał. Zmigryder kupował od niej te szale i wysyłał je za granicę, głównie do Włoch i do Paryża. Było to trwałe, lekkie jak mgła i piekielnie efektowne na balowych sukniach. Miała kilka swoich pomocnic, bo to darcie włóczki było męczšce i drażniło jej skórę, ale sam układ, rysunek, całš kompozycję stwarzała sama, zawsze innš i jedynš. Te jej panny pamiętam doskonale, starszawš Jankę albo ładnš Emilcię Maciejkę. Ciotka Aniela wyprowadzała je na ludzi, pomagała im, wydawała je za mšż i wyposażała, poza pieniędzmi, w najrozmaitsze znakomite talenta. "Ciotka Aniela znalazła nowš gwiazdę" mówiło się, ale to było dobre. Budziła w ludziach niespodziewane, uœpione chęci rozwoju, wiarę w swoje siły, może nawet rozwijała istotne uzdolnienia. Właœciwie każdy, kto się z niš zetknšł, prędko wydawał się sobie ważniejszy, godniejszy i lepszy, bo ona wierzyła prawdziwie w głębokie dobro œwiata, sens i porzšdek œwiatem rzšdzšcy i tym optymizmem ogrzewała ludzi. Potrafiła bronić tego swego stanowiska zaciekle, toteż kłótnie wybuchały między nami często, hałaœliwe i gwałtowne, mama słuchała i œmiała się, a ciotka Aniela nagle wstawała i trzasnšwszy drzwiami wychodziła, co było ohydne wobec kogoœ, kto miał jeszcze w zanadrzu parę œwietnych argumentów. Toteż raz, trudno się do tego nawet przyznać, po takim nagłym zakończeniu, a właœciwie urwaniu jakiejœ grzmišcej awantury na tematy polityczne, kiedy zobaczyłam, że idzie przez podwórze tym swoim lekkim cygańskim krokiem, zadowolona i odprężona, a we mnie wszystko jeszcze się gotowało, otworzyłam okno i cisnęłam w niš tortem, który stał na stole. Takie rzeczy zdarzały mi się bardzo rzadko, bardzo, bardzo rzadko. Ojciec czasem, wiem, wpadał w złoœć, widziałam to dwa albo trzy razy. Na pewno nie mama przekazała mi takie objawy szewskiej pasji. Ale co możemy wiedzieć o dziadku? A nawet o słodkiej, łagodnej, niebieskookiej babci? Albo jej babciach? O tych starych damach, o których w Siedlcach i okolicy deklamowało się taki, zapamiętany przez mamę wierszyk: W mieœcie Siedlcach, Poœród lasów Trzy podpory Dawnych czasów Szyjš, prujš, reperujš, W bezika gdzie mogš kujš, Na chłopców już nie polujš. To były pewnie jakieœ ciotki babci. Z tej Sekuły, o której cišgle jeszcze z ciotkš Anielš i swoimi ciotecznymi siostrami Wojewódzkimi rozmawiały i nawspominać się nie mogły. I o rzeczce Muchawcu, takiej cudnej. Parę już razy natknęłam się w rozmaitych pracach o "Przedwioœniu" na przyklejenie się autorów do postaci Baryki, a ich matek do tej kochanej pani Barykowej, która mówiła po rosyjsku "kakaja u was krasnaja roża" albo "kakije u was płochije briuki". To była moja babcia, mamy mama, kiedy po raz pierwszy spotkała się z Rosjanami podczas swojej podróży z mamš do Niżnego Nowgorodu, do Wojewódzkich. A Baryków doliczyłam się jedenastu. Zawsze tak samo to się zaczynało. Ktoœ mnie odprowadzał w kšt i mówił: "Pani jednej to powiem, nikt o tym nie wie. Baryka to ja". Głupio wtedy chichotałam, chociaż wiedziałam, że losy powtarzały się i były klasyczne w tym pokoleniu. Nasz pobyt we Włoszech kończył się, ku mojej rozpaczy. Spacery, wycieczki, zwiedzanie, muzea - wszystko zostawało. A tak lubiłyœmy zwiedzać. Nie tylko galerie i muzea, zwiedzałyœmy często także najelegantsze hotele, żeby zobaczyć, jak sš urzšdzone apartamenty. Wchodziłyœmy na przykład do hotelu "Danieli" w Wenecji i w recepcji pytałyœmy, czy "Principessa Kleczyńska Š gi… arrivata". Jeœli okazywało się, że jej jeszcze nie ma, pytałyœmy, który apartament dyrekcja dla niej przeznaczy i oglšdałyœmy go starannie, naradzajšc się, czy aby przypadnie principessie do gustu. Ale teraz te zabawy i rozkosze kończyły się. Z Warszawy przychodziły listy od rozmaitych chłopaków, że wakacje mijajš i powinnam wracać. Więc spakowawszy się, pożegnałyœmy Wenecję, miły hotelik na Fondamento Ca'Bala, Józka i księdza i pojechałyœmy do domu. Trochę byłyœmy w Warszawie, œlicznej i pustej w sierpniu, ukwieconej i podœwietlanej w nocy, co było zasługš Przypkowskiego, teraz prawej ręki prezydenta Starzyńskiego od tych upiększeń. "Warszawa w kwiatach" - takie było hasło, a że pobudowano także, chyba po raz pierwszy, sporo szaletów miejskich, więc mówiło się "Warszawa w kwiatach, mieszkańcy w klozetach", ale jedno i drugie było dobre i słuszne i wzbogacało to piękniejšce miasto. W tych latach dwa miasta, Warszawa i Gdynia - jak dziewczyny, które dorastajš i zmieniajš się z niezdarnych i bez wdzięku w œliczne i wdzięczne - stawały się coraz piękniejsze, ozdabiały się nowymi tynkami, kwiatami, wystawami bogatych sklepów, kolorowymi i estetycznymi neonami. Po przyjeŸdzie widziałyœmy to wszystko jakby nowymi oczami i naprawdę można się było tymi miastami zachwycać. Zostawiłam mamę w Konstancinie, a sama pojechałam pod opiekš Bronka Zielińskiego do Juraty. W pocišgu siedziałam cały czas naprzeciwko Zawieyskiego, który udawał, że mnie nie zna po tamtej awanturze. W Juracie było miło, chociaż cały czas byliœmy w drodze, bo dla przyzwoitoœci Bronek zamieszkał na drugim końcu bardzo rozcišgniętej Juraty. Wróciliœmy do Warszawy, bo w tym czasie miał być bal "Latarni", który zawsze był najlepszym letnim balem i najelegantszym, a tym razem odbywał się w Łazienkach, co dodawało mu jeszcze uroku. "Latarnia" była towarzystwem opieki nad ociemniałymi żołnierzami, założona także chyba przy współudziale ojca. Łazienki oœwietlono zawieszonymi w gałęziach lampionami, a Pałac jarzył się, przezroczysty i lekki na wodzie, milionami œwiec w żyrandolach i kandelabrach. Poza œwiecami innego oœwietlenia nie było, więc wszystkie kobiety wyglšdały przeœlicznie, a mężczyŸni starali się nie przechodzić ani nie tańczyć pod żyrandolami. Ale każda œwieca miała profitkę, więc nie kapało. Suknie powiewały i przesuwały się na tarasach i nad wodš w tym ruchomym, żywym œwietle, bijšcym ze wszystkich okien i drzwi otwartych na ciepłš noc. W ciasnym tłoku siedział na czerwonej kanapce Rydz-Œmigły, korpus dyplomatyczny lœnił i œwiecił wstęgami, orderami i złotem haftowanych paradnych uniformów. Ciężki, czarniawy Leon No‰l, ambasador francuski, Drexell-Biddle, amerykański, elegancki i chudy. Beck z chudš żonš i tłum osób znanych i nie znanych mi osobiœcie, ale raczej wiedziało się prawie o każdym, kto jest kto. Była tam naprawdę la cr‚me de cr‚me de cr‚me Warszawy. Miałam suknię uszytš w Rzymie z organdyny w biało-czerwone paseczki, z tym, że białe były nieprzezroczyste, a czerwone tak. Pod spodem była sztywna halka czerwona z falbanek, więc suknia była ogromnš krynolinš, przy bardzo ciasnej i wydekoltowanej górze. Moi dwaj znajomi, obaj bardzo piękni i interesujšcy, Jerzy Giżycki, autor kilku ksišżek o Afryce, i Bohomolec, zacišgnęli mnie na kanapę w bocznym saloniku i tam, a byli już po wielu szampanach i koniakach, wyznali mi chichoczšc i w wielkiej tajemnicy, że obaj sš w wywiadzie. Co dziwniejsze, zdaje się, że to była prawda. Kiedy bal zaczšł przygasać, większa częœć goœci przeniosła się do baru w "Bristolu", gdzie tańczyło się do momentu, kiedy dzieci idš do szkoły. Kiedy wracałam czasem o bardzo póŸnych porach nocnych do domu na Brzozowš, otwierał mi ogromnš bramę nasz dozorca Dec. Patrzył na mnie ponuro i mówił: "No, dobra, Monika już jest, a Marysi nie ma i nie ma". Dec służył w Legionach, miał wojskowš postawę, dom trzymał w czystoœci i wszystko o wszystkich wiedział. W œwięta ubierał się w doœć dziwaczny mundur i przypinał rzędy orderów zdobytych na wojnie. Pod koniec lata pomyœlało mi się, że trzeba koniecznie odwiedzić Gdynię, zobaczyć, co nowego zbudowano w porcie i w mieœcie. Zresztš była okazja, bo miasto Gdynia postanowiło mianować nas obie swymi obywatelkami honorowymi i dla pełnego utwierdzania tego faktu ofiarować nam kawałek ziemi, czyli działkę przy którejœ z ulic. Przedstawiono nam w gmachu Komisariatu Rzšdu plan miasta i poproszono o wybranie miejsca. Zaraz zdecydowałyœmy, że będzie to na Wzgórzu Redłowskim, nad dolinkš, w której Smętek tańczył swój cudowny, samotny, wiosenny taniec w najpiękniejszym rozdziale "Wiatru od morza". Pojechałyœmy tam zaraz z miłym panem Sokołem, komisarzem Gdyni, z dziwnym człowiekiem, panem Malessš, fanatykiem budowy Gdyni, lekko stukniętym, i z innymi jeszcze oficjalnymi osobami, odczytano akt nadania nam na wiecznoœć tej ziemi i wbito kołki zaznaczajšce granice. Było stšd widać morze w rozchyleniu lesistych stoków doliny, rosły bujne trawy przetkane niebieskimi mikołajkami. Było tu bardzo pięknie. Byłoby, gdyby nie kilka krów, które tam pasły się nie przywišzane do niczego. Ja się krów nie boję, po prostu ich nie lubię, a mama, którš kiedyœ w dzieciństwie na tej sławnej Sekule krowa goniła i o mało nie przybiła jej do płotu - mama niczego chyba nie bała się tak panicznie, jak krowy. Więc jednym wzniesionym okiem patrzyłyœmy na ojców miasta, ofiarowujšcych nam ten wspaniały dar, a drugiego nie spuszczałyœmy z krów, które niedbale chodziły to tu, to tam, cišgle za blisko nas. Ponieważ plany tej częœci miasta dopiero powstawały i projekty ulic nie miały jeszcze nazw, zapytano nas, jak chcemy, aby się nasza ulica nazywała. Poprosiłam, żeby to była ulica Piotra Rozłuckiego, na co się wszyscy zgodzili. Mama zaraz potem wróciła do Warszawy, a ja, ponieważ była piękna pogoda, zostałam jeszcze trochę u państwa Thorów. Pewnej œlicznej niedzieli bardzo wczeœnie rano wybraliœmy się całym towarzystwem jachtem na zatokę z zamiarem zjedzenia obiadu w Pucku, gdzie była znakomita restauracja, i powrotu do Gdyni na podwieczorek, bo to był już wrzesień i noc zapadała wczeœniej. Jacht był trochę stary, ale dobrze utrzymany i odmalowany, niewielki. Było nas pięć czy szeœć osób, dwie dziewczyny - Stenia Moszczeńska i ja, a z chłopców znałam Janusza Thora i długiego, chudego, czarniawego Giedroycia. Poza tym byli tam jeszcze jacyœ dwaj harcerze, raczej do obsługi tego stateczku. Byliœmy wszyscy biało ubrani i wypływajšc z Basenu Prezydenta i wzdłuż nadbrzeży musieliœmy wyglšdać bardzo sportowo i szykownie. Obiad w Pucku był œwietny, ale zaraz po wypłynięciu z tamtejszego portu uderzył w nas nagły cios wiatru tak gwałtownego, że żagiel w moich oczach rozpruł się od góry do dołu tak dokładnie, jakby się ktoœ z drugiej jego strony uwiesił na nożu i zjechał na nim na sam dół. Załoga najpierw zbaraniała, ale potem, zwinšwszy bezużyteczny żagiel, uruchomiła mały motorek pod schodami do kajuty, na których siedziałam. Wzniosły się wielkie fale, więc w kajucie na podłodze taczała się tam i z powrotem bardzo chora i jęczšca Stenia. Wpłynęliœmy w tak zwanš Depkę, wšski, sztucznie utrzymywany pas głębi kilometrowej mniej więcej długoœci, przekopany w płyciŸnie cišgnšcej się przez wody zatoki między Rewš a Chałupami. Ta Deplca jest, a raczej powinna być, wyznaczona bojami œwietlnymi, ale boje te się nie paliły. Tylko œwiatła nawigacyjne z lšdu zachodzšc na niebie pokazywały nam kierunek, bo napływały chmury i noc prędko nadeszła. Ten odcinek drogi był naprawdę niebezpieczny, bo każda wielka fala mogła posadzić nas kilem na płyciŸnie. Woda przelatywała przez pokład i co chwila coœ innego wylatywało z niego do morza. Między innymi złożył się i zniknšł za burtš krzyżak, na którym leżał bom czy reja, to coœ prostopadle umieszczonego przy maszcie i diabelnie ruchliwego tuż nad mojš głowš. Wszystkie cztery chłopaki miotały się po pokładzie bez żadnego rozsšdku. Byliœmy wszyscy mokrzy, mnie było najlepiej, bo na motorku, przynajmniej w mojej dolnej częœci było mi ciepło. Coraz zresztš cieplej, aż dookoła mnie nagle buchnęły płomienie. Motorek zapalił się, jego materiały izolacyjne również, ale woda prędko zalała wszystko, tylko że paliwa również już nie było. Zaczęliœmy pływać tam i sam w ogromnych przechyłach, które tłukły Steniš o podłogę i œciany kajuty, ale ona była już prawie i tak nieżywa. Wreszcie rzuciliœmy ocalałš jakoœ kotwicę i zaczęła się ponura szarpanina, trwajšca przez wiele godzin nocnych. Siedziałam dalej na schodkach trzymajšc się ich kurczowo i patrzyłam bez ustanku w błyskajšcš co chwila po trzykroć latarnię morskš w Rozewiu. Latarnię imienia Stefana Żeromskiego. Myœlałam, co też on by powiedział, gdyby wiedział, że ja się właœnie topię, patrzšc na ten daleki błysk. Podmuchy wiatru wzmogły się i lunšł deszcz, a błyskawice oœwietlały ogromne rowy między grzbietami fal, całe dziobate i matowe od dzwonišcego i bijšcego w nie deszczu. Nie miałam nic do roboty, tyle, żeby nie wypaœć za burtę. Zobaczyłam wtedy w sobie szereg warstw, jakby komodę z wieloma szufladami. W pierwszej szufladzie od góry był sam strach, œlepy i oniemiały strach przed œmierciš, ciemnoœciš, tš wodš przewalajšcš się dokoła. W drugiej szufladzie modliłam się bardzo żarliwie i prosto do nieba, żeby się to nie stało. W jeszcze innej leżały wszystkie wspomnienia, urocze przeszłe życie, żal i wœciekłoœć, że tak głupio to wszystko tracę. Ale na samym dole w najniższej szufladzie leżało spokojnie przekonanie, że nic mi się stać nie może, że wszystko dobrze się skończy. Jednego tylko nie mogłam dotknšć myœlš, to mamy, kiedy dostanie tę wiadomoœć. Omijałam tę sprawę, nie mogłam znieœć myœli, że to przeze mnie, że to ja jej zadam ten ból. Burza poszła dalej na pełne morze, fale uspokoiły się i biały mglisty œwit wstawał nad wodš, a my tkwiliœmy prawie bez ruchu na kotwicy gdzieœ na wysokoœci Babiego Dołu, poœrodku pustej zatoki, sztywni z wilgoci i zimna mokrych ubrań. Godziny mijały, usiłowaliœmy postawić choć kawałek ocalałego żagla, co się w końcu udało, ale wiatr opadł zupełnie i biała gęstoœć wody i powietrza usypiała nas. Zapadł znów zmierzch i noc. Ktoœ znalazł ocalałš rakietnicę i zrobiliœmy naradę, czy strzelać o pomoc, czy nie. I większoœciš głosów zdecydowaliœmy, dzięki niezmierzonej głupocie, że wstyd byłby to tak olbrzymi, być wyławianym z morza przez holownik z kapitanatu portu, że lepiej siedzieć i starać się uratować samym, a zachować sportowy honor. Trzeba powiedzieć, że niestety i ja, dzięki pewnie tej najniższej szufladzie, byłam za niestrzelaniem rakiety. Noc przeszła, szarpani na martwej fali nie czuliœmy, przynajmniej ja, żadnych cielesnych dolegliwoœci, nawet zmęczenia ani głodu. Ogarnęła mnie tępa sztywnoœć. O œwicie poruszyło się powietrze, zaczęły powiewać krótkie, opadajšce co chwila szkwaliki, rozsuwajšce mgłę. Ukazała nam się z daleka Kępa Oksywska, a jeszcze dalej za niš zarys urwiska w Orłowie. Nasz ogryzek żagla chwytał te podmuchy, ale manewrować nim nie było można, więc płynęliœmy to tu, to tam, ale jednak stale w stronę brzegu. Wreszcie przepchnięci raczej falš niż wiatrem zbliżyliœmy się do Gdyni i cudem wsunęliœmy się do Basenu Prezydenta. Ktoœ nam tam pomógł przycumować to, co pozostało z jachtu, do nabrzeża i wysiedliœmy po kolei na brzeg, niosšc ze sobš Stenię jak kawał drewna, nieprzytomnš i sztywnš. Piękny budynek przy basenie pełen palm, luster i czerwonych dywanów był już otwarty. Weszłam tam i stanęłam jak wryta przed lustrem. Zobaczyłam osobę szarego koloru, razem z twarzš, włosami i ubraniem, z oczami na pół twarzy i szalenie długim nosem. Ten nos był najdziwniejszy. Giedroyć z tamtymi chłopakami odniósł Stenię do jej domu, a ja z Januszem pojechałam do jego rodziców. Byłam steroryzowana myœlš, że zawiadomiono już mamę o naszym zaginięciu. Weszliœmy właœnie do mieszkania, kiedy otworzyły się drzwi od łazienki i wyszedł pan Stanisław Thor, œwieżo ogolony i pachnšcy pastš do zębów. Rzucił na nas obojętnym okiem i powiedział: "Jak to ładnie wstać tak rano, prawda? Dzień jest dłuższy i więcej ma się czasu na jakšœ przyjemnš wycieczkę". Nikt nie zauważył naszego wyglšdu ani nieobecnoœci od dwu dni. Zaprzysięgłam Janusza, że nigdy nikomu nie opowie o tej przygodzie, ale sama tego wieczoru rozmawiajšc z mamš opowiedziałam przez telefon całš historię, tylko trochę jš bagatelizujšc. Po doprowadzeniu się do normalnego wyglšdu wyszłam zaraz do koœciółka na Œwiętojańskiej, tuż naprzeciwko gmachu "Pagedu", podziękować Panu Bogu za powrót do życia. Potem na ulicy 10 Lutego, w znajomym dużym sklepie z instrumentami muzycznymi i płytami, poprosiłam właœciciela o pozwolenie posłuchania kilku moich ulubionych kwartetów smyczkowych Beethovena i koncertu na tršbkę Mozarta, dla radoœci z tego powrotu. Ale kiedy przyszłam na obiad i pani Janka Thorowa podała wspaniałš zupę pomidorowš, zerwałam się nagle od stołu, przeprosiłam i uciekłam do siebie na górę, bo jeœć jeszcze nie mogłam. Biedna Stenia przez kilka dni była bardzo chora i nie chciała na nas patrzeć. Wszystko to było naukš, że nie należy wierzyć Zatoce we wrzeœniu. Nigdy nie byłam u wróżki, a może trzeba było, boby mnie ostrzegła, żebym się w tym roku nie zbliżała do wody. Wróciłam do Warszawy i zaczęłam bardzo tęsknić do Rzymu. Jakiœ smuteczek się po mnie cišgnšł i strach, czy jeszcze tam będę mogła pojechać. Nasza pozycja w Europie niby była dobra, nikt w wojnę nie wierzył, Hitler na zmianę mizdrzył się i groził, ale to wszystko było gdzieœ dalej od nas. Mówiło się naturalnie o wojnie w Hiszpanii, padały tam bomby, ginęli ludzie, gazety podawały opisy bombardowań i przerażenie ogarniało na myœl o Prado - niewiarygodnš myœl o bombardowaniu Velazqueza. Jeden Słonimski uprzedzał, ostrzegał, przepowiadał groŸne nadchodzšce zło, czytałam jego artykuły, kroniki tygodniowe i słuchałam tego, co mówił, przejmowałam się i wierzyłam mu, ale mówiło się o nim "pacyfista", co nie było wtedy komplementem ani pochwałš. Polska była silna, miała doskonałe sojusze i choć wstrętem napełniały nas wizyty i przyjazne stosunki nawišzywane przez nasz rzšd z Niemcami - to stanowisko Polaków było podobne do tego francuskiego powiedzonka: "La mort, ‡a n'arrive qu'aux autres". Z Konstancina przyjechałyœmy do Warszawy. Nasza najmilsza Jadwiga kupiła sobie domek w Białołęce i przeniosła się tam, a do nas nastała znaleziona przez ciotkę Anielę gwiazda, Bronia. Ponieważ koło mnie coraz bliżej kršżył Bronek Zieliński, ciotka przerobiła Bronię na Halinkę, żeby się nic nie myliło i tak już ta Halinka została. Była z Wileńszczyzny, ładnie przecišgała, co mile brzmiało w uchu mamy. Dobrze gotowała, tylko często mdlała z rozmaitych powodów i padała wtedy ze stukiem jak słup na podłogę, nic sobie przy tym złego nie robišc. Pokochała nas i Bibcia i była naprawdę miłš i wesołš dziewczynš. Dostałam pewnego dnia list od pana Zygmunta Wasilewskiego, redaktora "Myœli Narodowej", endeckiego pisma. Wasilewski był kiedyœ, za czasów raperswilskich, w przyjaŸni z ojcem, ale potem ich drogi radykalnie się rozeszły, tak że przez dziesištki lat nie mieli ze sobš żadnych kontaktów. Ten list zaskoczył mnie, Wasilewski chciał, żebym przyszła do niego do redakcji. Było to gdzieœ na ulicy Zgoda, stary, ciemny, zakurzony lokal redakcji. Siedział w nim bardzo wiekowy, prawie œlepy, prawie się nie poruszajšcy Wasilewski. Okazało się, że chce mi pokazać szeœć obrazów olejnych, które namalował mój ojciec, mieszkajšc w Raperswilu. Powiedział mi, że widzšc, jak ojciec nieustannie, boleœnie tęskni do kraju, mówi o swoich Górach Œwiętokrzyskich, o tamtych pejzażach, wcišż do tego powraca - kupił mu wreszcie farby, płótna na blejtramach i namówił do malowania. Ojciec namalował wtedy te szeœć obrazów - puszczę, Œwięty Krzyż, Łysicę, a nawet, co jest nieskończenie trudne i ryzykowne - noc z księżycem nad Radostowš. Byłam wzburzona i wzruszona. Zdejmowałam po kolei te płótna ze œcian, przenosiłam je pod okno, do œwiatła, żeby je jak najlepiej zobaczyć. Patrzyłam na nie z najwyższš czułoœciš, a równoczeœnie starałam się zobaczyć je okiem malarza. A malarz bardzo młody, œwieżo i doskonale wszystko wiedzšcy, wedle swego mniemania, jest surowym sędziš. Ale te obrazy były skromnie i czysto malowane, bez tej zabawy kolorami, bez nadużycia rozkosznych możliwoœci, które kuszš zawsze malarzy nieprofesjonalnych, dostajšcych do ršk farby po raz pierwszy. Obrazy ojca były przezroczyste, spokojne, właœnie skromne, ale nie szare. Œciskało mi się serce nad tym smutkiem i tęsknotš tak jawnie i prosto powiedzianš. Jak strasznie chciałabym mieć choć jeden z tych pejzaży. Ale byłam zbyt nieœmiała i zbyt młoda, żeby po prostu powiedzieć temu staruchowi, który ich nawet nie widział, żeby mi oddał któryœ z nich. Wyszłam stamtšd i nic nie powiedziałam, tylko potem zaczęłam układać w głowie przemowy, rozmowy i sposoby, które miały namówić go czy uprosić o taki dar. Jakie to dziwne i wzruszajšce, że majšc w Szwajcarii przed oczami najwspanialsze góry, królewskie szczyty - ojciec malował tę Radostowš czy Kamień. On był tak zawsze zwrócony w jednš, swojš polskš stronę, jakby mu serce i wszystkie myœli przybito do tego kraju i jakby to bardzo na zawsze bolało. Bronek Zieliński odsługiwał właœnie wojsko w podchoršżówce kawalerii w Grudzišdzu. Prosił mnie, żebym do niego tam przyjechała i umówiliœmy się, że spotkamy się w koœciele garnizonowym na mszy niedzielnej. Przyjechałam do tego nie znanego mi miasta i po nocy spędzonej po raz pierwszy w życiu samej w hotelu, niebywałym, secesyjnym, staroœwiecko ozdobnym "Królewskim Dworze" - poszłam rano do koœcioła. Trochę się spóŸniłam i po wejœciu zobaczyłam ze czterysta jednakowych zielonych pleców i jednakowych ogolonych, okršgłych głów. Miałam uczucie, jakby mi ktoœ nagle zrobił obrzydliwy, złoœliwy kawał. Co ja tu robię, do kogo przyjechałam, czy go w ogóle znajdę i poznam, dlaczego to ma być ten, a nie inny? Nie mogłam na tę jednakowš zielonš marmoladę patrzeć. Wyszłam przed koœciół i tam stałam, aż się te wszystkie jednakowe chłopaki wysypały i jeden z nich podleciał do mnie, i to był właœnie Bronek. Potem otoczyła nas grupka identycznych Bronków i jeden z nich powiedział do niego: "Je vous f‚licite, elle est trŠs belle". Pewnie, żebym nie zrozumiała, bo był to hrabia. Jedyna pociecha w tym wyjeŸdzie to była noc w "Królewskim Dworze", kiedy byłam zupełnie sama i mogłam się bawić w wymyœlonš przeze mnie dawno zabawę w "nikt mnie nie zna". W to można się bawić tylko wtedy, kiedy się jest kochanym i otoczonym czułymi myœlami. Jest wtedy miło wyœlizgnšć się, uciec w miejsca nie znane tym kochajšcym, snuć się po obcych stronach, nowych ulicach i myœleć sobie - nikt nie wie, gdzie jestem w tej chwili. Dobra to jest zabawa, kiedy się czuje, że szuka mnie czyjaœ tęsknota i nie może znaleŸć. Ale oblatywał mnie czasem strach, żeby nie przesadzić, przeczucie końca tej zabawy. No, tymczasem była dobra i często się w niš bawiłam. Po powrocie do Warszawy zaczęła mnie dusić coraz mocniej koniecznoœć pojechania do Rzymu. Tęskniłam do wszystkiego tam tak gwałtownie, że zdecydowałyœmy z mamš, żebym tam pojechała, ale już tym razem sama, pod czułš, choć trochę szalonš opiekę Marii Pulcini, Janikowskich, profesora Riccardi. I dodatkowy jeszcze patronat Wieniawy, który właœnie został mianowany ambasadorem w Rzymie na miejsce nieruchawego Wysockiego. Miałam jechać zaraz po Nowym Roku i zaczšć znów chodzić do pracowni na via Margutta. Elżunia Wilderówna pozostała w Rzymie coraz bardziej zakochana, bliska już zaręczyn, wszyscy byli jak dawniej i czekali na mnie. Bronek Zieliński był zgorszony i wœciekły, mówił, że może wybuchnšć wojna, co mnie jeszcze bardziej podrywało do drogi. Jeœli ta wojna ma być, to trzeba mi zobaczyć Rzym po raz ostatni, pożegnać się ze wszystkim tym, co tam jest najważniejszego i najdroższego, jeszcze raz na Celimontana wdychać zmieszany zapach kwiatu i liœci pomarańczy, laurów i akantów, mokrych od żywicy szyszek pinii, słuchać z zamkniętymi oczami sucho szeleszczšcych eukaliptusów, patrzeć na nieruchome zwarte jak kamień cyprysy, których sam czubek wykonuje pod wiatrem powolny, lekki, wdzięczny taniec. Ta powiewna cisza podszyta jest dalekim, jednostajnym, niegłoœnym szumem, a to szumi tam niżej, za mnš przecudowny Rzym. Za murem widać szczyty łuków Termów Caracalli, na których pochylajš się trawy, srebrne z daleka pod słońcem. Potem mogę zejœć w dół i iœć do Polimnii. Siedziałam w Warszawie i modliłam się, żeby czas prędzej mijał. Czytałam wszystkie, jakie były, ksišżki Huxleya i zachwycałam się nimi, bo on także uwielbiał Włochy. "Those Barren Leaves", "Crome Yellow", "Two or Three Graces", "Point Counter Point", "Jesting Pilate", "Breaf Candles" i inne uczyły mnie i cieszyły cienkim ironicznym dowcipem, mšdrym widzeniem ludzi, troszkę sztucznym i bardzo eleganckim wdziękiem. To była moja wybrana lektura w tym czasie. Ale czytałam, choć z oporami i za usilnš namowš mamy -Balzaka i Dostojewskiego, a z wielkim zachwytem Prousta. Jest tam opis stołu w kuchni, na którym leży wišzka szparagów. Jest to arcydzieło malarskie wyłożone słowami, ta martwa natura miesza ze sobš obie dyscypliny - literaturę i malarstwo tak dokładnie, że nie można przypomnieć sobie potem, czy się tę delikatnš pięknoœć widziało, czy się jš czytało. Miałyœmy z mamš jak zawsze abonament w Filharmonii. Co do jednej tylko sprawy nigdy nie było między nami zgody - to opera. Mama wzdychała i zasłaniała oczy zawsze, kiedy usłyszała trzeci akt "Traviaty", a nas wypsykano kiedyœ z Marysiš z loży w operze, bo zachowywałyœmy się niegodnie. Ale nie można przecież docišgać gestu do długoœci oddechu, a tekstu do rozcišgniętego gestu. Byłyœmy raz z Marysiš zaproszone przez dwie bliŸniaczki z dawnych lekcji tańca, które znów chciały z nami nawišzać przyjazne kontakty - do opery na, właœnie, "Traviatę". BliŸniaczki słuchały z partyturš rozłożonš na kolanach, trzymały się palcami za nasadę nosów, co, zauważyłam, oznacza prawdziwš muzykalnoœć, a drugš rękš lekko poruszały w takt muzyki. Patrzyłyœmy na nie z zazdroœciš, starałyœmy się też tak trzymać za nos, ale im było łatwiej, bo miały nosy jak tukany. W przerwie poszłam kupić coœ do rozłożenia na kolanach i kupiłam dwa egzemplarze libretta. Co się zaczęło z nami dziać potem w tej loży przy czytaniu - trudno opisać. To samo zdarzyło nam się kiedyœ z Elżuniš Wilderównš w Rzymie na "Tosce" w "Teatro Argentina". Miałyœmy wtedy dwu wielbicieli, polskich tenorów, którzy chcieli nas umuzykalnić. Siedzieliœmy bardzo wysoko i kiedy Tosca krzyknęła strasznie - "Mario" i skoczyła w dół z Castello Sant'Angelo - zobaczyłyœmy jak ona biedna na czworakach wypełza za kulisy po rozłożonych materacach. Znów dostałyœmy ataku œmiechu nie do opanowania, a nasze tenory martwiły się nami, bo chcieli się w nas kochać, a przez nasze zachowanie nie mogli. Miałyœmy wtedy z Elżuniš zabawę w kolory. Trzeba było szybko okreœlić barwę, a nawet odcień pewnych słów, cyfr czy pojęć, imion czy idei. Rzucałyœmy w siebie takie słówko i zaciekle kłóciły, albo, ku wspólnej radoœci, nasze odpowiedzi były zgodne. Przy naszych tenorach nie można się właœciwie było w to bawić, bo patrzyli na nas baranimi oczami, kiedy jedna wołała nagle - "tradycja", a druga odpowiadała od razu - "jasny błękit pruski". Albo na słowo "wtorek" odpowiedŸ była "ugier", a właœciwie "róż wenecki". W końcu jednak coœ zrozumieli, bo jeden krzyknšł "mak", a drugi zaraz odpowiedział "czerwony" i bardzo byli z siebie zadowoleni. I tacy już pozostali, porzuceni przez nas. Nie można wychodzić poza swoich "stareńkich", czy to polskich, czy włoskich. PóŸna jesień, a potem poczštek zimy i œwięta Bożego Narodzenia. Byłyœmy w Konstancinie i w Warszawie, w naszych dwu domach tak miłych i bliskich, tak wygodnych, swobodnych, pełnych ładnych mebli i rzeczy, jasnych i obszernych. Ten rodzaj urzšdzania, a raczej rozrastania się i wypełniania domu przedmiotami, które nam się podobały, przybywały z biegiem lat - był jakoœ specyficzny dla nas. Może sposób upinania firanek, wysokoœć zawieszania obrazów i lamp, rodzaj i rozstawienie mebli nadawały naszym wszystkim pokojom podobny, na pół wiejski, wdzięczny charakter. To musiało wchodzić do tych mieszkań razem ze wspomnieniami o babciach, prababciach, dziadkach z oszmiańskiego powiatu i Podlasia od strony mamy i podobnych do nich dziadkach i babciach z Kieleckiego po ojcu. Czy to mieszkanie w Konstancinie, w Zamku czy na Brzozowej, były to zawsze wnętrza w jakiœ sposób do siebie podobne, chociaż meble i kształt pokoi były rozmaite. Były jednak zawsze wnętrzami z tej samej sztuki. Ale na szczęœcie nie było w ich urzšdzeniu nic sztucznego. Zresztš mama przepadała za "przemeblowaniem". W moim pokoju za to nic się nie ruszało. Może to wynikało z mojego krótkiego wzroku, lubiłam trafić od razu do przedmiotu czy ksišżki, która była na swoim miejscu. Miałam w swoim pokoju toaletkę w starej komódce z podnoszonym blatem, w którym było lustro. Wszystkie dziewczyny podmalowywały się trochę. Rzęsy, policzki i usta zajmowały nam sporo czasu. Trzeba przyznać, że wszystkie byłyœmy ładne, wysokie i zgrabne. Jednak usilne starania matek, żeby za pomocš lekcji tańca, rytmiki i sportów wykrzesać z niezgrabnych słupów naszego dorastania pewien wdzięk i tak zwanš gibkoœć - te starania dały pewne rezultaty. Hanka Szczepkowska pierwsza z nas wszystkich wyszła za swojego Adama Mickiewicza, chociaż była najmłodsza. Adam przyjechał kiedyœ po mnie, żeby mnie zawieŸć na bal korporacji, nie wiem już jakiej, który odbywał się w gmachu Res Saca Miser, przy koœciele Œwiętej Anny na Krakowskim Przedmieœciu. Przy wejœciu do sal balowych stał stolik z rozłożonš księgš, gdzie goœcie wchodzšcy wpisywali swoje nazwiska. Obok stał œliczny jak marzenie korporant przepasany wstęgš, przy szpadzie i w tak zwanym dekielku na głowie. Na pustej stronie w księdze goœci napisaliœmy kolejno: Monika Żeromska - Adam Mickiewicz. Korporant cały w uœmiechach zerknšł na to, coœmy napisali i twarz skurczyła mu się jak u psa. "Tylko bez grandy, dobra? pisać nazwisko albo wynocha" - zawarczał na nas, Bogu ducha winnych. Wielkie bale dopiero się zaczynały. Otwierało je wszystkie wielkie noworoczne przyjęcie na Zamku u prezydenta Moœcickiego. Było to przyjęcie monstre, ale bardzo ekskluzywne, dla całego korpusu dyplomatycznego i całej tak zwanej elity. Otrzymać zaproszenie było bardzo trudno, bo lista goœci ustalana była i zamykana doœć wczeœnie, a każda osoba otrzymywała imienne zaproszenie. Niektórzy nasi znajomi stali od doœć dawna na głowie, aby wcisnšć się na listę Kancelarii Zamkowej. Matka jednej mojej znajomej, nie mogšc wepchnšć na tę fetę swojej córki, usiłowała ubrać mnie chociaż w jej etolę, naszyjnik czy piórka, aby choć kawałek tej biednej dziewczyny był tam obecny. Ale to nie było możliwe, bo miałam tam mieć na sobie najpiękniejszš suknię, jakš pamiętam. Była to suknia z poziomych pasów jedwabnych, farbowanych od najciemniejszego fioletu do różowych jak ciało, rozszywanych tej samej szerokoœci delikatnš szaroróżowš koronkš, której prawie nie było widać. Tak to wyglšdało, jakby dół osoby był w cieniu, a kolor rozjaœniał się coraz wyżej, przez wszystkie odcienie fioletu. Na to wkładało się płaszcz bardzo surowy w kroju, amarantowy, z wielkim ogonem, długimi wšskimi rękawami, tysišcem guziczków i małym stojšcym kołnierzykiem pod brodš. Te wszystkie purpury i fiolety były razem cudownie wymyœlone przez genialnš paniš Turczyńskš, z mojš skromnš malarskš pomocš. Bal zaczynał się przed północš. Samochody zajeżdżały przez główne wejœcie zamkowe z pierwszego podwórza przed czerwony chodnik. Na dole była szatnia i zaraz wszyscy wchodzšcy ustawiali się po dwoje, aby schodami wejœć do miejsca, gdzie prezydent witał każdego przy wejœciu do sal zamkowych. Zaraz przy wejœciu zgubiłyœmy się w tłoku z mamš, ona stanęła z kim innym. W œwiatłach i gwarze wchodziłam na schody w swoim płaszczu, podtrzymujšc jego ogon. Zauważyłam, że ci przede mnš i ci za mnš œlicznie się do mnie uœmiechajš i bardzo zwracajš na mnie uwagę. W pewnej chwili spojrzałam, z kim idę w parze, i zmartwiałam. Był to nuncjusz papieski Monsignore Marmaggi. Miał na sobie taki sam ubiór jak ja. Ten sam amarantowy płaszcz na tysišc guziczków zapięty, ten sam stojšcy kołnierzyk, ten sam wspaniały kolor, takie same amarantowe trzewiki, jak moje jedwabne. On także, idšc po schodach i witajšc się na prawo i lewo, dopiero teraz mnie zobaczył. Stanšł jak wryty, a potem zaczšł się œmiać bez żadnego opamiętania, a z nim wszyscy dookoła, bo musieliœmy być niezłš parš. Monsignore chwycił mnie pod rękę i pokrzykujšc: "Infine, infine, ecco la papessa" wkroczył do sal balowych. Po przywitaniu z prezydentem chciałam mu uciec, ale on tak się doskonale bawił, że nie puszczał mnie od siebie, kazał siedzieć obok na kanapce, żšdał całowania mnie w pierœcień i ledwo wreszcie pozwolił zdjšć płaszcz, abym mogła pokazać cudownš suknię pod spodem. Wszystkich bawiło to nadzwyczajnie, mnie najmniej, bo przebijała przeze mnie jeszcze moja nieœmiałoœć, choć wiedziałam, jakie to musiało być œmieszne. Piliœmy kawę ze złotego serwisu zamkowego, koło którego stało murem kilkunastu panów, nie bioršcych żadnego udziału w przyjęciu i nie spuszczajšcych z oka każdej ze sztuk tej zastawy. Przyjęcie było naprawdę piękne, wykwintne, jedzenie znakomite, ale z radoœciš jeszcze większš znaleŸliœmy się, całe ogromne towarzystwo, póŸnš nocš w "Bristolu". Mama była tam także, co było wyjštkowym œwiętem dla mnie. Był też Bronek Zieliński, w mundurze, zły na moje coraz bliższe terminy wyjazdu do Rzymu. Uważał, że sytuacja polityczna nie pozwala na dalekie podróże nie wiadomo na jak długo, bo pod tym względem byłam zupełnie vague. Ale mnie właœnie wydawało się, że ta niepewna sytuacja polityczna zmusza mnie do wyjazdu, może po raz ostatni. Była ostra zima, kiedy wyjeżdżałam do Rzymu, wiozšc ze sobš wuja Marysi, Kazia Osmólskiego, nie bardzo przytomnego pana, który zaraz przed granicš niemieckš zgubił w pocišgu bilet, paszport i wszystkie papiery. Ale jakoœ przejechał i zginšł mi z oczu. Na via Margutta przyjęto mnie jak córkę marnotrawnš. W pracowni u profesora Riccardiego czekały na mnie moje sztalugi, on sam i jego cudowne wykłady o Etruskach, jego miła żona i córka, koledzy i nieruchome tajemnicze koty. Czekał także Szeliski i Loret i ambasada na via delle Boteghe Oscure, ale jakże odmieniona, odmłodzona, rozkwitła, ożywiona. Wieniawa wprowadził tam nowy styl i życie. W polskiej ambasadzie było teraz elegancko bywać, tam było œwietne jedzenie i bywało najlepsze towarzystwo, ambasador był rozrywany, dostanie zaproszenia na obiad czy przyjęcie, czy cocktail było wyróżnieniem i zaszczytem. Mówiło się: "Kto jest ten gruby, łysy, który siedział w loży Wieniawy na konkursach hippicznych? A to może Mussolini?" Wieniawa nie pił, grał na fortepianie, tłumaczył starym hrabinom Baudelaire'a z francuskiego na włoski, kojarzył na swoich przyjęciach niesłychanie umiejętnie dyplomatycznych goœci, wysyłał znakomite raporty do Warszawy i œwietnie się przy tym bawił, a my z nim. Czasem po skończonym raucie czy kolacji, kiedy goœcie się już rozjechali, zatrzymywał nas, Szeliskiego, Romeykę, mnie, Loreta i mówił swoim œlicznym, przecišgajšcym głosem: "Kochani, mam tam w kasie ogniotrwałej na dnie butelki odrobinę jarzębiaczku, to już to sobie wypijemy razem". Ale nigdy nie widziałam, żeby pił cokolwiek poza koniecznym przy stole winem i szampanem przy toastach. Po włosku uczył się od Loreta, ale ten jego włoski był œpiewny i przecišgajšcy się z lwowska, co było czarowne i wielkie rzymskie damy szalały za nim. Jego œmiertelnie blada żona, z twarzš jak skorupka jajka, nigdy się chyba w odróżnieniu od niego nie œmiała. Zresztš nie do œmiechu jej było, papież przepadał za Wieniawš, a jej nigdy nie przyjšł w Watykanie. Moje życie zostało już zupełnie przez cišgłš obecnoœć w ambasadzie rozdarte na dwoje. Albo jadałam tam wspaniałe soupers podawane przez lokai w białych rękawiczkach, albo w "Re degli Amici" na papierowych serwetach karmiona byłam przez Pippina spaghetti alla bolognese. Kiedy poszliœmy do "Piperno" na carciofi alla giudea, okazało się, że nawet tu Mussolini wsadził łapę. Karczochy nie nazywały się już alla giudea, tylko all'ariana. Faldini oddał swojš srebrnš szpadę otrzymanš od Duce, bo był Żydem. Odesłał jš po jednym z kolejnych idiotycznych zarzšdzeń antysemickich ogłoszonych tego roku. Wandzia zaręczyła się z nim po swoim tyfusie, z którego on jš tak czule wycišgał. Elżunia Wilderówna zaręczyła się z Airoldim, wyœliczniała i pozbyła się dziecinnej nieœmiałoœci. Dobrze jej w pracowni Riccardiego, zresztš każdemu tam dobrze. Vedova i pani Barberini siedzš tam stale, nadal. Dowiedziałam się od pani Riccardi, że matka pani Barberini mieszka z niš na trzecim piętrze Palazzo Barberini, że przyjaŸni się z paniš Riccardi i że zaprasza nas obie na herbatkę do siebie. Kiedy przyszłyœmy tam któregoœ popołudnia, nie bardzo wiedziałam, jak mam się zachować, bo œciany aż po sufity zawieszone były takimi obrazami, że trudno mi było zaczšć eleganckš towarzyskš rozmowę. I jak pić herbatę i zjadać stare kruche ciasteczka, kiedy naprzeciwko nad kominkiem wisi rodzinny portret malowany przez Tintoretta, z jednego boku Bassano, z drugiego Bronzino, a z tyłu między oknami Tycjan. Co chwila chciałam wstać z fotela, bo trudno siedzieć wobec Tintoretta, a w dodatku tyłem do Tycjana. Starsza pani była podobno żonš Jamesa Joyce'a, ale się z nim rozwiodła. Bardzo miła, serdeczna i naturalna, ale nim ochłonęłam z tych Bassanów i Joyce'ów, wylazło szydło z worka, dlaczego właœnie mnie i to tak usilnie zapraszała pani Joyce. Ona się mianowicie już dawno zakochała w Adamie Mickiewiczu. Przeczytała "Księgi pielgrzymstwa" i co jeszcze było tłumaczone, bo przecież nie umiała ani słowa po polsku, i pokochała go tak silnie, że jej córka mówiła do nas w pracowni: "Mamma non si muove dal letto da tre giorni, sempre con il suo carrissimo Adamo". Nikt specjalnie z rodziny Barberinich nie chciał słuchać tych jej bezwstydnych zachwytów, więc kiedy dowiedziała się, że w pracowni Riccardiego jest Polka, nie mogła się mnie doczekać. Pierwsza wizyta przeszła jeszcze jako tako, ale podczas następnych rozmowa kręciła się wyłšcznie wokół Adama. Wydobywałam ze siebie wszystko, co o nim wiedziałam, ale pani Joyce wiedziała więcej i chyba dokładniej. Jej zachwyt nade mnš wzrósł niezmiernie, kiedy powiedziałam, że mama pochodzi z Wileńszczyzny, a wiadomoœć, że jestem prawnuczkš Antoniego Edwarda Odyńca, przyprawiła jš prawie o spazmy. Byłam mniej więcej przyzwyczajona do tego, że to, że jestem córkš Żeromskiego, wywoływało odruch zaciekawienia, ale żeby tak piorunujšcy efekt dała wiadomoœć o tym, że pradziadkiem był Odyniec - i to tu, w Rzymie, i w Palazzo Barberini, i żeby to tak podziałało na żonę Jamesa Joyce'a - to już naprawdę było nieoczekiwane. Kiedyœ nasza przyjaŸń o mało nie załamała się, i to z mojej winy. Na jednej z herbatek, kiedy siedziałyœmy jak zwykle pod okiem licznych Barberinich, kochana pani Joyce powiedziała z pobłażliwym uœmieszkiem: "Ce pauvre Jules Słowacki, un poŠte, j'admets, de talent, mais quelle comparaison avec Adam. Et puis cette jalousie qui le d‚vorait, une jalousie envers Adam, vraiment mortelle". Zupełnie bezmyœlnie, nie pamiętajšc o pasji, jaka pożerała paniš Joyce w stosunku do Adama, zaczęłam mówić lekko: "Oui, mais qui sait, si Adam aussi, n'‚tait pas, lui, de son c“te" - i przerwałam widzšc rozpaczliwe znaki i czujšc pod stołem kopniaki, jakie dawała mi dobra pani Riccardi, przerażona okropnoœciš mojego nietaktu. Gdybym nie przerwała i dokończyła zdanie lżšce Adama posšdzeniem o zazdroœć wobec ce pauvre Jules, kto wie, czy nasza przyjaŸń utrzymałaby się. Ale byłam dla pani Joyce zbyt cennym obiektem. Toteż po pewnym czasie wyszło na jaw, choć w wielkiej tajemnicy, że pani Joyce napisała powieœć o Adamie. Dała mi jš do przeczytania. Były to trzy grube tomy w maszynopisie, chyba coœ najgorszego, co czytałam w życiu. Adam z Marylš pływali tam cišgle łodziš po Œwitezi, zrywali nenufary, mówili do siebie koszmarne banały miłosne, a dookoła szumiały po francusku litewskie puszcze. Pani Joyce telefonowała do mnie co dzień, pytajšc, w którym miejscu romansu jestem i co o nim myœlę. Był to okropny okres. Zrozpaczona zapytałam jš, czy mogę pokazać ten utwór ambasadorowi Wieniawie. Jednak mimo wszystkich okropnoœci tego siłš rzeczy bezsensownego powieœcidła było coœ wzruszajšcego w tym zachwycie, w miłoœci do poety, którego znała przecież tylko poprzez gęstš mgłę nieznajomoœci języka. Rozumieliœmy to oboje z Wieniawš, choć zupełnie nie wiadomo było, co się ma z tym w końcu dalej robić. Pani Joyce musiała właœciwie albo umrzeć, albo wydać to własnym kosztem. Tymczasem stało się coœ najgorszego, Wieniawa zgubił maszynopis gdzieœ na terenie ogromnej ambasady. Przez trzy tygodnie wszyscy szukali zguby, a ja opowiadałam pani Joyce ambaje, jak to się ambasador zachwyca i oderwać od czytania nie może. W końcu powieœć się znalazła i Wieniawa złożył pani Joyce wizytę, w cišgu pierwszego kwadransa uwiódłszy jš zupełnie i na zawsze. Snuliœmy razem rozmaite nierealne projekty, dotyczšce tego dzieła. A przez ten czas wojna zbliżała się i oddalała, kršżyła bliżej albo z daleka. Chwilami zdawało mi się, że muszę zrywać się i lecieć do Warszawy, bo przerażenie, że nie zdšżę, budziło mnie nagle w nocy, a potem, kiedy na schodach na Piazza di Spagna kupowałam spokojnie bukiet, dobierajšc powoli kwiaty ze straganu - mimozy, różowe goŸdziki, żółte i szafirowe irysy, sztywne błyszczšce liœcie, które dodawały miękkiemu powiewnemu bukietowi siły i podkreœlały swojš czarnoœciš jego wdzięk - wtedy te nocne strachy wydawały mi się bezsensowne. Opowiadaliœmy sobie przezabawnš przygodę Adama Nagórskiego, który zawsze elegancki i znakomicie z angielska ubrany, kupił sobie od kwiaciarki na scalinata czerwony goŸdzik i wpišł go w klapę œwietnie skrojonej marynarki. Nagle wyrosło przed nim dwu smutnych panów w ciemnym cywilu, ze złożonymi gazetami w kieszeniach. Po tym zawsze można poznać cywilnych agentów policji, których setki kręciły się w tłumie na Piazza Venezia. Panowie ci doœć brutalnie wzięli Adziusia pod ręce i zaprowadzili do najbliższej bramy. Tam zaczęła się rewizja dokumentów i doœć ordynarne przesłuchanie. Adziuœ został posšdzony o to, że jest szpiegiem sowieckim, zagrożono mu więzieniem Regina Coeli i za pomocš szturchania w brzuch pistoletem zmuszano do przyznania się do rozmaitych zbrodni przeciwko Italii i Duce. Adziuœ Nagórski błagał tylko o jedno: aby mu powiedzieli, dlaczego właœnie na niego padły te straszne podejrzenia. Władza zmęczyła się wreszcie, bo była to jednak władza włoska. Pokazali wtedy ten goŸdzik pachnšcy w jego klapie. Powiedzieli, że taki goŸdzik jest symbolem przynależnoœci do partii komunistycznej, że oni dobrze widzieli, jak wybierał ten kwiatek, właœnie czerwony, więc go aresztujš i basta, za komunizm. Adziuœ wtedy wyrwał goŸdzik z klapy i wręczył go im, jako dowód zmiany poglšdów. Po krótkiej naradzie agenci zdecydowali, że to wystarczy i puœcili go wolno. Bardzo się ta historia wszystkim podobała jako zupełnie surrealistyczna. Nie wiedzieliœmy, że zmiana nazwy przyrzšdzania karczochów albo aresztowanie za czerwony goŸdzik to pierwsze podmuchy chmury groŸnego, œmiertelnego absurdu, nadcišgajšcej na nasz œwiat. A ten œwiat taki œliczny, wiosna tak zachwycajšca. W Niedzielę Palmowš wyjechaliœmy - Wieniawowie, Loret, Szeliski i ja - na wycieczkę w stronę morza. Kwitły migdały całymi różowymi obłokami na stokach poprzedzielanych kamiennymi murkami. Szare oliwki odwracały się za lekkim wiatrem i œwieciły srebrno. Niebo także było mgliste i srebrne. Prosiłam, żebyœmy pojechali do Civitavecchia do grobów etruskich. Jeszcze i jeszcze mogłam patrzeć na te konie, czarne, cienkie, tańczšce na delikatnie stawianych nóżkach między zielonymi listkami drzewek w Tomba del Barone, albo na niezwykłego biało-niebieskiego konia ze zdziczałym okiem, trzymanego za szyję przez młodzieńca, w Tomba del Letto Funebre. Jaka wesołoœć, ile życia w tych grobach. Ptaszki, delfiny, trytony, ludzie w tańcu, skokach, muzyce, girlandach i wieńcach. A po wyjœciu na powietrze znów widok tych łagodnych kopców równo i gęsto porosłych niskš koniczynš - nie otwartych, nie widzianych grobów, pełnych nieznanych pięknoœci, to nie do wytrzymania, nie do wytrzymania. Ach, zdobyć skšdœ miliony, zjawić się u Mussoliniego i powiedzieć mu: Masz tu pienišdze, daj mi archeologów i pozwól mi rozkopać te pagóry, a potem zabieraj wszystko do muzeów, rób z tym co chcesz, tylko pozwól wejœć tam na tę pierwszš chwilę przez zwrócone na wschód drzwi grobu, oœwietlić po raz pierwszy œciany, zobaczyć, co tam jest! Nigdy nie marzyłam o pienišdzach, ale w tym jednym wypadku były to sny na jawie piekielnie gwałtowne. Po zwiedzeniu Tarquinii pojechaliœmy do Civitavecchia nad samo morze, do sterczšcej olbrzymim zwaliskiem twierdzy morskiej budowanej przez Bramantego. W jej nieskończonych załomach, rozwalonych salach i otwartych na przeogromny widok morza i nieba arkadach umieœciła się znakomita ristorante dei frutti di mare. Pachniało tam cudownie goršcš oliwš, ziołami i rybš. W głębi, na otwartym palenisku olbrzymiej kuchni dymiły i pryskały dania proponowane nam przez padrone. Całe towarzystwo na poczštek zamówiło zuppa di pesche, ale ja wolałam ostrożnie zamówić spaghetti, za namowš padrone - con vongole, chociaż nie wiedziałam, co to takiego. Byliœmy głodni, ale to, co zobaczyliœmy, co działo się na talerzach tej ich zupy, przeszło moje najgorsze przewidywania. Między gamberi, scampi, mulami i zielonymi wodorostami wiły się trochę jeszcze żywe ramiona czarnych calamari. Wszyscy odstawili talerze, pobladli i patrzyli gdzie indziej. Ja jedna wesoło czekałam na moje spaghetti. Ale kiedy padrone odkrył pokrywę mojej wazy, spomiędzy makaronu spojrzały na mnie dziesištki jakby smutnych oczu bladych œlimaków, właœnie vongole. Może to nie były oczy, a ich nogi, wszystko jedno. Nie jedliœmy tam już nic. Innej niedzieli pojechaliœmy do Neapolu. Na via Chiaia był niewielki antykwariat pełen œwietnych rzeczy. Grzebišc w rozmaitych cudownoœciach i rozmawiajšc z właœcicielem po francusku, co on uważał za bardziej eleganckie, znalazłam œlicznego małego amorino z bršzu, ze skrzydełkami i wywierconš na wylot w brzuszku dziurš. Był zachwycajšcy, ale jego cena nie była dla mnie możliwa. Odkładajšc go z żalem zapytałam antykwariusza, czy jest to naprawdę amorek rzymski. Właœciciel zesztywniał, zamknšł oczy i powiedział powoli: "Mademoiselle, je ne tiens pas du nouveau, c'est grec". Istotnie, jak się potem dowiedziałam od Janikowskiego, takie amorki z dziurkš w brzuchu były rzucane jako wota przed œwištyniš Venus w Paestum dla zdobycia czyjejœ miłoœci. Był jednš z rzeczy najbardziej przeze mnie pożšdanych w moim dotychczasowym życiu. To napięcie wzmagajšce się coraz bardziej w międzynarodowych stosunkach wywoływało coraz bardziej ożywione kontakty dyplomatyczne. Polska ambasada była w tych miesišcach miejscem nieustannych spotkań i wymiany poglšdów na niby czysto towarzyskich rautach, balach, kolacjach i œniadaniach. Wieniawa umiał kojarzyć osoby, odpowiednio zapraszać zespoły ludzi, nadawał tym spotkaniom lekkoœć i swobodnš przypadkowoœć, bardzo mšdrze pomyœlanš. Brałam w tych niby zabawach bezustannie udział, zaledwie się domyœlajšc albo dowiadujšc od Szeliskiego niektórych przyczyn czy skutków takich czy innych zaprosin, obecnoœci czy nieobecnoœci pewnych postaci politycznych. Pewnego razu dowiedziałam się, że mam być na obiedzie i raucie po nim, ale bez tańców, tenue de soir‚e, bardzo jakimœ ważnym. Zaproszony był Ciano z żonš, ksišżę Colonna, ambasador francuski, węgierski, monsignore podsekretarz stanu przy Watykanie. Od monsignore postanowiłam trzymać się z wiadomych powodów z daleka, choć suknia była zupełnie inna, z mousseline de soie koloru bleu-nuit, długa i powiewna. Po obiedzie bardzo młody pianista z Polski Jan Ekier grał w wielkim salonie Chopina. Po Chopinie zaczęła się właœciwa gra. Pewne osoby wychodziły do przyległych saloników, zaraz potem znajdowała się inna osoba przypadkowo najzupełniej tam zaglšdajšca, obie osoby oparte o kominek ze szklankami ballantine albo kieliszkiem remy martin w ręku przez kwadrans rozmawiały ze sobš, aby się zaraz rozejœć po innych salonach. Domyœlałam się, że te niedługie rozmowy były bardzo ważne. Kršżył tam po ambasadzie stary jeszcze znajomy ojca, pan Aleksander Kociemski, suchy, z szarš brodš, doœć tajemniczy, emminence grise ambasady, jak mówiono. Lubił mnie chyba, bo pamiętał, jak się urodziłam. Ale lubił mi mówić: "Europa trzeszczy, œliczna panienko, może trzaœnie już jutro". Trochę go się bałam, bo wiedziałam, że wie więcej niż inni. Niemcy zagarnęli właœnie całš Czechosłowację, a œwiat cišgle patrzył na Hitlera jak na wariata, któremu nic przecież nie może się naprawdę udać. Na tym ważnym raucie zajmowałam się po trosze goœćmi jako przybrana córka domu i bawiłam się równoczeœnie doskonale, kiedy Wieniawa, którego widziałam wcišż z daleka to tu, to tam, w rozmowach, uœmiechach, uważnym zajmowaniu się każdym goœciem, przechodzšc szybko przez salon zatrzymał mnie na œrodku idšcš w przeciwnš stronę i powiedział półgłosem i doœć twardo: "Proszę przejœć do saloniku z lustrami i poczekać tam na mnie. Zaraz". Przeraziłam się tak, że odebrało mi mowę. Co ja zrobiłam? Czy coœ powiedziałam, co było gafš? Czy opadły mi majtki? Czy się czymœ umazałam? Czy ktoœ mu coœ o mnie powiedział, co go rozzłoœciło? Na nogach z waty powlokłam się do tego saloniku i czekałam tam na niego przez nieskończenie długš chwilę. Wreszcie wpadł, podbiegł prawie do mnie i złapawszy za oba łokcie powiedział: "Nie mogę już tego dłużej znieœć. Powiedzmy sobie prędko gówno, gówno, dupa, dupa i będę mógł tam znowu wrócić". Zrobiliœmy to, wielokrotnie, i pełni uœmiechów, kurtuazyjnych słówek, eleganckich skinień wróciliœmy do goœci. W Rzymie było coraz dziwaczniej i coraz smutniej, bo coraz wyraŸniej widziałam i wiedziałam, że to koniec jakiegoœ życia. Nastrój niepokoju i zabawy, cowieczorne wyjazdy do znakomitych restauracji, jak "Basilica Ulpia", gdzie œpiewało się stare piosenki ze œlepym gitarzystš. Ale którejœ nocy przyszła tam zgraja oficerów niemieckich, zajęła długie ławy przy stołach i trzymajšc się pod łokcie i kiwajšc na boki usiłowała œpiewać, ryczeć te œliczne piosenki. Œlepy œpiewak wstał, trzasnšł gitarš o ziemię i odmówił œpiewu. Zamknięto wtedy "Ulpię". Mussolini wykrzykiwał swoje "vinceremo" na balkonie Palazzo Venezia, ale ludzie szeptali paskudnie o Clarze Petacci i jej bogactwach i o przygotowanej inwazji na Albanię, czego nikt w całych Włoszech nie chciał za nic. Ale wreszcie ta inwazja nadeszła. Stałam na Corso Umberto w oœlepiajšcym słońcu, a jezdniš zamkniętš dla ruchu maszerowało wojsko, szare, w hełmach i owijaczach, jak każde wojsko na œwiecie. Tylko że to wojsko całe płakało, każdy żołnierz miał twarz zalanš łzami rozpaczy, że musi tam iœć, że tam będš strzelali, że może być zabity. A żegnajšce ich tłumy na chodnikach płakały razem z nimi. Bo kto w końcu chciałby się bić, iœć na wojnę, w ogóle służyć w wojsku przy takim złotym słońcu, kwitnšcych drzewach, œlicznych dziewczynach? Chwała Bogu tej armii nic się nie stało, nikt chyba nie zginšł, bo Albania poddała się od razu. Za to triumfalne obchody zwycięstwa były naprawdę wspaniałe, Mussolini pęczniał z dumy, dodatki nadzwyczajne wychodziły parę razy na dzień. Pan profesor Riccardi był antyfaszystš, nasza najdroższa Maria Pulcini także, chłopcy, Faldini, Airoldi, La Cavera i reszta wyœmiewała się po cichu i ohydnie przedrzeŸniała Duce, tylko Elżunia, która była dobra dla całego œwiata, broniła go i dalej nazywała go Musio. Wieniawa wrócił z Warszawy, gdzie był na odsłonięciu pomnika Nullo na Frascati, widział na tej uroczystoœci mamę. Był tam i Ciano z Eddš. Ona była naprawdę jak obgryziony gnat wołowy, twarda, sucha, biaława i czerniawa. A on za to nalany i bladawy, wypomadowany, pachnšcy i szalenie Ÿle wychowany. Tańczyłam z nim parę razy w ambasadzie i poziom jego komplementów był naprawdę denny. Za to jego - i mój - adiutant, hrabia Blasco Lanza był piękny, cała jego głowa i twarz, oczy i włosy były jakby aksamitne. Postanowił się ze mnš ożenić, ale Wieniawa mi nie pozwolił. Tak samo jak z tym młynarzem, zawsze ktoœ za mnie decyduje. O Wieniawie opowiadano mi œlicznš historię, jednš z jego ostatnich przed œmierciš Piłsudskiego. Chyba opowiadał mi to Kazio Glabisz, bo on wtedy pracował w GISZ-u. Więc Wieniawa skroił w jakiejœ knajpie takš awanturę, poobrażał wszystkich, rozbijał się i szalał, że doszło to od razu do Piłsudskiego, który się wœciekł na serio, powiedział, że wywali go z armii, wyœle z kraju, że ostatecznie doœć ma burd i dzikich wybryków Wieniawy, skarg i skandali, od których Polska się trzęsie. Kazał go natychmiast przyprowadzić do swego gabinetu, a jego wœciekłoœć była prawdziwa. Kilku oficerów sztabowych pojechało natychmiast do domu Wieniawy. Odsypiał noc, ale kazali mu ubierać się i jechać do starego. Kiedy po chwili wyszedł do nich już ubrany, struchleli do reszty. Miał na sobie frak, lakiery, czarnš kapę, biały szal i cylinder. Chcieli go odwieœć od tego nowego błazeństwa, ale machnšł tylko rękš i pojechali. W GISZ-u wpuœcili go do gabinetu Piłsudskiego, a sami czekali w kancelarii, przygotowani na najgorsze. Po długiej chwili, podczas której słychać było podniesiony głos starego, potem rozmowę, a wreszcie œmiech - Wieniawa wyszedł i pojechał do domu. Piłsudski opowiedział im póŸniej, że kiedy zobaczył stojšcego przed nim na bacznoœć Wieniawę w tym szalu, fraku i białym gorsie, myœlał, że trafi go apopleksja. Ryczał i wymyœlał mu za wszystko, a dodatkowo za tę bezczelnš maskaradę. Wtedy Wieniawa powiedział: "Musiałem tak się ubrać, Panie Marszałku, bo przecież pan mi musi za to wszystko dać w pysk. Gdybym był w mundurze, musiałbym za to natychmiast pana zastrzelić". Więc jeszcze raz Piłsudski musiał mu przebaczyć, zwłaszcza, że go naprawdę kochał. Ale w Warszawie były to niewinne igraszki w porównaniu z tym, co się zdarzało, kiedy Wieniawa przyjeżdżał na wielodniowe wizyty do majštków swoich przyjaciół. Opowiadał mi pewien młody pan z Kieleckiego, że kiedy Wieniawa zapowiadał swój przyjazd do dworu, wszystkie kobiety z rodziny wynosiły się w sšsiedztwo, a dwór popadał w wielodniowe męskie pijane szaleństwo. Wieniawa miał dar uwodzenia i dar pocišgania za sobš ludzi tak w dobrš, jak i w piekielnš stronę. Panowie zacni i poważni zabawiali się w szatańskš kukawkę, czyli strzelanie po ciemku po jadalniach i salonach do kolegów przebiegajšcych to tu, to tam, i kukajšcych zza mebli. Albo wiosnš w topniejšcych stawach urzšdzali konkursy pływania w bekieszach i kożuszkach lub w mundurach i przy szabli. Syn, z dużym obrzydzeniem - w przeciwieństwie do ojca, któremu te zabawy lubo jakoœ się przypominały - opowiadał, że kiedyœ podczas wielkanocnego pobytu Wieniawy we dworze zajrzał, podkradłszy się, w okna jadalni. Zobaczył tam ohydnš scenę, kiedy pijany Wieniawa w obrusie na plecach udzielał sakramentu Komunii pierogami klęczšcemu przed nim pijanemu księdzu proboszczowi. Straszne to zrobiło wrażenie na młodym i niewinnym obserwatorze. Ale w Rzymie o tych figlach wspominać nawet nie œmiało się, ambasador był czarujšcy, cudownie wychowany, miał też czasem tylko spotykanš cechę czy zaletę, czy dar, że choćby w towarzystwie ludzie byli mili i niemili, znani i mniej znani, to każdemu wydawało się nagle, że on jest dla niego najważniejszy, najulubieńszy i bardzo wyróżniony. Tę cechę czy dar miały trzy osoby, które znałam: Osterwa, Tuwim i Wieniawa. Z tym, że u Wieniawy było to najbardziej spontaniczne, na pół tylko œwiadome, naturalne. U Osterwy wsparty był ten urok umiejętnoœciš stworzenia nastroju, wynikajšcš z wiedzy absolutnej o grze aktorskiej. U Tuwima za to było to uwodzenie dla pozyskania uczucia wszystkich, z niepokoju, czy jest doœć kochany. Moje dnie podzielone na rysowanie w pracowni, muzea, wycieczki nagłe za miasto topolinem Faldiniego gdzieœ do knajpek w Castelli Romani, uczepionych nad Lago di Nemi albo Lago di Bracciano, skšd wracaliœmy do domu napchani spaghetti, tagliatelle albo lasagne - ravioli nie lubiłam - i nalani bladym, pachnšcym winem dei Castelli albo winem z Bracciano czarnym od wulkanicznej ziemi winnic tamtejszych. A wieczorem niente tagliatelle, wymyœlna i mało porywajšca kuchnia francuska i wszystkie wielkoœwiatowe szopy, jak mówił ojciec, ale które podobały mi się także nadzwyczajnie. Był to czas, kiedy nie znałam prawie kobiet i prawdę mówišc nie zwracałam na nie żadnej uwagi. MężczyŸni zwracali uwagę na mnie i to było najważniejsze. Jeœli zresztš chodzi o zwyczajne codzienne niewinne napastliwoœci Włochów, o wiele mniej miałam powodzenia niż Elżunia, bo miałam ciemne włosy i oczy. Ona biedna wracała do domu codziennie pojękujšc i oglšdajšc na sobie coraz to nowe siniaki. Miała lekkie rozwiane nad całš głowš złote, miedziane w słońcu włosy i jasne, niewinne, œwięte prawdziwš, dziecinnš niewinnoœciš oczy ze złotymi rzęsami. Toteż na ulicy prawie każdy, a w autobusie każdy, nie wyłšczajšc księży, może nawet wbrew własnej woli, musiał jš uszczypnšć. "Ja mam naprawdę takš wrażliwš skórę, że każde uszczypnięcie robi mi siniak" - skarżyło się biedactwo. Zresztš gniewać się czy odsuwać ze wstrętem, czy obrzucić wyniosłym wzrokiem nie miało sensu, bo to nie były oznaki ordynarnej zaczepki, a wyrazy uznania, a nawet hołdu. Fryzjer, który mnie czesał, kazał mi czekać un momentino solo i zaraz będzie mógł odprowadzić mnie do domu. Pan, który szedł obok mnie przez pół miasta ofiarowujšc mi siebie i wszystkie skarby ziemi, kiedy nie odzywałam się do niego i nie patrzyłam w jego stronę, zaszedł mi wreszcie drogę i z zaciœniętymi pięœciami powiedział groŸnie, że jeœli nie odezwę się do niego natychmiast, to on odejdzie. Po prostu odejdzie. Czerniawy i kudłaty mały meridionale w okienku na Posta Centrale przy Piazza San Silvestro zaczšł po pewnym czasie robić sceny zazdroœci o listy, po które przychodziłam do niego na poste restante. Po prostu i zwyczajnie każdy ma prawo, a nawet obowišzek powiedzieć kobiecie, co o niej myœli ładnego, podziały klasowe nie istniejš w tych wypadkach i w ogóle jest to wszystko o wiele prostsze, naturalniejsze i mniej ordynarne niż gdzie indziej. Obcy fryzjer proponujšcy mi odprowadzenie do domu byłby wszędzie indziej nie do pomyœlenia. Mój meridionale na poczcie miał ze mnš zresztš sporo niewygody, bo Przypkowski pisywał wtedy do mnie listy na pergaminach, ale bardzo niedokładnie wyprawionych, może w Jędrzejowie nie bardzo znano te techniki, doœć, że jego listy œmierdziały na całš Posta Centrale i zazdroœnik podawał mi je w dwu palcach, zatykajšc nos, z odwróconš głowš. Oprócz tego Przypkowski pisał te listy od prawa do lewa, do czytania w lustrze, zielonym atramentem, słowo miłoœć było czerwone, a groŸby czarne. Nie mówišc o żółtej zazdroœci. Jeœli nie miał tych przeklętych pergaminów, pisywał na papierze czerwonym, od którego potem cały œwiat wydawał się jaskrawo zielony. Czasem arkusze bardzo pięknego papieru czerpanego składał w misterny kwadracik tak pozaginany, że nigdy nie udało mi się złożyć go z powrotem. Tak zapinane były, podobno, listy tajne na dworze japońskim czy chińskim. Listy z Polski napełniały mnie strachem i wyrzutami sumienia, bo Bronek i inni chłopcy uważali, że powinnam wracać, że mogę zostać zaskoczona czymœ strasznym z daleka od domu. Ale dwie osoby, z których zdaniem liczyłam się jedynie, to jest mama i Wieniawa, nie tylko nie wywierali na mnie żadnego nacisku, ale radzili spokojnie czekać w Rzymie na dalszy polityczny rozwój spraw. Mama pisała: "BšdŸ tam, skarbie, jak można najdłużej, ucz się i baw się, zawsze zdšżysz przyjechać, jeœliby się sprawy pogorszyły. Ja cię wezwę, gdy będzie trzeba". A Wieniawa mówił: "Jesteœ pod mojš i ambasady opiekš". Wydaje mi się, że jednak trochę się podkochiwałam w tym przeœlicznym Lorecie. Siadywaliœmy na Forum Romanum koło fontanny Juturny, w chłodzie i szeleœcie wody i drzewka laurowego, które tam samo wyrosło dla jeszcze większej pięknoœci wszystkiego dookoła. Mówiliœmy sobie smutne, czułe słowa, trzymaliœmy się za ręce, a wieczorem przy rozstaniu przez ciężkie drewniane drzwi bramy, stojšc po jej obu stronach, żegnaliœmy się boleœnie i miłoœnie. Zdaje się, że odgrywałam przed sobš smętny dramat zaręczonej z kim innym, co było nieprawdš, ale jednak przysięgłam Bronkowi przed wyjazdem, że mu będę całkowicie wierna i dotrzymywałam tego skrupulatnie. Zażšdał ode mnie słowa honoru, a to była przysięga œwięta. Pewnego razu zaproponowano mi wycieczkę autem dwu- czy trzydniowš poprzez Umbrię, Viterbo, Orvieto, brzegami jezior Bolsena, Trasimeno do Peruggi, Asyżu, Gubbio aż do nieznanego mi zupełnie Pesaro na brzegu Adriatyku. Właœcicielem auta i organizatorem wycieczki był kolega Wieniawy, pułkownik z żonš i jeszcze jednš parš małżeńskš, również z rodziny wojskowej. Pojechaliœmy w dwa samochody, w ostatnim momencie przyłšczył się do nas Romeyko. Cieszyłam się na tę wycieczkę szalenie, znałam dobrze okolice Rzymu, Toskanię także, jeszcze z przeszłego roku, kiedy jeŸdziłyœmy z mamš do Sieny i San Gimignano, ale Umbria najbardziej mnie zawsze cišgnęła. Umbria jest dzika, rudo-biała od ziemi przysypanej od czoła pagórków głazami białymi jak koœć. Czasem tylko jak chmurka różowa kwitnie na dzikim zboczu drzewko migdałowe. W samochodzie było szalenie wesoło, panowie sypali dowcipami, panie œmiały się perliœcie, rozkosznie i bez ustanku. Znalazł się maleńki barek ze znakomitš zawartoœciš, radio grało wesołš muzykę. Było tak doskonale, że zaczęło być nieznoœnie. Znalazłam się na dnie dziury, w którš czasem towarzysko wpadałam. Nie umiałam nic powiedzieć zabawnego, stawałam się z każdš chwilš tępsza i bez wdzięku. Cudowny kraj za oknem, pejzaże, które były tłem stu obrazów znajomych i ulubionych. W Perugii ledwo zdšżyłam przebiec miasto, bo trzeba było zjeœć obiad i jechać dalej. Wszędzie po drodze składałam w duchu przysięgi, że zaraz znów tu przyjadę. Między Perugiš a Asyżem na przełęczy złapała nas mgła, ale nie poprawiło to mojego humoru ani im nie popsuło. O zachodzie na wschodniej, ciemniejšcej stronie wyrósł różowy obłok, przeolbrzymi różowy cumulus, sam na całej przestrzeni nieba. Ta pięknoœć twarda w nieruchomym kształcie, zdawało się, że niezmienna na zawsze, przepełniła mnie takim zachwytem, jakiego dawno od œwiata nie zaznałam. Kiedy droga wykręciła się i traciłam go z oczu, prawie prosiłam go, żeby mi się jeszcze ukazał. Dojechaliœmy wieczorem do Asyżu. Po znalezieniu dobrego hotelu zjedliœmy kolację i poszliœmy spać, bo rano wczeœnie mieliœmy jechać dalej. Dalej - a Asyż? Wstałam przed œwitem, kiedy wszyscy spali. Obeszłam całe cudowne miasteczko w rannej lekkiej mgle, a kiedy dostałam się do bazyliki, postanowiłam zostać tam tyle czasu, ile mi będzie trzeba, żeby zobaczyć to, czego nie mogę przecież ominšć. Spokojnie siedziałam przed Cimabue, Simone Martini i Lorenzettim. Te œwięte twarze Simone Martini majš między brwiami małe pionowe zmarszczki, proste bruzdy, które nadajš im wyraz niechęci czy niezadowolenia z własnej œwiętoœci, jakby nie wszystko było w porzšdku czy ich doskonałoœć niepełna. Od czasu do czasu słyszałam z zewnštrz wywoływane na różne głosy moje imię i nawoływania, ale siedziałam cicho, a nawet przedostałam się do Santa Chiara, kluczšc bocznymi uliczkami. Tam posiedziałam trochę w ławkach, ale już nie na malarstwo patrzyłam. Poœrodku koœcioła klęczał młody chłop w spłowiałym ubraniu. Kapelusz położył na podłodze obok siebie, a ręce trzymał złożone dłońmi przed sobš jak orante na wotywnych obrazach. Był tak idealnie piękny, tak cudownie doskonały, że nie mogłam oderwać od niego oczu, bo nie widziałam dotšd nigdy tak nieskazitelnej urody. A równoczeœnie wstyd mi było patrzeć na niego, podglšdać go w tej modlitwie tak głębokiej, w jego rozmowie ze œwiętš w ołtarzu, ta modlitwa nadawała mu wyraz zachwycenia i błagania. Może był to anioł? Wyszłam z koœcioła i poszłam do hotelu, gdzie wœciekli i zaniepokojeni moi towarzysze miotali się dookoła samochodu. Kiedy znaleŸli się wszyscy poszukiwacze i opadła ich irytacja, powiedziałam, że się zgubiłam, bo nie znałam miasta. Jedno i drugie było prawdziwe. Dalsza droga, omijajšc Gubbio, gdzie tylko z daleka zobaczyłam górę znów jak z tła Pisanello albo Domenico Veneziano, po której wstępowały na tle nieba szeregi czarnych cyprysów jak korowód mnichów - napisałabym, gdyby tego już nie napisało dwieœcie pięćdziesišt innych osób przede mnš. Zatrzymujšc się po drodze na jadło i napitek dojechaliœmy wreszcie do Pesaro na samš noc, gdzie ku mojemu zdumieniu dowiedziałam się wreszcie, po coœmy tu tak jechali. Otóż w Pesaro jest największa we Włoszech fabryka fałszywych fajansów i majolik, powtarzajšca dawne wzory, zwłaszcza tak zwany styl rafaelesco, doœć paskudny sam w sobie, a cóż dopiero kopiowany dzisiaj. Oto teraz moi uszczęœliwieni towarzysze podróży dopadli wreszcie celu i pławišc się w kompletach filiżanek, pater, spodków i imbryczków kupowali je całymi serwisami, majšcymi im służyć rano, w południe i wieczorem. Mdło mi się robiło od tych ozdobnych gryfów, chimer, trytonów i rogów obfitoœci oplštanych misternymi figlasami. Poszłam nad morze, bo to było w Pesaro najładniejsze, i tam doczekałam, aż oni, syci chwały, załadowali swoje zakupy do samochodów i pojechaliœmy z powrotem do Rzymu. Nieczęsto zdarzało mi się pozostawać na wieczór w domu, ale lubiłam czasem po kolacji usišœć przy stole, z wielkš lampš oœwietlajšcš tylko œrodek pokoju. Częœć osób wychodziła, a kilkoro zostawało na mniejsze rozmowy, czytanie czy pisanie. Od pewnego czasu mieszkały u Marii w pokojach na górze, należšcych do pensjonatu, dwie doœć dziwne osoby. Była to para Rosjan, nazwiskiem Szeremietiew, emigrantów bardzo, zdaje się, niezamożnych, zwłaszcza, że żona upijała się regularnie. On ukrywał to picie. Kiedy wtaczał jš na schody i przychodził sam do stołu, mówił nam, że żona Ÿle się czuje i została w łóżku. Nie byli młodzi i nie pasowali do tej naszej tak bardzo zaprzyjaŸnionej i rozumiejšcej się, i wesołej kompanii. Ale Maria przewšchała ich trudnš sytuację i wzięła ich pod swoje szerokie ciepłe skrzydła. Jednego wieczoru zostałam w domu, bo mama przysłała tego dnia z Warszawy paczkę z ksišżkami dla pani Riccardi. Pani Riccardi była Polkš z pochodzenia i postanowiła czytać polskie ksišżki, proszšc o któršœ z powieœci Żeromskiego. Mama przysłała trzy tomy "Walki z szatanem", a ja wieczorem przyniosłam te ksišżki do stołu i czytałam je, przypominajšc sobie ten czy inny fragment. Pan Szeremietiew siedział naprzeciwko mnie i robił, jak co wieczór, na drutach ogromny czerwony sweter. Od czasu do czasu uœmiechał się do nas nieœmiało i smutno Ÿle zrobionymi sztucznymi zębami. W ostatnich rozdziałach tomu "Charitas" opisane sš straszne losy pana Granowskiego podczas ofensywy rosyjskiej w Galicji i okrutne rzšdy wojskowe Moskala Szeremietiewa. Podniosłam głowę i powiedziałam: "Znalazłam nazwisko pana rodziny w ksišżce, którš czytam". Uœmiechnšł się do mnie i kiwnšł głowš: "Je connais la Pologne, j'‚tais pendant la guerre gouverneur militaire de la Galicie". Czy to jest przypadek, że wszystko się nagle zbiega razem - ja, ten człowiek opisany przez ojca z nienawiœciš i wstrętem, ta ksišżka przez mamę przypadkowo wybrana i wysłana, ten wieczór, ten rozdział otwarty przeze mnie na chybił trafił? Jaki musi być szczęœliwy mój ojciec w tej chwili, jeœli mnie widzi, mnie, obywatelkę wolnego kraju, swobodnie decydujšcš o swoim losie i tego nieszczęsnego, œmiesznego, pobitego wygnańca, który był panem życia i œmierci Polaków, którego nazwisko wzbudzało w ojcu odrazę i grozę. Nikomu nie powiedziałam o tym wieczornym spotkaniu, tylko Elżuni, bo ona jedna, delikatna i tyle rozumiejšca, mimo swojego zachowanego w dorosłoœci dzieciństwa, zdumiała się razem ze mnš i zamyœliła. Wszyscy jš na via Margutta kochali, bo była właœnie dziecinna, bezbronna i mšdra. Jej brat, Antek Wilder, ożenił się niedawno z miłš Halš Rajskš i właœnie urodziło się tam dziecko, czym Elżunia była piekielnie przejęta. Była to bardzo kochajšca się rodzina, a państwo Wilderowie starsi byli naprawdę czarujšcy. Ich dom urzšdzony był pięknie, w taki sposób jaki lubiłam, nie zanadto zagracony, tak, że każda rzecz miała wokoło siebie doœć powietrza, każdy dywan doœć przestrzeni do leżenia i każdy obraz swoje miejsce bez tłoku. Elżunia w dzieciństwie była słabowitym niejadkiem, utrzymywanym w jakim takim zdrowiu przez doktora Zielińskiego. Do Rzymu pozwolono jej jechać pod opiekš mamy, a potem już zajmowali się niš wszyscy: i państwo Riccardi, i Maria, i Airoldi, zakochany w niej na wieki i oficjalnie zaręczony. Miałam jeszcze jednš rzecz do zrobienia w Rzymie. Chciałam odnaleŸć, jeœli żyje, Giulia Guerrieri, pięknego Ernesto Fosca z "Pavoncella". Była to historia, która cišgnęła się od pradawnych czasów, kiedy mama miała może siedemnaœcie lat i wybierała się z babciš w podróż do Włoch. Babcia wzięła ze sobš dwie panienki, bo miała z nimi jechać mamy rówieœnica i najbliższa przyjaciółka, córka babci Sabci Wojewódzkiej, Wanda. Przed samym wyjazdem obie panienki wybrały się do wróżki, słynnej wtedy w Warszawie, pani Mirty Noel. Pani Mirta naopowiadała mamie przedziwnych i przerażajšcych historii. Mama miała wyjœć za garbusa, miała szybko zostać wdowš z dzieckiem, a garbus nieboszczyk pozostawiał jš w strasznych długach i nędzy. Prędko potem mama ginęła w katastrofie kolejowej, zostawiajšc dziecku jeszcze większe długi. Inna sprawa była z Wandziš. Ta w bliskiej podróży poznać miała cudzoziemca przepięknej urody, pokochać go i być kochanš. Ale wedrzeć się miała w tę miłoœć podstępna przyjaciółka, zniszczyć uczucie obojga i zabrać ukochanego. Kiedy wszystkie trzy przyjechały do Florencji, poznały tam młodš Polkę, miłš i wesołš paniš Fufę Ordyńskš. We cztery zwiedzały i jeŸdziły na wycieczki, ale mama zauważyła, że jej ukochana Wandzia trochę się od niej odsuwa i powoli dowiedziała się, że Wandzia zapomnieć nie może tego, co powiedziała Mirta Noel, zwłaszcza, że mama była jednak ładniejsza. Za to z Fufš Wandzia była w prawdziwej przyjaŸni. W pewnym momencie panie poznały œlicznego i wykształconego młodego Włocha, który z miejsca zakochał się w jasnej i powiewnej Wandzi. Wtedy już babcia z mamš zupełnie odpadły, a powiernicš sekretów, towarzyszkš spacerów, opiekunkš Wandzi i jej miłoœci została Fufa. Babcia, odpowiedzialna za siostrzenicę, pisała bardzo niezadowolone i niespokojne listy do babci Sabci, opuszczona mama martwiła się zdradš Wandzi, a tamta trójka czuła się i bawiła œwietnie. Miłoœć Wandy i Giulia skończyłaby się może szczęœliwym małżeństwem, gdyby Fufa nie uwiodła go brutalnie i definitywnie, zabierajšc go ze sobš pewnego ranka do Paryża. Wandzia przeżyła tę podwójnš zdradę bardzo tragicznie i wróciła do domu ciężko załamana. Po kilku latach ciotka Aniela spotkała w Rzymie pięknego Giulia. Był cišgle zakochany w Wandzi, o Fufie nie było już mowy. Kiedy z kolei my wszyscy, babcia, mama, ojciec i ja œwieżo urodzona, znaleŸliœmy się we Florencji, odnowiła się znajomoœć z Giuliem Guerrieri. Ciocia Wandzia wyszła już wtedy za mšż za pana Berezę, babcia przebaczyła Giuliowi jego głupiš zdradę, a ojciec wysłuchał zwierzeń z całego jego życia, a wœród nich historii jego romansu z pewnš pięknš Rosjankš. Ja go nie pamiętam, oczywiœcie, ale jego przeplatanie się przez te sprawy i nowela "Pavoncello" sprawiły, że chciałam go odnaleŸć. Ciotka Aniela i mama mówiły, że jego uroda i dobroć graniczšce z głupotš były nieopisanie wzruszajšce. Nie pamiętam, czy rzeczywiœcie był muzykiem. Ktoœ mi powiedział, że był jakiœ Giulio Guerrieri, pułkownik, ale gdzie go miałam szukać. Zresztš pewnie zjadły go ze szczętem jakieœ baby, taka była ta jego pięknoœć. "Qui finische l'avventura di Signor Bonaventura". Kiedy byłam mała, czytano mi, a potem sama czytałam "Corrieredei Piccoli", niedzielny dodatek do pisma "Domenica del Corriere". Tam zaczęły się może właœnie komiksy. Co tydzień występował tam w małych obrazkach signor Bonaventura, chudy, w czapeczce w kratkę i z jamnikiem i miał nieprawdopodobne przygody. Zresztš nie tylko on był poczštkiem. W Genewie, a potem w Warszawie czytałam namiętnie kolejne wielkie tomy przygód Becassine, głupiej dziewczynki bretońskiej. Było to œwietnie rysowane i malowane, złoœliwie przedstawiało mieszczaństwo i arystokrację francuskš, u których służyła œmieszna i milutka Becassine. Miałam chyba wszystkie tomy, zamawiane i odbierane kolejno u Gebethnera i Wolffa na rogu Krakowskiego Przedmieœcia i Ossolińskich. Jej rozmaite powiedzonka wchodziły do naszego z mamš rodzinnego języka. Pewnie każda rodzina ma na własny użytek taki tajemny język, słówka czy cytaty, powiedzonka niezrozumiałe dla nikogo innego. U nas na przykład, kiedy ktoœ zapytał: "O czym myœlisz, kochanie?" - odpowiadało się zawsze: "O miodu". Bo tak odpowiedział ojcu mały chłopczyk siedzšcy na przyzbie chałupy w Bochotnicy, oparty na ršczce i zamyœlony. Wyraz jego oczu, poetycznoœć twarzyczki tak wzruszyły ojca, że zatrzymał się i zadał mu właœnie to pytanie. Kiedy kogoœ spotkał zawód albo coœ się nie udało, mówiło się wtedy: "Ja patse i on patsy, ja go cap, a on fru". Było to płaczliwe opowiadanie jakiegoœ innego chłopca o wróblu w stodole, którego chciał złapać koniecznie. Kiedy pogoda była niepewna i zmienna, mama mówiła: "Niby ciepło, ale fondeler syry". Na zapytanie czasem nam stawiane w sprawach, które mało nas interesowały, odpowiadałyœmy pod nosem tekstem biletów, które kazał sobie wydrukować Courteline: "J'ai l'honneur de vous informer, que je m'en fous complŠtement". Ojciec po każdym przeziębieniu nie wychodził prędko na dwór. Mama mówiła: "Stefciu, dzisiaj mógłbyœ już chyba pójœć na Wysoki Zamek". Ojciec wtedy wkładał płaszcz, szalik i kapelusz, otwierało się szeroko okna i pierwszy spacer i spotkanie z powietrzem odbywało się dookoła stołu w stołowym, jak u państwa Dulskich. Kiedyœ ojciec opowiadał, jak na jednym ze swoich spacerów wokół Nałęczowa, w mglistym i zasnutym deszczykiem pejzażu usłyszał z daleka ni to monotonnš œpiewkę, ni to skargę bardzo żałosnš. Wreszcie zobaczył siedzšcš wysoko nad drogš na piaszczystym stoku dziewczynkę. Pasła krowę, przykryta z głowš fartuchem czy workiem, przemoknięta i skulona. Uderzała rytmicznie cienkš witkš w ziemię i cienko œpiewała: "Zieleni się, zieleni - zieleni się, zieleni - zieleni się, zieleni -" Te słowa powtarzały się bez końca. Kiedy już ojciec minšł jš doœć daleko, usłyszał kodę tej dziwnej piosenki: "gęsie łajno na ziemi". To "zieleni się, zieleni" doœć często było przez nas nucone przy pewnych nudnych wizytach beznadziejnych gadaczy. Cichutko, oczywiœcie. Opowiadała mi kiedyœ mama historię, która rozegrała się naturalnie w Siedlcach, mieœcie ponad wszystkie inne interesujšcym i gdzie ludzie i ich życie było zawsze ciekawe i wyjštkowe. Pewna panna, Janina Dyżewska, była starsza i brzydsza od tych wszystkich panienek, mamy i jej kuzynek, ale jakoœ chyba spokrewniona, bo obracała się w tym samym towarzystwie. Miała długi nos i szarš cerę, ale poetyczna, wykształcona i oczytana była nadzwyczajnie. W tym czasie wszystkie panienki kochały się w d'Annunziu, ale jedna Janka Dyżewska kochała go tak, że nauczyła się doœć prędko po włosku i zaczęła do niego pisać listy. Te listy z tak dalekiego kraju od młodej, zakochanej i inteligentnej kobiety zainteresowały go na tyle, że jej odpisał i zaczęła się regularna korespondencja. Całe Siedlce się trzęsły. Janka Dyżewska zaczęła się czesać, ubierać i układać w pozy z obrazów Dante Gabriela Rosettiego. Listonosz mówił szeptem po domach: "Znów jest list od Danunca". Żydówki w sklepach pytały jš, jak się miewa pan Danunc, a ona uœmiechała się tylko i knuła straszny zamiar w tajemnicy przed rodzinš. Kiedy d'Annunzio, rzecz jasna po pewnym czasie, zaproponował jej spotkanie i zażšdał przysłania fotografii, Janka Dyżewska zrobiła u miejscowego fotografa cudnie wyretuszowane zdjęcie i wysławszy, powiedziała matce, że jedzie do Wenecji. Wybuchł olbrzymi skandal. Siedlce podzieliły się na dwa obozy, przez jednych była potępiana jako jawnogrzesznica, dla innych stała się heroinš. Zwłaszcza dla młodszych. Wbrew zakazom matki wyjechała do Wenecji, gdzie na stacji mieli się spotkać. Panna Janka wysiadła na peronie i zobaczyła z daleka biegnšcego d'Annunzia. Stanęła na jego drodze, ale on minšł jš i pobiegł szukajšc dalej wzdłuż pocišgu. Nawet mu na myœl nie przyszło, że ta brzydka, szara, nosiasta osoba, to może być jego przyszła kochanka. Więc ona kupiła bilet powrotny i nie widzšc Wenecji ani d'Annunzia wróciła do Siedlec, nigdy nie wyszła za mšż, nigdy chyba już tych Siedlec nie opuœciła. Mama zresztš też kochała się w d'Annunziu, pokazała mi kiedyœ w Rzymie mur, chyba na via Nomentana, za którym w ogrodzie stał dom d'Annunzia. Przez ten mur mama przerzuciła parę razy bukiet kwiatów. Miała wtedy szesnaœcie lat i uwielbiała jego poezje i powieœci. Pod jej naciskiem przeczytałam okropnoœć pod tytułem "Il Fuoco". Mama chichotała, ale dalej utrzymywała, że to arcydzieło. Zresztš przyznawała, że z Eleonorš Duse postšpił jak łajdak. Tę historię Janki Dyżewskiej mama opowiedziała kiedyœ pewnej autorce powieœci, która, i słusznie, uznała to za znakomity temat literacki. Ale cóż, napisała coœ zupełnie nieudanego. Szkoda, że ojciec tego nie zrobił wczeœniej, tylko że nie byłoby to możliwe. Jego kobiety były takie wszystkie przeœliczne, a gdyby panna Dyżewska była przeœliczna, to nie ułożyłby się dramat. Słowem temat zmarnowany. Pamiętam przecież d'Annunzia z dzieciństwa z Gardone, z klapkš na oku i w białym mundurze i butach, na siwym koniu i na tej górze w jego ogrodzie, gdzie stała kanonierka. Komiczna postać. Myœlę, że i mamie musiał się taki wydać, mody szalenie się zmieniajš, łatwo zaczyna się widzieć coœ œmiesznego tam, gdzie był poprzednio tylko obiekt zachwytu. Już teraz Rudolf Valentino jest niemożliwy, z pomadš na głowie, bakami i umalowanymi oczami. Jeœli dziœ miałabym się kochać w aktorze filmowym, to byłby to Leslie Howard, delikatny i cienki, dyskretny i znakomicie ubrany. Ciekawam, czy ojciec był elegancki? Figurę miał œwietnš, długie nogi i bardzo piękne ręce, zawsze białe i ciepłe. Nosił buty od Kielmana, a w jego kapeluszu małymi złotymi literkami na wšskiej skóreczce napisane było "Borsalino". Jego krawaty wisiały w szafie na wewnętrznej stronie drzwi na jedwabnym sznureczku, wszystkie ciemne i raczej bez wyraŸnych deseni, wełniane i jedwabne. Miał bardzo ciemny płaszcz zimowy z czarnym barankowym kołnierzem, a granatowy na porę przejœciowš. Frak tak rzadko był noszony, że wbrew wszelkim zasadom leżał złożony na dnie jego ogromnej szafy i kotka się na nim okociła. Ale smoking nosił doœć często. Tak bym chciała wiedzieć, jak wyglšdał w Paryżu, jak go mama widziała na dworcu, kiedy wyjeżdżała do Warszawy, a on zostawał. Odprowadził jš, umieœcił w przedziale i przyniósł ze sobš ogromny bukiet tuberoz. Mama stała z tymi tuberozami w oknie, ale kiedy pocišg ruszył, poczuła, że od ich zapachu natychmiast dostanie migreny, co było jej wiecznš zmorš. Więc ojciec zobaczył, jak z oddalajšcego się pocišgu, za którym cišgle jeszcze patrzył, wylatuje przez okno jego bukiet tuberoz. Kiedy mama dojechała do Warszawy, zastała już w domu pięć telegramów pełnych rozpaczy, pytań, błagań o wyjaœnienie, o przyczynę tego okropnego gestu. Ja mamę rozumiałam, bo od zapachu jednego kwiatka gardenii, który wpinałam sobie w klapę kostiumiku w szaro-białš pepitkę, też potrafiłam dostać migreny, która marnowała mi cały dzień. A pewna pani podobno odebrała sobie życie, układajšc się w grzędzie maciejki. Opowiadała mi to jedna służšca, może to niemożliwe. Ale ładne. W Rzymie kwitły gardenie, azalie, ogromne drzewa magnoliowe na Pincio, na Viale delle Magnolie, wzdłuż Galoppatoio. W nocy spomiędzy swoich czarnych skórzastych liœci œwieciły białymi ogromnymi kwiatami. Ich płatki wielkie jak dłonie wewnštrz były zielonkawobiałe, a po zewnętrznej wypukłej stronie ciepło smużyły się różowym kolorem. Słychać było, kiedy spadały na asfalt, tak były ciężkie. Sztachety ogrodów, wysokie żywopłoty, murki i ogrodzenia obroœnięte były gęstym wšskolistnym gelsomino, które jeœli nie strzyżone, kwitło drobnymi białymi gwiazdeczkami, upajajšco pachnšcymi. Ta chmura wiosennych zapachów cišgnęła się, zmienna i czarujšca, przez ulice i place. A na via Appia w nocy, nad łškami, gdzie leżało zżęte pierwsze, rozgrzane słońcem siano, wisiały chmury luccioli, robaczków œwiętojańskich, unoszšcych się i opadajšcych unisono, wedle kanonów tajemnego tańca. Od tego widoku kręciło się w głowie i człowiek po chwili tracił wszelkie poczucie rzeczywistoœci. To już była moja druga wiosna w Rzymie, może jeszcze piękniejsza. Pewnie dlatego, że już nie na oœlep rzucałam się w jego pięknoœci, wiedziałam, co wybrać, gdzie iœć wedle nastroju, pogody czy ochoty. Były miejsca wspaniałe, ale do których wystarczyło pójœć raz, a inne może mniej ważne, ale ukochane i potrzebne. Pomimo tej całej urody bałam się cišgle, że jestem tak daleko od domu, że może się coœ nagle stać, że nie zdšżę wrócić i ta wojna mnie tu gdzieœ zaskoczy. Wreszcie poszłam do Wieniawy na naradę z tymi wszystkimi wštpliwoœciami. Wysłuchał mnie spokojnie, a potem powiedział: "Co ty sobie, moja kochana, myœlisz, że ja jestem ambasador, że ja jestem dyplomata? Ja jestem polski żołnierz, polski generał. Z chwilš jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, skšd by ono nadeszło, rzucam wszystko i wracam do Polski. A jako ambasadorowi, Niemcy dadzš mi pocišg na przejazd przez ich terytorium, nawet już po wybuchu wojny, dla mnie i członków ambasady. Ty jesteœ pod mojš opiekš i zabieram cię wtedy ze sobš. Więc widzisz, że możesz tu siedzieć spokojnie, miej do mnie zaufanie". Uspokoiło mnie to na kilka następnych dni. Listy z Warszawy były pełne nadziei na pokojowe załatwienie zaostrzonej poprzednio sytuacji. Przez tyle trudnych spraw przeszliœmy: Austria, Monachium, zajęcie Sudetów, Pragi - tyle ustępstw, ale teraz Hitler musiał zrozumieć, że skończyła się nieporadnoœć czy obojętnoœć œwiata. Zresztš my wsparci przez aliantów innš siłę stanowimy. W ambasadzie słyszałam rozmaite zdania. Wbrew beztroskiemu optymizmowi, przynajmniej zewnętrznemu, Wieniawy, pan Kociemski dalej powtarzał swoje "Europa trzeszczy". Szeliski bardzo był zasumowany, także miły pan Mańkowski, któremu podlegał wydział szyfrów. Ten młody człowiek był od niedawna żonaty i kłopotał się, było to widoczne, tym co wiedział, choć mało w ogóle mówił. Inni uważali, że Hitler blefuje. Słynna "Barbanera", doroczna drukowana przepowiednia na cały rok następny, mała, niechlujnie wydana ksišżeczka, w której każde słowo wierzyły całe Włochy jak w Ewangelię, także nic złego na ten 1939 rok nie przewidywała. Ta poprzednia wojna przygotowywała się jednak przez długi czas, nim wybuchła, a ojciec pisał w dedykacji dla Bronisławy Ostrowskiej na "Echach leœnych": "Z proœbš, aby westchnęła Pani do kogoœ potężnego - aby wybuchła wojna fancusko-niemiecko- austriacko-włosko-angielsko-japońsko-rosyjsko-socjalistyczna". Czekali na niš, pragnęli jej i wreszcie przyszła - wielka rozwalajšca siła, wielkie rozwišzanie. Ale dziœ? Tylko Niemcy jej chcš i prš do niej groŸbami i prowokacjš, ale cały œwiat jest przeciw nim i zna ich już dobrze. Dlaczego pozwolono, aby ich ofiarami stała się Austria i Czechy, nie mogę tego zrozumieć, ale na tym koniec. Złym znakiem było to, że zbiłam swoje duże lusterko z neseseru. Wypuœciłam je z ręki 30 kwietnia. Na drugi dzień rano dowiedzieliœmy się o zerwaniu paktu o nieagresji z Polskš i paktu morskiego z Angliš. Cały œwiat zadrżał ze zgrozy, nie chcieliœmy wierzyć, ta wiadomoœć wydała nam się niemożliwa, nieprawdziwa. Groza wojny przyskoczyła do każdego jak wilk, o którym wiedziało się, że gdzieœ tam jest, gdzieœ daleko kršży i nagle jego straszna postać znalazła się tuż przed naszymi oczami. Wszystko nagle stało się nieważne, tylko wracać, wracać czym prędzej. Krótka wizyta w ambasadzie, krótkie bez znaczenia pożegnania z bliskimi. Ostatni raz na Piazza di Spagna. Kupiłam tam ogromny bukiet róż i zaniosłam do Polimnii na Kapitol. Położyłam jej te kwiaty na ziemi, przy nogach, nie tylko dla niej, ale z wdzięcznoœci dla całego Rzymu. Wszystko w takim poœpiechu, że nawet żalu się nie czuje, czasem przez chwilę na ulicy, której każdš płytę chodnika i każdy załom muru zna się na pamięć, przez chwilę myœli się - ostatni raz. Gnał nas z Elżuniš taki poœpiech i niepokój, że dziwne to, ale jedynym pragnieniem było, żeby stšd już wyjechać jak najprędzej. Bilety dostałyœmy bezpoœrednie, Rzym-Warszawa. Moje imieniny - 4 maja, jaki smutek. Bardzo niemiły kilkugodzinny pobyt w Berlinie na dworcu. Moc mundurów żółtozielonych NSDAP, bardzo młodzi w rozkrzyczanych oddziałach. Więc jestem z powrotem w Warszawie. Nasz nastrój poœpiesznego niepokoju, strachu przed czymœ bliskim a strasznym mija tu zupełnie. Nikt ze znajomych nie wierzy w wojnę, mobilizacja odwołana. Spotkany w kawiarni malutki pan Herbaczewski, astrolog i jasnowidz, znajomy państwa Wilderów, przepowiada Elżuni szybki powrót do Włoch i bardzo niedługo potem małżeństwo, oczywiœcie z Airoldim. Tymczasem jedziemy do Konstancina, maj jest œliczny i ciepły. Zapraszamy do nas Elżunię. Bronek Zieliński, jego koledzy z podchoršżówki i I Pułku Szwoleżerów, moi stareńcy z Akademii, wszyscy cišgle przyjeżdżajš do nas. Mnóstwo tej wiosny jeŸdziłam konno, z Bronkiem, z miłym majorem Likiernikiem, z paniš Haniš Strasburgerowš i paniš Millerowš, doskonałymi amazonkami. Jakież urocze dni. Ta huœtawka strachu i ulgi minęła zupełnie i całe grono przyjaciół postanowiło, że pojedziemy razem na ładny rejs nowym motorowcem "Piłsudski", bratem bliŸniakiem "Batorego". Te strony znałyœmy już z mamš z poprzednich podróży, fiordy, które znów z radoœciš odwiedzamy, miasta jak Bergen na poczštku i Troms› na końcu tego dziwacznego połšczenia gór i morza, kiedy jedno z drugiego wyrasta, zielone i czarne œciany i zielona i czarna woda. Ja zwłaszcza lubię Bergen z tym wdzięcznym, niewielkim kolorowym portem. Naszym celem był tym razem Nord Cap, zimne i puste miejsce, reny i kolorowi ludzie w ubraniach i czapeczkach jak dla dzieci. Jest lato, więc słońce nie zachodzi wcale, ale i tak więcej tańczymy czy siedzimy w barach, niż œpimy. Jest Marysia Skoczylasówna ze Stefanem Leszczyńskim, swoim mężem. Marysia jest w cišży, więc przy największej gładzi, kiedy morze jest jak lustro, Marysia podnosi palec i mówi: "Oho, kiwa". I znika. A Stefan także znika, ale on jest "cytok". Czyta mnóstwo i bez przerwy. Na ten rejs zabrał całš bibliotekę. Kiedy siedzieliœmy kiedyœ w sali kinowej na filmie, gdzie straszni Indianie gonili i doganiali dyliżans, w którym bohaterce rodziło się właœnie dziecko, a my musieliœmy się trzymać krzeseł, bo zła, długa atlantycka fala rzeczywiœcie kiwała pustym statkiem bardzo głęboko - Marysia powiedziała z westchnieniem: "A Stefan czyta". Bo on naprawdę czytał nieustannie, a jeœli wyszedł do nas czasem, to by zapytać nas, czy wiemy z ilu jednostek, na przykład wodoru, składa się człowiek. Kapitanem "Piłsudskiego" był Mamert Stankiewicz, bardzo przystojny, poważny i elegancki, zupełne przeciwieństwo naszego kapitana Borkowskiego z "Koœciuszki" i "Batorego". Ale i on był miły, a statek œlicznie był ozdobiony przez naszych starszych kolegów z Akademii. Znów w rozmaitych portach przyjmowani byliœmy galš flagowš i balami u kapitanów portów. Pobyt w Kopenhadze w drodze powrotnej jak zawsze cieszył. Dzieliło się dni na Pinakotekę i Tivoli, oprowadzaliœmy z radoœciš Elżunię Wilderównę, która tu była po raz pierwszy, tak wrażliwa i tak niezwykle delikatnie, mšdrze i żywo reagujšca na wszystko. Mama i ja wysyłałyœmy do ciotki Anieli uspokajajšce kartki ze wszystkich miejsc, gdzie była poczta, bo ona, choć tak zawsze w rozjazdach, zawsze albo wyjeżdżajšca, albo wracajšca z jakiejœ podróży - teraz uważała, że w tak niepewnej sytuacji politycznej nie należało jechać za koło biegunowe. Poza tym niepokoiła się także obecnoœciš na statku Przypkowskiego, który się tam znalazł w ostatniej chwili przed wypłynięciem z Gdyni. Ale musiał być widać przytemperowany trochę przez Starzyńskiego, bo nie dokuczał mi za bardzo i nie pił, chociaż miał okazję od rana do nocy w barach na statku. Cała podróż była wyjštkowo miła, bo taka jakaœ bardziej odbywajšca się wewnštrz statku, mniej było biegania, zwiedzania, a więcej leniwego trochę, spokojnego pobytu na morzu. Był œrodek lata, więc postanowiłyœmy po powrocie zostać jeszcze trochę nad morzem. Nie w Jastarni, w "Morzanach" u pani Mary Szczepkowskiej, ale w Juracie, gdzie jeszcze nigdy dotšd nie byłyœmy. W wielkim pensjonacie nad samym morzem pełno było znajomych, także dużo osób miało swoje wille pobudowane w lesie, byłyœmy całymi dniami w towarzystwie, nawet trochę za gęsto. Na plaży albo w lesie należy czasem być samemu. Były tam œliczne rozmaite kobiety, ale moja mama w swojej wiecznie jednakowej lekkiej czarnej sukni w nikły jakiœ biały desenik, z włosami upiętymi na karku z ciasno splecionego warkocza, jasna, ale nie blada, z kosmykiem lekko falistym wysuniętym na czoło przez wiatr, lekka, szczupła, ze œlicznymi nogami, tak bez wysiłku elegancka - mama była wszędzie najpiękniejsza. Wszystkie zawsze wydawały się przy niej zrobione z innej, gorszej, grubszej skóry. Siedziałyœmy tam sobie przyjemnie. Ale nagle raz za razem zaczęły na ten półwysep dochodzić wiadomoœci groŸne, co dzień groŸniejsze, jakby jakaœ fala gdzieœ się podniosła, już o niczym się nie mówiło, tylko o wojnie, zerwanych rokowaniach, o Hitlerze i mobilizacji, o tym, że możemy przez jakieœ zarzšdzenia być tu odcięci od centrum kraju. Ludzie wyjeżdżali, z dnia na dzień robiło się coraz puœciej, pocišgi chodziły rzadziej i szalenie zatłoczone. Nas także porwał ten powszechny strach. Z trudem wielkim dostałyœmy miejsce w jednym z ostatnich pocišgów, bo rzeczywiœcie zaczęły one kursować inaczej. Jazda nasza przypominała podróż z ojcem w 1920 roku z Gdyni do Warszawy, kiedy ruszyła nawała bolszewicka. Kiedy wreszcie po tysišcznych postojach, w tłoku i niewiedzy, co dalej z nami będzie, dojechałyœmy do Warszawy - zobaczyłyœmy jš innš, jakby zziajanš, zakurzonš i tłocznš. Ale byłyœmy już w domu. Znów na chwilę przez to, że wróciłyœmy do naszego normalnego otoczenia, wydało nam się, że ten okropny paniczny powrót był snem, że wszystko musi się uspokoić, musi być jak przedtem. Ale od kilku dni Bronek Zieliński był już poza domem, wszyscy młodzi mężczyŸni powołani zostali do wojska, mobilizacja była faktem dokonanym. Nad Warszawš odbywały się codzienne ćwiczenia lotnicze. Okna zaczęto zalepiać paskami papieru, co miało zabezpieczyć szyby przed wypadnięciem. Skšdœ wzięła się u nas maska gazowa, straszny zielonkawy ryj z plštaninš pasków i sznurków. O gazach trujšcych mówiło się wszędzie, podawano sobie doskonałe rozmaite sposoby na to, aby się od nich uratować. Szwadron Bronka czy większe jakieœ zgrupowanie I Pułku Szwoleżerów zakwaterowane zostało w małej, miłej wsi Augustówka tuż nad Wisłš pod Wilanowem. Po kilku dniach, w cišgu których odwiedzałam go tam, dowiedzieliœmy się, jego rodzice i ja, że odchodzš z Augustówki w inne, nie znane już miejsce. Rodzice Bronka zabrali mnie ze sobš na pożegnanie ich oddziału do Czerniakowa, koło starego koœcioła pobernardyńskiego. Było ciepłe popołudnie, pachniało siano z łšk za koœciołem, pot koński i skóra siodeł. Rotmistrz Flatau, dowódca szwadronu Bronka, i wszyscy młodzi podchoršżowie nie zsiadali już z koni, cały ten piękny tłum kršżył i tańczył w miejscu, odprowadzajšce rodziny wmieszane w ten koński tłok przekrzykiwały się, jeszcze rozmawiały, trzymajšc jeŸdŸca za strzemię, uciekajšc przed następujšcym zadem. W tym gwarze, tupocie, parskaniu, jak lód stało w głowie pytanie, gdzie oni jadš, co to za widowisko, czego to jest poczštek. Nagle cały ten nieład uporzšdkował się, sformował, żegnajšcy odsunęli się na boki, a oni, nagle wszyscy podobni do siebie, powtarzajšcy ten sam kształt, ruszyli stępa i zniknęli prędko w obłoczku kurzu i zapadajšcym wieczorze. Milczšcy powrót wielkim czarnym chevroletem doktora Zielińskiego. On jest dobry i mšdry, chciałabym, żeby mnie lubił. Wieczorem przychodzi Kazio Glabisz. Mówi, że sytuacja jest bardzo ciężka i on bardzo prosi, żebyœmy zabrały to, co mamy najcenniejszego, a on jutro przyjedzie po nas i zawiezie do Konstancina. Może tylko na kilka dni, ale musimy, wyraŸnie musimy go posłuchać. Powraca w tym momencie pamięć o œnie, który miewałam wielokrotnie. Zawsze była to jedna scena i zawsze budziłam się w przerażeniu i z ulgš, że to tylko sen. Była to jakaœ ucieczka z domu na Brzozowej, ucieczka przed strasznš groŸbš. Mam ratować rękopisy ojca, mam zabrać skrzynki, ale nie mogę ich unieœć w rękach, wyœlizgujš mi się i rozpadajš, uciekam i wracam, bo cišgle któraœ skrzynka zostaje. Teraz nagle mam je wywozić, właœnie uciekać z nimi przed czymœ przerażajšcym, co nadchodzi. Dwa mam takie sny, które się powtarzajš od bardzo dawnego czasu, od dzieciństwa. Jeden o tych skrzynkach, które zawsze w domu były i o okropnej, trudnej ucieczce z nimi. Drugi, że się znajduję nagle czy budzę na rynku jakiegoœ nie znanego miasteczka. Nic mi się złego niby nie dzieje, ale nastrój rozpaczy, zagrożenia, strachu, wypełnia to obce miejsce. Rynek wybrukowany jest okršgłymi kamieniami, wzdłuż chodników œcieki wybielone wapnem, małe kamieniczki z zamkniętymi oknami, nad rynkiem na górce nowy, neogotycki brzydki koœciółek z czerwonej cegły. Te dwa ponure sny dręczyły mnie, kiedy miałam goršczkę albo było mi duszno. Teraz nagle mam uczucie powrotu do tego snu z rękopisami - na jawie, w œrodku dnia. Glabisz tak nalega, że telefonujemy do ciotki Anieli, żeby się także przygotowała do wyjazdu. Nasza gosposia Halinka za nic nie chce z nami jechać do Konstancina. Decyduje się zostać w domu na Brzozowej, prosi tylko, żeby zostawić jej Bibcia. Mama także właœciwie nie ma ochoty ulegać namowom Glabisza, ale jest wystraszona i pod wieczór wyjeżdżamy wielkim samochodem z czterema skrzynkami rękopisów, ciotkš Anielš i Glabiszem. Właœciwie cieszę się, że będę w Konstancinie, tam jest prawdziwy mój dom, mój dach, tam się nam nic złego stać nie może. Wieczorem ciotka Aniela wraca jednak jakimœ złapanym samochodem do Warszawy i do Jana na Wspólnš. My zostajemy z mamš. Słuchamy radia. Hitler ogłasza swoje punkty żšdajšce od polskiego rzšdu rzeczy niemożliwych. Czy to jest wypowiedzenie wojny? Czy Niemcy liczš na to, że jakieœ rozmowy jeszcze będš prowadzone? Czy to jest gra, która ma zastraszyć Europę i zmusić polityków zachodnich do jakichœ mediacji, czy on może się, po ogłoszeniu tych punktów, jeszcze cofnšć? Noc jest cicha, ciepła i gwiaŸdzista, drzewa stojš nieruchomo, nic nie szeleœci. Chodzę po ogrodzie, po œcieżkach, patrzę na te gwiazdy przez gałęzie i liœcie brzóz i pierwszy raz popadam w rozpacz i strach, jakich nie znałam dotšd. Słyszę mamy kroki na tarasie na górze, nie widzę jej, ale wiem, że ma na pewno ręce podniesione i zaplecione z tyłu głowy gestem, który znam u niej od dziecka, zawsze powtarzajšcym się, kiedy jest zrozpaczona czy bezbronna. Ja także mimo woli podnoszę ręce i wydaje mi się, że nie mogę rozpleœć palców, że głowa siedzi w rękach jak w kleszczach. Nie możemy obie wrócić do wnętrza domu, zaczšć powtarzać codzienne, zwyczajne gesty, wobec tego, co się dzieje, już się może dzieje, gdzieœ tam daleko od naszego cichego, łagodnie oœwietlonego domu. Kładziemy się w końcu jednak i zasypiamy. Ranek œliczny, słoneczny, trochę przymglone niebo. Nocne strachy wydajš mi się nie bardzo prawdziwe, przesadzone. Stoję na mamy balkoniku i oglšdam, jak codziennie ostatnio, manewry naszych samolotów. Chodzš tam, strasznie wysoko, maleńkie, jaœniejsze od nieba krzyżyki, błyskajšce co chwila w słońcu ostrym mgnieniem blasku. Tak patrzę, patrzę, rozmawiajšc z mamš, kiedy nagle z jednego z tych lœnišcych punktów wycieka z poczštku cienka, a potem rozszerzajšca się czarna linia, łukowato przekreœlajšca niebo. To nie manewry, to bitwa, to wojna. Zestrzelony samolot jak nadziany na czarnš strzałę znika za szczytami brzóz. Wszystko się w tej chwili zmienia. Nasze życie, nasz œwiat i my już jesteœmy kim innym, zupełnie niewiadomym. Straszny dzień, pełen zdarzeń, które nie mieszczš się w głowie. Warszawa była już bombardowana z samego rana. Okęcie - jak to się stało, że nie słyszałyœmy nic? Bombardowali także Otwock, jakiœ dom dziecka czy sierociniec. Nad nami kilkakrotnie przelatujš samoloty niemieckie i œcigajšcy ich lotnicy polscy. Niemcy zabili podobno chłopca na polu w Powsinie zrzucajšc w ucieczce balast bomb na łški nad Wisłš. Zrzucajš je także w Konstancinie na las w okolicy starej leœniczówki, gdzie stała willa ambasadora Drexell-Biddle. Stałam wtedy przed domem i okrutny œwist i podmuch wgniótł mnie pomiędzy kratki pnšcych róż rozpięte na œcianie. Ten głos spadajšcej bomby jest wysoki i drżšcy, nie œwist, a tryl raczej. Telefony działajš, Konstancin pełen jest cudzoziemców, ambasady, biura i konsulaty przeniosły się tu od razu, ale równie szybko wyniosły się po tym zrzuceniu bomb na willę Amerykanów. Gdzie jest teraz Bronek, gdzie sš wszyscy nasi chłopcy, co się dzieje dookoła nas poza naszym cichym, lubym ogrodem? Wieczór, tuż po zachodzie żółty, niebo złociste i gładkie nad Warszawš. Stoję przy naszej furtce i patrzę w tę złotš wspaniałoœć, kiedy nagle słyszę głos przedziwny, rosnšcy, napełniajšcy powietrze, wysoki, jaskrawy i przeraŸliwy. Jakby to niebo żółte taki dziki głos wydawało. Stoję przerażona, wczepiona w pręty furtki, kiedy raptem widzę czarnš chmurę ptaków nadlatujšcš znad Warszawy. Całe niebo przykryte jest tym wrzeszczšcym tłumem, wielki krzyk stoi w powietrzu, chociaż lecš coraz inne fale. One uciekajš z miasta, z Warszawy, po zachodzie, zamiast układać się do snu, poderwały się do ucieczki wszystkie, wrzeszczšc z przerażenia przed pierwszymi bombami. Przeleciały wreszcie i zapadły gdzieœ daleko w lasach oborskich, razem ze zgaœnięciem nieba. W nocy, rano i przez cały dzień co jakiœ czas zaczyna pulsować powietrze, jeszcze nim usłyszy się huczšce motory. Formacja za formacjš lecš nad nami niemieckie samoloty na Warszawę. Cišgle ucho mamy nastawione na ten głuchy rytm, który czuje się w sobie czy w ziemi, którego narastanie obezwładnia i nie daje myœleć o niczym innym. Co się stało z niebem? Nienawidzi się go teraz, wypełnione jest wrogoœciš, groŸbš i œmierciš. Była wiadomoœć, że polskie oddziały przekroczyły granicę i wkroczyły do Prus. Ale naloty sš coraz częstsze, głos spikera radiowego ogłaszajšcego "alarm dla miasta Warszawy", przeplata się co chwila z wesołš dziarskš muzykš wojskowš. Nasz pobyt w Konstancinie coraz jest trudniejszy. Niewiele wiemy w gruncie rzeczy, co się dzieje w Warszawie, wszyscy sš tam, a my tkwimy w domu, na tarasie albo w ogrodzie, dzień i noc słuchajšc nieba, czy znów odezwie się tym strasznym pulsowaniem. Mama jest roztrzęsiona, ale to dziwne, nie przelotami czy dalekim bombardowaniem, ale ciszš, czekaniem, nadsłuchiwaniem, zmyłkami słuchu, który nam podaje fałszywe głosy z nieba. Przychodzi do nas pan Gustaw Wertheim, sšsiad z Królewskiej Góry. Nie tak dawno zbudował sobie tam wspaniałš willę z rosarium, basenami i głębokimi podziemiami, w których miał dotšd bar, pokój myœliwski i inne snobistyczne pomieszczenia, a teraz zamienia te swawole na schrony. Przyszedł, wiedzšc o rękopisach, zaproponował ukrycie ich w tych właœnie piwnicach. Poprosił, żebyœmy wieczorem przyjechały do nich te piwnice zobaczyć. Jego samochodem ze zgaszonymi œwiatłami pojechałyœmy na Królewskš Górę. Nagle parę godzin jak z innej sztuki. Ciepła noc, pełnia księżyca, przepięknie urzšdzony salon muzyczny, ciemny, bo drzwi otwarte na pachnšcy ogród, œwiatło księżyca wlewa się do wnętrza i cudowna muzyka. "Trio" Schuberta, znakomicie nagrane. Nikt nic nie mówi, tylko siedzimy i słuchamy, i patrzymy na to przepięknie urzšdzone wnętrze, gdzie lœniš się, złocš i srebrzš słabo rozmaite œliczne przedmioty. Jakaœ ofiarowana nagle łaska ciszy i muzyki. Ale mama wychodzšc prosi pana Wertheima, żeby nas jutro rano zabrał autem do Warszawy. Choć trochę, parę godzin, chce tam pobyć, nie może znieœć siedzenia w Konstancinie. Mamy z nim jechać rano i albo wrócić wieczorem, albo zostać w domu na Brzozowej. Po drodze do Warszawy pierwszy raz widok zbombardowanego domu na skarpie koło koœciółka na Ursynowie. W dachu z czerwonych dachówek czarna okršgła jama jak otwarte usta, przedziwny obraz gwałtu. W Warszawie do naszego domu na Brzozowej wejœć nie można, bo cały zajęty przez wojsko, na balkonie mojego pokoju obsługa działka przeciwlotniczego. Nasza Halinka mieszka u Deca, który jednak opiekuje się całym domem, a nawet trochę dowodzi, bo przecież był w Legionach. Bibcio także jest u Deców. Nie bardzo wiem, co mamy zrobić ze sobš. Idziemy w stronę Mazowieckiej. Miasto żyje swoim życiem, sklepy otwarte, nawet kina czynne, wszystkie tylko szyby pozaklejane na krzyż paskami i plakaty z Rydzem i żołnierzem. Ale można kupić prawie wszystko i nie znać popłochu. Mama, widzę, odżywa i odpręża się, patrzy na mnie błagalnymi oczami - żeby tylko tu zostać, nie wracać do Konstancina. Na moje przypuszczenia, że naloty mogš się wzmóc, odpowiada, że z pewnoœciš centrum otwartego miasta nie może być bombardowane, że wojna toczy się daleko, a że zostały zbombardowane lotniska, węzły kolejowe i fabryki - to przecież nie ludnoœć cywilna. Że tu mamy wszystkich bliskich, więc łatwiej przebyć ten czas ciężki, ale że to nie może trwać długo. Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom, a w mieœcie powstała Straż Obywatelska, która zadba o porzšdek. Tak, tak, mama ma rację, tu jest o wiele raŸniej, zwłaszcza, że spotkana na placu Małachowskiego miła pani Wilderowa, matka Elżuni, zaprasza nas do siebie serdecznie. Majš ogromne mieszkanie w samym centrum, więc bezpieczne, na œlepym załomku ulicy Czackiego, który to załomek nazywa się optymistycznie Dowcip. Idziemy tam zaraz. Ogromna solidna kamienica nr 9 wzbudza zaufanie. Na drugim piętrze spotykamy Elżunię, jej ojca, pana Hieronima Wildera, jej œlicznš młodš bratowš, żonę Antka i jej matkę, która nie wypuszcza z objęć pięciomiesięcznego syna Hali Wilderowej. Jest bardzo dużo miejsca w tym mieszkaniu, więc doskonale się tam rozmieszczamy. Cieszš się, że jesteœmy z nimi, nie ma tu żadnych panikarskich nastrojów. Pierwsza noc mija spokojnie, ale wiadomoœci groŸne. Bardzo ciężkie walki na frontach. Teraz dopiero dowiadujemy się o zawartym między Niemcami a Rosjš pakcie. Nad miastem zestrzelonych kilka samolotów, jeden spadł na Dynasach. Cišgle przepiękna, nawet upalna pogoda, bez chmurki. Widziałam żołnierzy polskich z rozbitych oddziałów i innych, którzy szukajš swojego oddziału. Widziałam żołnierzy bez butów. Co to znaczy? Spotkałam się z Wiktorem Podoskim, ku mojemu zdumieniu dowiaduję się, że wyjeżdża po południu razem z całym Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Idziemy do "Ziemiańskiej" na Mazowieckiej i tam przeżywam pierwszy nalot gdzieœ niedaleko. Podoski trzyma mnie za ręce, ma łzy w oczach i powtarza wielokrotnie "wytrwajcie, wytrwajcie". No, wytrwamy, co mamy robić. Czuję lekkš złoœć, ale nie wiem dobrze o co. Wieczorem radio odzywa się krótkim pożegnaniem. Potem milknie i zostaje tylko co chwila powtarzany sygnał wywoławczy, te kilka taktów "Poloneza". I znów cisza. Zaczyna się znów coœ z koszmaru. Czy to możliwe, żeby nas zostawili? Ale koszmar się pogłębia. Odzywa się pułkownik Umiastowski i nakazuje wszystkim młodym mężczyznom opuszczenie miasta i marsz na wschód, czyli za Wisłę. To jest, jakby się coœ spod nóg usuwało. Chodzimy po pokojach, mama i ja zaplatamy ręce na głowę i chodzimy po wielkim czerwonym dywanie w salonie, wkoło i wkoło, potršcajšc się łokciami. Podobno odjechała z miasta także Straż Ogniowa, a wezwania do pożarów słyszy się z ulicy coraz częœciej. Radio odezwało się znowu, a w nim głos Starzyńskiego poważny i spokojny. Ta noc była pewnie najgorsza w moim życiu. Ale ile razy jeszcze będę chciała to powiedzieć? Zaczyna się organizować nasze życie w tym domu. Na wszelki wypadek zostało wybrane miejsce pod kapitalnš œcianš, w stołowym pokoju od podwórza, i tam ułożone posłania dla wszystkich, gdyby bombardowania miały się nasilić. Nasilajš się doœć szybko, dzień układa się według nich. Nabieramy wiadomoœci, jak padajš bomby, że jest ich zawsze szeœć, po ryku pikowania poznajemy kierunek ich wybuchów i odległoœć od nas. Na szczęœcie nikt z nas nie ma ochoty na zejœcie do piwnic. Zresztš jest podobno w tych schronach cała masa Cyganów, którzy się tu właœnie oparli. Dom jest nabity ludŸmi. Nad nami mieszkajš państwo Lewi, rodzice mojej koleżanki z Akademii, na dole, na parterze wdowa po profesorze Askenazym z córkš. Jakoœ żyjemy. O wychodzeniu z domu nie bardzo można myœleć. Woda coraz rzadziej pokazuje się w kranach, łapie się jš wtedy do wanny i po troszeczku używa w kuchni. To małe, pięciomiesięczne dziecištko Hali Wilderowej drży bez przerwy, kiedy tylko słyszy samoloty. Trudno na to biedactwo patrzeć, o praniu przecież nie ma mowy. Staramy się utrzymać jakoœ fason jedni przed drugimi. Złapałam pewnej nocy w radio Rzym. Rzym - co to za słowo, ten język najmilszy, to miejsce w jakimœ œwiecie nie moim. Ale zamykam zaraz radio ze zgrozš i wœciekłoœciš. Ich włoski minister czegoœ tam mówi: "E morto, nonesiste pi— questo fantoccio artificiale ch'era la Polonia". Nie zapomnimy mu tego słówka. Nazywa się Gaida. Przyszłyœmy tu tak, jak stałyœmy, bez ubrań zapasowych ani jedzenia, ale wszyscy się teraz dzielš tym co majš, a tych zapasów w każdym domu jest sporo, więc tylko rozumnie i oszczędnie gospodaruje się, pożyczajšc i wymieniajšc z innymi paniami. Z wodš coraz gorzej, to co w wannie, to właœciwie jest wszystko, więc po szklance każdy dostaje dziennie, pali się pod kuchniš i grzeje. Podobno Anglicy bombardujš Berlin. Czekamy na nich. Ciszy już nie ma. Siedzimy najczęœciej pod tš kapitalnš œcianš, bo artyleria i lotnictwo przykrywajš miasto piekielnš czapš. Walki toczš się już blisko Warszawy, bardzo blisko. Jeœli jest mały moment przerwy w wielkim grzmocie, to słychać jękliwy, falisty przelot pocisków artyleryjskich, po ogłuszajšcym wybuchu cienki trzask wypadajšcych szyb, a potem dopiero gruchot lecšcych œcian. Nie wiadomo właœciwie, czy œpimy, bo w tym œnie jest niezapominana rozpacz i czujna uwaga. Radio cišgle jeszcze działa, Starzyński mówi do nas często. To jest najważniejsze, ta wspólna z nim wola, z nim zgoda. Z każdym dniem cięższy jest obstrzał i nieustanne naloty. Nasze matki nie pozwalajš nam wychodzić na ulicę. Widziałam pierwszych zabitych, nie pochowanych, szarych i płaskich. Przed domem leży siwy zabity koń. Wszystko, co widzę teraz, widzę po raz pierwszy. Powietrze, którym oddychamy, jest ciężkie od kurzu, pyłu ceglanego i jakiegoœ chemicznego smrodu, który niektórzy biorš za gaz, ale o gazach mówi się coraz mniej. Słońce jest cišgle, nie ma chmur, stoi płaskie w zwijajšcych się dymach. Właœciwie przestajš istnieć powoli nasze ciała. Nikogo nic nie boli, nie chce się jeœć, nie pamięta się przeszłoœci, tylko ta dzika aktualnoœć dzisiejszego dnia, która może zawsze była albo zawsze będzie. Czasu też nie ma, bo noc nie jest cezurš, a ten nieustanny ogłuszajšcy huk szarpie nami bezwolnymi. Około pierwszej w południe tylko trochę ustajš naloty i artyleria, wtedy pewnie jedzš obiad. Ale ta myœl jest jeszcze dziwaczniejsza od innych. Kto je obiad? To, co się z nami dzieje od wielu dni, jest jakby klęskš elementarnš, czymœ wynikajšcym z sił innych, nie ludzkich. Nie można sobie szerzej wyobrazić tego, co się dzieje, tak jak nie można sobie wyobrazić œwiata poza naszym kręgiem piekła. Zapomnieliœmy, że istniejš drzewa, muzyka, cisza. Place sš cmentarzami, na małym skwerze u zbiegu Zgody i Złotej przed gmachem Banku Narodowego widziałam grób ledwo zasypany, z którego wystawała ręka w różowym rękawie. Jemy coœ bardzo dobrego, po tak długim poœcie. Mama mówi, że nie wie, co to jest, ale ja wiem i ona wie. To ten siwy koń przed domem, widziałam wycięte w nim zgrabne kwadraty. Nasze matki myœlš, że na nas zrobi złe wrażenie, jak się dowiemy. Ale bardzo się mylš. Starzyński żšda od Anglii i Francji szybkiej odpowiedzi, kiedy nadejdzie do nas od nich pomoc. Armia Poznań rozbita. Zaciska się obręcz dokoła Warszawy, w Warszawie samej. Przez szpary między zaciemnieniami a futrynami widać rude œwiatło pożarów, które obejmuje całe niebo. Staramy się, żeby każdy był normalny, nie wolno nikomu rozpaczać, każde słowo Starzyńskiego jest przyjmowane z uœmiechem i potwierdza tylko to, co myœlimy. Trzeba tak się trzymać dalej. Przychodzi do państwa Wilderów pewna pani u kresu wytrzymałoœci i mówi, że Warszawę trzeba poddać, że ta walka jest niemożliwa i niepotrzebna, i że na co czekajš Starzyński i Rómmel, i Czuma. Rzucamy się na niš z Elżuniš jak psy, wymyœlamy jej i właœciwie wyrzucamy jš za drzwi. Tak musi być, jak jest. Któregoœ wieczoru przychodzi wiadomoœć, że wojska sowieckie przekroczyły granice Polski na całej jej długoœci. To jest piorun. Wœciekłoœć i rozpacz trudna do przetrzymania. Coraz głębiej, dalej rozszerza się dookoła nas nieszczęœcie. Rzšd, Rydz-Œmigły, Prezydent uciekli do Rumunii. Co się stanie, co się stało z Polskš? Ale za nic, za nic nie można poddać Warszawy, cokolwiek by się działo. Starzyńskiego słychać coraz słabiej, a jego głos wypełniony jest chrypš jak żwirem. Wychodzš jeszcze niektóre gazety, z których co nieco można się dowiedzieć. Gdzieœ jeszcze sprzedajš chleb, ale nie tu w pobliżu. Teraz centrum jest bombardowane bezlitoœnie, niszczone sš całe ulice, kwartały domów walš się i płonš. Ludzie wędrujš niosšc dzieci, toboły, widziałam babinę z deskš do prasowania, może tylko to jej z domu zostało. Niemcy rzucajš ulotki pełne kłamstw i błędów gramatycznych. Wzywajš do poddania się. Rozróżniamy już, kiedy odzywa się nasza artyleria przeciwlotnicza, płaski głos, jakby kto strzepnšł mokre płótno. Mało właœciwie z sobš rozmawiamy, ale na ten głos naszej artylerii popatrujemy na siebie, zadowoleni. Ale niestety nie za często, a w gruncie rzeczy coraz rzadziej. Nie wiadomo, jak mija ten czas, bo jest to równoczeœnie bezrealne trwanie, a także najwyższe napięcie oczekiwania tego, co przecież musi nadejœć, w końcu musi nadejœć i przerwać to, co się dzieje, bo myœmy tylko jakby zapomnieli, że to jest nie do zniesienia. My jeszcze żyjemy, ale czy jeszcze godzinę, czy jeszcze aż dzień - dookoła œmierć i ogień. Nie ma już wody, telefonu, jedzenia, œwiatła. Siedzimy skuleni pod tš œcianš kapitalnš, na materacach i kołdrach, œciœnięci na podłodze. Dzień, noc, dzień, ale który to dzień, nie wiemy. Wstaje ranek przykryty dymami. Jeszcze ciemno, kiedy rozlega się nad nami grzmot inny, zwielokrotniony ryk motorów olbrzymiej masy samolotów. Mury drżš, nie słyszymy się wzajemnie. Wstajemy powoli, żadne działko przeciwlotnicze nie odzywa się, nasza artyleria milczy. Czy to możliwe - czy to wreszcie ta pomoc, ta odsiecz wymodlona - każdy z nas najpierw szeptem, a potem głoœno, a potem krzykiem, wrzaskiem, ze łzami: "To nasi, to nasi, to Anglicy!" Całujemy się, obejmujemy, płaczemy, a ta straszna masa nad naszymi głowami przetacza się, defiluje, ryczy, grzmi. Biegamy po białym od pyłu mieszkaniu, pani Wilderowa mówi do nas, a raczej krzyczy: "Teraz już koniec koszmaru, już będzie woda, będzie wszystko, możecie iœć do łazienki, umyjcie się trochę, przynieœcie do kuchni, możecie już jej nie żałować". Jedna przez drugš pchamy się do tej upragnionej, tak długo zakazanej wody, do łazienki. Elżunia, ja przez jedne drzwi, a przez drugie matka Hali Wilderowej z dzieckiem na ręku i Hala. Elżunia i ja przysiadamy na brzegu wanny, jedna przez drugš mówimy, tak, skończyło się to straszne, przeżyliœmy, to cud, ale zwyciężyliœmy, wykrzykujemy do siebie w tym strasznym szumie nad nami, który nas ocala, wyzwala. Œmiejemy się ze szczęœcia, pierwszy raz się œmieję od niepamiętnego czasu. I w tym momencie z nieustannego, grzmišcego ryku motorów nad nami wywija się ohydny, znany, cienki i drżšcy œwist spadajšcej bomby. Drugi bliżej, trzeciego nie słyszę. Trzy myœli naraz jak błyski - gdzie jest mama, to Niemcy sš nad nami, ta trzecia, której nie słychać, jest dla nas. Robię krok w stronę drzwi i w momencie strasznego uderzenia przypływa mi z daleka wspomnienie opowiadania, że podczas trzęsienia ziemi trzeba stać we framudze czy łuku drzwi, bo stropy się zawalajš, a œciana pionowa trzyma. Ta zapomniana opowieœć teraz zatrzymuje mnie na progu. Wszystko dookoła wali się, gruz bije mnie w głowę, ramiona, plecy, zarzucam, zaciskam ręce na głowie i twarzy. Czarno i strasznie duszno, ohydny żršcy odór amoniaku œciska gardło. Wymiotuję tym smrodem. Nic nie widzę. Mama jest gdzieœ w tej ciemnoœci. Chcę krzyczeć, chyba krzyczę: "Mamo, mamo", wspinam się na jakšœ górę, spadam z niej i natrafiam na ręce wycišgnięte mamy - krzyczy: "Monisia, Monisia". W głębi zaczyna majaczyć jakiœ otwór, okno czy wyrwa. Ten piekšcy smród pali oczy, usta, gardło. Robi się jaœniej, ale bardzo Ÿle widzę. Mam oczy zalane krwiš, cała jestem mokra od tej krwi. Trzymamy się silnie z mamš, tak jakbyœmy były jednš osobš, a nie dwiema. Elżuni nie ma koło mnie. Jej matka, potem ojciec wynikajš i ginš w gęstym pyle i dymie, podłoga w stronę drzwi na schody istnieje, idziemy tam, ale zawracamy jeszcze, skšd przyszłam. Za zwałem gruzu belki i deski sterczšce w dół i w górę, a dalej nic, buchajšce kłęby szarego dymu i pyłu. Ale Elżunia gdzieœ tu musi być, może z rodzicami poszła na dół, klatka schodowa chyba istnieje. Jakoœ zsuwamy się na dół, tam ktoœ mi podaje serwetkę z białego adamaszku i mama przewišzuje mi głowę. Krew powoli krzepnie na mnie. Brama, dół schodów zawalone, przez parterowe okno pomagajš nam wyjœć na podstawione na chodniku krzesło. Ulica czarna, niebo czarne, połowy domu nie ma, nie widzę nigdzie Elżuni ani jej rodziny, może odeszli gdzieœ dalej. Idziemy przed siebie, przez wyłom w murze przedostajemy się na Mazowieckš. Myœlę, że trzeba się obudzić, niechże mi się to już przestanie œnić, te ręce umazane krwiš, nogi w pończochach idšce po ziemi pokrytej gęsto stłuczonym szkłem, huk nieustanny w głowie i poza niš. Ten monstrualny nalot nie ustaje ani na chwilę, miażdży miasto doszczętnie, ogień olbrzymi stoi na całej przestrzeni, a nad nim jak czarny brzuch zwisa niebo, przewala się powoli, roœnie i roœnie czarny dym. Idziemy Mazowieckš przylepiajšc się do œcian i do siebie wzajemnie, kiedy słychać bliski œwist bomby i jej wybuch tuż potem. Mama osłania mi ranę, jakby to co miało pomóc. Jakaœ seria bomb wrzuca nas w bramę numeru 4, tu mieszka Miriam, ale na pewno go nie ma na wysokim piętrze. Przyjmuje nas mieszkanie na parterze. Tłum ludzi ze zburzonych domów. Między nimi pani tego mieszkania, spokojna, uprzejma, zachowuje się, jakby przyjmowała goœci. Nazywa się ta starsza pani - Górska, i jej opanowanie czy dyscyplina dobrego wychowania zachwycajš mnie. Ale ten tłumek dookoła, przerażony, zrozpaczony, płaczšcy, na granicy wariacji, tu dopiero trudno wytrzymać, chyba lepiej na ulicę. Teraz sufit, piętra, dach przestały być osłonš i schronieniem, stały się groŸbš, czyhajšcš œmierciš. Siedzimy jednak dalej, bardzo słabe, ja mam chyba goršczkę, bo lata po mnie zimno, mimo że płomień z podwórza stoi za oknem jak kurtyna i zieje przez okna bez szyb. Mama nie odwraca ode mnie oczu, czarnych jak jamy. Jakiœ starszy pan uczepił nas się i za każdym praœnięciem serii artyleryjskiej pyta, pokazujšc na sufit: "Czy to tak, proszę pani, czy tak?" I kreœli w powietrzu przypuszczalny bieg pocisków. Może ma jakieœ wyliczenia, że z południa na północ lecšca seria lepsza jest, bezpieczniejsza, niż ta z zachodu na wschód. Jest koło nas babcia z wnuczkiem z tego domu, która biadoli i ręce łamie, że na górze zostawiła kasetkę z biżuteriš. Pyta wszystkich, czy powinna, czy może iœć po niš. Ale wnuczek, dobrze wyroœnięty dryblas, dostaje ataku histerii, czepia się i trzyma tę babcię, wrzeszczy i szlocha. Jego krzyki zaczynajš mnie denerwować, a potem i straszyć, wydaje mi się, że za chwilę i ja zacznę wrzeszczeć, że nie zdołam zachowywać się i mówić rozsšdnie. Ohydne uczucie, że się sama sobie jakoœ wymykam z ršk. Jakby bez zamierzenia nagle wstaję i daję z całej siły chłopakowi w gębę. Pierwszy raz w życiu uderzyłam kogoœ. Tak mocno i z takš nienawiœciš, że zbaraniałe chłopaczysko upadło na fotel i znieruchomiało. Przez moment pomyœlałam, że go zabiłam, ale on po prostu błyskawicznie zasnšł. Wyswobodzona babcia pognała na górę i zaraz wróciła ze swojš szkatułkš. Pani Górska ma buteleczkę cudownej wody z Lourdes. Pokazuje jš wszystkim i błogosławi niš, a mnie daje się odrobinę napić. To jest jedyna woda, wypiłabym jš całš, ale wiem, że ona ma mi pomóc na ranę, a nie na pragnienie. Już noc, ale jasno od pożarów. Pani Górska gromadzi wszystkich koło siebie i mówi, że ogień zamyka się wokoło tak szczelnie, że musimy starać się przedostać na ulicę, zanim to się stanie zupełnie niemożliwe. Ona sama zostaje. Jest stara, to jest jej dom i nie ma sił na ucieczkę. Pożegnanie z niš jest wstrzšsajšce. Wychodzimy po kolei we wrzšce płomienie. Wydaje się, że przejœcia nie ma, ale gdzieniegdzie gruzy czy blachy, czy wypalone już doszczętnie głownie tworzš ciemniejsze miejsca i przez te miejsca przebiegamy. Mam na nogach czyjeœ buty, ale kto mi je dał? Może ta œwięta pani Górska. Opalone i zduszone dymem i goršcem znajdujemy się na Œwiętokrzyskiej przy rogu placu Napoleona. Posuwamy się coraz wolniej, nad nami z wnętrza płonšcej poczty z każdego okna stojš jęzory ognia. Ten mur zasłania nas trochę od pocisków lecšcych ze wschodu. Docieramy do jakiejœ bramy obok rogu Górskiego. Chyba to dom gdzie był lombard, ale teraz została tylko brama, a w niej dwie wnęki z drzwiami naprzeciwko siebie. Sš w każdej trzy schodki i na nich stoi po kilkanaœcie osób, wciœniętych w siebie i w mur, bo przez bramę co regularny odstęp czasu praska seria pocisków artyleryjskich. Dalej, bliżej, przed bramš, za bramš, bliżej, dalej. I znów, z powrotem. Parzšcy podmuch pełen odłamków przelatuje przez tę bramę. Straszne miejsce. Wciskamy się tam jeszcze my. Stoimy twarzami do siebie, objęte, oparte czołami, a na głowie mamy poduszkę, którš mama gdzieœ podniosła i niosła. Ta pozycja, ta poduszka, ta bliskoœć, nie ma nas uratować. Ma nam zapewnić wspólnš œmierć i uchronienie głów przed anonimowym zmiażdżeniem. Poduszka jest twarda, pewnie z jakiegoœ fotela, dobra jest. Mija czas, zupełnie nie wiadomo, ile to trwa, może nawet to jest sen, niezupełnie œwiadome trwanie. Nagle ktoœ zaczyna krzyczeć w tym zbitym, zgniecionym, milczšcym tłumku: "Gdzie jest babcia, zgubiliœmy babcię, gdzie babcia została, o Jezu". Na to gdzieœ spod naszych nóg odzywa się cienki dziecinny głosik: "Jest tu babcia, ja siedzę na babci". Chryste Panie, czy mnie to œmieszy? Œwita, chyba nie możemy dłużej tu być, w chwili rytmicznej pauzy wyskakujemy za jakiœ mur, widać już pikujšce samoloty, przelatujš nad samymi ruinami, strzelajš do tych ludzi, do tych pustych ulic, do tych leżšcych trupów, do tych grobów. Sznurki dymków wyskakujš z pyłu ulicznego. Idziemy, kucamy, padamy, zamykamy i otwieramy oczy, stajemy objęte z poduszkš na głowie. Moja głowa boli i jakby się ruszała cała razem z czapš, którš mam na niej, zrobionš z zakrzepłych włosów, krwi, gruzu. Nic nie czuję, kiedy dotykam tej czapy z wierzchu, ale w œrodku pulsuje, boli i piecze. Serwetka, którš mama co chwilę poprawia, już nie jest biała. Zapadamy w jakieœ schody do piwnicy, chyba na Sienkiewicza. Cišgle jeszcze żyjemy. Tu też siedzi sporo ludzi na stopniach. Jakiœ ksišdz, jakaœ zrozpaczona osoba opowiada mi, że wszystkich swoich gdzieœ pogubiła, gada i zasypia mi co chwilę na ramieniu. Mam jej obiecać, że jak ich spotkam, to powiem im, że ona tu była. Obiecuję, ale przytomnie pytam jš, jak się nazywa. "Niepogoda". Mało wszystkiego, jeszcze Niepogoda się nazywa. Słyszę o kilka stopni niżej rozmowę rodziny, która tam siedzi. Pani mówi: "To jest nie do zniesienia, ja tu dłużej nie mogę siedzieć, wracamy do domu". - "Nie ma domu, kochanie, rozleciał się". "No to do hotelu". "Hotele także zburzone, nie ma hoteli". - "Ale zawołaj dorożkę, gdzieœ muszę pojechać, mówię ci". - "Dorożek nie ma, kochanie, spalone. Dorożkarzy też nie ma". Tu już ta pani naprawdę się zirytowała i powiedziała: "Jak się da purbuarek, to się wszystko znajdzie". Towarzyszył tym państwu dorosły, opasły i wielki syn, który nic nie mówił. Poznałam ich po chwili, byli to państwo Wehrowie, a ten synuncio nazywany był ogólnie Wiciowerem. Po pewnym czasie niepokój ogarnšł częœć ludzi siedzšcych na schodach. Ten niepokój, który i my czułyœmy, kazał się ludziom przenosić z miejsca na miejsce, nagle budził z tego nieruchomego trwania i wypychał w dalsze wędrowanie mimo zmęczenia i niebezpieczeństwa. Zaczęłyœmy się nagle zbierać, a z nami państwo Wehrowie. Taszczyli mnóstwo bagażu, neseserów i waliz, bardzo ciężkich. Ona także niosła walizkę, więc odebrałam jš i zaczęłam wlec za sobš, ale byłam słaba i mama zażšdała, żebym jš zostawiła. Zapytałam paniš Wehrowš, co tam jest tak ciężkiego i czy bardzo cenne. "Œwiece", powiedziała, "i spodnie Wicia". Postawiłam walizkę na kawale gruzu i odeszłyœmy obie z mamš. Dzień znów gdzieœ w bramie na ziemi. Zaczęłam jakoœ Ÿle widzieć, jednym okiem jasno, a drugim zupełnie inaczej. Mama jest niezmienna, wytrzymała bez zachwiania, bardzo mało mówi, taka cienka w czarnej, zasypanej jak mškš wapiennym pyłem sukni. Twarz ma zupełnie białš. Może postanowiła, że nie zginiemy, że mnie uratuje z tej rany. I tej siły w sobie, tego zdecydowania żelaznego nie chce okazać ani rozdrobnić. Nie przeszło przez głowę ani jej, ani mnie, że mogłaby zginšć jedna z nas. Zresztš ta poduszka była dowodem. Kiedy coœ waliło się i leciało na nas, wtedy te złšczone czoła i poduszka tworzyły jednš głowę, jedno życie. Cišgnęłyœmy w stronę Wspólnej, do ciotki Anieli, ale dzień minšł, znów noc, a my cišgle w pobliżu Filharmonii, na Jasnej. Jasna była ta ulica jak w dzień, czerwona i skaczšce po niej czarne cienie. Pewnie nie bardzo mogłam iœć, siedziałyœmy pod murem, kiedy przysiadł koło nas pan profesor Henryk Kołodziejski. "Idę do Czumy, żeby błagać go, żeby poddał Warszawę". Co za niemożliwe, przerażajšce słowa. Jak on mógł to pomyœleć, powiedzieć, co oni tam postanawiajš bez zgody ludnoœci. Przecież Starzyński nie zgodzi się na to. Odszedł potem. Mama nic nie powiedziała. Wiem, że pod tym spokojem, wytrzymywaniem naprawdę kamiennym, ona się boi straszliwie każdej bomby, każdego wybuchu, każdego z tych rozdzierajšcych trzasków. Boi się piwnic, zasypania, nawiœniętych stropów, urwanych sufitów. Nie ma dla niej nigdzie miejsca. Mnie za to jedno tylko nie może się pomieœcić w rannej głowie, to, co ma nastšpić potem, jeœliby Warszawę oddano. Znów ranek, ale nie można poznać, gdzie jesteœmy, w tym pejzażu obcym i dzikim. Czy to były Aleje Jerozolimskie? Zdaje się, że znów idziemy z powrotem, kiedy zaczynamy widzieć więcej ludzi. Wyglšdajš tak samo pewnie jak my - włosy, twarze, ubranie, wszystko jak na jednokolorowej fotografii. Coœ mówiš, coœ krzyczš i nagle ich głosy słychać wyraŸnie, powietrze jak wata, coœ się zupełnie zmienia - to cisza. Zawieszenie broni, przerwa w nalotach, w ostrzeliwaniu artyleryjskim, w huku lecšcych œcian, nic nie ma, a głowa robi się od tej ciszy olbrzymia. Ma to trwać dwadzieœcia cztery godziny, cišgniemy się znów w stronę Mazowieckiej i Czackiego. Tam może wrócili państwo Wilderowie, Elżunia, chcę się dowiedzieć, co tam się dzieje, może ciotka Aniela się znajdzie, może z kimœ bliskim da się być. Ale po drodze spotykamy rodziców Wandy Zielińskiej. Zabierajš nas siłš prawie na Kredytowš, gdzie jest ich legowisko w biurze pana Wilczka, ich przyjaciela. Dom mało uszkodzony, trochę wody, gosposia coœ tam gotuje. Leżę na materacu, życzliwi ludzie dookoła, cicho, mama siedzi w fotelu, rozmawia. Nie wiem, ile razy budzę się i zasypiam, mija chyba noc. Rano siadam na krzeœle przy stoliku, a Wanda oglšda mi tę głowę. Na stoliku stoi owalne lustro. Widzę tam siebie, bardzo ciekawe. Widzę także za mnš poważnš twarz Wandy. Mówi: "Mam ci do powiedzenia coœ bardzo złego". "Czy wiadomoœć o Bronku? Czy Elżunia zginęła?" - "Nie, nie to. Monisiu, to nie jest zawieszenie broni. To kapitulacja". Kapitulacja. Przyglšdam się temu słowu, jakby to było jakieœ dziwo, nie rozumiem, co to oznacza, bo tego nie można objšć myœlš. Może dlatego, że mam już ogromnš goršczkę albo że nigdy to słowo nie spotkało się z nami. To znaczy, że Niemcy tu będš, zostanš, że nie będzie już wojny, walki, że zacznie się jakieœ życie inne, potworne. Tracę głowę, cišgle to słowo jak jakiœ żywy stwór kršży dookoła mnie, raz jestem przytomna, raz nie bardzo. Przecież Modlin i Hel jeszcze się broniš, więc dlaczego Warszawa nie. Przez te cišgłe sny słucham rozmów z pułkownikiem Riedlem i Strzeleckim, którzy przyszli do rodziców Wandy. Mówiš, że Niemcy będš zamykali oficerów do obozów. Karol Riedl był w Modlinie z rozkazem poddania się. Radzš, siedzšc przy stole przy œwiecy, czy rzucać mundur i ukryć się, czy iœć z szablš do obozu. Patrzę na nich z tego materaca, tacy piękni, œwietni oficerowie, moi niedawni tancerze. Teraz w pustej, wymiecionej z pamięci głowie rodzš się jak pojedyncze grzyby to tu, to tam przypomnienia o tamtym życiu. Że może być na przykład las albo taniec w jakiejœ sali, albo muzyka - Mozart, albo że ktoœ może czytać ksišżkę. Decydujš nade mnš, że trzeba mnie zanieœć czy zaprowadzić do jakiegoœ szpitala. Mam przerwy w rzeczywistoœci. Najbliższy szpital jest u Wizytek w klasztorze na Krakowskim. Jakoœ się tam znajduję. Na Traugutta w dwu miejscach żołnierze polscy składajš broń. Podchodzš niekończšcymi się szeregami i jeden za drugim rzucajš, takim dziwnym gestem, karabiny na ogromne stosy. Ten gest jest - jakby karabin odpychali od siebie, spada z ich wycišgniętych ršk z trzaskiem i łomotem. Wielu płacze. Pierwsi Niemcy, z karabinami w poprzek brzucha, w długich płaszczach, twarzy nie widać spod hełmów. Cišgle jest to sen, który się skończy. U Wizytek jakiœ młody w mundurze porucznika zrywa mi ten strup wielkoœci czapy, który już tam się pięknie umocował. Niby coœ czyœci czy dezynfekuje, lepiej by było, gdyby się tego nie ruszało. Boli teraz bardzo. Bardziej. Wieczorem już goršczka odbiera mi przytomnoœć. Boli mnie wszystko, cała płonšca skóra. W pachwinach, pod pachami, na szyi pod szczękami mam twarde gruzły i gule. Jest gdzieœ drugi szpital na 6 Sierpnia, ale to bardzo daleko z Kredytowej. Ulice sš zawalone, domy leżš na nich górami gruzów, zwalonymi na nie z obu stron. Cišgle coœ w tej koszmarnej ciszy wali się jeszcze i zapada, dymiš spalone wnętrza. Okna frontowych œcian, które nie runęły, majš nad sobš każde czarny znak pożaru, pozostałoœć płomienia, który z tego okna wystawał. Idzie się po trudnym, osuwajšcym się, najeżonym szkłem i pociętš blachš dzikim terenie. Nie idzie się, mama i Wanda brnš stawiajšc ostrożnie każdy krok i cišgnš mnie pod ręce, to podtrzymujšc, to popychajšc. W miejscu, gdzie był plac Trzech Krzyży, na wprost koœcioła stoi samotna brama po zburzonym domu. Była tam kiedyœ firma - Wynajem Karet i Powozów, chyba numer 13. Proszę, żeby mnie posadziły na paru schodkach w tej bramie, naprawdę nie mogę dalej. Przy tym mam smutne uczucie, że umieram, nawet pewnoœć. Mama też to widzi. Siedzi koło mnie, trzyma mnie w objęciach i kołysze, kołysze. Nagle zostawia mnie, wybiega przed bramę, woła coœ, za chwilę wraca z mecenasem Alfredem Bursche, naszym od lat radcš prawnym, przezacnym i znakomitym adwokatem. Dzieje się zupełny cud, zjawia się dorożka, zwyczajny dorożkarz na koŸle i przez Aleje Ujazdowskie, nie tak zasypane jak inne ulice, dojeżdżamy do ulicy 6 Sierpnia, do szpitala, gdzie w swojej dawnej klinice operuje ludzi doktór Szerszyński. Operuje mi tę głowę bardzo boleœnie. Mam ochotę krzyczeć, ale obok leży pani z obciętš nogš, straszny widok przypominajšcy rozkrojonš szynkę z białš koœciš poœrodku. Ta pani leży spokojnie i mówi półgłosem "Ojcze nasz". Co ja jestem wobec niej, przyszłam tu właœciwie prawie na własnych nogach. Doktór mruczy: "Ja od trzech tygodni nie spałem. Nie mam wody, nie mam nic do dezynfekcji ran. Nie mam drenu, ale wsadzę pani kawałek mojej gumowej rękawiczki, skręconej w rurkę, chociaż ona brudna. Niech pani przyjdzie za dziesięć dni". Z tš serwetkš od pani Askenazy, też już bardzo brudnš, ze œwieżš ranš, ogolonš głowš i tym wštpliwym drenem dowlekajš mnie jakoœ do Kredytowej. Parę dni ciężkiej choroby i cierpień, ale to powoli mija. Ohydne opuchnięcia znikajš, chce mi się jeœć. Zostało podpisane poddanie Warszawy, którego nikt jednak nie nazywa kapitulacjš, tylko zawieszeniem broni. Niemcy podobno rozdajš na ulicy chleb i zupę z samochodów, a ludzie to biorš. Nie wiem, jak znalazła się ciotka Aniela. Ich mieszkanie ocalało, ale Jan Kleczyński był ranny, dostał w piwnicy zapalenia płuc i umarł. Pochowany na skwerze na placu Trzech Krzyży. Aniela mówi, że jakiœ chłopina pytał o nas na podwórku ich domu na Wspólnej. Może to Bronek? Przygniata nas wszystkich okrutne uczucie - złamania naszej wiary, zawodu, utraty wszystkiego, co było naszym zaufaniem. Ze wszystkich stron jesteœmy ofiarami. I wojny, i przemocy, i kłamstwa, i głupoty. Co myœleć o naszych władzach? Najpierw - "ani guzika od munduru", a potem się wszystko zostawia i ucieka? To takie ciężkie uczucie, taki smutek, z którym się zasypia i budzi. Ale i ponura wœciekłoœć, nie tylko smutek. Mama była na Czackiego, dom zawalony, nikogo, podobno w piwnicy leży masa ludzi. Państwo Zielińscy wracajš do swego mieszkania na szóstym piętrze w Alei 3 Maja 2. Chcš nas zabrać ze sobš, my byœmy wolały u ciotki Anieli na Wspólnej, ale tam tłum ludzi i trochę zawalone. Po paru dniach idziemy więc do Wandy na tę 3 Maja. Nic nie wiadomo o naszych obu domach, podobno PKO na Brzozowej zawalone, o Konstancinie nikt nic nie wie. Energiczny pan Stanisław Zieliński nosi na szóste piętro kubły wody i napełnia nimi wielki pojemnik w kuchni, a kucharka Kasia coœ dla nas wszystkich gotuje, przeważnie koninę. Pewnego razu Kasia zobaczyła, że w pojemniku pływa ludzka ręka i cała woda była do niczego. Mama po paru dniach wyprawia się na Brzozowš. Cała częœć gmachu przed naszymi oknami, ta stojšca na Bugaju, rozpruta jest ciężkš bombš aż do dna. Nasza częœć stoi, ale nie wolno do niej wchodzić, bo przechylona jest niebezpiecznie i może zawalić się w każdej chwili. Jest u siebie na miejscu Dec i odzywa się nasza Halinka. Bibcio tylko wyleciał podczas nalotu i zaginšł. Pewnie go i zjedli. Ale podobno nasze rzeczy, szafy, poœciel, wszystko jest na miejscu. To cud prawdziwy, tak blisko obu mostów - Kierbedzia i kolejowego. Zaczynam wychodzić, znów na Czackiego. W kawiarni "Ziemiańskiej" na Mazowieckiej 12 dajš raz na dzień wielkš pajdę czarnego chleba z powidłami. Jesteœmy cišgle głodne, więc chodzimy tam często. Można także wejœć do księgarni Mortkowicza. Gruz, połamane półki, ksišżki, szkło, wszystko leży na ziemi, tylko wielki okršgły stół na jednej solidnej nodze stoi poœrodku. Były na nim wykładane zawsze nowoœci wydawnictwa, a teraz wszystko zmiecione jest z niego podmuchami wybuchów. Leży na nim w czerwonej okładce jedna tylko ksišżka, widzę jš z daleka. Chcę jš podnieœć i nie mogę. Jest przybita do stołu długim, wšskim, zakrzywionym odłamkiem pocisku, który przebił jš jak pazur na wylot i przygwoŸdził do blatu. Bardzo ostrożnie podważam wszystko razem, wyjmuję i zabieram tę przebitš, rannš ksišżkę. To "Treœć gorejšca" Tuwima. Oddam mu jš, kiedy go zobaczę. Wchodzšc do "Ziemiańskiej" zobaczyłyœmy pewnego razu Ferdynanda Goetla, siedzšcego przy stoliku. Zerwał się na nasz widok i rozłożywszy ręce powiedział: "No, stało się. Nie ma Polski i nie będzie". Niemcy rzšdzš w Warszawie, pełno na murach rozporzšdzeń, bekanntmachung, plakatów, zwłaszcza jeden wszędzie, z ruinami, skrwawionym żołnierzem i odwróconym od niego Chamberlainem, z napisem: "Anglio, twoje dzieło". Ma być uruchomiona elektrownia i filtry, ale nie zaraz. Tymczasem odgrzebuje się œrodek każdej ulicy i tamtędy cišgnš tłumy, a chodniki, sklepy, bramy zawalone sš coraz wyżej. W dziesięć dni po operacji poszłam do doktora Szerszyńskiego pokazać się, jak mi polecił. Zdziwił się tak bardzo, kiedy mnie zobaczył, że aż się wystraszyłam. Powiedział, że nie miał nadziei na moje wyzdrowienie, i że się na mnie zagoiło jak na psie tylko dlatego, że to była głowa, a nie każde inne miejsce, gdzie byłaby zgorzel. Odrasta mi za to teraz zakręcony, krótki kaczy czubek. Spotkałam Basię Lisowskš, która we własnej piwnicy na Królewskiej została z matkš zawalona żywcem. Miały jednš porcję trucizny na dwie i żadna nie chciała drugiej oddać, aż po trzech dniach zostały odkopane. Zaczynam chodzić po ulicach, chociaż jeszcze jestem słaba. Chcemy jednak wrócić do naszego domu na Brzozowej. Zawsze się ten dom po trosze walił, przechylał i zjeżdżał z Gnojowej Góry, na której został lekkomyœlnie postawiony przez pana Lalewicza. Może się nie zawali, a musimy przecież mieć dach nad głowš. Wyłaniajš się teraz co dzień inne osoby znajome, każdy "przeżył piekło", ale nie ma się co œmiać z tego, tak było. Wyszliœmy z tego cało, ale to dopiero poczštek, przecież Niemcy sš w Warszawie, podzielili Polskę, mamy być jakšœ Generalnš Guberniš, okrojonym skrawkiem, a reszta to Reich. Gdyby nienawiœć, jakš każdy z nich wzbudza w nas, kiedy przechodzš ulicš albo przejeżdżajš, mogła zabijać, toby padali jak muchy. Aresztujš ludzi. Złapali młodš dziewczynę, pannę Grocholskš, jak zdzierała z murów ich zarzšdzenia, podobno zabili jš. Kazali zgłosić się wszystkim oficerom pod karš œmierci. Chyba jest bardzo niewielu, którzy zameldujš się u nich dobrowolnie. Przechodzimy wszyscy jakby jakšœ ciężkš chorobę, spotkało nas nieszczęœcie, przy którym strata Warszawy, udręka oblężenia, dzisiejsza nędza sš niczym. Utraciliœmy swobodne nasze życie. Choćby to miało trwać tylko trzy miesišce, tak jak mówi Bohdan Pniewski, to coœ się w nas zawaliło i nie będzie się mogło odbudować tak prędko, jak odbudujemy to miasto. Poznaję nowe uczucie. Tyle lat przeżyłam i nie wiedziałam, jakie ono jest i że istnieje, to znaczy, że może istnieć we mnie. To uczucie nienawiœci. Nie znałam go jeszcze nawet wtedy, kiedy rzucali na nas bomby i zabijali nas tak okrutnie. Wtedy to była jakaœ klęska elementarna, która na nas spadła. Ale teraz widzę ich co dzień, z ich twarzami, kolorem mundurów, zwyczajnie stawiajšcych nogi na naszych chodnikach. Cišgle także uczucie straszliwego zawodu, oszukanie nas przez nasz rzšd, jego ucieczka, czy musieli, wszystko to przewraca się w głowie po całych nocach aż do płaczu, do ostatecznego, nieustannego smutku. Spotkałam tego chłopinę, który się o nas pytał na Wspólnej. To Kazio Glabisz. W kożuchu, w czapie baraniej. Nie może się pokazywać w Warszawie, mieszka gdzieœ za miastem, w jego mieszkaniu w domu na Krakowskim Przedmieœciu Gestapo było zaraz po wkroczeniu ich tutaj. Ale chodzimy z nim po ulicach, zaglšdamy w twarze idšcych do niewoli polskich żołnierzy. Niekończšce się szeregi zmęczonych, przybitych, rannych, przygarbionych młodych ludzi. Zaczynajš się bardzo zimne poranki. Jaka będzie ta zima dla nas wszystkich? Nie ma szyb, nie ma węgla, nie ma jedzenia, nawet jeœli komuœ, tak jak nam, ocalał dom. Bo zamieszkamy w nim jednak. Widok z mojego balkonu dalej na Wisłę, za Wisłę, prawie nie zmieniony. Ale tuż przed oczami otwiera się olbrzymia szczerba, cały œrodek domu od Bugaju zniknšł, zwalony wielkš bombš. Na œcianie na wysokoœci czwartego piętra powiewa rozwinięta w częœci rolka papieru klozetowego, długa wstęga wskazujšca kierunek wiatru, fruwajšca po białych kafelkach nad przepaœciš. Postanowiłam przed przeniesieniem się do domu od państwa Zielińskich pojechać czy przedostać się do Konstancina. Podobno kolejka chodzi, gdzieœ od Czerniakowa. Jakimœ wozem dostaję się tam, potem jadę, a w miarę zbliżania się do Konstancina serce staje mi i aż trudno przełykać i oddychać od strasznego niepokoju o dom i rękopisy. Co będzie, kiedy zobaczę między brzozami stertę gruzu i belek? Koło willi pani Paschalskiej staję i zastanawiam się, czy nie wrócić, jeszcze mi ciężko i trudno unieœć nowe rozpacze. Już widzę nasze akacje i dęby przechylone przez jaœminowy żywopłot. A za nim dom, jasne œciany, błyszczšce szyby, okršgły klomb jeszcze pełen kolorowych wielokwiatowych begonii, ostatnie wysokie kępy solidago, żółtej nawłoci. Nasz dach z różowych dachówek, nie brakuje ani jednej. Teraz dopiero robi mi się mętnie i słabo. Władek Socha, nasz ogrodnik, Helenka i ich Feluœ witajš mnie tak serdecznie, popłakujš nad nami, wyrzucajš sobie, że nas nie zatrzymali tutaj. Niemcy weszli do Konstancina 8 wrzeœnia i zaraz zajęli dom. Teraz nie ma nikogo i gdybym o nich nie wiedziała, nie znalazłabym œladu. Rękopisy stojš na swoim miejscu, pokoje nie tknięte. Czy to możliwe, że wyjechałyœmy stšd miesišc temu, trochę więcej niż miesišc, a wydaje się, że to nie tylko otchłań czasu, ale że kto inny tu był, nie ja. Patrzę z drugiego brzegu tej otchłani na tę miłš panienkę, która nic nie wiedziała. Nie znała strachu, œmierci, nienawiœci. Tak jak pewnie wszyscy młodzi, myœlałam, że oczywiœcie jestem nieœmiertelna, a teraz wiem, jak blisko, łatwo, prędko można się ze œmierciš spotkać. Już wiem, jak się umiera. Co pewien czas podpływa do mnie uczucie, czy ja wiem, jak je nazwać - przypadkowoœci tego, że żyję, bliskoœci przeminięcia bez œladu, pozostania mimo tego całego œwiata bez zmiany. Patrzę na kwiat w ogrodzie. On byłby tu, tak samo rósłby, œwiatło przepływałoby przez jego płatki, liœcie poruszałyby się i nieruchomiały - ale beze mnie, nigdzie by mnie nie było. Napada mnie teraz to poczucie podwójnoœci, bycia i niebycia, bardzo często. Jakie będzie moje dalsze życie? "Wspomnień cišg dalszy" Monika Żeromska Wydawnictwo "Czytelnik" Warszawa 1994 Pierwszy oddział Wermachtu w naszym domu w Konstancinie nie tylko niczego nie zrabował, ale przeciwnie, zostawił pamištkę. Na biurku w ojca pokoju znalazłam dwa ohydne niemieckie kufle do piwa z ołowianymi klapami, a między nimi dużš fotografię, pamištkę z promocji Bronka w Grudzišdzu, gdzie ci wszyscy œliczni podchoršżowie ustawieni w efektownš piramidę w nowiutkich mundurach œmiejš się do fotografa. Te kufle i ta fotografia to było cienkie œwiństwo jakiegoœ oficera niemieckiego. Ale nic się domowi nie stało, nic nie zginęło, Władek Socha siedzi w domu i pilnuje wszystkiego, mogę spokojnie wracać do Warszawy. Ten dzień, 15 paŸdziernika, był chyba ostatnim przed przeprowadzkš na Brzozowš. Po moim powrocie z Konstancina mama i państwo Zielińscy każš mi zaraz biec na ulicę Smulikowskiego, niedaleko, gdzie mieszkajš rodzice Bronka. Może jest jaka wiadomoœć. Ale to sam Bronek, przyszedł zza granicy sowieckiej. Szedł tygodnie przez zamykajšce się granice i zacieœniajšce kontrole, starzec o kiju, z długš brodš, przepasany sznurem. Wzięty do niewoli przez bolszewików, rozbrojony i załadowany do pocišgu jadšcego do Starobielska - kiedy pocišg w jakichœ Podwołoczyskach szedł nasypem bardzo wolno, Bronek skoczył w dół i stoczył się do rowu. Tam przeleżał, aż pocišg z transportem jeńców przeszedł. Zobaczył wtedy idšcego górš torami kolejarza, który kazał mu się czołgać rowem za sobš, aż dotarł do budki dróżnika. Tam ten dobry człowiek dał Bronkowi ubranie, płaszcz i wskazał drogę przeciwnš do Starobielska, Kozielska i Katynia. Ta droga trwała tygodnie, aż dotarł do Warszawy, do rodziców i do mnie. To było naprawdę cudowne uratowanie, tak jak i moje od bomby. Postanowiliœmy się wobec tego prędko pobrać. Tymczasem, chodzšc na puste rumowisko na Czackiego, pewnego dnia zobaczyłam, że na wšskim trawniczku wzdłuż chodnika sš œwieże groby. Był to grób Elżuni, wykopanej z piwnicy. Jeszcze jedna sprawa nie do pojęcia, nowy ból. Dotšd wierzyłam, że w tej gmatwaninie faktów, spraw, nowin, bieganinie obłškanej, braku komunikacji, braku sposobu odszukania się, gdzie przypadek był jedynš możliwoœciš porozumienia się - znajdę pewnego dnia państwa Wilderów, zobaczę Elżunię, jej bratowš Halę, jej matkę i dziecko. Elżunia, starsza pani i malutki chłopczyk leżeli teraz w płytkich rowkach, z tabliczkami z nazwiskiem, wetkniętymi w kruszšcš się, marznšcš ziemię. Wszyscy polecieli z tš pierwszš bombš, która przeszła przez łazienki aż do piwnicy, w ten tłum tam siedzšcy, zabierajšc Elżunię, dziecko w ramionach babci, a ja zostałam na progu, na skraju oberwanej podłogi, belek i wiszšcych odłamów gruzu. Hala Wilderowa zrobiła jak i ja krok, ale w stronę łazienki, a ja na zewnštrz, ona szła do swojej matki, a ja do swojej. Była ciężko ranna. Państwo Wilderowie nie zostawili na gruzach żadnej wiadomoœci o sobie, trochę póŸniej odnalazłam ich na Żoliborzu. Czuła, dobra, niewinna, z najcieńszego materiału zrobiona Elżunia, zawsze jakby trochę przezroczysta przez tę fizycznš złocistoœć - czym jest teraz? W nocy budzę się, myœlę o tym grobie tam w ciemnoœci. Często teraz jeŸdzimy do Konstancina. Wyszło rozporzšdzenie, w tysišcu innych nakazów, zakazów, gróŸb, nowych praw i ustaw, że nie wolno mieć aparatów radiowych, pod karš œmierci, oczywiœcie. Przyjechał Włodek Socha i przewieŸliœmy do Konstancina nasze radio warszawskie i ciotki Anieli. W przybudówce domu, pod mieszkaniem Władka była mała piwniczka. W jej œcianie wykuliœmy wielkš dziurę przy schodkach i wtoczyliœmy tam, pod podłogę ich - Sochów - mieszkania, beczki, wewnštrz wyłożone słomš, w których były radia. Dwa nasze philipsy, warszawski i konstanciński, aparat ciotki Anieli i Władka. W następne beczki, wyłożone także warkoczami ze słomy, a z zewnštrz wysmołowane, weszły cztery skrzynki rękopisów ojca. Kiedyœmy się tymi sprawami zajmowali, przybiegł do nas pan Wacław Gšsiorowski, który tu stale od lat mieszkał w willi "Ukrainka". Byłam kiedyœ u nich i widziałam pięknš kolekcję starej polskiej broni, zebranš przez nich w cišgu długich lat. Pani Asta Gšsiorowska, szalenie miła Dunka, jego żona, bardzo mamę lubiła. Lubiłyœmy jš i my, mówiła wesoło, szybko, ale takim językiem, który nie był ani duńskim, ani polskim. Pan Wacław Gšsiorowski, wójt Konstancina, mógł spodziewać się wizyty Niemców, a właœnie wyszedł zakaz, pod karš œmierci, oczywiœcie, posiadania jakiejkolwiek broni i nakaz natychmiastowego jej zgłoszenia i oddania. Powiedzieliœmy mu wesoło, co tu się właœnie robi, i zaraz Władek Socha razem z nim przywiózł na taczkach całš tę kolekcję. Œlicznie zabezpieczonš i opakowanš broń, szable, miecze, rapiery, szpady, pistolety i Bóg wie co jeszcze poukładaliœmy w kolejnych beczkach i wtoczyli pod podłogę. Potem œciana została zamurowana, pobielona, schodki oczyszczone, a w sercu nareszcie poruszyło się coœ pogodniejszego, bo sprawa opieki nad rękopisami i niepokój o nie nie dawały mi spać. A dookoła sprawy niepojęte. Aresztowany profesor Kot Krzeczkowski, aresztowany profesor Henryk Kołodziejski. Chodzimy do pani Romany, ona wspaniała, dzielna i głucho zrozpaczona. Coraz głoœniej mówi się, że będzie stworzone getto - zamknš tam naszych przyjaciół? Wychodzi rozporzšdzenie o przedsiębiorstwach żydowskich. Księgarnia i drukarnia, i składy na Starym Mieœcie sš objęte tym zarzšdzeniem. Po naradach z paniš Janinš Mortkowiczowš, Miriamem, paniš Mariš Dšbrowskš, Lorentowiczem, zostaje zdecydowane, że trzeba ratować wydawnictwo, ludzi w nim zatrudnionych, autorów z nim zwišzanych i ogromny majštek materialny - składy, dom, kruda, ksišżki, papier, matryce - przepisujšc całe przedsiębiorstwo na mamę. Zostaje spisany w Hipotece akt prawny, antydatowany o trzy lata, przekazujšcy mamie cały majštek ruchomy i nieruchomy, prawo dysponowania nim i zlecajšcy objęcie przez niš stanowiska kierownika księgarni "A. Żeromska Buchhandlung und Antiquariat -Blumenstrasse 12". Całe to przedsiębiorstwo zostało mamie przekazane za długi, pozostawione przez Mortkowicza, co było bardzo œciœle opisane w akcie prawnym, całkowicie fikcyjnym, wystawionym przez rejenta w Hipotece. To znaczy, długi nie były fikcyjne, ale cała reszta tak. Mama nie była nawet w częœci przygotowana do objęcia tej funkcji, ale musiała to zrobić. Księgarnię trzeba było otworzyć, pracowników zatrudnić, bo musieli z czegoœ żyć, a przede wszystkim musieli posiadać tzw. Arbeitskarte czy Erlaubniskarte, która chroniła w pewnej mierze podczas ulicznych zatrzymań albo rewizji. Pani Mortkowiczowa przestała przychodzić do księgarni do swojego gabinetu za sklepem, co było dla wszystkich nadzwyczaj przykre, ale nie było na to rady. W pałacu Brhla zaczšł funkcjonować Abteilung Propaganda, zwierzchnia władza wszystkich księgarń. Na jego czele stanšł Niemiec, który przed wojnš był podobno lektorem języka niemieckiego na Uniwersytecie Lwowskim, a teraz był panem życia i œmierci - Dietrich. Wyszło przez niego ogłoszone rozporzšdzenie o zapisywaniu się na listę wszystkich w Warszawie malarzy, rzeŸbiarzy i grafików. Niektórzy zgłosili się. Błogosławieństwem dla mamy, dla księgarni i dla wszystkich od księgarni zależnych autorów okazał się pan Henryk Nikodemski, księgarz z Katowic, który znalazł się z rodzinš w Warszawie w wyniku wielkiego wrzeœniowego exodusu ze Œlšska. Zaproponował swojš pracę w księgarni i przejšł na siebie zaraz wszystkie najcięższe obowišzki, kłopoty i nawet niebezpieczeństwa, którym mama nie podołałaby na pewno. Był silny psychicznie i fizycznie, miał niebieskie niewinne oczy, na które wielu dało się nabrać, był nieczęsto spotykanym typem Polaka - uczciwym i sprytnym równoczeœnie. Księgarnia zaczęła iœć swoim trybem i okazała się nadzwyczaj potrzebna ludziom w tym okropnym czasie. Nie tylko ksišżki, ale reprodukcje i albumy służyły wtedy do odzyskania jakiej takiej równowagi. Przychodziły osoby wynędzniałe i oberwane i pytały, zastrzegajšc się, że nic nie kupiš, czy mogłyby popatrzeć na malarstwo hiszpańskie albo album impresjonistów, albo fotografie rzeŸby greckiej. To były powroty do życia, odnajdywanie swoich miłoœci, upewnienie się, że œwiat istnieje. Niemcy bardzo prędko zrobili kilka czystek w księgarni i składach, wycišgnęli wszystkich autorów żydowskich i bardzo wielu innych i zamknęli te zakazane ksišżki w drukarni pod naklejonymi na drzwi pieczęciami z gapš. Trzy specjalnie ksišżki były wœciekle tropione po księgarniach: "Wiatr od morza" Żeromskiego, "Na tropach smętka" Wańkowicza i "Ziemia gromadzi prochy" Kisielewskiego. Zostali inni, którzy tymczasem szli jak woda. Ja wtedy jakoœ nie mogłam czytać, a ojca ksišżek nie mogłam po prostu wzišć do ręki. Nie wiedziałam nawet, dlaczego tak się stało, jakbym była czemuœ winna, gdzieœ było jakieœ uczucie zawiedzionej wiary i straszny smutek. Przebeczałam całš noc po wiadomoœci, że Niemcy przemianowali Gdynię na Gotenhafen. Naszš Gdynię, jego Gdynię, gdzie każdy kamień, każdy fragment portu był przez niego wymyœlony, zanim powstał naprawdę. Te ciosy, upokorzenia, policzki spotykały nas co dzień, co godzina, a wszyscy jeszcze byli słabi, rozbici na kawałki. Coraz głoœniej mówiło się o utworzeniu i zamknięciu getta. Pani Mortkowiczowa nie powinna była zostawać w swoim mieszkaniu na Starym Mieœcie w drukarni, wszyscy jš tam znali, Hankę też. Po naradzie i dokładnym wypisaniu możliwych miejsc, doszliœmy wszyscy do wniosku, że najlepszym miejscem będzie Żbikówek, mały majšteczek - resztówka doktora Zielińskiego, ojca Bronka. Ten dworek był wydzierżawiony siostrom niepokalankom, leżał na uboczu, na bagnistych łškach i rozlewiskach Utraty, otoczony drzewami, niezbyt daleko od osady Żbików, a ten z kolei blisko Pruszkowa. Dostać się tam nie było bardzo trudno, a siostry zgodziły się z łatwoœciš. Mała Joasia, córeczka Hanki, umieszczona została w jakimœ klasztorze. Mama zobowišzała się odwiedzać paniš Janinę i przywozić od czasu do czasu Joasię. Utrzymanie zapewniały dochody z księgarni. Co miesišc pan Nikodemski z mamš obliczał częœć sum wpływajšcych do kasy i dzielił jš na cztery równe częœci. Jedna zawożona była do pani Janiny, jedna do pani Róży Beylinowej, która z Karolš, Stefš i małym Pawełkiem mieszkała w Milanówku, jednš otrzymywałyœmy my, a jednš pan Henryk Nikodemski. Pozostałe sumy, główna ich częœć szła na opłacenie personelu, podatki i pomoc autorom, zwišzanym z wydawnictwem od dawna. Po pensje te przychodziła pani Maria Dšbrowska, Staff, pani Strugowa, Brzechwa i wiele innych osób. Powoli ta sprawa księgarni rozwijała się, pomimo niezliczonych utrudnień, kontroli, konfiskat, coraz innych przepisów i zakazów. Odpierał te wszystkie sprawy, załatwiał je lub obchodził nasz błogosławiony, spokojny i dowcipny pan Henryk Nikodemski. Po przeprowadzce pani Janiny zamieszkał z rodzinš na pierwszym piętrze drukarni na Rynku 11. Był w ten sposób blisko składów, miał oko na wszystko, co się tam i w księgarni działo, a równoczeœnie mieszkanie nasze na Brzozowej było stamtšd o dwa kroki. Stare Miasto zaczynało się zmieniać, niewiele, ale zawsze. Zniknęli Żydzi, ich małe odwieczne sklepiki, tak dobrze znane. Rodzina szewca z Celnej, która hodowała cudowne bucharskie koty. Delikatna osoba, która łapała oczka w pończochach w kamienicy Piotra Skargi na rogu Celnej. Także z Celnej zniknšł tajemniczy stolarz JóŸko, który robił nam z Marysiš blejtramy i ramy, badacz Pisma Œwiętego. Dla zdrowszego powietrza wymyœlił sposób zabudowy Polski w pasy. Pas domów i pas lasów, pas domów i pas łšk, i tak od Bałtyku do Tatr. Bałyœmy się go trochę, bo był to wariat, ale stolarz œwietny. Za to na rogu Celnej i Rynku rzeŸnik od zawsze nam znany zrobił się folksdojczem, a jego dwaj synowie, nasi rówieœnicy, ukazali się pewnego dnia w żółtych mundurach NSDAP. Mieszkałyœmy po trosze to tu, to tam, bo jeszcze coœ się tam podstemplowywało i naprawiało na Brzozowej. W połowie listopada odbył się mój œlub z Bronkiem. Dawał go nam ksišdz prałat Kempiński w Katedrze, przed cudownym Chrystusem w Kaplicy Literackiej, w bocznej lewej nawie. Œlub trwał piekielnie długo, bo matka Bronka zażšdała mszy rzymskiej. Po œlubie odbył się obiad weselny u teœciów na Wilczej, gdzie zamieszkali po zbombardowaniu ich mieszkania na Hożej. Przyjęcie składało się z zupełnie wigilijnej iloœci ryb, bo mięsa nie było wcale można dostać. Zaraz potem pojechaliœmy w podróż poœlubnš do Konstancina, do domu. Było tak okropnie zimno, że trudno było wysiedzieć, pomimo że Helenka Sochowa co rano przychodziła palić w piecach. Palšc opowiadała nam wesoło o ostatnich napadach bandyckich w okolicy. A to koœcielnego, a to kogoœ z apteki, a to kogoœ ze straży ogniowej bandyci zabili poprzedniej nocy. "Uciekał nawet, uciekał, ale został na płocie" - mówiła żywo, a na mnie skóra cierpła przy każdym nie rozpoznanym odgłosie w nocnym, pustym domu. Drugim inconvenient tego miesišca miodowego był Feluœ Socha. Miał siedem lat i bardzo nas lubił. Prawie zawsze, kiedy zamykaliœmy się już w pokoju, miłym i nagrzanym, gdzieœ spod łóżka, zza szafy czy z parapetu okna pod firankš rozlegał się jego zapraszajšcy do zabawy głosik: "A gdzie ja jestem?" Poskładaliœmy trochę poœlubnych wizyt w okolicznych willach. Przede wszystkim poznaliœmy mieszkańców willi "Julia" - rodzinę pastora Machleida. Jego młodszš córkę Krysię i jej męża też niedawno poœlubionego, Krzysztofa Henisza, znałam dawniej z Akademii Sztuk Pięknych, którš oboje kończyli. Ale paniš pastorowš, Krystynę z domu Ulrych, i jej starszš córkę Halinę Herse poznałam dopiero teraz i goršco polubiłam. Pani Krystyna była tak bardzo miła, elegancka i dowcipna w sposób zupełnie wyjštkowy, że każdy musiał się niš zachwycać. Halina Hersowa, której mšż Jan był gdzieœ w wojsku we œwiecie, okazała się niezwykłym zjawiskiem, rajskim ptakiem, jak mówiła mama, a pastor mówił podobno do pastorowej surowo: "Czyœ ty jej nie miała czasem z księciem Monaco, moja Krysiu?" Halina była przeœliczna, delikatna jak profile na medalach Pisanella i w jakiœ zabawny sposób nie do życia. Mówiła mi serio: "Ja wiem, że Pan Bóg mnie teraz będzie karał, bo jak mieszkałam w hotelu "Negresco", to zamiast grzać rurki do włosów na pastylkach "meta" w maszynce spirytusowej, a tę "metę" było wstrętnie czuć, ja zapalałam w tej maszynce perfumy Guerlaina". Halina miała dwie córki, Jolę i Tereskę, ale sama była bardziej bezradna niż one. Byli jeszcze w tej willi ukochani Jańciowie, ogrodnicy, i Mańcia gosposia, wszyscy się tam wzajemnie ubóstwiali. Poznaliœmy też bliżej państwa Pratkowskich, paniš Paschalskš, wszystkie te osoby znała mama już dawniej, ale teraz chciałam im pokazać Bronka, więc cišgle gdzieœ byliœmy na herbatkach, które powoli przestawały być herbatami, a zaczynały być parzonymi obierzynami z jabłek albo chemicznš substancjš o nazwie "Herbol" czy "Herbatol", kupowanš w buteleczkach. Pewnego wieczoru przyszedł do nas pułkownik Glabisz, który od jakiegoœ czasu znikł z Warszawy. Ukrywał się gdzieœ tu w Skolimowie i miał zamiar przeprawiać się na Węgry. Przychodził często, zawsze tak, żeby go Władek Socha nie zobaczył. Ale któregoœ wieczoru Władek wszedł do nas nie proszony i powiedział: "Pan pułkownik już nie może wracać do siebie, bo się o pana pułkownika Niemcy pytali". Przenocował, pożegnał się i poszedł, nie widziałam go więcej. Po powrocie do Warszawy zamieszkaliœmy na Brzozowej, Bronek zajšł wielki salon, wróciła do nas Halina, tylko Bibcia nie było. W połowie grudnia Niemcy rozstrzelali w Wawrze grupę ludzi, pierwszš egzekucję przeżyliœmy jak ciężkš chorobę. Uczyliœmy się dopiero naszego życia w Generalnej Guberni. Zaczęły się wielkie zimna, kaloryfery nie grzały. Odmroziłyœmy sobie obie z mamš ręce w mieszkaniu, sine i popękane palce bolały. Zaczęłam pisać dziennik, wszystko, co zdarzyło się każdego dnia. Ceny, plotki, prawdy, dowcipy, zdarzenia œmieszne i straszne. Odkryłyœmy, że nie możemy żyć bez psa, Bronek też zawsze psy miał, więc kiedy aktorka, pani Gorczyńska zaproponowała nam czarnego jak kruk spaniela, suczkę, przyjęliœmy jš do domu czule, jak zawsze każde stworzenie. Ale to nie był pies, to był pies - œwinia. Dała się zaraz każdemu we znaki, gryzła nas i wszystko dookoła, nigdy nie załatwiła się na spacerze, a zawsze w domu, nigdy się nie przytuliła ani nie dała przytulić. Bronek wsadzał w jej kupy rozsiane po mieszkaniu wysokie patyczki z karteczkami z napisem "Attention, danger de merde". Imię też miała nieszczęœliwe, może to i z tego było, nazywała się Gaida, tak jak ten włoski minister od siedmiu boleœci. Kiedy zaczęła sikać po fotelach, oddaliœmy jš na krypę na Wisłę, gdzie podobno czuła się doskonale. Chodziłam z Bronkiem do Biblioteki Publicznej, zbierał tam materiały do swego odczytu czy referatu, który przygotowywał do wygłaszania na wieloosobowych zebraniach w domach prywatnych. Podobne zebrania odbywały się często i w wielu mieszkaniach. Raz był to odczyt, raz koncert, raz recytacje poezji. Odczyt Bronka był na temat przyszłych układów i stosunków z Angliš. Bardzo to było ciekawe i słuchałam tego wielokrotnie z zainteresowaniem. Trzeba było jakoœ zabezpieczyć się, więc Bronek przyjšł posadę w biurze fabryki papy dachowej na Pradze. Ta fabryka prowadzona była przez ojca Wandy do spółki z panem Borkiewiczem. Ja zostałam ekspedientkš w księgarni na Mazowieckiej. Nie spodziewałam się, że ta praca tak mnie wcišgnie i że się tak do niej zapalę. Grono kolegów ekspedientów, pracujšcych tam już od dawna, przyjęło mnie mile, choć dziwne im się musiały wydawać niektóre moje zachowania. Każdego klienta witałam zza lady wylewnie i serdecznie, jak znajomego i goœcia. Kiedy jakiejœ ksišżki nie było u nas, natychmiast podawałam adres innej księgarni, gdzie takš ksišżkę widziałam. Kiedy klient wybrał już coœ sobie, mówiłam mu poufnie: "Niech pan tego nie bierze, ja to czytałam, to głupie i nic niewarte, a w dodatku drogie. Niech pan kupi tę, jest œliczna, naprawdę, i tańsza o wiele". Kiedy ktoœ chciał oglšdać reprodukcje malarstwa, wygłaszałam młodzieńcze oceny, pewna swego po moich muzealnych podróżach i ukończonej historii sztuki. Kiedyœ długo męczyłam się z dwiema paniami, proponujšc im to malarstwo hiszpańskie, to angielskie, wynoszšc i przerzucajšc coraz to inne albumy i teki reprodukcji. Ale te panie grymasiły, nic im nie pasowało do tego, co już u siebie miały. W końcu zmęczona zapytałam, do czego dobierajš to malarstwo i jaki jest tamten obraz, bo wszystko było nie takie, za duże albo za małe. "To jest plama na œcianie" - powiedziały. Innym razem przyszedł pan i rozłożył szeroko ręce, przystawiajšc się tak do półki z ksišżkami. "Proszę tyle" - powiedział. Zamiast sprzedać mu te trzydzieœci parę egzemplarzy jednej ksišżki, które miały wypełnić półkę w jego mieszkaniu, dobrałam mu ładnš biblioteczkę i mam nadzieję, że jš kiedyœ przeczytał. Ta nadzwyczajna i niespotykana dbałoœć o klienta okazała się jednak słuszna, bo wiele razy przychodzšcy do księgarni chcieli być obsłużeni tylko przeze mnie. Nie paliłam też nigdy papierosa w ich obecnoœci. Składy na Starym Mieœcie były opieczętowane, ale te ksišżki właœnie szły najlepiej, które zostały tam zamknięte. Toteż pieczęcie na drzwiach wytarły nam się doszczętnie od cišgłego odklejania i przyklejania. Samego "Wiatru od morza" sprzedałam niezliczonš iloœć egzemplarzy. Bałam się oczywiœcie, więc kiedy ktoœ przechylony przez ladę szeptem pytał mnie o tę ksišżkę, wzdychałam, wlepiałam w niego oczy i wyznawałam mu, co przeważnie wiedział, że to tatuœ napisał, że nie wolno jej sprzedawać, że ja akurat mam dwa egzemplarze swoje, że jeden mu sprzedam, ale że nie przeprowadzę pieniędzy przez kasę, bo to nasza prywatna transakcja na lewo. To było oczywiœcie kłamstwo, pienišdze do kasy wpłacałam, ale w razie wpadki ja tylko byłabym odpowiedzialna. Trzeba powiedzieć, że biegłam tam na Mazowieckš do księgarni zawsze z nowš ciekawoœciš ludzi, którzy przyjdš, spraw, które się będš tego dnia rozwijać, rozmów i atmosfery, zapachu, widoku malarstwa, które powoli zaczęło mnie z dawnš siłš zachwycać po tej œmierci pamięci, którš był wybuch wojny, oblężenie i rok po nich. Po dawnemu beczałam w nocy na myœl nagłš przy obudzeniu o tym, co się z nami stało. Ta myœl nieustanna, nawet we œnie, zjawiała się na moment przed obudzeniem i czyhała, żeby wyskoczyć jako pierwsza i napełnić pamięć rozpaczš. Ale dzień był tak wypełniony nieustannymi zabiegami o wszystko, pracš w księgarni, wœciekłoœciš na Niemców, nowymi dla mnie sprawami małżeństwa, czekaniem na jakšœ jaœniejszš wiadomoœć, nie wiadomo skšd majšcš nadejœć - że dopiero wieczorem schodziliœmy się w domu. Czasem nie było œwiatła i wtedy przy lampie karbidowej Bronek czytał nam głoœno "Trylogię", mama stawiała pasjansa, a ja robiłam na drutach swetry dla mamy albo dla Bronka. Bronka bardzo kochałam i pewnie z miłoœci zrobiłam mu w swetrze rękawy dwa razy dłuższe niż ręka. Ale on nie dał ich spruć, tylko odwijał z powrotem aż po pachy. Taka lampa karbidowa była w życiu rodzinnym miłym, ważnym, ale nieobliczalnym stworzeniem. Cicho mruczała, wydawała dziwny, ale nie niemiły zapaszek, doœć jasno œwieciła, ale mogła nagle wybuchnšć i o tym nie można było zapominać. Mrozy trwały przez całe tygodnie, aż w końcu ktoœ poradził nam, żeby sobie sprawić piecyki trocinowe. Był to duży bęben blaszany wysokoœci ponad metr z popielnikiem i rurš wpuszczonš do wentylatora w œcianie. Stał gdziekolwiek, na niewysokich nóżkach. W œrodku tego bębna umocowywało się blaszanš rurę z ršczkš u góry. Dookoła rury wsypywało się parę kubłów trocin, twardo je ubijajšc drewnianym klocem i trochę trociny skrapiajšc. Potem wycišgało się ze œrodka rurę, po której zostawał w ubitych trocinach okršgły luft. Wystarczyło od dołu zapalić kawałek gazety, aby trociny wokół luftu zatliły się i przez 24 godziny piecyk siał rozkosznym ciepłem i œlicznym zapachem płonšcego drewna. A jeszcze na jego wierzchniej klapie stawiało się goršcš wodę, miednicę, parzyło się herbatę, a byli tacy, którzy całe obiady sobie na tym skarbie gotowali. Jeden taki stał w stołowym, jeden u mamy, a jeden u Bronka. Halinka uwielbiała w tych piecykach palić, ubijała z furiš trociny i przemawiała czule do ognia i "cugu". Paliło się też w wielkim kominku w salonie, czyli u Bronka, ale tylko kiedy przychodzili goœcie, dla szyku, mimo wszystko. Moc było wtedy u nas młodzieży, bo odnajdywali się koledzy Bronka z wojska i z wojny, moi niektórzy stareńcy, ale niewielu. Adam Zawadzki, mój kuzyn, zginšł w obronie Warszawy. Zygmunt Gosieniecki, wzięty do niewoli przez bolszewików, został wywieziony gdzieœ na wschód, inni zaginęli, inni odzywali się powoli z obozów jenieckich. Zginšł także Andrzej Rubinroth, kochany kolega. Œmierć stoi koło nas tak blisko - codziennie znajome nazwisko zatrzymuje nas na moment, umarł Jan Lorentowicz, mój opiekun prawny, umarł Kazimierz Przerwa-Tetmajer, umarł profesor Kot Krzeczkowski. Oddano go pani Romanie, połamanego na kawałki podczas badań w Gestapo, ale przynajmniej umarł w domu, przy swoich. Coraz zimniej, coraz okropniej. Żydom każš nosić gwiazdy na opaskach i zacieœniajš ich na niektórych tylko ulicach. Nie wolno piec ani sprzedawać białego pieczywa. Nie ma wody, bo z powodu mrozów pękajš rury. Marysia Skoczylasówna-Leszczyńska ma niedługo rodzić, ale na co to dziecištko tu przyjdzie, jak będzie się chować w tej rozpaczliwej sytuacji? Stefan Leszczyński wpada do księgarni co jakiœ czas, kupuje stertę ksišżek i cicho mówi mi: "Nie mów nic Marysi, ja to zaraz postawię na półce i powiem, że dawno kupione". Często widujemy się, jeœli mróz nie jest za wielki. Basia Lisowska sprzedaje jakieœ ciastka w "Caf‚ Clubie" na górze. Zaczęły się otwierać tu i ówdzie kawiarenki, gdzie rozmaite panie przynoszš swoje wypieki, najbardziej domowe i smakowite, wyrabiane z dawnych zapasów albo z produktów przywożonych spoza Warszawy. Przydziały na niemieckie kartki sš żadne. Trochę cukru, obrzydliwe powidła z buraków, jakiœ tłuszcz w znikomych iloœciach. Jedliœmy mało. Na obiady chodziłam do teœciów, tam spotykałam się z Bronkiem, który wracał z pracy póŸniej, a potem szliœmy do domu na Brzozowš. Przepadałam za doktorem Zielińskim, ale dziwnš nudš napełniała mnie moja cnotliwa i bogobojna teœciowa. Rozmawiałyœmy bez końca o cenach, kartkach, kuchcie- złodziejce, leniwym stróżu. Poprosiłam jš w końcu, żebym mogła coœ robić, czytać nie mogłam, bo to byłoby niegrzecznie, więc dostałam od niej do prucia jakšœ starš bundę myœliwskš doktora czy Bronka. Te kilka długich, nudnych godzin w œrodku dnia to była udręka. Z trudem opuszczałam księgarnię, żeby tam iœć, a jeszcze trudniej mi było, kiedy zaczęłam trochę malować. Zamieniałam się wtedy godzinami z którymœ z kolegów w księgarni i zostawałam rano w domu, chociaż zimno było stać przy ogromnym balkonie, przez który cišgnęło lodem od zamarzniętej Wisły i dalekich przestrzeni za niš. Malowałam wtedy sporo portretów. Paniš Polę Gojawiczyńskš, która mieszkała w oficynie naszego domu i którš lubiliœmy bardzo, mimo jej córki Wandzi. Portret był dobry, podobny, pani Pola siedziała z przechylonš na bok głowš i z nieodmiennym papierosem w palcach. Paliliœmy wtedy wszyscy, mama, Bronek, ja - nie można się było bez tego obyć. Jakiœ gdzieœ krzyk czy strzał, ktoœ biegnie - a wszyscy łapiš pudełka z papierosami, zapałki, czym prędzej zacišgajš się, a potem dopiero rozglšdajš się w sytuacji. Były wtedy jakieœ paskudne papierosy niemieckie - haudegeny albo m”ve, które kupowało się od handlarzy na ulicy. Ale najczęœciej paliliœmy papierosy robione w domu. Jedno pudełko z gilzami, drugie z tytoniem, maszynka z patyczkami do upychania i całymi wieczorami robiłam to dla całego otoczenia. Potem zaczęliœmy zamawiać te domowej roboty papierosy u pań, które przynosiły cały zapas na miesišc i tylko z tego żyły. Bibułka była doœć cienka, tekturowa tutka żółta, a tytoń jak tytoń, dał się palić, choć mówiło się, że nie jest to przedni turecki, a raczej tylny koński. Już zimš pojechaliœmy z Bronkiem do jego przyjaciół z wojska, młodych panów Sobańskich, do Guzowa. Obaj wyszli z wojny cało i mieszkali tam razem z ogromnš rodzinš, ojcem Feliksem, babkš i wielkš iloœciš sióstr. Œliczny pałac stał na wielkim trawniku, który cišgnšł się daleko, aż do alei wjazdowej. Opowiedziano nam tam, że podczas oblężenia Warszawy we wrzeœniu kwaterował w Guzowie sztab armii niemieckiej i mieszkał tu przez kilka dni Hitler. Zaraz za wielkim tarasem, na który wchodziło się z podjazdu dwoma skrzydłami pięknych schodów, była wielka, wysoka na dwa piętra sala jadalna. Dokoła stołu stały bardzo stare krzesła z prostymi wysokimi oparciami i obiciami z tłoczonej i barwionej skóry. Na oparciach był herb Sobańskich. Każdy z oficerów sztabu niemieckiego wycišł sobie na pamištkę taki herb brzytwš czy żyletkš, zostawiajšc w oparciu białe puste okienko. Kiedy zrobiło się zimno, z parku za pałacem, połšczonego z lasami, wyszły pod pałac, pod te schody, na wpół oswojone stada jeleni, łań i danieli. Były głodne, nie dokarmiono ich w porę tej zimy, więc podeszły do ludzi. Wtedy Niemcy wystawili na taras karabiny maszynowe i zapolowali z góry. Pewnego dnia przyszedł do pana Feliksa Sobańskiego wysoki rangš oficer, przedstawił mu się jako graf jakiœ tam i wywiódł w doskonałej francuszczyŸnie swoje pokrewieństwo z gospodarzem. Ubolewał nad fatalnš sytuacjš, w jakiej się obaj znaleŸli, skarżył się na niski poziom umysłowy swoich kolegów, na swoje osamotnienie, i prosił o pozwolenie odwiedzenia kuzyna od czasu do czasu. Pan Sobański niechętnie zgodził się na wizyty niemieckiego intelektualisty, ale trudno było odmówić. Goœć, zawsze po francusku, opowiadał o swoich zainteresowaniach i zbiorach. Były to stare szkła, pasja jego życia. Państwo Sobańscy mieli także swoje zbiory, które Niemiec z zachwytem i znawstwem oglšdał. Pewnego dnia zapytał, czy mógłby na pamištkę tej znajomoœci wzišć sobie jednš sztukę z serwantki. Pan Sobański zesztywniał i zimno powiedział, że w sytuacji, w jakiej się znajdujš, nie może przeszkodzić goœciowi, zwycięzcy, w zabraniu nawet całej kolekcji. Oficer podziękował i prędko sprowadził paki, trociny, wiórki, żołnierzy do pakowania, i zabrał wszystko co do jednej sztuki. Przyjechaliœmy do tego z lekka ogołoconego pałacu, za to pełnego rodziny, kuzynów, dalszych krewnych i rozmaitych bezdomnych osób z Warszawy. Trzeba powiedzieć, że były to same bardzo piękne nazwiska. Bronek miał dla nich wygłosić swój odczyt "Anglia a Polska", więc zjechało się z tej okazji jeszcze więcej goœci. Było już popołudnie, ale wszyscy czekali na księcia Janusza Radziwiłła, który miał przyjechać z niedalekiego Nieborowa. Popatrywaliœmy cišgle w dalekš, coraz bardziej niebieskš zimowš perspektywę wjazdowej alei. Wreszcie zobaczyliœmy lecšce niš sanie. Okršżyły wielki podjazd i stanęły przed tarasem, konie posiwiałe od mrozu szarpały głowami. Służšcy zeskoczyli z sań i odrzucili wielkš skórę wilczš, przypiętš do poręczy. Ksišżę Janusz Radziwiłł wyskoczył z sań, wbiegł na schody i wszedł szybko przez wielkie, szklane, otwarte przed nim drzwi razem z kłębem mroŸnego powietrza. Miał wielkš okršgłš futrzanš czapę, rozwiane długie do ziemi futro, mufkę na rzemieniu, zwisajšcš luŸno na brzuchu, i miękkie wysokie buty. Przebiegł między dwoma szeregami oczekujšcych go, machajšc rękš w przepraszajšcym za spóŸnienie geœcie, z miłym uœmiechem i słowami tłumaczenia. Miałam wtedy przez chwilę bardzo dziwne uczucie, sama do siebie powiedziałam: "Oto widziałaœ scenę z "Popiołów", obraz z przeszłoœci, ostatnie mgnienie kończšcej się epoki, widok, który nigdy się już nie powtórzy, polski czas miniony, ta aleja, konie, sanie, ta piękna polska osoba". Zostaliœmy w Guzowie kilka dni, ale potem mniej nam się tam już podobało, bo wieczorem tańczyło się, a my oboje obiecaliœmy sobie, że przez czas wojny nie będziemy brali udziału w żadnych zabawach. Tylko pojechaliœmy parę razy konno, co było prawdziwym szczęœciem. Zresztš nie można mieć pretensji o te tańce, tyle tam było młodzieży. Na Nowym Œwiecie w niskich domkach naprzeciwko Œwiętokrzyskiej otwarto biuro rekrutacji ludnoœci polskiej na roboty do Niemiec. Nikogo się tam nie widzi. Nad wejœciem biegnie wielki napis: "JedŸcie z nami do Niemiec". Prędko ktoœ przemalował słowo "z nami" na "sami". Coraz więcej aresztowań. Niemcy robiš na ulicach obławy na ludzi, wielka taka łapanka była na ZjeŸdzie podczas okropnego mrozu. Wermacht zamyka wyloty ulic na pewnym odcinku i pcha zatrzymanych ludzi do bud, krytych brezentem. Gdzie ich wiozš? Na nasze podwórze przyszła grupka dzieci i œpiewała balladę o Warszawie: Dnia pierwszego wrzeœnia Roku pamiętnego Napadł wróg na Polskę Z nieba wysokiego. Najwięcej się zawzišł Na naszš Warszawę. O Warszawo biedna, Tyœ jest miasto krwawe. Byłaœ kiedyœ piękna, Wielka i wspaniała, Dzisiaj z ciebie kupa Gruzów pozostała. Lecš bomby z nieba Od wieczora do dnia, Nie ma kropli wody Do gaszenia ognia. Domy popalone, Szpitale zburzone, Gdzie się majš podziać Ludzie poranione. Takeœ się broniła Przez cztery tygodnie, Pomœci Pan Bóg kiedyœ Takš strasznš zbrodnię. Nie bójcie się ludzie, Z nami łaska boża, Odbudujem Polskę Od morza do morza. Była to pieœń najbardziej popularna wtedy w Warszawie. Chodziły i większe orkiestry, które grały piosenki wojskowe i często "Warszawiankę", a ludzie płakali. Spotkała mnie pewnego razu okropna rzecz. Jedenastego listopada byłam po południu, już o zmierzchu, przy Grobie Nieznanego Żołnierza na placu Saskim. Stali tam ludzie, stawiali œwieczki, kładli jakieœ zielone gałšzki. Wracałam przez Traugutta do Krakowskiego Przedmieœcia. W połowie ulicy przyczepił się do mnie oficer niemiecki, mówił dobrze i dużo po francusku o swojej samotnoœci i tym podobne. Szłam coraz szybciej i ogarnęła mnie taka wœciekłoœć i rozpacz, że zaczęłam płakać coraz głoœniej, aż wreszcie odwróciłam się i płaczšc trzasnęłam go pięœciami w ten znienawidzony mundur, sztywny pod płaszczem od orderów. Ale odszedł, a ja płakałam aż do Brzozowej ulicy, jakby mnie ktoœ jakšœ ohydš umazał. Jak to się długo da wytrzymać, jak znosić myœl o bliskich w więzieniu albo o tych, którzy nagle znikli i nic się o nich nie wie, tak straszna iloœć ludzi w obozach, co dzień nowe aresztowania, rewizje. W księgarni cišgle nowe, tajemne sprawy, o których ja wiem, ale mama nie, i słusznie, bo ona jest odpowiedzialna za nas wszystkich. Każdy z pracowników ma coœ do przechowania, ukrycia, dostarczenia, a księgarnia to nie dom i pełno tu zakamarków, szuflad, teczek, półek pod samym sufitem. Wszędzie coœ leży, czego nie należy ruszać, chyba żeby przyszła pani w szarym palcie i zielonym berecie, której zaraz należy to dać. Zaczęli się pokazywać w księgarni pierwsi prowokatorzy. Przeważnie bladzi, kroœciaci młodzieńcy, z paczkš pod pachš, zawiniętš w gazetę. Po cichu i w kšcie mówili nam, że majš do sprzedania jeden z tych trzech tytułów: "Wiatr od morza", "Na tropach Smętka" albo "Ziemia gromadzi prochy". Że potrzebujš pieniędzy, więc wzięli tę ksišżkę po cichu z domowej biblioteki. Braliœmy wtedy chłopczynę za ramię i podprowadzajšc go do drzwi, mówiliœmy dobrotliwie: "Niech pan zaraz idzie na most Poniatowskiego i wrzuci to do Wisły, to bardzo niebezpieczne nosić się z czymœ takim. Tego nie wolno sprzedawać ani kupować". Oczywiœcie ze znajomych pewnych ršk kupowaliœmy te ksišżki doœć często. Naloty na księgarnie, polskie księgarnie w Warszawie, kontrole i rewizje odbywały się przynajmniej raz w miesišcu. Dietrich, Grundman albo Kostrzewa, trzy psy z Propaganda AMT, wpadały, szukajšc zakazanych autorów, map czy publikacji przez nich skreœlonych. Pan Nikodemski, a czasem mama wzywani byli do pałacu Brhla, co zawsze mogło skończyć się Ÿle. W zależnoœci od tego, w jakiej przypuszczalnie sprawie jest wezwanie, szedł Nikodemski, który znał doskonale niemiecki i umiał się wykręcać i wykłócać, albo mama, nie znajšca ani słowa, nie odpowiadajšca na żadne wrzaski, potrzšsajšca tylko głowš ze smutkiem. Trzeba było ukryć sporo rzeczy w drukarni na Starym Mieœcie. Przede wszystkim matryce, a poza tym maszyny drukarskie i papier, bele wspaniałego papieru, sprowadzanego jeszcze przed wojnš przez Jakuba Mortkowicza. Częœć tego papieru szła do podziemnych drukarni, które powstawały coraz gęœciej. Postanowione zostało, że parter drukarni wynajmie się Spółdzielni "Ład". Potrzebowali oni składu na drzewo, wielkie suche bale pięknego drewna, przeznaczone na meble ładowskie, wielkie iloœci materiałów i tkanin obiciowych i gotowe już meble. Cały ten majdan wniesiony został i rozstawiony tak, żeby jak najmniej widać było maszyny i papier. To był parter. Na pierwszym piętrze mieszkał pan Nikodemski i woŸny z księgarni, Pliwka z rodzinš, a wyżej już były składy ksišżek i krudów, skšd czerpało się zapasy do księgarni, legalne i nielegalne. Co dzień mały dwukołowy wózeczek pchany przez drugiego woŸnego, Michała, przywoził do pakamery księgarni potrzebne ksišżki. Zaczęłam trochę przynosić swoje obrazy do księgarni, ale czekałam na lato, żeby zabrać się do pejzażu i kwiatów. To lato, pierwsze wojenne lato, znów trudna do wyobrażenia sprawa. W Konstancinie pełno Niemców, wybrali sobie to miejsce na mieszkania. Cała Królewska Góra ogrodzona, a i w samym Konstancinie mieszka Leist i pełnomocnik wojskowy gubernator Fischer. Pierwszy mieszka w willi państwa Krausharów "Słoneczna" na Batorego, a drugi w tej pięknej rezydencji państwa Wertheimów, gdzie miały tak dobrze być ukryte rękopisy. Już właœcicieli nie ma na œwiecie. Nasz dom został tymczasem wytargowany przez Władka Sochę. Kiedy komendant, Niemiec, przyszedł oglšdać cały dom, zachwycił się reprodukcjš "Obrzędów" Zosi Stryjeńskiej wiszšcš w hallu na górze. Władek Socha zdjšł obraz ze œciany i powtarzajšc bez przerwy: "oryginal, oryginal" - wręczył Niemcowi, który uszczęœliwiony zwolnił dom z rekwizycji. Więc lato czekało nas w domu i wœród przyjaciół, to jedno było dobre, o ile piorun nie strzeli w nas wczeœniej z którejœ strony. Bronek zaczšł znikać z domu i nie chciał nigdy powiedzieć, gdzie idzie. Było to niepokojšce i nieznoœne, a ja byłam na tyle głupia, że podejrzewałam go o najobrzydliwsze zdrady. Wreszcie wyœledziłam, że chodzi bardzo niedaleko, na sšsiedniš klatkę schodowš, do sšsiadujšcego z naszym mieszkania na Brzozowej. Wcale nie uspokojona, wydusiłam z niego wreszcie, że nie ma tam żadnej cudownej kobiety, tylko rotmistrz Pierwszego Pułku Szwoleżerów, u którego odbywajš się spotkania młodych oficerów, Bronka kolegów, œcišganych przez tego rotmistrza Czyhiryna i wišzanych w pewne tajne jednostki wojskowe. Na wszelki wypadek zmusiłam Bronka, aby zaprosił się tam kiedyœ wraz ze mnš na herbatkę, żeby tym państwu złożyć sšsiedzkš wizytę. To uspokoiło mnie zupełnie, pan był miły, miał piękne oczy i hodował kanarki, a pani nie zwróciła mojej uwagi. Więcej tam nie byłam, każde z nas miało w końcu swoje zajęcia bardziej lub mniej jawne. Zaczęłam pracować w RGO przy rozdawaniu żywnoœci potrzebujšcym mieszkańcom Starego Miasta. Ten punkt znajdował się na rogu placu Zamkowego i Œwiętojańskiej w kamienicy Koœcielskich. Praca była monotonna, godzinami rozlewałam zupę, bo byłam od zupy. Wielkš warzšchwiš nalewałam na talerz dwa razy - raz z dołu gęste, raz z wierzchu rzadkie. Dopiero teraz dochodzš do nas wiadomoœci albo szczegóły œmierci ludzi znajomych i bliskich. Wyjštkowo tragiczna i żałosna była wiadomoœć o samobójstwie Witkacego. Gdzieœ w lasach, w leœniczówce, kiedy dowiedział się o wkroczeniu do Polski Sowietów i znał postępy armii niemieckiej, poczuł się w tych kleszczach tak nie do zniesienia zgnieciony, że to było jedyne dla niego wyjœcie, jedyny ratunek. Tego dramatu jego szalona wyobraŸnia nie zdołała objšć ani przetrzymać. Œmierci zjawiajš się w naszych dniach wstrzšsem i zaraz zapadajš gdzieœ, chyba, strach powiedzieć - zapominamy o nich, bo idš już inne straszne sprawy, musi dla nich być w naszych głowach i nerwach, i sercach nowe miejsce, inaczej nie dałoby się zachować, i tak już niepełnej, normalnoœci. A musimy o niš dbać. Hanka Mickiewiczowa zobaczyła kiedyœ, że mam umalowane usta i paznokcie i bluznęła na mnie falš pogardliwych wymówek. Naturalnie pokłóciłyœmy się zaraz, jak zawsze, pryncypialnie i nieustępliwie. Kochana Haneczka, zawsze wzbudzała we mnie chęć wywołania jakiejœ zasadniczej awantury. Dawniej kłóciłyœmy się o Piłsudskiego, a nawet w czasach szkolnych kończyło się to bójkš. Teraz ona uważała, że malowanie paznokci w tych czasach jest niedopuszczalne, a ja przeciwnie, chciałam się trzymać resztek normalnoœci. Wydawało mi się, że trzeba się starannie ubierać wychodzšc na ulicę, a nawet, wstyd to przyznać, perfumy, które miałam zawsze przed wojnš, teraz wydzielałam sobie po kropli przed wyjœciem z domu, bo ten zapach, tak mój i prywatny, chronił mnie jakoœ przed strasznym i obco- nowym œwiatem. Wracałam czasem do domu, kiedy zapomniałam tego pachnšcego, niewidocznego, obronnego pancerza. Po prostu mniej się bałam Niemców, majšc koło siebie ten zapach znajomy, ciepły i pewny. Nazywały się te perfumy "Un Air Embaum‚" firmy Rigeaud, bardzo starej i trochę niemodnej. Nie bardzo miałam czas na jakiekolwiek przyjemniejsze chwile poza wieczornymi posiedzeniami w stołowym, spotkaniami z przyjaciółmi czy czasem spacerem z nowym mężem po zawalonych ulicach, na których przy powoli odgrzebywanych chodnikach otwierały się w zachowanych parterach sklepiki, a na samych chodnikach trwał od rana do godziny policyjnej burzliwy, przedziwny i interesujšcy handel wszystkim możliwym. Zawsze uwielbiałam targi i bazary i chociaż te nasze obecne warszawskie targi były wynikiem ogólnej katastrofy, to przycišgały zawsze jednakowo. Czasem, czasem wchodziliœmy do "Caf‚ Clubu" na pierwsze piętro, gdzie została otwarta kawiarnia z dosyć dobrš kawš - "Bohema". Basia Lisowska, Hanka Jaraczówna, znakomity Mariusz Maszyński podawali tam tę kawę, a Regamey i Maklakiewicz grali miłe melodyjki; Bogucki i jego żona Godlewska, Zosia Sykulska- Szancerowa i inne osoby œpiewały stare piosenki. Były tam także dwie panie, aktorki, matka i córka. Ta czarujšca córka poznała gdzieœ jakimœ trafem cudnej urody gestapowca. Opowiadali jej koledzy z "Bohemy", że była coraz smutniejsza, cišgle płakała, skarżyła się rozpaczliwie, że go kocha, a on jš, że on jš biedaczkę obdarowuje częœciami złotego zamkowego serwisu, a wszyscy patrzyli na tę rozpacz z obrzydzeniem. Rozterka dziewczyny trwała parę miesięcy, aż spakowała pewnie te prezenty i wyjechała z ukochanym do Rzeszy. I słuch po niej zaginšł. Występowała tam także pewna tłustawa blondyna œpiewajšca ospale, z przymkniętymi oczami hiszpański tekst: Ja jestem z Barcelony, Temperament mam szalony, Carmen ol‚! Patrzyliœmy na niš z zachwytem. Przy "Carmen olŠ" podnosiła nad głowš powoli zgiętš rękę i tak zamierała. Kiedyœ siedziałyœmy przy stoliku, mama, Basia, ja i pani Życka, znajoma Basi. Ta pani opowiadała nam szalenie długo swoje piekło oblężeniowe, bo każdy miał wtedy na końcu języka tę najstraszniejszš swojš historię i na opowiadaniu jej opierały się przeważnie rozmowy towarzyskie. My z Bronkiem, którzy uważaliœmy nasze historie wrzeœniowe za najstraszniejsze, nazywaliœmy te opowiadania: "piekłoœmy przeszli, na słomieœmy spali". Ale nie było w tym racji, bo wszystkie te przeżycia były na pewno straszne. Więc pani Życka, która nie miała daru lapidarnego formułowania zdań i zamykania ich pointš, opowiadała historię ataku woreczka żółciowego swojego męża, kiedy właœnie Niemcy bombardowali Œródmieœcie, a nie było innego sposobu wywiezienia chorego, jak na wozie z kapustš. Historia cierpień męża i własnych na tej kapuœcie zabrała pani Życkiej tyle czasu, że zauważyłam z niepokojem bezmiernie czułe i wzruszone oczy mamy wpatrzone w paniš Życkš. Mama, wiedziałam o tym, potrafiła wyłšczyć się zupełnie, nie odbierajšc rozmówcy ani na chwilę uczucia, że jest słuchany z największym przejęciem. Kiedy ostatecznie pani Życka dowiozła na tej furze chorego męża aż do Rembertowa i zamilkła, mama powiedziała ciepło: "Biedna kobieta, tyle się nacierpiała, ale teraz, mam nadzieję, już ten woreczek żółciowy jej nie dokucza?" Działy się potem z Basiš i ze mnš rzeczy nie do opisania. W tych strasznych czasach, które na nas teraz przyszły, ze wstydem zauważyłam, że czasami napada mnie ochota nie do opanowania wyœmiania się, naœmiania się za to wszystko, œmiechu aż do gardła, bez powstrzymania. Potrzebny był mi ten œmiech jak woda przy pragnieniu, jak witamina. Zwłaszcza że skupiały się ze sobš, zbijały w jedno - okropnoœć i œmiesznoœć, bzdura i koszmar. Na pewno nie był to nerwowy chichot z niczego, ale reakcja na te czasy i potrzeba organizmu. Chodziliœmy często do pani Romany Krzeczkowskiej, gdzie nadal schodziło się sporo ludzi. Pani Romana była wysoka, ciężkawa, z siwym koczkiem skręconych włosów i œlicznym w mowie głosem, z tym pięknie wymawianym "ł". Bywali u niej państwo Kołodziejscy, pani Zofia Małynicz, szczupła, zgrabna i bardzo "dama", młody Jan Ekier i jego żona Danuta Szaflarska - ładni oboje i bardzo, jak my, przywišzani do pani Romany. Ekier grał, ja bardzo lubiłam, kiedy grał Mozarta albo Bacha, a o wiele mniej, kiedy zmieniał repertuar na romantyków, chyba z tym się już człowiek rodzi, tak jak babcia urodziła się szopenistkš. Muzyka była nam wtedy bardzo potrzebna. Miałyœmy dobry patefon i ładnš kolekcję płyt, bardzo dużo muzyki hiszpańskiej, Granadosa zwłaszcza i Albeniza, a także muzyki ludowej hiszpańskiej, mama te płyty przywiozła jeszcze z Hiszpanii. Te wieczory z muzykš bardzo były ważne, czekało się na nie. Godzina policyjna zamykała nas w domu, czasem z goœćmi, którzy by już nie zdšżyli do siebie. Często nocowała ciotka Aniela i wtedy namawialiœmy jš na deklamacje wierszy, z którymi występowała w ubiegłym stuleciu na wieczorkach artystycznych w Siedlcach, urzšdzanych przez tę olbrzymiš, rozgałęzionš masę krewnych, powinowatych, przyjaciół i znajomych, w Siedlcach i okolicy zamieszkałych. Anielcia była "utalentowana", miała doskonałš pamięć, swadę, dowcip i temperament i wybierała się nieodwołalnie do teatru. Toteż chcšc nie chcšc pozwalano jej już deklamować wiersze bardziej odważne, a nawet frywolne, takie jak ten, który zaczynał się tak: Z wšsikami wielka bieda, Lecz bez wšsów żyć się nie da. Potem było mnóstwo figlarnych stwierdzeń, a kończyło się to tak: Z mężczyznami wielka bieda, Lecz bez mężczyzn żyć się nie da. Był także inny wiersz, który zaczynał się zagadkowo: Że wachlarz u Hiszpanki Jest zabójczš broniš - Powiedział Disraeli - Czasem każde z nas deklamowało jakiœ wiersz, a reszta musiała zgadywać, co to takiego. Lubiliœmy ogromnie te wieczorne zabawy, czasem urozmaicone jeszcze "awanturami" ciotki Anieli. Ona miała niektóre swoje przekonania o niezłomnej sile i dużo rzeczy w nas jš złoœciło. Mówiła do Bronka i do mnie: "Imperia rozpadajš się, granice pękajš, Europa ginie, a oni ręce myjš". Istotnie, pod wpływem moich teœciów i Bronka-higienisty wystrzegałam się przez pewien czas wszelkich mikrobów i wirusów z wielkš starannoœciš. Ale przeszło mi to, kiedy znalazłam na schodach człowieka nieprzytomnego z goršczki i starałam się go podnieœć, posadzić, zaprowadziłam go do Deca, a on wyrzucił go za drzwi i zawiadomił pogotowie, bo okazało się, że roiło się na tym biednym od wszy i że to był istotnie tyfus, którym straszyli nas Niemcy na każdym kroku. Bali się tego tyfusu plamistego panicznie. Były wypadki, że ludzie obawiajšcy się rewizji przylepiali sobie na drzwiach fikcyjne zawiadomienia o tej chorobie w domu i to ich nieŸle chroniło. Trwajš od doœć dawna łapanki na ulicach. To sš polowania na ludzi, zwyczajne polowania. Widziałam dwa. Szłam Krakowskim Przedmieœciem i kiedy dochodziłam do Trębackiej, jakiœ człowiek złapał mnie za rękaw i wcišgnšł do bramy po kilku schodkach. Stałam tam na zewnštrz drzwi i widziałam wyskakujšcych z bud Niemców, biegiem zamykajšcych wyjœcia ulic Trębackiej i Koziej, przecinajšcych kordonem jezdnie przy pomniku Mickiewicza i dalej przy "Bristolu". Ludzie zamknięci w tym kwadracie uciekali i zawracali, próbowali przebiec w stronę Dziekanki i dostać się do Karmelitów. Zaganiani wrzaskiem i psami stawali wreszcie zbitš grupkš i, wpychani do bud przez odwalone z tyłu klapy, odjeżdżali stojšc w ciemnej przestrzeni pod plandekš, œwiecšc białymi twarzami. Drugš łapankę zobaczyłam idšc Królewskš do Krakowskiego. Patrzyłam na œlicznš fasadę Wizytek, widocznš przez ledwo rozwijajšce się listki starych lip, które jeszcze koœcioła nie zasłaniały, a tylko dodawały mu miękkoœci jak widziane przez zielony muœlin. Właœnie myœlałam, że można by malować tak przemglony na zielono koœciół, z czarnymi pniami drzew, najbardziej wyraŸnymi w tym widoku. Nagle zobaczyłam szeregi pustych bud ustawionych w kwadrat, było ich kilkadziesišt. Niemcy zamykali jezdnie, leciał stamtšd od razu ten szczekajšcy wrzask, pojedyncze strzały, warkot motorów. Ludzie z rękami na głowach stali nieruchomo i czekali na swojš kolej przy budach, a brzegami tej przestrzeni odbywała się pogoń, łowienie, poœcig uciekajšcych i zaganianie ich do œrodka kotła. Ja z innymi osobami wpadłam na klatkę schodowš domu na rogu Królewskiej i Krakowskiego i do jakiegoœ mieszkania, gdzie był balkon. Właœciciele mieszkania błagali, żeby na balkon nie wychodzić, bo œcišgnie się strzały, ale staliœmy tam i patrzyli na ten straszny, nieopisanie straszny i haniebny widok. Wiosenny, chłodny wiatr przynosił zapach rozwijajšcych się liœci. Niemcy ruszyli na zachód. Czytamy w gazetach o okrucieństwach podczas przemarszu przez Belgię, powtarza się historia z Wielkiej Wojny. Belgia skapitulowała, Norwegia zawładnięta, Niemcy zbliżajš się do Paryża, co się to dzieje? Ale jest w tym wszystkim jakaœ kropla, jakieœ ziarno żałosnej radoœci, nie, nie radoœci, ale uspokojenia, że w końcu nie tylko my, że widać nikt się im w tej chwili oprzeć nie może. Wracajšc do domu, wstępuję zawsze do malutkiego sklepiku na Œwiętojańskiej, zaraz za Jezuitami. Właœcicielkš jest pani Rucińska, baba jak piec, z ogromnym brzuchem. Ma w swoim sklepiku ogórki kwaszone, kapustę w beczkach, jakieœ podejrzane cukierki, jabłka i wszystkie najœwieższe wiadomoœci polityczne z całego œwiata, z całej Polski, z Warszawy i całej Œwiętojańskiej. Ja też mam zawsze swoje, bo wracajšc do domu zachodzę codziennie do państwa Chowańczaków, właœcicieli firmy futrzarskiej na Krakowskim, w skrzydle pałacu Potockich. Tam w otchłaniach i zakamarkach magazynów i przechowalni futer ukryte zostało radio, przy którym dyżuruje kolejno cała rodzina państwa Chowańczaków, rodzice i dzieci. Więc z babš Rucińskš wymieniamy i sprawdzamy co dzień nasze wiadomoœci. Ale pewnego dnia wchodzšc do niej widzę tuż za progiem rozcišgnięte na ziemi jej olbrzymie ciało, wielki brzuch w niebieskim fartuchu i przewrócone oczy. Cucę jš jak mogę wodš sodowš z syfonu. Otwiera wreszcie przytomne spojrzenie i z najgłębszš rozpaczš mówi: "Pani, Francja skapitulowała". Kiedyœ, zaraz po wejœciu Niemców, kiedy zaczęłam dopiero chodzić po Warszawie, miałam na placu Zamkowym zupełnie fizyczne uczucie zacišgania się nad mojš głowš żelaznej klapy, która, wiedziałam to, pozostanie nade mnš tak długo, jak długo zostanš tu Niemcy. Teraz, po upadku Francji, ta żelazna przykrywa zacisnęła się już do ostatka. Kiedy powiedziałam o tym w domu, mama podniosła ręce i zaplotła je z tyłu głowy, w tym wiecznym jej, bezwiednym geœcie rozpaczy, i tak spacerowała bez słowa wiele godzin przez ciemny korytarz, stołowy, przedpokój i z powrotem. Było tego dnia i następnych bardzo dużo samobójstw. Kolega Bronka z Grudzišdza i z wojska, młody pan Nakonecznikow-Klukowski, okazał się konfidentem Gestapo. To lato jest ciężkie, rozpaczliwie ciężkie do przeżycia. Toczy się nieustajšca bitwa powietrzna nad Londynem. Cóż myœleć teraz o muzeach, które tam sš, o ludziach bliskich, kiedy grozi nam stojšca na wprost Anglii armia Hitlera. Jeœli się ruszy i przejdzie Kanał, będzie to koniec naszego œwiata i nieodwołalny koniec nas wszystkich, każdy dzień może być naszym dniem ostatnim. A tu obok setki tysięcy Żydów zamykajš za murami, nam odbierajš prawo do spokojnej godziny w dzień i snu bez koszmarów w nocy, zabijajš nam przyjaciół, zostawiajšc nas jeszcze dziœ przy życiu, na jak długo? Już rok mija od poczštku wojny. Nasz dom w Konstancinie zajęty przez kwaterunek wojskowy niemiecki. Meble, obrazy, wszystko rozniesione po znajomych, którzy tam jeszcze mieszkajš. Panie Machleid i Herse wzięły do siebie obrazy, portrety ojca, te szeœć œlicznych Stanisławskiego pejzaży, a lżejsze meble złożone sš u państwa Pratkowskich i w przybudówce willi "Moja". U nas pobudowane dwupiętrowe prycze drewniane pod sam sufit w każdym pokoju. Władek Socha pilnuje jak może. Każš mu ršbać brzozy w ogrodzie do palenia w piecach w zimie. Kiedy daje nam znać, że jakiœ kolejny oddział odszedł z domu - jedziemy tam zaraz wszyscy troje i szorujemy kwasem solnym łazienkę i wychodki, jakby to mogło zetrzeć œlad Niemców choć trochę. W œrodku zimy jedziemy tam znów i widzimy ze zgrozš, że wyrwana jest drewniana szafa w murze na przedstrychu. Przed wyjazdem stšd, rok temu, mama wyjęła jednš z szerokich desek w plecach tej szafy i wrzuciła między te deski a mur, wpuœciła tam pionowo czerwonš safianowš teczkę, w której były 734 listy ojca do niej. Nikt ich nigdy nie czytał poza paniš Janinš Mortkowiczowš. Tylko jej mama je pokazała. Pani Janina powiedziała kiedyœ do mnie: "Nigdy twój ojciec nic piękniejszego nie napisał". Wydawało się, że ta szafa, na głucho umocowana w murze, będzie dobrš osłonš dla teczki z listami. Teraz ziała w tym miejscu pusta przestrzeń, a listy posłużyły za podpałkę do pieców. Mama powiedziała: "To jest największa strata w moim życiu. Ale Niemcy zrobili za mnie tę strasznš robotę". Ta druga zima dla nas samych jest może fizycznie, materialnie łatwiejsza, bo dzięki piecykom trocinowym nie marzniemy tak, a okna i balkony sensownie sš opatrzone. Aprowizacja kuchni dzięki cudownie rozwijajšcej się instytucji szmuglerów jest o wiele łatwiejsza. Mamy mięso, mleko, jaja i jarzyny. Wszystko to przyjeżdża pocišgami z bliższych i dalszych okolic. Bez tych ludzi przywożšcych do miasta codziennie, w mróz, deszcz, przy nieustannej walce z polujšcymi na nich Niemcami, żywnoœć, Warszawa musiałaby zginšć z głodu. Sš to baby i chłopy dzielne i sprytne, dla których nie jest to tylko sprawa zarobku. To jest także jakaœ gra, w której wyobraŸnia, odwaga i dowcip dajš im przewagę nad bahnschutzami obstawiajšcymi dworce, tory i wyjœcia ze stacji. Każda jazda do miasta z towarem jest loteriš, a sposobów wygrania, wyprowadzenia w pole Niemców, wymknięcia się z łapanki jest nieskończona iloœć. Na Dworcu Wschodnim Niemcy polowali na ludzi z towarem, z psami. Te psy niemieckie, wielkie owczarki alzackie, płowe od spodu, a siodłate czarno, z otwartymi pyskami, ziejšce na krótkich pejczach, na zawsze już nie pozwolš lubić tej rasy. Kiedy pocišg zimowym œwitem zajechał na Dworzec Gdański, a czarni bahnschutze z psami ciasno obstawili perony, z wagonów najpierw wysiedli mężczyŸni z walizkami. W natychmiast powstałym tumulcie, wrzasku i szczekaniu, mężczyŸni nagle wszyscy otworzyli walizki. A z walizek wyskoczyła chmara uwięzionych tam kotów. Koty rzuciły się do ucieczki, a psy niemieckie za nimi. Za psami pognali bahnschutze, a wtedy z wagonów wysypały się baby z towarem i bezpiecznie przez tory na przełaj przedostały się do miasta. Kiedy Niemcy wsiadali do pocišgu wczeœniej i tam rewidowali ludzi, mogli się natknšć na bardzo grubš i starš kobietę, owiniętš i okutanš w chusty, podtrzymywanš przez licznš rodzinę. Ta nieruchomo siedzšca kobieta, bardzo chora, jak zapewniała rodzina, była wieziona do szpitala. Niemcy bardzo bali się chorób, więc dali spokój babie, która wywleczona na stacji z wagonu, przeniesiona została na czekajšcš rikszę. Ta chora krewna była ogromnym zarżniętym wieprzem, ubranym w kiecki i chusty. Baby wszystkie były bardzo grube, bo ciasno zawsze pookładane słoninš, szynkami i opasane kiełbasami. Przywożono też bimber, potem sprzedawany z koszyka na ulicy. Opowiadano o takim ulicznym sprzedawcy bimbru, monotonnie półgłosem zachwalajšcym swój towar i cenę. Nagle na murze za jego plecami rozlepiono nowe zarzšdzenie, jedno z tysišca, zabraniajšce pod karš œmierci sprzedaży bimbru. Handlarz obejrzał się, przeczytał, poprawił na swoim stołeczku i zaczšł od nowa swoje: "Bimber sprzedaję, bimber" - podnoszšc cenę o kilkadziesišt złotych na litrze. Wkalkulował po prostu tę karę œmierci w cenę, nie przerywajšc handlu. Tych opowieœci było tyle, tyle dowcipów codziennie, tak cienkich, celnych, pomocnych, tak niewiele było nam trzeba, żeby porozumieć się z obcym człowiekiem na ulicy - spojrzeniem, uœmiechem, melodiš zagwizdanš przez kogoœ w tramwaju. Jazda tramwajem była niebezpieczna o tyle, że można było dostać się nagle w łapankę i wtedy czasem wygarniali wszystkich prosto do bud. Ale tramwajarze, motorniczowie na ogół uprzedzali jadšcych o niebezpieczeństwie i stawali albo hamowali, żeby można było wyskoczyć w porę. Tłok był zwykle w tramwajach wielki. Opowiadano o młodym człowieku, który œciœnięty tak ciasno, że nie mógł się zupełnie ruszyć, zaczšł wołać rozpaczliwie: "Ludzie, nie pchajcie się, bo mi jajka pognieciecie, jajka wiozę!" Jajka były rzeczš cennš i trudno dostępnš, więc wszyscy się nim zainteresowali i chcieli je od niego kupić, ale on, odsapnšwszy, rozpišł watowanš kurteczkę i pokazał misternie pouczepiane wewnštrz granaty w sporej iloœci. Cały tramwaj razem z konduktorem uœmiał się setnie z udanego dowcipu. Konduktor jeŸdził w tramwaju, ale nie sprzedawał ani nie kontrolował biletów, bo jeŸdziło się prawie zawsze na gapę, a jeœli się już bilet miało, to wysiadajšc wręczało się go konduktorowi, a on sprzedawał ten bilet w nieskończonoœć następnym pasażerom. Dowiedzieliœmy się o nowym miejscu udręki. Po Szucha, Pawiaku, getcie, Palmirach, gdzie rozstrzelano Rataja, Niedziałkowskiego i tylu innych, teraz pojawiła się nowa groŸna nazwa. Ulica Skaryszewska, gdzie przywożono budami ludzi z łapanek i trzymano aż do wywiezienia z rampy pobliskiej kolei. W wielkim gmachu szkoły trzymano te tłumy w nieludzkich warunkach. Uciec stamtšd nie było można, a wyreklamować bardzo trudno. Niemcy zwalniali czasem za bardzo wysokie łapówki albo i wcale nie chcieli szukać w tym tłumie okreœlonej osoby. Czasem łatwiej było wyrwać się w pierwszym momencie po złapaniu, jeszcze przed wepchnięciem do budy. Łapaczami byli żołnierze Wehrmachtu, którzy brali okup. My z Basiš Lisowskš kupiłyœmy sobie fałszywe pierœcionki z ogromnymi brylantami, ładnie nawet zrobione, i nosiłyœmy je stale, żeby w razie czego wsunšć taki klejnot żołnierzowi do ręki. Basia znalazła się w trudnej sytuacji. Tadeusz jest internowany w Szwajcarii, gdzie przedostał się po klęsce Francji. Basia jedna musi utrzymać matkę i siebie. Czarujšca, delikatna pani Bardzka robi na drutach rękawiczki, wypieka ciasteczka, a tam gdzie Basia dotšd pracowała jako kelnerka - w "Caf‚ Clubie" na górze - Niemcy zrobili swojš kawiarnię i zatrzymali wszystkich tam pracujšcych pod groŸbš oskarżenia ich o sabotaż, gdyby rzucili pracę. Basia ma dzięki temu nocnš przepustkę, ale powroty wieczorem do domu przez całkowicie puste miasto sš okropne. Można spotkać tylko wachę. Czasem zdarza się tak, że wacha złożona z pięciu czy szeœciu żandarmów natknie się na kilku młodych ludzi, którzy nie majš przepustek. Opowiadał mi młody chłopak, że kiedy muszš iœć przez miasto w nocy, niosšc ze sobš papiery czy broń, co nie bywa oczywiœcie często, ale zdarza się - najlepiej jest wtedy udawać pijanego. To nieomylnie rozbawia i rozczula Niemców, kiedy widzš zataczajšcych się, bełkoczšcych, padajšcych w kupy œniegu, i którym się odbija na całš ulicę. Można nawet popłukać usta albo uperfumować się wódkš przed wyjœciem na wszelki wypadek. W mieœcie działa skutecznie mały sabotaż. Dzieci, harcerze, chłopcy nie należšcy do innych zgrupowań wykonujš zadania tak bardzo potrzebne, bo ułatwiajšce przetrwanie dnia. Widziałam dzieciaka, który szedł spokojnie wzdłuż "domu bez kantów" na Krakowskim Przedmieœciu. W zaciœniętej pięœci miał dwa kawałki kredy, białej i czerwonej. Jechał tym po œcianie zostawiajšc na niej równy, ładny, wyraŸny biało-czerwony pas. Inni rysowali żółwie albo sprzedawali je na ulicy. Te żółwie przywozili z Grecji niemieccy żołnierze, nieœwiadomi symbolu formy sabotażu - "pracuj powoli". Dzieci także wyspecjalizowały się w rzucaniu na druty tramwajowe małych biało-czerwonych choršgiewek na sznureczku zakończonym ciężarkiem z ołowiu. Szalenie trudno było potem te sznureczki odkręcić. Mówiło się powszechnie, że nasze telefony sš na podsłuchu. Było tak najpewniej, ale nie wszędzie i nie wszystkie, pewnie ten podsłuch był raczej przypadkowy. W każdym razie rozmowy telefoniczne odbywały się zawsze z obustronnš tego podsłuchu œwiadomoœciš. Znane były w Warszawie anegdoty o paniach, które chcšc uprzedzić przyjaciółkę na Żoliborzu o łapance w Œródmieœciu, dzwoniły w upalne południe i mówiły: "Nie wychodŸ dzisiaj, kochanie, bo tu u nas okropna œnieżyca". Albo o pani handlujšcej zagranicznymi kuponami materiałów. Zawiadamiała klienta o okazji, mówišc dla niepoznaki: "Mam dla pana granat angielski, piękny, niedrogo". Nasze rozmowy telefoniczne także, oczywiœcie, odbywały się na tej zasadzie, zwłaszcza te z paniš Zosiš Tramontano, obywatelkš włoskš, która razem z rodzinš nie odlepiała się po całych dniach od swojego wspaniałego philipsa, zawiadamiajšc zaraz oczywiœcie przyjaciół o usłyszanych wiadomoœciach. Mieliœmy opracowany z góry szyfr. Podstawš jego była anatomiczna budowa pani Zosi, a zwłaszcza jej dolne kończyny. Lewa jej noga była frontem wschodnim, a prawa wojnš na Bałkanach. Jeœli bolała jš i darła lewa noga, wiadomo było, że ruchy wojsk na wschodzie ożywiajš się, a stopnie goršczki, oznaczajšce liczbę kilometrów przesuniętego frontu, były wręcz fantastyczne. Front na Bałkanach szarpał i doskwierał jej prawej nodze. Wiadomoœci z Londynu podawane nam były jako wizyty doktora Koœcielskiego, czyli Churchilla, którego recepty, zalecenia i diagnozy łatwo odczytywaliœmy właœciwie z ust pani Zosi. Pewnego dnia bardzo wczeœnie rano pani Zosia zatelefonowała tak zdenerwowana, że prawie mówić nie mogła. Na nasze gwałtowne pytania o jej stan zdrowia odpowiadała niejasno i dziwnie. Że przydarza jej się coœ, czego nie umie powiedzieć, że chyba tego nie wytłumaczy żaden lekarz, że trudno w to uwierzyć, aż wreszcie na nasze błagania o dokładne dane o jej samopoczuciu powiedziała: "No więc dobrze, powiem, wyrosła mi trzecia noga". Była to wiadomoœć zaskakujšca, ale przeczuwaliœmy, że radosna. Istotnie alianci wylšdowali w Afryce i na tym trzecim froncie rozpoczęła się ciężka wojna, toczšca się ze zmiennym szczęœciem. Pani Zosia słuchała stale, a mama bardzo często nocowała tam, kiedy działo się coœ ważnego. Raz pani Zosia zatelefonowała z innš nowinš. Był to czas, kiedy w naszych domach nie było to wody, to œwiatła, to gazu, życie było naprawdę utrudnione także przez te drobne, mało ważne, ale przykre sprawy. Wesołym głosem pani Zosia zawiadomiła mnie, że ma dobry gaz. Doœć ponuro odpowiedziałam jej, że u nas nie ma go od paru tygodni. Pani Zosia była wesoła i parokrotnie powtarzała: "Mam dobry gaz, Monisiu, wiesz, mam dobry gaz". - "U nas ledwo ciurka zimna woda, więc może mogłabym przyjœć i wykšpać się u pani, marzę o długiej i ciepłej kšpieli" - powiedziałam z nadziejš. Pani Zosia powtórzyła jeszcze raz: "Mam dobry gaz" - i zaraz wybrałam się tam z mydłem i ręcznikiem. Po przyjœciu dowiedziałam się, że twierdza Benghazi została zdobyta przez aliantów. A gazu jak nie było, tak nie ma. Bardzo œlicznš historię miała Mira Zimińska i Sygietyński, zaprzyjaŸnieni również z domem pań Kempińskich i czekajšcy jak i my nieustannie na te szyfrowane wiadomoœci od doktora Koœcielskiego. Zatelefonowała do nich pani Zosia, proszšc Mirę Zimińskš o znalezienie kolorowych wstšżeczek potrzebnych do uszycia kostiumu krakowianki dla małej Joasi Tramontano na dziecinny bal. Na pytanie, w jakich kolorach majš być te wstšżeczki, pani Zosia powiedziała, że mogš być każde, na przykład: niebieskie, zielone i czerwone. Państwo Sygietyńscy powiedzieli: "Rozumiemy" i spędzili noc na wertowaniu atlasów i Larousse'a, aż znaleŸli jakieœ państwo w Ameryce Południowej, które miało właœnie takie kolory narodowego sztandaru. I bardzo się dziwili, po co ten kraik zaplštał się w wojnę œwiatowš. A Joasi naprawdę potrzebne były te wstšżeczki do wianuszka. Byliœmy wszyscy bezustannie szarpani prawdziwymi albo fałszywymi wiadomoœciami z frontów. Kiedyœ wleciał do księgarni staruszek, który raptem zażšdał sprzedania mu mapy Indii. Ta nowa wiadomoœć była tak zaskakujšca, że wcišgnęłam staruszka na zaplecze, żeby powiedział, co się w tych Indiach dzieje, co się stało. "Nic" - powiedział staruszek.00. - "ale na pewno prędzej czy póŸniej ktoœ tam polezie, jakaœ tam będzie wojna, a ja już będę miał swojš mapę, bo na pewno wtedy zabraknie". Z tymi mapami był kłopot, bo Niemcy wydali absolutny zakaz ich sprzedawania, a te, które były w księgarniach, kazali oddawać oczywiœcie, jak zwykle, pod najwyższymi karami. U nas w księgarni mapy szły jak woda, leżały na okršgłym stole między najrozmaitszymi antykwarycznymi broszurami. Od czasu do czasu wpadał na kontrolę pewien mniejszy piesek z Propaganda Amt, ostatnia œwinia i cham, nazwiskiem Kostrzewa. Przewracał ksišżki, węszył po kštach, wrzeszczał i groził. Wleciał tak raz przed samym zamknięciem sklepu, a na stole leżały porozkładane mapy. Mama, która już się ubierała, rzuciła na te mapy płaszcz, parasol, kapelusz, torbę i chodzšc za nim krok w krok, wszystko mu uprzejmie pokazywała, nie rozumiejšc nic z tego, co on po niemiecku wywrzaskiwał. Nieznajomoœć niemieckiego bardzo była pomocna, kiedy się miało nieszczęœcie zetknšć z nimi bezpoœrednio. Także kiedy drugi drań, Grundman z Propaganda Amt, przyszedł do drukarni na Starym Mieœcie z rewizjš, a były tam maszyny drukarskie i papier - tylko mama asystowała przy rewizji, odpowiadajšc na wszystkie pytania rozkładaniem ramion i kręcšc przeczšco głowš. Grundman był wœciekły, mama powiedziała potem: "On wszystkie drzwi otwierał kopniakiem w klamkę". Te maszyny drukarskie nie stały. Baba Rucińska mówiła, że sšsiedzi z domów obok pytali jš, co się tak tam w nocy trzęsie. Nigdy nikt z tych drukujšcych tam nie wpadł, ale przyszedł taki dzień, kiedy Grundman wywiózł z drukarni maszyny i papier i zostały tylko składy ksišżek i kruda na górnych piętrach. Z poczštku pomieszczenia parterowe stały puste, bo zostały tam tylko materiały "Ładu"; wszystko było legalne z wyjštkiem tego, że bardzo prędko przybył tam skład broni akowskiej, za wiedzš Nikodemskiego i mojš. Doskonale ulokowało się tam, w tych materiałach, chodnikach i kilimach, skrzyniach i balach drewna, wszystko co trzeba było ukryć. I znów wszystko było dobrze, dopóki nie przyleciał kiedyœ zdyszany woŸny Pliwka, który mieszkał na górze z rodzinš. Powiedział, że widział w nocy, jak się tam ktoœ rusza, i że to na pewno złodzieje kradnš rzeczy ładowskie, a to w końcu my za nie odpowiadamy. Jakoœ Nikodemski i ja zbagatelizowaliœmy tę nowinę, wiedzšc, że mieszkajš tam strażnicy tej broni. Ale uczciwy Pliwka nie darował, podglšdał, cišgle coœ mu się tam ruszało i postanowił zawiadomić policję z własnej inicjatywy. Musieliœmy mu w końcu powiedzieć, kto się tam rusza i sypia na tych kilimach, boby naprawdę sprowadził nam policję. Zresztš mniejsze to na nim zrobiło wrażenie niż myœl o bezkarnych złodziejach. Był to duży skład broni. Drugi, jeszcze większy, był piętro wyżej nad naszym mieszkaniem na Brzozowej. Dom na Brzozowej był w ogóle dziwnym mrowiskiem. Przez to, że miał dwa wejœcia, od Brzozowej i od Bugaju, bardzo był wygodny w wielu wypadkach. W każdym z mieszkań na jego trzech kondygnacjach działo się co innego. Tajne komplety, punkty wojskowych kontaktów, meliny ludzi zbiegłych z więzień i obozów, ukrywajšcy się Żydzi i małe drukarenki lewych dokumentów, wszystko to działało sprawnie. Mieliœmy tam nawet folksdojczkę, paniš Lewandowskš, wdowę po rzeŸbiarzu, która odnajmowała pokoje oficerom niemieckim. Zachwycała się ich delikatnoœciš, opowiadała dozorcy Decowi, jak to oni w skarpetkach chodzš po mieszkaniu, żeby jej nie przeszkadzać. Dec zgrzytał zębami, ale ci Niemcy nie przeszkadzali, a nawet dobrze czasem było mieć ich tak blisko, bo Dec z uwagi na nich często włšczał œwiatło. Dec był dowódcš i kapitanem tego dziwnego domu. Przychodził do nas często na rozmowy, kończšc każdš enigmatycznym zdaniem: "Oj, zagdaczš tu niedługo kaczki, zagdaczš". Albo stawał na podwórzu i ryczał wieczorem: "Pani Żeromska, paniš zaciemnienia nie obowišzujš?!" Czasem wszystko się komuœ myliło i do Poli Gojawiczyńskiej przychodzili ludzie na przykład kupować żarówki, co oznaczało, że piętro wyżej jest konspiracyjne zebranie. W naszym skrzydle od Brzozowej mieszkał pan Henryk Blow. Pewnego razu zadzwonił do niego z hotelu "Bristol" wyższy oficer niemiecki, baron von Blow, i prosił o możliwoœć złożenia wizyty. Nasz pan Blow, istotnie kuzyn tamtego, nie mogšc odmówić zgodził się, ale zaprosił do siebie również Deca jako œwiadka i każde słowo mu tłumaczył. Nie zrażony Niemiec przyszedł po raz drugi, a kiedy przyszedł trzeci raz - zastał mieszkanie puste, pan Blow wyniósł się w ogóle z Warszawy. Obok nas za œcianš, zresztš pękniętš, mieszkał znajomy Bronka, rotmistrz Czyhiryn. Okna jego mieszkania, a właœciwie balkony, wychodziły, tak jak nasze, na Wisłę. Przedzielone były od naszych wielkimi kolumnami. Dochodził do nas stamtšd nieustanny œpiew kanarków, które ten pan hodował. Poza tym ukrywał się tam przez jakiœ czas, o czym wiedziałam od Bronka, dowódca I Pułku Szwoleżerów pułkownik Albrecht i odbywały się nadal zbiórki i posiedzenia ZWZ i akowskie, na które Bronek chodził. Tamten pan siał na swoich balkonach maciejkę, a u nas także w skrzynkach maciejka była, poza innymi kwiatami, zawsze, tak że wieczorem, kiedy wyszło się z pokoju na ten ciemny œwiat, zaciemnione miasto, gdzie w Wiœle tylko gwiazda mogła się odbijać, to nagle uroda pachnšcej nocy objawiała się z tym większš siłš, im straszniejszy i okrutniejszy był dzień. Zastrzelono blisko nas, na Mazowieckiej, Igo Syma, przedwojennego aktora, skazanego wyrokiem sšdów podziemnych na œmierć za zdradę. Poszli za to do więzienia najlepsi aktorzy, represje były wyjštkowe - Barszczewska, Jaracz, Haneczka Jaraczówna, Wyrzykowski, Sawan, a przede wszystkim Damięcki i jego żona, którzy o to wykonanie wyroku zostali oskarżeni. Listy gończe z ich fotografiami wisiały rozlepione na każdej niemal ulicy. Ona, biedactwo, była wtedy w cišży. Po kilku miesišcach wrócił z Oœwięcimia Jaracz, wydobyty stamtšd dzięki staraniom Maurycego Potockiego. Jaracz był chory i bardzo wynędzniały. Przykazano mu, aby nie pokazywał się specjalnie w mieœcie, więc zostało zdecydowane, że zamieszka u pani Poli Gojawiczyńskiej, naprzeciwko nas, w podwórzu Brzozowa 2. Wtedy nasze wieczory stały się momentem wyczekiwanym z niecierpliwoœciš przez cały dzień. Zresztš tak przez nas, jak i przez Jaracza, dla którego staliœmy się jego jedynš widowniš i publicznoœciš, jakże wdzięcznš. Albo u pani Poli, albo u nas schodziliœmy się dookoła stołu i Jaracz albo czytał nam głoœno, o ile było œwiatło, albo, jeœli paliła się tylko karbidówka - opowiadał nam swoje historie teatralne, anegdoty o aktorach, przygody œmieszne i smętne. Grał to wszystko dla nas, deklamował, starał się, był wspaniały. Przychodziła ciotka Aniela i razem odgrywali sceny. Naœladowali aktorów, przypominali sobie znakomite kawały, przypadki i sypnięcia. Jaracz opowiadał, jak kiedyœ, grajšc w "Upiorach" Ibsena, zobaczył w jednym z pierwszych rzędów grubego szlagona, czerwonego na gębie, z wšsiskami do uszu. Siedział wychylony do przodu i uważnie słuchał, ale po pewnym czasie zaczšł się kręcić, krzesło pod nim trzeszczało i wzdychał coraz głoœniej. NajwyraŸniej zwiódł go tytuł sztuki, chciał zobaczyć prawdziwego upiora. Zaczšł wydawać po każdej kwestii pogardliwe "e", aż wreszcie ziewnšł na całš widownię, powtórzył wielokrotnie: "Ej, nudy, nudy, nudy, nudy, nudy" - wstał i gniotšc siedzšcych w rzędzie, wyszedł. Wiecznym tematem opowiadań był aktor Józef Kotarbiński, ten sam, który wypluł szczękę w "Przepióreczce" przy słowie "fircyk". Znane sš jego zmyłki i przejęzyczenia, jak kiedy zamiast "wady i zalety" powiedział "zady i walety", albo dziwna naprawdę omyłka w wierszu o Idalii: "Której œwięto nam przypada piętnastego paŸdziernika". Albo opowiadał Jaracz, że grali razem w jakiejœ salonowej sztuce, zdaje się Scribe'a. Scena przedstawiajšca salon pełna była hrabin, baronowych i księżnych. Kiedy Kotarbiński wszedł i stanšł w pełnych œwiatłach na œrodku sceny, zobaczono ze zgrozš, że ma fatalnie i zupełnie nie zapięte spodnie. Jedna z hrabin zerwała się z kanapki i przebiegła obok niego rzucajšc zza wachlarza jedno słowo - "rozporek". I tu się stała rzecz zachwycajšca, dowód wspaniałego, całkowitego zagrania się aktora, wchłonięcia go zupełnie przez rolę. Kotarbiński szybko przeszedł przez scenę, stanšł twarzš do publicznoœci na wprost loży prosceniowej i tam zapišł wszystkie guziki. Bo tam był róg salonu, dla niego tam było to miejsce schowane przed oczami obecnych. My opowiadaliœmy za to ostatnie historyjki o aktorze Władysławie Grabowskim. Pijał od rana w najrozmaitszych knajpach i restauracjach, a pijšc nabierał coraz gwałtowniejszego wstrętu do Niemców. Wyszedł kiedyœ z restauracji na Jasnej prosto na idšcš naprzeciwko całš szerokoœciš wachę, czyli sztrajfę, czyli pięciu czy szeœciu żandarmów z broniš gotowš do strzału, z wielkimi metalowymi blachami na piersiach i w hełmach opadłych aż do brody. Grabowski stanšł na wprost nich na rozkraczonych nogach, podniósł lewš zgiętš rękę przed twarzš, a prawš wycelował na wachę i dwoma palcami bodšc w nich wrzasnšł: "ta, ta, ta, ta, ta". Niemcy stanęli i osłupieli, bo to przerosło ich rozeznanie sytuacji. Nie miał broni, więc nie strzelał, ale gdyby jš miał, toby strzelał. Czy zostali zaatakowani, czy nie? On ich tymczasem minšł i zniknšł, zostawiajšc rozbawionych widzów. Innym razem wyniosło go, zalanego, z knajpy na Trębackiej. Biegnšc wielkim łukiem po chodniku i starajšc się, zgięty wpół, utrzymać równowagę, wyrżnšł głowš, tak zwanym bykiem, prosto w brzuch idšcego naprzeciwko oficera niemieckiego. Oficer chwycił za pistolet, ale Grabowski bardzo grzecznie uchylił zmiętego kapelusika i powiedział rozkładajšc ręce: A la guerre, comme … la guerre". Przychodził do nas często do księgarni, stawał na bacznoœć, salutował i żšdał najbardziej zakazanych i œciganych przez Niemców ksišżek. Wpadał czasem parę razy dziennie, majšc blisko do nas z restauracji Wróbla, gdzie przesiadywał. Jaracz opowiadał o Grabowskim, że grajšc w jednej ze sztuk Szekspira, był na scenie, popiwszy przedtem, nieznoœny, bo każdš swojš kwestię poprzedzał, zwracajšc się do publicznoœci i wskazujšc na siebie, słówkiem: "Tiepier ja". Drugiego lata wojny zaczęłam trochę malować pejzaż. Kwiaty malowałam stale, i raz zostałam nagrodzona najpiękniejszš recenzjš. Wystawiłam zimš w oknie księgarni wielki bukiet jaœminu. Zawsze lubiłam malować jaœmin, tę zielonkawš biel, œwieżoœć i bogactwo gałęzi, które choćby najbardziej rosochate - zawsze ułożš się w każdym słoju czy wazonie w harmonijnš strukturę. Była czarna i błotnista zima, kiedy pewnego dnia zobaczyłam z wewnštrz przez wšskš przestrzeń przy wystawie stojšcych za szybš dwoje starszych państwa. Patrzyli na mój obraz i uœmiechali się do niego. Coœ do siebie o nim mówili, a potem zrobili oboje œliczny gest, jakby rękš przywiewali do siebie zapach tych kwiatów. Nie wiedzieli, że ja na nich patrzę z wnętrza księgarni i że im najczulej dziękuję i cieszę się. Wiosnš, na wiadomoœć danš przez Władka Sochę, że Niemców nie ma w domu, jechałyœmy z mamš do Konstancina i po sprzštaniu, a raczej dezynfekowaniu domu, zabierałam się do rękopisów. Władek Socha rozbijał ceglany murek przy schodkach do piwniczki pod swoim mieszkaniem i spod podłogi wytaczaliœmy beczki ze skrzynkami. Wyjęte skrzynki nieœliœmy na taras i zostawialiœmy je na kilka godzin otwarte, wycierajšc je terpentynš i wykładajšc œwieżymi gazetami. A wszystkie kajety rozkładałam na stole i ławkach w lekkim cieniu młodych liœci dębu i pozwalałam, żeby wiatr przewracał kartki i powietrze przepływało przez nie swobodnie. Cały dzień tak się one tam wietrzyły i oddychały, chociaż nie było w nich cienia wilgoci. Potem beczki wyœciełaliœmy nowš suchš słomš i znów zamurowywane były pod podłogš, a mur z powrotem zabielony wapnem. Pod koniec lata robiliœmy to jeszcze raz i nigdy nie zauważyłam ani cienia wilgoci choćby tylko na powierzchni beczek. Dobre to było schronienie, a dobry stróż Władek Socha nie ruszał się prawie z domu, wiedzšc, czego pilnuje. Beczek z radioaparatami nie ruszaliœmy, bo w końcu nie było to takie ważne, a broń pana Wacława Gšsiorowskiego znakomicie była wysmarowana tłuszczami i owinięta w szmaty. W œrodku lata, kiedy oddziały niemieckie szły prosto na wschód, dom był wolny. Chodziłam wtedy malować pejzaż, daleko, na drogę do Obór albo w stronę starej cegielni. Były tam przy drodze bardzo stare białodrzewy i wierzby, a sama droga różowawa od piasku i ginšca falistš liniš między zieleniš trawy i gęstwš kwitnšcych chwastów w rowach. Lubo mi było malować tę spokojnš, łagodnš nieruchomoœć, niezmiennoœć œwiata. Znalazłam jeszcze inne miejsce w tej samej stronie. Na skrzyżowaniu dróg rosła bardzo stara wierzba, pokręcona i z wielkš koronš, powiewnym kłębowiskiem gałęzi, witek i liœci. Kiedy tam przyszłam pierwszy raz ze sztalugami, niebo nad Maryninem wisiało nisko czarnymi burzowymi chmurami. Jaskrawo oœwietlone popołudniowym słońcem chmury wydawały się tym czarniejsze, a za wierzbš cišgnęło się aż do nieba pole szmaragdowej saradeli. Wiał wiatr i liœcie wierzby, odwrócone za nim, œwieciły srebrnš i białš spodniš stronš. Może przejeżdżajšcy wóz albo może ktoœ umyœlnie oddarł z niskiego pnia wielki płat kory i żywe drewno œwieciło mokro, boleœnie i różowo. Namalowałam prędko, ile się tylko dało, pierwszego dnia, żeby nie stracić tej gwałtownoœci koloru i czegoœ jeszcze poza kolorem, co mi się ukazało w tym szamocšcym się, zranionym drzewie. Przez następne dni malowałam spokojniej, rozstawiajšc swój warsztacik - sztalugi polowe i stołeczek na kasetę i paletę - na małej łšczce w widłach œcieżek i polnych dróg. Kiedy tak tam kiedyœ stałam, usłyszałam za sobš dudnienie kopyt w galopie, a po chwili koń zatrzymał się tuż za mnš, opierajšc mi na szyi miękki, dyszšcy pysk. Koń właœciwie nie ma pyska, tylko najcudowniej miękkie nozdrza i wargi. Ale zaraz wiedziałam, nie oglšdajšc się, że na tym koniu siedzi gubernator wojskowy Warszawy, szef okręgu doktor Fischer. Tak jak i Leist wybrał sobie Konstancin na mieszkanie, zajmujšc willę Wertheimów. Wiedziałam, że to on, bo często jeŸdził konno, a obok biegły zawsze dwa czarne dogi, tak samo czarne, jak i jego kary koń. Teraz te oba psy stanęły z wywalonymi jęzorami po moich bokach. Nie przestałam malować, ale bałam się, że mnie zastrzeli. Niedawno przejeżdżał do siebie od strony Skolimowa przez tak zwany plac Sportowy, gdzie chłopcy ustawili sobie siatkę i grali w piłkę. Było ich oœmiu czy dziesięciu. Fischer zatrzymał samochód, przyglšdał im się przez chwilę i pojechał dalej. Po niedługim czasie nadjechało policyjne auto, niewielka otwarta platforma bez drzwi, gdzie stał karabin maszynowy i siedzieli żołnierze zielonš piramidš. To auto wzbudzało zawsze strach, bo zjawiało się nagle i żołnierze wysypywali się z niego błyskawicznie. Z auta puszczono po grajšcych chłopcach serię z karabinu maszynowego. Wszystko trwało tylko chwilę. Była to kara za niedozwolone zbieranie się w grupy większe niż pięć czy ileœ tam osób. Ja teraz mogłam wywołać jego wœciekłoœć samym moim spokojnym zajęciem, tym beztroskim malowaniem, podczas kiedy żołnierz niemiecki na frontach albo kobieta niemiecka i tak dalej, czytaliœmy przecież o tym poœwięceniu i walce tysišce razy w szmatławcu. Ta nieruchoma scena trwała dosyć długo, wreszcie Fischer zawrócił konia i odjechał. Obraz skończyłam i mokry jeszcze powiesiłam w księgarni. Kupił go zaraz jakiœ pan, nie targował się ani nie pytał, kto jest autorem. Od drzwi tylko zawrócił i zapytał mnie ostro: "To jest co - ranek czy wieczór?" - "Wieczór" - powiedziałam i przypomniało mi się, jak kiedyœ przed wojnš kupowałam farby czy blejtramy u Burofa na Krakowskim Przedmieœciu. Wisiały tam nad ladš gotowe pejzaże, róże Marechal- Niel w kryształowych wazonach na mahoniowych stolikach i tym podobne. Stałam przy ladzie, kiedy wszedł pan w meloniku, dobrze ubrany i powiedział do sprzedajšcego: "Poproszę o zachód słońca". - "Nad morzem czy w górach?" - zapytał subiekt, otrzymał odpowiedŸ, zdjšł odpowiedni obraz, zapakował, pan zapłacił i wyszedł. Teraz ja swój sprzedałam w trochę podobny sposób, ale żeby można było w ten sam sposób załatwiać sprawę zamówienia na portret, toby dopiero było dobrze. Witkacy swoim regulaminem trochę to unormował. Miałyœmy od niego ksišżeczkę, w której zabraniał klientom, czyli modelom, zaglšdania mu przez ramię, zadawania pytań, wyrażania swojego zdania na temat podobieństwa, sprowadzania rodziny i w ogóle mówienia czegokolwiek podczas pozowania, a nawet po zakończeniu seansów. Malarz, a raczej Firma, jak się tam nazywał, kończy malowanie, klient płaci, bierze portret i wynocha. A ja sama wiem, co to za udręka dla malarza, zwłaszcza kiedy modelem jest kobieta, co gorsza starszawa, a już najgorsze - aktorka. Malowałam panie w œrednim wieku i znam te pełne nadziei pytania: "To dopiero poczštek, prawda?" - kiedy wydaje mi się, że skończyłam. Albo: "Czy ja naprawdę mam tę zmarszczkę między nosem a ustami? Wydaje mi się, że to tylko cień. Czy ten podbródek musi tak wisieć? Jak podniosę głowę, to go wcale nie widać". Wtedy z kurczowym uœmiechem zamalowuje się zmarszczkę, fałdę i podbródek i robi nam się na płótnie zupełnie obca osoba bez żadnego wyrazu - ku zadowoleniu modela, a własnej rozpaczy. Kiedy byliœmy w Konstancinie, okazało się, że dłużej nie można wytrzymać bez psa. Ukochany Bibcio przepadł i strach było pomyœleć o jego losie. Właœciwie nasze najukochańsze psy - Puk i Bibcio - zginęły z tęsknoty i miłoœci do nas. Pukuœ, zostawiony u państwa Skargów na przechowanie, kiedy wyjechałyœmy do Genewy po œmierci ojca - czekał na nas bez ustanku pod drzwiami, a wreszcie wymknšł się i wpadł prosto pod samochód. A Bibek, chociaż w domu i z Halinkš, także podczas bombardowania wyrwał się i pognał nas szukać. Być bez psa, żyć bez psa jest rzeczš trudnš i smutnš. Obiad bez niedopuszczalnego kręcenia się koło stołu, malowanie przy sztalugach bez œpišcego tuż za nogami, rozcišgniętego na