Kukrit Pramoj Syjamka Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1991 Przełożył z angielskiego posłowiem i przypisami opatrzył Bogusław Zakrzewski Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Czytelnik", Warszawa 1988 Pisał J. Podstawka Korekty dokonały B. Krajewska i L. Więckowska Kukrit Pramoj, pisarz, a także w latach siedemdziesiątych premier Tajlandii, urodził się w roku 1911 w Bangkoku. Jest autorem kilku książek, z których największą popularnością w jego kraju cieszy się "Syjamka", opowieść o życiu na dworze królewskim w Bangkoku u schyłku XIX wieku. Życie codzienne w pałacu, oglądane oczyma młodej dziewczyny, imponuje bogactwem egzotycznych zwyczajów i barwnych obrzędów, tak charakterystycznych dla kolorytu Dalekiego Wschodu. Przedmowa Przychodzi w życiu człowieka taka chwila, kiedy zaczyna odczuwać przemożne pragnienie, aby utrwalić na papierze wydarzenia i obyczaje wieku, który już się kończy, a którego cząstkę, choćby nawet niewielką, sam kiedyś stanowił. Uległem temu pragnieniu, gdy zasiadłem, lat temu przeszło trzydzieści, do pisania po tajsku niniejszej książki. Było to tylko takie sobie pragnienie, nie poparte natchnieniem, bez myśli przewodniej i bez zarysowanej akcji. Ploi, bohaterka tej opowieści, opuściła właśnie dom, by znaleźć się w Wielkim Pałacu Królewskim. W owym czasie była to rzecz naturalna dla młodej dziewczyny z takiego środowiska. Przyczyna tych przenosin także była naturalna: matka zawiodła się na jej ojcu, nie była szczęśliwa, jej życie ułożyło się inaczej, niż sobie wyobrażała. Kiedy umieszczono Ploi na dworze królewskim, zacząłem opisywać wydarzenia i obyczaje panujące w tym miejscu, roztaczającym niegdyś czarodziejski urok. Rozwijał się ten opis w sposób naturalny, dzień po dniu, bowiem snułem opowieść codziennie, w dawkach dostatecznie obszernych, by wypełnić przydzielone mi miejsce w gazecie "Sajam Rat". W powieści pojawiały się stopniowo coraz to nowe postacie, bo jest oczywiste, że powinny się pojawiać, i niebawem miałem wrażenie, że to one dyktują mi, co chcą uczynić lub powiedzieć. Spośród wszystkich książek, które wyszły spod mego pióra, tę pisało mi się najłatwiej, bo jest to powieść o życiu, które moi przodkowie i ja także przeżyliśmy, powiedziałbym, w pełni. Jest to powieść tajska, zwykła i prosta - tajscy czytelnicy rozumieją w niej każde zdanie, każdy ton i wydaje im się, że przeżywają wraz ze mną to, co bezpowrotnie przeminęło. Wyłonił się problem, jak przetłumaczyć tę powieść. Jak sprawić, aby cudzoziemski czytelnik zrozumiał ją równie dobrze jak Taj. Można było przetłumaczyć dosłownie, obciążając ją przypisami i aneksami - jak to się dzieje z tłumaczeniami w innych językach. Ale po takim zabiegu książka staje się tekstem, a nie powieścią, i traci całe ciepło i troskę, jakie w nią tchnięto, gdy wychodziła spod pióra. Tłumaczenie, wykonane przez Tulaczandrę, wydaje się najlepszym rozwiązaniem wspomnianego wyżej problemu. Udało jej się oddać tajską myśl w sposób zrozumiały i umożliwiający właściwą ocenę, dzięki czemu - mam nadzieję - cudzoziemski czytelnik zachowa tę książkę we wdzięcznej pamięci. Chciałbym tutaj wyrazić mój głęboki podziw i uznanie dla Tulaczandry za jej pomysłowość i mozolną pracę. Mam szczerą nadzieję, że ci spośród przyjaciół Tajlandii, którzy nie znają tajskiego, po przeczytaniu tej książki będą nas rozumieli nieco lepiej. Kukrit Pramoj Bangkok, w kwietniu 1981 roku. 1 Łódź prowadzona przez przewoźnika brała właśnie zakręt wpływając na wody rzeki Czao Phraja, gdy matka rzekła do Ploi: - Posłuchaj uważnie, co mówię, Ploi. Jak przyjdzie twój czas i będziesz miała wyjść za mąż, to postaraj się, aby on miał jedno serce. Trzymaj się z daleka od takiego, który ugania się za miłością i musi mieć wiele żon wokół siebie, bo będziesz tak cierpieć, jak twoja matka. Nastąpiła krótka przerwa, zanim przestroga dobiegła końca: - I nigdy nie wolno ci zostawać niczyją młodszą żoną. Przenigdy! Czy mnie słyszysz? Ploi słyszała i zrozumiała. Po wysłuchaniu matki wyjrzała spod płótna rozpostartego w kształcie daszku i osłaniającego łódź; Czao Phraja kipiała życiem. Były na niej łodzie i inny pływający sprzęt, domy i ludzie; było też niebo i płynąca woda, tak jak na ich klongu, czyli kanale Bang Luang, który przed chwilą opuściły. Ale jakże tu inaczej! Jak dużo wszystkiego - i łodzi, i domów, i ludzi, i wody. I wszystko jakieś większe, weselsze, przemykające żwawo to w tę, to w inną stronę, wszystko całkiem odmienne, tak z wyglądu, jak zapachu i dźwięku. Ploi, urodzona i wychowana nad klongiem, po raz pierwszy płynęła po otwartej rzece i upajała się wrażeniami, których nie potrafiłaby wyrazić. Rzucała ukradkowe spojrzenia na matkę, ale nic nie mówiła. Po raz pierwszy w życiu Ploi wyruszyła w tak długą podróż. Matka powiedziała, że nigdy już nie powrócą do domu, że stopa ich już nigdy więcej nie postanie na deskach starej przystani, że opuszczają to miejsce na zawsze, aż do śmierci. Ich dom nad klongiem Bang Luang miał ogrodzenie z cegieł i żelaznych prętów, biegnące wzdłuż skraju posesji przylegającej do klongu. Tuż przy przystani znajdowała się altana, potem był rozległy dziedziniec, przez który szło się do wielkiego domu, w którym rezydował ojciec Ploi, Jego Ekscelencja Czao K'un. Ta murowana budowla uważana była za ogromnie stylową przez co zamożniejszych obywateli Bangkoku w okresie od połowy lat osiemdziesiątych do połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, za czasów długiego panowania Ramy V, Jego Królewskiej Mości Czulalongkorna Phra Budda Czao Luanga Wielkiego. Z podwórza wchodziło się na górę jedną lub drugą stroną schodów, które łączyły się na podeście, skąd już pojedyncze schody biegły ku tarasowi pod dachem, otoczonemu balustradą z zielonej glazury. Do tarasu, który osłaniał od gorąca i blasku promieni słonecznych, przylegały apartamenty Jego Ekscelencji: trzy rozległe pokoje i jeszcze jeden mniejszy, w którym znajdowały się urny zawierające prochy jego przodków, poustawiane symetrycznie na drewnianych ołtarzykach wykładanych masą perłową. Ploi bała się tego pokoju i gdyby to od niej zależało, nigdy by się do niego nie zbliżała. To prawda, że nie musiała tam często bywać: nie mieszkała w wielkim gmachu, lecz w jednym z kilku drewnianych domów, rozsianych pośród drzew i ścieżek w głębi posesji. Tym niemniej od czasu do czasu przechodziła koło jego zamkniętych, milczących drzwi i wtedy zawsze czuła przeszywający ją dreszcz i przyspieszone bicie serca. W ciągu ostatnich kilku lat zdarzyło się parę razy, że Czao K'un Ojciec wzywał ją, aby oddała cześć pradziadkowi Czao K'una i innym jego protoplastom, by zapaliła świeczki i pałeczki kadzidlane i padła na twarz przed ołtarzami. Takie przeżycie - sam fakt, że znalazła się twarzą w twarz z... no, nazwijmy to zawartością pokoju - zupełnie nie zmniejszało jej strachu, nadawało mu tylko bardziej zdecydowany kształt i posmak. Czao K'un Ojciec, gdy był w domu, najbardziej lubił przesiadywać na tylnym tarasie, tam znajdował odprężenie. Sadowił się ze skrzyżowanymi nogami albo w pozycji półleżącej na dywanie pośród rozmieszczonych w nieładzie tac z herbatą, srebrnych mis, skrzynek z czirutami i utensyliami do betelu. * Widać go tu było, jak nieśpiesznie spożywa posiłek, jak poddaje się masażowi służącego lub jak przyjmuje krewnych i znajomych. Dzisiejszego poranka Ploi poszła tam, na górę - sama, wysłana przez matkę - aby się z nim pożegnać. Przez wszystkie te lata, które miały nadejść, ilekroć myślała o ojcu, zawsze stawał jej przed oczami ten obraz, gdy siedział tam przed nią wtedy, w 1892 roku. Zachowała w pamięci odcień i wzór płótna jego palai, * a szczególnie żywo zapamiętała jego oczy, które z uwagą spoczęły na niej, tak jakby starał się nauczyć na pamięć rysów jej twarzy. Nie odezwał się do niej podczas całego pożegnania - nie padło z jego ust ani jedno słowo, ani powitania, ani odprawy, ani zakazu odejścia. Nic, tylko te niezapomniane oczy... i lekkie skinienie otaczanej czcią głowy, mające dać do zrozumienia, że posłuchanie skończone. Czirut, ang. cheroot (z jęz. tamilskiego - zwitek) - rodzaj cygara. Betel - nazwa krzewu i palmy, zwanej także arekową. Pokrojone owoce palmy, zawinięte w liść krzewu, z dodatkiem wapna, tytoniu i innych składników, tworzą porcję do żucia, dającą uczucie orzeźwienia i lekkiego podniecenia. Żucie betelu jest rozpowszechnione w Azji międzyzwrotnikowej. Rodzaj luźnej długiej spódnicy, sarongu noszonego przez mężczyzn. W roku owym, 1892, czy też 2435 roku Ery Buddyjskiej, liczonej od urodzenia Buddy, dziesięcioletnia Ploi wciąż jeszcze słyszała kierowane do niej pytania, które mają zwyczaj stawiać dzieciom dorośli: jak się nazywa twój ojciec, a jak twoja matka? W odpowiedzi biegle recytowała imię i nazwisko ojca oraz jego tytulaturę: Phraja * Bibidh itd., itd. lub - mniej oficjalnie - Czao K'un Bibidh. Imię jej matki, Czem, wymieniane natychmiast potem, brzmiało jakoś niepełnie. Matka jej była żoną Numer Jeden Jego Ekscelencji, ale nie była jego K'unjingą, * czyli Damą, który to tytuł przysługiwałby jej, gdyby była żoną oficjalnie mu poślubioną. K'unjinga faktycznie istniała, ale nie należała już do rodziny tu mieszkającej i Ploi nigdy jej nie widziała. Jeszcze zanim Ploi pojawiła się na świecie, odjechała z powrotem do rodzinnej posiadłości na prowincji, zostawiając pod opieką męża troje dzieci - K'un Un, K'un Czit i K'un Czei. Czao, Phraja, Luang, K'un - niedziedziczne tytuły nadawane przez króla zazwyczaj wyższym urzędnikom, najczęściej łączące się z piastowaniem wysokich urzędów; k'un znaczy także pan lub pani. Tytuły nadawane przez króla żonom wysokich urzędników, najczęściej osób już utytułowanych. Pewnego razu Ploi spytała matkę, dlaczego trójka ma słowo K'un przed imionami i dlaczego nie mówi się o nich Me Taki czy Po Taki, czyli tak, jak się ludzie zwracają do niej, Ploi, i do jej brata, Perma. Matka rzekła na to ze śmiechem: - Bo to są dzieci K'unjingi, zaś wy, cała reszta, macie matki, które są młodszymi żonami. To właśnie dlatego. I ciesz się, że do ciebie mówią Me Ploi, a do twego brata Po Perm, a nie używają formy, w jakiej ty sama zwracasz się do niższych - E Ploi i Ai Perm. - K'un Un, najstarsza z trojga K'unów, była wtedy dziewiętnastoletnią dziewczyną, ale w oczach Ploi jawiła się jako napawająca lękiem wielka dama, mieszkająca w wielkim domu, w stosunku do której trzeba odnosić się ze szczególną ostrożnością i szacunkiem. Czao K'un powierzył jej nadzorowanie spraw domowych i oddał w jej ręce klucze do skrzyń i szaf zawierających srebro i złoto. Uważała to za naturalny porządek rzeczy, iż ma mu służyć jako zastępczyni i powiernica i że dysponuje większą władzą, niż którakolwiek z jego żon. Bardzo niewiele mogła jednak zdziałać, jeśli chodzi o utrzymanie w ryzach swego młodszego brata, K'una Czita, który w wieku lat szesnastu był dandysem z pomadowaną, ulizaną fryzurą, miał niedobrą plamistą cerę, twarz posypywał pachnącym pudrem i zdobił sobie frymuśnie obie skronie leczniczym przylepcem, pomyślanym jako środek od bólu głowy specjalnie dla modnisiów_delikatnisiów owych czasów. W domu K'un Czit szwendał się z kąta w kąt, przesiadywał na przystani i pożądliwie łypał ku ładnym dziewczętom siedzącym w przepływających łodziach, ale najczęściej wypatrywał okazji, jak by tu wymknąć się do miasta z którymś z młodych rękodajnych, usługujących ojcu. Pewnego razu, kiedy przepadli z domu na kilka dni, K'un Czit i jego towarzysz zostali przykładnie oćwiczeni przez Czao K'una na pustym podwórzu ku wielkiej uciesze widowni, ukrytej za pniami drzew i w kwitnących krzewach. Winowajcy klęczeli, powiązani za nadgarstki, wydając wrzaski niosące się daleko nad klongiem. Innym razem K'un Czit, po kolejnej zakazanej wyprawie na drugą stronę rzeki, zapadł ciężko na zdrowiu. Nie został osmagany, ale na całe tygodnie wsadzono go do łóżka. Był chudy i wybladły jak widmo. Starzy rękodajni, znający się na tych sprawach, przygotowywali dlań całe garnki ciemnego wywaru z ziół do picia, a jego młodsza siostra K'un Czei, która była bliską i serdeczną przyjaciółką Ploi, powiedziała jej uroczystym szeptem z nutą złośliwego triumfu: - K'un Czit jest chory na damską chorobę. To tajemnica. Jeśli się wygadasz, będę bardzo zła na ciebie. Ale Ploi dobrze strzegła sekretów. Nigdy nie ujawiniła nazwy choroby, która zmogła K'un Czita. Nie powiedziała też matce, że brat Perm go odwiedzał. Matka zwykle bijała Perma giętkim kijem, gdy odkryła, że był jej nieposłuszny i znów pokumał się z K'unem nicponiem, swoim bratem przyrodnim. Matka nie owijała spraw w bawełnę w stosunkach z młodszymi dziećmi K'unjingi. Lubiła K'un Czei, pogardzała K'unem Czitem i nie kryła się z tym przed nimi. Wobec K'un Un jej twarz przybierała pozbawioną wyrazu maskę, mówiła krótko, ostro akcentowanymi zdaniami, bardzo pilnie bacząc, aby każde kończyło się uprzejmym "Czao K'a", co mniej więcej znaczy "Tak jest, łaskawa pani" i jest wypowiadane przez osobę płci żeńskiej, której pozycja społeczna jest niższa. Czasem jednak, gdy znalazła się sama z Ploi, opadała z niej ta maska ochronna, z oczu spływały prawdziwe łzy, a ugrzecznione zwroty wylewały się serdecznym protestem przeciwko całej niesprawiedliwości. Zaczynało to być nie do wytrzymania - to ciągłe uniżanie się przed K'un Un i to we wszystkich sprawach. Córka stała się absolutną władczynią całego domostwa, gdy tymczasem ona, dawna żona, stała się niczym, kimś, komu przysługiwało jedno tylko prawo: żyć z dnia na dzień; prawo, którego nie odmawiano byle dziewczynie_biedaczce, która sprzedała się do tego domu. I czyż to nie ona właśnie, K'un Un, tak chytrze to zaaranżowała, że jedna z jej zaufanych służących, Ueo, zajęła miejsce młodszej żony Czao K'una? Matka nie kryła, że nie posiada się z zazdrości, chciała nawet wtedy natychmiast uciekać, gdzie oczy poniosą, ale Ploi była jeszcze wówczas maleńka, więc nie mogła się zdobyć na taki krok. Bywały dni, kiedy napięcie w stosunkach między K'un Un i matką przyprawiało Ploi i lęk, przejmowała ją groza na myśl, iż może się znaleźć w ich pobliżu. Sam Czao K'un też odczuwał napiętą atmosferę, jaką stwarzały jego najstarsza córka i żona numer jeden. Kiedy dom pogrążał się w takim nastroju, on się wtedy zamykał u siebie, na neutralnym gruncie. Bywało, że rezygnował z przyjemności, jaką sprawiało mu przebywanie w towarzystwie młodszych dzieci na podwórzu, przypatrywanie się ich zabawom w przyćmionym świetle późnego popołudnia. Ploi odczuwała jego nieobecność jak przygaszenie radosnego nastroju zabawy. Bo wtedy właśnie, przy zabawie, Czao K'un Ojciec bywał najweselszy, głośno nawoływał wszystkie dzieci, by biegały szybciej, by nahałasowały się do woli, zaś on sam śmiał się przy tym najgłośniej. Ploi zdawało się, że ta jego wesołość była zarezerwowana specjalnie dla nich, dla jego małych dzieci. W towarzystwie K'una Czita bywał zazwyczaj chmurny - ostatnio zresztą obaj nawzajem się unikali. Był miły dla K'un Un, rzecz jasna, ale na sposób poważny, taki, w jaki odnosi się jedna ważna dorosła osoba do drugiej. Bardzo liczył się z jej życzeniami i zawsze uważał, by nie narzucać jej swojego punktu widzenia. Wszystkie te proste imiona - Un, Czit, i całą resztę - nadał dzieciom sam Czao K'un. Nie zwrócił się o pomoc, jak inni spośród jego znajomych, do żadnej z wyżej odeń stojących osobistości ani też do wielebnego opata, nie uznał także za stosowne, aby nadać swym dzieciom długie imiona złożone ze słów zapożyczonych z języka sanskryckiego czy pali, często przy tym tak długie, że brzmiały jak krótki wierszyk. Ploi posłyszała kiedyś, jak mówił do matki, że takie imiona pasują do ludzi królewskiego rodu, a ludzie z gminu, którzy próbowali ich naśladować, napraszali się przez to tylko tym wszom nieszczęścia, by oblazły ich głupie głowy. W każdym razie naśladowcy zawsze zdołali się wyróżnić, jeśli idzie o niedorzeczność tych imion. Potem skandował imiona, jakie wydumał wybitny sąsiad dla swoich czworga dzieci. Phenphisamai, Saisukontharot, Sodsamranczit, Sanitsaneha, które można by w przybliżeniu przetłumaczyć jako "Ukochane światło księżyca", "Pełna blasku i wonności", "Ulatujący w niebo szczęśliwy umysł" i "Związany uczuciem czułości". Starał się, by brzmiały śmiesznie, matka zaś śmiała się do łez. Ploi nie śmiała się, bo myśl jej zaprzątnięta była czym innym: chciała zapytać ojca o te wszy nieszczęścia, o których właśnie wspomniał. Te wszy były sławne. Ploi słyszała od różnych ludzi, że jeśli się ośmielisz równać z ludźmi królewskiego rodu albo będziesz się pysznić związkami, jakie masz z nimi, albo żartować na ich temat - to strzeż się! Głowę zaraz ci oblezą te wszy. Słyszała uwagi w rodzaju: "Chcesz dorównać królewskim, coo? Ani chybi, oblezą cię wszy!" Mimo to jednak nie była pewna jeszcze paru spraw i gdy śmiech z powodu tych zabawnych imion ustał, Ploi z całym szacunkiem wyłożyła swe pytania: czy te wszy przenoszą się z ludzi królewskiego rodu? Ona sama, Ploi, kiedyś miała wszy, bo ją oblazły, jak bawiła się z Czab, małą niewolnicą * - czy to takie same wszy, jak te od królewskich? Tu nastąpił nowy wybuch śmiechu - pomieszanego ze strony matki z pewnym zaniepokojeniem - ale żadne z rodziców nie odpowiedziało na jej pytania. Niewolnictwo w Syjamie zniósł edyktem w 1906 r. król Rama V. Monarchia absolutna trwała do 1932 r. Śmiech rzadko było słychać w ciągu ostatnich kilku tygodni. Ojciec trzymał się z daleka, na twarzy matki malowała się zawziętość, K'un Un zaś była z siebie bardziej zadowolona niż kiedykolwiek. Całe domostwo wiedziało, że Jego Ekscelencji wkrótce zaprezentują kolejną młodszą żonę, a tego szczęścia dostąpi nie kto inny, tylko Juen, najładniejsza z całej gromady służących K'un Un, i że sama K'un Un dokona tej prezentacji. Patrząc na starszych Ploi pomyślała sobie, że tym razem może zdarzyć się coś strasznego. No i stało się - ubiegłej nocy. Matka zdecydowanym krokiem udała się wieczorem do wielkiego domu, by pomówić z Czao K'unem Ojcem, a Ploi usnęła po wielu godzinach czekania na jej powrót. Kiedy się zbudziła, zobaczyła, że matka zapala lampę, a rozespany Perm stoi z niemądrą miną. - Zabieram cię z sobą, Ploi - rzekła matka. - Teraz już jest jasne, że on nie chce mieć mnie pod swą opieką i że muszę odejść. Niech więc karma * uczyni ze mną tak, jak musi być. Lepiej niech już będzie tak, niżbym miała tu zostać i by mną pomiatano jak jakąś niewolnicą... Ale ty, Perm, nie możesz odejść. Jego Ekscelencja nie zgadza się, bym cię zabrała ze sobą. Perm jest synem - powiada - i musi zostać z ojcem. Będziesz odtąd musiał sam sobie dawać radę, a więc uważaj na swoje zachowanie. Bądź mu dobrym synem, okazuj szacunek i wdzięczność i nie wyobrażaj sobie ani przez chwilę, że możesz robić, co ci się tylko spodoba, boś jest synem Jego Ekscelencji. I nie zapominaj, że jego najstarsza córka będzie się zawsze starała traktować cię jak chłopca na posyłki. Ale ciebie, Ploi, nie zostawię, by się tu nad tobą znęcali. Nasza rodzina ma swoje korzenie, mamy się u kogo schronić. Zabieram cię do pałacu. Poproszę Sadet, * by cię przyjęła do swego orszaku. W buddyzmie szkoły Theravada oznacza siłę wynikającą z działań człowieka i uważana jest za siłę motoryczną kolejnych wcieleń; także: suma etycznych konsekwencji złych i dobrych uczynków, myśli itd. człowieka, która decyduje o jego obecnym życiu i następnym wcieleniu. Księżna, książę (osoba krwi królewskiej). Matka rozpoczęła swą przemowę tonem ostrym i zawziętym, ale pod koniec wybuchnęła bezbronnym płaczem, Perm zaś, teraz już całkiem rozbudzony, szlochał i błagał, by go nie zostawiała. Ploi była zbyt oszołomiona, aby płakać. Wpadło jej w ucho słowo "Sadet" i przez chwilę uczepiła się go jak deski ratunku. Rozumiała jego znaczenie. Sadet to była księżniczka w pałacu, spokrewniona z matką - co prawda dalekie to było pokrewieństwo, ale i tak nie wolno o tym mówić, bo przecież te tajemnicze wszy... Matka była u niej na służbie przez długie lata i na taką służbę od pewnego czasu planowała oddać Ploi. Czao K'un Ojciec zaś wyraził swą aprobatę. - Dziewczęta przechodzą dobrą szkołę w pałacu - powiedział kiedyś, nie zapominając dodać: - Ale potrzymamy ją przy sobie jeszcze przez parę lat. Lubię mieć te małe w pobliżu. Tak szybko rosną, za szybko... A więc pojedziemy do Sadet, do pałacu - myślała Ploi. Ale ten przebłysk przyszłości szybko utonął w zamieszaniu chwili obecnej. Chciała jeszcze coś powiedzieć matce i Permowi, pocieszyć ich, aby nie płakali tak gorzko, ale myśli jej się poplątały i tylko patrzyła na nich bez słowa. Wreszcie wziąwszy Perma na ręce, kołysząc go i uspokajając, matka zdołała w końcu sama się opanować i utulić syna. Posłano po służącą imieniem Pit. Rozpoczęło się pakowanie. Ploi znów usnęła. Zbudzono ją przed świtem, wykąpano, ubrano, rozpuszczono jej węzeł, * rozczesano, zawiązano ponownie. Potem powiedziano jej, by wyszła na balkon i cicho tam czekała. W krajach, gdzie sięgały wpływy cywilizacji indyjskiej, wiązano dzieciom płci obojga włosy w węzeł, nie obcinając ich aż do czasu postrzyżyn. Wkrótce usłyszała, jak z dołu nawołuje ją szeptem K'un Czei. - Zejdź po cichu na dół, Me Ploi! Zerknąwszy w stronę pokoju, Ploi na palcach zeszła po stopniach ku swej przyrodniej siostrze i przyjaciółce. K'un Czei schwyciła ją mocno za przegub dłoni. - A więc to prawda, że odjeżdżacie! K'un Un mówiła, ale nie mogłam uwierzyć. Ploi przełknęła łzy, potakując głową. Po policzkach K'un Czei także płynęły łzy. - A ja z kim się będę bawić, jak ciebie nie będzie? - zapytała ostro. - Nie zapomnisz o mnie? Przyrzeknij, że nie zapomnisz! Ploi ni to potaknęła, ni to zaprzeczyła ruchem głowy. K'un Czei podała jej mały pakuneczek. - Trochę słodyczy dla ciebie, Me Ploi. Trochę czan_apów, * które ukradłam K'un Un. Rodzaj kruchego ciasteczka, przysmak pochodzenia chińskiego. Ploi przyjęła podarunek, jeszcze raz kiwnęła głową. Gardło ją paliło, oczy miała tak załzawione, że z trudem rozróżniała twarz K'un Czei. Po chwili usłyszała głos matki i pytanie, gdzie też Ploi się podziewa. Ploi wciąż jeszcze spoczywała w uścisku K'un Czei, zdołała się jednak wyzwolić i pomknęła na górę, przyciskając pakuneczek do serca. Trzy drewniane skrzynie, ustawione w pokoju przy drzwiach, rozdziawiały ku niej wnętrza oczekując, że je ktoś zniesie na dół. Dwie z nich - czarne ze złotym wzorem w kształcie łabędzi i smoków - należały do matki. Ta trzecia, pomalowana na czerwono, należała do niej. W głębi pokoju znajdowało się wiele różnych rzeczy, które miały pozostać z Permem - miseczki, kubki i inne przedmioty. Podłoga wyglądała ogołocona, bo maty i materace zostały zwinięte i upchnięte pod ścianę. Zdjęto także moskitierę. Jasne było, że Ploi nigdy już nie będzie spać w tym pokoju. Nagle łzy, jeszcze nie wypłakane, trysnęły strumieniem, nie potrafiła nad nimi zapanować. Poczuła, że matka głaszcze ją po głowie i po plecach, mówi, jak bardzo ją kocha, pyta o ten pakuneczek, skąd się wziął, obiecuje, że wesoło jej będzie, gdy zamieszka w pałacu. A Ploi płakała i płakała, aż w końcu łzy przestały płynąć - tak jakoś same z siebie. Po chwili matka odezwała się: - Pora na nas. Idź do wielkiego domu, Ploi, uderz czołem u stóp twego ojca i pożegnaj się z nim. Poczekam na przystani. Z suchymi już oczyma, z brzemieniem nowego doświadczenia, jakim było rozstanie, Ploi powoli opuszczała swój dom na palach, z podłogą z desek, ścianami i schodami pełnymi dziur i szczelin, wiecznie skrzypiącymi, które były nieodłącznie związane z jej codziennym życiem. Tak na przykład można było wyrzucać pestki owoców flaszowca między deski w podłodze - co sprawiało większą przyjemność niż wkładanie ich do spluwaczki czy wyrzucanie przez poręcz balkonu. Dalej, po drodze do wielkiego domu, rosły na polanie stare drzewa, które starały się ją zatrzymać. Oto stare drzewo korkowe. Jeszcze wczoraj z K'un Czei bawiła się w kuchnię w jego cieniu. To było wymarzone miejsce na taką zabawę. Gdy drzewo kwitło, zawsze zbierały kwiaty z ziemi, niosły je matce, a ona dołączała je do mikstury, którą dodawała do czirutów dla ojca... Ploi z pewnym niepokojem zadała sobie pytanie, kto je będzie ojcu skręcał pod nieobecność matki? Kto będzie gotował miód i sok ananasowy - nawet najlepszy tytoń Muangsong nie może się bez tego obejść, jak zawsze mawiała matka. A co będzie ze składaniem i cięciem liści bananowca, no i oczywiście z samym ich zwijaniem... Niechętnie pozostawiła niepokój o los czirutów ojca przy drzewie korkowym i poszła dalej. Minęła krzew jaśminu kwitnący nocą - jego kwiaty o czerwonych łodyżkach dawały barwnik dla przepasek z płótna, w które matka spowijała pierś. Zostawiła za sobą keo_kratae - jego drobniutkie białe kwiatki matka często nawlekała na nitkę i owijała taką girlandką węzeł na czubku głowy Ploi. Przeszła obok drzewa mangowego, rodzącego najsmaczniejsze owoce w całej okolicy klongu Bang Luang. Ci wszyscy starzy znajomi żegnali się z nią, gdy szła ku tylnemu tarasowi na tę niezapomnianą audiencję bez słów u Czao K'una Ojca. Najpierw patrzyli na siebie. Ale trzeba było mieć dużo odwagi, aby nie uciec przed jego badawczym spojrzeniem. Ploi spuściła oczy i wpatrywała się w końce własnych palców, które pracowicie przesuwały się śladem drobnych linii i kółeczek na brzegu dywanu. Nie padło ani jedno słowo. Ale - Ploi przypominała sobie o tym wiele razy - ojciec kilkakrotnie odchrząknął. Potem - a nie było nikogo, kto by podpowiedział - sama musiała wybrać odpowiedni moment i wykonać ukłon. Złożyła dłonie i pochyliła się do przodu, dotykając rękoma i głową dywanu. Następnie wyprostowała się i zauważywszy ledwie dostrzegalne skinięcie głową, zamierzała wycofać się na kolanach. Panującą ciszę przerwał nie ojciec, lecz głos K'un Un, niosący się ostro i przeraźliwie z jej pokoju: - Ploi, do mnie! To tak jakby ktoś napadł na nią od tyłu - było to bolesne, mimo że w danej chwili nie musiała jeszcze stawiać czoła właścicielce tego głosu. Spojrzała pytająco i z nadzieją na ojca, ale odpowiedź, jaką wyczytała w jego oczach, nie pozostawiała wyboru. Weszła więc na czworakach do pokoju K'un Un, pokoju zwanego przez osoby zorientowane "komnatą, w której trzyma się srebro i złoto", starając się robić jak najmniej hałasu i dokładając wszelkich starań, aby nie uczynić nic, co by w najmniejszym stopniu mogło sprowokować gniew właścicielki pokoju. K'un Un siedziała na podłodze, przy niej rozłożony był serwis do herbaty, utensylia do betelu i klucze. Ploi podpełzła i usadowiła się naprzeciwko. Świeciło już wczesne poranne słońce, ale pokój był mroczny jak zwykle. K'un Un umyślnie uczyniła go takim, bo była dumna z tego, że ma jasną cerę, i bardzo starała się ją chronić przed promieniami słońca. Mroczność tę sowicie wynagradzały przybyszowi ogarniające go piękne zapachy, które niosły się głównie od K'un Un i jej strojów. Była środa, więc miała na sobie zielony panung * z ciemnopomarańczową przepaską na piersiach - nienaganne połączenie kolorów stroju na trzeci dzień tygodnia, * zgodnie ze zwyczajem i modą. Fryzurę miała bez zarzutu, włosy tak zaczesane, aby zaakcentowana została linia czoła. Poprawność, schludność, nienaganność biły od K'un Un. Długa, obcisła, drapowana spódnica, noszona przez kobiety. Kolory na dni tygodnia - na dalszych stronach obszernie wyjaśni to matka, szczegółowo instruując Ploi. Utkwiła spojrzenie w Ploi, starannie smarując usta woskiem, który nabierała z małego pudełeczka z kości słoniowej. Odsunąwszy pudełeczko zaczęła mówić przeszywającym, złośliwym tonem, tak dobrze znanym wszysktim jej ofiarom. Krótki monolog - bo Ploi ani razu nie otworzyła ust - brzmiał tak: - A więc opuszczasz ten dom, co? Odchodzisz razem z tą swoją matką? Żeby ci tylko nie przyszło do głowy wrócić! Zrozumiano? Nie pozwolimy, by sobie tacy odchodzili i wracali, a szczególnie ci, co tak zadzierają nosa. Nie wyglądałoby zbyt godnie wracać tu znowu na czworakach, co? Idźcie więc, wynoście się! Jak to dobrze, że się was pozbędziemy! Tygrysów i krokodyli nie da się chodować w domu. Idźcie sobie, dobrze, że już was tu nie będzie! I Ploi odeszła. Zrobiła to chętnie i wcale jej nie było smutno, że opuszcza ten dom. W altanie na przystani Perm oburącz przytulał się do słupa i cicho płakał. Matka - blada i zmęczona, ale zdecydowana - wyszeptała mu na ucho ostatnie słowa, zanim wsiadła wraz z Ploi do łodzi, w której służąca Pit już się rozlokowała z ich dobytkiem i rozmawiała z przewoźnikiem, tak jakby nie działo się nic nadzwyczajnego, choć zaleciła mu - gdy odbijali od przystani - by pamiętał, jaka to ważna podróż, i by posługiwał się wiosłem jak najostrożniej. O tej porze był odpływ, tak że Ploi, patrząc z łódki na swój rodzinny dom, widzieć mogła początkowo tylko dolny skraj przystani, jej stopnie i omszałe słupy wbite w dno. Dopiero gdy łódź wypłynęła poza granice posesji, odsłonił się cały widok: altana, na której Perm wciąż jeszcze stał płacząc, ogrodzenie, drzewa i wreszcie żółty dach z glazurowanych falistych dachówek, pokrywający wielki dom ojca, iskrzący się pośród wierzchołków drzew. Ploi patrzyła, dopóki ten widok nie zniknął jej sprzed oczu i nie pojawiły się domy, przystanie, ogrody i sklepy innych ludzi. Na klongu i jego brzegach robiło się coraz ciaśniej, a im bliżej podpływali ku jego ujściu, tym większe panowało ożywienie, tym większy rozlegał się hałas. Z przepływającej łodzi ktoś zawołał: - Płyniesz do Bangkoku, * Me Czem? Bangkok - dziś nazwa całego miasta będącego stolicą Tajlandii. Tradycyjnie - jego lewobrzeżna część. Panie płynęły z części prawobrzeżnej, miasta starszego od Bangkoku, a zwanego Tonburi. Z innej znowu doniosło się pytanie: - Dokąd to tak wcześnie? Łódź płynęła bez przerwy i matce oszczędzono dalszych pytań, w rodzaju: "Czy masz jakąś sprawę w Bangkoku?" albo "Może to przejażdżka dla przyjemności?" Wtem, w momencie gdy wpłynęły na rzekę, klong zniknął, zlał się w jedną całość, ze słonecznym horyzontem. Ploi zorientowała się, że oto odkrywa całkiem nowy, wspaniały świat na rzece Czao Phraja. Matka coś mówiła przez cały czas - o młodszych żonach i innych poważnych sprawach. Do uszu Ploi dochodził jej głos, ale nie docierały do niej poszczególne słowa ani ich sens. Kręciło się jej w głowie. W swoim krótkim życiu nie przeżyła jeszcze takiego poranka - tak nieszczęśliwego, chaotycznego, przejmującego dreszczem nowości; wszystko to zmieszało się razem i stało się czymś dziwniejszym niż senne marzenie. Milczała przez cały czas, z szacunku dla smutnych przeżyć matki, ale teraz, gdy łódź podpływała do drugiego brzegu, nie mogła powstrzymać się, by nie podzielić się choćby częścią niezwykłych wrażeń. - Spójrz, mamo, spójrz na te iglice. Co to jest, mamo? Matka uśmiechnęła się po raz pierwszy od chwili, gdy opuściły dom. - Tam właśnie zmierzamy. To Wielki Pałac Królewski. - Ojej! - Ploi zawsze wyobrażała sobie, że miejsce, w którym mieszka Sadet, jest nieco większe od wielkiego domu ojcowskiego, ale nie przyszło jej do głowy, że może to być coś aż takiego: jakby całe niebo wypełniło się wspaniałymi dachami i iglicami. - Czy Wielki Pałac należy do Sadet? - pragnęła usłyszeć potwierdzenie. Tym razem matka wybuchnęła głośnym śmiechem. - A to dopiero Sadet się ubawi, jak jej opowiem! Nie, moja maleńka, należy do Jego Królewskiej Mości. Nasza Sadet mieszka w jednym z pałaców w obrębie Wielkiego Pałacu, w części oddzielonej od komnat królewskich wewnętrznym murem. Mieszka na Wewnętrznych Podwórcach, tam gdzie nie wpuszcza się żadnych mężczyzn. Nie wychylaj się tak mocno, Ploi! Chcesz wpaść do wody? - Patrz, jaka łódź mieszkalna, widzisz ją, Pit? Czy to nie królewska łódź mieszkalna, mamo? - Tak, ale siedź spokojnie, Ploi. - Czy już wkrótce będziemy w pałacu? - Tak. Z przystani Tha Phra pójdziemy do Wrót Sri Suda Wong. - Czy zostaniesz ze mną w pałacu, mamo? - Tak. Ale potem muszę znaleźć jakieś zajęcie, by zarabiać na życie. Nie mówmy jednak teraz o tym. Zobaczymy, córeczko. I zanim Floi zdążyła zastanowić się nad tą odpowiedzią, matka zwróciła się do służącej: - Gdy wylądujemy w Tha Phra, wynajmiesz kogoś, by nam nieco później przyniósł bagaże. Nie bierz zbyt dużo ze sobą, byś nie wyglądała na wieśniaczkę. - No pewnie, że nie - odparła Pit, znająca się na rzeczy. - Byłam z panią w pałacu przez tyle lat. Nie zapomniałam, jak tam wybałuszają oczy na nowo przybyłych do Wewnętrznych Podwórców. Już ja im pokażę, żeśmy wcale nie nowo przybyłe. Kiedy przypłynęły do przystani Tha Phra, od razu zajęła się wszystkimi sprawami ze znajomością rzeczy i typową dla niej pewnością siebie. W mgnieniu oka wyprowadziła swe panie z przystani na drogę, potem na trawnik biegnący wzdłóż murów pałacu. Wkrótce znalazły się u wysoko sklepionych wrót, przez które przelewał się tłum wchodzących i wychodzących ludzi. - Podążaj za mną i uważaj, by cię ktoś nie nadepnął - rzuciła matka, gdy przechodziły przez bramę. Znalazłszy się na dziedzińcu dodała: - Jesteś już wewnątrz murów Wielkiego Pałacu, Ploi. Podwórzec, wyłożony wielkimi kamiennymi płytami, wydał się Ploi tak ogromny, że przerastał jej wyobrażenie. Pewnie K'un Czei nie uwierzy jej, że jest tak ogromny. Chyba jest ze sto razy większy niż u nich w domu. Gapiła się na przepiękne wysokie budynki i postanowiła zapytać o nie matkę, gdy nadarzy się sposobność; postara się także dowiedzieć, dlaczego tu tyle ludzi i skąd się biorą. Wszyscy w ruchu - jedni spacerują, inni gdzieś się spieszą, a jeszcze inni, rozgadani, rozsiadają się w gromadach. Wśród nich niezliczeni przekupnie, z przenośnymi koszami_kramikami, otoczeni przez targujących się klientów. Dokoła słychać było rozmowy i śmiech. I Ploi przypomniały się słowa, które powtarzała matka: "Cóż to za uciecha mieszkać w pałacu!" Wzrok jej zatrzymał się na czymś, co było murem wewnętrznym. Biegł na prawo i lewo od ogromnej bramy stojącej otworem, która wydawała się najbardziej zatłoczona ze wszystkich. Zdążały ku tym wrotom - matka prowadziła. Ploi spostrzegła, że tłum kłębiący się w ich pobliżu składał się wyłącznie z kobiet, gdy tymczasem bliżej muru zewnętrznego widać było także grupki mężczyzn i chłopców. Musiały się zatrzymywać co chwila, bo matka spotykała znajome z dawnych czasów. Pozdrawiały ją przyjaźnie, niektóre z oznakami wielkiego szacunku, składając niskie pokłony w kornym geście uai. * Ale trafiały się i takie, z którymi matka wymieniała przeciągłe spojrzenia, nie zawierające ani krzty przyjaznych uczuć. Łokcie przy sobie, dłonie razem, skłon głowy, kciuki przy mostku, brodzie, nosie lub czole - w zależności od pozycji osoby pozdrawianej tym gestem. Towarzyszy temu ugięcie kolan lub wręcz przykucnięcie. - Niektóre gatunki są odporne, nie wymierają, nieprawdaż? - zauważyła po jednej takiej wymianie spojrzeń. - O tak! - ochoczo zgodziła się Pit i wypluła, dla podkreślenia słów, porcję śliny zabarwionej betelem. Szły dalej, włączone w nurt strumienia płynącego ku wnętrzom pałacu. Oczy Ploi pobiegły za ustrojoną wstążkami bluzką, która mignęła obok, gdy matka odwróciła się i przestrzegła córkę: - Uważaj, żebyś nie nadepnęła na próg we wrotach. To zabronione. Musisz go przekroczyć, nigdzie nie dotykając. Pamiętaj! To rzekłszy znów poszła przodem, żwawo torując sobie drogę poprzez tłum; Ploi, usłyszawszy to ostrzeżenie, zwolniła kroku. Przestroga rzucona była lekko, ale w uszach Ploi zabrzmiała groźnie: "Pamiętaj... To zabronione...", co mogło znaczyć tylko: Uwaga! Niebezpieczeństwo blisko! Wyczuwała je, przeszywał ją dreszcz lęku. A co będzie, jeśli się potknie? Albo jeśli złapie ją kurcz w nogach, które już i tak słabną? A jeśli jej się to przydarzy, to czy zamkną ją w więzieniu królewskim? Jaka będzie kara? Pewnie nie odrąbią jej jednak głowy... Próg rysował się coraz bliżej - drewniany wielki kształt, swą ciężką bryłą przegradzający wrota od skraju do skraju. Poprzylepiane były doń płatki złotej folii, a pałeczki kadzidła dymiły po bokach. Wokół roiły się niezliczone twarze, które śledziły każdy jej ruch. Wydawało jej się teraz, że to już nie próg, lecz wielogłowy potwór, który tylko czyha, by pożreć zabłąkane dzieci. Szczerzy kły i syczy groźnie: "Ani się waż mnie nadepnąć!" - Prędzej, prędzej - popychała ją do przodu Pit. - Popatrz, matka już w środku. Matka bezpiecznie przeszła przez próg i przystanęła w pewnej odległości od bramy, zajęta rozmową ze starymi znajomymi. Ploi musi teraz powziąć decyzję - śmierć albo życie - bo inaczej na zawsze utraci matkę. A więc długim rozpaczliwym krokiem doszła do wrót i podniosła nogę. Stopa znalazła się na progu i natychmiast dołączyła następna. Przez sekundę, jak piorunem rażona, patrzyła na nie, po czym zeskoczyła z progu i rzuciła się pędem naprzód. Krzyki i wrzaski pomknęły jej śladem, jak złe duchy: - Stój, stój! Natychmiast! Przerażenie gnało ją naprzód. Jakaś ręka zatrzymała ją nagle i przerwała ucieczkę. Zaczęła się wyrywać, ale na próżno. - Co się stało? - usłyszała głos matki. To przecież ręka matki ją trzyma. O, co za ulga! - Co się stało? - powtórzyła matka. - Przed czym uciekasz? Nagle zrozumiała - krzyki i poczucie winy, tak jasno malujące się na twarzy Ploi, były wystarczającą informacją. Zrozumiała i z miłością przytuliła Ploi, śmiejąc się cały czas. Śmiała się aż do łez, a także jej znajome. Ploi nie bardzo miała ochotę dzielić tę wesołość, ale uznała ją za dobry znak, który świadczył o tym, że jej przestępstwo nie jest tak bardzo ciężkie. - No dobrze - rzekła matka. - Wróćmy do pani sierżant... to ona nas wzywała... widzisz ją? Ona i wszystkie panie wokół niej zgromadzone to klony, strażniczki Wewnętrznych Podwórców. Wystarczy, abyś teraz złożyła pokłon temu progowi i poprosiła o przebaczenie. Nie ma się czego bać. A jednak znów musiała dać jej kolejną przestrogę, zniżając głos do dyskretnego szeptu: - Jak tu zamieszkasz, o jednym musisz pamiętać: staraj się nie narazić klonom. Mogą ci sprawić tęgie lanie, i nie tylko swymi jęzorami. Wziąwszy Ploi za rękę poprowadziła ją z powrotem ku grupce kobiet siedzących w pobliżu wrót. - A więc, Me Czem - odezwała się najstarsza spośród nich - to jest twoja córka. Pierwszy raz w pałacu, co? Matka skinęła głową, cała w uśmiechach i uprzejmościach. - Oddaję ją pod opiekę Sadet, proszę pani sierżant. I panią także proszę o pomoc w roztoczeniu nad nią opieki. W bardziej sprzyjających okolicznościach Ploi na pewno byłaby zafascynowana widokiem tej kobiety w średnim wieku, z pasiastymi odznakami na rękawach bluzki, zawzięcie żującej betel i pocierającej zęby kulką brunatnego tytoniu, czym najbardziej wyróżniała się na tle swych podkomendnych, również odzianych w mundury. Ale w tej sytuacji Ploi po prostu pragnęła zniknąć z powierzchni ziemi i skryć się przed nimi wszystkimi, nie tylko przed klonami, ale i przed wszystkimi przechodzącymi kobietami, które zatrzymywały się, by spytać, co to za zamieszanie, i przyglądały się właśnie jej, śmiejąc się i czekając, jak to się skończy. - No, Ploi, szybko! - odezwała się matka rzeczowo. Znowu te śmiechy z tłumu. Czując, że jest jej na przemian zimno i gorąco, cała spocona, Ploi powoli wysunęła się naprzód i uklękła, dotknąwszy złożonymi dłońmi i głową progu w pełnym uszanowania geście zwanym "kaap" (już to dziś raz robiła, rankiem, u stóp ojca). Damska publiczność podniosła pełną uznania wrzawę. No, więc już po wszystkim... i jakoś nie umarła ze wstydu. Po chwili już była przy matce i za moment szła oto cała i zdrowa między matką i Pit, oddalając się od Wewnętrznych Podwórców. Po drodze matka i Pit snuły wspomnienia. Tłumaczyły Ploi, jak się nazywa ten pałac, a jak tamten, padały nazwy ogrodów, altan, ludzi - aż się Ploi przeraziła, że nigdy tego wszystkiego nie zdoła spamiętać. - Ten budynek to teatr... A to staw zwany Orathai... A tu są kwatery klonów. Na dźwięk tej nazwy Ploi omal nie rzuciła się znowu do ucieczki. Ale nie stało się nic strasznego. Klony tutaj nie były na służbie, a także - i to ją uspokoiło - jeszcze nic nie wiedziały o jej przygodzie u Wrót. Jedne wykonywały zwykłe domowe prace, takie jak pranie, a inne właściwie nic nie robiły, tylko rozkoszowały się swoim nieróbstwem. Te, które znały matkę, witały ją zasypując jednocześnie pytaniami - i rade były słyszeć, jaki jest cel ich wizyty. Jedna obiecała, że będzie miała oko na Ploi i że dobrze jej przypilnuje. Inna dodała, że to nie będzie możliwe, jeśli córka wdała się w matkę. Wszystkie się na to roześmiały, a Ploi starała się wyobrazić sobie matkę w roli małej dziewczynki, uganiającej się po pałacu. Choć klony miały liczebną przewagę, jakoś nigdy nie mogły sobie z nią poradzić. - A gdzie jesteśmy teraz? Co to za miejsce? Jak się nazywa? Ploi nie dawała matce spokoju, pytając bez przerwy i jednocześnie rozglądając się na wszystkie strony. Znalazły się na placu, z którego rozchodziły się wąskie uliczki w kilku kierunkach. Wybrały jedną z nich, przy której stał długi piętrowy budynek podzielony na pokoje jednakowej wielkości. Budynek był bardzo długi i aż roiło się tam od mieszkanek - w środku, jak i na zewnątrz. W jednym pokoju kilka dziewcząt haftowało. W drugim drzemała jakaś kobieta. W trzecim kilka kobiet obierało jarzyny, a kilka owoce. Na ulicy były stragany i ławki, a na nich wystawione na sprzedaż różne rzeczy - użyteczne, smakowite i piękne. Jedne kobiety kupowały, inne sprzedawały. Jedne wchodziły do budynku, inne wychodziły. Ploi odniosła wrażenie, że każda z nich wydaje jakiś dźwięk. Rozmawiały, śmiały się, krzyczały, szeptały. Bzz, bzz, bzz. Znajome jej matki co chwila wymieniały z nią słowa pozdrowień i dopiero gdy skręciły w inną uliczkę, za rogiem, Ploi usłyszała odpowiedź na swoje pytanie: - To jest Zaułek Teng. - A kto mieszka w tym Zaułku? - Kto? A więc zaraz... panie rękodajne, panie nadzorczynie, panie strażniczki kuchni, panny wyższe rezydentki. Tu mieszka bardzo wiele osób. - Ten Wielki Pałac jest naprawdę ogromny, mamo - powiedziała Ploi, dumna z tego prawie samodzielnego odkrycia. - To jest takie wielkie miasto, mamo - dodała. I choć nigdy nie widziała wielkiego miasta, była pewna, że nie mogłoby być większe, mieć więcej strażniczek, ulic i budynków niż właśnie to miejsce. Zabłądziłaby tu, gdyby została sama. Była to myśl niepokojąca, ale natychmiast poczuła się bezpieczna, bo oto ma przy sobie matkę, a z tyłu idzie Pit, by nią pokierować w razie potrzeby. Jeszcze kilka zakrętów wśród wąskich uliczek, wyłożonych kamiennymi płytami, wśród budynków mniejszych i większych w różnych stylach, i podróżniczki z klongu Bang Luang dotarły do celu swej wędrówki. Oto wreszcie pałac Sadet. Nie było tu widać żywej duszy - odwrotnie niż w Zaułku Teng. Przed nimi wznosił się pałac zdobny sztukaterią, duży i przysadzisty, a mimo to stwarzał przyjemne wrażenie lekkości. Nad drzewami i oknami tynk uformowany został w girlandy i Ploi mogła się im z upodobaniem przyglądać, a marmurowe schody wydawały się tak chłodne i zachęcające, że aż dziw, iż nikt się na nich nie rozkładał. A może tu nie wolno się rozkładać? Udały się na górę, lecz nie do salonu, w którym stały zgrabne, eleganckie krzesła i stoły oraz oszklone kredensy, tylko do sali przyległej, potem minęły wiodące na górę połyskujące schody i skierowały się dalej, ku pomieszczeniom, gdzie władała K'un Sai. K'un Sai zarządzała gospodarstwem Sadet, była jej pierwszą rękodajną. - Największy dług wdzięczności zaciągnęłam u Sadet - nieraz słyszała Ploi od swej matki. - A także u K'un Sai. Ploi, słuchając tęsknych opowieści matki o czasach spędzonych w pałacu, poznała rozliczne przymioty K'un Sai - jej oddanie dla Sadet, życzliwość dla przyjaciół i podwładnych, wyjątkowe umiejętności we wszelkich pracach ręcznych i wreszcie - choć rzecz to bynajmniej nie najmniejszej wagi - jej upodobanie do rozrywki, bo sama była wesoła i dobrotliwego usposobienia. I oto teraz Ploi wkrótce pozna ją osobiście, choć zdawało jej się, że raczej idzie do cioci, którą zna całe życie. Bo też matka nauczyła Ploi, że ma zwracać się per "K'un Ciociu Sai" - takie zalecenie zawsze słyszała, jak mogła sięgnąć pamięcią. Uklękły w otwartych drzwiach i na klęczkach wsunęły się do środka. Jak można było oczekiwać, niezapowiedziana wizyta matki, pierwsza od wielu lat, wywołała u poczciwej kobiety okrzyki niedowierzania, zdumienia i wielkiej radości. Odsunąwszy tace i koszyki, które ją otaczały - właśnie była zajęta porannym przygotowaniem betelu - K'un Sai zrobiła miejsce na połyskującej podłodze z tekowego drzewa, przyciągnęła matkę i Ploi ku sobie, czule poklepując je po głowach i plecach i zasypując pytaniami. Promienna uśmiechem od ucha do ucha Pit złożyła swoje uszanowanie i pomknęła do przyjaciółek gdzieś w rejonach kuchennych. K'un Sai miała pulchną figurę, młodzieńczą twarz bez jednej zmarszczki i troszkę siwizny we włosach. Każdy człowiek czuł się w jej towarzystwie tak dobrze, jak tego podświadomie spodziewała się Ploi. Potrafiła także z zainteresowaniem i cierpliwością słuchać, co mówią inne osoby. Pocieszała teraz matkę, jak małe dziecko, stając oczywiście po jej stronie w sporze przeciwko innym. Zauważywszy niemy podziw, z jakim Ploi wpatruje się w słoje ze słodyczami i innymi smakołykami poustawiane na pobliskich półkach, zadała z nagła pytanie, czy jadły już poranny ryż. Na odpowiedź, jaką usłyszała od matki, wykrzyknęła: - Co? Nic nie jadłyście? Oj, Me Czem, myślałam, że jesteś mądrzejsza. Czy trzeba głodzić dziecko, gdy się kłócisz z mężem? Masz, Ploi, zjedz trochę, a ja tymczasem pójdę i każę ci przynieść odpowiedni posiłek. Ploi, choć była głodna, zawahała się jednak na widok krewetek, które postawiła przed nią K'un Sai. - Krewetki w cukrze - objaśniła matka - to przysmak dworski. Ploi wzięła jedną do ust, ale natychmiast tego pożałowała. Była to bardzo ostra słodycz, przeszywająca jak nóż. Ze zdumieniem patrzyła, jak matka żuje spokojnie, jak gdyby nigdy nic. - O nie, dziękuję, dla mnie już wystarczy - odezwała się Ploi krzywiąc się i potrząsając głową. Wróciła K'un Sai. Za nią dwie służące niosły ryż i wiele towarzyszących dań, które - Ploi odnotowała to z ulgą - wydawały się znajome i podnosiły na duchu. - Wyśmienite jedzenie! - zachwycała się matka. - Sałatka z ikry suma! Ale K'un Sai miała pretensję. - Gdybyś mi dała znać wcześniej, to naprawdę podałabym ci twoje ulubione potrawy zamiast tych resztek. Matka roześmiała się na to i rzekła: - A więc to tak... wróciłam tu, aby mi pani dogadzała i rozpieszczała mnie. Jadły, a K'un Sai krzątała się po pokoju. Z serwantki wyjęła złotą tacę na nóżce. Z innej wydobyła świece i pałeczki kadzidła. Następnie wezwała Me Paad, służącą numer jeden, i kazała jej przynieść świeżych kwiatów i liści bananowca. - Co teraz pani zamierza? - spytała matka. - Po co to wszystko? - No, przecież trzeba dokonać prezentacji Ploi. - Ależ K'un Sai - rzekła matka z wahaniem. - Czy to konieczna ceremonia? Przecież Ploi to tylko moja córka, a Sadet już mnie zna jako oddaną dwórkę... K'un Sai przerwała jej: - Co też ty mówisz, Me Czem! Kiedy wreszcie będziesz dorosła? Jak możesz mówić, że Ploi to tylko twoja córka? Ma przecież i ojca w randze Phraja, i to jeszcze kogoś z Klanu Zza Rzeki. Jeśli prezentacja Ploi nie odbędzie się tak jak trzeba, to i ty, i ja - tak, tak, do mnie też się dobiorą - stale będziemy musiały wysłuchiwać na ten temat od jej krewnych. A zresztą, cóż to za trudność z prezentacją? Spójrz tylko - uczyniła szeroki gest - mam tu wszystko, mnóstwo świec, kadzidła... Z kolei i jej przerwano. - Posłuchaj, co mówi pani ciocia, Ploi - odezwała się matka tłumiąc śmiech. - Mówi nam, jaka jest bogata i że tu wszystko do niej należy. - Taca na pewno jest moja - broniła się K'un Sai ze śmiechem. - Zaś świece i pałeczki kadzidła, no tak, wszyscy wiedzą, że to dary, składane Sadet przez najrozmaitsze osoby z najprzeróżniejszych okazji. Trafiają do mnie i mam obowiązek odpowiednio je wykorzystać, może nie? A więc to znaczy, że od czasu do czasu muszą do niej trafić z powrotem. Obie wybuchnęły śmiechem, a Ploi tymczasem jadła w skupieniu i z apetytem, jak ktoś naprawdę głodny. Po chwili do pokoju K'un Sai zaczęły napływać sąsiadki - dobre znajome matki, które dowiedziały się o jej wizycie. Niebawem nie było już prawie wolnego miejsca na podłodze. Przez kilka chwil Ploi była ośrodkiem zainteresowania, do niej kierowano miłe, choć i nieskładne pytania, brano ją po kolei w objęcia. Czuła się bardzo onieśmielona i odetchnęła, gdy przybyłe, niemal zupełnie zapominając o jej obecności, skupiły się wokół matki, dając córce okazję, by mogła obserwować wszystko niepostrzeżenie. Były jeszcze bardziej zadbane i jeszcze piękniej pachniały niż K'un Un - żywe, gadatliwe kobiety, których zdawała się nie trapić żadna troska. Po chwili i matka stała się jedną z nich, tak samo wesoła i beztroska - oczy jej błyszczały, gdy się śmiała, a one słuchały z zachwytem jej dowcipnych odpowiedzi. Stała się znowu sobą, pełną swobody kobietą z Wewnętrznych Podwórców, a Ploi była z tego rada, bowiem od wielu miesięcy widziała matkę albo zagniewaną, albo przygnębioną, zapatrzoną pustym wzrokiem w przestrzeń, zobojętniałą na wszystko, co się wokół niej działo. Po jakimś czasie nadeszła pora na przesłuchanie. K'un Sai skończyła już pracę nad zawiłym kratongiem (rodzaj koszyczka) z liścia bananowca, gdy jakaś kobieta podeszła do drzwi i oznajmiła, że Jej Królewska Wysokość poszła już do pokoju werandowego i że wkrótce mają jej podać śniadanie. Przyjaciółki rozeszły się pośpiesznie. W kratongu umieszczono kwiaty, pałeczki i kadzidła, a wszystko razem ułożono na tacy, którą miała nieść Ploi. - Dobrze teraz dostać posłuchanie - rzuciła K'un Sai do matki. - Będzie miała lepszy apetyt, jak posłyszy twój szczebiot. Idąc korytarzem i w górę po błyszczących schodach kobiety rozmawiały ściszonym głosem, były już mniej swobodne. Umyślnie zachowywały się powściągliwie i cicho. Ploi zauważyła to, czując narastający w niej niepokój. Z góry dochodził szum rozmów, przerywany stłumionymi wybuchami śmiechu. Droga po schodach dłużyła się bardzo, ale wreszcie znalazły się na górze bez przeszkód. Na ich widok gwar ustał na chwilę. W tej ciszy K'un Sai podpełzła trochę do przodu, potem skręciła na bok, torując drogę matce i Ploi. Jeszcze metr do przodu i matka zatrzymała się, dotykając podłogi złożonymi rękoma i czołem w pokłonie kaap. Ploi poszła za jej przykładem, gdy już postawiła tacę na podłodze z błogim poczuciem triumfu, niełatwo bowiem było pełznąć na łokciach i kolanach i trzymać taki przedmiot w dłoni. Miały jeszcze głowy nisko spuszczone, gdy Ploi po raz pierwszy usłyszała wyraźny, dźwięczny głos Sadet. - Kto to? Czy to nie Czem? Matka wyprostowała się, by wykonać następny kaap. Ploi znów poszła za jej śladem, wlepiając nadal wzrok w podłogę. - Co to ma znaczyć? Czy w odpowiedzi na każde pytanie mam widzieć tylko kaap? No, co słychać u ciebie, Czem? Tak dawno cię nie widziałam... ile to już lat? Nieraz myślałam, czy jeszcze jesteś wśród żywych. - Przywiodłam dziś moją córkę, by ją przedstawić Waszej Wysokości - odpowiedziała matka. - A więc ta dziewczynka jest twoją córką... A wydaje się, że jeszcze wczoraj matka była taką samą dziewczynką. Wychowałam ją, a potem zniknęła. Teraz zjawiła się i przyprowadza mi swoją córkę, bym ją wychowywała. To takie proste, tylko że będę znów musiała zaczynać od początku? W pokoju przyległym do werandy co chwila rozbrzmiewał dźwięczny śmiech. Ciągle wpatrując się w podłogę Ploi była zaciekawiona, ile kobiet bierze udział w tym posłuchaniu. Sadet ciągnęła dalej: - Zbyt spokojnie tu było, prawda, Czem? Zapragnęłaś zostać żoną, i to jeszcze młodszą żoną. A co teraz? Wyrzucił cię, czy sama odeszłaś od niego? - Porzuciłam go, Wasza Wysokość - odparła matka. - Ale i on nie próbował mi w tym przeszkodzić. Znów zapanowała życzliwa wesołość, a głos Sadet brzmiał przyjaźnie. - Stale ta sama Czem, zawsze u niej gotowa odpowiedź. A jak ma na imię córka? Ile ma lat? Matka udzieliła odpowiedzi. - No, to podnieś głowę, Ploi, niech zobaczę, jak wyglądasz. Nie chowaj twarzy jak mały lemurek - powiedziała Sadet. Ploi podniosła głowę, ale dopiero wtedy, gdy matka delikatnie ją szturchnęła. Ujrzała, że Sadet uśmiecha się do niej. I w tym momencie przypomniała sobie, co mówiła matka: "Sadet to twoje schronienie, to moje drzewo banjan, dające osłonę i chłodny cień". Siedząc na zielonym dywanie, wsparta na podłożonej czerwonej poduszce, która, widziana z boku, miała kształt trójkąta, Sadet odziana była w palai i sabai, * podobnie jak jej orszak. Ploi pomyślała, że nie widziała dotąd nikogo, kto by wyglądał tak wspaniale w palai i sabai. Nic dziwnego, że matka była szczęśliwym dzieckiem pod jej opieką. Długa, dość szeroka szarfa służąca za stanik i bluzkę zarazem. Bywa wzdłuż składana na pół i drobno plisowana w poprzek. Luźny koniec przerzucony jest w tył przez lewe ramię, prawe pozostaje odsłonięte. - Podaj kadzidło i świece - wyszeptała do niej matka, a głośno do Sadet powiedziała: - Bardzo jest jeszcze nieśmiała, Wasza Wysokość. Nigdzie dotąd nie bywała. Biorąc tacę, Ploi posunęła się naprzód, aż do skraju dywanu. Zatrzymała się, opuszczając głowę jak najniżej. Sadet musiała jej przyjść z pomocą. - Bliżej, Ploi... O, tak... Och, spójrz, nie otworzyłaś kratongu z kwiatami. Podnieś pokrywkę... a teraz daj mi tacę. Nie bądź taka nieśmiała... No dobrze, dobrze! Przyjąwszy tacę od Ploi i postawiwszy ją obok siebie, Sadet lekko westchnęła. - Biedactwo. Taka mała i nieporadna. Nie bój się mnie, Ploi. Nie jestem demonem Jaksa ani diabłem Mara. * Jaksa, Mara - by przeszkodzić Buddzie w medytacjach, straszliwy demon Jaksa próbował go nastraszyć, zaś Mara, podsyłając swe córki_kusicielki, starał się zwrócić ku nim jego uwagę. Zamilkła, przez moment przyglądała się Ploi z uśmiechem, a potem określiła ją jako ładne dziecko, którego jasny odcień skóry godzien jest córki Phraja. To stwierdzenie oczywiście sprawiło Ploi wielką przyjemność, zwłaszcza że jeszcze nigdy dotąd nikt jej nie powiedział, że jest ładna. Milutka co najwyżej, ale nigdy ładna. Kierując teraz swą uwagę ku matce, Sadet zapytała: - A co z tobą, Czem? Czy będziesz tu czekać, aż on przyśle po ciebie? - Nigdy tam nie wrócę, Wasza Wysokość. Dość się nacierpiałam. - I ty, i wiele innych. Nie wiem, co powiedzieć. Wszystkie na oślep pędzicie za mury i każda myśli, że czeka ją tam wspaniałe życie w randze T'an Pu Jingi, K'unjingi i jak tam jeszcze. Ale zaznajecie tylko zgryzoty, wracacie i użalacie się przede mną. Z czasem jakoś udaje się dojść do ładu z mężem i wtedy mówicie, że ta głupia stara się wtrąca. Dlatego też ja staram się nie mieszać w wasze kłótnie. - Nigdy nie należy się mieszać w spory między mężem a żoną, głosi stare powiedzenie, Wasza Wysokość - zabrzmiał komentarz z ust K'un Sai, wygłoszony odpowiednio pouczającym tonem. Sadet roześmiała się. - Brzmi to mądrze, Sai! Wykazujesz doświadczenie, jakbyś sama miała własnego męża. Na słowo "mąż" K'un Sai wykrzyknęła i usiłowała się bronić, ale i tak skończyło się na tym, że przyłączyła się do ogólnego śmiechu. Gdy wniesiono srebrną tacę z potrawami, Ploi na znak dany przez matkę zsunęła się z dywanu i przycupnęła koło niej. Patrząc na srebrną tacę, nie mogła się nadziwić, jak maleńkie są dania towarzyszące, jak niewiele jest ryżu w delikatnej miseczce. Wszystkiego tego było zaledwie tyle, ile się składa na ofiarę przed Panem Buddą! Jedząc Sadet gwarzyła z matką. A właściwie to matka mówiła prawie przez cały czas, podczas gdy Sadet jadła. Nigdy jeszcze Ploi nie widziała, by ktoś jadł tak bardzo powoli, jakby od niechcenia, jakby jedzenie było czynnością nieważną, przypadkową. Uznała, że po raz pierwszy w życiu jest świadkiem spożywania posiłku w tak dystyngowany sposób, ale odczuła obawę, że Sadet będzie za chwilę znowu głodna, bo ona byłaby głodna na pewno. Po posiłku Sadet rzekła do K'un Sai: - Dziś po południu będzie śpiewanie mantr * w Sali Tronowej. Bądź tak dobra i dowiedz się, czy Sadet z Górnego Pałacu zechce się wybrać tam ze mną. Mantra - w jęz. sanskryckim oznacza przemówienie, hymn, zaklęcie. W buddyzmie (i hinduizmie) - jakby króciutka modlitwa, głośna i chóralna, lub ciche westchnienie do Buddy czy któregoś z bóstw hinduistycznych. - Me Malai z Górnego Pałacu jest tutaj, Wasza Wysokość. Po chwili dał się słyszeć głos Me Malai, która udzieliła odpowiedzi na pytanie Jej Wysokości. Jasne było, o co chodzi, ale Ploi, zaskoczona doborem słów, całkiem zapomniała o właściwych manierach i odwróciwszy się nie spuszczała oczu z Me Malai. Matka udzieliła jej kiedyś kilku lekcji języka królewskiego * i dziewczynka wiedziała, że słowo "sadet" ma kilka znaczeń i funkcji: może występować jako rzeczownik i zaimek w odniesieniu do osób królewskich, a także jako królewski czasownik o znaczeniu "przyjść" i "pójść". Ale matka nigdy nie powiedziała jej, że może być użyte siedem razy w jednym zdaniu: Język królewski - zawiera wiele zapożyczeń z khmerskiego, języka zupełnie odmiennego pnia w stosunku do tajskiego, a więc całkiem niezrozumiałych dla ogółu. - Sadet chce wiedzieć, czy Sadet sadet do Sali Tronowej dziś po południu i czy Sadet zamierza sadet, zatem Sadet chciałaby sadet z Sadet. To właśnie powiedziała Me Malai. Zdumienie Ploi nie uszło uwagi Sadet. - To dworska mowa, Ploi - powiedziała z uśmiechem, w którym było i rozbawienie, i chęć dodania otuchy. - A teraz posłuchajmy, jak ty byś to powiedziała Malai: "Sadet życzy sobie powiadomić Sadet, że Sadet ma zamiar sadet i że będzie niezmiernie rada, jeśli Sadet sadet wraz z nią". Ploi nie miała odwagi się roześmiać, a tym bardziej powtórzyć tego zdania, przy którym można było połamać język. Starała się stłumić śmiech, który mógł się przerodzić w szeroki uśmiech z wyszczerzonymi zębami, toteż spuściła głowę i nie odezwała się ani słowem. 