podłodze psa, co jest szalenie niewygodne, ale lube, drzemka poobiednia bez ciepłego cielska wklinowanego w zgięcie kolan, to wszystko zuboża życie. Nie mówišc o spacerach, które bez psa nie majš w ogóle sensu i sš zawsze smutne, jeœli samotne. Sytuacja dojrzała i właœnie urodziły się nowe pieski parze wielokrotnych medalistów złotych, jedynych w Polsce terierów tybetańskich - Lhassa terrier. Były własnoœciš Zosi Lindorf, œlicznej i eleganckiej, która była z nich nieskończenie dumna i po prostu je uwielbiała. Pieski miały iœć w same najlepsze domy, jeden do Maurycego Potockiego do Jabłonny, jeden do nas i gdzieœ tam jeszcze bardzo wykwintnie. W odpowiednim czasie piesek został przywieziony do Konstancina z całš listš wskazówek, przestróg i opisów. Miał być czarny do roku, potem miał zmienić włos na srebrzysty z błękitnym odcieniem, w drobne loczki, z grzywkš, której nie wolno było wišzać ani strzyc, aby nie razić delikatnego wzroku. Wielkoœć teriera ostrowłosego, ale o wiele mniej hałaœliwy, no i w ogóle hrabiowskie dziecko. Ponieważ Stanisław August miał takiego Lhassa terriera, do którego pisywano panegiryki i madrygały, a jego portrety malowali liczni dworscy malarze, aby się królowi podlizać, i ten jego piesek nazywał się Kiopek, więc nasz także oczywiœcie tak został nazwany. Był miły i mšdry, było nam razem dobrze, więc rósł i rozwijał się zdrowo, tylko jakoœ nie w tym typie, co powinien. Chociaż bardzo skudłaciał, nie przestał być czarny, za to pojawiła się biała plamka - krawacik pod brodš, dwie żółte plamki nad wyłupiastymi oczami, jedno ucho zawsze mu stało, a drugie wisiało w dół. Łapy były bardzo krótkie i krzywe, a korpus niezwykle długi. Na domiar złego ogonek został obcięty trochę za krótko, więc długie ciałko kończyło się jakoœ nagle i pionowo. Jednym słowem nie było w nim jednej rzeczy, która odpowiadałaby opisom tybetańczyka, za to mnóstwo podobnych psów latało po Jeziornie i Powsinie, ale trzeba powiedzieć, że ładniejszych, bo Kiopek był naprawdę szkaradnej brzydoty. Ale był wesoły, miał wyobraŸnię, kochał nas i umiał sam z siebie wszystko to, czego się psy na ogół uczy mozolnš tresurš. Witał każdego serdecznie i przyjaŸnie, ale kiedy goœć wychodził, chwytał go milczkiem za tyłek i trzymał do chwili, kiedy powiedziałyœmy mu, że można goœcia wypuœcić. Nie brał nigdy żadnego jedzenia od nikogo spoza domu, był typowym psem na okupację, bo jadał kaszę, zupy i kartofle, a kiedy dało mu się coœ słodkiego, to przewracał się na plecy i błagał, żeby go nie zmuszać. Biegał sam po całym Starym Mieœcie, a nawet dalej. Bardzo często chodziliœmy do malutkiej kawiarenki obok koœcioła Œwiętej Anny. Była tam znakomita kawa i wspaniałe ciasta i ciastka wypiekane przez rozmaite eleganckie panie. Prowadziła tę dziurkę panna Moraczewska, miła znajoma, która od wejœcia dawała znać okiem, czy można mówić swobodnie, bo poza najrozmaitszymi działaczami, politykami i konspiratorami przychodzili tam, zwiedziawszy się o tej kawie, także Niemcy albo osobniki nierozpoznawalne. Kawiarenka nazywała się "IF", zawsze zapominaliœmy, co to jest za skrót. Czasem panna Moraczewska, kiedy wracałyœmy do domu i zachodziły po "słodkie", mówiła: "Był tu Kiopek, pytał o panie, ale to już z godzinę temu". Kiedy wyszłam raz ze Œwiętojańskiej na Rynek, zobaczyłam na szczycie usypanej poœrodku wysokiej góry przeciwpożarowego piachu kształt dziwny, brzydki i zaskakujšcy. To Kiopek z tej góry miał oko na cały Rynek i czekał na nasze przyjœcie. Był też piekielnie ambitny. Podczas wielkich upałów jego szalenie gęsta sierœć zaczęła się filcować i pies się męczył. Zaprowadziłam go wtedy do psiego golarza, który zapytał mnie, czy ma go ostrzyc "na lewka". Bezmyœlnie zgodziłam się i ręce załamałam, kiedy go zobaczyłam. Jego gołe ciałko było całkiem niebieskie, bo był silnym brunetem. Na nogach miał pompony długich włosów, a nie ostrzyżony łeb na cienkiej szyjce wyglšdał jak młot. Przyniosłam tego potwora na rękach do domu, bo się wstydziłam postawić go na ziemi. W domu, kiedy wszyscy na jego widok dostawali ataków szalonego œmiechu, Kiopek poszedł do kuchni i zamieszkał pod zlewem. Tam jadł, tam spał, a wychodził na podwórze tylko wieczorem. Jeszcze jednš cechš różnišcš go od Lhassa terrierów była jego nieopanowana szczekliwoœć. Wylatywał wieczorem na swoje dłuższe spacery i awanturował się po wszystkich zakamarkach podwórza. Po pewnym czasie na podwórzu ukazał się przylepiony na widocznym miejscu duży plakat czy list: "Szanowny Panie Kiopku. My, mieszkańcy domu Brzozowa 2, chodzimy wczeœnie spać, jesteœmy ludzie pracy, więc prosimy Pana bardzo, niech Pan tak nie szczeka wieczorami. Bardzo będziemy Panu wdzięczni". Zaczęłam z nim chodzić dalej nad Wisłę albo wczeœniej, albo na podwórzu trzymałam go na smyczy. Ale pewnego wieczora zajechały przed dom auta Gestapo. Wtedy Kiopek narobił takiego piekielnego hałasu, wariował ze wœciekłoœci, kiedy Dec otwierał bramę i szedł włšczyć œwiatło, że dom i mieszkanie zagrożone rewizjš zdołało się do niej przygotować, ktoœ zwiał bramš i ruinami na Bugaj i Niemcy odjechali nie zabrawszy nikogo. Kiopek zaczšł reagować tylko na samochód, powtórzyło się to dwa razy jeszcze, poza tamtym pierwszym. Kiedyœ zobaczyliœmy nowy plakat w tym samym miejscu co poprzedni: "Kochany Panie Kiopku, dziękujemy Panu, niech Pan szczeka". Był to jedyny pies, który wymyœlał swoje zabawy. Upatrzył sobie drzwi w mieszkaniu między przedpokojem a salonem. Warczał, kiedy były zamknięte, a on obok przechodził. Jeœli je ktoœ otworzył, rzucał się na nie z udanš wœciekłoœciš, gryzł listwę, skakał do klamki, a potem nagle spokojnie odchodził. Albo czekał obok stołu, kiedy wieczorem zacznę stawiać pasjansa czy robić na drutach, a cień od mojej ręki zacznie się poruszać po dywanie. Wtedy przyczajał się i zaczynał polowanie na cień, skoki i tańce nad tym wyimaginowanym łupem. Kiedy siadałam na kanapie, układał mi się z tyłu na karku i na oparciu, zwisał łbem i łapami po obu stronach jak srebrny lis na pani Zofii Nałkowskiej i tak spał, w tej dosyć niewygodnej dla mnie i dla niego pozycji. Zosia Lindorf nosiła wtedy piękny i elegancki płaszcz z kapturem. Kiedy widziała nas z daleka na ulicy, idšcych z Kiopkiem, nacišgała sobie ten kaptur na głowę i na twarz, żeby ukryć rumieniec wstydu. Ale mówiła, że wyglšd Kiopka jest rzeczš absolutnie niezrozumiałš i niewytłumaczalnš, i właœciwie wykluczonš. Po wielokrotnym wystawianiu moich obrazów w witrynach i wnętrzu księgarni zostałam pewnego dnia wezwana do pałacu Brhla, do Propaganda AMT. Urzędował tam nadal pan Dietrich, mały ostry facecik, mówišcy bezbłędnie po polsku. Napadł na mnie od razu, że nie ma mnie na liœcie malarzy zarejestrowanych u nich, a ja maluję i wystawiam na sprzedaż. Powiedziałam, że nic nie maluję, że te wszystkie obrazy malowałam przed wojnš, że teraz pracuję w księgarni jako ekspedientka i bardzo mi ta praca odpowiada. Dowiedziałam się, że nie mam do tego uprawnień, bo nie ukończyłam kursów księgarskich. Zapytałam go, kiedy mogłabym przystšpić na tych kursach do egzaminów, bo czuję, że mogę zdać je dobrze. Dietrich właœnie ostatnio zamknšł te kursa księgarskie, więc warknšł tylko: "Zobaczymy" - i jakoœ nie miało to dalszych konsekwencji. Praca w księgarni szła mi dobrze, trzynaœcie osób zatrudnionych tam używało tego lokalu jako punktu kontaktowego, składu najrozmaitszych trefnych paczek, telefon stale był zajęty rozmowami dziwnej treœci. Na półkach leżały rulony z nutami lub rysunkami dzieci, nie należało tych rulonów pod żadnym pozorem ruszać, bo było to alibi dla kogoœ, kto w podobnym rulonie nosił zupełnie coœ innego. W razie wpadki złapany przysięgał, że niósł właœnie takie a takie nuty lub rysunki i że ktoœ widać zamienił te rulony przez omyłkę. My z kolei mieliœmy w razie czego rozpoznać tę osobę i potwierdzić, że taki rulon zostawiła przez zapomnienie. Głównš jednak sprawš w księgarni był codzienny rozdział prasy podziemnej do kolportażu. Z rozmaitych drukarni przywożone były w południe na ręcznych wózkach ciasno powišzane sznurkiem paczki. Wózki te lub ludzie, którzy paczki nieœli, wchodzili przez bramę z Mazowieckiej 12 do pakamery mieszczšcej się na tyłach księgarni. Przed samš dwunastš wchodziło do księgarni kilku panów, najwidoczniej nie zainteresowanych zupełnie kupnem ksišżek. Stawali oparci plecami o półki, zapalali papierosy i popatrywali na zegarki. O dwunastej ruszali wszyscy żwawo do pakamery i zaraz wychodzili stamtšd, niosšc każdy swojš paczkę. Gdyby ktoœ parę razy poobserwował uważnie tę scenę - ale nic się nigdy nie stało. Pan Roguski, kierownik księgarni sprzed wojny, chodził po niej bardzo niespokojny, a mama, odpowiedzialna za to wszystko, ale właœnie dlatego utrzymywana przez nas w nieœwiadomoœci, zapytała mnie kiedyœ: "Dlaczego pan Roguski chodzi po księgarni, ręce zaciera i cišgle powtarza: "Nasza księgarnia to wulkanik, wulkanik, jak kiedyœ fuknie to wszystko w powietrze, jak fuknie" - co to znaczy, moja droga?" Przychodzili do nas także i Niemcy. Nie z rewizjš, ale po prostu klienci. Przychodził jeden, który kradł ksišżki, po prostu wpychał je pod ten ich wielki, koloru mulistej żaby płaszcz z pelerynkš. Nikodemski podczas jakiejœ kontroli bšknšł o tym temu draniowi Kostrzewie. Kostrzewa podstawił pięœć Nikodemskiemu pod nos i powiedział: "Żołnierz niemiecki nie kradnie - zrozumiano?" Jeœli już na mnie popadło jakieœ niemieckie zapytanie, rozkładałam ręce i proponowałam język francuski, włoski albo angielski. Kiedyœ jeden z żołnierzy czy oficerów, kiedy mu na migi wskazałam stół, na którym leżały albumy i broszury, żeby sobie tam czego poszukał, podniósł palec do góry i ostrzegawczo powiedział: "Aber keine Politik, keine Propaganda". Z biegiem czasu księgarnia zmieniała się w antykwariat. Nowych wydań nie było, oczywiœcie, a dawne zostały przez Niemców przetrzebione. Za to prawie co dzień ktoœ przynosił coœ do sprzedania albo oferowano nam całe listy księgozbiorów. JeŸdziliœmy z Nikodemskim wybierać i kupować te ksišżki od ludzi. Często do moich ršk trafiały te same wydania, które pamiętam z biblioteki ojca przekazanej przed wojnš Penklubowi. Rzewnie myœlałam sobie wtedy: takie same, jak w bibliotece tatusia. Ale nasunęła mi się myœl, żeby zobaczyć, co się też dzieje z tamtymi zbiorami. Któregoœ dnia poszłam na ulicę Foksal 16, gdzie w lokalu Penklubu mieœciła się od wybuchu wojny stołówka dla inteligencji. W kasie siedziała pani Korniłłowiczowa, córka Sienkiewicza, a kuchniš i stołówkš zawiadywała pani Goetlowa. Prezesem Penklubu był Ferdynand Goetel, obrzydliwa figura. Wszędzie stały stoliki, a pod œcianami w wielkich oszklonych szafach bibliotecznych było pusto. Ogarnęło mnie przerażenie. Poszłam do kuchni, do pani Goetlowej, która wzruszywszy ramionami powiedziała: "A to już do Goetla proszę mieć pretensje. On nie zamknšł szaf na klucz i każdy kto zjadł obiad, to sobie na pamištkę brał ksišżeczkę z biblioteki". W szafach na dnie pozostało trochę broszur, trochę ksišżek, kilka teczek w marmurkowych okładkach zawišzywanych na kolorowe tasiemki. Razemeœmy z ojcem te teczki w Konstancinie kleili. Zażšdałam pokazania mi szafki z korespondencjš i ksišg wycinków, które wraz z bibliotekš tutaj zostały przekazane. "A to pewnie ta szafka w spiżarni" - powiedziała pani Goetlowa. Goetel jš właœnie porzucił, więc nie miała dla niego względów. Szafka stała istotnie w spiżarni, szuflady z korespondencjš były powycišgane, na listach stały worki z kaszš, cukrem i mškš, a na kołeczkach od szuflad wisiała kiełbasa i słonina. W kšcie leżało szeœć ksišg wycinków. Od razu tam napisałam list do Goetla. Zawiadomiłam go, że to, co pozostało ze zbiorów Żeromskiego przekazanych, zgodnie z testamentem, przez nas Penklubowi, zabieram do domu, a za straty wynikłe z jego zbrodniczego niedbania o te zbiory będzie odpowiadał po wojnie. Odpisał mi bezczelnym listem, że zezwoli na zabranie tych rzeczy, jeœli przekażę mu równoczeœnie powielacz, który jest gdzieœ w Penklubie schowany. Jeszcze raz napisałam do niego, że powielacz, o ile wiem, nie należał do Żeromskiego i jeœli chce, niech go zabiera sam, a nie moimi rękami. Bezczelny, wiedział, że powielacz w tych czasach to tyle co karabin, chciał go pewnie sprzedać. Przyjechałam na Foksal z woŸnym Michałem odwiecznym dwukołowym wózeczkiem z dyszlem do pchania. Do ilu już rzeczy i do jakich spraw ten wózeczek drukarniany służył! Załadowaliœmy resztę ksišżek i broszur, szafkę z korespondencjš i szeœć ksišg wycinków i popchaliœmy wózek do nas do domu na Brzozowš. Pierwszy raz wtedy brałam do ręki te zespoły listów w koszulkach z białego papieru, gdzie u góry z lewej strony napisane było tym cudownym, drobnym, równym i wyraŸnym pismem ojca, czyje to listy - nazwisko, imię, czasem tytuł naukowy. Niekiedy, jak przy zespole listów pewnego rolnika, listów pełnych uwielbienia i miłoœci, pod jego nazwiskiem napisane było: "poczciwy człowiek z Lubelskiego". A pod nazwiskiem Juliana Marchlewskiego - "złodziej". Nie czytałam tych listów, cišgle jeszcze zdawało mi się, że to sš sprawy prywatne tych ludzi, do których nie mam prawa zaglšdać. Czytałam tylko nazwiska na koszulkach z wyraŸnš myœlš o Niemcach, którzy dorwaliby się do listów w razie rewizji. Gruby zespół dokumentów Zwišzku Obrony Kresów Zachodnich, listy nazwisk członków, protokóły posiedzeń, projekty statutu, to mogło zagrozić wielu ludziom, nie wolno mi było tego zniszczyć, a i zostawić niebezpiecznie, obcięłam więc tylko napis na koszulce - "Zwišzek Obrony Kresów Zachodnich". Było to trochę naiwne, ale można było zawsze liczyć na tępotę Niemców, mimo wszystko. Szafka stała więc znów u nas, listy na szczęœcie nie uległy rozproszeniu jak biblioteka, także żadnej z ksišg wycinków nie brakowało. Wiedziałam tylko, że te ksišżki, które przechodziły przez moje ręce w księgarni, przynoszone do sprzedaży antykwarycznej, to nie były "jak u tatusia w bibliotece", tylko po prostu te same, ukradzione z szaf na Foksal. Niektóre, jak wszystkie tomy Norwida wydane przez Miriama u Mortkowicza, œlicznie oprawne w białš skórę, kupiłam sobie z czystego sentymentu. Takie czasem dziwne rzeczy w tej księgarni mi się zdarzały. Pewnego dnia weszła tam malutka stara pani, bardzo dystyngowana, i zapytała najpierw, czy tu był wydawany przed wojnš Żeromski, a potem, czy interesowałby nas rękopis tego autora. Czułam, że skóra na mnie cierpnie z wrażenia i cichutko odpowiedziałam jej, że owszem, interesuje. Tak to cicho powiedziałam, żeby jej nie spłoszyć i żeby nie uciekła. I pierwsza rzecz, zapytałam, co to jest, a ona, że to rękopis "Róży". O Boże! Przyniosła go na drugi dzień. Nawet nie otwierajšc, wiedziałam, że to prawda, bo teczka była z granatowego papieru naklejonego na tekturze i powišzana troczkami z czerwonych wšskich tasiemek, jakby krajek. Sam tę teczkę zrobił, tak jak tyle innych. W œrodku był pełny czystopis "Róży" na luŸnych kartkach, już przepisany przez niego dla drukarni. Miałam pienišdze za sprzedany ostatnio obraz i dałam tej pani, ile chciała. Potem dopiero zapytałam jš, skšd go ma. Opowiedziała mi takš historię: podczas tamtej wojny ona z córkš mieszkały w Zakopanem, takie, domyœlam się, kresowe damy. Miały dużo pieniędzy. I dowiedziały się, że Żeromski, którego uwielbiały, jest w Zakopanem z rodzinš, małym dzieckiem, i w bardzo złych warunkach materialnych. Więc poszła ta pani z córkš do niego i zaproponowała mu pomoc pieniężnš. Opowiadajšc mi to, nie wiedziała, jak się nazywam, a mnie się serce œcisnęło za niego, takiego ambitnego, w sprawach materialnych skrytego, takiego czułego na punkcie wszelkich rozliczeń, bojšcego się długu jak ognia. Powiedziała, że bardzo zimno jej podziękował i odmówił. Ale po chwili, biedaczek, naprawdę bardzo musiał potrzebować pieniędzy, powiedział jej: "Chyba, żebym pani coœ sprzedał, ale nic nie mam, tylko może mój rękopis". I tak ten rękopis "Róży" był u niej przez wiele lat, aż przyszła następna wojna i kolej na niš sprzedawać coœ na życie. Tak mi się ten œliczny, bez żadnej usterki rękopis wrócił w ręce. Wcale do końca nie powiedziałam jej, kto ja jestem, bo znielubiłam jš po tym opowiadaniu. Powoli wracałam do ksišżek ojca, cišgle bolało mnie ich czytanie. Za straszne było to, co się stało, powrót okrutny do niewoli, z której się tak namiętnie wydzierał. Chociaż wyrastaliœmy powoli z poczucia winy i upokorzenia pierwszego okresu wojny, to jednak cišgle zdawało mi się, że jakoœ go zawiodłam, nie ja sama oczywiœcie, ale jednak. A równoczeœnie musiałam po raz pierwszy myœleć - co za szczęœcie, że umarł, że tego nie dożył, że mogłoby go spotkać coœ fizycznie strasznego, poza nieskończonš rozpaczš i cierpieniem. Płakałam po nocach, słuchałam tej ciszy czarnego kraju rozcišgniętego pod żelaznš pokrywš, nasłuchujšcego sygnału karetek Gestapo. To nie był płacz ze strachu, chociaż bałam się, jak wszyscy, tysięcy grożšcych spraw, te nocne płacze były z żalu. Czytanie oczywiœcie pomagało, zawsze pomaga na wszystko - w pewnym stopniu. Czytałam antologie i zbiory poezji włoskiej, uczyłam się wierszy - od œwiętego Franciszka po Leopardiego, wszelkie włoskie ksišżki zbierałam w księgarni. To była dobra nauka i jakie cudowne zapoznanie z tym językiem, najpiękniejszym, nieodmiennie od wieków jasnym i zrozumiałym: Laudato si, mi Signore cum tucte le tue creature le quali lo jorno allumeni per nui - spetialmente messer lo frate sole, et ellu Š bellu et radiante cum molto splendore - de te, altissimo, porta significatione, Laudato si, mi signore per sora luna et le stelle in celu l'hai formate clarite et pretiose et belle, Laudato si, mi signore per frate vento et per aere et nubito et sereno et onne tempo, per le quali alle tue creature dai sustentamento. Laudato si, mi signore per sora acqua la quale Š multo utile et humele et pretiosa et casta, Laudato si, mi signore per frate focu, per lo quale n'allumini la nocte, ed ello Š bello et jocundo et robustoso et forte. Jakiż on jest nieskończenie piękny, ten łagodny wesoły œpiew, chwalšcy Pana. A w tym samym XII wieku inny poeta, Cecco Angiolieri, wybucha sonetem pełnym nienawiœci do œwiata, zdumiewajšco okrutnym: S'io fossi foco, ardererei il mondo; S'io fossi vento, lo tempesterei; S'io fossi acqua, io l'annegherei; S'io fossi Dio, l'manderei in profondo. S'io fossi morte, anderei da mio padre; S'io fossi vita, fuggirei da lui; Similemente faria da mia madre. Uczyłam się też na pamięć dziwacznego sonetu Niccoló Machiavellego: Chi sei tu, che non par donna mortale? Di tanta grazia il ciel t'adorna e dota! PerchŠ non posi? e perchŠ a'piedi, hai l'ale? - Io son L'Occasion, a pochi nota; E la cagion che sempre mi travagli, E perchŠ io tengo un piŠ sopra una ruota - Gli sparsi miei capei dinanzi io tengo; Con essi mi ricopro il petto, e l'volto, PerchŠ un non mi conosca quando io vengo. Dietro dal capo ogni capel m'Š tolto. Onde invan si affatica un, negli avvienne Ch'io l'abbia trapassato o s'io mi volto. - Zawsze mi się zdawało, że to ona, L'Occasione, biegnie w rozwianej szacie na szczycie gmachu La Dogana w Wenecji na końcu Punta della Salute, ale naprawdę jest to chyba Fortuna, patrzšca w morze, skšd biegnie wiatr i przypływajš statki. Znalazłam w księgarni tomik tłumaczeń Leopardiego przez Edwarda Porębowicza. Wydajš mi się te tłumaczenia wprost doskonałe. Poemat "All'Italia" œciskajšcy dzisiaj serce jest chyba bardziej przejmujšcy po polsku niż w oryginale. Si che sparte le chiome e senza velo Siede in terra negletta a sconsolata, Nascodendo la faccia Tra le ginocchia, e piange. Piangi, che ben hai donde, Italia mia. A po polsku tak: Tak bez zasłony, z włosy rozwitemi, W mdłem opuszczeniu usiadła na ziemi, Skłoniła na kolana Twarz swš i płacze. Płacz, bo masz czego, Italio.- Pewne słowa, wiersze, muzyka nabierajš teraz innego, a raczej nowego znaczenia, jakby je kto otrzepał z kurzu, którym już na zawsze, zdawało się, były pokryte. Ten obraz płaczšcej ojczyzny, tak jak rysunki Grottgera czy niektóre utwory Szopena, czy słowa z prologu "Róży" - to było dawniej bardzo ładne, nawet wzruszajšce, ale zamknięte w przeszłoœci, należšce do historii. Teraz nagle wyszło do nas prawdziwe, ważne i dzisiejsze. Spaliłam w kuchni pod blachš mój dziennik, który prowadziłam od poczštku wojny. Było tam już sporo zeszytów, codzienne zapisy cen, plotek, wiadomoœci z radia i gazetek, nieważne i ważne zdarzenia i spotkania, rozpacze i œmiesznoœci naszego życia. Ale nie mogłam go dłużej prowadzić. Pan Nikodemski czasem nocował u nas, a czasem ja u nich albo u Basi, w miarę natężenia czy słabnięcia niebezpieczeństwa, czy tylko czasem strachu przed nim. Wpaœć można było każdego dnia, a wtedy nie wiadomo, czyby się człowiek okazał bohaterem, czy słabym. Nie wolno mi było pisać, co czytałam albo gdzie słuchałam radia, albo co gdzieœ zaniosłam, a bez tego nie było to nasze prawdziwe codzienne życie. Wszystko cišgle zależy od przypadku. Wygarnš z tramwaju, którym się jedzie, a z następnego już nie. Mama kiedyœ przyszła do księgarni cała w wapnie i kurzu, jej czarny kostium, a nawet czarny okršgły kapelusik powalany był i zabrudzony. Przeraziłam się, że upadła czy ktoœ jš potršcił. Ale nie. Okazało się, że była w kawiarni, kiedy nagle zaczęła się strzelanina. "Nie było, wyobraŸ sobie, drugiego wyjœcia w tej dziurze, a kule siekły na wysokoœci głowy, więc musiałam się położyć przy œcianie za stolikiem, a ta œciana była bielona". Mama takich rzeczy się zupełnie nie bała, bała się tylko straszliwie bomb lotniczych i zasypania w piwnicy. "Zastrzelona na ulicy - proszę bardzo". Myœlę, że aresztowanie zniosłaby dużo łatwiej niż ja. Obie z ciotkš Anielš miały w sobie jakšœ leciutkš, ukrytš ciekawoœć wypadków, lubiły być œwiadkami zdarzeń. Bały się tylko nieprzytomnie o swoich najbliższych, stokroć bardziej niż o siebie. Ciotka Aniela, wstyd to powiedzieć, dała się złapać w łapance ulicznej, po prostu wmieszała się w tłum pchany do budy. Chciała się przekonać, jak jest na Pawiaku "naprawdę", tak nam to powiedziała potem. Myœlę, że jej optymizm, jakaœ młodzieńcza wiara w to, że ludzie nie mogš być tak zupełnie Ÿli, rodzaj zaufania do œwiata, to wszystko razem z usposobieniem wesołym i czułym dawało jej siłę, która przycišgała, przywišzywała do niej wszystkich. O ile oczywiœcie nie pokłóciła się straszliwie o jakšœ sprawę, zawsze oderwanš od codziennego życia, bo w swoich sšdach była apodyktyczna i uparta i umiała się bronić i atakować z prawdziwš furiš. Ja kłóciłam się z niš cišgle, to były wielkie i wspaniałe dyskusje i awantury. A mama siedziała na kanapie w stołowym z Kiopkiem u boku i œmiała się z nas, jak zawsze, bo dla niej kłótnia właœciwie jako zjawisko nie istniała, można było mieć odmienne zdanie niż ona, ale to była ożywiona rozmowa, może spór, ale nigdy, przenigdy nie widziałam jej w złoœci czy zacietrzewieniu. Mieliœmy w dalszym cišgu bardzo wielu znajomych i w domu prawie co popołudnie byli goœcie, nieomal wszyscy lubiani i witani z radoœciš. Troszkę było i innych. Przychodziła do nas czasem, nigdy się nie zapowiadajšc, pewna pani, przez nas nazwana Szakalskš, bo nigdy nie przyszła do nas, żeby nie przynieœć jakiejœ niemiłej wiadomoœci albo plotki. "Tak się wczoraj pokłóciłam o paniš" - mówiła do mamy - "bo tacy ludzie sš niesprawiedliwi i takie rzeczy potrafiš wygadywać". Pani Szakalska miała córkę z takim samym płaskim głosem, która mówiła do mnie: "Chciałabyœ skoczyć z mostu do Wisły?" I dziwiła się, kiedy jej odpowiadałam, że nie. To były ucišżliwe wizyty. Także długo trwały posiedzenia u nas księdza Nowackiego, który grał nam na skrzypcach, bardzo ładnie zresztš. Innego typu były wizyty pana Malessy, współpracownika prezydenta Gdyni - Sokoła. Pan Malessa był gwałtowny i kochał się w którejœ z nas. Mama mówiła, że w niej, a ja, że we mnie. Nigdy nie powiedział nam wyraŸnie, jak to jest, ale łapał się za głowę, wyłamywał palce, czasem œmiał się strasznie - na szczęœcie potrafił także pięknie mówić o Gdyni i jej rozbudowie, naprawdę był do tych stron serdecznie przywišzany. Miałyœmy także wspólnego wielbiciela, sekretarza, a równoczeœnie opiekuna Miriama - pana Zbigniewa Zaniewickiego, złotego, dobrego, uczynnego człowieka. Ale tu jednak chyba wyraŸnie o mamę chodziło. Kiedy byłam młodsza, tacy pretendenci do ręki mamy wywoływali u mnie ataki wœciekłoœci, sama myœl, że mogłaby wyjœć za mšż, była niemożliwa do zniesienia. Wiem, że chciał się z niš żenić Osterwa, piękny wujcio Józio Hałaciński, pułkownik, brat matki Basi Lisowskiej i owdowiały mšż siostry pani Skoczylasowej. Wujcio Józio był naprawdę piękny i może bym się w nim zakochała majšc lat trzynaœcie, ale mnie zraził. Czytał kiedyœ gazetę w pokoju Marysi, a ja chcšc zajšć jego uwagę i sprawić mu przyjemnoœć powiedziałam, siedzšc przy patefonie: "Zagram panu płytę z Madame Buterfly, dobrze?" A on nie podnoszšc głowy powiedział: "Nie mówi się Buterfly, tylko Baterflaj". Był też trzeci konkurent, także wdowiec, mecenas Tomaszewski, bardzo wspaniała i godna postać, jeden z moich szeœciu opiekunów prawnych. Osoby dziwaczne czy mniej sympatyczne to były tylko nieliczne wyjštki w naszym licznym, bardzo licznym kole kochanych znajomych i przyjaciół. Czasem jednak trzeba się było tak czy siak wykręcić z towarzystwa. Więc kiedy zapraszano nas albo proponowano wizytę nie w porę, wtedy z pomocš występowała zaraz uczynna rodzina Sierzputowskich. Nie znałyœmy nigdy nikogo noszšcego to nazwisko, ale w razie potrzeby patrzyłyœmy na siebie ze smutkiem i mówiłyœmy: "Niestety, w œrodę jesteœmy zajęte, mamy chrzest u kuzynów Sierzputowskich". Chrzest, pogrzeb, œluby, wyjazdy, przyjazdy, rocznice, urodziny i imieniny tej niezwykle rozbudowanej rodziny służyły nam w niezliczonych wypadkach. Zapraszane byłyœmy tam zawsze, nasza wyobraŸnia poddawała nam najrozmaitsze warianty ich rodzinnego życia. Czasem przeholowywała któraœ z nas i kiedy zaczynała się opowieœć o chrzcie dziadka Sierzputowskiego, druga musiała jš zagadywać. W Konstancinie poznaliœmy, poza czarujšcš willš "Julia" i jej mieszkańcami, jeszcze innych zachwycajšcych ludzi. Był to pan Szura Karnicki i jego siostra Marusia Augustowska. Oboje przywędrowali z Rosji w 1920 roku, ale nie byli Rosjanami. Ojciec ich był mieszkajšcym stale w Petersburgu Polakiem, wysokim urzędnikiem w biurach ubezpieczeń, a matka Angielkš, z domu Shaw, stryjecznš siostrš Bernarda Shaw. Po rewolucji, straciwszy wszystko łšcznie z posiadłoœciš na Krymie, oparli się w Konstancinie. Byli oboje szalenie muzykalni, oczytani, znali oczywiœcie cały œwiat i mówili znakomicie językami. Marusia była wysoka, mówiła niskim, ciepłym głosem przecišgajšc z wdziękiem i plotšc przeœmieszne głupstwa wynikajšce niby to z nieznajomoœci polskiego. Mówiła każdemu prawdę w oczy, opowiadała dowcipy, nigdy nie słyszałam jej skarżšcej się ani nie widziałam smutnej. Opiekowała się i ubóstwiała swojego brata Szurę, który miał najpiękniejsze oczy na œwiecie, długš zbrużdżonš twarz, był kulawy po dziecinnej chorobie Heinego-Medina, a to lekkie utykanie jeszcze dodawało mu uroku. W salonie u pani Krystyny Machleidowej przeœlicznie grał na fortepianie albo siadał w ogrodzie w altance na trzcinowym fotelu i rysował dookoła siebie na piasku wielkie koła swojš ogumionš laskš. Kiedy przychodziłam do "Julii" z wizytš, patrzyłam po drodze, czy wokół któregoœ z foteli w ogrodzie nie ma tych rysunków na piasku, które obiecywały, że Szura jest i że za chwilę go zobaczę. Halina Hersowa miała na swojej górce w czarownym i pełnym œlicznoœci mieszkanku bardzo dobry patefon i wszystkie pięć "Koncertów brandenburskich" Bacha, przepięknie nagranych. Teraz, podczas wojny, takie chwile, kiedy można było siedzieć na progu otwartego tarasu o zmierzchu i słuchać tej muzyki, majšc obok tak cudownie wrażliwego Szurę, to była łaska nieba. Szura zresztš nie zawsze poznawał się na moich dowcipach. Kiedy raz na spacerze powiedziałam … propos czegoœ tam: "Tak, tak, jak powiedział jeden pan - rira bien qui rira par derriŠre" - Szura stropił się, ukrył ochotę do œmiechu i powiedział łagodnie: "Ale to się tak nie mówi, tylko: "Rira bien qui rira le dernier". Cały dowcip oczywiœcie poległ, ale jakiœ pan naprawdę kiedyœ tak powiedział. Ale nie ja, u Boga Ojca. W tym towarzystwie konstancińskim była także rodzina Zarańskich, matka i dwu z trzech jej synów, bo jeden był we œwiecie. Tutejsi dwaj, Stanisław i Jaœ, byli obaj mili i weseli. Ich matka, pani Zofia Zarańska, była nawet mojš kuzynkš, a co dziwniejsze, siostrzenicš. Miałyœmy wspólnš prababkę, nasze babki były siostrami, tylko że ja przeskoczyłam jedno pokolenie. Wspólnš prababkš była pani Agnieszka Katerlina, a jej trzy córki wyszły za panów Nekanda-Trepkę, Żeromskiego i Wierusz- Kowalskiego. Trochę to wszystko było zagmatwane, a ile razy usiłowaliœmy dojœć dokładniej, jak to nasze pokrewieństwo wyglšda, obaj młodzi panowie Zarańscy, zwłaszcza Jaœ, wybuchali dzikim œmiechem. Œmiech Jasia był przeraŸliwy i zaraŸliwy, słychać go było na trzeciej posesji. Pani Zarańska, dystyngowana i kostyczna, nie przepadała za mnš. Kiedy pani pastorowa mówiła o mnie miłe rzeczy, pani Zarańska odwracała suchy profil i mówiła jedno słówko: "Czyż?" - podajšc tym w wštpliwoœć zalety mojego ducha i ciała. Za to szalenie miła para, starsi już państwo Hutorowiczowie, lubili mnie. Pan Hutorowicz znał œwietnie okolice Konstancina, pokazał mi rozmaite spacery, których, o zgrozo, dotšd nie znałam. Za gliniankami przy cegielni za miejscem moich dziecinnych zabaw, cudownymi rozpadlinami i pagórkami poroœniętymi plštaninš tarniny i trzmieliny, jałowcem i głogiem - zaczynał się las dębowy. Płynęły przez niego powolne, na pół ukryte w borówkach, konwalii i zawilcach strumyki, ginšce gdzieœ po drodze w zakisłych bagienkach. Tę pierwszš dšbrowę znałam, wiosnš przynosiłam stamtšd zawilce i konwalie, pierwiosnki i przylaszczki, latem czarne jagody, a jesieniš grzyby. Ale za tš pierwszš dšbrowš, która już i tak była dalekim celem spacerów, były jeszcze dwie dalsze, poprzedzielane polanami zarosłymi jeżynš i gdzieniegdzie z oczkami martwej wody ukrytymi w suchych sitowiach. Tamtej najdalszej nie znałam wcale, pokazał mi jš dopiero pan Hutorowicz. Czasem zjawiał się nagle u nas z bukietem zebranym na tych swoich dalekich spacerach. Tam, w tej trzeciej dšbrowie, rosły blade, pajšczkowate storczyki i okršgłe złotogłowy. Kiedy pan Hutorowicz wchodził z takš cudownš pachnšcš strzępiastš miotłš leœnych kwiatów, musiałam wszystko rzucać, odkładać, i zabierałam się do malowania, żeby tylko nie zwiędły, żebym zdšżyła uchwycić w porę ruch, gest każdej łodygi, zwrot czy nachylenie pięknej głowy kwiatu dzikiej kampanuli czy strzelistoœć czerwonej kiœci szczawiu. Ale wcišż na widok tej urody przyplštywała się niespodziewanie myœl, siedzšca gdzieœ jak schowana w załomie muru skolopendra, że te pięknoœci byłyby takie same, tak samo zachwycajšco kwitłyby i pachniały, gdybym ja gniła, nieobecna, nie widzšca, gdzieœ pod gruzami. Inna jeszcze myœl o niesprawiedliwoœci tego mojego uczucia: po prostu szczęœcie przy malowaniu, kiedy przez chwilę wszystko idzie dobrze, kiedy ma się ochotę zatršbić triumfalnie czy zaœpiewać: "Dobrze, Monisiu, sei una brava figliuola, te dziesięć centymetrów jest wcale dobre, maluj dalej". Jakie mam prawo do tych radoœci, do oddychania lasem, do ciszy nocnej słuchanej na tarasie na ławce, z psem opartym o mnie, do miłoœci? Wojna jest dookoła, cierpienie i krzywda jak ostre rafy tuż pod powierzchniš naszego życia. Ale znów, co mówił ksišdz podczas kazania w Santa Prisca, dawno temu, ale na zawsze - godere, godere, umieć położyć palec na chwili biegnšcej i powiedzieć: ta chwila jest szczęœliwa, ja jestem szczęœliwa, teraz, i wiem o tym. Godere la vita - taki cudowny banał, którym mnie ten ksišdz z Santa Prisca dzisiaj rozgrzesza z odległoœci. Szłam do domu Nowym Œwiatem, kiedy tramwaje i ludzie na chodnikach zostali zatrzymani przez Niemców, ale nie była to łapanka, bo nie gonili przechodzšcych ani nie było bud. Wszystko stało się bardzo prędko. Przejechało i stanęło wzdłuż chodników kilka samochodów osobowych, piramida uzbrojonych Niemców wysypała się z otwartego auta. Zaraz nadjechała buda, z której wypchnięto kilkunastu mężczyzn z rękami powišzanymi z tyłu. Nie wiedzieliœmy, co im robiš, Niemcy kręcili się wokół nich, pchajšc ich pod mur kamienicy. Naprzeciwko, wzdłuż jezdni, na jej œrodku rozcišgnšł się szereg żołnierzy, przez ich hełmy zobaczyłam głowy ludzi pod murem, przekreœlone wszystkie jak pasem czymœ białym. Zaraz potem trzask strzałów i tamte głowy znikły. Rozpędzono nas wrzaskiem i strzałami w powietrze, tramwaje ruszyły, ludzie biegli, ja z nimi. Na drugi dzień szłam tamtędy. Pod murem egzekucji leżały kwiaty i paliły się lampki. Po obu stronach w poprzek chodnika stały wielkie kozły hiszpańskie - kłębowisko namotanego na drewniane krzyżaki drutu kolczastego. Œciana zamalowana była wapnem, a na tym białym tle wielkimi czarnymi literami, z których œciekała farba, napisane było trochę skoœnie słowo "Chwała". Chodziłam tam potem codziennie. Widziałam, jak Niemcy nogami, buciorami rozgniatali te palšce się lampki i kwiaty. Codziennie słowo "Chwała" było zasmarowywane białš farbš i codziennie zjawiało się od nowa, codziennie nowe lampki stawiali i kwiaty rzucali szybko przebiegajšcy na tamtš stronę ulicy ludzie. Włożyłam w dno słomianego kapelusza papier i wielokrotnie przechodzšc tamtędy szkicowałam prędkimi kreskami ten mur, kształt białej wapiennej plamy i napisu na niej, pozycję kozłów hiszpańskich, a za murem porwane, utršcone œciany spalonych kamienic, gdzie przez otwory okien widać białe niewinne chmurki. Wracałam do domu malować ten okrutny widok, te okrutne chmurki. Był to zresztš obraz malowany na zamówienie, a nawet z nakazu. Na placu Trzech Krzyży Niemcy ustawili ogromny, piętrowy ekran z desek, frontem obrócony do Nowego Œwiatu. Z tyłu podpierało go rusztowanie z łat i desek. Na tym ekranie wymalowany był obraz w gigantycznych rozmiarach Churchill w swoim półcylindrze na głowie i z cygarem, a za nim skradajšcy się tłum postaci bolszewików w szpiczastych czapkach z czerwonš gwiazdš, z łapami ociekajšcymi krwiš i z krwawymi nożami w zębach. Na górze olbrzymie czarne litery: "Oto podpalacz œwiata". Idšc przez plac zauważyłam, że ludzie oglšdajš to dzieło jakoœ z bardzo bliska i chętnie się tam gromadzš. Przepchnęłam się i ja i zobaczyłam, że w rogu na dole tego ekranu ktoœ przylepił małš, wyciętš z gazety fotografię Hitlera, a pod niš napisał wiecznym piórem: "A tio ktio?" Właœnie tak pieszczotliwie: "tio ktio". Byłyœmy niedawno z Marysiš z wizytš u Prusza, tak jakoœ przypomniałyœmy sobie, że nic o nim nie wiemy od dawna. Mieszkał na Lwowskiej, niedaleko moich teœciów. Zastałyœmy go w szlafroku, z zapuszczonymi siwymi włosami. Trochę malował, ale bardzo niedobre małe kobiece główki, takie œlicznotki z pamięci, bez wyrazu, bez charakteru. Ucieszył się nami bardzo, w końcu byłyœmy obie jego gwiazdami i ulubienicami. Smutne na nas zrobiło wrażenie to życie w zamknięciu, bo powiedział, że postanowił nie wychodzić z mieszkania do końca wojny. I cóż, niedługo potem zabity został na Lwowskiej żołnierz niemiecki. W odwet wywleczeni zostali z domów główni lokatorzy, w tym Prusz. Gdyby go wtedy nie było w mieszkaniu, ocalałby, a tak został rozstrzelany z innymi w ruinach getta. Nie wiadomo, co gdzie kogo dopadnie. Jak tę paniš, która tak dokładnie zamykała się w swoim mieszkaniu na dziesištki zamków, a kiedy bomba przeleciała przez jej klatkę schodowš, podmuch wyrwał drzwi razem ze wszystkimi zamkami i zasuwami i drzwi leciały za niš przez całe mieszkanie, aż jš w końcu korytarza dopadły i zabiły. Pewnego razu odwiedził nas szalenie przystojny młody człowiek, pan Stanisław Kirchmayer z Krakowa. Mile zawiadomił nas, że przywozi słoik powideł œliwkowych. Zdziwiłyœmy się, bo jechać specjalnie z Krakowa z takim prezentem wydało nam się lekkomyœlne. Ale okazało się, że w powidłach były ampułki ze szczepionkš Weiglowskš przeciwko tyfusowi. Był to anonimowy dar dla nas od ludzi, którzy kochali ojca. Było to cenne i wzruszajšce i chronišce nie tylko ciało od choroby, ale i serce od uczucia samotnoœci i upadku. U pani Poli Gojawiczyńskiej był od pewnego czasu młody oficer angielski, John Crawford, zbiegły z innymi niedawno z obozu jenieckiego gdzieœ na Pomorzu, na terenie Reichu oczywiœcie. Pani Pola była niespokojna, bała się aresztowania i w pewnym momencie ten młody Anglik przeniósł się do nas, na drugš stronę podwórza. Był bardzo wysoki, chudy, z ogromnymi zębami i rudy, takš zupełnie różowš rudoœciš. Nie miał jeszcze papierów w zupełnym porzšdku, więc został w domu sfotografowany i jego dokumenty mówiły, że nazywa się tak jakoœ bardzo z polska, że jako syn emigrantów przedwojennych przyjechał do starej ojczyzny tuż przed wybuchem wojny i już został. Dlatego nie umie po polsku. Był pogodny i zgadzał się na wszystko. Na zamknięcie w domu, na noszenie garniturów Bronka, w których nogawki nie zakrywały mu kostek, a rękawy nie sięgały przegubów, na naukę polskiego ze mnš, na zmianę papierosów i nazwiska - jednego tylko odmówił stanowczo, a to przefarbowania włosów na jakiœ kolor mniej rzucajšcy się w oczy. O spiłowaniu mu zębów nawet nie wspomnieliœmy. Pochodził z St. Andrews w Szkocji i te zęby i żagiew na głowie na nic innego nie mogły wskazywać. Ponieważ mówiło się doœć dużo przez telefon na jego temat, więc przyszedł już do nas jako "Teresa" albo "Pikunio". Kiedy wychodziliœmy z domu, klucze oddawaliœmy Decowi, mówišc: "Panie Dec, w domu nikogo nie ma, niech pan kluczy nikomu nie daje". Na co Dec odpowiadał gderliwie: "Wiem, wiem, nikogo nie ma, tylko niech se wyglšda na Wisłę, a nie sterczy w oknie od podwórza". Pani Pola poleciła mi wiosnš wyprowadzać Teresę na spacer. Zgadzał się i na to, że wychodził ze mnš na ten spacer jak pies. Miał przykazane, że nie ma nic mówić ani oczywiœcie ja do niego. Na tych przechadzkach jego czerwona głowa wystajšca nad innych ludzi niepokoiła mnie, ale powoli dochodziliœmy coraz dalej, a wreszcie docieraliœmy do SIM-u na kawę, bo to była dla niego jakaœ rozrywka. Ale kiedyœ doszły mnie plotki powtarzane przez znajome eleganckie osoby, które były w SIM-ie kelnerkami: "Monika znalazła sobie jakiegoœ rudzielca. Siadajš przy stoliku, siedzš godzinę, wypijajš kawę, ani słowa do siebie nie mówiš, a w dodatku ona za niego płaci". Bronek poprawiał jeszcze swój znakomity angielski, ja uczyłam się trochę, nie było z nim w końcu Ÿle. Był u nas niezbyt długo, kilka miesięcy. Pod koniec rozzuchwalił się niebezpiecznie. Miał przyjaciela Sutherlanda, z którym zaczšł sam latać po mieœcie i jeŸdzili obaj w przedniej częœci tramwaju, nur fr Deutsche. Wreszcie, kiedy pani Pola została aresztowana, zabrano Pikunia od nas i umieszczono u pani doktor Garlickiej na Filtrowej. Niedługo stała się tam tragedia. Podczas urodzin czy innego œwięta, które sobie ci chłopcy angielscy tam urzšdzili, przyjechało Gestapo. Aresztowali paniš doktor, jej córkę i jeszcze kogoœ, ukrywajšcego się u nich. Wszystkie te osoby zostały rozstrzelane w get-cie. Teresa i jego przyjaciele zostali także aresztowani, ale cóż im mogło grozić poza kilkoma miesišcami karnego obozu. Miałam wrażenie, że nie zdawali sobie wcale sprawy ci œwietni, weseli i bez problemów chłopcy, że dookoła nich dzieje się coœ piekielnie poważnego i niebezpiecznego. Dookoła nich i z ich powodu. Opowiadał nam Teresa, jak po ucieczce z tego obozu, gdzie siedzieli, zostali przejęci przez AK działajšcš na terenie Reichu i przetransportowani do Warszawy w sposób tak znakomicie zorganizowany, przekazywani od chłopa do chłopa, od wsi do wsi, karmieni, przetrzymywani, potem przewożeni, a było ich szeœciu, jakimiœ niemieckimi ciężarówkami przez granicę GG. Wszystko to ich cieszyło i bawiło. Ale jak się bawił konwojent ich, oficer AK, który wiózł ich już na terenie GG pocišgiem? Wœród tłumu szmuglerek, bab z mięsem, jajami i wędlinš, którym musiał odpowiadać na pytania: "Co to za jedni, tacy ładni i nic nie mówiš?" - "Wszystko niemowy". Z Pikuniem udała nam się jedna sprawa nadzwyczajnie podczas jego pobytu u nas. Powiedział nam kiedyœ, że u niego w St. Andrews, przed wojnš, byli na wymianę studenci, młodzi Duńczycy. Mamie przyszła do głowy pewna myœl. Poprosiła do nas paniš Astę Gšsiorowskš, która była Dunkš. Pani Asta zabrała od Teresy nazwiska tych jego znajomych i przez swojš rodzinę w Danii odnalazła ich. I tak całym łańcuchem ludzi poszła do rodziców Teresy w Szkocji wiadomoœć o tym, że żyje i gdzie jest, i tš samš drogš nadeszła z powrotem, krótka oczywiœcie, mglista, przez wymyœlne szyfry wieœć od jego rodziców, że otrzymali i że sš szczęœliwi. To był naprawdę majstersztyk, z którego cieszyliœmy się wszyscy. Kontaktów ze œwiatem było tak mało, że nie bardzo już było wiadomo, czy on tam gdzieœ jeszcze istnieje. Przyszedł raz list z Kanady od Wiktora Podoskiego, rzewny, zasmarowany na czarno przez cenzurę niemieckš. Prosił mnie w nim o przesłanie mu kłoska z polskich pól dla złagodzenia tęsknoty. Biedny, dobry Podoski, nigdy mnie bardziej nie rozzłoœcił, jak tym jednym kłoskiem. Za to nasza złota Maria Pulcini przysłała raz i drugi wspaniałš, mšdrš paczkę, pełnš rzeczy luksusowych, może nie najpotrzebniejszych materialnie, ale koniecznych dla przypomnienia o œwiecie, do którego należało się kiedyœ i może kiedyœ jeszcze się dopłynie. W tych paczkach były jedwabne pończochy, mgiełkowe szaliki, kupony cudnych jedwabi, to, o czym zupełnie się nie myœlało, a co było takie œliczne. W końcu miałam dwadzieœcia parę lat. Wiem, co o tym myœlała Haneczka Szczepkowska, ale w tych sprawach nie zgadzałyœmy się. Zaniedbanie siebie nikomu do niczego dobrego nie służyło. Zresztš w księgarni musiałam wyglšdać przyzwoicie. Było tam zawsze pełno ludzi, znanych i nie znanych, prawdziwych klientów, którzy przychodzili kupować ksišżki, kolporterów prasy i wydawnictw nielegalnych, inspektorów z BIP, którzy przychodzili od czasu do czasu sprawdzać, co księgarnia ma z tych druków na swoim składzie, szperaczy, którzy nic nie kupujšc, tkwili w ksišżkach dla samej przyjemnoœci brania ich do ręki, przerzucania, przebywania w ich bliskoœci. Lubiłam bardzo tych, którzy nieruchomieli nad albumami i tekami reprodukcji, ci przychodzili tu ze swoimi tęsknotami, z pamięciš, ze wspomnieniami dawnych zachwytów, dawnych podróży. Mamę zresztš widziałam nieraz nad reprodukcjš "L'Homme au gant dechirŠ" Tycjana. Ten cudowny portret młodzieńca oczarował jš w pierwszej młodoœci. Mówiła mi: "Wiesz, tatuœ był o niego zazdrosny". Kiedyœ przyjechała z Krakowa Elżunia Osterwianka. Rozeszła się z Gutkiem Nowotnym, bo się zakochała bez pamięci w muzyku Alojzym Klucznioku, bardzo zdolnym, Œlšzaku z pochodzenia. Mówiła mi, że jest gruby, brzydki, ma tłustš cerę i że ona bez niego umrze. Mieszkali już razem, więc żyła i była szczęœliwa. Przyszła do księgarni i przyprowadziła ze sobš doœć milczšcego młodego człowieka, Jerzego Padlewskiego, bardzo, uderzajšco pięknego. Miał oczy jak mokra emalia, takie oczy majš czasem Rosjanie, Ormianie czy jacyœ ludzie z Południa. Pani Beer miała takie mokre oczy. Okazało się, że jego matkš jest Rosjanka. Elżunia zostawiła mi go w księgarni, a on potem zaczšł przychodzić tam często. Czasem prędko stworzy się między ludŸmi takie delikatne porozumienie, zgodnoœć, radoœć z rozpoznania wspólnego spojrzenia, i to może, ale nie musi być poczštkiem uczucia, a nawet piękniej, jeœli pozostaje tylko przyjaŸniš. Cieszyłam się, ile razy go zobaczyłam, mieliœmy w tych podłych czasach zupełne do siebie zaufanie. Po pewnym czasie powiedział mi, że nie nazywa się Jerzy, tylko Roman. Brat jego Jerzy ukrywał się i zamiana dokumentów dawała obu jakieœ alibi. Jerzy był architektem, uczniem czy asystentem Pniewskiego, a Roman skończył konserwatorium w Poznaniu, gdzie jego rodzice do wojny mieszkali. Jego matka, którš uwielbiał, była doskonałš pianistkš, teraz mieszkali wszyscy po wysiedleniu w Warszawie, poza Jerzym, oczywiœcie. Prędko potem Jerzy został aresztowany, przypadkowo zresztš i nie w sprawie, z powodu której się ukrywał, ale zaraz został rozpoznany i dołšczony do procesu, który się przygotowywał. Była to sprawa bardzo ciężka, wszyscy oskarżeni Polacy osadzeni zostali w Moabicie w Berlinie, a proces miał się toczyć przed Najwyższym Trybunałem Rzeszy. Każdy z oskarżonych miał obrońcę z urzędu, który nic pewnie nie mógł zmienić, ale nadawał procesowi pozory legalnoœci. Obrońca Jerzego przyjeżdżał do Warszawy kilkakrotnie i widział się z rodzinš. Chodziło o przekazywanie tajemnic wojskowych przez wyższych ofcerów sztabu niemieckiego poprzez Polaków - do Anglii. Były tam oskarżone czterdzieœci dwie osoby, w tym dwie kobiety. Roman nie miał nadziei na uratowanie brata. Sam był bardzo głęboko w konspiracji w Oddziałach Specjalnych, czyli "Osach". Zarabiał swojš muzykš, był członkiem sekstetu smyczkowego Eugenii Umińskiej, występujšcego w kawiarni Woytowicza na Nowym Œwiecie. Chodziłam tam często, te strzępy muzyki usłyszane to tu, to tam, na koncercie u Woytowicza albo z płyty, były szczęœciem i œwiętem. Wiedziałam, że Roman grał wieczorami w restauracji "Gastronomia", ale on o tym taperskim graniu na fortepianie nigdy mi nie mówił. Rozmawialiœmy godzinami, kiedy tylko on mógł przyjœć do mnie, zawsze albo o jego bracie w Moabicie, albo o wojnie, o wojnie, o wojnie. Byliœmy wszyscy już nie pogršżeni w niej, ale ona nam się zamknęła nad głowš zupełnie. Miesišce, lata przebywaliœmy w niej, jak ktoœ, kto pozostaje tak długo w ogłuszajšcym huku, że już go w końcu nie słyszy i nie pamięta ani nie wyobraża sobie innego stanu. Churchill zapowiada kiedyœ jakieœ jej zakończenie, ale to tak, jak w tym dowcipie ciotki Anieli: "Po wzburzonym morzu płynie statek, a schorowany, zawymiotowany pasażer, uczepiony przy burcie, pyta słabym głosem przechodzšcego kapitana: "Panie kapitanie, czy to, co tam daleko widać, to już lšd?" - "Nie, proszę pana - odpowiada kapitan - to horyzont". - "Ach, horyzont - mówi udręczony pasażer - dzięki Bogu i za to". Jaracz już nie mieszka u pani Poli, zakończył swoje wspaniałe występy wieczorne czytaniem nam przez wiele wieczorów "Na skalnym Podhalu". Trudno opisać urodę tego czytania. Pani Pola została aresztowana, biedna, mała, chora na wštrobę pani Pola, staramy się podać na Pawiak jakšœ paczkę, pomaga w tym pani Szajerowa, która mieszka niedaleko na Brzozowej i tymi paczkami się zajmuje. Była u nas panna Stefania Sempołowska i zostawiła mamie swój testament. le się czuje i Ÿle wyglšda, ale zawsze w swojej ogoniastej czarnej sukni. Wracałam niedawno do domu i na placu Zamkowym na rogu Œwiętojańskiej kupowałam u baby z kosza precelki. Ręce miałam zgrabiałe od mrozu i upuœciłam pięćdziesišt groszy, które gdzieœ się po chodniku potoczyły. Jakiœ pan podał mi je i powiedział, że mieszkamy obok siebie, bo nawet byłam kiedyœ u niego na herbacie z Bronkiem. Nie poznałam go przez mój krótki wzrok, ale poszliœmy dalej do domu na Brzozowš razem. Bronek nocował wtedy u swoich rodziców na Lwowskiej, bo wielkie mrozy zmusiły nas do zacieœnienia się w jednym pokoju stołowym, przy największym trociniaku. Paliło się tylko w kuchni, gdzie spała Halina, i tu, gdzie my z mamš. Ten pan sšsiad przyszedł do nas wieczorem, powiedział, że nasz Kiopek odwiedza go w jego mieszkaniu, przeciskajšc się za kolumnš, dzielšcš nasze balkony. Dziwne miał oczy ten pan, raz niebieskie, a raz czarne. Mrozy trwały, z Bronkiem zaczęło się coœ w rodzaju nowego narzeczeństwa. Spotykaliœmy się w dzień na obiedzie, szliœmy na spacer albo na koncert, albo czasem do kawiarni, potem odprowadzał mnie do domu i przed godzinš policyjnš wracał do rodziców. A sšsiad przychodził wieczorem na herbatę i moje życie zaczęło się komplikować. Byłam kiedyœ na Żoliborzu u Marysi i wracałam doœć wczeœnie, było jeszcze jasno, zobaczyłam z wiaduktu nad Dworcem Gdańskim stojšce w dole na peronach bardzo długie składy pocišgów towarowych i tłum ludzi na peronach. Bił stamtšd w górę wielki hałas głosów i krzyku i nieustanne wrzaski niemieckie. Stałam oparta o balustradę i patrzyłam, i nie mogłam uwierzyć. Zbita masa ludzi, Żydów, całe rodziny z walizami i tobołami, dzieci cišgnięte i niesione na rękach, małe dziewczynki kolorowo ubrane w czapeczki i kokardy we włosach, starzy, siwi i brodaci, wszyscy jedni za drugimi szybko posuwali się wzdłuż wagonów i wsiadali do nich, pchani i upychani trzymanymi poziomo przez Niemców karabinami. A kiedy wagon napełnił się ludŸmi tak, że nie można było zasuwać drzwi, kiedy je wreszcie zatrzaœnięto i założono antabę, w szpary między deskami żołnierze wsuwali bagnety i dŸgali nimi tych wewnštrz zamkniętych. Widziałam małš dziewczynkę ze splecionym czarnym warkoczykiem, którš wcišgnięto ostatniš do zamykanego wagonu i zaraz potem Niemiec wsadził w te drzwi białe ostrze, a przecież ona tam stała, tuż z drugiej strony. Tych ludzi były tłumy, tłumy. Wiozš ich gdzieœ na wschód, podobno wywieziono doktora Korczaka z dziećmi. Przyszedł do nas pewnego dnia nasz najmilszy doktór Marceli Landsberg. Nie mieliœmy o nim od bardzo dawna, od poczštku wojny, żadnych wiadomoœci. Teraz był u nas i opowiedział swojš historię. Przez pierwszy okres wojny był z rodzinš we Lwowie, ale kiedy można było wrócić do Warszawy, zrobił to. Opowiadano wtedy, że na jakimœ moœcie ludzie idšcy do Lwowa do bolszewików i ludzie idšcy ze Lwowa do Generalnej Guberni mijajšc się pukali się wszyscy bez wyjštku w czoło. Kiedy zamykano getto, dwie córki doktora zostały po stronie aryjskiej, a on z żonš pozostał w dzielnicy żydowskiej. Jego żona niedługo umarła z nędzy i rozpaczy, on został tam sam. Chodził, włóczył się po tych strasznych ulicach, sypiał byle gdzie, aż pewnego dnia podszedł do bramy getta i stanšł tam, patrzšc w stronę aryjskš, gdzie były jego córki, których już nie miał zobaczyć. Kiedy tak stał, podszedł do niego strażnik szaulis i powiedział: "No co, chciałbyœ tam pójœć, co?" A doktór Landsberg odpowiedział: "Chciałbym". Nie bardzo się nawet zdziwił, jak usłyszał, że tamten powiedział: "No to idŸ", bo jasne było, że kiedy zrobi kilka kroków za bramę, szaulis strzeli mu w plecy, czyli zabije przy próbie ucieczki, ale strażnik nie strzelił. Doktór szedł przed siebie, cišgle czekajšc na strzał. Doszedł tak spokojnie do nas. Była to naprawdę wielka dla nas radoœć. Panie Kępińskie i pani Zosia Tramontano zabrały doktora do siebie, a do nas przychodził na obiady. Mama częstowała go i namawiała do jedzenia, bo był bardzo chudy. PóŸniej doktór powiedział do mamy: "Pani Anno, pani mnie tak mile zapraszała: "Jeszcze kawałeczek kury, proszę", a ja bym całš tę kurę pożarł z łapami i z dziobem, gdyby było można". Trzeba było jednak umieœcić go gdzieœ na stałe, wyrobić kenkartę i znaleŸć jakšœ pracę. I znalazło się miejsce dobre i doœć pewne. Na Żoliborzu we własnej willi mieszkał bardzo bogaty stary pan, trochę zdziwaczały neurastenik. Doktór Landsberg został tego starucha pół felczerem, pół służšcym, pół przybocznym lekarzem. Ten stary musiał się domyœlać prawdy i korzystał trochę nieładnie z sytuacji, ale w końcu doktór Marceli miał dach nad głowš, utrzymanie i papiery. A stary wspaniałš lekarskš opiekę. Była tam trochę niepewna kucharka, której doktór nie bardzo ufał, ale w końcu nic się nigdy złego nie stało. Wszyscy dawni pacjenci doktora Landsberga powoli dowiedzieli się o nim i od czasu do czasu u pani Hali Skoczylasowej zaczęły się odbywać spotkania. Były to herbatki, na które zjawiali się Szczepkowscy, pani Reymontowa, my, Osterwa, dopóki był w Warszawie, inne osoby potrzebujšce pomocy lekarza. Wszyscy siedzieli przy stole i zjadali wspaniałe wypieki pani Hali, która nawet z fasoli potrafiła upiec doskonały tort migdałowy. Przez płoty i ogródki Żoliborza przychodził doktór Landsberg. Trzeba było przedtem zadzwonić do niego, do pana Marka, bo takie miał imię w papierach, i poprosić go, żeby się zwolnił i przyszedł. Kiedy już nacieszyliœmy się nim i narozmawiali, zabierał każdego z nas po kolei na górę do pokoju Marysi, tam badał i wypisywał nazwy lekarstw na papierkach. Nie były to oczywiœcie recepty, ale mieliœmy na Rynku Starego Miasta, tuż przy rogu Zapiecka i Œwiętojańskiej, zaprzyjaŸnionš aptekę Skowrońskiego, a w niej najmilszš paniš Funię Urbańskš, paniš prowizor z bożej łaski, która wszystko realizowała i spod ziemi znalazła każdy lek. Pewnego razu, kiedy ja właœnie byłam badana przez doktora, bo miałam koszmarne uczulenie z awitaminozy i puchłam nieoczekiwanie w rozmaitych miejscach, więc właœnie wtedy wszedł bladawy Stefan Leszczyński, mšż Marysi, i powiedział, że trzy wozy Gestapo zatrzymały się przed domem i żandarmi z cywilami wchodzš do ogródka. Ledwo zdšżyliœmy zlecieć na dół i usišœć przy podwieczorku, kiedy oni z wrzaskiem zaczęli nas legitymować. Pomyœlałyœmy obie z Marysiš, że ze zdenerwowania nie pamiętamy nowego nazwiska doktora Landsberga, ale Niemcy rozlecieli się po domu szukajšc jakichœ dwu osób nie znanych nam. Stefanowi przyszła do głowy genialna myœl - zapytał Niemców, a mówił, jedyny z nas, dobrze po niemiecku, czy wiedzš, że w Warszawie sš dwie, a może nawet trzy ulice Górskiego. Jedna tu właœnie, a inne w innych dzielnicach miasta. Niemcy powrzeszczeli i odjechali. Wtedy my wszyscy rzuciliœmy się do ksišżki telefonicznej szukać nazwiska tamtych i znaleŸliœmy je, na ulicy Górskiego 4, tak samo jak tu. Stefan nakręcił numer i powiedział tylko: "Proszę natychmiast wyjœć z domu, jadš do panów goœcie". Któregoœ dnia rano zadzwoniła pani Zosia i na moje pytanie o zdrowie zmienionym głosem powiedziała: "Ach moja droga, dzieje się ze mnš coœ strasznego, mam dużš goršczkę, zupełnie nie spałam". "Czy była pani u doktora?" - zapytałam z bijšcym sercem, majšc oczywiœcie na myœli Churchilla. "Naturalnie, zaraz jak się to zaczęło, powiedział, że mam w zębie ropę w kanale i że to poważna historia". Odłożyłam bez słowa słuchawkę, poszłam do mamy pokoju i naprawdę drżšc i płaczšc, powiedziałam jej: "No więc nareszcie, zaczęło się, rozpoczęli inwazję, płynš przez kanał La Manche, ropa, rozumiesz, flota, Churchill o tym ogłosił, pani Zosia sama słuchała". Ubrałyœmy się czym prędzej i pognałyœmy do pani Zosi. Otworzyła nam zbolała i fatalnie spuchnięta, miała naprawdę zapalenie okostnej i ropę w kanale trzonowego zęba. Każdy ma teraz u siebie wielkš mapę Europy i Rosji i wyznacza na niej szpileczkami ruchy wojsk na froncie, a front cofa się, oblężenie i upadek VI Armii niemieckiej pod Stalingradem jest obchodzone jak œwięto. "Kaputt" widzi się na każdej ulicy. Nasza mapa wisi na wewnętrznej stronie drzwi spiżarni, jest doskonała, najmniejsze miejscowoœci odnajdujemy na niej z łatwoœciš i wbijamy z luboœciš szeregi szpileczek, cofajšce się, cofajšce się bez ustanku. Front jest jeszcze daleko, ale zbliża się jednak, co widać po nocnych alarmach lotniczych. Zdarzajš się coraz częœciej. Wycie syren wycišga nas z łóżek, mama w szlafroku, z czarnym warkoczem na plecach, z papieroskiem w troszkę drżšcych palcach spaceruje dookoła stołu, a papieros się nie pali, bo zapałka się trzęsie. Od 1939 roku mama boi się bomb, z najwyższym trudem opanowuje się, kiedy to wycie się rozlega. Nie pozwala mi wyjœć na podwórze ani na balkon, gdzie odbywajš się towarzyskie spotkania i rozmowy. A ja mam zawsze ochotę wyjœć, bo jest to jeszcze jedna dodatkowa okazja do zobaczenia się z panem rotmistrzem Czyhirynem, sšsiadem. Wszystko komplikuje się coraz bardziej dla mnie i dla Bronka, który nie wie, co się dzieje. Ja też nie wiem, tyle, że w tej strasznej plštaninie okrutnych spraw wojennych mam chwile błogosławionej radoœci, nie znanej, zapomnianej od tak dawnych czasów, a nawet chwile szczęœcia. Wiem już, że pan ten pracuje w konspiracji bardzo głęboko, choć nic o tym nie mówi. Ale żegna się czasem ze mnš, wyjeżdżajšc "na kilka dni", jakby się coœ miało skończyć na zawsze, a powitanie jest łaskš i darem losu. Czasem wieczorem mówi mi, że chociaż będzie alarm, to mama może nie wstawać. Te niegroŸne alarmy to przeloty aliantów i naszych samolotów ze zrzutami ludzi i broni. Leżę i słucham tego pulsowania gdzieœ bardzo wysoko - co za szczęœcie wiedzieć, że to oni. Bolszewicy też nadlatujš na Warszawę, ci za to zrzucajš bomby na dworce i mosty, ale ogromnie niecelnie. Zawalili Krakowskie Przedmieœcie i aptekę Wendego z kilkoma kamienicami, celujšc pewnie w most Kierbedzia i Zjazd. Ich bomby upadły także na plac Unii i róg Œniadeckich i Marszałkowskiej. Byłam raz w nocy na Rynku Starego Miasta, kiedy rozpoczšł się ten ich nalot, w kamienicy Towarzystwa Wydawniczego w mieszkaniu państwa Nikodemskich. Wszyscy postanowili zejœć do piwnicy, ale ja byłam bardzo przeziębiona i wolałam już nalot i niekoniecznš bombę niż nieuniknione zapalenie płuc w zimnej i wilgotnej piwnicy. Zostałyœmy więc na górze. Przed nalotem bolszewicy zrzucali na miasto flary, jakby wišzki rakiet, które zawisały nieruchomo w powietrzu niby przepiękne żyrandole, oœwiecajšc jaskrawo złotym œwiatłem wielkš przestrzeń miasta. Stałam w oknie na pierwszym piętrze i patrzyłam na to zjawiskowo piękne widowisko. Okna Rynku były zaciemnione, ale wszystkie złocenia, metalowe okucia, cała polichromia œwieciła, drżała i gorzała od œwiatła flar, a to œwiatło nie było nieruchome, więc i cienie poszerzały się i zmieniały swoje miejsca, cała ta pusta przestrzeń, plac i kamienice żyły, lœniły i same dla siebie piękniały w miarę powolnego przesuwania się flar. Bomby spadały gdzieœ dalej, samoloty odleciały, artyleria przeciwlotnicza umilkła, tylko czarne niebo przecišgnięte było bladymi smugami po wybuchach pocisków, rozdmuchiwanymi przez wiatr. Powoli ten przepiękny królewski spektakl zaczšł gasnšć, ale taki pokaz pięknoœci samego miasta, bez ludzi, dla nikogo - tego nigdy nie da się zapomnieć. Zaczyna się coraz ciężej dziać w dzielnicy żydowskiej. Wybuchajš tam co dzień strzelaniny, oni sš zorganizowani i zdecydowani na wszystko. Przerzuty broni idš stšd do nich kanałami. Dzieje się coraz więcej, co dzień i co noc. Było odbicie więŸniów z karetki Gestapo na Długiej pod Arsenałem. Ci, którzy się uratowali, zostali przeprowadzeni przez nasz dom na Brzozowej. Coraz cięższe sš walki w getcie, Niemcy rzucajš tam coraz więcej wojska i nie mogš dać rady, ale to jest zagłada tych ludzi i miasta. Stoi tam wielki czarny słup dymu, który pochyla się i kładzie na nas, kiedy wiatr powieje z zachodu. W tym gęstym burym powietrzu fruwajš jak motyle większe i mniejsze skrawki spalonych papierów, strzępy kart ksišżek spadajš chwiejšc się przed oczami, podmuch wiatru skręca je na chodnikach w czarne wiry. Jakże tu żyć, zachować te pozory normalnoœci, o które dbam jak o coœ bardzo ważnego. Jak udawać, że nic się nie dzieje albo że nie wiem, że się coœ dzieje, jak wstawać rano z normalnego łóżka, myć się, ubierać, iœć na œniadanie, kiedy tuż obok, w zasięgu wzroku, węchu, słuchu toczy się ta okrutna i wspaniała wojna. Ludzie mówiš, że widzieli, jak matki rzucały z okien płonšcych domów swoje malutkie dzieci. I wszędzie, gdzie Niemcy nogę postawiš, musi się toczyć z nimi wojna o godnoœć i wolnoœć, bo z nich, jak z ich miotaczy ognia, wybucha, wylatuje natychmiast dziki kłšb nienawiœci, zbrodni i pasji niszczenia. Niech mi nikt nie nazywa ich faszystami, nazistami, hitlerowcami - to sš Niemcy - zorganizowani, posłuszni, ochoczy mordercy. Dawniej znałam rozmaite uczucia, ale nie wiedziałam, co to jest nienawiœć. To było jak jakiœ kraj, o którym słyszałam, czytałam, ale którego nie znam i pewnie nigdy nie poznam, bo leży daleko i nic mnie tam nie zaprowadzi. A teraz to jest we mnie, w œrodku, jak zapalny stan, choroba jakiegoœ narzšdu. Czy będzie można kiedyœ wyzdrowieć, zapomnieć, przestanie to kiedyœ jštrzyć się i uwierać? Z każdym dniem tej nienawiœci przybywa, ona pokrywa już ich wszystkich bez wyjštku, ale co zrobić z ich muzykš? To ona właœnie, ich muzyka, daje nam dziœ pomoc i siłę, i chwile ulgi, a nawet czystej radoœci. Roman Padlewski przyszedł i przyniósł rzeczy przekazane mu po bracie Jerzym po wykonaniu na nim wyroku œmierci. Obrońca z urzędu obiecywał, że Jerzy Padlewski jako oficer nie będzie œcięty toporem, lecz rozstrzelany, ale ta obietnica nie została dotrzymana. Te pamištki to ksišżka do nabożeństwa, na marginesach jej Jerzy codziennie pisał listy do rodziców i Romana. I jeszcze kalendarz, który sam sobie wyrysował, gdzie dzień po dniu skreœlał daty zbliżajšce go do wykonania wyroku. Roman nie chciał oddać tego od razu rodzicom i zostawił obie rzeczy u mnie. Także nie powiedział im o œcięciu ich syna. Kiedy siedział u mnie z twarzš zakrytš rękami, a ja nie odzywałam się, bo co mogłam mu powiedzieć na pociechę - wpadła do nas znajoma, której ojciec został aresztowany. Wrzeszczała, że Polacy kradnš paczki przekazywane na Pawiak, że przez Polaków ojciec jej nie dostaje nic, że tylko Niemcy sš uczciwi i solidni, że gdyby nie jej znajomi Niemcy, ojciec umarłby z głodu, że ona, córka, tylko do Niemców ma zaufanie, a w ogóle owija ich sobie wszystkich dookoła palca. Starałam się jš uciszyć, potem zamknšć jej gębę, patrzyłam z rozpaczš na Romana, który u mnie, pod moim dachem słuchał takich rzeczy. Ona wykrzykiwała nadal swoje œwiństwa, aż wypchnęłam jš za drzwi. Roman powiedział: "Przepraszam, to ja powinienem był jš wyrzucić, przepraszam, że pani tego słuchała". Potem ona przyszła do księgarni z proœbš, żeby pójœć z niš do Maurycego Potockiego, który już wiele osób skutecznie ratował i wycišgnšł od Niemców. Chciała go prosić, żeby ratował ojca z Pawiaka, nim go wywiozš. Poszłyœmy obie na Mazowieckš 4. Wyłożyłyœmy wszystko Potockiemu. A on odwrócony twarzš do mnie powiedział: "Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby go puœcili, będę się z paniš komunikował, ale pod jednym warunkiem, że będzie pani przychodziła do mnie sama, bez tej osoby". Tak też było. Niedługo potem przyszedł do księgarni nie znany mi człowiek i powiedział, żebym się postarała, aby ona nie przychodziła do księgarni zbyt często, żeby po prostu nie widywano jej u nas. Ojciec jej po kilku miesišcach wyszedł z więzienia, wymizerowany i chory. Roman Padlewski przyniósł mi do księgarni sporš paczkę. Były tam broszury w szaroniebieskich okładkach napisane przez Narcyza Kwiatka. Tytuł był doœć nieefektowny i mało aktualny, coœ w rodzaju kwestii nauczania podstawowego w powiatach litewskich, a data wydania była z roku 1932. Słowem, broszurka, jakich miliony przecišgały przez księgarnię w masie ksišżek kupowanych całymi księgozbiorami z ršk prywatnych. Roman spieszył się, powiedział: "Schowaj to, ale jak masz kogoœ zaufanego, to sprzedawaj, ale uważaj, mogš tego szukać". I poszedł. Nie zdšżyłam paczki rozwišzać i przeczytać broszury, kiedy przyszedł do księgarni pan w œrednim wieku, godnie i miło wyglšdajšcy. Kiedy zapytałam, czym mogę mu służyć, powiedział, że szuka broszury Narcyza Kwiatka i podał tytuł. Było to tak prędko po dostaniu tej paczki, że pomyœlałam, że to znajomy Romana. Ale Bóg czuwał nade mnš i chociaż miał inne sprawy na głowie, nie pozwolił mi się zawahać nawet na chwilę. Spojrzałam w czyste oczy tego pana i zapytałam o datę wydania. Kiedy podał mi jš, powiedziałam, że wszystkie broszury leżš na wielkim okršgłym stole, co prawda nie poukładane, ale niechby zechciał przejrzeć je, to może i tę swojš znajdzie. Zobaczyłam, że nie jest zadowolony i powiedział, że tam jej na pewno nie ma. Ta rozmowa trwała dosyć długo, ja bezradnie rozkładałam ręce, on upierał się, aż wreszcie poszedł. Kiedy Roman znowu był w księgarni, zapytałam go, czy to on przysłał mi tego klienta. Zdenerwował się szalenie i piętnaœcie razy pytał mnie, czy aby na pewno tamten nie domyœlił się niczego. Prowokator może mieć takš miłš twarz, okazuje się. Przychodzili zresztš może i poczciwi ludzie, ale głupi. Wiele razy starsza pani albo zacny pan odprowadzali mnie w kšt księgarni i szeptem pytali: "Proszę pani, gdzie jest teraz pani Mortkowiczowa i jak można by się z niš zobaczyć?" Z drewnianš twarzš odpowiadałam im wtedy: "Nie wiem, proszę pana, pewnie w getcie". Mama i pan Nikodemski jeŸdzili do pani Janiny i Hanki co miesišc, on z pieniędzmi i rozliczeniami księgarnianymi, a mama z przyjaŸni i chęci rozerwania trochę jednostajnego trybu życia tych pań. Ono było jednostajne między wpadkami, kiedy trzeba było na łeb, na szyję płacić szantażystom i przenosić obie panie w inne miejsce, czasem zmieniajšc im także papiery. Sumy były zwykle duże, faceci twardzi, ale nie zwišzani z policjš ani Gestapo. Większe sumy pożyczał pan Czyhiryn, on też pomagał w papierach i kenkartach. Było też kilka kobiet, które odważnie i z czystych i szlachetnych pobudek pomagały, przenosiły i znajdywały nowe schronienia dla pani Janiny. Była to pani Grabowska z Piastowa, pani Muszka Jansowa, a przedtem te zacne siostry ze Żbikówka. Ci ludzie, którzy chcieli się z paniami Mortkowiczowymi widzieć, mogli mieć najzacniejsze intencje, ale nie wolno było oczywiœcie narażać niepotrzebnie obu tych pań. Mama nie zawsze mówiła mi, że do nich jedzie, raczej po powrocie albo wcale, dopiero od Nikodemskiego dowiadywałam się o tych wizytach. Mama to było właœciwie co innego, bo wynikało to z dawnej przyjaŸni i poczucia obowišzku. Ale pan Henryk Nikodemski, mało znajšc paniš Janinę i Hankę, wzišł na siebie na całš wojnę opiekę nad nimi i dbał o nie niezmiennie. Z moimi dawnymi przyjaciółkami widywałam się rzadziej. Nie bardzo rozumiały, co się ze mnš dzieje, tak zresztš jak i ja sama. Byłam, zdaje się, głęboko, szczęœliwie, niespokojnie, burzliwie zakochana. Telefon stał się dla mnie czymœ w rodzaju bożka, okrutnego i błogosławionego równoczeœnie. Te wyjazdy poza Warszawę, niewiadome sprawy, niebezpieczeństwo, chwile, które mogły być zawsze ostatnie, i radoœci, i ulgi - to wszystko mieœciło się jakoœ w tej wojnie logicznie i pasowało do niej. Człowiek stojšcy na boku tych spraw nie mógł być wtedy dla mnie ważny. Widywałam czasem Marysię Leszczyńskš i Basię Lisowskš. Haneczka Mickiewiczowa mieszkała w Milanówku z rodzicami i mężem, Adamem Mickiewiczem. Elżunia Osterwianka była w Krakowie. Haneczka opowiadała, że mieszka u nich teraz pan mecenas Leon Czeszer, ostatni mšż pani Lili Reymontowej. Pan Czeszer był radcš prawnym pani Lili, która ubóstwiała interesy i miała do tych rzeczy fantastyczne zdolnoœci. Pamiętam, jak pani Hala Skoczylasowa jeszcze przed wojnš dzwoniła do mamy i zawiadamiała jš, że Lila właœnie sprzedała z zyskiem majštek ziemski, a kupiła cukrownię i hodowlę owiec, a po niedługim czasie już nie miała cukrowni, tylko kamienice w centrum Warszawy, co potem zamieniała na młyny parowe. Adwokat był do tych spraw bezustannie potrzebny, więc pani Lila wyszła za mšż za mecenasa Czeszera, zresztš przystojnego i eleganckiego pana. Wszyscy go lubili, chociaż troszkę to małżeństwo ludzi zdziwiło. Ale w końcu nie każdy zaraz musi być narodowš wdowš do końca życia. Tyle tylko, że z wybuchem wojny pani Lila przypomniała sobie, że mecenas Czeszer jest Żydem. Wystšpiła wobec tego do Sšdu Arcybiskupiego przy Kurii Warszawskiej o unieważnienie małżeństwa. Jako powód podała, że małżeństwo to było "non consumatum", a na œwiadka podała paniš Halę Skoczylasowš. Pani Hala przyszła do nas z rozprawy w Sšdzie Arcybiskupim trzęsšc się ze wœciekłoœci. "Na co ta Lila mnie naraża, ja, starsza osoba, mam odpowiadać przed szeœcioma klechami, czy Lila z Czeszerem "consumatum" czy nie! Para starych ludzi, już to małżeństwo było komiczne, a co dopiero, czy "consumatum"!" Rzeczywiœcie było to wszystko doœć niesmaczne, zwłaszcza z uwagi na czas i okolicznoœci. Pani Lila przywiozła Szczepkowskim chorujšcego Czeszera i, o ile wiem, nie odwiedzała go zbyt często, dajšc mu czasem w prezencie słoik powideł czy butelkę soku. Grała przy okazji w bridża, bo przepadała za tym. Opowiadała Haneczka, że raz podczas rozgrywania partii podeszła do stolika i poprosiła, aby ten, kto wygra, przeznaczył pewnš sumę na utrzymanie domu jakichœ sierot po oficerach czy podobny cel, na który Haneczka zbierała od wszystkich pienišdze, drobne przeważnie sumy. Położyła, proszšc o datek, listę kwot uprzednio już zebranych na blacie stolika bridżowego. Pani Lila, grubo wygrana, trzepnęła rękš w papier, zrzucajšc go na ziemię, i swoim cienkim głosem zaczęła krzyczeć: "Nic ode mnie, żadnych wyłudzeń, co to jest, ja nie dam ani grosza!" Żałowałam tylko, że nie było mnie przy tej scenie i nie widziałam tego, co potrafiła zagrać Haneczka, rozdęte chrapy, zaciœnięte usta, płomienie w oczach. Hanka minęła się z powołaniem, babka Rywacka, dziadek Morozowicz, pani Marzunia, jej matka, także przecież aktorka - ten cały aktorski spadek kłębił się w niej i burzył i przy każdej okazji wybuchał ze wspaniałš siłš. Spokojny Adam patrzył na te teatra łagodnie i jakby z odległoœci. Wracajšc do pani Lili, nosiła ona na sobie duży zamszowy worek, w którym były kamienie szlachetne. Wisiało to na długim rzemyczku pod sukniš i zwisało aż między kolanami. Nigdy tego nie zdejmowała. Ale inne walory i precjoza poumieszczała w skrzynkach z pelargoniami u państwa Szczepkowskich, pod ziemiš, a także w ogrodzie pod drzewami w ich willi przy ulicy Spacerowej 20. Kiedy dowiedziała się w Warszawie, że u Szczepkowskich i Mickiewiczów była rewizja, przyjechała natychmiast do Milanówka i nieprzytomna z niepokoju pytała od progu, czy aby jej złoto nie zginęło. Haneczka odpowiedziała jej spokojnie, że ani ukrytego złota, ani broni na szczęœcie nie znaleŸli. Ale w końcu wszyscy tę paniš Lilę, razem z jej złotymi loczkami, różowymi dziewczęcymi sukienkami, skšpstwem i cieniutkim perlistym œmieszkiem, lubili. Lato było upalne. Niemcy z naszego domu w Konstancinie wypatroszyli wszystko, zostały tam tylko dwupiętrowe prycze i umywalki w każdym pokoju. Zresztš raz zwalali się tam całym oddziałem, raz nie było nikogo, potem znów mieszkało kilku oficerów, a kiedy indziej Gestapo. W zasadzie nie wolno tam było wchodzić nikomu poza Władkiem Sochš, Helenkš i Felusiem, ich synem. Ale raz przechodzšc wzdłuż płotu zobaczyłam, że róże na klombie majš liœcie pozwijane przez mszyce i jakieœ paskudne oprzędy. Weszłam więc do ogrodu, stanęłam na klombie i zaczęłam - chociaż tego nienawidzę - czyœcić palcami zaatakowane przez mszyce liœcie i pędy. W pewnej chwili podniosłam głowę i zobaczyłam, że w otwartym oknie pokoju mojego ojca stoi oficer niemiecki w siodłatej czapie, z piersiš pełnš orderów i złotymi naszyciami na ramionach i rękawach. Stał tam i przyglšdał mi się. Ten widok w ojca oknie był, jakby we mnie ktoœ rzucił kamieniem i trafił. Ale zaraz pomyœlałam: "Zginiesz, zdechniesz, nie było cię tu i nie będzie, przeklęty". Niemiec parzył sobie widocznie właœnie kawę, bo w ręku trzymał mały rondelek i coœ tam w nim mieszał. Robiłam swoje przy różach, czekajšc na wrzask czy innš reakcję na mojš zakazanš obecnoœć. Ale on wybrał co innego, domyœlajšc się, że widocznie jestem z tym domem zwišzana, skoro dbam o róże. Kiedy mimo woli podniosłam głowę, żeby zobaczyć, czy on tam jeszcze jest - wychylił się, przechylił rondelek i czarna struga spłynęła od okna aż na sam dół, do ziemi, po białej œcianie. "W tym wypadku nie jesteœ zbrodniarz, jesteœ po prostu œwinia" - powiedziałam do niego po cichu. Ta smuga została, bo kawa plami jasny tynk. Czasem, kiedy Niemcy opuszczali dom, można było znów tam wpaœć, wymyć wszystko kwasem solnym i pobyć na tarasie wieczorem, posłuchać cichego, co chwila, szumu liœci, a potem ciszy zupełnej i nagłego, bolesnego krzyku sówki, dalej i bliżej. Ale i to nie zawsze się udawało. Któregoœ wieczora mama krzyknęła nagle, że ktoœ dobija się do okna. Istotnie, szyby drżały, ale drżały także z drugiej strony, od tarasu i w łazience także. Wybiegliœmy na taras, byli u nas wtedy rodzice Wandy Wieszczyckiej, państwo Zielińscy. Nad Warszawš stała różowa łuna, niebo rozbłyskiwało co chwila wybuchami, a na różowym tle wisiały te złote wspaniałe flary. Widok był oszałamiajšcy, czarne drzewa w naszym ogrodzie œwieciły sztucznie liœćmi od zachodniej strony. Ale tam w Warszawie był Mieczyœ, bałam się o niego, musiałam się bać bez ustanku, tylko ten strach, żeby go nie zabiła bolszewicka bomba, miał w sobie element ulgi, bo podczas nalotu Gestapo nie wyjeżdżało po ludzi, był to wtedy moment odpowiedni do załatwienia ważnych spraw. Kiedy czasem w Warszawie wieczorem siedzieliœmy dookoła stołu i nagle w ciszę miasta poza domem zaczynał się z daleka wciskać, nasilać mruczšcy warkot, mama milkła i nieruchomiała słuchajšc, a ja tak samo jak ona. Po chwili, jak puszczona z powrotem scena filmu, ożywałyœmy obie i mama mówiła z ulgš: "Nie, to nie samolot, to samochód". A ja z tym samym westchnieniem mówiłam: "Nie, to nie samochód, to samolot". Bo ona bała się samolotów i bomb, a ja oddychałam podczas nalotów czy alarmów, wiedzšc, że samochód niemiecki wtedy nie przyjedzie. Tego lata chodziliœmy często z Konstancina pieszo do Zalesia Górnego. Mieszkała tam rodzina, która dla jakichœ niejasnych przyczyn miała pozwolenie na posiadanie radia. Ojciec, różowy grubas, pracował jakoby w jakimœ ważnym przedsiębiorstwie. Obawialiœmy się trochę, że oni wszyscy sš po prostu folksdojcze. Ale zgadzali się słuchać z nami Londynu, co ich także obcišżało. Jak to się stało, że poznaliœmy ich i że można było mieć do nich na tyle zaufanie, nie wiem, chyba byli to znajomi pani, która prowadziła w Zalesiu pensjonat. Ten pensjonat służył głównie AK, zajmujšcej okoliczne Lasy Chojnowskie, jako szpitalik, pralnia i punkt kontaktowy z miastem. Chodziliœmy tam często z Romanem, do tego radia i do pensjonatu. Roman opowiadał o œlubie u Œwiętego Aleksandra, na którym był i cudem uniknšł aresztowania. Był to œlub jego znajomych. Cały koœciół został wygarnięty, młoda para, rodzice i wszyscy goœcie. Przyszła także wiadomoœć o aresztowaniu "Grota". Jakie ciężkie bez ustanku wiadomoœci - teraz. Kiedy wychodziłam z księgarni i stałam na progu, ktoœ powiedział przechodzšc, głoœno i przed siebie: "Generał Sikorski nie żyje". Ludzie dookoła stawali bez ruchu, a ten ktoœ szedł i powtarzał to raz za razem. Znów ta bezsilna rozpacz i złoœć przeciwko losowi, jak w 1939 roku, jak po upadku Francji, dlaczego cišgle w nas coœ bije, przygniata i stara się osłabić? Na szczęœcie spoza naszych granic, w obrębie których aresztowania, rozstrzeliwania, wywożenie do obozów, egzekucje uliczne stajš się jedynymi wiadomoœciami, które możemy sobie przekazać - te wiadomoœci, które przychodzš ze œwiata, sš dobre, coraz lepsze, tylko cišgle tak daleko od nas. Front wschodni nieodparcie przesuwa się na zachód, a alianci piorunujšco wylšdowali na Sycylii. Ale cieszšc się, po cichu myœlę - a Agrigento, Segesta, Selinunte, co się działo i dzieje, czy to już ma być koniec œwiata? We wrzeœniu, kiedy byłyœmy już w Warszawie, rano zaszedł do nas Mieczyœ i powiedział, że bardzo prosi, abym zamknęła dziœ księgarnię o czwartej i rozpuœciła wszystkich pracowników, a sama poszła prosto do domu. Słuchałam go bardzo i we wszystkim, więc trochę po czwartej wyszłam pierwsza i przeleciałam się po Mazowieckiej. Na obu jej końcach stały gęsto, jak nigdy, riksze, do których mało kto wsiadał. Poszłyœmy z mamš do domu, a wieczorem dowiedziałam się, o co chodziło. Na Mazowieckiej 4 była œredniej jakoœci knajpka, a raczej bar kawowy, nazywało się to "Za kotarš". W tej wšskiej i ciemnej kawiarni siedzieli przemieszani Polacy i bardzo często wyżsi oficerowie niemieccy. Niektórzy przychodzili stale. Tego dnia na kilku z nich został wykonany wyrok. Z drzwi puszczono serię z karabinu maszynowego, która załatwiła ich wszystkich, ale niestety dosięgła także Bogu ducha winnš kawiarkę za barem. Była to Maria Malanowicz- Niedzielska, pierwsza Smugoniowa z "Przepióreczki", z prapremierowego wystawienia tej sztuki. Tyle mam fotografii robionych podczas prób, z ojcem, Osterwš i z niš. Nie żyje także, nawet nie wiemy, co się stało, pani Anielusia Zagórska, miła, ładna, wesoła, z czarnš kręconš grzywkš, bardzo przez nas wszystkich lubiana. Znów ten podmuch, który zabiera ludzi dobrze znajomych, chwila zdumienia i smutku, krótka i zapomniana, zasłonięta zaraz następnš okrutnš wiadomoœciš. Jak długo jeszcze mamy wytrzymać te masakry, aresztowania, wywożenia, straszne wieœci o obozach, egzekucje na naszych oczach? Mieczyœ nic mi prawie nie mówi o swoich tajemniczych sprawach, ale ostatnio opowiedział mi takš historię: przyszła wiadomoœć, że Niemcy wiedzš o pewnym dużym składzie broni. Trzeba było natychmiast tę broń przerzucić w inne, przewidziane na wszelki wypadek miejsce. Pod zagrożony skład sprowadzono wielki samochód ciężarowy, krytš budę z niemieckimi znakami. Trzeba było przenieœć cały skład na łeb, na szyję do wozu i wiać. Częœć obsady siedziała wewnštrz, a kierowca i jego towarzysz zdšżyli tylko włożyć mundurowe kurtki niemieckie i furażerki. Od pasa byli niewidoczni w szoferce, najzupełniej cywilni. Przejechali przez miasto nie zaczepieni przez nikogo. Nowe miejsce na skład broni mieœciło się w starej, doœć zrujnowanej kamienicy, której zaplecze tworzyły oficyny, przybudówki, podwórka i szopy, gdzieœ w okolicy Grójeckiej za placem Zawiszy. Wielka ciężarówka ustawiła się z trudem w poprzek ulicy, aby czym prędzej minšć bramę i zniknšć w głębi podwórza, kiedy stało się coœ strasznego. Po obu stronach bramy od strony ulicy siedziały dwa żeliwne karły, przykryte jakby pancerzami, brodate i w czapeczkach. W bardzo wielu domach warszawskich umieszczano w bramie te niby ozdoby, niby odboje. Przednie koła ciężarówki wparły się między te figury i zablokowały na amen. Ludzie zaczęli przystawać i przyglšdać się, nawet chcieli radzić i pomagać, a czas naglił, trzeba było broń zabrać spod plandeki i ukryć. Wreszcie zbudowano na gwałt coœ w rodzaju pomostu z desek i cegieł i nadludzkimi wysiłkami przepchnięta ciężarówka przetoczyła się przez bramę na podwórze. Cud boski, że żadna wacha nie przechodziła wtedy tamtędy, a trwało to dosyć długo. Innym razem, pod koniec spaceru nad Wisłš, gdzie chodziliœmy często przed godzinš policyjnš, żeby Kiopek się wylatał, Mieczyœ powiedział mi, że zabił poprzedniego dnia Niemca. Nic więcej o tym już mi nie mówił. Te sprawy były w nim zamknięte, ale kiedy ja powiedziałam mu, że zaproponowano mi wejœcie do komórki "Rodła", w którym był Tadeusz Michalski, kuzyn Agi Massalskiej, wybuchnšł takim gniewem, że nie mówiłam już o tym z nim więcej. Czasem opowiadał mi o swoim dzieciństwie w domu pod Winnicš na Ukrainie, o cudownym kraju, o roœlinnoœci, jarach, o koniach i polowaniach, o ciotkach, wujach i całej rodzinie tam rozsiadłej. Kiedy wybuchła rewolucja, Mieczyœ miał czternaœcie lat. Jego zacne ciotki, stryjenki i babki były osobami œwiatłymi, toteż w dworach pozakładały szpitaliki, szkoły, kursy rozmaitego rodzaju, jednym słowem, szerzyły oœwiatę wœród ludu. Zaraz po wybuchu rewolucji wdzięczny lud pourzynał głowy wszystkim tym paniom i członkom ich rodzin, a dwory ograbił i spalił. Uratował się tylko jeden wuj Mieczysia, stary dziwak. Nigdy nie chciał jechać pocišgiem, bo mówił, że nie zniesie, żeby ktoœ na niego gwizdał, a dla chłopów nie był dobry, mówił, że "hada" trzeba jednš rękš prać, a drugš mu za wszystko. płacić, ale mało. Kiedy wielkim półkolem "hady" podeszły pod jego dwór z siekierami i nożami, zobaczyli go siedzšcego na fotelu na ganku. Zatrzymali się i patrzyli na niego, a on na nich. Potem ryknšł w głšb domu: "Zaprzęgaj". Młody chłopak wypadł do stajni i po chwili zajechał przed ganek otwartym powozem. Wuj wstał, tłum się cofnšł, a kiedy wsiadł do powozu, rozstšpił się przed nim i konie przeszły tym szpalerem na jego rozkaz: "Stępa". Za bramš polecieli "w konie", aż do jakiejœ stacji, gdzie jednak wuj musiał już pozwolić na to, żeby na niego gwizdano. Po niezwykłych oczywiœcie tarapatach dojechał do Polski. Tam w przygranicznym miasteczku kupił dom, ustawił fotel przed oknem wychodzšcym na wschód i na tym fotelu przesiedział do œmierci, patrzšc w swojš stronę. We dworze Mieczysia był służšcy, dawny i kochany przez wszystkich, zaufany ojca i opiekun chłopców. Kiedy przyszła kolej na dwór i rodzinę Mieczysia, matka jego z młodszymi braćmi wybiegła tylnymi drzwiami do ogrodu, stamtšd w szuwary nad stawem i tam zemdlała. Dwaj chłopcy trzymali jej głowę nad wodš, żeby nie utonęła, i tak przeczekali poœcig i poszukiwania. Mieczyœ wybiegł z domu sam, a za nim ten dobry służšcy, i zaczęło się polowanie na chłopca. Miał być schwytany żywcem, bo chociaż służšcy miał broń - nie strzelał. Mieczyœ miał swojš myœliwskš dubeltówkę. Uciekał i kluczył, zsuwał się w jary i zapadał w zaroœla, a tamten biegł za nim ze sznurami jak pies za zwierzynš. Wreszcie kiedy tamten był na zboczu, a Mieczyœ w dole, pozwolił mu się trochę zbliżyć do siebie, strzelił i zabił go na miejscu. Odnalazł potem matkę i braci. Przedarli się do znajomego dworu, gdzie wszyscy byli już gotowi do ucieczki, i z nimi dotarli do Winnicy, a potem do Polski. Czasami wydawało mi się, że jest w nim coœ okrutnego. Mówiłam mu: "Moi dziadkowie, pradziadkowie słuchali muzyki i czytali poezje, kiedy twoi, te dzikie Tatary, latali po stepie z osełedcami na głowach, na kudłatych mierzynkach". A on mówił: "Tak, i do siodeł mieli przytroczone na rzemieniach te twoje prababki". Jego czułoœć i opieka nade mnš były niezmierne. Pierwszy raz miałam uczucie zupełnego zaufania, poddania się mocniejszej woli, słusznej decyzji, nieustannej opiece, dorosłoœci. Przestałam sobie pozwalać na jakiekolwiek humory czy niespodziewane zmiany usposobienia, co dawniej zdarzało się aż nazbyt często. Znów była rewizja w drukarni, ale nie chodziło o ksišżki, tylko o papier, który zabrali. Tym razem był z Propaganda AMT szef od drukarń, Hergl, straszny podobno drań. Papier był w belach na samym froncie i dalej oni wcale nie zaglšdali. Szkoda papieru, jeszcze Jakub Mortkowicz go sprowadzał, między innymi kredowy na ilustracje. Ciężka to jesień, coraz okrutniejsze łapanki, aresztowania i masowe egzekucje w ruinach getta i na ulicach. Paniš Janinę i Hankę przeniosło się do Warszawy na teren Politechniki. Księgarnia zmieniła się już całkowicie w antykwariat, kupuje się poszczególne ksišżki i całe księgozbiory. Czytałam na zapleczu "Biuletyn Informacyjny", kiedy zawołano mnie, że jest dużo klientów. Wyszłam i stanęłam za ladš, a zwiniętš gazetkę bezmyœlnie położyłam przed sobš. Nie wiem zupełnie, jak to się mogło stać. Moi koledzy ekspedienci, kochany pan Ostrowski, Staœ Kozak, pan Roguski, Julcia Pliwka w kasie, wszyscy oczy mieli wbite w tę gazetkę, leżšcš poœrodku pustej lady, a po drugiej stronie sporo ludzi wybierało, przeglšdało i płaciło za ksišżki i nikt nic nie widział, aż ktoœ z nas strzepnšł jš na ziemię za ladš. Bardzo się na mnie pan Nikodemski gniewał, i najsłuszniej. Wszyscy znaliœmy się dobrze i zaufanie między nami było zupełne, ale w pewnym momencie zaczšł u nas pracować pewien pan Różycki. Nikodemski go zaangażował, ale potem stracił do niego serce i zaczšł go podejrzewać o rozmaite sprawki. Przykre to było, bo dotšd mogliœmy o wszystkim mówić swobodnie, a teraz milkliœmy przy nim i zaczęli bardzo ze wszystkim uważać. Tak trwało dobrych parę miesięcy, wszyscy mieli go za wtyczkę, kiedy nagle okazało się, że jest to najzacniejszy i bardzo głęboko w konspiracji siedzšcy człowiek na lewych papierach, zamelinowany w księgarni po jakiejœ fatalnej wsypie. Taka to była radoœć i odmiana po tych napiętych miesišcach. Jak się ten człowiek naprawdę nazywał, nikt nie wiedział. Nosił baczki i wšsiki, co mu jeszcze dodawało podejrzanego wyglšdu i na pewno bardzo zmieniło mu twarz. W końcu roku w "Ziemiańskiej" obok nas otwarto na górce kabaret. Kierowała nim Stanisława Perzanowska, a teksty pisało kilku młodych satyryków. Pierwszy program miał piękny i dowcipny tytuł: "Moczmy nogi". Wywołało to naprawdę wielkie zgorszenie, nędzne bzdury wystawiane w tak nieludzkich czasach. Było nam wstyd, że afisze wisiały tuż obok księgarni. Nie wydaje mi się możliwe, aby ktokolwiek tam chodził. Maryla Żabczyńska opowiedziała nam historię, której była naocznym œwiadkiem. Podawała jako kelnerka w kawiarni w Alejach Jerozolimskich, blisko skrzyżowania z Marszałkowskš. Widywała doœć często młodš ładnš kobietę, która przychodziła tam na kawę. Rozmawiała z Marylš czasami i skarżyła się na samotnoœć i pustkę swego życia, mšż jej siedział w jakimœ oflagu. Do tej kawiarni przychodzili czasami Niemcy. Pewnego popołudnia Maryla zobaczyła oficera niemieckiego, który nie mogšc znaleŸć wolnego stolika, zapytał tę młodš paniš, czy pozwoli zajšć miejsce przy niej. To się czasami w kawiarni mogło zdarzyć, ale osoba zagadnięta zawsze natychmiast wstawała i wychodziła. Ta pani jednak nie wstała i Maryla ze zdziwieniem zobaczyła, że odpowiada Niemcowi i uœmiecha się. W następnych dniach przychodzili oboje i Niemiec przysiadał się do niej codziennie. Kiedy Maryla powiedziała, co o tej znajomoœci myœli, tamta odpowiedziała, że nic złego nie robi, że po prostu oboje się nudzš, że on jest "kulturalny" i "inny". Ale po jakimœ czasie przyszła sama i opowiedziała Maryli z oburzeniem koniec historii: w pewnym momencie zwierzywszy się Niemcowi z całego swego życia, zaprosiła go do siebie do domu na herbatkę. O oznaczonej godzinie przyszedł nie on, ale jego ordynans z paczkš i listem. W paczce była brudna i podarta bielizna, a w liœcie taka rada: "Skoro się pani tak nudzi i nie ma nic do roboty, to niech pani wypierze i wyceruje tę bieliznę i wyœle mężowi do obozu". Był zamach na Hergla, tego od drukarni, ostrzelano jego samochód, może go zabili? Działa w Warszawie pewien wyjštkowy łotr, nazywa się Opęchowski. Był przed wojnš dziennikarzem, pracował w "Expressie", był kolegš Karoli Beylin. Raz spotkał Karolę, kiedy szła się ze mnš spotkać u moich teœciów na Lwowskiej. Poznał jš, zawołał granatowego policjanta i kazał mu jš aresztować i doprowadzić do komisariatu na Poznańskiej. Udało nam się wtedy z Bronkiem pójœć razem z niš i z tym policjantem do komisariatu i zaręczyć, że znamy Karolę od zawsze i wiemy, że nazywa się Malinowska. Przodownik, który spisywał nasze zeznania i protokół, zamiast nas wszystkich troje zatrzymać do przyjœcia Opęchowskiego - podarł wypełnione papiery i powiedział do mnie: "Żeby pani wiedziała, że nie wszyscy granatowi policjanci to œwinie. Wiem, kto był pani ojcem". I kazał nam po prostu wiać. Ale Opęchowski spotkał Karolę jeszcze raz i wtedy już sam zaprowadził jš na Gestapo. Karola uciekła potem z więzienia w getcie i ukrywała się u państwa Knauffów, zarzšdzajšcych cmentarzem ewangelicko-reformowanym na Żytniej. Potem wyjechała z Warszawy. Ale ten drań Opęchowski dalej obijał mi się o uszy. Jak bardzo mało jest jednak kolaborantów. Na palcach można wyliczyć aktorów, którzy grajš w teatrze "Der Stadt Warschau" czy teatrzykach, czy rewiach typu "Moczmy nogi". O malarzach nie wiem nic. Ktoœ tam musiał dla Niemców robić te œliczne plakaty: "Żydzi, wszy, tyfus plamisty", ale to się nie liczy. Literaci - ci œredniego lotu, także bardzo nieliczni - Skiwski, Jeske- Choiński, ci właœnie napadali najzajadlej na Żeromskiego przed wojnš. Widocznie Niemcy majš naprawdę pietra, bo zaczynajš, przy wzmagajšcej się cišgle furii mordowania, tak jakby umizgać się do Polaków. Podobno majš zamiar tworzyć jakiœ legion złożony z Polaków do walki z bolszewikami, wychodzić ma jakieœ pismo, właœnie przez Skiwskiego redagowane. Trzeba być naprawdę bezdennie głupim, żeby liczyć na to, że ktoœ się na to złapie. Jest bardzo zimno, kiedy nadchodzš transporty rannych z frontu wschodniego. Zwożš ich między innymi na plac Trzech Krzyży, na wprost ulicy Ksišżęcej. Stamtšd dopiero zabierajš ich do szpitali. Spory tłum stoi tam i czeka na ten wyładunek. Gdyby ludzkie oczy mogły dobijać, toby z nich tam nic nie zostało. Jest okrutny dowcip ostatnio: zajeżdżajš budy z rannymi Niemcami. Jakaœ kobicina uspokaja wszystkich dookoła: "Cicho, ludzie, cicho, nie hałasujcie, nie gadajcie". Ktoœ pyta: "A cóż to pani taka dbała o nich, że mówić głoœno nie daje?" - "Ja nie dbała, ale jak taki hałas, to nie słychać, jak jęczš". Powiedział podobno jakiœ Niemiec: "Polacy majš noże w oczach". Na poczštku roku umiera panna Sempołowska, smutno bardzo, taka wspaniała postać. Tak zajmujšco i przepięknie umiała opowiadać, kiedy byłam mała, zawsze chciałam, żeby przyszła, była jak czarna, zakurzona, ale dobra czarodziejka czy czarownica, postać z innego œwiata. Smutno nam obu z mamš. Drugiego lutego dostajemy rankiem wiadomoœć o zamachu, udanym, na szefa Gestapo Kutscherę. Jakie napięcie, jaka wspaniała ulga. Zaraz potem wycie samochodów policyjnych na moœcie Kierbedzia, ruch wstrzymany, coœ się tam dzieje. Widzimy nagle, jak dwa ciała lecš z mostu w białawš martwš wodę. Serie karabinów trzeszczš z daleka, a dwa czarne punkty, dwie głowy miarowo odpływajš od mostu z biegiem rzeki. Ale strzały nie ustajš. Stoimy w otwartych drzwiach balkonu i nie odrywamy ani na sekundę oczu od tych dwu czarnych punktów, żeby ich nie stracić, nie przeoczyć. Ale najpierw jeden, a potem drugi po chwili znikajš, daremnie ich szukamy, woda jest ogromna, aż do praskiego brzegu biała i pusta. Rozpętuje się w Warszawie prawdziwe piekło. Łapanki, rewizje, aresztowania, egzekucje wzmagajš się do nieopisanego natężenia, godzina policyjna od szóstej po południu. Czwartego lutego wpada do nas Dec i uprzedza, że mamy być gotowe do wyjœcia. Zabrać nam wolno węzełek z żywnoœciš na jeden dzień. Mamy wyjœć na Rynek, cała ludnoœć Starówki, dalsze wskazówki otrzymamy póŸniej. Wyglšda to groŸnie, podobno majš gnać nas gdzieœ na Bielany. Trudno. W domach zostajš tylko dozorcy, którym zostawia się klucze, a mieszkania majš być otwarte. Cóż robić - otwieram klatki kanarkom i po całym domu rozsypuję ziarna, żeby się żywiły jak najdłużej. Z Kiopkiem żegnam się i zostawiam mu jedzenie w kilku miskach, a wodę w każdym pokoju. Czy też jeszcze tu wrócimy? Pchajš nas, cały ten wielki tłum, przez Nowe Miasto, Żoliborz, gdzieœ na Bielany i dalej, ale my we dwie nie mamy zamiaru dać się zagnać do lasów Kampinosu i tam się zatracić bez œladu. Zresztš ludzie pryskajš na prawo i lewo, więc i my skręcamy za jakieœ domki, warzywniki i opłotki, tam czekamy trochę i zawracamy na Żoliborz do Skoczylasów. Stefan Leszczyński co chwila wyskakuje z domu po wiadomoœci. Okazuje się, że odbywa się właœnie pogrzeb Kutschery i wspaniały kondukt przechodzi przez całš Warszawę, a tam gdzie przechodzi, ulice sš zamknięte i wymiecione, kamienice puste. Widać, że oni idš dołem, nad Wisłš. Podobno wieczorem rozpuszczš złapanych i wypędzonych i pozwolš wracać do miasta. Siedzimy tymczasem tutaj, u Marysi, i radujemy się, chociaż czeka nas za tę œmierć niejedno, ale jaka to wspaniała ulga, jakie rozkoszne uczucie zemsty, jakie radosne choćby na chwilę zadoœćuczynienie. Wieczorem w tłumie innych wracamy do domu. Przed bramš tłumek mieszkańców słucha opowiadania Deca o Kiopku. Kiedy Niemcy weszli z kolei do naszego mieszkania i zaczęli otwierać szafy i tapczany, wywalać poœciel i ubrania na podłogę, obrywać palta z wieszaków - wtedy Kiopek, zamiast bronić dobytku, tak jak bronił zawsze, wlazł pod łóżko w pokoju służšcej, gdzie była długa kapa do ziemi, i tam w kšcie zaszyty przesiedział cicho niemieckš inwazję. Wylazł dopiero, kiedy go po ich wyjœciu zawołał Dec. Przez pół nocy w radosnym nastroju kładłyœmy na miejsca, sprzštały i układały powywalane rzeczy. Ten zamach był najwspanialszš akcjš, a nam udało się przeżyć jeszcze jeden dzień. Czas teraz spycha się za siebie, jakby się wiosłowało, przecież każda godzina i dzień to wygrana z czasem, o godzinę, o dzień bliżej chwili, kiedy się to skończy, a kto wie, może uda się przeżyć tę przestrzeń od dziœ do końca wojny? Basia pracuje teraz w innej knajpie jako kelnerka. Wydostała się jakoœ z tego "CafŠ Clubu" "nur fr Deutsche", chociaż i tu gdzie jest teraz, na ulicy Ordynackiej, u jakiegoœ Grzybowskiego, także Niemcy przychodzš, bo tam podobno œwietne jedzenie. Basia mówi, że przychodzi tam często młodziutki oficer SS, naprawdę anielskiej urody, złotowłosy, delikatny, błękitnooki i liryczny. Kiedy przyjdzie - idzie prosto do kuchni, prosi o nóż i żywš kurę i obrzyna jej łeb. Potem siada do stołu. Inaczej nie miałby apetytu, ale kur nie jada. Dziwny naród. Pewnego razu spotkałam się z mamš we "Fregacie", gdzie chodziłyœmy na zupkę w południe. Zobaczyłam mamę schylonš pod stolik, a kiedy podeszłam, usłyszałam, że mama półgłosem, ale naglšco woła: "Bibcio, Bibcio!" Przeraziłam się, bo Bibcia przecież nie było już z nami od lat. Ale mama twardo powiedziała: "Tam pod stolikiem tych państwa siedzi nasz Bibcio, to on". Rzeczywiœcie siedział tam bršzowy spaniel, trochę posiwiały na gębie. Pomyœlałam, że tylko w jeden sposób można sprawdzić, czy to on naprawdę. Bibcio gasił łapš zapałki, to była jego jedyna sztuczka i ulubiona zabawa. Zapaliłam zapałkę i wycišgnęłam rękę pod stolikiem. Pies skoczył do zapałki, zamarł i rzucił nam się z wrzaskiem w objęcia. Za nim podsunęli się bardzo eleganccy państwo, cali we łzach. Powiedzieli, że widzš, że pies jest nasz, że nam go oddadzš, ale uprzedzajš, że on ma słabe serce i musi co dzień pić mokkę, że ma nieżyt kiszek i trzeba mu robić lewatywki z oliwy, że jest znerwicowany i nie znosi hałasów i jeszcze kilka takich zaleceń. Oni kupili ze względu na to wszystko willę w Podkowie Leœnej i tam z nim mieszkajš. Patrzyłyœmy na siebie z mamš i powtarzałyœmy - mokka - oliwa - œwieże powietrze - cisza - bardzo by nam się samym to wszystko przydało. Ci państwo kupili Bibcia w 1939 roku po zawieszeniu broni od handlarza psów jako szczeniaka. Bibcia dziesięcioletnia siwizna była ufarbowana i puœciła w kšpieli. Zęby mu się ruszały, a ten oszust powiedział im, że to mleczne. Miał kompleksy i nie chciał jeœć z miski, tylko karmiony był łyżkš. Słowem ten pies nie nadawał się zupełnie do naszego życia, pozbawionego mokki i oliwy, za to z conocnymi nalotami - a poza tym był Kiopek, najmilszy mój pies. Umówiliœmy się, że Bibcio powróci do nich, do Podkowy Leœnej i tego trybu życia, a my będziemy schodzić im z drogi w razie spotkania, żeby mu nie ranić serca. Ci państwo nie mieli dzieci, musieli mieć bardzo dużo pieniędzy i wszystko ulokowali w Bibciu. Najważniejsze, to nie bać się za bardzo, to znaczy nie pozwolić się rozhulać przewidywaniom i wyobraŸni, poza tym nie dziwić się niczemu, i trzecie - nie utracić poczucia humoru. Wszystko to jest bardzo trudne. Rzeczy straszne sš teraz bardzo blisko spraw nieodparcie œmiesznych, które wydajš się wtedy jeszcze œmieszniejsze. Po jednym z bombardowań, podczas którego zawalił się dom, wybudowany dla pracowników PKO, poproszono mieszkańców domów ocalałych o przyjęcie do siebie tych bezdomnych pogorzelców. Nasze mieszkanie było ogromne, wielki salon, w którym dawniej mieszkał Bronek, stał pusty, więc zgłosiłyœmy do zarzšdu ten pokój i zaraz sprowadziła się do nas młoda urzędniczka PKO. Była doœć cicha i nawet miła, tylko nie umiała się powstrzymać od brania żywego udziału w naszym życiu i starała się być uczynna. Kiedy dzwonili do nas goœcie, wyskakiwała ze swego pokoju i biegła otwierać drzwi. Nie miała widać wiele do roboty, bo chodziła cały dzień w piekielnie japońskim powiewnym szlafroczku, a na głowie miała złotš piramidę loków, niobów i pukli. Kiedy tak otwierała, cała w uœmiechach, drzwi naszym znajomym - oni cofali się przestraszeni, sprawdzali numer mieszkania i z niepokojem upewniali się, czy tu jeszcze jesteœmy, bo rzeczywiœcie, chociaż była to bardzo przyzwoita panienka, to wyglšd miała niemożliwy. Była też dosyć ciekawa z natury i czasem, kiedy zdawało mi się, że jesteœmy sami z Mieczysiem, nagle bardzo blisko za drzwiami rozlegał się chichot albo kichnięcie. Ale w końcu nie było z niš Ÿle, a ona, jak wszyscy, przylepiła się sercem do mamy. Czy ludzie na œwiecie, na tamtym œwiecie - poza granicami Generalnej Guberni - mogš sobie wyobrazić nasz dzień, naszš noc, bieg naszych myœli, sposób naszego reagowania na tę obłškanš rzeczywistoœć, czy nie okaże się potem, po skończonej wojnie, że już nie może być żadnego porozumienia, a my zostaniemy po prostu jak jakieœ stado żubrów czy koni Przewalskiego do oglšdania i wymarcia. Czy ja mogłabym jeszcze, co to za bezczelna i niebezpieczna myœl, pojechać do Włoch i zobaczyć etruskie konie z Tomba del Barone w Tarquinii albo Polimnię na Kapitolu, albo Innocentego X w Palazzo Doria? I co wtedy? Co z tego? Nie trzeba w ogóle dopuszczać do głowy takich myœli, bo to może œcišgnšć coœ złego na człowieka, ale z drugiej strony nie jest możliwe, żeby życie tak się skończyło. Przyszedł do nas ktoœ, kto czytał niedawno list do krewnych tutaj, wysłany przez paniš z rodziny prezydenta Moœcickiego. Było tam napisane, że prezydent miewa się dobrze, chodzi na dalekie spacery, ma apetyt - "tylko jest jakiœ smutny, nie wiemy dlaczego". To tak jak z tym polskim kłoskiem z naszych pól, o którego przysłanie prosił mnie z Kanady biedny Podoski. Trudne będzie porozumienie. W domu w Konstancinie mamy teraz nowš mieszkankę. Niemcy cofajš się bez ustanku, dom stoi pusty. Władek Socha przyjechał i opowiedział, że pewnego dnia przybiegła pod furtkę osoba w œrednim wieku, Żydówka, zbiegła z obozu gdzieœ pod Wilanowem. Szła, uciekała przez pola, aż zmordowana doszła do naszego domu i pomyœlała, że dalej nie pójdzie. Władek przyjšł jš i teraz ukrywa, a kiedy Niemcy robiš łapankę wybierajšc z domów ludzi do budowania bunkrów i kopania rowów przeciwczołgowych, wtedy oboje, ona i Władek, wchodzš pod schody na strych i siedzš tam, trzymajšc od wewnštrz klapę z desek, która ten schowek zasłania. Wyobrażam sobie, jak z tymi Niemcami rozmawia wesoła Helenka, żona Władka. A my jesteœmy w Warszawie. Pewnego dnia rano na murach zostały rozlepione zawiadomienia w języku niemieckim, uprzedzajšce Niemców i folksdojczów zamieszkałych w Warszawie o zarzšdzonej ich ewakuacji do Rzeszy wraz z rodzinami. Termin wyjazdu był bardzo krótki. Zarzšdzenie zostało wykonane genialnie, na ich urzędowym papierze, ich czcionkš, w ogromnym nakładzie. Podane zostały dworce, z których, w zależnoœci od dzielnicy, miały odchodzić ewakuacyjne pocišgi. Co się zaczęło dziać w mieœcie i na dworcach, można sobie wyobrazić. Jeżeli wyprowadzenie częœci ludnoœci Warszawy podczas pogrzebu Kutschery miało być próbš generalnš ewakuacji miasta, to ten wspaniały dowcip był zapowiedziš, przepowiedniš ucieczki Niemców, na którš coraz niecierpliwiej się czekało i coraz wyraŸniej przewidywało. Front wschodni jest coraz bliżej, a alianci w ciężkich bitwach posuwajš się przez Włochy. Pišty rok trwania wojny. A my cišgle żyjemy, przewijajšc się i ocierajšc co chwila o œmierć, przypadkiem uchodzšc z życiem, pozbawieni decyzji i możliwoœci wyboru postępowania w tej tak okrutnej walce. Byłam doœć blisko sprawy, która toczyła się przez kilka wojennych lat, a dotyczyła pewnej młodej, wesołej, rozpieszczonej, flirtujšcej i przebierajšcej w kawalerach panny. Na poczštku wojny wyszła za mšż za pierwszego lepszego, który się w tym trudnym czasie bez karnawału, balów i wyjazdów nawinšł. Zaraz po œlubie oboje zaczęli dostawać obrzydliwe anonimy. Ale nie tylko oni i ich otoczenie dostawało te listy. Były one pisane do dozorcy i administracji domu, w którym mieszkali, do granatowej policji, do Kripo, Schupo i Gestapo. Oskarżały nieszczęsnš kobietę o pracę w podziemiu, co najzupełniej było nieprawdš. Twierdziły, że ma stację odbiorczš, a nawet nadawczš, że jest agentem angielskiego albo bolszewickiego wywiadu. Wiadomoœci o ich domu łatwo było zebrać, bo znali mnóstwo ludzi. Kiedy urodziło im się dziecko, bezustannie nadchodziły listy i ohydne telefony, obrażajšce i straszšce wyrokami. Niemcy oczywiœcie sprawdzali każdy donos, tak że ona biedna przeœwietlona była na wylot. Aresztowana nigdy nie była, bo oskarżenia były zbyt nachalne i prymitywne, ale rewizje miewali dosyć często i wezwania do Gestapo. My z mamš także dostawałyœmy te anonimy z wymysłami na niš, a pełne fałszywie czołobitnych uniżonoœci w stosunku do nas. Sprawdzałam adresy i nazwiska autorów podawane w listach, ale zawsze były fałszywe. Zaproponowałam, że aby uciec od tych przeœladowań telefonicznych, pojadę z niš i z dzieckiem do naszego domu w Konstancinie, gdzie będzie mogła uspokoić się i odpoczšć. Dom był akurat wolny, więc pojechałyœmy tam zaraz. Ale nie minęły trzy dni, kiedy spacerujšc wieczorem po ogrodzie zobaczyliœmy œwiatełka wielu rowerów jadšce wzdłuż naszego płotu. Zamarliœmy pod drzewami, proszšc Boga, żeby minęli furtkę. Ale cały ten oddziałek granatowej policji wkroczył do domu i ustawiwszy nas w hallu pod œcianš, rozpoczšł badania. Komendant był bardzo surowy i oskarżył mnie, że w domu jest radiostacja. Wrzeszczał na nas okropnie, żšdajšc podania naszych prawdziwych przedwojennych nazwisk i straszšc Gestapo. Nagle zobaczył wiszšcy w hallu wielki portret ojca malowany przez Augustynowicza. Poznał, że to Żeromski, i jeszcze bardziej się wœciekł. Wtedy i ja zaczęłam krzyczeć, że jest na ulicy Żeromskiego, w domu Żeromskiego i u jego córki. Speszył się i poprosił, żebyœmy usiedli, i dalej była to już raczej towarzyska rozmowa. Wszystko to tak się udało tylko dlatego, że nie było z nim ani jednego żandarma niemieckiego. Na koniec ja zmusiłam go do przeprowadzenia rewizji w poszukiwaniu tej radiostacji, on bronił się i nie chciał za nic, a ja cišgnęłam go siłš z pokoju do pokoju i otwierałam przed nim szafy i wszystkie zakamarki. Tymczasem sytuacja Teresy stawała się nie do zniesienia, była na dnie rozstroju nerwowego, podejrzewała wszystkich dookoła, nie można było patrzeć na jej cierpienie i przerażenie o to dziecko zagrożone i lżone od urodzenia. W jakiejœ rozmowie z niš, kiedy spytała mnie bezradnie, jak ma się bronić i ratować, a ja wiedziałam, że nikt nie jest w stanie jej pomóc - powiedziałam, że tylko chyba wróżka mogłaby jej odkryć Ÿródło i przyczynę tych okrutnych przeœladowań. I Teresa poszła do wróżki. Była wtedy w Warszawie sławna wróżka, pani Domańska. Wszyscy o niej mówili jak o fenomenie, była to osoba wykształcona i miała dar widzenia rzeczy i spraw ukrytych. Siedziała podobno przy biurku przed lustrem i patrzšc w nie rysowała coœ czy pisała prawie mechanicznie, a potem te znaki odczytywała, układajšc je w zdania. Pożałowała tej ofiary od razu mówišc, że taka œliczna, zamożna i pozornie szczęœliwa - jest w gruncie rzeczy otoczona czarnš chmurš, z której może w każdej chwili wypaœć piorun i spalić jš i wszystko dookoła niej. A potem opisała jej najdokładniej dwie osoby, kobiety, dawne jej koleżanki, które opętane nienormalnš zazdroœciš i nienawiœciš do ludzi, wysyłajš listy, donosy, anonimy, nie tylko zresztš dotyczšce jej, ale i innych osób. Jest to coœ w rodzaju psychopatycznej zabawy, połšczonej z zemstš za doznane niepowodzenia. Teresa i jej mšż przypomnieli sobie dwie siostry, każde z nich znało je w innym czasie i okolicznoœciach. Jedna z nich była starzejšcš się pannš, a druga miała jakieœ nienormalne dziecko. Były mniej więcej z tego samego kręgu ludzi co on, wyrzucone z siodła ziemianki. Słowem, pani Domańska opisała to bardzo dokładnie, nawet z inicjałami imion. Teresa przyszła do mnie wstrzšœnięta, ale nadal bezradna, bo czyż można było opierać się na tym, co mówi wróżka? Mnie samej pewna pani jasnowidzšca na przyjęciu u państwa Rzeckich wywróżyła z ręki, że wyjdę za mšż za kogoœ, kto zaraz potem zostanie kalekš, będę miała z nim mnóstwo dzieci, będziemy zawsze w nędzy, nigdy nie będziemy mieli domu, tylko takie, ot, życie, z pokoiku do pokoiku. Wszystko to opowiedziała mi ta miła pani pełna uœmiechów, œlicznie przecišgajšc, a Bronek, kiedy mnie znalazł w korytarzu we łzach, chciał jš zaraz pobić za takie wróżby. Nigdy przedtem ani potem nie byłam u wróżki i nie dałam sobie wróżyć. Ale z Teresš sprawa była inna, wszystko to wyglšdało prawdziwie i zgadzało się z faktami. Tylko co można zrobić? Iœć do nich i błagać, żeby przestały, bo się wie od wróżki, że to one robiš? Postanowiłam więc i wbrew woli Teresy napisałam do nich list. Był to list - ostrzeżenie, podpisany przez Wojskowe Sšdy Podziemne. Wystukałam go na maszynie w księgarni, jednym palcem. Brzmiał groŸnie, bo zawiadamiał, że działalnoœć obu tych pań w stosunku do rozmaitych osób jest dokładnie Sšdom znana, że sš pod stałš obserwacjš, że ten list jest ostrzeżeniem, po którym nastšpi tajna rozprawa, ogłoszenie wyroku i jego wykonanie. O ich ofierze oczywiœcie nie było tam ani słowa. Ona błagała mnie, żebym tego listu nie wysyłała, bo sama wie, co to jest otrzymać coœ podobnego, że jeœli one sš niewinne, to co wtedy i tak dalej. "No więc się przestraszš i trochę przez pewien czas będš się bały, aż zapomnš, bo nic się przecież nie stanie. Ty także wytrzymałaœ jak dotšd ten koszmar". I wysłałam list, który nie miał przecież ani żadnego nagłówka, ani pieczęci. Ale od tego dnia jak nożem ucišł, skończyły się listy, pogróżki, telefony i donosy. Po pewnym czasie opowiedziałam Mieczysiowi całš tę historię i przyznałam się do napisania listu. Takiego gniewu nigdy dotšd u niego nie widziałam. Zostałam zbesztana groŸnie i serio. Podszywanie się pod takš instytucję jak Sšd Podziemny było istotnie niedopuszczalne i karygodne, tylko że udało się to wspaniale i załatwiło sprawę raz na zawsze. Oczy Mieczysia w gniewie z ciemnoniebieskich robiły się zawsze czarne jak węgiel. Przyszła jeszcze jedna wiosna, zaciskała się na naszych szyjach coraz okrutniejsza pętla. Cudowna Warszawa œpiewała i gwizdała: Siekiera, motyka, Bimber, szklanka, W nocy nalot, W dzień łapanka - ale jakże nam ciężko było żyć, jak strasznie czekaliœmy na koniec, który przecież zbliżał się, wiedzieliœmy to, widzieliœmy to po Niemcach, zaczynali być niespokojni, niektóre biura likwidowały się, oddziały cofajšce się przed naporem bolszewickim przejeżdżały przez miasto już bez "Heili-Heilo". Coœ musiało się stać i to niedługo, ale kto dożyje? Taki właœnie straszny dowcip kršżył po Warszawie: "Jeden pan mówi: - Jak przyjdš bolszewicy, to nas wszystkich wyrżnš. A drugi pan wzdycha: - Tak, ale kto tego dożyje?" A ja malowałam kwiatki, kwiaty, bukiety i wiechy w słojach, dzbanach i garnkach i sprzedawałam je, nim wyschły. Pewnego razu, jeszcze za Bronka, zdarzyła mi się dziwna historia. Do niektórych kwiatów i portretów poszukiwałam starych ram, czasem je nawet postarzałam. Gdy rama zbyt błyszczy nowym złotem, trzeba wzišć szczotkę od pasty do butów i pionowo postukać tš pastš w kštach ramy i w zbyt jaskrawych miejscach. Potem przetrzeć œciereczkš lekko i ramie przybywa zaraz co najmniej sto lat. Rozgadywałam to tu, to tam, między znajomymi, że mi takie stare ramy potrzebne. Kiedyœ u państwa Pratkowskich w willi "Taira" w Konstancinie pewna szalenie dystyngowana pani w aksamitce na zwiędłej szyi, naprawdę dystyngowana, aż klasnęła w ręce, kiedy zaczęłam mówić o tych ramach. Ona właœnie, ku swojej rozpaczy, ma na strychu stertę starych ram, które kupiła razem z umeblowanym mieszkaniem zaraz po tamtej wojnie. A teraz mieszka po przeprowadzce na Żoliborzu w małej willi i te ramy jej szalenie przeszkadzajš. Umówiłyœmy się zaraz i ja poprosiłam jš, żeby wezwała przedtem do siebie jakiegoœ stolarza i żeby on te ramy wycenił, bo już od razu wiedziałam, że jest to osoba wzniosła, z tych co to: "fu pienišdze", więc ja zaraz zapłacę tyle, ile ten stolarz zdecyduje. Niedługo wybrałam się do tej pani. Istotnie dookoła salonu, gdzie na œcianach wisiały piękne portrety tej damy malowane przez Axentowicza, z perłš w uchu i spiczastym pantofelkiem spod trenu, na ziemi stały piękne, naprawdę stare ramy. Tylko, że w każdej ramie był obraz. Były tam portrety XVIII-wieczne, pejzaże włoskie, francuskie sceny w pejzażu, cudowna marina, długa i wšska bitwa morska, z morzem w falki jak u Breughla, ze strzelajšcymi galionami na zachodnim niebie złotoniebieskim. Było także kilka wedut Warszawy i wielki obraz Rosa da Tivoli, stado krów i owiec i pasterze pod romantycznym, pochylonym drzewem. Stałam tam zgłupiała, przyglšdałam się tym obrazom i cenom na karteczkach powtykanych pod ramy, cenom zupełnie idiotycznym w tym wypadku. Zapytałam: "Co pani robi? Dlaczego pozbawia pani obrazy tych ram, przecież to sš ramy odpowiednie i cenne i tych obrazów nie trzeba wyjmować, broń Boże". Wtedy pani załamała ręce i powiedziała, że chyba jej tego nie zrobię, żeby jš znów zostawić z tymi obrazami, że ona nie ma miejsca ani na strychu, ani w piwnicy i że mnie błaga, żeby zabrać także te obrazy, mogš mi się przecież jeszcze przydać i one, jako płótna. Nogi się pode mnš ugięły pod ciężarem okrutnego losu, który mnie namawiał do zrobienia takiego œwiństwa, a właœciwie nie był to los, ale diabeł. Mówił mi, że babę należy karać za głupotę i ograniczenie, ratować te obrazy od niewiadomego złego przeznaczenia, że sam ten skarb pcha mi się w ręce - coœ we mnie skowyczało, żeby załadować to wszystko na parę riksz, zapłacić babie ceny wypisane na karteczkach i w nogi, ku jej zadowoleniu. Straszna walka toczyła się wtedy we mnie, a ona przez ten czas zachwalała, prosiła i namawiała mnie do tego złodziejstwa. Powiedziałam jej, że te obrazy sš tyle warte, ile w życiu nie widziała, że wezmę dwa - trzy na próbę, sprzedam w pierwszym antykwariacie i przyniosę jej sumę, od której oko jej zbieleje. Potrzšsała tylko głowš i z wyższoœciš mówiła, że artysta stolarz, który wyznaczył ceny, jest œwietnym znawcš, i powiedział, że obrazy sš nic niewarte. Musiał to być zupełny idiota albo lepsza œwinia. Rozmowa trwała jeszcze jakiœ czas, potem pojechałam do domu i zorganizowałam pienišdze, jakie się dało. Zaraz razem z Bronkiem pojechaliœmy do niej i wybrali dla siebie - ja tę marinę, tę bitwę morskš, a on francuski pejzaż z młynem i œlicznym ruczajem pod drzewami i scenš zabawy na trawie. I trzeci obraz, wspaniałš hiszpańskš martwš naturę, kwiaty spiętrzone jak chmura, marmurowy blat stołu, owoce na cynowym talerzu, a po ciemnym tle latajšce nad tym wszystkim motyle, muszki, pełzajšce żuczki, wijšce się wšsy winoroœli, coœ przepięknego. Nie znaliœmy się na tym jeszcze doœć dobrze, żeby z pewnoœciš okreœlić, czy to na przykład martwa natura hiszpańska czy flamandzka, toteż zaraz zawieŸliœmy te obrazy do profesora Kucharskiego na Sewerynów do jego pracowni. Obrazy były w œwietnym stanie, strych doskonale im widać służył. O reszcie obrazów u tej pani zawiadomiłam Danusię Dzieżgowskš, która zajmowała się takimi rzeczami. Kupiła od niej wszystko na pniu za szalone sumy i umieszczała potem kolejno w antykwariatach, bo widywałam je czasem w witrynach, a ich ceny były jeszcze zwielokrotnione. Profesor Kucharski lubił nas i nauczył kilku prostych sposobów odmywania czy czyszczenia obrazów. Nie zawsze zresztš robiliœmy to z powodzeniem. Raz na wizycie u pani Marii Dšbrowskiej zobaczyliœmy dwa ładne portreciki jej dziadków. Były bardzo brudne, więc zaproponowaliœmy, że je odnowimy. Zabraliœmy się do roboty, co chwila mówišc przy wyciskaniu watek i szmatek: "O, jakie brudne, proszę, ile brudu". Ale dziadkowie zmyli się całkowicie. Nic praktycznie nie zostało, a pani Maria pokazała, co to jest dobre wychowanie i dyscyplina, bo powiedziała, widzšc nasze przerażenie i rozpacz: "Nie martwcie się, dzieci, nic nie szkodzi". Ale głos miała zupełnie zdławiony. Profesor Kucharski po obejrzeniu martwej natury hiszpańskiej stwierdził, że przemalował jš w XIX wieku pewien polski malarz, maniak, który sam prawie nic nie stworzył, za to domalowywał co się dało na istniejšcych obrazach. Nazywał się chyba Kolasiński. Oczywiœcie lepiej domalowywać niż zmywać. Ten malarz dodał hiszpańskiej martwej naturze kilka motylków, sporo żuczków, zmienił zielone winogrona na czarne cassis, a z włoskich orzechów porobił morele. Przeróbki były bardzo pięknie malowane, ale profesor Kucharski zmył to wszystko bezlitoœnie, zostawiajšc po jednej moreli i motylku, a obraz zyskał na tym niewštpliwie. Bronek w krótkim czasie wyprowadził się, zabierajšc Francuza i martwš naturę, ale zostawił mi przepięknš bitwę morskš. Jeszcze na samym poczštku naszego małżeństwa, gdzieœ w 1940 roku, napisał do nas jakiœ Bronka kuzyn ze wsi, że ma rodzinny œwięty obraz od pokoleń wiszšcy nad małżeńskimi łożami, który podczas działań wojennych otrzymał od kogoœ fatalny cios bagnetem. Kuzyn chciał, żeby mu ten obraz w Warszawie naprawić i przysłał go nam. Obraz przedstawiał œwiętego Sebastiana bez koœci, bardzo tłustego, gołego, naszpikowanego strzałami, z oczami wywróconymi do góry, całymi w łzawych blikach. Rozdarcie było okrutne, ale œwiętemu nie mogło to już robić większej różnicy przy tej iloœci dziur w ciele. Była to dobra kopia jakiegoœ Guido Reni, tak to wyglšdało. Zanieœliœmy go do profesora Kucharskiego, który powiedział, że może załatać, zapunktować i odœwieżyć œwiętego bez œladu, nie będzie to dla niego żadnym problemem, ale ma inne co do niego wštpliwoœci. Wydaje mu się, że pod gołym cielskiem i nudnym oliwkowym tłem coœ się kryje innego i że można by to sprawdzić, odmywajšc w którymœ miejscu niewielki kawałek płótna. A on gwarantuje, że póŸniej nikt nie pozna, gdzie to było, wszystko wróci do pierwotnego stanu. Zgodziliœmy się zaraz z Bronkiem, bardzo tej operacji ciekawi. Była to istna alchemia, buteleczki z płynem, z których ulatywał wštły dymek, lekkie muœnięcia pędzelkami, werniks i farba, które rozkładały się z powrotem na płynnš i œwieżš substancję, delikatne zdejmowanie jej z płótna. I wreszcie z tych gęstych, brudnych sosów na udzie œwiętego Sebastiana ukazała się przepięknie namalowana ręka zwisajšca z poręczy mebla, utopiona w masie wspaniałych koronek. Była tak wspaniała, że kiedy Kucharski z uœmiechem zapytał nas: "No i co?" -zawrzasnęliœmy z Bronkiem zgodnie: "Zmywać, zmywać wszystko, oczywiœcie!" Nie było mowy, żeby tę rękę znów schować na wieki w nudnym obłym udzie i nie dowiedzieć się, jak wyglšdała twarz od niej. Œwięty Sebastian i kuzyn wylecieli nam zupełnie z głowy. Zaczęło się mozolne, bardzo długo trwajšce zdejmowanie jednego malowidła z drugiego. Profesor Kucharski zgadzał się, żebyœmy do niego cišgle wpadali, sam był tš pracš przejęty i ciekawy rezultatu. Wreszcie właœciciel ręki ukazał się w całej postaci. Siedział na fotelu, niedbale rozwalony, z rękš zwisajšcš z poręczy i nogš w białej pończosze, przerzuconš przez kolano. Miał niebieski frak i spodnie, a ich jedwab i czerwona podpięta aksamitna kotara za nim namalowane były przez mistrza. Miał wysokš gładkš białš perukę z kilkoma loczkami po bokach, a na jedwabnš kamizelkę wylewały się fale koronek. Jego twarz, gładko wygolona, miała wyraz bezczelnej ironii, złoœliwy uœmieszek i zimne oczy, pewnoœć siebie wyrażonš w całej postaci - to był naprawdę portret, psychologiczny portret klasy, stanu, pozycji socjalnej, obraz bogactwa i okrucieństwa. Kto, kiedy i z jakiego powodu namalował na nim œredniš kopię œwiętego męczennika - nie wiadomo. Obraz był prawdopodobnie niemiecki, model w każdym razie był Niemcem, sšdzšc po pewnych szczegółach stroju i peruce. Tak przypuszczał Kucharski, ale nigdzie œladu sygnowania nie znalazł. Pozostała kwestia osierociałego po Sebastianie kuzyna. Wysłaliœmy do niego depeszę, doœć enigmatycznie zawiadamiajšc go, że Sebastiana nie ma. Przyjechał bardzo wzburzony, bo to była najdroższa pamištka rodzinna, ale kiedy dowiedział się, jakš sumę dolarów może otrzymać za tego œwietnego Prusaka, jego żal ucichł. Z obrazami dziejš się rozmaite rzeczy. Opowiedziałam profesorowi Kucharskiemu, jak kiedyœ jeszcze przed wojnš byłam zaproszona do majštku państwa Haacków na Kujawach. Pewnego dnia pojechaliœmy końmi w sšsiedztwo na herbatkę do dworu należšcego do półarystokratycznej rodziny, bardzo snobistycznej, ale tylko w sprawach pochodzenia i tego, kto kogo rodził. Rodzina była jak wymyœlona przez złoœliwego komediopisarza. Pan domu utopiony w wiecznych procesach o zainstalowanie na jego ziemiach przystanku kolejki dojazdowej. Pani domu cierpišca na stałe migreny i naprawdę, pierwszy raz to widziałam nie w teatrze, przyjmujšca nas z przepaskš z serwetki na czole, spod której wystawały kršżki cytryny. Cztery córki, trzy œwištobliwe, a czwarta rozhulantyna. Pan domu oprowadzał mnie po dworze, pełnym zresztš pięknych mebli, i opowiadał, jakš œwietnš transakcję udało mu się załatwić: wymienił z jakimœ antykwariuszem gdańskim plik listów Sobieskiego na drzewo genealogiczne swojej rodziny. Chodzšc tak po domu zobaczyłam przy drzwiach wiszšcy niewielki obraz, bardzo piękny. W fantastycznym pejzażu, pod dramatycznym niebem, œliczna postać kobieca przykuta do skały szarpała się, unikajšc paszczy strasznego smoka. Smok jednš z paszcz sięgał już białych szat ofiary, kiedy innš przebijał włóczniš wspaniały młodzieniec na koniu. Urok tego obrazu był niezwykły, skały, drzewka, chmury cudnie namalowane. Kiedy tak zachwycałam się nim, pan domu powiedział od niechcenia: "Tak, byli tu u mnie handlarze z Wiednia, mówili, że to może być Giorgione, ale rozeszło się o to przemalowanie, bo ta postać kobieca była przedtem, wie pani, cała goła". I nie zwracajšc uwagi na to, że wyleciało ze mnie z jękiem słowo "Andromeda", opowiadał dalej: "Moja babka, wie pani, nie mogła się pogodzić z tš goliznš, więc sprowadziła z Włocławka malarza i on ten obraz trochę przemalował, dodał zbroję i tę koszulę i babka miała swojš œwiętš Urszulę. Bo babka była, proszę pani, Urszula, a legenda się nadawała". Profesor Kucharski mówił, że doœć często zdarzajš się takie przypadki. Front był coraz bliżej, mapa w spiżarni najeżona była szpileczkami w coraz bliższej odległoœci od Warszawy. 