2 Sadet udała się do Sali Tronowej i spokój zapanował owego popołudnia w całej jej rezydencji. Cisza i spokój zapanowały również w komnacie K'un Sai, gdzie Ploi pomogła właścicielce ponownie plisować całą stertę przepasek na piersi, dopiero co przyniesionych przez praczkę, podczas gdy matka, spocząwszy przy nich na podłodze, pogrążyła się w dobrze zasłużonej drzemce. Pośród tej ciszy i spokoju zjawiła się dziewczynka w wieku Ploi: twarz jej - ładna buzia, pomyślała Ploi - brudna była od potu i kurzu, a na czubku głowy chwiał się niechlujnie zawiązany węzeł. Na widok Ploi dziewczynka uniosła w górę brwi, znacznie wyżej, niż to się zdarza przy pytającym spojrzeniu. Ploi miała ochotę uśmiechnąć się. Ale właśnie wtedy K'un Sai podniosła wzrok i przemówiła do dziewczynki surowym tonem: - A więc jesteś z powrotem, Me Czoi, Me Powsinoga! Chodź tu, posiedź spokojnie dla odmiany przez kilka chwil i powiedz, gdzie się podziewałaś przez cały czas. Chciałabym wiedzieć, dlaczego nie było cię przy księżnej przez cały ranek. Wydaje mi się, że pora, byś dostała parę razy rózgą... Nie próbuj udawać niewiniątka, mnie nie oszukasz! No, mów, gdzie byłaś! Odezwij się! - Byłam w Zaułku Teng, pani ciociu - odrzekła Czoi beztrosko. - A gdzie w Zaułku? - W pokojach K'un Lamai. - Której Lamai? - Pani oficer Lamai. - A po co tam chodziłaś? - Żeby się pobawić z K'un Lamun, siostrą K'un Lamai. - A potem? - Potem poszłyśmy do pokoju cioci Kian. - No tak, na pewno po to, aby tam coś zjeść. - Poczęstowała nas pysznymi kiełbaskami i rybnym sosem. - Ach tak? A potem? - Potem poszłyśmy do Damy Klib. - Słowo daję! A po co, u licha? - Ma śliczne lalki, lalki w strojach dworzan i dwórek, wie ciocia. Chciałyśmy sobie na nie popatrzeć, no i poszłyśmy. - A więc to tak - powiedziała K'un Sai, a jej dłoń szybko spadła na udo Czoi, przy czym klaps ten znaczył, że przepytywanie skończone i że ma już dość tych krnąbrnych odpowiedzi. Dziewczynka wybuchnęła płaczem, jakby ją strasznie zabolało, ale równie nagle odzyskała panowanie nad sobą, gdy K'un Sai zagroziła: - Przestań zaraz, bo naprawdę dostaniesz w skórę. I ciągnęła dalej: - Wy dwie powinnyście się poznać. Me Czoi to moja bratanica, córka mego rodzonego brata, aż wstyd się przyznać. Szkoda ryżu na jej wychowanie... A to jest Ploi. Przyszła, by tu zamieszkać. Ta osoba, wyciągnięta we śnie na podłodze, jak Rawana, * to jej matka. ("Jas już nie śpię" - wymamrotała matka). Na imię ma Me Czem. Mów na nią ciociu Czem. A teraz słuchaj, nie wolno ci wciągać Ploi w żadne psoty, rozumiesz? To miła, grzeczna dziewczynka, a nie takie ladaco jak ty. - I zwracając się do Ploi, ze znużeniem dodała: - I to całkiem nie byle jakie ladaco, zobaczysz. Główny czarny charakter z eposu "Ramajana", władca kraju Lanka, który porwał Sitę, żonę Ramy. Ploi już się zorientowała. Patrzyła na dziewczynkę z rosnącym podziwem. Sama nieśmiała, posłuszna, bynajmniej nie żadne ladaco, jak Czoi i jak kochana K'un Czei w domu, skłonna była uważać takie istoty za wzór dla siebie. I jedna, i druga to nieustraszone duchy. Myśląc o Czei, Ploi uśmiechnęła się do Czoi przyjaźnie i wcale nie było jej przykro, że ona ze swej strony zręcznym ruchem, nie zauważonym przez K'un Sai ani przez matkę, szturchnęła ją palcem w nogę i wysunęła w jej stronę długi, różowy język. Tak samo postąpiłaby K'un Czei przy okazji podobnego spotkania. Czoi zwróciła się teraz do swej cioci: - U K'un Lamai widziałam K'un Sajud - mówiła tonem dojrzałej kobiety, która dawno wyrosła z lat, kiedy się innym pokazuje język. - Chciałaby wiedzieć, kiedy się ciocia zdecyduje co do tej szkatułki. - Oj, ta szkatułka... - westchnęła ciocia. - No więc, możesz powiedzieć tej swojej K'un Sajud, że nie jestem bogata i że nie stać mnie na to, bym żuła betel ze szkatułki, która kosztuje trzydzieści czy czterdzieści czangów. * Czang to osiemdziesiąt bahtów, a w owych czasach za czterdzieści czangów można było kupić porządny dom. - Ależ to tylko dziesięć czangów, pani ciociu - nalegała Czoi. - Zgodzi się oddać za dziesięć czangów, tak mówi. - A ja mówię, że to nie twoja sprawa! Za mała jesteś, nie znasz się na takich rzeczach. Rozmowa ta zainteresowała matkę. Usiadła i spytała, kto to jest ta K'un Sajud, która ma w swym posiadaniu tak kosztowną szkatułkę na betel, i dlaczego chce się jej pozbyć. - Musisz ją pamiętać - odrzekła K'un Sai. - To krewna twojego męża. Bogata Sajud, która zawsze dbała o to, byśmy nigdy nie zapomniały, ile to ona ma pieniędzy, jak dobrze jest urodzona i jaka jest zdolna. Biedaczka, co jej dzisiaj zostało z tych zdolności, co z bogactwa? Wszystko przeminęło. I K'un Sai pokiwała głową ze smutkiem, ale już po chwili wyraz jej twarzy uległ zmianie i uśmiechnęła się do starych wspomnień. - Pamiętasz, Me Czem, jak przyniosła chleb do pałacu? Wtedy jeszcze żadna z nas nie widziała bochenka chleba. A pamiętasz, jak jej ojciec po raz pierwszy sprowadził lód z Singapuru i jak kazał jednemu z chłopców, co mu usługiwali, by sam najpierw spróbował? Chłopak miał takiego stracha, jak jeszcze nigdy w życiu: nie zdołał wypluć lodu dostatecznie szybko i dom się wtedy o mało nie zawalił od jego wrzasku i wycia, bo język mu skostniał, a on myślał, że mu zaraz odpadnie. Pamiętasz tę historię? Matka roześmiała się. - Jak to zapomnieć coś takiego? Wciąż ją sobie powtarzałyśmy i to chyba przez parę tygodni. Ale co to za historia z K'un Sajud i jej szkatułką na betel? - O, to stara historia i wcale nie wesoła - odrzekła K'un Sai. - Zaczęło się po obrządku jej postrzyżyn. Oczywiście, była to wielka uroczystość. Opowiadała wtedy, że jest już dorosła i że może chodzić ze szkatułką na betel, ale że jej ojciec nie daje, bo wie, że ona z przeszłego życia ma takie zasługi, że zostanie Czao Czom, to jest królewską nałożnicą, i że będzie miała własną królewską szkatułkę. I z takimi właśnie rachubami przysłał ją do Wewnętrznych Podwórców. "Mój ojciec oczekuje, że jego wnukami będą ich książęce moście!" - tak stale mawiała. - Niemożliwe! - matka wykrzyknęła niby oburzona, ale jednocześnie śmiała się głośno. - Pamiętam jej słowa tak dobrze, jakbym je słyszała przedwczoraj - zapewniała matkę K'un Sai. - Ostrzegałam ją, żeby nie wygadywała takich rzeczy, żeby nawet o nich nie myślała. Trzeba się strzec zaufania i wyprzedzania królewskich życzeń. Ona jednak wierzyła w swe wspaniałe przeznaczenie. Całym sercem nastawiła się na to, że zostanie królewską nałożnicą. A potem, gdy stało się jasne, że jej pragnienia nigdy się nie spełnią, odeszła z pałacu na jakiś czas i wróciła znów, uzbrojona w tę szkatułkę - złotą, z brylantami ułożonymi w siateczkę pośrodku wieczka, a na siateczce zwinięty był wąż, zrobiony ze szmaragdów pierwszej wody, bo rokiem jej urodzenia był Rok Węża. * Opowiadała wszystkim, które chciały słuchać, że królewska szkatułka to nic specjalnego i że ona o całe niebo woli swoją! I że wcale nie pragnie być królewską konkubiną, że nie chce ryzykować i dzielić losu tych, które wzbiły się na wyżyny na krótko, po to tylko, by spaść nisko i przez całe życie pełzać na czworakach po Żółtych Komnatach. * Wtedy miała swoje ulubione powiedzonko: "Och, jak ja współczuję tym królewskim konkubinom z Żółtych Komnat!" Wkrótce odeszła z pałacu i poślubiła człowieka, który po śmierci teścia roztrwonił wszystkie jej pieniądze. No i znowu jest tutaj, i stara się sprzedawać pozostałą jej jeszcze biżuterię. Mam szczerą nadzieję, że znajdzie nabywczynię na tę tak drogocenną szkatułkę. - K'un Sai przerwała i uśmiechnęła się z politowaniem. - Śmiesznie bym wyglądała, doprawdy, nosząc tę szkatułkę, już pomijając sam fakt, że nie urodziłam się w Roku Węża, lecz w Roku Tygrysa! * Wg chińskich wierzeń, ludzi urodzonych w Roku Węża cechuje piękna powierzchowność, próżność, często jednak trafiają im się kłopoty w małżeństwie wskutek wydarzeń pozarodzinnych. Bardzo pewni siebie. Spokojni. Zdecydowanie dążą do sukcesu, ale nie potrafią godzić się z niepowodzeniem. Pieniądze przychodzą im łatwo, mają jednak skłonność do skąpstwa, często są podstępni i mściwi. Oto mamy dodatkowe rysy portretu pani Sajud. Ulubione powiedzonko buddystów stosowane w takich kontekstach. K'un Sai z Roku Tygrysa - wrażliwa i współczująca, ale trochę egoistka. Waha się, trudno jej podejmować decyzje. Uparta i łatwo się złości, stać ją na odwagę i ryzyko. Dziewczęta z Roku Tygrysa uchodzą za zbyt uparte i często nie mogą znaleźć męża. Ploi uważnie słuchała, jak K'un Sai opowiada tę anegdotę Wewnętrznych Podwórców. Zapamiętała sobie, że przy sposobności musi spytać matkę o niektóre niejasne dla niej szczegóły. Za jakie winy na przykład skazuje się królewskie konkubiny, by pełzały na czworakach po Żółtych Komnatach? I gdzie są te komnaty? Może w więzieniu? Czy każda kobieta, mająca na swym koncie dobre uczynki i wspaniałe przeznaczenie, zostaje Czao Czom, królewską konkubiną? Bo to tytuł młodszej żony króla. Tyle wiedziała, ale niewiele więcej. Zerknęła na Czoi, która zabawiała się przestawianiem utensyliów do żucia betelu na tacy K'un Sai i nie słuchała całej historii, najwyraźniej dlatego, że słyszała ją już wiele razy i rozumiała w niej wszystko. - Dziwne, że przez tyle lat nawet nie pomyślałam o K'un Sajud - mówiła matka. - O tak, dobrze pamiętam jej wyniosłe zachowanie, ale mimo wszystko współczuję jej, nic na to nie poradzę. Spaść z tak wysoka to jednakowo zły los dla każdego. K'un Sai potaknęła głową. - I ja też tak myślę. Chciałabym móc przyjść jej z pomocą. Ale osoba tak skromnego stanu jak ja niewiele może dla niej zrobić. Jednak są osoby, pośród tego grona, które schlebiały jej w czasach, gdy się jej dobrze powodziło. Boję się wszakże, że większość już się od niej odwróciła albo uczyni to niebawem. - Wszystko przemija... - podsumowała sytuację K'un Sai. Matka zaś oświadczyła, że zgadza się z nią w zupełności. Niedługo po tym, jak Ploi wysłuchała opowieści o nieszczęsnej szkatułce na betel, poczuła w sposób dojmujący swą codzienną, naturalną potrzebę, zapomnianą i wstrzymywaną od wielu długich godzin w tym dniu, tak pełnym wrażeń. Gdyby to było w domu, poszłaby do swego pokoju i zasiadła na nocniku, którego zawartość wylewała potem służąca Pit do klongu. Tu zaś nie miała pojęcia, jak się załatwia te naturalne potrzeby na Wewnętrznych Podwórcach. Na pytanie, wyszeptane na ucho matce, usłyszała głośną odpowiedź: - O, moja maleńka, zupełnie zapomniałam! Słuchaj, Me Czoi, może zechciałabyś zaprowadzić Ploi do tunelu? Co to za tunel? Ploi korciło, by się spytać, ale nie było czasu. W mgnieniu oka Czoi znalazła się za drzwiami i już dawała znaki, by Ploi poszła jej śladem. Gdy znalazły się na ulicy, Czoi zaproponowała troskliwie: - Jak ci naprawdę pilno, to możemy biegiem. Ploi zapewniła, że sprawa jeszcze nie jest aż tak nagląca. Zwróciła się do niej per "Me Czoi", na co tamta wpadła w gniew. - Nie nazywaj mnie Me Czoi! Zabrzmiało to jak pogróżka. Ale kiedy Ploi pokornie przeszła na K'un Czoi, znowu dostała burę: - Nie bądź głupia! Nikt nie mówi do mnie K'un, tylko Me Paad, służąca cioci Sai. Ty zaś mów mi po prostu Czoi, bez żadnych dodatków. To właśnie chciałam ci powiedzieć. Wtedy dopiero Ploi zapytała o tunel. Zniecierpliwiło to jednak jej towarzyszkę: - Sama zobaczysz, jak dojdziemy. Nie pytaj za wiele. I ruszaj się prędzej. To by dopiero było, gdybyś nie wytrzymała i zrobiła na ulicy. Wszystkie musiałybyśmy się wstydzić! Do tunelu był spory kawałek. Czoi nawet się nie zatrzymywała dla wymiany powitań z przyjaciółkami. Śpieszyły ulicami i zaułkami, koło Zaułku Teng, koło Wrót Sir Suda Wong i tego progu, któremu Ploi oddawała cześć rankiem. Doszły wreszcie do czegoś, co naprawdę wyglądało jak tunel wystający z wewnętrznego odcinka muru. Weszły i serce Ploi zamarło na widok tego, co ujrzała. - Nie mogę tu zrobić, Czoi. Nie mogę, tyle tu osób. - Głupstwo - odparła Czoi z nutą rozsądku w głosie. - Jak one mogą, to i ty możesz. Chodź, dotrzymam ci towarzystwa. Drewniane podwyższenie, ciągnące się po obu stronach tunelu, było podzielone na małe odkryte kojce, z przepierzeniami sięgającymi do piersi. Umożliwiało to zarówno tym, które znajdowały się w kojcach, jak i tym, które przechodziły środkiem, swobodną konwersację. I jeszcze jak konwersowały! Tak jakby niektóre z nich wyłącznie po to tu przychodziły. Nadawało to temu miejscu przyjazną atmosferę zażyłości. Nawet Ploi, choć jeszcze tak bardzo zażenowana, odczuła ją z przyjemnością. Pragnęła tylko, by i ją stać było na tak swobodne zachowanie. Poczuła się bardzo podniesiona na duchu, gdy Czoi przyznała się, że i jej za pierwszym razem tunel wydał się zbyt zatłoczony. Słońce zachodziło już, gdy wyszły na zewnątrz. Niebo mieniło się przeróżnymi kolorami, które wkrótce miał pochłonąć zmrok. Powrót do domu wypadał znowu koło ogromnych Wewnętrznych Wrót; były teraz świadkami ich zamykania, ryglowania, zamykania na kłódkę, na łańcuch, czemu towarzyszyła cała gama hałasów - łomotów i brzęków - powodowanych przez tryskające energią klony_strażniczki. - Teraz nikt nie wyjdzie ani nie wejdzie - powiedziała Czoi z przejęciem. - Nie otworzą wrót aż dopiero rano, choćby nie wiem co się działo. Uwagi te, w połączeniu z napawającym lękiem widokiem zaryglowanych wrót, przyprawiły Ploi o dreszcz. To prawda, że u siebie w domu nad klongiem nigdy nie zdarzało jej się wychodzić na zewnątrz posesji po zapadnięciu nocy, ale zawsze ktoś wchodził albo wychodził tylną bramą, * to znów szedł do altanki na przystani lub wracał stamtąd - i ruch od strony klongu trwał aż do późnego wieczora. Nigdy nie miała takiego uczucia w domu, nie czuła lęku, że ją zamykają, odcinają od innych, chyba że za karę matka zamykała ją w pokoju. W owych czasach bardzo niewiele było ulic w stolicy Syjamu, a zwłaszcza w Tonburi, które europeizowało się wolniej. Stąd główne wejście na posesje nadal było od strony przystani, bo arteriami komunikacyjnymi były kanały, a nie ulice. Czoi miała dalsze informacje w zanadrzu: - Musimy zdążyć do domu, zanim się ściemni, bo nie wzięłyśmy z sobą świecy. Jeśli chodzisz po ciemku bez światła, klony cię aresztują. - I tu udzieliła tej samej rady, co matka rankiem: - Musisz uważać na klony, Ploi, są groźne. Jakbym ja tego już sama nie wiedziała - pomyślała Ploi. Dotarły szczęśliwie przed zapadnięciem ciemności, a K'un Sai zaraz im powiedziała, by poszły prosto na podwórze na zapleczu. Był to rozległy prostokąt wyłożony kamiennymi płytami, tak jak ulice w całym Wielkim Pałacu. A te kamienie - jak opowiadała Czoi podczas popołudniowej wycieczki - przyjechały aż z Chin wielkimi dżonkami zza morza. Rozglądając się Ploi spostrzegła, że podwórzec otaczały z trzech stron werandy, natomiast od czwartej strony niższy mur, w którym były małe wrota. W zapadającym zmierzchu mogła jeszcze rozróżnić równo ustawione rzędy donic i kadzi wzdłuż brzegów werand - w donicach rosły kwitnące krzewy, a w ustawionych na przemian kadziach widać było kwiaty lotosu, zaś na tle muru stał równy szereg pomarańczowego jaśminu i krzewów iksora. W dalszym rogu, pod ścianą, siedziała matka z jakąś znajomą pod wielkim drzewem mimusops, a obok stało wiele kadzi ozdobionych rysunkiem smoków; takie same kadzie na wodę mieli też nad klongiem Bang Luang. Gdy już matka wykąpała Ploi polewając ją wodą nabieraną czerpakiem z kadzi i tak jak zwykle wyszorowała dokładnie, mała zauważyła, że niektóre rzeczy w pałacu niczym nie różnią się od tego, co było u nich w domu. Matka dopomogła też w kąpieli Czoi, chwaląc ją przy tym za to, że tak szybko przyprowadziła Ploi z powrotem, bez szwendania się, i przyrzekła jej nagrodę za poczucie odpowiedzialności. Znalazły się znowu w pokoju K'un Sai. Po ubraniu Ploi i dokonaniu własnej toalety, i to ze znacznie większą dbałością niż zazwyczaj, matka wyjęła z czarno_złotego kufra wiele kompletów palaj i przepasek na piersi - większości z nich Ploi nigdy nie widziała u matki - ułożyła je na podłodze i rozpoczęła dłuższą przemowę, prawie jednym tchem. - Jesteś teraz dziewczynką z pałacu, Ploi. Pora, byś się nauczyła, co się wkłada w którym dniu tygodnia. A więc na poniedziałek pasują następujące połączenia: żółte palaj z jasnoniebieską górą lub szaroniebieskie palaj z górą w kolorze czerwonym jak kwiat czampak. Na wtorek jest różowe palaj, może też być w kolorze fioletu jak pestka owocu maprang, a do tego zielona góra, w kolorze liścia soke, widzisz? A jeśli wolisz zielone palaj, to wtedy góra powinna być w jasnym fiolecie. Gdzie to my już jesteśmy? Aha, środa. Kolory zarówno fasoli, jak i żelaza pasują na środę, jeśli idzie o palaj, góra ma być pomarańczowa. We czwartek zielone palaj z czerwoną górą albo pomarańczowe palaj i jasnozielona góra. Na piątek palaj jest ciemnoniebieskie, a przepaska koloru żółtego. W sobotę wkładasz palaj fioletowe jak pestka maprang, a przepaskę w kolorze jak liść soke. Ciemny fiolet też uchodzi w sobotę, śliczny odcień, prawda? Ale bardzo trudny do znalezienia. Warto także pamiętać, że ciemny fiolet nosi się w żałobie, wtedy przepaska musi być w kolorze beżowym. Na niedzielę kolory można powtórzyć - te z czwartku, jak chcesz, a także czerwień owocu li_czi lub w odcieniu świńskiej krwi, jeśli idzie o dół, bo góra powinna być zielona, w odcieniu liścia soke. No, jak? Zrozumiałaś? Musisz nauczyć się tych zestawień, by nie wyglądać jak ciemna chłopka ze wsi. Nie chciałabyś pewnie, aby ludzie mówili: "O, jak przykro, twoja matka mieszkała w pałacu, ale niczego cię nie nauczyła". - Moja kochana Me Czem - zauważyła K'un Sai pod koniec tego wykładu. - Oczywiście, że niczego jej nie nauczyłaś, ale to nie jest jeszcze powód, aby się ją teraz zmuszało, by pojęła wszystko podczas jednej lekcji. Ona to wszystko chwyci w lot, ani się obejrzysz, już ty się o to nie martw. Zaledwie uprzątnięto stroje, gdy znajome zaczęły się schodzić jedna po drugiej, by jeszcze pogawędzić sobie ze starą przyjaciółką Me Czem. Wkrótce Ploi przestała się interesować rozmową dorosłych i na gest Czoi wymknęła się za nią na podwórze, zabierając z sobą słodycze, które jej o świcie wetknęła w rękę K'un Czei. O świcie tego dnia - zaskoczyła Ploi ta myśl, gdy patrzyła na dość wymiętoszony już pakuneczek - jak to było dawno... Usiadły sobie przy tylnych wrotach. Wychodzenie dalej po zmroku bez pozwolenia to pewne rózgi od pani cioci - ostrzegła Czoi. Jadły słodycze - chrupkie ciasteczka czan_ap, zwędzone z nie domykającego się od wszelkich łakoci kredensu K'un Un - i przyglądały się, jak zapalają się światła w oknach pokojów wychodzących na werandę. Co też teraz robi K'un Czei - myślała Ploi - a co Czao K'un Ojciec, a co starszy brat Perm? Zatęskniła do nich nagle i aż boleśnie, a także do matki, chciała do niej pobiec zaraz, by poczuć się bezpiecznie u jej boku. Ale matka teraz należała do uszczęśliwionych, roześmianych przyjaciółek, a wcale nie do swej osamotnionej córeczki... - Czy bardzo tęsknisz za domem? - zapytała Czoi. Nie usłyszawszy odpowiedzi, Czoi pojęła i ciągnęła dalej: - Jesteś dzielniejsza ode mnie, Ploi. Ryczałam przez trzy dni bez przerwy, gdy tu przyszłam po raz pierwszy, nie chciałam jeść ryżu - jadłam co innego, to prawda. Pani ciocia o mało nie odesłała mnie z powrotem do domu, a to był jej pomysł, by mnie sprowadzić do pałacu. Mówiła, że robi się ze mnie chłopak, bo całymi dniami uganiałam z moim starszym bratem. Ten mój brat ma na imię Nueng. Mówiła, że trzeba poprawić mój charakter. I stąd się tu wzięłam. A pani ciocia, tak naprawdę, to bardzo dobry człowiek, chociaż cały czas mnie strofuje. Doszło do ciebie, jak mówiła, że szkoda ryżu na moje wychowanie? O, ciągle to powtarza. Starsi mówią wiele zabawnych rzeczy, gdy są z nas niezadowoleni. Wiesz, Ploi, wymyślę coś, by ją oduczyć powtarzania takich słów. Poczekaj, sama zobaczysz. A czy ty boisz się duchów, Ploi? I nareszcie wydobyła z niej odpowiedź; Ploi kiwała głową potakująco i drżała na całym ciele. - Widzisz tamto drzewo? Jest nawiedzone przez duchy. Powiesiła się na nim pewna kobieta. - Ale co to za wielki pałac, o, tam? - zapytała nagle Ploi. Uwielbiała, jak wszyscy, słuchać opowieści o duchach, ale nie tutaj, gdzie zaledwie jedna żywa dusza oprócz niej była na tym wielkim, tonącym w mroku podwórzu. Pytanie jednak nie wynikało tylko z chęci zmiany tematu. Bo nawet dla dziewczynki bliskiej płaczu, stęsknionej za domem, przerażonej na samą myśl o nawiedzonych drzewach, był to najpiękniejszy widok: najwyższe piętro wielkiego pałacu rysujące się za murem na tle niebieskiego jeszcze nieba, zwieńczone strzelistymi iglicami wznoszącymi się wysoko w górę, jaśniało światłami, które jarzyły się w jego niezliczonych oknach i drzwiach. Czoi wyjaśniła jej, że to Phra Czao Ju Hua, to jest król, i Somdet, czyli królowa, mieszkają tam na górze, a potem ruchem ręki pokazywała różne części królewskiej rezydencji, te widoczne i niewidoczne stąd, nazywając po imieniu wszystkie po kolei i wyznając Ploi, że nigdy tam sama nie była. Jeszcze nie - dodała z nadzieją. "Niebiański Ogród", "Szmaragdowy Dom", "Thi Bon", "Phra Tamnak" - oto niektóre z nazw, jakie usłyszała Ploi pierwszego wieczoru w pałacu. "Niebiański Ogród", powtarzała za Czoi, odczuwając radość, że ich ukochany Phra Czao Ju Hua, którego nigdy jeszcze nie widziała, posiada to wszystko, co musi być tak samo pociągające, jak te nazwy, wysoko, gdzieś blisko gwiazd. Gdy nadeszła pora powrotu do wnętrza na wieczorny ryż, Czoi rzuciła tajemniczo: - Idź pierwsza, Ploi. Muszę tu coś zdobyć. Zaraz przyjdę. No i weszła do pokoju w kilka chwil potem, kiedy wszystkie rozpoczęły już posiłek, niosąc kratong gotowanego ryżu ze smutnym wyrazem twarzy. - Co to za ryż? - zainteresowała się zdziwiona ciocia. - Przecież tu jest chyba dość ryżu? - Ciocia mówiła, że szkoda ryżu na moje wychowanie, to sobie trochę kupiłam, sama, za własne pieniądze. Wezmę tylko odrobinę curry od cioci - rzuciła spojrzenie na inne dania i dodała: - i tej ryby, i krewetek, jeśli wolno. - Co rzekłszy, słowa swoje wcieliła w czyn. Widząc, jak ich stałe powiedzenie zostało zrealizowane dosłownie i odarte z moralizującej treści, wszystkie dostały napadu śmiechu, a Czoi żuła starannie, nie mrugnąwszy okiem. Ploi uśmiechała się. Dumna była z nowej przyjaciółki, rada, że znów jest u boku matki, że dzieli z nią posiłek, który został pomyślany i przygotowany specjalnie dla nich dwóch. Ale uśmiech ten nie trwał długo. Jej pierwsza kolacja w pałacu po tak zachęcającym początku zamieniła się w posiłek_koszmar, wizję samotności i głodu. Szczęście jest doprawdy kruche, a tym razem zdruzgotało je gościnne pytanie K'un Sai: - Pozostaniesz tu z nami dłużej, Me Czem, prawda? A matka odpowiedziała swym rzeczowym tonem: - Nie wiem, K'un. Trudno to wyjaśnić. Dobrze się żyje w tych murach, wszystko tu takie wygodne. Ale przeżywszy tyle lat na zewnątrz, wydaje mi się, że tu jest, no, tak jakby nieco duszno, wie pani, co mam na myśli. A może jestem rozpuszczona? Poza tym - i to jest najważniejsze - będę musiała zacząć zarabiać na życie, i to dość szybko, bo pieniędzy nie starczy na długo. Zamierzam pojechać do Czaczengsao i otworzyć tam sklep, sprzedawać to i owo. Mam tam trochę krewnych, którzy proszą, bym do nich przyjechała i zamieszkała u nich. I dodała, tak jakby córka nie siedziała tuż obok niej: - Będę wam wdzięczna, jeśli zaopiekujecie się Ploi. Będę ją odwiedzać tak często, jak tylko będę mogła. - Ty, Ploi, zostaniesz tu ze mną - ozwała się K'un Sai serdecznie. - Będę o ciebie dbać jak o własną bratanicę. Prawdę rzekłszy, będzie to łatwiejsze zadanie niż z tym urwisem. Nie brakuje tu koleżanek do zabawy, a że jesteś jeszcze małą dziewczynką, będziesz się raczej bawić niż pracować, czyż to nie przyjemność? I jestem pewna, że bardzo się spodobasz Sadet, będziesz jej ulubienicą, tak jak niegdyś była nią twoja matka. Nie rób takiej smutnej miny, Ploi. Opowiem ci lepiej o Sadet. Jest to najlepsza z patronek, najbardziej szczodra opiekunka - lepszej byś sobie nie mogła wymarzyć. Ma też bardzo przenikliwy wzrok, który widzi wszystko, co masz w głowie i w sercu. Lubi, kiedy dziewczęta z nią rozmawiają, są z nią szczere i otwarte. Ale uważaj, żeby to jej przyjazne zachowanie nie przewróciło ci w głowie, żebyś się nie stała niegrzeczna i zarozumiała. O, to byłoby niedobrze. Ale też i nie przerażaj się, jeśli cię zgani, bo zrobi to z dobrego serca. Jest chodzącą dobrocią i życzliwością, przekonasz się, gdy na to zasłużysz. - Nawet gdy nie zasłużysz, przekonasz się o jej dobroci - włączyła się matka. - Nigdy nie zapomnę, jak się rozgniewała, gdym ją poprosiła o pozwolenie, bym mogła odejść i zamieszkać z Czao K'unem. On już wtedy miał oficjalną żonę i dzieci. Sadet była zdecydowanie temu przeciwna i miała uzasadnione powody, jak się potem okazało. Ale w końcu nie puściła mnie z pustymi rękoma, dała mi w prezencie dziesięć czangów. Przy okazji powiem pani, K'un, że udało mi się tę sumkę powiększyć o parę czangów, pożyczałam i dostawałam procent. Za te właśnie pieniądze - ten dar od Sadet - zdołam teraz rozpocząć nowe życie. Ale ty nic nie jesz, Ploi. Mrugając niewidzącymi oczyma, wbitymi w talerz ryżu przed sobą, Ploi próbowała połknąć to, co nabrała w usta. Przełknęła, ale miała wrażenie, że łyka suchą, niegotowaną mąkę, z trudem przechodzącą przez zaciśnięte gardło. Później, gdy obie kobiety poszły na górę na wieczorną audiencję u Sadet, Czoi wydobyła duży zbiór swych lalek i miniaturowych domków, naczyń, pieców itd. Godny to był pochwały, choć daremny wysiłek z jej strony, by rozweselić przyjaciółkę. Dała więc spokój po chwili, tak że tylko służąca Pit, hałaśliwa entuzjastka lalek mimo swego wieku, bawiła się nimi, aż nadeszła pora na rozwinięcie materaców i rozwieszenie moskitier. Późno w nocy, w odpowiedzi na pytania córki, matka przytuliła Ploi do siebie i rzekła: - Tak, kochanie, naprawdę muszę wyruszyć w drogę. Ale gdziekolwiek pójdę i cokolwiek będę robiła, pamiętaj, że ciebie kocham najbardziej. I bez względu na to, co się ze mną stanie, bardzo pragnę, aby twoje życie ułożyło się szczęśliwie. Kochające objęcia matki, bardziej niż jej słowa, uspokoiły Ploi i wkrótce utuliły ją do snu. I choć bała się, czy potrafi żyć bez matki, zasnęła głębokim, nieprzerwanym snem, który trwał aż do wschodu słońca. 