4 maja, w moje smutne imieniny, rano zadzwonił Władek Socha, że Niemcy zajmujš cały Konstancin na sztab lotnictwa Wschód, otaczajš go drutem kolczastym i wysiedlajš wszystkich mieszkańców gdzieœ na Nowe Wierzbno czy dalej. On także, jak wszyscy, musi opuœcić dom, który zostanie zupełnie bez opieki. Trzeba więc na gwałt zabrać stamtšd rękopisy. Po wielogodzinnym miotaniu się moim po mieœcie dla znalezienia jakiegoœ œrodka lokomocji udaje mi się dostać przez pana Wilczka, znajomego naszego od państwa Zielińskich, auto, właœciwie furgonetkę z jakiejœ fabryki. Jadę niš do Konstancina i w szalonym poœpiechu i popłochu odbijamy œcianę piwniczki, wycišgamy skrzynki z rękopisami z beczek i ładujemy je do furgonetki. Zostawiamy pod podłogš radia i broń Wacława Gšsiorowskiego, zamaskowujšc jako tako z powrotem otwór w œcianie. Oni, jak tu przyjdš, będš znowu węszyć, może nie znajdš pozostawionych beczek, bo gdyby znaleŸli, koniec nas w Warszawie i domu. Ale nie ma możliwoœci wożenia tego wszystkiego, zresztš nasze mieszkanie warszawskie nie nadaje się obecnie do przechowywania broni i aparatów radiowych. Jazda z Konstancina do Warszawy także jest doœć ryzykowna, nawet z samymi rękopisami. Niemcy kontrolujš każdy z nielicznych kursujšcych samochodów i gdyby znaleŸli te cztery skrzynki, zabraliby je albo zniszczyli na miejscu. Boję się tego przejazdu i przez całš drogę modlę się do œwiętego Tadeusza Judy, ostatniej, jak wiadomo, instancji od spraw beznadziejnych. Przejeżdżamy tę trasę i całš Warszawę szczęœliwie i skrzynki z rękopisami lšdujš na Brzozowej. Ale to nie jest miejsce pewne. Muszę coœ innego wynaleŸć, ale tymczasem to udane wydobycie ich z zagrożonego Konstancina jest najwspanialszym w całym moim życiu prezentem imieninowym. Jesteœmy wszyscy szalenie podnieceni zbliżajšcym się frontem. Rozmowy rozumne i przewidujšce naszš najbliższš przyszłoœć w sposób wielostronny i logiczny - z Mieczysiem, i szalone, pełne dzikich przypuszczeń z Romanem Padlewskim, napełniajš mnie na zmianę szczęœciem, radoœciš, że Niemcy stšd wyjdš, że ten dzień ich ucieczki nadchodzi, i strachem przed niewiadomym dalszym cišgiem. Przychodzi często do księgarni młody panek, syn przyjaciela mojego ojca, który umarł na poczšcku wojny. Przechodził przez ulicę i nieszczęœliwie zaszedł drogę niemieckiemu motocykliœcie. Niemiec zatrzymał się, zsiadł i uderzył go pięœciš w piersi, a potem odjechał. Pan Stanisław przyszedł do domu, powiedział żonie, miłej pani Jance, że go Niemiec uderzył, położył się na kanapie i umarł. Myœlę, że nie od fizycznego uderzenia, ale od niemożnoœci przeżycia tego ciosu. Był bardzo pięknš postaciš, jestem szczęœliwa, że go znałam. Jego syn nie bardzo był podobny do swego ojca. Kiedyœ tłumaczył mi długo, gdzieœ w 1943 roku, że jedynym sposobem przeżycia, docišgnięcia do końca wojny, jest kompromis. Ci, którzy nie stosujš kompromisu - muszš zginšć. Powiedziałam mu, że chyba nie rozumie, co oznacza to słowo dzisiaj, i że nie chcę tego słuchać, bo czuję, że jego szlachetny ojciec obraca się w tym momencie w grobie. Ale przychodził nadal, kiedy jadłam południowš zupkę we "Fregacie". Byłam tak rozhuœtana nadchodzšcymi czasami, tym coraz bliższym momentem wielkich zmian, że zapytałam, co on o tym myœli i jak to widzi. "Ja? Eto stoł, eto stiena, uczę się po rosyjsku" - powiedział spokojnie. Ta knajpa "Fregata" to było doœć dziwne miejsce. Jedzenie było dobre, serwowane przez bardzo, przeważnie, utytułowane panie, które nie krępowały się przy wystawianiu rachunków. Wszystkie były ładne, a właœcicielka, pani Dziakiewiczowa, była dla wszystkich bardzo uprzejma. Podobno dla wszystkich. Wandzia Gojawiczyńska tam także podawała, nie dla ładnoœci, ale pani Dziakiewiczowej zależało na znanych nazwiskach. Kiedyœ podczas mojej zupki pani Dziakiewiczowa przysiadła się do mnie i zaproponowała mi u siebie posadę kawiarki. Powiedziałam, że mam posadę ekspedientki w księgarni i nie chcę jej zmieniać. Pani Dziakiewiczowa machnęła tylko rękš i zaproponowała mi pensję zupełnie niebotycznš. "Ale ja nie znam się na parzeniu kawy i potwornie się boję zawsze, że ten ekspres wybuchnie". Powiedziała mi, że to robiłby za mnie ktoœ inny. Ja bym tylko była za ladš - "taka miła i tak się œlicznie uœmiechała". Tego już było za dużo, więc powiedziałam, że to sš kwalifikacje na innego rodzaju zajęcie i w innym zakładzie, a ona się na mnie obraziła. Ale zupy miała zawiesiste i dobre. Cała ta nasza ulica Mazowiecka - Blumenstrasse - była pełna ciekawych miejsc i interesujšcych witryn sklepowych. Blisko Œwiętokrzyskiej były dwa wspaniałe antykwariaty. Pod numerem 4 "Krynolina" pani Zofii Chomentowskiej, którš nazywano Zoœka Złota Ršczka, ale było tam bardzo dystyngowanie i drogo, nawet czasem zobaczyć można było młodych hrabiów leżšcych na antycznej kanapie albo rekamierze. Byli to hrabiowie znajomi i krewni, nie na sprzedaż. Naprzeciwko był wielki antykwariat prowadzony także przez pewnš paniš, ale tam się nie chodziło, bo miała złš opinię. Podobno przez swoich faktorów skupowała meble, obrazy i biżuterię z getta. Potem była mała interesujšca księgarenka pana Kuthana, byliœmy potem my pod numerem 12, a naprzeciwko nas pod filarami domu numer 11 założył piękny antykwariat Staœ Kolendo, nasz dobry i dawny znajomy. Potem obok nas była kawiarnia "Ziemiańska", a dalej zaraz znów mały dobry antykwariat, na którego drzwiach umieszczone było niestety nazwisko właœciciela - "Graf von Mycielsky". Potem była stara, dobra, niezbyt elegancka restauracja Wróbla, a za nim na samym rogu placu Małachowskiego ruina po zbombardowanej w 1939 roku kamienicy. To miejsce, kiedy koło niego przechodziłam co dzień, zawsze zmuszało mnie do przypomnienia sobie tego, co tu się kiedyœ musiało dziać. W tym domu był wielki skład fortepianów i pianin Herman i Grossman, zajmujšcy kilka pięter. We wrzeœniu 1939 roku, którejœ strasznej nocy, kiedy w pustych ulicach płonęły i waliły się domy, wielkie bomby upadły w ten dom, uderzyły i zawaliły, zgniotły i zapaliły piętra pełne fortepianów. W tej samotnoœci, w pożarze, bez ludzi, fortepiany musiały zjadane przez ogień same grać, wydawały ze siebie dŸwięki, jakie? Jaka była ta muzyka, co tu było wtedy słychać straszliwego, czego nikt nie słyszał i nigdy się nikt nie dowie? Czy muzyk mógłby to wyobraŸniš opisać? Powiedziałam o tym Romanowi. Miałam dla niego na po wojnie takie dwa zamówienia. Ta œmierć fortepianów i drugie - napisanie muzyki do wiersza włoskiego nieznanego autora, właœciwie kołysanki - "ninna nanna", która straciła swojš melodię, a pozostały tylko czarujšce strofki, œliczny œpiew z XIV czy XV wieku. Właœnie Roman napisze mi te dwa utwory, takie różne, ale on to potrafi. Jest tak zdolny, wykształcony, wrażliwy, można się z nim porozumieć jednym słowem, spojrzeniem, milczeniem. Szkoda, że kocham kogo innego. W mieœcie naloty bolszewickie powtarzajš się bardzo często, my mieszkamy między dwoma mostami, które sš ich celem, więc często wszyscy mieszkańcy spotykajš się wieczorem na wielkim podwórzu, psy majš dodatkowe wyjœcie, właœciwie jest to nawet przyjemne, tylko mama nie może zapalić papierosa, tak jej ręka drży. Wszyscy mówiš, że inwazja aliantów zacznie się lada dzień. I rzeczywiœcie, zaczyna się, miasto jest podniecone, na murach niemieckie napisy V majš dopisane "erloren", "Deutschland kaputt, a "Deutschland siegt an allen Fronten" przerabiane jest na "liegt". Przegrywajš, teraz to już jest pewne, ale gryzš nas dalej, zabijajš i wywożš. Aresztowali Tadeusza Michalskiego, kuzyna Agi z "Rodła". Nadchodzi lato, ostatnie niemieckie. Nie mamy już, niestety, tak dogodnego radia, jak za czasów pani Zosi, korzystamy z radia u państwa Chowańczaków i od czasu do czasu jeŸdzimy do Zalesia Górnego do tych państwa co zawsze. Pani Helena Zielińska przeniosła się do pensjonatu pani Przemyskiej w Zalesiu. Jest to dobre i wygodne miejsce, w lasach. Dziejš się tam od rana do wieczora najrozmaitsze rzeczy. Jedna z ciekawszych, to sprawa bocznicy kolejowej, odchodzšcej doœć głęboko w las. Kiedyœ zwożono niš pewnie drewno. Teraz wokół tej bocznicy utworzone zostało przedsiębiorstwo, a nawet konsorcjum złożone z wielu akcjonariuszy. Przez Zalesie idš pocišgi niemieckie na wschód, w stronę frontu, na Radom i dalej. Od każdego niemieckiego transportu odczepiany jest na wysokoœci bocznicy ostatni wagon, który po przestawieniu zwrotnicy sam odtacza się w głšb lasu. Tam odbywa się druga częœć operacji. Po otwarciu wagonu okazuje się dopiero, czy, ile i czego dorobiło się tym razem zainteresowane przedsiębiorstwo. Raz jest to transport sardynek z Francji albo innego zaopatrzenia. Raz broń, raz mundury niemieckie, co oczywiœcie przechodzi do AK w Lasach Chojnowskich. Raz wagon trumien i wtedy przedsiębiorstwo jest stratne, a innym razem spadochrony albo wino. W zależnoœci od rodzaju zdobyczy z wagonu, okolica jest zalana odpowiednim towarem. Po spadochronach dziewczyny we wszystkich wsiach majš cudne nowe jedwabne białe bluzki. Po winie wszyscy sš pijani. Ja kupiłam sobie na szlafrok ciemnoszafirowy, lekki jak piórko i puszysty materiał przeznaczony na wnętrza kombinezonów lotniczych dla Luftwaffe. Mama pojechała także do pani Przemyskiej, a ja często doskakiwałam tam z Warszawy i nocowałam. Te noce były cudowne, siedzieliœmy na tarasie i patrzyli w gwiaŸdziste niebo, nadsłuchujšc w cichym, ciepłym powietrzu dalekiego pulsowania naszych zrzutowych samolotów, z sercem przepełnionym radoœciš, że już nareszcie inwazja stała się faktem, że już to, na co tak strasznie czekaliœmy, tak strasznie długo, jest faktem, że teraz ma nadejœć tylko ta ostatnia rozprawa i skończy się wojna. Z wpatrywania się w niebo gwiazdy zaczynały się poruszać, co chwilę ktoœ mówił: "Widzę, widzę, sš, lecš". Czasem naprawdę widzieliœmy ich. Tę cudownš ciszę rozbijał nagle błysk i huk, to młodzi z małego sabotażu zdawali egzamin na wielki, wysadzajšc mosty i mostki, wiadukty i przejazdy kolei radomskiej nad stawami Żabieńca. Nie było żadnych wiadomoœci z Konstancina, Władek Socha także został wysiedlony, nawet Mieczyœ nie mógł się przedostać do starej leœniczówki, do której przyjeżdżał regularnie na spotkania. Zamach na Hitlera! Wiadomoœci sš sprzeczne, najpierw, że zginšł. Chodzimy z Wandš po lipcowych łškach tak szczęœliwe, że mówić nie możemy. Potem przychodzš przez gazetki i z radia wiadomoœci dokładniejsze, ale to już i tak koniec, koniec tego psa. Dookoła tych mokrych łšk, stawów i grobli stojš czarne Lasy Chojnowskie zamykajšce horyzont ze wszystkich stron, coraz jaœniej niebieskie w oddaleniach. Niemcy wycięli szerokie na kilkanaœcie metrów pasy po obu stronach torów kolejowych. Gdziekolwiek jest œcieżka czy przecinka idšca w głšb, między drzewa, stoi przy niej solidnie ociosany słup, a na nim przybita tablica z napisem: "Niemcom wstęp wzbroniony. Las zajęty przez Wojsko Polskie". Œwieże koleiny wygniecionej trawy znaczš te œcieżki, widać, że ruch jest spory w głębi lasu. Przychodzš stamtšd partyzanci, weseli i pewni siebie, do pani Przemyskiej i do nas, z pocztš do wysłania, z praniem, szyciem, malowaniem napisów, po lekarstwa i z mniejszymi ranami, przy których można chodzić. Jaki luby nastrój spokoju i swobody, jakie spokojne noce, bo przelot czy wybuch tylko naszš siłę oznacza. Ale widzenia z Mieczysiem sš coraz krótsze, wpada do Zalesia, o ile tam jestem, na moment, chmurny i niespokojny. Częœciej niż zwykle mówi mi teraz: "Przez trzy dni nie będziemy się widzieli" - zdanie, od którego cierpnie we mnie wszystko i ten strach trwa aż do chwili jego telefonu. Siedzę, wtedy kiedy go nie ma, w Warszawie, żeby prędzej się to skończyło, żeby zaraz wiedzieć, kiedy wróci. Warszawa coraz niespokojniejsza, ludzie opowiadajš sobie, że Niemcy przed wyjœciem wszystkich mieszkańców wygnajš, a miasto wysadzš w powietrze. Wielki ruch na ulicach, niektórzy wyjeżdżajš na wieœ, wywożš rzeczy, inni sprowadzajš się ze wszystkim do miasta, likwidujš podwarszawskie mieszkania, uważajšc, że kiedy przyjdš bolszewicy, lepiej być w wielkim skupisku ludzi niż na wsi. Mnie wydaje się, że ostatnia Niemców godzina tutaj nie może się obejœć bez walki, a co do powracajšcych zdań, że miasto otwarte nie będzie niszczone i bombardowane, to już raz sama w 1939 roku zaznałam tej prawdy. Wielkie transporty wojska przewalajš się ze wschodu na zachód, a i z samej Warszawy ewakuujš się już wyraŸnie, dookoła biur niemieckich walajš się papiery, paki stojš na chodnikach, ładujš meble i sprzęt. Ludzie przechodzš koło tego bałaganu szczęœliwi, ale i niepokoi ich możliwoœć bezkarnej ucieczki Niemców. Z dnia na dzień ten niepokój zamienia się we wœciekłoœć, głoœno mówi się na ulicach, że tak być nie może, obcy ludzie zatrzymujš się grupkami, obiecujš sobie - ale właœnie, co? Czy można będzie tę siłę poprowadzić słusznym strumieniem? Nie mówię o wojsku, ale ludnoœć, ta ludnoœć "z nożami w oczach", a bez broni - czy tej broni w AK i zdobycznej wystarczy? Siedzimy w Zalesiu, kiedy przyjeżdża Bodzio, miły chłopak z Warszawy, z wiadomoœciš, że młodzież ma być zgrupowana i gotowa do wystšpienia zbrojnie 26 lipca. Trzeba wracać do Warszawy, ale nie ma już żadnej komunikacji. Stoimy na szosie i staramy się zatrzymać jakikolwiek samochód. Przystaje wreszcie olbrzymia cysterna z benzynš, szofer Niemiec bierze mamę do szoferki, a ja okrakiem na obłym metalowym grzbiecie, trzymajšc się żelaznego przęsła, oglšdam z góry zawalonš samochodami i furmankami szosę. Jaki piękny dzień, zaczyna się coœ wspaniałego i strasznego. Słychać artylerię zza Wisły. Mamy imieniny, dostaje jednak moc kwiatów, przychodzi trochę ludzi, balkony otwarte na Wisłę i na ten nieustanny grzmot za niš. Mam się po zawiadomieniu natychmiast zameldować na Dworcu Gdańskim, tam jest moje miejsce. Zmieniajš się rozkazy, zarzšdzenia i odwołania ich przychodzš kolejno. Niemcy kazali stawić się wszystkim mężczyznom w mieœcie do kopania rowów przeciwczołgowych. Pod strasznymi, oczywiœcie, karami. Rano wychodzimy na Rynek, gdzie miało się stawić ileœ tam tysięcy chłopa z łopatami, wyznaczonych na tę dzielnicę. Długie cienie kamienic dosięgały jeszcze prawie połowy Rynku - pustego, jak wymiótł, a na œrodku stało szeœciu nieszczęœliwych, wygłupionych, z łopatami. We wszystkich oknach weseli ludzie przyglšdali im się i wyœmiewali ich bezlitoœnie. Stare Miasto to było jakby cały czas inne miasto, rzšdzšce się swoimi prawami, i wojna była tu inna, okrutniejsza, ale w jakimœ sensie łatwiejsza. Na przykład godzina policyjna. W całej Warszawie naprawdę przestrzegana twardo - u nas w gruncie rzeczy nie obowišzywała. Biegłam do domu przez miasto szybciej i szybciej, co chwila patrzšc na zegarek, zdyszana i niespokojna, czy zdšżę, ulice wyludniały się i bramy zatrzaskiwały. Przebiegałam jeszcze przez plac Zamkowy, ale kiedy skręcałam w Œwiętojańskš, szłam już wolno i spokojnie. Sklepiki były otwarte, przed bramami domów siedziały całe rodziny, dzieci, jak wróble przed nocš, wrzeszczšc przelatywały z jednego końca ulicy w drugi, bawišc się w łapanki, aresztowania i egzekucje. Naœladowały znakomicie - chóralnie i solo - wycie syren fabrycznych i sygnał karetek policji. Teraz, latem, nie warto było iœć spać, bo alarmy lotnicze i naloty i tak wyrywały ze snu, więc towarzyskie spotkania, rozmowy i spacery trwały do póŸnej nocy przy œwietle niedbale zaciemnionych okien i nie zamkniętych bram. Idšc wolno, zatrzymywałam się jeszcze przy sklepie rękawicznika albo u baby Rucińskiej dla wymiany ostatnich wiadomoœci i prasy. Na rynku także pełno było ludzi spacerujšcych wokoło jaœniejšcej poœrodku góry białego piasku przeciwpożarowego. Kiedyœ na tym piachu usadowił się żołnierz niemiecki ze sztalugami i farbami i na niewielkim płócienku zaczšł malować kamienicę Fukiera. Przyglšdano mu się z pewnej odległoœci - malarz zawsze wzbudza w plenerze ciekawoœć. Ale w pewnym momencie gibnšł się i upadł. Nikt nawet w dziennym hałasie nie słyszał strzału. Niemiec, jego rewolwer, mundur, przybory malarskie, wszystko zostało bardzo prędko sprzštnięte, nawet nie wiadomo przez kogo. Innym razem wjechał w Œwiętojańskš od placu Zamkowego motocykl wojskowy z przyczepš i trzema Niemcami. Wjechał, ale nigdy nie wyjechał drugš stronš. Wszyscy trzej, ich broń i motocykl znikli gdzieœ na wysokoœci baby Rucińskiej, która przysięgała się, że nic nie słyszała ani nie widziała, poza tym, że ktoœ przez ulicę komuœ drugiemu rzucił w pewnym momencie karabin, ale widziała to tylko kštem oka, przez sekundę. Toteż pojedynczy Niemcy ani nawet w kilku nie zapuszczali się w te uliczki, gdzie ciemne załomy murów, długie sienie, połšczone podwórza były dla nich naprawdę niebezpieczne. Oczywiœcie od czasu do czasu odbywały się i u nas łapanki, ale wtedy wjeżdżały na Rynek dziesištki bud, zamykały błyskawicznie wszystkie wyloty ulic, szeregi żołnierzy posuwały się wzdłuż kamienic zgarniajšc ludzi ku œrodkowi i zamykajšc ich kordonem najeżonym karabinami. Byłam na Rynku na wieczornym spacerku z Danusiš Dzieżgowskš, kiedy się to właœnie zaczęło. Wjechali ze wszystkich stron naraz. Zaczęli od zgarnięcia bab z koszami owoców, precelków, domowego wypieku ciasteczek i cukierków. Ludzie biegli we wszystkie strony. Byłyœmy obie na wysokoœci jej domu, kamienicy pod nr 24, chciała, żebym pobiegła z niš razem do niej i tam przeczekała łapankę, ale pomyœlałam, że nie mam przy sobie nic, żadnych dokumentów. A jeœli zacznš chodzić po domach, to wtedy murowanie mnie zabiorš. Machnęłam rękš i pobiegłam w stronę Kamiennych Schodków, bo obejrzawszy się, zobaczyłam, że zielony czworobok Niemców maszeruje w stronę rogu Rynku i Celnej, więc tędy miałam już drogę odciętš. Leciałam po tych stromych i nierównych schodach na złamanie karku, a przeklęte drewniaki zaczepiały o wyrwy w kamieniach, odpadały od pięt i klekotały głoœniej od wrzasków i pojedynczych strzałów z Rynku. To były najważniejsze wyœcigi w moim życiu. Czy ja pierwsza zbiegnę na Brzozowš i dolecę do naszej bramy, czy oni zbiegnš Celnš i będš tam przede mnš. Oni szli Celnš w dół, a ja biegłam Brzozowš pod górę. Zmordowana dopadłam bramy, zamkniętej, ale kiedy walnęłam w niš pięœciami, czujšc ich już za sobš, brama uchyliła się i Dec, strasznie przeklinajšc Niemców i mnie, wcišgnšł mnie do œrodka. Kiedy opowiadałam potem o tym wyœcigu Mieczysiowi, zostałam znów zbesztana, a dodatkowo jeszcze za to, że jedynš, jak się okazało, rzeczš, jakš miałam w kieszeni, była mała chustka do nosa, a właœciwie flaga angielska. Flaga w kształcie chustki czy chustka w kształcie flagi, nie wiadomo. W ogóle dziwny pomysł, żeby ze sztandaru narodowego robić coœ do smarkania, ale ta chusteczka była zaskakujšcym efektem towarzyskim i bardzo jš lubiłam. Mieczyœ łapał się za głowę, co by to było, gdyby złapali mnie z niš w kieszeni. Teraz, w tych dniach lipca, nie ma już mowy o łapankach, Niemcy przelatujš przez Warszawę, a ludzie stojš na chodnikach, cisnš się do kolporterów gazetek, czekajš na rozkaz rozpoczęcia akcji, bojš się, że nie zdšżš zapłacić Niemcom za te pięć lat. Naloty coraz częstsze, teraz już w dzień także, a grzmot artylerii zza Wisły czuje się już pod stopami. Ale na co czekamy? Mieczyœ pożegnał się ze mnš, ale nagle spotkałam go na Krakowskim Przedmieœciu, znów wszystko odroczone. W nocy 31 lipca przeżywam atak strachu, że nic się nie dzieje, że huczšce z daleka, z pustych ulic transporty wojska niemieckiego odjadš wreszcie, miasto ucichnie i nic się nie stanie, że oni ucieknš, umknš nam bez kary. Siedzę na łóżku, bo nie mogę nie tylko zasnšć, ale nawet położyć się, i trzęsę się ze wœciekłoœci i bezsilnoœci. To nie miało być tak, żeby oni nam się wymknęli, przecież musi się odbyć sšd, zemsta nad nimi, to, żebyœmy ich zobaczyli w rozsypce, w popłochu, każdy swojego Niemca na własne oczy. Rano idziemy jednak na Mazowieckš i otwieramy księgarnię. Wszyscy pracownicy ubrani jak na turystycznš wycieczkę, półki założone zawiništkami i pakunkami, każdy ma coœ ze sobš. O pierwszej przychodzi łšcznik i zawiadamia, że poczštek wyznaczony jest na godzinę pištš po południu. Wszyscy w księgarni zebrani pracownicy wchodzš do mamy gabinetu, mama żegna się po kolei z nimi, każdego całuje w czoło, potem zamykamy księgarnię i idziemy we dwie do domu. Mieczysia już nie ma, już nic nie będę wiedziała. Kiedy przebieram się w grube buty i pakuję, wpada młodziutka łšczniczka z zawiadomieniem, że Dworzec Gdański, gdzie miałam się stawić, obsadzony jest od wczoraj wojskiem niemieckim i że zbiórka tam jest odwołana. Mam zostać na miejscu i czekać. Równoczeœnie nasze mieszkanie zajęte zostaje przez dowództwo odcinka. Mamy je zaraz opuœcić. Przenosimy się do domu drukarni, na drugie piętro w Rynku, nad mieszkaniem państwa Nikodemskich. Rękopisy, księgi wycinków, szkatułki z papierami rodzinnymi i fotografiami przenoszę w pierwszym rzędzie. Kilka dni temu Staœ Dziewulski poszedł ze mnš do piwnicy w drukarni i zobaczył w œcianie, tak zwanej kapitalnej, doœć głębokš niszę sklepionš łuczkiem, w której umieszczam teraz cztery skrzynki z rękopisami ojca. Ta kapitalna œciana ma się nie zawalić nawet od najcięższego pocisku, a skrzynki stojš w tej wnęce - jedna na drugiej, idealnie tam zmieszczone. Czekam, a tymczasem przenoszę klatki z kanarkami, Kiopka, zajmuję się tš bieganinš z Brzozowej na Rynek i z powrotem. Bardzo wiele osób przychodzi i pyta, czy ich przyjmiemy do domu i do piwnicy, kiedy już się zacznie. Ale kiedy, czy na pewno? Czy znów nie zostanie odwołane? Pierwszy raz pada słowo - nie akcja, nie zbrojne wystšpienie, nie odwet - ale Powstanie. To słowo uderza we mnie czule i boleœnie, jest to nagłe, mimo wszystko, o czym wiedziałam przedtem, jakaœ nowina, chyba tak się tego dotychczas nie nazywało. Pierwsze dalekie strzały z Miodowej, z Krakowskiego. Więc to juŸ. Stoję w oknie i patrzę na pusty Rynek. Strzały powoli zbliżajš się i gęstniejš. Rynek już nie jest pusty, widzę pierwsze opaski. Chodnikiem pod naszymi oknami biegnie już tłum we wszystkich kierunkach, od Œwiętojańskiej zawracajš, od Piekarskiej także, tam, słychać, rozwija się już regularny obstrzał. Do nas co chwila przybywa ktoœ nowy - Stefan Leszczyński, mšż Marysi, ciotka Aniela, która przedarła się tu do nas pomimo swojego złego stanu serca, pani Wroczyńska z PKO, która przed chwilš pożegnała wszystkich swoich. Baba Rucińska z rodzinš i tobołami. Jakiœ niewidomy ksišdz i sporo nie znanych ludzi z dziećmi. Wszystko, co się dzieje, widzi się jakby przez mgłę czy szybę. Co chwila zalewa zdumienie, które zapiera oddech, że już, że już! Że skończyło się wszystko, że to już przeszłoœć - strach, bezbronnoœć, bezsilna nienawiœć. Mieczyœ, kiedy żegnaliœmy się na ulicy po raz ostatni, powiedział mi, że idzie na Mokotów. I teraz ogarnia mnie przerażenie, jak tam teraz jest, czy tam też się już zaczęło? Widzimy ludzi, którzy niosš, biegnšc, deski, meble, kamienie. Na lewo od nas, na rogu Œwiętojańskiej i Rynku, wszystko to zwalane jest bezładnie na kupę. Od tamtej strony, wzdłuż Œwiętojańskiej od Zamku, obstrzał nie ustaje - jest najsilniejszy. Trzeba natychmiast osłonić się przed nim. Barykady zaczynajš się budować zresztš na wszystkich rogach Rynku i dalej w głšb ulic. Wybiegamy wszyscy z domu. W kwadrans budowa jest już zorganizowana, praca harmonijnie rozłożona. Barykada roœnie. Trudno o tym mówić, ale to właœnie jest uniesienie, ten uœmiech wszystkich pracujšcych. Chodniki na Rynku nie sš z fliz betonowych, ale z wielkich tafli kamiennych. MężczyŸni podważajš i wyłupujš z ziemi te płyty, a kobiety chwytajš je w kilka, dŸwigajš z ziemi, niosš pod barykadę, schylone pod ciężarem, rozhuœtujš je i ciskajš jedne na drugie, coraz wyżej i wyżej. Poza płytami niosš ludzie łóżka, beczki, skrzynie, wózki dziecinne. My z domu wyrywamy wszystko, co się da; ciężkie szafy z sieni, kilka betonowych kręgów od kanalizacji i rur z podwórza, wózek do przewożenia ksišżek ze składów, zacny, stary, zasłużony wózek. Płyty noszę za każdym razem, tak nam się jakoœ złożyło, z prostytutkš z domu publicznego z Piekarskiej i z drugš młodš kobietš, chyba w ostatnich chwilach cišży. Widzę nagle, że ona ma twarz zalanš łzami. Mówię do niej, przerażona: "Niech pani to zostawi, przecie jeszcze się tu pani co stanie". Trzęsie głowš, a potem, ledwo łapišc oddech, mokra od potu, uœmiechnięta, mówi: "Nie, ja tylko tak płaczę z radoœci, że ten dzieciak się już w wolnej Polsce urodzi". Powoli na zachodnim żółtym niebie wyrasta wielki, wysoki do œrodka nieba słup dymu. Inne dymy, z Miodowej chyba. Ten pierwszy, to PWPW się pali. Zaraz potem wiadomoœć - PWPW zdobyta przez nas. Za barykadš kopiemy głęboki dół przeciwczołgowy. Ziemia z niego też na barykadę. Z jej szczytu prosto w górę sterczy dyszel od naszego wózka. Mam dwie choršgwie biało- czerwone, nasze przedwojenne z Konstancina. Przywišzujemy jednš z nich do dyszla. Barykada skończona, można pod niš przechodzić nie schylajšc się, jesteœmy za niš bezpieczni, kochamy jš. Strzelanina nie ustaje, już całe miasto, zdaje się, jest objęte Powstaniem, Niemcy usadowili się na Zamku, tak wynika z kierunku ich obstrzału, pociski trafiajš w narożnik domu na rogu Wšskiego Dunaju, z daleka widać tam stały obłoczek rozbitego tynku. Zapada zmierzch, ale niebo jasne od łun. W domu Nikodemski rozdziela obowišzki, wysyła posterunki, piach i wodę na strych, inne kubły i wiadra do bramy, rozmieszcza legowiska w piwnicach, o ile ktoœ chce, i w składach. Ale nie można wrócić do domu, Rynek jest taki piękny i ludzie, i barykada. Nagle szczekaczka przed Fukierem chrypi przez chwilę, rozlega się głos: "Achtung, Achtung!!!" Ludzie nieruchomiejš z wœciekłoœci. Głos mówi: "Ogłaszam stan wyjštkowy w mieœcie Warszawie. Wzywam do zaprzestania wszelkiej akcji skierowanej przeciwko oddziałom niemieckim. Wszystkie domy, z których strzelano do Niemców, będš zrównane z ziemiš". Mówi coœ jeszcze czy powtarza to samo, ale już tłum wali na latarnię, na której wisi szczekaczka, kilku mężczyzn wspina się na niš i zdziera żelazny kubeł megafonu. Teraz rozchodzi się inna wiadomoœć. Dziœ w nocy nadejdš pierwsze zrzuty z Anglii dla Warszawy. Rynek wyznaczony jest jako jeden z punktów zrzutowych. Trzeba rozpalić poœrodku wielkie ognisko jako znak. Meldujemy, że nasz dom, będšcy składami drukarni, po najwyższe piętra pełen jest papieru. Ten papier, a raczej kruda i ksišżki, wystarczš na podtrzymanie ognia choćby całš noc. Natychmiast zaczyna się wynoszenie ksišżek i krudów. Stos roœnie. W mroku bieleje na œrodku Rynku dziwaczna biała góra, od której ku naszemu domowi cišgnš się białe œcieżki i smugi kartek. Siedzę w oknie i chyba odmawiam jakieœ modlitwy dziękczynne, i uœmiecham się tak, jak ci wszyscy inni. Myœlę nagle, że ten stos jest przecież z Żeromskiego, ze wszystkich jego ksišżek usypany. Obstrzał trwa. Czekamy, tak czekamy na te zrzuty, tak błagalnie i w napięciu czekamy. Niebo nagle ciemnieje, gwiazdy, z których każda wydawała nam się samolotem, nadlatujšcym stamtšd - znikajš. Raptem z ciepłym powiewem i szumem spada na miasto fala deszczu. Leje równy, gęsty i beznadziejny. Papier na stosie zamókł, oni już dziœ nie przylecš. Ludzie układajš się jak mogš. Już póŸna noc. Leżę ubrana na łóżku i myœlę o nocy wczorajszej, kiedy przeżyłam najohydniejszy atak strachu o to, że Niemcy wyjdš, że już wychodzš, że mogš nas zdusić bombami, gazami, czym zechcš, a my nic, czekamy, nic się nie dzieje! A teraz, dziœ, jest spokój, jest w porzšdku, już jest Powstanie, już nie ucieknš. Cała noc bez snu, ale w spokoju, w ciszy w œrodku we mnie. Rano dalej deszcz, ulewa, nie deszcz. W tym deszczu bieganina na Rynku, organizuje się dowództwo i szpital u Ksišżšt Mazowieckich, drugi - na rogu Krzywego Koła. Dziewczyny i chłopcy w letnich sukienkach i kurtkach, przemoknięci do nitki. Już barykady obsadzone wszystkie. Tyle flag biało-czerwonych, na każdym domu, w oknach. Stefan Leszczyński po wielu usiłowaniach przedostania się na Żoliborz zrezygnował. Na wiadukcie od samego poczštku stojš czołgi, Dworzec Gdański odcina nas całkowicie. U Danusi Dzieżgowskiej działa telefon, można się jeszcze porozumieć z Żoliborzem. Ale nie z Mokotowem. Dlaczego nie dałam Mieczysiowi Danusi telefonu, może by mu się udało, może bym co wiedziała o nim. Sš pierwsi ranni, płascy na noszach i szarzy. Apteka Skowrońskiego od rana wydaje wszystko, co ma na składzie, do szpitala i punktów sanitarnych. Inne sklepy także; to œmieszne, że pienišdz z dnia na dzień przestał istnieć. Deszcz, deszcz, dziœ też pewnie nic ze zrzutów. Nasišknięty i spłaszczony stos ksišżek poœrodku Rynku. Strzelanina od placu Zamkowego nie ustaje. Stoję przed naszš pięknš barykadš, obok mnie stoi dziewczyna z domu publicznego na Piekarskiej, znam je wszystkie mniej więcej, latami wysiadywały w słoneczne dni na kamiennych schodkach przed domem. Wczoraj budowałyœmy barykadę, ta zwłaszcza pracowała bez wytchnienia. Jest blada, nie umalowana, włosy ma pozlepiane wapnem i deszczem, w czarnej jedwabnej sukni. Odwraca się do mnie i ze zgrozš w oczach mówi: "Patrz pani, flagę nam przez noc ukradli". No tak, wczoraj wieczorem wisiała na tym dyszlu, dziœ nie ma. Wœciekłoœć nas ogarnia, bez słowa przełazimy bokiem za barykadę i pod murami Œwiętojańskš przemykamy się w stronę Zamku. Gdzieœ przed samš Katedrš, nad jakšœ bramš, wisi nasza flaga. Zabieramy jš oczywiœcie, jakżeż to! i zawieszamy z powrotem na dyszlu. Do domu na Rynku przybywa coraz więcej osób, zwłaszcza z PKO. Tam jest dowództwo odcinka, z mieszkań wszyscy usunięci, zresztš na PKO skierowany jest duży ogień od domu Schichta na ZjeŸdzie, z kanonierki na Wiœle, znad Wisły i z koszar na Bugaju. Byłam tam, przez podwórza nie można przejœć, na schodach na Bugaj pod moim balkonem barykada, a na tarasie i w naszym salonie cekaem i kaem. Decowa leży u nas w piwnicy na Rynku, bo chora, a u nich w mieszkaniu kuchnia polowa. Dec przyszedł - Boże miły! Bluza wojskowa, na niej wszystkie jego odznaczenia i medale legionowe, pas strażacki po pachy, za pasem topór, a na głowie furażerka z olbrzymiš biało-czerwonš kokardš na przodzie. O całym odcinku mówi: "moje chłopaki" i biada, że nie umiejš się obchodzić z cekaemem. Jakie to szczęœcie, że skrzynki z rękopisami sš już w piwnicy, w swoim łuczku w œcianie. Z poczštku myœlałam, żeby je zamurować w piecu garncarskim na parterze "Ładu". Ogień by nie przeszedł i od odłamków byłyby zabezpieczone. Ale w końcu ta kapitalna œciana wytrzyma, a nawet gdyby się stropy zawaliły, to gruz pójdzie po œcianie, a one idealnie pasujš, nic nie wystaje. Chyba tak jest dobrze. Moje szkatułki ze skarbami, to znaczy fotografiami, papierami rodzinnymi, Polonia Restituta w czerwonym pudle ze wstęgš i dyplomem, ojca portfelem z liœćmi laurowymi i dowodem osobistym - z tymi wszystkimi skarbami, stojš jednak luzem razem z księgami wycinków; już drugiej takiej wnęki w murze nie znalazłam. Odłamki padajš gęsto, właœciwie kapiš. Po każdym pocisku, po huku jest chwila ciszy, przez którš cišgnš się jakby coraz cieńsze niteczki delikatnego dŸwięku, a potem zaczyna kapać w dach, w blachę okna, w kamienie podwórza, bliżej i dalej. Sš tak goršce, że sparzyłam sobie palce, kiedy je podniosłam z podłogi. Trzy wysypałam dziœ rano z butów, które stały przy oknie, noszę kilka w kieszeni, tych bliższych. Przeprowadzili się do nas państwo Jarczyńscy z PKO. Ich mieszkanie rozbite jest pociskami z Wisły. Przynieœli szeœć klatek kanarków, razem z moimi i z młodymi jest ich szesnaœcie. Klatki wiszš na drewnianym balkonie okalajšcym podwórze. Im gwałtowniejszy obstrzał, tym głoœniej wszystkie œpiewajš, jest właœciwie dziki hałas, nasz Kiopek szaleje także, tylu ludzi nowych, taki ruch. Stefan swoim zwyczajem gdzieœ stoi, byle gdzie, trzyma ksišżkę wysoko przed oczami i czyta. Proszę go: "OdejdŸ od okna, możesz dostać odłamkiem", odchodzi w drugi koniec pokoju i czyta dalej. Dziœ widziałam pierwszš opaskę AL. Mała Żydóweczka w skórzanej kurtce i wysokich butach, ładna i zabawna. Zastanawiajš nas strzały z dachów, słychać je od Œwiętojańskiej, z rogu Rynku, z Kanonii, mówiš, że to dywersanci niemieccy strzelajš, wyborowi strzelcy. Po kilku godzinach można już oznaczyć mniej więcej miejsca, gdzie siedzš. Ale łotry! Tu między nas wleŸli! Pod wieczór jest rozkaz tropienia ich, każdy na swoim odcinku, i meldowania o każdym podejrzanym fakcie w dowództwie. Wieczorem nasi goœcie układajš się już na krzesłach na każdym piętrze; gotuje się w kuchni państwa Nikodemskich na dwadzieœcia kilka osób, reszta u Pliwków i na maszynkach. Majš ludzie ze sobš jakieœ zapasy, baba Rucińska wcišż coœ przynosi, sklepiki staromiejskie wszystkie otwarte, piecze się chleb, pachnšcy najpiękniej między woniami mokrego rozbitego muru, dymu i spalenizny. Cudowny ludzki zapach. Wiadomoœci znakomite. Większoœć miasta jest w polskich rękach i nasz stan posiadania się rozszerza. Oni chcš za wszelkš cenę utrzymać arterie przelotowe przez miasto dla wycofywania swoich wojsk z prawego brzegu Wisły. Stare Miasto leży im w tym fatalnie na drodze. Noc, druga noc Powstania, szczęœliwa noc, błogosławiony czas. Gdyby tu był ze mnš Mieczyœ, ale wierzę, że on tam gdzieœ jest, tak samo myœli. Może to sš najszczęœliwsze chwile mojego życia. Pożary na Pradze, odbite w Wiœle. Pożary w stronie placu Teatralnego. Wielkie łuny, niebo różowe i białawe dymy na nim, czarne dachy Rynku i wieże Katedry i pojezuickiego koœcioła tuż za naszym domem. Nad Bielanami niebo drga od niewidocznych rakiet. Złocenia na domach i szyby w mroku migocš lekko przy każdym cięższym wstrzšsie. Stoimy w łuku sieni, patrzymy, milczymy, słuchamy. Drugi dzień Powstania minšł, a w nas rozszerzyło się coœ niezmiernie daleko, w lewo i w prawo, w szczęœcie i w rozpacz równoczeœnie. Szczęœcie takie, że go żadnym słowem nazwać nie można, szczęœcie wolnoœci, i rozpacz, bo co chwila życie ludzkie gdzieœ tu obok się kończy. I żadnych wiadomoœci z Mokotowa, a przecież ludzie ze Œródmieœcia przychodzš, chociaż z trudem. Rano wycišga nas na Rynek daleki huk motorów; huk to złe słowo, to jest pulsowanie, które, zanim uchwytne słuchem, czuje się w palcach, w stopach, w tyle głowy. Ludzie wybiegajš przed domy albo lecš do piwnic, samoloty nadlatujš nad miasto, widać je bardzo, bardzo wysoko, białe kreseczki, które błyskajš i niknš co chwilę. Nagle krzyk wielki podnosi się z Rynku - zrzucajš coœ, obłoczki czegoœ migocšcego w słońcu. Ulotki! Całe stada spadajš jak gołębie, kręcšc się w powietrzu. Wreszcie można schwytać. Czytamy - nie rozumiemy. Rozkaz zaprzestania walki - podpis Bora. Ach, kłamstwo! le po polsku, głupio, niezdarnie sfałszowany tekst. Ludzie się œmiejš, drš te kartki. Rynek zalany słońcem, przed kamienicš Fukiera szereg żołnierzy ćwiczy się w rzucaniu butelek z benzynš. Oficer nisko, płaskim ruchem puszcza butelkę, struga ognia biegnie po kamieniach. Przyszedł do nas Marek od Wroczyńskich i jego kolega z przedpotopowym karabinem i w hełmie niemieckim. Przyszedł także Januszek, syn Nikodemskich, wydoroœlały przez te dwa dni, wycišgnięty, zdobył karabin. Broni majš bardzo mało. W dowództwie była awantura, Danusia była przy tym. Chłopak jakiœ zdobył sobie karabin od Niemca na barykadzie przy placu Zamkowym. Kiedy skończyła się jego służba, kapitan kazał mu karabin oddać koledze. Chłopak sczerwieniał, zacišł się, powiedział, że nie odda. Dostał za niesubordynację dzień paki, ale karabin mu zostawili. Lata tu po Rynku żołnierz, może ma dwanaœcie lat. Nazywa się "Błyskawica". W pelerynie niemieckiej do ziemi, w gazecie ma zawinięty rewolwer, wyczyszczony, œwiecšcy; zaczepił mnie, czy nie mam naboi, bo mu tylko tego brak. Ogień bardzo gwałtowny. Koło południa wpada do naszej bramy chłopak z nieprzytomnymi oczami, czegoœ chce, nie można zrozumieć. Wreszcie - że koniecznie musi mieć żerdŸ, musi być długa, najdłuższa: "Zamek zdobyty, flagę wywieszamy na wieży". Wracam ze strychu, na schodach spotykam mamę. Płacze, mówi szeptem: "Przez głoœnik na Rynku grajš Boże, coœ Polskę". Cały ogromny plac pełen klęczšcych ludzi, podnoszš głowy, ręce, płaczš, uœmiechajš się, płaczš i œpiewajš, œpiewajš wielkim, olbrzymim chórem tę pieœń wspaniałš, potem "Warszawiankę". Nie ma dookoła mnie jednego człowieka, który by nie płakał, który by nie był szczęœliwy. Jakże jestem najpokorniej wdzięczna za to wspólne szczęœcie, za to, że tu jestem ze wszystkimi, że tego dożyłam, że to najpiękniejsze mogłam widzieć. Po południu strzały z dachów wzmagajš się, dużo rannych między idšcymi z butelkami na barykady, wœród ćwiczšcych na Rynku, wœród sanitariuszy. Na strychu domu przy Krzywym Kole schwytali dwu ludzi, Żyda i Ukraińca, z całym arsenałem i dużym zapasem amunicji. Nam nad głowš cišgle trzeszczy karabin, gdzieœ na domu, blisko. Podobno widzieli dywersanta za kominem na rogu Œwiętojańskiej i Zapiecka. Postanawiamy wieczorem poobserwować nasz dach i sšsiednie. Strzela stamtšd ktoœ œwietlnymi pociskami. Zgłosili się do nas, czy nie ma kogoœ znajšcego języki do radia, na nasłuch. Idę tam zaraz, męczy mnie mój brak przydziału, te doraŸne zajęcia w domu i okolicy. Rynek 20, na parterze, doskonale urzšdzona kabina, kilka œwietnych aparatów, kupa ludzi. Muszę notować komunikaty na podanych falach, angielskie, francuskie, włoskie, to, co uważam za ważne. Tłumaczę zaraz potem na polski i wygładzam już do biuletynu. Trzeba to robić szybko, bo podajš coraz inne fale i czekajš na materiał. Notuję skrótami, wszystko to, co o Powstaniu i o ruchach wojsk frontu w pierwszym rzędzie. Po południu po raz pierwszy bomby lotnicze blisko, na Piekarskiej cała kamienica, ludzie zasypani, baba Rucińska pierwsza odwala gruzy. Ona jest nadzwyczajna, cały dzień gotuje dla szpitala u Ksišżšt Mazowieckich ze swoich zapasów ze sklepu. Druga bomba na Nowomiejskiej. Cały dom. Przez te dni dotšd nie myœleliœmy jakoœ wcale o tym, że nas mogš bombardować z góry. Wieczorem baba Rucińska w ciemnej chustce na głowie idzie na strych na posterunek w dymniku, polować na dywersanta. Nie ma jej bardzo długo, zapomnieliœmy o niej. Nagle wpada z łomotem, gruba, dyszy, głos jej więŸnie w gardle. Jest dywersant, na naszym dachu, ruszał się! Równoczeœnie staje w drzwiach pani Nikodemska, blada, mówi szeptem. Była na dachu oficyny, widziała dywersanta w dymniku naprzeciwko. Kamieniejemy ze zgrozy, a po chwili ryczymy wszyscy ze œmiechu, głoœniej od obstrzału. Siedziały naprzeciwko siebie przez parę godzin, aż się wreszcie dojrzały wzajemnie przez podwórko, ponad jego ciemnš czeluœciš. Dobrze, że nie miały z czego strzelać, boby się wzajemnie pozabijały. Ale œwietlne pociski lecš dalej na ukos nad naszym domem przez nocne niebo. Czwarty dzień. Zdobyty pierwszy czołg, wcišgnięto go na Kanonię, chodzimy na niego popatrzeć, ma wymalowanego na boku białego orła, ale uruchomić go nie można. Niemcy strzelajš ohydnš broniš. Od razu po pierwszych paru seriach zostało to nazwane szafš, każdemu zresztš przyszła ta nazwa do głowy. Najpierw jest rozdzierajacy zgrzyt, kilka zgrzytów, potem cisza i potem wybuchy, jeden po drugim. Uderza to przeważnie w górne piętra i jest dwojakiego rodzaju - burzšce i zapalajšce. Daje gwałtowny podmuch, mało odłamków. Ta cisza między "nakręcaniem", jak ludzie mówiš, a uderzeniem, jest niemiła. Chodzimy do Danusi, jej telefon jeszcze działa, korzysta z niego w głównej mierze dowództwo. Z Żoliborzem nie można się porozumieć. Dziœ cała Kanonia się pali. Poszłam tam ze Stefanem po drodze na Brzozowš przez bardzo wysokie barykady zawalone ksišżkami, opalonymi i wdeptanymi w błoto. U wylotu Jezuickiej widok na Kanonię, ten widok znany od zawsze nie chce się zmieœcić w oczach, w mózgu. Wszystkie domy, gdzie mieszkał Gralewski, ksišdz prałat Kępiński, kamienica Patka wdzięcznie brzuchato wygięta, wszystkie w czarnych i czerwonych jęzorach dymu i ognia wywijajšcych się z każdego okna, stojšcych sztywno do góry. Wszystko zapalone szafami. Podobno zresztš kilka przeniosło i walnęło w ich własne koszary na dole nad Wisłš. Stoimy ze Stefanem, patrzymy na ten widok nieprawdopodobny. Taka œliczna była Kanonia. I w domu Patka palš się właœnie mamy rysunki, które on zbierał i włšczał do swoich zbiorów. Wracamy, schodzimy Celnš do naszego domu, do mojego kochanego mieszkania. Przez podwórze trzeba pełzać, bo strzelajš z cekaemów znad Wisły do każdego, kto się pokaże w wielkiej bramie, która jest pod moim pokojem. Schody zasypane łuskami i rozbitym gruzem. Drzwi wyrwane podmuchem. U panny Florczak, obok nas, nie ma już frontowej œciany, u nas jeszcze pomimo przestrzałów trzyma się. Stołowy nasz nietknięty, stół jesionowy, stół-stonoga stoi poœrodku, a dookoła niego jasne hamburki z niebieskimi siedzeniami, dywan, trochę tylko zakurzony, serwantka i druga mała z moimi etruskimi i rzymskimi skorupkami. Stefan bierze, poczciwy, jednš figurkę, tę od Janikowskiego, do kieszeni. Jakie to wszystko dawne, stare, z innego życia! Futrzane nocne pantofle stojš grzecznie i głupio koło fotela. Wyjmuję ze spiżarni wszystko, co może się przydać w szpitalu, wino, cukier, sardynki, słoiczki topionego smalcu. Potem poduszki, też do szpitala, wesołe, kolorowe z tapczana. Chcę wejœć do pokoju mojej mamy, ale krzyczš z dołu, żeby się nie pokazywać w drzwiach nawet na moment, bo natychmiast œcišga się ogień. Zresztš pokój mamy poprzedniego wieczoru spalony został zapalajšcymi granatami. Dec ugasił wreszcie, tak że nie poszło dalej. Ale spalone oba nasze portrety Witkacego, mamy œliczna toaleta między nimi i rozbity pociskami mój portret, wielka głowa gipsowa Wnuka. Ale nikt jej nie lubił. Przez chwilę, przykucnięta na progu, patrzę w mój pokój, œliczny był. Teraz, z wybitš wielkš dziurš zamiast balkonu, stracił swoje kolory, biały jest od pyłu. Zawsze myœlę o samotnoœci mebli, pozostawionych w pustce opuszczonego mieszkania. Takie tu okrutne rzeczy się dziejš, huki, rozdarcia i błyski dzikie, a ich nikt nie broni. Trzeba wiać, bo samoloty. Myœlę przez chwilę, żeby wyjšć z biureczka listy, wiersze, nikomu oprócz mnie nie znane i tę poetyckš zalakowanš umowę Tuwima, ale musiałabym się wyprostować i podejœć bliżej tej wyrwy, trudno, Stefan wyniósł mój obrazek ze stołowego, taki ciasno zwišzany bukiet, na deseczce, i zaniósł go do piwnicy, na Rynek. Trzeba było raczej zabrać tę przeœlicznš bitwę morskš, trudno. Takie kwiatki, myœlę sobie, jeszcze mogę sto razy namalować. Ale co to za myœli dzikie - wszystko się wali i pali dookoła, ludzie umierajš tak okropnie często, a ja, nieszczęsna, myœlę, że jeszcze kiedyœ będę malować kwiatki, presuntuosa - dlaczego akurat mnie ma się udać żyć? Po południu przybiega Dec z wiadomoœciš, że nasze mieszkanie zapaliło się od nowa, tym razem już bardzo dokładnie. Biegnę tam i widzę z podwórza ogień wywalajšcy się z okien stołowego. Trudno wdrapać się po gruzowatej pochyłoœci, która była schodami kuchennymi. Można wejœć do pokoiku Haliny i korytarza. Tam stoi szafka z biblioteki ojca, odebrana Goetlowi z całš korespondencjš do ojca. Szafki nie zabiorę, zresztš krzyczš na mnie z dołu, żebym wracała. Rozkładam na podłodze kapę œcišgniętš z łóżka Halinki i wszystkie dwadzieœcia szeœć szufladek wysypuję do niej jak trawę na łšce. Wišżę mocno cztery rogi, spycham ten tobół nogami przed sobš po gruzach i zarzucam sobie na plecy. Okropnie to ciężkie i wielkie, biegnę w górę Celnš do Rynku, zataczajšc się i obijajšc, bo mnie ten tobół ciœnie do ziemi. Na rogu Celnej i Jezuickiej pocisk z granatnika odwala kawał muru nade mnš i obsypuje mnie odłamkami, że aż przyklękam ze strachu i ciężaru. Ale wszystkie odłamki poszły w papier, w tę masę, którš miałam na plecach, karku i głowie. Sito by ze mnie było, a tak tylko wirujšce haki i pazury żelaza wkręciły się w te listy i porobiły z nich kule, piłki, ciasno, na okršgło zbite. Wpadam mokra do sieni, do piwnicy i zwalam ten ciężar na ziemię. Całe szczęœcie. Pod wieczór przychodzi do nas z wizytš Wišczek, taki pokštny księgarz, często bywał w księgarni na Mazowieckiej, także podobno redaktor. Siadam z nim na balkonie obiegajšcym podwórze, pod klatkami pełnymi kanarków. Œpiewajš bez chwili przerwy jak nieprzytomne, wydajš tony bardzo podobne do œwiergotu, do przecišgłego czystego gwizdu bomby spadajšcej. Zupełnie im się głosy popsujš w tym wszystkim. Siedzę na starym koniu na biegunach Januszka Nikodemskiego, Wišczek na balustradzie. Góra podwórza oœwietlona różowo zachodzšcym słońcem, jest przyjemnie, w miarę cicho. Zwracam się mile do Wišczka z tym samym, co zawsze, co mnie naprawdę przepełnia - że "jakie to szczęœćie". Ale Wišczek przerywa mi. Nie, to nie jest szczęœcie. To jest straszne nieszczęœcie. Jesteœmy wszyscy skazani na œmierć, zamknięci jak w getcie. Nikt nam nie dopomoże, nikt nam nie przyjdzie z pomocš. Przyjdš tu Niemcy za tę pani barykadę, zabijš paniš, zabijš mnie, zabijš wszystkich. Kamień na kamieniu nie zostanie z tego miasta. Nigdy nie będzie Warszawy. Mówi tak strasznie przez godzinę, słucham go i uszom nie wierzę. Wreszcie wstaję i po prostu wyrzucam go, zabraniam mu wchodzić do nas, uważam go za dywersanta, takiego samego jak ci z dachu, nie miał prawa mówić do mnie tego wszystkiego. Ale po jego wyjœciu po raz pierwszy ogarnia mnie przerażenie, słaboœć, strach przed œmierciš i przed Niemcami. Ohydna godzina - znów strach przed Niemcami. Przeklęty Wišczek. Ale wieczorem znów jest dobrze, jest pewnie za barykadš, odepchnięte sš tamte myœli. Mija wieczór jakby wyrwany z innego życia. Siedzimy zwyczajnie dookoła stołu - mama, ciotka Aniela, Nikodemscy, Stefan, inne jakieœ miłe osoby i deklamujemy wiersze, jakie kto umie. Po kolei jedno deklamuje, a wszyscy muszš zgadywać, czyje to, oczywiœcie coœ mniej znanego, niż "Powrót taty". Obstrzał doœć gwałtowny, ale w głębokim podwórzu bezpiecznie. Ludzie w domu œpiš, Kiopek tylko szczeka w sieni, ale i to jest swój, domowy głos. Mama jest nadzwyczajna. Przecież od naszego zawalenia się w 1939 roku boi się panicznie bomb, a teraz taka jest, trudno powiedzieć spokojna, bo moje każde wyjœcie z domu przeraża jš i udręcza, ale jest opanowana, niezmiennie uprzejma i czuła dla wszystkich. O ileż jej jest trudniej w tych dniach niż mnie, zabieganej, może bezsensownie ufnej w to, że wszystko idzie ku dobremu, obracajšcej się wœród tych cudownych młodych, płynšcej z tš falš entuzjazmu. Co ona myœli? Co przewiduje, o czym milczy? PóŸnym wieczorem, siedzšc jak co dzień w oknie, słyszę rozmowę żołnierzy na chodniku przed naszš bramš. Że co po broni, jak amunicji nie ma. Jeden ma szeœć naboi, a drugi dwa, i że na czterech majš jeden granat. Pišty dzień. Cišgle czekamy na te zrzuty. Gdzie indziej podobno były, ale u nas ani razu. Rano wczeœnie idę do Pliwków na ostatnie piętro zobaczyć, jak się pali koœciół Kapucynów, a właœciwie jego wieża. Z boku jak wielki grzebień wystaje nieruchomy z daleka, ciemny na jasnym niebie ogień. Schodzę i wychodzšc z kuchni widzę w sieni Romana. Co za radoœć! Tak strasznie dobrze mieć blisko siebie przyjaciół w tych cudownych dniach. Siedzimy u Nikodemskich, opowiadamy sobie jedno przez drugie, co było przez ten czas. Roman przyszedł, już z wielkim trudem, z Matejki, całš prawie drogę piwnicami, przekopami. Opowiada o wspaniale zorganizowanej służbie informacyjnej w piwnicach. O pożarze pałacu Tyszkiewiczów, podpalonego przez Niemców. Swoim sposobem zaczynam znów, pytam go, co on myœli. Nie jest tak entuzjastycznie nastawiony, jak mogłam przypuszczać. Patrzy bardzo trzeŸwo. Mówimy o podróży Mikołajczyka do Moskwy, o rozmowach ze Stalinem, o PKWN. Roman nie wierzy, żeby wojska sowieckie uderzyły na Warszawę. "Posłuchaj - cisza. Artyleria sowiecka milczy. Oni teraz stojš i wolš stać. My sobie sami musimy dać radę, a jak nie - "Odprowadzam go potem na Krzywe Koło 4, gdzie jest jego dowództwo i szpital i gdzie ma się zaraz zameldować". Prawdopodobnie odejdš zaraz na Wolę. Tam się toczš teraz najcięższe walki o arterie wylotowe na zachód i północ. Co się dzieje teraz na starym, pięknym cmentarzu ewangelicko- reformowanym, co się przetacza nad grobem ojca? W czyich rękach jest ten cmentarz? Idziemy przez Rynek na ukos w kurzu i pyle wapiennym, przeœwietlonym słońcem. Kule pojękujš górš, jest pusto, przed nami idš nasze dwa cienie. Roman bierze mnie za rękę, staje, uœmiecha się i mówi: Co nam zdrady! - Jest u nas kolumna w Warszawie, Na której usiadajš podróżne żurawie, Spotkawszy jej liœciane czoło œród obłoka; Taka zda się odludna i taka wysoka! I dalej mówi ten nieprawdopodobny na ten czas, na ten dzień wiersz, od którego skóra na głowie cierpnie i dreszcze lecš po plecach. Usłyszycie wy wtenczas, serc naszych złodzieje, Jaki wiatr z tej ulicy na miasto powieje - Oto nasza ulica Œwiętojańska - idziemy dalej i razem kończymy to jawne proroctwo: Jeœliż lada noc, a z niej wystrzeli powstanie, I w proch tego rozrzuci, kto na rychcie stanie - Roman melduje się, a ja tam już zostanę w tym szpitalu. Szósty dzień. Przyszedł Staœ Dziewulski- "Poroniec". Jest na Długiej. Zeszliœmy do piwnicy, jeszcze obejrzał jš dokładnie i uważa, że miejsce rękopisów jest doskonale wybrane. Ta niewielka wnęka jest w samym œrodku domu. Tu na pewno lepiej niż w piecu garncarskim "Ładu", bo piec jest na podwórzu i w razie pożaru od samego goršca mogłyby się papiery zatlić, a piwnica, przy takich stropach prawie pieczara, to jednak dużo bezpieczniej. Ta piwnica zresztš to luksusowe miejsce, wyłożona od œciany do œciany czerwonym kokosowym chodnikiem, z krzesełkami, wygodnš kanapš z poœcielš dla mamy, ma œwiatło, beczkę doœć cuchnšcej wody, blisko schodów, więc powietrze niezłe. Wlatuje się tam na ogół parę razy dziennie, podczas nalotu, ale tak przez cały dzień siedzieć, jak niektórzy nasi lokatorzy, Boże miły! Po nalocie, który przebyłam właœnie w tej piwnicy, wybrałam się z "Porońcem" odnieœć zebrane butelki na róg Krzywego Koła i Rynku. I właœnie, kiedy idšc z powrotem byliœmy koło Baryczków, usłyszałam samolot od strony Wisły. Oni latajš nisko, nad samymi dachami, tak że wyskakujš na człowieka dopiero w ostatnim momencie i już się ich ma nad głowš. Do ostatniej chwili ani ich nie widać, ani nie słychać. Myœlę i mówię do "Porońca", że jeœli będzie rzucał, to lepiej być w domu niż w bramie, a poza tym, jak mama zobaczy, że nas nie ma, to gotowa iœć nas szukać w œrodku nalotu. Więc puszczamy się przez puœciuteńki Rynek prosto, byle dobiec przed samolotem. Głos silnika roœnie w uszach, serce roœnie w gardle i czy on pierwszy wyskoczy zza dachów, czy my dopadniemy bramy? Kštem oka widzę ohydny kształt nad domem Skargi, pikujšcy. Jednym susem przeskakujemy dwa schodki do bramy i słyszymy za sobš praœnięcie o kamienie Rynku pierwszej serii z karabinu maszynowego. Panna Florczakówna wyszła od nas do PKO zabrać jakieœ swoje rzeczy, ze swojš przyjaciółkš i z Almš, cudownym jej seterem, jedwabnym i rudym. Pies nie odstępuje panny Florczak na krok, boi się straszliwie nalotów, siedzi w składzie "Ładu" i jęczy. Po chwili wracajš, niosšc Almę na rękach. Ciężki pocisk z kanonierki uderzył w dom na rogu Celnej i Brzozowej, kiedy tam przechodziły, i odłamek przebił Almę na wylot przez płuca. To trochę dziwne martwić się teraz rannym psem, ale wzruszajšce jest naprawdę, kiedy patrzy na nas mokrymi oczami i błaga o ratunek. Przyjaciółce panny Florczak wpadł rozpalony odłamek prosto w dekolt, uwišzł w biusthalterze i sparzył jš tak, że biedaczka wzywała wniebogłosy sanitariuszy, bo myœlała w pierwszej chwili, że jest ranna. Panna Florczak jest zupełnie sama na œwiecie i ta Alma jest jej jedynym skarbem. Nic nie mówi, ale wiem, że martwi się psem okropnie. Chciała jš uœpić, żeby się nie męczyła, ale wyskrobaliœmy skšdœ weterynarza, który Almę opatrzył i powiedział, że będzie żyła. Zaczęło wychodzić bardzo dobre pismo "Warszawianka", redaguje Janek Rosner- "Piotr". Podobno bolszewicy rozpoczęli marsz na Kraków. Za to pod Warszawš stojš. Niemcy zaczęli uderzenie, a nawet jakoby ofensywę na prawym brzegu Wisły, i te ruchy rozwijajš się pomyœlnie. Ale czy to jest przyczyna wstrzymania się pod Warszawš, czy raczej nie rozgrywki polityczne? "Co nam przyjdzie z obietnic i frazesów na temat silnej, potężnej Polski, jeżeli dziœ dopuszcza się niepotrzebnie do przedłużania nierównej walki, w której ginš najofiarniejsi bojownicy o niepodległš Polskę. I w rozgoryczonym umyœle obywatela Warszawy budzi się mimo woli straszne przypuszczenie: a może właœnie o to chodzi? Może właœnie goršca, ofiarna krew Warszawy wkalkulowana jest -" A niech sobie! Niech kalkulujš, niech czekajš. Nie chcemy ich, nienawidzimy ich i sami damy sobie radę. Naloty kilka razy dziennie, najczęœciej około pierwszej. Obstrzał coraz cięższy. Stojšc na rogu Krzywego Koła widzę nagle, jak odszczepia się połowa domu na rogu Rynku i Jezuickiej. W chmurze pyłu, powoli, godnie, odchyla się i odpada częœć œciany z oknami i kawałem dachu. Zaraz potem nade mnš wyrywa wielkš dziurę, wracam do szpitala biała i głucha na jedno ucho. Ten obstrzał z tylu stron równoczeœnie właœciwie jest naprawdę ciężki, ale wolę to od bomb lotniczych. W nocy dyżur w bramie. Chłód, pustka, ciemne, gwiżdżšce niebo, zaduch rozbitego wapna. Pierwszy raz uczucie ciężaru tego, co się dzieje. Myœlę, że prawdziwej grozy jeszcze nie dotknęłam myœlami. Gwizd jakiœ inny niż zwykle, huk w powietrzu i nagle na moment z całej powierzchni Rynku, z granitowej kostki wyskakuje ogień, małe niebieskie iskry, zjadliwe i straszne. Pole iskier i znowu ciemno. To szrapnel prasnšł milionami odłamków. Nie widziałam tego nigdy przedtem. Co za szczęœcie, że noc i ludzi nie ma. Ta noc jest długa i męczšca, z napływajšcymi z daleka falami strachu. Nic o Mokotowie, na Woli bardzo ciężkie walki. Ranek czysty, piękny, słoneczny. Znów przyszedł Roman. Około jedenastej słychać samoloty, ale inny jakiœ ton, bardzo wysoko. Oczy się łzawiš, tłumy na Rynku z zadartymi głowami, to na pewno nasi! Znów błyskajš w słońcu białe skrzydła, ludzie krzyczš, pokazujš sobie, ręce wycišgnięte w górę, samoloty przechodzš tam i z powrotem, tam i z powrotem, falami. Wyrywamy sobie z Romanem mojš wspaniałš lornetkę, którš kupiłam przed samym Powstaniem od Niemca w księgarni. Roman coœ widzi, ja nic nie mogę złapać, lornetka lata z ršk do ršk, każdy mówi co innego, ten widział znaki alianckie, ten polskie. Wszyscy coœ widzieli szczęœliwego dla nas, te znaki, zasobniki, ulotki. Wreszcie Roman nieruchomieje, patrzy długo, zaciska usta. Spod okularów lornetki wypływajš mu dwie strużki łez. To nasi, widział znaki na pewno, zrzucajš zasobniki. Wydzieram mu lornetkę, szukam, szukam - nareszcie! Od niewyraŸnego kształtu samolotu odrywajš się jeden po drugim podłużne błyski, koziołkujš w przestrzeni, ginš mi i chwytam je znowu. Nie wiemy, co robić z radoœci, œmiejemy się i płaczemy, wszyscy tak wariujš dokoła. Ta parada samolotów trwa długo, a na Rynku odbywa się wielkie œwięto. Znaki już wszyscy widzieli na własne oczy, przeważnie polskie. Ale powoli radosny hałas przycicha, a głowy odwracajš się w stronę Œródmieœcia, w stronę Woli, w stronę zachodniš i północnš. Stamtšd powoli i nieubłaganie, czarne i siwe na pogodnym niebie, podnoszš się jeden po drugim dymy olbrzymich nowych pożarów. Coraz więcej, dziesištki słupów, które łšczš się w jeden rosnšcy do œrodka nieba mur. To nie były nasze samoloty, to nie były zasobniki. To były bomby niemieckich dornierów. Ale znaki, widzieliœmy przecież, tak strasznie chcieliœmy widzieć znaki! Straciło się zupełnie rachubę, który to i jaki dzień tygodnia. Noce sš równie niespokojne jak dnie. Bez przerwy Niemcy atakujš Œwiętojańskš i Piwnš, częœć Zamku jest w ich rękach, częœć w naszych. Ogień karabinów maszynowych stale cišgnie wzdłuż strony Fukiera, róg Nowomiejskiej wcišż, jak dymem, otoczony jest pyłem z rozbitego muru kamienicy. Na wprost naszych okien, po przeciwnej stronie, jest szpital AL. Na drugim krańcu, za Baryczkami, na rogu Krzywego Koła, w dawnej lecznicy, jest szpital AK. Ranni leżš tam na noszach przed drzwiami, na schodach, w sieni, czekajšc na wniesienie do œrodka, na opatrunek, kamienie zalane sš krwiš, lekarze potykajš się ze zmęczenia, nie œpišc, nie jedzšc, pracujš noc i dzień. W domu punktu sanitarnego AL między doniczkami pelargonii siedzi lekarz i pali papierosa. Drzwi ma zamknięte, czeka na swoich rannych. Te drzwi ma podobno zamknięte na klucz. Byłam na Wšskim Dunaju, stoję za rogiem kamienicy Ksišżšt Mazowieckich, bo zaczšł się duży obstrzał i nie można przeskoczyć. Obok dwu doskonale uzbrojonych alowców. Opasani sš taœmami nabojów - nieczęsty widok. Jeden pyta: "No, nie bijesz się?", a drugi: "Co się będę bił, jak przyjdzie moje dowództwo, to wtedy tak". Na Piwnej, Wšskim Dunaju, Nowomiejskiej jest jakiœ troszkę inny nastrój, ale może tak mi się tylko zdaje. Na rogu Wšskiego Dunaju i Rynku jest barykada, przy której także składa się wszystkie butelki, jakie kto gdzie ma - na benzynę. Całe niebieskie piramidy przezroczyste, lœnišce w cieniu. Trzonem barykady jest ogromny, nieforemny, wypolerowany od staroœci pień rzeŸnicki. Musiał rzeŸnikom staromiejskim służyć od wieków. Z jakiego drzewa pochodzi, jakie liœcie nad nim szumiały - i jaki przedziwny jest koniec jego żywota? Chodzimy tamtędy na Wšski Dunaj po naftę, bo œwiatło gaœnie. Zza Wisły słychać znów artylerię sowieckš. Czytamy, że na placu Bankowym Niemcy otoczyli swoje czołgi ludŸmi wybranymi z piwnic domów, które zdobyli, i tak atakowali nasze barykady. Odnosimy znów do szpitala ostatnie zapasy i poœciel. Płasko na ziemi ranni wzdłuż œcian w korytarzach. Œrodkiem bieganina i cišgły ruch w obie strony, bo na górze jest dowództwo. Pierwszy raz uderza mnie ta obcoœć rannych, obojętnoœć na dobre i złe, wyniosłoœć i spokój, który odgradza ich od œwiata, a raczej stwarza wokoło nich jakby kokon, w którym leżš nieruchomo. W południe zjawia się Bodzio. Dwa tygodnie temu w Zalesiu nie chciał powiedzieć, po co jedzie do Warszawy. Miał wtedy takš wœciekłš ochotę, żeby o tym mówić - mówił więc dużo o tym, że absolutnie nie może powiedzieć. Dziœ ma œlicznš ciapiastš panterkę, równiutko zmarszczonš i wyrzuconš na biodrach, olœniewajšco białe wnętrze kaptura, kremowš chusteczkę w czarno- czerwone grochy na szyi, błyszczšce oficerki, bawi się niedbale niekrępujšcym parabellum na rzemyczku - jest modelem eleganckiego powstańca. Siedzi gdzieœ w okolicach Bielańskiej, mieli już kilka ciężkich starć, ale jest zdania, że fason trzeba trzymać. Pije kawę, trochę go martwi brak amunicji. Widzę po chwili, że jest bardziej zmęczony i mniej beztroski niżby się wydawało w pierwszej chwili. Poważnieje, kiedy mówi o Woli. O Mokotowie nic nie wie. Po jego wyjœciu przybiega ojciec Tomasz od Jezuitów. Właœnie przybiega, bo on zawsze jest w biegu czy w locie. Jest odrobinę podobny do Romana. Wpada tu do nas czasem "na kawkę" do mamy i po prostu po to, żeby usišœć, wycišgnšć przed siebie nogi i chwilę pobyć w nieruchomoœci. Ojciec Tomasz jest wszędzie; przy natarciu, przy odpieraniu, a także przy przenoszeniu rannych, w szpitalach, w bunkrach, w dowództwach. Jest łagodny, pogodny, uœmiechnięty. Myœlę, że nie może się przydarzyć żaden strach przy nim ani temu, który idzie do ataku, ani podczas natarcia, ani cywilowi w piwnicy. Jego sutanna jest powalana błotem i wapnem, przestrzelona i wystrzępiona, włosy białe od tynku. Kiedy odwraca głowę do okna, widzę w jego oczach ten szczególny wyraz znany mi już z ostatnich dni. Ta cudowna i straszna nieruchomoœć Ÿrenic, której przyczynš jest równoczeœnie nieustajšca, płonšca radoœć walki, uniesienie wolnoœciš i krańcowe, ostateczne zmęczenie, zmordowanie, napięcie, które już nawet nie żšda snu, bo samo jest jakby snem, stan, w którym siły i możnoœć działania przekraczajš daleko fizyczne, zwykłe możliwoœci. "Szczęœcie walki", "uniesienie wolnoœciš" - jakie to dziwne, że nawet wartoœć słów się zmieniła. Cóż to dawniej znaczyło - "szczęœcie walki"? Jakiœ łatwy slogan, który się toczył w przeczytanym zdaniu jak wyœlizgany, gładki kamyczek. A teraz można położyć na jakiejœ chwili, na jakimœ zdarzeniu palec i nazwać je tak właœnie i na pewno, i to ma wartoœć i prawdę nowš i żywš. Wszystko teraz nabrało wartoœci, może tu właœnie leży tajemnica. I to ostre widzenie może z tego samego Ÿródła wynika. Wszystko podpłynęło nowym znaczeniem, nowym kolorem. Z tym kolorem to jest naprawdę coœ dziwnego. Parę dni temu zginšł dowódca odcinka, kapitan "Lawina". Był na pierwszej barykadzie przy placu Zamkowym podczas natarcia czołgów. Pocisk uderzył w barykadę i rozpryœnięta cegła przebiła kapitanowi grdykę. To był pierwszy pogrzeb na Rynku. Jaskrawo żółta trumna niesiona na ukos przez cały plac; będš go chować u Jezuitów. Tłumy ludzi. Wszystko jest teraz tak szalenie jaskrawe, wyraŸnie widziane, odkšd Powstanie się zaczęło. Jak po deszczu. W kamienicy Pod Murzynkiem pocisk, pewnie z tygrysa z placu Zamkowego, wyrwał wielkš prostokštnš dziurę przez dwa piętra. Dziwnie to wyglšda, takie olbrzymie czarne okno w œrodku domu. Na Rynku coraz więcej ofiar dywersantów z dachów. Dziœ znów zdjęto ze strychu dziewczynę, podobno Żydówkę, która miała tam cały spory arsenalik. Starała się zrobić ze siebie wariatkę. Wrzeszczała, że musi wystrzelać wszystkich sanitariuszy, sanitariuszki i lekarzy, bo wtedy wojna się skończy. Rzeczywiœcie strzelała do nich najczęœciej, bo do białych fartuchów najłatwiej było jej trafić. Widziałam jš potem, wchodzšc do szpitala, jak jš wyprowadzali po rozprawie pod ręce. Wydzierała się prowadzšcym jš żołnierzom, wyginała do tyłu i padała na kolana, ogromnymi, rozpuszczonymi rudymi włosami zamiatajšc kamienie to za sobš, to przed sobš. Była młoda i ładna, i tak plugawie opętana strachem, że wstyd było na niš patrzeć. Krzyczała jednostajnie o litoœci i o swoich dzieciach. W tym widoku było coœ tak odległego, dawnego, że bez sensu pomyœlałam, że będš jš palić na stosie. Ale jš rozstrzelali na Piwnej. Na placu Teatralnym bardzo ciężkie walki. Wola staje się dziwnym i strasznym słowem, które nie budzi już właœciwie żadnego w myœlach obrazu czy wspomnienia - tylko grozę. Znów były ulotki niemieckie, grożšce bombardowaniem i wzywajšce ludnoœć do opuszczenia miasta. GroŸby bombardowania trochę spóŸnione, a reszta œmiechu warta. Bolszewicy ruszajš się na północny zachód od Warszawy. Rozmowy w Moskwie bez rezultatu. W gazetach odezwa Bora. Po południu dodatek nadzwyczajny. Tłumy latajš za kolporterami, tłok przy każdym murze, gdzie przylepiony jest dodatek. Wielkie litery wskakujš w oczy: "Pomoc dla Warszawy nadchodzi". Oœwiadczenie Kwapińskiego: "Pomoc dla Warszawy już się rozpoczęła i mam dane na to, że będzie ona udzielona w dostatecznych rozmiarach, aby być skutecznš". Co za cudowny dzień, co za szczęœcie! Nasz stos może jednak będzie zapalony! Czy to będš desanty, czy wielkie bombardowania punktów oporu Niemców - a w każdym razie broń! To jest najważniejsze. Jeszcze w "Warszawiance" cytujš, co powiedział Churchill na drugi dzień po wybuchu Powstania: "Los włożył w nasze ręce obronę Polski. Dziękuję Bogu, że jesteœmy dosyć silni, aby jej bronić do ostatniej kropli krwi". Trudno o tym pisać czy mówić, ale czy może być coœ większego niż to, co my teraz przeżywamy? Jak to, że mamy swobodę, możnoœć walki i przyszłoœć, która nareszcie, nareszcie nie jest ciemna, żelazna i nie do udŸwignięcia. W 1939 roku w paŸdzierniku miałam takš chwilę na placu Zamkowym, kiedy mi się zupełnie fizycznie nacišgnęła nad głowš straszna żelazna żaluzja, wzdęta kopuła, której ciężar, wiedziałam to, będzie gniótł i wzbraniał oddychać. Ale wiedziałam też przez te wszystkie lata, że będzie odsunięta pewnego dnia, i chciałam tego dożyć. I dożyłam, nie ma jej nad nami. Nie będš już ci chłopcy liczyć naboi na dłoni, nie będš wymyœlać pocisków przeciwczołgowych z butelek i katapult ze starych opon - będš mieli nowš, nowoczesnš, wspaniałš broń na poparcie i utwierdzenie swojego bohaterstwa. I nie będzie już nikogo, kto by mówił: "Kiedy ci bolszewicy nareszcie przyjdš". Było nasze wielkie natarcie na Dworzec Gdański, nic o wynikach nie wiadomo. Niemcy atakujš Stawki. Te Stawki, to drugie takie słowo - treœć bez formy. Ogień chyba coraz cięższy, pod wieczór nie ustaje, pociski lecšce właœciwie ze wszystkich stron atakujš równoczeœnie wszystkie cztery strony Rynku. Przeczytałam zestaw atakujšcych nas formacji i rodzajów broni: batalion piechoty (od strony Wisły) 2 bataliony saperów 20 tygrysów 20 dział 50 goliatów 6 dział 65 mm 1 pluton miotaczy min i płomieni moŸdzierze 1 pocišg pancerny 2 kolumny piechoty (plac Zamkowy) lotnictwo. Siedzi się pod tš kratš wyjšcych pocisków - wyjšcych to jest złe okreœlenie i brzydkie. Pocisk ma głos falisty, jedwabisty, smutny, na przykład niewypał to tylko westchnienie w przestworzach. Kule sš miauknięciem, czułym, cichym cmoknięciem. Oczywiœcie efekt końcowy brutalnie psuje całoœć. Dom Schichta na ZjeŸdzie i most strzelajš na stronę Baryczków. Kanonierka, artyleria ciężka i czołgi z dołu trafiajš w Fukiera, pocišg pancerny i Cytadela na nas, a jakieœ tam odległe baterie z cmentarzy i ruin getta na stronę wschodniš Rynku. Cała noc w łoskocie, hukach i wstrzšsach. Nad ranem dostaje pocisk dom obok nas, nr 9. Wysoki, cienki i gęsty dŸwięk wypadajšcych szyb, przecišgły, cichnšcy wodospad cegieł. Wychodzimy o œwicie na Rynek. Niebo bezbarwne i niskie od dymów, przejmujšcy chłód w całym ciele, w oczach, w gardle ta nie przespana trudna noc. Góra sšsiedniego domu zwaliła się na nasz dach, w którym otwarła się wielka, czarna jama. Dachy Baryczków i sšsiednie obsypane z dachówek, wišzania tylko sterczš. Dużo zmian przez tę noc. Po stronie Skargi wiele domów poprzestrzelanych, w nocy palił się dom Skargi od strony Brzozowej, ale ugaszony. Cały Rynek pokryty gruzem i dachówkami - różowy i szorstki dla oka. Zdaje się, że już zawsze będę się bała tej godziny przed œwitem, kiedy ginš wszystkie kolory i cały œwiat jest białawy i martwy. Rano zaczyna się atak koncentryczny na Starówkę; właœciwie nie zaczyna się, bo trwał od nocy. Atakujš wszędzie, od Miodowej, Piwnej, Œwiętojańskiej. Trochę przycicha koło południa, pewnie jedzš, szwaby. Zjawiajš się u nas dwaj młodzi ludzie, których często widuję na Rynku. Bardzo szykowni oficerkowie. Mówiš mi, że przyszli od Romana, który jest na Woli, jakbym o tym nie wiedziała, i który prosi o żywnoœć, bo jest głodny. Wynoszę, co zostało z zapasów, chcę robić paczkę. Garnuszek topionego masła, czarny chleb, kawał boczku, ale młodzi panowie kręcš nosami. Lepsze byłyby sardynki i bułki, i może wino - nie mam, nie mam tego. Nagle przychodzi mi do głowy, że to nie dla Romana, ale dla nich po prostu. Oni na pewno nie przyszli z Woli ani tam nie pójdš. Pytam ich o Romana, czegoœ więcej chcę się dowiedzieć, ale nic nie umiejš dodać. Daję im to, co mam. Około drugiej przychodzi profesor Kipa. Jest na placu Teatralnym. Pałac Blanka zawalony doszczętnie, jakiœ wyższy urzędnik niemiecki w magistracie, kiedy wkroczyła AK, wyskoczył oknem. Widział to. Pozbierali go na dole i jeszcze odwieŸli do szpitala. Profesor Kipa jest jakby zamyœlony, ale wydaje mi się dobrej myœli. Zresztš teraz, kiedy czekamy na pomoc, na zrzuty, z godziny na godzinę! Pijemy kawę, przychodzi żona Bodzia, też gdzieœ jest na Krzywym Kole. Kipa nic nie wie, co się dzieje na Mokotowie, nikt nic nie wie! Ciężki obstrzał trwa nadal. W drukarni sš pięćdziesišt dwie osoby, z tego trochę małych dzieci, sporo staruszków, œlepy ksišdz, ciężko chora Decowa. Stefana już nie ma. Kilka dni temu znalazł mnie w domu, jak zwykle spokojny i z ksišżkš pod pachš. Powiedział: "WeŸ igłę i przyszyj mi guzik do marynarki, bo odleciał. Ja zaraz idę". Wœciekłam się, bo wiadomo, że na wiadukcie stojš czołgi, przez Dworzec Gdański nie ma mowy i tak samo niemożliwe jest przedostanie się przez ogródki działkowe, bo każdego wypatrzš. Już musi tu doczekać do końca. "Ale kiedy ja idę do oddziału, a nie na Żoliborz, dziœ będzie ćwiczenie, a jutro już z butelkami". Przyszedł jeszcze na noc do domu, a na drugi dzień rano w dużej grupie poszli dwójkami na pierwszš barykadę od placu Zamkowego. Widziałam w słońcu za naszš barykadš jego okršgłš głowę, okulary i jasny płaszcz nieprzemakalny. Teraz nie wiem, gdzie jest. Około trzeciej zaczyna pulsować i róœć, jak zwykle, powietrze, samoloty zrzucajš gdzieœ daleko bomby. Słychać je, jak pikujš i zawracajš nad nami. Schodzimy do piwnicy. Przez otwartš bramę widzę nad Rynkiem pikujšce czarne stukasy. Siadamy w piwnicach, ten cały tłum, dzieci jak zwykle dookoła ciotki Anieli, która wymyœla tak niestworzone historie i bajdy, żeby je zajšć, że słuchać tego nie można. Każdš historię zaczyna tak jak zawsze, kiedy mnie opowiadała: "No i moiœciewy, co się nie dzieje". Stoję między piwnicami niedaleko mamy i mimo woli œmieję się z tych ciotki Anieli niestworzonych wymysłów, zawsze innych i zawsze dowcipnych. Ona jest wspaniała ze swojš wyobraŸniš i pogodš. Wszyscy słuchajš i œmiejš się. Właœciwie powinnam iœć na górę i zabrać Kiopka, on się strasznie boi nalotu, a w piwnicy go nie ma. Ktoœ musiał zamknšć któreœ drzwi i pies tam został. Słychać wycie motorów, oprócz tego rosnšcy, potrójny gwizd bomb. Sekunda ciszy. Dom nagle, czuć to wyraŸnie, z przeraŸliwym głosem wgniata się w ziemię. Œwiatło gaœnie i znika równoczeœnie powietrze w piwnicy. W grzmocie walšcych się na nas murów czuję, że do ust, do płuc rozdętych do krzyku wpycha mi się tylko gruz, gruz i nic więcej. Twarz mam zalanš łzami wyciœniętymi wysiłkiem. Smród amoniaku. Trzymam mamę za rękę z całej siły, ludzie krzyczš rozpaczliwie, wymiotujš, depcš po sobie, gniotš się w próżni i w ciasnoœci. Trzymajšc ręce przy ustach usiłujemy krzyczeć w kilka osób, żeby spokojnie, żeby po kolei, żeby do schodów i do otworów przebitych w murach. Dzieci, potem kobiety, byle po kolei. Ktoœ stara się zapalić zapałkę, która gaœnie, bo nie ma tlenu. Ktoœ ryczy: "Schody zasypane, tu gruz". Ktoœ wyje ratunku. Jak to długo trwa, nie wiem. Mówimy sobie: "Oddychaj nosem, powoli. Zasłoń usta. Spokojnie". Potem przez wywalonš beczkę i błoto dookoła, przez barykadujšce lawinš miejsce, gdzie były schody na górę, docieramy do przebitego otworu. Płynie stamtšd powietrze. Po kolei, starzy, dzieci, potem mama, potem ja kładę się, ktoœ cišgnie mnie za ręce, ktoœ inny pcha z tyłu w stopy i przewlekam się do piwnicy numeru 9, nie zburzonej. Podajš nam kwaterkę wody, płuczę niš usta i oczy. Kilkoma przekopami i piwnicami, dyszšc cišgle, krztuszšc się i charkajšc wychodzimy na jakšœ klatkę schodowš, sień i na powietrze na Rynek. Od strony Œwiętojańskiej wyłaniajš się z kurzu już inni z prowadzšcych tam otworów. Chwytamy się za ręce, liczymy, pytamy. Coraz inni wychodzš. Podnoszę oczy, jeszcze oœlepione œwiatłem dnia i pełne bolesnego piachu, na nasz dom. Ale domu nie ma. Zmiażdżone rude wysypisko wypływa daleko na Rynek. Białe wielkie płaty papieru ze składów jak œnieg w górach. W resztkach murów snujš się i powiewajš poszarpane firanki. Na gruzowisko wdzierajš się już ludzie, drš te firanki, drapiš w cegłach, unoszš jakieœ łupy. Naszych z piwnicy coraz więcej. Stoimy wszyscy przed tš szczerbš, cišgle jeszcze sprawdzamy, liczymy. To cud, wszyscy sš, nikt nawet nieranny. Jest ciotka Aniela, œlepy ksišdz, Decowa, baba Rucińska i wszystkie wrzeszczšce dzieci. Patrzymy po sobie i nagle po wariacku wybuchamy œmiechem. Musiała się nad nami w składach "Ładu" rozwalić jakaœ farba, bo wszyscy mamy głowy, czoła, nosy, brody i ramiona posypane pięknym, jaskrawym zielonym kolorem. Efekt niebywały, to biało-zielone stado z tamtego œwiata. Ale œmiech i radoœć z odzyskanego życia nie trwa długo, bo gdzieœ musimy się podziać i noc niedaleko, i obstrzał ostry. Rękopisy tam sš, pod tš przeogromnš, przeciężkš masš gruzu. Ale przecież strop piwnicy nie runšł, my jesteœmy tego dowodem, więc i one ocalały w swoim łuczku w œcianie. Nie mamy już nic. Tylko mama ma w kieszeni swojš kenkartę, a ja ukochany kawałek bursztynu, który mnie nigdy nie opuszcza. Różni sšsiedzi zabierajš kolejno do siebie częœć naszych zielonych ludzi. My idziemy w stronę Krzywego Koła. Miła córka architekta Rechowicza prosi nas, żeby mama przyszła odpoczšć do ich domu, do kwatery Romana, a mojego szpitala, gdzie przywożš już pierwszych rannych z Woli. Wchodzimy do wielkiego, długiego pokoju na parterze. Ogromny kominek, biblioteka, głębokie fotele, jaskrawe œwiatło. Przy kominku, plecami do mnie odwrócona, siedzi pani, która mnie nie lubi. Masa innych ludzi. Ta pani odwraca głowę i widzę przez moment w jej oczach wyraz, który rozumiem, jakby mi to powiedziała słowami. Żal i złoœć na mnie, że jednak jestem, rozczarowanie, że wylazłam, że mnie nie przywaliło na amen. To trwa sekundę. Czuję się przez chwilę bardzo zmęczona. Przy każdym ruchu sypie się z nas obu, z włosów, z ubrania biały gruz. Wyglšdamy z mamš jak dwie żony Lota, biało-zielone od stóp do głów, tylko oczy czarne, widzę to w lustrze. Obfity w wydarzenia dzień, zasypało mnie nie po raz pierwszy, ale to spojrzenie, chyba nikt mi tak Ÿle nie życzył w życiu. Trzeba jednak zrobić sobie na dziœ jakieœ legowisko, tu nie ma miejsca. Słyszę, jak mówiš, że Niemcy zaorali lotnisko na Bielanach. Może bojš się wielkich desantów albo już ewakuujš się w rejonie Warszawy? Jedno i drugie pomyœlne. Przylatuje Danusia i siłš zabiera nas do jej domu obok, Rynek 24. Jej mieszkanie nie do użytku, bo sufit ma zawalony, ale można się umieœcić w piwnicy na węglu. Schodzimy tam, cała piwnica poprzegradzana drewnianymi przepierzeniami, ciasne klitki nabite ludŸmi, tobołami, węglem, zaduch i okropna siostra właœciciela domu, adwokata Szadurskiego, która ma ochotę nas po prostu wyrzucić, bo się boi o swoje zapasy i miejsce. Mówię jej parę słów zimno i ordynarnie. Mama kładzie się wyżej na węglu, na starej kołdrze Danusi. Ja siedzę obok, na wielkiej bryle węgla w sšsiedniej komórce. Widzę czyjeœ nogi zbiegajšce nad mojš głowš po schodach i słyszę głos Romana. Klęka przy mnie na węglu, ostry blask żarówki pada na jego twarz. Te same oczy, ten sam, co u ojca Tomasza, nieruchomy, lœnišcy blask, Ÿrenica uniesiona, nakryta do połowy powiekš, wyraz nieustajšcego jakby zachwycenia, nos ostry i nacišgnięty, usta uœmiechnięte, głos ochrypły od krzyku i dymu. Siada obok mnie i mówi, mówi, opowiada, jak jest na Woli. Zdobył czołg. Nie mógł go uruchomić, chociaż czołg nie był uszkodzony. Jakże, myœlę sobie, czołg uruchomić tymi palcami od klawiszy, smyczka i strun? A z drugiego końca ulicy nadjeżdżał drugi i trzeba było albo ten zdobyczny opuœcić, oddać, albo zniszczyć. Ale wtedy przeskoczył przez ulicę Krzyœ Tyszkiewicz. Razem we dwóch w minimalnym przecišgu czasu i czołg, i jego broń uruchomili. Tamten nadjeżdżajšcy zniszczyli. Nagle przerywa opowiadanie i czuję, jak jego głowa ciężko opiera się o moje ramię. Œpi. Zapadł się w ten sen, jakby się potknšł. Staram się wyjšć mu z ršk czarnš "błyskawicę", którš trzyma cały czas przyciœniętš do siebie. Ale trzyma jš tak mocno, że nie można. Œpi tak może dwie minuty. Nagle, jakby żadnej przerwy nie było, już opowiada mi dalej o czołgu. Taka miłoœć jest w słowach, których dobiera, żeby mi opisać jego pięknoœć. Taki żal, kiedy mówi, że musiał go w końcu spalić! Ale dwa dni jeŸdził w nim, walczył w nim, nie opuszczał go. Po chwili œpi znowu, ciężkim martwym snem w połowie zdania. Siedzę bez ruchu, chcę, żeby ten sen trwał, ale zaraz budzi się znów i dalej opowiada o jakimœ białym domku i o trudach natarcia, i o wspaniałym Wacku, i o Krzysiu, który przyszedł do nich na Wolę we flanelowym garniturze i łosiowych rękawiczkach, jak na wizytę, a potem był tak niebywale dzielny. Mówię mu po cichu: "Œpij, zaœnij jeszcze". Œmieje się, a kiedyż to on spał? Nie pamięta już, kiedy spał ostatni raz, i zupełnie snu nie potrzebuje. Jest zupełnie wypoczęty i zaraz idzie znów tam, dziœ jeszcze będzie duże natarcie. Nagle przypomina sobie coœ. Dlaczego właœciwie ja tu jestem, powiedzieli mu, że tu, jak był na Krzywym Kole. "Bo nasz dom się zawalił". Patrzy na mnie przez chwilę, oglšda białe włosy. "A rękopisy?" "Zostały w piwnicy". Ale to wszystko nic, to wszystko nic, jeżeli my wygrywamy, jeżeli będš, już sš, zrzuty, jeżeli bije się Niemców. Każda minuta jest droga, jedyna, wspaniała, każdy strzał jest radoœciš, każdy dzień jest krokiem do zwycięstwa. Patrzę na niego jak na symbol tego Powstania, jego młodoœć, jego zachwyt, nie zachwyt, ale zachwycenie, w którym przeżywa te dnie jak w obłoku. Jego czynna nienawiœć, jego wiara. Idzie w końcu, odchodzš całym oddziałem. Ja wybieram się z Nikodemskim do naszych nowych ruin, może jednak uda się dotrzeć do rękopisów, jakoœ strasznie je tam zostawić w tej ruinie, choć Nikodemski radzi zostawić. I może buty, bo mam na nogach sandały z Rzymu. Może też coœ do jedzenia. Idziemy chodnikiem przy œcianach domów, niebo czarne i gwiaŸdziste wysoko, niżej łuny. Kule pojękujš górš. Mijamy w ciemnoœciach jakšœ grupę ludzi, nagle ktoœ spomiędzy nich woła: "Monika!" To Roman odchodził. Przy domu szukamy jakiejœ dziury, żeby się zsunšć do piwnic, idziemy kawałek podziemiem, kiedy raptem coœ wali się z hukiem we wnętrzu tej góry gruzu. Jakaœ nawiœnięta œciana musiała runšć. Znów ten sam dławišcy zaduch muru rozbitego na proch. Czy zdawało mi się, czy naprawdę słyszałam szczekanie psa, czy to możliwe, żeby Kiopek został żywy? Ta myœl jest nieznoœna. Nikodemski mówi, że tam jeszcze raz pójdzie, ale beze mnie. Wracam do dusznej, œmierdzšcej piwnicy pod 24. Wstrętna noc. Rano ludzie stłoczeni w wšskiej sieni powtarzajš sobie najdziwniejsze wiadomoœci, po raz pierwszy właœciwie sš przestraszeni, i ten strach, a potem popłoch przepływa nad głowš jak woda. Podobno ma się ewakuować Œwiętojańskš, Kanonię, Celnš, Ukraińcy wdarli się do drukarni PKO na Bugaju i atakujš nasz dom na Brzozowej. Powietrze jest rude i gęste, atak koncentryczny trwa od nocy. Nieprzerwany huk, wszystkie rodzaje huków kołaczš w kwadracie Rynku. Kule miauczš jak koty. Jakaœ broń, chyba czołgi, chlaszcze jakby ktoœ strzepywał wielkie płachty mokrego płótna. Powoli, statecznie odchylajš się odpadajšce kawały kamienic, œliczna karpiówka znika w oczach z dachów, zapadajšc w głšb. Rynek zmienia kolor, niebieska dawniej od nieba, gładka granitowa kostka przykryta jest teraz chropawš, matowš warstwš różowej rozbitej cegły, wielkie kawały blachy wijš się po niej, trudno chodzić. Ludzie przemykajš się od bramy do bramy, pusto. W bramie Krzywego Koła 4, gdzie już zostaję, bo przywożš rannych z Woli, słucham rozmów. Jest nagły pęd do ucieczki, Niemcy wydajš się nagle tuż, mogš dostać się na Rynek lada chwila, wszyscy wybierajš się w stronę Długiej, Freta, Nowego Miasta. Po raz pierwszy nasze barykady nie wydajš się niezwyciężone, nie sš osłonš. Jakaœ zła sprawa stała się z pierwszš barykadš od placu Zamkowego. Trzymało jš AL na ich własne usilne żšdanie. Ale tylko do pierwszego ataku czołgów. Potem nagle barykada została pusta i Niemcy jš zajęli. To stało się po raz pierwszy, odkšd istnieje. Zagrożona przez to jest Kanonia. Tak samo atakowana jest Piwna i Miodowa. Także plac Teatralny, Bielańska, Daniłowiczowska. Myœlę, co z Bodziem i profesorem Kipš. Wielkie walki trwajš o Stawki, podobno się palš, ale sš w naszych rękach. Jakšœ jeszcze strasznš broń wprowadzili, słyszymy z daleka bardzo ciężkie detonacje, ale to nie bomby, chyba jakieœ najcięższe działa, może te kolejowe. Stoję tak i patrzę na wieżę Jezuitów, którš widać od wczoraj w całoœci spoza czerwonego osypiska naszego zgruzowanego domu. Tu się mówi "zgruzowany", co oznacza wyższy, dokładniejszy stopień zburzenia. Wieża jest niebieskawa pod œwiatło, przysnuta dymami, tylko złota kula na szczycie błyszczy w porannym słońcu, przycišga oczy gładkoœciš, doskonałoœciš, blaskiem. I nagle, kiedy patrzę na niš, coœ się z niš dzieje: od strony wschodniej kula nie jest już kulš, ale jak w zepsutej piłce wgnieciona jama wypełnia się cieniem i lekki dymek wywija się stamtšd do góry. Dymek po chwili gęstnieje, ciemne płomyki wystajš coraz gęœciej poniżej kuli. To pocisk trafił w kulę, a od pocisku zapaliło się drewniane rusztowanie wewnštrz wieży. Już ludzie biegnš do gaszenia, już ogień coraz niżej schodzi, po naszych ruinach też skaczš ratujšcy i podajš sobie kubły wody, bo iskry lecš, nasze gruzy tlš się i pożar może się przenieœć na nr 9 i okoliczne. Ale wody jest bardzo mało, a właœciwie jej prawie nie ma. Wielki krzyk niesie się od Kanonii, tam odwracamy oczy. Wylot Jezuickiej zamknięty jest czarnš wysokš na niebo œcianš dymu. Pod niš wre czerwona masa ognia, przykrywajšca dach absydy Katedry. Kiedy to się zaczęło? Znów to uczucie, że to przecież niemożliwe, co widzę, że to się nie mieœci w oczach, że to się tylko œni. Dymy z Katedry łšczš się z dymami od Jezuitów, puchnš, wydymajš się i przewalajš białawo w czarnym swym wnętrzu, wstrzymujš się na chwilę, aby się potem wywinšć jeszcze wyższym, jeszcze straszniejszym kłębem. Rynek robi się rudy i ciemnawy, płaskie słońce biegnie przez bure chmury dymu. Ludzie znikli. Z różowo- białego kurzu wstajš co sekunda gdzie indziej małe dymki od kul uderzajšcych w bruk, jakby kto palcem pstrykał. Patrzę w ten martwy i ponury obraz, niebo jest ciemniejsze od ziemi. Nagle od tamtej strony, od pożaru, spod dymu i cienia widzę, że w naszš stronę idš niewyraŸni ludzie. Bardzo powoli idš poprzez tę mgłę, nakryci dymem, poœród kul i odłamków. Dlaczego nie schodzš pod œciany, dlaczego idš œrodkiem, na skos przez odkryty plac, dlaczego nie biegnš? Sš na œrodku Rynku, długi powolny pochód, sš wszyscy czarni i dłudzy. Niosš na ramionach - już wiem, to księża i zakonnicy z Katedry i od Jezuitów z płonšcych koœciołów wynoszš trumnę œwiętego Andrzeja Boboli i cudownego Chrystusa z kaplicy Baryczków. Idš w Krzywe Koło, przechodzš przed nami, czarny korowód w miedzianym martwym œwietle. Srebrna trumna nad ich głowami błyszczy zimno, potem Chrystus odbity od Krzyża, wysoko na ich ramionach, z rozłożonymi w pustce rękami, żółte zakrzywione palce, długie Jego włosy goršcy podmuch szarpie i rzuca Mu na twarz. Niosš ich tak, wyprostowani i powolni, obojętni na to, co dookoła nich, przeciwni temu. Idš do œwiętego Jacka. To, co widziałam w tej chwili, także, jak wszystko inne, nabrało innego znaczenia, to też zbliżyło się do nas, pomimo że było nieznanym, nie namalowanym obrazem Goi. Tak samo tu przecież niosš trumny co chwila i tak samo niosš czyjeœ nagie, obolałe ciało. W szpitalu ranni bardzo prędko rozszyfrowujš i odrzucajš mój pseudonim Katerla, dlatego że kiedy w momencie głębszej trochę ciszy jeden z nich powiedział mi: "WeŸ jakš ksišżkę z biblioteki i poczytaj nam", a ja, stojšc twarzš do kompletu ksišżek ojca na półce, powiedziałam grzecznie: "Może Żeromskiego?" - wtedy któryœ z nich krzyknšł: "Nie - tylko nie to!" Podskoczyłam zła, że niby dlaczego?! Głupie to było z mojej strony. Nie rozumiałam, że dlatego oni tu byli, że sami byli przez niego wymyœleni, że byli już wypełnieni tym, o czym on im mówił. Ale na tę mojš złoœć odpowiedział mi chór - słyszeli, jak Roman mówił do mnie i o mnie Monika, więc teraz już wiedzš, kto ja jestem. Nazywajš mnie odtšd wszyscy po imieniu. Po południu biegnę z biblioteki, gdzie szpital, do kuchni. W sieni, blisko bramy, coœ mnie uderza z boku i jadę przez kamiennš podłogę nie mogšc się zatrzymać. To jakiœ koszmarny podmuch pchnšł mnie i przesunšł o kilkanaœcie metrów. Ale co to było - nie rozumiem, w nieustannym grzmocie nie słyszałam huku. Mamy nie ma w całej kamienicy, jestem przerażona, ale po chwili przybiega, z niš inni ludzie - œwiadkowie. Niemcy podesłali goliata, mały czołg wypełniony materiałem wybuchowym. Kiedy czołg otoczony tłumem ludzi, dzieci, kobiet wyległych z domów, znalazł się na ulicy Kilińskiego, wšskiej i œciœniętej wysokimi kamienicami - nastšpił wybuch. Mama była gdzieœ tam niedaleko, wybuch przewrócił jš, ale nie została ani ranna, ani zadeptana. Z wielu setek ludzi pozostała krwawa miazga, ciała zostały rozniesione daleko, strzępy ludzkie wisiały na drutach, na balkonach i dachach. Jesteœmy wszyscy wstrzšœnięci tš zbrodniš. Spalił się koœciół Kanoniczek od zrzuconych bomb. Dziœ chyba niedziela. Niemcy bombardujš koœcioły specjalnie w niedziele, kiedy najwięcej tam ludzi. Koœcioły w niedziele, a każdego dnia miejsca oznaczone wielkimi flagami Czerwonego Krzyża. Ta flaga przycišga myœliwce i bombowce, teraz już szpitale nie rozcišgajš jej na dachach. Dowództwo zgodziło się, aby mama została na Krzywym Kole w piwnicy. Także pani Nikodemska z najmłodszym Mareczkiem i trochę innych osób. W piwnicy jest dużo węgla usypanego w kopce. Na takim kopcu mama czy ktoœ pomocny ułożył drzwi wyrwane z zawiasów. Mama chwali sobie to legowisko. Kiedy wpadam tam na chwilę, słyszę, jak mama, ułożona na drzwiach w pozie z renesansowego nagrobka, mówi do kogoœ z sšsiedniego kopca swoim œlicznym głosem, uprzedzajšco grzecznie: "Czy nie byłaby pani łaskawa podać mi to polano, które leży obok pani, troszkę mi nisko pod głowš". Zobaczyła mnie na schodach i wycišgajšc do mnie ręce prosi: "ChodŸ tu, odpocznij sobie, poœpij trochę, te drzwi sš bardzo dobre, tylko musisz położyć się na prawym boku, bo inaczej klamka przeszkadza". Przychodzi Roman. Na Stawkach zdobyli składy niemieckie. Dostajemy w prezencie koszule wojskowe i materiał na te koszule, jeszcze nie zszyty, w drobnš zielonš krateczkę. Zaraz powlekamy tym mamie w piramidkę ułożone polana brzozowe, które służš jej za poduszkę. Ledwo przyszedł, już odszedł z powrotem, już nie na Wolę, ale na te Stawki. Noc w szpitalu. Leżš tam ranni, wstawiono kilka łóżek i na ziemi rozłożone sš materace. Tym szpitalem czy raczej punktem sanitarnym opiekuje się doktór "Przemysława", pediatra. Pewnie dlatego, że zawsze miała w swojej opiece dzieci, ma w sobie spokój, łagodnoœć, czułoœć, jej gesty sš delikatne i obejmujšce jakoœ tych rannych, jakby ich chciała wzišć na kolana i pokołysać. Ma drobne rysy, druciane okularki, czarnš przepaskę we włosach, które chyba sš trochę siwe, uœmiecha się i przemawia tak miękko, tak czule, że każdy odwraca za niš głowę i uœmiecha się do niej z kolei. Mamy ciężko rannego Wacka, przyjaciela Romana. Ma obie ręce unieruchomione, jednš dawniej, w jakiejœ akcji, a teraz drugš przestrzelonš. Przestrzelone też ma płuco i wiele innych ran. Jest też inżynier, który zasłonił się rękami przed granatem wybuchajšcym tuż przed nim. Jest dosłownie naszpikowany odłamkami, a ręce obie rozdarte ma wzdłuż palców aż do nasady dłoni. Znalazłam w piwnicy dwie rakietki od pingponga i obie ręce zręcznie na nich rozpostarto i przybandażowano. On także musi być umyty, nakarmiony, wysiusiany, bo nie może posługiwać się rękami, tak jak i Wacek. Najgorsze jest to, że palš obaj bez przerwy, to znaczy, muszę im co chwila te papierosy, ohydne niemieckie haudegeny, zapalać i podawać do ust. Jak nie jeden, to drugi woła o papierosa. Leży też przy drzwiach "Radosław", ranny kilkakrotnie. Z nim ma doktór "Przemysława" kłopot przy zastrzykach dożylnych, bo po wbiciu igły żyła jak żywe stworzonko sama z tej igły zeskakuje. Ja okręcam i trzymam gumę na przedramieniu, a doktór "Przemysława" raz za razem walczy z tš żyłš. Dookoła jego łóżka pełno łšczniczek, łšczników, oficerów, narady i rozkazy. Tracę trochę miarę czasu i pory dnia. Tylko kiedy co jakiœ czas wyskakuję sama w drzwi sieni na papierosa, wtedy wiem, że to noc albo dzień, ale który? Leży także "Gałšzka", ogromny jasny chłop, stale wœciekły na swoje unieruchomienie. Ciotka Aniela jest w tej samej piwnicy co mama. W swoich prunelowych pantoflach i jakimœ cudzym białym płaszczu co chwila wyprawia się w bliższe i dalsze rejony sprawdzić zasłyszane czy przeczytane wiadomoœci. Rok temu leżała w szpitalu na jakieœ sercowe migotania i pielęgniarki obracały jš ostrożnie na łóżku. Teraz ożywiona i z błyszczšcym okiem wraca przysypana pyłem z któregoœ wypadu, z Długiej czy z Freta, i opowiada, co się tam dzieje. Myœlę, że to œwietne samopoczucie wynika z tego, że ma nas obie na oku, a także z tego, że porzšdnie przygłuchła po naszym zawaleniu się, więc stale wzmagajšcego się ognia nie słyszy, w każdym razie mniej wyraŸnie. Przestrzeń Starówki kurczy się. Ciężkie bardzo walki sš wokół Zamku, mówi się, że Zamek padł, pierwsze barykady także, i teraz bitwa idzie o Katedrę. Rannych u nas coraz więcej. Nikodemski jest nieoceniony, wszystko, co dotyczy domu, ustala z "Radosławem", gasi pożary zorganizowanš przez siebie służbš porzšdkowš, bo strychy i górne piętra domu palš się co jakiœ czas. Pan Rechowicz, właœciciel, poddał się posłusznie wszystkim zarzšdzeniom i uważa go za opiekuna domu. Byłam œwiadkiem takiej sceny: mama była z panem inżynierem Rechowiczem w kuchni, gdzie w szafach na oszklonych półkach stała przeœliczna porcelana rodzinna. Pan Rechowicz już uprzednio zabezpieczył okna kuchni przed odłamkami, bo bardzo o tę porcelanę dbał. Mama zapytała, czy może wzišć wody do jednej ze œlicznych filiżanek, bo inne wszystkie naczynia zabrane zostały do szpitala. Ale kiedy nagle coœ bardziej niż zwykle huknęło, mamie ta filiżaneczka wyœliznęła się z ršk i rozprysnęła się na ceglanej podłodze kuchni. Straszna to była przykroœć dla mamy i biedna załamała ręce, coœ tam mówišc do pana Rechowicza. "Niech się pani nic nie martwi", powiedział, wyjšł następnš filiżankę z szafy i prasnšł niš o ziemię. Wieczorem jeden z chłopaków przyszedł do mnie i powiedział, żeby pójœć z nim na spalone górne piętra, bo coœ chce mi pokazać. Weszliœmy aż na otwartš szeroko przestrzeń, do rozbitego pokoju jak na taras, pod wiecznie wygwieżdżone wyjšce niebo. Bodajby raz przyszły chmury, lunšł deszcz, osłonił nas niepogodš przed nieustannymi nalotami. Ale piękna, bezchmurna pogoda trwa niezmiennie, wspomaga ich, podsyca pożary, sprzyja ich lotnikom. Ten chłopak nie niebo chciał mi pokazać, ale most. "Słuchaj uważnie, posłuchaj dobrze, most grzmi jak zawsze czołgami, jadš, idš transporty wojska, ale skšd dokšd? Zawsze wycofywały się na zachód, szły ze wschodu, a teraz?" Ten grzmot na moœcie zawsze był pociechš, œwiadomoœciš, że uciekajš, a teraz słyszę wyraŸnie, że wojsko idzie z zachodu, że zatrzymali się i zawrócili, że majš siły i zamiar staczać jeszcze bitwy na prawym brzegu, nie za nami, a przed nami. Tamci stojš, a ci nie stracili widać jeszcze możliwoœci kontratakowania. Katedra nadal się pali, bitwa trwa wewnštrz. Ogień jest wszędzie, u wylotu każdej ulicy, przegradza, przeskakuje z domu na dom, gdziekolwiek się stanie, wszędzie pali się wielki pożar wokoło. Znów wczesnym rankiem stoję na progu, przede mnš pod œcianš w spulchnionej ziemi po wyrwanych płytach chodnika jak wdzięczna grzšdka zakopane po szyjki rzędy butelek z benzynš pobłyskujš błękitnie i gładko. Patrzę w głšb Jezuickiej po drugiej stronie Rynku, gdzie wrze i buzuje olbrzymi płomień i dym do szczytu nieba. Idzie stamtšd goršcy dech, palšcy w twarz i w oczy. Patrzę bliżej wzdłuż chodnika, co parę kamienic zawalonego gruzem aż do œrodka Rynku, i nagle widzę coœ, co mi dech zapiera: ze dwa domy ode mnie, za Kamiennymi Schodkami, na pierwszym piętrze stojšcej jeszcze kamieniczki, na ładnie wygiętym balkoniku stoi grubawy pan w białej koszuli i w szelkach i zielonš konewkš podlewa pelargonie pięknie kwitnšce w zielonej skrzynce. Podlewa je, bo goršco, jakby je słoneczko przygrzało, a nie ten straszny pożar tuż za nim, na którego tle jego biała koszula, zielone skrzynki i czerwone pelargonie jeszcze sš jaskrawsze w kolorze. Cudowny człowieku warszawski, za godzinę albo jutro zmiażdży cię lotnicza bomba, przyjdzie po ciebie i twoje pelargonie ten ogień i pożre cię, ale dziœ spokojnie robisz swoje, dzielisz się wodš z kwiatami i dajesz mi na chwilę obraz pełen godnoœci i równowagi. I niezrównanego komizmu przy tym. Po południu szafy zawalajš wiele domów, parzš ludzi, stukasy rzucajš bomby z niewielkiej wysokoœci, cała poza tym szeroka paleta broni artyleryjskiej ze wszystkich stron równoczeœnie. Podajš w prasie wypowiedŸ nadzwyczaj dziwnš Arciszewskiego: "Cóż mogę wam powiedzieć? Tylko oddać wam hołd - armii i ludnoœci cywilnej. Wiedzcie, że przeżywamy z wami każdš chwilę, że znamy swój obowišzek i wasze położenie". Ciekawa to pociecha. Znów wprowadzili goliata i około stu osób zabitych zostało tym prostym sposobem. Popołudnie przy rannych, coraz bliżej słychać atak na Starówkę od strony Bugaju. Agencja TASS oœwiadczyła, że ZSRR nie został powiadomiony o rozpoczęciu Powstania. Alianci wylšdowali w południowej Francji. Czytam głoœno prasę siedzšc pod żarówkš na œrodku pokoju, żeby wszyscy słyszeli. Przerywa mi hałas, głosy i wołanie z sieni, nosze stukajš o wšskie futryny drzwi, słyszę słowo: "Skorupka", to Roman. W twardym œwietle elektrycznym widzę go tak straszliwie bladego, stawiajš nosze na ziemi, wyjmujemy go z nich przemoczonego od zasychajšcej krwi. Nosze, podłoga, wszystko przesišknięte krwiš. Doktór "Przemysława", ja, jeszcze ktoœ, układamy go na materacu na ziemi, nie ma wolnego łóżka, bada go pani doktór, tak delikatnie zakłada opatrunki, bandażuje, stracił tak szalenie dużo krwi, że jest jak papier biały. Ma postrzał, wlot i wylot, kula przeszła prawdopodobnie przez kręgosłup i nerki. Teraz już tak nie krwawi, płynie tam tylko i przecieka różowawe osocze. Odzyskuje przytomnoœć, ale dostaje goršczki, mówi do nas: "Prędzej, prędzej, kiedy to się zagoi, ja tam muszę wracać, muszę tam być". Noc jest pełna huku, grzmotów, ziemia pod nami drży, przyszły zrzuty, nareszcie przyszły zrzuty. Siedzę na brzegu materaca albo klęczę i mokrym tamponem wycieram mu co chwila usta. Chce mnie trzymać za rękę, przeplata swoje palce z moimi i za coœ się na mnie gniewa, że gdzieœ byłam, gdzieœ poszłam, nie mogę zrozumieć, ale mówię mu po cichu: "Już tam nigdy nie pójdę, przysięgam ci, nigdy". Trochę œpi, trochę majaczy. Ktoœ za mnš mówi, że kula trafiła go na Stawkach przy remizie tramwajowej, że go wynieœli z natarcia na noszach i nieœli do najbliższego szpitala u Jana Bożego. Tam była lekarka, doktór Zofia, chciała go zatrzymać, ale on żšdał niesienia go dalej na Krzywe Koło. Do Moniki. Do Moniki, mój Boże. Kiedy ma oczy przytomniejsze, mówię, że go prędko wyleczymy, każę mu słuchać, samoloty kršżš nad nami, nasze samoloty ze zrzutami. Uœmiecha się, ale wykręca mi splecione palce, boli go. Nie odchodzę ani na chwilę, nikt dziœ nie jęczy ani nie cierpi głoœno, wszyscy odwracajš głowy w stronę tego posłania. Jest tak piękny, ręce ma położone na piersiach, czarne z brudu walki, przeœliczne ręce pianisty. Patrzę na niego, jest symbolem, obrazem tego Powstania i wszystkich poprzednich, jest opisany przez ojca mojego. Pierwszy raz noszę w sobie w œrodku ten ohydny drobny dreszcz, nie œmiem patrzeć na doktór "Przemysławę", ale ona wie, mówi mi prędko, po cichu, kiedy wynoszę te tampony - jeœli kula ominęła nerki, może da się go uratować. Już jestem uczepiona tej myœli, tej wiary, pewnoœci, że on z tego wyjdzie. "Staraj się go namówić na siusiu, jeœli się to uda, to będzie szczęœcie". Mama przychodzi pod drzwi biblioteki, ma tak cierpišcš twarz. Mija ta noc, trzymam go lekko uniesionego, bo mu tak łatwiej oddychać. Zmieniamy się z doktór "Przemysławš" co jakiœ czas, to ona, to ja kołyszemy go tak na naszych kolanach. Rano pani doktór idzie szukać dla niego soli fizjologicznej. Nie ma jej długo, a bardzo silne natarcie trwa przez wiele godzin. Ja kršżę od posłania do posłania, podaję słój do siusiania, zmieniam lżejsze opatrunki, mierzę i zapisuję goršczkę. Kiedy klęczę przy Romanie, staje w drzwiach doktór "Przemysława", biała od pyłu, zdyszana, z butelkš soli, rurkš i gumowym pojemnikiem w rękach. Wszystko zdobyła! Od drzwi jej dobre oczy padajš na stojšcy obok mnie słój, do połowy pełen moczu. Jej twarz, oczy, usta rozjaœniajš się tak cudownym uœmiechem, jakby pięknie oœwietliło jš nagle słońce. Mówi cicho, aż przyduszonym głosem: "Zrobił?" Ach, nie, muszę zgasić tę radoœć, ten uœmiech, to nie jego, postawiłam ten słój obok siebie, idšc od kogoœ innego, na chwilę. Czekamy, czekamy, ale jego ciało jest nieruchome, a godziny, groŸne, mijajš. Masuję mu nogi i pytam, co chwila: "Czujesz, czujesz?" Tak, coœ czuje, może ten kręgosłup nie jest przestrzelony. Zostaje przy nim pani doktór, a ja biegnę do szpitala u Fukiera. Jest tam podobno znakomity chirurg, doktór "Rakieta". Cišgle taki obstrzał z Zamku, że ostatni kawałek mojej drogi do Fukiera przechodzę prawie na czworakach, bo kule miauczš tuż nade mnš. Przebiegam jakiœ pokój czy sionkę już w œrodku, stoi tam stół pod œcianš, a na nim leży Wyspiańskiego portrecik dziewczynki z półotwartymi usteczkami, taki œliczny, jakie to spotkanie dziwne. W piwnicy ogromny szpital, ale jakiœ okropny. Wysoka ta piwnica i przez szpary œwieci niebo, niesolidnie to wyglšda. Znajduję doktora "Rakietę", który ma mnie z poczštku za wariatkę. On tu ma cały szpital, a ja go wołam do jednego rannego gdzie indziej, na drugš stronę Rynku. Ale błagam go, proszę, w doktór "Przemysławy" imieniu, "Radosława", swoim. Wreszcie zgadza się, co jest rzeczywiœcie czymœ wyjštkowym. Biegniemy i cało dobiegamy do nas. Doktór "Rakieta" bada Romana, rozwija z bandaży, sprawdza reakcje, rozmawia z naszš paniš doktór. Potem, odchodzšc już, mówi mi: "W idealnych warunkach normalnego szpitala, przy natychmiastowej operacji rdzenia, gdyby się dało uniknšć uremii - wtedy może by wyszedł, ale na pewno sparaliżowany od pasa". Roman sparaliżowany - bez władzy w nogach? Pianista, skrzypek, na wózku? A ja temu nie wierzę. Powiedział jeszcze, że to, że on czuje to masowanie, to nic nie znaczy, że to sš jakieœ nerwy powierzchniowe, a on jest całkowicie bezwładny. Idę jeszcze po doktór Radlińskš ze szpitala na rogu, obok Baryczków. Przychodzi, ale mówi właœciwie to samo. Trzymam go na kolanach, przeniosłyœmy go na łóżko pod okno, jest tam więcej powietrza. Noc się zbliża, Roman jest taki słaby, ale podrywa go co jakiœ czas myœl o tym, że ma się bić, ma iœć na te Stawki przeklęte. Albo drzemie, krótko oddychajšc. Dajemy mu sól fizjologicznš, to i tak cud, że doktór "Przemysława" dostała jš, ale nic poza tym nie można mu pomóc. Kiedy coœ do mnie szeptem mówi, nachylam się nad nim nisko, żeby usłyszeć, i wtedy kula rykoszetowa przebija szybę półotwartego okna i wygryza okršgłš dziurę w murze na wysokoœci mojej głowy, obsypujšc nas oboje szkłem i gruzem. Ta chwila, kiedy do mnie coœ powiedział, uratowała mnie. Noc mija, strasznie długa, słuchamy jego oddechu, jęku, słów szeptanych. Już nie ma na bandażach krwi, tylko ten sok żółtawy i lepki. Ranek - zjawiajš się nad nim roje much. Dokuczajš mu, ktoœ mi przynosi z podwórza miękki pęd dzikiego wina. Trzymam go pod ramiona jednš rękš, a drugš macham, odpędzam, poruszam bez ustanku tym wiechciem, przeraŸliwe sš te uparte, obsiadajšce go roje. Chcę mu znów robić masaż, ale kiedy odkrywam przeœcieradło, widzę, że jego nogi sš czarne, ciemnobršzowe, skóra jest błyszczšca i napięta. Doktór "Przemysława" nic nie mówi. Siedzimy, odpędzam te muchy, kołyszemy go, to jedna, to druga, jak się dziecko do snu kołysze. Tak go lulamy do snu, aż na moich kolanach, z mojš rękš pod głowš wydaje inne, głębokie westchnienie, jak szloch. Doktór "Przemysława" ostro każe mi wyjœć, idę na dół do mamy. Wracam, kiedy leży płasko ułożony, z cudownš twarzš owišzanš bandażem pod brodę. Łóżko jego zajęte natychmiast przez nowego rannego. Ale obstrzał, bomby stukasów, szafy i pożary na górze domu zmuszajš do przeniesienia szpitala do piwnicy. Słychać znów wyraŸnie artylerię za Wisłš, podobno bolszewicy sš na przedmieœciach Pragi. W jakich kleszczach jesteœmy, nie po raz pierwszy. Delegat Rzšdu wydał odezwę w sprawie oœwiadczenia TASSa. Nie mogę uwierzyć, że Romana nie ma. Wieczorem wywołujš mnie ze szpitala, że ktoœ do mnie. W sieni stoi Stefan Leszczyński. Wychudzony, długi, jeszcze wyższy w niemieckim oficerskim płaszczu z pelerynkš ze sztywnej ceraty, prawie do ziemi. Opowiadamy sobie o tych dniach. On jest nad Wisłš, Niemcy atakujš ich stale, spychajš aż do ulicy Boleœć, majš się podobno wycofać do PWPW, zadali jednak niemieckim czołgom ciężkie straty, strzelajšc z czegoœ w rodzaju katapulty czy ogromnej po prostu procy, zrobionej z opony samochodowej. Niesie to butelkę z benzynš daleko, dalej niż rzut ręki. Stefan mówi o tym z entuzjazmem, zdaje się, że się przyczynił do wynalezienia czy skonstruowania tej machiny. Wraca zaraz do swoich, kiedy go obejmuję na pożegnanie, coœ twardego ugniata mnie pod jego ramieniem. "Co tam masz?" - pytam go. - "Ksišżkę". Myœlałam, że to jakaœ broń, a on, kochany Stefan, ksišżkę nosi ze sobš podczas tych okrutnych natarć. "Bardzo interesujšca, o Napoleonie". Zaraz żegna się i odchodzi, może będzie bliżej nas, w PWPW. Ale martwię się, rano zaczyna się bardzo gwałtowne i długotrwałe natarcie wszystkimi rodzajami broni, właœnie na PWPW. Mamy szalenie niespokojnego rannego w piwnicy, "Gałšzkę". Wielki i silny, trudno sobie z nim dać radę, bez przerwy zrywa się, wrzeszczy, Ÿle znosi ból i rany. Chciałam dziœ ostrzyc Wacka, bo ma grzywę po oczy, wœciekał się i sam to chciał robić, a obie ręce bezwładne. Nawet nie wiem, gdzie jest Roman, jutro jego pogrzeb, będzie miał trumnę, jeszcze jakoœ jego koledzy jš zdobyli, bo na ogół grzebie się już zabitych w papierze. Niemcy budujš dwa mosty pontonowe, może dla wycofywania wojsk. Wielka bitwa toczy się między bolszewikami a Niemcami pod Radzyminem