3 Obawy Ploi w coraz mniejszym stopniu zaprzątały jej umysł; upływał dzień po dniu, a z ust matki nawet nie padło słowo "wyjazd". Nadto każdy dzień przynosił ze sobą dość nowych i przyjemnych wrażeń, tak że Ploi nie bardzo miała czas na ponure myśli o przyszłości. Po pierwsze, co rano była lekcja czytania prowadzona przez K'un Sai dla klasy złożonej z dwu uczennic - Czoi była tą drugą, i tą, która wybuchała często płaczem, gdy dostała po łapach za zrobienie błędu. Elementarz Czoi cały był pomazany rdzawymi smugami - to od jej łez padających na patyczek, jaki pozostaje po spaleniu laseczki trociczek, pomalowany potem na czerwono i powszechnie wtedy stosowany jako wskazówka do pokazywania dzieciom poszczególnych słów w elementarzu. Na tych zajęciach dziewczęta nie tylko uczyły się sztuki czytania, ale także poczucia wdzięczności wobec samej wiedzy i wobec tych, które ją przekazywały - pod koniec każdej lekcji ze złożonymi dłońmi i pochylonymi głowami czyniły pokłon dziękczynienia i uszanowania dla podręczników i nauczycielki. * Nauczyciel jest do dziś wielce szanowaną osobą: przed meczem bokserskim lub innym wyczynem sportowym, przed przedstawieniem tradycyjnego dramatu, baletu na scenie itp. odprawia się ceremonię zwaną uai_kru - pokłon nauczycielowi. Ponadto było tysiące innych czynności: przygotowanie jedzenia, praca przy szykowaniu betelu do żucia, zajęcia ze strojami czy wreszcie robienie wonnych saszetek albo też wody z pachnidłami. Ploi została już uczennicą_pomocnicą K'un Sai przy tych zajęciach i nawet kilka razy spróbowała swych niewprawnych rączek przy zwijaniu liści plu na elegancki, dworski sposób. Liście te miały kształt serca. Posmarowane czerwonym wapnem używane były do żucia wraz z orzeszkiem. A przedtem K'un Sai zręcznymi palcami umyślnie nadawała im formę przesadnie zwężoną, dzięki czemu zadziwiały wytworną smukłością. Na tym tle wyniki pracy rąk Ploi wypadały raczej słabo. K'un Sai mówiła, że to nic nie szkodzi, że nie trzeba się martwić i że kiedyś będzie to Ploi robić z zamkniętymi oczyma. Niektóre z zajęć wykraczały poza jej fizyczne możliwości i Ploi uczestniczyła w nich tylko w charakterze widza. Weźmy na przykład polerowanie palajów. Trzeba tu było krzepkich ramion, aby podnosić i opuszczać drąg bambusowy z wielką bryłą kwarcu przymocowaną do jego końca i jeździć tym kamieniem po tkaninie, by nadać jej powierzchni wysoki połysk. Kobiety, zmieniające się przy tej robocie, bez przerwy rozmawiały z Ploi i pomiędzy sobą, wprawiając drąg - zdawałoby się bez wysiłku - w pewien określony rytm, tak że zajęcie wydawało się i łatwe, i przyjemne. Wachlowanie również miało swój własny rytm. Lekcje wachlowania odbywały się zazwyczaj wieczorem. "Pamiętajcie, że wachlujecie osobę, a nie piecyk na węgiel drzewny". To było jedno z zaleceń K'un Sai, gdy pokazywała Ploi, jak poruszać wachlarzem z piór na długiej rękojeści, kierując strumień powietrza na płat jedwabiu powieszony na oparciu fotela, tak aby materia nieustannie lekko trzepotała - i to jak najdłużej. "Im dłużej będzie się ruszał, tym lepiej". Później, któregoś wieczora, powiedziała do Ploi po lekcji: - Wydaje mi się, że już niedługo będę mogła cię włączyć do dyżurów wachlowania. Co ty na to? Twoje miejsce będzie w takiej odległości od Sadet, jak mniej więcej stąd do jedwabiu. I pamiętaj, będziesz wachlować ją, a nie jakiś piecyk. Ploi aż zachichotała głośno. No bo wyobraźmy sobie, że ktoś mógłby pomylić Sadet z piecem... Okazało się jednak, że - jak to przepowiedziała K'un Sai - więcej było zabawy niż pracy. Do zabawy należało dotrzymywanie Czoi towarzystwa, gdy składała wizyty w rezydencjach Ich Królewskich Wysokości, królewskich konkubin i innych domach, w których mieszkały jej przyjaciółki. Prawdę rzekłszy Ploi wolałaby, aby Czoi zabierała ją raczej do Zaułku Teng, gdzie "nie trzeba tak baczyć na swoje zachowanie i siedzieć cicho, i ciągle słuchać zakazów". Nie każda z tych rezydencji była wielka i piękna - jak to ze zdziwieniem spostrzegła Ploi. Bywały nie tylko małe, ale sprawiały też wrażenie, że lada chwila się rozpadną ze starości i zaniedbania. Ploi zauważyła jeszcze inne różnice. W jednej z rezydencji ze zdumieniem słuchała mowy jej mieszkanek - niby tajska, ale tony * jakieś nie takie. Standardowy - bangkokski - tajski ma pięć tonów. Gwary i dialekty bardzo się różnią między sobą. - To akcent z Peczburi - uświadomiła ją potem Czoi. - Ta konkubina jest stamtąd i tak samo wszystkie jej służące. W rezydencji innej konkubiny słyszało się mowę Południa, brzmiącą jeszcze dziwniej dla ucha. A w trzeciej - tak się składało, że była to najbardziej imponująca rezydencja - panował śpiewny, synkopowany dialekt północny. Jak to ładnie brzmi - pomyślała Ploi. - I jakie one tutaj ładne. Miały jasną karnację, chodziły w długich, wąskich spódnicach zwanych pasin, a włosy miały upięte w kok z tyłu głowy. Czao Czom z tej rezydencji, rodem z Cziangmai, nazywała się Jaśnie Pani Dara, co znaczy gwiazda, jak objaśniła wszechwiedząca Czoi. I wreszcie były rezydencje, w których można było kupić różne rzeczy: pachnące wody, słodycze, smakołyki, jedwabie, drogie kamienie, prawie wszystko. Było w nich zawsze gwarno, nie tak jak w innych domach, gdzie panowała atmosfera powagi. No i była jeszcze ta rezydencja w pobliżu. Co dzień przechodziły obok, ale nigdy tam nie wstępowały. Bo w owym okresie wypowiedziany został stan niemal wojny między mieszkankami tej rezydencji i mieszkankami domu Sadet. Dorosłe członkinie obu obozów na ogół powstrzymywały się od okazywania sobie wrogich uczuć, tylko w wystudiowany sposób patrzyły w drugą stronę lub też zachowywały pogardliwe milczenie na widok nieprzyjaciółek. Za to młodsze dziewczęta zdradzały skłonność do demonstrowania większej bojowości i pewnego dnia Ploi była obecna przy bitwie na spojrzenia, jaka wywiązała się między Ploi a dziewczynką "stamtąd". Szły w przeciwnych kierunkach jedną z ruchliwych wąskich uliczek i w przejściu musiały się niemal otrzeć o siebie. Tamta spojrzała na Czoi dzikim spojrzeniem, a Czoi zrewanżowała się w ten sam sposób - no i zaczął się pojedynek. Stanęły jak wryte, wpiły się w siebie nieruchomym spojrzeniem, każda zdecydowana, że nie spuści pierwsza oczu. Natychmiast zebrał się tłumek i dodawał otuchy stronom. Wyniesiono krzesła i przeciwniczki usiadły na nich, przez cały czas nie spuszczając z siebie oczu. Podsuwano im czareczki z wodą i słodycze - każdy obóz swojej przedstawicielce. Tłum gęstniał, hałas narastał i zanosiło się, że zawody te mogą potrwać całe popołudnie. Po chwili jednak na scenie zjawiła się K'un Sai i zdołała - choć nie bez zastosowania siły i licznych pogróżek - odciągnąć Czoi z placu boju. Jednak jej przeciwniczka dawała już oznaki pewnego wyczerpania - jej spojrzenie nie było takie ostre i niezachwiane - toteż neutralna część publiczności orzekła zgodnie, że to Czoi należy przyznać zwycięstwo. W oczach większości dorosłych Czoi była nieznośnym, niezdyscyplinowanym dzieckiem, dla rówieśniczek postrachem, za to dla Ploi była jednym z najmilszych stworzeń, jakie spotkała w życiu. Przy tym - jak to spostrzegła Ploi jeszcze w pierwszych dniach, kiedy razem chodziły po pałacowym terenie - Czoi miała bardzo wielkie i miękkie serce dla biednych, dla słabych, dla nieszczęśliwych. Skromne staruszki, dożywające swego smutnego żywota, zapomniane w zakamarkach Wewnętrznych Podwórców, mogły zawsze liczyć, że Czoi pobiegnie dla nich wszędzie i w każdej sprawie, że potraktuje je grzecznie i łagodnie, że je rozśmieszy i sprawi, że się poczują nadal potrzebne na świecie. Młodsze dziewczynki odwoływały się do Czoi, by ich broniła przeciwko tym, które się nad nimi znęcały z pozycji silniejszych, wypłakiwały się w jej objęciach i mogły liczyć, że sięgnie do swej sakiewki, kiedy będą głodne lub kiedy zapragną jakiejś nowej zabawki. Także zbłąkane koty i psy, nie wyłączając parszywych, włóczące się po Wewnętrznych Podwórcach, miały w Czoi najlepszą opiekunkę. Nawet larwy żuków kokosowych - była to jedna ze specjalności pałacowych - miały prawo do jej najczulszych uczuć. Hodowano je wewnątrz łodyg trzciny cukrowej, aż się upasły i nadawały do usmażenia. Pewnego dnia Czoi przyniosła do domu taką łodygę i gdy nadeszła pora snu, zdołała ją jakoś przemycić pod moskitierą. Ploi zasypiała wtedy, mając w uszach chrzęst dochodzący z wnętrza łodygi - to robak gryzł swoją trzcinę cukrową, opijając się słodkim sokiem zawartym we włóknach rośliny. Kilka dni później trzeba było łodygę oddać z powrotem do kuchni królewskich. Czoi płakała patrząc, jak robaki lądują we wrzącym oleju na patelni. W drodze powrotnej, cała zalana łzami, musiała odpowiadać na pytania kilku kobiet, które zaczepiły ją, przekonane, że zmarł ktoś z jej najbliższej rodziny. A potem nadszedł wreszcie ten dzień - ten straszny dzień - i wtedy nawet całe zasoby ciepła Czoi na nic się zdały. Ranek był świeży i słoneczny, wcale nie zapowiadał nieszczęścia. Wkrótce po śniadaniu matka spokojnie obwieściła, że oto wyjeżdża, teraz, dzisiaj, że z Sadet pożegnała się jeszcze poprzedniego wieczora, gdy Ploi spała. Córeczka nawet nie załkała, bo po prostu zabrakło jej sił. Czuła jakąś straszliwą pustkę w żołądku, pot, który wystąpił na całym ciele, stał się nagle zimny, a po policzkach płynęły gorące łzy. Jak przez mgłę widziała twarz matki, a głos jej dochodził do niej przytłumiony, jakby z dużej odległości. - Proszę, kochanie, nie płacz, bo umrę z żalu. Muszę od ciebie odejść, iść drogą mej karmy - mego losu, mego złego przeznaczenia. Ale nie zostawiam cię na zawsze. Wkrótce wrócę i znów będziemy razem. Matka też płakała. Ploi czuła jej łzy na swoim policzku, gdy matka ją całowała. Nagle opanowała się i zdecydowana jak zawsze zajęła się sprawami praktycznymi: - Całą biżuterię zostawiam u K'un Sai. Spis jest u Sadet. Wszystko jest teraz twoje, jak będziesz duża, możesz to nosić. Nie ma tego zbyt wiele, ale starczy, abyś nieźle wyglądała wśród ludzi. Nie stracisz twarzy mając to na sobie. Wisiorek z rubinem to prezent od Sadet, a pierścień z dziewięcioma drogimi kamieniami * - od twego dziadka. Całą resztę - pierścionki, bransoletki i tak dalej - sama kupiłam. Możesz to sprzedać albo pooprawiać na nowo, jak ci się spodoba. Ale ten pierścionek z dziewięcioma kamieniami zachowaj dla swoich dzieci i wnuków. Dziewięć w tajskim kręgu kulturowym to liczba szczęśliwa, gdyż wymowa tego liczebnika w języku tajskim zbliżona jest do wymowy słowa oznaczającego szczęśliwy los. Przy Wrotach Sri Suda Wong dodała jeszcze: - Bądź dzielna, Ploi. I nie zaniedbuj się w służbie dla Sadet. Słuchaj K'un Sai, nie bądź trudnym dzieckiem. No, chodź już, Pit, czas na nas. - Ploi, pobiegnijmy z powrotem na wyścigi - zaproponowała Czoi i nie czekając na odpowiedź puściła się galopem od wrót ku dalszym częściom Wewnętrznych Podwórców. Ploi pędziła za nią płacząc. Ale gdy dobiegły do rezydencji - poszła prosto do pokoju K'un Sai i nie chciała słuchać Czoi, choć miała ona mnóstwo ciekawych planów na całe najbliższe popołudnie. K'un Sai dała jej do skubania kwiatki pomarańczowego jaśminu: trzeba było usuwać z nich łodyżki i nawlekać w girlandkę. Potem kazała Ploi położyć się i zdrzemnąć, zaś Czoi przykazała, aby jej nie niepokoiła. - Posiedź tu przy mnie, Ploi - poleciła Sadet tego popołudnia, dając jej nóż i kawałek kłącza imbiru. - Obierz mi go ze skórki. Nóż nie jest za ostry, w sam raz dla ciebie, bo nie chciałabym, byś się skaleczyła. Pokazała Ploi wazę z gotowymi już dziełami - obranymi i wyrzeźbionymi - i zapytała, czy jej się podobają. - Tak, Wasza Wysokość - odpowiedziała Ploi. - No to wybierzmy najładniejsze. Ploi wybrała i ułożyła je na talerzu. - No, popatrzcie tylko! - Sadet powiedziała ze śmiechem. - Wybrała wszystkie mojej roboty! K'un Sai pokiwała głową. - Wcale się nie dziwię, Wasza Wysokość. Na ich tle te moje wyglądają nieporadnie. Kiedyś lepiej mi wychodziły, ale ostatnimi czasy wzrok mi szwankuje. Cóż, wiek... - westchnęła. - Nie bądź niemądra - odezwała się z czułością Sadet. - Jesteś o parę lat młodsza ode mnie. To nie wiek, tylko lenistwo. - Przerwała i przez chwilę spoglądała na Ploi w milczeniu, po czym spytała: - Bardzo tęsknisz za matką? - Bardzo, Wasza Wysokość. - Tak, wiem i współczuję ci. Zatrzymałabym ją tu dla ciebie, gdyby to było w mojej mocy. Ale przecież Czaczengsao znajduje się nie tak daleko stąd. Wkrótce znów tu będzie razem z nami. Delikatnie głaszcząc Ploi po włosach Sadet zwróciła się do K'un Sai, by dobrze opiekowała się dziwczynką. A do Ploi rzekła: - Przychodź często do mnie, mów szczerze, jeśli ci czegoś trzeba albo coś cię będzie martwiło. Nie uciekaj od dorosłych, Ploi. Dzieci powinny zdawać sobie sprawę z tego, że starszym leży na sercu dobro młodych. Chcemy, aby wam było jak najlepiej i abyście zasługiwały na wszelkie dobro. Do wszystkich w komnacie skierowała słowa: - Nie dbacie o mnie wcale. Znikacie w swoich sprawach, kiedy wam się spodoba, i zostawiacie mnie samą z tymi nieporadnymi dziećmi. K'un Sai i inne dworki wymieniły między sobą uśmiechy i nadal zajmowały się rzeźbieniem warzyw. Ploi na próżno walczyła z falą łez napływających jej do oczu. Nie były to tylko łzy smutku, bo wzruszyła ją także czułość Sadet. K'un Sai miała teraz zmartwioną minę; wolałaby, aby Ploi potrafiła lepiej panować nad sobą w obecności Sadet, taką wyznawała zasadę, natomiast Sadet uważała, że smutek powinien utonąć we łzach: - To tak jak z wodą, którą lejesz na płomień, by go ugasić. Kiedy uznała, że Ploi już się dostatecznie wypłakała, Sadet posłała po szkatułkę znajdującą się w jej toaletce. Na wewnętrznej stronie wieczka było umocowane lusterko: - Widzisz? - spytała Sadet. - Tak wyglądamy, gdy zbyt długo płaczemy. Wcale nieładnie, prawda? Ploi spojrzała na obrzękłą twarzyczkę w lusterku i zaczęła ocierać oczy. Spośród różnych rzeczy w szkatułce Sadet wybrała złotą bransoletkę z przymocowanym do niej amuletem: była to kłódeczka z rubinem zamiast dziurki na klucz. Wsuwając ją na rękę Ploi powiedziała: - Kupuję tym twoje łzy. Jeśli zaraz nie przestaniesz, to wszystkie pójdą za twoim przykładem. Znam je, bardzo lubią dobrze sobie popłakać. Tylko czekają, aby pokazać, jakie śliczne łzy wylewają. Ploi skłoniła się z sercem wypełnionym radością i wdzięcznością, wykonując dość niezdarnie pokłon kaab, tak że prawie wylądowała z głową na kolanach Sadet. Jeszcze pozostało jej trochę łez - ostatnia już fala - twarz miała prawie całkiem zalaną. Sadet zaśmiała się: - Czy nie dość zapłaciłam? Ależ ty potrafisz się targować! No dobrze, dam ci też tę zabawkę. Była to pozytywka. Ploi pierwszy raz w życiu widziała coś takiego. Sadet nakręciła ją i położyła na podłodze. Wieczko odskoczyło, pojawił się ptak o różnokolorowych piórkach z emalii i zaczął śpiewać; odtąd już prawie całe życie miał się popisywać przed Ploi swoim występem - z okazji szczęśliwych wydarzeń, ale także i po to, by łagodzić ciosy zadane przez los, by uczynić znośniejszym ból serca. Pewnego ranka, mniej więcej w tydzień po wyjeździe matki do Czaczengsao, Ploi zorientowała się, że przekracza próg Wrót Sri Suda Wong, idąc na zewnętrzny dziedziniec, dokąd mogli przychodzić goście płci męskiej. Było to buddyjskie święto przypadające w środku miesiąca, a z takiej okazji, jak powiedziała Czoi, zazwyczaj zjawiali się z wizytą jej ojciec i starszy brat imieniem Nueng. Spytała, czy Ploi nie chciałaby jej towarzyszyć i zawrzeć z nimi znajomości. Ostrzegła przy tym, że nie zawsze przychodzą w taki dzień, ale nawet gdyby się nie zjawili, to i tak jest to uciecha pospacerować sobie wśród tłumu, popatrzeć na ludzi i różne różności. Zewnętrzny dziedziniec kipiał życiem tak samo jak owego ranka, gdy Ploi, niezdarna nowo przybyła, z wybałuszonymi ze zdumienia oczami, po raz pierwszy zjawiła się w jego murach. A teraz przechadzała się w tłumie, prawie tak samo pewna siebie, jak bardzo już doświadczona Czoi. I gdy Czoi krzyknęła: - Są tam! - i pomknęła jak zaczarowana strzała, Ploi popędziła jej śladem, jakby to było na zwyczajnym placu zabaw. A że biegała nieźle, dotarła do celu równocześnie ze swą przyjaciółką. Ojciec Czoi był wysoki i szczupły, miał łagodną, uśmiechniętą twarz. Bardzo przypominał swoją siostrę, K'un Sai, tylko że nie tryskał taką energią. Starszy brat, Nueng, najwyraźniej niedawno miał postrzyżyny, bo włosy odrastały mu, zabawnie stercząc na wszystkie strony. Uśmiechnął się zawadiacko i od razu przypomniał Ploi jej własnego brata, Perma. - To jest mój ojciec - przedstawiła Czoi z dumą, z radością właścicielki skarbu, a Ploi rozumiała to i potrafiła docenić, bo i ona, na swój własny, nie rzucający się w oczy sposób, w pełni podzielała jej dumę. Ojciec Czoi zadał zwykłe pytanie: - Jak się nazywa twój ojciec, moja mała? A kiedy odpowiedziała, uśmiechnął się z wyraźną przyjemnością: - W dawnych czasach znałem bardzo dobrze Jego Ekscelencję. Kiedy byliśmy młodzi, razem buszowaliśmy po mieście. I powiem ci, moja mała, trudno byłoby znaleźć kogoś bardziej szczodrego niż Czao K'un Ojciec. Znał także matkę Ploi. Wspomniał ją jako słynną piękność pałacową, dopytywał, czy nadal taka piękna, aż Ploi zarumieniła się, z przyjemności i zażenowania. - A jak się ma moja Łatka? - zapytała Czoi, zwracając się do brata. - Brzydka jak zawsze - odparł ze sztucznym uśmiechem. - Albo jeszcze bardziej. Miała pięcioro szczeniąt parę dni temu. Ile robiły hałasu, cóż to za utrapienie! Gdy Czoi z przejęciem podskakiwała na miejscu, zwrócił się do Ploi z afektowanym uśmiechem i uwagą: - A ty, czy jesteś beksa? Wyglądasz mi na taką. - Sam jesteś beksa! - zainterweniowała Czoi, obrończyni uciśnionych. - I żebyś mi się nigdy nie ważył tak mówić do Ploi, słyszysz? Patrzcie go, sam beksa! - Warknęła nań ostro, a on na to z wyższością wzruszył ramionami, mamrocząc tak, jakby go to nic nie obchodziło: - A gadaj sobie, co chcesz? - Przyniosłem ci trochę owoców - rzekł ojciec Czoi wskazując na kosz pełen śliwek, stojący u jego stóp. - Podziel się z Ploi. Jest też pasta krewetkowa i słoik przesmażonej papryki dla cioci Sai. Twoja mama przygotowała własnoręcznie. A ty, Czoi, czy dobrze przykładasz się do nauki? Czy co dzień wprawiasz się w czytaniu i pisaniu? Z ciepłym uśmiechem zwróconym ku synowi mówił mu, by grzeczniej odnosił się do dziewcząt: - Jesteś tylko uczniem szkółki klasztornej, * Nueng, te panienki zaś pobierają nauki w pałacu. Zanim w Syjamie wprowadzono model oświaty wzorowany na systemie europejskim, klasztory buddyjskie spełniały rolę szkół różnego szczebla. Praktyka równego istnienia obu systemów utrzymywała się długo i w pewnym stopniu istnieje do dziś. Porównanie to nie wywarło jednak większego wrażenia na Nuengu, raczej go ubawiło, bo nadal miał buńczuczną minę i patrzył z góry na dziewczęta. Gdy goście już poszli, przyjaciółki, mówiąc o swych rodzinach, doszły do zgodnego wniosku, że ich starsi bracia przestali być dobrymi towarzyszami zabaw po postrzyżynach, zaczęli się nadymać i wywyższać, puszyć i uważać siebie za młodzieńców, przez co stali się śmieszni i uciążliwi. Prawdę mówiąc, to podczas następnych wizyt starszy brat Nueng zachowywał się dość przyzwoicie. Już nie uśmiechał się tak wyniośle i nie podkreślał starszeństwa, a stał się takim sojusznikiem dziewcząt, że postanowił przynosić im ulubione smakołyki, jak na przykład te bardzo kwaśne i ostre pikle, normalnie niedozwolone dla dzieci z uwagi na ich fatalny wpływ na dziecięce żołądki. W sumie, goście z domu to była świetna rzecz. Już samo spotkanie z nimi stanowiło przyjemność, a potem jeszcze rozdzielanie przyniesionych podarków wśród przyjaciółek - wszystko to dawało namacalny dowód, że nie jest się samotnym na świecie, że za murami pałacowymi są jacyś krewni i znajomi. Nikt znad klongu Bang Luang nie zjawił się, by odwiedzić Ploi. A i ona nie oczekiwała wizyty stamtąd. (Czao K'un Ojciec miałby zjawić się na Zewnętrznych Dziedzińcach? Przecież to nie do pomyślenia!) Tak więc w ciągu pierwszych miesięcy w pałacu ojciec i brat Czoi byli jedynymi osobami przychodzącymi z wizytą - i to wystarczało. Należeli do Czoi, a ją, Ploi, przyjaciółkę Czoi, traktowali jak kogoś z rodziny. Ona też traktowała ich poniekąd jak swoją własność. W każdym bądź razie, wizyty jej własnych krewnych nie sprawiłyby jej większej przyjemności niż te mniej lub bardziej regularne odwiedziny ojca i brata Czoi. Jak szybko upływały miesiące! I to bez żadnych wieści od matki. Ale nie to martwiło Ploi. Naturalnie, że tęskniła za nią, ale jej serce przestało się tak do niej wyrywać. Oczekiwała z niecierpliwością jej odwiedzin, jak przystało na kochającą córkę, ale przeszła już do porządku nad tym, że i jej matka, tak jak matki większości mieszkających w pałacu dziewczynek, mieszka gdzie indziej. Dzieliła teraz moskitierę z K'un Sai i Czoi i nie miała już uczucia, że jej czegoś brakuje, gdy zasypia przy nich co wieczór bez matki. Myła się już i ubierała sama, dawała sobie radę przy posiłkach - matka na pewno byłaby z niej dumna. Zdumiałaby się także - myślała Ploi - gdyby wiedziała, ile się już córka nauczyła o pałacu i jego mieszkańcach, ile poznała anegdot, intryg, waśni, plotek. Teraz już nie zadawałaby matce tylu pytań. Pałacowe powiedzonka, żargon, aluzje - i to już przestało być dla niej czymś tajemniczym. Gdy słyszała wyrażenie "podejmować kogoś jak carewicza", nie brzmiało już dla niej niezrozumiale: wiedziała, że to coś bardzo wystawnego i kosztownego, co trzeba przygotowywać długo i zawczasu (ale nie wiedziała nadal, że datuje się ono sprzed kilku lat, gdy przyszły car Mikołaj II bawił z wizytą w Bangkoku). Kiedy padało, często wśród chichotów, słowo "fren", mające oddać wielką zażyłość między dwiema dziewczynkami, Ploi rozumiała, o co chodzi. Jedynie niezbyt jasno uświadamiała sobie, dlaczego ich wielka miłość rodzi jakiekolwiek komentarze, a już zupełnie nie podejrzewała, że było to angielskie słowo "friend", wymawiane z tajska... I znowu minął miesiąc. Już chyba upłynęło pięć miesięcy od wyjazdu matki do Czaczengsao. I oto pewnego wieczora, gdy Ploi wachlowała Sadet i przysłuchiwała się jej rozmowie z kilkoma towarzyszącymi dwórkami, zjawiła się Czoi i szepnęła jej na ucho: "Daj mi wachlarz, K'un Sai woła cię do siebie". I Ploi poszła. Usłyszała głos matki, jeszcze zanim dotarła do drzwi; rzuciła się do środka i zaczęło się - obejmowanie, ściskanie, całowanie, śmiechy i rozmowa, wszystko naraz, no i nie odbyło się też bez łez. Pytała matkę bez przerwy, czemu tak długo nie przyjeżdżała. A ona na to, że miała setki spraw na głowie i że nie tak łatwo zorganizować wyprawę z Czaczengsao do Bangkoku - nie udałoby się jej teraz, gdyby kuzyn nie postarał się o łódź. Kazała Ploi wstać i zaczęła podziwiać, jak bardzo urosła, jak ładnie wygląda, no i że lepiej się zachowuje, i że już niebawem będzie mogła uchodzić za pannę z Wewnętrznych Podwórców. Współczująca K'un Sai śmiała się oczywiście przez łzy razem z nimi. A i służąca Pit śmiech przeplatała łzami - tak rada była znowu widzieć Ploi, być znowu w pałacu po tylu miesiącach zakopania się po uszy na wsi, tam gdzie "nie widać ani słońca, ani księżyca", jak to określiła. Nie mogło się też obyć bez dobrodusznych okrzyków Pit i jej hałaśliwych wybuchów śmiechu, a także bez skarcenia jej za to przez matkę, która musiała wreszcie przerwać te "głupoty" i posłała ją po koszyk i pakunki tarasujące przejście w korytarzu. Były w nich podarki z prowincji: trzcina cukrowa, banany, świeże jaja, jaja solone, suszone ryby, chrupiące ryby, najrozmaitsze pasty przyprawne i słodycze. Wybrała najlepsze, które miały pójść do Sadet, jak oświadczyła dumnie matka. K'un Sai łagodnie pokpiwała z niej z tego powodu mówiąc, że wszyscy będą Sadet zazdrościć, że ma tak cudowną dwórkę, która nigdy nie zapomina o swej pani, nawet jak się gdzieś tam włóczy po krańcach świata. - O, niech pani nie będzie zazdrosna - broniła się matka - i tak dostaje pani, moja K'un, wszystko, co Czaczengsao ma najlepszego do zaofiarowania! A to dla ciebie, Ploi. Podoba ci się? Czy się podoba?! Też pytanie! To przecież były najwspanialsze, najcudowniejsze prezenty, jakie można sobie wymarzyć: miniaturowe jajka, miniaturowe ryby, owoce i inne rzeczy, wszystko prawdziwe i do zjedzenia, i tak podobne do prezentów dla dorosłych. Od brązowych, kruchych rybek wielkości małego paluszka do solonych jajeczek ptaka pól ryżowych, * nie większego od kciuka - nie mówiąc o prześlicznych koszyczkach, w których się znajdowały. Wszystko było cudowną miniaturką powszednich wzorów, wszystko wyglądało urzekająco naturalnie, tylko że w miniaturze. Dla Ploi było to szczególnie cenne jeszcze i dlatego, że matka strawić musiała długie, długie dni planując te wszystkie cudeńka, wyszukując je i wykonując, bo kto na przykład słyszał kiedy o solonych jajeczkach ptaka pól ryżowych? Na pewno nie poświęciłaby na to tyle sił, gdyby naprawdę nie kochała swej córki. Z rodzaju wróblowatych. Karmi się szlachetnym ziarnem i, smażony w całości, podawany jest jako przysmak. Wszystkiego było po kilka sztuk tak aby Ploi mogła do woli obdzielić przyjaciółki. I tak, gdy starsze osoby pogrążone były w rozmowie, Ploi zabrała się do dzielenia swych skarbów, radośnie liczyła koszyki i przyjaciółki - największa liczba koszyków odstawiona została na bok z przeznaczeniem dla Czoi - ale jednocześnie przysłuchiwała się toczącej się obok rozmowie. - ...przynajmniej zrobiłam pierwszy krok - w pewnej chwili powiedziała matka. - ...parę dni temu Po Czim mówił, że powinniśmy kupić łódź, zabrać się do handlu hurtowego, wozić towary z Bangkoku do Czaczengsao i z powrotem, wiecie, jak to jest. Powiada, że na tym można znacznie lepiej zarobić niż na prowadzeniu małego sklepiku. I chaba ma rację. - A kto to jest ten Po Czim? - spytała K'un Sai. - Daleki mój kuzyn. Pomaga mi... przyjechał ze mną... Opowiadałam wam już kiedyś o tych kuzynach w Czaczengsao, nieprawdaż? - Tak, tak, mówiłaś. Ale czy ten Po Czim to dobry człowiek? Czy jest to ktoś, komu możesz naprawdę zaufać?... Czy jesteś tego pewna?... Może nie powinnam mówić tego wszystkiego, ale kocham cię jak własną siostrę, dobrze o tym wiesz. Nie chciałabym, byś pochopnie wdawała się w coś, nie rozważywszy uprzednio wszelkich możliwych skutków - złych i dobrych... A poza tym musisz także mieć wzgląd na Ploi. - No właśnie! Nie szła bym na to wszytko, gdyby nie wzgląd na Ploi. Niech pani posłucha, to ze względu na Ploi dokładam tylu starań, aby ten interes mi się udał. Chciałabym być kimś, na kogo ona będzie mogła liczyć. Nie chcę, aby jej krewni zza rzeki mogli jej powiedzieć: "No i co ta twoja matka? Do niczego, nigdy z niej nie będzie nic dobrego". A ponieważ oni nie kiwną nawet palcem, aby mi przyjść z pomocą, to muszę jej szukać wszędzie, gdzie tylko się da. - No dobrze, już dobrze. Nie słuchaj tego, co mówię, Me Czem. Ze mną to tak jak z tą przysłowiową żabą, co mieszka pod skorupą kokosowego orzecha i nawet nie ma pojęcia, co się dzieje na zewnątrz... No już, wykąp się i odśwież, a potem pójdziemy do Sadet, byś jej przekazała swe dary. Bardzo się ucieszy... Ale równie byłaby rada, gdybyś jej przyniosła w prezencie tylko jedno jajko. Gdy zostały same tego wieczora, matka zadała Ploi pytanie, które stało się już jakby tradycją w ich rozmowach: - Jak bardzo mnie kochasz, Ploi? I na to zawsze padała odpowiedź: - Miłość moja do ciebie jest wielka jak niebo, matko. Tym większym zaskoczeniem było pytanie następne: - Czy chciałabyś mieć nowego ojca, Ploi? - Nie wiem - szczerze odpowiedziała Ploi. I zapytała: - A co z Czao K'unem Ojcem? Nie otrzymała odpowiedzi. Matka milczała przez chwilę. A potem ozwała się cichym głosem, mówiąc jakby bardziej do siebie niż do Ploi, i przytoczyła stare powiedzenie, że owoc nigdy nie pada daleko od drzewa, które go wydało, a drzewo, o którym była mowa, to niewątpliwie tamto, co rośnie po drugiej stronie rzeki, nad klongiem Bang Luang. 