i Wołominem. Słyszałam meldunek składany przez łšcznika "Radosławowi". Przerażajšce w sumie wiadomoœci, Starówka kurczy się, tracimy ulice, barykady, straty w wojsku ogromne, walki prawdziwie zażarte w każdym punkcie dookoła nas. Jest nam w szpitalu bardzo trudno bez wody. Gdzieœ dalej na Krzywym Kole jest studnia, noszš nam wiadra, ale tylko do szpitala. Co ta mama właœciwie je? Widuję jš w przelocie, ale zawsze staram się wiedzieć, gdzie jest, po tym czołgu goliacie na Kilińskiego błagam jš, żeby nie wychodziła z piwnicy. Wtedy najpierw dowiedziałam się o wybuchu, a potem dopiero ona wróciła, była tam gdzieœ niedaleko, nie mogę przeżywać takich przerażeń. Trzymajš się razem z paniš Jankš Nikodemskš, a Nikodemski jest naprawdę nieopisanie dzielny, spokojny, czynny i obrotny. "Radosław" parę razy dziennie woła go do swojego posłania. Podobno gdzieœ Niemcy znów wzywali ludnoœć do wychodzenia z białymi chustkami. Ciekawe, czy ktoœ poszedł. Dzieci tu tylko szkoda, tych bardzo małych, bo trochę większe już sš żołnierzami lub łšcznikami. Ogień na nas skierowany jest naprawdę nieustanny i bardzo ciężki. W nasze ruiny Rynku 11, w drukarnię, padło wiele pocisków i bomb, już nie ma mowy, żeby się dostać do rękopisów, dom, jego resztki, nie sš już górš gruzów, ale kraterem, widać to z progu naszego szpitala. Co z nimi będzie, jak się je stamtšd wyjmie? Osiemnastego w południe na Nowomiejskiej pod murami po prawej stronie chowamy Romana. Pogrzeb bardzo uroczysty pomimo ciężkiego obstrzału. Ksišdz i salwa honorowa nad grobem. Papiery i dokumenty w butelce, włożonej obok jego głowy w tę żółtš trumnę. Trzeba czasem padać na kolana, kiedy pociski idš nisko. Z tych jego dokumentów dowiedziałam się, że dziœ jest osiemnasty. Ranny był czternastego, a umarł szesnastego. Stawiamy mu krzyż z nazwiskiem i pseudonimem. Powrót do szpitala już naprawdę na czworakach. Doszedł do nas Komunikat Dowództwa AK. Tak wyglšda: "Rejon Starego Miasta przez cały dzień był bombardowany oraz ostrzeliwany z artylerii i moŸdzierzy o bardzo silnym natężeniu. Nieprzyjaciel po huraganowych nawałach ogniowych próbował nacierać, lecz wszędzie został odparty. Równoczeœnie rozszerzono i poprawiono własne stanowiska. Na odcinku Tłomackie zniszczono 1 czołg, a czołg goliat rozbrojono, uzyskujšc 500 kg trotylu. Oddział 30 kałmuków pod dowództwem dwu podoficerów niemieckich nacierał na barykadę ulicy Boleœć. Oddział ten został prawie całkowicie zlikwidowany". "Sytuacja na odcinku Starówka - Długa jest trudna, ale utrzymujemy swój stan posiadania". Tak opisujš nas, œmiesznie jest czytać sprawozdania z sytuacji siedzšc w samym jej œrodku. Mam przejœć na Długš 29. To lepiej. Jest tam ogromny szpital, smutno tylko rozstać się z doktór "Przemysławš". Mogę zabrać mamę z ciotkš Anielš. Przychodzš po nas Janek Rosner- "Piotr" i "Poroniec" i przeprowadzajš nas z dosyć wielkim trudem. Na rogu Miodowej i placu Krasińskich leży zestrzelony samolot aliancki, stršcony podczas nocnych zrzutów broni. Obok niego spaleni piloci, czarne ciała w resztkach mundurów. Bardzo wiele trupów po drodze. Już się nie bardzo daje chować, nie ma prawie ludzi, cywilnych nie widać zupełnie. Docieramy do Hotelu Polskiego. Wielka brama, na lewo wejœcie do dawnej portierni, gdzie ciemna szafa z przegródkami na listy i klucze hotelowe jeszcze zachowuje resztę normalnego wyglšdu, ale wyżej już gruzy i spalone piętra, zwisajš podłogi i czarne, podziurawione resztki œcian, bezustannie zawalajšce się do œrodka, wybuchajšce ogniem wznawianych pożarów. W tej bramie ruch szalony, bieganina, ale tylko w jej obrębie; wyjœcie na zewnštrz, na Długš, grozi œmierciš każdemu, bo strzelcy wyborowi usadzeni sš na Bielańskiej i nad Pasażem Simonsa i majš cały ten obszar w swojej nieustannej działalnoœci. Sporo też trupów przed hotelem na jezdni i chodnikach. Trochę dziwne się nawet wszystkim tam wydaje nasze wejœcie z ulicy do bramy, bo w końcu jest nas pięcioro, ciotka Aniela w swoim białym płaszczu jest przecież znakomitym celem. Mam tu być w sanitariacie i przy nasłuchu, tak jak tam. Radio jest na baterie, niemieckie zdobyczne z pałacu Blanka. Działa œwietnie. Mam podawać wiadomoœci z niego Jankowi i "Porońcowi" do redagowanego przez nich codziennego pisma "Warszawianka". Redakcja jest w siedzibie syndykalistów, naprzeciwko Hotelu Polskiego, w pałacu Pod Wiatrami. Szpital jest olbrzymi, w daleko cišgnšcych się, rozległych piwnicach. Dalej pod fabrykš "Koloryt" jest dowództwo odcinka, barykada nazwana Redutš Matki Boskiej i piwniczne cišgi aż do pałacu Radziwiłła. Rannych ogromna iloœć, łóżek nie ma, leżš na ziemi, na siennikach, na workach, na plikach gazet. Przeważnie ranni bardzo ciężko, w kręgosłup lub brzuch, tacy, których nie da się ze względu na ich stan transportować na noszach dziurami piwnicznymi do innych szpitali na tyłach, w głębi ulicy Długiej. Bombardowania lotnicze odbywajš się bez ustanku, a właœciwie z przerwš godzinnš na ich obiad między pierwszš a drugš. Nie ma żadnej naszej broni przeciwlotniczej, więc latajš nisko, rzucajšc bomby, wišzki granatów i polujšc z broni pokładowej. Wszelkie inne rodzaje broni koncentrujš się coraz gęœciej na coraz ciaœniejszej przestrzeni, w której w œrodku jest Długa i jej liczne szpitale. Niemcy zbombardowali oczywiœcie Koœciół Garnizonowy. Jak każdej niedzieli, ważnym ich celem sš koœcioły. Także koœciół œw. Jacka na Freta, gdzie przeniesiono relikwie z Katedry i od Jezuitów. Wchodzę w zajęcia, poznaję ludzi, spotykam znajomych. Jest Kazik Płużański, brat Stefana, ma rusznikarski warsztat w tej piwnicy, gdzie ja słucham przez parę godzin dziennie radia. Co jakiœ czas wstaję, podchodzę do niego i wkładajšc palec w lufę zepsutego karabinu, którym on szczęka niebezpiecznie za moimi plecami - odwodzę tę lufę w innš stronę, tłumaczšc mu, że przykro by było, gdyby broń nagle zadziałała, a ja zginęła z bratniej ręki. Ale główne wysiłki wszystkich skierowane sš na szpital, tę ogromnš masę rannych. Powoli dowiaduję się o rozmaitych tutejszych sprawach. Nie ma tu, na przykład, lekarza. Jest miły, łagodny chłopak - Kuba. Kuba ma stryja lekarza, własnš brzytwę i lekkš chorobę schronowš. Nie ma co posyłać go z patrolem czy na barykadę. Został więc lekarzem i radzi sobie. Kilka sanitariuszek pomaga mu. Jedna z nich miała pęsetkę do depilowania brwi. Tš brzytwš i tš pęsetkš robi się tu ciężkie operacje, wyjęcia, na przykład, odłamków z kręgosłupa. Ciekawe, że nie zdarzajš się wypadki zakażeń. W jednej z piwnic jest izba porodowa, na ziemi, na gazetach rodzš się zdrowe dzieci i nie było jeszcze wypadku zakażenia popołogowego. Wody na miejscu nie ma. Nosi się jš kubłami, piwnicami z jakiegoœ czynnego kranu na Hipotecznej. Ze œrodków opatrunkowych jest wata, plastry i maœć tranowa. Ranę zasmarowuje się tš maœciš, zalepia plastrem i przechodzi do następnego rannego. Dziewczyny, a właœciwie wszyscy, majš ten znajomy wyraz oczu, jakby nieruchomych. Mama i ciotka Aniela siedzš w małej piwnicy niedaleko œmietnika. Jest tam kilka łóżek œcišgniętych z góry. Na tych blaszanych łóżkach kładzie się najciężej rannych. A kiedy umierajš, wolno się na nich położyć komuœ z "cywil-bandy", jak mi powiedział młody żołnierz, który miał widocznie matkę w mundurze. Amatorów na takie łóżko jest kilku. Przyczepił się do nas jak pies bardzo miły Żyd grecki z Salonik, odbity przez AK z brygad międzynarodowych Żydów, budujšcych na terenie getta krematoria. Wybrani zostali do tych brygad silni i zdrowi. Po ukończeniu budowy mieli być oczywiœcie straceni. Nasz Chaim z Salonik skończył biologię na Sorbonie, mówił po francusku znakomicie i na moment nie odstępował mamy i ciotki Anieli albo chodził za mnš. Rozmawiali, zwłaszcza ciotka Aniela, bez końca o Francji, o Paryżu, o wszystkich tam ulicach, teatrach i kawiarniach. Mnie za to zasypywał pytaniami o to, co się tu właœciwie dzieje dookoła. Chodzšc za mnš mówił: "On vous tue, on massacre, la ville et la population, vous n'avez rien … manger, pas d'eau, pas d'armes, pas d'aide ni d'espoir - qu'est- ce que c'est ce qui vous permet de supporter tout cela?" Trudno było mu to tłumaczyć, bo ani czasu, ani argumentów nie miałam za dużo, więc powiedziałam mu przez ramię: "C'est l'amour de la Patrie, probablement". Bardzo go to zastanowiło i powiedział jakby do siebie: "C'est bizarre, pour moi, ma patrie est la ou je bouffe". Ale prędko zaraził się tym czymœ, czego nie rozumiał, i chciał pracować, więc dałam mu słój, w który wysadzał rannych. Stawał poœrodku piwnicy między rannymi i pięknym głosem wyœpiewywał to jedyne zdanie, jakie znał po polsku: "Kto kce piszu-piszu?" Poza Chaimem mama miała jeszcze towarzystwo na tym łóżku: księcia Janusza Radziwiłła i jego żony. Co wieczór na pałac, w którym nadal mieszkał, nacierali Niemcy i utrzymywali go do rana, wypierajšc stamtšd nasze oddziały. Rano nasze natarcie wypędzało z pałacu Niemców. Ten dziwny zwyczaj utarł się od wielu dni. W piwnicach pałacu koczowało ze dwieœcie kobiet z dziećmi. Ksišżę Janusz Radziwiłł trzymał te baby twardš rękš, była woda, czystoœć, a natarcia nie zakłócały ich tam pobytu, bo ani Niemcy, ani Polacy do piwnic pałacu nie wpadali. Kiedy nadchodziła godzina ósma wieczór, przez dziurę prowadzšcš do pałacu wchodził, a raczej wpełzał, natychmiast się prostujšc i otrzepujšc z kurzu, ksišżę w szarym garniturze i popielatym kapeluszu z szerokim rondem, obszytym perłowš tasiemkš. Za nim szła księżna w siateczce na głowie dla przytrzymania starannie ułożonych włosów. Byli oboje nieodmiennie spokojni, uprzedzajšco grzeczni dla wszystkich, byli niepojętym zjawiskiem w tym wirze hałasu, œmierci, smrodu, nieustannych wybuchów, niebezpieczeństwa. Jeœli mama miała swoje łóżko, układali się na nim w poprzek, uprzejmie zwróceni do siebie twarzami: Chaim, księżna, mama i ksišżę. Kiedy wpadałam tam czasem zobaczyć, co się dzieje, zastawałam ich rozmawiajšcych przeœlicznš francuszczyznš o Florencji czy Mozarcie. Ciotka Aniela chodziła trochę swoimi drogami, strach powiedzieć - ale zwiedzała jakby te piwnice, dziury i zakamarki. Zostałam raz wezwana do dowództwa i tam ostro wypytana, czy ta starsza pani w białym płaszczu przyszła tu ze mnš, bo widziano jš kilka razy spacerujšcš na zewnštrz piwnic w dzień, co nieodmiennie œcišga ogień dywersantów z lunetami. Jeœli dalej będzie tak chodzić, to mnie wsadzš do aresztu. Powiedziałam to ciotce Anieli, która najpierw rozzłoœciła się, bo nikt nie ma prawa zmuszać jej do przebywania stale w piwnicznym smrodzie, a potem poszła dalekimi przekopami do dowództwa i zapytała tam, dlaczego wszyscy cierpiš głód, skoro na podwórzu leży piękny, siwy zabity koń, którego ona znalazła. Istotnie ten koń, œcišgnięty w nocy, zasilił to, co niby było kuchniš, na długie dni. Nie bardzo było wiadomo, co my jadamy. Otworzyliœmy kiedyœ puszki, takie ostatnie racje żywnoœciowe, ale były w nich robaki, nie można było już tego jeœć. Całš właœciwie pomocš w głodzie był cukier, z którego były barykady, wielkie wory ze Stawek. Poza pomieszczeniem, gdzie była cywil-banda, czyli mama i Radziwiłłowie, były jeszcze dalsze piwnice, gdzie siedzieli i nie ruszali się stamtšd jacyœ ludzie z Długiej. Przez dziury przebite w murze dochodził z tych piwnic stały ni to œpiew, ni to mruczenie, słyszane cišgle, kiedy na chwilę ogień i bombardowanie ucichało. Poszłam kiedyœ zobaczyć, co to takiego. Znalazłam w doœć wygodnie urzšdzonym schronie dwie starowiny, paniš Neronowicz i jej gosposię. Przez cały dzień odmawiały litanie i œpiewały pobożne pieœni. Przyjęły mnie mile, a nawet jakoœ od razu polubiły, bo na następnš niedzielę zaprosiły mnie na obiad. Powiedziały mi, że majš worek pęcaku i jak dostanę wodę, to ja będę u nich ten pęcak jadła. Kiedy przyszłam, zostałam poczęstowana czymœ potwornym. Zimny, rozmoczony, bez soli, bez cukru pęcak smakował jak skrzek żabi. Zaniosłam trochę mamie, ale nie chciała tego tknšć. Po tym obiedzie zdarzyła mi się dziwna przygoda. Siedziałam na kanapie czy tapczanie pani Neronowicz, ale byłam widać zmęczona, chociaż tego nie czułam. Nagle w œrodku zdania zapadłam w sen czy coœ w tym rodzaju. Nie wiem, ile czasu to trwało. Otworzyłam oczy i zobaczyłam swoje ręce splecione na piersiach, nogi równo ułożone, przy nich po obu stronach dwie œwiece, i obie staruszki klęczšce w nogach tapczana i odmawiajšce zgodnie "wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie". Życie pozagrobowe istnieje, pomyœlałam sobie, ale musiało mnie zabić błyskawicznie, bo nic nie czułam. Poruszyłam się jednak, a potem wstałam. Zasnęłam, okazało się, tak nagle, że one mnie złapały i ułożyły, a same, żeby nie tracić czasu, odmawiały tę modlitwę za kogoœ innego. Jednak jadłam jeszcze parę razy te żaby, trzeba było coœ mieć w brzuchu. Trzeba też było się kiedyœ umyć. Chaim przyniósł mi trochę wody na lewo i poszliœmy na pierwsze piętro, gdzie stała ocalała kuchnia. Połamaliœmy jakiœ fotel trzcinowy i podgrzali na tym w kuble wodę. To była jedna z większych rozkoszy mojego życia. Ciepła woda, chociażby dla niektórych częœci mojego ciała. Wszystko to odbywało się na czworakach, bo kuchnia była poprzestrzelana na wszystkie strony jak altana i kule przelatywały przez niš często. Mama była tam ze mnš, nie chciała, żebym szła na górę sama. Wydawało mi się, że jestem przeczysta i pachnšca, ale okazało się co innego. Któregoœ dnia zobaczyłam w kšcie przy szpitalu kilku chłopaków, którzy odstawiwszy broń przy œwieczce oglšdali, wytrzepywali i skubali swoje panterki i kombinezony, dużo przy tym dajšc sobie rad na wszy. Oburzona powiedziałam do nich: "Wstydzilibyœcie się, jak można się tak zapuœcić, dlaczego wy macie wszy, a inni mogš nie mieć?" - "Inni nie mogš nie mieć" - powiedzieli mi z oddali, i żebym dobrze przeszukała swój granatowy kombinezon i biały fartuch, a nawet dali mi œwiecę i odsunęli się od kšta, zostawiajšc mnie samš. To, co zobaczyłam, było dla mnie większym szokiem niż wiele innych w ostatnich czasach. Kiedy człowiek dowiaduje się, że ma wszy, coœ się w nim załamuje bardzo istotnego. Dotychczas ani przez chwilę nie miałam poczucia fizycznego upadku czy żalu nad sobš. Wydaje mi się, że dzięki Powstaniu każdy z nas, bioršcy w nim udział, mógł poznać wszystkie swoje możliwoœci, dotknšł jakby rozcišgniętymi rękami granic wszelkiego przeżycia, krańców własnych uczuć, poza które trudne albo już niemożliwe jest wyjœcie. Ja już wiem, że nie można przeżyć gwałtowniejszej fali strachu, wyższego, czystszego szczęœcia, poczucia swobody, ostrzejszego widzenia komizmu, smutniejszego żalu. Te moje możliwoœci poznałam tutaj i poza te granice dalej wyjœć nie mogłam bez zachwiania poczucia rzeczywistoœci i niebezpieczeństwa utraty równowagi. Do tych doœwiadczeń przybyło jeszcze jedno - uczucie fizycznej nędzy, poniżenia, przez te wszy, może zresztš uczucie przesadne, bo w końcu czy ja, za godzinę zabita, będę je miała, czy nie, nie było to takie ważne. Ale widać miałam zamiar przeżyć, bo siedziałam na schodkach i pierwszy raz płakałam, kiedy znalazł mnie Chaim, któremu wszystko powiedziałam, oczywiœcie w starannej francuszczyŸnie. Zacny Chaim. Wyprawił się gdzieœ pod składy Spiessa i przyniósł stamtšd butelkę płynu do tępienia pasożytów u bydła. Był na niej obrazek przedstawiajšcy zadowolonš, wolnš od pasożytów krowę na zielonym pastwisku. Cały mój kombinezon został zlany tym œrodkiem i wszy znikły. Rannych cišgle przybywa, operacje robi się przez cały dzień. Do znoszenia rannych i noszenia wody używana jest grupa jeńców niemieckich, którzy na plecach majš wypisanš farbš wielkš literę N. Sš posłuszni i uniżeni. My, zdaje się, czyli Długa, Bielańska, Arsenał, jesteœmy głównym celem obstrzału i bombardowań. Jesteœmy wszyscy trochę głusi i trochę otruci granatami gazowymi, które siedzšcy obok w piwnicach na Bielańskiej Niemcy wrzucajš przez dziury w murach. Sš tak blisko, że też chyba muszš obrywać od swoich. Chłopak jeden, siedzšc po zejœciu z posterunku w piwnicy, zaczšł kuć œcianę dla usprawnienia przemarszu wojska. Kiedy przebił się dostatecznie, powiedział do siedzšcych z tamtej strony: "Pomóżcie, koledzy, popracujcie i wy". Ale natychmiast potem zaczęła się obłędna strzelanina i wrzucanie wzajemnie granatów przez tę nowš dziurę, bo tam już byli Niemcy. Przybyło nam tylko dławišcego smrodu od tych gazowych granatów. Mama i ja chrypimy bez przerwy, aż nas nazywajš tygrysami, tak to jest podobne do zgrzytu czołgów. Przyszedł do nas kanałem-burzowcem z Żoliborza oddział partyzantów z Kampinosu, żeby wzmocnić nasze siły, ale niestety. Walka w lesie to nie walka w mieœcie. W cišgu 24 godzin wszyscy byli ranni, nie znali przede wszystkim rykoszetu i strzelców wyborowych. Jeden z nich, Rosjanin zbiegły z obozu, który przyłšczył się do partyzantów w Kampinosie, leżał na łóżku mamy bardzo ciężko ranny. Ten Wania miał dużš goršczkę i bez chwili przerwy, dzień i noc gadał o tym, że u nich wszystko lepsze, większe, wyższe i piękniejsze, poczciwa chłopczyna. Mama wtedy spała, czy raczej leżała na sienniku. To łóżko mamy stało tak jakoœ przy dziurze w murze, przez którš cišgle szły oddziały wojska w jednš albo drugš stronę. Mama powiedziała, że nawet woli być na sienniku niż na tym łóżku, bo przechodzšcy żołnierze po ciemku zaczepiali broniš o łóżko, wkładali karabiny między pręty poręczy i mama bała się, że to kiedyœ przypadkiem wystrzeli. Poza tym była drogowskazem, bo pytali jš bez ustanku: "Którędy na Długš, którędy na tyły, którędy do dowództwa, do Reduty Matki Boskiej, do barykady na Bielańskiej?" Tych dziur było sporo i mama już wiedziała, która gdzie prowadzi. Rannych od odłamków mieliœmy bardzo wielu i były to rany może gorsze niż od kul, trudno to powiedzieć, ale jakoœ rana od kuli jest czyœciejsza i mniej poszarpana, o ile oczywiœcie nie sš to kule dum-dum, bo często i to się zdarzało. W tak wielkiej masie rannych bardzo ważnš rzeczš było, aby nie dopuœcić do krzyku, bo jeœli jeden zaczynał krzyczeć, to wszystkich zaczynało bardziej boleć, nadchodziły czasem chwile, kiedy włosy stawały na głowie od krzyku "mamo", od jęku "dobijcie". Mogłyœmy tylko starać się każdemu osobno okazać pomoc i czułoœć i każdemu wepchnšć do ust kostkę cukru nasšczonš walerianš, bo tego od Spiessa miałyœmy trochę. Czasem po długiej operacji wyjmowania odłamków, po zasmarowaniu ran maœciš tranowš i nakarmieniu rannego walerianš zasypiał nam spokojnie, a po paru godzinach okazywało się, że nie żyje od jakiegoœ wewnętrznego urazu. Komunikat Dowództwa AK z dnia 22 sierpnia: "Na odcinku Starego Miasta nieustanny nacisk nieprzyjaciela na kierunku Długa - plac Krasińskich. Barykada przy ul. Długiej utrzymana, mimo że czołgi typu Tygrys oddały około 80 pocisków i że piechota nieprzyjaciela kilkakrotnie uderzała. Na innych kierunkach bez zmian". Góra Hotelu Polskiego pali się właœciwie bez przerwy, gasi się te pożary siennikami, bo wody nie ma, oczywiœcie. Zaczynamy w kilku miejscach w piwnicach kopać, żeby się dostać do wody gruntowej, ale jakoœ bez rezultatu. Wychodzš od nas ataki na Bank Polski, także duże nasze straty. Siedzę parę godzin codziennie przy radiu, notuję i zabierajš to do redakcji "Warszawianki". Sowieci sš podobno na Pradze, ich wojska postępujš w rejonie Warki i Góry Kalwarii. Zwycięstwo lotnicze polskie pod Beauvais we Francji. Memorandum Mikołajczyka. A u nas PWPW przechodzi z ršk do ršk. Zestrzelony został na Hipotecznej samolot niemiecki, Chaim to widział. Olbrzymie, nieustanne ataki na Pasaż Simonsa. Zestrzelono im dywersanta z lunetš na domu Nalewki 4. Ten nam właœnie nie dawał głowy wychylić poza piwnicę. Zastrzelona łšczniczka leży czwarty dzień przed okienkiem piwnicznym, próbujš jš œcišgnšć linami i bosakami, ale nie udaje się, bo wstrzelani w to miejsce Niemcy z dachów tylko czekajš, aby się coœ ruszyło. Księżna Radziwiłłowa zapytała mnie z wyraŸnym skrępowaniem, jak ja, a raczej jak się tu w ogóle załatwia pewne potrzeby. Z prawdziwš przyjemnoœciš powiedziałam jej, że mam mój własny słój i że bardzo proszę, aby swobodnie z niego korzystała. Podziękowała i zapytała jeszcze: "Czy to jest słój, czy wek?" - "Słój" - powiedziałam zmartwiona. "Ah, c'est dommage" - westchnęła. W nocy słychać było podobno zza Wisły to, co się nazywa organami Stalina, ale rano znów cisza. Zacieœnia się wokół nas ten pancerz niemiecki. Zajęte wszystkie ulice idšce od Wisły na górę: Mostowa, Rybaki, Boleœć. Dostaliœmy z Żoliborza piata. Przestałam wiedzieć cokolwiek o czasie, właœciwie przestał istnieć. Chociaż nakręcam zegarek i wiem, że, na przykład, jest dziewišta, ale czy rano, czy wieczór, nie wiem. Kiedyœ, żeby się przekonać naprawdę, czy to dzień, czy noc, podeszłam do schodów z piwnicy na podwórze, na to, co kiedyœ było podwórzem, a teraz jest przestrzeniš zgniecionych murów, chropawš i bez koloru w jaskrawym oœlepiajšcym słońcu. Stałam tam nie mogšc otworzyć oczu przed tym blaskiem nieba, a kiedy mogłam wreszcie spojrzeć, zobaczyłam naprzeciwko siebie w tych gruzach stojšce drzewo. Zapomniałam, nie wiedziałam od tak dawna, że drzewa istniejš, znikły z mojej pamięci. To drzewo było gołe, oczywiœcie, obdarte z liœci przez pociski, z połamanymi gałęziami, ale miało pień, stało, miało jakiœ zarys korony, było znakiem czegoœ z tamtego œwiata, gwałtownym przypomnieniem, nagłš radoœciš i zdumieniem. Któregoœ dnia przyniesiono chłopca z przestrzelonymi nogami. Rana była szczęœliwa, bo kula przeszła przez obie łydki, wlot-wylot, wlot-wylot, nie naruszajšc nigdzie koœci. Prędko załatałyœmy te dziury i został odniesiony z sanitariatu do piwnicy szpitalnej i ułożony na sienniku. Musiało go to jednak bardzo boleć, bo z niepokojem zobaczyłam po chwili, że rzuca się na posłaniu i pokrzykuje: "mamo" i "ja nie chcę żyć" i że dookoła niego zaczyna się już ten ruch, który prędko może doprowadzić do zbiorowego wybuchu rozpaczy i głoœnego cierpienia. W strachu i upadku ducha wskoczyłam na chwilę do piwnicy mamy, żeby jš zobaczyć, i powiedziałam jej i Radziwiłłom, jak bardzo się boję tego stanu rannych. Ksišżę wstał i zapytał, czy pozwolę mu wejœć ze sobš do piwnic szpitalnych, bo może będzie mógł coœ pomóc. Weszliœmy tam razem. Radziwiłł uklškł przy posłaniu rannego chłopca, który krzyczał już i zwijał się w istnym ataku, i wyjšł z kieszonki swojej szarej kamizelki œliczny stary zegarek, złotš grubš cebulę. Nakręcił zegarek kluczykiem i przystawił go do ucha szalejšcemu chłopcu. W tym krzyku, grzmocie, huku, drżeniu ziemi od najcięższych pocisków - nagle rozsnuła się przeœliczna delikatna muzyka, czarowny menuecik, dŸwięczna melodyjka jak orkiestra cichych dzwonków. Chłopak znieruchomiał, zamarł, oczy wylazły mu z głowy, a potem zamknęły się, i zasnšł. Pomyœlałam, że może umarł, ale on spał, tylko mocno. A może pomyœlał sobie, że umarł, kiedy tę melodyjkę usłyszał? Był to wstrzšs działajšcy bezbłędnie, wiele jeszcze razy prosiłam Radziwiłła o tę terapię, wołałam go w chwili napięcia. Wielkie walki toczš się o Œwiętojańskš, Niemcy zawalili Katedrę Œwiętego Jana. Coraz duszniej w tym pierœcieniu z ognia i pocisków. Cišgłe walki o Bank Polski i ranni stamtšd. Słucham radia Lublin. Mówi się tam o nas "awantura warszawska". Podobno Rosjanie majš udostępnić bazy lotnicze dla samolotów alianckich i naszych, bo inaczej przelot jest zbyt długi. Lšdowałyby te samoloty, nabierały paliwa i dopiero wracały na zachód. Wtedy nasza sytuacja zmieniłaby się całkowicie, dostalibyœmy broń i zniszczono by lotniska wokół Warszawy, żeby nie mogli tak latać nad nami bezkarnie, bez ustanku. Poza jednš godzinš w œrodku dnia bombardowanie trwa dzień i noc. Podczas kiedy ja kręcę się, nie œpię, mam siły i cišgle coœ robię strasznie ważnego, jestem cišgle wœród gromady młodych, młodszych nawet ode mnie ludzi - co wtedy po całych dniach robi moja matka, tak piekielnie opanowana, a tak lękliwa, delikatna i rozumiejšca o wiele więcej z tego, co się tu dzieje. Co myœli, kiedy opowiadam jej o kopaniu studni, o przygotowaniach do zimy w tych piwnicach; ona nie zadaje mi żadnego pytania, które mogłoby odebrać mi tę wariackš siłę, tę zduszonš radoœć, która cišgle jeszcze we mnie siedzi. Wczesnym rankiem któregoœ dnia wpadła nam ze schodków do sanitariatu paniusia. Jakim cudem się tu dostała z zewnštrz, nie ustrzelona przez strzelców z dachów i przez wszystkie rodzaje broni - nie wiadomo. Miała wyraŸny atak histerii. Krzyczała bez ustanku, że jest ranna, że się wykrwawia, że nie zostanie kalekš, woli umrzeć zaraz, i żšdała trucizny. Była bardzo głoœna, a przez to niebezpieczna dla reszty rannych. Przygotowane na te rany rozebrałyœmy jš prędko i ku naszemu zdumieniu zobaczyłyœmy na jej tłustych plecach lekkie, jak od kota, zadrapania odłamkiem. Przylepiłyœmy jej plaster, ale jej krzyki nie ustawały. "Trucizny, trucizny, nie chcę żyć, nie zostanę kalekš, zabijcie mnie" - i takie inne propozycje. Nagle wszystkie rozzłoœciłyœmy się okropnie. Złapałam jš za ręce i bardzo ponuro, patrzšc jej w oczy, powiedziałam: "Chce pani umrzeć, na pewno chce pani trucizny? Dostanie jš pani". Nalałam na łyżkę trzydzieœci kropel waleriany i wlałam jej to do gardła. Ucichła z wybałuszonymi oczami. "A teraz won!" - wrzasnęłyœmy i siłš wepchnęłyœmy jš w dziurę do dalszych piwnic, prowadzšcych na tyły. Ale zastanawiam się, czy ona po tej walerianie, będšc pewna, że dostała truciznę - nie umarła po prostu. To był jedyny chyba atak histerii, kobiecy, jaki widziałam dotšd. "Gałšzka" na Krzywym Kole miewał takie nieopanowane napady. Bitwa, która toczyła się od kilku dni pod Warkš, została podobno wygrana przez Niemców. Podwale i Kanonia zajęte definitywnie przez Niemców; ile właœciwie zostało naszego terenu? Ale ciężko im idzie, zniszczonych majš sto piętnaœcie czołgów i samochodów pancernych. Gdzieœ tu jacyœ ludzie wyszli z białymi chustkami, ale może to plotki. Ciężkie walki o Bank Polski, ostatecznie utrzymany przez nas. Radziwiłł zaproponował mi, żebym któregoœ dnia przeszła pod "Kolorytem", przeskoczyła przez otwarty teren między nami a pałacem i w podziemiach pałacu umyła się, umyła głowę, wyprasowała ubranie, że się tam już mnš te jego podwładne baby zajmš i że mi to nie zajmie wiele czasu. On wracał z księżnš zawsze do siebie wczesnym rankiem, zaraz po polskim natarciu na pałac, więc miał tam na mnie czekać. To była cudowna propozycja, ta woda, którš oni tam mieli w piwnicach, te żelazka, które na pewno uwolniłyby mnie od grozy wszy - umówiłam się, że przeskoczę na drugi dzień rano, o ósmej. Ale rozpoczęło się bardzo gwałtowne natarcie, ruszyć się nie było można z sanitariatu, było to chyba przygotowanie do jakiejœ większej akcji. Po paru godzinach okazało się, że natarcie nasze się załamało, Niemcy uderzyli na pałac, zdobyli go, zajęli cały, księżnę i księcia zabrali ze sobš, a kobiety z piwnic pognali Bielańskš przed czołgami. Pałac przestał istnieć, a gdzie ja byłabym teraz, gdybym zdšżyła tam przeskoczyć? Utrzymanie Banku Polskiego było koniecznoœciš dla przeprowadzenia próby przebicia się do Œródmieœcia. Miały tamtędy, przez Ogród Saski, przejœć oddziały wojska, a jeœliby udało się utrzymać tę wyrwę w pierœcieniu niemieckim doœć długš i doœć szerokš, miano przeprowadzić tamtędy i częœć ludnoœci cywilnej. Tak się mówiło w koszarach od rana. Przyszły oddziały z "Parasola", sanitariat przygotowywał się do tej akcji cały dzień, przysposabiałyœmy rannych, nosze, opakowałyœmy się plastrami, maœciš, buteleczkami, które trzeba było zabrać ze sobš. Byliœmy wszyscy niespokojni, opuszczenie szpitala i koszar było czymœ nowym i niewiadomym. Wieczorem rozpoczęło się natarcie, wielka bitwa. Czekałyœmy przy noszach, każda na swoim miejscu, mama i ciotka Aniela także coœ niosły. Wreszcie rozkaz wyjœcia z koszar. Przez wielkš bramę Hotelu Polskiego wychodzimy w noc, goršcš od pożarów, cuchnšcš trupami. Tak dawno nie byłam na dworze! Niebo rude, strzelajš w nie co chwila rakiety, bardzo wolno, drżšco opadajš do ziemi. Kiedy opada, kapie blisko nas, cienie zmieniajš się, wszystko, co nieruchome, rusza się i zmienia. Ulica Długa jest lejem usypanym z zawalonych kamienic, podziurawiona czarnymi kraterami, okrutny pejzaż, do niczego znajomego niepodobny. Tak goršco. Czekamy w bramie i na zewnštrz, nieruchoma masa ludzi i noszy, wszyscy zwróceni twarzami w lewo, w stronę Bielańskiej, Banku Polskiego, tej ciężkiej walki, która się tam toczy. Tam mamy iœć. Ale przychodzi rozkaz - mamy się cofnšć w prawo, w głšb Długiej i tam, bliżej placu Krasińskich, czekać. Ten marsz z rannymi, z noszami jest straszny, potykamy się, grzęznš nam nogi w gruzie, nosze się chwiejš, przelatujš nad nami pociski z moŸdzierzy, walš się jeszcze jakieœ mury, kule jęczš i ranni mdlejš i krzyczš. Dochodzimy do pustej przestrzeni po prawej stronie otoczonej resztkami murów, tam skręcamy. Jest to plac po jakimœ zdruzgotanym podwórzu; stawiamy nosze, stoimy nad nimi, nikt nie wie, co dalej, jest to przestrzeń zupełnie odkryta, otoczona cieniem, pod czerwonym trzęsšcym się niebem. Mama mówi: "Chcę usišœć". W załomie muru sadzam jš, opieram o kamienie. Staram się być blisko niej; kiedy nachylam się nad niš, widzę w œwietle wolno opadajšcej rakiety, że ona się uœmiecha, nieustannie uœmiecha. Przenika mnie tak straszne przerażenie, jak we œnie, to nie może być prawda, ona nie może się uœmiechać, coœ się dzieje, co wszystko przekracza. Trzymam jš za rękę, coœ mówię, jakieœ zwyczajne zdania, żeby jš obudzić z tego uœmiechu. Godziny mijajš, niebo z różowego robi się martwe, szare, ta najstraszniejsza godzina przed œwitem, kiedy nic nie ma żadnego koloru, a to, co przerażajšce, widać coraz wyraŸniej. Mama drzemie, ma oczy w czarnych kołach, ale ten uœmiech znikł. Ona wtedy w nocy zwalczała w sobie coœ, co podeszło do niej bardzo blisko, grozę, która przekraczała wytrzymałoœć ludzkš. Widzę, że siedzi na trupach, które ktoœ poukładał pod murem jedne na drugich, tu jš usadziłam w nocy jak na kanapie, z plecami wygodnie opartymi. Przychodzi rozkaz powrotu do koszar. Podnoszę mamę, biorę w ręce dršżki noszy i zaczyna się ta sama droga z powrotem, nie wiadomo, czy gorsza niż w nocy, czy lepsza, ten siwy, dymišcy œwit i marsz - widocznie nie udało się przebicie, jeœli wracamy do koszar, chyba że potem pójdziemy dalej. Ale strzelanina jakby opadła, tylko niebo ryczy i wybucha nad nami. Wchodzimy znów do szpitala na Długš 29. Ale to już nie jest szpital ani koszary, tylko piekło. Nikt nie krzyczy, nie ma jęków, pod œcianami w piwnicach, w korytarzach leżš œcišgnięci tu po natarciu żołnierze. Głowami do œciany, nogami na œrodek, jeden obok drugiego. Wracam do sanitariatu po œwiecę i idę œrodkiem. Oœwietlajšc te szeregi nóg i butów, szukam rannego, szukam żywego, ale wszyscy sš nieżywi. To jest koniec... Ilu tu leży, nie wiem; co ja tu robię, jedna żywa? Ktoœ mnie jednak z nich woła, przywołuje rękš, jęczy. Nachylam się, jest przyrzucony płaszczem, oczy ma zapadnięte, pyta mnie: "Siostro, czy ja jestem bardzo ranny, niech siostra zobaczy, bo ja się ożeniłem, boję się, czy ja jestem tam w porzšdku?" Podnoszę jego płaszcz i widzę pod spodem krwawš i niebieskš plštaninę flaków, leżšcš na nim, na wierzchu, od piersi do kolan. Mówię mu: "Wszystko w porzšdku, nie martw się, wszystko jest w porzšdku". Siedzę przy nim, po półgodzinie umiera. Ale dalej dzień się cišgnie, obstrzał nie zmniejsza się, przechodzš inne oddziały, przychodzš nowi ranni, słucham radia. Mikołajczyk miał konferencję z Edenem w sprawie zwiększenia dostaw broni. Trwajš pertraktacje o te bazy lotnicze. PWPW przechodzi z ršk do ršk. Œwiętojańska i gruzy Katedry zajęte przez Niemców. Od strony Œródmieœcia utrata Ratusza, pałacu Blanka i sióstr Kanoniczek. Rano radio podaje, że koła wojskowo- polityczne Wielkiej Brytanii wielokrotnie zwracały się do Rosji w sprawie pomocy dla Warszawy. Rosja wszelkiej pomocy odmawia. Rzšd brytyjski ogłosił oficjalnie: "Polska Armia Krajowa stanowi siłę kombatanckš, tworzšcš integralnš częœć Polskich Sił Zbrojnych". W południe radio Londyn i Moskwa podały o wybuchu rewolucji w Niemczech. Bombardowanie, jak nigdy dotšd, Pasażu Simonsa, zawalono tam batalion "Chrobry", ogromne straty. Dziwna rzecz się stała w naszych koszarach, w dowództwie jest pusto, podobno poszli do Œródmieœcia kanałami, został porucznik "Żaba", wielokrotnie ranny, także w głowę. Leży, ale obejmuje nad nami dowództwo, przygotowuje nas chyba także do kanałów. Natarcia nie ustajš, teraz już naprawdę jesteœmy w œrodku tego ognia. Za barykadami odzywajš się szczekaczki niemieckie, znów złš polszczyznš straszš nas i namawiajš do wychodzenia z białymi chustkami. Przesuwajš się do nas dziurami cywile, pytajš, co robić, wychodzić czy zostawać. Przechodzš po nich jak dreszcze ataki przerażenia albo nieruchomiejš w apatii. Dużo dzieci. Była odprawa u Żaby". Sanitariat idzie do kanałów, zabierajšc rannych od pasa w górę. Oddziały około trzydziestu osób, każdy prowadzony przez łšcznika. Możemy zabrać nosze z rannymi, nosze będš niosły siostry. Nie wolno nic ze sobš zabierać poza œrodkami lekarskimi. Nie wolno w kanale mówić ani słowa, bo Niemcy poodsuwali włazy i wrzucajš granaty i zapalonš benzynę albo karbid, kiedy usłyszš w kanale ruch. Już były straty. Idzie tylko wojsko z rannymi. Zostaję u "Żaby" po zakończeniu odprawy. Mówię mu o mamie, proszę, żeby mogła iœć z nami, ale on odmawia kategorycznie. Nie proszę go, ale błagam, ta rozmowa jest okropna, bo co robić, zostawić jš tu w pustych koszarach czy zostać z niš? On widzi widać mojš rozpacz, bo w końcu, wœciekły, obolały i w goršczce zgadza się, polecajšc włożenie jej na rękaw opaski AK, żeby nie zwracała uwagi. Całš noc pakujemy z dziewczynami te leki, resztki waty, gazy, plastrów i maœci tranowej, trochę cukru także i flaszeczki wody. Rannych przygotowujemy do drogi, nakładamy podwójne opatrunki, jak tu wybierać tych z ranami od pasa w górę, a reszta? A te brzuchy, przestrzelone uda, zmiażdżone stopy? W końcu jeœli mamy ich nieœć, to i tak wszystko jedno, kogo możemy, to zabieramy. Każda z nas przeżywa jakieœ okropne swoje udręki. Chłopak z potrzaskanymi nogami chwyta mnie za fartuch i błaga o kij, gałšŸ, cokolwiek, bo wtedy on sam pójdzie, da sobie radę, obiecuje, każe przysięgać, że nie zapomnę, że przyniosę. Nie, nie zapomnę. Ale nie przyniosę. Ma już zgorzel w tych nogach, nie pożyje. Czekał na mnie, nie zapomnę, do końca życia nie zapomnę! Ataki trwajš bez ustanku, to sš już lawiny ognia na ten mały, coraz mniejszy skrawek ziemi. Noc mija, nad ranem wychodzimy znów z koszar, zostawiamy ludzi, nie sposób o tym myœleć. Przesuwamy się, czołgamy, popychamy nosze, docieramy wreszcie do włazu. Ale czekać trzeba wiele godzin, zapadnięci w wyrwy, w leje, wlepieni w kawałki stojšcych jeszcze murów, w tej nieludzkiej okolicy, do niczego na œwiecie niepodobnej. Wejœcie do kanału odwleka się, ale wreszcie nadchodzi nasza kolej. Trzeba opuœcić gruzy, przejœć do włazu. Zdejmujš rannych z noszy i wpuszczajš ich w otwór kanału pionowo, za nimi złożone wšsko nosze. Mama zaraz za mnš. Przepasałam się mocno paskiem, mamę okręciłam w pasie sznurem i przywišzałam z tyłu do paska. Tak mam obie ręce wolne, a ona się nie odłšczy. Schodzę po żelaznych klamrach w dół na wystajšcy betonowy stopień czy podest, a z niego robię krok niżej i zanurzam się powyżej pasa w zimnš ciecz. Łapie mnie od tego spazmatyczne jedno westchnienie, jak podczas pierwszej kšpieli w morzu. Odbieram mamę, ustawiamy się wszyscy: łšcznik, nazywa się "Spartanin", potem sanitariuszka w nogach, ja w głowach noszy, za mnš mama, za niš starszy brodaty dziennikarz z prasy, za nim profesor Skórewicz, nasz dawny znajomy z Zamku. On także ma opaskę AK, jak mama. Potem znów sanitariuszki, nosze, ranni, resztki naszego dywizjonu. Będziemy szli pod Miodowš do Krakowskiego. Oddalamy się od włazu, jest cicho, ta cisza wydaje się głuchotš. Zdaję sobie nagle sprawę, że cisza oznacza parę metrów ziemi i betonu nad głowš, że tu nie ma bomb, żadna się do nas nie przebije. Zimna ciecz, w której idziemy, nie jest ani ciężka, ani œmierdzšca, poruszamy się w niej wolno i łagodnie, czuję nagle ulgę, spokój, moje oczy, moje uszy cieszš się ciemnoœciš i ciszš. Kanał jest wysoki, muszę zaledwie pochylać głowę, ale plecy mam proste, ręce wycišgnięte do uchwytów noszy. Trzeba tylko nauczyć się stawiać nogi jedna za drugš, jak w piaszczystej koleinie, bo inaczej stopy zeœlizgujš się do œrodka z owalnych œcianek kanału. Mama idzie za mnš, utrzymuje krok, odwracam głowę i samym oddechem, najcichszym szeptem mówię: "Jak się masz?" Słyszę taki sam oddech: "Nie mów do mnie". Zbiera w sobie, magazynuje tę nadludzkš siłę, mężnš wytrwałoœć, potrzebnš do przetrzymania, do nieokazania niczego na zewnštrz. Ciemnoœć jest zupełna, tak zupełna, że po jakimœ czasie przestaje być ciemnoœciš. Mimo woli wzrok wytężony, a na niczym nie oparty realnym, zaczyna widzieć przedziwne sprawy w głębi przed sobš. Kolorowe gwiazdy, smugi i koła, barwy przewijajšce się przez siebie, niezwykłej urody fale i słońca. Oglšdam te obrazy jakiœ czas, ale powoli zaczyna to męczyć, bo zdaję sobie sprawę, że mam oczy wytrzeszczone niepotrzebnie, a iœć z zamkniętymi nie sposób. Profesor Skórewicz wszedł do kanału z laseczkš i idšc postukuje niš o œciany kanału, co w tej rurze odbija się w dwie strony głoœnym echem. Ale w końcu nie mijaliœmy żadnego otwartego włazu, błogosławione, bezpieczne kanały. Co jakiœ czas stajemy, żeby dać odpoczynek rękom. Tak idziemy, ale nie wiadomo, jak długo. "Spartanin" zatrzymuje nas w pewnym momencie, przepycha się wzdłuż nas, cicho mówišc: "Skręcamy. Krakowskie, cisza"! Obracamy się w stronę starego niskiego kanału i wpełzamy w niego z trudem. Nie ma metra wysokoœci, dno płaskie, ale cegły obejmujš nas ciasno, góra leży na głowie, trzeba kucać i tak w kucki przesuwać nogi do przodu, majšc kolana przyciœnięte do piersi. Zaraz cierpnš nogi i napięte mięœnie pleców, wszystko boli. Nosze tamta w nogach podcišga, a ja w tym samym momencie popycham. Co chwila ustajemy i z trudem obracamy się bokiem, siadajšc na piętach i dajšc na moment odpoczynek plecom. Jesteœmy mokrzy do pach. Widzę nagle przed sobš daleko coœ realnego. Oœlepiajšco niebieski słup, rażšco jaskrawy i jasny. To œwiatło dzienne z odsuniętego włazu, ale jak się przemknšć bez szmeru, kiedy któryœ ranny jęknie od czasu do czasu, a wtedy reszta nie może się powstrzymać od wypuszczenia cichego "Pssst", co w sumie daje niezły efekt. Ktoœ cicho błaga pana Skórewicza: "Laseczka, laseczka". Przesuwamy się pod włazem zupełnie oœlepieni i znów wchodzimy w strasznš i dobrš ciemnoœć. Nie wiadomo, czy czas mija i czy się tymi œlimaczymi ruchami posuwamy. Bardzo wszystko boli, właœciwie boli nie do zniesienia. Jak dzika lata po głowie myœl: "Muszę się wyprostować, muszę wstać", a głowa wyciera włosami œliskie cegły. Gniecie mnie w biodro miniatura ojca w kieszeni kombinezonu, jedyna rzecz ze Starówki, uniesiona z zawalonego domu. Nie wyjęłam jej z szerokiej drewnianej ramki, jest duża i ugniatajš mnie jej kanty. Coœ nagle hamuje moje poruszanie się, nie mogę przesuwać nogi, coœ mnie trzyma. Strach przelatuje po mnie, nic już przecież gorszego nie może, nie może się stać. Sięgam rękš pod siebie i zdejmuję z buta jakšœ czapkę, w którš wdepnęłam przypadkiem. Odwracam się do mamy - słyszę to samo zdanie: "Nie mów do mnie". Ona nie jest już taka młoda, czy to dla niej takie sprawy; ale idzie, nie zostaje w tyle, sznurek między nami miarowo napina się i zwisa. Chorzy pojękujš, laseczka profesora stuka troszkę niepotrzebnie, czasem coœ chrupnie pod kimœ albo zgrzytnie cegła pod obcasem. Ile godzin, nie wiadomo. Czasem zdarza się pustka w prawo albo w lewo, szczęœliwy ten, kto na niš wypadł, komu się trafiła podczas zatrzymania. W kanał odchodzšcy w bok można wycišgnšć nogi albo odchylić się na moment od tego nieustannego zgięcia. Znów słup niebieski przed nami, ale to jeszcze nie wyjœcie. Pewnie nikt z nas, a już na pewno nie ja, nie znosiliœmy nigdy takiej fizycznej udręki. Bólu całego ciała, nieustannego napięcia wszystkich mięœni. Kiedy ta ciecz podnosi się wyżej, chwilami trzeba unosić w górę dršżki œciœniętych noszy, żeby nie zatopić rannego. Przystajemy coraz częœciej, oczy bolš, piekš i łzawiš od nieustannego wysiłku zobaczenia czegoœ poza tymi wœciekłymi fajerwerkami wewnštrz głowy. Ciepławe podmuchy chodzš wzdłuż nas. Co to jest w końcu to, w czym idziemy. Nie jest to gówno, bo nic właœciwie nie œmierdzi, a nie woda, bo gęste i œliskie na œcianach; jak się rękš oprzeć, to się zbiera grubš tego garœć. Nie mogę ani mamy pogładzić, ani dotknšć jej rękš, ani nic do niej powiedzieć poza tym: "Jak się czujesz?" Już gdzieœ tu musi być koniec, to nie może dłużej trwać. Zatrzymujemy się znów, słychać z daleka przed nami szum i chlupot wody. Łšcznik "Spartanin" przeciska się koło nas. Jesteœmy niedaleko wyjœcia, ale właz zamknięty, bo na górze jest natarcie, Niemcy zajęli tę częœć ulicy, trzeba czekać, aż ich odrzucš. Czekamy. Ale nagle czuję œwieży chłód, zimne dotknięcie na ciele wyżej niż dotšd, na piersiach i pod pachami, pochylam głowę i brodš dotykam tej cieczy, która wartko przecieka przez nas, przeciska się między naszymi ciałami. Jest tu gdzieœ przed nami jakiœ stopień, próg wodny, z którego spada ta mała kaskada i zatrzymuje się na nas, spiętrza się z minuty na minutę, już nie przecieka, a wypełnia przestrzeń przed nami. Windujemy nosze do góry, trzymamy je tuż pod jajowatym sklepieniem kanału; sięgam rękš do głowy rannego, odwracam jš ustami do góry, ale sama muszę już głowę zadrzeć, a potem przekrzywić jš, żeby policzkiem dotykać powierzchni cieczy. Tak z przekręconš głowš, z rękami trzęsšcymi się od ciężaru noszy, mówię do mamy: "To już jednak teraz, zdaje się". Mama mówi: "Tak". Dziennikarz idšcy za mamš wybucha nagle wrzaskiem. Cienkim głosem krzyczy: "Giniemy, topimy się jak szczury, jak szczury, jak szczury, topimy się, giniemy jak szczury". Przychodzi mi do głowy wariacka myœl, nie wiadomo skšd wyskakuje nagle pewnoœć: nie zginiemy, bo pojadę jeszcze do Rzymu i pójdę do Polimnii, wejdę i zobaczę jš, na pewno. Muszę tam jeszcze być i dlatego nie zginę. Słychać strzały, leci ten głos zduszony przez kanał jak grzmot. Tamten za mamš płacze. Ta ciecz opływa mi szyję i ucho, ale nagle znów czuję œwieże zimno, podmuch dotyka mokrego ciała, zimno w szyję i ramiona, przesuwamy się trochę i już jesteœmy przy stopniu, z którego zlewa się kaskada. Ktoœ z tyłu krzyczy: "Wiosłować, wiosłować za siebie, spychać wodę do tyłu". Odsuwa się nad nami klapa włazu, wypuszczam ze zmartwiałych ršk dršżki noszy, lecš gdzieœ w górę razem z siostrš przede mnš. Stawiam mamę na stopniu, ktoœ grzecznym głosem mówi do niej: "Czy pani sama wyjdzie, czy za pomocš pasa?" - "Tak, pasa". Zapinajš na niej jakiœ pas z linami i wyfruwa przede mnš w otwór włazu. Wyłażę powoli po żelaznych klamrach i staję prosto na chodniku. Na wprost mnie na końcu ulicy nisko nad jezdniš zachodzi czerwone, nie do wytrzymania rażšce słońce. Walę się jak długa na ziemię, obejmuję głowę rękami, nic nie widzę, byle się przez chwilę nie ruszać. Czarno przed oczami i szalony szum w głowie. Ale to mija po chwili. Mama jest obok mnie, idziemy, ktoœ nas prowadzi, także profesor jest z nami. To ulica Warecka. Widzę już znów wyraŸnie, te czarne chmury przeszły. Domy stojš, szyby œwiecš się jeszcze blaskiem po zachodzie, na balkonie kwiaty, ludzie chodzš, eleganccy oficerowie w wyczyszczonych wysokich butach, w czystych panterkach, na jakimœ balkonie gdaczš kury. Wchodzimy do bramy, wszystko stoi, drzwi, schody zamiecione, tłum ludzi się kręci, to jest Warecka 7, redakcja "Robotnika", żona redaktora jest córkš profesora Skórewicza, możemy tu zostać tymczasem, nim się znajdzie mój wojskowy dalszy cišg. Nie możemy się napatrzeć temu cudownemu, normalnemu życiu. Nasze ubrania po wyschnięciu nie nadajš się do dalszego noszenia. Sš sztywne i zupełnie białe, ta ciecz, to przemacerowane gówno nie œmierdzi, ale jest jakby białš skorupš, która się kruszy i sypie miałkim prochem. Dajš nam wszystko, jakšœ bieliznę, ubrania, buty. Tatusia miniatura jakimœ cudem nie ucierpiała, dobrze, że nie była wyjęta z ramki. Mam jakšœ niemiłš goršczkę, majš nawet termometry. Ojca termometr w metalowej pochewce został na Rynku w piwnicy. Strzelajš tu, owszem, sš straty, zawalone domy, ale nam się to wydaje takie łagodne, spokojne, tak tu nic nie wiedzš, że nawet niewielkš ma się ochotę mówić o tamtym. Mija kilka dni, coraz cięższe ataki. Strzela tu działo kolejowe z Dworca Gdańskiego, miotacze min, szafy, czyli tutejsze krowy, stukasy nalatujš coraz częœciej. Po upadku Starówki teraz dopiero zabierajš się do œrodka miasta. Ciężkie bomby zawalajš pocztę na placu Napoleona, Warecka pali się, oficyna domu, w którym jesteœmy, zwalona. Pali się wielkim płomieniem "Prudential". Ten spokój sprzed kilku dni już nie istnieje. Wszystko przysnute dymem, te błyszczšce szyby kamienic, które tak nas zaskoczyły po wyjœciu, te kwiaty, gładkie mury, wszystko wypada, ginie, targa się, jezdnie znikajš pod gruzami, ludzie schodzš do piwnic, przenoszš się z tobołkami z miejsca na miejsce, zapadajš się w przekopane przejœcia i tam tkwiš. "Robotnik" jeszcze wychodzi. Rosja odmówiła udzielenia baz lotniczych. Tu jakoœ więcej mówi się o możliwoœci wyjœcia do Niemców, o wyprowadzeniu masowym ludnoœci z miasta. Bomba trafia nasz dom. Ile już miejsc od niedawnego czasu nazywam domem, naszym domem. Spotkałyœmy na ulicy siostrę pani Potulickiej z Obór. Powiedziała nam, że z Konstancina nie został kamień na kamieniu. "Kamień na kamieniu". To znaczy, że i nasz dom, mój Boże. Wychodzimy z Wareckiej. Jest nam o tyle łatwiej się poruszać, że w każdej chwili możemy iœć dalej, bo nie mamy nic ze sobš poza miniaturš w kieszeni i mamy portfelikiem z kenkartš. Mama ma przypiętš do sukni wewnštrz płóciennš kopertkę zapinanš na guziczek, gdzie jest pierœcionek, łańcuszek od pani Romany Krzeczkowskiej, zegarek mój złoty, moje kolczyki z diamentami, sygnet. Ja jakoœ dziwnie się zachowuję, to mam chyba goršczkę, to bardzo jestem słaba. Cišgniemy w stronę Alei Ujazdowskich, tam powinnam znaleŸć swoich. Przechodzimy przez Górskiego, Szpitalnš, Przeskok do Zgoda. Noc w piwnicy. Siedzi tam ogromna masa starych kobiet, które odmawiajš chórem litanię, wczoraj, dziœ chyba napisanš, bardzo pięknš. To litania powstańcza: za zabitych w natarciach, za zasypanych w piwnicach, za tych, co idš kanałami, za matki, które rodzš, za tych, którzy nie majš broni ani wody do gaszenia ognia. Ktoœ przepięknie im to napisał, a może ona sama powstała, z modłów, z rozpaczy, z tego wszystkiego dookoła. Gdyby był czas, to powinno się jš zapisać, ale gdzież tam! Rano, zasnutym œwitem przechodzimy domami, podwórzami, gruzami na Widok. Dom Hartwigów stoi, wszystko otwarte, pusto, kusi nas, żeby tam zostać, bo łóżka, nawet jakieœ jedzenie, ale chcę się przedostać w Aleje Ujazdowskie. Podchodzimy do Alei Sikorskiego, dawniej Jerozolimskich. Przy Kruczej wykop obłożony workami, wielki i nieustanny obstrzał. Trzeba się przygišć do ziemi i przebiec na rozkaz na drugš stronę. Udaje się. Może teraz tutaj będę bliżej, może docierajš tu wiadomoœci albo ludzie z Mokotowa, może dowiem się czegoœ o Mieczysiu, on mnie na pewno, jeœli zdoła, będzie szukał. Ta myœl, że jestem bliżej niego, rozjaœnia trochę smutek po Romanie, po Starym Mieœcie, po zostawionych tam rękopisach. Strach powiedzieć, ale tracę jakoœ siły, mam złe przedpołudnia, bo bardzo słabe, a pod wieczór ogarnia mnie niepokój, nie mogę usiedzieć, cišgnę mamę dalej, wydaje mi się, że nie powinnyœmy zostawać długo na jednym miejscu, bo coœ się złego stanie. Wystarczy, żebym zamknęła oczy na chwilę, a już mi się coœ œni, nie majšcego nic wspólnego z tym dookoła. Sypiš nam znów na głowy ulotki namawiajšce do wyjœcia. Wielka berta, działo kolejowe, podobno zbudowane dla rozbijania fortec morskich, wstrzelane jest w Œródmieœcie. Najpierw powywajšc leci coœ przez niebo, a potem zawala nie morskš fortecę, ale biednš czteropiętrowš kamienicę na Wspólnej albo na Nowogrodzkiej. Z kamienicy zostaje na ogół brama, jej łuk pomalowany olejno, reszta domu wali się dokładnie, a brama stoi do połowy w gruzach, najwyższa nagle i jedyna ocalała pamištka. Zniszczenie jest naprawdę całkowite od tej broni. Weszłyœmy z mamš na istniejšce podwórze jakiegoœ domu między Kruczš a placem Trzech Krzyży, na Wspólnej. Trzeba mi było iœć do klozeciku, który znalazłam w głębi tego podwórza. Zamknęłam za sobš zasuwkę, kiedy usłyszałam lot tego pocisku, huk walšcego się domu i zobaczyłam drzwi z desek wyginajšce się jak płótno, a zasuwkę, zacnš zasuwkę, wytrzymujšcš dziki napór podmuchu. Wyskoczyłam jak z procy i zobaczyłam mamę w całkowicie innej scenerii, w kłębach opadajšcego kurzu i w wolnej okolicy. Ani oficyn, ani podwórza, ani frontu, tylko w tle ta wdzięcznie sklepiona brama. Przedostałyœmy się po gruzach na ulicę, całe białe, ze sztywnymi włosami. Na Starówce nazywali nas nasi bliscy bombocišgami, bo naprawdę tak to wyglšdało z poczštku, na szczęœcie nic się jak dotšd nikomu złego nie stało. Bombocišgi albo tygrysy to dobre nazwy dla dwu łagodnych i dobrze wychowanych pań. Brniemy przez Wspólnš. Tu pod 25 mieszkaliœmy z ojcem. Teraz w tym domu jest szpital, a naprzeciwko, pod 26, chodziłam do miłej dentystki pani Piętkowskiej. Spotykamy jej męża, który zabiera nas do ich domu. Domu, co prawda, już nie ma, ale w rogu podwórza ocalała mała drewniana budka czy przybudówka pełna ludzi i najrozmaitszych materiałów budowlanych. Beczki ze smołš, lepikiem, papš i materiały uszczelniajšce. Wszystko wspaniale łatwopalne, ale co nie jest dzisiaj łatwopalne w tym mieœcie. Jesteœmy zmęczone i zostajemy z wdzięcznoœciš. Zwłaszcza że goršczka moja roœnie, tak że decydujš się mnie położyć i przykryć, bo choć duszno w tym domku, to i chłodno. Jest na ziemi legowisko, właœciwie materac, na którym już ktoœ leży. Co za radoœć, to jest Bodzio, ocalały ze Starówki, choć trochę w kawałkach. Był w obsadzaniu Banku Polskiego i wyleciał z nim w powietrze. Cały jest w kontuzjach, zwichnięciach i nadłamaniach, leży tu i czeka na polepszenie. Widziałam rano przez moment siostrę z Długiej. Powiedziała: "Podlecz się i przyjdŸ za parę dni, z goršczkš nie ma co pracować". Więc leżę z Bodziem na waleta, trochę sobie opowiadamy te ostatnie tygodnie. Wszystkim dokucza w tej budce starszy pan Mazowiecki, właœciciel lepików i papy. Spaliła mu się wczoraj kamienica na Brackiej i obwinia o to AK, a że nas oboje ma najbliżej i raczej osłabionych, więc co chwila wyłazi ze swojego kšta, staje nam, leżšcym na ziemi, nad głowš i wymyœla, przeplatajšc to cytatami z pieœni. "O, rękę karaj, nie œlepy miecz" - to wy jesteœcie ta ręka zbrodnicza, ręka podpalaczy, żeby nie wasze zabawy, toby kamienica stała!" Biedny połamany Bodzio - podpalacz i ja, jego pomocnik, odpowiadamy mu słabo z materaca: "Inni szatani byli tam czynni, myœmy niewinni, myœmy niewinni". Ale przeklęty pan Mazowiecki stuka nam ogumionš laskš w podłogę koło głowy i dalej wymyœla. Kolejowe działo, ta berta, kładzie dom po domu, w nocy słuchamy jej wycia w powietrzu, wszystkie rodzaje broni grzmocš teraz w Œródmieœcie, palš się domy dookoła i bezustannie sypie się szklany wodospad wypadajšcych szyb. W tym dzikim hałasie, w tej katastrofie dŸwięków słyszę nagle coœ, co mnie wyrywa z półsnu goršczki, w którym mijajš godziny nocne. Nim jeszcze œwiadomie usłyszałam ten dŸwięk, coœ poszerzyło się we mnie, coœ dobrego, jakieœ pogodne przeczucie lepszego czasu, nadziei. Siadam na materacu i budzę Bodzia: "Słuchaj, słyszysz? Coœ budujš, stukajš młotki. Ktoœ nie niszczy, nie rozwala, ale buduje, ludzie robiš coœ dobrego, nowego". Witam ten inny głos jak najlepszš wiadomoœć, jak znak nadziei. Bodzio siada także, słucha chwilę, potem popycha mnie lekko i mówi: "Leż spokojnie, połóż się. Trumnę zbijajš na podwórzu". Rano słońce zalewa całš przestrzeń przed drzwiami budy, patrzę na to œwiatło, kiedy nagle z nieba spada wielka bryła kamienia, granitowa kostka z bruku ulicy, wyrwana gdzieœ wielkim pociskiem i przerzucona przez dach domu. Leży rozłupana poœrodku podwórza, tak się to mówi: "Żeby kamienie z nieba leciały". Może się i nie mówi, ale lecš. Nad ranem goršczka spada, więc idę coœ zdobyć do jedzenia, nie możemy być na utrzymaniu tych państwa, oni i tak karmiš całš budę, ona chodzi co dzień piec podpłomyki w swojej zawalonej kuchni. Na Hożej spotykam profesora Kołodziejskiego. Mówi, że tu obok zginęła Haneczka Ratajówna z matkš. Profesor jest chudy i blady, twarz ma tak samo szarš jak włosy. Trochę pyta o Starówkę, o rękopisy, nie zadaję mu żadnych pytań. Podobno Niemcy zajęli Wareckš, co za szczęœcie, że wyszłyœmy stamtšd w porę. Także Mazowiecka i Czackiego sš w ich rękach. Coraz trudniej, bardzo ciężki obstrzał i bombardowania. Znów rzucajš ulotki, muszš mieć jednak bardzo ciężkie straty, że się tak spieszš. Jakieœ grupki ludzi wychodzš z chustkami. Powiœle upadło. W komunikacie "Bora" takie zdanie: "Walki sięgajš kresu wytrzymałoœci ludzkiej". Runšł cały róg Wspólnej i Marszałkowskiej, zawalony koœciół Trzech Krzyży. Znów ten kršg zamyka się wokoło nas, czekamy na koniec, nasz koniec. Rosjanie atakujš Pragę, słychać, słychać to, jeœli nasz tutejszy nieustanny opętany ryk na sekundę przycichnie. Taki deszcz pocisków leci na dom, że strach zostać w tej drewnianej budzie pełnej łatwo palšcych się materiałów. W nocy przechodzimy do piwnicy od frontu i tam przeczekujemy kilka godzin, ale wspólny niepokój wszystkich przenosi nas znów w głšb podwórza. Rano nie jest ze mnš dobrze, goršczka, jakiœ kaszel i dusznoœć, mama z paniš Piętkowskš sprowadzajš do mnie doktora "Grota" ze szpitala z przeciwka, który mimo piekielnego ognia chce zbadać moje płuca, co jest z jego strony bardzo szlachetne. Siedzę obok Bodzia na materacu, a doktór "Grot" przykłada ucho do moich pleców, kiedy wali nam się na głowy cały dom. Znów ten sam amoniak wygryzajšcy oczy, dławienie i brak powietrza, zgrzyt walšcych się na siebie murów. Doktór "Grot" zsuwa się z moich pleców, ranny, ale żyje, podnosi się nawet sam. Wybiegamy, a raczej wypełzamy z tej budy na podwórze w gruzach i dymie, płomienie sięgajš daleko na œrodek. Objęte z mamš posuwamy się po usypisku w stronę ulicy, kiedy chwyta mnie ktoœ za ramię i trzyma, zatrzymuje jak kleszczami. To spalona, ale żywa kobieta. Czarna lœnišca czapa stopionych włosów nad głowš, czarna skóra i krwawe w niej oczy bez powiek, zęby bez warg, w ręku trzyma trupka, wiszšcego jak czarny łachman. Trzyma mnie strasznymi pazurami, szarpie i chrypi: "Pani, czy moje dziecko żyje? czy moje dziecko żyje?" Potem gdzieœ się zapada czy przewraca, już mnie nie trzyma. Jesteœmy znów na jakimœ podwórzu. Mówiš nam, że ta berta, która nas zawaliła, wpadła w œlepy, wšski komin między murami, na który wychodziły tylko małe œlepe okienka, przez to siła jej wybuchu była jeszcze gwałtowniejsza. Przypominam sobie, że w nocy w piwnicy zostawiłam kurtkę od kombinezonu, w której w kieszeni była miniatura ojca. Wracamy tam, ale do piwnicy zejœć nie można schodami, bo zawalone i podwórze się pali. Ale okienko piwniczne od frontu jest otwarte, włażę tam, zjeżdżam po węglu i gruzie i jest moja kurtka z miniaturš. WyleŸć trudniej niż zjechać, ale ktoœ, może mama, pomaga mi i mam zgubę. Noc na Wspólnej 16, znów berta i pożar, ale jesteœmy trochę dalej, tylko zasypane pyłem, coraz bielsze, ten pył jest na nas wszędzie. Rano jestem bardzo słaba, trudno mi przedzierać się, wdrapywać i przekraczać te gruzy, chwilami zapominam, kto się z kim bije i o co, cišgle mimo to chcę iœć dalej, jakby można było w ogóle do czegoœ dojœć. Mamy siły sš nadludzkie, od tamtych podpłomyków nie jadła przecież nic ani nie piła. Ja powinnam być bardziej wytrzymała, ale to ona jest niezmożona. Porusza nas jedna siła czy jedna wola. Jeœli gdzieœ siedzimy, zapadłe w jakiœ załom czy dziurę, to wstajemy nagle razem i obie idziemy dalej, obie chcemy robić to samo, coœ tam do siebie mówimy, ale to tak, jakby jedna osoba myœlała, a nie dwie. Ta ulica, którš idziemy, raczej przez którš skaczemy między pociskiem a pociskiem, seriš a seriš, wybuchem a wybuchem, to chyba Mokotowska. Niski dom, nie zburzony, drzwi do sieni otwarte, z sieni do wielkiego hallu, gdzie, głębokie klubowe fotele stojš dookoła niskiego, okršgłego stołu. Znam ten dom, bywałam tu z Bronkiem. Mówię do mamy: "Siadamy tu i odpoczywamy". Naprawdę, w tych fotelach można się zanurzyć jak w wannie. Mama mówi: "Ale czy to można tak, trzeba ich zapytać, czy możemy zostać?" - ale siadamy obie i rozglšdamy się. Dziwnie tu. Dokoła całego pokoju stojš jak w sklepie ogromne wory pełne kaszy, cukru, mški, skrzynki z jakimiœ woreczkami, walizy. Przez pokój przebiegajš we wszystkie strony osoby męskie i żeńskie, niosšce rozmaite rzeczy. Mijajš nas w wielkim zaaferowaniu i poœpiechu. Wszyscy ubrani sš szalenie sportowo, jak na wycieczkę wysokogórskš, w grube buty, wełniane skarpety, pumpy i œwietne grube swetry, szale i czapeczki. Wodzimy za nimi oczami, nieruchome w tych fotelach. Wreszcie zatrzymuję któršœ z tych osób i twardo pytam, gdzie jest łazienka. Pokazujš mi to miejsce zupełnie nieprawdopodobne. Ręczniki wiszš na metalowych prętach, woda leci do porcelanowej umywalki. Zabieram tam mamę i myjemy się, myjemy się w wodzie! Wycieramy z siebie kurz, nasze dziwne twarze ukazujš się nam w lustrze spod warstwy wapna. Jakoœ nie jesteœmy do siebie podobne. Znów siadamy w tych błogich fotelach. Chwytam jednego z członków tego klubu alpejskiego i pytam, czy sš gospodarze domu. Sš, tak, ale już wychodzš, wszyscy wychodzš, sš spakowani, nie majš ani chwili czasu. Ale dokšd, pytam się - no do Niemców, oczywiœcie, za barykady, wszyscy już majš tego doœć, tego przecież nie można dłużej znieœć, walizki i flagi już przygotowane. Robimy głupio, bo zamiast zostać w tym całym domu, pustym i wygodnym, zamiast zakopać się w tej kaszy i cukrze, wychodzimy jeszcze przed nimi i dalej wleczemy się pełnš ognia Mokotowskš. Dalej w stronę placu Zbawiciela, po przekroczeniu placyku przy Pięknej, gdzie koło klozetów miejskich tak zawsze cudnie wiosnš pachniały czeremchy. Teraz nie majš liœci, a placyk cały podskakuje, tak jest bez przerwy ostrzeliwany ze wszystkich stron. Spotykamy kogoœ, kto nas wcišga do bramy, bo nas zna, pewnie dlatego nas poznał, żeœmy takie umyte. W tym domu, nr 46, mieszka pani Zarańska, moja kuzynka przez wspólnš prababkę Katerlę. Ten ktoœ prowadzi nas na górę, już dawno nie byłyœmy tak wysoko, ale mieszkanie całe, tylko pani Zarańska przeprowadza się właœnie do piwnicy, bo już tu trudno wytrzymać. Jej gosposia zostaje na górze, bo ma pilnować mieszkania. Zacna gosposia mówi, że nie jest bojšca i żebyœmy może zostały z niš w mieszkaniu. Pani Zarańska zgadza się, choć widocznie niepokoi się o swoje zapasy, których ma także strzec gosposia. Ja na widok tapczana, poduszek i pledów nie mam siły zrobić już dalej ani kroku. Mama zasypia na łóżku, obie œpimy, leżymy, co za słodkie chwile. Tym bardziej, że gosposia karmi nas, wbrew nakazom, resztkami ze spiżarni. Niech jš Pan Bóg ocali z tych opałów za to dobre serce i opiekę. Noc w porównaniu do poprzednich bez bliskiej bomby i na łóżkach. Czy lepiej w kšcie podwórza albo w dusznej piwnicy w tłumie ludzi, czy na czwartym piętrze, trochę jak w ostrzeliwanym balonie, ale w samotnoœci i wygodnie leżšc? Widać, że podowiadywano się, że tu właœnie jesteœmy. Leżę, drzemię w goršczce, a co chwila ktoœ przychodzi. Hanka Borkiewicz, ładna, przed wojnš doœć zgrymaszona bogata jedynaczka, a teraz wytarmoszona przez los twarda i dzielna łšczniczka, ma za sobš jakieœ bardzo odważne sprawy. Przychodzi Zdziœ Klimpel, miły, delikatny i serdeczny. Wiadomoœci jego może nie straszš, ale ciężko z niektórymi się pogodzić. Przypominamy sobie jego przygodę podczas wojny. Dostał z kolportażu pakę pism do rozprowadzenia i inne jakieœ ważne dokumenty, kiedy zobaczył przez okno, że zajechały samochody z żandarmeriš i cywilami. Nie było czasu na jakiekolwiek pozbycie się paczki. W ostatniej minucie cisnšł jš więc pod bardzo ciężki kredens, wiedzšc, że to nie na wiele się zda. Niemcy wpadli i rozpoczęli nie rewizję, ale patroszenie mieszkania, z pruciem kanap i zdzieraniem tapet. Kiedy zabrali się do odsuwania kredensu, Zdziœ usiadł i zamknšł oczy. Ale kiedy je otworzył, nic się gorszego nie działo, Niemcy szukali dalej, a kredens stał odsunięty od œciany na œrodku pokoju. Poza tš paczkš pokój był czysty i Niemcy nic nie znaleŸli. Kiedy po jakimœ czasie Klimpel wrócił do mieszkania, okazało się, że paczka zaczepiona o spód mebla wyjechała z nim razem na œrodek i tkwiła tam mocno. Tak to można czasem się uratować, znamy te przypadki, każdy z własnego doœwiadczenia. Po Klimplu przychodzi Bronek. Na opasce ma napis: "Prasa". To też wkońcu ważne, nie każdy musi zaraz być żołnierzem i bić się. Mieszka u rodziców na Lwowskiej, przeprowadzili się do piwnicy i Lwowska jest w miarę spokojna, podobno nie ma prawie zburzonych domów. Bronek jako prasa chce się ode mnie z pierwszej ręki dowiedzieć, jak wyglšdały sprawy na Starówce, chce mieć w miarę dokładny obraz tych czterech tygodni tam. Więc kiedy on siedzi i robi notatki, ja, leżšc, pierwszy raz głoœno opowiadam, jemu i sobie, starajšc się zachować kolejnoœć, układajšc fakty, szukajšc w pamięci, obejmujšc to wszystko po raz pierwszy myœlš jako czas zamknięty, jako czas, z którego wyszłam. Bronek jest przejęty, wstrzšœnięty, będzie to pamiętał na zawsze. Potem prosi mnie, żebym mu odpowiedziała bardzo szczerze, czy mi czego nie potrzeba. Jest to pytanie tak zdumiewajšce, że mogę mu odpowiedzieć jedynie, że nie, nic, bardzo dziękuję. Więc się rozstajemy, życzšc sobie zdrowia. Zdrowie jest mi potrzebne, jestem chora, moja goršczka idzie w górę, chodzš po mnie goršca i zimna, dręczš jakieœ niby sny z otwartymi oczami, dławiš mnie mdłoœci i suchy kaszelek bez ustanku, jakbym piórko miała w gardle zaczepione. Kiedy budzę się znów, siedzi przy nas Zaniewicki, zleciał tu jak anioł, opiekuńczy, zaradny, spokojny. Przyniósł œwiece, całš paczkę, to jest skarb. Zaraz za częœć tych œwiec dozorca przynosi na górę kubeł wody, więc może być i herbata, i kasza. Przynosi też karton haudegenów, tych strasznych papierosów, które pozwalajš zacišgnšć się tylko raz, bo następny haust zabija krtań czy tchawicę palšcym czopem. Jest także woreczek soczewicy, to może być na wymianę. Jeœli stšd pójdziemy, to będziemy to nosić ze sobš jak pienišdze. Musimy opuœcić to miejsce wczeœniej, niżby się chciało, pociski rozwalajš częœć mieszkania nad nami. W nocy latajš inne jakieœ samoloty. Niewysoko turkoczš, okazuje się, że to Sowieci przylecieli ze zrzutami. Cuda ludzie opowiadajš o tych zrzutach. Wory kaszy bez pojemników czy spadochronów. Można chodzić po kolana w kaszy. Zasobniki powideł jak wyrżnęły w chodnik, to kamienica po najwyższe piętra umazana była na czerwono. Broń jakaœ także zrzucona została bez spadochronów. Ale zbombardowali jednak podobno lotniska niemieckie i pocišg pancerny. Niemcy atakujš od Piusa, ale barykada się trzyma. Znów noc na dworze, wielkie ognie palš się na ulicach, ustawione dla zrzutów, czy je można rozpoznać wœród tysišca warszawskich pożarów? Spotykam mój dywizjon motorowy. Ciężkš majš sytuację w sanitariacie, ale sami mówiš, że ja bardziej się nadaję do leżenia tam niż do roboty. Znów to samo: "Podlecz się, a potem przyjdziesz". Ale jak mam się leczyć, kiedy nie wiem, co mi jest, jakaœ choroba mnie żre, a nawet aspiryny nie mam. Spotkanie z "Porońcem", bardziej niż kiedykolwiek wyglšda jak chart, piękny rasowy chart. Podobno Niemcy zrzucajš zatrute jedzenie, cukierki czy inne smakołyki. Wielkie huki, Niemcy wysadzajš mosty, to chyba bardzo dobry znak. Zaczynajš wykańczać Mokotów. Stamtšd tak mało było wiadomoœci, raczej o ludnoœci cywilnej niż o wojsku. Czerniaków także ma ciężkie bardzo walki. To, co my z mamš robimy, to jest już błškanie się bez żadnego planu czy namysłu. Siedzimy gdzieœ, a potem nagle wstajemy i idziemy do jakiegoœ punktu, równie przypadkowego. Ale może w tym wałęsaniu się wœród ognia i pocisków jest dla nas wytyczona jakaœ droga, może gdzieœ jest wydawany jakiœ rozkaz, który nas podnosi na nogi w tym strasznym zmęczeniu fizycznym, nakaz, którego słuchamy, nie wiedzšc o tym? Bo przecież godziny i dni mijajš, a my nie umieramy z żadnego z niezliczonych dostępnych powodów. Odchodzimy z miejsc, w które uderza bomba, wychodzimy z piwnicy, która się za nami zawala, odsuwamy się w bok od linii biegu kuli. Mówiš, że Praga zajęta jest przez Moskali. Przechodzimy przez Marszałkowskš i drugš jej stronš dochodzimy do zawalonych oficyn między Œniadeckich i Noakowskiego. Mama zostawia mnie na cegłach pod szalenie wysokš œcianš kamienicy, całš w kraty kolorowe po odpadniętych pokojach. Wiszš tam gdzieniegdzie wanny, białe klozety, srebrne kaloryfery, bardzo to urozmaicone i właœciwie ładne. Kolory takie niewinne i czyste na tle niebieskiego nieba. Jak to ludzie sobie rozmaicie malowali te wnętrza. Gdzieœ niedaleko na gruzach ktoœ zostawił nosze z rannym. Jeszcze takiego krzyku nie słyszałam. Bez przerwy wydaje nie ludzki, nie zwierzęcy głos, jakby ryk tak donoœny, że odbija się po tym gruzowisku między œcianami jeszcze zwielokrotniony. Słucham tego, nie mogę wytrzymać, tego nie można znieœć dłużej. Rozumiem teraz zaraŸliwoœć krzyku w szpitalu - musi się zaczšć krzyczeć z nim razem, ja także teraz muszę. Wraca mama, taka rozpogodzona, widziała Ninkę Machleid, ma od niej wiadomoœci jakieœ lepsze, jakieœ słowa nadziei usłyszała tam od ludzi, ta straszna moja chwila minęła. Zawracamy, idziemy przez Lwowskš. Spotykamy paniš Massalskš, matkę Agi. Jest poważna i spokojna jak zawsze. Jakieœ bzdurne wspomnienia przechodzš mi przez głowę. To na Lwowskiej, gdzie mieszkała z Agš, pani Massalska wyszła kiedyœ z domu w swoich wielkich, ciężkich i sztywnych karakułach, bo to była zima, przed wojnš. Jakiœ pan bardzo grzecznie zapytał jš, czy "to" jej nie przeszkadza i pokazał jej na karku druciany zakrętas od drewnianego wieszaka palta, który pani Massalska włożyła na siebie razem z futrem. Co za bzdura, żeby się to teraz przypomniało i podbechtywało do œmiechu. To goršczka to robi. Przez rozwalonš Mokotowskš wracamy do pani Zarańskiej na górę. Jednak można się położyć, zasnšć, napić wody, której strzeże dobra gosposia jak Ÿrenicy oka. Leżymy objęte i œpimy kamiennym snem. Znajduje nas pani Pniewska i stanowczo zabiera do siebie, ma znakomite miejsce na Mokotowskiej 51, na parterze we wgłębieniu podwórza, będziemy razem, sprowadzi do nas doktora. Schodzimy wobec tego z naszych pięter i znów pod barykadš na skwerku przemykamy się wszystkie trzy tam do nich. Dom zwalisty i solidny stoi jakby nigdy nic. Po lewej stronie jest schronienie Pniewskich. Okna zabite deskami, tylko górš zostawiona wšska przestrzeń, więc prawie ciemno. Staję zachwycona, bo niespodziewanie widzę żywy autoportret starego Rembrandta. Pniewski siedzi na ławce pod tym zabitym oknem, ma na głowie zawišzanš chustkę, której rogi sterczš mu nad czołem, a na szyję i kark wymykajš mu się kręcone siwe kosmyki. Pada na niego z góry pionowy promień żółtego blasku, rozpylonego kurzu, a dookoła głęboki cień, jakieœ przedmioty jak zwierzęta, coœ niezwykłego. Biedny Pniewski cierpi piekielne ischiasowe męki, ma jakieœ zastrzyki na szczęœcie, Pniewska mówi, że robi sobie sam te zastrzyki, ale że do szału doprowadza go brak papierosów. No, teraz my okazujemy się zesłanymi z nieba aniołami. Dajemy mu w prezencie karton haudegenów, królewski dar, Rembrandt nie wierzy własnym oczom, nawet o bólu zapomina, kiedy zapala pierwszego œmierdziela. Oni oboje znali Romana, nie wiedzieli oczywiœcie o jego œmierci, muszę wszystko opowiadać. Przez goršczkę widzę wszystko ostro w pamięci, ale chwilami łapie mnie ten niby-sen, ciężko jest zachować równowagę, jasno rozumieć to, co się dzieje w tej chwili. Pniewska mówi, że na górze mieszka jakiœ œwietny lekarz i że ona zaraz go do mnie sprowadzi. Niezbyt dobrze wychodzš lekarze na badaniu mnie, jak ten biedny doktór "Grot", Bóg wie, co się z nim dalej działo, ale mama ręce składa, żeby można było tego doktora dostać. Więc przychodzi bardzo stary pan i chyba bardzo głuchy. Zaczyna mnie badać, znów jak tam na Wspólnej ma ucho na moich gołych plecach, kiedy wybucha tak piekielna kanonada, jakiej jeszcze nie słyszałam. Wpada ktoœ z ulicy i wrzeszczy, że to bolszewicy położyli ogień na ogród sejmowy i cały Czerniaków. Jakaœ zapora ogniowa o niebywałej sile. Doktór spokojnie przesuwa po mnie ucho, a potem prostuje się i mówi powoli: "No, słyszę ja tam u pani jakieœ szmery w płucach". Przeczekujemy u Pniewskich te bolszewickie szmery, ale mamy zamiar iœć w Aleje Ujazdowskie, do Zosi Dobrodzickiej, kochanej, wesołej, jasnowłosej i jasnookiej wdowy po generale, która bardzo nam podczas wojny przypadła do serca. Ona nas tu znalazła u Pniewskich i zaklina, żebyœmy przyszły do państwa Bonich, miłych Włochów, u których ona mieszka. Jest miejsce, jedzenie, możemy spać pod jej opiekš. Swoim zwyczajem wychodzimy w momencie względnej ciszy i idziemy do Bonich, bo ich kamienica stoi jakoœ podobno bezpiecznie. Wszyscy tam u nich mili, masa osób. Zosia serdeczna i czuła. Pan Boni sam gotuje nam zupę z suszonych jarzyn, gęstš i pożywnš, mam na niš wielkš ochotę, ale kiedy przyglšdam się jej wyjštkowo różowej powierzchni, widzę, że to sš warstwy tłustych robaczków, które wypłynęły poœmiertnie z tych jarzynek. Jaka szkoda. Pan Boni też im się przyglšda, a potem bez słowa zabiera talerz. Nie mamy szczęœcia. Noc okropna, w piwnicy, nad ranem wali w dom pocisk i zawala mieszkanie państwa Bonich. Niebo mgliste, idziemy, wleczemy się z powrotem do domu pani Zarańskiej, może tam uda się choć parę godzin odpoczšć. Nagle inny huk nad głowš, sš tacy, którzy rozpoznajš, że to samoloty angielskie. Stajemy pod murem, zadzieramy głowy, z nieba spływajš powoli dziesištki, może setki przeœlicznych kolorowych spadochronów. Angielskie zrzuty, znowu dzika radoœć podskakuje w sercu, nierozumna nadzieja. Tak nam tej radoœci choć trochę potrzeba, wyglšdało, że ona w nas już na zawsze zdechła. Chmary zasobników spływajš wolno, chwiejš się wysoko nad głowami - i z podmuchem wiatru odpływajš jeden za drugim w stronę pozycji niemieckich, ginš za dachami domów w południowej stronie miasta. Jeszcze jeden zawód i rozczarowanie. Ale jest wiadomoœć o desancie w Holandii, dzieje się wiele na Zachodzie, ale jak długo my wytrzymamy? Na Mokotowskiej zmiana krajobrazu. Pocisk sowiecki rozwalił górę domu. Sprężyny z tapczana, na którym miałam zamiar wypoczšć, wiszš na drutach nad ulicš. Schodzimy do piwnicy pani Zarańskiej. Sš tam dywany i miękkie fotele, sporo osób i nieznoœna pani tej piwnicy. Noc szalenie niewygodna na jakichœ twardych worach, okazuje się rano, że w nich sš niezwykłe iloœci sucharów, zbieranych chyba latami. Kradnę tych sucharów tyle, ile mogę zmieœcić w kieszeniach. Mama je żuje, a ja nie mogę, bo mi trudno łykać. Coœ się ze mnš dzieje złego. Niemcy teraz wykańczajš definitywnie Mokotów, tak się strasznie boję o Mieczysia. Dzień spędzamy w piwnicy domu, w którym mieszkała Wanda Wieszczycka z mężem i synkiem, który jest moim chrzeœniakiem. Wanda z mężem została u rodziców na Powiœlu, tutaj jest babcia, niańka i to dziecko. Jest tu kwatera płk. "Topora", mówi się o głodzie w wojsku, o tym, że Niemcy umacniajš swoje pozycje. Chwilami tylko wiem, co się dookoła mnie dzieje, długie godziny mijajš w bolesnym otumanieniu z głodu, choroby, która mnie zjada, z goršczki. Ale mimo słaboœci czuwa we mnie ten sam co w mamie jakby sygnał czy włšczajšcy się alarm. Wstajemy i wychodzimy nawet nie porozumiewajšc się, po prostu wiemy, że trzeba iœć dalej, może to lepiej, że nie zagnieżdżamy się w żadnej piwnicy. Dotšd nie jesteœmy ranne. Nowa wędrówka przez Kruczš, gruzy sprawiajš, że pół dnia trwa droga z Kruczej na Wilczš. Gruzy i obstrzał, oczywiœcie. Noc na Wilczej 29. Korzystamy z jakiegoœ legowiska. Nie ma œwiatła, ale pełno jest ludzi, którzy rozmawiajš o jedzeniu. Ktoœ opowiada o pierogach z kapustš i te pierogi urastajš mi w goršczce do wielkoœci monstrualnych. Leży obok mnie młody porucznik Sosabowski. Ma wystrzelone oczy czy w każdym razie ciężko uszkodzone. To on był na Stawkach z Romanem i on pewnie uwolnił Chaima, bo uwolnił grupę Żydów. Jest też jakiœ pułkownik Tański, ale co tu robi w tej piwnicy, nie wiadomo. Byli podobno jacyœ skoczkowie sowieccy, jakieœ oddziały przedostały się na lewy brzeg Wisły. Ktoœ przeprowadził mnie na pierwsze piętro tego domu i tam gdzieœ położył. W nocy straszliwa seria szaf w górę domu. Mama szuka dla mnie jakiejœ pomocy, ale jaka może być pomoc - nigdzie nie wyjdę. Leżę i słucham, czy mama wraca, boję się o niš tak strasznie, czego ona szuka? Jej kroki na schodach słyszę pomimo tego bezustannego grzmotu ognia. Przychodzi co jakiœ czas pani Zaorska, przynosi mi rozmoczony w wodzie pokarm dla kanarków z rozbitego sklepu. Ale ja nie mogę tego jeœć, wymiotuję przy każdej próbie przełknięcia, coœ się dzieje z moimi wnętrznoœciami. Mokotów podobno wykończony. Ktoœ znów zabiera mnie do piwnicy. Leżę na węglu przykrytym kapš, właœciwie jestem w niš zawinięta, bo zimno płynie z okienka nade mnš. Na podwórzu stojš ogonki po wodę, rozmowy tych ludzi przerażajš mnie, słowo kapitulacja, ewakuacja, koniec, wychodzenie - oni się tam na górze już przygotowujš do tego. Wydaje mi się, że moje serce nie bije, ale się powoli i nieskładnie we mnie wałęsa. le widzę, nie mogę podnieœć się nawet na łokciu. Odnalazł mnie tu młody doktorek, zdaje się pseudonim "Ciotka". Jest z naszego dywizjonu, przychodzi do mnie poczciwie raz i drugi. Uważa, że ta moja choroba to odra, tylko bardzo ciężka. Nie ma termometru, ale mówi: "Dziœ masz chyba wyższš goršczkę niż wczoraj". Tak i mnie się zdaje. Słyszę z podwórka, że ma być wstrzymany obstrzał na czas ewakuacji miasta. Potem Warszawa ma być oczyszczona z resztek ludnoœci po piwnicach i spalona. Jeszcze jedna próba, wysiłek nadludzki, żeby usišœć. Odwijam z siebie tę kapę i widzę leżšce przede mnš dwa szkaradne przedmioty, moje nogi. Dwa kije z nieforemnymi gruzłami w miejscu kolan. Ale muszę upaœć na wznak, nie da się usiedzieć. Decydujemy się z mamš zostać, nie ma co liczyć na własne siły albo cudzš pomoc. Teraz każdy myœli o sobie, chociaż przez całe Powstanie ludzie byli bardzo dobrzy, jak rodzina. Roi mi się po głowie marzenie, żeby mama wyszła, układajš mi się w półjawie œwietne przemówienia, argumenty i namowy, ale wiem, że to na nic, ona zostanie tu ze mnš. Myœlę, że gdyby mnie nie było, toby wyszła, więc podczas następnej wizyty doktora, kiedy mama błška się, chodzi, zaczepia ludzi, szuka, szuka, szuka noszy dla mnie i ludzi, którzy by mnie wynieœli, mówię doktorowi, jak sytuacja wyglšda, i proszę go o coœ skutecznego, co by mi pomogło uniknšć ostatniego spotkania z Niemcami. Mówiš na podwórku, że będš zabijać pozostałych w piwnicach, będš wrzucać granaty, palić miotaczami - po co mi to, a mama może wyjdzie z innymi, kiedy mnie nie będzie. Szepczemy do siebie jak ksišdz z penitentem, błagam go o ten jakiœ œrodek najgoręcej jak mogę. On mówi, że lekarzowi nigdy, w żadnym wypadku nie wolno tego zrobić, a poza tym on nic takiego nie ma i nie będzie się starał. Ale na pociechę mówi, że w tym stanie to i tak u mnie dłużej niż trzy dni nie potrwa. Leżę więc i czekam na ten koniec. Mamy chodzenie i szukanie pomocy martwi mnie, boję się o niš błšdzšcš w pustoszejšcych gruzach. Jest w niej przeogromna siła, nie majšca nic wspólnego z wytrzymałoœciš fizycznš. Ale co się z niš stanie potem, po tym, o czym ja wiem, a czego ona nawet do swoich myœli nie dopuszcza, skoro tak bez ustanku szuka pomocy. Na podwórzu i w całym mieœcie coraz ciszej, artyleria milczy, lotnictwo znikło, ludzkie kroki i głosy coraz rzadsze. Minšł już jeden dzień. Ta poczciwa służšca z góry, która mi dała swojš kapę z łóżka, żebym nie leżała na węglu, już odeszła. Pani Zaorska także. Nie widzę prawie, ale mam uczucie, że i ogłuchłam, a to ta przerażajšca cisza jak czapa nasadzona na głowę. Smutno umierać. Noc mija, leżymy objęte, bo zimno chodzi po tej piwnicy, to już jesień pewnie, chyba paŸdziernik. Rano mama znów idzie, a ja myœlę o jej powrocie, co ona tu zrobi sama, jak mnie nie zastanie, to udręka te myœli, gorsze od samej œmierci. Taka cisza, że słyszę moje serce, chlupoczšce się we mnie bez rytmu, i szum w głowie, która się tacza po węglu. Znów staram się usišœć, kiwam się do przodu i do tyłu, nic z tego. Mama wraca i odchodzi, chce mnie nakarmić tym "kanarem", ale ja naprawdę nie mogę łykać. Znów noc i ranek, ranki sš najgorsze. Cały dzień w drzemce, wieczór, noc, ciemnoœć już jest bardzo długa, nim się okienko piwniczne rozjaœni. Czasem słychać jakieœ głosy, chyba z ulicy, staram się usłyszeć, czy to nie Niemcy, czy to już? Mija trzeci dzień, to miało być dziœ, ale nic się nie dzieje. Nie znałam dotšd takiej rozpaczy. Czekam, czekam. Na mamę, na œmierć, na Niemców, na to, żeby nagle przyszedł Mieczyœ, żebym go zobaczyła na tych schodach i żeby mnie stšd zabrał w jakieœ miejsce, gdzie nie będę taka nieszczęœliwa. Czwarty dzień. Przychodzi doktór, zmusza mnie, żebym usiadła. Oboje z mamš wywlekajš mnie z tej piwnicy, ktoœ mnie niby niesie, niby prowadzi, nogi nie chcš chodzić, a oczy bolš bardzo od blasku dnia. Muszę iœć, wyjœć, musimy to obie zrobić. Idzie coraz więcej ludzi, pomagajš sobie. Stajemy przy pionowej prawie górze gruzu, doœć wysoko jest wydršżona w tym usypisku jama, przy której na połamanym krzesełku siedzi starowinka. Mama mi to opowiada, bo ja nie widzę. Nad jamš jest krzyżyk, a na nim deszczułka z wypisanym nazwiskiem i imieniem. Kilka osób woła do staruszki, żeby zeszła, że jej pomogš, żeby się z ludŸmi zabrała. Słyszę, jak cienkim głosikiem odmawia. Jej rodzina wychodziła, a jej nie mogła wzišć ze sobš, bo jest za słaba. Więc przygotowali jej ten grobek, napisali nazwisko, postawili krzyżyk i prosili, żeby kiedy poczuje się już bardzo Ÿle, to się tu ułożyła. Jest jakiœ punkt na Œniadeckich, pewnie Czerwonego Krzyża, gdzie odpoczywamy, coœ nam dajš do picia, potem znów wlokš mnie dalej. Przy Politechnice podchodzi do mnie ktoœ, klepie po ramieniu - to Niemiec, pierwszy Niemiec, coœ mówi, a ja wybucham nagle płaczem zupełnie nieoczekiwanie, nie mogę się nijak powstrzymać. Płaczę cišgle, kiedy idziemy dalej, skręcamy w Wawelskš, idzie już zwarty pochód wypędzonych, siadajš, ja także, co chwila na murkach willi po prawej stronie. Dotykam liœci, łodyg dzikiego wina, grzeje mnie w twarz słońce, przebijajšce przez chmury. Mama ma w worku na plecach suchary, ale cišży jej to i przeszkadza mnie trzymać, więc wysypuje je do rowu. Tam po drugiej stronie ulicy sš jakieœ pola czy działki. Mama sadza mnie na murku, a sama skacze na tamtš stronę i zrywa pozostałe na badylach niedojrzałe, nie wyroœnięte pomidory, zielone i nadgniłe i zjada je, boję się o niš, to przecież straszne po takim głodzie. Niemcy spędzajš nas z murków, każš iœć dalej, ale zawsze trochę można odpoczšć. Obok mnie idzie i przysiada jakaœ osoba, która mówi do mnie cicho: "Proszę pani, ta pani co obok idzie, to jest pani Żeromska, prawda? Ja dobrze znałam te panie, nie œmiem zapytać, czy córka pani Żeromskiej żyje?" No - myœlę sobie - toœ ty ładna, biedna córko. Kiwam głowš i mówię jej: "Troszkę żyje". Ten marsz trwa długo i nie jestem zupełnie œwiadoma tego, co się dzieje, ale idę, idę i możliwe, że mogę tak iœć do końca œwiata. Sš w nas obu te nie przewidywane siły, wszystko można znieœć i przewalczyć. W wielkim tłumie wniesiona jestem sama nie wiem po jakim czasie i kiedy do wagonu, a raczej na otwartš lorę, gdzie w œcisku i krzyku, pod szarym sišpišcym deszczykiem, jedziemy powoli. Siedzę na jakimœ grubym panu doœć wygodnie. Wszystko we œnie. Ogromna hala pełna ludzi leżšcych na słomie, chorych, rannych, starców i dzieci, a drugie tyle chodzi, przekracza tych leżšcych, szuka się, niesie jakieœ naczynia czy papiery, siada i wstaje, dziki dookoła niepokój. Mama mówi, że jesteœmy w obozie w Pruszkowie w baraku numer 5. Jęki i krzyk nieustanny. Smród z brudu, ropy i nieczystoœci, żelazne drzwi rozsunięte trochę, boby się można było udusić, jeszcze pył ze stratowanej słomy, na której leżymy. Mama znów gdzieœ chodzi, a można się zgubić łatwo w tym ciemnym tłumie, ruszajšcym się nieustannie. O œwicie wychodzę, a raczej parę osób wytaszcza mnie i wszyscy siusiamy za bramš baraku, chociaż niby nie wolno. Mama dowiedziała się, że gdzieœ tu jest Hartwig, i szuka go. Spotyka także Eryka Lipińskiego, który obiecuje wycišgnšć nas z obozu. Potrzebne sš jakieœ papiery, mija dzień i noc, i znów dzień. Każš mi wstać i iœć w tłumie w stronę, gdzie podobno jest brama. Wszyscy powtarzajš nazwisko doktora K”niga, naczelnego lekarza obozu. Od niego zależš dalsze losy ludzi tu spędzonych. Pracujš tu Polacy, polskie siostry Czerwonego Krzyża, które ratujš ludzi od wywiezienia czy rozdzielenia. Wszystko to słyszę i widzę jak przez watę czy matowš szybę, co chwilę siadam na ziemi, każde wstanie jest wysiłkiem, wydaje się, nie do pokonania. Przy bramie ryczšcy Niemiec oddziela mnie od mamy i przepycha nas karabinem do dwu oddzielnych grup, ale mama wychodzi ze swojej, przechodzi przed nim na mojš stronę i obejmujšc mnie, mówi do niego: "Tochter". On przez moment patrzy na niš i gestem karabinu pokazuje nam bramę. Dalej zdaje się, że jedziemy kolejkš EKD, coraz inni ludzie podpierajš mnie i podnoszš. Budzę się z tej półnieobecnoœci w jakimœ pokoju, siedzę na fotelu. Mówiš mi, że to Milanówek, że mama poszła do domu państwa Szczepkowskich, a mnie zostawiła w sklepie spożywczym pana Poncyliusza. Siedzę w pokoju za sklepem, dalej jest chyba weranda czy ganek i ogródek. Przez zaropiałe i bolšce oczy widzę kolorowe kwiaty i liœcie œwiecšce w słońcu, jeszcze kwitnšce na poręczach nasturcje i rzšd słoneczników, cisza w tym ogródku, a w pokoju przy pianinie siedzi dziewczynka, obok niej nauczycielka muzyki i ćwiczš gamy. Raptem roœnie we mnie żal, rozpacz, niesprawiedliwa wœciekłoœć, że te słoneczniki tu kwitły przez ten cały nieludzki czas, że tak jak teraz wszystko tu było spokojne i niezmienne, ta mała grała swoje palcówki co dzień o tej samej porze, ktoœ smażył tu konfitury stojšce w słoikach na parapecie okna - jak to może być, co to było tam ze mnš, co to się działo, co jest prawda - to czy tamto? Mama wraca, zastaje mnie zupełnie rozbitš, coœ jej usiłuję wytłumaczyć, biedna, nie może zrozumieć, co ja jej opowiadam o nasturcjach, o tym, że zawsze tu spuszczała się woda w klozecie, o konfiturach. Dostaję się jakoœ do domu Hanki, witajš nas czule jej rodzice, pani Mara i profesor Jan Szczepkowski. Siedzę na krzesełku i czekam na łóżko, na doktora, na lekarstwo, na jedzenie, na spokój, jakiœ spokój dla mamy, na poddanie się nareszcie tej chorobie i na możliwoœć jej leczenia. Słychać głosy powitania, wchodzi do pokoju Haneczka, właœnie oboje przyszli z Powstania z Adamem. Hanka oglšda mnie przez chwilę, odwraca się i na progu mówi do kogoœ w korytarzu: "No, Monika kona". Ach, jak smutno, a ja właœnie myœlałam, że może teraz wyżyję. Kładš mnie do łóżka, umywszy przedtem jako tako. Czuję pod sobš i na sobie gładkie pachnšce przeœcieradła. Głowa na poduszce. Ale ta głowa! Nie dziwię się teraz, że ta osoba na Wawelskiej pytała się, czy córka pani Żeromskiej żyje. To, co zobaczyłam w lustrze, było wstrętnš zjawš, twarz pokryta zeskorupiałš wysypkš z tej odry, na tym warstwa węgla z piwnicy i wapno z ulic, wszystko sklejone strugami łez i ropy płynšcej z oczu. Moja biedna mama musiała na to patrzeć. Zrobiłam się na domiar złego płaczliwa, oblewam łzami łóżko, własne łóżko profesora Szczepkowskiego, które mi oddał, płaczę nad talerzem kartoflanki, której jednak nie mogę zjeœć, płaczę, że Haneczka powiedziała, że umieram, jednym słowem Ÿle się ze mnš dzieje. Po dwudziestu czterech godzinach domowy nastrój, rajski odpoczynek kończy się. SS Herman Goering Panzer Division zabiera dla siebie cały dom. Może zostać tylko najbliższa rodzina właœcicieli, dla których oddajš ogromnš co prawda pracownię rzeŸbiarskš na parterze. Profesor przedstawia mamę i mnie rekwirujšcemu esesmanowi jako swojš siostrę i siostrzenicę, więc zostajemy i zaraz wszyscy zwalajš się na dół do tej pracowni. Oboje państwo Szczepkowscy, Hanka i Adam, bardzo starzy rodzice Adama, państwo Mickiewiczowie, dwie siostrzenice Hanki, kilkunastoletnie dziewczynki, stary wuj Morozowicz i ciotka Hanki. I my dwie. Znoszš mnie razem z łóżkiem i ustawiajš między rzeŸbami i szafami. Każdy umieszcza się, gdzie może, na kanapach, tapczanach i zatyłkach od otoman. Dwie dziewczynki œpiš w sarkofagu marszałka Piłsudskiego, Hanka z Adamem na podeœcie dla modela, wyżej niż reszta podłogi. Pani Mara na łóżeczku blisko drzwi ze dworu, tak że przy każdym ich otwarciu sporo suchych liœci wmiata się na niš, ale ma kontrolę nad ruchem mieszkańców. Wuj i ciotka œpiš w kuchni, a my dwie na mahoniowym łóżku profesora Szczepkowskiego w wšskim przesmyku między szafš a œcianš. Na tej œcianie, a raczej z niej, wystaje coœ sterczšcego, co mnie bezustannie uwiera i odgniata mi rękę albo plecy, a zakryte jest wielkimi arkuszami papieru. Kiedyœ w lepszej chwili zapytałam profesora, co to być może. "A to nos, moje dziecko, nos Nieznanego Żołnierza z projektu płyty nagrobnej" - powiedział profesor łagodnie. Zawsze był łagodny i pogodny, œwiecił wesołymi, szalenie niebieskimi oczami, rozdymał przepiękny nos, obracał się spokojnie między tš chmarš osób tak zrozpaczonych, chorych, wytršconych z życia, słabych do ostatecznoœci. Na zewnštrz, na parapetach wielkich weneckich okien, które sięgały prawie do ziemi, siedzieli żołnierze niemieccy i przyglšdali się z zainteresowaniem naszemu skomplikowanemu życiu. Zwłaszcza noce sš burzliwe. Starsi państwo często odnoszš swoje słoiki do zlewu w kuchni, przewracajšc się o sarkofagi i grobowce, bo nie wolno nikomu wychodzić poza pracownię bez przepustki. Zamiast do zlewu wylewajš zawartoœć przez pomyłkę do legowisk innych mieszkańców pracowni. Ja płaczę, bo mam goršczkę, rozpacz w sercu i wszy. Te wszy rozłażš się ze mnie i cišgle ktoœ coœ łapie, a Haneczka czyœciocha - to nawet nie czyœciocha, a szop-pracz - wymyœla nam wszystkim za te wszy, przywleczone z Pruszkowa. Moja mama obiera kartofte na zalewajkę dla wszystkich albo idzie na targ i sprzedaje tam mój zegarek albo łańcuszek od pani Romany - a przywozi za to befsztyki, jaja i czerwone wino dla mnie. Tylko dla mnie, reszta osób je tę zalewajkę, gotowanš przez profesora. Mnie trzeba odżywiać, bo ohydny doktór Fiderkiewicz, sam gruŸlik, po zbadaniu mnie powiedział do mamy: "No cóż, ona ma przecież poczštki procesu gruŸliczego, to jasne, nie może być inaczej". Na szczęœcie dla mamy znalazł się doktór Hartwig, który kazał mnie przeœwietlić, ale zaręczył mamie, że to tylko zapalenie płuc i opłucnej, wynikłe z odry, a że poza tym jestem zdrowa. Mama, która nie miała ze mnš jednego dnia odpoczynku czy spokoju od wybuchu Powstania ani potem, poszła wtedy pieszo do Stawiska do Iwaszkiewicza prosić go o bryczkę i konia, żeby przewieŸć mnie do szpitala do Brwinowa na przeœwietlenie, ale konie były zajęte. Po drodze spotkała na polnej œcieżce nie znanego człowieka, który dał jej sto dolarów, mówišc, że ma ich dużo dla ludzi w potrzebie. Nie znał mamy ani ona jego, nie wiedział, jak się mama nazywa, i zaraz odszedł w swojš stronę. Myœlimy, że to był anioł. To były pierwsze pienišdze, potem nadeszło parę tysięcy złotych od Gminy Ewangelicko-Reformowanej z Krakowa. ZnaleŸli nas przez listy RGO i Czerwony Krzyż. Tam pracowali znajomi ludzie, między innymi już znów czynny pan Nikodemski. On także przeszedł przez Pruszków, a wydostał się z niego w doœć niezwykły sposób. W najbardziej ruchliwym miejscu, między barakami, gdzie przewalały się tysišce ludzi, położył się na ziemi z rozkrzyżowanymi szeroko rękami. Wszyscy się przez niego przewracali, przekraczali go i potršcali, a on leżał tam i leżał. Nadbiegły siostry, a potem lekarze, próbowali mu te ręce opuœcić, przycisnšć do ciała, ale się nie udawało, odskakiwały z powrotem. Pytali go, co to takiego, a on odpowiadał spokojnie, że nie wie, tak mu się stało, widocznie z szoku w Powstaniu. Był już przeznaczony do wywózki do Niemiec, ale sprowadzony niemiecki lekarz kazał go wynieœć za bramę, bo tak niemożliwie dużo miejsca zabierał i tyle było szumu koło tego dziwnego przypadku. Potem Nikodemski mówił: "Przykro mi było, cztery pielęgniarki niosły mnie na noszach, te ręce tak sterczały, ale za bramš wstałem, podziękowałem i poszedłem". Znalazł się także doktór Marceli Landsberg, dobry, mšdry i delikatny. Opowiadał, że przed Powstaniem, wtedy, kiedy straciłyœmy z nim kontakt i myœlałyœmy, że musiał się gdzieœ indziej ukryć, on razem z kilkoma akowcami został zamknięty w bardzo głębokim lochu, wydršżonym pod fortami obok Dworca Gdańskiego. Był to schron zbudowany na zasadzie łodzi podwodnej, z powietrzem tłoczonym z zewnštrz, z zapasami żywnoœci, radiem i krótkofalówkš. Przebyli tam całe Powstanie, działajšc w porozumieniu z dowództwem. Kiedy Żoliborz upadł, wyszli i zostali złapani przez Niemców jako szabrownicy. Poszli do obozu w Pruszkowie i stamtšd on wydostał się do Milanówka. Przychodził bardzo często i badał nas wszystkich, jak dawniej. Przychodził także Alfons Karny, który sam wyszedłszy z Pruszkowa, wracał tam wielokrotnie, aby wyławiać i wyprowadzać stamtšd ludzi. Nie miał żadnej przepustki, tylko kartkę pocztowš, którš miał w kieszeni, kiedy Powstanie wybuchło, z jakimiœ pozdrowieniami. Wybierał sobie wachę złożonš z własowców, wycišgał tę kartkę i mówił, wskazujšc znaczek i pieczštkę: "Gitler jest'? - Jest'! Pieczat jest'? - Jest'! Alfons Karny - eto ja. A tut stoit napisano: Propustit' - propustit' - propustit'!". Oni go bardzo szanowali, bo miał na znaczku tego Hitlera, i zawsze go puszczali. Przeœwietlił mnie w końcu profesor Zawadowski, który wszystkich synów stracił w Powstaniu. Wyprowadził swój szpital z rentgenem kostnym do Milanówka i nadal pracował. Jakoœ mnie tam na tym kostnym aparacie przeœwietlono i profesor Zawadowski kazał mamie przyjœć po wynik za dwa dni. Poniósł sam tak nie do udŸwignięcia stratę, ale zrozumiał widać mamę i jej rozpacz i strach o mnie, bo stał na schodkach willi o umówionej godzinie, kiedy mama nadchodziła, i podnoszšc w górę klisze rentgenowskie wołał do niej z daleka: "Wszystko dobrze, wszystko dobrze, płuca jak złoto, to cały jej posag teraz". Już na zawsze ten przezacny i dobry człowiek został w naszych sercach. Ale choroba trwała nadal, spałam, płakałam i jadłam na zmianę. Raz jeszcze wywleczono mnie z łóżka, żeby zrobić zdjęcie do fałszywego dokumentu, a przy okazji zważono mnie, 42 kilo nie ucieszyło nikogo z kochanych moich bliskich. Bescheinigung, który otrzymałam, miał poza nazwiskiem wszystko fałszywe, a fotografia przedstawiała smutnego Żeromskiego w rozczochranej peruce. Pani Mara czytywała nam wieczorami "Wesele", ja płakałam, bo nie widziałam przed nami żadnej przyszłoœci, nie miałyœmy ubrań ani butów, mama chodziła na ten targ w starych butach gosposi Hartwigów, a i tak to było znakomite, bo spotkała raz jednego pana w smokingu i kapeluszu Eden, ale boso, a już był paŸdziernik. Dom w Konstancinie podobno nie istniał, a w końcu nie mogłyœmy na zawsze zostać w tej pracowni i zajmować łóżka profesora Szczepkowskiego. Powstanie upadło, Niemcy wrócili, Roman zginšł, rękopisy zawalone na nie istniejšcym Rynku, Mieczyœ przepadł, nadchodzi zima, mama przede wszystkim nie może dalej walczyć, musi odpoczšć, bo jej nadludzkie siły kiedyœ się skończš. Znów przychodziła do mnie myœl, wynikajšca ze słaboœci i smutku nad tym wszystkim, co się stało i jeszcze stanie, że nie warto i nie można dalej tego cišgnšć. Kiedyœ w nocy, w goršczce powiedziałam to mamie, zapytałam, co ona o tym wyjœciu myœli. "Dobrze, moja droga - powiedziała - przyniosę ci jutro z targu gruby sznur, a w sionce widziałam w œcianie mocny hak". Zdębiałam jak chyba nigdy w życiu i obraziłam się na mamę, wszystkiego mogłam się spodziewać, ale nie takiej odpowiedzi. Nie było o tym od tej chwili nigdy więcej ani mowy, ani nawet myœli. Ale chora byłam dalej, tylko jadłam po każdym obudzeniu się - befsztyki, zrobione z czerwonego wina i żółtek, jabłka - a reszta mieszkańców sarkofagów raz dziennie miała miskę zalewajki z kartofli i kapusty. Zaczęła mnie boleć skóra na całym ciele i myœlałam, że to znów się na mnie rzuciła, jak na Hioba, jakaœ następna choroba, szósta z rzędu, kiedy Hartwig po zbadaniu mnie powiedział, że to jest tycie, skóra się na mnie rozcišga i boli. Tyłam, ale byłam dalej na dnie smutku i słaboœci, kiedy przyszła do mnie Danusia Dzieżgowska i przyniosła mi w prezencie malutkš nicianš serweteczkę. Oblałam jš zaraz łzami, bo nie miałam ani domu, ani mebla, ani nic, na czym by ta serwetka mogła kiedykolwiek być położona. Ale wtedy Danusia powiedziała: "Proszę przestać płakać. Będzie pani jeszcze miała piękny dom, œliczne meble, zakochanych mężczyzn, modne suknie, dalekie podróże i drogie perfumy". To była druga rzecz zdumiewajšca, którš usłyszałam w tych pierwszych dniach powracania, dniach nędzy, słaboœci, braku jakiejkolwiek nadziei, nieustannego smutku. Robiło się coraz zimniej, kończył się paŸdziernik, kiedy zaczęłam trochę siadać, lepiej widzieć, ale znów udrękš zaczęła być myœl o tym, co dalej ma być z nami, nie miałyœmy ani kołka, ani stołka, a w pracowni nie można było liczyć na przebycie zimy. Kiedyœ wsadziwszy rękę do kieszeni wielkiego swetra profesora wycišgnęłam stamtšd list adresowany do mamy. List był od pani Zofii Przypkowskiej, matki Tadeusza. Zapraszała nas w najczulszych słowach do Jędrzejowa, obiecywała znaleŸć nam miejsce w którymœ z dworów na KielecczyŸnie, które przyjmujš warszawskich rozbitków, a jeœli się zgodzimy, chcš nas przyjšć u siebie z otwartymi ramionami. Ta możliwoœć była wspaniała, dawne sprawy, awantury i fiksacje Tadeusza po tym wszystkim, co przyszło potem, nie miały ŸdŸbła znaczenia. Uszczęœliwiona zapytałam mamę, dlaczego mi tego listu od razu nie pokazała, a ona powiedziała, że może bym się nie zgodziła, więc nie chciała o tym mówić. Od razu odpisałyœmy, że z wdzięcznoœciš przyjmujemy jej chęć pomocy i że w tym dworze wszystko kiedyœ, da Bóg, zwrócimy. Niedługo potem siedziałam w południe na brzegu łóżka, kiedy ktoœ w tumanie liœci wszedł ze dworu do pracowni. Mama spojrzała i krzyknęła do mnie: "KładŸ się, kładŸ, nie wstawaj". Zlękła się biedna, że zemdleję, kiedy zobaczę Mieczysia. Ale nie mogłam zemdleć, byłam tak nieopisanie szczęœliwa, wszystko zło odpłynęło, żył, nie był ranny, znalazł nas, nic się już nie mogło stać, œwiat się poprawił. Przyjechał do Milanówka na furze, z karabinem pod słomš, bez dokumentów, z Lasów Chojnowskich, gdzie się wycofali z Mokotowa. Zajechał do PCK i spotkał Nikodemskiego. Do domu Szczepkowskich wjechał głównš bramš na tej furze, obok wachy niemieckiej. Był chudy, poczerniały, na skroniach siwy, z oczami szafirowymi jak odłamki szkła. Zaraz miał wracać do tych lasów, gdzie się dalej bijał. Zostawił nam pienišdze, zwlókł ze siebie zrzutowy kanadyjski niebieski sweter i ubrał mnie w to swoje lube ciepło. Na projekt wyjazdu do Jędrzejowa zgodził się zaraz, a nawet bardzo namawiał, bo sam ze swoimi oddziałami miał się przedostawać w Góry Œwiętokrzyskie. Jak cudownie było pomyœleć, że oboje pojedziemy w jednš stronę i że on przynajmniej będzie wiedział, gdzie my jesteœmy. Jego przyjazd do Milanówka był prawdziwym szaleństwem, ale jacy byliœmy oboje szczęœliwi przez te kilka godzin. Zaczęłyœmy myœleć realnie o wyjeŸdzie, choć nie było to proste. Trzeba było dojechać do Skierniewic, tam dostać się do pocišgu, który szedł do Krakowa, a z Krakowa do Jędrzejowa znów pocišgiem. Pocišgami jeŸdziło wojsko niemieckie, a GG podzielona była na dystrykty zamknięte dla podróżnych, tak przynajmniej było z Jędrzejowem. Ale od Przypkowskich przyszło pismo podpisane przez Kreis Landwirta, z wieloma pieczęciami i podpisami, zezwalajšce "Witwe Żeromska mit Tochter Monika" nie tylko na przyjazd do Jędrzejowa, ale i na podróżowanie niemieckimi wojskowymi pocišgami. Byłam jeszcze za słaba na takie dalekie jazdy, ale zarysowała się jednak jakaœ realna przyszłoœć i możliwoœć przebycia zimy w normalnym domu. Chociaż nikt lepszy, czulszy i bliższy od rodziny Haneczki nie mógł nam się w tej biedzie zdarzyć. Razem z obniżaniem się goršczki ginęły i moje wszy, miałam ich coraz mniej. Głównym moim zajęciem było teraz wyłapywanie ich i tłuczenie na kartach pięknego wydania "Na skalnym Podhalu". Kredowy jego papier œwietnie się do tego nadawał. W tym czasie przyszła pierwsza wiadomoœć od ciotki Anieli z Krakowa, dowiedziała się od kogoœ, że żyjemy i gdzie jesteœmy. List był oszalały ze szczęœcia i pełen nadzwyczajnych nowin. Pisała, że po rozmaitych przejœciach, które nam póŸniej opowie, jest w Krakowie, gdzie ma wspaniałš posadę babki klozetowej w podziemiach Sukiennic. Ma już wokół siebie grono stałych bywalców, kwiat intelektu polskiego i œmietankę towarzystwa, sš to codzienne czarujšce reuniony, lada dzień oczekuje wizyty kardynała Sapiehy, sprzedaje tam przy tym mydełka, grzebyki, lusterka, papier klozetowy i puder. Co za szczęœcie, że jest, że ocalała ta nieprawdopodobna istota, ciotka Aniela, najgorętsze serce pełne miłoœci, zachwytu nad œwiatem, wiary zaciekłej w to, że ten œwiat jest dobry, a ludzie szlachetni, pełne najrozmaitszych pasji, gotowe do walki w obronie swojej wiary i przekonań. Złoœnica i dobroć chodzšca, pełna wiedzy i wrażliwoœci młodzieńczej, umiejšca wycišgnšć z każdego to, co jest w nim talentem, zaletš, odwagš. Dowcipna i uparta, wesoła i lekkomyœlna, z zupełnie innym rodzajem dowcipu niż mama, której humor był cichutki i na dalekš czasem metę obliczony, a ciotki Anieli efektowny i teatralnie zagrany. W ciotce Anieli wszystko skrzyło się i tańczyło, a jej starzenie się nie miało na to żadnego wpływu. W następnym liœcie z Krakowa pisała, że Dunikowski oœwiadczył jej się, ale ona go odrzuciła, bo nie ma zamiaru opiekować się starym dziadem. Weszła w krakowskie towarzystwo teatralne, Osterwa opiekował się niš bardzo serdecznie, była szczęœliwa znalazłszy się znów w Krakowie, mieœcie swojej młodoœci z Janem. My tymczasem czekałyœmy, żeby mama wypoczęła i żebym ja nabrała sił. Trochę bałyœmy się tej jazdy i pobytu u nie znanych ludzi. Gdyby to można było wrócić do domu w Konstancinie - myœl o tym, że jest zburzony, zatruwała mi każdš chwilę. Wreszcie 20 listopada, w rocznicę œmierci ojca, ciemnym i ponurym rankiem odprowadzone przez rodzinę Szczepkowskich wsiadłyœmy do pocišgu idšcego do Skierniewic. Wszyscy oni na peronie i my w oknie zatłoczonego wagonu byliœmy smutni i niespokojni, to pożegnanie było okropne. W Skierniewicach na dworcu działy się rzeczy straszne, nikt nie wiedział, który pocišg i kiedy odjedzie w stronę Krakowa, tłumy przewalały się i przepychały, wagony pełne były żołnierzy niemieckich. Kiedy z naszš przepustkš od Przypkowskiego docisnęłyœmy się do drzwi jakiegoœ pocišgu, stojšcy w nich na schodku żołnierz niemiecki kopnšł mnie w brzuch z rozmachem. Nie zrobiło to na mnie specjalnego wrażenia. Kilkakrotnie byłam kopnięta przez konia, a raz nawet obsikał mnie jeden pies, a nie obraziłam się ani na konia, ani na psa. Jako cały bagaż miałyœmy mały tobołek z różowej flanelki w kwiatki. Tę flanelkę mama dostała jeszcze w Powstaniu, kiedy szukała dla mnie ratunku w dowództwie odcinka, pod sam już koniec, od jakiegoœ wojskowego. W węzełku były suchary, miniatura ojca, majtki zrobione na drutach przez paniš Różę, matkę Karoli i Stefy Beylin, i malutka serweteczka od Danusi Dzieżgowskiej. Nie miałyœmy - i nie było żadnej nadziei, żebyœmy kiedykolwiek miały jakiœ dom, a w tym domu mebel, na którym kładłoby się koronkowš serwetkę. Wszystko, co było naszš ulubionš własnoœciš, nasze œliczne wnętrza pełne mebli i przedmiotów od wielu lat towarzyszšcych nam wiernie, wišżšcych z przeszłoœciš, umilajšcych życie - wszystko to poszło z dymem. Ta koronkowa serwetka była niepotrzebnie irytujšcym nonsensem. Nic już nie chcę nigdy więcej mieć, zbierać, nie chcę obrastać w rzeczy, które majš w sobie nieuchronnš zapowiedŸ utraty i żalu. Nie chcę œcierać kurzu i dotykać powierzchni różowego ze staroœci jesionu, nie chcę wkładać na półkę jeszcze jednej ksišżki ani namyœlać się, w którym ze œlicznych wazonów będzie bukietowi najœliczniej. Chcę mieć buty, które nie przemakajš, własne papierosy i zapałki, na sobie nie cudze ubranie i to wszystko, żadnych więcej zależnoœci i obcišżeń. Wyglšdało na to, że te moje życzenia się spełniš. Jechałyœmy do Krakowa wciœnięte w twardš ławkę zapchanego wagonu. Naprzeciwko mnie siedział cywil w białych grubych pończochach, sportowym zielonym garniturku i kapeluszu tyrolskim z piórkiem. Wstrętna postać, która nie spuszczała ze mnie żabich oczu. Zobaczyłam po pewnym czasie, że on się tak przyglšda mojemu ubraniu. Pod rozpiętym płaszczem Wandy Wieszczyckiej, który dostałam przy wychodzeniu z Warszawy od jej teœciowej, miałam niemieckš wojskowš koszulę ze Stawek i zrzutowy wojskowy kanadyjski sweter od Mieczysia z lasu, a na głowie niemieckš chustkę bawełnianš, jakš nosili pod mundurem żołnierze. Ten typ naprzeciwko wyraŸnie zastanawiał się, czy ja jestem ta, co się biła na Starówce, czy ograbiłam może trupa niemieckiego żołnierza. Nie można było od niego uciec w tym tłoku, więc się tylko powoli zapięłam pod samš brodę. Mógł nas wtedy na pewno oddać żandarmerii obie, "Witwe Żeromska mit Tochter Monika". Dojechałyœmy jednak w końcu do Krakowa. Zabrała nas Elżunia Osterwianka na ulicę Radziwiłłowskš do pani Maryli Rublowej. Pani Rublowa i oni oboje przyjęli nas najczulej i nie chcieli słyszeć o tym, żebyœmy zamieszkały gdzie indziej. Kiedy szłyœmy ze stacji, spokojna, pełna linia dachów nad ulicami na ciemniejšcym niebie zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Zapomniałam, jak wyglšda nie zburzone miasto. Ale w tym spokojnym, harmonijnym rysunku zobaczyłam jednak nagle wyrwę, zawalony dach, sterczšce resztki krokwi i kominów. Stanęłam jak wryta i zawołałam do mamy: "Patrz, patrz, ruina, tu także ruina". Jakiœ człowieczyna przechodzšcy obok spojrzał do góry, machnšł rękš i powiedział jakby pogardliwie: "E, okazyjš". Elżunia oddała nam swój tapczan, sami spali w kuchni na materacach na podłodze. Ciotka Aniela trzymała nas cišgle obie objęte, płakała i nie chciała nas z tych objęć wypuœcić. My byłyœmy na pewno największš miłoœciš w jej życiu. Znów zachwycenia poœcielš, kranem, z którego leci woda, klozecikiem i jego papierem i tym całym prawie normalnym życiem. Zaraz też zaczęły się i zdumienia. Cała kamienica, uprzedzono nas, jutro o 5 rano wychodzi z łopatami na kopanie rowów przeciwczołgowych. "Po co?" - zapytałam i okazało się, że takie było rozporzšdzenie i że Niemcy tam na polu przybijajš każdemu na jakimœ papierze pieczštkę, że był i kopał. "No więc można zebrać te papiery, jedna osoba niech pojedzie i za łapówkę niech Niemiec postawi wszystkim te pieczštki - radziłam słusznie - albo niech ktoœ zrobi takš pieczštkę i każdemu się przybije i spokój". Patrzyli na mnie jak na wariatkę i powtarzali swoje, że było przecież rozporzšdzenie. "Ale nie myœl sobie, my tam sabotujemy, jedziemy, a potem stoimy w tych rowach i prawie nie kopiemy". Wrócili wieczorem. To nie Warszawa. Zaczynałam już chodzić coraz pewniej, umyłam włosy, kšpałam się, straciłam ostatnie wszy. Wyglšdałyœmy tylko cišgle jak zmory, nasze włosy, brwi i rzęsy były czarne jak sadze po tak długim przebywaniu bez słońca i œwiatła, a twarze białe i papierowe. Kraków œliczny i luby dla oczu, ale miało się uczucie, że krakowianie troszeczkę się bojš, żeby ci rozhuœtani warszawiacy nie skroili tu jakiegoœ szpasa. Dobry, drogi Osterwa dał nam na zimę wspaniałe swoje futrzane rękawiczki, dostałyœmy od ludzi trochę ciepłych rzeczy, na razie wszystko było na nas za duże. Cišgle ciotce Anieli musiałyœmy opowiadać o tym, co się z nami działo od chwili rozstania z niš na Długiej, ale jej losy, samotne, œciskały nam serce i napełniały przerażeniem. Ze Starego Miasta wydostała się z całš masš cywilnej ludnoœci, która wyszła do Niemców dopiero po upadku Starówki. Uniknęła cudem masakry wolskiej i wylšdowała jak i my w Pruszkowie, tylko oczywiœcie co najmniej o miesišc wczeœniej. Tam, kiedy błšdziła po baraku, podeszła do niej jakaœ pani i powiedziała: "Czy pani wie, że obie panie Żeromskie" - i wtedy ciotka Aniela krzyknęła do niej rozpaczliwie: "Milczeć!" - i uciekła od tej osoby jak najdalej. Wydało jej się, że tamta chciała jej powiedzieć, że my nie żyjemy, że zginęłyœmy w kanałach czy w Œródmieœciu, a ona za nic nie mogła tego usłyszeć, bo musiałaby sama wtedy umrzeć. Wydostała się po pewnym czasie z obozu, ale przez te wszystkie dni równoczeœnie szukała i bała się spotkać tę osobę, bo chwilami wydawało jej się, że może to była dobra nowina, wiadomoœć, że żyjemy? Ta pani chciała jej może po prostu powiedzieć, że widziała nas na Starym Mieœcie, tak pewnie było. Aniela nie wiedziała, gdzie ma się podziać za bramš obozu, zaczęła więc iœć przed siebie, głodna, zrozpaczona, obolała tš jedynš myœlš o nas i bosa. Jej prunelkowe czółenka, które zawsze nosiła, skończyły się już na gruzach Starówki. Szła przez polne drogi i œcierniska, dostawała czasem coœ od ludzi, aż zaszła do miasteczka Przysucha. Nie wie sama, w ile czasu przebyła tę niewiarygodnš przestrzeń. W Przysusze poszła na plebanię, gdzie dostała od księdza jego buty, za co zaproponowała mu, że będzie go uczyła włoskiego i francuskiego. Ksišdz się ucieszył i Aniela została na plebanii, sumiennie prowadzšc z nim co dzień te lekcje. To było we wrzeœniu i paŸdzierniku. Ciotka Aniela suszyła w pištki przez całe życie na intencję mamy, to była tajemnica, nigdy nikomu nie powiedziała, o co to chodziło w tej umowie z Bogiem, w każdym razie nie tylko nie jadła, ale i nie piła co pištek przez większš częœć swojego życia. Siedziałyœmy na Krowoderskiej w jej mieszkaniu, piłyœmy kawę i ona opowiadała mi tę swojš historię: "Byłam tak nieskończenie nieszczęœliwa nic o was nie wiedzšc, tak bez ustanku zrozpaczona i zbolała, że chodziłam w pola, daleko od ludzi, i tam wyłam jak pies, modlšc się i przeklinajšc na zmianę. I wiesz, co ci powiem, moje złoto, do czego ci się przyznam? W pištki nie tylko nie poœciłam, nie suszyłam jak zawsze, ale żarłam, po prostu żarłam z rozpaczy, z zemsty, z żalu". Pomyœlałam sobie, najdroższa moja Anielu, twój wspaniały instynkt życia kazał ci wybrać tę formę zemsty za krzywdę i okrutny los zesłany na ciebie. Ale nie powiedziałam tego, a ona, klepnšwszy mnie w kolano, powiedziała: "I teraz wyobraŸ sobie mojš sytuację, kiedy ja się dowiaduję, że wy żyjecie. No powiedz, jak ja wtedy wobec Niego wyglšdałam?" I pokazała na niebo. Jej stosunek do Boga był szalenie bezpoœredni, po włosku łatwy i bliski, jej rozliczenia z Nim obywały się doskonale bez poœrednictwa liturgii i księży. Nie chodziła chyba nigdy do spowiedzi, ale jej modlitwy były na pewno wspaniale proste i goršce i doskonale słyszalne tam w górze. Co dzień przychodziły nowe wiadomoœci o ludziach znajomych i bliskich, że zginęli albo że ocaleli, miałam wiadomoœci, że Marynia jest z małym Jasiem i paniš Halš Skoczylasowš w Zakopanem, a Basia Lisowska z matkš w Rawie. Jakimœ cudem wyglšda na to, że wszystkie ocalałyœmy, Basia Wagnerówna także znalazła się w Krakowie z rodzinš. W tym miłym i spokojnym Krakowie także ludzie siedzieli, były łapanki i pęczniał obóz w Płaszowie. Œrodowisko teatralne krakowskie, bliskie nam przez Osterwę i ciotkę Anielę, postanowiło uczcić pamięć Władysława Grabowskiego - o którego œmierci w Powstaniu ktoœ przywiózł wiadomoœć z Warszawy - uroczystš mszš żałobnš u Najœwiętszej Marii Panny. Ciotka Aniela była na tej mszy. Po jej zakończeniu, kiedy wszyscy odchodzili od głównego ołtarza, zobaczono, że ktoœ leży krzyżem poœrodku głównej nawy, a potem wstaje i modli się klęczšc i bijšc się w piersi. Był to sam Grabowski, który przyjechawszy do Krakowa tego dnia, przeczytał na koœciele klepsydrę zawiadamiajšcš o mszy za jego duszę i przyszedł na niš oczywiœcie. Wszystkich nas zadręczały sprawy wojny, to były przecież już ostatnie spazmy tego ginšcego potwora, wojna musiała się skończyć, ale Polska cišgle była we władzy Niemców, na tej podległej im przestrzeni w samym œrodku Europy, a my w ich przeklętych łapach. Nie przestawałam myœleć o Mieczysiu przedzierajšcym się gdzieœ tam z Lasów Chojnowskich w Góry Œwiętokrzyskie, o strasznej samotnoœci grobów warszawskich, o rękopisach w zawalonym domu, o niewiadomym losie Konstancina, o tym wszystkim, co się już beznadziejnie nie odwróci. Ta spalona kobieta na Wspólnej wypływała do mnie na poczštku zasypiania, trzymała strasznymi pazurami i pytała: "Pani, czy moje dziecko żyje?" le sypiałam, trzymał mnie jeszcze nieustanny kaszel, budziłam mamę, Elżunię i wszystkich w domu kaszlem i płaczem nie do opanowania. Musiałyœmy już jechać do tego Jędrzejowa, a potem pewnie gdzieœ dalej, do zupełnie obcych ludzi, tyle, że to miało być Kieleckie, jednak kraina ojca, a Mieczyœ miał adres państwa Przypkowskich i przez nich mógł nas szukać. To jedno było jaœniejsze w tej czarnej przyszłoœci. Napisałyœmy, że przyjeżdżamy, i żegnane