4 Tym razem matka zatrzymała się w pałacu około dziesięciu dni. Ploi widywała się z nią przeważnie rankiem i wieczorem, bo w ciągu dnia matka musiała chodzić po mieście w sprawach związanych z interesami. - Tyle jest do załatwienia i z tyloma ludźmi trzeba się spotykać - powtarzała. Z tych wypraw za mury pałacu przynosiła owoce i słodycze i nigdy nie zapominała wziąć Ploi w objęcia i obsypać ją pocałunkami, tak jak gdyby całe miesiące upłynęły od ostatniego rozstania. Wyglądała młodo i pięknie, a szczególnie wtedy, gdy twarz jej rozświetlał rozmarzony uśmiech, jakiego Ploi nie pamiętała, aby kiedyś gościł na jej obliczu. Ale z drugiej strony często wzdychała, jak się wydawało, bez przyczyny. Ogólnie jednak biorąc, uśmiech pojawiał się częściej na jej twarzy, toteż Ploi uważała, że tak jest dobrze. Nie było smutynch łez, gdy rozstawały się tym razem, nie było uczucia obawy, niepokoju czy utraty. Powiedziały sobie u wrót "do widzenia" w radosnym nastroju, nawzajem zadowolone z siebie i ze swego losu i poszły każda swoją drogą, kochając się nieskomplikowaną miłością, którą Ploi określała po prostu, że jest tak wielka jak niebo. Matka odjechała. Następna jej wizyta i wszystkie kolejne nastąpią wtedy, kiedy przyjdzie ich pora. Tymczasem Wewnętrzne Podwórca są dla Ploi przybranymi rodzicami, jej drugim domem, szkołą, wioską; a Wielki Pałac obok, ze swymi Salami Tronowymi i urzędami, pawilonami, stupami, posągami olbrzymów, ze Szmaragdowym Buddą królującym z wysoka w królewskiej kaplicy i duchem opiekuńczym Bangkoku, trzymającym straż na zewnątrz budynku - wszystko to było dla niej wielkim miastem i choć nie zdawała sobie z tego sprawy, samym centrum jej świata, przyjaznego świata, nawet z jego strażniczkami, duchami i innymi istotami napawającymi strachem. Tak, przyjaznego... Po latach Ploi wspominała ten okres bardzo miło. Co prawda musiała sprostać wielu wymaganiom, ale był to okres piękny w swej codziennej powszedniości, a równocześnie pełen wydarzeń niezwykłych i niosących radość, które jeszcze dodatkowo ubarwiały wspomnienia dzieciństwa. Jednym z takich wydarzeń była uroczystość postrzyżyn Jej Królewskiej Wysokości Córki Króla. Przez całe tygodnie poprzedzające dzień, na który uroczystość wyznaczono, wszystkie mieszkanki Wewnętrznych Podwórców znajdowały się w stanie niezwykłego podniecenia, jakie daje oczekiwanie na coś przyjemnego. Nowiny, pogłoski, spekulacje, dotyczące ceremonii i nadchodzących widowisk, były przedmiotem zainteresowania; dopytywano o nie, podawano dalej, komentowano. Tak było od rana do wieczora - kto dostąpi zaszczytu usługiwania księżniczce podczas pochodu, jakie stroje Jej Królewska Wysokość przywdzieje na każdy z trzech dni, w czasie których będzie słuchać śpiewów świętych wersetów, jakie będą rozrywki, kto będzie przedstawiony u dworu, jakich można oczekiwać atrakcji i tak dalej, i tak dalej. Już same przygotowania stanowiły połowę przyjemności. Zdawało się, że każda jest pilnie zajęta przygotowaniami do pałacowego jarmarku lub też przygotowaniami do własnego w nim udziału, albo jedno, i drugie. Stare i młode, wszystkie kobiety Wewnętrznych Podwórców niecierpliwie czekały chwili, gdy ozdobią się najpiękniejszą biżuterią godną tej okazji. Te, które oddały ją w zastaw, starały się ją teraz odzyskać za wszelką cenę i gorączkowymi zabiegami w niemałym stopniu przyczyniały się do nastroju powszechnego podniecenia. Przez całe tygodnie można było widzieć, jak Czoi i Ploi, z rozluźnionymi od skoków i biegów supełkami włosów na czubku głowy, pojawiały się wszędzie, pędziły z jednego miejsca do drugiego, by tu zapytać, tam obejrzeć, ówdzie posłuchać, a jeszcze gdzie indziej wymienić informacje i opowieści. Spośród wszystkich reporterek, oczywiście samozwańczych, zajmujących się nadchodzącą uroczystością, wypadałoby zaliczyć je do najbardziej gorliwych, najlepiej poinformowanych, ale i one miały hierarchię zainteresowań i nie wszystkie tematy interesowały je w jednakowym stopniu. Temat brylantów i szmaragdów nie rozpalał ich wyobraźni i dotykały go tylko przelotem. Za to ogromnie je interesowały stopniowe i prawie cudowne przemiany zachodzące w pobliżu Sali Tronowej Amarindr: tu z bambusowych rusztowań, gliny, blach, farb i wielu innych ziemskich rzeczy powstawała Góra Kailas - Niebiańskie Mieszkanie Bogów, a zarazem ośrodek nadchodzących uroczystości, bo tu, w złoconym pawilonie, księżniczka dostąpi rytualnych ablucji. Góra Kailas była też pełna ich własnych marzeń, lasów, polan i wodospadów. A że Sala Amarindr znajdowała się po drugiej stronie murów, trzeba było od czasu do czasu wymykać się w niedozwolonych godzinach z Wewnętrznych Podwórców, bo jakżeby inaczej mogły na bieżąco orientować się w postępach budowy Góry Kailas? Zapewne jednak bogowie patrzyli na dziewczynki łaskawym okiem, bo wyprawy zawsze im się udawały. Pierwszego dnia po rozpoczęciu uroczystości można było widzieć, jak Czoi i Ploi łokciami torują sobie drogę w tłumie, by znaleźć się w pierwszym szeregu pragnących zobaczyć procesję posuwającą się z Zewnętrznych Podwórców do Wielkiego Pałacu. Tłum czekał już od wielu godzin w promieniach słońca, mokry do cna od potu, ale w doskonałym nastroju. Rozbrzmiewała wreszcie trąba_koncha, zwiastująca z oddali, że Jego Królewska Mość wprowadził córkę do złotej lektyki. Wszyscy zaczęli wyciągać szyje, stojąc jednak mocno na swoich skrawkach kamiennego trotuaru, aby nie wypchnęli ich widzowie_sąsiedzi, napierający ze wszech stron. Czoi też się trochę rozpychała, nawołując jednocześnie Ploi, by się nie pogubiły. Śmiały się przy tym obie, tak jak wiele osób w tłumie. Najpierw maszerowała orkiestra wojskowa. Nie ma potrzeby odnotowywać, że była to pierwsza w życiu Ploi orkiestra wojskowa, grająca dziarskiego marsza w stylu farangów. * Za nią posuwały się kolumny żołnierzy: ich wzrok skierowany prosto przed siebie, karabiny na wyprostowanych ramionach, ręce i nogi poruszające się w równym rytmie. Czoi i Ploi wpatrując się w nich, skinęły sobie głowami, jakby na potwierdzenie, że to niewątpliwie dobry początek widowiska. Dźwięki bum_bum_bum, wydawane przez bębny farangów, oddalały się, a na ich miejsce nadpłynęły ting_tang_ting bębnów jawajskich. * Teraz dobosze szli na czele grupy muzykantów odzianych, jakby dla kontrastu z mundurami żołnierskimi, w barwne starodawne stroje. Z jawajskich piszczałek płynęły wesołe dźwięki, gdy wysocy urzędnicy i paziowie ze złożonymi dłońmi w geście uai przechodzili koło widzów. Potem maszerowała jednostka Zwycięskiego Bębna i Trąby_konchy: ich łoskotom i jękom towarzyszyło powiewanie całego lasu wielokondygnacjowych parasoli * w kolorze bieli i złota, niesionych w procesji. Były także osłony od słońca i inne insygnia królewskiej księżniczki. Z dźwiękami instrumentów, mających przynosić szczęście, mieszał się szmer głosów, który to wznosił się, to opadał. Farang to europejski cudzoziemiec. Słowo to pochodzi albo z perskiego (faranghi), albo od słowa "Frank", czyli Francuz. Pierwsza wersja wydaje się bardziej wiarygodna, gdyż kontakty syjamsko_persko_arabskie są wcześniejsze od zetknięcia się Syjamu z Europą. Przed powstaniem państwa Tajów na terenie dzisiejszej Tajlandii silne były wpływy kulturowe państwa Śriwidżaja, obejmującego m. in. Jawę i Sumatrę. Królewskiej osobie towarzyszy na największych uroczystościach biały parasol o dziewięciu kondygnacjach. Parasole niższej rangi osób z rodziny królewskiej są mniejsze i mają zawsze nieparzystą liczbę kondygnacji. - Gdzie lektyka? Nie widać! - Zaraz będzie, nie możesz poczekać chwilkę? - O, idą bramini! * Na dworach khmerskim, syjamskim i laotańskim ważną rolę spełniali kapłani przedbuddyjskiej religii indyjskiej - braminizmu, choć ludność była buddyjska, a król najwyższym opiekunem buddyzmu. Bramini w białych szatach rozsypywali ziarna świętego ryżu po drodze. Kilka upadło w pobliżu Ploi, która je pozbierała, ale później gdzieś zgubiła. - O, patrzcie na te ładne kukułki! Szła para pięknie ubranych chłopców niosących w ręku pióra - mieli przedstawiać indyjskie kukułki. Kilka kroków za nimi posuwały się na swój napuszony sposób "pawie", a dalej dwie śliczne dziewczynki niosące gałęzie ze złota i srebra. I oto przez tłum przeleciało serdeczne westchnienie "Jaka piękna!", gdy poprzedzona długim szeregiem dwórek, rękodajnych, panien z wachlarzami, panien nadwornych, pojawiła się Jej Królewska Wysokość, siedząca w złotym pojeździe, cała iskrząca się złotem - od supełka włosów na czubku głowy do stóp. Niektórzy w tłumie mieli łzy w oczach, a kilka staruszek czyniło pokłony i jednocześnie pociągało nosem ze szczęścia. Gdy pojazd przejechał, ci spośród tłumu, którzy mieli w pochodzie krewnych i znajomych, zaczęli sobie pokazywać nawzajem, gdzie kto idzie, promieniejąc z zadowolenia i mówiąc podniesionym głosem. Czoi i Ploi nie doczekały końca parady. Ulotniły się już po kilku minutach i dołączyły do tłumów wypełniających tereny rozrywkowe za Świątynią Szmaragdowego Buddy. Czoi jak oniemiała wpatrywała się w linoskoczków. Nie mogła oderwać się od tego miejsca, gapiła się na nich bez przerwy wyrażając głośno życzenie, aby i ją ktoś nauczył takich wyczynów. Różne tu pokazywano sztuki, wymagające odwagi i zręczności; były gry i tańce, a także śpiewy, ciekawe i nudne. Ploi najbardziej podobały się występy komiczne. Śmiała się tak, aż ją rozbolały boki. Trójka błaznów pochłonęła ją zupełnie: Nang (pani) Kra_ua, jej mąż i ich domowy bawół. Nang Kra_ua miała na sobie wyszukany strój, lecz bardzo obszarpany, w jednym ręku sfatygowany parasol, a w drugim dziurawy koszyk. Mąż jej był uzbrojony w kij do walki ze zwierzęciem, które wyglądało i zachowywało się jak prawdziwe, chociaż dwie wielkie stopy wystawały spod długiej szaty. Niezdarny mąż brał nogi za pas, gdy gonił go rozwścieczony i równie niezdarny bawół, a zdyszana Nang Kra_ua uganiała się za nimi, przy czym parasol i koszyk latały na wszystkie strony. Wpadali jedno na drugie, zwalali się na ziemię, tarzali i z trudem znowu stawali na nogi. Cóż to była za wspaniała zabawa! I jak ta trójka na scenie sama się bawiła, nie mówiąc już o tym, jak bardzo to podobało się publiczności. - Będę tańczyć na linie - oznajmiła Czoi. - A ty będziesz błaznować jak Nang Kra_ua. Gdy się ściemniło i rozbłysły światła, poszły w stronę Góry Kailas. Wróciły do domu dopiero wtedy, gdy ciocia Sai orzekła, że już pora. Ale wybrały się znowu następnego wieczora i jeszcze następnego. Ich kraina czarów jarzyła się światłami i tętniła życiem. Latarnie i szklane kule w fantastycznych kolorach kołysały się od podmuchów wiatru, połyskiwały liście, a bogowie wyglądali spośród skał i drzew. Las roił się od różnych ptaków i zwierząt, a także fantastycznych stworzeń kinnari - pół_ptaków, pół_ludzi. Ale najwspanialsze były sceny z Ramakien, z Inao i "Opowieści o księciu Złotej Muszli" wystawiane przez różne trupy aktorskie manipulujące pięknymi i precyzyjnie wykonanymi kukiełkami, występującymi na maleńkich scenach u stóp Góry. Doprawdy, można tu było nie nudząc się spędzać całe godziny, nie czując zmęczenia, głodu ani potrzeby snu. Następnego ranka Sadet oświadczyła całemu zgromadzeniu w werandowej komnacie: - Patrzcie, Nang Ploi ma worki pod oczami od tego chodzenia na uroczystości. Właśnie koło Góry Kailas po raz pierwszy ujrzała Ploi Jego Królewską Mość. Przyszedł na widowisko w towarzystwie młodych książąt i księżniczek oraz królewskich krewniaków. Ploi była tak pochłonięta akcją rozgrywającą się na jednej z małych scenek, że nie zauważyła, jak ludzie wokół niej zaczęli padać na kolana. Musiała ją Czoi pociągnąć w dół, i to w ostatniej chwili. Podnosząc głowę po pokłonie Ploi zorientowała się, że patrzy na króla. Stał on tak blisko, że mogła dosięgnąć ręką jego stóp. Ale tego nie zrobiła ani też nie śmiała patrzeć nań zbyt długo, * więc szybko spuściła wzrok ku ziemi. Serce biło jej jak młotem. Poczuła przypływ radości, ale w tej samej chwili zdjął ją lęk i owładnęła cześć, którymi to uczuciami wyrażała niemo miłość, wierność i wdzięczność. Odczucia te były starsze od niej, znali je jej przodkowie, przechodziły z pokolenia na pokolenie, od stuleci, i miały spłynąć na jej dzieci i przyszłe wnuki. Osoby królewskiej nie wolno było dotykać, a etykieta zabraniała także patrzenia wprost na króla. W Syjamie w ciągu stuleci dokonywała się ewolucja od modelu króla_ojca narodu do króla_bóstwa - pod silnymi wpływami państwa Khmerów. W kilka chwil później, gdy ciągle jeszcze miała spuszczoną głowę, poczuła szturchnięcie Czoi. - Phra Czao Ju Hua już poszedł, ale jest nasza Sadet. - To tu się ukryłyście - rzekła księżna. - I Nang Czoi szczerzy do mnie zęby, jakbyśmy były koleżankami, które się razem bawią. Masz, nieś. - Wręczyła Ploi swą skrzyneczkę na betel. - Będziesz ją nosić za mną. Napuszone poczuciem własnej ważności Czoi i Ploi kroczyły za Sadet. Omiatając spojrzeniem tłumy Czoi była gotowa obdarzać łaskawym uśmiechem niektóre osoby, zachowując dla innych spojrzenia z największym ładunkiem pogardy. Pobawiwszy się tym chwilę wymamrotała pod nosem: - Wiesz co, lepiej zmieniajmy się przy noszeniu tej skrzyneczki. Głupio się czuję, że nie mam innego zajęcia, tylko robię miny. A potem był doroczny obrządek Loi * Kratong w wieczór pełni dwunastego miesiąca księżycowego. Tarcza księżyca była wtedy największa w ciągu całego roku, a w roku owym jaśniała w sposób szczególny na tle pogodnego, ciemnoniebieskiego nieba, wieczór zaś był rozkosznie chłodny. Loi (tajsk.) - puszczać na wodę. - Otwierać Boczne Wrota! - krzyki strażniczek zabrzmiały owego miłego wieczora jak zaproszenie. - Otwierać Boczne Wrota! W ślad za królewskim gronem kobiety i dzieci Wewnętrznych Podwórców - a była to całkiem liczna, tryskająca życiem gromada - pomaszerowały z pałacu na brzeg rzeki, gdzie dołączyły do rozradowanych tłumów, które przybyły tam z bliska i z daleka, lądem i wodą, po to, by zobaczyć swego króla i puścić w jego obecności kratongi życzeń na fale. Grały orkiestry pipat. * Niebawem księżyc znalazł się prosto nad głowami ludzi. Na pokładzie łodzi tronowej Jego Królewska Mość przytknął płomień świecy do lontu łączącego jego łódź z inną królewską łodzią, na której dziobie umieszczony był Siedmiogłowy Król Wężów, * a którą zwano Ananda Nagaradż. I oto nagle, w mgnieniu oka, rozświetlone wyobrażenie Buddy pojawiło się skąpane w blasku świec na ołtarzyku ustrojonym kwiatami pośrodku ciała Węża. Blask ten potężniał, gdy kolejne osoby z rodziny królewskiej zapalały swe świece. A potem Ananda Nagaradż odpłynęła w dal, w miarę jak załoga, odziana w tradycyjne czerwono_zielone stroje, opuszczała w wodę i unosiła wiosła w powolnym dostojnym rytmie, przy akompaniamencie pieśni wioślarzy, unoszącej się nad rzeką jakby z powiewem wiatru. Orkiestra złożona z tradycyjnych instrumentów. Wąż czczony jest jako bóstwo opiekuńcze również w buddyzmie, z uwagi na rolę, jaką odegrał osłaniając Buddę przed wielką ulewą. Łódź Nagaradż nie była jedyną królewską barką biorącą udział w obrzędach owego roku. Jej śladem nadpłynęła łódź Sri Supanna Hong, czyli Wspaniały Złoty Łabędź, a potem jeszcze inne. Te rozświetlone łodzie, wraz z tysiącami innych, zacumowanych lub w ruchu, znajdujących się bliżej lub dalej na falach rzeki skąpanej w blasku księżyca, wraz z tysiącami kratongów spuszczonych z łodzi i brzegu, stały się jednym rozległym hołdem, iskrzącym się od świateł, złożonym w darze rzece Czao Phraja. Kratongi były oczywiście bajeczne, poczynając od finezyjnych miniatur łodzi królewskich, dalekomorskich dżonek, rzecznych sampanów i wszelkiego innego sprzętu pływającego, aż po wytwory będące odbiciem ich własnego piękna: naczynia w kształcie miseczek uplecione z liści bananowca, naładowane kwiatami, świeczkami, pałeczkami kadzidła - i życzeniami, i modlitwami tych, co je na wodę puścili. Największa zaś uciecha zaczęła się, gdy wystrzelono ognie sztuczne. Tak mówiła Ploi swej matce, gdy ta w kilka miesięcy po Loi Kratong przyjechała z kolejną wizytą. Jedne wybuchały ze straszliwym hukiem, aż wszyscy piszczeli lub śmiali się, inne wzbijały się w niebo i rozkwitały tam nie kończącym się deszczem spadających gwiazd, a jeszcze inne trzymało się w ręku niby żywe kijki, z których wylatywały roje świetlików; były też sztuczne ognie szybujące pod wodą i wiele, wiele innych. - Wspaniała uciecha! Czegoś równie pięknego nigdy nie widziałam - Ploi z uniesieniem opowiadała o sztucznych ogniach. - My, dzieci, miałyśmy największą frajdę - mówiła. - A w ubraniu Czoi to nawet porobiły się dziury od spadających iskier, bo rozrzucała fajerwerki w różne strony, by troszkę nastraszyć piszczące kobiety. Stąd dziury w ubraniu, ale wcale się nie sparzyła, ani nic jej się nie stało - co matka Ploi skomentowała jako najszczęśliwsze zakończenie. Ploi miała zawsze wiele do opowiedzenia matce podczas jej odwiedzin, te zaś nie były nigdy ani częste, ani długie. Aż pewnego dnia zjawiła się służąca Pit, sama, i wymamrotała coś, co znaczyło, że jej pani nie mogła wybrać się w podróż. Ploi poczuła się bardzo zawiedziona, jednakże niepokój okazał się silniejszy niż rozczarowanie. - Pit, powiedz, czy matka jest chora? Co to za choroba? Służąca zawahała się, zanim udzieliła odpowiedzi. - Opowiem później. Było coś takiego w jej tonie i zachowaniu, że Ploi zaczęła wyobrażać sobie najgorsze, co mogło się zdarzyć jej matce, i rozpłakała się. Na to K'un Sai, siedząca nad poranną zupą ryżową, zmarszczyła brwi i wydała surowe polecenie: - Powiedz jej, Pit, jak sprawy stoją. Czy dzieje się coś niedobrego? Co jest z Me Czem, no, odezwij się! - Ni_nic, proszę pani - wymamrotała Pit, zająkując się i drapiąc podłogę, jakby spodziewała się, że w słojach drewna znajdzie odpowiednie słowa. - Nic się nie dzieje, proszę pani. Widzicie, moja pani Me Czem kazała mi przynieść tu wszystkim upominki. Ona sama nie przyjedzie, bo się wstydzi... - No, dalej, mów - nalegała K'un Sai. - Czego się wstydzi? - Widzi pani, będzie miała dziecko. - Ach tak... - K'un Sai zastanowiła się. - Przypuszczam, że ojcem dziecka jest ten jej tak zwany kuzyn, jak mu tam... Po Czim? - To słuszne przypuszczenie, proszę pani. Przez dłuższy czas żadna z nich się nie odzywała, nawet Czoi siedziała cicho. K'un Sai dokończyła tymczasem jedzenia, wymyła ręce i wypłukała usta, posmarowała wargi woskiem i zaczęła żuć betel, wykonując wszystkie te czynności powoli i z namysłem. - Możesz już iść, Pit, i gdzieś się pożywić - rzekła wreszcie. - Ty zaś, Czoi, idź na górę i bądź przy Sadet. No, idźcie już, nie ociągajcie się. Gdy została tylko z Ploi, K'un Sai zaczęła mówić o różnych sprawach, o zakładaniu rodziny, o znajdowaniu męża i o braniu żony, o tym, jak się potem pojawiają dzieci. Kobieta może mieć więcej niż jednego mężczyznę, kilku ojców swoich dzieci - wyjaśniła - a że doskonale zna kochaną Me Czem, więc jest zupełnie pewna, że wszystko ułoży się pomyślnie. Że Ploi na zawsze pozostanie jej ukochanym dzieckiem, co do tego K'un Sai nie ma najmniejszej wątpliwości. Możliwe - myślała sobie Ploi - że będzie właśnie tak, jak mówi K'un Sai. Ale jakoś nie mogła się z tego cieszyć w danym momencie, choć bardzo chciała. Tego ranka K'un Sai nie powiedziała już ani słowa więcej do Ploi na temat ciąży matki. Wynalazła dla dziewczynki kilka drobnych zajęć, tak aby stale coś miała do roboty, by nie mogła wymknąć się i wydobyć dodatkowych informacji od Pit. Opowiedziała jednak Sadet o tym, co się stało. Nie zrobiła tego wszakże w obecności Ploi. Dziewczynka wyczytała to ze spojrzenia, jakie rzuciła jej księżna, gdy przyszła do niej posługiwać do obiadu. Mimo współczucia, jakim darzyła Ploi, Sadet uznała za stosowne nie poruszać z nią tego tematu. Ploi zaś ze swej strony, mając już za sobą dostatecznie długi okres przeszkolenia na Wewnętrznych Podwórcach, też to zrozumiała i uznała, że należy zachowywać się normalnie, jak gdyby to był zwykły dzień. Późnym popołudniem, gdy wszystkie znowu były razem, Sadet zadała z nagła pytanie: - Czy Czoi nie jest już na tyle duża, by jej zgolić ten supełek na czubku głowy? K'un Sai, ochłonąwszy ze zdumienia, odpowiedziała: - Chyba tak, Wasza Wysokość. - To dobrze. Będę patronować jej postrzyżynom, trzeba zacząć przygotowania. K'un Sai uczyniła pełen szacunku gest podziękowania, obróciła się, by sprawdzić, czy jej bratanica postąpiła tak samo, ale Czoi patrzyła w okno na wróble przelatujące pod osłoną dachów i K'un Sai musiała uszczypnąć ją w ramię. - A co będzie z Ploi? - naradzała się nadal Sadet z K'un Sai. - Czy Czao K'un Ojciec nie miałby nic przeciwko temu, bym i jej patronowała przy postrzyżynach? Chciałabym, Sai, byś pojechała nad klong Bang Luang i zapytała, co o tym myśli Czao K'un. I weź Ploi ze sobą. Już tak dawno nie była w domu. TAki to sposób postępowania wymyśliła księżna, by w tej szczególnej sytuacji okazać swe zainteresowanie dla Ploi. Jechać w odwiedziny do domu! I niedługo już koniec z tym supłem na głowie! Cóż za radosne widoki, i to dwa jednocześnie! Ale co z matką? Czy jej się dobrze powodzi? Okazja dalszego wypytania Pit nadarzyła się wieczorem, przed snem, gdy K'un Sai była jeszcze na górze u Sadet. I Pit powiedziała: - Moja mała panienko, twoja matka to jeszcze młoda kobieta, daleko jej do starości. Jeszcze przez wiele lat może rodzić dzieci. Takie jest prawo natury. Nie inaczej. A więc nie martw się. - A ten mężczyzna, ten Po Czim... jaki on jest? Powiedz, Pit. - To bystry człowiek, kochanie. Nazbyt bystry i przebiegły jak na twoją służącą. Ale na pewno ma swoje zalety, bo inaczej twoja matka by mu nie uległa, prawda? Ona ma dobre oczy, dobry gust, o tak, tak. I co wybierze dla siebie, to musi być dobre, no nie? Co, panno Pit? - Kiedy bardzo była przejęta, Pit miała zwyczaj zwracać się do samej siebie, choć rozmawiała z kimś innym. - No, Nang Pit, co ty sobie wyobrażasz, żeby tak paplać?! To przecież nie twój interes. Chcesz się doigrać, żeby cię bicz smagnął po plecach i zostawił pręgi? Trzymaj gębę na kłódkę, Nang Pit! - A gdzie teraz mieszka matka? Powiedz, Pit. - W tym samym domu od początku. Najpierw byłyśmy tam tylko we dwie i jeszcze jedna służąca. Potem wprowadzili się Po Czim i jego siostra Me Plang, żeby nam się nie nudziło, tak! Po Czim powiedział, że przyprowadził z sobą siostrę, aby ludzie nie wzięli jego i twojej matki na języki. No i już, teraz nie ma co o tym gadać, bo każdy widzi, że żyją z sobą jak mąż i żona. - A Me Plang, czy ona ci pomaga w pracy, Pit? - Co? Me Plang miałaby pomagać? Rozkazuje tylko i nic więcej! O, tak, na początku odgrywała słodką skromnisię. Na głowie stawała, żeby się przypodobać twej matce, sama wiesz, jak to bywa, i ochoczo potakiwała wszystkiemu, co twoja matka mówiła. Ale potem jej się odmieniło. Teraz znamy prawdziwą Me Plang. Zachowuje się, jakby to ona była panią domu. Biedna matka, kocha swego męża, więc musi także dostosować się do jego siostry. Ale jeśli ta kobieta się nie opamięta, to ode mnie, od Nang Pit, dostanie, co się należy. I wierz mi, że jak ja tej kobiecie dam nauczkę, to ją mocno zaboli, a jeśli mnie zakują w łańcuchy i powloką do więzienia, to będzie za co... Ojejej, Nang Pit, co ty wygadujesz! No dobrze, już dobrze, K'un Ploi, kochanie, nie martw się o matkę. Za parę dni Pit wróci i się nią zaopiekuje, nie martw się. No, kochanie, pora kłaść się, czas spać. Opowiem ci coś przyjemnego... Odwiedziny nad klongiem Bang Luang odbyły się w tydzień po powrocie Pit do Czaczengsao. Ploi ubrała się, czy też raczej ubrano ją, jak najświetniej pod nadzorem K'un Sai. Różne śliczności włożyła nie po to, by się popisywać - jak rzekła K'un Sai - ale dlatego, że wymagały tego okoliczności. Nie chciała, by ktokolwiek pomyślał, że nie jest pod należytą opieką w pałacu. Mówiła też, że i Sadet, i ona sama straciłyby twarz, gdyby Czao K'un Ojciec uznał, że maniery jego córki są niezadowalające. W towarzystwie Me Paad, służącej numer jeden K'un Sai, opuściły wielki Pałac, poszły wzdłuż muru i na drugą stronę ulicy, do przystani Tha Phra, śladami drogi, jaką Ploi i jej matka odbyły jakieś osiem miesięcy temu. Na przystani było wiele ludzi obcych, a maniery niektórych spośród nich na pewno nie zasłużyłyby na aprobatę K'un Sai. Panował tu hałas, wielki hałas, i wcale nie był przyjemny ani pogodny. Niektóre handlarki obrzucały się plugawymi słowy, jawnie w tym zresztą gustując. K'un Sai przyspieszyła kroku, odwracając wzrok i przybierając obojętny wyraz twarzy. Gdy jednak znalazły się już w łódce, zapomniała o wszystkim i skoncentrowała się wyłącznie na bezpieczeństwie podróży. - Siedź pośrodku - pouczała Me Paad. - Siedź spokojnie, bo będziesz kiwać łodzią. Ojej, ratunku! - wykrzyknęła, gdy łódź nagle popłynęła szybciej i zaczęła się przechylać na boki. Me Paad podchwyciła okrzyk: - Ratunku! Idziemy na dno! Kiedy wypłynęły na bezpieczniejsze wody klongu, z łodzi rozlegał się najczęściej okrzyk: - Oj, spluwaczka się przelewa! - a było to bardzo popularne powiedzenie wśród łatwo wpadających w podniecenie kobiet w owych czasach, gdy żuło się betel. Ploi bardzo się podobała ta hałaśliwa przeprawa. Uważała jednak, by nie śmiać się zbyt głośno ani zbyt często. Nie mogła jednak powstrzymać się od wymiany porozumiewawczych uśmiechów ze starym przewoźnikiem. Co chwila nawet zachęcała go spojrzeniem, by zakołysał i aby znów usłyszeć przestraszony krzyk o spluwaczce, z której się wylewa... Tego ranka klong Bang Luang wydał się Ploi mniejszy niż w czasie poprzedniej podróży, a jej rodzinny dom, który zdawał się być gdzieś hen daleko, stał sobie teraz całkiem blisko ujścia klongu do rzeki. Tak się złożyło, że K'un Czei i Po Perm włóczyli się bez celu wokół starej przystani. Skoro Ploi opuściła dom, to z kim innym mogłaby się bawić K'un Czei, jak nie z Po Permem, chociaż to tylko chłopak? - Me Ploi! Me Ploi! Me Ploi przyjechała! - wykrzykiwali oboje podskakując z radości. Mimo to zdążyli