przez ciotkę Anielę, Elżunię, paniš Marylę, Alka Klucznioka i inne osoby, znów z tym różowym flanelowym węzełkiem wsiadłyœmy, Witwe i Tochter, do pocišgu, który przez Tunel i Miechów dowlókł się do Jędrzejowa, a właœciwie do jakiejœ cukrowni daleko od miasta, skšd chłopi furmankami wieŸli ludzi, chcšcych się dostać do domów. Ta jazda zmęczyła mnie nadspodziewanie, było zimno i chłop, ulokowawszy nas na furze wymoszczonej słomš, przykrył mnie z głowš końskš derkš. Drzemałam jadšc, a kiedy furka stanęła, odrzuciłam derkę i usiadłam. Zobaczyłam obraz, widok ze snu, z moich wielu jednakowych snów, powtarzajšcych się od dzieciństwa, zawsze dokładnie takich samych. Ten sam rozległy rynek brukowany kocimi łbami, niskie jednopiętrowe domki czy kamieniczki w kwadrat okalajšce plac, parkany i rynsztoki bielone wapnem, parę gołych drzewek na chodnikach. We œnie był jeszcze zawsze po lewej stronie za kamieniczkami na małym wzniesieniu brzydki, nowy, pseudogotycki, z cegły, nie pobielony koœciółek z blaszanš wieżyczkš. Odwróciłam głowę i zobaczyłam go. Wszystko najdokładniej było takie samo, jak w tych kolejnych snach, tak dziwnych zawsze dla mnie i przykrych, bo była w nich atmosfera niezrozumiałego lęku, nawet strachu, groŸby, żalu, bezradnoœci. Nie znałam na jawie takich prowincjonalnych miasteczek ani dawniej, kiedy się te sny zaczęły, tego uczucia wiszšcego nade mnš zła. Teraz nagle to się spełniło, i miejsce, i nastrój. Byłam bezradna, pełna rozpaczy, żalu, lęku. Znalazłyœmy kamieniczkę w Rynku pod numerem 9, z aptekš na parterze i kopułkš obserwatorium astronomicznego nad dachem. W długiej sieni mama oparła mnie o œcianę, a sama poszła na górę przedstawić się państwu Przypkowskim. Znały się już co prawda z paniš Zofiš od czasu okropnej sceny u Starzyńskiego po awanturze skrojonej u nas przez Tadeusza przed wojnš, ale to była de l'histoire ancienne, zatarta bezpowrotnie przez te straszne lata póŸniejsze. Usłyszałam, że ktoœ zbiega z łomotem po schodach, Przypkowski stanšł przede mnš i zadał mi dziwne, jak na tę sytuację, pytanie: "A gdzie beret?" Prowadzšc mnie po schodach powiedział, że przyjazd nasz œnił mu się dziesištki razy, ale ja zawsze miałam w tym œnie na głowie beret. Naprawdę, dużo jak na jeden dzień wieszczych snów i spełnień. Rodzina przyjęła nas tak czule, matka Tadeusza użaliła się nad moim wyglšdem i mamy losem z matczynš serdecznoœciš. Była malutka, miała jak angora jedno oko niebieskie, a drugie szare, i żelaznš rękš trzymała cały dom. Męża, doktora Feliksa, lekarza i astronoma, dwoje dzieci: Hassę Makomaskš i Tadeusza, małš wnuczkę, córkę Hassy, Ewę, bosš Antosię w kuchni i jamniczkę Penny, spadek po Radziwiłłach z Oxy. Tym czułym rzšdzeniem objęła także przygarniętych z Powstania - nas i malarkę Dziunię Umińskš, siostrę skrzypaczki. Doktór był niezwykle podobny do Piłsudskiego, z siwš szczecinš nad czołem, wielkimi brwiami i upartš brodš. Tadeusz był nie do poznania chudy, spokojny i bardzo potulny wobec matki. Zostałyœmy umieszczone w małym pokoiku na piętrze, pod obserwatorium astronomicznym. Był balkonik na południe i zawsze ciepły piec kaflowy. Œliczne meble i dywany także były, jak Penny, depozytem Radziwiłłów. Pani Przypkowska powiedziała, że nigdzie nas nie puœci, zanim nie przyjdziemy jako tako do siebie. Ten błogosławiony pokoik miał jeszcze tę nadzwyczajnš zaletę, że strome schodki, które do niego prowadziły, zamykały się na dole szafš umieszczonš na drzwiach, pełnš ubrań. Ponieważ doœć często wpadali tu Niemcy, szukajšc ludzi z Powstania albo wycišgajšc na kopanie rowów przeciwczołgowych, a my nie miałyœmy żadnych bronišcych nas ausweissów, było to dla nas miejsce wymarzone. Mama odpoczywała po raz pierwszy naprawdę, dużo w dzień leżała, czytała, siedziała w głębokim wygodnym fotelu przy balkonie i patrzyła przez szyby na dalekie pola za ogrodem, mgliste grupy nagich drzew przy chłopskich zabudowaniach rozłożonych nisko w głębi pejzażu. Kiedy spadł pierwszy lekki œnieżek, te pola stały się pasiaste i jeszcze wyraŸniej widać było ich falistoœć. Polubiła tych dobrych ludzi i wdzięczna była za opiekę nad nami. Tadeusz siedział w nocy na schodach do naszego pokoju i słuchał, czy ja nie płaczę albo nie kaszlę, a ciemnym œwitem jechał na rowerze do jakiegoœ odległego klasztoru po nie zbierane mleko dla mnie. Byłyœmy obie jakby senne, powolne, to był dobry, normalny okres. Tylko mama wieczorem, kiedy szłyœmy spać, rozbierała się, kładła koszulę nocnš, wsuwała się pod kołdrę, bez końca zachwycajšc się gładkoœciš przeœcieradeł, miękkoœciš poduszek, sprężystoœciš materaców - potem, po dziesięciu minutach wstawała, ubierała się od stóp do głów w suknię, pończochy, buty, rozkładała na poœcieli kocyk i na nim układała się do snu. Robiła to po cichu, ale ja słyszałam. Powiedziała mi, że nie może zasnšć inaczej, tylko zawsze musi być gotowa na wszystko, nie może dać się zaskoczyć czemuœ, co nadejdzie niespodziewanie. To trwało długo, wiele tygodni i było jedynym œladem tych jej okrutnych, nieludzkich przejœć ostatnich czasów. Przed zgaszeniem œwiatła idšc do łóżka klękałam i odczytywałam mamie wiszšcy na œcianie oprawny, œliczny w treœci i formie sonet Plantina, ideał pięknego drukarstwa: propre et belle, Un jardin tapisse d'espaliers odorants, Des fruits, d'excellent vin... Mama wybuchała wtedy żałosnym głosem: "Nie czytaj mi tego, nie czytaj, nasz dom był taki, a teraz co?" - ale to były takie żarty, trochę smutne, bo może jednak coœ się z naszego domu ostało. A może nic. Korespondowałyœmy z Krakowem, ale tam nikt nic nie wiedział o okolicach Warszawy ani o niej samej - bolesnym punkcie na mapie Polski, wiszšcej w gabinecie doktora. Patrzyłam na tę mapę, na ten znak, a tam naprawdę nic nie było, serce się œciskało. Pani doktorowa opiekowała się mnš jak własnym dzieckiem, karmiła czym się dało, nigdy nie byłam głodna, choć bardzo było w domu skšpo. Tadeusz i Zosia, czyli Hassa, starali się mnie rozœmieszyć i bawić. Tadeusz spod ziemi zdobył sztalugi i farby, pędzle i kasetę i przygotowywał to wszystko na czas, kiedy będę mogła malować, choć mnie wydawało się to niemożliwe i bezsensowne. Czekałam właœciwie cišgle na znak od Mieczysia, ale nic z tych gór nie nadchodziło. Powoli, samolubnie zamknięta we własnych wspomnieniach i przeżyciach, pewna, że one sš jedynie i najgłębiej dramatyczne, zaczynałam się dowiadywać, co i jak inni gdzie indziej, tak jak tu w Jędrzejowie, działali i przeżywali. Zapytałam raz Tadeusza, w jaki sposób zdobył od niemieckich władz ten œwietny ausweiss dla Witwe i Tochter. Zaczšł się œmiać i powiedział, że zrobienie tego papieru, sfabrykowanie pieczęci i podpisów zabrało mu dwie godziny zaledwie. W swojej pracowni i ciemni fotograficznej fabrykował bez ustanku potrzebne dokumenty niemieckie dla powiatów jędrzejowskiego, miechowskiego, kieleckiego i całych Gór Œwiętokrzyskich. Miał w palcach tę genialnš łatwoœć naœladowania pisma, wykrojenia pieczęci czy nadruku, spreparowania papieru. W jego rękach leżało zaopatrzenie AK w te wszystkie potrzebne dokumenty. Robił nie tylko to. Ojciec jego, doktór Feliks Przypkowski, był od lat ordynatorem szpitala powiatowego, ogromnego gmaszyska zbudowanego na wzgórzu trochę za miastem. Tam pracował w przychodni czy oddziale rentgena Tadeusz, znajšcy się na rzeczy od przed wojny znakomity fotograf. Do jego ciemni przywożono chorych z najdalszej okolicy. Tadeusz robił zdjęcia i wywoływał je sam. Zęby, złamania koœci, wszelkie uszkodzenia, a także postrzały. Przywożono do szpitala i Polaków, i Niemców ze starć, potyczek i bitew toczšcych się na tych terenach prawie nieustannie. Przyjeżdżały chłopskie wozy wymoszczone słomš, a na nich obandażowani ranni, których od razu kierowano do rentgena. Ale ci ranni byli bardzo często zdrowi jak rybki, zrzucani prosto z Londynu z rozkazami, meldunkami, żołdem. Na innym wozie przywożono z owišzanš głowš dowódcę odcinka, a nawet okręgu, łšcznik rozmawiał spokojnie w ciemni z wyznaczonš na spotkanie osobš, a Tadeusz w białym fartuchu pilnował, żeby im nikt nie przeszkadzał. Szyfry telefonicznie rozchodziły się ze szpitala jako przeœwietlenia zębów, a najważniejsze rozkazy Tadeusz wiózł sam do lasów, do dowództw odcinków. Jechał na rowerze, w grubej szarej kurtce uszytej z koca przez paniš Przypkowskš, a na rękach miał czarne wełniane rękawiczki. Te rękawiczki były znakiem dla czujek i wart, aby jadšcy był przepuszczany bez przeszkód. Tadeusz zaczšł mi się ukazywać teraz w zupełnie innym œwietle, w ogóle to był kto inny - nie ten gruby, wyfraczony, rozpuszczony do niemożliwoœci, mówišcy tylko o herbach i pochodzeniu, pozwalajšcy sobie na wszystko snob, który każdym słowem irytował i zrażał sobie ludzi. Okazało się, że pracował tutaj ciężko i niebezpiecznie w konspiracji od poczštku wojny. Musiał to być wpływ jego matki, tak jak pod wpływem ojca przestał pić i schudł jak szkielet. Widok jakiejkolwiek butelki na stole był dla doktora nieznoœny. Co prawda parę razy upiliœmy się zupełnie spirytusem œcišgniętym z jego gabinetu lekarskiego. Dziunia Umińska, Hassa, Tadeusz i ja wypijaliœmy tego dużo za każdym razem, milczeliœmy potem przy stole albo mówišc, usiłowaliœmy wcišgać w siebie powietrze, żeby tym spirytusem lekarskim nie chuchać. Tadeusz miał głowę najsłabszš i doktorowa usłyszała raz piosenkę ułożonš przez niego, tak się zaczynajšcš: Co za radoœć, co za œmiech, Zosia nam zdechła, Tadzio nam zdechł. Doktór Feliks, spokojny i raczej małomówny, kiedy siadaliœmy do stołu, odmawiał krótkš modlitwę, zatykał serwetkę za kołnierzyk koszuli, zacierał ręce i rozpoczynajšc zalewajkę, odwiecznš zupę biednych wojennych Polaków - opowiadał nam pokrótce, co się tego dnia działo w szpitalu. Że po starciu pod Pińczowem albo Chmielnikiem przywieziono rannego majora albo innego oficera niemieckiego, tylu i tylu żołnierzy czy żandarmów. Po obiedzie znów znikał, przyjmował chorych w swoim gabinecie albo czytał w bibliotece. Zawsze po takim opowiadaniu przy stole w dzień albo kilka potem doktór znów odmawiał modlitwę, zacierał ręce i mówił z westchnieniem: "Niestety, nie udało nam się uratować pana majora". Te dwie sceny przy stole powtarzały się z zastanawiajšcš regularnoœciš. Wiadomoœci o zgonie pacjenta oczekiwaliœmy z ufnoœciš za każdym razem. Ale w każdej z tych bitew, okršżeń, pacyfikacji, wypadów i natarć mógł być mój Mieczyœ, wypytywałam Tadeusza i doktora o nazwiska i pseudonimy przywiezionych rannych Polaków. Wiedziałam, że najczęœciej używanym nazwiskiem Mieczysia było "Brzozowski", o to też pytałam stale z drżeniem serca. Wychodziłam na coraz dalsze spacery, mogłyœmy już wygodnie chodzić, bo zjawił się u nas pewnego dnia miły szewc, powiedział, że jest z lasu i że las dał mu rozkaz zrobienia nam dwu par wysokich butów. Wzišł miary i po paru dniach przyniósł cudownie udane buty, miękkie, lekkie, zgrabne, tak piękne, jak moje wysokie przedwojenne do konnej jazdy, robione przez szewca o znanym mi nazwisku Cedro. Ale te były jeszcze wspanialsze - nie dowiedziałam się nigdy, czy to dzięki państwu Przypkowskim dostałyœmy je, a może, może, tak sobie myœlałam, może ten las dobroczynny tak nam o sobie dał znać? Poznałam już Jędrzejów, wyloty ulic z rynku, jednš na szosę wodzisławskš, drugš w stronę Chęcin i dwie inne jeszcze, drogę do stacji obok jedynego hotelu, gdzie były największe pluskwy w Polsce, jak mówił doktór. Dochodziłam już do opactwa Cystersów, gdzie był grób Kadłubka ze starego szkolnego dowcipu, zagadki nareszcie rozwišzanej. Dni sš coraz krótsze i ciemniejsze, wieczorami gram z Tadeuszem w domino albo z Hassš w karty. Mama siedzi na górze pod lampš w miękkim fotelu i czyta, czyta, czyta, ma tu moc ksišżek i chyba jest teraz dopiero odprężona, bardziej wypoczęta, ma tyle obecnoœci ludzi, ile chce, i tyle samotnoœci, ile jej potrzeba. Troszkę także utyła. Tadeusz zaczyna przymuszać mnie do malowania. Rozstawia jakieœ polowe sztalugi, to nie do wiary, skšd w Jędrzejowie znalazł farby olejne Talensa i dobre pędzle. Obija blejtramy i gruntuje płótna, wszystko umie zrobić. Wreszcie sprowadza mi miejscowego rzeŸnika, żebym za duże pienišdze namalowała jego portret. Muszę najpierw zobaczyć, czy jeszcze potrafię coœ zrobić, więc na małym płócienku maluję swój autoportret, samš właœciwie głowę, w tej różowej flanelce, która była workiem, a teraz, rozpruta, jest ciepłš chustkš na głowę. Mimo różowoœci smutek leje się z tego portretu, jakiœ wyraz żałoby, taki sam, jak na fotografii z Milanówka. Maluję potem grubego rzeŸnika, duży portret, który się, o dziwo, modelowi podoba. Jest z tego zysk dla nas i dla kuchni domowej. Mama może teraz od czasu do czasu przynieœć coœ naszym opiekunom, kwiatek albo coœ słodkiego. Mama zawsze w takich drobnych sprawach, jak prezenciki, kwiaty, purbuary była bardzo rozrzutna. Na poczštku wojny powiedziała do mnie ze smutkiem: "Teraz już na pewno skończyło się kupowanie kwiatów dla domu albo dla ludzi, a i napiwków nie będę mogła już dawać". Moje przyjaciółki mówiły, że w kawiarni napiwki mamy wyższe były zawsze od należnoœci. Teraz miała trochę swoich pieniędzy, ale znów trudno je było wydać w Jędrzejowie. Kiedyœ rano wyszłam sama na rynek i obchodzšc go wkoło, stanęłam przed wystawš, a raczej brudnš szybš sklepiku, malutkiego i na pewno dawniej żydowskiego, pełnego niepotrzebnych i zakurzonych rzeczy. Patrzyłam na to, co tam za szybš leżało w nieładzie i opuszczeniu. Między tymi przedmiotami zobaczyłam pomadkę do ust, ebonitowš zielonš oprawkę. Coœ we mnie podniosło głowę i poruszyło się, od dawna zapomnianego. Weszłam, kupiłam sobie tę małš szminkę i przyniosłam do domu jak skarb. Prędko, troszeczkę, pomalowałam sobie usta i lekko dotknęłam policzków. Kiedy zeszłam na obiad, pani doktorowa, spojrzawszy na mnie przelotnie, klasnęła nagle w dłonie i objęła mnie nieomal ze łzami: "Moje dziecko najmilsze, czy ja się mogłam spodziewać, że ona nam się tu tak jednak poprawi! Przy takim głodzie, a popatrzcie na niš wszyscy, jakš ma cerę, jak przyszła do siebie, przyjechała tak bladziutka, a teraz po prostu odmieniona, nie wiadomo kiedy!" Cerę miałam naprawdę dobrš po odrze, bo cała skóra ze mnie zlazła i miałam zupełnie nowš, ale zawstydziłam się okropnie, radoœć pani Przypkowskiej była tak wzruszajšca, moje oszustwo było nie do ujawnienia. Powiedziałam wszystko mamie. "Trudno, maluj się teraz dalej, nie ma rady" - powiedziała. Któregoœ dnia wczeœnie rano przyszedł Mieczyœ. Siedzieliœmy przez godzinę w pokoiku na górce i trzymaliœmy się za ręce, nie mogliœmy mówić z radoœci i z tš zadrš równoczeœnie, że zaraz musimy się rozstać, znów na nie wiadomo jak długo. Ja mogę tylko czekać, a on zupełnie nie zależny od siebie. Jechał zaraz do Kielc, a potem znów w góry. Powiedział, że znów będzie, ale kiedy? I czy mu się nic nie stanie? Jakiż to los, że albo czekanie w nieustannym niepokoju, albo się żegnam z nim i nigdy nie możemy sobie powiedzieć - do jutra. Po jego wizycie, a może także po tej nagłej poprawie mojego wyglšdu, w Tadeusza wstšpił dawny diabeł. Skończyła się braterska dobroć i opieka nade mnš, dobroć zmieniła się w natręctwo, a opieka w podejrzliwoœć i szpiegowanie każdego mojego kroku. Wstyd powiedzieć, jakie nieprawdopodobne oskarżenia spadały na mnie codziennie, jego złoœć i zazdroœć były naprawdę niewytłumaczalne. Czytał moje listy, zanim ja je dostałam do ršk, wyrywał mi koperty, kiedy chciałam je wrzucić do skrzynki, wyskakujšc na mnie jak spod ziemi. Udawał, że wyjeżdża na cały dzień, a po paru godzinach wpadał do domu i pędził oglšdać moje buty, czy nie ma na nich błota, które bym przyniosła z moich tajemnych schadzek w okolicznych polach. Moim kochankiem mógł być każdy chłopina napotkany na spacerze na szosie wodzisławskiej. Niektóre awantury kończyły się moim płaczem. Wišzałam swoje rzeczy w niezastšpionš różowš flanelkę i wychodziłam z domu, gdzie oczy poniosš, zostawiajšc państwu Przypkowskim mamę, zamkniętš na górce. Nigdy nie odeszłam daleko, bo doganiała mnie Hassa, zapewniajšc, że pani doktorowa już wyklęła Tadeusza, bo ja, a nie on, jestem jej prawdziwym skrzywdzonym przez tego łotra dzieckiem. Atmosfera w domu zrobiła się nieznoœna. Kiedy Tadeusz w nocy płakał i bardzo głoœno tłukł głowš o œcianę, jego ojciec mnie oskarżał o te hałasy. Raz nawet, powiedziała Hassa, nazwał mnie "gangrynš". Wszyscy w domu, łšcznie z Antosiš w kuchni, zapewniali mnie, że Tadeusz nigdy się nie dowie, gdyby pod jego nieobecnoœć zjawił się nagle Mieczyœ. Byłoby to wszystko bardzo zabawne, gdyby nie mama, która zamykała się na górce i marzyła o przeniesieniu się gdzieœ indziej, w mniej romansowe miejsce. Ale nikt nie chciał o tym słyszeć w całym domu, była już zima, nie miałyœmy ubrań doœć ciepłych i pani doktorowa pokochała nas naprawdę. Zresztš Tadeusz, kiedy nie napadały go te zazdroœci, potrafił być dobry i dbały. Kiedyœ zapytane z Hassš, na co miałybyœmy ochotę w tej chwili, odpowiedziałyœmy, że może podać nam Remy Martin i solone migdałki. Nie minęła godzina, a zobaczyłyœmy to wymyœlone przez nas, wycišgnięte z przeszłoœci bezsensowne marzenie, podane przez uszczęœliwionego Tadeusza. Skšd wzišł migdały i upiekł je w soli - nie wiem. A koniak zwędził niemieckiemu oficerowi z zarekwirowanego przez niego pokoju w dalszej częœci domu. Namalowałam i portret Tadeusza, chudego, w tej wojennej kurtce z koca i czarnych wełnianych konspiracyjnych rękawiczkach. Ale między rękawiczkš a rękawem kurtki wypuœciłam mu oœlepiajšco biały mankiet frakowej koszuli jako znak przeszłoœci, a może i przyszłoœci. Wiadomoœci z frontów szły tu do nas wolno, a i ruchy wojsk dla nas odbywały się przeraŸliwie ospale. Trzeba nam było przecież wracać jak najprędzej do Warszawy, każdy deszcz czy œnieżyca padały mi przez gruzy prosto w rękopisy, nieustannie myœlałam o tym, jak je będę odkopywać i w jakim stanie je znajdę. Jeszcze tylko Niemcy musiały być pobite. Tymczasem front rosyjski jednak ruszył i zbliżał się z każdym dniem. Walki toczyły się po drugiej stronie Wisły. Boże Narodzenie smutne, doœć głodne, pełne niepokoju, przeszło bez zwykłych wzruszeń, chociaż była choinka i opłatek, i przyjazne twarze, i dach nad głowš. Bardzo chciałyœmy przenieœć się do Kielc, mama pisała jakieœ listy i w końcu miałyœmy zapewnione locum u jakichœ państwa w centrum Kielc. Trzeba było tylko przeczekać wielkie mrozy i œniegi. 13 stycznia zbudził nas wielki, nieustanny głos artylerii. Jędrzejów został raz i drugi ostrzelany w sposób, który dla mieszkańców był końcem œwiata. Tadeusz zniósł do piwnicy drzewo genealogiczne i wszystkie zegary słoneczne, a na nie wrzucił całš rodzinę i nas, mimo naszych protestów. Został trafiony garaż w końcu ogrodu, kilka bliższych i dalszych wybuchów wstrzšsnęło domami okolicznymi - potem zrobiło się cicho. Okropnie niewygodnie było siedzieć w tej piwnicy, więc wydostałyœmy się stamtšd mimo protestów. Poszłam na nasze pięterko i wyjrzałam oknem. Był szary dzień bez słońca i niskie chmury nad nieskończonymi polami były o wiele ciemniejsze od œnieżnej ziemi. W niewielkiej odległoœci od domu sadził przed siebie wielkimi skokami prosto w te puste pola oficer niemiecki w siodłatej czapie, obiema rękami unoszšc wysoko poły długiego zielonego płaszcza. Zapadał głęboko w œnieg przy każdym kroku i zostawiał za sobš nieforemny œlad. Stałam i patrzyłam, jak malał w pustej odległoœci ten przyszły trup, ostatni Niemiec na tej ziemi. Dożyłam tego. Wróciłam do wzburzonych mieszkańców domu, mama tylko lekceważšco odnosi się do tego minioblężenia. Zdumiewajšce uczucie - nie ma Niemców. Ta cała szeœcioletnia przeszłoœć nagle się skurczyła, zmalała, teraz jest uczucie oszołomienia, zdumienia, że to tak prędko się stało, dziœ rano jeszcze było jak przedtem, wiedzieliœmy oczywiœcie zawsze, że ten dzień nadejdzie, ale on nam spadł na głowę chyba naprawdę niespodziewanie pomimo stałych wiadomoœci o zbliżajšcym się froncie, pomimo map najeżonych szpileczkami, nazw coraz bliższych miejscowoœci i nawet mimo coraz wyraŸniejszego grzmotu artylerii. Właœciwie wszystko, co było dawniej, odeszło gdzieœ, a przyszłoœć odsunęła się wobec tej jedynej dzisiejszej myœli, że Niemcy uciekli. Obstrzał ucichł, ludzie zaczynali wychodzić ze swoich schowków, piwniczek i rowów pokopanych w głębi ogrodów. Oglšdajš te nieliczne szkody, coraz więcej osób na chodnikach przed domami, Tadeusz wynosi już z piwnicy swoje zegary i wielki rulon z drzewem genealogicznym wymalowanym na ogromnej płachcie. Stoimy przed bramš, tłum już gęsty dookoła, wszyscy się uœmiechajš, rozmawiajš, cieszš - jeden tylko temat - nie ma Niemców, skończyło się, wylecieli z miasteczka jak z procy, z urzędów, garnizonu, biur, z mieszkań i koszar. To jest właœnie ta pokrywa, fizycznie obecna nad głowš przez tyle lat, która się teraz odsuwa. Stoimy tak, nikomu nie chce się iœć do domu, kiedy z czterech rogów rynku słyszymy wzmacniajšcy się głos, chrobot czy zgrzyt, który się łšczy i wypełnia ten wielki płaski plac. Patrzymy, kręcimy szyjami, bo to idzie zewszšd równoczeœnie. Puste cztery rogi rynku, wyloty czterech ulic wypełniajš się nagle burożółtš masš, która wlewa się stamtšd i napełnia rynek gęstym tłumem ludzi i czołgów. Żołnierze - mali, żółci, z płaskimi twarzami - idš i jadš na czołgach, a nawet wiszš na lufach dział. W czapkach z opadniętymi nausznikami, w pikowanych fufajkach, portkach i walonkach, cali zaszyci w te ubrania koloru gliny, pękaci przez to pikowanie. Trochę małych grzywiastych koników, żadnych wozów, kuchni ani podwodów. Tylko czołgi zakurzone i oblepione tym drobnym tłumem jednakowego koloru. To nie robi wrażenia marszu, tylko płynięcia œciœle wypełniajšcego przestrzeń. Stoimy obok siebie bez ruchu, odwracam głowę, widzę, że o parę kroków ode mnie w tłumie Tadeusz patrzy na mnie i wiem, co myœli. Ta masa przepływa wzdłuż chodników, a my stoimy i przyglšdamy się im. Sš naprawdę wszyscy zupełnie jednakowi. W domu po powrocie jest niejaki niepokój, nie znamy tych przybyszów, żeby wiedzieć - gwałcš czy nie gwałcš, czy mamy chować gdzieœ córeczkę Hassy - Ewę, czy same także schodzić im z drogi. Noc także jest niespokojna, bo paliło się kilka domów w rynku, ale jak się okazało rano, nie były to umyœlne podpalenia. Nowi żołnierze wchodzili do mieszkań w poszukiwaniu Niemców z pochodniami zrobionymi z czegokolwiek, bo elektrownia przestała działać. Rzucali te pochodnie potem byle gdzie, a ludzie siedzšcy w piwnicach bali się wychodzić gasić. Szukali Niemców w mniemaniu, że już weszli do Rzeszy, wiemy to stšd, że wielu żołnierzy idšc w tej zbitej masie, wołało do nas, stojšcych na chodnikach: "Berlin? Eto Berlin?" Po chwili niemego zdumienia, że ktoœ mógł rynek w Jędrzejowie wzišć za Berlin, odkrzykiwaliœmy gorliwie, że nie, że Berlin jest dalej, dalej, machaliœmy w zachodniš stronę rękami, bo lepiej, żeby nas nie brali za niemieckich faszystów, mogłoby to nam zaszkodzić. Jedne grupy tego wojska mijały Jędrzejów i szły dalej, inne zostawały na rynku i ulicach, odpoczywajšc na ziemi, ale co jedli? Nie było przy nich widać żadnego zaopatrzenia, kuchni, podwodów. Niektórzy wchodzili do mieszkań i prosili o kipiatok. Były to istotnie jakieœ czukcze czy kamczadały, małe i żółte. Rozglšdali się po kuchni, przedpokoju, kiedy weszli do salonu zajmowanego do niedawna przez Niemca oficera - wpadali w zdumienie i zachwyt przed wielkim lustrem wiszšcym nad kominkiem. Zaglšdali w nie z boku, wycišgali ostrożnie rękę i kiedy odbicie ukazywało się zza ramy, wybuchali szalonym dziecinnym œmiechem, robili to jeden przez drugiego, wołali następnych. To samo było z parasolami w przedpokoju, otwierali je i zamykali, podskakiwali z nimi wysoko, widzieli widać spadochroniarzy. Było ich coraz więcej, bo z zachodu zaczęły napływać transporty rannych, jesteœmy bezpoœrednim zapleczem frontu. Nasz pomysł wyjazdu do Kielc upadł, ktoœ przywiózł wiadomoœć, że dom, w którym miałyœmy zamieszkać, został zwalony jakšœ okazjonalnš bombš. To, że jesteœmy bombocišgami, działa widać nadal nawet na odległoœć, ciekawe (jeœli przeżyjemy), jak to będzie wyglšdało po wojnie? Zapowiedziano mi, że na wszystkie pytania mam odpowiadać jedno: "Ja chudożnica", bo oni artystów szanujš. Widać ja i doktór Feliks trafiamy zawsze wyjštkowo, bo ile razy udało mi się powiedzieć swoje, mały żółty żołnierz odpowiadał mi nieodmiennie i naprawdę każdy: "Ja toże chudożnik", a doktór, kiedy mówił im: "Ja wracz", zawsze dowiadywał się, że tamten jest "toże wracz". Raz zaciekawiony zapytał: "A jaka u was specjalnoœć?", a Rusek po chwilowym namyœle odpowiedział: "Medicinskaja". Niczego nam nie zabierajš, martwiš się tylko, że nie ma u nas patefończyka. Trzeba powiedzieć, że wieczorem na rynku siedzšc na chodnikach œpiewajš bardzo melodyjnie. Wchodzš i wychodzš od nas bez przerwy, można powiedzieć, że nas zwiedzajš. Jeden z nich wszedłszy do biblioteki ucieszył się, że przyszedł do czytelni i uœciskał doktora. Kiedy doktór powiedział, że to jego własna biblioteka, Rusek rozgniewał się bardzo za to kłamstwo i powiedział, że gdyby doktór prowadził czytelnię w Zwišzku Radzieckim, toby może już miał i rower, a on tu roweru nie widzi. Mamie oczywiœcie zaczęli się zaraz zwierzać, jeden z oficerów rozpišł nawet koszulę i pokazał jej medalik, który mu jego babcia dała na wojnę. PrzywieŸli do naszego domu rannego majora, miał odstrzelonš szczękę. Był chyba Gruzinem, w zamaskowanej bandażami twarzy œwieciły mu cudowne, mokre oczy z czarnej emalii. Wprowadził się z nim razem cały oddział podległych mu żołnierek, prawie wszystkie w cišży. Był z nimi kucharz, gotujšcy dla nich w naszej kuchni przedziwne rzeczy w zależnoœci od tego, jaka amerykańska paka puszek wpadła mu w ręce. Najczęœciej były to konserwy œledziowe albo bardzo gęsta czarna czekolada. Raz weszłam do kuchni do mamy, która coœ tam robiła. Mama powiedziała nie odwracajšc się: "Va dans ca chambre et ferme-toi … clef". Zdziwiłam się, ale mama zmarszczyła brwi i ruchem głowy kazała mi wyjœć. Okazało się, że chwilę przedtem kucharz zapytał, gdzie œpi ta młoda w aczkach, bo on dziœ będzie z niš spał. Po moim wyjœciu mama powiedziała tylko twardo: "Eto maja docz". Kucharz gruchnšł na kolana i całujšc mamę po rękach przysięgał, że to był tylko żart - szutka, że nigdy, nigdy nie miał takiego zamiaru. Zaraz zaczęło się mówić o zmianie pieniędzy, każdy miał ochotę pozbyć się młynarek okupacyjnych jak najszybciej, ale nie było nic do kupienia, miałam nawet trochę pieniędzy za portret rzeŸnika, ale nikt nie chciał już ich brać. Któregoœ dnia zdarzyła się rzecz nadzwyczajna. Przyszedł do doktora chłop z babš z głębi Gór Œwiętokrzyskich, z bardzo odległej wsi. Przyszli oboje prosić doktora o radę, czy majš trzymać pienišdze, czy je na co zamienić, bo coœ słyszeli tam u siebie. Kiedy wymotali z woreczków i gałganów porzšdnie poukładane banknoty, okazało się, że to sš pienišdze przedwojenne. Patrzyli na doktora i Tadeusza baranimi oczami, kiedy obaj tłumaczyli im, że to sš pienišdze dawno nieważne, że mogš zamienić, jak przyjdzie pora, pienišdze okupacyjne, wojenne. Wojna? Nic o wojnie nie słyszeli, te pienišdze sš dobre, chodziły tam u nich przez wszystkie ostatnie lata. Pytałam ich sama na wszystkie możliwe sposoby, naprawdę nie wiedzieli nic o Niemcach, o wojnie, o niczym, co się przez ten kraj przewalało przez szeœć lat. Może lepiej być ciemnym dzikim chłopem z głębi puszczy. Odeszli bez porady, kręcšc głowami. Przyszła także do doktora cała rodzina Żydów Œledzików, przechowana przez piekarza w zamurowanym piecu piekarskim. Ci spędzili wojnę pod ziemiš, z wšskim otworem pozostawionym tuż nad chodnikiem. Przez tę szparę wpływało powietrze i piekarz podawał im jedzenie. Piekarnia była na peryferiach Jędrzejowa, widywali czasem przez ten otwór ludzkie nogi. Dziadka, kiedy umarł, pochowali pod sobš. Wszyscy mieli gruŸlicę i niepodobni byli do ludzi, jak wycięci z zielonego papieru. Doktór leczył ich jak mógł, a doktorowa Przypkowska przechowała im rzeczy, które złożyli u niej, kiedy zamykało się getto w Jędrzejowie i oni szli do tego piekarza, do pieca na tyle lat. Doœć prędko po ich uratowaniu ktoœ napadł na nich i podobno jednego z tej rodziny Œledzików zabił. Ta wiadomoœć była nieprawdopodobna, zbyt okrutna i ohydna, żeby mogła być prawdziwa, ale istotnie wszyscy oni gdzieœ zaraz znikli. Ukazały się pierwsze polskie plakaty, duże i bardzo kolorowe. Przedstawiały "prostego włoœcianina", jak mówiła ciotka Aniela o chłopach. Ten chłop z plakatu był wšsaty, ogorzały, w rozpiętej koszuli, w słomianym kapeluszu i wysokich buciorach. W spracowanych dłoniach trzymał miotłę, a dookoła niego na ziemi leżały pogniecione papiery i odpadki. Na każdym kawałku były inne litery: NSDAP, SS, AK, NSZ, SA. Wielkimi literami napisane było u góry: "Chłop wymiecie z Polski œmiecie". A na dole jakby tego chłopa podpis: "Jan Kos". Pomijajšc nasze uczucia, podpis nie był najszczęœliwiej wybrany, bo "Kos" był pseudonimem dowódcy AK wszystkich kieleckich okręgów. Któregoœ dnia Tadeusz wpadł do domu z nieprzytomnym jak na nasze stosunki okrzykiem: "Pół litra wódki, dajcie mi pół litra wódki". Okazało się jednak, że chciał dobrze, bo na rynku stała ciężarówka wojskowa, a na niej sympatyczny żołnierz trzymał, potrzšsajšc nimi dla zachęty, dwa futra, cudowne, miękkie jak jedwab czarne brajtszwance i błam z szarych kotów dachowców. Oba futra za tę właœnie cenę. Widziałam tę scenę z okna, to czarne, cudne paletko miało być dla mnie, ale w abstynenckim domu nie znalazła się ani kropla wódki i samochód zaraz odjechał. Innym razem ktoœ opowiadał, że z takiej ciężarówki dostał szeœć mikroskopów, bo przelotny właœciciel zaproponował ich sprzedaż jako przedmiotów ze złota. Przytomny nabywca powiedział biednemu żołnierzowi, że jeœli istotnie sš ze złota, to muszš mieć próbę. Długo razem na każdym tej próby szukali, ale nie znaleŸli. Żołnierz się spieszył, machnšł rękš i dał mu mikroskopy w prezencie. Poszły zaraz do szpitala powiatowego. Dziwne jest teraz nasze życie. Œpimy spokojniej, nie boimy się nocnych najœć i ulicznych łapanek, front oddala się na zachód, nikt nie bombarduje, równoczeœnie z każdym dniem silniej szarpie nas potrzeba, mus powrotu do Warszawy, każda godzina jest zmarnowana, bo nie jest drogš w tamtš stronę, a przynajmniej przygotowaniem do tej drogi. Warszawa już jest wolna od Niemców, rękopisy leżš tam pod gruzami i œniegiem, każdy dzień, każdy mróz czy œnieg uszkadzać je może bardziej. Zaczyna się znów jakaœ nowa udręka, bezustanny niepokój, czekanie, dręczšcy nieruchomy poœpiech. A musi być nieruchomy, bo pocišgi jeszcze nie chodzš, mrozy wielkie, ubrań nie mamy, a w domu czuję niemy opór przeciw tej mojej koniecznoœci wyjazdu. Cišgle chodzę do biblioteki doktora, patrzę na mapę, na ten punkt, na napis Warszawa, jakbym patrzyła na fotografię osoby, do której tęsknię. Przyszedł Mieczyœ znów, kiedy Tadeusz usiłował przedostać się do Krakowa przez wysadzony przez Niemców tunel pod Miechowem. Cały dzień razem. On oczywiœcie, jak i mama, nie pozwala mi nawet myœleć o powrocie teraz, da mi znać kiedy - sam wraca w góry. Ale co to w końcu znaczy - że przeżyliœmy tę wojnę? My obie z mamš i on - przeżyliœmy jš? Żeby jeszcze mieć wiadomoœć o domu. Jeœli Mieczyœ nie przyjdzie już tutaj, to znajdzie mnie w Warszawie, taka jest umowa. Spotkaliœmy przypadkiem na rynku zupełnie zagubione dwie panie Potockie, Brydzińskš i jej córkę Natalię. Jak to miło zrewanżować się za okazanš kiedyœ pomoc jej męża w sprawie wydobycia naszej znajomej z więzienia. Najedzone, wyspane, wypoczęte, uspokojone, że nikt ich nie będzie mordował i gwałcił za to hrabiostwo - wyekspediowane zostały ciężarówkš wojskowš do Krakowa. Tadeusz zaopatrzył się już w półlitrowe flaszki wódki, która jest teraz cenš wszystkiego, także transportu. Mama też ma swoje pół litra, martwię się i boję, bo ma zamiar, zdaje się, skoczyć do Krakowa do ciotki Anieli "i w ogóle". Już to cygańskie pochodzenie po Odyńcach pędzi jš w drogę, nawet w odwrotnš stronę niż mnie. Czeka mnie bardzo ciężka sprawa. Od Brydzińskiej dowiedziałam się, że pani Padlewska żyje i jest w Złotym Potoku u Potockich. Muszę teraz napisać do niej list, najstraszniejszy list w życiu, o œmierci Romana. Czy można czekać, żeby jej to ktoœ inny napisał czy powiedział, czy to jest mój obowišzek, czy też mogę się od niego uchylić? Czy muszę być tym ptakiem nieszczęœcia, który tę ostatniš najstraszniejszš wiadomoœć wykracze? Co jest gorsze, czy jej nieustanne czekanie, zabijana upływajšcym czasem nadzieja, czy mój list? Nikt mi nie może poradzić, nawet mama. Układam ten list w nocy, próbuję pisać w dzień, każde słowo jest złe, każde jš zabije, dobije po tamtych œmierciach męża i Jerzego, wszyscy jej bliscy, ukochani zmieceni okrutnie, nie mogę o niej myœleć bez rozpaczy w sercu. List napisałam. W połowie lutego nieoczekiwana wizyta. Na cały dzień zatrzymujš się u nas w przejeŸdzie z Krakowa do Podkowy Leœnej dwaj profesorowie - Lorentz i Zachwatowicz. Opowiadajš o spaleniu Warszawy dom po domu, już po naszym, ludnoœci, wyjœciu z miasta, o strasznych, nie objętych myœlš stratach, ale równoczeœnie pełni sš siły gotowej do wielkich prac, które już rozpoczęli zresztš, ratujš od œmierci to prawie zabite miasto. Byli kilka godzin, a lżej teraz jakby oddychać, dali nam zastrzyk nadziei. Profesor Lorentz także każe odczekać jeszcze trochę z jazdš do Warszawy, nie można by nawet teraz kopać, bo gruzy zmarznięte, ale obiecuje pomóc przy rękopisach, jak tylko przyjedziemy. Jakaż to ulga i radoœć, kiedy pomyœlę, że odnalezienie rękopisów realnieje jakoœ, że jest nadzieja pomocy i podzielenia z kimœ tak œwietnym, jak profesor Lorentz, tego ciężaru i odpowiedzialnoœci. Nie mogłam dotšd wyobrazić sobie nawet, w jaki sposób rozpoczšć to kopanie. Ale jak, mój Boże, stšd się wydostać, od tego przecież trzeba zaczšć. Jakoœ najmniej myœlę o tym, gdzie będziemy tam spać i co jeœć. Mama była jednak w Krakowie, chociaż droga ciężka, dojeżdżało się pocišgiem do zawalonego, wysadzonego w powietrze tunelu koło Miechowa, trzeba było przejœć górš i wsišœć w drugi pocišg, który czekał na dole. W Krakowie była Marysia Skoczylasówna, szukajšca swojego męża Stefana Leszczyńskiego, który od tamtej chwili na Krzywym Kole nie dał znaku życia. Była Basia Lisowska z matkš, Danusia Dzieżgowska, już wspaniale urzšdzona w poniemieckim mieszkaniu i meblach, łšcznie z fortepianem, Elżunia i jej Alek. Jakoœ ocalałyœmy jak dotšd, ale zawsze można utonšć przy brzegu. Jeszcze miesišc, jeszcze parę tygodni i pojedziemy do Krakowa, a stamtšd jakoœ do Warszawy. Tadeusz Przypkowski chce jechać z nami, pilnować nas w drodze i pomagać przy rękopisach. Od jego ojca dostaję tę "Puszczę jodłowš" przepisanš przez Tadeusza pismem z "Kazań œwiętokrzyskich", którš odesłałyœmy do Starzyńskiego z innymi rzeczami. Starzyński przekazał jš do rodziców Tadeusza, a teraz mogę to sobie zabrać. Nasz różowy flanelowy węzełek nie zgrubiał specjalnie przez miesišce zimowe, mamy tylko te œwietne akowskie buty z lasu, trochę farb, parę pędzli i przepięknš "Puszczę jodłowš". Zbliża się wiosna, a z niš niepokój coraz silniejszy. Mama znów wyrusza w podróż, tym razem do Katowic, dostajemy list od pani Zielińskiej, matki Wandy Wieszczyckiej. Zaprasza nas "do siebie", dostali wspaniały poniemiecki dom w samych Katowicach, chociaż front nie odsunšł się jeszcze daleko, ale oni już tam siedzš, pan Zieliński jest specem od żelaza, stali, hut i złomu. Nie wiem, czy to prawda, ale opowiadano nam, że po tamtej wojnie jako zupełnie młody człowiek pan Zieliński wydzierżawił od okolicznych farmerów całe pole bitwy pod Verdun z olbrzymiš masš żelaza i szmelcu, która te pola zalegała. I to był poczštek jego pieniędzy i kariery. Przedtem był w Rosji i w Krzywym Rogu, także pracował już jako inżynier od żelaza i stali i tam urodziła się Wanda. Kiedy rozmawiałyœmy, jak będziemy się nazywały, kiedy będziemy kanonizowane, ja jednak wypadałam o wiele szykowniej - Santa Monica da Firenze - niż ona - Santa Wanda da Krzywy Róg. Mama wróciła z tej podróży zadowolona i ożywiona. Katowice prawie nie były zburzone, dom państwa Zielińskich pełen dywanów, sreber i wszelkiego dobra - w wannach stała woda i leżały porzucone ręczniki, na wieszakach wisiały siodłate wojskowe czapki SA, a na ziemi leżały opaski ze swastykš - tak szybko mieszkańcy opuszczali ten dom. Rybnik, Chorzów czy Zabrze były cišgle bombardowane, front był jeszcze bardzo blisko. Mama była u fryzjera, dopiero co otwartego, kiedy rozpoczšł się nalot niemiecki na Katowice. U tego fryzjera pełno było żołnierzy rosyjskich, którzy robili sobie wiecznš ondulację pod aparatami. Musieli z niepełnš ondulacjš zbiegać do piwnicy z wałkami na głowach. Zazdroœciłam jej tego widoku, a ona nawet chyba nie bała się tak tym razem bomb i nalotu. Przyjechała w kapelusie, który dostała od pani Zielińskiej, a ja miałam obiecane sztalugi i kasetę, bo w tym domu mieszkali jacyœ niemieccy artyœci - malarska pracownia i salon muzyczny z dwoma bechsteinami i cudownš bibliotekš nut œwiadczyły o tym; razem z opaskami SS i SA, ciekawe połšczenie. Trzeba było nareszcie zbierać się do drogi. Mama już miała trening: do Krakowa jechała kolejš, do Katowic ciężarówkš. Ja nie ruszałam się dotychczas z Jędrzejowa, wydawało mi się, że jeœli wyjadę na parę dni, to właœnie wtedy przyjdzie Mieczyœ. Ale on wiedział, że jeœli nie będzie nas obu w Jędrzejowie, to może nas szukać tylko w Warszawie. Więc wreszcie pożegnanie z tymi przezacnymi, dobrymi, czułymi ludŸmi. Wyjechaliœmy, znów przez zawalony tunel - mama, Tadeusz Przypkowski i ja - do Krakowa. Mama zamieszkała u ciotki Anieli, a ja u Basi Lisowskiej i jej kochanej mamy. Moja mama i ciotka Aniela nazywały paniš Bardzkš różowym puszkiem, taka była jasna i delikatna. Kraków był mały i zabłocony, ale uratowany od zniszczenia. Podobno we wszystkich jego pięknoœciach, w Wawelu, Sukiennicach, w Barbakanie podršżone były w piwnicach i podziemiach dziury do założenia ładunków wybuchowych. Te dziury powinny zostać na wiecznš hańbę Niemców, z dokładnym opisem, do czego miały służyć. Spotkałam Marysię Skoczylasównę. Nadal nic nie wiadomo o Stefanie, ona chce zostawić paniš Halę z małym Jasiem w Zakopanem, a sama ma zamiar dostać się do Warszawy, więc pewnie pojedziemy razem, tylko tymczasem nie wiadomo jak, bo cywilne pocišgi jeszcze nie chodzš. Ale Przypkowski kręci się i stara, i obiecuje, że coœ się wykroi, i to niedługo. Mama spotkała kogoœ, kto był w Konstancinie. Rozmawiała z nim, nie œmiejšc zapytać o nasz dom, kiedy nagle powiedział, że w całym Konstancinie nie było żadnych strat ani bomb, poza zwaleniem jakiejœ niemieckiej garbarni nad rzeczkš Jeziorkš czy też zakładu szyjšcego futra, poza tym wszystko stoi. Niemcy tylko powycinali dużo drzew po ogrodach, jak budowali bunkry i rowy przeciwczołgowe przed nadejœciem bolszewików. To jest cudowna, najlepsza wiadomoœć, jakš mogłyœmy dostać, jakby ktoœ uważany przez nas za zmarłego zmartwychwstał. Teraz pęd do Warszawy jest już tak silny, że każdy dzień w Krakowie jest udrękš. Już jest kwiecień, już można zaczšć szukać rękopisów, a jeszcze w dodatku może się rozwijajš listeczki na jaœminie wzdłuż płotu? Jak to będzie, jak ja tam wejdę - już prawie rok, przez ten rok mogli Niemcy dużo zniszczyć, drzew wycišć, ale to wszystko nic, skoro dom stoi, mój różowy dach z karpiówki, moje œciany, dotšd tak mnie udręczała wyobraŸnia, złe sny o kupie rumowisk, belek i sterczšcych kominów. Mamy się gdzie podziać, następna zima nie straszy nas już. W testamencie ojca napisane jest, że nie wolno się nigdy tego domu pozbyć - "żeby moja córeczka miała schronienie na œwiecie". Teraz mogę mamie deklamować bez œciœnięcia serca: "Avoir une maison commode, propre et belle". W jakim by był stanie zniszczenia, doprowadzę go - i dom, i ogród - do dawnego stanu œlicznoœci. Jeszcze kilka dni spędzonych w najwyższej niecierpliwoœci. Wreszcie przylatuje Przypkowski z cudownš wiadomoœciš: jutro idzie pocišg do Warszawy, w którym sš dla nas miejsca. Mamy być na dworcu w południe, resztš on się zajmie. Już od rana, gotowe i zdenerwowane, pakujemy jakieœ pudełka i ten różowy węzełek, z którym już pewnie do końca życia będziemy jeŸdziły. Jest z nami Marysia, żegnamy się z ciotkš Anielš, Basiš, Tilš Osterwinš i Osterwš, z Elżuniš i Alkiem. Niektórzy odprowadzajš nas na dworzec, żeby zobaczyć, jak będziemy jechali. Widok jest naprawdę wart tego. Pocišg towarowy, nieskończenie długi, a na jednym z wagonów przez całš jego długoœć biegnie wielkimi literami, białš kredš napis: "Pani Anna Stefanowa Żeromska z Rodzinš". Podsadzajš nas po kolei, bo stopni nie ma. W ciemnym œrodku jest słoma i kilka cegieł na podłodze, a z góry wiszš łańcuchy do uwišzywania krów, które tu podróżowały poprzednio. Jesteœmy szczęœliwi, cały ten wagon jest nasz, z cegieł można zrobić siedzenia pod œcianami, łańcuchów można się trzymać podczas spaceru po wagonie. Jazda trwa pół dnia i noc, pocišg rano staje w Skierniewicach i nie idzie dalej, ale chodzš jakieœ wagoniki chyba do Dworca Zachodniego. W strasznym œcisku, upchane w ubikacji dojeżdżamy do miasta, z którego zabierajš pasażerów fury jadšce do centrum miasta. Do tego, co było miastem. Aleje Jerozolimskie już wyjeżdżone poprzez gruzy, niektóre kamienice stojš, dziobate i osmalone, większoœć zwalona, pogięte szkielety i oberwane połowy domów w kolorowe kwadraty œcian nie istniejšcych pokoi. Nieznoœny zaduch wszędzie mokrego muru, przez który przeszedł ogień. Zimno nam i oczy piekš. Ogrom i obcoœć tych widoków przeraża nas, gdzie my się tu podziejemy? Przy krzywo zwalonym dworcu wysiadamy z fury i rozstajemy się, Marysia jedzie, nie jedzie, a idzie na Żoliborz zobaczyć, czy ich dom stoi i czy nie ma tam wiadomoœci od Stefana. Œciany na wysokoœci człowieka zalepione sš kartkami, wszędzie powiewajš te zawiadomienia, poszukiwania, pytania na małych skrawkach papieru. To tu, to tam napis - "Min niet" - i podpis pod tš informacjš - "Kuœ". Dzięki, dobry panie Kusiu, ale i tak od czasu do czasu huka coœ to tu, to tam, z daleka i bliżej. Idziemy prosto do Muzeum Narodowego, do profesora Lorentza. Jest na szczęœcie i zaraz obiecuje mi dać samochód i żołnierza do pierwszego rozeznania się w sytuacji na Rynku i w naszych gruzach. Mam się zgłosić jutro o trzeciej po południu. Wychodzimy nie bardzo wiedzšc, co dalej z nami ma być, i tu nowy cud. Spotykamy przy Brackiej paniš Helenę Turczyńskš, tę natchnionš krawcowš, która szyła mi wszystkie moje balowe suknie przed wojnš. Jest tak samo wesoła i pełna znakomitych pomysłów. Jednym z nich jest decyzja zabrania nas do siebie. Jej mieszkanie ocalało mniej więcej, spać można na poduszkach wyjętych z krzeseł i ułożonych obok siebie. Kapiš na nas z sufitu, z trzciny zwisajšcej spod opadniętego tynku całe kolonie pluskiew. Wybierajš teraz nie zburzone domy i przenoszš się do nich z gruzów. Koœci bolš po takiej nocy, ale trudno. Jesteœmy w Warszawie i dziœ, 16 kwietnia, rozpoczynam poszukiwania rękopisów. Właœciwie nie poszukiwania, bo doskonale wiem, gdzie sš - zaczynam stawiać pierwsze kroki w ich stronę. W słoneczne ciepłe popołudnie ruszamy samochodem z Muzeum. Ja, kierowca i bardzo młodziutki żołnierz z karabinem. Na Stare Miasto można się dostać tylko od strony Freta i Długiej, podjeżdżamy jak najbliżej Nowomiejskiej, dalej już leżš gruzy, ulic nie widać, trzeba się wdrapać wysoko i przedzierać krok za krokiem w stronę Rynku. Tu gdzieœ leży pochowany Roman, ale otoczenie zupełnie zmienione, wysoka œciana zwaliła się w to miejsce, wypełniła fosę wzdłuż murów. Docieramy we dwoje z żołnierzem do przestrzeni Rynku. Samochód odjechał, ma po nas wrócić za trzy godziny. Pustka zupełna i cisza, jakieœ ptaszyska zrywajš się z łopotem na nasz widok. Mam naprzeciwko siebie wielkie usypisko, olbrzymi wał gruzów, nasz zmiażdżony dom leży tam na rękopisach, dziwaczny pejzaż, który tyle razy wyobrażałam sobie, a teraz nareszcie mam go przed oczami. Przez Rynek przejœć łatwiej. Nie ma nawet schodków do naszej bramy ani okienek piwnicznych. Przepatruję, którędy by się można dostać do piwnic. Wreszcie doœć daleko w stronę Celnej czarny otwór piwniczny ukazuje stromiznę idšcš w głšb. Trzeba się tam zsunšć, ale głowš w dół leży tam trup zaczepiony nogami o resztki okienka. Odsuwamy go trochę jakimiœ dršgami i spuszczamy się po pochyłoœci, spadajšc na nogi do piwnicy. Cała wysłana jest pierzem. Chodzi się z trudem i miękko, cišgnš jakieœ ciepłe smrodliwe podmuchy, jakby zima nie wywiała jeszcze stšd goršca pożarów. Piwnica ma przebite dziury w kilku kierunkach, ale ja muszę iœć w prawo, w stronę naszej. Mam kilka œwiec i zapałki. Nie mogłam zdobyć latarki. Przepychamy się przez dziury, najpierw ja, a żołnierz trzyma œwiecę, potem on mi podaje na tamtš stronę tę œwiecę i karabin i sam przełazi, ale widzę, że mu się to wszystko wcale nie podoba, nawet się trochę trzęsie. Przecišgi gaszš mi œwiecę co chwila. Minęliœmy już kilka piwnic, powinna być niedaleko nasza kamienica, ale zapałek mam coraz mniej. To fruwajšce pierze włazi do ust, do oczu, kto tu tak pruł piernaty? Po kolejnej, którejœ z rzędu dziurze znajdujemy się w pomieszczeniu, z którego nie ma dalszego przejœcia, a właœciwie jest, bo wszystkie piwnice na Rynku miały wykute przełazy z kamienicy do kamienicy, ale to następne zawalone jest masš gruzu na amen. Żołnierzyna jawnie już chce uciekać i bez ustanku biadoli, że nie trafimy z powrotem, że już tu zostaniemy, że już się tam pewnie na œwiecie œciemniło i nie zobaczymy wyłazu, a jak tam się wydostać pod górę i po tym trupie w dodatku. Ja też się boję, cholernie się boję, że się œciemniło. Zapałki już liczę. On grzechocze karabinem o œciany i występy muru, jeszcze mnie tu gdzie przypadkiem zastrzeli, bo mu się ręce trzęsš. Staram się na nos trafiać do tych dziur, którędyœmy przyszli. Nie mam rozeznania, ile to czasu trwa, od tak dawna, od czasów Milanówka nie mam zegarka, mama go sprzedała na targu. Mama. Znów ta nieznoœna myœl o jej niepokoju, przerażeniu, jeœli nie wrócę na noc. Ale w końcu będš nas szukać, szofer da przecież znać w Muzeum. Nagle z lewej strony wysoko w górze błękitne półkole dodaje nam wigoru. Udało nam się naprawdę, mogliœmy tu kršżyć długo w pierzu. Układamy stertę z połamanych krzeseł, trzeba się przecišgnšć przez trupa, trudno. Stajemy na Rynku w niebieskim zmierzchu, pod ogromnym niebem. Nie udała się ta wyprawa, jedno wiem, że gruzy sięgajš naszej piwnicy, w każdym razie od strony Rynku, może od Œwiętojańskiej jest inaczej. Wiadomo przynajmniej, jak się do tej roboty zabierać. A miałam w głębi duszy nadzieję, że dotrę do rękopisów dziœ jeszcze, że je przywiozę na Zgoda do pani Turczyńskiej i postawię te skrzynki przed mamš. Ale to była głupia nadzieja, trzeba się zabrać do organizowania kopania poważnie. Nie mam pieniędzy, nie mam ludzi do pracy, jedno od drugiego zależne. Zaczynam chodzić, a właœciwie przedzierać się przez tę Warszawę wydeptanymi na wysokoœci dawnego pierwszego piętra dróżkami i przesmykami. Z każdym dniem przybywajš ludzie, coraz więcej spotykam znajomych. Była wiadomoœć, że zginęłyœmy na Starym Mieœcie, sš nawet tacy, co przy tym byli, więc teraz rozmaici ludzie rzucajš mi się radoœnie w objęcia: "Ach, to pani żyje, a mamusia?" - "Żyjemy obie, proszę pana, ale nie mamy pieniędzy na kopanie rękopisów Żeromskiego, może by mi pan coœ pożyczył?" Spada na mnie deszcz pieniędzy, po prostu Danae, tylko że ona nie musiała oddawać. Ja wypisywałam kwitki, notowałam i nie myœlałam, co będzie potem. Dostawałam dolary, złotówki i inne waluty. Bardzo prędko uzbierałam grube sumy i mogłam zajšć się wynajęciem ludzi do kopania. Znalazł się znakomity pan Nikodemski, co było dla mnie olbrzymiš ulgš i pomocš. Nim przystšpiliœmy do prac, pojechałam do Konstancina. Znów z drżeniem serca podchodziłam do domu, nie wiedzšc, co tam zastanę. Iloœć osób mieszkajšcych we wszystkich pokojach była zdumiewajšca. Całe rodziny z dziećmi, tobołami, węglem, jakimiœ meblami, w niebywałej ciasnocie i nieładzie, gotujšce na małych żelaznych piecykach, przywitały mnie bez entuzjazmu. Rozpoznałam tylko paniš prokurator Rudziewicz w pokoiku na górze, Władka Sochę z Helenkš i Felusiem i kozę, która mieszkała z jednš z rodzin w stołowym. Był tam jeszcze jakiœ starszy pan Duda z żonš, który zbijał wszystkim jakie takie meble z desek i podobny był do proroka Izajasza. W pokoju ojca na œcianach można było pisać palcem, tak były czarne od sadzy z piecyka. Byli to wszyscy ludzie zbiegli z Warszawy podczas jej wyburzania i upadku, nie majšcy gdzie się podziać. Ten dom, dobry dom, dał im schronienie i oparcie w ucieczce, byłam szczęœliwa, że tak właœnie go znalazłam. Jeszcze jedna wiadomoœć, niespodziewana i dziwaczna. Podczas ostatnich miesięcy swojego w naszym domu pobytu Niemcy zerwali podłogę w przybudówce, pod którš ukryte były zabrane przedtem rękopisy. Pozostały tam wtedy tylko opakowane aparaty radiowe i broń Wacława Gšsiorowskiego. Dlaczego tę podłogę zerwali, nie wiadomo. Może chcieli zakładać coœ, łaŸnię czy inne urzšdzenia, doœć że znaleŸli te aparaty i broń, co byłoby wyrokiem œmierci dla nas i dla Władka Sochy - ale dom już był wtedy pusty, cały Konstancin wysiedlony, Władek Socha gdzieœ na wsi, a my zamknięte w Powstaniu na Starym Mieœcie. Tak to Powstanie uratowało nam życie, dziwne to, ale prawdziwe. Panie z willi "Julia" - pani pastorowa Machleidowa, Halinka Herse z córkami, młodzi Heniszowie - popowracali już do siebie, witaliœmy się z radoœciš. Niestety czarujšcy Szura Karnicki zginšł, zabity przez własowców, kiedy wypędzany z piwnicy na Marszałkowskiej z innymi mieszkańcami kamienicy nie doœć prędko szedł, kulejšc i niosšc swojego ukochanego pieska. Jest tylko w Konstancinie pani Marusia, siostra Szury. Opowiadano mi, że kiedy oddział rosyjski wszedł do domu pani Pate, a ona ukazała im się, umalowana jak zwykle, w loczkach, kokardach i amerykańskich przedwojennych sukniach - żołnierz padł przed niš na kolana i powiedział z uwielbieniem: "Stara ty - no karalewa". Bardzo krótko byłam w Konstancinie, zaraz musiałam wracać do Warszawy na Zgoda do pani Turczyńskiej, gdzie umieszczone już byłyœmy jak w rodzinie. Cały dzień wszyscy biegali tam po mieœcie, każdy w swoich ważnych pracach i interesach, a wieczorem w najmniej zburzonej kuchni przy karbidówce siadaliœmy dookoła stołu, pani Turczyńska, jej brat Ludwik, bardzo stara, ale żwawa babcia, mama, ja, inne jeszcze osoby, jedliœmy co się dało zdobyć, piliœmy herbatę z rumem i opowiadali każdy swojš historię, rozważali wspólnie, omawiali sprawy wojny i jej rychłego zakończenia, i strach powiedzieć - w tym trupim mieœcie, w czarnych dookolnych gruzach, wobec niewiadomej przyszłoœci - bawiliœmy się œwietnie. Ten dom stał na rogu Zgoda i Chmielnej. Okna oczywiœcie nie miały szyb, tak jak i w domu naprzeciwko, także cudem nie zwalonym. Tam na trzecim piętrze co jakiœ czas ktoœ niespodziewanie z niesłychanym uporem rzucał się na rozklekotane pianino i wykonywał fragment utworu "Do Elizy", ale bez cienia liryzmu, raczej w tempie szybkiego marsza. Zatrzymywał się zawsze w tym samym miejscu w œrodku i rezygnował na jakiœ czas, a potem znów atakował. Kiedy uzbierałam już dużo pieniędzy, wyszukaliœmy z panem Nikodemskim majstra budowlanego i trzech wykwalifikowanych robotników do prowadzenia prac w piwnicach od strony ulicy Œwiętojańskiej. Te piwnice miały naruszone stropy, więc trzeba je było podstemplować, żeby się nie zawaliły, kiedy my zaczniemy roboty na szczycie gruzów na zewnštrz. Ja chodziłam po ulicach, głównie po Krakowskim Przedmieœciu, i wdawałam się w rozmowy z kobietami z brygad odgruzowujšcych jezdnie i chodniki. Pytałam, ile dostajš za godzinę pracy, i zaraz proponowałam im więcej. Doœć prędko zebrałam sobie grupę, która zobowišzała się pracować codziennie i nie zawodzić mnie w miarę możliwoœci. Było ich 49, wszystkie fest warszawskie baby. Nie bardzo je obchodziło, czego szukajš, wiedziały, że nie pieniędzy ani złota, słyszały, a może czytały Żeromskiego. Ważne było, że każdej soboty wypłacałam im to, co się im należało, i że pracowałam razem z nimi. Zaczęłyœmy od szczytu tej góry gruzów, starajšc się spłaszczyć jš, tworzšc rodzaj najwyższej platformy. Stršcałyœmy na boki wielkie bryły murów, poskręcane żelazo, odrzucałyœmy cegły, belki i spalone blachy. Bardzo prędko ujawniły się nam duże, największe przeszkody w tej naprawdę bardzo ciężkiej pracy. Po pierwsze, kiedy zeszłyœmy do poziomu najwyższego piętra tego domu, który przecież był jednym wielkim składem papieru - ksišżek i krudów - każde poruszenie łopaty powodowało fontannę bardzo miałkiego, lotnego, białego popiołu. Ten popiół ze spalonego papieru oblepiał nam twarze, zaklejał oczy i odbierał głos. Po przyjœciu na Zgoda wieczorem nie mogłam słowa wydobyć z gardła, suchego i odrapanego. Znalazł się na to jednak sposób. Każda z nas miała jakieœ stare pończochy. Moczyłyœmy te pończochy w kubełku z wodš i wilgotne zawišzywałyœmy na nosie i ustach jak maskę. Drugš trudnoœciš, a właœciwie strachem były niewypały, wielkie i mniejsze, było ich dużo. Kiedy łopata zadzwoniła o metal, najpierw sprawdzało się, czy to niewypał, czy tylko rozdarte i poskręcane żelastwo po pocisku. Odgarniałyœmy i odkładały na boki rękami gruz, odsłaniały ostrożnie tę nowš przeszkodę i jeœli to był niewypał, wołałyœmy robotników, którzy pracowali pod nami w piwnicach, majstra i pana Nikodemskiego, który pomagał i nam, i na dole, i już oni odnosili z wszelkimi ostrożnoœciami ten pocisk w dalsze ruiny. Czasem musiałyœmy schodzić czym prędzej z góry, kiedy robotnikom zatrzeszczało coœ w stropach piwnic albo zaczynał im się szparami sypać gruz drobny jak piasek. Nasza praca na górze polegała na kopaniu jakby krateru czy tarasowatego leja. Kršg po kręgu lej pogłębiał się, te kobiety, które stały niżej, wyrzucały łopatami gruz na taras wyższy, a stamtšd na jeszcze wyższy wyrzucała go następna grupa stojšca wkoło, aż na górze wywalało się wszystko poza obręb krateru na zewnštrz. Czasem łopata dŸwięczała o coœ nagle, ale nie było to żelastwo. Papier kredowy w ogniu topił się na porcelanę. Wykopywałyœmy wielkie jakby cegły czy kafle stopionych razem ilustracji do dwutomowego ozdobnego wydania "Popiołów". Kolorowe ilustracje Borucińskiego tworzyły bryłę, na której doœć wyraŸnie na wierzchu rysował się barwny wdzięczny obrazek. Czasem także przeszkadzały nam w pracy wycieczki. Kiedy już było ciepło i dnie coraz dłuższe, przedsiębiorczy ludzie wyprawiali się do Warszawy całš grupš, żeby zobaczyć, jak to naprawdę wyglšda. Z Rembertowa czy Falenicy pchali się w tę trupiarnię Starego Miasta i wzbudzali w nas takie samo zdumienie, jak my w nich. Cała taka gromada weszła kiedyœ na nasze gruzy pomimo ostrzeżeń o niebezpieczeństwie zawalenia i zaczęła wypytywać, co kopiemy, czy tu leżš jakieœ skarby i co się spodziewamy znaleŸć. Zła na nich powiedziałam: "Nic tu nie ma takiego, trochę pamištek rodzinnych". Wywołało to niespodziewany atak wœciekłoœci jakiegoœ niewarszawiaka. "Trochę pamištek! Co za ludzie, przeklęte warszawskie plemię, najpierw zwalili tu wszystko, całe miasto w puch obrócili, a teraz sobie kopiš pamištki rodzinne w sto osób!" Jakiœ przesadny racjonalista zza Wisły. Ale na co dzień Stare Miasto było œmiertelnie puste. W moich oczach pejzaż jego zmieniał się, ostre zwaliska gruzów spłaszczały się i łagodniały w pagóry, tu i tam zieleniało coœ, bujały wysokie słoneczniki, ptaki, wrony czy kawki, gnieŸdziły się w dziurach okien i sterczšcych kominach. Ich wrzask, nagły, drewniany skrzek, był jedynym głosem. Ktoœ widział zdziczałego królika, ktoœ inny widział podobno żmiję. Taka była ta spokojna pustynia, rozległy niemy pejzaż. Ale wiedzieliœmy, że w piwnicach wszędzie gnijš tysišce trupów. W kamienicy Ksišżšt Mazowieckich woda z pękniętych rur zalała tłum tak ciasno stłoczonych tam ludzi, że zostali utopieni stojšc. Wszystkie piwnice były grobami, jak oko daleko sięgnęło - w stronę Brzozowej, Wšskiego Dunaju, Krzywego Koła, dalej w stronę Podwala, Freta, Długiej czy Bugaju, czy Kanonii. Czasem, kiedy przychodziliœmy rano do roboty, zastawaliœmy nie nasze wykopy, nowe doły i rozgrzebane nasze kopanie z poprzedniego dnia. Ktoœ nam przeszkadzał w pracy i kopał nocš na własnš rękę. Było to zrozumiałe, ten cały ruch w jednym miejscu, nasze wysiłki i widomy upór w dostaniu się do zawalonych piwnic musiały podniecić szabrowników do szukania naszych skarbów. Nie było innej rady, trzeba było nocować w gruzach. Mama oczywiœcie stanowczo nie chciała się zgodzić na mój tam pobyt w nocy. Ale nocować tam mieli pan Nikodemski, majster i co kilka dni Ludwik, brat pani Turczyńskiej. Więc, ponieważ noce były cieple i krótkie, i ja co jakiœ czas miałam tam swój dyżur. Paliło się małe ognisko, spało się na zmianę. Jaki dziwny los - tak niedawno patrzyłam w tym samym miejscu w to wygwieżdżone niebo, w huku i ogniu, i łunach, pogodzona ze œmierciš albo nie wierzšca w niš, szczęœliwa i nieszczęœliwa równoczeœnie, a teraz znów tu jestem, mimo wszystko, zagubiona w tysišcznych zmianach. Ciemne postacie przemykajš się pod resztkami œcian, czasem zaskrzypi rozdeptane szkło albo posypie się pod nogš gruz, ale raczej ta zupełna cisza szumi jednostajnie. Codziennie czekam, kiedy dokopiemy się do tej kapitalnej œciany z łuczkiem, z wnękš, w której stojš, jedna na drugiej, cztery skrzynki rękopisów. Po œcianie zejdziemy z kopaniem na sam dół, aż do podłogi piwnicy. Na podłodze leży czerwony kokosowy chodnik i po nim poznam, że to właœnie ta piwnica, a nie inna. Musi tam być także żelazne mamy łóżko z poœcielš, szkatułki ze skarbami, szeœć ksišg wycinków prasowych ojca - tam to wszystko powinno być, na czerwonym chodniku. Tymczasem kopiemy, kopiemy, kopiemy coraz głębiej, coraz niżej, lej wykopany jest coraz węższy, a œcianki z wnękš nie widać. Już tygodnie to trwa. Przypkowski zamiast pomagać ma tyfus i leży w szpitalu, mama tam do niego chodzi. Powstało Biuro Odbudowy Stolicy, tak zwany BOS, mam podobno dostać stamtšd kogoœ do pomocy w pracy przy kopaniu, bo niestety mam przerwy, kiedy zabraknie mi pieniędzy i muszę szukać nowych pożyczek. Ale zacne baby przychodzš nadal. Wojna się kończy, Rosjanie sš w Berlinie, lada dzień Niemcy skapitulujš i co będzie? Kto to tę wojnę wygrał? Chyba ze zmęczenia nie wiem. Mało mamy wiadomoœci z Zachodu, a specjalnie ja, siedzę w tej dziurze cały dzień, a wieczorem zmordowana zasypiam przy stole, wypiwszy w dodatku herbatki z rumem. Chyba nigdy tak dobrze nie sypiałam, jak na tych siedzeniach z krzesełek ułożonych na podłodze. Jest Mieczyœ! Spotkał go zaraz po wyjœciu ze szpitala Przypkowski i musiał mu powiedzieć, gdzie jesteœmy. Mieczyœ nie może zostać w Warszawie, wraca w góry, mówi, że to konieczne. Ale to znaczy, że myœmy wszyscy troje wyżyli? Że już nas nikt nie zabije w najbliższym czasie? Cišgle nie chce mi się jeszcze w to uwierzyć. Po tym krótkim szczęœciu z Mieczysiem, po jego wyjeŸdzie wracam znów na Rynek, ale baby przychodzš z przerwami albo nie wszystkie. Czeka na mnie spotkanie z paniš Padlewskš. Zastałam od niej strzępek listu na Zgoda, ma przyjœć, przyjechała do Warszawy. Przychodzi tego samego dnia, chce zaraz iœć na grób Romana, chce go ekshumować i wieŸć do Wilanowa na cmentarz, tam gdzie jest pochowany jej mšż. Udaje mi się przekonać jš, że najpierw trzeba wszystko przygotować, załatwić z PCK, wydziałem sanitarnym, znaleŸć jakiœ transport, że muszę mieć chociaż jeden dzień na to. W PCK z tymi od ekshumacji udaje mi się prędko, obiecujš przyjœć na miejsce i to zezwolenie wystawić. Znajduję także chłopa z wozem, ma przyjechać na Podwale i tam czekać na mnie. Ranek zimny, deszcz drobny sišpi, kiedy idziemy z niš na to miejsce pod murami staromiejskimi. Prowadzę jš, takš małš, słabš, i serce we mnie staje z żalu nad niš i ze strachu, że mogę nie znaleŸć wcale tego grobu, że tam się przecież œciana potem zawaliła, widziałam to, kiedy szłam tamtędy. Spotykamy grupę inspektorów sanitarnych, ustalam mniej więcej miejsce. Na szczęœcie warstwa gruzu nie jest gruba, razem odrzucamy cegły, ci ludzie poczciwie pomagajš. Znajdujemy krzyż i odkopujemy grób, odbijamy trumnę. Ja mam potwierdzić, że to on. Rozbijam butelkę z dokumentami włożonš w głowy trumny, wręczam je tym ludziom. Pani Padlewska słania się, nieszczęsna, klęka na gruzach. Inspektorzy sanitarni wypisujš nam zezwolenie na ekshumację i wywiezienie trumny. Teraz muszę zostawić jš tu samš, bo oni idš zaraz w swoich dalszych strasznych sprawach, a ja mam sprowadzić tu chłopów do transportu. Sadzam paniš Padlewskš na wpół omdlałš w jakimœ załomie muru, trochę dalej od otwartego grobu, błagam, żeby się nie ruszała, obiecuję zaraz być z powrotem. Biegnę prawie na Podwale, rozglšdam się, czekam, chłopów nie ma. Po prostu nie dotrzymali słowa, nie przyjechali. Wracam do rozkopanego grobu, do tej nieszczęsnej, bezwładnie siedzšcej we wnęce muru. Ogarnia mnie rozpacz, co robić z nim, z niš, jak to zrobić, żeby ta okropna sprawa się skończyła. Mówię jej, że idę szukać kogoœ do pomocy, że na pewno sprowadzę wóz, ale wcale nie jestem tego taka pewna. Przez Nowomiejskš przedostaję się na Rynek i tam opuszcza mnie nagle cała siła, zaradnoœć, wola zrobienia czegoœ sensownego. Siadam na œrodku tej kwadratowej pustyni na kupce cegieł, kładę głowę na kolanach i z głębi bezradnoœci, słaboœci i bezsilnoœci płaczę głoœno. Deszcz pada, myœl o jego grobie, o niej w pustce siedzšcej, w takiej olbrzymiej pustce - to wydziera ze mnie płacz nie do opanowania. Siedzę z oczami wbitymi w rozbity, mokry gruz pod nogami i nagle tuż przede mnš widzę na ziemi zbłoconš i mokrš fotografę ojca. To pozostałoœć po stosie krudów wyniesionych pierwszego wieczoru po wybuchu Powstania, resztka nie zapalonego ognia - znaku dla przyjęcia zrzutów. Całš zimę leżała tu, czekajšc na mnie, żeby dać pomoc, podnieœć mnie i pocieszyć. To fotografia z "Międzymorza", z nie zeszytych egzemplarzy, było ich dużo w składach drukarni. Wycieram jš z błota, ze œladów jakichœ butów - powstańców czy Niemców - i idę na plac Zamkowy i Zjazd przez Œwiętojańskš, tak wysoko po gruzach Katedry jak na górskich œcieżkach. Na ZjeŸdzie z dołu jadš czasem wozy. Łapię wreszcie wielkš platformę, cud zupełny - zgadzajš się pojechać ze mnš na Podwale, zabrać trumnę i zawieŸć nas do Wilanowa. Pani Padlewska zostaje tam u księdza, trumnę wstawiajš do koœcioła - Boże, co za szczęœcie, że ta odpowiedzialnoœć jest ze mnie zdjęta. Na odwrocie fotografii ojca zapisuję sobie, jak to było, kiedy i gdzie jš znalazłam. Na drugi czy trzeci dzień byłam na drugim pogrzebie Romana. Jak ta kobieta odarta z rodziny będzie dalej żyła? Kiedy tam siedziała w tej wnęce w murze, podniosła na mnie oczy z odpłakanymi powiekami, wymyte przez łzy do szczętu, podobne mimo wszystko do oczu Romana, i zapytała mnie: "Pani, czy on musiał umrzeć?" Która odpowiedŸ mogłaby być dla niej mniej okrutna? Musiał - nie musiał? Powiedziałam: "Musiał". Dalej zbierałam pienišdze, płaciłam za pracę i kopałam. Krater pogłębiał się, ciężko było wydrapywać się z niego, z jednego kręgu na drugi, jak z piekła. Raz kiedyœ idšc przez plac Zamkowy przysiadłam na chwilę, żeby wysypać piach czy żwir z butów. Przede mnš leżał na plecach król Zygmunt, trochę wyszczerbiony. Patrzyłam na niego, na jego niecodziennš sytuację i zobaczyłam nagle, że moja także jest doœć niecodzienna. Siedziałam na zwalonym złomie kamiennym, który był kapitelem kolumny, podstawš pod stopy posšgu. Gdyby mi kiedyœ przed wojnš jakaœ wróżka pokazała tę kolumnę i powiedziała: "Przepowiadam pani, że przyjdzie taki dzień, kiedy usišdzie pani na tym tam kapitelu, żeby sobie odpoczšć" - no to co bym o tej wróżce pomyœlała? Dziwnie bywa. Pojechałyœmy raz z mamš do Konstancina w letni prawie, ciepły dzień i nie zachodzšc do domu, bo nie było tam gdzie się zatrzymać, poszłyœmy do willi "Julia", do pani pastorowej Machleidowej. Częœć jej rodziny już wróciła z powstańczego rozbicia. Siedzieliœmy razem w miłym œlicznie otwartym na ogród pokoju, kiedy nagle ktoœ wbiegł i cisnšł nam wiadomoœć - wojna skończona, Niemcy podpisały bezwarunkowš kapitulację. Wojna skończona. Wojna skończona. Trzeba teraz te dwa słowa przykładać do siebie, do dalszego życia, do œwiata. Znów patrzšc na drzewa kwitnšce, na przeœliczny obłok czy na chwiejšcš się na wietrze trawkę myœlę - tak samo by było wszystko, ale beze mnie, trawka by się chwiała, a ja leżałabym w kanale pod Krakowskim Przedmieœciem koło włazu i ludzie by przechodzšc nosy chustkami zatykali. Takie skoki od pewnoœci œmierci do pewnoœci życia sš bardzo szerokie i męczšce, a w dodatku na nic się to myœlenie nie zda. Trzeba kopać aż do czerwonego chodnika, to jest najważniejsze. Mija drugi miesišc kopania. Trochę mi pomagajš rozmaici znajomi, ale najlepsza jest praca z babami. Dręczy mnie sprawa oddawania długów, które zacišgam, nawet u nie bardzo dobrze znanych osób. Jak będzie się to oddawało? Zakończenie wojny niczego w naszym życiu specjalnie nie zmieniło. Kopanie, spanie u pani Turczyńskiej, od rana znów kopanie. Głos mam przez ten kurz jak z rozeschniętej beczki. Robi się coraz cieplej, do Konstancina zaczęły chodzić ciężarówki z ławkami pod plandekš. Jeżdżš przez Mirków, bo most na Jeziorce przy szmaciarni zerwany. Droga przez Mirków wysypana jest miałem węglowym, więc wysiada się spod tej budy usmolonym na czarno. Ale oddech, pierwszy oddech w Konstancicie jest samš rozkoszš, czystoœciš, zapachem. Jak tylko można, jedziemy tam na kilka godzin. Jestem już pełna niepokoju, czemu jeszcze nie trafiamy na œciankę z wnękš, kiedy pewnego dnia spod popiołu i gruzu ukazuje się nam pod łopatami skrawek czerwieni, pasemko kokosowego chodnika. Jesteœmy tam, gdzie trzeba, w mamy piwnicy. Jest to fragment podłogi, mały i głęboki jak dno studni, do którego zsypujš się bezustannie, obsuwajš i zwalajš œciany wydršżonego przez nas leja. Najcięższy teraz przyszedł moment odgarnięcia całego zarysu podłogi, utrzymania tych małych lawin szalunkami z desek przesuwanych coraz szerzej, w tym już pomagajš nam robotnicy. Jest także nowa trudnoœć. Wpadły tu rozbite przez bomby maszyny drukarskie i wielkie kłody i bale drewniane ze składów "Ładu", czyli to, co było na parterze domu, nad piwnicš. Pod zmiażdżonš maszynš drukarskš widzę rozrzucone papiery i poznaję je, to korespondencja, listy do ojca, ten tobół, który wrzuciłam tu któregoœ dnia Powstania. Woda ani ogień tu nie dotarły, ale listy i koszulki od nich trzeba bardzo delikatnie wyjmować jednš kartę po drugiej, zsypywać z nich ostrożnie gruz, odkładać je i następne wycišgać spod żelastwa, wygrzebujšc pod nimi dołek, żeby nie rozedrzeć. Wiele dni spędzamy na tej trudnej robocie. Ktoœ przysyła nam kilku młodych ludzi do pomocy, ale kiedy widzę, jak z przyjemnoœciš biorš sobie na pamištkę ten czy inny list Curie-Skłodowskiej czy Sienkiewicza, dziękuję im pospiesznie za udział i żegnam się z nimi. Teraz już pan Nikodemski całe noce spędza z robotnikami przy naszych gruzach. Niektóre listy zwinięte sš w twarde piguły, białe piłki z drobno posiekanych płatków. Tam wpadł, kiedy niosłam na plecach tobół, wirujšcy odłamek pocisku i skręcił papier w twardš kulę. Każdš partię odkopanych listów niosę co wieczór na Zgoda. Potem będzie się je rozpoznawało i odnajdywało przynależnš im koszulkę. Niektóre partie listów leżš ładnie poukładane, tak jak wypadły ze swojej szufladki do kapy z łóżka Halinki. Odsłania nam się pewnego dnia zmiażdżone łóżko mamy, a na nim skarb - poduszka i cienki wełniany koc. Zaraz potem znajduję swojš kasetę malarskš. Farby powyłaziły ze zgniecionych tub, sama kaseta i składana paleta połamane, ale ukochana giętka, miękka szpachla, przedłużenie ręki w malowaniu, jest nietknięta, lœnišca niebieskš stalš. Kupione to było kiedyœ u Lefranca w Paryżu. Przez chwilę przerażona widzę jakieœ płaskie ciała rozkrzyżowane pod zwałami drewna. Ale to nasze futra, mamy pelisa na fokach, moje barany i delikatne futerko z łapek reniferów, moje pierwsze dorosłe futro. To jest skarb, przyszła zima zapewniona, ale wszystkie sš tak zesztywniałe od goršca pożaru, że przyniósłszy do domu stawiam je przed mamš na podłodze jak małe namioty. Rodzina Turczyńskich wie, co trzeba na to radzić, co robić, żeby przesuszona skóra nie połamała się jak tektura. Przez tygodnie futra wiszš na oberwanym balkonie, a co jakiœ czas ktoœ pryska na nie wodš, tak jak się spryskuje bieliznę do prasowania. Co dzień nowe wykopaliska. Klatka Pupinettiego ze zmumifikowanym płaskim ptaszkiem w œrodku, sprasowana, położona na arkuszu papieru wyglšda jak rysunek. Srebrna œliczna cukiernica babci. Ale cišgle nie ma tego, czego szukam. Ani rękopisów, ani ksišg wycinków, ani skrzynek z pamištkami, skarbami, fotografiami. Robotnicy nasi pracujšcy w piwnicach od Œwiętojańskiej mówiš, że znaleŸli tam dziury szabrownicze, nowsze od tych przebijanych podczas Powstania. Ktoœ się tam jednak dostał przed nami, może do piwnicy sšsiedniej. Ze œciany kapitalnej, w której był łuczek ze skrzynkami rękopisów, pozostał jedynie œlad fundamentu. Z każdym dniem widzę wyraŸniej, że rękopisów nie wykopię. Co się z nimi mogło stać - nie wiem. Cišgle nie ma żadnego œladu pożaru na tej głębokoœci. Pod zwałem ciężkich ładowskich belek, które spadajšc utworzyły jakby dach, stoi nietknięty kosz naszej starej porcelany. Każda sztuka zawinięta starannie w najrozmaitsze najstarsze częœci naszej garderoby - podarte majtki, jakieœ kaftaniki nocne czy koszule, takie rzeczy przeznaczone kiedyœ na szmatki, a teraz prawdziwe skarby. Mniejsza radoœć z tych Meissen, Marcolini, starych Berlinów, Furstenbergów czy Baranówki - takie trochę podarte majtki albo ciepły z cieniutkiej wełny powycierany trochę kaftanik, to dopiero bogactwo i dobytek niezastšpiony. Noszę to po kolei w koszyku, cieszymy się, owszem, znajomymi œlicznymi kształtami, elegancjš i wdziękiem dzbanuszków, filiżanek, talerzy czy pater, ale co mamy z tymi œlicznoœciami robić, gdzie je stawiać, kiedy z nich korzystać. Zawsze wszystkich tych rzeczy używałyœmy codziennie, nie zamykajšc ich w witrynkach do oglšdania. Starałyœmy się obchodzić z nimi ostrożnie, nasze gosposie mało na ogół tłukły, więc dużo przyjemniej było pić samej albo podawać goœciom w takiej wdzięcznej urodzie niż oglšdać jš tylko z daleka za szybš. Ale teraz? Kiedy będziemy miały jakiœ dom, zresztš to tylko dziwny przypadek, że te porcelany się uratowały i nie tyle radoœć z nich, co kłopot. Żyję teraz tak, jak po Powstaniu myœlałam. Żadnego posiadania. Buty, coœ na grzbiecie i żadnych mebelków i przedmiocików do œcierania kurzów. Coraz wyraŸniej widzę, że to kopanie, ten cały wysiłek nic nie da. Rękopisy przepadły. Przychodzi wreszcie taka sobota, kiedy trzeba wypłacić babom, rozliczyć się z robotnikami i pożegnać z nimi, nie do następnego poniedziałku, ale w ogóle. Oni mnie nawet żałujš, bo się w to szukanie wcišgnęli. Cały prostokšt wšski i długi tej piwnicy odsłonięty i zamieciony, œcian właœciwie nie ma, tylko zbocza naszego leja stromo idšce do nieba. W niedzielę rano nie mogę usiedzieć w domu, idę znów sama na Stare Miasto, schodzę na dno piwnicy, siedzę na paru cegłach i pozwalam sobie popłakać trochę nad sobš. Wydawało mi się, że tak dobrze te rękopisy zostały umieszczone, tyle pracy dla ich wydobycia, tyle pieniędzy dobrzy ludzie mi dawali, a teraz trzeba wszystko zostawić, nic się nie udało. Siedzę tak i z żalu i bezradnoœci mówię to, co zawsze się mówi w takich wypadkach: Œwięty Antoni Padewski, Orędowniku niebieski, Niech się stanie wola Twoja, Niech się znajdzie zguba moja. Wstaję, chodzę, jeszcze dłubię w œcianach leja, w warstwach gruzu i popiołu, wkładam ręce w lekki pył i piasek wypełniajšcy rogi piwnicy, zsypujšcy się tam bezustannie wšskimi strużkami. Palcami nagle dotykam czegoœ, macam i nie chcę uwierzyć. To sš grzbiety kajetów, równo ustawione w odartej z wieka skrzynce. Szare i zasypane, ale nie tknięte ogniem ani wilgociš. Wœciekłym podmuchem wybuchu, który rozwalił œciankę z wnękš, ciœnięte zostały w sam kšt, wepchnięte tam i potrzaskane z wierzchu, ale sš, sš przed moimi oczami - niestety dwie tylko. Pozostałych nie ma, chociaż rozgrzebuję cztery rogi, aż mi się wali na głowę z góry. Sš tu "Popioły", sklejone ceratowymi okładkami od goršca pożaru, ale papier nietknięty, zdrowy i elastyczny, atrament nie wyblakły, nic nie zawilgocone. Jest "Duma o hetmanie", "Wiatr od morza" - nie mogę teraz tego przeglšdać, muszę zorganizować jakiœ wózek do przewiezienia ich na Zgoda. Zakrywam je z powrotem, zastawiam cegłami, biegnę do mamy, naprawdę czuję, że mam skrzydła, które mnie niosš, szczęœliwš, z tš cudownš nowinš. Jak to się stało właœciwie, że te dwie skrzynki poleciały w tę stronę, a tamte widać musiało przenieœć na drugš stronę, do piwnicy obok. Ale tam leży już olbrzymia masa gruzu, której nikt nie ruszy. Cały dom sšsiedni i częœć naszego. Jednak kiedyœ ktoœ przecież zacznie odwalać, wywozić, i wtedy i tamte się znajdš. Mama co prawda mówi, że trzeba pięćdziesięciu lat na wywiezienie gruzów ze Starego Miasta, ale ona zawsze mówi bardziej pesymistycznie niż myœli, pewnie żeby nie zapeszyć. Szłyœmy niedawno, a raczej brnęłyœmy Marszałkowskš, kiedy spojrzawszy przypadkiem w bok w zwalonš Nowogrodzkš zobaczyłam ze zdumieniem, że krzywo sterczšca nad ulicš latarnia œwieci się, po prostu œwieci się! Na mój wybuch radoœci i zachwytu mama powiedziała: "No tak, ten trup rzeczywiœcie mrugnšł". Ale miała, tak jak i ja, łzy w oczach. Na drugi dzień, w poniedziałek, popchaliœmy pod gruzy Œwiętojańskiej mały wózek na dwu kółkach z dyszelkiem. Na ten wózek przenieœliœmy po kolei jednš i drugš skrzynkę, na to położyliœmy zwinięty kokosowy chodnik, jakšœ jeszcze odkopanš poduszkę, mamy szal wełniany, kosz z resztkami gałganów i porcelany. Ruszyliœmy z placu Zamkowego, cišgnšc i pchajšc ten wózek z panem Ludwikiem, bratem pani Turczyńskiej. Gdzieœ na wysokoœci Dziekanki zatrzymuje nas nagle uzbrojony po zęby patrol wojskowy. Pytajš ponuro, co i skšd wieziemy. Na naszš odpowiedŸ, że ze Starego Miasta wieziemy trochę rzeczy z własnych gruzów wykopanych, œmiejš się szyderczo. Nazywajš nas szabrownikami, złodziejami opuszczonego mienia, hienami, każš okazać dokumenty i to, co ukradliœmy. Z przerażeniem myœlę, że zacznš grzebać w wózku, zobaczš rękopisy i już nas nie puszczš, zresztš i tak grożš aresztowaniem. Wyjmuję mój papier wystawiony w Milanówku, wszystko w nim jest fałszywe poza fotografš i nazwiskiem. Patrzę z nieœmiałš nadziejš w oczy groŸnej władzy, może to nazwisko...? ale nic, żadnego wrażenia. Nagle jakby promień słońca padł na niego, rozjaœnia się cały i radoœnie woła: "Wyœcie z Siedlec? Coœ takiego! Ja także z Siedlec! Z jakiej ulicy?" Nigdy w tych Siedlcach nie byłam, ale przytomnie myœlę, że musi tam być na pewno ulica Warszawska, więc też mówię, że z Warszawskiej. Zdumienie coraz większe, on także z Warszawskiej. A spod którego ja numeru? Wplštuję się z nim w siedleckie rozmowy, przypominam sobie mamy wspomnienia ze słynnej Sekuły, w "Przedwioœniu" pani Barykowa także o stawie na Sekule i o rzece Muchawcu pamiętała, a ja za niš, i tak stoimy z tym siedleckim żołnierzem, wózek w œrodku całego oddziału zupełnie zapomniany. W końcu serdecznie się żegnamy, puszczajš nas wolno. Siedlczanka przecież nie mogła być hienš. Przed samym zakończeniem kopania na Rynku miałam ciekawš propozycję. Zjawił się tam pewnego ranka młody panek, chciał ze mnš mówić i opowiedział, że przed Powstaniem mieszkał w kamienicy na rogu Rynku, Zapiecka i Œwiętojańskiej, tam gdzie apteka. Był zamożny i miał ulokowane pienišdze w dywanach i w dolarach. Te swoje dobra zabezpieczył w słojach i metalowych rurach zalanych pakiem i zakopał w swojej piwnicy pod węglem. Teraz mieszka i rozkręca już interesa w Częstochowie, przyjechał zobaczyć swoje gruzy i bardzo mu się podoba nasz fachowy sposób prowadzenia prac. Proponuje mi taki układ: ja ze swoimi babami, majstrem i robotnikami przechodzę po zakończeniu naszych prac do jego piwnic i odkopuję mu jego skarb. Pokazał mi dokładny spis i opis wszystkiego, co tam schował, i plany piwnic i miejsca. Po wydobyciu tych rzeczy wszystko dzielimy po połowie. Same dolary wystarczyłyby mi na spłacenie długów i trochę dobrego dalszego życia. Było to tak tentujšce, że poszłam z majstrem i panem Nikodemskim do tamtych piwnic. Dotarliœmy nawet do właœciwej, ale stropy były wybrzuszone i pod ciężarem masy gruzu leżšcego na nich spękania bez przerwy przepuszczały strużki miału, coœ bez ustanku przesuwało się i trzeszczało w górze. Pomyœlałam, że nie oddam życia za dolary, a nawet za dywany. Majster również chciał wyjœć stamtšd jak najprędzej, stemplowanie według niego nic by nie dało. Tak mi bogactwo przeszło koło nosa. Ale jestem zmęczona, gruzy, łopaty, zapadajšce się mury œniš mi się po nocach, a głos wychodzi ze mnie jak przykre krakanie. Jedziemy obie do Konstancina, do "Julii". Spokój, zielonoœć, godziny na trzcinowych fotelach w ogrodzie. Ale w końcu co dalej? Ludzie z naszego domu bardzo wolno, ale jednak wyprowadzajš się. Helenka Sochowa chce, żebyœmy zamieszkały u nas, jak się jaki pokój zwolni, a ona nam będzie gotowała. To dobrzy ludzie, prawdziwi przyjaciele. Helenka gotowała nam już, kiedy przyjechaliœmy tu z Bronkiem w podróż poœlubnš na poczštku wojny. Miała zwyczaj zapowiadać przygotowywanie każdego dania zaopatrujšc je słówkiem "cuœ ala": "Zrobię na jutro cuœ ala kotlet schabowy, cuœ ala krupnik, cuœ ala kapustę". Z poczštku myœleliœmy, że te dania będš z czegoœ innego zrobione, ale okazało się, że był to po prostu ozdobnik. Kiedy tak siedziałyœmy w miłym zawieszeniu w Konstancinie, nie bardzo wiedzšc, co z nami ma być dalej, przyszedł pewnego dnia na nasz tutejszy adres list z Sopotu od Zdzisława Grabskiego. Oni już tam mieszkali, Zdzisław pojechał zaraz po końcu wojny organizować Politechnikę, badać teren i możliwoœci zagospodarowania tych pustych miejscowoœci. Zdzisław i Halina pisali, żebyœmy koniecznie przyjechały do Sopotu, że możemy tam zamieszkać, domy stojš puste, trzeba je zasiedlać, żeby nie niszczały, że lato w pełni, możemy odpoczšć w dobrych warunkach, a co dalej, to się okaże. W końcu nic nas już nie trzymało w Warszawie, w Konstancinie nie mogłyœmy wiecznie siedzieć u pani Krystyny, a w domu cišgle jeszcze miejsca dosyć nie było. Niewiele myœlšc wsiadłyœmy, zdobywszy odpowiednie dokumenty na drogę, do ciężarówki przykrytej plandekš i pojechałyœmy. To, że będę znów nad morzem, wydawało mi się cudem. Przez te wszystkie lata wojny tęskniłam bardzo do morza, dusza we mnie wysychała, zapłakiwałam się po nocach nad losem ukochanej Gdyni przemianowanej na Gotenhafen. Teraz ten wyjazd był jakby nagrodš, prezentem, zadoœćuczynieniem. Może w końcu Smętek jednak odejdzie stamtšd naprawdę, bo ta dedykacja przez wszystkie lata bolała mnie jak zadra. Jechałyœmy strasznie długo, od œwitu do wieczora. Wreszcie ciężarówka zatrzymała się naprzeciw apteki na głównej ulicy Sopotu schodzšcej prosto do mola. Na postoju czekali na nas Grabscy i Funia aptekarka ze Starego Miasta z mężem. Oni także już tu osiedli i prowadzili aptekę. Był niebieski, letni wieczór. Poszliœmy wszyscy trochę w górę i w lewo za czerwonym ceglanym koœciołem, cienistš ulicš. Potem znów w lewo w miłš, wysadzonš lipami uliczkę - Charlottenstrasse. Przed jakšœ ładnš żelaznš bramkš zatrzymaliœmy się wszyscy i Zdzisław Grabski powiedział: "To jest właœnie wasz dom". Od bramki zaczęły się sprawy z zupełnie innej niż dotychczas sztuki. Weszliœmy wszyscy razem do ciemnego wewnętrznego hallu, z którego były drzwi do wielkiego stołowego. W dębowš boazerię wbudowane były kredensy i bufety, a w nich szkło, porcelana i sztućce. Obok był niewielki salonik, a naprzeciwko kuchnia, cała w białych kafelkach. Wszystko w niej funkcjonowało doskonale - kuchnia gazowa, lodówka, w kredensach i komodach œcierki, ręczniki, talerze, szkło i wszelkie naczynia. Kręte dębowe schody z ładnš balustradš, z chodnikiem pięknie przybitym mosiężnymi prętami szły na górę do pokoi sypialnych, trzech, i do łazienki, trochę tylko przestrzelonej w okolicy gazowego pieca. Kiedy zobaczyłyœmy sypialnię z olbrzymim podwójnym letto matrimoniale, całš z różanego drzewa, szafę trzydrzwiowš z lustrami, toalety, fotele, dywany, poduszki, piernaty i puchowe kołdry - nie wytrzymałyœmy i zaczęłyœmy się œmiać, œmiać zupełnie szalonym fou-rire'em, bo to było jak z najbardziej nieprawodopodobnego snu. Przenieœć nas z ruin na Zgoda, ze spania byle gdzie, z jedzenia byle gdzie, z tego całego życia ostatnich miesięcy, które naprawdę było po prostu nędzš, z zupełnego braku jakiejkolwiek wygody, kiedy wyzbyłyœmy się najprymitywniejszych potrzeb, przyjmujšc to zresztš jako rzecz naturalnš i koniecznš i nie cierpišc nad tym ponad miarę - i postawić nas w tym całym obcym luksusie, i jeszcze w dodatku powiedzieć nam, że to nasze - to już było po prostu przeœmieszne. Byłyœmy przy tym szalenie zmęczone, naprawdę wydawało się, że obudzimy się zaraz na twardych, rozsuwajšcych się siedzeniach z krzesełek na podłodze u pani Turczyńskiej. Zostałyœmy w tym domu same, ale niezupełnie. Była tam w pokoju służbowym za kuchniš służšca, Emy šber, przynależna do tego domu. Bała się strasznie. Mówiła po polsku, Ÿle, ale mówiła, bo była Niemkš z kolonii osiadłych pod Bydgoszczš. Kładšc się spać w tych puchach po kšpieli, już pół przez sen, obiecywałam sobie bić tę Emy šber po pysku codziennie, za wszystko, za te szeœć lat. Rano, każda w swoim pokoju, zobaczyłyœmy na œcianach rozmaitych wielkoœci portrety marszałka Ludendorffa. Musiał to być ktoœ bardzo bliski rodzinie państwa Schlichtów, dawnych właœcicieli tego domu. Jego dzieła i dzieła jego żony Frau Doktor Mathilde Ludendorff zapełniały półki biblioteczne. U mamy na stole stał ogromny œwiecznik z bršzu, cały z elementów SS i swastyk, z wygrawerowanym napisem ku czci Obersturmfhrera Schlichta. Mama podejrzanie łatwo zaczęła się przywišzywać do tego domu. Wymawiałam jej te dwie żony dziadka Wrotnowskiego, przywiezione przez niego kolejno z Lintzu. Pierwsze co zrobiłyœmy, po pozbyciu się œladów Ludendorffa i wyrzuceniu z pokoju Emy šber fotografii jej brata esesmana - to zgłosiłyœmy się do Okręgowego Urzędu Likwidacyjnego z proœbš o wycenienie domu i ruchomoœci w nim zawartych, bo nie byłoby inaczej możliwe siedzenie tu, chciałyœmy za wszystko zapłacić. Nie szło to prędko, przychodziły komisje wyceniaczy, a my zastanawiałyœmy się, czym zapłacimy, jak przyjdzie co do czego. Ale dostałyœmy list od Osterwy z Krakowa, że wystawia "Przepióreczkę", więc była jakaœ nadzieja. Emy šber chodziła koło nas pełna strachu i dbałoœci. Strach jej był zresztš coraz mniejszy, nie biłam jej jakoœ, złapałam się raz ze zgrozš na tym, jak wołałam do niej do kuchni, przechylona przez balustradę: "Pani Emy, może pani przyniesie mi na górę filiżankę herbaty. Zresztš nie, zaraz po niš sama zejdę". Toteż Emy pokochała mnie i opowiadała mi swoje wojenne przygody. Z ostatnich czasów oczywiœcie. Kiedy Armia Czerwona miała zajšć Sopot i wszyscy Niemcy już uciekli, Emy została i przeniosła się do swojej przyjaciółki, która też była gdzieœ pokojowš i mieszkała ze swojš babciš staruszkš. Babcia staruszka, aby uchronić obie dziewczyny przed wkraczajšcymi i przeszukujšcymi domy żołnierzami radzieckimi, wesłała obie w łóżko, na sam spód, między kołdry i pierzyny, a sama ułożyła się na wierzchu. Ale kiedy żołnierze zgwałcili babcię, pierzyny spadły i ukazały się dolne warstwy poœcieli i dziewczyny. Emy šber mówiła mi dalej ze szczęœliwym uœmiechem: "I patrz pani, jak mi się udało. Szeœciu miałam i ani choroby wenerycznej nie dostałam, ani w cišżę nie zaszłam". Babcia staruszka tylko nie wytrzymała. Wielkim wstrzšsem był dla nas pierwszy raz widok Gdańska, tak doszczętnie, tak metodycznie zmasakrowanego, ulica po ulicy, gmach po gmachu. Ratusz, koœciół Panny Marii odarty z dachu, nagi i jasny wewnštrz. Znajome œliczne zaułki, wszystko œwiadomie zniszczone, martwe, zabite. Jakież to straszne straty. Na szczęœcie Oliwa ocalała, jej przepiękna katedra, wšskie jak gęsty las boczne nawy. I park, cudowne drzewa. Dobrze, że drzewom darowano. Drzewa w Sopocie także piękne, buki majš pnie jak z niebieskiej lekko błyszczšcej skóry, gładkiej dla oka i dla dłoni. W domu mieszka nam się dobrze i niesłychanie wygodnie. Emy gotuje doskonale. Sopot nie jest zniszczony, ludzi coraz więcej. "Grand Hotel" zajęty przez wojsko. Ciekawy widok oglšdałam wczoraj. Plaża przed hotelem była pusta. Za to w morzu to tu, to tam, w pewnej odległoœci od brzegu stały ciężkie klubowe fotele, a na nich, z nogawkami wysoko zawiniętymi, siedzieli nieruchomo żołnierze radzieccy i moczyli nogi. Molo było otwarte i mama chodziła codziennie na bocznš ostrogę, siadała na głębokich drewnianych ławach i nieruchomo słuchała szumu morza, cichego chlupotu wody o słupy, patrzyła przez szpary w deskach na przeœwietlonš słońcem wodę, pozbywała się powoli spięcia wewnętrznego, w którym żyła przez tak długi czas. W Gdyni spotkałyœmy państwa Zielińskich, byli tu, bo on dla hut na Œlšsku załatwiał ekspediowanie złomu i wraków pozostałych po wojnie. W pierwszym rzędzie z pancernika "Gneisenau", którego olbrzymie cielsko zamykało wejœcie do portu Gdyni. Zwiedzałyœmy ten wrak i oglšdałyœmy metody cięcia gigantycznych płyt stalowych, które rozstępowały się pod płomieniem jak miękkie masło. Patrzyłam na miasto i port, na wzgórza za nimi. Cišgle nie mogę się nadziwić, że taki miękki, goły, różowy robak, słaby człowiek, może przeżyć to wszystko, co zrobione było, żeby go zabić. Na Wzgórzu Witomińskim nie górujš już, nie królujš dwa buki, Sambor i Mestwin, widoczne zewszšd, o których jest ta przeœliczna nowela. Niemcy wycięli je. Nie ma także domku Plichty na Skwerze Koœciuszki, gdzie mieszkaliœmy i gdzie była tablica. Chodzimy po Gdyni i badamy jš, jak lekarz pacjenta. Czy tu wszystko w porzšdku, czy tam wszystko na miejscu, czy nie ma jakiejœ rany, jakiejœ wyrwy w dawnym kształcie miasta i portu. Ale na szczęœcie strat nie ma zbyt wiele. Jakieœ tylko gdzieniegdzie bunkry, jeszcze napisy, ale już życie zaczyna się wpychać w każdš wolnš szczelinę, otwierajš się sklepy, wielkie targowiska, ludzie wracajš do swoich mieszkań, port zaczyna działać powoli, pomimo pogniecionych żurawi i dŸwigów, wyszczerbionych nadbrzeży. Nasza ulica nie nazywa się już Charlottenstrasse, tylko Wojska Polskiego. Wojska Polskiego 15 - bardzo ładny adres. Lato, a właœciwie jego koniec bardzo upalny. Sypiš się już trochę liœcie z lip wzdłuż ulicy, więc któregoœ dnia wzięłam miotłę, zawišzałam głowę chustkš i poszłam zamiatać chodnik przed domem. I zamyœliłam się na tej miotle znów nad nie istniejšcš zwariowanš wróżkš, która by miała obłškane widzenia mojej przyszłoœci. Tym razem gdyby mi rok temu powiedziała, podczas Powstania, że widzi mnie zamiatajšcš ulice w obcym mieœcie, na Charlottenstrasse - no to pewnie najpierw ucieszyłabym się, że w ogóle widzi mnie żywš, ale potem jaki smutek: więc jestem w niewoli, pracuję u Niemców zagnana do tej ciężkiej, fizycznej, poniżajšcej, niewolniczej harówki. A tu wróżka znów miałaby rację, tylko trochę inaczej. Najczęœciej, jak tylko mam chwilę czasu, idę na molo, siadam i patrzę sobie, patrzę i możliwe, że się trochę dziękczynnie modlę do tego, kto zdecydował, że mam to morze jeszcze zobaczyć. Kiedy raz tak sobie siedziałam, nadeszła i usiadła obok mnie sympatyczna paniusia. Zaczęłyœmy rozmawiać. Ona przyjechała tu gdzieœ z głębi lšdu, pierwszy raz widzi morze. Bardzo mnie to zajęło. Kiedy już sporo mi o sobie opowiedziała, zapytałam jš, jakie ten widok zrobił na niej wrażenie, ciekawa byłam, jak to jest, jak się po raz pierwszy, w dorosłym wieku, zobaczy morze. "Myœlałam, że to jest większe" - powiedziała. Przyszła do nas dziwna depesza od Osterwy z Krakowa. Było tam napisane: "Nic się nie martwcie tym, co pisze to kocie prosię". Myœlałyœmy, że to pewnie jakaœ omyłka na poczcie, ale nie. Chodziło o recenzję Jana Kotta z krakowskiej premiery "Przepióreczki". Recenzja była podobno bardzo zła. Nie podobała się Kottowi prywatna dobra księżniczka i za mało demokratyczni profesorowie, i cała ta indywidualna dobroczynnoœć. Ale mimo to ludzie cišgnęli na sztukę tłumami, a kochany, najmilszy Osterwa, już nie bardzo zdrowy, zagrał jeszcze raz zachwycajšco Przełęckiego. Przemianowano nam ulicę na Żeromskiego, bardzo ładnie. Znów jestem niespokojna o Mieczysia, nie pisze, nie odnajduje nas, jak zawsze nie ma jak go szukać, żadnego adresu. Warszawa nie ma teraz adresów, las także nie ma. Wrzucono nam przez płot kilka ulotek, jedna o Powstaniu, druga i następne zwięŸle i jasno opisujšce obecnš politycznš sytuację Polski, perspektywy i wskazania - mšdre słowa napełniajšce w naszej zagmatwanej rzeczywistoœci otuchš, że sš między nami jeszcze umysły, uczciwe serca i działajšce ręce. Robi się zimno, palimy w kotłowni w piwnicy stosami pism "Der Strmer" i "V”lkischer Beobachter", resztkami skrzyń i suchymi gałęziami z ogrodu. Ja się nie mogę przyzwyczaić do tego domu, ale nie z powodu delikatnych myœli o wygnanych prawowitych właœcicielach, chociaż ich obecnoœć włazi w oczy doœć często. Na szczęœcie zabrali czy zniszczyli przed odejœciem pamištki rodzinne, nie ma fotografii, listów, dokumentów. Ale biblioteka pełna partyjnych publikacji, dzieł hitlerowskich przywódców, portrety w mundurach tego Ludendorffa i innych, w piwnicy czapki, opaski i flagi ze swastykš, tego jest sporo. Nie możemy jakoœ, mimo wszystko, palić tymi ksišżkami w piecu centralnego ogrzewania. Fakt rozdarcia i wrzucenia do ognia ksišżki, jakakolwiek by była, jest czymœ ohydnym i niemożliwym do spełnienia. Więc nie mam żadnych skrupułów ani niepewnoœci wobec faktu mojej obecnoœci w tym domu, jest to taka, a nie inna kolej rzeczy, słuszny skutek dawniejszych spraw. A poza tym każdš rzecz, każdy mebel przykładam w myœlach do domu w Konstancinie, ustawiam je tam, zapełniam pokój po pokoju tymi rzeczami, kupionymi już od Okręgowego Urzędu Likwidacyjnego za pierwsze pienišdze, jakie dostałyœmy z Krakowa, przesłane przez Osterwę tantiemy z "Przepióreczki". Te meble także nie będš we mnie wywoływały niemiłych uczuć. Każdy mebel stary, każda taka œlicznoœć kupiona w antykwariacie i z radoœciš przyniesiona, wstawiona do naszego domu jest w końcu zwišzana z jakšœ smutnš chwilš, ktoœ się z tym rozstał ze złej przyczyny, ze zbiednienia, œmierci, wyjazdu. Mama kiedyœ dawno powiedziała mi, że dlatego właœnie nie bardzo lubi tak zwane antyki, przeczuwa w nich ten nieznany smutek. Ale trudno przecież mieszkać w meblach zbitych z desek, sfabrykowanych seryjnie, pozbawionych wdzięku staroœci, co by to było za życie. Tylko pokoju ojca nie odtworzę, nie zapełnię tymi meblami stšd. Ile tam ocaleje w Konstancinie, tyle będzie. Jak dotšd sš dwie kanapy, dwa foteliki, fotel, stół. Resztę Niemcy spalili w piecach razem z brzozami i dębami z ogrodu. Ale ten dom w Sopocie jest mi obcy, czy to te ciemne boazerie, belkowane sufity na dole, czy kolorowe szybki w drzwiach, żwirek na œcieżkach w ogrodzie i pruski mur nad kamiennš podmurówkš - nic mi się tu nie widzi, pomimo wygody, sensownego zaplanowania, nowoczesnej kuchni, wielkoœci i wysokoœci pokoi. Przyjechali już pierwsi goœcie, ciotka Aniela, Haneczka Szczepkowska z Adamem Mickiewiczem. Chodzimy nad morze, Adam siedzi za szklanymi szybami półokršgłych promenad przy molo, bo mówi, że zanadto wieje od morza, a my obie stoimy godzinami oparte o balustradę nad biegnšcymi falami na samym końcu ostrogi i patrzymy, słuchamy, wšchamy, pozwalamy, żeby ten wiatr dŸwięczał nam w otwartych ustach, kiedy się głowę bokiem do niego odwróci. Kiedy wracamy, wyszarpane wichrem, z oczami aż piekšcymi i troszeczkę słonymi ustami - Adam mówi znudzonym głosem: "No, skończyłyœcie już ten seans pod tytułem kocham cię, morze?" Ale to prawda, całš tę wojnę wiatr z nas tu wywiewa. Trzeba jechać do Konstancina, przygotować tam jakieœ gniazdo na zimę. Nie możemy jej przebyć tu, tam jest dom, przyjaciele, Warszawa, mimo że naprawdę fizycznie jej nie ma. Mama chce zostać w Sopocie jeszcze trochę, ale ja muszę jechać. Ciotka Aniela zostaje z mamš i wprowadza się do nas ta Stenia, co tak kiedyœ strasznie rzygała na jachcie. Odnalazła się na Wybrzeżu, też jš tu cišgnęło, dostaje u nas ładny pokój i znajduje sobie posadę w jakimœ nowo powstałym biurze. Będzie się komu opiekować w zimie domem. Dół mama wynajęła także na jakieœ biuro miłemu panu Sobańskiemu, będzie więc dom ogrzany i pan Sobański płaci, więc będzie na podatki, opłaty czy naprawy. Spotkałam tu Staszka Likiernika, kolegę z Powstania, i z nim wyprawiam się w drogę do Warszawy strasznie rozklekotanym i starym autobusem. Zabieramy ze sobš wielki starawy dywan. Mam zamiar ocieplić nim pokój, w którym będziemy mieszkały w Konstancinie. Jest zakaz wywożenia czegokolwiek z Ziem Odzyskanych, zakaz przez nikogo nie respektowany, także przez nas. Ale nikt nie oœmiela się wieŸć czegoœ tak ogromnego, jak ta rura ułożona między siedzeniami autobusu. Wszyscy się o niš przewracajš, klnš, jakieœ okrutne straże i kontrole cholerujš i żšdajš zgłoszenia się właœciciela, ale my patrzymy w okno przez cały czas, nikt tego przecież nie będzie wycišgał. Droga trwa prawie dwa dni, bo autobus pod Brodnicš wpada na drzewo, a potem w pole buraczane. Konie go wycišgajš, a my, podróżni, nocujemy w jakiejœ budzie przy ognisku. Urzšdziłam jako tako dwa pokoje na górze w Konstancinie. Piece dobrze działajš, jest trochę węgla, na dole w salonie mieszkajš Sochowie, Helenka gotuje, jadamy razem. W małym pokoiku przy tarasie mieszkajš dwie panie Rudziewicz, ta uratowana przez Władka Sochę, która uciekała przed Niemcami, i jej siostra z obozu. Ta pierwsza jest prokuratorem od spraw niemieckich, do œcigania i sšdzenia zbrodniarzy hitlerowskich. Kiedyœ wróciła do domu zupełnie roztrzęsiona i blada jak płótno. Wsiadła do kolejki w Warszawie i zobaczyła, że naprzeciwko niej usiadł człowiek, który wydał całš jej rodzinę i był winien œmierci ich wszystkich. Patrzyli na siebie, doskonale wiedzšc i rozpoznajšc się wzajemnie. Ten zbrodniarz siedział nieruchomo, aż gdzieœ w Powsinie zerwał się i wyskoczył prawie w biegu. Pani Rudziewicz powiedziała, że była tak samo jak on nieruchoma i jakby sparaliżowana. Kiedy wstawał i widziała, że ucieka, nie zrobiła żadnego gestu, nie wydała głosu, przyszła do domu w tym samym dalej stanie zdrętwienia. Ta niepojęta historia wytršciła mnie z równowagi. Mieszka tu jeszcze z nami starszy pan Duda z żonš. Robi prymitywne, ale bardzo potrzebne sprzęty drewniane. Pierwsza zima powojenna. Mama odzwyczaiła się już od kładzenia się spać w ubraniu, ale obie zachowałyœmy i zachowamy już pewnie na zawsze zwyczaj okupacyjny układania wieczorem ubrania i bielizny w taki sposób, żebyœmy mogły po ciemku czy nagłš przyczynš zerwane ubrać się, bez szukania, w kolejne częœci garderoby. Żadnej wiadomoœci od Mieczysia, nie ma go na pewno w Warszawie. Myœlałam, że te pierwsze powojenne Œwięta, biedne i trudne, i niewesołe, ale będš wspólne, i nic z tego. Poznałyœmy tu miłych państwa Daszewskich, rodzinę doœć skomplikowanš, bo powoli okazuje się, że ich córka jest jego wnuczkš, a jego żona nie jest jej matkš, ale co nas to w końcu obchodzi. On był właœcicielem œwietnie prowadzonego przed wojnš majštku w Grójeckiem - Nowa Wieœ, i bardzo znanym pomologiem. Ona œliczna i z wrodzonš elegancjš, z domu Korybut-Daszkiewicz. Jest też Marusia Karnicka, siostra zabitego czarujšcego Szury, a poza tym zaczynajš się pojawiać we wszystkich trochę lepiej zachowanych willach całe rodziny angielskie. Warszawa jest zburzona i poza jednym hotelem "Polonia", gdzie gnieżdżš się wszystkie placówki dyplomatyczne i najrozmaitsze przedstawicielstwa, nie ma się gdzie w niej pomieœcić. Więc jakoœ specjalnie Anglicy upodobali sobie Konstancin. Najrozmaitsi wyżsi i niżsi oficerowie, samotni albo już z rodzinami, zamieszkujš dookoła nas. Ich opiekunkš, tłumaczem, faktorem jest Marusia, przez matkę Angielka, uczynna, energiczna, œwietnie wychowana, taktowna, wesoła - pomimo straty ukochanego Szury - i z niebywałym, cienkim poczuciem humoru. Ci Anglicy wyzyskujš jej uczynnoœć i po pierwszym naszym zachwycie, że w ogóle nareszcie sš, że możemy ich przyjšć, okazać im goœcinnoœć i naiwnš serdecznoœć - powoli przestajš się nam tak bardzo podobać. Stali mieszkańcy Konstancina opowiadajš sobie o tym czy owym cudzoziemskim lokatorze, że jest brudas, że żšda rozmaitych œwiadczeń, ale za nie nie płaci, że każdy z nich myœli, że mu się tu wszystko należy. Może ta ogólna życzliwoœć, którš im wszyscy okazywali, tak na nich wpłynęła, a może to sš ich głębsze cechy charakteru. Zima ciężka, w łazience tak zimno, że mamy w pokoju ustawionš prowizorycznš umywalkę przy piecu i tu się myjemy. Ale powoli robi się lżej. Chodzę na dalekie spacery w pola, znów życie nabiera tego normalnego rytmu, zwišzku z przyrodš, z ziemiš, z porš roku. Znów czuję te zmiany delikatne i powolne - zapach ziemi, zapach kory na słońcu, pierwszy œpiew ptaka, pierwsze nowe piórko trawy. Te przedwioœnia zawsze mijały w mieœcie prawie nie dostrzegane, teraz biorę w tym udział bardzo œcisły. Wczesnš wiosnš byłam w Warszawie i musiałam się w jakiejœ sprawie zobaczyć z mężem Hassy, siostry Przypkowskiego, panem Makomaskim, który po wojennych perypetiach właœnie przyjechał i został dyrektorem "Orbisu" w wyremontowanym domu na Brackiej. Kiedy weszłam do jego gabinetu, zobaczyłam ze zdziwieniem, że na biurku stoi pies, przepiękny żywy jamniczek długowłosy, a właœciwie jamniczka. Pan Makomaski, zły i zmieszany, powiedział, że jakieœ dwie znajome Hassy, pewnie wariatki, wpadły tu przed chwilš, zawróciły mu głowę historiš tej bezdomnej pięknoœci, kazały się jemu psiš dziecinš zajšć, postawiły jš na biurku i wyleciały. Ten pan serio traktował swojš pracę i stanowisko i nie mógł urzędować z jamniczkš na dłuższš metę. Wzięłam małš na ręce i poczułam, że nie oddam jej za żadne skarby. Pojechała ze mnš, za pazuchš, do Konstancina, ciężko chorujšc od trzęsienia jazdy. Trochę się niepokoiłam, co mama powie, nie bez racji. Kiedy postawiłam jš bez słowa na progu pokoju, słabš, malutkš, chorš od tej jazdy - mama leżała na swojej kanapie. Rzuciła tylko okiem, odwróciła głowę i powiedziała: "Uprzedzałam cię, moja droga, że nigdy więcej, po Kiopku, nie chcę mieć psa. Nie mamy doœć pieniędzy, nie mamy służšcej, warunki się zmieniły, nie wiadomo, co z nami będzie i gdzie będziemy mieszkały - no, połóż mi to tutaj koło mnie na tapczanie". I tak już oczywiœcie zostało. Uwielbiały się wzajemnie, wiadomo, że wszystkie jamniki sypiajš w łóżkach swoich państwa, jeœli ktoœ mówi coœ innego, to kłamie. Bardzo długo nie mogłyœmy się zdecydować na imię dla tej rudej malutkiej œlicznoœci, którš małe wiewiórki w ogrodzie brały za krewniaczkę i zbiegały do niej po pniach. Tymczasem mówiło się o niej ta piesia, aż pewnego dnia okazało się, że ona to już przyjęła za swoje imię własne i musiałyœmy się zgodzić, że zostanie Piesiš. Pewnego razu, kiedy siedziałyœmy przy stole, my, ciotka Aniela i Hassa Makomaska, zobaczyłyœmy, że wchodzi do nas po schodach niezwykłe zjawisko. Był to nadzwyczajnej pięknoœci oficer w angielskim mundurze. Wręczył nam swój bilet wizytowy, z którego wynikało, że jest to Lt.-Colonel F.X. Zaleski, Head of the Polish Military Mission in the British Zone, z siedzibš w Bad Salzuflen. Przywiózł także list polecajšcy od swego kuzyna Kirchmayera z Krakowa. Zjadł obiad, wyjaœnił, że F.X. oznacza Fran‡ois-Xavier, że od przed wojny nie był w Polsce, że Bad Salzuflen leży bardzo blisko Dsseldorfu, a w dalszej rozmowie w cztery oczy zawiadomił, że ma się zamiar ze mnš ożenić, za namowš swego kuzyna, bo dla niego nadeszła właœnie taka chwila, a dla mnie będzie lepiej przeprowadzić się do Bad Salzuflen niż siedzieć w Konstancinie, przy zburzonej Warszawie. Nic nie pomogły moje ciche uwagi, że Dsseldorf też pewnie jest zburzony, a ten Bad musi być czymœ w rodzaju Konstancina, tylko niemieckiego. Zaleski był rzeczywiœcie piękny, zgrabny i pełen najlepszych chęci zbudowania mi gniazdka w Bad Salzuflen. Chciał tam nawet zabrać mamę, ciotkę Anielę i Piesię. Brak mu było jednej tylko rzeczy, to jest poczucia humoru, a poza tym lubił opowiadać stare filmy. Bardzo przy tym elegancko nie wymawiał r, więc opis filmu "Car Iwan GroŸny" wyglšdał tak: "A jak ten cał na tłonie tych bojałów hałapem po mołdach płał!" Ale nie o to przecież chodziło. Moje głupie dowcipki i nonsensowne figielki wywoływały w nim smutne zdziwienie. Przysyłał mi całe klomby kwiatów i kiedy go nie było, bo był w Bad Salzuflen, nadchodziły stamtšd długie smętne miłosne listy, niezmiennie namawiajšce mnie na przeniesienie się w to czarowne miejsce. W ogóle przepowiednia Danusi Dzierzgowskiej o moim przyszłym życiu, w którym będš jeszcze domy, perfumy, podróże, mężczyŸni, pienišdze, zaczynała się powoli sprawdzać. Nie we wszystkim, ale zawsze. Pan Duda zrobił mi półkę na ksišżki, bo już parę kupiłam na straganach i wózkach, gnieżdżšcych się w ruinach Warszawy. Na tej półce leżały więc ksišżki, ta serweteczka niciana od Danusi, jakiœ wazonik z targu w Gdyni. Zaczynało mi się chcieć, żeby było ładnie, od czego się odżegnywałam zajadle zaraz po wojnie. Wtedy myœlałam, że przedmioty, rzeczy domowe własne i kochane niosš w sobie zadatek nieuchronnej przyszłej straty i żalu po nich. Teraz powoli zapominam o tym, że trzeba mi tylko własnego płaszcza na grzbiecie, własnych papierosów i nie przemakajšcych butów - nawet w jednym barze kawowym w Sopocie kupiłam przepiękne krokodylowe czółenka na piekielnie wysokich obcasach, a Maria Pulcini przysłała kilka materiałów na suknie dla mamy i dla mnie, œlicznych włoskich jedwabi. Utyłam też dostatecznie na obiadach Helenki - "cuœ ala krupnik, cuœ ala befsztyk" - wszystko to było w sumie niezłe. Myœlę o sobie. Zimš zaczęłam jeŸdzić do Warszawy do PCK, na Mokotowskš. Trzeba tam było ludzi do pracy w kartotekach poszukiwań, tych zgłoszeń były miliony. Zaczęło się od szukania dla Marysi œladów Stefana Leszczyńskiego, a potem już tam zostałam. Trzeba było łšczyć karty szukajšcych ze zgłoszeniami podanymi przez tych, co coœ wiedzieli. Długie rynienki tych kolorowych kart, tam gdzie była jakaœ wiadomoœć, karta była wysunięta. Wiedziałam, jak Stefan był ubrany, kiedy go widziałam ostatni raz na Krzywym Kole, i wiedziałam, że miał przejœć do PWPW, znałam także pseudonim - "Sas". Ale to nic nie dało. Była cała masa zwłok odkopanych z PWPW, ubranych w te same koszule niemieckie ze Stawek, takie same jak moja, te same płaszcze oficerskie niemieckie szaro-zielone - które z nich były Stefanowe? W dziale ekshumacji pracowała dawna aktorka filmowa, Jaga Boryta, siostra Sawana. Zawołała mnie kiedyœ i zapytała, czy miałam gdzieœ ukryte jakieœ pamištki. Do jej drugiego brata, Malinowskiego, zgłosił się właœnie jego kolega z popowstaniowego obozu z propozycjš sprzedania pamištek po Żeromskim. Nie wiedziałam, czego by to mogło dotyczyć. Mogły to być równie dobrze rzeczy z mieszkania na Brzozowej, dzienniki wywiezione przez Niemców z sejfu Biblioteki Narodowej od profesora Grycza, jakieœ pamištki konstancińskie, jak i zawartoœć skrzynek ze Starego Miasta, z piwnic drukarni. Zobaczyłam się czym prędzej z panem Malinowskim. Powiedział mi, że ten znajomy z obozu rewindykował te rzeczy z Niemiec, znalazł je tam w skrzyniach z napisem "Schloss Warschau". Spytałam pana Malinowskiego, czy ma dużo pieniędzy, a kiedy zapewnił mnie, że prowadzi jakieœ garaże czy warsztaty samochodowe i zarabia œwietnie, poprosiłam go, żeby kupił wszystko za jakškolwiek podanš cenę, ale żeby nie powiedział ani słowa tamtemu, że załatwia to dla rodziny, na wypadek, gdyby sprzedajšcy był szabrownikiem. I dobrze zrobiłam, w ogromnej pace zawiniętej w gruby szary papier była zawartoœć wszystkich moich skrzynek ze skarbami z piwnicy w Rynku. Sprzedajšcy był szabrownikiem, który dostał się do piwnic przed naszym kopaniem, a napisy na skrzyniach i rewindykację z Niemiec wymyœlił sobie, i to głupio, bo Zamek spalił się w 1939 r., a ja te wszystkie pamištki przyniosłam do piwnicy przed samym Powstaniem. Jakież to skarby dostałam z powrotem! Kilkaset fotografii, portfel z liœćmi laurowymi, dwa paszporty, karta powołania do Legionów, gdzie w rubryce "szczególne kwalifikacje" podał Żeromski dwa słowa: "jeŸdzi konno", Order Wielkiej Wstęgi "Polonia Restituta" z dyplomem i szarfš. Zgniecionš harcerskš manierkę Adasia. List Conrada, który tu był osobno, pióro z masy perłowej i opis ojca, od kogo je dostał i że "Adaœ kazał je zreperować". Tyle rozmaitych rzeczy, które brałam do ręki, znów z uczuciem, że coœ zmartwychwstaje. Złodziej wysypał wszystko ze szkatułek i tak przyniósł ten pakiet panu Malinowskiemu. Rozmaici znajomi radzili mi, żebym, wzišwszy ze sobš milicjanta, poszła do tego złodzieja i zrewidowała mu mieszkanie, bo mógł tam poza skrzyneczkami mieć jeszcze inne moje rzeczy z piwnicy. Ale łatwo powiedzieć: "IdŸ z milicjantem do cudzego mieszkania". Zapłaciłam, co się należało panu Malinowskiemu i zamówiłam u tego samego co zawsze stolarza w Konstancinie nowe skrzyneczki, drewniane, takie same, jak tamte rozbite - na rękopisy i odzyskane skarby. W zeszłym roku, kiedy byłam w Sopocie, mama napisała do mnie, żebym pozwoliła zamieszkać w naszym domu na górze pani Zdzisławowej Dębickiej, która nie ma się gdzie podziać na zimę, pomimo sporej iloœci synów, mieszkajšcych również na Wybrzeżu. Pani Dębicka oczywiœcie mieszkała w moim pokoju przez wiele miesięcy. Kiedy przyjechałyœmy do Sopotu z poczštkiem lata, zdziwiłam się, że cały pokój, wszystkie meble sš w małe okršgłe dziurki. Myœlałam, że rzuciły się tam jakieœ korniki, ale Stenia, niezastšpiona Stenia, powiedziała, że nie, że te dziurki sš od ptaszków, które tu przylatywały do pani Dębickiej. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, czyżby odwiedzały jš same dzięcioły? Stenia powiedziała, że to były sikorki, pani Dębicka trzymała okna otwarte i przybijała do wszystkich mebli gwoŸdziami słoninkę dla zgłodniałych ptaszšt, dobra dusza. Ale mieszkała u nas dwie zimy, bo mama pisała z Konstancina: "Bardzo chcę jej pomóc, przecie to moja koleżanka, wdowa po literacie". Przez te pierwsze lata powojenne siedziałyœmy na zmianę, to mama w Konstancinie, a ja w Sopocie, to na odwrót. Pisałyœmy do siebie bez przerwy kartki i listy. Były to przede wszystkim przestrogi i niepokoje dotyczšce zdrowia, sporo plotek o znajomych, doniesienia o stanie finansów i opisy przebiegu remontu domu w Konstancinie, który trwał przez dłuższy czas, trzeba było naprawiać dach, malować œciany, łatać rynny. Zacišgnęłyœmy na to pożyczkę w BGK, doœć prędko zresztš spłaconš, bo œmiertelnie bałyœmy się zawsze długów, a tym bardziej obcišżenia hipoteki, która musiała być "czysta jak łza". Wspominałyœmy też często dziadka. Ten dziadek, stryj Żeromski, stara dagerotypowa fotografia wykopana z gruzów i wiszšca na œcianie tam gdzie dawniej, nad moim łóżkiem w pokoju ojca, służyła nam teraz za sejf. Można było w tym czasie łatwo kupić dolary, złote i papierowe. Często pewne niewielkie nadwyżki naszych dochodów zamieniałyœmy na te pienišżki i wsuwałyœmy między ramkę i fotografię dziadka. Toteż mama pisała do mnie czasem dziwne rzeczy: "Dziadek ma się dobrze, nawet bardzo ostatnio utył, tak bardzo, że po prostu odstaje od œciany". Albo: "Dziœ mogłabym zakupić trochę jedzenia dla dziadka, ale tak szalenie podrożało, że nie mam odwagi, niech czeka". Albo: "Boję się trochę o dziadka, więc trzymam go w tapczanie". Ja w Sopocie ekspediowałam częœć mebli majšcych zapełnić pusty dom w Konstancinie. Był tego lata Władek Socha z synem Felusiem, musiałyœmy im pokazać morze, którego nigdy nie widzieli. Ciotka Aniela siedziała ze mnš, a mama pisała: "Z pożyczki częœć pożre znów dziadzio. Straszny żarłok, ale to tak miło odżywiać takiego zacnego starca". Ale najważniejszš wiadomoœciš było: "Piszę dlatego, aby ci donieœć, że wczoraj, o 4 pp., zjawił się Mieczyœ. Był zdaje się bardzo zasmucony, że cię nie było. Prosił, aby ci powiedzieć, że na jesieni przyjeżdża na stałe do Warszawy i żebyœ była tak łaskawa zawiadomić go natychmiast, gdy przyjedziesz, na Hożš. Jest chudy jak wiór, ale bardzo opalony, co bardzo ładnie wyglšda przy jego szafirowych oczach i różowej koszuli. Jest doœć smutny, ale nie beznadziejny, a on jest przecie mšdry". To ostatnie zdanie odnosiło się już do ogólnej sytuacji. Ale dlaczego nie przyjechał do Sopotu? A tymczasem przepowiednia Danusi spełniała się coraz bardziej. Przyjechał do mnie do Sopotu pan Zdzisław Madeyski, wypuszczony z więzienia, z listem od Hassy Makomaskiej. Ten pan nie dojechał na wiadome zebranie w Milanówku z Okulickim, Jankowskim, Stypułkowskim i innymi, bo został w drodze zatrzymany, a miał ze sobš ostatni żołd z Londynu dla AK. Siedział w więzieniu w Łodzi doœć długo i ciężko, ale nagle bez rozprawy został zwolniony, nie dostał tylko z powrotem tego, co wiózł ze sobš. Zaczšł pracować w PCK, do Sopotu wpadł na chwilę, ale zaczšł do mnie pisywać listy i tak się jakoœ znajomoœć nawišzała i utrzymała. Był to dobry, szlachetny i całkowicie oddany sprawom społecznym człowiek. I bardzo przystojny. W Sopocie także poznałam kapitana Karola Borhardta. Jego wspaniała postać, niedŸwiedzia siła, bohaterska i wstrzšsajšca przeszłoœć, a przy tym wzruszajšca łagodnoœć zachwyciły mnie. Postanowiłam namalować jego portret. Farby, kasetę zrobionš ze skrzynki, trochę pędzli jakoœ sobie przygotowałam. Gorzej było z płótnem. Portret musiał być wielki, bo on cały był wielki. Znalazłam na strychu ogromnš dyktę, oklejonš tapetš, jakiœ fragment przepierzenia czy œcianki. Zagruntowałam to i namalowałam go nieomal en pied, z rękš opartš o kolano, w mundurze kapitana marynarki wojennej angielskiej, na co wskazywała liczba i rozmieszczenie złotych guzików. Ponieważ był w tym czasie profesorem czy wykładowcš nawigacji wedle gwiazd - astronawigacji - w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni, więc w tle miał pięknš starš mapę nieba, którš kupiłam na targu w Gdańsku. Podczas tego pozowania opowiedział mi kapitan historię swoich ostatnich, to znaczy wojennych lat. Pływał w konwojach i podczas jednego nalotu niemieckiego na angielskie okręty został wyrzucony siłš wybuchu z pokładu jednego okrętu na pokład innego. Został tak poraniony i połamany, że lekarze angielscy bardzo długo nie wiedzieli, czy uda go się uratować. Został odznaczony bardzo wysokimi orderami, leczono go na wszystkie sposoby, aż jego niezmożona siła i zdrowie zwyciężyły. Wyszedł ze szpitala z jednym tylko urazem. Przestał w ogóle spać, utracił tę zdolnoœć tak zupełnie, że powoli zaczšł dziczeć, nie mógł znieœć widoku ludzi, tym samym nie mógł pływać, więc lekarze, bezsilni wobec tej koszmarnej bezsennoœci, pozwolili mu pojechać samemu do Szkocji, w jakieœ dzikie i puste góry. Tam zaszył się w pasterskiej kamiennej chacie, ktoœ donosił mu od czasu do czasu żywnoœć, i tak spędził tam długi czas, studiujšc i uprawiajšc jogę. Powoli, powoli zaczšł powracać do stanu sprzed katastrofy, a przede wszystkim odnalazł możnoœć snu. Trudno to sobie nawet wyobrazić, jak można zupełnie nie spać, jeœli po jednej nocy Ÿle przespanej ma się piasek w oczach i w mózgu i cały dzień jest krzywy. Podczas pozowania mówił mi dużo o tej jodze, przynosił ksišżki i namawiał na ich studiowanie. Ale to, co mówił, nie było zachęcajšce. "Pani ciało nie jest w najmniejszym stopniu ważne. Jest to tylko pani chwilowe mieszkanie". Był bardzo delikatny i dobrze wychowany. Toteż na pewno ordynarne wydało mu się to, co pod nosem powiedziałam, że chwilowe czy nie, niejeden chciałby otrzymać na nie przydział i kwaterunek. Byłam w ogóle w tym okresie szarpana zmiennymi, a nawet sprzecznymi namowami, wskazaniami i pouczeniami. Madeyski twardo krytykował moje rozpieszczenie, miękki charakter i brak właœciwej postawy wobec życia. "Moniko, nie bšdŸ hedonistkš!" - wołał do mnie z daleka. Z jeszcze dalszych okolic, z Bad Salzuflen, Francois Xavier naglił, aby pozbyć się pozostałoœci okupacyjnych rozpaczy, klasztornego tkwienia w twardym i smutnym życiu konstancińskim, chciał, abym zaczęła nareszcie rozkwitać, z nim razem oczywiœcie, w radoœci i rozkoszach. Kapitan Borhardt namawiał mnie do odrzucenia wszystkiego w ogóle, co nie jest kontemplacjš i absolutnš ascezš. Tak przerabiana i wychowywana, czekałam na mojego Mieczysia, którego metody wobec mnie ograniczały się w razie potrzeby do zmarszczenia brwi i cichego zdania: "Spokojnie, córuchno". Zresztš i to nie było potrzebne, odkšd go znałam, mój charakter wybitnie zmienił się na lepsze. Wszyscy do mnie pisali, bardzo się mnš zajmowali, a on jeden gdzieœ się obracał, cišgle w tych niewiadomych i groŸnych sprawach utopiony. Portret udał się, wszyscy to mówiš. Byłam wieczorem na kolacji w "Grand Hotelu" z F.X., a po kolacji poszliœmy na spacer do parku wzdłuż morza. W zupełnej ciemnoœci nagle oœlepiły nas ostre latarki i groŸne głosy wrzasnęły: "Stać, ręce do góry, okazać dokumenty!" Był to uzbrojony po zęby patrol WOP-u, strzegšcy plaży przed desantem z morza sił wrogich socjalizmowi. Serce we mnie zamarło, kiedy przypomniałam sobie mundur Lt.-Colonela angielskiego, który nosił F.X. Patrol strasznie krzyczał i groził sšdem polowym, a my słabo staraliœmy się wytłumaczyć, że nie jesteœmy z łodzi podwodnej, tylko z "Grand Hotelu", i że nijak nie możemy okazać dokumentów majšc obie ręce podniesione do góry. Okropna to była sytuacja. Wielka jest nieufnoœć władzy wobec ludnoœci, mimo "3 razy tak" wymuszonego propagandš i doœć prymitywnie. Mamy niemiłe uczucie, że traktuje się nas wszystkich, tu zastanych, jak głupców. W ogóle życie zmieniło nam się o tyle, że nikt nas nie zabija na œlepo, nikt nie poluje na nas na ulicach, noce mijajš spokojnie, nie wiem, czy dla wszystkich, ale raczej dla większoœci tak. Nie ustaje w nas zdziwienie i radoœć, oczywiœcie, że żyjemy, tylko co ma być dalej, nie wiemy. Nad głowš istnieje innego rodzaju przykrywa, nie tak ciężka, pozornie bardziej przezroczysta. Urwał się łatwy dawniej kontakt z ludŸmi, jednolite myœlenie. Rozmowy teraz sš ostrożniejsze, zdziwienie przy spotkaniach z dawnymi znajomymi głębsze. Nasza osobista sytuacja układa się pozornie dobrze. Ksišżki ojca sš wydawane, sztuki wystawiane. W zimie wezwał nas z Konstancina do Warszawy dyrektor czy prezes wydawnictwa "Czytelnik" - Jerzy Borejsza. Miewa do nas rozmaite interesy. Raz było to pytanie, co wolimy i co radzimy przyjšć jako zasadę przy druku ksišżek ojca - czy lepiej drukować pewne pozycje cenzurujšc je, to znaczy wycinajšc fragmenty, czy nie drukować wcale. Nie wiem, jakiej odpowiedzi spodziewał się Borejsza i jak mógł nas pytać, czy można okaleczać autora. Innym razem zawiadomił nas, że w domu w Konstancinie zostanie zainstalowana stacja radiowa i będš stamtšd nadawane wieczory literackie z udziałem naszym, oczywiœcie, i rozmaitych innych osób, zapraszanych sukcesywnie - jak Marusia Kasprowiczowa, Nałkowska, Tuwim, który właœnie przyjechał, innych jeszcze osób nie znanych nam nawet z nazwiska. Mieliœmy rozmawiać o literaturze, polityce, przewidywaniach przyszłoœci i innych sprawach. Wróciłyœmy po tej wizycie u Borejszy zmartwione, ale nie załamane. Mama powiedziała: "Ty jedziesz do Zakopanego, Bujak cię tam gdzieœ umieœci u górali, ja kładę się do szpitala, Walek Hartwig przetrzyma mnie w łóżku, ile będzie trzeba. Dom w Konstancinie zostanie na łasce bożej i Sochów, nie pierwszy raz. A Sopot niech licho porwie". Na drugi dzień pojechałam jednak do Tuwima prosić go o radę i ratunek. Tuwim wysłuchał relacji i trochę nawet wyœmiał nasz niepokój: "To jest przecież wariat, któremu przez głowę przelatuje tysišc szalonych i dziwacznych pomysłów na godzinę. Przelatuje i wylatuje bez œladu. Jutro nie będzie pamiętał o niczym, siedŸcie spokojnie w domu". Istotnie tak się stało, tylko Marusia Kasprowiczowa pisała do nas przez jakiœ czas listy, pełne projektów i nadziei na te nasze występy. Borejsza podczas naszych na szczęœcie nieczęstych wizyt u niego nazywał nas niezmiennie - jednš Olimpiš, a drugš Aureliš, co przyjmowałyœmy bez protestów. Czasem podczas naszej bytnoœci w gabinecie zaczynał telefonować do wszystkich ówczesnych dostojników państwowych i prowadził z nimi rozmowy ważne i tajemnicze. Siedział przed nami za biurkiem, podnosił coraz to innš słuchawkę telefonicznš, żšdajšc połšczenia z coraz to innym towarzyszem Wiesławem lub Osóbkš, pocił się i krzyczał, z rozpiętej koszuli sterczała mu gęsta czarna wełna, a my czekałyœmy, aż skończy, żeby dowiedzieć się, jaki ma do nas interes. Kiedyœ zginšł mu w trakcie naszej bytnoœci pies, czarny pudel, działy się wtedy koszmarne rzeczy w całym "Czytelniku", a my ulotniłyœmy się cichaczem. Właœciwie był to człowiek niegroŸny, ale zawsze trochę nas denerwował. Raz tylko wszedł mi fatalnie w drogę. W pierwszych latach w Gdańsku, w Sopocie i okolicznych miejscowoœciach pełno było po piwnicach i strychach niepotrzebnych nowym mieszkańcom rzeczy, a przede wszystkim ksišżek. Ksišżek nie wynosiło się na targowiska, bo nikt albo prawie nikt ich nie kupował. Leżały i niszczały albo palono nimi w kuchniach i piecach centralnego ogrzewania. Przyszło mi na myœl, że można by rozmaite piękne wydawnictwa, starodruki i albumy ocalić od zagłady, jeœliby istniał antykwariat, płacšcy cokolwiek za te rzeczy. Trochę tęskniłam do mojej pracy w księgarni podczas wojny, czułam się na siłach poprowadzić taki sklep i wielkš miałam na to ochotę. Poszłam do magistratu na ulicy Koœciuszki i bez trudnoœci otrzymałam zgodę. I nie tylko zgodę, ale zaraz przyznano mi lokal na ulicy Rokossowskiego, tej schodzšcej do morza, w nie zburzonym domu, po słonecznej lewej stronie, trochę niżej niż apteka Funi Urbańskiej. Podpisałam umowę w Zarzšdzie Miejskim z Wydziałem Handlu, zgłosiłam poczciwš Stenię jako pracownicę i przygotowywałam się, zakasujšc rękawy, do ogłoszenia w "Dzienniku Bałtyckim" i na słupach zawiadomień o otwarciu antykwariatu, kiedy przyjechał Borejsza. Przyjechał zresztš w zwišzku z utworzeniem pisma literackiego, które miało się nazywać - o zgrozo, o idiotyzmie - "Wiatr od Morza". Goršco odmawiałyœmy go od tego bezsensownego pomysłu, ale bezskutecznie. Borejsza dowiedział się, może nawet ode mnie, o zamiarze otwarcia i prowadzenia przeze mnie antykwariatu. Natychmiast kategorycznie zabronił przyznania mi tych uprawnień. Zobaczyłam się z nim wœciekła i doszło do bardzo przykrej i głupiej rozmowy. Dowiedziałam się, że córka Żeromskiego nie będzie stała za ladš w Polsce socjalistycznej, że byłaby to woda na młyn wrogiej propagandy radia Madryt, że ja pracować nie muszę, bo mnie ten socjalizm utrzyma. Ja na to, że słyszałam, że żadna praca nie hańbi, że mogłabym nawet sprzedawać œmietanę albo sznurowadła i także by nikomu korona z głowy nie spadła, a już najmniej mnie, że jestem wykwalifikowanym pracownikiem księgarskim, bo pracowałam w tym zawodzie całš wojnę. Na to Borejsza znów, że to właœnie jest argument przeciw temu pomysłowi, słowem, utršcił całš sprawę, przydział lokalu, obiecane ulgi i zgodę na całš imprezę zaraz mi cofnięto - i tak nie było w Sopocie potem żadnego antykwariatu. Był za to we Wrzeszczu, niedaleko stacji, znakomity antykwariat, prowadzony przez pana - chyba Krawczyńskiego. Można tam było grzebać we wszystkich działach, chodzić po drabinach, można było zadołować ksišżkę wybranš w głębi półki, aby po niš wrócić póŸniej z większš iloœciš gotówki. Kiedyœ z Szancerem grzebaliœmy tam doœć długo, kiedy nagle usłyszałam ze szczytu drabiny jego zdenerwowane sapanie. Kiedy zlazł na dół, miał w ręku œwietny egzemplarz "Les Etoiles" Granville'a, umieszczony w dziale astronomii. Szancer miał już prawie całego Granville'a, czego mu bardzo zazdroœciłam, z wyjštkiem tego właœnie czarujšcego tomu "Les Etoiles". Innym razem otworzyłam jakšœ interesujšcš mnie ksišżkę i wypadła z niej karteczka, a na niej jedno zdanie: "Już tu byłem. Julian Tuwim". Z Tuwimem od jego powrotu widywaliœmy się bardzo często i coraz częœciej. Powitanie naturalnie odbyło się na kolanach, on uklškł, kiedy weszłam, więc ja także oczywiœcie uklękłam i tak obejmujšc się, popłakujšc i całujšc się na podłodze odbyliœmy tę uroczystoœć pod spokojnym okiem pani Stefy. Właœciwie byli oboje po tych latach zupełnie tacy sami, ona zwłaszcza, ładna, gładka i niezmienna. Zamieszkali w domu "Czytelnika" na Wiejskiej, w pięknym mieszkaniu z tarasem, na który Tuwim starał się nigdy nie wychodzić. Kiedy przyjechał z kolei Słonimski, opowiadali rozmaici ludzie, że kiedy po tak wielu latach niewidzenia mieli się znów zobaczyć, Słonimski wiedzšc o patetycznych, namiętnych i wylewnych scenach powitania, którym ulegał Tuwim - zadzwonił do drzwi tego mieszkania na Wiejskiej, a kiedy gospodarz otworzył drzwi i ramiona w głębokim wzruszeniu, goœć zapytał grzecznie: "Przepraszam, czy można skorzystać z ubikacji?" Ach, Antoni, najdroższy Antoni, to było naprawdę wstrętne! Zaczęliœmy chodzić razem do kawiarni. Najpierw do "Kopciuszka", potem do "Lajkonika" na placu Trzech Krzyży albo do klubu Zwišzku Literatów. Tuwim przyjeżdżał przydzielonym mu na stałe autem z kierowcš. Ten "Kopciuszek" to była niezwykła oaza intelektu, snobizmu, szyku, miejsce spotkań ludzi œcišgajšcych ze wszystkich stron œwiata, odnajdujšcych się tutaj po latach, równoczeœnie centrala handlu walutš, miejsce, gdzie można było na specjalnej półeczce zostawić list, napić się znakomitej kawy, wysiusiać się w czystym klozeciku - wszystko to tkwiło w morzu gruzów dookolnych, sterczšcych za czystymi szybami kawiarni. Przyjeżdżałyœmy z Konstancina przeważnie na cały dzień, więc "Kopciuszek" był naszš przystaniš, wytchnieniem, domem. Nad nami czuwał właœciciel, pan Unger, znajšcy wszystkich i wszystko wiedzšcy. Kiwał głowš i mówił z zachwytem: "Ten Tuwim, co on ma już za bibliotekę, co on ma za ksišżki, same białe króliki". Rzeczywiœcie, Tuwim zaraz po przyjeŸdzie zaczšł zbierać od nowa ksišżki, stare roczniki czasopism, poszczególne numery "Kłosów", "Wędrowca" czy "Tygodnika Ilustrowanego". Pytał nas raz kiedyœ przy stoliku w "Kopciuszku", czy nie mamy przypadkiem takich rzeczy w domu. Szancer i ja równoczeœnie odpowiedzieliœmy, że owszem, były, ale się spaliły. Tuwim spojrzał na nas jakoœ trochę nieprzytomnie i powiedział: "A co, był pożar?" Tuwim, nie wiem dlaczego, wmawiał mi, że jestem skšpa, może dlatego zresztš, że mama powiedziała mu kiedyœ, że nie umiem utrzymać pieniędzy, a we Włoszech nazywali mnie u Marii "mani bucate", więc to było chyba przez przekorę. Za to Słonimski nazywał Tuwima skšpiradłem i mówił do kelnerki przy stoliku: "Niech pani zaraz zainkasuje od tego pana za te trzy kawy, bo to jest złodziej i on zaraz ucieknie i nie zapłaci". Kiedyœ w zimie przyszłam do Literatów w nowej pelisie. Moje wykopane barany jednak się zaczęły rozłazić i trzeba było uszyć mi coœ nowego. Pod spodem były małpy, kupione okazyjnie, nie pierwszej młodoœci, ale jeszcze piękne, a kołnierz był z wydry, także zachwycajšcy. Usiadłam z Tuwimem przy okršgłym stole w pierwszej salce, oczywiœcie pochwaliwszy się tym œlicznym płaszczem. Zaczęły nadchodzić inne znajome osoby, wszyscy siadali dookoła stołu, a wtedy Tuwim zaczšł odgrywać dziwne rzeczy. Pytał się wszystkich, jak im się moja pelisa podoba, i spuszczajšc oczy mówił: "Piękna, prawda? udała się". Dawał mi wyraŸnie znaki, żebym siedziała równo, bo się materiał może zagnieœć, łapał za klapę z wydry i potrzšsał niš fachowo, żeby włos ładnie powstał, albo dmuchał w futro, żeby wszyscy widzieli jego gęstoœć. Kazał podziwiać œwietny gatunek materiału - słowem wszyscy musieli się domyœlić, że to on mi to futro sprawił i tak się nim teraz chwali. Innym razem, kiedy siedzieliœmy tam we dwoje, wszedł do sali blady i nikły młody człowiek i z daleka się nam ukłonił. "Kto to jest?" -zapytałam. "Jak by ci to powiedzieć. Żyd" - powiedział Tuwim. "To widzę, ale kto to jest?" - "Jak by ci to powiedzieć. Słucki". - "A on co robi?" - "Jak by ci to powiedzieć. Poeta". - "Zły czy dobry?" - "Jak by ci to powiedzieć. Zły". Ale jeszcze innym razem wypatrzył stojšcego nieœmiało w drzwiach młodego człowieka, który wyraŸnie był tu pierwszy raz i nikogo nie znał. Tuwim przyglšdał mu się przez chwilę, potem wstał i naprawdę wzišł tego młodego w ramiona i coœ do niego czule i z uœmiechem zagadał. Potem wrócił i powiedział: "On tu przyjechał z prowincji, samotny i przestraszony, przedstawiłem mu się, może mu to sprawi przyjemnoœć". Zaraz po przyjeŸdzie zaczęły przychodzić do Tuwima listy, całe stosy listów. Były to albo błagania o pomoc, nie o pomoc materialnš, chociaż pewnie i takie były, bo miał opinię bardzo bogatego, ale o interwencje w sprawach politycznych, o ratowanie akowców skazywanych coraz częœciej w procesach politycznych, listy od matek, błagajšce go o wstawiennictwo u władz. Inne, anonimowe, obryzgiwały go najplugawszymi wyzwiskami, przeklinały i groziły. Czytałam te listy, bo nie chciał pokazywać ich pani Stefie, żeby się nie denerwowała. Wiem, że chodził wielokrotnie, prosił i wstawiał się, uzyskiwał zamianę kary œmierci na kary wieloletniego czy dożywotniego więzienia. Raz zastałam go w rozpaczy, po prostu biegał po pokoju i łapał się za głowę. Przyszła do niego matka jedynego syna, skazanego na karę œmierci. Klęczała przed nim i błagała: "Ratuj moje dziecko, wstaw się, ratuj, nie daj go zabić". - "Co ja mam robić, jak mam ratować, kiedy dowiedziałem się, że to dziecko rozwaliło trzech ubeków na dworcu z ręcznego karabinu maszynowego". Ale mimo swojej słaboœci, lęku, nieprzystosowania do tego naszego brutalnego życia tutaj - jednak chodził, prosił, pisał, składał protesty, przekraczał granicę własnego spokoju, wygody, zagłębiał się w te sprawy okrutne i ciemne, których nie mógł zrozumieć, bo był jak dziecko, któremu powinno się mówić tylko trochę, tylko ostrożnie. Wracało do Warszawy coraz więcej osób, miałam wobec nich wszystkich uczucie, jakbym przyjmowała goœci, jakbym była trochę winna temu, co zastajš, współczułam wstrzšsom, jakie musieli przeżywać, widzšc to miasto zmasakrowane, i ciekawiły mnie też ich reakcje, bo wiele razy myœlałam przedtem, jak będš znosili ci ze œwiata wracajšcy spotkanie z dniem tutejszym, z trybem życia, z nami. Ale wiele razy okazywało się, że przesadziłam w tej troskliwej dbałoœci o ich przeżycia. Janka Słonimska podczas pierwszego spotkania zapytana, co przeżyła widzšc takš Warszawę po raz pierwszy, powiedziała: "No, tu jest wszystko bardzo zabawne". Bohdan Urbanowicz po powrocie z Murnau powiedział: "Jeœli mam być szczery, to to, co mnie w was uderza najbardziej, to jakieœ przykre zordynarnienie". Pewien architekt powiedział mi, że Warszawa w zbyt małym stopniu została zburzona, bo łatwiej i przyjemniej byłoby jš projektować i budować zupełnie od nowa. Moja biedna, czuła, naiwna dusza trzęsła się jak galareta po takich spotkaniach, ale oczywiœcie to były wyjštki. Kiedy przyjechał Słonimski, zamieszkał u nas w Konstancinie na kilka dni. Były to dla niego, zdaje się, dni pełne wzruszeń i szoków. Przyjechał z Londynu, gdzie w tym okresie były kartki na żywnoœć, jedno jajko w proszku na tydzień i ogonki przed sklepami. U nas za to przelewało się od wszelkiego dobra, zwłaszcza w Konstancinie, gdzie drzwi nie zamykały się od bab proponujšcych mleko, masło, œmietanę, mięso wszelkiego rodzaju, jarzyny i owoce. Słonimski słabł z wrażenia, kiedy mama mówiła: "Jakoœ ta Piesiunia dziœ bez apetytu, wbiję jej do mięsa dwa jajeczka, może zje". Ja rano pytałam go przez drzwi, czy woli herbatę z mlekiem, czy ze œmietankš. Podczas pierwszego, œwietnego obiadu nakryłyœmy stół jedynym posiadanym obrusem, który miał pięknie wyhaftowany w rogu monogram A.S. Te rzeczy - obrusy, œcierki, ręczniki - kupowało się na targowisku rozcišgniętym na chodnikach wzdłuż ulicy Poznańskiej, nie były one nowe, ale zawsze można było znaleŸć coœ potrzebnego. Kiedy Słonimski zobaczył ten monogram, mama powiedziała, spuszczajšc oczy: "Tak, wszyscy goœcie majš u nas haftowane swoje monogramy, staramy się o to". Któregoœ dnia przyszła kartka z Genewy od Janka Rosnera, który tam pojechał do swojego Bureau International du Travail. Pisał, że Genewa œliczna jak zawsze, że odnajduje stare kšty i przyjaciół, ale że "brak gruzów wpływa na mnie deprymujšco". Słonimski usłyszawszy to złapał się za głowę i przewrócił na kanapce, na której siedział. "Wszystko obłškane, sami wariaci, nieprzytomne reakcje, co tu robić z tym krajem" - jęczał. Ale przeżywaliœmy także wzruszajšce chwile, siedzšc na tarasie pod rozgwieżdżonym niebem œwiecšcym przez liœcie dębu i słuchajšc dalekiego szczekania psów. Albo w pokoju ojca, kiedy rozkładałam przed nim rękopisy i opowiadałam - jemu i po trosze sobie - historię ich ukrywania i ratowania. Przejmował się wszystkim, wzruszał i wzdychał: "Ach, mój Boże". Przyniósł pierwszy, wydany tutaj przez "Czytelnik" tom swoich wierszy z dedykacjš: "Pani Monice z całš czułoœciš - ach, mój Boże". Ale przeżył i on swój wstrzšs u nas w domu. Siedzieliœmy wszyscy po obiedzie na górze w hallu, kiedy nagle ktoœ otworzył drzwi na dole na schodach i weszło dwu panów, no, powiedzmy panów, w skórzanych kurtkach, z teczkami jasnożółtego koloru wygniatanymi w sztucznego krokodyla i w czapeczkach z daszkiem, których nie zdjęli. A Antoni akurat wtedy mówił o znaczeniu angielskiego powiedzenia: "My home is my castle". I że my po tej wojnie nie doceniamy, że teraz nareszcie możemy to mówić o sobie, bo nasze domy stały się znów spokojne i bezpieczne, a on słyszy rozmaite inne grymasy. Ci panowie obejrzeli nas, skamieniałych przy stole, wywołali mnie i zamknęli się ze mnš w pokoju mamy. Tam ostro na mnie natarli, żšdajšc okazania œwiadectwa przemysłowego. Kiedy powiedziałam, że go nie mam, ironicznie się zaœmiali i powiedzieli, że i karty rzemieœlniczej też pewnie u mnie nie zobaczš. Doœć długo się gniewali i straszyli mnie karami albo jeszcze czymœ gorszym, a w końcu kazali się przyznać, ile osób zatrudniam. Kiedy przysięgałam, że sama, wszystko sama maluję, spochmurnieli na tyle kłamstwa do reszty. "I sufity?" - zapytali. Ja się już po drodze domyœliłam, o co chodzi, więc trochę cišgnęłam tę rozmowę, zwłaszcza że mama, strasznie niespokojna, zaglšdała parę razy, a ja do niej puszczałam oko. Panowie wyjaœniwszy sprawę pożałowali mnie nawet, że tak maluję te obrazki i wieszam potem na œcianie, i co z tego mam? Ale Słonimski był przy stole zielony. Malowałam zresztš sporo, martwe natury, portrety, kwiaty. Z Katowic od pani Heleny Zielińskiej miałam kasetę i sztalugi. Zawišzywało się wtedy stowarzyszenie artystów plastyków i miała być w Muzeum Narodowym pierwsza wystawa malarstwa, na którš, zapisawszy się do tego nowego zwišzku, przygotowywałam się, malujšc portret chrzeœniaka, małego Stefanka Wieszczyckiego, syna Wandy, i kilka martwych natur. Marysia z małym Jasiem, także moim chrzeœniakiem, miała tego lata przyjechać do nas do Sopotu razem z Bohdanem Urbanowiczem. Chciała za niego wyjœć za mšż, on jš cišgle i wiecznie kochał od przedwojennych czasów. Marysia bezskutecznie szukała Stefana, ale nie było żadnego nigdzie najmniejszego œladu. Ja pomagałam jej w PCK i wœród ludzi ze Starego Miasta, aż wreszcie skierowano mnie do parafii na Żoliborzu, do księdza, który miał ustalić, kiedy można zaginionego bez wieœci uznać za zmarłego, co było dla Marysi i Bohdana konieczne. Byłam ostatniš osobš, która widziała Stefana żywego, zgłosiłam się więc do tego księdza, który rozłożył przede mnš na stole wielkš kartę. Na niej zakreœlone było ogromne koło, a w nim coraz mniejsze kręgi, obejmujšce punkt centralny. Wyglšdało to trochę jak tarcza strzelnicza. Była to mapa prawdopodobieństwa utraty życia podczas ostatniej wojny. Czyj to był pomysł, czy był gdziekolwiek zatwierdzony czy powtórzony, nie wiem. Na zewnętrznym, najdalszym od centrum obwodzie był napis: obozy oficerskie - oflagi. Potem kolejno szły stalagi, partyzantka leœna, sabotaż (wielki), lotnictwo, armia poza granicami Kraju, wreszcie na bliskim œrodka kręgu obozy koncentracyjne i dalej Powstanie Warszawskie. Przy œrodkowym punkcie, centrum tej mapy, był napis Starówka. Ksišdz powiedział: "Proszę pokazać, gdzie go pani widziała ostatni raz". Położyłam palec na tym najstraszniejszym, najbliższym œmierci punkcie wykresu. Stefan został uznany za zmarłego bez dalszego odkładania. Było już goršce lato, kiedy przyszło nam do głowy, żeby jechać do Sopotu nie kolejš ani autobusem, ale statkiem, Wisłš. Jechała Marysia, Jaœ, Bohdan, Piesia i ja. Droga była piękna i koszmarna, bo Marysię w cišży mdliły fale Wisły, Jaœ był nieznoœny, Piesia, tak dobrze wychowana, nie chciała siusiać na pokładzie, więc wszędzie, gdzie się statek zatrzymywał, w dzień czy w nocy wyskakiwałam z niš na brzeg, zachęcajšc i namawiajšc, ale ona z nerwów nie mogła. Wody w Wiœle było mało, powyłaziły na niej długie złote łachy, na które statek władowywał się co chwila. Trwało to bardzo długo. W domu w Sopocie byłyœmy oczekiwane przez paniš Halę Skoczylasowš i ciotkę Anielę. Mogłyœmy były przewidzieć, że usposobienia, charaktery i metody postępowania obu pań nie wróżš nic dobrego. Marysia przysięgała się, że widziała ogniste pioruny w postaci kul, przelatujšce między tymi dwiema najmilszymi osobami. Było to doœć koszmarne lato, deszcz lał przez czterdzieœci dni i nocy, trudno było nawet wyjœć z domu po zakupy, żywiliœmy się wyłšcznie kukurydzš. Znów przyjechał F.X. i zamieszkał tuż obok, całymi dniami opowiadał mi treœć starych filmów. Ciotka Aniela uciekła wreszcie do Krakowa. Ja pojechałam za niš, żeby trochę zadać szyku nowymi kilkoma sukniami new-look, które w Krakowie na Plantach wzbudzały zgrozę i obrzydzenie, kiedy spacerowałyœmy tam z Basiš, obie w fałdzistych, szerokich i długich spódnicach i obcisłych w biuœcie staniczkach. Spotkałam tam Przypkowskiego na Krupniczej w Domu Literatów, gdzie mieszkałam u pani Mortkowiczowej. Pani Janina powiedziała mi z łagodnym wyrzutem, że ma do mnie żal za odsuwanie od niej podczas wojny jej przyjaciół i życzliwych ludzi. Powtarzali jej po wojnie, że kiedy pytali mnie o niš dyskretnie, ja zawsze odpowiadałam sztywno, że nie wiem, gdzie pani Janina może być. Przez to uniemożliwiłam jej podczas wojny prowadzenie towarzyskiego życia. I okazuje się, że można było przeżyć te straszne lata, będšc naprawdę w oku cyklonu i nie wiedzieć o tym, odbyć to jakoœ bokiem i bez wiedzy o ogromie niebezpieczeństwa. Tym lepiej, nawet się nie starałam tłumaczyć czegokolwiek. Były zresztš obie z Hankš miłe i serdeczne dla mnie. Chroniły mnie przed Przypkowskim, który znowu zaczšł pić, zrobił się z powrotem gruby i nieprzyjemny, awanturował się i wygadywał głupstwa w stołówce Domu Literatów, a nawet przeszedł kiedyœ przez zamknięte szklane drzwi, wywalajšc je doszczętnie. Dosyć przeraziła mnie wiadomoœć, że Mieczyœ miał jakiœ wypadek, chyba samochodowy, gdzieœ znów w Kieleckiem. Dlaczego on do mnie nie pisze, dlaczego dowiaduję się od osób trzecich jakichœ niepewnych wiadomoœci, może to prawda, a może nie. Przypkowski powiedział mi to, dowiedział się podobno od Pniewskich, ale ich nie ma w Warszawie. Mama pojechała do Wrocławia razem z paniš Helenš Zielińskš. Byłam w Konstancinie, kiedy przyszła kartka od mamy, napisana jakby trzęsšcš się rękš, parę tylko słów, krzywo i niewyraŸnie, że była chora, ale już ma się lepiej, jakieœ nie uspokajajšce uspokojenia. Tego samego dnia pojechałam do Wrocławia. Szukanie dzielnicy i ulicy w tym nieskończonym obcym rumowisku, w okropnym niepokoju, niewyspanie, zmęczenie, to wszystko jak zły sen. Znajduję wreszcie tych państwa, do których obie pojechały. Mama wycieńczona, słaba, doktór nie bardzo wie, co to było. Goršczka, bóle, wymioty - może kolka wštrobiana, może co innego. Miała już kilka razy takie ataki, które po paru dniach mijajš. Potworny ten Wrocław, kiedy tylko można, zabieram mamę do Katowic, potem do domu. W ogóle cišgle jeŸdzimy, ale najczęœciej razem albo na zmianę do Sopotu. Kilka razy jeŸdziłam do Katowic do pani Padlewskiej. Ciężko mi patrzeć na niš, na te oczy wypłakane, rozmawiamy długie godziny o Romanie, ona gra mi etiudę Skriabina na lewš rękę, którš tak Roman lubił grać. Muszę jej opowiadać o nim, jak przyszedł pierwszy raz na Stare Miasto, jakeœmy szli przez Rynek w słońcu i kurzu i on deklamował "Uspokojenie", jakeœmy je mówili razem, tacy szczęœliwi. Jak przybiegał na Krzywe Koło, i potem minuta po minucie, czy go bolało, czy jęczał, czy jš wspominał, czy wiedział? Któregoœ razu zastałam jš po przyjeŸdzie w strasznym stanie, jej siostrzenica czy kuzynka, z którš mieszkała w Katowicach, pani Pelinka, ręce łamała, nie mogšc nieszczęsnej uspokoić. Okazało się, że ktoœ, musiała to być jakaœ baba, mężczyzna by tego nie zrobił, przyszła do pani Padlewskiej i "w imię prawdy" powiedziała jej, że Jerzy, brat Romana, nie został w Moabicie z wyroku rozstrzelany, ale œcięty toporem. Czterdzieœci dwie osoby zostały wtedy tak stracone, w tym dwie kobiety. Ale Roman skłamał matce, zapewniajšc jš, że wyrok został zamieniony na rozstrzelanie, tak jak zresztš obiecywał Niemiec - obrońca z urzędu. I teraz, kiedy już tysišc razy przeżyła tę scenę rozstrzelania, nauczyła się w swojej wyobraŸni każdej chwili, przepłakała każdš krwawymi łzami - przyszła do niej ta łajdacka œwinia i wydarła z niej stare cierpienie, żeby zadać w to miejsce nowš ranę, żeby od nowa zaczęła oglšdać, dotykać, upadać pod tym strasznym obrazem. Gdybym dopadła tej osoby, tej prawdomównej łotrzycy, tobym jš chyba przeklęła - bodajœ takiego bólu doznała sama - chociaż wiem, że nie wolno nikogo przeklšć, bo się przekleństwo odwraca. Mama się trochę gniewała za te jazdy i wizyty w Katowicach. Zresztš, nie tylko. Przesiadywałam u pani Romany Krzeczkowskiej i znów rozmowy toczyły się wokół Bronka Krzeczkowskiego, który zginšł na poczštku Powstania gdzieœ między Starym Miastem a Żoliborzem. Jedyny syn. Mama mówiła: "Siedzisz w tym PCK, chodzisz do tych pań, mówisz cišgle o Powstaniu. Jesteœ młoda, a zagłębiasz się w te "Dziady". Moi koledzy malarze narysowali kiedyœ mój portret en pied. Idę na wysokich obcasach, "cienka w pasie - przegina się", prowadzę na lince œlicznego jamnika, przede mnš buduje się i odbudowuje piękna nowa Warszawa, arkady, kandelabry i kolumnady, a ja mam głowę odkręconš zupełnie do tyłu i tam tylko gruzy, dymy i ruiny. Tak też i było. W nocy zrywałam się albo co gorsza nie mogłam się obudzić, czarne samoloty pikowały znad dachów, chodziłam boso po chrzęszczšcym szkle, trzymała mnie za rękę spalona kobieta ze Wspólnej, a ja nie mogłam się jej wyrwać, bo nogi moje wroœnięte były w ziemię. Ale kiedy zaczynałam opowiadać czasem o tych sprawach wojennych, samo jakoœ wybierało mi się we wspomnieniach to, co nie było najstraszniejsze, a nawet, ku mojemu zdumieniu, moi słuchacze œmieli się wesoło, takie to były dowcipne opowiadania. Co prawda wystarczało ominšć grozę, aby tuż obok niej, splštane z niš, znaleŸć jadowite komizmy, zdumiewajšce figle i spięcia, które nie zawsze widziałam wtedy, a które dopiero teraz ujawniały mi się jasno. Nasze życie obecne było zupełnie podobne do normalnego. Warunki materialne całkiem znoœne, życie codzienne wygodne, możnoœć poruszania się doœć łatwego, przyjemne stosunki z ludŸmi - oczywiœcie wybranymi, tylko wszystko jakby zwolnione czy przymglone. Podczas wojny cały czas spieszyliœmy się, œcigali z bezustannym niebezpieczeństwem, czas był spychany za siebie, jak to spychanie wody w kanałach, wiosłowanie rękami byle prędzej, byle więcej odepchnšć do tyłu tego, co nas oddziela od wyjœcia, od końca ciemnoœci. A teraz przestałam wiosłować. Pani Romana Krzeczkowska aresztowana, siedzi na Mokotowie. Przygotowuje się proces Pużaka, Szturm de Sztrema i jej. Sš od niej wiadomoœci tylko takie, że puchnš jej bardzo nogi, prosi o miękkie pantofle, bo i tak ma zakaz spacerów. Jesteœmy w kontakcie z paniš Witkiewiczowš, która podaje paczki, ale nie wolno w nich umieœcić pantofli. Chodzę co parę dni do Borejszy, który jest bratem Różańskiego. Borejsza za każdym razem obiecuje interwencję, pomoc, potakuje goršco, kiedy mówię o hańbie, jakš się okrywa rzšd, trzymajšc w więzieniu takš kobietę, przypominam o profesorze Kocie zakatowanym przez Niemców na samym poczštku wojny i o synu, który zginšł w Powstaniu. On obiecuje z tygodnia na tydzień, podaje mi terminy i daty, kiedy mam się zgłosić po ostatecznš, na pewno pozytywnš odpowiedŸ. Aż wreszcie, po wielu tygodniach, mówi mi któregoœ dnia: "Niech pani się odczepi od tej sprawy, niech pani nie przychodzi, nic z tego dobrego nie wyniknie". Przychodzę jeszcze raz, żeby chociaż była zgoda na te pantofle. "Nie". Władze sš zupełnie pewne siebie po wyborach, przedtem jeszcze po referendum tak sprawnie załatwionym, można teraz zabrać się do wytrzebiania przeciwników albo tych, których nazywa się przeciwnikami. Z drugiej strony namawia się i mami, stwarza pozory swobody, obiecuje rozwój, bierze za hasła najpiękniejsze idee, a zmęczeni ludzie może i wierzš. Przyczepił się do mnie jakiœ Œliwa z MSZ. Nowego oczywiœcie. Komuœ gdzieœ przyszło do głowy, żeby moje nazwisko wzišć sobie do pomocy, a że pod tym nazwiskiem ja siedzę, więc ten Œliwa przyjeżdża do Konstancina wspaniałym samochodem, na którym nawet sterczy jakaœ choršgiewka, i za każdym razem zaczyna od nowa: że mam pojechać do Szwecji, tam mieszkanie, zarobki znakomite, taki kraj, mamusię mogę zabrać i będę sobie attache kulturalnym, a całš robotę będzie robił kto inny. Ale głupi taki, że mówi, dlaczego te wszystkie miody. Bo sš tacy, co nie chcš wracać, a jak się dowiedzš, że takie nazwisko współpracuje z rzšdem, to zgłoszš się do mnie, a ja im tylko powiem, żeby wracali. Kiedy Œliwa przekonała się, że my nieœmiałe, ale uparte, to zaproponowała Holandię, a wreszcie pracę w radiu Warszawa. Długo trwało, nim Œliwa ode mnie odstšpił. Pewnie, że bardzo wielu niepewnych powinno się zdecydować i wrócić, miejsce ich jest tu, ale nie ja ich będę do tego namawiała. Zaczęła się ponura, plugawa, nieustanna walka z naszš przeszłoœciš, z AK, z okresem okupacji, fałszowanie i lżenie najlepszych ludzi i ich przeszłoœci. Tak daleko w czasie sš od siebie dwa wiersze, Żeromskiego z Prologu "Róży" i nieznanego powstańca poległego na Œwiętokrzyskiej, ale cišgle to samo się dzieje na tej ziemi. W "Róży", na stokach Cytadeli - Niewola wieje przez sioła, Niewola idzie przez miasta, Szlak wasz szalejem zarasta. Nikt was nie woła. A w Powstaniu Warszawskim nieznany młody pisze - A historia okłamie nas jutro, Groby nasze wyrówna znów obcy, My walczymy, nie mówišc, że smutno. I nie armia, nie wojsko - my - chłopcy. Napisałabym jeden z tych wierszy na grobie Romana. Tak czasem gorzko, a z nienawiœci nie da się już myœli oczyœcić. Pani Romana wyszła po procesie z więzienia. To krótkie przejœcie z gmachu na Rakowieckš w poprzek ulicy do domu w głębi terenu SGGW po tak długim czasie zamknięcia sprawiło, że całe ciało wystawione na œwiatło - twarz, szyja, ręce - pokryło się bšblami jak po oparzeniu ukropem. Jest bardzo chora. Dała mi powstańczy z 1863 roku pierœcionek swojej babki, czarna emalia i diament, mam go nosić na pamištkę Bronka, jej syna i Powstania naszego. Jeżdżšc tak, to tu, to tam, zimy jednak spędzamy w Konstancinie. Dół domu został wynajęty państwu Sadowskim i ich córce Wandzie, która właœnie rozwodzi się z Kazikiem Płużańskim, bratem Stefana, rusznikarzem z Długiej 29. Pani Sadowska jest Rosjankš, a Wanda ma usposobienie wesołego hulaki, bardzo jest zabawna. Ma narzeczonego, którego nazywa obkapanš gromnicš. Gra w karty, pali jak komin, jej paroletni syn chowa się na łasce bożej, ale miło z nimi i wesoło. Pojechałam tej zimy do Zakopanego pierwszy raz po tak długim czasie. Ale rozchorowałam się na ciężkš grypę, przyjechała do mnie mama i ona z kolei dostała znów tego tajemniczego ataku bólów, który jš napada od kilku lat. Prędko wróciłyœmy do domu obie jak psu z gardła. Jesieniš odbyła się w Muzeum Narodowym wystawa Zwišzku Polskich Artystów Plastyków. Zawiozłam na niš dwa obrazy. Martwš naturę ułożonš z zabranych Władkowi Sosze przedmiotów z naszej ogrodniczej szopy, i portrecik dziecka z drewnianym samolocikiem w rękach. Przy składaniu obrazów trzeba podać mały opis każdego płótna, który przylepia się z odwrotnej strony: nazwisko autora, rozmiar, technikę, tytuł, numer legitymacji zwišzkowej i tak dalej. Panienka przyjmujšca obrazy i wypełniajšca fiszkę drgnęła przy tytule dzieła. "Martwa natura? Martwa natura - czy pani nie chce, żeby obraz był przyjęty na wystawę?" - "Owszem, bardzo chcę, po to go tu przyniosłam". "Martwa natura to jest nazwa, którš narzuca nam imperializm zachodni" - powiedziała panienka œciszonym głosem. Tego się nie spodziewałam, ale odstšpiłam od mojego obrazu o dwa kroki i przyjrzałam mu się uważnie. Był tam koszyk z sałatš, doniczka, sekator, kubek z pęczkiem fiołków, szpulki rafii do podwišzywania roœlinek, wszystko to stało na krzeœle, ustawione doœć bezładnie. Bez wštpienia nie była to martwa natura, ale "Krzesło ogrodnika". Tak też zostało zapisane. Czym prędzej portret dziecka z zabawkš przerobiony został na "Małego modelarza". Muszę powiedzieć, że był to wynalazek, który zaoszczędził mi wielu kłopotów. Zaraz potem namalowałam "Stół pszczelarza", "Warsztat stolarza", "Pracę bibliotekarza" i wiele innych martwych natur, lubujšc się i cieszšc nieskończenie urokami materii, kształtu, cienia i œwiatła, relacji przedmiotów wobec siebie, przestrzeni wolnej między nimi, blaskiem i głębiš powierzchni dzbanów, owoców, kwiatu, materii i tła. Malowanie, skoro się już do niego zabrałam, było dla mnie przeważnie rozkoszš i radoœciš, właœnie ze względu na ten tajemny zwišzek, który się rodzi w chwili ustawiania przedmiotów, znoszenia, przymierzania, oglšdania kolejnych możliwoœci, jakby ta tworzšca się całoœć ze mnš razem pracowała nad swoim ostatecznym kształtem. A potem, kiedy wyrasta powoli ten portret liœcia, kwiatu, obraz œwiatła i cienia na powierzchni wybranej rzeczy, gra błysków, zaœwieceń i ciemnoœci ukrytej między nimi, przezroczystoœć szkła, mokre wnętrze owocu, wszystko to daje godziny radoœci takiej, że noc jest porš niecierpliwie przeczekiwanš, przykrš przerwš w tym czarujšcym zajęciu. Nie zawsze tak jest, to prawda, czasem wszystko staje się martwe i oporne, z płótna robi się tępa cerata, oczy jakby przestajš widzieć to, co należy, pędzel i szpachla przestajš być przedłużeniem ręki. Tak czasem bywa z portretem, nawet częœciej niż z martwš naturš. Miałam latem taki właœnie wypadek. Zosia Lindorf, nasza bardzo dawna znajoma, wyszła właœnie za mšż za dyrektora administracyjnego Teatru Polskiego. Była to szalona miłoœć z obu stron. Mšż Zosi, którego właœnie przedstawiła nam, zamówił u mnie jej portret jako prezent œlubny. Grała wtedy w "Wesołych kumoszkach z Windsoru", więc portret miał być w kostiumie scenicznym. Cieszyłam się na ten kolorowy portret œlicznej Zosi. Miałam go malować w rekwizytorni Teatru Polskiego, na samej górze gmachu, gdzie było dobre œwiatło i dużo miejsca. I zaraz od pierwszego dnia okazało się to wszystko koszmarem. Były wielkie upały i pod blaszanym dachem teatru farby lały się po palecie. Kostium Zosi z bliska okazał się ponurš i jaskrawš tandetš, fałszywe złota i hafty - nieznoœne. Sama Zosia może i dałaby się namalować, gdyby nie rzesza garderobianych, krawców, perukarzy i sztukatorów za moimi plecami, którzy wychwalajšc urodę pani dyrektorowej, dzielili się uwagami co do podobieństwa portretu od pierwszych dni. Mšż modelki i ona sama ostrożnie zwracali mi uwagę na niepotrzebny podbródek czy zmarszczkę i owal twarzy nie doœć idealny. Na ogół nie przeszkadza mi obecnoœć osób trzecich podczas malowania, nawet wolę twarz modela w rozmowie niż w zastygłej nieruchomoœci, ale tego naprawdę było za dużo. Zaczęłam ciapać i skrobać, skrobać i przemalowywać, Zosia albo była œliczna, młoda i zupełnie niepodobna, albo wszyscy głoœniej albo ciszej protestowali, kiedy portret zaczynał być lepszy. Męczyliœmy się doœć długo, aż wreszcie powiedziałam, że muszę jeszcze popracować nad portretem sama, że wrócimy do niego póŸniej, zabrałam go do Konstancina i wrzuciłam z ulgš za szafę. Niedługo potem wybuchła prawdziwa bomba. Krysia Hartwigowa przyniosła wiadomoœć, że ten mšż Zosi, pan Martyka, jest autorem i sam wygłasza obmierzłe audycje, paszkwile najpodlejsze i plucia na wszystko, co nam wszystkim było bliskie, w audycjach radiowych pod nazwš "Fala 49". Nie chciałyœmy temu wierzyć. On był w Reducie w Wilnie, wrócił stamtšd i przyszedł zaraz do Teatru Polskiego, to, co mówił, było zawsze takie, że nie wzbudzało najmniejszego sprzeciwu, ta zacna Zosia tak do niego przywišzana. Ale niestety, było to wszystko tylko maskš, a jego rola wobec wileńskiego AK była zbrodnicza. Znajomoœć urwała się, oczywiœcie, portret został za szafš. Wiosnš jakoœ przyszła do nas Marusia Karnicka i opowiedziała, że jednemu z jej podopiecznych Anglików, panu komandorowi Raqueen, przydarzyła się przykra historia, bo złamał nogę. Mieszkał obok nas, w willi "Zorza" na ulicy Matejki, i był attache morskim ambasady angielskiej. Teraz siedzi z nogš w gipsie od biodra do pięty i trzyma Marusię przy sobie bez przerwy, bo się straszliwie nudzi. Nagle Marusia powiedziała: "Pani, Moniczko, namaluje jego portret. On będzie miał rozrywkę, a pani sobie zarobi". Zaœwitała mi pewna myœl i poszłam się z nim umawiać. Zaproponowałam mu, że jeœli portret mu się spodoba, to zamiast pieniędzy sprowadzi mi dobre radio z Anglii. Nie takie znów, żeby słuchać Australii, tylko z dobrymi czułymi głoœnikami, żeby można było posłuchać koncertu, bo bardzo byłyœmy spragnione dobrej muzyki po tych wszystkich latach. Ten pomysł przypadł mu do gustu. Zobaczywszy go, nabrałam wielkiej ochoty do malowania. Miał czerwonš twarz poroœniętš siwiejšcš brodš, właœciwie całe policzki miał kosmate aż do oczu. Ten zarost przysługiwał tylko wyższym oficerom marynarki. W żywej twarzy œwieciły niebieskie oczy, tak niebieskie i błyszczšce, jak kawałki rozbitego syfonu, patrzšce prosto i ostro. Mundur był następnš przyjemnoœciš do malowania, cały obszyty złotem, z ramienia zwisały sznury z szychu, złote guziki błyszczały wspaniale, a cała pierœ obszyta była kolorowymi baretkami. Dalej było gorzej, spodnie od piżamy i olbrzymi kloc gipsowy, leżšcy na stołku, ale tego już nie miało być na portrecie. Cieszył się na ten czas malowania jak dziecko, więc prędko jego służba, której miał masę, przeniosła moje sztalugi i cały warsztat do niego i zaczęło się pozowanie. Płótno było ogromne, żeby nic nie stracić z tego munduru, bo rękawy także kapały od złota. Zaraz po pierwszych dniach straciłam do niego serce. Okazało się, że podczas wojny dowodził eskadrš destroyers, szybkich okrętów wojennych, którymi atakował Sycylię. Zapytałam go, czy wiedział, w co wypuszczał te pociski, czy słyszał o Agrigento albo Selinunte, ale machnšł tylko rękš i opowiadał dalej, jak go storpedowali Niemcy przy Trapani i jak dopłynšł wpław do brzegu. Z błyskiem w oku opowiadał, jak bombardował Anzio. Ach, Soracte, zamglona Soracte, na co musiałaœ patrzeć wtedy! Kiedy strzaskał fortecę morskš budowanš przez Bramantego w Civitavecchia, chciałam przerwać malowanie, tak mi obrzydł ten wandal. Ale przemogłam się i pozowanie odbywało się dalej, wypijaliœmy dużo whisky, a on objaœniał każdš baretkę przyczepionš do jego munduru, upamiętniajšcš i nagradzajšcš jego udział w bitwach. Jeœli baretka była żółta, ale miała po brzegach wypustki niebieskie i czerwone, to znaczyło, że bitwa toczyła się na pustyni, nad brzegiem morza i z udziałem lotnictwa. Jeœli miała paseczek zielony, to była tam oaza. Portret dobrze mi szedł, modelowi się podobał. W tle namalowałam mu starš pożółkłš mapę Sycylii, bardzo œlicznš. W gratach przywiezionych z Sopotu była wielka złota rama, chyba od lustra, bo szalenie ozdobna, z girlandami i wolutkami, pasowała znakomicie do blejtramu tego portretu. Wszystko razem było piekielnie żywe i bogate. Żeby go zachęcić do kupienia naprawdę dobrego radia, obiecałam mu tę mapę Sycylii dać w prezencie i czekałam, aż wyzdrowieje i pojedzie po nie do Anglii. Tymczasem, kiedy skończyłam malowanie, przybiegła do nas Marusia Karnicka szalenie wzburzona. Mnóstwo razy powiedziała, że nie może nam nic powiedzieć, ale widać było, że powie, bo się inaczej udusi. Wreszcie opowiedziała takš historię: Raqueen miał przepisane masaże tej nogi po zdjęciu gipsu. Marusia przyprowadziła mu ze szpitala dziewczynę, która miała twarz spalonš wybuchem szafy w Powstaniu, była niewidoma, ale nauczono jš w szpitalu masażu i tym sobie dorabiała po trochu. Po kilku seansach Raqueen jš zgwałcił. Marusia trafiła na okropnš scenę, kiedy dziewczyna, ten potwór z ohydnš maskš zamiast twarzy - żšdała, żeby jej zapłacił za tę krzywdę, a on uważał, że żšda za dużo. Marusia powiedziała, że bliska wymiotów z obrzydzenia i zgorszenia powiedziała mu tylko, żeby płacił natychmiast, ile tylko ona zażšda, bo może ta sprawa stać się ruinš jego kariery wojskowej i dyplomatycznej, i uciekła, nie chcšc go więcej widzieć. Wieczorem dostała od niego list na papierze listowym z nadrukiem ambasady. W tym liœcie pisał, że przyznaje Marusi rację, ale na swoje usprawiedliwienie chce dodać, że twarz jak twarz, ale ciało miała ta dziewczyna bardzo piękne. W parę tygodni póŸniej, po powrocie z Anglii, przysłał mi małe radyjko z demobilu, wymontowane z auta. Radyjko skrzypiało jak zardzewiałe zawiasy, tyle że zasięg miało na pół œwiata. Napisałam mu w odpowiedzi, że tym radiem płaci mi za ramę, a portret wobec tego zechce ode mnie przyjšć w prezencie. Przełknšł to łatwo i więcej nie miałam z nim do czynienia. Kiedy następni Anglicy, państwo Morgan, postanowili zamówić u mnie portret swojej czteroletniej córeczki Caroline, nauczona smutnym doœwiadczeniem poprosiłam o wypłacenie mi połowy należnoœci, kiedy portret był w połowie gotowy. Po skończeniu i oddaniu nadaremnie czekałam na resztę sumy. Nagle opuœcili Konstancin, zapomniawszy dopłacić, co trzeba. Byli nawet mili, mama lubiła paniš Morgan, która zawsze na widok naszej Piesiuni kręciła głowš i nie mogła się nadziwić, że mogš się w tym kraju znajdować psy tak rasowe. Jerzy Michałowski, który został mianowany ambasadorem w Londynie, napisał do mnie list o projekcie wystawienia w Anglii "Przepióreczki". Ktoœ, pewnie Łopalewski, przetłumaczył jš, podobno dobrze, i angielski sławny aktor polskiego pochodzenia, John Gielgud, po przeczytaniu sztuki chce jš realizować i grać Przełęckiego. Jerzy pisał, że trzeba koniecznie, żebym przyjechała do Londynu finalizować sprawę, podpisać umowę i tak dalej. Pomysł był niesłychanie tentujšcy, więc zaraz zabrałam się do wstępnych działań, to znaczy uzyskania zgody na wyjazd, paszportu, przygotowania papierów zezwalajšcych mi na zawarcie umowy. Pienišdze na pobyt miałam tam. Wydawane były w Ameryce, w Szkocji, w Anglii ksišżki ojca w tłumaczeniach i po polsku, prawa autorskie działały wszędzie jednakowo, podjęcie należnoœci autorskich, a właœciwie uzyskanie ich z londyńskiego, emigracyjnego Ministerstwa Oœwiaty, które przejęło sumy likwidujšcych się wydawnictw, było łatwiejsze tam na miejscu. Poskładałam wszystkie potrzebne formularze, życiorys, zaproszenie Jerzego, upoważnienia Zaiksu i czekałam na wynik pełna nadziei. Po pewnym czasie zostałam wezwana na rozmowę do pewnego pana w pewnym biurze. Ten pan zadał mi kilka pytań, między innymi, co tam będę mówiła, jak już pojadę. Powiedziałam, nie mogę obiecać, że przez trzy miesišce nic nie będę mówiła, bo jestem z natury doœć gadatliwa, ale zapewniam go, że nie jestem głupia. Podziękował i kazał czekać. Po jakimœ czasie znów zostałam wezwana i ten pan zapytał mnie, czy wrócę i jak mogę to zagwarantować. Powiedziałam, że mogę, jeœli chce, dać mu na to słowo honoru. Podziękował i kazał czekać. Znów po pewnym czasie zostałam wezwana na jakšœ krótkš rozmowę, a po kilku tygodniach dostałam pocztš wszystkie moje podania, zaœwiadczenia, formularze i zaproszenie w największym porzšdku, bez słowa wytłumaczenia czy odmowy. Ale to trwało i tak już tak bardzo długo, że odzwyczaiłam się od myœli o wyjeŸdzie. Odnalazła się Jadwiga, mieszka nadal w swoim domku w Białołęce, pisujemy do siebie i odwiedziłyœmy jš z mamš. Pewnego wieczoru zatrzymał się przed naszš furtkš wojskowy aliancki jeep i wysiadła z niego czarujšca i œliczna para: młodszy brat Ksawerego Pruszyńskiego, Mieczysław - Miœ, i jego młodziutka, niedawno poœlubiona żona francuska - Marie-Lise. Przyjechali z Rzymu, nikogo w Warszawie nie znajš, a w biurze MSZ poradzono im, żeby pojechali do Konstancina i poszukali pani Anny Żeromskiej, ona im tam na pewno coœ znajdzie. Nasz dom był wtedy do niemożliwoœci zapchany ze względu na cišgłe ataki biura kwaterunkowego w Skolimowie, które węszyło wszędzie wolny, a niedozwolony kawałek pokoju, ukryty przed ich okiem. Niedawno była u nas kolejna komisja, której powiedziałam, że w narożnym pokoju na piętrze nikt nie może zamieszkać, bo to pokój mojego ojca. Komisja w całoœci zbaraniała, jeszcze nikt im tak bezczelnego motywu nie podał. Więc cały dom był zajęty, przyjechała do nas jeszcze ciocia Wandzia Bereza, z domu Wojewódzka, mamy cioteczna siostra, ze swojš córkš Haniš. Tš, która się kiedyœ dziwiła, dlaczego mama nie ma korony, skoro mieszka w Zamku. Państwo Pruszyńscy po prostu nie mieli gdzie spać, poszłyœmy więc z nimi do Halinki Hersowej do willi "Julia" i tam zamieszkała ta czarujšca młoda para. On był lotnikiem podczas wojny, a ona, panna De Solier-Fontaine, wyszła za niego, bo sprawdziła się przepowiednia wróżki, która zapowiedziała, że obcy człowiek wyjdzie z morza, a on wysiadł z desantu wprost na piękny pałac jej mamy. Wszystko ta wróżka przepowiedziała, co zaraz zostało nam opowiedziane. Bardzo zaprzyjaŸniliœmy się wszyscy z tš parš. Była to zima, kiedy coraz to inny dom i rodzina urzšdzała tak zwane bale, składane pikniki, gdzie każdy przynosił, co mógł. Młodzi państwo Wardyńscy, nasi lokatorzy z dołu, Heniszowie, Krzysia i Krzyœ, moi koledzy z Akademii, państwo Rothowie mieszkajšcy na ulicy Batorego z bladš córeczkš i strasznym, podobnym do œwini białym bull-terrierem, pani Paschalska z dwiema córkami, Izš i Halš, Marusia Karnicka, państwo Daszewscy, nowo przybyli Pruszyńscy i cała grupa Anglików, kilka par małżeńskich i osobnych oficerów różnych stopni i broni. Jeden z takich szalonych bali odbywał się u pani Paschalskiej. Zabawa była udana, ale w pewnym momencie zabrakło alkoholu i wszyscy postanowiliœmy się przenieœć na dół do nas, czyli do Wardyńskich. Ale Wardyński zginšł i nie można go było odnaleŸć. Dopiero kiedy wszyscy ubrali się już w swoje palta, pelisy i kożuchy, okazało się, że Jerzunio wisi na pierwszym piętrze, przerzucony przez balustardę i przywalony tym całym nagromadzonym ubraniem. Szliœmy wszyscy ulicš Sienkiewicza, a po drugiej stronie ulicy krzaki szeleœciły i chwiały się od przesuwajšcych się równolegle z nami funkcjonariuszy Urzędu. Niespokojny Pruszyński całš drogę przeszedł trzymajšc mnie za rękę na zgiętych kolanach, udajšc kogoœ innego, malutkiego. W domu prędko zamknęliœmy okiennice, ale w szparach œwieciły i tak ciekawe oczka zainteresowanych. A było na co patrzeć. Anglicy tańczyli oberka i mazura, my gigę i inne szkockie marynarskie tańce. Mamy nalewka z czarnych porzeczek poszła cała, niedawno zlana z wielkiego gšsiora. Trwało to do rana. Wyszłam przed dom już w pełnym œwietle dnia, dla zaczerpnięcia powietrza. Zobaczyłam Jerzunia owiniętego o pień sosny przed drzwiami. Wycišgnšł palec w mojš stronę i zapytał: "Pamiętasz bój pod Tudelš?" Po czym odwinšł się z pnia i miękko opadł w zamarznięte badyle szałwi przysypane œniegiem. Po długiej zimie, podczas której częœciej już jeŸdziłyœmy do Warszawy dzięki jeepowi Misia Pruszyńskiego, przyszła wiosna od razu ciepła, "rosyjska", jak mówi mama. Kiedy była z babciš w Niżnym Nowgorodzie, także prosto z ciężkiej zimy wskakiwało się któregoœ dnia w pełnš wiosnę, bez tego łagodnego, długiego przedwioœnia, kiedy co dzień dzieje się coœ œlicznego, nowego, na co się czeka i co się wita po kolei. Któregoœ ranka mama dostała znowu swojego ataku bólów, tak gwałtownych, że przerażona jej stanem pognałam przez las do Skolimowa, gdzie mieszkał œwietny podobno doktór czy profesor Sieramski. Poczštkowo odmówił przyjœcia, pytał, kto leczy, więc powiedziałam, że jest powinowatš Hartwiga, pod którego opiekš leżała nawet niedawno u Dziecištka Jezus na obserwacji i badaniach. Ale wtedy nic nie wykryto, wyrwano jej jeden zšb i odesłano do domu, namęczywszy jš potężnie. Doktór Sieramski zgodził się w końcu przyjœć do mamy. Po zbadaniu stwierdził, że jest to zator kałowy, który trzeba przepchnšć, i polecił olej rycynowy i lewatywę. I w ten sposób, zrobiwszy, co kazał, własnymi rękami byłabym zamordowała mamę, gdyby nie jej cudowny, zdrowy, niczym nie zniszczony organizm. Po tych zabiegach w kilka godzin twarz mamy zrobiła się zielonawa i jakby wessana do œrodka, bóle objęły cały bok, ramię i plecy, goršczka skakała do 40 stopni. Pojechałam do Warszawy do Hartwiga, chorego na tyfus poronny. Kiedy opowiedziałam mu o objawach, złapał się za głowę, przerażony i bezradny. Było to zapalenie otrzewnej po pęknięciu œlepej kiszki. Sam nie mógł się ruszyć, uprosił Feliksa Lotha, który bywał w Konstancinie, żeby ratował mamę. Mnie nakazał kłaœć okłady z lodu i szukać za wszelkš cenę penicyliny, która dopiero zaczęła się w Polsce pokazywać. W aptekach było o niš trudno, miewali jš raczej prywatni lekarze, którzy dostawali jš w paczkach i przesyłkach z Zachodu. Wysłałam depeszę do Słonimskiego do Londynu, a sama żebrałam po ludziach, modlšc się i błagajšc o każdš następnš dawkę. Feliks Loth przychodził stale, zostawiał mi przerażajšce polecenia: "Ma pani co godzinę podnosić przeœcieradło i sprawdzać, czy brzuch nie robi się czerwony i błyszczšcy, wtedy trzeba jš natychmiast zabierać". Ale zabierać jej przecież nie było można, nawet dotknięcie przeœcieradła było nieznoœne. Leżała bez ruchu jęczšc, a co nakazany czas robiło się jej zastrzyk z tej penicyliny, to w jedno udo, to w drugie. Feliks Loth rysował codziennie lekko piórem wiecznym mapę olbrzymiego nacieku na jej twardym jak drewno brzuchu. Siedziałyœmy przy niej na zmianę, Wanda Wardyńska, jej przyjaciółka Dziunia Goszczyńska i ja. Te dni i noce były koszmarem. Dziunia, dobra, przyjazna, gotowa do bezustannej pomocy, przyjechała do naszego domu ze swoim synkiem, który miał wrodzonš wadę serca, był tak zwanym enfant bleu. Mały, skulony, z rozklepanymi na końcu paluszkami, niebieskimi wargami, podobny do biednej chorej żabki, wodził smutnymi oczami za biegajšcymi po ogrodzie dziećmi - synkami Wandy i córkami Hartwigów. Odzywał się tylko, żeby powiedzieć: "Mama, będę miał atak". Okrutna to była wiosna i poczštek lata. Powoli, powoli zarysy nacieku zaczęły się zmniejszać, przenosiliœmy już mamę, my trzy i Socha, na naprężonym przeœcieradle na moje łóżko, dla przesłania jej kanapy. Ta zielona kanapa ojca była jej najlepszym, ulubionym spaniem. Przez cały czas choroby Piesia mieszkała za kanapš, nigdy nie wskoczyła do mamy, czego się z poczštku bałam, tylko podczas zastrzyków i badań rozlegały się zza kanapy westchnienia, warknięcia i popiskiwania. Doktór Loth powiedział kiedyœ pod nosem: "Wszystko zrobiła medycyna, żeby paniš Annę zabić, i wszystko zrobił jej organizm, żeby jš ratować. I zwyciężył". Jeœlibym się nie bała przeklinać, to przeklęłabym doktora Sieramskiego. Te wszystkie mamy ataki, trwajšce od lat, powtarzajšce się co parę miesięcy, to były ataki œlepej kiszki, nie rozpoznane z powodu nieprawidłowego położenia, tak uważa doktór Feliks, chociaż inny tutejszy lekarz internista napuœcił mi do serca nowych strachów, że to może być gruŸlica kiszek albo jeszcze coœ innego. Ale przezacny doktór Feliks, stojšc za nim, pukał się w czoło, co mnie jednak pocieszało. Zaczęłam spać w swoim łóżku. Kiedy mama jeszcze się nie obudziła, leżałam twarzš do otwartego okna, przez które wpychały się, wlewały gałęzie kwitnšcej akacji. Rosła tak blisko, że żeby zamknšć okno, trzeba było odpychać tę pachnšcš słodko, biało- zielonš chmurę. A kiedy padał deszcz, to liœcie akacji uginały się pod kroplami, to tu, to tam, jak klawisze pod palcami grajšcego. Zaczęłam znów widzieć œwiat dookoła, puœciło we mnie to napięte, nieustanne, silne pragnienie, żšdanie uratowania jej, jedyna myœl wbita w głowę jak hak. Zrobiłam się słaba i czułam się jak kura, która obsycha z wody, prostuje skrzydła, wycišga pióra, potrzšsa sobš, suszy się na słońcu. Jakie piękne wydaje mi się to lato. Władek Socha postawił w ogrodzie dziesięć uli, tuż przed oknem mojego pokoju. Ten pokój jest ojca, ale ja w nim teraz jestem, nie trzeba, żeby był tylko martwym miejscem po nim. Będę tu mieszkać do œmierci, o ile na to pozwoli oczywiœcie komisja kwaterunkowa. Niedawno znów panowie w kaszkietach, skórzanych kurteczkach i z teczkami, w których majš pewnie drugie œniadanie, weszli w naszš furtkę. Tym razem mniej się ich bałam, bo cały dom pełen był ludzi, pomeldowanych i zakwaterowanych jak najbardziej legalnie. Kiedy powiedziałam to z radoœciš tym panom, popatrzyli na mnie ponuro: "Bardzo Ÿle, że tyle ludzi tu mieszka. Wszystkich wyprowadzim, bo muzeum będziem tu robić. Pisarz tu jeden mieszkał". Znów trzeba będzie składać podania, pisać milutkie proœby do ministerstw, dobijać się jakichœ chronišcych papierów z pieczštkami. Ale to wszystko nic. Mama zdrowieje. Wolno jej już jeœć niektóre rzeczy, specjalnie kury. Ja po te kury jeżdżę na targ i do Warszawy. Mama słabym głosem poucza mnie, nie znajšcej się nic na kuchni, jakie te kury majš być. "Żeby ci baby nie wepchnęły byle czego, pamiętaj, że masz wybierać, wšchać kurę pod ogonem. Będzie wiadomo, że się znasz". Wšchałam te kury, wszystkie mniej więcej jednakowo œmierdziały. Kiedy przywiozłam je do domu, mama ze spuszczonymi oczami zapytała: "Wšchałaœ? Patrzyli się na ciebie?" To już był dowód, że mama naprawdę zdrowieje. Tylko że bardzo mało je, więc ja muszę kończyć te kury, tym się tylko żywię. Kiedyœ pani Zielińska, matka Wandy, zaprosiła mnie na obiad. "Zrobię dla ciebie doskonałš kurkę". Dobra dusza. Mamy także własne warzywa z ogrodu i własny miód. Przychodzi do nas z przeciwka reumatyczny staruszek. Ma umowę z Władkiem, że nasze pszczoły będš go żšdliły codziennie po trochu na tę chorobę. Nadchodzi w połowie czerwca taki jeden dzień, ciepły, jasny, cichy, kiedy wszyscy w domu zaczynajš nie wiadomo kiedy czuć nieokreœlony niepokój, lekkie poruszenie bez przyczyny, nastrój jak przed podróżš. Tak jest od rana, aż Władek zaczyna wołać z ogrodu: "Rojš się, rojš się pszczoły!" Czy to powietrze zaczyna drżeć i wibrować, czy ich niepokój przebiega przez nas - nie wiadomo. Z okien widać złotš chmurę, lœnišce wstšżki nad ulem, nowy, pusty ul już czeka, a one po kilku godzinach tego tańca i zamętu formujš się wreszcie w ciemny ciężki obłok, który falistš liniš wsnuwa się między drzewa, błšdzi, odlatuje i nawraca, aby wreszcie osišœć bardzo wysoko między gałęziami sosny jak wielka, ciężka grucha, ciężki worek, nic już nie majšcy z przezroczystoœci, złocistoœci poprzedniej. To bardzo szczęœliwie, że nie zechciały polecieć nigdzie dalej, że nie trzeba ich œcigać albo i w ogóle stracić. Władek wišże drabiny, sztukuje je czym może. My wszyscy stoimy wkoło pod sosnš i hałasujemy, czym się da. Pokrywki od garnków, puste rondle, moŸdzierz, młotki o kawałki żelaza, wszystkie te gwałtowne odgłosy oszałamiajš pszczoły i zatrzymujš ich chęć odlotu. Zamieramy, kiedy Władek już w koronie sosny zanurza rękę w wiszšcš masę. Długo to trwa. Musi tam wymacać między nimi królowš, innš, wielkš, siedzšcš w samym œrodku roju. Powoli wkłada jš do pudełka od zapałek i schodzi z drabiny. Długim wężem spływajš za nim poddane królowej, ręka Władka łagodnymi ruchami otwiera wieko ula i umieszcza tam nowš królowš. Pszczoły wchodzš za niš do œrodka, zaczyna się nowe życie. One zresztš majš rozmaite charaktery. Sš roje pracowite, sš łagodne, sš leniwe i sš napastliwe, a sš i takie, które zamiast pracować napadajš na sšsiedni rój, rabujš mu miód i przenoszš go do swojego ula. Władka one nie żšdlš, ale mnie dostało się kilka razy w rozmaite częœci ciała. Chodzę teraz z bukietami kwiatów do osób, które pomagały w mamy chorobie. Do apteki, do państwa, którzy majš telefon, do pana Berentowicza, który dawał co dzień lód do okładów. Penicylinę w miarę możliwoœci staram się zwrócić. Słonimski przysłał sporo w kilku partiach. Pewnego razu wpadł rano pan Hutowicz z przepięknym bukietem, zebranym daleko, w trzeciej dębinie. Kwiaty czarowne, blade, leœne, trawy wiotkie, lekkie - wszystko urzekajšce i tajemnicze. Tak piękny był ten bukiet, że zachciało mi się szalenie namalować go, ale nie miałam gotowego płótna. Nagle przypomniał mi się portret Zosi Lindorf stojšcy za szafš. W poœpiechu zeskrobałam nudne i nieudane malowidło i z radoœciš, lekko i łatwo namalowałam na nim w kilka dni tę wilgotnš, zielonawš œlicznoœć leœnš. Niedługo potem na jakšœ wystawę dałam ten obraz i poszedł, jak inne, w obce ręce. Zbliżała się dwudziesta pišta rocznica œmierci ojca, ale nic nie zapowiadało jakichkolwiek obchodów, nie był w tej chwili ceniony przez władze, nie bardzo zdecydowane, czy pozostawić go w literaturze polskiej, czy raczej skreœlić. Był podobno, tak mi mówiono, specjalnie nie lubiany przez prezydenta Bieruta. Kielce jednak twardo chciały uczcić swojego Żeromskiego i doœć wczeœnie uzyskały zezwolenie na urzšdzenie lokalnej wystawy, ale tylko pod tytułem "Żeromski - piewca regionu". Był tam zespół ludzi œwiatłych, naprawdę oddanych i kochajšcych swój zawód, pracę dla Kielecczyzny i Gór Œwiętokrzyskich, patriotów miejscowych, wiernych historii dawnej i najnowszej i uważajšcych Żeromskiego za swego patrona i mistrza. Pan profesor Edmund Massalski znał każdy kamień na gołoborzu, każdy kwiatek i rodzaj mchu tu rosnšcy, historię tych gór, ich język i legendy. Zaczęłam z nim chodzić na dalekie wycieczki i słuchałam z zachwytem tego, co mówił. Te góry, leżšce w œrodku Europy i w œrodku Polski, pozostały do dziœ krainš tajemniczš i właœciwie nieznanš, ich wnętrze omijane przez drogi cišgnšce przez Polskę zachowało w sobie najstarszy i najczystszy język. Profesor Nitsch przysyłał swoich studentów, żeby zbierali tu słowa dawne, zagubione gdzie indziej do szczętu. Botanicy odnajdowali roœliny w innych miejscach nie znane. Geolodzy odkrywali dziwne układy ziemi, bo te góry tak stare, starte ze staroœci miały warstwę ziemi wyjštkowo cienkš nad podspodniš magmš. Widziałam raz profesora Massalskiego, tak zwykle łagodnego - w ataku prawie wœciekłoœci na widok rozłupanego na połowę głazu na gołoborzu. Profesor przeszedł, pomstujšc, aż do tego œwiecšcego różowym œwieżym wnętrzem kamienia i złożył go œciœle z powrotem, aby zatrzeć œlad czynu wandala. W Muzeum Œwiętokrzyskim pracowała także pani Aleksandra Dobro-wolska, polonistka, kochajšca Żeromskiego wzruszajšcš miłoœciš. Przyjechała do nas po raz pierwszy do Konstancina jeszcze przed chorobš mamy, tak przejęta, że mówić prawie nie mogła. Od tej pory korespondencja i kontakty osobiste trwały stale, dla przygotowania tej wystawy, którš postanowiliœmy uczcić ojca na przekór wszystkim. JeŸdziłam do Kielc coraz częœciej, byli tam także Byrscy, prowadzšcy dobry i mšdry teatr, a przy nim studium teatralne dla młodych aktorów. Przyjeżdżali tam rozmaici ludzie na tak zwane wieczory przy kominku, podczas których wykładali albo po prostu opowiadali tym młodym, każdy ze swojej dziedziny - Parandowski o antyku, Zagórski o poezji, ja także opowiadałam o Etruskach. Mieszkałam zwykle u matki pani Dobrowolskiej, pani Zasuszyny, w starym mrocznym mieszkaniu na Słowackiego. Były w Kielcach także dwie Zosie, Zosia duża - Dobrodzicka, znana nam już dawniej, która po Powstaniu wylšdowała w Kielcach u przyjaciół - Zosi małej i jej męża, doktora Gšsiorowskiego. Bardzo prędko wydostałam się spod władzy pani Zasuszyny, która stale umierajšc, terroryzowała z łóżka całš swojš rodzinę, a mnie do przesady błogosławiła, co nie jest przecież możliwe … lalongue. Zaczęłam się wyrywać do Kielc przy każdej okazji. Dom państwa Gšsiorowskich, a właœciwie dom obu Zoœ, bo doktora prawie nie było widać, był miejscem zupełnie czarownym. Przyjeżdżałam tam witana szeroko otwartymi ramionami, wiedziałam, że jestem naprawdę lubiana i oczekiwana. Zosie układały już z góry plan najrozmaitszych rozrywek i przyjemnoœci. Były obie wesołe, dowcipne, œmiały się łatwo, lubiły dobrze jeœć, zapraszać goœci i zagrać z nimi czasem w pokera, chociaż doktór Gšsiorowski uważał to za "naganne". Latałyœmy wszystkie trzy na targi na placu Bazary, gdzie można było znaleŸć coœ zupełnie œlicznego. A dom był jak z innego niż nasze warszawskie czy podwarszawskie życia. Meble były nie jak nasze, kupione dopiero co w jakimœ Urzędzie Likwidacyjnym, ale z dawien dawna własne, wiejskie, ze dworów rodzinnych małej Zosi. Tak samo przeœliczne dywany, małe modlitewniki jak zachwycajšce i tajemnicze kolorowe utwory. Nad łóżkiem, na którym spałam w goœcinnym pokoju, wisiał prastary przetarty i cerowany przez Zosię niewielki dywan, którego œrodek miał przestrzenie tak cudownego głębokiego błękitu, że witałam ten kolor budzšc się codziennie z jednakowym zachwytem i radoœciš. Cisowy stół z klapami. Na konsolach przed lustrami w pokojach obu Zoœ stały dwa francuskie zegary z bršzu złoconego, jeden z pasterzem, a drugi z jakšœ muzš. Dzwoniły cicho i wdzięcznie, ale kiedy byłam w domu, zatrzymywane były, żeby mi we œnie nie przeszkadzać, na całš noc. Mieszkanie zajmowało całe piętro, bo doktór miał tu swój gabinet gdzieœ w głębi. Kiedy przyjeżdżałam w lecie, okna i balkony zasłonięte były od słońca cienkimi płóciennymi storami, a wszystkie pokoje wypełniało łagodne, miodowe, rozpylone œwiatło, w którym pobłyskiwały ciepło kolory dywanów i gładkiego drzewa, srebro i ramy obrazów. Wydawało mi się, że tam zawsze œwieci słońce, ale w zimie, we wczesnym zmierzchu kaflowe białe piece grzały czule i pachnšco i mruczały jak koty. Tutaj jakby czas nie przebiegał, ten straszny czas wojny, chociaż Zosie i goœcie rozmawiali o niej, wspominali i drżeli jeszcze od tych wspomnień, jak wszyscy. Tylko forma życia, prywatnoœć, swoboda dysponowania swoim czasem, wygodna zamożnoœć sprawiły, że pozostało tu wiele z naszego dawnego losu. Duża Zosia zajmowała się sprawami domu, trzymała pewnš rękš rachunki i dziedzinę kuchni i spiżarni. Była tam Jadzia, kucharka i pokojówka w jednej osobie, wyszkolona w podawaniu do stołu i chociaż przyszła tu przed laty gdzieœ spod Œwiętej Katarzyny, teraz lubiła ubierać się w biały czepek i fartuszek i wnosiła pierwsze œniadanie na srebrnej tacy, która ustawiona była obok łóżka, jak w kinie. Był to jedyny dom po wojnie, gdzie zupę podawało się na stół w wazie. Poznawałam tam moc ludzi miłych, mšdrych i ciekawych, bo Kielce sš prowincjš innš od innych, tak jak cała ta kraina. Usłyszałam tam raz w rozmowie zdanie, które zachwyciło mnie i odebrało na chwilę mowę. "Tak, tak, szanowna pani, ogiery poszły w las, jak powiedział nasz kielecki wielki dziejopis". Przywiozłam to zdanie stamtšd jak skarb. W Kielcach udawało mi się znajdować œwietne egzemplarze pierwszych wydań ojca. Czasem z antykwariatów, czasem z ršk prywatnych, a czasem z bibliotek szkolnych, gdzie wymieniałam te pierwsze zaczytane na lepsze, ale póŸniejsze. Tak dostałam cztery pierwsze wydania "Wiernej rzeki", z mamy frontispisowym rysunkiem. Dwa ocenzurowane, a dwa pełne, jedne drukowane w zaborze austriackim, a drugie w zaborze rosyjskim. Także nowy zupełnie, oprawny egzemplarz pierwszego wydania "Dziejów grzechu" został przy mnie wyjęty w pewnym mieszkaniu z kanapy i oddany mi z westchnieniem ulgi. Ja i tak byłam już dostatecznie widocznie zepsuta, można to było zrobić bez obawy. Z Kielc czasem jeŸdziłam do Krakowa zobaczyć Basię, paniš Mortkowiczowš i przede wszystkim ciotkę Anielę. Mieszkała na Karmelickiej i jak zawsze otoczona była gęsto znajomymi i przyjaciółmi, którzy jš naprawdę uwielbiali. Raz przyszłam do niej rano i zmartwiłam się, bo powiedziała, że przez całš noc nie zmrużyła oka. Zapytałam, czy Ÿle się czuła, a ona tylko wzruszyła ramionami. "Siedziałam całš noc na balkonie, były tak cudowne gwiazdy, takie włoskie niebo, było tak pięknie, że nie mogłam przecież zostawić tego i iœć spać, moja droga". Kraków mnie zawsze wzrusza i zawsze trochę złoœci. Jest inny niż wszystkie miasta, pozostawiony gdzieœ w tyle, zajęty sobš. Szłam kiedyœ, a właœciwie lazłam powoli, w wielkim upale ulicš Grodzkš, zmęczona oglšdaniem muzeum w Sukiennicach, a także sklepów, pełnych wspaniałych rzeczy, których nie było w Warszawie. Oœlepiało mnie słońce i ogłuszał ruch uliczny. Nagle z bramy wywinšł się do mnie, owionšł mnie mocnš smugš cudowny zapach czarnej kawy. Pocišgnięta, wcišgnięta tym zapachem skręciłam w ciemnš bramę i zupełnie oœlepiona ze słońca minęłam czarne podwórze, idšc za nosem, i weszłam w czeluœć małego barku. Namacałam stolik i pełna szczęœcia zamówiłam kawę u niewidocznej osoby. Siedziałam wygodnie, w chłodzie, ciemnoœci i spokoju popijajšc tę nieodzownš, wspaniałš kawę, i rozkosznie odpoczywałam. Prawie nikogo nie było, tylko przy jednym stoliku dwaj panowie, a właœciwie tylko ich dwa głosy, wyliczali po kolei wszystkie muzy. Spokojnymi głosami mówili: "No więc zaraz, proszę pana. Euterpe, tak, Klio, Melpomene, Talia, Terpsychora, oczywiœcie, to pięć, Erato, Kaliope, Urania, ale to osiem. Kochany panie, a ta ostatnia? Zaraz policzmy jeszcze raz. Klio, Erato, Kaliope..." Znów rachunek im się mylił, powtarzali razem te œliczne imiona w niedalekiej ciemnoœci, trochę zmartwieni, że nie mogš jej przywołać w pamięci. Wreszcie, kiedy odpoczęłam i wypiłam kawę, powiedziałam w ich stronę niegłoœno: "Polihymnia". Ich uradowane podziękowania goniły mnie jeszcze w bramie. Ale jesieniš spotkał nas największy smutek. Umarła ciotka Aniela. Przyjechała do nas do Konstancina i pewnego wieczoru, kiedy zerwała się od stołu, jak zawsze szybko i lekko, zachwiała się nagle i jakby troszkę okulała. Uspokoiła nas, że to zaraz przejdzie, ale zawroty głowy nie ustały. Przyjechał Hartwig i powiedział nam, że jest to bardzo lekki wylew, który może na lata cofnšć się bez œladu, może także w cišgu kilku dni dojœć do ostatecznoœci, a może pozostawić jš niesprawnš także na lata. Zdecydował, że trzeba jš zabrać do szpitala, co miało się zdecydować w najbliższym czasie. Tymczasem leżała w swoim niebieskim pokoju przy tarasie i czytała Balzaka. "Jeœli mam takš ochotę go czytać, to znaczy, że nie jestem taka chora, ale jeœlibym umarła, to proszę napisać mi na grobie nie osiemdziesišt, tylko siedemdziesišt lat, żšdam tego stanowczo". Jednak coœ w niej Hartwiga niepokoiło, bo po trzech dniach zabrał jš karetkš do szpitala. Na drugi dzień rano, kiedy weszłyœmy do pokoju, w którym leżała, zobaczyłyœmy łóżko puste. Umarła w nocy na błyskawiczny obrzęk płuc, sama, nie widzšc swojej ukochanej Haniusi, największej miłoœci jej życia. Nie miała dzieci, ale my byłyœmy obie jej córkami i obie, jak córki, przeżyłyœmy to osierocenie. Ona była każdemu potrzebna, tak czule każdym zainteresowana, gotowa do pomocy, pociechy, rozweselenia. Odnajdowała ukryte zalety, a lekceważyła wady, zdaje się, że tak naprawdę nie wierzyła w zło. Wszyscy, którzy jš znali, mówiš teraz o niej z czułš serdecznoœciš, każdy ma jej coœ dobrego do zawdzięczenia. I wszyscy wspominajš jej wdzięk i dowcip, cienki, ale nie ranišcy. Pochowana została na Powšzkach, obok babci. Nie można sobie wyobrazić œwiata bez jej œmiechu, zdumień i zachwytów, bez jej gry na pianinie z półgłoœnš melodeklamacjš włoskich poezji, jej wołania, już zza płotu, kiedy przyjeżdżała do Konstancina: "Haniusiu, Moniko, moje najdroższe!" Zimniej się zrobiło bez niej, mamy już tylko siebie. Ciotka Natalia mieszka teraz w Nowym Sšczu. Właœciwie zawsze była daleko. Mieszkała przeważnie w Neapolu, pisywała zwykle wtedy, kiedy było tam większe trzęsienie ziemi. Coœ jš tam łšczyło z nie znanym nam pisarzem Ugo Ojetti. Poza tym tłumaczyła, podobno doskonale, autorów włoskich, między innymi Silvio Pellico "Mie Prigioni". Była kiedyœ w jej życiu jakaœ tragedia, nieudane małżeństwo z podejrzanym typem, panem Daniłłowicz-Strzelbickim, który jš porzucił, kiedy była chora, a jego nazwisko wzbudzało zawsze postrach w rodzinie mamy, bo ile razy się pojawiał, to zawsze w sposób genialny ponacišgał każdego. Babcia, Aniela, mama uważały, że on był sprawcš nieudanego życia ciotki Natalii i tak na pewno było. Czekały mnie teraz dwa ważne zadania. Znalezienie w Warszawie mieszkania, bo mama czekała na operację swojej œlepej kiszki, dopiero za dziesięć miesięcy, co prawda, ale musiała być pod stałš obserwacjš i opiekš profesora Mannteuffla, który miał jš operować. Mieszkanie w Konstancinie, bez telefonu, bez natychmiastowej pomocy lekarskiej, nie było możliwe. Drugš sprawš było przygotowanie wystawy Żeromskiego w Kielcach. Wszystko zależało od Ministerstwa Kultury i Sztuki, a œciœlej, od pewnej towarzyszki, pani Szancerowej. Ta pani nie wiedziała, co to uœmiech. Na moje pytanie, czy sš przewidziane jakieœ obchody w Warszawie w zwišzku z rocznicš œmierci ojca, ta œnięta ryba powiedziała: "Doœć, że pozwalamy na wystawę w Kielcach. Tutaj może będzie wzmianka w radio". W końcu Żeromskiemu było wszystko jedno, więc z pasjš zabrałam się do przygotowywania mojej częœci eksponatów. W lecie byłam w Sopocie, tam także było zawsze sporo spraw do załatwienia, domowych, podatkowych i zwišzanych ze zbliżajšcš się okršgłš rocznicš œmierci. Pewnego ranka siedzšc w pokoju usłyszałam, że po schodach wchodzi kilka osób. Byli to znów panowie w skórzanych kurtkach, w kaszkietach i z nowymi teczkami ze œwińskiej wygniatanej w krokodyla żółtej skóry, co nic dobrego nie wróżyło. Usiedli, sprawdzili, że ja to ja, i powiedzieli: "Wyszło rozporzšdzenie, że na Wybrzeżu mogš zamieszkiwać tylko osoby nieodzowne dla odbudowy portów". - "Wiem" - powiedziałam smutno, bo już domyœlałam się, czym to pachnie. "A te osoby, co nie sš nieodzowne, będš przymusowo wysiedlone". - "Tak" - powiedziałam zwieszajšc głowę. "Pani także nie jest nieodzowna do odbudowy portów". - "Nie jestem" - powiedziałam myœlšc, jak bardzo mama, także nie nieodzowna, zmartwi się, kiedy straci ten dom, który tak polubiła. Ale nagle panowie uœmiechnęli się i jeden z nich podnoszšc palec powiedział uroczyœcie: "Ale ponieważ szanowny tatuœ był poniekšd demokratš - pani zostanie". Pożegnali się i poszli. W ogóle władze w Sopocie obchodziły się z nami wyjštkowo łagodnie, raz nawet zwrócono nam jakšœ sporš sumę nadpłaconego podatku, a pan wojewoda Zrałek troszczył się sam o wywiezienie naszych œmieci. Był naprawdę sympatyczny, tylko miał nieszczęœliwe nazwisko. Istniał wtedy w Sopocie klub literacko-artystyczny, bardzo aktywny, w którym często urzšdzane były odczyty i spotkania z pisarzami czy malarzami, miejscowymi i przyjezdnymi. Pewnego razu ogłoszono, że odbędzie się wieczór Jerzego Zawieyskiego. Miał czytać swojš nowš sztukę, która nazywała się "Masław". W dużej salce klubu ustawione były wokoło wygodne fotele, a autor siedział poœrodku przy stoliczku i czytał tego "Masława". Czytał i czytał, aż nagle elektrownia wyłšczyła œwiatło, co się często wtedy w Sopocie zdarzało. Prędko wniesiono kilka œwiec i ustawiono je na stoliku, i Zawieyski dalej czytał i czytał, przy tym nikłym pełganiu. To długo trwało, aż nagle elektrownia włšczyła œwiatło. Straszny był widok œpišcych słuchaczy, bez wyjštku wszystkich, wygodnie poukładanych dookoła autora. Ja mam lekki sen, więc byłam jednš z pierwszych osób, która się wyprostowała. Znów zabrałam się do malowania portretów. Doœć dobry był duży portret Panufnika. Mieszkał wtedy w Oborach, które właœnie zostały otwarte jako Dom Pracy Twórczej Zwišzku Literatów. Byłam na tej uroczystoœci. Wnętrza umeblowane zostały wspaniałymi antykami, znikł olbrzymi wypchany niedŸwiedŸ, który stał dawniej w sieni na wprost głównego wejœcia z tarasu. Były szalone tłumy, wystawne bufety i tak zwane drinki. Iwaszkiewicz zaczšł mowę otwierajšcš uroczystoœć rozwlekłym: "Drodzy moi, pozwólcie, że opowiem wam historię powstania tego Domu Pracy Twórczej" - ale Słonimski powiedział nagle: "Co tu opowiadać, ukradliœcie Potulickim i tyle". Pod jesień, słotnš i zimnš, został w Oborach tylko Panufnik i Zuzanna Rabska. Poza tym była tam kierowniczka, pani Dobiecka z matkš, bardzo starš paniš Karskš. Chodziłam tam często z Panufnikiem po pozowaniu i we czworo z tymi dwiema paniami, Rabskš i Karskš, rżnęliœmy do póŸna w pokera, coœ niecoœ zjadajšc na kolację. Ale pewnego razu pani Karska powiedziała: "Kochani, dziœ na kolację nic nie ma, kucharka poszła na zebranie - i tu pani Karska zniżyła głos do najcichszego szeptu i zasłoniła usta rękš - komunistyczne". Nagle udało mi się znaleŸć locum w Warszawie. Była to jakaœ piekielna kombinacja, nawet nigdy do końca nie wiedziałam, na czym polegajšca. Kilka zamian, kilka nie znanych osób, komuœ wpłacono jakieœ odstępne i zamieszkałyœmy we trzy z Piesiuniš na Poznańskiej 12 m 50, w długim wšskim pokoju - kawalerce, z łazienkš i maleńkš kuchenkš we wnęce. Było tam doœć cicho, bo od podwórza, ale za to wszystko, co się działo u sšsiadów z góry, z dołu i z obu boków, słychać było znakomicie. Po ciszy domu w Konstancinie, a także w Sopocie, gdzie za oknami były drzewa i tyle powietrza w pokojach, tutaj wydawało mi się, że jestem ksišżkš wstawionš na półkę między inne ksišżki, ciasno i niewygodnie. Kiedy rozłożyło się mojš amerykankę, skakałyœmy przez niš z Piesiš, żeby się dostać do okna. Ale mamy zdrowie było najważniejsze. Zresztš mama bardzo w ogóle chciała przenieœć się do Warszawy, bo uważała, że ja murszeję i obrastam mchem siedzšc w Konstancinie. Mama zawsze wolała chyba miasto od wsi. Nazywałam jš szlifibrukiem, miejskim łykiem, a ona mnie parafiankš i hreczkosiejem. Ja rzeczywiœcie tam gdzie osiadłam, miałam już ochotę zostać, przywišzywałam się do miejsca, zaczynałam tęsknić po wyjeŸdzie, a mama o wiele bardziej lubiła zmiany, łatwiej przenosiła się z miejsca na miejsce, zawsze korciło jš, żeby gdzieœ poskoczyć. To te Cygany Odyńców tak w niej się odzywały, a we mnie siedziały nieruchawe, przywišzane do miejsca stare Żeromskie pradziadki. Wystawę w Kielcach projektował architekt Staniszkis, ozdabiał jš bardzo pięknie Przypkowski ogromnymi fotogramami, literackš stronę ekspozycji opracowywała pani Aleksandra Dobrowolska, a nad wszystkim miał czuwać i wszystko firmować literat Marian Toporowski. Ja miałam głos po trosze we wszystkich działach i dostarczałam eksponatów. Muzeum Œwiętokrzyskie na placu Partyzantów miało cišg pięknych niewielkich sal. Œliczna stara kamieniczka ze sklepionš wielkš sieniš dała nam możnoœć rozbudowania tej wystawy szeroko. Pracowaliœmy zgodnie i z radoœciš, kłopoty były tylko z panem Toporowskim, który bał się własnego cienia w sensie politycznym. Do każdego naszego zamierzenia czy projektu przykładał miarę radia Madryt, postrachu partyjnych. Co na to powie radio Madryt - to była pierwsza myœl tego biedaka. Zmorš jego był Przypkowski. Zniknšł nam kiedyœ na dwa tygodnie, a potem okazało się, że siedział w Sandomierzu w Zamku, strasznym więzieniu, aresztowany za wznoszenie w knajpie okrzyków i toastów "na czeœć naszego wodza w Londynie". Nim się wytłumaczył, że miał na myœli profesora Lorentza, a nie Andersa, już go UB zabrało i zamknęło. Istotnie profesor Lorentz pojechał wtedy do Londynu, ale kto to miał sprawdzać. Wypuszczono go jednak, bo, jak mówił, załamał w więzieniu podłogę, uczšc ubeków tańczyć nowy taniec Korea-hop. Jednego się tylko bał, żeby się jego matka nie dowiedziała o tej sprawie ostatniej, boby na pewno znów dostał za swoje. "Przysięgam ci, nie siedziałem już przez całe ostatnie dwa miesišce". Wyprawiał w ogóle po całej Polsce, odgrywajšc się za poważne i ponure lata okupacji niemieckiej. U pani Szancerowej w ministerstwie zjawił się spóŸniony o pół godziny, co było karygodne wobec tak wysokiej władzy, w krawacie ZMP czerwonym, ale zahaftowanym w małe herbiki Przypkowskich. Pani Szancer nie odrywała od tego krawata jaszczurczych oczu. Tłumaczył się, że został zatrzymany podczas fotografowania fragmentów architektonicznych koœcioła Karmelitów naprzeciwko ministerstwa, bo przypadkiem zdjšł jakiegoœ wychodzšcego łysonia, a jacyœ cywilni panowie pokazywali mu swoje legitymacje, które on wzišł i schował do kieszeni, bo myœlał, że oni mu je dajš, ale oni mówili, że nie wolno fotografować premiera, a skšd on może wiedzieć, jak wyglšda premier? Pani Szancer słuchała tego wszystkiego skamieniała ze wstrętu, a ja żegnałam się w myœlach z wystawš w Kielcach, zupełnie bezsilna. Opowiadano mi, że niedawno przyszła na ręce rektora Uniwersytetu Warszawskiego przesyłka z Jędrzejowa. Była to œliczna duża fotografia bramy Uniwersytetu, na której napisane było kredš "Precz z PPR". Przy fotografii Przypkowski przysłał list, w którym zwracał się do Jego Magnificencji Rektora, Prorektora, Profesorów i całego ciała naukowego uczelni z najuprzejmiejszymi wyrazami uznania dla wysokiego poziomu specjalistycznego wykładanych tam przedmiotów, ale wyrażał równoczeœnie obawę, czy młodzież szkolona jest ideologicznie wystarczajšco dokładnie. Zwracał uwagę Jego Magnificencji Rektora, Prorektora, Profesorów i całego ciała naukowego na fakt, że w grudniu 1948 roku nastšpiło połšczenie się stronnictw, wobec czego na Uniwersytecie powinien widnieć nie napis "Precz z PPR", ale "Precz z PZPR". Jednak prace przy wystawie posuwały się naprzód, œcišgaliœmy z całej Polski dostępne eksponaty. Przypkowski zaprojektował na jednej ze œcian przeœlicznš ogromnš fotografię romantycznego cmentarza. Biedny Toporowski nie mógł się dopytać, w którym zakštku Kielecczyzny mieœci się ten cmentarz. Przypkowski powiedział nam: "Wy mu tego nie mówcie, że to cmentarz na Rossie w Wilnie, bo się zdenerwuje". Nie mieliœmy właœciwie żadnego dobrego portretu Żeromskiego. Nasze wszystkie spaliły się przecież. Przypomniałem sobie o znakomitym portrecie Eligiusza Niewiadomskiego. Mama zwróciła go po œmierci ojca Nałęczowowi, pomimo że ojciec przywiózł go do Konstancina. Uważała, że w Nałęczowie jest jego miejsce i nie należy Chaty z niego ogałacać. Teraz, kiedy z Nałęczowa przyjechać miało sporo eksponatów, wpisałyœmy z paniš Dobrowolskš na ich listę także ten portret. Żeromski siedzi prawie plecami do widza, zwrócony tym przepięknym, romantycznym profilem, z opuszczonymi powiekami, a samo malarstwo jest zupełnie wyjštkowej pięknoœci. Cieszyłam się, że ten portret ozdobi naszš wystawę. Nagle w Toporowskiego trzasnšł piorun. Przypomniał sobie, że Niewiadomski zastrzelił Narutowicza. Madryt mógł się dowiedzieć, że my tu w Kielcach takie rzeczy wystawiamy. Portret poszedł nie rozpakowany na strych, a ja i zdaje się Toporowski równoczeœnie napisaliœmy do ministerstwa zupełnie sprzeczne listy. Zaczęły kršżyć najrozmaitsze pisma w tej sprawie między Warszawš, Nałęczowem, Lublinem, bo tamtejsze muzeum też zabrało głos, Kielcami i mnš. Wreszcie Warszawa zdecydowała, że my mamy zabrać ten portret do Konstancina, do prywatnego domu, bo nie może on wisieć w żadnym publicznym miejscu. Ta sprawa była jednš z milionów bzdur, które zaczynały się toczyć przez kraj. Nałęczów obraził się na nas, że korzystamy z okazji i zabieramy im najważniejszy eksponat z Chaty Żeromskiego. Wreszcie poszłam do ministra i jeszcze raz wysłuchawszy historii zamachu na Narutowicza, zapytałam, czy gdyby zamachowiec był na przykład nie malarzem, ale architektem, który zbudował wspaniały i piękny most, to czy pan minister podjšłby się wysadzenia tego mostu w powietrze? Powiedziałam także, że my tego portretu stanowczo nie zabierzemy, bo jego miejsce jest w Nałęczowie. Trochę mnie serce bolało, bo właœciwie miałam ogromnš ochotę powiesić go w Konstancinie, teraz, kiedy nie było tam, po wojnie, żadnego z dawnych portretów ojca, ale nie byłoby dobrze ulegać idiotom. Portretu na wystawie nie było, ale i tak była to œwietna, pełna, nadzwyczajnie interesujšca ekspozycja. Był tam między innymi mały obrazek, akwarela, przedstawiajšca róże w wšskim wazoniku, lekko, swobodnie namalowana, podpisana S. Żeromski. Ktoœ jš przysłał z jakiegoœ miasta na Œlšsku jako depozyt. Chciałam to koniecznie kupić, ale właœciciel odmówił, chociaż go kilkakrotnie serdecznie listami o to prosiłam. Tak mi czasem coœ przejdzie blisko i zniknie. Tak było kiedyœ podczas wojny. W czarny, zaciemniony wieczór przed samš godzinš policyjnš, w deszcz i błoto, skręcałam z placu Zamkowego w œwiętojańskš, kiedy jakaœ starsza, drobna osoba, której twarzy nie widziałam po ciemku, zapytała, czy może mnie wzišć pod rękę, bo niepewnie chodzi, a mieszka w naszym domu na Brzozowej. Szłyœmy więc dalej razem, kiedy ona zaczęła mówić wiersz. O słowiku i róży, o pięknoœci tego kwiatu w œwietle księżyca, o zachwyceniu słowika tš nocš, kwiatem, o jego œpiewie. Stanęłam i słuchałam tej pięknoœci, czar poezji zasłonił to wszystko okropne, co było dookoła. "Co to jest?" - zapytałam tę osobę, a ona powiedziała: "To jest tłumaczenie pani ojca z Shelleya, taki fragment, ja to mam przez niego zapisane w albumie". Ten cudny wiersz spadł na mnie tak niespodziewanie, jak jakiœ prezent, bogactwo nieoczekiwane. Poprosiłam tę paniš, żeby mi pozwoliła zobaczyć, przepisać ten wiersz, że będę jej za to, nieskończenie wdzięczna. "Nie" - powiedziała twardo - "to jest moje, i gdzieœ mi się podziała w ciemnej sieni, skšd rozchodziły się wyjœcia na podwórze i klatki schodowe. Zostałam tam z okropnym uczuciem krzywdy i smutku. Szukałam jej od rana po znajomych mieszkaniach, pytałam Deca, ale nawet opisać jej dokładnie nie mogłam, a Dec powiedział, że cholera wie, kto się przez cały dom nie przewija. Znalazłam potem ten poemat u Shelleya, ale cóż z tego, kto by mi to mógł przetłumaczyć tak pięknie. To by już nie było to samo The wandering airs they faint On the dark, the silent stream - The Champak odours fail Like sweet thoughts in a dream: The nightingale's complaint, It dies upon her heart - Ale czy to na pewno to? Tuwim chciał, żebym namalowała jego portret, ja także chciałam, więc przeniosłam sztalugi i cały majdan na Wiejskš i zabraliœmy się do roboty. Było to rozkoszne i okropne równoczeœnie. Przestawanie z nim, słuchanie go, wzruszenia i dzikie œmiechy, jego œwietlista wyobraŸnia - to były zachwycajšce godziny, ale równoczeœnie jako model był potwornie nieposłuszny, w bezustannym ruchu fizycznym i wewnętrznym, co się odbijało na mnie, oczywiœcie. Tu go trzymasz, tu go nie masz, œciganie go bezustanne oczami, zabawianie jak dziecka, żeby przez chwilę popatrzał, nie wstawał, nie zachmurzał się i rozjaœniał. Deklamowałam mu całš "Złotš Ruszczkę", zasłyszane od dzieci, a nie znane mu wyliczanki, znosiłam brzydkie polityczne dowcipy i œpiewałam piosenki, te dawne, mamy. On za to mówił do mnie wierszami, które odnosiły się do mojego malowania. "Ona nad jego twarzš męczy się srodze, a on myœli o jej nodze" - na przykład. "Pamiętaj, że z tego portretu musi patrzeć na widza czterdzieœci wieków żydostwa" - to było codzienne zalecenie. Nigdy nie wiedziałam, czy, jeœli na moment odwrócę od niego oczy - zastanę go na fotelu, czy już będzie stał za moimi plecami. Czy rano przychodzšc zastanę go w chmurze chandry, skurczonego od jakichœ tajnych rozpaczy, czy gotowego rozœmieszać mnie najbezsensowniejszymi figlasami. Miał teraz przy sobie adoptowanš córeczkę Ewunię, œliczne dziecko, jego nowš miłoœć i radoœć. Ale i w tym potrafił znaleŸć nagłe udręki i zmory. "Co będzie, powiedz, jeœli nagle ktoœ zadzwoni do drzwi, ja otworzę, a tam jakaœ pani powie - jestem prawdziwš matkš Ewuni. Co wtedy?" - "Wtedy powie jej pan, żeby zamieszkała z wami i będziecie jš we troje wychowywać. Najważniejsze żeby miała ojca, a pan jest jej ojcem. A poza tym nie przyjdzie. Na pewno". Czytałam też listy, które dostawał, anonimowe i błagalne, ale zdaje się, że w pewnym momencie zwrócono mu doœć twardo i doœć z wysoka uwagę, żeby za często nie wtršcał się do wydawanych wyroków i nie wstawiał się za akowskimi bandytami, bo nie po to tu przyjechał. Miałam uczucie, malujšc go, że mam do czynienia z ptakiem, który raz siada nieruchomo, a raz fruwa pod sufitem, raz œpiewa, a raz tłucze skrzydłami i krzyczy. Bardzo się zresztš w nim coœ zmieniło od przyjazdu, powoli poprzez wszystkie miody, którymi go smarowano, zaczynał dowiadywać się prawdy. Mówił mi co prawda dalej, że mam czarne podniebienie, okropnš cechę u takiej miłej dziewczyny, ale czasem robił gest łapania się za gardło, duszenia własnymi rękami, gest przerażenia i bezradnoœci. Dostawałam od niego tomy jego poezji z przeœlicznymi dedykacjami, a także, pomimo że widywaliœmy się cišgle, pisywaliœmy do siebie listy, wysyłane ekspresem pocztš albo przynoszone przez jego sekretarkę, paniš Koskowš. Na ostatnio wydanym "Pegazie dęba" napisał mi swoim œlicznym, drobnym pismem: "Czarujšcej, czule, oczarowany J.T." Na "Kwiatach polskich": "Mojej przeœlicznej miłej dobrej przyjaciółce Monice Żeromskiej J.T." Na "Polskiej noweli fantastycznej" - "Polskiej Monice Fantastycznej Jej Fantastyczny Przyjaciel J.T." i tak dalej, a na "Lokomotywie" - "Monisi - z proœbš o wolny wjazd do jej serca - maszynista tej lokomotywy - Julian Tuwim". Najdziwniejsza była jednak pewna dedykacja napisana w Aninie. Oglšdałam tam jego bibliotekę i znalazłam w niej doœć oberwany tom pod tytułem "I grandi lirici d'Italia", antologię poezji od Dantego do Carducciego. Powiedziałam Tuwimowi, że chyba mu to nie bardzo potrzebne, a ja bardzo bym to chciała mieć, ze względu na Leopardiego zwłaszcza. Tuwim bardzo się ucieszył i zaraz mi tę ksišżkę dał. Na karcie tytułowej skoœnie i zamaszyœcie napisany był przez kogoœ doœć długi i pompatyczny cytat: "L'umanit… si arresta un istante, tanto che basti, a pesare il sangue versato, poi divora i satelliti, il tiranno e i carnefici". Podpisane "Giuseppe Mazzini". Dalej była druga, tš samš rękš napisana dedykacja dla Tuwima od jakiegoœ Mario Angeli, "con ammirazione e devozione". Tuwim odebrał mi ksišżkę, żeby na niej napisać dedykację dla mnie, i pod tekstem Mazziniego, w rogu karty tytułowej napisał: A mia carissima Monicina Giulio Tuwimino Anino. Primavera di bellezza Ventesimo Caprilo Anno Santo pardon MCMXLI (tu przekreœlił) MCML Mamo, mamo, Io t'amo, Błagamo O to samo! Przeczytałam to i powiedziałam, że nie jestem dla niego żadna mama i że dobrze wie, że nazywam się Muma. "Ach, cóż to za trudnoœć dla poety, zaraz zmienimy" -powiedział i przerobił ostatni czterowiersz tak: Mumo, Mumo, Io t'umo, Błagumo O to sumo! Ten dom w Aninie był ładny i wygodny, ogród bardzo, może trochę za bardzo starannie utrzymany, a Tuwim wydawał się szczęœliwy, że pani Stefania i Ewunia dobrze się tam czujš. To była ta dobra, miodowa strona jego życia - dom, samochód, bardzo duże pienišdze, ale brnšł równoczeœnie przez problemy nie do rozwišzania, a jeszcze ta diabelska choroba. Byliœmy kiedyœ w odbudowanym Teatrze Narodowym i w przerwie wyszliœmy do foyer. Tak się jakoœ stało, że weszliœmy tam pierwsi i ogromna, pusta, lœnišca przestrzeń podłogi tej sali otworzyła się przed nami od progu. Tuwim schwycił mnie pod rękę, zamknšł na chwilę oczy, a potem powiedział: "Ale przejdę, muszę przejœć, to straszne, ale przejdę, tylko mnie trzymaj" - i przeszliœmy, chociaż ja chciałam się cofnšć. Kiedy nie było mnie w Warszawie, a nawet kiedy byłam, ale widywaliœmy się trochę rzadziej, zaczynaliœmy zaraz pisywać do siebie listy. Trudno opisać kretyństwa i wygłupy, wysyłane w obie strony ekspresem albo przez kogoœ z dopiskiem "Pilne" na kopercie. Mam nadzieję, że Tuwim moje listy wyrzucał, strach pomyœleć o tym badaczu literatury w przyszłoœci, który by miał to kiedyœ czytać. Jego listy były krótkie, czasem bardzo krótkie. Na kartce papieru napisane było Anin i data, poœrodku duży wykrzyknik, a u dołu jego œliczny podpis. Po jakiejœ nagrodzie, którš mu właœnie przyznano, dostałam taki list: Dlaczego nie odzywasz się Smarkata, Do przyjaciela tudzież laureata? Obiecał mi kiedyœ dać znalezionš przez siebie starš fotografię dziadzia Odyńca i przysłał mi jš listem poleconym. Na fotografii była dedykacja od Odyńca: "Pannie Olimpii von Brockausen na pamištkę. Stary przyjaciel - A. E. Odyniec". Tuwim pisał: "Miła Monisiu! Posyłam Ci obiecanego pradziadziusia. Czy nie wiesz, kto była panna Olimpia von Brockausen? Jeżeli wiesz, nie zawiadamiaj mnie o tym, bo mnie to nic nie obchodzi. Z wielkim uszanowaniem J.T." Przysyłał też listy z rozmaitymi naklejankami, wycięte obrazki ze starych pism i papierki od cukierków z wypisanym na nich maczkiem wierszykiem Asnyka. Były œmieszne parodie listów miłosnych albo biała kartka na górze miała napisane: "(Wpisz sama płomienny list miłosny, bo nie mam czasu na takie głupstwa)", a u dołu kartki "Twój -Stęskniony". Wszystkie te listy były czułe i żartobliwe, pełne figli i bzdurek. Jeden tylko był serio, wysłany jeszcze z Nowego Jorku, zapowiadajšcy przyjazd i jakby torujšcy mu drogę do tego powrotu, pisany w smutku i strachu, ale cała reszta była jednš wielkš zabawš. Kiedyœ przyszedł do Konstancina list taki: "Szanowna Pani! 4 V rb., więc równo 3 miesišce temu, przebywajšc już w Aninie, poleciłem Ob. Halinie Koskowej, W-wa Saska Kępa, Irlandzka 3 m 3, aby posłała Pani nieco kwiatów, a to w zwišzku z przypadajšcš tego dnia uroczystoœciš imienin Pani. Kwiaty, jak się po paru dniach dowiedziałem, okazały się być narcyzami, w którym to fakcie nie widzę nic ubliżajšcego, gdyż powyższe kwiaty były podówczas nowališ i œwiadczyły o wioœnie. Jednoczeœnie zaœ posiadały tę wyższoœć nad innymi kwiatami, że odznaczały się przystępnš cenš. Jak już zaznaczyłem, 3 miesišce minęły od posłania Pani wyżej wymienionego bukietu, ale żeby się pani choć słówkiem do mnie odezwała, to nie. Przypisuję to milczenie skromnoœci upominku. Nie wštpię, że na orchideje czy magnolie, zwłaszcza zaœ, znajšc Paniš, na bombonierę cukrów czy też flakon paryskich pachnideł, nie mówišc już, znajšc Paniš, o jakimœ jubilerskim klejnocie, względnie, znajšc Paniš, o szęszylach, nieco inaczej by Pani zareagowała... To wszystko, co chciałem Pani powiedzieć. Bukiet proszę odesłać, gdyż będzie mi potrzebny na Zuzannę (11 VIII rb.). Z należytym poważaniem J. T." Na odwrocie kartki przekreœlony, ale tak, żeby można było przeczytać, był poczštek listu do tej mojej rywalki Zuzanny: "Zuziu moja, Zuzieńko najsło... Przyjechali do nas do Konstancina państwo Grabscy z córeczkš Elżbietš. Porzucili Sopot i przenieœli się do Warszawy, ale ich mieszkanie na Freta nie było jeszcze gotowe, więc zamieszkali u nas. Mama bardzo była przywišzana do pani Haliny, którš znała od jej urodzenia, z czasów paryskich, znała także jej rodziców: Bronisławę Ostrowskš i ojca Stanisława, rzeŸbiarza. Było nam miło, że oni mieszkajš u nas. My za to siedziałyœmy w Warszawie na Poznańskiej. Rocznica œmierci ojca była już blisko, kiedy któregoœ dnia rano rozpoczšł się nagle istny nalot na naszš małš kawalerkę. Drzwi się nie zamykały. Najrozmaitsze osoby zupełnie nam nie znane wpadały zdyszane i pytały o rozmaite daty, fakty z życia, wyjštki z ksišżek, błagały o cytaty, o fotografie i opinie innych ludzi o Żeromskim. Znany rzeŸbiarz miał wykonać w cišgu dwu dni dwumetrowš głowę pisarza z gipsu, znana aktorka miała wyrecytować ogromne fragmenty utworu, którego dotšd nie znała. Patrzyłyœmy na ten nieoczekiwany wicher zainteresowania zupełnie zdębiałe, bo przecież pani Szancerowa wyraŸnie powiedziała, że żadnych obchodów ma nie być. Ale cóż się okazało. Akademia Nauk w Moskwie zapowiedziała uroczystš sesję naukowš poœwięconš Żeromskiemu. Tak jak przedtem nie chciano broń Boże wyskoczyć z czymœ, co by go zbytnio upamiętniało, tak teraz na czynniki padł blady strach, że może za mało będzie uczczony. Zapowiedziano wspaniałš akademię w Teatrze Polskim. Dostałyœmy zaproszenia do loży, ale o mały figiel nie przestałyœmy całej uroczystoœci na schodach, bo mur potężnych funkcjonariuszy bezpieczeństwa za nic nie chciał nas przepuœcić na nasze miejsca. Program był doœć jednostajnie dobrany. Ja miałam wtedy akurat bardzo bolesne zapalenie stawu prawego barku, z wysiękiem. Kiedy w przerwie uroczystoœci dziesištki osób przyszło do naszej loży uœcisnšć nam rękę - od tego potrzšsania łzy zaczęły mi z bólu płynšć strumieniem, co wszyscy przyjmowali jako objaw trochę może przesadnego wzruszenia. Obok w loży na fotelach siedziały dwie zupełnie nieruchome postacie, prezydent Bierut i marszałek Rokossowskij. Mama nachyliła się do mnie i szepnęła: "To sš tylko makiety, oni sš z drewna". Bolało mnie tak strasznie, że po powrocie na Poznańskš mama musiała rozcišć mi nożyczkami rękaw czarnej sukni z mory, kupionej na ciuchach specjalnie na tę okazję. W tym mniej więcej czasie mama poszła do szpitala umawiać się już na swojš operację œlepej kiszki, którš miał robić profesor Manteuffel w szpitalu na Płockiej. Trzeba było odczekać tyle miesięcy, żeby wszystko wygoiło się po tym okropnym zapaleniu otrzewnej. Profesor badał mamę co jakiœ czas, a ja zadręczałam go najrozmaitszymi pytaniami, niepewna tego, co się może okazać po operacji. Wreszcie zmęczony mnš profesor zatrzymał się kiedyœ na korytarzu i stanšwszy przy oknie powiedział cichym głosem, ze spuszczonš głowš, tak jakoœ do pierwszego guzika swojej kamizelki: "Moje dziecko, to przecież ja mam robić dziurę w brzuchu pani matce, a nie pani mnie". A potem, żeby mnie pocieszyć, dodał: "Bo ja, proszę pani, jestem chirurg, a nie internista". Przy słowie "internista" wykonał rękami jakby długi pasaż na klawiaturze fortepianu. "Ja, proszę pani, otworzę, wyjmę, co trzeba, opłuczę, obejrzę, wytnę, co trzeba, wsadzę z powrotem, zaszyję i wtedy pani powiem dokładnie, co tam było". Tak też i zrobił, a była tam zupełnie zropiała œlepa kiszka, nieprawidłowo ułożona i tak otoczona zrostami po tych wszystkich atakach, że one właœnie, te zrosty, uratowały mamie życie. W tym szpitalu znalazłyœmy lekarkę, paniš Misiewicz, która mieszkała w Konstancinie podczas ostatniej choroby ojca, razem z doktorem Kaczyńskim. Mama była jeszcze w szpitalu, kiedy przybiegła do mnie pani Zofia Schielowa z Konstancina. Mieszkała z mężem od zawsze w willi "Urocza", ale była to nieszczęœliwa rodzina, syna rozstrzelali Niemcy w egzekucji ulicznej, w co oni nigdy nie uwierzyli i czekali na niego nieustannie, córkę aresztowało UB i siedziała w więzieniu, a pan Olo Schiele, mšż pani Zofii, rozchorował się ciężko i leżał od dawna w łóżku. Otóż to łóżko razem z panem Olem milicja na zarzšdzenie tego przeklętego urzędu kwaterunkowego wyniosła właœnie do ogrodu, bo gmina postanowiła przyznać dom komu innemu. Wyrzucono tam ich meble i cały dobytek, kiedy pani Schiele do mnie wpadła. Tak mnie to wœciekło, że złapałam jš i poleciałyœmy do Urzędu Rady Ministrów, bo wiedziałam, że tam się mieœci urzšd do spraw lokalowych. Szefem tego biura był bardzo brzydki, łysy i szalenie miły pan Gross, ale to się okazało dopiero póŸniej. Pan Gross wysłuchał mojej relacji, bo uprzedziłam paniš Zofię, żeby nic nie mówiła, tylko bez przerwy płakała. Zawsze lepiej, jak przedstawia sprawę ktoœ postronny, a osoba zainteresowana nic się nie odzywa, tylko leje łzy. Pan Gross raptem trzasnšł rękš w biurko, wrzasnšł: "Skończę z tym bagnem" - i wyleciał, każšc nam czekać. Nie minęła godzina, a już był z powrotem, rozpędziwszy skolimowski urzšd kwaterunkowy na cztery wiatry, a pana Ola wstawiwszy z łóżkiem i rzeczami do domu. W kilka dni potem poszłam do pana Grossa podziękować mu za tak błyskawiczne i sprawiedliwe załatwienie tej sprawy. Rozmawialiœmy mile, kiedy on zapytał mnie nagle, gdzie mieszkamy. Powiedziałam, że na Poznańskiej, a on zdziwił się, jak ja tam maluję i że mamie pewnie niewygodnie. Ja na to, że to jest tylko pied-…-terre, bo mamy przecież dom w Konstancinie. O Sopocie wolałam w ogóle nie mówić. Pan Gross zamachał rękami. Należy mi się pracownia, mama to starsza osoba po chorobie - i mam oddać kawalerkę, a wzišć normalne mieszkanie. Ja na to, że dziękuję, ale skoro mamy Konstancin, to nie mogę, i pożegnałam się. Ale pan Gross biegł za mnš po korytarzu i krzyczał, że muszę, a jego sekretarka powiedziała mi potem, że zupełnie zbaraniała, bo się tu ludzie tłoczš i bijš nieomal, i błagajš o mieszkania, ale żeby pan dyrektor na siłę wpychał je komuœ, kto odmawia i nie chce, to przechodzi urzędnicze wyobrażenie. Ale oczywiœcie uległam. Tak się strasznie cieszyłam na myœl, że wprowadzę mamę do nowego mieszkania, że jej o tym powiem w szpitalu. Dostałyœmy do wyboru trzy możliwoœci. Na Odyńca, co było ładnie ze względu na pradziadzia, ale mama powiedziała, że za nic nie będzie jeŸdzić znów czymœ do centrum, że chce być w œrodku miasta, a drzew przed oknami miała doœć przez szeœć lat. Potem miał być Nowy Œwiat na rogu Œwiętokrzyskiej, ale Staff, który mieszkał na Ordynackiej, goršco nam odradzał, bo hałas i kurz bezustanny, wszystko się dookoła odbudowuje. Wreszcie trzecie na Wspólnej, najbardziej wykończone, w wypalonym, ale nie zburzonym domu. Mama się cała rozjaœniła na słowo Wspólna, bo tam mieszkała jako dziecko z babciš. No i tak zostało. Tyle się działo, a Mieczysia jak nie było, tak nie było. Żadnego znaku życia ani pamięci. Schowałam to w sercu, zapakowane w żal i bolesnš złoœć. Lato przeszło w Konstancinie. Chodziłam na ogromne spacery do dębiny albo prosto w las za nowš leœniczówkę, albo, i to najczęœciej, grzbietem grapy, gdzie las spadajšcy stromo w dół do pól oborskich, obrzeżony zbitš gęstwš tarniny, głogu, trzmieliny, leszczyny i dzikich gruszek graniczył z polami zboża. Szło się tędy do Marynina nawet nie œcieżkš, ale niewygodnš bruzdš, ale to już była prawdziwa wieœ, daleko od wszystkich zabudowań. Wielkimi, łagodnymi zakolami, wlokšc rękš po kłosach zboża, szło się długo, a marynińskie wišzy to ukazywały się, to znikały za następnym leœnym występem, coraz bliższe, coraz mniej mgliste. Piesia szalała w zbożu, polowała na myszy, i tylko od czasu do czasu wyskakiwała pionowo w górę, żeby zobaczyć, gdzie jestem, a jej długie jedwabne uszy przez moment sterczały nad niš jak nad zajšcem. Jaki dziwny los zwišzał się z tym Maryninem. Kiedy Niemcy przyszli i zobaczyli, że leży tu na tym wojennym cmentarzu 29 Deutsche, zaraz zrobili na nim swój porzšdek. Wyrwali wszystkie kwiaty, trawy i zioła, powoje, chmiel, dziewanny, wrotycze, skabiozy i gruszeczniki, które oplatały nagrobne kamienie od dziesištków lat, zgwałcili ten przeœliczny boży ogród, wygrabili i wysypali żółtym piachem miejsca między grobami. Zwalili stary, przechylony, poczerniały brzozowy krzyż, który stał między wišzami nad głazem z napisem i postawili nowy, pomalowany na żółto. Drzewa tylko zostały i kamienie. Ale lata wojny mijały, nikt tu nie zaglšdał i powoli, powoli wpełzły tu znów, oplotły wszystko znów chmiele i powoje, zasiały się same miodowniki i dziewanny, wysoka trawa i fioletowe dzwonki, i skabioza. Co roku przychodziłam tu i patrzyłam z radoœciš, jak to miejsce, moje najukochańsze miejsce staje się powoli znów czarujšcycm uroczyskiem. Ale wojna się skończyła i przyszli Rosjanie. Przyszli i zobaczyli, że na cmentarzu leży 37 Russen. Pierwszego zaraz lata zabrali się do roboty. Wyrwali znów te uparte zioła, wykarczowali młode drzewka, wygracowali puste miejsca, wysypali żółtym piachem, krzyż, który zdšżył poczernieć, sprzštnęli. Porzšdnie znów stały niewysokie kamienie nagrobne samotne i całe widoczne, a na nich te nazwiska Deutsche i Russen, jak je ojciec zapisał w "Pomyłkach": Moczyński, Rogoziński, Fabiński, Kornowski, Krajewski, Zakrzewski - Wšsowicz, Zabielski, Galewski, Wiktor, Szczerbiński. Tego lata pójdę tam jak zawsze, niepewna, jak zawsze, co zobaczę. Ale może już nie będzie dalszego cišgu, może zostanie w polach samotne kamienne koło, zasnuwajšce się znów powoli powojami i chmielem. Wypłynęła nam teraz nowa, a właœciwie bardzo stara, bo jeszcze przedwojenna historia. W 1935 roku przyszedł do nas list z Kielc, a właœciwie z Leszczyn, od nowego proboszcza, który przesłał nam notatkę znalezionš w papierach swojego zmarłego poprzednika. Notatka była tej treœci: "Stefan Żeromski na krótko przed swš œmierciš napisał do mnie o zajęcie się wmurowaniem tablicy w koœciele w Leszczynach ku uczczeniu pamięci rodziców jego, zmarłych w Ciekotach należšcych do parafii leszczyńskiej. Na skutek tego listu pojechałem do Leszczyn. Na cmentarzu w Leszczynach grobu rodziców Żeromskiego nie znalazłem. Proboszcz w Leszczynach wyjaœnił mi, że na wmurowanie tablicy w koœciele potrzebne jest zezwolenie Kurii Biskupiej. Biskup Kielecki ks. Łosiński zgodził się na umieszczenie w koœciele tablicy i zażšdał, aby uprzednio przed wmurowaniem przedstawiony został Kurii Biskupiej do zatwierdzenia tekst napisu na tablicy, jak tego wymagajš przepisy koœcielne. O sporzšdzenie tego napisu napisałem do Żeromskiego, ale list mój przyszedł do Warszawy już po œmierci Żeromskiego, jak poinformował mnie o tym Zygmunt Wasilewski, redaktor "Myœli Narodowej", i kwestia wmurowania tablicy poszła w zapomnienie". Istotnie poszła w zapomnienie, bo w momencie œmierci ojca mama nawet tego listu nie miała w rękach. Dopiero w dziesięć lat potem, kiedy nowy proboszcz przysłał nam tę notatkę, dowiedziałyœmy się o życzeniu i zamiarze ojca. Treœć napisu i kompozycja całoœci została przesłana do Kurii Kieleckiej z proœbš o wyrażenie zgody i opisem całej sprawy. Została znaleziona i zakupiona piękna płyta kieleckiego marmuru, czarnozielonawego, a na niej œlicznš antykwš umieszczony napis: "D. O. M. Pamięci Wincentego 29 III 1819 - 23 IX 1883 i Józefy z Karterlów 29 I 1833 - 15 VIII 1879 Żeromskich". Sam układ napisu zaprojektował Tadeusz Przypkowski, więc w rogach płyty znalazły się maleńkie herby Jelita, które wyglšdajš jak zwyczajne gwiazdeczki. Płyta została oddana do wykucia napisu staremu znakomitemu kamieniarzowi kieleckiemu. Wszystko to trwało doœć długo, aż wreszcie płyta była gotowa. I wtedy wybuchła wojna. Taki piękny kawał marmuru był łakomym kšskiem dla Niemców, którzy rekwirowali i zabierali warsztaty i materiały. Kamieniarz zakopał płytę cichcem, nic nikomu nie mówišc. Przeleżała w ziemi całš wojnę. Przed wyjazdem naszym z Jędrzejowa było umówione z Tadeuszem, że zaraz, jak tylko będzie można, tablicę wmurujemy. Ale okazało się, że stary kamieniarz umarł. Dobrych parę lat trwało, nim Tadeusz, pani Dobrowolska, dyrektor Massalski odnaleŸli kogoœ, kto coœ wiedział o miejscu ukrycia płyty. Ale w końcu, po tak długich jej dziejach, na szczęœcie odnalazła się i zobaczyłam jš, równie pięknš jak przedtem, nawet złoto w cienkich wcięciach liter pobłyskiwało jak przedtem. Kiedy już wszystko było przygotowane i omówione z księdzem w Leszczynach, miejsce w kruchcie koœcioła wybrane, szkoły z okolicznych wsi, władze gmin, uczniowie gimnazjów kieleckich zaproszeni, kiedy miała się już odbyć w najbliższš niedzielę ta uroczystoœć, o której szeroko po całej tutejszej krainie rozeszły się wieœci - przyszedł zakaz brania w niej udziału. Miała prawo być obecna tylko najbliższa rodzina, ponieważ rzecz miała się odbyć w koœciele. Dyrektor gimnazjum imienia Żeromskiego pan Bieżanek był prawdziwie zmartwiony, ale zakaz był wyraŸny, młodzieży nie wolno jechać do Leszczyn tego dnia. W dziwnych czasach wypadło mi żyć, trzeba przyznać, coraz dziwniejszych. Przyszła ta niedziela, pojechałam wczesnym rankiem do Leszczyn. Kiedy skręcajšc z głównej szosy na drogę prowadzšcš w lewo do wsi rozejrzałam się po szerokich polach, zobaczyłam, że drogami, dróżkami, miedzami cišgnš, idš, jadš wozami i rowerami tłumy ludzi. Jechali z Kielc, młodzież i dzieci ze szkół, chłopi ze wsi bliskich i bardzo dalekich, kobiety w sztywnych kieleckich zapaskach i miejscy ludzie. Wszyscy spływali wšskimi stróżkami pod portal koœcioła, wypełniali cmentarz dookoła, szeroko stali tłumem głowa przy głowie. Ksišdz kazał mi odsłonić już wmurowanš tablicę i poœwięcił jš. Potem była uroczysta msza i tłumy przystępowały do komunii. To, co się tu stało, ta cudowna własna wola tych ludzi, ich nie namówiony, zabroniony z góry postępek, przeciwstawienie się powszechne, jaka to pociecha niesłychana. Po wyjœciu mamy ze szpitala ja dalej mieszkałam na Poznańskiej z Piesiš, ale mamę dla wygody zabrała do siebie pani Zielińska, która po doœć niespodziewanej i nagłej œmierci męża przeniosła się do Warszawy. Miała ze sobš starš swojš gosposię, która dać mogła mamie dużo więcej wygody i starań dietetycznych niż ta moja gospodarka. Jadwiga bardzo Ÿle robiła przepędzajšc mnie zawsze z kuchni, zamiast nauczyć mnie choć trochę gotować. Mama też nic nie umiała, poza wspaniałymi befsztykami z polędwicy i sałatš z kartofli z winegretem. Tylko ciotka Aniela była œwietnš kucharkš, a nawet wynalazcš swoich własnych potraw, bardzo tajemniczych i wykwintnych. Chodziłam teraz cišgle na Wspólnš, gdzie kończono odbudowywać dom, w którym miałyœmy mieszkać. Widok z okien był trochę krakowski, bo naprzeciwko rosły wielkie topole, wišzy i stare kasztany, przez które widać było koœciół Piotra i Pawła, dopiero co odbudowany, jeszcze bez kopuły, ale ładny w proporcjach. Mama będzie miała pokój od podwórza, cichszy i słoneczny, także z drzewami przed samym oknem. Mój był długi i wšski, ale sztalugi da się tam postawić blisko okna i modela także, a tym bardziej martwš naturę, bo pomimo nadcišgajšcego coraz wyraŸniej socrealizmu ja dalej malowałam różowe, cudowne wnętrza przekrojonych arbuzów, brzuchy pękatych starych miedzianych naczyń œwiecšcych innš różowoœciš, przezroczyste zielonawe słoje, przez które jaœniejš niewyraŸnie zatopione łodygi bukietów. Widocznie uważano, że te bukiety sš dla przodowników pracy i trójek murarskich, bo nikt mi nigdy nie proponował namalowania portretu Bieruta albo Dzierżyńskiego. A jakże cierpieli muszšc to robić moi koledzy. Jest Mieczyœ. Siedział przez dwa lata w więzieniu w Rawiczu. W czterdziestu w celi na kilkunastu. Kiedy spali na cementowej podłodze, kładli się równoczeœnie, wszyscy na tym samym boku, ułożeni kolana w kolana, piersi oparte o plecy następnego, z oddechem tego za nim na karku. Zaproszony został jako ekspert z biura na jakšœ budowę przez trzech panów i już nie wrócił. Był poczštkowo trzymany na Wilczej w piwnicy domu, o którym nikt nie wiedział, że jest biurem Urzędu Bezpieczeństwa, a potem przewieziony w Aleje Ujazdowskie, gdzie z piwnicy wyprowadzano go na przesłuchania do gabinetu miłego pana z bródkš, o wyglšdzie profesora gimnazjum, który proponował mu kawę i papierosa, rozmawiał cicho i inteligentnie, ale od czasu do czasu, nie przerywajšc zdania, zadawał