oddać pokłon K'un Sai, którą widzieli wprawdzie po raz pierwszy, ale od razu zorientowali się, że jest to ktoś ważny w życiu Ploi. Dowiedziawszy się, kim są, K'un Sai przybrała minę raczej krytyczną. Na pewno uznała, że Po Perm jest nadmiernie rozbrykany, zaś K'un Czei wkrótce pewnie stanie się taka sama jak jej przyrodni brat. Trzeba ją było za to widzieć, jak się rozpromieniła, gdy Czao K'un Ojciec zrobił uwagę na temat "znacznie lepszych" manier Ploi. - Doprawdy, pani Sai - mówił - jest pani jej znakomitą nauczycielką, od razu to widać. Jestem pani wdzięczny i bardzo proszę, niech pani zechce nadal z łaski swojej opiekować się nią. I niech pani będzie wobec niej tak surowa, jak tylko uzna pani za stosowne. Spotkały go w ogrodzie. Zajmował się właśnie zbiorem swych starannie przystrzyżonych w różne kształty roślin doniczkowych. Był odprężony, przystojny i godny - jak zawsze. Z K'un Sai znali się od wielu już lat i rozmowa potoczyła się nie tylko o planach Sadet związanych z postrzyżynami Ploi, lecz także o ich młodych latach i wspólnych znajomych - przy tym, rzecz jasna, starannie unikali wzmianki o matce. Czao K'un Ojciec zaprosił K'un Sai na herbatę na werandzie. Trójka dzieci szła ich śladem, lecz zatrzymała się u stóp schodów, by porozmawiać na osobności. Ploi opisywała pałacowe wspaniałości, ale K'un Czei obstawała przy swoim, że wcale nie chciałaby tam zamieszkać. - Ciągle tylko to przyklękanie i chodzenie na czworakach... cała bym się od tego czuła obolała. Potem zaczęli rozmawiać o matce. - Słyszałaś już, że... - spytał Po Perm. - Tak - odrzekła cichutko Ploi i rzuciła zawstydzone spojrzenie na K'un Czei. I wdzięczna była swej przyrodniej siostrze za to, że ma taką obojętną minę. - Czao K'un Ojciec też już wie o tym - ciągnął Po Perm. - Ktoś mu powiedział, bardzo jest zagniewany. Jeśli matka pojawi się kiedy znowu na przystani, to mam się do niej nie zbliżać, nie witać jej, jak to bywało zwykle. Tak mówi. A jeśli ją przywitam, to mam także opuścić ten dom i więcej tu nie wracać. Ploi ogarnęło wielkie współczucie dla brata. Zakaz witania się z matką był zbyt okrutną karą, trudno sobie wyobrazić gorszą. Po Perm jednak zdawał się nie traktować tego tak tragicznie. Może dlatego, że to chłopak, a może także i dlatego, że uważał, iż z czasem przejdzie Czao K'unowi Ojcu ta złość. - Śpię teraz w wielkim domu, wiesz? - ciągnął. - Z tyłu, za sypialnią Czao K'un Ojca. Gdyście z matką wyjechały, chciałem się przeprowadzić do domu K'una Czita, ale Czao K'un Ojciec nie pozwolił. Powiedział, że przy K'unie Czicie wyrósłbym na złego chłopaka. - I ma rację - odezwała się surowo K'un Czei. - Z K'unem Czitem są ciągłe kłopoty. Taki niedobry, niegrzeczny. Okropny! Po Perm zaoponował. - Przecież K'un Czit jest już dorosłym mężczyzną - ozwał się w obronie najstarszego brata przyrodniego, który, według opinii większości, uchodził za beznadziejnego nicponia, on jednak żywił dla niego ukryty podziw. - Jest inny. Nie można go zmuszać, by był taki sam jak my, jak dzieci! - Nie znoszę go - oświadczyła K'un Czei z właściwą sobie gwałtownością. - Nawet nie mogę na niego patrzeć. Brr! Ale K'un najstarsza siostra po prostu go uwielbia. Daje mu wszystko, o co tylko poprosi, i to za plecami Czao K'una Ojca. Wzmianka o K'un Un przyprawiła Ploi o skurcz serca, bowiem zdała sobie sprawę, że musi, wcześniej czy później, zebrać się na odwagę i stawić czoło tej pani domu - i to bez względu na to, czy ma ochotę, czy nie ma. Usłyszawszy, że Czao K'un Ojciec woła ją po imieniu, weszła po schodach na werandę. - Niech no sobie jeszcze raz na ciebie popatrzę - powiedział z uśmiechem. Na jego polecenie Ploi opowiedziała mu o swych przygodach na Wewnętrznych Podwórcach. Pośmiał się z niektórych jej opowieści i sam bardzo zajmująco opowiedział o sobie, kiedy był w wieku Ploi. Ploi po prostu rozpływała się w cieple jego pogodnego nastroju, była zadowolona, że ojciec pochwala jej postępowanie. Czao K'un Ojciec zwrócił się do K'un Sai z prośbą, by przekazała księżnej wyrazy uszanowania i głębokiej wdzięczności za wszystko, co zrobiła dla Ploi. Stwierdził, że poczytuje sobie za wielki zaszczyt, iż Jego Wysokość chce patronować postrzyżynom jego córki, temu ważnemu wydarzeniu w życiu dziewczynki. - Nie przewidywałam, aby miał pan jakieś obiekcje - rzekła K'un Sai. - Jednakże Sadet nigdy nie przystąpiłaby do takiej uroczystości bez uprzedniej konsultacji z panem. - Ploi ma bardzo dużo szczęścia w życiu - rzekł Czao K'un Ojciec i po chwili dodał: - A może byś tak poszła zobaczyć się ze swą dużą siostrą, Ploi? Chciałaby się z tobą przywitać... Pokój wyglądał dokładnie tak samo - był ciemny i unosił się w nim zapach wonnych kwiatów i perfumowanych świec. Tego ranka K'un Un nie kładła warstwy wosku na wargi, lecz podziwiała iskrzące się brylanty na swych palcach. Wyciągnęła rękę ku oknu, z którego przez szczeliny w deseczkach przeciwsłonecznych okiennic wpadało nieco światła. Szybko jak błyskawica opuściła ramię na widok intruza, a drugą ręką zatrzasnęła wieczko stojącej przed nią szkatułki na biżuterię. Jej powitanie było dość charakterystyczne. - No proszę, mamy tu damę dworu. A więc znów tu jesteś? Proszę, byś się wyniosła tam, skąd przybyłaś. - Przybyłam tu z K'un Sai - oznajmiła Ploi właściwie całkiem niepotrzebnie. Chciała wyjaśnić, że składa wizytę, że wcale nie planuje tu zamieszkać, jak sobie zapewne wyobraża K'un Un. - No tak, masz tylu krewnych! Nie musisz mnie nimi straszyć... już i tak się strasznie boję... - Ale ciekawość przemogła i nie zdołała powstrzymać się od pytania: - Po coście tu przyjechały? - Sadet nas przysłała do Czao K'una Ojca w sprawie moich postrzyżyn. K'un Un wybuchnęła śmiechem. - Twoich postrzyżyn? - Sadet chce im patronować - posłyszała Ploi swój własny szept. - Nie musisz mi mówić. Wiem o tym. Tak wysoko postawiona osoba jak ty musi mieć wysoko postawioną księżnę, by się tym zajęła, tak, naturalnie, oczywiście! No i dobrze. Mój dom jest zbyt mały, by pomieścić wszystkich krewnych twojej matki, którzy zechcą wziąć udział w tym wielkim obrzędzie. Ploi z trudem przełknęła te słowa, a żeby uniknąć dalszych sarkastycznych uwag na temat matki, rozpaczliwie próbowała zmienić temat. - Czao K'un Ojciec przysłał mnie, bym się z tobą zobaczyła. - Sama o tym wiem! - głos K'un Un nabrzmiały był furią. - Gdyby cię nie przysłał, to byś nie przyszła! Nigdy! To jest wdzięczność za hodowanie tygrysów i krokodyli! Gryzą rękę, co je karmi! I tak zakończyła się rozmowa, jeśli tę niemiłą wymianę zdań można nazwać rozmową. K'un Czei wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Ploi, by wybuchnąć: - No tak! Dobrze wiedziałam, że cię doprowadzi do łez. Okropna, prawda? Cieszy się, jak tylko może kogoś zranić, i co dzień dokłada starań, bym się czuła nieszczęśliwa. Mówię ci, ma serce złego demona. Będę rada, jak wreszcie umrze! Gdy się żegnały tego dnia, K'un Czei obiecała, że "kiedy już trochę podrośnie", złoży wizytę w pałacu. Czao K'un Ojciec poklepał córkę po głowie i rzekł drżącym głosem: - Dbaj o siebie, Ploi. Obyś była szczęśliwa i oby ci dopisywało szczęście, moja córko. Łódź oddalała się od przystani, a Po Perm i K'un Czei przez cały czas siedzieli na poręczy. Ploi pomyślała, że mimo K'un Un warto było jednak odwiedzić dom. Wychylając się przez burtę posłała ostatni uśmiech bratu i siostrze przyrodniej wierząc, że wkrótce znowu się zobaczą. .nv 5 Wprawdzie podwójne postrzyżyny Czoi i Ploi miały się odbyć w domu rodziców Czoi, ale przygotowania do tej uroczystości toczyły się przeważnie w rezydencji Sadet. Przez całe miesiące postrzyżyny były centrum zainteresowania - ukochane przedsięwzięcie, źródło wielu ożywionych działań i uciechy. Wszyscy, z księżną na czele, dążyli teraz do wspólnego celu: urządzenia wspaniałej i malowniczej ceremonii dla Me Czoi i Me Ploi. Było to zajęcie warte zachodu i dostarczające wiele sanuk. * Radość, zabawa, coś bardzo interesującego - to jedno z pierwszych słów, jakich uczy się w Tajlandii cudzoziemiec. Początkowo Ploi nie czuła się wciągnięta w tę działalność w takim samym stopniu, jak dorosłe mieszkanki rezydencji. Nie znaczy to, że nie cieszyła się na myśl o obrzędzie. Bo jak się ma ten węzeł na czubku głowy, to trzeba go ciągle zawiązywać na nowo, nawet wtedy, gdy ma się ochotę robić co innego. A głowę, poza tym miejscem, gdzie jest węzeł, trzeba często golić, co bywa bolesne, bo nie zawsze brzytwa jest należycie ostra. Poza tym włosy wokół tego miejsca trzeba jeszcze wyrywać, ta zaś operacja jest bardzo bolesna. Zgolić węzeł raz na zawsze, to wyzwolić się z tych wszystkich udręk, a zapuścić włosy na całej głowie, to obwieścić wszem i wobec, że koniec z okresem dzieciństwa, i że zbliża się wiek dorosły, w którym człowiek podobno już nie tak cząsto bywa wystawiany na krytykę, połajanki i kary. Ploi była więc bardzo rada z nadchodzących postrzyżyn, choć początkowo zdawało jej się, że przygotowania do tego wydarzenia dotyczą tylko dorosłych, a nie jej osobiście. Stopniowo coraz bardziej się wciągała; wydawało jej się to całkiem zabawne, a pod koniec, już w ostatnich tygodniach, była nawet bardzo podniecona. Zakupiono wiele rzeczy potrzebnych w czasie ceremonii. Wybrano je po licznych naradach na wszystkich szczeblach i teraz były jakby wystawione na pokaz w komnatach K'un Sai. Ploi drżała z przejęcia, kiedy na nie patrzyła, a zwłaszcza na pasiny ze złotego brokatu i wysadzane brylantami kółka na węzły. Wszystkiego było do pary, jeden komplet dla Czoi, a drugi dla Ploi. Niektóre rzeczy wykonano w rezydencji, jak na przykład kołnierze: najpierw skrojono je na miarę, zszyto i dano podkładkę odpowiedniej grubości, następnie ozdobiono ornamentem z kamieni szlachetnych i półszlachetnych. Nawet najbardziej wymagające osoby orzekły, że są doskonałej piękności. Cenniejsze niż drogie kamienie i piękniejsze niż te śliczne kołnierze były: entuzjazm, zapał, dobra wola i pełna ciepłych uczuć życzliwość, jakie tym przygotowaniom towarzyszyły. Ploi odczuwała to bardziej niż Czoi. (Bo Czoi w owe dni nie mogła myśleć ani mówić o niczym innym, jak tylko o powrocie do domu, a wydawało się doprawdy, że jest to szczęśliwe i godne pozazdroszczenia miejsce, bez takiej mieszkanki jak K'un, która mogłaby wszystko zepsuć). I choć nie było przy Ploi nikogo z rodziców, do których mogłaby się zwrócić, nie czuła się osamotniona, bo wiedziała, że się o nią troszczą, że ją lubią, że ma tu jakąś pozycję - dzięki Sadet i K'un Sai, dzięki całemu gronu zamieszkałemu w rezydencji. Orszak postrzyżynowy, pożegnawszy się z księżną, wyruszył pewnego pięknego poranka do domu rodziców Czoi - na tydzień przed samą ceremonią. Starszy brat Nueng przybył dwiema dorożkami, by zabrać dziewczynki sprzed wrót pałacu. Kiedy już wszystkie paczki i pakuneczki zostały porozmieszczane, a pasażerki zajęły miejsca zgodnie z instrukcją K'un Sai, wyruszyli w drogę. Dziecko, które częściej podróżuje, nie uznałoby tej podróży za ciekawą, bo jechało się spokojnymi ulicami, przy których rosły drzewa, wznosiły się świątynie, stały domy, a w nich znajdowały się sklepy. Ale dla Ploi, która prawie nigdzie nie bywała, wszystko - turkot pojazdu, tumany kurzu spod kopyt koni i kół, przechodnie przecinający w poprzek ulice, handlarze ze swymi koszami_kramikami zwisającymi z końców bambusa niesionego na ramieniu, przelotne widoki dachów świątynnych i frontonów sklepowych - wszystko to było wielką przygodą. I na dodatek cała trójka - Nueng, Czoi i Ploi - przez całą drogę doskonale się bawiła. Prawie dusili się od tłumionego śmiechu widząc, jak K'un Sai usiłuje nauczyć woźnicę dobrych manier. - Nie rób tego! - krzyczała nań za każdym razem, gdy używał bata. - Czy ty nie masz litości? Przestań wreszcie! Ach, jak możesz być tak okrutny! Raz nawet wychyliła się i krzycząc usiłowała pouczać woźnicę drugiej dorożki; bardzo się zirytowała, że tylko uśmiechnął się do niej w odpowiedzi, a wcale się nie przejął jej słowami. Z wielką ulgą K'un Sai przekonała się, gdy już przybyli na miejsce, że konie nie ucierpiały od tej podróży. Nie omieszkała jednak udzielić woźnicom przed odjazdem kilku nauk na temat współczucia względem istot wspólnie z ludźmi zamieszkujących ten świat. Dom był w zaułku. Dochodziło się tam pieszo, gęsiego, po deskach ułożonych na błotnistej ziemi. Ojciec Czoi, jak zwykle wesół i uprzejmy, powitał ich u stóp zewnętrznych schodów, a na górze Czoi gorąco uściskała matkę. Wszyscy mówili naraz. Ploi, która jakoś nigdy nie słyszała imion rodziców Czoi, zauważyła, że K'un Sai zwraca się do swego starszego brata nazywając go Pi Nop (Pi to starszy brat lub starsza siostra) lub K'un Luang, przy czym Luang to tytuł, zaś do swej bratowej, która była od niej młodsza, mówiła Me Czan. - Nie tak ostro ze mną - śmiała się Me Czan, gdy córka znów ją mocno uścisnęła. - Uwaga na schody. Zaraz obie pospadamy i złamiemy kark, jeśli nie przestaniesz. Wkrótce Czoi zostawiła matkę i wszystkich dorosłych, aby sobie porozmawiali, sama zaś razem z Ploi wybrała się pod dom, aby zobaczyć Łatkę, swą ulubioną sukę, sympatyczne i łagodne stworzenie. - Mówiłeś, że miała małe, gdzie się podziały? - surowym tonem wypytywała Czoi brata, który im towarzyszył. - Rozdaliśmy, bo tak naprawdę to Łatka się nimi wcale nie interesowała, a one tak hałasowały... - Czemu nie zatrzymaliście jednego dla mnie? - żaliła się Czoi całując sukę, która jej się odwzajemniała tym samym. - Obrzydliwość - zauważył Nueng. - Jak możesz znieść, żeby to zwierzę lizało cię po twarzy. - Tak ją kocham - rzekła Czoi korzystając z prawa swobodnego okazywania uczuć zgodnie z własnym wyborem. - Kocham ją i bardzo się za nią stęskniłam. - No, dobrze już - przyzwolił Nueng. - Ale chodźcie ze mną, coś wam pokażę. Poprowadził je w inny zakątek rozległej przestrzeni pod domem zatrzymując się przed ławą, na której stało wiele różnych glinianych i kamionkowych donic i kadzi, i wskazując ku nim ręką, z dumą obwieścił dziewczętom: - Belony. Sam je hoduję. Belony, czyli iglicznie, należące do Nuenga były całkiem inne od rybek, które Ploi widywała przedtem w klongach i sadzawkach. Były znacznie większe, koloru białoperłowego, a na ogonkach miały czerwone kropki. - Czy trzymasz je dlatego, że miło na nie popatrzeć? Że są ładne? - spytała. - Są jeszcze ładniejsze w walce. To moje wspaniale walczące belony. * - Wyjął jedną z kadzi i włożył do innej, gdzie znalazła się sama, a ręką wytworzył wir. Mała rybka płynęła pod ostry prąd tak dzielnie, wyginając lśniące ciałko, że Ploi głośno roześmiała się z zachwytem. Walka rybek, kogutów, bawołów itd. - pasjonuje się tym wiele osób i często przy tym się hazarduje. - I ja kiedyś je hodowałam - pochwaliła się Czoi. - Twoje były pospolite - zadrwił brat. - Są do niczego. My ich nawet nie dotykamy. - My, to znaczy prawdziwi miłośnicy walczących rybek, tak należało to rozumieć. Jednym z tych miłośników był pan domu. Wyłonił się spoza roślin doniczkowych stojących rzędem w pobliżu tylnych schodów. K'un Luang podszedł powolnym krokiem, uważnie zajrzał do kadzi z rybkami... i już po chwili dzielił się z Ploi dobrymi radami, jak się poznaje przyszłego zwycięzcę, jak taką rybę ćwiczyć, co robić, gdy zachoruje, i tak dalej, i tak dalej. Następnie Czoi zabrała Ploi na wyprawę odkrywczą - schodami w górę i na dół, do różnych pokoi, na główny taras i do kolejnych pawilonów. Było to spore domostwo czy też może raczej spory kompleks budynków, stojących na palach, górą połączonych tarasami, z rozległą przestrzenią poniżej. Posesje ocieniały mangowce i inne drzewa owocowe. Pełno było roślin w donicach i krzewów, wszędzie wisiały pod okapami klatki z synogarlicami. Ploi spędziła w tym domu dziesięć najszczęśliwszych dni. Wszyscy czuli się tutaj szczęśliwi. Panowała tu zaraźliwa atmosfera zadowolenia i życzliwości - rodzice byli dla dzieci nie tylko budzącym szacunek starszym pokoleniem, ale ukochanymi przyjaciółmi i wesołymi towarzyszami, służba zaś, traktowana serdecznie i sprawiedliwie, stanowiła część rodziny. Młodzi i starzy, zwierzchnicy i podwładni żyli obok siebie, uzupełniali się i wspierali. Ciepło, tolerancja dla ludzkich słabostek, niechęć do dłuższych konfliktów i napięć - oto, co stanowiło o panującej tutaj harmonii. Do takiego domu chętnie zaglądali znajomi. Jeśli byli to koledzy K'un Luanga z departamentu, w którym pracował, przyjmowano ich na tarasie, gdzie zazwyczaj spędzali kilka godzin, a Me Czan z ochotą zapewniała im cziruty, betel, przekąski i napoje dla ochłody. Nie przysiadała się do nich na tarasie, za to oni zachodzili do niej na pogawędkę do kuchni. Przeważnie byli to starzy znajomi i nie musieli zważać na konwenanse. Me Czan każdego gościa witała uśmiechem. Ploi nie widziała jej nigdy w złym nastroju. Miała wesołe usposobienie, zawsze była skłonna do uśmiechu i zawsze starała się dostrzegać pogodniejsze strony życia. K'un Sai bardzo lubiła swą bratową, ale nie żywiła dla niej dużo szacunku, bo jej zdaniem na zbyt wiele swobody pozwalała i dzieciom, i służbie, zbyt małe wymagania stawiała i sobie samej, i innym. K'un Sai postanowiła, że cały dom ma działać jak zegarek z okazji obrzędu postrzyżyn i wielekroć korciło ją, by ostro obejść się z panią domu, ale w końcu i ona sama zaraziła się dobrym humorem Me Czan. W rzeczywistości K'un Sai nie miała powodu się uskarżać, bo choć wydawało się, że Me Czan i jej domownicy niczym się specjalnie nie przejmują, to jednak po swojemu wiedzieli, co i jak należy robić. Prace posuwały się naprzód - była więc jakaś metoda w tej beztrosce; przy sprawnym zarządzaniu K'un Sai i z pomocą wielu znajomych dom aż błyszczał w wigilię uroczystego wydarzenia. Rankiem pierwszego dnia Czoi i Ploi zabrano na tylny taras domu, gdzie ustawiono je na niskich stołeczkach wśród kadzi na wodę zdobnych ornamentem z motywem smoka; obok znajdowały się płócienne myjki, miseczka pudru z kurkumy i inne przybory do kąpieli. - Sama się zajmę twoją córką - rzekła K'un Sai do Me Czan. - Ty weź się za Ploi, z nią ci będzie łatwiej. Kąpiel ciągnęła się bez końca. Cztery służące, prócz K'un Sai i Me Czan, szorowały dziwczynki i szorowały. Potem było polewanie wodą i znów szorowanie. Jak gdyby skóra stawiała opór i jakby trzeba jej było dać długą i dotkliwą nauczkę. Chyba przez całe lata nie będę musiała brać kąpieli - myślała Ploi. - Skóra po czymś takim już się nigdy nie powinna zabrudzić. I znów szorowanie. I jeszcze woda. Nacieranie pudrem z kurkumy. I spłukiwanie. Poduszeczki na czubkach palców Ploi zbielały i pomarszczyły się od zimnej wody. I znowu szorowanie... W połowie ceremonii Czoi podniosła bunt przeciw tym, które ją szorowały. Dostała za to parę klapsów od K'un Sai. Płakała, ale nie poddawała się w walce. Te zapasy - a było to całkiem wesołe widowisko - skończyły się śmiechem, do którego przyłączyły się też dziewczynki. Ale szorowanie trwało dalej... Gdy już wysuszono tę nową, delikatną skórę koloru złotej kurkumy, nałożono na nią warstwę białego pudru. - Piecze - zakomunikowała Ploi, zwracając się do K'un Sai. - Zaraz przejdzie - usłyszała w odpowiedzi. - Jak skończę, będziecie bardzo ładne. - Jeszcze trochę cierpliwości - rzekła Me Czan. - Jestem głodna - oświadczyła Czoi. Po obiedzie znowu było pudrowanie. Potem nadeszła pora ustrojenia dziewczynek w obrzędowe szaty. A więc pasin ze złotego brokatu, delikatnej roboty pas, ale ciężki, potem kołnierz pikowany od spodu, po wierzchu zdobiony drogimi kamieniami, na głowie kółko wysadzane brylancikami. Każdy element stroju był ciężki, choć piękny dla oka. Dziewczynki skrzyły się od złota i kropli potu. Trzeba je było wachlować, podsuwać do picia ostudzoną wodę i kojącym słowem dodawać otuchy. Stopniowo przywykły do wspaniałego ciężaru i nauczyły się poruszać, dochodząc wkrótce do pewnej wprawy. Tymczasem powoli schodzili się goście. Większość to przyjaciele i krewni, spośród których niejeden odbyć musiał długą podróż z odległej prowincji, spiesząc na postrzyżyny. Rozsiadali się w komnacie, gdzie niedługo miały się zacząć recytacje mnichów, na osłoniętych dachem werandach lub w zacienionej części tarasu. Dom pełen był gwaru powitań i rozmów. W garderobie Czoi uniosła brwi przed lustrem i pisnęła ze śmiechu, wykrzykując, że nigdy jeszcze nie widziała czegoś tak zabawnego. A Ploi, która, prawdę mówiąc, zazwyczaj skłonna była uważać się za ładną, teraz doprawdy była pod wrażeniem swego odbicia. Z chwilą przybycia mnichów, ozwała się orkiestra pipat, a dla Czoi i Ploi nadszedł moment, by zajęły honorowe miejsca w tym zgromadzeniu. Zewsząd rozlegały się pochwały pod ich adresem. Czoi przyjmowała je jak należne sobie, nie była ani onieśmielona, ani przestraszona. Gdyby nie jej ceremonialny strój, można by pomyśleć, że przyszła tu na czyjeś postrzyżyny, a nie na swoje. Za nią szła Ploi, zakłopotana i poważna. Pierzchła gdzieś jej próżna pewność siebie sprzed lustra; poczuła się nagle zagubiona i osamotniona, ogarnął ją smutek na myśl o tym, że nie ma wśród gości nikogo, kto mógłby ją nazwać swoim własnym dzieckiem, nikt nie był z nią nawet spokrewniony. Starszy brat Nueng, stojący na posterunku przy drzwiach, uśmiechnął się do niej. Akceptował ją i był z niej dumny, wyrażał to jego uśmiech. Nabrała otuchy, poczuła wreszcie, że jednak należy do tego grona. Posuwając się tuż za Czoi weszła do pokoju i przysiadła na podłodze pokrytej dywanem. Naprzeciw nich rozsiedli się w szeregu mnisi, a za nimi poniektórzy z gości. Ploi wykonała potrójny pokłon kaab na cześć Buddy, Dharmy i Sanghi, * a gdy mnisi rozpoczęli recytacje, starała się skupić, jak to czyni gorliwy słuchacz. Przez moment nawet słuchała uważnie, ale wkrótce uwagę jej rozproszyły jakieś głosy z zewnątrz. Kilka następnych osób weszło na górę. Dobiegł gwar powitań. Dyskretnie odwracając głowę Ploi zerknęła przez drzwi i ku wielkiemu zdumieniu i nieopisanej radości ujrzała swego rodzonego Czao K'una Ojca i starszego brata Perma. Czyż to możliwe?! Nawet przez myśl jej to nie przeszło! Nie śmiałaby marzyć o ich przyjeździe! Ale są, i to jest wspaniałe! Kątem oka widziała, jak goście składają pełne uszanowania ukłony jej ojcu. Na twarzach ich malowało się zadowolenie, tak jakby spodziewali się, że przyjdzie i pokieruje obrzędem. A więc nie jest dzieckiem niczyim, lecz córką dostojnej osoby, którą wszyscy darzą głębokim szacunkiem. Dharma to nauki, jakie pozostawił Budda, a Sangha to duchowieństwo buddyjskie. Czoi szczerzyła do niej zęby w uśmiechu, dzieląc z Ploi ten niespodziewany dar losu. Ploi odwzajemniła się jej tym samym, lecz ze względu na ojca, pragnąc zachować się jak należy, znowu skierowała całą uwagę na pienia mnichów. - Ma pan ładną córkę, K'un Luang. - Myślę, że z nich dwóch Ploi jest ładniejsza, proszę pana. Nic dziwnego, ma tak piękną matkę. - To rzekłyszy ojciec Czoi poczuł się z lekka zażenowany. Ale Czao K'un uśmiechnął się tylko i nie robił wrażenia, aby go dotknęło wspomnienie o żonie, z którą się rozstał. Podziwiał przestronny, wygodny dom K'un Luanga. Gospodarz odpowiedział skromnie, że jest tu trochę za ciasno na taką uroczystość, i z góry przepraszał, jeśli zdaniem Jego Ekscelencji będą jakieś uchybienia w poczynionych przygotowaniach. Obaj panowie mówili też o wielkiej łaskawości Sadet, której zawdzięczali tę szczęśliwą podwójną uroczystość i ich obecne, w tak radosnych okolicznościach, spotkanie - a nie widzieli się już od kilku lat. Śpiewy już ustały, mnichom złożono dary. * Pobłogosławili zebranych, po czym odprowadzono ich do klasztorów, z których przybyli. Czoi i Ploi siedziały z ojcami, ale wkrótce miały wrócić do swego pokoju na kąpiel - jeszcze jedną?! - i przebrać się. Każdy obrząd z udziałem mnichów kończy się składaniem im darów przez wiernych: są to zazwyczaj rzeczy codziennego użytku, takie jak ręcznik, pasta do zębów itp. - Prócz nieodzownych świeczek i trociczek. - Masz wspaniały strój, Ploi - powiedział Czao K'un Ojciec. - Ale pewnie ci w nim bardzo gorąco. Ploi naturalnie nie powiedziała mu, że pot ją oblał, gdy usłyszała wzmiankę o matce. Matka przesłała wiadomość, że ze względu na zły stan zdrowia nie będzie mogła przyjechać. Tę ostatnią wiadomość zostawiła dla Perma, który pewnie wybrał się gdzieś z Nuengiem. A może właśnie składa wizytę bojowym rybkom belonom? - To moja przyjaciółka Czoi, a to jest Po Perm. - Kim jest Po Perm? - Jak to, przecież to mój starszy brat. Opowiadałam ci o nim, nie pamiętasz? Perm i Czoi patrzyli na siebie z uwagą. - A więc to jest Po Perm. - W głosie Czoi czuło się, że nie wywarł na niej odpowiedniego wrażenia. - Nieduży. Z łatwością się z nim załatwię. - Nie gadaj tyle - skarcił ją Nueng. - Ale to prawda, dam mu radę. - Czy to Najgłośniejsza Twarz w tym domu? - spytał Perm. Zachowywał się raczej powściągliwie, ale wojowniczość Czoi sprawiła, że poczuł się jak u siebie w domu. - Najgłośniejsza - odpowiedział Nueng. - Wszyscy się jej boimy. - Chciała też przyjechać K'un Czei - zdawał siostrze sprawozdanie Perm. - Ale K'un Un nie pozwoliła. K'un Czei też zgolą węzeł. Za jakieś dziesięć dni. - Naprawdę? Będziecie mieli wielką uciechę. - Pewnie będzie tak sobie, Me Ploi. Nie może być wielkiej uciechy w naszym domu... Jest taki inny niż wszystkie... któregoś dnia K'un Un wyzwała mnie od sług, ale K'un Czei się sprzeciwiła, powiedziała, że wtedy i ona, i K'un Un też byłyby sługami, jako że mamy wspólnego ojca. I za to K'un Un ją zbiła. Całe szczęście, że oprócz K'un Un, roztaczającej wokół siebie cierpienie i ponurą atmosferę, są jeszcze takie osoby jak Me Czan, która może zdziałać cuda, jeśli ktoś upada na duchu. - Dobry z ciebie chłopiec, Perm - rzekła Me Czan, która wprawdzie nie tak dawno zobaczyła go po raz pierwszy, ale wydawało się, że dostrzega w nim wszystkie pożądane cechy, jakie powinien mieć dorastający młody człowiek. - Dobry chłopiec - powtórzyła promieniejąc uśmiechem i poklepując go lekko po plecach. - Weź sobie jeszcze ryżu, Perm. Czy próbowałeś już tego dania? Jesteś bardzo szczupły, powinieneś jeść więcej ryżu. No, dalej do jedzenia! Dzieci dostały posiłek i właśnie zaczęto podawać dorosłym. Me Czan nie posiadała się z radości słysząc, że Czao K'un przyjął zaproszenie i że zje obiad w jej domu po zakończeniu religijnych obrządków. Zajęta była teraz wraz z K'un Sai przyrządzaniem dodatkowych smakołyków i przygotowaniem specjalnego miejsca dla Czao K'una. Jako najwyższy rangą gość miał spożywać obiad w dostojnej samotności, ale zdecydowanie zaprotestował. - Słuchaj, Po Nop, chyba nie będziesz mnie zmuszał, bym jadł w samotności. - Ależ tak, łaskawy panie. - O nie! Proszę cię, Po Nop, dotrzymaj mi towarzystwa. - Dobrze, proszę pana. Czwórka młodych podeszła, by usługiwać ojcom. A Czao K'un pytał, którego ze smakowitych dań ma spróbować, bo jest ich tyle i wszystkie wyglądają jednakowo apetycznie. Każde z dzieci zaproponowało co innego, więc rzekł: - Co podniebienie, to inny gust. No tak. Trzeba będzie popróbować wszystkiego, Po Nop. Początkowo zwracał się do swego gospodarza per "K'un Luang", ale z czasem przeszedł na bardziej poufałe "Po Nop". Poświęcali należytą uwagę uczcie, ale jednocześnie wspominali dawne czasy, wymieniając nazwy kilku miejsc, o których młodzi nigdy dotychczas nie słyszeli (była wśród nich Japońska Herbaciarnia przy ulicy Bam Rung Muang, i ona właśnie najbardziej ich zaintrygowała). Zebrano ryż z towarzyszącymi daniami i wniesiono desery. Me Czan, dotąd zajęta w kuchni, pojawiła się, by złożyć swe uszanowanie i wysłuchać komplementów Czao K'una. - Minęło tyle lat, a jest pani piękna jak zawsze. Na to Me Czan odparła z wesołym śmiechem: - A Wasza Ekscelencja wciąż mówi tym słodkim językiem, najsłodszym. Gdybym nie spotkała najpierw K'un Luanga, poszłabym za Waszą Ekscelencją na koniec świata. Czao K'un przytaknął, że mogło się tak zdarzyć i że gdyby się zdarzyło, byłoby to bardzo przyjemne. - Jeszcze wcale nie jest za późno, jeśli pana to nadal interesuje - odezwał się K'un Luang dostrajając się do ich tonu. - To byłby wielki zaszczyt, gdyby pan zechciał. Nie jestem bardzo przywiązany do tego, co posiadam. - Nie bądź taki pewny, że nikt się mną nie interesuje - groźnym tonem odezwała się żona. - Nie jestem jeszcze stara, a być może Czao K'unowi potrzebna jest kucharka! Ich rozmowa i śmiech mieszały się z dźwiękami orkiestry pipat, chwilami nawet ją zagłuszały, a chwilami stanowiły tło dla wesołej melodii napływającej falami. Zdarzało się jednak, że przerywali rozmowę, by wspólnie posłuchać szczególnie dobrze wykonywanego fragmentu. W pewnym momencie Czao K'un zaproponował gospodarzowi, że choć obaj już pewnie wyszli z wprawy, bo nie zasiadali do instrumentu od wielu lat, to może by jednak spróbowali swoich możliwości, jak za dawnych czasów. - Ja siądę do ranad ek, a ty do gong wong. * Co ty na to, Po Nop? Czołowe instrumenty składające się na tradycyjną orkiestrę. Gong wong składa się z wielu gongów, zawieszonych płasko na niskim, w kształcie niepełnego koła rusztowaniu bambusowym, w środku którego siada na ziemi muzyk. Ranad ek to tajski ksylofon o płytkach z bambusa. Po Nop bardzo się wahał i miał wielką tremę, ale po usilnych namowach zgodził się spróbować. Muzykanci byli zachwyceni, a goście obstąpili ich jako wdzięczna publiczność. Po początkowych wahaniach Po Nop szybko przypomniał sobie dawne umiejętności. Całkiem niepotrzebnie był taki skromny. Jego kunsztowna gra na gong wong - przyjemna mieszanina konwencjonalnej gry i wspaniałej improwizacji - wywołała pełne podziwu komentarze słuchaczy, a koledzy_muzykanci z uznaniem kiwali głowami. Za to gra Czao K'una sprawiała, że słuchacza coś chwytało za gardło, a oczy zachodziły łzami radości i smutku na przemian. Rozpoczął od nuty smutnej: opowiadał o nie spełnionych marzeniach, o dniach, które odeszły i nigdy nie wrócą, o zwątpieniu, żalu i bolesnych tęsknotach. Gdy młoteczki jakby drgały na klawiszach, zdawało się, że nad głowami obecnych roztacza się obojętne niebo, ciemne i groźne, a nie jasne, świecące wszędzie lampiony. Czas stanął, ale jednocześnie płynął. Niepostrzeżenie smutne nuty zaczęły cichnąć i nagle rozbłysła świadomość, że nie wszystko stracone, że wraca nadzieja i że szczęście można znów pochwycić. Teraz młoteczki biegały szybko po klawiaturze ranadu, z klawisza na klawisz, jak motyle, jak para śpiewających ptaków lub może jak radosna para śmiejąca się w ogrodzie. Wreszcie cała orkiestra włączyła się do tego radosnego uniesienia: cymbały rozbrzmiewały triumfem, a bębny jakby wznosiły wesołe okrzyki. Doskonałe zakończenie - wszyscy pragnęli, aby taka muzyka trwała w nieskończoność. Tego wieczora Ploi kładła się spać wyczerpana, lecz bardzo szczęśliwa, jak nigdy. Czao K'un Ojciec odchodząc obiecał, że przyjdzie znowu nazajutrz. Nie powiedziała mu, jak bardzo go kocha, bo nigdy nie okazywali swych uczuć, ale postarała się dać mu to do zrozumienia w inny sposób - wzięła wachlarz i owiewała ojca równomiernie i gładko, najlepiej, jak potrafiła, gdy on tymczasem gawędził ze starymi przyjaciółmi i znajomymi. Gdy zwrócił się do niej, rzekł z uśmiechem: - Naprawdę bardzo przyjemnie. Jakaż z ciebie wdzięczna maleńka dama dworu! Zrozumiała, że ją wynagrodził, a on zrozumiał też jej intencje. - Rada jestem, że zjawił się twój Czao K'un Ojciec - mówiła Czoi leżąc obok pod moskitierą. - Jest cudowny. - Twój ojciec jest taki sam. Nie miałabym nic przeciwko temu, aby twój ojciec był moim. - I ja tak samo. Możemy się zamienić w każdej chwili. - A pani ciotka Sai mówiła, że nigdy w życiu nie słyszała, by ktoś równie pięknie grał na ranad ek. Czy jesteś dumna z ojca, Ploi? - Bardzo, bardzo, Czoi... - No bo i powinnaś... - tu ziewnięcie - a jutro zgolą nam nasze węzły. Co to będzie za szczęśliwy dzień! Ale byłoby lepiej, by nas tak nie stroili i nie robili z nas lalek... Rankiem uroczyście wystrojono je w biel na samą już ceremonię postrzyżyn, a potem musiały się poddać kolejnemu zabiegowi skomplikowanego ubierania - tym razem na obrzęd Tam Kuan, * który miał im zapewnić cielesne i duchowe piękno oraz powodzenie. Mniej się interesowały niewidzialnymi Kuanami, niż tak wyraziście teraz ogolonymi głowami, i nie mogły powstrzymać się od chichotu, ilekroć spojrzały na siebie. Obrzęd zjednywania przychylności ducha (Kuan) mieszkającego w głowie człowieka. Przykład współistnienia wielu wierzeń w tolerancyjnym buddyzmie szkoły Theravada. Tak, ten widok doprawdy sprawiał, że czuły się nieco bardziej dorosłe, ale jakoś niedorzecznie, dziwnie - zostały bowiem czegoś pozbawione. Przecież nosiły ten węzeł prawie przez całe życie, musiały więc przyzwyczaić się teraz do nowej sytuacji. Czao K'un Ojciec w najsympatyczniejszym nastroju asystował przy wszystkich obrzędach, jak poprzedniego dnia, a inni goście słowem i gestem wyznaczali go pierwszą osobą tego zgromadzenia. Z tej okazji podarował Czoi prześliczny złoty pierścionek w kształcie węża, a Ploi dostała dwa prezenty: parę bransolet zdobionych brylantami i szafirami oraz stary wisiorek ze szmaragdem. Zapytał Ploi, który podarek bardziej jej się podoba, i uśmiechnął się z zadowoleniem, gdy powiedziała, że wisiorek. - Bransolety kosztowały znacznie więcej, bo nowe. Ale wisiorek należał do twojej babki i jest naprawdę rzadkiej piękności, choć w naszych czasach ludzie nie znają się na tym. Powiadają o takich rzeczach, że są staromodne. Masz dobry gust, Ploi. Ploi była bardzo z siebie zadowolona, a naprawdę to zadowolona była także ze wszystkich i ze wszystkiego. Był to rzeczywiście niezmącony niczym szczęśliwy dzień! Odjechały do Wielkiego Pałacu po trzech następnych dniach. Me Czan miała ochotę zatrzymać je u siebie dłużej. K'un Sai z wymownym uśmieszkiem powiedziała, że jeszcze tydzień w tym domostwie, w którym wszystkim wolno wszystko, a obie dziewczynki zamienią się w prawdziwe rozbójniczki. Nueng, zachowujący się nie jak młody rozbójnik, lecz jak uprzejmy młody dżentelmen, przyrzekł dziewczynkom, że będzie odwiedzał je możliwie jak najczęściej. I zdawało się, że zaczął traktować je jak równe sobie. Nim jeszcze K'un Sai zdążyła wejść do rezydencji, dowiedziała się, że Sadet już się o nią dopytuje. Przekazująca tę wiadomość służąca spojrzała przelotnie na Ploi z dziwnym wyrazem twarzy i pobiegła do swych dalszych zajęć. Ploi zrozumiała znaczenie tego spojrzenia, gdy K'un Sai wróciła z audiencji u Sadet. Matka zmarła w połogu urodziwszy przedwcześnie dziecko, które przyszło na świat martwe. Ciałopalenie już się odbyło w Czaczengsao, zorganizowane przez tamtejszych krewnych. K'un Sai, z opuchniętymi oczyma i dławiąc się szlochem, nie próbowała pocieszać Ploi. Było to ponad jej siły, ponad siły każdego, i tylko czas mógł zaleczyć rozpacz. 6 Minęło pięć lat. Ploi tymczasem posiadła sztukę noszenia przepaski na piersiach - innymi słowy, przestała już być dzieckiem, przeobraziła się w młodą kobietę. Miała lat szesnaście. W Wewnętrznych Podwórcach mówiono, że jest piękna, że ma dobry charakter i miły sposób bycia. W rezydencji Sadet znano ją jako ulubioną, a nawet najbardziej ulubioną dwórkę. Niektóre koleżanki nie mogły tego znieść i z zazdrości obmawiały ją, wyszukując u niej wady. Czoi, niezmiennie występująca w obronie przyjaciółki, musiała nieraz rozprawiać się ze złośliwymi koleżankami. Mimo upływu lat zachowała zarówno bezpośredniość i życzliwość dla świata, jak i bojowość. Czepialskie intrygantki często musiały się wycofywać, nim jeszcze podjęły atak. Ploi dostawała więcej poleceń do wykonania i przesiadywała więcej godzin na dyżurach niż pozostałe dziewczęta. Robiła to chętnie, bo uważała, że choćby całe życie miała przesłużyć u Sadet, to i tak nie zdołałaby jej odpłacić za ciepło i miłość, jakich od niej doznawała. Rzadko w ciągu tych pięciu lat przestępowała próg Zewnętrznych Wrót. Wewnętrzne Podwórca, ze swymi ulicami, zaułkami i całym labiryntem różnych prowincji, stanowiły rozległą przestrzeń dla dziewczyny i dostarczały jej niemało wrażeń. Składała wizyty i robiła coraz to nowe odkrycia. Bywała wszędzie lub prawie wszędzie, to jako dwórka nosząca za Sadet skrzyneczkę na betel, to znów z przyjaciółkami, czy wreszcie na własną rękę. Bywała też w Żółtych Komnatach. Jaką zagadką były dla niej w dzieciństwie, ile domysłów snuła na ich temat! Znajdowały się na trasie między prywatnymi apartamentami Jego Królewskiej Mości i komnatami frontowymi. Tam konferował król ze swoimi ministrami, tam gromadziły się też damy Wewnętrznych Podwórców, by oddać mu pokłon, gdy przechodził. Trudno byłoby znaleźć bardziej ożywione grono: schodziły się tu wszystkie, nie tylko te, które nie miały wstępu na inne audiencje królewskie, oficjalne czy bardziej intymne, ale także i te, które bywały na tych audiencjach. Zjawiały się wcześnie, znacznie przed czasem, kiedy oczekiwano przejścia Jego Królewskiej Mości. Niektóre siedziały, wygodnie usadowione, mniej więcej stale na jednym miejscu. Inne przechodziły od jednej grupy do drugiej, wymieniając nowiny i poglądy, dotyczące zarówno ich samych, jak i świata zewnętrznego. Omawiały sprawy kupna czy sprzedaży, uzgadniały spotkania, udzielały rad czy też prosiły o nie; przynosiły różne ładne rzeczy - nową broszkę, flakonik perfum zza granicy - by się tym pochwalić, miały też w zanadrzu ciekawe anegdotki do opowiedzenia. I tak każda z osobna i wszystkie razem, młode, starsze i te w średnim wieku, przyczyniały się do powszechnego ożywienia. I choć wszystkie starały się nie podnosić głosu i nie wybuchać zbyt głośnym śmiechem, gwar niósł się daleko przejściami i klatkami schodowymi. Ploi, która siedziała w korytarzu, zapraszano czasem do środka, by wzięła udział w rozmowie. Otrzymywała niekiedy jakiś prezent, bez żadnej wyraźnej przyczyny, wystarczyło, że ofiarodawczyni miała akurat dobry nastrój i darzyła dziewczynę sympatią. Wszystkie drzwi komnaty były pootwierane, nie musiała nawet wchodzić do środka, by uczestniczyć w rozmowie i w audiencji, kiedy wchodził król. Przed nadejściem króla milkły wszystkie rozmowy, a gdy pojawiał się w drzwiach, wszystkie głowy i dłonie dotykały podłogi w tradycyjny sposób, oddający cześć władcy. Przechodząc przez komnatę Jego Królewska Mość zatrzymywał się i poświęcał im chwilę uwagi, a gdy już znalazł się na zewnątrz, gwar podnosił się znowu. Wtedy damy gotowały się do odejścia. Niektóre pozostawały jeszcze chwilę albo czekały na drugą audiencję, gdy Jego Królewska Mość będzie powracał z konferencji... Ploi bywała też w Zielonej Komnacie, towarzysząc Sadet, gdy usługiwała królowi przy posiłkach. Tutaj Ich Królewskie Wysokości i inne utytułowane damy miały swoje miejsca, nie krążyły dowolnie jak w Żółtej Komnacie, śmiech był cichszy, rozmowy toczyły się spokojniej. Potrawy przysyłano z dołu z królewskiej kuchni, zawinięte w białe płótno i zapieczętowane. Ploi, usadowiona w doskonałym punkcie w przyległej spiżarni, z przyjemnością przyglądała się tym, które pełniły akurat dyżur: widziała, jak po kolei łamały pieczęć - a były wśród nich także księżniczki - odwijały płótno, niosły potrawy i podawały je z rąk do rąk, by wreszcie trafiły na stół królewski. To tradycyjne zajęcie nacechowane było jakimś prostym wdziękiem, miało charakter przyjemnego widowiska, odbywającego się według ustalonego porządku. Wszystko tu było na swoim miejscu, myślała Ploi, wśród tych zielono_złotych ścian, u góry których biegł wąski balkon zastawiony szafami na książki, na nim też znajdował się szezlong, na którym król często spoczywał, w dostojnej i swobodnej atmosferze panującej wśród zgromadzonych tu osób. Ploi nie miała okazji obejrzeć królewskich sypialni, ale dyżurne odpowiedzialne damy, przyjaźnie do niej ustosunkowane, wpuściły ją do środka, by zaspokoiła ciekawość. Nie panowała tu reguła chodzenia na palcach i mówienia szeptem, ale tak właśnie zachowywała się Ploi, gdy się tu znalazła. Oddała pokłon wielkiemu kondygnacyjnemu parasolowi stojącemu nad łożem królewskim, a także samemu łożu, umieszczonemu na podwyższeniu, oraz drugiemu łożu, królowej, umieszczonemu na podłodze. Starała się zapamiętać, gdzie co stoi, jakiego jest koloru, kształtu i z czego jest zrobione, aby mogła potem opowiedzieć wszystko przyjaciółkom, które nie miały szczęścia zobaczyć tego na własne oczy. Nie ośmieliła się tylko zbliżyć do prywatnych apartamentów królowej - do Komnaty Błękitnej. Gdy Sadet udawała się przed oblicze Jej Królewskiej Mości, Ploi zostawała na niższym podeście schodów po zachodniej stronie. Gdyby poszła wyżej, znalazłaby się w rejonach strzeżonych, którymi zarządzała K'un Tao, wielce szanowna najwyższa rękodajna, wobec której wszyscy czuli wielki respekt i lęk. Już sama myśl, że K'un Tao mogłaby zauważyć, że się tu kręci, wystarczyła, by Ploi oparła się skutecznie podszeptom ciekawości. Od śmierci matki Ploi niewiele miała kontaktów z rodziną nad klongiem Bang Luang, ale ostatnio jej starszy brat Perm, obecnie młodszy urzędnik w Departamencie Skarbu mieszczącym się niedaleko Wielkiego Pałacu, odwiedzał ją czasem przychodząc na plac przed Wrotami Sri Suda Wong i opowiadał, co słychać w domu. Nieczęsto się zjawiał, ale Ploi nie dziwiła się, gdyż wywnioskowała z rozmów z nim, a także z zapachu, jakim był przesiąknięty jego oddech, że ma wielu przyjaciół i że picie alkoholu jest ulubioną rozrywką w kręgu jego znajomych. Nueng składał jej i Czoi dość regularne wizyty, co najmniej dwukrotnie w ciągu miesiąca, o ile nie zatrzymywały go nieprzewidziane okoliczności. Przestał już być "uczniem świątynnym" i był teraz w szkole kadetów. Miał ją niebawem ukończyć i zostać oficerem w wojskach lądowych. Gdy po raz pierwszy przyszedł odziany w czerwony mundur (taki czerwony jak wapno, które żuje się razem z betelem), Czoi powitała go słowami: - Ojej, Pi Nueng, wyglądasz jak chodząca laseczka wapna! Wysoki i szczupły, wydawał się jeszcze wyższy i szczuplejszy w obcisłej, płomiennie czerwonej kurtce. Wyglądał zabawnie, ale miło, a dla kochających oczu Ploi był bardzo przystojny. Jeszcze pół roku temu Ploi kochała go jak brata i tak nazwałaby to uczucie, gdyby ją ktoś zapytał. Ale teraz wszystko się zmieniło. Gdyby ktoś teraz powiedział, że kocha tego mężczyznę miłością kobiety, i to bardzo głęboką, stanowczo by temu zaprzeczyła i prawdopodobnie byłaby przekonana, że mówi prawdę. Nawet nie usiłowała określić tego nowego uczucia, które ją ogarniało, gdy Nueng był w pobliżu, gdy coś mówił i nagle przerywał w połowie zdania patrząc na nią z wyrazem twarzy, który nie miał nic wspólnego z treścią tego, co właśnie mówił; gdy łapała się na tym, że liczy dni, że planuje, co włoży z okazji jego odwiedzin, że układa w myślach, co mu powie, i wyobraża sobie wyraz jego ust i oczu w uśmiechu. To prawda, że ostatnie sześć miesięcy przeżyła jakby w zupełnie innym świecie, jakby ktoś go dla niej odmienił. Zastanawiała się nad jego urodą. Cieszyła się, że słońce świeci, że wieje wiatr, radował ją śmiech, kolor przepaski na piersi i zapach nasyconej wonnościami wody. Najbardziej zadziwiająca była właśnie ta woda - przecież przygotowywała ją własnoręcznie, ale nigdy przedtem nie dostrzegała jej pięknego zapachu. Przed kilku tygodniami Ploi zaczęła szukać pretekstów, by nie wychodzić za bramę, by unikać spotkań z Nuengiem. - Chora jesteś, czy co, Ploi? - wypytywała Czoi. - Taka teraz bywasz roztargniona. Dlaczego nie chcesz już wychodzić i spotykać się z Nuengiem? Ploi mamrotała jakieś usprawiedliwienia - ostatnim razem miała lekką gorączkę, to znów Sadet poleciła jej coś wykonać - nie pamięta już teraz, co to takiego było - a teraz obiecała odwiedzić tę dziewczynę... Czoi musi chyba to pamiętać... w Zaułku Teng. Onieśmielenie wobec Nuenga wzięło się stąd, że kilka tygodni temu podczas spotkania Czoi wypytywała brata, jakie ma plany po ukończeniu szkoły kadetów, i to nie tylko w zakresie jego żołnierskiej przyszłości. Czoi roześmiała się wtedy na jego wymijającą odpowiedź: "Ooo, mógłbym sobie znaleźć żonę" i naciskała go drocząc się z nim, czy już sobie kogoś upatrzył. Nueng poczerwieniał i powiedział, że tak, kierując odpowiedź do siostry, ale obdarzając Ploi spojrzeniem krótkim, lecz słodkim i uroczystym. Ploi nie widziała się z nim od owego dnia. Rozdarta była między dojmującym pragnieniem zobaczenia go znowu, a uczuciem onieśmielenia, które wreszcie wzięło górę, wsparte też myślą, że jej krótka nieobecność wyjdzie im obojgu na dobre, tym lepiej się nawzajem docenią. - Ach, Ploi, Pi Nueng prosił, bym ci to przekazała - odezwała się pewnego wieczoru Czoi, gdy zostały same przed udaniem się na spoczynek. Pakunek zawierał duży płat gładkiego jedwabiu, wystarczający jako prześcieradło do przykrycia się w chłodniejszą noc, oraz dwie buteleczki perfum: jedną z przezroczystym europejskim płynem i drugą, z zaprawioną tajskimi wonnościami wodą z domieszką pudru, a także liścik. Tekst miał formę pleng jao, rymowanego listu miłosnego, używaną w owych czasach przez zalotników. Dla Ploi był to pierwszy pleng jao, jaki kiedykolwiek otrzymała. I to jej najdroższy Pi Nueng napisał go dla niej i przysłał! Samo trzymanie listu w palcach napawało ją cudownym uczuciem szczęścia, chociaż z domieszką zażenowania. Po co to rozstanie - pytał pleng jao. - Czyż powodem jest choroba? Czy może zagniewanie z nieznanej przyczyny? Kiedyś przecie były jeno uśmiechy i radość. Niestety, to już minęło. Czy tak zazdrośnie strzeże swej piękności, że musi ją teraz trzymać pod kluczem, jak najdalej od wścibskich rąk i oczu? Autor tego pleng jao podobny jest przykutemu do ziemi zającowi, który wzdycha do zawieszonego w niebie miesiąca, chętny widzieć choćby najsłabszy jego blask, najmniejszy promyk nadziei. Te dwie flaszeczki są na obraz i podobieństwo jego serca: jasna i przejrzysta jak wtedy, gdy serce autora raduje się widokiem swej ukochanej, druga symbolizuje jego nastrój, ponury i zmętniały, gdy ona odchodzi. I tak jak ten gładki jedwab, bez najmniejszego na nim wzorku gałązki czy kwiatka, takie jest teraz jego życie, pełne zbolałej, samotnej pustki... - To dopiero! Nie do wiary! - stłumionym głosem wykrzyknęła Czoi i śmiała się po cichu, aby nie zbudzić K'un Sai śpiącej w sąsiednim pokoju. - Żeby z Pi Nuenga był taki składacz pleng jao, to śmieszne! Ploi cała spłonęła rumieńcem. Nie wiedziała, co robić ani co powiedzieć, poprzestała więc na uszczypnięciu Czoi w nogę. - Dobrze, już dobrze, Ploi. Nie musisz przy mnie być taka nieśmiała. Od początku wszystkiego się domyślałam, wiesz? Ale nie wolno było nikogo dopuszczać do tego sekretu. Nie zawsze plotkarki z Wewnętrznych Podwórców były tak całkiem nieszkodliwe. Trzeba się ich strzec. Z tej to przyczyny Ploi była bardzo rada, że w ciągu najbliższych tygodni mogła mieć przynajmniej Czoi jako powiernicę. Nie znaczy to, bynajmniej, że chciała mówić o tym głośno, nigdy nie próbowała obrazować swej miłości - byłoby to dla niej zadanie ponad siły. Ale chciała mieć przy sobie kogoś, przy kim mogłaby wspomnieć jego imię, powiedzieć coś o nim, nawet zupełnie nieważnego. Pewnego dnia Czoi podniosła pierwsza temat jej drogiego brata. - Z tego Pi Nuenga to całkiem niezły człowiek - rzekła. - Tak, tak - skwapliwie zgodziła się Ploi. - Właściwie to nic mu nie można zarzucić - ciągnęła Czoi. - Co najwyżej to, że niczym się zbytnio nie przejmuje. Nigdy do niczego sam nie dojdzie, bo zbyt lubi wygodę. Wystarcza mu trochę rozrywki. To cecha rodzinna, zastanów się nad tym. Ploi nic na to nie powiedziała. Gdyby jednak mogła, to obwieściłaby nie tylko Czoi, ale i całemu światu, że wcale nie chciałaby, by się zmieniał pod jakimkolwiek względem, i że marzy o tym, by pewnego dnia pójść z nim, dokąd tylko on zechce, by uczynić jego życie tak wygodnym, jak tylko będzie to w jej mocy. - Jeśli kiedykolwiek wyjdę za mąż, to nigdy za kogoś takiego, kto będzie podobny do mego ojca lub brata - oświadczyła lekko Czoi. - A dlaczego nie?! - wykrzyknęła Ploi. - Twój dom jest tak szczęśliwy! A ojciec ma bardzo dobre serce. Tyle w nim pogody i taki jest dobroduszny. - No właśnie - Czoi westchnęła z przesadą. - Ojciec jest taki dobroduszny, cały dom jest taki dobroduszny. Przez cały dzień słychać tylko śmiech. Dość już mam tego. Jak będę miała swój własny dom, to chciałabym, aby wyglądał inaczej, żeby było tam trochę walki - tego właśnie chcę w moim domu. Takiego brutala, by z nim wojować. I żeby bił żonę. Może też być pijakiem! - Te okropne pomysły zdawały się sprawiać jej przyjemność i chichotała drwiąco. - Tak, dobry będzie pijak. I znajdę mu wiele młodszych żon. Wypełnię nimi cały dom i jak będę gdzieś wychodzić, to wszystkie muszą za mną stąpać rządkiem. To dopiero będzie wspaniały widok! Co za trzpiotka z tej Czoi! Ale z drugiej strony nigdy przecież nie była zakochana. I Ploi, kilka miesięcy od niej młodsza, nagle poczuła się starsza od przyjaciółki o całe lata. - Pi Nueng znów przyjdzie w nadchodzące święto - mówiła Czoi. - Od dziś licząc za trzy dni. Nie poszłabyś się z nim spotkać, Ploi? - Nie, jeszcze nie pora. - Ojej, znów będzie zawiedziony. Tak się będzie smucił. Żebyś wiedziała, jaki był smutny, gdyśmy się widzieli ostatni raz. Ale, ale, Ploi, czy masz pojęcie, że to pierwszy w życiu pleng jao, jaki w ogóle skomponował? Tak się napracował nad rymami. Biedny Pi Nueng, jaki tam z niego poeta! W pewnym momencie w tym pleng jao, co go już znasz na pamięć - nie, nie musisz się wcale rumienić i zaprzeczać, że go już przeczytałaś z tysiąc razy - no, więc utknął tak, że aż musiał prosić kolegę, by poradził mu z jakąś następną linijką... I to wszystko dla ciebie, Ploi... I nadal nie chcesz się z nim spotkać? - Nie, jeszcze nie czas. - No więc dobrze, jak się powiesi, to nie zwalaj winy na mnie. Nie! Nie! Jak ona może mówić coś takiego nawet żartem?! - Jeśli się nie wybierasz, to chociaż napisz do niego jakieś słówko. Bardzo źle wygląda, wierz mi. W przeddzień odwiedzin Nuenga cały swój wolny czas poświęciła Ploi na obieranie orzeszków arekowych i zwijanie liści rośliny zwanej plu. Kiedy skończyła, orzeszki były wyrzeźbione subtelniej, a liście poprzycinane wspanialej, niż udało jej się to kiedykolwiek przedtem. Ułożyła je, wraz z aromatyzowanym tytoniem i trzema pomarańczowymi kwiatami czampaku, jakby w kopercie z liści bananowca. W dniu wizyty Nuenga wręczyła Czoi tę kopertę bez słowa. - No, no, no! Będę jeszcze musiała wziąć ze sobą flakonik soli trzeźwiących - skomentowała Czoi - żeby przywrócić Pi Nuenga do przytomności, kiedy zemdleje ze szczęścia. Oczekując na powrót Czoi od Wrót Sri Suda Wong, Ploi zajęła się inną pracą: obrębianiem tego bezcennego płata gładkiego jedwabiu. Zaczęła kilka dni temu i już prawie kończyła. Postanowiła ufarbować prześcieradło na kolor czarnego mahoniu i odpowiednio nasycić wonnościami, a potem przykrywać się nim do snu. Wreszcie wróciła Czoi. Ale nie powiedziała ani słowa na temat spotkania. Tego popołudnia obie czekały, która z nich pierwsza zacznie rozmowę na ten temat. Ploi nie odzywała się, bo nie mogła się przemóc, by wyznać, nawet komuś tak bliskiemu, jak bardzo jej zależy na tej relacji, a Czoi najprawdopodobniej chciała dać Ploi nauczkę za to, że jest taka milcząca. A jednak, zanim ułożyły się spać tego wieczora, Czoi zmiękła wreszcie i powiedziała: - Pi Nueng prosił, żeby ci podziękować... Mówił, że będzie żuł betel od ciebie tylko po jednej porcji za każdym razem. Na resztę będzie patrzył i podziwiał twoją robotę... Powiedział, że jesteś aniołem, niebiańską boginką. Zapytałam, co by zrobił z aniołem. Powiedział, że jak zostanie oficerem i będzie w stanie utrzymać dom, to przyjedzie po swojego anioła, aby ta boginka pojechała z nim i zamieszkała w jego domu. W tym punkcie Ploi odważyła się przerwać: - Widzę, że sprawy nie są w moich rękach. We dwoje już postanowiliście o wszystkim. To bardzo ładnie! - Nie, nie, Ploi! Czyżbyś się gniewała? To niemożliwe. Wiesz doskonale, o co mi chodzi i co czuję w tej sprawie. Gdyby spodobała mu się inna, czyż mogłabym być tak szczęśliwa, jak teraz? Nigdy! To mój brat, może nie? Nie chciałabym, by zakładał dom z dziewczyną, której bym nie znosiła. A tak, ty i ja... będziemy sobie jeszcze bliższe, Ploi, no wiesz przecież, co mam na myśli. Ploi nie pozostało nic innego, jak roześmiać się i odpowiedzieć, że oczywiście, że doskonale wie, o co jej chodzi. Minęło kilka tygodni. Od Pi Nuenga nadeszły dalsze pleng jao i Ploi zastanawiała się głęboko nad tym, kiedy zdoła zebrać w sobie dość odwagi, by wyjść za wrota i spotkać się z nim twarzą w twarz. Tego dnia problem rozstrzygnął się bez jej udziału. Czoi wróciła od wrót owego dnia bardzo poruszona, ale i zaniepokojona. - Koniecznie musisz zobaczyć się z Pi Nuengiem, jak tu przyjdzie następnym razem - oświadczyła. - A to dlaczego? - zdziwiła się Ploi. - Bo już został oficerem i wysyłają go na północ, do Nakon Sawan. Ma tam być stacjonowany i nie wie, jak długo. Będzie to dla niego ostatnia szansa, by się z tobą zobaczyć, nie wiadomo, kiedy nadarzy się następna, więc musisz przyjść... No, no, nie rób takiej ponurej miny, Ploi. Nie pozwolę, byś się tak załamywała, jak moja matka. Pi Nueng powiada, że wylała już tyle łez, że wszyscy razem moglibyśmy się w nich utopić... Nie zaczynaj płaczów, moja kochana Ploi. Przecież nie posyłają go na śmierć. Z ciężkim sercem Ploi zastanawiała się w duchu, czy tę właśnie ewentualność można całkiem wykluczyć, przypomniała sobie bowiem ten beztroski dzień sprzed pięciu lat, kiedy rozstawała się z matką nie podejrzewając, że już nigdy się nie spotkają. Wiele razy w czasie następnych czterech czy pięciu dni Ploi musiała odpędzać od siebie ponure przypuszczenia co do przyszłości. Zajęć miała dość - poza regularnymi obowiązkami - nie miała więc dużo czasu na takie rozmyślania. W każdej wolnej chwili pomagała Czoi w gromadzeniu różnych rzeczy dla Pi Nuenga przed jego wyprawą na północ. Przygotowały dwa rodzaje pasty chili i kilka odmian słodyczy (chwilami Ploi nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na myśl, że Pi Nueng jest już dostatecznie dorosły, by się zakochać, ale nie dość jeszcze dorosły, by się wyzbyć nawyku pojadania jak dziecko między posiłkami). Udało im się upozorować - ze względu na inne dziewczęta w rezydencji - że to Czoi, siostra Nuenga, jest inicjatorką tych zajęć pod hasłem "Coś do jedzenia dla Pi Nuenga" i że Ploi jest tylko ochoczą pomocnicą, tak jak przystało na przyjaciółkę. Jedwabne prześcieradło, którym się Ploi przykrywała przez te wszystkie noce, postanowiła podarować Pi Nuengowi, aby zabrał je ze sobą do Nakon Sawan. Gdy nadszedł ów dzień, trzeba było namówić służącą Pit, by pomogła zanieść sporych rozmiarów pudło, zawierające wielką różnorodność zapasów jedzenia oraz pakunek kryjący jedwabne prześcieradło. Ploi również bała się tego pożegnalnego spotkania z Pi Nuengiem. Co on jej powie i co ona ma mu na to odpowiedzieć? Czy będzie to z jego strony żarliwy potok słów w stylu K'un Pena ze znanej opowieści? Bardzo by chciała, żeby tak nie było - takie słowa wprawiały w zakłopotanie, nawet gdy się je tylko widziało na piśmie. Przebieg spotkania w rzeczy samej wcale nie odpowiadał tej niezręcznej sytuacji, jaką sobie niejasno wyobrażała. Po pierwsze, odbyło się bez przymusu. Zobaczywszy, jak przestępuje próg