piekielny cios szpicem buta w piszczel siedzšcemu z drugiej strony biurka. Mieczyœ mówił o tym mało. Zawsze to, co go bolało, przez co przeszedł, zamyka w milczeniu. Oczy ma tylko czarne, kiedy cokolwiek wspomina i bruzdy dokoła ust pogłębiły mu się twardo. Strażnicy więzienni w Rawiczu byli wszyscy fachowcami, pracowali tam przed wojnš za Polaka, pracowali za Niemca, teraz pracujš za Ruska. Mieczyœ mało mnie widuje, nie ma mojej żadnej fotografii, nie mam pisać do niego, dzwoni krótko. Kiedy się spotykamy, jest czuły i dbały jak zawsze, radzi mšdrze i myœli o nas. W lecie niespodziewanie zawalił nam się płot w Konstancinie i to wymagało podjęcia dużej sumy na raz z naszego konta w "Czytelniku". Ponieważ od kilku lat Żeromski został z kilkoma innymi kolegami upaństwowiony, nasze dochody autorskie zmniejszyły się do 15 procent. Poza tym zostałyœmy zaszeregowane w tabeli w najwyższej stopie podatków, tam gdzie byli właœciciele sklepów prywatnych i chłopi-kułaki, czyli w zależnoœci od pobranej z konta sumy do 85 procent potršcenia. Było to bardzo męczšce, bo co miesišc, starajšc się zresztš, żeby kwoty brane przez nas nie były wysokie, musiałyœmy mozolnie obliczać te procenty, wypełniać wielkie formularze zeznań dla Ministerstwa Finansów, dodawać i odejmować, a co najgorsze dzielić. Nie umiałyœmy tego robić, zabierało nam to strasznie dużo czasu i zabijało w nas radoœć życia, więc wzięłyœmy adwokata, bardzo sympatycznego i grubego mecenasa Franio i on zaczšł za nas to robić, choć uważał to za głupie zajęcie. Więc kiedy zawalił się ten płot, trzeba było wydać na raz dużo pieniędzy, kupić słupki, siatkę, cement i zaangażować chłopów do roboty. Od tej dużej sumy wziętej z "Czytelnika" poleciał nam w następnym miesišcu podatek niewiele od niej mniejszy. Po jego zapłaceniu, na co oczywiœcie wzięłyœmy pienišdze z "Czytelnika", znów podatek został odniesiony do urzędu skarbowego, i tak przez wiele miesięcy biegałyœmy tam z podatkiem od podatku od podatku od podatku, aż na naszym koncie w "Czytelniku" nic nie zostało, a płot kosztował tyle pewnie, co wybudowanie ładnej willi. I wtedy właœnie weszła w życie nowa ustawa sejmowa, ustalajšca trwanie praw autorskich do lat dwudziestu, a nie pięćdziesięciu, jak w obowišzujšcej na całym œwiecie konwencji berneńskiej. W ten sposób znów, jak już wiele razy w życiu, z bogatych zrobiłyœmy się biedne, z tym tylko, że w przeciwieństwie do większoœci ludzi w Polsce, którzy raczej mieli pienišdze, ale nie mieli gdzie mieszkać, my nie miałyœmy teraz żadnych pieniędzy, ale za to trzy domy. W Konstancinie, w Sopocie i w Warszawie. Te trzy domy było to nawet wygodne, bo wszelkie braki można było zwalić na rozstrzelenie tych trzech posiadłoœci. "Nie ma doœć łyżeczek do herbaty? Widocznie zostały w Sopocie. Mam tylko cztery przeœcieradła? Reszta jest w Konstancinie" - i tak dalej. Te trzy domy można było na szczęœcie umeblować jako tako rzeczami kupionymi w Okręgowym Urzędzie Likwidacyjnym w Sopocie, a wszędzie, w Warszawie, w Piasecznie czy na Wybrzeżu istniały cudowne, bogate, pasjonujšce ciuchy. Przynosiliœmy z nich z Mieczysiem albo z dziewczynami za każdym razem znakomite zdobycze, porcelanki, œliczne szkiełko, zegar z kukułkš, lampę naftowš, nawet trzy krzesełka, lustro albo suknię z paczek amerykańskich, ciepły płaszcz z ładnego tweedu czy ramy do obrazu. Jakie wspaniałe były baby siedzšce nad górš nieprawdopodobnych, pięknych i starych rzeczy, ubrań, butów, koszmarnych obrazów, tego całego chłamu. Siedziały szeroko na tobołach ciuchów, opalone na kolor chleba, w "Trybunie Ludu" na głowie przywišzanej pod brodš parš rajstop dla osłonięcia oczu w lecie, a kiedy nadchodziła jesień, to wszystkie grubiały, bo każda miała na sobie po pięć-szeœć swetrów. Częœć opłacajšca placowe miała swoje stałe miejsce, jak pani Maria, która nas oboje z Mieczysiem kochała, córkę nazwała Monikš, a oboje nas częstowała wodš œwięconš z Jasnej Góry, co nas utrzymywało w dobrym zdrowiu. Inne handlarki stały blisko wejœcia długim szpalerem "na ręczniaku". One nie miały straganów ani stałego miejsca, nie płaciły placowego, więc rozpierzchały się łatwo, kršżyły po placu z kupami ubrań przewieszonych przez ramię, kolorowe, krzykliwe, kłótliwe, kupujšce i sprzedajšce między sobš, wesołe i pełne dowcipów. Kiedyœ, kiedy już nasze domy obrosły trochę, a szafy miały swojš zawartoœć, postanowiłyœmy z Haneczkš Mickiewiczowš przebrać te rzeczy i co nie podobało nam się już, zanieœć na ciuchy i sprzedać, a za to kupić sobie coœ œlicznego i nowego. Zwłaszcza Hanka, ze swoim nie spalonym domem w Milanówku, przyjechała z ogromnym tobołem wybranych ubrań. Ja miałam mniej, ale jakieœ suknie letnie, jakiœ płaszcz czy kostium zabrałam i pojechałyœmy na Skaryszewskš. Było rozkosznie. Jadłyœmy wspaniałe pyzy roznoszone przez baby w wielkich garach, targowałyœmy się do zdechu o każdy grosz, szarpałyœmy i potrzšsały każdy nasz łach, żeby pokazać jego znakomity stan i gatunek. Kiedy tak stałyœmy i handlowały w szeregu ruchliwych i wesołych ręczniarek, zobaczyłyœmy nadchodzšce dwie osoby dobrze nam znajome - paniš Marię Dšbrowskš i paniš Annę Kowalskš. Zobaczyły nas z daleka, podeszły z uœmiechem i powiedziały: "No co, dziewczynki, kupiłyœcie sobie coœ ładnego?" Tak jakoœ równoczeœnie przyszło nam to samo do głowy z Hankš. Obie spuœciłyœmy głowy i smutno i cicho powiedziałyœmy: "My sobie nie kupujemy, my sprzedajemy". To zrobiło na tych paniach piekielne wrażenie. Żeby córka Żeromskiego i córka Jana Szczepkowskiego musiały handlować na targu starzyznš, wynosić ubrania dla zdobycia nędznego grosza, to był skandal i zgroza. Nie powiedziały nic, ale patrzyły na siebie oczami pełnymi wzburzenia, a na nas ze współczuciem, i odeszły, żeby nas nad miarę nie upokarzać swojš obecnoœciš. Paniš Marię Dšbrowskš lubiłam, choć to, co pisała ostatnio, mniej mi się podobało. Za to "Noce i dnie" sš dla mnie arcydziełem, które zawsze mogę otworzyć na pierwszej lepszej stronie i zaczšć czytać dalej z zachwytem, aż do końca i znów od poczštku. To ciekawe, że nie spotkałam mężczyzny, któremu by się ta ksišżka podobała. Chodziłam często do pani Marii Dšbrowskiej na Polnš, żeby z nimi porozmawiać, posłuchać, co myœlš o tych czasach dziwnych i strasznych. Zwłaszcza pan Stanisław Stempowski, takie szczęœcie, że istnieje i można się z nim zobaczyć i zapytać o tyle spraw. Poszłam pewnego razu do Ministerstwa Kultury zobaczyć się z panem mecenasem Drapienkš. Chciałam go zapytać, z czego będzie teraz żyła moja matka po utracie naszych praw autorskich. Jeœli żona autora przeżyje go o dwadzieœcia lat, to już właœnie robi się stara i trudno jej podjšć pracę. Co innego dziecko, to jest zrozumiałe. Dorosło, zdobyło zawód, nawet gdyby urodziło się tuż przed œmierciš ojca, i może sobie pracować na siebie. Więc zapytałam pana mecenasa Drapienkę, czy ta ustawa musi dotyczyć starszej i słabej po chorobie matki, może dałoby się to jakoœ w stosunku do niej przedłużyć. Pan Drapienko powiedział zimno: "Nie będziemy w naszym ustroju robić z pań Żeromskich nowych kapitalistek, proszę pani. Tu się żyje z pracy ršk własnych". Więc wstałam, powiedziałam grzecznie: "Dziękuję panu" i wyszłam. On sam był autorem nowego prawa autorskiego i tych ustaw, więc wiedział, co mówi. Ale "co się nie dzieje", jak mówiła ciotka Aniela. Mama znów jest w szpitalu na jakiœ krótki czas, kiedy pewnego ranka, już na Wspólnej, przychodzi pan komornik opisać meble za ostatniš ratę podatku, na którš nie było w "Czytelniku" pieniędzy ani nawet z dziadka na œcianie nic już nie można było wycisnšć. Mówię: "Trudno, opisuj pan", a komornik w płacz, że jemu strasznie przykro i wstyd, że wie, co to za rodzina i nazwisko i że jak tu będš te ogromne i stare graty wynosić, po prostu mu nie sposób. Mnie też smutno bardzo, ale pocieszam go, że to nie on winien, tylko ta œwinia minister finansów, więc do roboty. Nie wolno opisać ani tapczana, ani futra, ani zegarka. A obrazy? Obrazy wolno. Miałam właœnie przygotowane i oprawione cztery moje obrazy przeznaczone na wystawę ogólnopolskš czy okręgowš. Bardzoœmy wszyscy skrupulatnie te wystawy obsyłali, bo minister Sokorski szalenie tępił i piętnował absencję. Absencja zaraz wskazywała na to, że się malarz czy rzeŸbiarz przechyla w stronę imperlializmu zachodniego. Więc wypisaliœmy starannie razem ze spłakanym komornikiem cztery ogromne sekwestry na te obrazy i ja zaniosłam je ministrowi Sokorskiemu. Położyłam sekwestry na biurku i powiedziałam, że można je powiesić zamiast obrazów na œcianie w Zachęcie, bo obrazy już nie sš moje, tylko ministra finansów. Straszne rzeczy się potem działy, Sokorski wymyœlał przez telefon temu ministrowi ohydnie, a ja tylko cicho z boku mówiłam, że się martwię, żeby się o tym wszystkim nie dowiedziało radio Madryt, bo ja oczywiœcie nic nie powiem, ale tajemnicy pewnie nie da się zachować. W rezultacie cofnięto nam to zajęcie obrazów i darowano ostatniš ratę podatku. Mama po pewnym czasie dostała rentę, 5 tysięcy. Była to tak duża suma, że musiała być wypłacana nie przez ZUS, ale mama została wcišgnięta na listę płac "Czytelnika" jako pracownica w dziale korekty szczotkowej. Szczotkowej? To pewnie jako sprzštaczka, powiedziała, chociaż naprawdę dobrze wiedziała, co to jest. Zjawił się u mnie Bronek Zieliński z serdecznš proœbš, żebym się zgodziła na przeprowadzenie unieważnienia naszego małżeństwa. Nie miałam w najmniejszym stopniu nic przeciwko temu. Rozwód prawny przeszedł nam łatwo już dawno i ja oficjalnie wróciłam do panieńskiego nazwiska. Teraz miało to być trudniejsze, ale jego matka, bigotka, bardzo tego chciała, więc tylko zastrzegłam się, że nie będzie mnie to nic kosztowało, ale poza tym będę wszystko robić, co trzeba. Bronek miał adwokata, mecenasa Kornackiego, a ja raz tylko poszłam do bardzo miłego adwokata od spraw rozwodowych, ale kiedy powiedział, że nie podejmie się niczego, bo to rzecz nie do przeprowadzenia i zupełnie beznadziejna, zaczęłam chodzić sama na wezwania z konsystorza do Sšdu Arcybiskupiego w "Romie" na Nowogrodzkiej. Raz z Bronkiem, to znów sama przesiadywałam przed długim stołem, za którym siedziało szeœciu księży wyższych szarżš, a jeden z nich, ksišdz promotor, był czymœ w rodzaju prokuratora. Dowiedziałam się od nich, że adwokat Bronka jako powód do rozwišzania małżeństwa podał moje wštpliwoœci co do nierozerwalnoœci tego sakramentu, jako że mój ojciec także się rozwiódł, co było zupełnš bzdurš. Powoli zaprzyjaŸniliœmy się, wszyscy ci księża kończyli studia w Rzymie i nasze rozmowy schodziły zawsze na ten ukochany temat. Bronek denerwował się, słyszšc z korytarza nasze rozmowy i œmiechy. Po miesišcach tego bywania tam, kiedyœmy się wszyscy serdecznie polubili, bo Bronek także im się podobał, zapytali mnie kiedyœ, dlaczego naprawdę nie chcemy się pogodzić i jaka jest prawdziwa przyczyna mojej odmowy. No dobrze, powiedziałam im wtedy prawdę: nudziło mi się z nim. W nocy nie, ale w dzień tak. To ich zdumiało do tego stopnia, że przyznali, że na to rzeczywiœcie nie ma rady. Ksišdz prokurator powiedział na koniec, że chodzi na grób ojca pomodlić się tam. Po kilku miesišcach dostaliœmy wyrok oddalajšcy naszš skargę i tak się ta niepotrzebna sprawa, która zabrała wszystkim wiele czasu, skończyła, a ja pozostałam w oczach mojej byłej teœciowej prawowitš i jedynš żonš Bronka, chociaż on miał już dzieci albo miał zamiar je mieć, z miłš Basiš. A ja miałam Mieczysia. Lekarze zalecili mamie pobyt w Krynicy. Mieszkałyœmy w Nowym Domu Zdrojowym, gdzie wszystkie potrawy były z marchewki. Była tam Wanda Zielińska ze swoim Piotrem, jakaœ straszna przyczepiajšca się do nas stara Lampe i nasz z kompletów jeszcze profesor rysunków, Władysław Daszewski. On głównie dotrzymywał mi towarzystwa. Krynica brzydka, spacery w jednš stronę albo na górę i z powrotem. Wracajšc stamtšd zatrzymałam się na trochę u Basi Lisowskiej w Krakowie. U niej wiele zmian, wrócił już jakiœ czas temu Tadeusz, a jej œliczna, delikatna matka umarła. Basia będzie miała dziecko. Polatałyœmy po Krakowie, po sklepach, do kina, do teatrów i na wystawy. Jakie cudowne muzeum etnograficzne, właœciwie nie cierpię sztuki ludowej, ale to z winy tych fałszywych, cwanych niby-twórców ludowych. Tych frasobliwych chrystusików, madonn z wytrzeszczonymi oczami, diabłów i aniołów produkowanych seryjnie, nachalnie prymitywnych. Ale to muzeum jest prawdziwe i piękne. Profesor Daszewski nie odstępuje mnie po moim powrocie do Warszawy i wcale mi to nie jest niemiłe. Jest oczytany i nieskończenie wiele wie o malarstwie, ma poczucie humoru. Jest tylko piekielnie na wszystko wrażliwy, naprawdę obdarty ze skóry. Jestem zadowolona, że mam teraz koło siebie malarzy, Daszewskiego, Szancera, Henisza, Marysię oczywiœcie i Bogdana, zdolnych i wszystkich umiejšcych mówić o sztuce interesujšco i cienko. Choćbym się nawet nie zgadzała z wieloma poglšdami czy sšdami, to kłótnia z nimi jest żywa i owocna. Mam oczywiœcie także poetów: Słonimskiego i Tuwima. Sš obaj moimi przyjaciółmi, lubiš mnie, przebywanie ze mnš ich cieszy, a mnie także napełnia radoœciš. Często też widzę koło siebie Broniewskiego, dzwoni do mnie po nocy, jak do wszystkich, ale moja sytuacja jest o tyle gorsza, że nie tylko czyta mi swoje stare wiersze, udajšc, że je dopiero napisał, ale budzi mnie o czwartej nad ranem i każe zapisywać wiersz do mnie, wymyœlony po pijanemu. Pijany jest chyba stale, więc te wiersze, dyktowane albo wpychane mi do ręki, albo przesyłane z Obór do Konstancina przez chłopaka, nie podobajš mi się wcale: A do Pani to trzeba na palcach chodzić i uważać, czy dusza słucha, a ja chciałbym z domu nie wychodzić, od poduszki nie odrywać ucha, ja bym chciał... ba! Chcę za dużo, a lata minš, ale wiem, komu służš kwiaty jaœminu. Podpisane - "nie mojej, i właœnie z tym sercem W." Wróble œwiergocš na Mokotowie, leżę. Prawie marazm. Coœ tam w sercu, coœ tam w głowie. Zaraz. Zaraz napiszę, ukochana (Pierwszy raz w życiu tak piszę) Wiersz, który będzie dla nas, Nim wzroœnie w ciszę. A ten wiersz schowaj w klatce serca jak ptaka, Przyjdę, otworzę. Broniewski lato spędzał w Oborach, latał na rowerze do Jeziorny do knajpy "Zacisze", wracał kompletnie ululany, układał się na chodniku pod naszym domem, plecami oparty o furtkę, i zasypiał kamiennym snem, tak że nie można było tej furtki otworzyć. A potem wręczał mi wiersz taki: Ja, Monisiu, taki wiersz napiszę, Że zapamiętasz, A potem wrosnę w ciszę, W cmentarz. No bo za póŸno, za póŸno Na to, o czym marzę, A myœli sobie bluŸniš, A ja łażę Po moim byłem życiu, Którego już nie chcę... Chciałbym nauczyć się wycia, A pies nauczyć nie zechce. Nawet zakończenie nie było takie złe, ale wszystko spływało mu z pióra w jakiœ taki sposób przypadkowy, może to ten alkohol robił. Właœciwie to był bardzo nieszczęœliwy człowiek. Siedziało w nim dwu przeciwników, którzy się wzajemnie obserwowali, każdy z nich chciał czego innego i czego innego się wstydził i bał. Po jakimœ zebraniu Zwišzku Literatów, na którym byłam, wychodzšc wczeœniej natknęłam się w szatni na Broniewskiego, jakoœ trzeŸwego, i poszłam z nim do kawiarni w "Bristolu" na górze. Nikogo prawie nie było, taka pora obiadowa. Broniewski zamówił dwa kieliszki czerwonego wina. Zaczšł mówić nagle o wojnie z bolszewikami w 1920 roku, mówić, a potem prawie wrzeszczeć: "Wara od œwiętych prochów moich poległych przyjaciół, precz, brudne łapy moskiewskie, ode mnie. Tu, tej piersi dotykały ręce Komendanta, kiedy mnie tam dekorował Krzyżem Virtuti! Ja jestem Jego żołnierz i taki pozostanę!" Wtedy naprawdę było mi go żal. Powiedziałam tylko, żeby nie krzyczał, bo kelnerki słuchajš, i zostawiłam go płaczšcego. Kiedyœ obraził się na mnie naprawdę, bo powiedziałam, że lubię jego wiersze liryczne i lepiej, żeby zostawił już tę rewolucyjnoœć. Ale on musiał spłacać długi. Jeszcze coœ okropnego przytrafiło się temu nieszczęœliwemu człowiekowi. Przypkowski przypišł się do niego jak kleszcz. Zaczšł mu wmawiać, z poczštku pewnie dla zabawy, że Broniewscy to magnacka rodzina, wielcy panowie blisko spokrewnieni z Firlejami. Tamten rewolucyjny biedaczyna nie tylko uwierzył, ale zapalił się szaleńczo do myœli, że jest arystokratš. Przypkowski woził go do jakiejœ miejscowoœci w Sandomierskiem i pokazywał leżšcš tam w szklanej trumnie zmumifikowanš œlicznie pannę Firlejównę jako jego praprababkę. Robił mu, ten diablo zręczny w palcach figlarz, pieczštki, herbowne papiery listowe, nadruki rozmaite z klejnotem Firlejów. Ja o tym z poczštku nic nie wiedziałam i bardzo się zdziwiłam, kiedy Broniewski zapytał mnie, jakiego herbu sš Żeromscy, i jak sšdzę, co ważniejsze, czy Jelita, czy Firlej? To było naprawdę nieładne ze strony Przypkowskiego, ale dało dużo szczęœcia Broniewskiemu pod koniec jego smutnego życia. Jeszcze bardziej musiał poczuć się zwišzany i zobowišzany, kiedy dostał od Cyrankiewicza willę na Mokotowie. Uroczyste otwarcie tej willi, na którym była "cała Warszawa", było czymœ okropnym ze względu na straszliwe upicie się gospodarza i jawnš niechęć okazywanš przez niego własnej żonie. Mam też taki jego wiersz: Jeœli jesteœ tak piękna Jak jesteœ, Jeœli przebaczam, Co mi się nie podoba, Jeœli jesteœ jak kwiaty W najpiękniejszym mieœcie, A jesteœ po prostu ozdobš Najpiękniejszych moich myœli, To pójdziemy razem Do Polski, Jak poemat o Wiœle, Który pierwej niż ja Napisał Żeromski. Takie wiersze właœnie, wiersze bez sensu pisywał po pijanemu i dyktował mi je po nocach, aż założyłam sobie telefon z wtyczkš do wyłšczania wieczorem, jak robili wtedy wszyscy jego znajomi. Nie zawsze zresztš wydawałam mu się taka piękna. Raz zadzwonił, kiedy mnie nie było, i telefon odebrała Marianna, nasza nowa gosposia. Kiedy zapytał o paniš Żeromskš, Marianna z kolei spytała grzecznie: "Czy pani starsza, czy młoda?" - "Obie stare" - powiedział Broniewski i położył słuchawkę. Właœciwie nie było nigdy stosunków towarzyskich tylko z jednym Iwaszkiewiczem, nie umiem powiedzieć, dlaczego. A może i umiem. Opowiadano o nim strasznš anegdotkę. Całe towarzystwo siedziało w redakcji "Wiadomoœci Literackich", kiedy wpadł ktoœ i powiedział, że przed chwilš był œwiadkiem okropnego wypadku. Tramwaj przejechał i zabił na miejscu młodego chłopca. "Ładny?" - zapytał Iwaszkiewicz. Po wojnie przez okres doœć długi przeżywałyœmy, jeszcze mieszkajšc w Konstancinie, niezwykle częste wizyty Konstantego Gałczyńskiego i S.R. Dobrowolskiego. Oni wtedy pili razem siedzšc w Oborach. Brali bryczuszkę, zaprzężonš w tłustego oborskiego konia Pomidora, i przyjeżdżali na kawę i herbatę do nas. Mama była znanš specjalistkš od parzenia kawy, a ja od herbaty. Poza tym znałyœmy obie włoski, mama wyœmienicie, ja bardzo dobrze, a Gałczyński wtedy właœnie chciał słuchać bez ustanku poezji włoskiej. Siedziałam na kanapie, a on chodził po pokoju, ja czytałam głoœno sonety Petrarki, po kolei i od poczštku, a on powtarzał po cichu słowa i dyrygował rękš rytm i miękkoœć tego wiersza podkreœlajšc. Da' be' rami scendea (Dolce ne la memoria) Una pioggia di fior sovra l'suo grembo; Ed ella si sedea Umile in tanta gloria, Coverta gi… de l'amoroso nembo. Qual fior cadea sul lembo, Qual su le treccie bionde - S.R. Dobrowolski równoczeœnie deklamował w hallu mamie swoje wiersze, co już było gorszym losem. Przez ten czas, w okropny mróz, biedny Pomidor niczym nie przykryty wchodził razem z bryczkš do kuchni na dole. Przeważnie byli obaj trzeŸwi, bo zahaczali o nas w drodze do "Zacisza", ale czasem droga wypadała im odwrotnie. Raz wróciłam z Warszawy i mama powiedziała, że był Gałczyński. "No i co?" - "Nic. Nic nie mówił, tylko od czasu do czasu wyrywał sobie trochę włosów z głowy". Co za okropna to musiała być scena, ale mamy specjalnie nie przejmowała. "Bo to jeden wyrywał sobie przy mnie włosy z głowy" - powiedziała spokojnie. Potem w Warszawie poznałyœmy przeœlicznš paniš Natalię. Miała oczy jak z czarnej mokrej emalii, była łagodna, tymi oczami przypominała mi trochę paniš Nadzieję Padlewskš i także oczy Romana, a może i najdroższš paniš Beer z Genewy. Tam w Armenii czy Gruzji majš takie mokre słodkie oczy. Przyszła wiosna i przydarzyło mi się coœ okropnego. Czepnęło się mnie UB. Przyszli dwaj panowie, tacy właœnie: w kurtkach, kaszkietach i z teczkami ze œwińskiej nowej żółtej skóry, wygniatanej w krokodyla. Takie ubranka od dawna przejmowały mnie dreszczem. Teraz panowie z tego urzędu, młodzi, miewali starannie ułożone w fale fryzury, lekko utlenione, bo zakłady fryzjerskie były podobno u nich darmowe. Ci moi byli starsi i powoływali się na jakiegoœ szefa. "Szef" kazał zapytać, "szef" chce wiedzieć, "szef" kazał przyjœć znów w następny wtorek. Tylko, że jak zapowiedzieli wtorek, to nie przychodzili, aż dopiero w czwartek. Dwa, trzy razy na tydzień wchodzili do mojego pokoju, zamykali drzwi, siadali na moim tapczanie i zaczynali zadawać pytania dotyczšce wszystkich możliwych dziedzin. Nigdy nie zabrali mnie ani nie wezwali do Urzędu. Kiedy uciekłam do Konstancina, przyjechali na drugi dzień. Zaczęły się dla mnie tygodnie męczarni. Męczarni strachu i obrzydzenia, nawet do domu na Wspólnej, do którego wchodzili tak swobodnie, siadali na tapczanie bez pytania. Moje przyjaciółki zadręczały mnie pytaniami o dietę-cud, dzięki której chudłam w tak fenomenalny sposób i tak błyskawicznie. Przestałam spać, każdy dzwonek do drzwi przeszywał mnie dreszczem. Zawsze jedyna rzecz, której bałam się wariacko, to była utrata wolnoœci, uwięzienie, przemoc bezpoœrednia człowieka nade mnš. Naprawdę nie bardzo bałam się bomb, nawet zawalenia czy ran. Przez to wszystko przeszłam i zniosłam to raczej godnie, chyba tak. Ale ta groza, ta władza niewiadoma i chamska, to włażenie w moje sprawy i decydowanie o mnie, nie mogłam tego znieœć i byłam zrozpaczona. Na szczęœcie miałam mamę i Mieczysia. Mieczyœ dawał rady fachowe: nie dać się wcišgnšć w żadne rozmowy, ograniczać do minimum odpowiedzi, jeœli da się, nie odpowiadać wcale. Nie bronić się logicznymi argumentami, nie okazywać inteligencji. Mama, kiedy pewnego razu powiedziałam, że się tak boję aresztowania, że nie mam siły na to bezustanne oczekiwanie, znów powiedziała jedno ze swoich zdumiewajšcych zdań, którymi potrzšsała mnš, jakby mnie za włosy garœciš chwyciła: "No więc aresztujš cię, i co z tego. To bardzo szykownie nawet, przesiedzieć się teraz w więzieniu, wszyscy siedzš, a ja obiecuję ci, że wszystko zrobię, co w mojej mocy, żeby cię jak najprędzej wydostać, wiesz o tym". Zdębiałam i cały strach jakby się ze mnie zeœlizgnšł. Użyć słowa "szykownie" w tym wypadku było tak przeraŸliwe i œmieszne, że zaczęłam się mniej bać. Oni sami także mi pomogli, kiedy raz po przyjœciu powiedzieli: "Myżeœmy przyœli, bo szef powiedział" - i tak dalej. Ach, wy, pomyœlałam, "myżeœmy"? Nie mogę się was bać poważnie, bo nie mogę się bać ćwoków - ćwierćinteligentów. Do końca nie wiedziałam, o co chodziło. Między innymi zaproponowali mi, że będš siedzieć w mamy pokoju, po prostu mieszkać tam, mama ma pojechać do Konstancina, a ja tu mam być normalnie, przyjmować goœci i mówić, że kwaterunek zabrał nam pokój. To jedno było jasne z tej całej siatki pytań i insynuacji, którš na mnie przez cały czas zarzucali. Powiedziałam, że z chęciš oddam im ten pokój, tylko muszę zapytać o zgodę pana premiera Cyrankiewicza, bo to od niego z Urzędu Rady Ministrów mieszkanie zostało nam przydzielone i nie mogę nim dysponować sama. Tu się jakoœ stropili, poszli zapytać pewnie "szefa" i ich wizyty stały się rzadsze, aż ustały całkiem. Wszystko to razem trwało wiele tygodni, kiedyœ jeszcze przyszedł jeden, żebym podpisała oœwiadczenie o zachowaniu przeze mnie całkowitej dyskrecji o naszych rozmowach, co zrobiłam, oczywiœcie. Bardzo wiele osób miało takie lub podobne doœwiadczenia w tym czasie. Mnie na szczęœcie nie zaproponował nikt nigdy współpracy, poza ofertami pana Œliwy, ale sporo osób było zapraszanych na przykład do kawiarni albo do prywatnych mieszkań i tam nakłanianych do pracy donosicielskiej. Miœ Pruszyński opowiadał, że u niego w biurze nastraszono tak jednš paniš, która była w AK, a mšż oficer pozostał w Londynie, że zgodziła się współpracować. Ale musieli jš po pewnym czasie sami zwolnić, bo chodziła po biurze cały czas zalewajšc się łzami, a jak się do niej ktoœ odezwał, to wycišgała ręce w obronnym geœcie i wołała: "Ze mnš ostrożnie, do mnie ani słowa, bo ja zaraz muszę wszystko donieœć do UB". Dom był teraz u nas w lecie pełen dzieci, były dwie dziewczynki Hartwigów, mama bardzo była przywišzana do Krysi, swojej siostrzenicy od strony Wojewódzkich, Wanda Wardyńska mieszkajšca na dole miała synka starszego z Kazikiem Płużańskim i maluszka z drugim mężem. Był Feluœ Socha, a także jak zawsze jakieœ dzieci okoliczne, tak że na spacery chodziło się w gromadzie, co bardzo lubiłam. Nie było tylko już małej Maryni Osterwianki, która jakiœ czas po œmierci Osterwy mieszkała u nas z matkš i bonš. Miała wtedy cztery lata i była zachwycajšco zabawna. Tila Osterwina opowiadała, że kiedy przyszedł do nich w Krakowie na Pijarskš kardynał Sapieha, stryj Tili, matka kazała Maryni dotrzymać dziadkowi kardynałowi towarzystwa, kiedy ona będzie parzyć herbatę. Marysia siedziała grzecznie z goœciem, aż po dłuższej chwili zapytała: "Proszę dziadzia kardynała, czy Pan Bóg jest wszędzie?" - "Tak, moje dziecko, wszędzie i zawsze". - "A tu, w tym pokoju On jest także?" - "Tak, oczywiœcie, jest tutaj." - "No to porozmawiaj sobie z Nim troszkę, a ja idę do swojego pokoju" - powiedziało dociekliwe dziecko. Lubimy bardzo Tilę, jest dowcipna, prosta, szczera w sšdach. Wynika to zresztš, jak u większoœci osób z jej otoczenia, z tej naturalnej œwiadomoœci faktu, że im więcej wolno niż komu innemu. Że wolno im użyć ordynarnego słowa albo brutalnie osmarować własnš rodzinę, bo to jest ich sprawa. Trzeba tylko do tego oczywiœcie, aby byli idealnie i na pewno dobrze wychowani, wtedy ma to wiele wdzięku. Zaczęłam malować portret ambasadora angielskiego, Sir Erica Berthoud. Była to sprawa bardzo odpowiedzialna, bo portret miał zawisnšć w galerii rodzinnej w rezydencji rodu Berthoud na wsi w Anglii. Malowałam go w pełnej gali, w mundurze ambasadorskim starego typu, to znaczy, że haft ze złotego szychu pokrywał cały przód paradnego fraka, od pachy do pachy i od kołnierza do pasa. Na tym wisiały wszystkie ordery na wstęgach i kokardach. Sam pan ambasador był szalenie przystojny, tak że blask od tego wszystkiego bił nadzwyczajny. Malowanie sprawiało mi naprawdę przyjemnoœć, te wszystkie złota, lœnienia i kolory były zadaniem trudnym, ale wdzięcznym. Tylko że seanse odbywały się w niewielkim pokoju na ostatnim piętrze rezydencji na Narbutta, a upały zaczęły się niezwykłe, tak że ambasador, ja i farby roztapialiœmy się po prostu, a podobno dla ochłody wypijaliœmy szalone iloœci whisky. Tak wielkie naprawdę iloœci, że przychodzšc następnego dnia nie pamiętałam, jak mi się namalowało to, co było namalowane. Nigdy chyba dotšd nie pracowałam majšc w sobie tyle alkoholu. Ale jakoœ to szło, bo portret był żywy i zadowolił nie tylko jego, ale i wymagajšcš i sztywnš żonę. Bardzoœmy się zaprzyjaŸnili i Sir Eric zaczšł do nas często przychodzić, bardzo chwalšc naszš kawę, a co ważniejsza herbatę. Jego wizyty robiły szalone wrażenie na gosposi, Mariannie Bazylak, która była nie bardzo piœmienna, ale pożerały jš wielorakie snobizmy. Wyrywała nam i zanosiła do kuchni numery "Paris Match" i "Jours de France" i zamierała tam nad nimi zapominajšc o œwiecie i garnkach. Wiedziała bardzo wiele i nie wiadomo skšd o królowej angielskiej, szachu i Sorai, gardziła nadal paniš Simpson i nie uznawała jej, bardzo też nie lubiła Juliany, królowej holenderskiej. Jednym słowem trony i alkowy nie miały dla niej tajemnic, a że ambasador angielski był trochę do tych spraw zbliżony, więc ile razy miał przyjœć, wkładała biały fartuszek i wnosiła herbatę na tacy, składajšc od drzwi trzy dygi, nim postawiła tacę na stoliczku. Przeważnie jednak ambasador odbierał jej tacę i witał jš bardzo ceremonialnie. W Konstancinie nie było już u nas Władka Sochy. Kupili grunt za wodocišgiem, przy dawnym torze kolejki cegielnianej, i założyli gospodarstwo i ogrodnictwo. Byli oboje z Helenkš bardzo pracowici, więc wszystko im kwitło i rosło w rękach. Tylko, jak powiedziała Helenka, po wyprowadzce od nas słoneczko się od nich odwróciło. Władek zakochał się do szaleństwa w suchej, małej i całej jakby sczerniałej i wypłowiałej od słońca kobicinie, która się do nich wynajmowała do pielenia. Znienawidził Helenkę, zobojętniał dla syna, kochał tylko tamtš i jej dzieci. Mama była powiernicš i sędziš w tych dramatycznych sprawach. Do nas po nich na dozorcę i ogrodnika przyszedł niemrawy chłop z niemrawš rodzinš. Niemrawe tłuste bliŸniaczki bawiły się w ogrodzie i mówiły do siebie bez ustanku: "Poczekaj, powiem mamuni, ty gnoju". Nic nie robili, o wiele póŸniej jedni z pierwszych kupili sobie telewizor. To już ich zupełnie unieruchomiło. Kiedy pytałam się ich rano, co było w programie wieczorem, odpowiadali nieodmiennie: "Ruchało się". Tak się to nasze życie toczy, jakby normalnie, ale tylko "jakby". Bo wszystko jest przedzielone na dwoje. To co codziennie się dookoła dzieje, a to co w œrodku się myœli, to sš dwa różne œwiaty. Nadal, jak dawniej, to co napisane jest w gazecie, że biało, przez nas wszystkich czytane jest, że czarno. Przy jednych ludziach można głoœno myœleć, a przy innych, także znajomych i sympatycznych - nie. Ten podział nie jest teraz tak wyraŸny, jak dawniej. Niektórzy zaczęli robić karierę i majš jakby dwie strony księżyca, ta oœwietlona, prosta i zrozumiała, jest dla nas, ale ta druga, ciemna, jest pełna nieznanych zależnoœci, powišzań i dominujšcych nad nimi obowišzków. Raz Szancer powiedział: "Chcesz, powiem ci mowę marksistowskš do głębi, oddanš bez reszty sprawie partii i rewolucji. Mowę prawdziwego marksisty-leninisty". I zrobił to istotnie w sposób pełen ognia i wiary. "A teraz będzie mowa przeciwnika reżimu, człowieka prawdziwie nienawidzšcego tego ustroju". To przemówienie było równie œwietne, argumenty nie do obalenia i wiara w słusznoœć ich szczera do głębi. Słuchałam tego œwietnego dowcipu z najwyższym obrzydzeniem, bo był w gruncie rzeczy przykładem tego, co się z ludŸmi teraz dzieje naprawdę. Trzeba bardzo uważać, żeby nie uwierzyć w to, że to nasze życie jest takie, jak powinno być. Odbudowywana Warszawa wydaje mi się cišgle makietš, teatralnš dekoracjš, ale po jednym pokoleniu stanie się dla ogółu czymœ zwyczajnym, prawdziwym i niezmiennym. Nie daj Boże tylko, żeby tak się miało stać z wewnętrznš postawš Polaków w następnym pokoleniu. Znalazłam karteczkę z wierszem, strofkš wiersza przepisanš nie wiem skšd, kiedy ani przez kogo: Nie upodlenie to, kto w walce pada, czyli zwyciężon przemocš, czy zdradš; lecz ci, podobni do owczego stada, co stopę cudzš na kark własny kładš. Znów w lecie byłyœmy w Sopocie. Była tam także Haneczka Mickiewiczowa z paniš Marzuniš i niedawno urodzonš Ewuniš. Mšż Haneczki, Adam Mickiewicz, przesiedział się przez kilka lat ostatnich na Mokotowie i niedawno wypuszczono go właœnie, nawet zdaje się bez rozprawy. Szłam ulicš, uradowana niezmiernie tš dobrš wiadomoœciš, kiedy spotkałam Słonimskiego, który znał całš rodzinę Szczepkowskich. "Wiesz - powiedziałam - wyszedł Adam Mickiewicz!" Słonimski westchnšł po swojemu: "Ach, Boże, Boże, pewnie w jednym zupełnie wyczerpanym egzemplarzu". Ale teraz było lato i wszyscy siedzieliœmy na plaży, a czasem w brzydszš pogodę jeŸdziłyœmy z Haneczkš na targ albo do sklepów w Gdyni albo we Wrzeszczu, gdzie otworzył się właœnie wielki dom towarowy. Potrzebne nam były obrusy, więc obie kupiłyœmy sobie po wielkim kwadracie pięknego płótna w kratę zielonš i różowš, z metra. Trzeba to było obrębić. Powiedziałam Haneczce, że widziałam w Sopocie szyld małego zakładu pod tytułem "Plisomereż" czy "Mereżoplis", gdzie na pewno nam to ładnie zrobiš. Poszłam tam zaraz na drugi dzień z moim sprawunkiem. Młody właœciciel rozmawiał ze mnš długo o tym, czy na okrętkę, czy z mereżkš, czy się nie będzie zbiegać i czy nie będzie farbować, ustaliliœmy cenę usługi i pan zaczšł wypisywanie kwitu od nazwiska klientki. "Piękne nazwisko, takie więcej historyczne". Pokiwałam głowš. "To może pani jest jakaœ krewna?" - "Córka" - powiedziałam. "E tam, jak to, kiedy ten pisarz umarł, a pani jeszcze młoda przecie". Pomyœlałam, że dla tych jeszcze młodszych czas przedwojenny oddalił się tak bardzo, że to jest de l'histoire ancienne. "No, ale tak jest, Stefan Żeromski to mój ojciec". "To jakoœ chyba nie tak" - powiedział ten miły człowiek nieufnie, a mnie się zrobiło przykro, że on myœli, że ja go dla jakiegoœ powodu nabieram. Wzruszył ramionami i powiedział: "Zawołam żonę". Przedstawił jej sprawę, a jej się to także wydawało wštpliwe. Było to właœciwie doœć pochlebne dla mojego wyglšdu, więc starałam się ich przekonać, że nie kłamię. Zawołali jeszcze chłopaków z ogrodu, ale w końcu wszyscy jednak uwierzyli mi. Rozœmieszona i zadowolona poszłam na plażę opowiedzieć tę historię Haneczce. Ale nagle straszna myœl przeleciała mi przez głowę. Teraz ona pójdzie obrębiać swój obrus i powie im swoje nazwisko: Mickiewiczowa. A może jeszcze Adamowa. Co pomyœlš ci mili proœci ludzie o tych babach, które nachodzš ich nie wiadomo dlaczego. Błagałam Haneczkę, żeby tam nie chodziła, obiecywałam, że zaniosę jej obrus, zapłacę i przyniosę jej z powrotem, byle tylko nie podawała im swego nazwiska. Ale Haneczka, która lubiła sytuacje napięte, powiedziała, że pójdzie i nawet się ich zapyta, czy uważajš, że ona się jeszcze dobrze trzyma. Nie wiem, co było dalej, starałam się tylko nie chodzić ulicš, przy której mieszkali ci z "Plisomereżu". Jesieniš pierwszy raz po wojnie sadziliœmy z Mieczysiem w Konstancinie róże. Długi pas czerwonych, niskich polianta przed werandš i całe pólko najrozmaitszych wielokwiatowych krzewów, z których najlepsze pewnie będš Super Star, Queen Elisabeth, różowa i zupełnie bez kolców, a przede wszystkim znana mi królowa róż - Madame Meilland, ogromna, pachnšca, blado-, bardzo bladoróżowa, właœciwie złotaworóżowa z brzeżkiem płatków obwiedzionym smużkš jasnego różu weneckiego. Jej historia jest bardzo piękna. Holendrzy uważali jš za swojš wielkš zdobycz w dziedzinie hodowli róż, a kiedy wybuchła wojna i Niemcy wkroczyli do Holandii - wszystkie krzewy tej odmiany zostały zniszczone, żeby się nie dostały w ręce wroga. Kilka tylko zostało wysłanych do Ameryki i tam odtworzonych. Kiedy powstała ONZ, na pierwszym inauguracyjnym jej posiedzeniu wszyscy uczestniczšcy w nim otrzymali kwiat tej róży jako dar i znak od walczšcej Europy. Nosiła ona od tej pory nazwę Peace. W sadzeniu róż i w rojeniu się pszczół jest coœ wspólnego, nie wiem dobrze co, ale czuję to wyraŸnie. Obie te czynnoœci sš tajemnicze i radosne, dajš bioršcemu w nich udział uczucie podniecajšcego oczekiwania, spełniania jakby obrzędu, dzień spędzony przy tych pracach jest inny od innych, poważny, jasny i œwišteczny. Mieczyœ jest jak zawsze opiekuńczy i nieskończenie dobry, tylko trochę dalej ode mnie, ale to nie on się oddala, to moja wina, nie było nigdy między nami kłamstwa, więc i teraz nie ma, co robić, j'ai un peu perdu la tˆte, może to przejdzie. Mieczyœ wierzy, że to przejdzie. Ale to poważniejsza sprawa, nie da się załatwić zwykłymi sposobami, trochę błazeńskimi, a trochę czułymi, jak dotšd. Zawsze radziłam je stosować moim przyjaciółkom, kiedy miały coœ na sumieniu wobec swoich mężczyzn: trzeba wybrać moment, kiedy kłótnia się wzmaga i mężczyzna jest bliski zwycięstwa w argumentach i gadaniu. Trzeba wtedy niespodziewanie paœć przed nim na kolana i złapawszy go za nogę usiłować postawić jš sobie na głowie. To daje efekt wstrzšsajšcy. Przerywa mu się tok myœlenia, daje w następnej chwili, po wyjœciu ze stanu szoku, uczucie całkowitego zwycięstwa, a przy tym rozœmiesza go, co go oczywiœcie osłabia, i zawstydza, co z kolei doprowadza do poczucia winy i proœby o przebaczenie. To jest dobre. Jeœli sprawa jest poważniejsza i należy przypuszczać, że jego argumenty będš lepsze, trzeba wtedy usišœć na osobnoœci i napisać długi, spokojny, chłodny list, w którym będš wszystkie własne œwietne zdania, których by nie dało się powiedzieć w rozmowie, bo nigdy nie wiadomo, co druga strona wymyœli i czym zbije z tropu. Ten list wręcza się mężczyŸnie do przeczytania, przyglšdajšc mu się tylko. Kiedy skończy, list trzeba mu zaraz odebrać i natychmiast wyjœć. On się trochę podusi własnymi odpowiedziami, ale czas robi swoje. Jest jeszcze sporo innych sposobów, na przykład w takiej przykrej scenie nic nie mówić, tylko siedzieć bez ruchu, najlepiej w cieniu, a potem nagle pokazać mu twarz zalanš cichymi łzami. To także jest dobre, ale nie każda umie płakać, kiedy trzeba. Oczywiœcie, czasem można spotkać się z czymœ najgorszym, to znaczy z płaczšcym mężczyznš, co jest okropne i nie do zniesienia. Byłam tego œwiadkiem, żeby nie powiedzieć przyczynš, kilka razy, i trzeba naprawdę silnych nerwów, żeby to wytrzymać, można stracić głowę ze wstydu i strachu. Odnalazł się w Londynie pułkownik, a teraz już chyba generał Glabisz. Zaczšł pisać œliczne, serdeczne listy, szalenie ostrożnie ze względu na cenzurę. Nazwisko i adres jego były inne niż naprawdę. Kazał do siebie pisać jako do Kazimierza Granowskiego. Ta korespondencja zaczęła się toczyć jak lawina. Ledwo napisałam do niego długi list i z ulgš zaniosłam go na pocztę, już przychodziła odpowiedŸ z dziesištkami pytań. Cišgle ze względu na cenzurę i na jego generalskie stanowisko, i ten Londyn, nasze listy stawały się coraz gorętsze, żeby wyglšdały na czysto miłosne. Ponieważ byłam pewna, że nigdy do Londynu nie pojadę, a on tym bardziej tu nie wróci, posłałam mu przez Krysię Kęplicz swojš fotografię, na której wyglšdałam jak gwiazda filmowa. Takš serię fotografii zrobił mi brat Walentego Hartwiga, Edward. Œwietny był od zdjęć pejzażu, ale to co zrobił ze mnie, przechodziło ludzkie pojęcie. Przymglone oczy, upojny uœmiech, zęby jak perły, rzęsy jak miotły, wszystko spowite w cudownej mgle. Pomyœlałam, że nikomu nie mogę tych fotografli pokazać, boby się uœmiał, ale do Kazia, co mi szkodzi, niech się zachwyca. Kiedy mu Krysia tę fotografię tam dała, on zasłonił twarz rękami i zapytał: "To ona teraz jest aż taka?" Na co Krysia machnęła tylko rękš, co miało oznaczać, że to w ogóle jeszcze jest nic. Więc biedny Kazio zakochał się do reszty i pisał do mnie listy tak często, że żadne teczki już nie wystarczały, wypełniałam nimi dużš szufladę. Ale nie mogłam pisać tak szalenie miłoœnie, jakby on chciał, więc opisywałam mu, co gdzie stoi w moim pokoju, co gdzie posiałam i posadziłam w ogrodzie, ile było ostatnio dni deszczowych i jaka była treœć przeczytanej ostatnio ksišżki. On się gniewał, zwłaszcza za te sadzonki i siania w ogrodzie. To było szalenie męczšce, ale co miałam robić. Poczciwy, przysyłał mi rozmaite ksišżki o różach i katalogi, i wiersze o różach i o mnie, to znaczy o tym, że jestem podobna do róży. Róża zawsze była dla mnie najpiękniejszym kwiatem. Tuwim pisał: Przypatrujšc się jej kształtom, Barwie, płatkom, pšczkom, listkom, Nawet cierniom - myœlę: gwałtu! Jakież to przeœliczne wszystko! Jakież to bez skazy wszystko! Jaka w niej perfekcja sroga! Różo, różo formalistko! Różo, różo, bój się Boga! Anglicy mówiš, że nie wolno stawiać wazonu z różami, bukietu róż przed lustrem, bo one, widzšc tyle pięknoœci, zwiędnš zaraz, œcięte przez zazdroœć. Czekam teraz na wiosnę, na czerwiec, żeby zobaczyć te œwieżo posadzone krzewy, wydajšce nie znane mi jeszcze kształty, niewiadome kolory i zapachy. Zaproponowano mi zrobienie ilustracji do "Syzyfowych prac". Będzie zbiorowe wydanie, ale œmiech pomyœleć, jakie to będzie zbiorowe, skoro profesor Pigoń do tej pory nie może przeprowadzić wydania "Snobizmu i postępu", nie mówišc już o innych tomach, jak na przykład "Inter arma". Uporzšdkowałam powoli te wykopane listy, które mi życie uratowały podczas Powstania, jak je niosłam w tobole na plecach przez Celnš. To układanie nie było łatwe, bo czasem zawartoœć koszulki była rozsypana, a sama koszulka osobno. Ponumerowałam teczki i tak jak dawniej w szufladach szafki, tak teraz w teczkach A, B, C i tak dalej umieszczałam zespoły listów. Jestem w stałej korespondencji z profesorem Pigoniem. Każdš teczkę po kolei, tak jak je porzšdkuję, wożę do Krakowa do profesora na Słowackiego. Nie chcę tego nikomu dawać do wożenia, tak samo przywożę je sama z powrotem. Bardzo się przywišzałam do obojga państwa Pigoniów, tacy sš niezachwianie czyœci, proœci i szlachetni. Tylko Kraków nadaje swoim mieszkańcom przedwczeœnie jakšœ starożytnš powagę czy nieruchomoœć. Za każdym spotkaniem z profesorem chciałam go ze czciš pocałować w rękę i zdawało mi się, że ma sto lat. Nie œmiałam głoœno się rozeœmiać czy czegoœ mu głupiego, ale wesołego opowiedzieć. Poza tymi ilustracjami, które rozrastajš się i na inne ksišżki ojca, na przykład "Dzieje grzechu", "Wiatr od morza" a także dawniej przeze mnie zrobiona "Wierna rzeka", mam jeszcze jedno zamówienie. Pani Mira Zimińska i jej mšż Sygietyński zakładajš nowy zespół pieœni i tańca pod nazwš "Warszawa". Podobno można wygrzebać z zapomnienia niezliczonš iloœć pieœni i piosenek czysto warszawskich, a także z najbliższych jej okolic. W czasie ma się to zamknšć od Powstania Koœciuszkowskiego do poczštku XX wieku. Ja mam zrobić dla tego zespołu dokumentację kostiumu z tego czasu. Bardzo wdzięczna i interesujšca praca, trzeba grzebać w archiwach, w starych pismach, w muzeach regionalnych, takich jak etnograficzne w Łowiczu. Mamy to robić razem ze œwietnym fotografem, panem Sempolińskim. Ja znajduję, on fotografuje, ja opisuję, on wywołuje, razem robimy z tego album. Ale to była zabawa w porównaniu z tym, co się stało niedługo potem. Ja już dawno pozostawiałam w biurach BOS-u i w pracowniach na Starym Mieœcie karteczki z proœbš, aby, jeœli rozpoczęłoby się odgruzowywanie Starego Miasta, a przede wszystkim Rynku po naszej stronie, to znaczy, w okolicy numeru 11 - zwracać uwagę na jakiekolwiek znalezione tam papiery, skrzynki z autografami czy ich resztki. I oto dostaję wiadomoœć, żebym przyszła na Rynek do kamienicy Baryczków, gdzie siedzieli już doœć dawno architekci nad planami odbudowy Starego Miasta i nad rejestrowaniem wszystkiego, co się tam jeszcze udawało ocalić. Wywożenie gruzów trwało już od pewnego czasu. Ja starałam się tam wpadać od czasu do czasu, ale jak dotšd nic się nie znalazło, dopiero teraz jakaœ nadzieja. Biegnę tam oczywiœcie z bijšcym sercem. W biurze na parterze na kreœlarskim stole leży wielka płachta trochę zwilgotniałego burego papieru, a w niej coœ, co wyglšda jak szczštki, jak trup zgnieciony i poprzebijany ostrymi strzałami drewnianych drzazg. To rękopisy, to skrzynki zmiażdżone, gdzieniegdzie gładka powierzchnia kawałka okładki kajetu. Biorę to do ręki, boję się rozdzielać, mokre, lepišce się fragmenty kajetów œlisko przywierajš mi do palców. Idzie od tej masy odór pleœni, wilgotny zaduch piwniczny. Ktoœ mi radzi, żeby iœć do Zachęty, jest tam pracownia konserwacji papieru, prowadzona przez profesora Lenarta. Zawijam wszystko w ten bury papier, owijam dokładnie i jak ciężko chore dziecko niosę do Zachęty. Zawsze wierzyłam, że się znajdš, ale jaki straszny jest ich stan. W wielkich salach z ogromnymi oknami na parterze przy wielkich stołach pracujš asystenci i studenci profesora Lenarta. Sam profesor na widok tego, co położyłam właœnie na jednym z tych stołów, dostaje ataku furii. Tupie na mnie i krzyczy, że przyniosłam mu tu zarazę, która się rozniesie na wszystkie obiekty będšce właœnie w konserwacji, że to jest Ÿródło pleœni, grzybniaków, fermentów gnilnych i innych strasznych chorób papieru. A oni właœnie pracujš nad Grottgerem - "Wojnš", która otrzymana ze Lwowa została powieszona na mokrych œcianach jakiegoœ odbudowanego muzeum i teraz ginie od tej wilgoci. Że na tamtym stole leży "Vade mecum" Norwida, a dalej jeszcze coœ bardziej cennego. Ale w następnej chwili zacny, malutki, rozzłoszczony profesor zaczyna działać. Wszystko ma być usunięte z pracowni, zostaje tylko Żeromski. Trzeba najpierw zobaczyć i oddzielić to, co jest do uratowania. Zaraz potem zaczšć te rękopisy suszyć, potem je odkażać. Mam iœć do ministerstwa i złożyć podanie o zezwolenie pracowni na podjęcie tych prac, drugie o przydział specjalnej bibuły produkowanej przez Mirków i blachy cynkowej do przekładania arkuszy bibuły, do suszenia kart rękopisów. Tymczasem wiadomo już, że rękopis "Wiernej rzeki", fragment "Promienia" i częœć "Sułkowskiego" sš nie do uratowania. Dotykam koœcianym nożem tej sklejonej masy, która była kartami rękopisu. Można nawet odczytać gdzieniegdzie to przeœliczne pismo, atrament jest trwalszy niż papier, ale jeœli nacisnšć lekko, to ta masa rozstępuje się i maże jak ser. Widać niewyraŸnie mamy rysunek, który ojciec wkleił na wewnętrznej stronie okładki. Profesor Lenart proponuje dwa wyjœcia. Albo zamknšć hermetycznie w słoju ten szczštek, a on się tam pokryje zielonš pleœniš jak gęstym włosem, albo spalić w kotłowni Zachęty. "Spalić" - mówię i myœlę sobie znów o tej szalonej, obłškanej wróżce, która by mi w przeszłoœci wywróżyła, że ja kiedyœ wypowiem takie słowo: "Spalić rękopis "Wiernej rzeki". Stoję potem w tej kotłowni i patrzę na to, i płaczę. Ale tak jest chyba lepiej. Czyœciej, godniej. Nie można by przecież znieœć widoku tego słoja. W ministerstwie, kiedy przyszłam z tymi podaniami, zapytano mnie przytomnie, dla kogo ta cała praca ma być wykonana. Więc ja też zaraz, jak ta matka przed królem Salomonem, odpowiedziałam - bierzcie to dziecię, byle było całe, i w ten sposób zrzekłam się praw do połowy rękopisów. Ale to nie ma znaczenia. Ważne jest, że prace konserwujšce będš prowadzone, materiały potrzebne dostaniemy, a ja zostałam zaangażowana do ekipy, która będzie wykonywała te czynnoœci. Jestem teraz członkiem PKZ. Musieli mnie do tego ratowania przyjšć, bo znam treœć i charakter pisma. Będę robić tak zwane kolacjonowanie, a tymczasem rozdzielam karty mokrych kajetów, przecinajšc ich œrodkowe przeszycie, bardzo delikatnie przenoszę takš podwójnš kartę na stół, na którym leży blacha cynkowa, a na niej arkusz bibuły. Wilgotnš, pozaciekanš, zzieleniałš kartę przykrywa się znów arkuszem bibuły, na niej kładzie się blachę, na niej bibułę, na bibule następnš kartę kajetu, znów bibułę, znów blachę i tak stos roœnie, przyłożony wreszcie ciężarem. Bibuła wypija pierwszš wilgoć z papieru i powstrzymuje proces gnicia i rozrostu tych najrozmaitszych pleœni, glonów, grzybni i drobnoustrojów plenišcych się na papierze w sposób błyskawiczny - po wydobyciu go na powietrze i œwiatło. Po wyschnięciu, rozłożone karty umieszczamy w próżni tymolowej, zaprojektowanej i skonstruowanej przez profesora. Były to gęste napięte kratki ze sznurka, umieszczone w rodzaju piecyka na nóżkach, w którym na dole, na maszynce elektrycznej prażył się tymol. Jego gazy szły do góry przenikajšc leżšce na kratkach arkusze rękopisu i odkażajšc je w ten sposób. Suche i odkażone karty były z kolei bardzo lekkimi dotknięciami koœcianych noży pozbawiane częœci, które straciły swojš spoistoœć i elastycznoœć, po prostu struchlały. Czasami po tym lekkim obstukiwaniu pozostawał tylko niewielki skrawek zdrowego papieru, a reszta, cieniutka, pozieleniała i wiotka jak płatek zasuszonego kwiatu, sypała się i łamała krucho i łatwo. Trzeba było nabrać do tego obstukiwania specjalnej lekkoœci kiœci i palców, nauczyć się tej miary, która potrzebna była, żeby nie uszkodzić obiektu ani nie pozostawić na nim częœci niepotrzebnych, martwych. Prace te wykonywała cała ekipa ludzi, studentów profesora i dwu asystentów, Tuszewski i Pilawa. Kiedyœ w Akademii Sztuk Pięknych wyrwałam się ze szponów profesora Lenarta, tłumaczšc się moim krótkim wzrokiem. Po pięciu latach pisania u niego na arkuszach liter alfabetu lub powtarzanego bez końca fragmentu jakiegoœ wiersza dowiedziałam się od niego, że moja kreska jest, owszem, œwieża, ale powinnam popracować jeszcze dłużej nad literš L. Nie, pomyœlałam, szkoda młodego życia, rzucam profesora, zastrugane "narzšdko", literę L, i nigdy już nie chcę mieć z nim do czynienia. Tak zresztš zrobiła większoœć moich kolegów, utrudzona nad miarę nieskończonymi szeregami liter na stosach arkuszy papieru, z których żaden nigdy nie zadowolił profesora. Ale los jest przekorny i złoœliwy. Lšduję teraz na lata jako podwładna profesora, codziennie o dziewištej mam być w pracowni i słuchać go œlepo, bo ma mnie dopiero nauczyć tego cudownego fachu, który przywróci życie rękopisom. Cieszę się co wieczór, że rano będę znów mogła zabrać się do robienia czegoœ, co jest postępem w ratowaniu. Ale profesor jest twardym szefem, nawet tyranem. Zaraz na poczštku pokazał palcem moje starannie utrzymane i œlicznie na różowo pomalowane paznokcie, które chłopcy w Rzymie nazywali muszelkami z Anzio, i powiedział: "A te rogi nie pofarbujš rękopisów? Proszę to zmyć zaraz czy zeskrobać, tego nie może być". Kiedy, nieœwiadoma, wyjęłam paczkę papierosów, skoczył do góry, jakby zobaczył węża: "Precz, precz z tym, na korytarz, na schody, na ulicę". Krzyczał, aż mnie wymiotło. Kiedy kaszlnęłam, mówił ponuro: "Pani kaszlnęła", a o kichnięciu w ogóle nie mogło być mowy, trzeba z tym było wylecieć na korytarz. Przychodziłam do domu przesycona zapachem tymolu, czego mama po prostu nie znosiła. Praca przy rękopisach jest rozłożona równomiernie między nas wszystkich i idzie sprawnie, ręce tego malutkiego, rozczochranego, trochę zdziwaczałego staruszka sš cudownie delikatne i zręczne, a jego mšdroœć i wiedza w sprawach materii, technik i sposobów pracy nad papierem, skórš czy włóknem - nieskończone. Pokazał nam kiedyœ kawałek spłowiałego safianu, mały œcinek, który miał przy sobie pięćdziesišt lat, poddajšc go wszystkim możliwym działaniom. Wystawiał go na słońce, moczył w wodzie, suszył i mroził. "Teraz już mogę powiedzieć, jak skóra zachowa się w tych rozmaitych warunkach, a każda z tych prób trwała zawsze bardzo długo. Ksišżka oprawiona przeze mnie w skórę przetrwa długo". Samo oprawianie przez niego ksišżki istotnie trwało długo. Kiedyœ, po ukazaniu się "Wisły" ojca, profesor Lenart zabrał egzemplarz i obiecał oprawić go pięknie. To było w 1918 roku. Teraz, któregoœ dnia w przerwie południowej, opowiedział nam, jak to było, kiedy pracę ukończył i przyniósł ksišżeczkę do Zamku. "Czcigodnego tatusia nie było, była tylko czcigodna mamusia, która właœnie coœ takiego maluœkiego tak lulała, tak lulała - i jej ksišżeczkę oprawnš oddałem". - "A co mamusia tak lulała, panie profesorze?" - zapytałam, bo w Zamku podczas tej wizyty profesora miałam jedenaœcie lat. Profesor mrugnšł do mnie figlarnie i pokazał na mnie palcem. "Panie profesorze" - powiedziałam bardzo poważnie - "czy kto będzie chciał słuchać, czy nie, bardzo proszę wszystkim dookoła opowiadać tę historię. To szalenie dla mnie ważne, abym miała naocznego œwiadka, który widział mnie lulanš w objęciach mojej matki w 1924 roku". Kiedyœ siedzšc nad opracowywanš kartš "Dumy o hetmanie" westchnęłam naprawdę radoœnie i powiedziałam: "Co to za szczęœcie, panie profesorze, że my to ratujemy, że to zostanie dla tych, którzy będš chcieli zobaczyć te rękopisy, pracować nad nimi. Że to zostanie ocalone na przyszłoœć, przekazane następnym badaczom". Profesor parsknšł aż ze złoœci: "Przekazane, ocalone, głupstwa. Papier skończył się w końcu XVII wieku, atrament na poczštku XVIII. Wszystko, co przyszło potem, to namiastka. A to, co my robimy, to po prostu prowizorka. Dłużej jak czterysta lat to nie potrwa". Kiedyœ opowiadałam Lenartowi o moich pobytach w Rzymie i przeżywanych tam zachwytach, ale profesor słuchał mnie milczšc i trochę jakby zirytowany. Kiedy przestałam, opowiedział nam takš historię: Kiedy był bardzo młody, jeszcze w Wilnie, zakochał się nieskończenie w antykwie rzymskiej. Ta litera oczarowała go do tego stopnia, że zdecydował, że musi jš poznać u samego Ÿródła, w najdoskonalszym jej kształcie, to znaczy na Łuku Tytusa w Rzymie. Ale ponieważ był bardzo biedny, postanowił pójœć z Wilna do Rzymu pieszo. Spakował plecak i poszedł. Opowiadał o trudach, jakie znosił, o nędznych noclegach, o zimnie, o biednych posiłkach. Przeszedł Alpy, szedł przez przełęcz Furka, widział, skšd Rodan wypływa, wreszcie minšł te straszne góry i zszedł na ziemię włoskš. Był coraz bliżej Łuku Tytusa, spieszył się do tej wymarzonej antykwy, mijał miasta sławne i piękne, ale nie oglšdał ich, chciał tylko nareszcie być w Rzymie. Wszedł tam wieczorem i znalazł taniš locandę, gdzie miał mieć nocleg i posiłki. Złożył w swojej izbie bagaż i zszedł na dół, zmęczony i zgłodniały - na wieczorne jedzenie. Siadł przy stole i la padrona postawiła przed nim talerz dymišcego, tłustego rosołu. Młody uczony spojrzał i zdrętwiał. W rosole pływała gęsto makaronowa antykwa. Potworny pomysł sfabrykowania antykwy z ciasta napełnił go takš zgrozš i obrzydzeniem, że jeszcze dziœ wspominajšc ten ohydny włoski grzech po prostu wzdrygał się i o narodzie włoskim wyrażał się z najwyższš pogardš: "Oka, tłuste oka, żółta zupa, a w œrodku antykwa" - mówił seplenišc ze złoœci. Poœwięcił się pracy nad rękopisami bez reszty i od nas wszystkich tego samego wymagał. Obmyœlał sposoby i kształt ostateczny uratowanych kart, zabezpieczenia ich od wilgoci, œwiatła, pasożytów i nieodpowiedniej temperatury. Zakończył się bardzo długi okres pracy nad poszczególnymi kartami i wiadomo było, że nie pozostał w nich ani jeden fragment chorego papieru, że sš jałowe, suche i mogš być zamknięte w jakiœ kształt wspólny, przywrócone w formę dawnego kajetu. Profesor Lenart miał już swój pomysł, ale uważał, że dobrze by było dowiedzieć się, jakie sš po tej wojnie sposoby konserwacji papieru na œwiecie. Toteż postanowiłam znów postarać się o zezwolenie na wyjazd do Londynu i rozpoczęłam w tę stronę stawiać powolne kroki, chociaż wielkiej nadziei na to nie miałam. Tymczasem jednak trochę malowałam, głównie martwe natury. W moim pokoju na Wspólnej stał w wielkiej donicy pięknie rozroœnięty woskowiec, roœlina z liœćmi jak z grubej ciemnozielonej skóry, która od czasu do czasu zakwitała całymi pękami bladoróżowych aksamitnych kwiateczków odwróconych ku dołowi, a z każdego kwiateczka zwisała kropla gęstego miodu o tak oszałamiajšcym zapachu, że spać w pokoju, w którym kwitła, nie można było. Mój woskowiec opleciony był wielokrotnie dokoła tęgiego pałška z drutu, czepiał się i wił wokół niego w najwdzięczniejszy sposób i tworzył przepiękny, gęsty, lœnišcy wieniec tych bogatych liœci. Stał na półce z ksišżkami, dosięgajšc ramy kolorowego sztychu, a obok niego stał zawsze bardzo stary ołowiany lichtarzyk. Œciana była gładka, chłodna i kładł się na niej pięknie cień woskowca i lichtarza. Pomyœlałam, że właœnie ten Iœnišcy, czysty chłód można by namalować i zaraz się do tego zabrałam, kładšc z drugiej strony donicy zamkniętš ksišżkę oprawnš w szare płótno. Ksišżka miała na okładce rudy inicjał, czerwonawš plamę w tych wszystkich szaroœciach, ten akcent ciepły był konieczny. Ksišżkš była "Alchemia słowa", Parandowski dał mi jš doœć dawno. Ostatnio w ramach zarzšdzeń, których nikt nie rozumiał, została wstrzymana jej sprzedaż i zakazany następny nakład. Jakoœ ta martwa natura dobrze mi się malowała. Nawet Marianna Bazylak, nasza gosposia, powiedziała swoje słowo, które zwykle było najwyższš pochwałš: "Żywe - przylepione". Nadeszła kolejna wystawa ogólnopolska, na którš posłałam mój Woskowiec. Daszewski był w jury i przynosił mi stamtšd oczywiœcie po każdej eliminacji najtajniejsze zdania jurorów. Ale z moim obrazem działy się dziwne rzeczy. Przy pierwszej eliminacji obraz przeszedł, przy drugiej został odrzucony, stawiano przy nim jakieœ znaki zapytania, miało go nie być, aż ostatecznie i nieoczekiwanie na wystawie się znalazł. W jakiœ czas po wernisażu siedziałam u Szancerów przy stole obok pewnego urzędnika Ministerstwa Kultury. Ta prymitywna, ale jeszcze nie najgorsza chłopina powiedział do mnie nagle: "Ale myœmy się nie dali nabrać, niech pani nie myœli, myœmy dobrze odczytali ten pani ukryty symbol". Zdziwiłam się bardzo, gdzie też ja mogłam ukryć symbol i symbol czego? Ale urzędnik z przebiegłym uœmiechem mówił dalej: "My doskonale rozumiemy, co to za wieniec i dla kogo, my wiemy, co to za ksišżka tam leży, a tę œwiecę w lichtarzu to też rozumiemy, kto zgasił i dlaczego jej tam nie ma". Najpierw zbaraniałam, potem się uœmiechnęłam, potem się zmartwiłam, jakich to czasów dożyliœmy, a w końcu ucieszyłam się, że mój łagodny, tak wyjštkowo "z natury" namalowany obraz, fragment mojego pokoju, zdobył sobie w oczach nieufnego jury ukryty polityczny sens, drugie dno, tajny hołd złożony Parandowskiemu. Zaraz opowiedziałam mu tę historię, œmieliœmy się i kiwali nad tym głowami, ale Parandowski był zadowolony, prosił, żeby mu dać fotografię tego obrazu, co zaraz zrobiłam. Na ogół jestem bardzo niechlujna, jeœli idzie o dokumentację tego, co maluję. Widzę u swoich kolegów księgi wycinków prasowych, reprodukcji, fotografii i zanotowanych adresów nabywców. A ja maluję, sprzedaję i do widzenia, obraz poszedł i przepada. Jak umrę i dobrzy ludzie zechcš zrobić mi poœmiertnš wystawę, to się grubo namęczš, naszukajš, naogłaszajš, nim coœ zbiorš. Szkoda, że mnie nie będzie na tej wystawie, chciałabym zobaczyć tak raz wszystko w kupie, co namalowałam, jest tego właœciwie dużo, a Bóg da, będzie jeszcze więcej, ale nawet nie zapisane przeze mnie w jakim kajecie. Zaproponowało mi wydawnictwo "Kraj", żebym im zrobiła serię kwiatów na pocztówki. To mi się nawet podoba, na zagruntowanym kartonie ładnie się maluje olejno, to przyjemne zajęcie i bardzo dobrze chcš płacić. Poproszono mnie do podpisania umowy, mam się zgłosić u pana mecenasa, radcy prawnego wydawnictwa. Kiedy weszłam do gabinetu i powiedziałam swoje nazwisko, pan mecenas aż ręce złożył i nie wiedział już, gdzie mnie posadzić, był naprawdę wzruszony. "Czy pani jest może jakšœ krewnš?" Na wiadomoœć, że córkš, wzruszył się jeszcze bardziej. "Córkš - naszego wielkiego?" Tak, kiwałam głowš. "Naszego ukochanego, wspaniałego..." - byłam równie wzruszona jak on - "naszego opiekuna, wielkiego wychowawcy, ojca duchowego naszej młodzieży?" - tak, tak, mówiłam cicho - "naszego niezapomnianego mecenasa Stanisława Żeromskiego z Kijowa?" - "Nie" - powiedziałam i poczułam się jak przekłuty balon. "Ach, nie?"-powiedział pan mecenas - "a więc w sprawie pani pracy - spiszemy tę umowę w trzech egzemplarzach..." W jesieni okazało się, że mamy rozpoczšć kurs nauki o ideologii marksistowskiej w Zwišzku Plastyków. Z poczštku uważaliœmy, że to nas nie dotyczy, że będš musieli chodzić na te wykłady tylko nie douczeni partyjni, ale po pewnym czasie okazało się, że rzecz jest przymusowa, z listš obecnoœci, że muszš to robić wszyscy członkowie Zwišzku, że mamy zakupić całš listę ksišżek - pomocy naukowych, w których powtarzał się najczęœciej skrót WKP(b); przy czym to małe be na końcu było dla nas zagadkš. Mieliœmy mieć zeszyty i pióra do notatek, a na końcu kursu czeka nas egzamin. Zaczęliœmy solidnie uczęszczać na te wykłady. Na szczęœcie bardzo prędko okazało się, że nasz wykładowca i kolega jest kompletnym idiotš, co nas napełniło otuchš, że te wykłady dadzš nam trochę radoœci. Tak się też i stało. Na wykłady przychodzili zgryŸliwi dowcipnisie, okrutni figlarze, którzy zęby zjedli na wycišgnięciu dowcipu z każdej sytuacji. Grunwald, Szancer, Miklaszewski zabrali się żwawo do słuchania wykładów, a ja po kilku seansach postanowiłam notować dokładnie to, co mówił kolega wykładowca. Moje notatki rosły, biblioteka również, coraz więcej miałam ksišżek w rodzaju: Plechanow, "Przyczynek do monistycznego pojmowania dziejów" lub "Teoria wartoœci dodatkowej", notatki drobnym pismem wypełniały kajety, po nocach zadawałam sobie pytania: Czy marksizm i materializm to synonimy? Jakie sš częœci teorii wartoœci dodatkowej i ile jest definicji nadbudowy? Niestety, bardzo często, po prostu z wykładu na wykład okazywało się, że ostatnio nabyty podręcznik jest już niedobry i nieważny i trzeba kupić inny. Koledzy naprawdę przeszkadzali naszemu wykładowcy, który był delikatny i łatwo wybuchał płaczem. Kiedy z płomieniem w oczach wołał do nas: "Zastanówmy się, koledzy, zastanówmy się, dlaczego partia komunistyczna jest partiš przewodzšcš w państwie!?" - z kšta sali odzywał się spokojny głos: "Właœnie?" Kiedy opowiadał nam, jak artyœci w dawnych wiekach cierpieli pod uciskiem władców i Koœcioła, w przeciwieństwie do naszej radosnej swobody tworzenia, mówił: "Taki Miszelangelo, weŸmy na przykład, był zmuszany do rzeŸbienia sarkofagów i nagrobków przez papieża Filipa II Mšdrego. A dzisiaj nic podobnego". Wstałam wtedy i poprosiłam o głos w sprawie formalnej. Powiedziałam: "Kolego. Chcę wiedzieć, kto to był Miszelangelo. Czy to ten sam, co Michel Ange, Michelangelo czy Michał Anioł. Po drugie - ten papież. Drugi on był, mšdry on był, ale czy na pewno Filip?" - "Będziemy o tym mówić na następnym wykładzie" - mówił nauczyciel. Po wykładzie na temat filozofii materialistycznej czy materializmu filozoficznego i zastosowaniu dialektyki do badania jego trzech tez, kiedy już wykładowca zadowolony zabierał się do wyjœcia, Grunwald zerwał się i powiedział goršco: "Kolego, chwileczkę. Chciałem wam wyrazić mojš prawdziwš wdzięcznoœć za wyjaœnienie mi waszym wykładem zagadnienia, które dręczyło mnie od dawna. Powiem po prostu. Zawsze wštpiłem w to, czy dusza jest nieœmiertelna, nie było to dla mnie pewne. Ale od dziœ, od waszego wykładu, uwierzyłem, zrozumiałem - dusza jest nieœmiertelna! Dziękuję wam!" Wykładowcy oczy się zeszkliły i wybełkotał z rozpaczš: "Ja tego nie powiedziałem". Grunwald odwrócił się do całej sali i zapytał nas, jak my wszyscy zrozumieliœmy objaœnienia kolegi. Odpowiedzieliœmy zgodnym chórem, że oczywiœcie wykład jasno dowiódł nam, że dusza nasza jest nieœmiertelna i że wszyscy odczuwamy z tego powodu błogš ulgę. Biedak we łzach wybiegł z sali i wykład się nie skończył. Nasz Zwišzek mieœcił się na końcu ulicy Foksal, która chwilowo nazywała się ulicš Wdzięcznoœci Młodzieży Jugosłowiańskiej, w pięknym pałacu Zamoyskich. Kiedy przychodziliœmy na te wykłady, kolega nie wiadomo dlaczego robił tam przed nami honory domu, chwalił się pałacem jak czymœ własnym. Kiedyœ zapytał mnie, jak mi się nasz Zwišzek i jego siedziba podoba i czy dobrze się czuję w tym pięknym gmachu. Powiedziałam, że jest mi tu specjalnie miło, bo na każdej klamce i antabce okna widzę swoje herby - Jelita, wspólne z klejnotami Zamoyskich. Naprawdę dokuczaliœmy mu na wszystkie bezpartyjne sposoby, a Szlekys, który skończył jakšœ komsomolskš szkołę, łamał go na każdym wykładzie swojš fachowš partyjnš wiedzš. W maju odbył się egzamin. Obkułam się na pamięć tych wszystkich mšdroœci ekonomii marksistowsko-leninowskiej, zdałam na pištkę przed całym stołem zielonych paprotek, za którymi widać było obce twarze towarzyszy doprowadzonych na egzamin, i na końcu nota została mi obniżona za odpowiedŸ na pytanie o Powstaniu Warszawskim. Egzaminator nie powinien był tego pytania ryzykować, gdzieœ kończy się zabawa, a zaczynajš się schody. Został wreszcie wylany ze Zwišzku, a ktoœ mówił, że i z partii. Tego pięknego upalnego lata, nim pojechałyœmy do Sopotu, malowałam swój duży autoportret w niebieskim fartuchu. Sztalugi stały przed lustrem w ojca, a teraz moim pokoju. W tę cudownš pogodę strasznie nie chciało mi się pracować, ale musiałam, bo mama zamykała mnie na klucz. Co najmniej trzy godziny dziennie stałam przed tym wielkim płótnem, zawywajšc "Bandoskę": "ZachódŸze słunecko, kiedy mas zachodzić, bo nas rance bolu na tem polu robić". Ale mama była nieczuła. Przyjechała do nas pani Helena Zielińska i opowiedziała okropnš historię. Była z wnukiem Stefankiem, moim chrzeœniakiem, w Sopocie, gdzie spotkała na molo Zosię Lindorf, która zaczęła się pokazywać ludziom po długim okresie unikania œwiata. Ta cała historia z Martykš, którego ona naprawdę kochała wielkš ostatniš miłoœciš, złamała jš, a okres, który nastšpił po zamachu, był dla niej koszmarem. Inna rzecz, że musiała mieć nerwy z żelaza, żeby pozostać w tym samym mieszkaniu, w tych œcianach, które schlapane zostały w jej oczach krwiš łotra, którego tak kochała. Przez długi czas nikt nie wiedział, co się z niš dzieje, ale kiedyœ odezwała się do mnie. Była udręczona, niepewna, pogršżona w rozpaczy. Rozmawiała ze mnš bardzo szczerze, tak przynajmniej myœlę. Opowiadała o swoim życiu, nie bardzo, jeœli chodziło o sprawy małżeńskie, szczęœliwym, i o tym krótkim cudownym ostatnim okresie małżeństwa z Martykš, tak straszliwie zakończonym. Słuchałam tego dosyć stężała, nie wiedzšc, dlaczego mi to wszystko opowiada, ale zaraz się dowiedziałam. Pamištkš, wspomnieniem, materialnym dowodem tego minionego czasu był portret, który malowałam w rekwizytorni, ten jej okropny, najbardziej nieudany portret, nie dokończony, ale dla niej skarb nieoceniony. Bardzo goršco prosiła mnie, żebym jej ten obraz dała. I tu coœ zrobiło się okropnego - zamiast powiedzieć jej po prostu: portret był zły, nie ma go, niestety nie ma o czym mówić - ja, może z tchórzostwa czy z żalu nad niš, zaczęłam się motać w kłamstwo za kłamstwem, że jest, ale zniszczony, że trzeba go oprawić, że się gdzieœ zagubił, ale go znajdę, wykręcałam się nie wiadomo po co, ona co jakiœ czas odzywała się, pytajšc i proszšc, aż wreszcie przestała, a ja miałam cały czas niemiłe uczucie paskudnego niezałatwienia tej sprawy, właœciwie wyrzutów sumienia. Wreszcie Zosia Lindorf zaczęła pokazywać się częœciej i właœnie przyjechała do Sopotu. Stały tak i rozmawiały z paniš Zielińskš, a mały Stefanek przyglšdał jej się uważnie. Wreszcie powiedział: "Ja paniš znam, pani była namalowana u Monisi na portrecie". Zosia ucieszyła się i spytała, kiedy ten portret widział. "Jak Monisia wyjęła go zza szafy, potem dobrze zeskrobała i namalowała na nim taki wielki bukiet" - powiedziało to prawdomówne i na ogół nie gadatliwe dziecko. Zosia położyła mu rękę na głowie i poleciła, aby zawsze mówił prawdę, bo kłamstwo nigdy nie popłaca. Myœlałam, że już nigdy nie zechce ze mnš mówić, ale jakoœ po pewnym czasie wybaczyła mi tę okropnš i szkaradnš historię. Malowałam nadal martwe natury i kwiaty, rozkładałam bogactwa owoców i jarzyn, szkieł i garnków glinianych i cynowych - ich kolorowe okršgłoœci odbijały się w sobie wzajemnie, leżały w ciepłych cieniach rzucanych na miodowe deski stolnicy, na której te wszystkie zachwycajšce przedmioty układały się same wdzięcznie i bez trudu. Jakš szalonš przyjemnoœciš było malowanie plecionego z zielonawej, pociemniałej wikliny koszyka, szorstkich liœci ogórków, prawie czarnej, z grubego szkła butelki, w której głębi œwieci kropla œwiatła, jabłka do połowy obranego ze wstęgi zielono-czerwonej skórki albo jedwabnych płatków szafirowej ostróżki. Nic mnie nie obchodzi, że to jest powtarzanie natury, epigonizm, brak twórczych poszukiwań czy jak się tam nazwie to, co robię. Gdyby to tylko mnie sprawiało przyjemnoœć, może by to było trochę mało. Ale jeœli się ludzie uœmiechajš do moich obrazów, jak ci państwo podczas wojny na ulicy do mojego jaœminu w oknie księgarni, których nigdy nie zapomnę, to będę tak malowała. Zresztš inaczej nie potrafię. Moi koledzy ze Zwišzku malujš ogromne płótna, ale jakież smutne. W nijakich wnętrzach i ubogich pejzażach sztywne postacie siedzš albo stojš. Ale tytuł jest zawsze ważny: "Stalin przekracza granicę pod Michałowicami", "Hanka Sawicka na zebraniu koła ZMW", "Feliks Dzierżyński na Syberii". Nawet Cybis wystawia obraz "Spójniacy u Lenina", a jeden ze œwietnych malarzy i uroczy, inteligentny człowiek pokazuje nam portret pod tytułem "Kopernik - bojownik postępu". Nawet jeœli ktoœ namaluje martwš naturę złożonš z kilku ryb i przekrojonej dyni, to gdzieœ poœrodku leży zwinięta gazeta, na której wyraŸnie widać poczštek jej tytułu "Trybuna Lu". Aj, smutne, smutne te wystawy ogólnopolskie i okręgowe. Ktoœ o jednej z nich powiedział po wernisażu: "Wszystko szare, nudne i mdłe, tylko jedna martwa natura Żeromskiej zeskakuje ze œciany i lata po sali". Oprawiam teraz wszystko w grube, głębokie, niczym nie pocišgnięte ramy z listwy, które po pewnym czasie nasiškajš własnym gęstym złotym kolorem. Czasem dla figla sęki i smugi z takiej listwy przecišgam malujšc ich dalszy cišg na desce, na której stoi bukiet czy leży martwa natura. Wtedy obraz jakby wychodzi, zstępuje niżej i staje się żywy. Miałam swojš pierwszš dużš wystawę indywidualnš w Zwišzku Literatów na Krakowskim Przedmieœciu. W dwu salach z bardzo ładnym œwiatłem powiesiliœmy z Daszewskim kilkanaœcie portretów i martwych natur, w tym dwa czy trzy wielkie, jak na mnie, portret Borhardta, mój autoportret w niebieskim fartuchu, portret Panufnika i inne. Dobrze to tam wyglšdało. Podczas kiedy wieszaliœmy te obrazy, przyszła pani Zofia Nałkowska i bardzo mnie wychwaliła, ale poszła potem do siebie na górę i zaraz umarła. Dziwne. Mama doœć dobrze znała paniš Zofię Nałkowskš i nadzwyczajnie lubiła i szanowała jej rodziców, a ciotka Aniela znała jš dawniej i lepiej. Ciotka Aniela opowiadała nam kiedyœ, że poprzedniego dnia przybiegła do niej Nałkowska, aby jej powiedzieć, co przeżyła podczas ubiegłego wieczoru. Była w teatrze, a obok siedział nadzwyczaj interesujšcy mężczyzna. W pewnym momencie jej zsunšł się z kolan program i upadł na podłogę. Wtedy ten pan schylił się, podniósł i podał jej ten program i spojrzał przy tym tak jakoœ wyjštkowo. Ciotka Aniela, która ubóstwiała romansowe historie i znała się na tym nieŸle, rozsiadła się wygodnie czekajšc na pasjonujšcy dalszy cišg. "No i co, moja droga, no i co?" - "No i nic, ale to było coœ zupełnie wyjštkowego" - powiedziała pani Zofia. Kiedy byłyœmy dorastajšcymi dziewuchami, Marysia zwłaszcza i ja, miałyœmy obrzydliwy nałóg naœladowania i przedrzeŸniania znajomych naszych matek. Przez dłuższy czas przy każdej okazji zamierałyœmy w nieruchomym wyszczerzonym uœmiechu, z głowš odrzuconš nieco do tyłu. Był to "uœmiech Nałkowskiej". Potem przyszła moda na mówienie jak ciocia Solska. Pani Irena Solska kochała się w wuju Marysi, Edwardzie, bardzo często bywała u państwa Skoczylasów, a my zaczęłyœmy mówić tak jak ona, wysokim, drżšcym falsetem. Rozmawiałyœmy tak między sobš, odzywałyœmy się tak do matek, które na nas za to krzyczały. Wreszcie stało się coœ strasznego. Odebrałam telefon i słyszšc ten głos, myœlałam, że to Marysia i tak samo odpowiedziałam jej, a na krzyki o "bezczelnej smarkacie" odpowiedziałam tym samym. Było mi potem szalenie przykro, a cóż dopiero mamie. Pracowałam nadal u profesora Lenarta przy rękopisach. Teraz na bardzo długim stole rozkładałam na bibułach szczštki kart albo całe karty, obok egzemplarz utworu i koœcianymi nożami i szczypcami układałam w kształt karty małe skrawki zapisane po obu stronach, pociemniałe, rozmyte i ze œladami kolorowych zacieków. Czasem było to naprawdę bardzo trudne, istniał tylko fragment słowa, urywek zdania, który musiałam odszukać w egzemplarzu ksišżki, dołšczyć do zdania na strzępach, ułożyć brzegami, dopasować kolorem zacieków, ale kiedy udało mi się to, kiedy na pewno wiedziałam, że nie ma tam żadnej omyłki ani braku - jaka radoœć i satysfakcja. Czekały nas jeszcze lata pracy, a profesor Lenart obmyœlał już ostateczny jej kształt, wykończenie i zabezpieczenie, martwił się o miejsce, gdzie owoce naszych starań zostanš złożone. Bo wszystko się w Warszawie odbudowuje albo jest zniszczone i zawilgocone, wszystkie mury przez to sš mokre, archiwa, biblioteki i muzea nie będš jeszcze gotowe na przyjęcie tak delikatnych obiektów. Ja się tak bardzo nie martwiłam, wiedziałam, że mamy jeszcze przed sobš lata roboty, na pewno do tej pory znajdzie się jakieœ zdrowe i godne pomieszczenie. Ale myœl profesora Lenarta nie obracała się w kategoriach lat, ale stuleci, a równoczeœnie jego dokładnoœć, starannoœć i dociekliwe dšżenie do absolutnej doskonałoœci uczyły nas wielkiej solidnoœci i dobrej, naprawdę dobrej roboty. Przychodzili do naszej pracowni często profesor Lorentz i profesor Marconi, obaj bardzo naszš pracš zainteresowani. Uważali, że dobrze by było, żebym pojechała do Londynu i z ich polecenia dostała się do pracowni konserwatorskich National Gallery, żeby dowiedzieć się tam o pewnych metodach konserwacji papieru, a zwłaszcza zabezpieczania go już po konserwacji. Ale sytuacja w Polsce zagęszczała się aż do utrudniania oddechu, efekty stalinizmu gniotły nas na każdym kroku, obce, nonsensowne i groŸne. Coraz trudniej było porozumieć się z ludŸmi, którzy, choć nieliczni, uważali z racji swojego stanowiska albo przekonań, których uparcie bronili, bo o nie kiedyœ walczyli i nie chcieli teraz przyznać się do przegranej - że to, co się teraz dzieje, nie jest bezpoœredniš groŸbš dla naszego istnienia narodowego. Te podziały stawały się coraz głębsze. Moje skomplikowane ostatnio życie wyprostowało się nagle, nie bez bólu, z pomocš jak zawsze Mieczysia. W marcu 1953 pojechałyœmy na kilka dni do Konstancina, gdzie dalej mieszkali państwo Grabscy. Siedzieliœmy wszyscy w hallu przy kawie, kiedy zadzwoniła Krysia Hartwigowa. Usłyszałam jej zmieniony głos i słowa przerywane płaczem: "Monisiu, umarł Stalin, jestem taka szczęœliwa, taka szczęœliwa!" I rzuciła słuchawkę. Zaraz potem przyjechała córka naszych przyjaciół. Tu już łzy były wynikiem szczerego żalu, a słowa o tym, że straciła ojca, bardzo speszyły obecnych. Wszystko się zagotowało, zaczęły się odbywać masówki, pochody i wiece. Rozmaici zacni ludzie, potraciwszy głowy, pisali artykuły o tym osieroceniu i stracie. Członkowie Zwišzku Plastyków wezwani na masówkę jak zwykle "pod rygorem administracyjnym", stali zgnieceni ciasno w sali Zwišzku i œpiewali "Międzynarodówkę". Kolega wykładowca obserwujšcy nas uważnie wyłowił mnie z tłoku i surowo powiedział: "Obserwowałem was, koleżanko, nie œpiewaliœcie". Wiedziałam, że można go łatwo zaskoczyć byle czym, więc powiedziałam smutno: "Nie œpiewałam, bo nie umiem". Nie zapytał mnie nawet, czego nie umiem, "Międzynarodówki" czy œpiewać w ogóle. Alejami Jerozolimskimi szedł olbrzymi pochód w stronę Wisły. Wszyscy mieli pochodnie, bo rzecz się działa wieczorem. Tadeusz Przypkowski także miał pochodnię, tylko że przepychał się w tym tłumie w przeciwnš stronę, z wielkim trudem i przeprosinami. Wiele osób zwracało mu uwagę i krzyczało na niego, żeby zawrócił, że pochód idzie w stronę mostu. Tadeusz parł przed siebie pokrzykujšc wesoło: "Gówna tylko płynš z pršdem, ludzie przeciwnie, ludzie przeciwnie!" Jak to zwykle w Polsce bywa, zaraz wszyscy w takiej napiętej i niewyraŸnej sytuacji stali się weselsi, przyjaŸniejsi i szczersi, zaufali i polubili się wzajemnie. W Rosji działy się jakieœ sprawy mało dla nas zrozumiałe. Byłam w Zakopanem w "Halamie", gdzie siedziałam po rozwaleniu sobie kolana i czekałam, aż się wygoi i przestanie boleć. Przy kolacji wpadło do jadalni małe dziecko jakiegoœ bardzo ważnego dostojnika i krzyknęło: "Tata, bum, bum, bum, bum! Tu mówi blondyn! Prędko, bo nie zdšżysz!" Z tš mojš nogš trudno mi było chodzić. Równoczeœnie w jakimœ pensjonacie niedaleko mieszkał Adam Mickiewicz, mšż Haneczki Szczepkowskiej, także z jakimœ reumatycznym felerem kolana, więc takeœmy sobie oboje chromali na niedalekie spacerki albo do kina. Telefon w "Halamie" miał naprzeciwko ławeczkę, na której zawsze ktoœ siedział. Tym razem siedział tam Minkiewicz, Staœ Dygat, Eryk Lipiński, ktoœ jeszcze z takich zawodowych przeœmiewców i dowcipnisiów. Miałam się umówić z Adamem, więc zadzwoniłam do jego pensjonatu i grzecznie powiedziałam: "Tu mówi Żeromska, czy mogłabym prosić pana Adama" - i przerwałam, powiedziałam "przepraszam" i powiesiłam słuchawkę. Nie mogłam tym starym złoœliwcom dać takiego dowcipu do opowiadania, wyobrażam sobie te chichoty. Nie mogę się nadziwić rodzicom Adama, że go tak wrobili na całe życie. Wczesnym latem doktór powiedział mamie, że œwietnie by jej zrobiły wody Karlovych Varów, a mnie także by się przydały. Ktoœ nam poradził, żeby się doczepić do jakiegoœ zwišzku zawodowego, który ma swoje turnusy wysyłane na kurację właœnie tam. Poszłam do ministra Sokorskiego i załatwiło się to doœć łatwo. Podróż kolejš była trudna, bo bardzo długa i trzęsšca, ale w Karlovych Varach szalenie nam się podobało, a wody i najrozmaitsze zabiegi zachwycały nas. Brałam żywy udział w życiu turnusu. Œpiewałam w chórze, malowałam plakaty na turnusowe imprezy i starałam się trochę nauczyć po czesku. Ciekawe, jak wszystko tam jest i podobne, i równoczeœnie odwrotne niż w polskim języku. Niektóre rzeczy pięknie się wyjaœniajš, na przykład sprawa palca: palec - prst. Nigdy nie zastanowiłam się, skšd się wzišł pierœcionek czy naparstek, a to prstenek i naprstek. Za to, kiedy opowiadano mi legendę o uwięzionym w wieży księciu, szlachetnym i niewinnym, i ja się ucieszyłam, kiedy na końcu poprawiono go, Czesi się zdziwili, bo poprawić go, to znaczy ucišć mu głowę. Miałam tam w Karlovych Varach wielbiciela, przystojnego lekarza z Moraw. Wracajšc kiedyœ do sanatorium z dołu, z miasta, zastałam go na tarasie. Czekał na mnie i serdecznie zapytał: "Skšd pani wraca, z wichodka? Milo bylo?" - "Milo, milo" - powiedziałam wœciekła, tam istotnie cišgle się człowiek po tych wodach rozglšdał i szukał tych urzšdzeń, ale jakże można o tym tak jawnie mówić, pomyœlałam, że oni sš naprawdę czasem nieznoœnie prymitywni. Skšd mogłam wiedzieć, że ten wichodek to jest spacer. Oczywiœcie o słowie "szukać" byłam uprzedzona, wiedziałam, że oznacza w bardzo ordynarny sposób męsko-damskie sprawy. Kiedy przyjechała do Pragi Opera Warszawska i nieszczęsna Halka zaœpiewała: "A ja go szukam, szukam naokół" - to cała publicznoœć spadła z krzeseł. Ale i ja w końcu przestałam się pilnować i kiedy weszłam do składu przyborów malarskich po miękki czarny ołówek-tuszkę Koch-I-Noor nr 8B i dowiedziałam się, że go nie majš, powiedziałam do subiekta: "No właœnie, a ja chodzę i chodzę, i szukam, i szukam po wszystkich sklepach". Kiedy zobaczyłam, że młody subiekt kamienieje za ladš, zrozumiałam, co mu powiedziałam: że ja to właœnie robię cišgle i w dodatku w piwnicach, bo sklep to po czesku piwnica. Zapach to smród, a spodnie to gacie, ale tu majš raczej rację. To sš zresztš detale, te różnice językowe. Oni sš serdeczni, życzliwi, uczciwi, pracowici i z niebywałš jakšœ dyscyplinš i rozumnym rozkładem czasu pracy i odpoczynku. Byłam którejœ soboty na zabawie ludowej, bardzo popularnej, gdzie okoliczni chłopi, pracownicy zakładów leczniczych, żołnierze, młodzież i starzy jeŸdzili na karuzelach, tańczyli, popijali piwo i œpiewali chórem. Nie widziałam ani jednego pijaka, chociaż wszyscy to piwo mocno cišgnęli. Nie słyszałam ordynarnych krzyków ani nie widziałam zaczepek, po prostu zdrowa, prosta wesołoœć wszystkich ich łšczyła w jedno wielkie towarzystwo. Pewnego razu dostałam zaproszenie od zwišzku czeskich plastyków na kilkudniowy pobyt w Pradze jako ich goœć. Pewnie od Heleny Teigovej i jej przyjaciela Karela Malka ktoœ w tym ich zwišzku dowiedział się o naszej bytnoœci w Karlovych Varach. Spędziłam w Pradze prawie tydzień, goszczona, wożona, zapraszana do pracowni malarskich Lieslera, Boudy czy innych znakomitych grafików i ilustratorów. Podziwiać można ich olbrzymiš pracowitoœć. Ilustrujš ogromne dzieła, robiš wystawy, scenografie, majš też czas na dom i wakacje. Moi koledzy po zrobieniu jakiejœ ksišżki, kilkunastu ilustracji zaraz majš stan przedzawałowy. Jest na Hradczanach galeria impresjonistów, kilka sal tak pięknych, że trudno się oderwać, zwłaszcza że sš to obrazy mniej nam znane, bo nie tak często reprodukowane. Niezwykły Daumier i zupełnie cudowny pejzaż van Gogha, czarne cyprysy jak płomienie wystajšce z dzikich fal żółtego zboża. Przeszedł mi trochę zachwyt nad van Goghiem, ale tej dzikoœci malowania nie można zapomnieć, wszystko inne jest mdłe i grzeczne przy nim. Taka ta Praga przeœliczna, Mala Strana ma w sobie urodę każdego szczegółu, naturalnš i wykwintnš równoczeœnie. Mieszkałam w Hotelu Palace, cichym i eleganckim, a na wyjezdnym dostałam od nich œwietnš, pojemnš, lekkš kasetę ze składanš paletš, znakomicie wyposażonš w komplet farb i pędzli, a poza tym zestaw œlicznych kieliszków do wina i wódki Mosera. OdwieŸli mnie potem do Karlovych Varów, gdzie znów zaczęłam pić wody, brać masaże podwodne, po których człowieka niosš anielskie skrzydła, i robić coœ, co się nazywa strasznie - ustni irygace, a jest masażem zębów i dzišseł bardzo pożytecznym. Spacery cudne w głšb lasów i na wysokie polany, skšd się otwierajš dalekie widoki, góry za górami, każda bardziej niebieska i bledsza. Chodzimy do kawiarni "Elefant", staroœwieckiej i œlicznej, na znakomitš kawę i ciastka, które się nazywajš krabiczki, czyli trumienki, i rzeczywiœcie takie sš w kształcie. Mamy tu znajomš paniš Ilse Rodzińskš, pierwszš żonę dyrygenta Artura Rodzińskiego. Ona jest, a raczej była pianistkš, teraz jest w tutejszej szkole muzycznej profesorem. Pełna tęsknot, goryczy, wspaniałych wspomnień, żalów i tajemniczych uœmiechów, osiadła tu jakoœ przypadkiem. Matkę miała Czarnogórkę, ojca Niemca, pastora, ma syna, który równoczeœnie spełnia jej ambicje i zawodzi jej matczynš miłoœć. Bardzo jš właœciwie lubimy, jest okrutnie samotna. Wracajšc do Warszawy zatrzymałyœmy się na jakieœ dziesięć dni w Pradze, żeby jeszcze się napatrzyć i nacieszyć jej urodš i miłymi ludŸmi - Helenš Teigovš i panem Malkiem, i szalenie sympatycznymi dwiema siostrami niedawno poznanymi, paniami Mariš i RoŸenkš Stedra. Mieszkajš w zupełnie urzekajšcym miejscu, wysoko nad Pragš, na stromej skale, w bardzo starym zameczku, należšcym do nich od pokoleń. Przed domem jest taras okolony murem i widok stamtšd na miasto i rzekę jak z nieba spod rozroœniętej, bardzo starej oliwki. Za domem nagle sad, zupełnie wiejski, z trawš bujnš pod drzewami. Nazywa się to miejsce w dodatku Troia na Jablonce. Mebli mnóstwo œlicznych, one same obie nieduże, staroœwieckie, w starannych niobach i uœmiechach, goœcinne i bardzo wykształcone, zupełna rozkosz tam być. Piekš jakieœ wymyœlne ciasteczka i ciasta i hodujš dwa niezwykłe stworzenia. Psa nowofundlandczyka, Mirko, który jest wielkoœci największego niedŸwiedzia, czarny, lœnišcy, łagodny, przewraca je na podłogę przy każdej próbie okazania im swojej miłoœci. Kiedy opiera mi łapy na ramionach, także nie mogę się na nogach utrzymać i twarz tonie mi w jego cudownym futrze. Drugi zwierzak to mała dzika kuna, która przyszła z sadu i zamieszkała u nich. Cała ich ogromna kuchnia poprzegradzana jest sznurkami przecišgniętymi na rozmaitych wysokoœciach. Kuna-gimnastyk tańczy, wiesza się, przeskakuje z linki na linkę, zwisa nieruchomo głowš na dół, a już kiedy przyjdš goœcie, daje prawdziwy popis tych pozycji baletowych, skoków i najwdzięczniejszych umiejętnoœci. Sypia na głowie Mirka. Wjeżdża się tam do tej Troi krętš, ostro pod górę idšcš drogš. Na jednym z tych zakrętów dokonany był zamach na Heidricha, kata hitlerowskiego. To także przycišga mnie do tego miejsca, bo wiele takich w Czechosłowacji by się nie znalazło. Widziałam w Pradze na murach srebrne wianuszki umieszczone tam, gdzie uderzyła kula podczas ich powstania. Mój Boże. Przed naszym wyjazdem do Czechosłowacji, jeszcze wiosnš, zadzwoniła do nas jakaœ nie znana nam pani i zapytała, czy oczekujemy kogoœ, kogo bardzo dawno nie widziałyœmy, bo właœnie z daleka ona dostała wiadomoœć, że taka osoba wraca i poleciła jej dowiedzieć się, czy żyjemy i czy jesteœmy w kraju. Bardzo to było zagmatwane i tajemniczo przez telefon, z wiadomych powodów, mówione. Nie domyœlałyœmy się, o kogo to może chodzić, więc można było tylko czekać. Po jakimœ czasie wszystko się wyjaœniło. Była to pani Żenia Makow, dawna nasza znajoma jeszcze z Rzymu, bardzo inteligentna i muzykalna osoba, drobna, elegancka, nieładna może, ale z wielkim urokiem. W Rzymie pracowała w FAO jako tłumaczka, bo znała języki jak mało kto, wielkš naprawdę liczbę. To jš zgubiło. Kiedy FAO przeniosło się do Berlina i wojna się skończyła, pani Żenia została zatrudniona nadal jako tłumaczka w biurach radzieckich w radzieckiej strefie. Pracowała jak zawsze doskonale, aż komuœ jednak wydało się nagle podejrzane, że ona tyle i tak dobrze te języki zna. Przestała pracować, po małej chwili wsadzono jš do Moabitu na dwa lata, a potem wywieziono i œlad po niej zaginšł. Minęło dziesięć lat i oto z jakimœ transportem wróciła do Polski. PrzyjaŸniła się z paniš Zosiš Tramontano i jej rodzinš jeszcze przed wojnš, więc znalazła tu nasze dwa domy, na poczštku, które przyjęły jš z otwartymi ramionami. Te dziesięć lat przebyła, po Moabicie, w Workucie na zesłaniu. Były tam wielkie lasy, więc niezbyt cierpiała od straszliwych mrozów, bo można było drewnem palić. Żywiła się i smarowała ciało i włosy tranem, mieszkała w baraku na czterdzieœci osób. Pracowała. Nie widziała nigdy żadnego zwierzęcia. Jej opowiadania były skšpe i bez jakiejkolwiek skargi. Rozpłakała się raz na widok poœcieli i koszuli nocnej przygotowanej dla niej pierwszej nocy. Nie miała nic. Pytała, czy mogłaby pojeŸdzić tramwajem, nie dla odnalezienia dawnych miejsc, ale dla tramwaju. Wracała z tych wycieczek szczęœliwa. "Wsiadłam sobie, jeŸdziłam, a potem wysiadłam, gdzie chciałam" - mówiła rozjaœniona. Jej nie kończšcš się radoœciš była nasza jamniczka, Piesia. Żenia siadała koło niej na tapczanie, na podłodze, na poręczy fotela, obejmowała jš i przytulała, brała na kolana, a Piesia, na ogół niewylewna i rzadko okazujšca swoje uczucia, jej wyraŸnie ofiarowała swojš przyjaŸń. Kiedy miałyœmy jechać już do Karlovych Varów, zapytałyœmy paniš Żenię, czy nie zechciałaby na miesišc zostać w naszym mieszkaniu z Piesiš. Nasza Marianna przychodziłaby tu, ile razy byłoby to pani Żeni wygodne. Okazało się, że to był właœnie najwspanialszy prezent, jaki mogłyœmy jej ofiarować. Te lata spędzone w nieustannym tłumie zostawiły w niej głód samotnoœci. Pies, cisza i wygoda, to było spełnione marzenie. "I szafa". Przez cały tamten czas miała jeden gwóŸdŸ w œcianie, którego strzegła i który uważała za swojš własnoœć. Wisiał na nim czasem zdobyty obrazek z "Ogonioka" i ubranie. "Będę tu słuchała muzyki, czytała i rozmawiała z Piesiš". Oto szczęœcia, o których już zapomniałam, że mogš być tak wielkie. Dowiedziałyœmy się ostatnio o dalszych losach tablicy wmurowanej przed wojnš w dom Plichty w Gdyni. Zdawało się, że dalszych jej losów w ogóle nie ma. Niemcy po wkroczeniu do Gdyni w 1939 roku tablicę rozbili. Ale ktoœ, nie wiemy kto, zebrał z czułoœciš ten napis, tę rozbitš w odłamy twarz i ukrył wszystko, liczšc, że nadejdzie czas wydobycia. Teraz miasto Gdynia, Zwišzek Nauczycielstwa, Zarzšd Portu i inne rozmaite instytucje postanowiły znów tablicę umieœcić jak dawniej, a ponieważ na Skwerze Koœciuszki domu Plichty już nie ma, więc ma tam stanšć na jego miejscu pomnik Żeromskiego. Proponowałam panu, który przyjechał omówić tę uroczystoœć, aby nie robić nowej tablicy na wzór poprzedniej, ale w jakiœ obelisk, głaz wysoki czy fragment muru wtopić ocalałe odłamki dawnej i dać napis, gdzie była tamta umieszczona i jakie były jej losy - że tam, na miejscu, pod Niemcami została przez Polaka uratowana. Tak mi się wydaje, że powinien być uczczony równoczeœnie i ojciec, i ten człowiek, co tablicę ocalił. Ale moje projekty i pomysły nie przeszły. Kiedy przyjechałam do Gdyni, był zimny ponury dzień, choršgwie na masztach klaskały jak zenitówki w gwałtownym lodowatym wichrze, a linki cienko dzwoniły z wysoka. Pomnik nie podobał mi się, na bardzo niskim kamieniu przymocowany odlew dawnej tablicy w całoœci, tyle że kamień wydobyty z morza to jeden z tych, które Smętek rzucał w zatokę z redłowskich wzgórz. Ale mimo że mi się nie wydał dobry sam pomnik, byłam, stojšc tam, najgłębiej wzruszona. Tak sobie przypomniałam moje nocne rozpacze, płacz nad tš Gdyniš biednš, mojš wojennš niemożnoœć - z żalu - czytania "Wiatru od morza", wysychanie duszy bez widoku tej przestrzeni szarej pod szarym niebem, długich, poziomo ułożonych chmur z białymi smugami mgieł po brzegach, powtarzajšcych obraz fal ze smugami pian. Patrzałam teraz na ten widok, słuchajšc zacnych przemówień, i chociaż pełnego szczęœcia być nie może, dziękowałam w duszy za tę chwilę. Wielkie tłumy przyszły na tę uroczystoœć, cały plac udekorowany i aż grzmišcy od tych flag łopoczšcych. Po zakończeniu miał się odbyć bankiet na mojš intencję z udziałem delegatów wszystkich instytucji z Gdyni i Gdańska, w znakomitej restauracji Georges'a. Byłam zupełnie skostniała z zimna i wiatru, bardzo się bałam, żeby się to nie skończyło chorobš. Po ostatnich przemówieniach i salwach honorowych wsiedliœmy do samochodów i pojechali na bankiet. Tam było już rozkosznie ciepło, stoły ustawione w olbrzymiš podkowę, nakryte przeobiecujšco na kilkadziesišt osób. Zasiedliœmy i zaraz zaczęło się znakomite i najrozmaitsze jedzenie i picie, a po pewnym czasie rozpoczęły się toasty i przemówienia. Coraz to wstawał delegat jakiegoœ urzędu czy przedstawiciel instytucji i wygłaszał toast do mnie, serdecznie i z godnoœciš witajšc mnie, a ja wstawałam z kolei dziękujšc i cieszšc się razem z nimi. Bankiet trwał, było mi teraz rozkosznie ciepło i miło, jedzenie było œwietne. Każdy z przemawiajšcych kończył swój toast składajšc na moje ręce wyrazy najgłębszego szacunku dla nieobecnej czcigodnej matki mojej, przezacnej małżonki naszego wieszcza. Przy każdym toaœcie na czeœć mojš, a przede wszystkim mamy, wypijaliœmy dużo, a zdrowia i życzeń było coraz więcej. Podchodzono do mnie, wstawaliœmy i siadali. W Pewnej chwili przestałam wstawać, a potem i rozumieć dokładnie kolejne wyrazy toastów o zacnej córce i czcigodnej małżonce. Cały bankiet zniknšł mi z oczu, wszystko mi się utopiło w błogiej nieobecnoœci. Nie wiem, po jakim czasie zobaczyłam obraz bardzo zmieniony. Z towarzyszy stołu została połowa. Siedzieli luŸno i niedbale poodsuwani. Naprzeciwko mnie starszy godny pan wycišgnšł do mnie rękę z kieliszkiem i uœmiechajšc się powiedział niewyraŸnie: "Cyk pod mamuœkie". Nie zaziębiłam się. W Sopocie mieszkała od wojny kuzynka mamy, a właœciwie cioteczno-cioteczna siostra-ciocia Zofia Brodzka. Pochodziła z Wilna i była córkš aktora, podobno znakomitego i bardzo pięknego i dobrego człowieka, Mariana Prażmowskiego. Była to panna z tak zwanej "bardzo dobrej rodziny", bardzo zamożna i ładna. Ale zakochała się w panu Brodzkim, Żydzie, i wyszła za niego za mšż wbrew woli wszystkich, a przede wszystkim ojca, który jej tego całe życie nie chciał wybaczyć. Było to jedno z najlepszych, najbardziej kochajšcych się i szczęœliwych małżeństw, jakie znałyœmy. Przeszli bardzo ciężkie lata okupacji, spędzili je częœciowo w partyzantce w lesie. Stracili wszystko. Po wojnie pan Brodzki został jakšœ doœć ważnš osobš w zarzšdzie kolei w Gdańsku. Byli oboje szalenie życzliwi i dobrzy. Ciocia Brodzka założyła u siebie w domu, kiedy już nie mogła się ruszać z powodu choroby serca i okropnie spuchniętych nóg, biuro pisania podań. Ale nie tylko pisała podania - natychmiast zaczynała załatwiać sprawy w tych podaniach poruszane. Pełno tam zawsze było ludzi dookoła stołu, siedzšcych w œwietle lampy. Ciocia Brodzka pisała podania, telefonowała, interweniowała, piekła ciasteczka, poiła herbatš, pocieszała i załatwiała tysišce spraw cudzych. Pan Brodzki równie żywo przejmował się problemami kolejowego węzła gdańskiego. Kiedy martwił się, ciocia Brodzka patrzyła na niego z miłoœciš i lekko przedrzeŸniajšc jego nie bardzo ładny akcent, mówiła: "Biedny Ignac, cały Lwów na mój głów". Miałyœmy tam naprawdę dobrych przyjaciół w tym Sopocie. Ja przepadałam za Irenš i Stasiem Suchorzewskimi. Oboje mieli czarujšce poczucie humoru, co nie było łatwe, bo matka Stasia miała ohydny charakter i dokuczała Irenie. Kiedy powiedziało się przy niej, że jest dziœ cudowna wiosna i œwieże listeczki błyszczš w słońcu zachwycajšco, ona zaraz odpowiadała: "A potem zżółknš, spadnš, zgnijš i zrobi się z nich błoto". Zresztš pomimo ich dobrego małżeństwa i dwu udanych córeczek, cišgle chciała Stasia z kimœ swatać i wynajdywała mu narzeczone. Ale wydaje mi się, że sporo jest takich osób na œwiecie, co nie umiejš godere i przez to jest tak w nich kwaœno. Była jeszcze w Sopocie Stenia, ta, co tak szalenie wymiotowała na jachcie. Stenia była z urody tak zwana "milutka", poczciwa była nawet i mama jš lubiła, umieœciła jš w œlicznym pokoju z balkonem i spokojnie wysłuchiwała tego, co Stenia opowiadała o swojej psyche. Nie wiem, gdzie ta psyche mogła w niej siedzieć, zawsze przekonywałam mamę, że Stenia istnieje naprawdę tylko między przełykiem a przeponš. Ani wyżej, ani niżej nic się w niej właœciwie nie działo. Miała nawet kiedyœ jakiegoœ przystojnego męża, ale chlapał na podłogę w łazience, więc go spakowała i wystawiła na schody. Teraz była jednš z pań wypełniajšcych wszystkie pokoje biurowe we wszystkich instytucjach tego kraju. Umarł Tuwim. Nadal u profesora Lenarta trwała intensywna wspólna praca nad rękopisami, codziennie rano szłam do Zachęty i koœcianymi nożami oczyszczałam i układałam poszarpane i rozsypane karty kajetów. Teraz dopiero mama powiedziała mi, jak bardzo przerażajšcy jest dla niej zapach tymolu, którym było przesišknięte moje ubranie, włosy i skóra, kiedy wracałam po pracy z pracowni do domu. Ten zapach wypełniał nasze mieszkanie na Zamku zaraz po œmierci ojca, miało to zwišzek z nim i tymi strasznymi dniami między jego œmierciš a pogrzebem. Byłam zrozpaczona, że przynoszę jej na sobie to okrutne wspomnienie, ale próżnia tymolowa działała w pracowni bez ustanku i nie było na to rady. Katalog dla profesora Pigonia także spisywałam sumiennie i woziłam do Krakowa litera po literze. Pewnego razu zabrałam się do dokładnego i szczegółowego przeglšdu rękopisów, tych, które odkopane przeze mnie w 1945 roku, stały w dwu takich samych, jak dawne, skrzynkach przez tego samego stolarza zrobionych, na tym samym co dawniej miejscu w Konstancinie. Niedawno zawiozłam te rękopisy do profesora Lenarta, aby jak dobry doktór zbadał je i wydał diagnozę o ich stanie. Na szczęœcie powiedział, że sš całkowicie zdrowe, papier nie utracił nic ze swoich właœciwoœci, goršco pożaru ani wilgoć nie przeniknęły do wnętrza kajetów. Jednego tylko profesor nie radził, rozdzielania poszczególnych zeszytów, które pod wpływem goršca posklejały się ceratowymi okładkami, tworzšc jednš spoistš cegłę. Ojciec często pisał także na wewnętrznej stronie okładki i te właœnie fragmenty pisma można by było uszkodzić mimo woli. W tym grubym jakby bloku zeszytów, złšczonych ze sobš, mieœciło się mnóstwo karteczek, drobnych skrawków papieru, luŸnych notatek, zapisanych drobniutko tym cudownym pismem i powkładanych między karty rękopisu. Dodatkowe fragmenty tekstu, wypisy z archiwów i bibliotek, uzupełnienia, listy nazw czy nazwisk powkładane tam były przez ojca, jedne wklejone, a inne luŸno leżšce w tekœcie na swoich miejscach. Trzeba było bardzo uważać, czytajšc czy przeglšdajšc rękopis, żeby któraœ z tych małych kartek nie wysunęła się albo nie zmieniła miejsca. Dlatego teraz dopiero dokładnie czytałam rękopis razem z tekstem ostatecznym zawartym w ksišżce. Nie robiłam tego dla nikogo, tylko dla siebie samej. W pewnym momencie, przerzuciwszy wiele kart nie zapisanych, zobaczyłam ze zdziwieniem, że tekst jest odwrócony, a zaraz potem, że nie jest to dialog powieœciowy, a teatralny, i co jeszcze dziwniejsze, toczšcy się między postaciami nie znanymi mi nigdy dotšd. Można sobie wyobrazić, jak rzuciłam się na ten fragment. Był to akt jakiegoœ dramatu, bez tytułu, poczštek sztuki nigdy nie wydanej ani nawet nikomu nie znanej. Mama także nigdy nie słyszała tych nazwisk - Henryk Olszyniec, Paweł Smugowski, Gorycki, Ewa, jego córka. Musiała być ta sztuka zaczęta bardzo wczeœnie, przed pisaniem "Popiołów", bo w pierwszym ich tomie zawarta. Wyglšda to tak, że zaczšł pisać tę sztukę, a potem zabrakło mu kajetu, kiedy już pisał "Popioły", i rozpoczšł od drugiego końca tamtš powieœć. Ale dlaczego sztuki nie skończył? Krótka scena miłosna jest tak œliczna i tak "żeromska", że gdyby mi jš ktoœ przeczytał bez żadnego wyjaœnienia, powiedziałabym od razu, że to nie mógł nikt inny pisać, tylko on. Naturalnie natychmiast poleciałam z tym do Krakowa, do profesora Pigonia. Szalenie się przejšł, ucieszył i wzruszył. Zaraz też napisał do tego aktu wstęp pełen zachwytu, wybrał tytuł - "Dramatu akt pierwszy", zupełnie słusznie, bo chociaż ten utwór można uważać za zamkniętš całoœć, to jednak ojciec po zakończeniu aktu pierwszego napisał na następnej stronie - "Akt II". Ale tego już nigdy nie było. Irena Grywińska chce wystawić u siebie w Teatrze Ludowym spektakl złożony z trzech jednoaktówek, w tym właœnie ten "Dramatu akt pierwszy". Tymczasem po œmierci Stalina, po obaleniu Berii, po tym, co zaczęło się dziać w Rosji w zwišzku z XX Zjazdem ich partii, w Polsce zaczyna się gotować jak w garnku. Gomułka, uwięziony dotšd, po wypuszczeniu zaczyna wypływać, dochodzš nas mętne słuchy o rozróbach i walkach w KC. Pojawiajš się jakieœ nowe postacie, nowe nazwiska, tylko jeden Cyrankiewicz niezmiennie tkwi na posadzie premiera. Jest to osoba wyjštkowo abominacyjna, podobno inteligentny, ma na sumieniu proces i zniszczenie ludzi jak Szturm de Sztrem, Pużak i pani Romana, a to byli jego wychowawcy i opiekunowie w PPS. Dopuœcił i milczał podczas procesu. Ale wykręci się zawsze i jak kot spadnie na cztery łapy. Wystawiono sztukę Zagórskiego i Andrzejewskiego "Œwięto Winkelrida". Wszyscy na to biegajš. Pomijajšc treœć pełnš aluzji politycznych, jest tam przedstawiona para - premier owego państwa i jego żona - na widok których sala wybucha œmiechem. Ona to portret Andryczówny, przecišgajšca z rosyjska, demoniczna i œmieszna pięknoœć, bez przerwy szczotkujšca włosy przed lustrem, a on - postać Cyrankiewicza w ogromnej czarnej kudłatej peruce. W sztuce postać ta, jak jej prototyp, spada na cztery łapy i przechwytuje władzę w trakcie rozwijajšcego się przewrotu. Kiedy pod pałacem grzmi gniew ludu, premier wybiega z balkonu, wołajšc do szczotkujšcej włosy żony: "Idę zapoznać się z ideologiš ruchu, na czele którego stanšłem". To, co się stało na Węgrzech, co się tam nadal dzieje, płomień, który stamtšd buchnšł, osmalił nas i obudził. Może, może nadejœć jednak znów taka chwila! Może nie będę słuchała w nocy ponurej, martwej ciszy tego miasta, wiedzšc, że nic się w nim nie dzieje. Możliwe, że to grzech tak myœleć, mówi się, że Polska osišgnęła granicę rozlewu krwi, której nie wolno narodowi przekroczyć bez obawy o utratę biologicznych i intelektualnych sił. Pewnie, że tak jest, jeœlibym miała wyliczyć powiedzmy dziesięć osób z moich bliskich znajomych i przyjaciół, których zdolnoœci, prawoœć, zalety duszy i ciała ceniłam najwyżej - to taka lista składałaby się z osób, które zginęły, umarły, poległy podczas tej wojny. Straszne to. A jednak w głębi serca czekam, że kiedyœ w tej warszawskiej pustej, nieżywej nocy rozlegnš się strzały, tylko nikomu o tym nie mówię. Raz przyznałam się mamie, że daleki, niski, idšcy ziemiš głos odległego frontu, bitwy artyleryjskiej, ma dla mnie coœ w sobie porywajšcego, fascynujšcego. Mama złapała się za głowę, zatkała uszy i z przerażeniem krzyknęła: "Nie mów, nie mów tego, nie wolno mówić takich rzeczy!" Ale naprawdę coœ jest w tym wspaniałego. Ciekawa rzecz, że wszyscy uważajš mnie, i ja sama także mam się za lenia. A w gruncie rzeczy ja przecież bez przerwy coœ robię, tylko to polega na tym słusznym założeniu, że trzeba pilnować, aby zajęcie nigdy nie zmieniło się w pracę. Bo zajęcia można mieć takie i inne, mogš być wszystkie lubiane i przyjemne, a z pracš to już rozmaicie bywa. Ja mam zajęć naprawdę mnóstwo w gruncie rzeczy. Brak mi cišgle Tuwima, trudno uwierzyć, że go nie ma. Mam cišgle ochotę coœ mu opowiedzieć, przynieœć coœ zabawnego, z czego się będzie cieszyć. Robię jednš po drugiej scenografię u Grywińskiej i u Byrskich w Kielcach. Tam zrobiłam "Brata marnotrawnego" Wilde'a. Jest to jedna z najczarowniejszych sztuk, jakie znam, i praca przy niej była rozkoszš, i ze względu na treœć, i epokę, i na wielkš przyjemnoœć przebywania w teatrze Byrskich. Dla scenografa, któremu autor podpowiada, bawišc się doskonale, samym tekstem, jak osoby występujšce powinny wyglšdać, być ubrane, jak się majš ruszać - projektowanie tych kostiumów jest także cudownš zabawš. Trochę aktorki miały do mnie pretensji o gorsety, ale sztuka, kostium nie może się obyć bez gorsetu. Aktorka bez gorsetu usišdzie na fotelu czy kanapie tak, jak siada dzisiaj, wsuwajšc się w mebel całš pupš, podczas kiedy dawniej kobiety przysiadały wyprostowane dzięki gorsetowi, boczkiem, trochę jak na damskim siodle, z lekko sztywnym wdziękiem, co zaraz umieszczało je wyraŸnie w epoce. Byrscy traktowali mnie trochę jak asystenta reżysera, więc mogłam podczas prób pisać do nich swoje uwagi, które oni potem omawiali z aktorami. Dialog w tej sztuce jest jak gra w ping-ponga albo w serso, słowa lekko skaczš między partnerami albo lecš wesoło w powietrze, a nigdy nie przypominajš meczu piłki nożnej. Dekoracje i kostiumy opracowywałam w Warszawie i jeŸdziłam z nimi potem do Kielc, mieszkajšc zawsze u moich ukochanych dwu Zoœ. Przy tym "Bracie marnotrawnym" zdarzyła mi się okropna rzecz. Wymyœliłam dekorację, która w drugim akcie przedstawiała ogród, taras i wejœcie do wielkiego living-roomu, a w akcie trzecim, po obrocie sceny, rzecz działa się już wewnštrz domu z tymi samymi drzwiami na taras, z widokiem ogrodu w tle. Było to chytre i ładne, no i łatwe, unikało się przestawiania dekoracji, bardzo byłam zadowolona. Ale kiedy pokazałam Byrskim dokładnie opracowany projekt - spojrzeli na siebie ze smutkiem i powiedzieli: "To ładne, tylko że my nie mamy obrotowej sceny". I wszystko trzeba było obmyœlać od nowa. Z Grywińskš robiłam także "Komedię" Apolla Korzeniowskiego, wdzięcznš sztuczkę. Tam wymyœliłam kominek i dla stolarzy musiałam zrobić rysunek techniczny na milimetrowym papierze, co przekraczało moje umiejętnoœci. To skutki tego zawracania głowy profesorowi smarami do nart i rodzajami wišzań na wykładach w Akademii Sztuk Pięknych. Trzeba się było wtedy uczyć. Robiliœmy tę sztuczkę w teatrze na Czackiego, tuż obok bocznej œlepej ulicy, gdzie runšł dom, który miał mnie pogrzebać, a pogrzebał Elżunię. Coœ tam teraz stawiajš, kopiš, nikt nic już nie pamięta, a wšski pasek zeschłej trawy między chodnikiem a jezdniš był jej grobem przez długie miesišce, kiedy jš wreszcie wydobyto z piwnicy. Chodzę teraz czasem do państwa Wilderów. Mieszkajš na Żoliborzu z Halš Wilderowš, matkš tego zabitego dziecištka, córkš zabitej matki, nieszczęsnš, połamanš, beznogš pięknš istotš. Kiedy dzwonię do parterowego ich mieszkania, wołam głoœno pod drzwiami: "To ja, Monika, to Monika" - i słyszę wtedy uciekajšcy w głšb mieszkania nierówny stukot jej kuli. Ona nie może mnie znieœć, nie może znieœć mojej twarzy, mojego głosu, tego, że ja żyję, że wyszłam stamtšd, kiedy oni zginęli. Warszawa tymczasem odbudowuje się, a co najdziwniejsze istnieje znów Stare Miasto, Rynek zaczyna błyszczeć znów kolorowymi murami, sgrafittem i złoceniami, ludzie zaczynajš tam mieszkać, stoi wszystko znów jak dawniej. Poszłam kiedyœ z Tuwimem zaproszona przez niego do Fukiera na wino. Siedzieliœmy sobie spokojnie i nagle nadleciała na mnie przerażajšca myœl, że to chyba nie jestem ja, nie mogę być ta sama, która widziała tu ogień i dym, i padajšce domy, naprawdę przewracajšce się jak zabici ludzie, która brała udział w tym miejscu w rzeczach obłškanych ze szczęœcia i udręki. Nie mogło być, zawalić się i znów stanšć to wszystko dookoła, a ja, nie zmieniona, z tš samš skórš, z tym samym pierœcionkiem na palcu. Co ja pamiętam? Czy to prawda, co pamiętam, albo czy to prawda, że to ja? Wstałam, powiedziałam "przepraszam" i uciekłam z tej miłej winiarni, z której piwnic wył do mnie i jęczał znajomy powstańczy szpital, taki odległy i taki obecny. Staram się, żeby nie chodzić na Stare Miasto. Ta makieta powstała na tamtym pejzażu, tyle faz kolejnych - dawne miasto, œliczne i żywe, potem œmierć każdego domu, każdego widoku, każdego znanego kształtu i koloru, potem na tym samym miejscu okolica znów inna, nieruchome i ciche, i puste przestrzenie gruzowisk przez lata popowstaniowe, kiedy tam nie było nic poza trupiarniš - a teraz, jakby nic się nie stało, wszystko jest, stoi, żyje niby to samo. To co to było, to co pamiętam? Œniło mi się to, czy to nie ja widziałam? Ohydne uczucie. Już lepiej siedzieć na Wspólnej, chodzić do kawiarni na plac Trzech Krzyży, na wystawy do Zachęty, na koncerty do Filharmonii. Mama wykupuje co roku abonament w Filharmonii, mamy tam dwa stałe swoje krzesła. Chodzę albo z mamš, albo oddajemy sobie wzajemnie swój bilet dla kogoœ znajomego, kogo mamy ochotę zabrać na koncert. Nie wiem, czy ja umiem słuchać muzyki, jak należy. Roman Padlewski powiedział, że muzyka nie powinna wywoływać w człowieku obrazów, plastycznych skojarzeń, wrażeń wizualnych. Obruszył się bardzo, kiedy mu opowiedziałam, że byłam kiedyœ przed wojnš w Genewie na recitalu Cortota, który grajšc 24 preludia Chopina, nadał każdemu z nich w programie bardzo literackie tytuły, takie: "Jeunes filles jouant au bord d'un ruisseau" albo "Vol des papillons au-dessus d'une prairie en fleurs" albo coœ w każdym razie w tym rodzaju. Mnie się to także bardzo nie podobało, bo było wtršcaniem się jego pozamuzycznej wyobraŸni między muzykę a mnie. Ale nic nie mogę poradzić na to, że pewne utwory muzyczne wywołujš czy wywabiajš ze mnie okreœlone obrazy plastyczne. Zresztš na ogół abstrakcyjne. Jest œliczny, prosty utwór Bacha - "Aria na strunie G". Słyszałam go wiele razy, bo jest dosyć popularny. Zawsze wtedy wyrasta przede mnš na ciemnym, nawet czarnym tle ta sama wznoszšca się do góry falista, œwietlista linia, jak łodyga czy pasmo dymu. Zachwiania się, zawahania i unoszenie się coraz wyżej tej linii sš zawsze takie same, znane mi nie znajomoœciš melodii, tylko tego właœnie œwietlistego zjawiska. "Pišty koncert brandenburski" Bacha jest i będzie zawsze olbrzymim drzewem o wielkim pniu i potężnej okršgłej koronie, w której widać, co jest cudem, równoczeœnie dokładnie wszystkie liœcie i wszystkie gałęzie. I nic na to nie poradzę, tylko oczywiœcie nie wmawiałabym nigdy nikomu, że to jest na pewno drzewo, bo może to być na przykład koń dla pana siedzšcego obok. A dla Romana ani koń, ani linia œwiecšca, ani drzewo, to nie może w ogóle być nic poza muzykš. Ja się zawsze tam gdzieœ obracam w muzyce baroku, a Vivaldi, Pergolesi, Scarlatti, Boccherini - to sš dla mnie najmilsze œwiaty. Do słuchania romantyków jestem od dziecka nawykła, Chopina przez babcię znałam właœciwie, nim się nauczyłam mówić. Teraz co cztery lata czy pięć zalewa nas nieznoœna fala Chopina dzięki tym okropnym konkursom. Przez wiele dni i tygodni leje się nam w uszy ten biedny maltretowany Chopineau z każdego okna i na każdej klatce schodowej. Dzięki radiu i teraz telewizji koncert stracił swój odœwiętny wyjštkowy sens. Tylko jeszcze w pištki w Filharmonii da się widzieć ludzi, którzy naprawdę przyszli, żeby słuchać. Ładnie ubrane panie z zamkniętymi oczami i panów, którzy siedzš nieruchomo trzymajšc się dwoma palcami lewej ręki za nasadę nosa. Ja także tak lubię słuchać muzyki, ale nie zawsze mi się to udaje. Przeczytałam gdzieœ, że istnieje w Japonii złoœliwe bóstwo rodzaju żeńskiego, nazywajšce się Binaiakia. Jej głównym zajęciem jest przeszkadzanie w modlitwie, wkradanie się w myœli wiernych skupionych w œwištyni i odwracanie ich uwagi od przebiegu nabożeństwa. Wydaje mi się, że Binaiakia wkrada się nie tylko w myœli modlšcych się w œwištyniach. Ona po prostu szaleje w salach koncertowych także. Niedawno przyjechał do Warszawy Jehudi Menuhin. Miał dać chyba tylko jeden recital, zaczęło się piekło i walka o zdobycie biletów, nasze abonamenty były nieważne, ale cudem, protekcjami i prezentami dostałyœmy dwa bilety. Koncert się rozpoczšł, a na mnie od pierwszego tonu cudownych skrzypiec rzuciła się ta Binaiakia. Nie słyszałam, nie rozumiałam nic, myœlałam o stu rzeczach nie majšcych nic wspólnego z muzykš, marnowałam minuta po minucie każdš chwilę koncertu. Bardzo zmartwiona słuchałam, jak się wszyscy dookoła potem zachwycali. Ale kiedy indziej, kiedy Binaiakia ominie mnie - muzyka wpływa we mnie z błogosławionš łatwoœciš, jak œwięte malarstwo Giotta. Coraz częœciej, coraz gwałtowniej dzieje się u nas. W Poznaniu podnieœli się robotnicy, ten łysy tłuœcioch oœmielił się powiedzieć, że odršbie rękę, która zwróci się przeciw władzy. Jakoœ się wszyscy jednoczš, okazuje się, że myœlimy jednakowo, jak lekko oddychać! Wróciłam z wiecu pod Politechnikš. Tłumy przeolbrzymie, plac, wszystkie gmachy Politechniki, skwery przy Polnej i Koszykowej, wszystko wypełnione gęstš masš twarzy, odwróconych w stronę głównego gmachu, skšd przez głoœniki nadajš mowę Gomułki. Bardzo prosto, godnie, odważnie mówi do nas o tym, jak ma teraz być w Polsce, odpowiada na nasze pragnienia, rozumie gnijšce w nas przez tyle lat wœciekłoœci. Wracam do domu na skrzydłach, jak obmyta z tych wieloletnich smutków i ponurej złoœci. W domu opowiadam mamie i Mieczysiowi o tej godzinie, tak ważnej, którš tam przeżyłam. Mieczyœ patrzy na mnie swoimi przepięknymi oczami, nie ma w nim mojej radoœci. Mówi spokojnie i smutno: "Œmierć frajerom".