Wrót Sri Suda Wong, Pi Nueng podszedł do niej zdecydowanym krokiem i z promiennym wyrazem twarzy, jak dawniej, tak że rada była go widzieć, na chwilę zapominając o nowej sytuacji. - Och, Me Ploi! Tak dawno cię nie widziałem! Ledwo cię poznałem. Jak się czujesz? Zanim zdążyła odpowiedzieć, wmieszała się Czoi: - No wiesz, Pi Nueng! Jakby nie czuła się dobrze, to by tu nie przyszła. Zwariowałeś chyba, że zadajesz takie głupie pytania. - To nie jest wcale głupie pytanie, a zwariowałaś raczej ty, nie ja. Jak myślisz, Ploi? Ploi bezstronnie obdarzyła oboje uśmiechem. Zwracając się do służącej Pit, Czoi spytała: - A ty, kochana, co? Czy ty też zwariowałaś? - Można wariować na pięćset sposobów, K'un Czoi - sentencjonalnie odparła Pit. - I ja zwariowałam na te wszystkie sposoby. - Świetnie, kochana Pit! W nagrodę zabiorę cię z sobą do tego straganu z owocami i poproszę, byś pomogła mi wybrać pomarańcze dla K'un cioci Sai. Ci dwoje myślą, że nie powariowali, więc zostawmy ich tutaj, niech sobie sami dają radę. - Przyniosłaś tyle różności, Ploi - rzekł Nueng po odejściu Pit i Czoi. - To dla ciebie, byś zabrał ze sobą do Nakon Sawan. Przygotowałyśmy razem z Czoi. - A jedwab... Czy sypiałaś pod nim? - Co za pytanie! - Muszę wiedzieć. Jeśli tak, to jedwab jest tym cenniejszy, wprost bezcenny teraz. No, powiedz, czy przykrywałaś się nim? Ploi skinęła głową patrząc w drugą stronę. - Będzie to mój skarb do końca życia. Nigdy go nie zabraknie u mego boku... Wkrótce wrócę, Ploi. Gdy zajmę lepsze stanowisko, przyjadę po ciebie, Ploi. Czy będziesz na mnie czekała? - Nigdzie nie jadę. Poczekam na ciebie. - I ja na ciebie. Rodzice mówią, że powinniśmy poczekać, bo jesteśmy bardzo młodzi. Mają rację, to jasne. Jesteśmy naprawdę młodzi. Ale czasem mam wrażenie, jakby mi serce chciało pęknąć od tego czekania. Ploi wyczuwała nutkę cierpienia w jego głosie. Naprawdę cierpiał z jej powodu. Biedny Pi Nueng! - Będę czekać na ciebie, Pi Nueng - powtarzała mu na pocieszenie. - Nie martw się o mnie. Z ulgą spostrzegła, ale i z pewnym zdziwieniem, że oto rozmawiają ze sobą normalnie, zwyczajnie... a przynajmniej prawie normalnie. Obawiała się przecież, że nie będzie wiedziała, jak się znaleźć, gdyby Pi Nueng przybrał zbyt liryczny lub namiętny ton, jak ten romantyczny K'un Pen z legendy. - Dlaczego nie pokazywałaś się tak długo? - spytał. - Nie chciałam, by o mnie mówiły... o nas. Niektóre chciałyby, abym dała powód do plotek, i chętnie by mnie wzięły na języki. Wiesz, jak to jest. - Wiem, wiem. Dobrze zrozumiałem, czemu się nie zjawiasz, ale mimo to bardzo chciałem cię widzieć i nawet wydawało mi się, że nie powinnaś być aż tak ostrożna. Czy mi ufasz, Ploi? Czy wierzysz, że zawsze będę ci wierny? Musisz! - Wierzę ci. Ja tak samo. A co jeszcze o nas mówili twoi rodzice poza tym, że jesteśmy bardzo młodzi? - Są szczęśliwi, bo bardzo cię kochają. Mówią, że gdy nadejdzie odpowiednia chwila, to złożą wizytę Sadet i twemu Czao K'unowi Ojcu i poproszą o ich pozwolenie. Raczej są pewni, że i księżna, i Czao K'un zgodzą się z przyjemnością. Wszystko odbędzie się, jak należy, mówią, ale że ja powinienem pracować, awansować i najpierw stanąć na nogi. Nie ma się co niecierpliwić, mówią, bo czasu jest dość. - Mają rację, Pi Nueng. Sama trochę się boję... - Czego, Ploi? - Ciągle jeszcze nie umiem tylu rzeczy, boję się, że mógłbyś mieć ze mną same kłopoty. - Kłopoty z tobą? Nigdy! Jak możesz tak myśleć, Ploi! Chciałbym wziąć nóż i rozkroić moje serce, byś zobaczyła, jakie jest naprawdę. - Nie trzeba. To nie byłoby serce, lecz jakiś owoc, gdybyś mógł je tak łatwo rozkroić. Jak ty potrafisz ładnie mówić, Pi Nueng. Niech te dziewczęta z Nakon Sawan mają się na baczności i uważają na twoje słodkie słówka. - Nie mów tak do mnie, Ploi! Nie zniosę tego, słyszysz? Ploi roześmiała się. Trudno było uwierzyć, że Pi Nueng odjeżdża. Rozmawiali o wszystkim i o niczym poważnym i głębokim, ale wszystko miało swoje znaczenie. Oto są razem tutaj, w tej chwili. Popołudnie było słoneczne, tłumy na dziedzińcu przesuwały się jak zmieniający się obraz, jednakże ani najbliższa, ani dalsza przyszłość nie była w stanie zakłócić im obecnej, tak cudownej chwili. Lecz już wkrótce musieli powrócić do rzeczywistości. Niebawem zjawiły się Czoi i Pit, niosąc koszyki pełne owoców. Nadeszła pora pożegnania. Czas, by żołnierz się oddalił. Czas, gdy kochankowie się rozstali. Ostatnim swoim słowom Pi Nueng usiłował nadać ton beztroski: - Uważaj na siebie, Ploi, i nie bądź płaksą. Ploi, odchodząc, nie czuła, żeby zbierało jej się na płacz, ale tak, jakby życie z niej uchodziło, jakby ktoś zabierał jej treść życia. Gdy obejrzała się, przestąpiwszy próg, spostrzegła, że wciąż patrzy za nią. Wiedziała, że pozostanie na miejscu i będzie patrzył, dopóki ona nie zniknie mu z oczu. 7 Jakiś miesiąc później Me Czan przyszła w odwiedziny na Wewnętrzne Podwórca, by spędzić kilka godzin w niekrępującej towarzyskiej atmosferze z córką, szwagierką i Ploi. Czas ten wypełniały przede wszystkim gawędą; gawędziły podczas posiłków, a także przy wspólnych zajęciach, które akurat trzeba było w danym momencie wykonać. Przez pewien czas rozmowa dotyczyła niedawnej podróży Me Czan do Bang Pa_in. Mówiła przeważnie ona sama. Pojechała tam z mężem K'un Luangiem i synem Nuengiem i tam nastąpiło rozstanie: wróciła z mężem do Bangkoku tą samą łodzią, a Nueng przesiadł się na inną, płynącą dalej w górę rzeki aż do Nakon Sawan. - To było okropne! - opowiadała Me Czan, po swojemu śmiejąc się wesoło. - Martwiłam się, że tracę Nuenga, bo idzie do wojska, i byłam przerażona, że łódź się wywróci, bo, jak wiecie, nie mam zaufania do łodzi, a K'un Luang jeszcze mi utrudniał, bo przyjmował wszystko spokojnie i domagał się, bym go w tym naśladowała. "No, dość już tych płaczów - mówił łagodnie - twój syn da sobie radę i wcale go nie wiozą na stracenie". "No tak, zgoda, już jest dorosły - mówiłam - ale co ja na to poradzę, że ciągle myślę o nim jak o dziecku?" No bo same wiecie, że pod wieloma względami to jeszcze wciąż dzieciak. Wyboraźcie sobie, że gdybyśmy tam nie byli z jego ojcem i nie dopilnowali ładowania i wyładowywania, to by pojechał i wszystko zostawił - ubranie, jedzenie; pamiętał tylko o małym pakuneczku w ręku. Nie rozstawał się z nim ani na chwilę. "Co tam jest w środku?" - spytałam. "O, nic, to tylko jedwabne prześcieradło" - tak mi odpowiedział. I Me Czan ciągnęła dalej opowieść, lecz Ploi przestała słuchać. Myślała o Nuengu z pakunkiem w ręku, o tym, jak przybywa do Nakon Sawan, jak się tam zadomawia i wykonuje swoje obowiązki. Starała się wczuć w rolę żołnierza, ale kiedy zdała sobie sprawę, że żołnierz walczy na polu bitwy, i podczas pełnienia obowiązków musi pewnie zabijać lub polec, nie mogła sobie wyobrazić, aby ten łagodny, lubiący się bawić Pi Nueng mógł zabijać, natomiast jeśli idzie o to, że mógłby polec... - Co ci jest, Ploi? - odezwała się nagle Czoi tak głośno, że można się było przestraszyć. - Nic. Czemu pytasz? - Wydawało mi się, że płaczesz. - Nie. - Na pewno nie? - Ojej, Czoi! - No dobrze już, pewnie mi się przywidziało. Nie zwracaj na mnie uwagi. Me Czan i K'un Sai spojrzały surowo na córkę i bratanicę, wymieniły spojrzenia, a potem zwróciły je na Ploi. Oczy błyszczały im ciepłem i życzliwością. Ploi miała ochotę gorąco je za to uścisnąć. Pohamowała ten odruch, bo choć obie aprobowały uczucia łączące ją z Nuengiem, to jednak uważały, że jeszcze za wcześnie mówić o tym w obecności Ploi. Sadet już też pewnie wiedziała - K'un Sai niewiele miała tajemnic przed swą księżną panią - ale wolała zachowywać taktowne milczenie na ten temat. Tylko od czasu do czasu rzucała takie oto uwagi: - Ploi, cóż to za niebiańskie potrawy jadasz? Nigdy dotąd nie wyglądałaś tak promiennie. Po południu, opuszczając Wewnętrzne Podwórca, Me Czan dała córce kopertę mówiąc: - Och, byłabym zapomniała. Ten list przyszedł przed kilkoma dniami od Nuenga. To dla ciebie. Nieco później Czoi śmiała się do rozpuku nad listem od brata, który ograniczał się do słów: "Czoi, proszę Cię, przekaż załączoną kopertę Ploi. Dojechałem do Nakon Sawan bez przeszkód. Mam się całkiem dobrze. Nueng". Ploi pośpiesznie odebrała załączoną kopertę, schowała ją do kuferka, jak we śnie krążyła przez resztę dnia, aż wreszcie, kiedy wszyscy w rezydencji Sadet ułożyli się już do snu, poszła z nią do najdalszego kąta komnaty i otworzyła przy świetle małej świeczki. Czytała list po wielekroć, potem złożyła go z powrotem i umieściła na honorowym miejscu pośród najcenniejszych rzeczy. Czytała go następnego wieczora i jeszcze następnego znów wzięła do rąk. Tym razem nie zapalała już świeczki. Siedziała przy oknie patrząc na pełne poświaty nocne niebo. Trzymała list w ręku. Zdawało jej się, że Nueng czyta jej półgłosem te słowa: "Serce moje należy do Ciebie, Ploi. Błagam Cię, zatrzymaj je, nie odrzucaj od siebie... Wszędzie widzę Twoją twarz i myśl moja jest przy Tobie przy każdym oddechu... Kwiaty czampaku i betel od Ciebie zasuszyły się. Dla mnie to najpiękniejsze rzeczy. Zawsze mam je przy sobie. Czekam na nadejście nocy i wtedy zasypiam z jedwabną narzutą od Ciebie, czując w niej stale Twój zapach... nie jestem już wtedy biedakiem, nad którym trzeba się litować, lecz bogatym w szczęście człowiekiem. Życie w Nakon Sawan jest ciężkie i czuję się osamotniony. To bardzo rozsądnie ze strony starszych, że radzą nam poczekać. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym Cię tutaj przywiózł z sobą i miałabyś tu zamieszkać. Ten rozwalający się dom, w którym mieszkam, na pewno nie nadaje się dla takiej dziewczyny jak Ty. I co za jedzenie! Po wielekroć dziękuję Ci, a także Czoi, że tak dobrze mnie zaopatrzyłyście w te smakowite pasty, przyprawy i słodycze, bo jadło tu jest albo bez smaku, albo przyprawione bez wyczucia... Moi przełożeni oficerowie zapowiadają, że za rok_dwa dostanę przeniesienie do wygodniejszego miejsca. Staram się więc zdobyć na cierpliwość i nie martwić się zbytnio licznymi mężczyznami w Bangkoku, dla których los o tyle jest łaskawszy pod każdym względem niż dla mnie... Jeśli chodzi o Ciebie, to nie masz żadnego powodu do zmartwień, bo ja nigdy się nie odmienię..." Któregoś wieczoru w kilka dni później Ploi znów zapaliła świeczkę i po kilku godzinach i podarciu niezliczonych kartek papieru zdołała napisać: "Pi Nueng, otrzymałam list wysłany przez Ciebie z Nakon Sawan. Jestem rada, że czujesz się dobrze i że nic Ci nie dolega, ale smuci mnie, że tak niesmacznie Cię karmią. Wyślemy Ci jeszcze więcej jedzenia. Dbaj o siebie. Jestem zdrowa. Wszystkie tu o Ciebie pytają. Czy będziesz mógł od czasu do czasu bywać w Bangkoku?" I na tym zakończyła. Miała nadzieję, że Nueng zdoła wyczytać pomiędzy tymi nielicznymi wierszami wszystkie jej myśli i uczucia, które chciałaby mu przekazać - bo mogłaby zapisać dziesiątki stronic, gdyby miała odpowiedni talent i śmiałość wyrażania się w słowach. Wysyłanie listów miłosnych z Wewnętrznych Podwórców nie było przedsięwzięciem łatwym, nie należało tego robić lekkomyślnie. Gdyby się wydało, ucierpiałaby na tym dotkliwie opinia Ploi, nie mówiąc już o tym, że osoby, cieszące się poważaniem, bardzo Ploi drogie, takie jak Sadet i K'un Sai - byłyby bardzo niezadowolone. Przeczytawszy ponownie słowa, które napisała, Ploi uspokoiła się, bo nikt nie nazwałby tego listem miłosnym. A jednak tego dnia, gdy miały wysyłać paczki z żywnością dla Nuenga, bardzo ostrożnie zagadnęła Czoi: - A ty, Czoi, nie napiszesz kilku słów do niego? - Po co? I tak nikt nie może mnie odczytać. Ploi zamilkła, zebrała się jednak na odwagę: - Gdybyś pisała, to mogłabym do twojego listu dołączyć w tej samej kopercie mój. Masz, przeczytaj. Czoi przeczytała i orzekła, że jest to absolutnie niewinny list. - Ale - dodała łagodnym tonem - powinnaś jednak uważać i raczej go nie wysyłać. Nigdy nie możesz być pewna, czy ktoś się o nim nie dowie. A te plotkary, wiemy, jakie są... Ploi zrozumiała, o co idzie, podziękowała Czoi, że tak się troszczy o jej sprawy, na próżno jednak starała się ukryć, jak wielkiego doznaje przy tym zawodu. - Biedna Ploi - westchnęła Czoi, ale zaraz poweselała. - Wiesz, co? Jednak napiszę do niego. List jej do brata był równie krótki jak od Ploi i treść podobna, wyjąwszy dodatkową linijkę na końcu: "A Ploi zasyła ci najlepsze pozdrowienia". To w zupełności zadowoliło Ploi. Uznała, że ta jedna linijka wyraża w pełni jej myśli, równie dobrze, jak jej własny list, który podarła teraz na drobne kawałeczki. 8 Pi Nueng od dawna już był w Nakon Sawan. Ploi miasto to wydawało się bardzo odległe. A tu poczęto szeptać w Wewnętrznych Podwórcach, że Jego Królewska Mość Phra Czao Ju Hua ma wyjechać do Europy! Wiele starszych wiekiem kobiet po prostu nie chciało w to wierzyć. To niesłychane, mówiły. Przecież żaden tajski król nie jeździł na ten odległy kontynent. To nierozsądne, niezgodne z królewskimi zwyczajami. I orzekły, że musi to być plotka, że pewnie rozpuściły ją te młode dwórki, które mają poprzewracane w głowie i chcą imponować naiwnym. A jednak w tym przypadku okazało się, że osoby starsze nie miały racji. Skończyły się szepty, gdy plotka zmieniła się w potwierdzoną informację, o której już wolno było mówić głośno. A kiedy ogłoszono o wizycie na łamach Dworskiego Cyrkularza, to nawet najbardziej wątpiące stare bywalczynie Podwórców musiały w nią uwierzyć. W ciągu kilku dni Jego Królewska Mość miał odpłynąć do Europy, * tuż przed uroczystościami Songkran * roku sto szesnastego Ery Bangkokskiej, * to jest w kwietniu 1897 roku. Nie do wiary, mówiły, ale to prawda. Podczas podróży do Rzymu, Wiednia, Petersburga, Sztokholmu, Berlina i Londynu syjamski monarcha odwiedził także Warszawę, skąd w dwóch listach do królowej Saowabha opisywał swe wrażenia. W dzień wiosennego porównania dnia z nocą przypadał tradycyjnie w całej Azji Południowo_Wschodniej, wolnej od kulturowych wpływów Chin, dzień nowego roku. Po wsiach szły pochody z najpiękniejszymi dziewczętami na czele, niesione były posągi Buddy, oblewane wodą przez wiernych, dokonujących w ten sposób dobrego uczynku. Zwyczaj ten, i wzajemne polewanie wodą, jest znacznie starszy od buddyzmu, związany z kultem płodności ziemi i ludzi. Obecnie panująca dynastia Czakri wstąpiła na tron syjamski w 1782 roku. Ploi rozumiała, że Jego Królewska Mość udawał się w podróż w ważnej misji. Myślała jednak o tej podróży i z własnego punktu widzenia: król będzie daleko od swych ukochanych osób... a więc nawet w kołach królewskich ludzie nie są wolni od cierpień, jakie niesie rozstanie. Ta myśl pozwalała jej łatwiej znosić własne rozstanie z Nuengiem. Po obwieszczeniu o podróży króla do Europy nastąpiło następne, równie bezprecedensowe obwieszczenie, chciaż wywierające nieco odmienne wrażenie na kobietach Wewnętrznych Podwórców, a ściślej mówiąc na młodych kobietach. Głosiło, że podczas nieobecności króla królowa Saowabha będzie rządzić królestwem. Tytuł jej miał brzmieć Somdet Regentka - Somdet Phra Borom Radżini Nat - i obdarzał ją taką samą władzą i takimi samymi przywilejami, jakie przysługują królowi. Co myślały o tym młodsze kobiety z Wewnętrznych Podwórców, a nawet i niektóre ze starszego pokolenia? Były podniecone i dumne z tego wydarzenia, ale nade wszystko górowało poczucie jakiegoś odkrycia, jakiegoś przebudzenia. Ploi przeżywała to dojmująco: jeśli królowa mogła zostać władczynią tak jak król, to z tego wynika, że kobiety jako istoty ludzkie są na tym samym poziomie co mężczyźni i mogą zajmować stanowiska zajmowane przez mężczyzn - jeśli dana będzie kobietom taka możliwość. To, że mężczyźni są panami domu, a kobiety pozostają na ich utrzymaniu, to zjawisko powszechne, ale wcale nie znaczy, że niezmienne. Rozmawiały na ten temat, z Czoi, która w pełni się z tym zgadzała, a następnie złożyła następujące oświadczenie wobec K'un Sai: - Wie pani ciocia co? Ja się już nie boję męŻczyzn. Jestem kobietą i oto kobieta rządzi naszą krainą. - A jak się nie zamkniesz, to wsadzi ci się w buzię orzech kokosowy, by ci ją zatkać - zbyła ją ostro ciotka. Jednakże w ciągu następnych miesięcy nawet K'un Sai musiała przyznać, że w pałacu zachodzą zmiany - te istotne, rzucające się w oczy, i wiele drobnych, subtelniejszych. Królowa teraz rządziła na całego, jak mówiła Czoi. Była w kraju najwyżej postawioną osobą i ona właśnie przewodziła codziennym obradom z ministrami we frontowym pałacu. Sprawowana przez nią zwierzchność przydawała nowego znaczenia Wewnętrznym Podwórcom, otaczała je atmosferą, która jak gdyby usuwała na dalszy plan Pałac Frontowy przy okazji spotkań towarzyskich, czy też oficjalnych uroczystości. Jedna ze zmian na Wewnętrznych Podwórcach dotyczyła audiencji królewskich. Ceremoniał ich znacznie uproszczono. Po spotkaniu z ministrami Jej Królewska Mość zazwyczaj wolała przyjmować damy Wewnętrznych Podwórców w Żółwim Ogrodzie (którego nazwa oficjalna brzmiała Sivalai), a nie w bardziej ceremonialnej atmosferze Górnej Rezydencji. Tutaj audiencja miała raczej charakter spotkania z najdostojniejszą osobą, damy schodziły się, królowa gawędziła z nimi, grała w krokieta i kąpała się w basenie. Sadet chodziła tam regularnie, a czasem i Ploi szła jako jej eskorta, niosąc skrzyneczkę na betel oraz tacę z ubraniem i przyborami toaletowymi potrzebnymi po pływaniu. Pełnić dyżur w Żółwim Ogrodzie w owe popołudnia to była czysta przyjemność, zwłaszcza kiedy robiono grupowe fotografie, co zdarzało się dość często. Już sama operacja ustawienia aparatu i uruchomienia go była widowiskiem samym w sobie: tajemniczą czarną skrzynię umieszczało się na trzech nogach, wkładało się do niej i wyciągało z niej różne części, zmieniało szklane płytki, osoba fotografująca znikała pod czarnym płótnem i co chwila wyskakiwała spod niego, gestami dając wszystkim znać, że nie trzeba się ruszać... Kobieta przy aparacie miała na imię Soi, była dwórką w pałacu księżny Oratai. Nauczyła się fotografowania od brata, K'un Czaja, który był z zawodu fotografem. Zdjęcia robione przez Me Soi wysyłano potem, jak słyszała Ploi, pośpieszną pocztą Jego Królewskiej Mości do Europy. Na spotkaniach w Żółwim Ogrodzie Ploi zauważyła, że Jej Królewska Mość stara się, by wszystkie panie czuły się tu dobrze, i jeśli korzystała ze swej władzy, to po to tylko, by je nakłonić do swobody. Była łaskawa i przyjazna nie tylko wobec dam wysokiej rangi, ale również i wobec postawionych niżej. Sama była przyjazna i potrafiła wprowadzić atmosferę wzajemnej przyjaźni wśród wszystkich, pragnęła poczucia wspólnoty, a nie dzielenia się na rywalizujące ze sobą grupki. Ploi uważała, że królowa jest cudowna i choć pełna majestatu, który budził lęk pomieszany z czcią, można ją było szczerze lubić. Minęło wiele miesięcy i wreszcie nadeszła dobra nowina, że w porze chłodnej Jego Królewska Mość powróci i że uroczystości powitalne zaćmią wszystko, co kiedykolwiek przedtem oglądała stolica. Wieść ta sprawiła, że w Wewnętrznych Podwórcach zapanował nastrój odświętny. W powietrzu czuło się podniecenie, oddychało się nim w salonach i w kuchniach, w ogrodach i na uliczkach w Zaułku Teng, w kwaterach strażniczek i w Tunelu. Stale i wszędzie coś się działo. Ustawiano i zdobiono pawilony, czyniono przygotowania do pokazów i bankietów. A wśród młodszych kobiet stroje stanowiły główny temat rozmów i najważniejsze zajęcia. Najbardziej poszukiwane były teraz krawcowe: składało im się uszanowanie, zanosiło do nich błagalne prośby, a klientki gotowe były płacić nawet pięćdziesiąt bahtów za bluzkę ozdobioną koronkami i wstążkami lub całkowicie obszytą kokardkami, przy czym rękawy musiały być na podobieństwo szynki. Pomijając typowo dziewczęce zainteresowania strojami, Czoi i Ploi zachowywały się tak, jakby miały po dziesięć, a nie po osiemnaście lat. Ploi tak niecierpliwie oczekiwała nadejścia uroczystości związanych z powrotem Phra Czao Ju Hua, że prawie zapomniała o tęsknocie za Nuengiem, co ją nawet trochę ubawiło. Same uroczystości przeszły wszelkie jej oczekiwania. Udział w nich to była prawdziwa zabawa - czyli sanuk, wspaniałe widowisko, na które nie można się było napatrzeć i od którego radowało się serce. A nie chodziła przecież po całym mieście i nie udało jej się widzieć wszystkiego, co było godne zobaczenia. Byłoby to ponad jej siły. Pierwszego wieczora znajdowała się w nieprzeliczonym tłumie, który zebrał się na Sanam Luang, by oddać hołd i złożyć najlepsze życzenia Jego Królewskiej Mości, a także obejrzeć powitalne tańce wykonywane na jego cześć. Ale tańce były dopiero później. Na wstępie przeszedł pochód cywilnych urzędników królewskich. Nieśli w ręku świece, szli powoli czwórkami z odległego pałacu ku pawilonowi królewskiemu, niby rozedrgana wstęga światła, ciągnąca się i trzepocząca hen, daleko, jak tylko oko mogło sięgnąć. Zapadła cisza, gdy świece skupiły się przed pawilonem, a potem wzniosły się wysoko nad tymi, którzy je nieśli. Trzy razy podniosły się świece i tyleż razy uderzył w niebo grzmot okrzyków przetaczających się echem, wzniesionych przez urzędników i podchwyconych przez tłumy. Jeszcze ich dźwięk nie przebrzmiał, a już pojawiły się oddziały wojowników_małp i wojowników_demonów i plac Sanam Luang zmienił się jakby w ogród Ajutie w chwili powrotu Ramy. Zaroiło się od postaci w maskach, które tańczyły, podskakiwały, jak to zwykle bywa w przeniesionych na scenę epizodach z eposu "Ramajana". Teraz małpy i demony nie były nieprzyjaciółmi, cieszyły się wspólnie, bo była najlepsza po temu sposobność. Ich ruchy całkowicie pochłonęły Ploi: były zarazem powściągliwe, jak nakazuje konwencja tańca, ale też pełne nieposkromionych figlów. Wtem Czoi wykrzyknęła radośnie: "Phra Ram ma leo! Jedzie Król Rama!" Na rydwanach wjeżdżał główny bohater eposu, Rama, i inni bohaterowie tej długiej wojny. Złocenia wspaniałych rydwanów i kapiące od złota stroje dawały taki blask, jakby gwiazdy zstąpiły na ziemię. Ploi wprawdzie czytała już poematy opisujące takie wydarzenia, ale stała teraz jak zaczarowana, przeżywając wszystko głęboko. Inne niezapomniane widowisko odbyło się w murach Wielkiego Pałacu. Nigdy przedtem nie zebrało się tam tyle dzieci co owego dnia (choć uroczystości ciągnęły się przez wiele dni). Chłopcy byli ze szkoły Radżawidja, zaś dziewczęta ze szkoły imienia królowej Sunandy. Wszyscy wyglądali ślicznie w fantazyjnych strojach - w zapożyczonych od farangów spodniach i marynarkach, w powłóczystych szatach mandarynów chińskich, w indyjskich sari i temu podobnych. Jego Królewska Mość wydał dla nich przyjęcie w Ogrodach Sivalai, w których chłopcy i dziewczęta wykonali tańce. Ci, którzy byli odziani w stroje farangów, tańczyli również w stylu farangów. Ktoś szepnął Ploi, że jeden z tańców nazywa się pieśnią lansjerów, a drugi nosi nazwę Sir Roger. - Czy wiesz, że w Europie dorośli mężczyźni tak właśnie tańczą razem z dorosłymi kobietami? - szepnęła jej w ucho Czoi. - Nie wierzę - również szeptem odpowiedziała Ploi. - Te dzieci są rozkoszne. Ale żeby dorośli mieli się tak obejmować na oczach wszystkich? O nie, to nie dla mnie! Czoi jednak obstawała przy swoim. - Ależ to prawda, Ploi. Dla farangów to zwykła rzecz. Słyszałam, że w Pałacu Burapha, tu w Bangkoku, tańczy się tak całymi godzinami i tak się przy wszystkich przytulają do siebie. Ale chciałabym to zobaczyć na własne oczy. - A ja nie. I gdybym miała sama to robić, spaliłabym się ze wstydu. Najniecierpliwiej oczekiwane widowisko - epizod z dramatu tanecznego "Inao" w wykonaniu sławnych pałacowych tancerzy - również odbyło się w Ogrodach Sivalai. Obecnie było tylko wybrane królewskie grono; do Ploi uśmiechnęło się szczęście, ponieważ znalazła się w orszaku Sadet, wśród doborowej publiczności. Tańczyły Czao Czom i Czao Czom Matki z czasów króla Mongkuta (z okresu poprzedniego panowania). Nie występowały na scenie już od dawna, ale były żywą legendą i Ploi często słyszała, jak mówiono na Wewnętrznych Podwórcach o ich niezrównanej sztuce. Tego wieczoru zastygła pod ich urokiem. Od samego początku nie były to dla niej otaczane czcią szanowne damy z wysokich sfer, wcielające się w romantycznego księcia imieniem Inao, w piękną księżniczkę Busbę, pełnego godności króla kraju Daha, pełne wdzięku królowe Pramaisuri i Madewi, i w tyle innych postaci. Gdzieś uleciał i wiek tych dam, i ich wysoka pozycja - zapanowała w pełni sztuka, przepojona kultem i czcią. Przez całe godziny te szanowne damy były dla Ploi po prostu tancerkami, a może nawet samą duszą tańca. W późniejszych latach, gdy oglądała "Inao" na scenie, Ploi z tęsknotą wspominała ten dramat wystawiony owego czarodziejskiego wieczoru, kiedy w Ogrodach Sivalai świętowano uroczyście powrót królewski. Ploi utkwiło w pamięci na całe życie jeszcze jedno wydarzenie owego dnia, które zasłużyłoby na miano rewolucyjnego, gdyby już wtedy słowo to było w użyciu. Utkwiło też w pamięci wszystkim, którzy uczestniczyli w tej uroczystości. A stało się to z woli króla. Oświadczył on mianowicie, że tego wieczoru przy kolacji nie obowiązują dotychczasowe zasady rozmieszczania osób (a było to tuż przed tanecznym dramatem "Inao") i że wszyscy goście mieć będą równe szanse w ciągnięciu losów, znajdując w ten sposób partnera czy partnerkę, ponieważ kolację przygotowano na tacach, każdą dla dwu osób. No i stało się tak, że K'un Mon, dwórka, wyciągnęła los monarchy i zasiadła twarzą w twarz z Jego Królewską Mością, jadła z nim razem królewskie potrawy, nabierając je z tych samych królewskich półmisków i miseczek! - Czegoś podobnego nigdy jeszcze nie było - powiedziały starsze osoby i wspominały to wydarzenie przez długi czas. Oczywiście, byli i tacy, którzy pytali: - Czego jeszcze możemy oczekiwać? - a w tonie ich wyczuwało się obawę. W sumie jednak wszyscy byli wzruszeni i uważali, że to, co robi Phra Czao Ju Hua, jest mądre. Rozumieli to jako wyraz jego umiłowania narodu, zarówno ludzi z wysokich sfer, jak i tych z nizin. Powszechnie uważano, że dla K'un Mon, która szczęśliwym zrządzeniem losu dostąpiła tak wielkiego zaszczytu, był to niezwykle pomyślny omen. Ploi ze wzruszeniem patrzyła, jak K'un Mon i Phra Czao Ju Hua siedzą razem i spożywają wspólnie posiłek, jak dwoje zwykłych dobrych znajomych. Była podniecona, ogarnęło ją uczucie, z jakim niekiedy obserwuje się narodziny nowego dnia. Czoi spojrzała na to wydarzenie ze swoistego punktu widzenia. I chyba, jak się wydawało Ploi, była jedyną osobą, która tak na to spojrzała. - Biedna ta K'un Mon - mówiła Czoi. - Żal mi jej było. Drżała pewnie jak liść i chyba nie przełknęła ani kęsa. Na pewno całkiem głodna wstała od tego posiłku. W ciągu owych uroczystych tygodni Ploi spędziła kilka dni ze swą przyrodnią siostrą K'un Czei, która przybyła na kilka dni do jednej z licznych krewnych rezydujących na Wewnętrznych Podwórcach. - Jakaś ty ładna, Me Ploi! - Ty też, K'un Czei... - No, nie całkiem, ale niech ci będzie - roześmiała się K'un Czei. - Tyle tylko, że Czao K'un Ojciec trapi się nieco, bo pewnie nigdy nie zdoła się pozbyć mnie z domu. Całkiem zresztą prawdopodobne, że będzie miał na głowie dwie córki stare panny, jako że K'un Un postanowiła nie wychodzić za mąż i stać na straży rodzinnych skarbów przez całe życie. Śmiały się z tego obie, bo już nie bały się starszej siostry Un. - No, ale jeśli tak dalej się będzie zachowywać - ciągnęła K'un Czei - i ciągle ustępować K'unowi Czitowi, to niebawem nie będzie już miała czego pilnować. - A co znowu wyrabia K'un Czit? - Po staremu. Obija się, szasta pieniędzmi, znęca się nad żoną i dzieckiem. - Coś podobnego! To jest już ojcem? - Tak, tak. Pamiętasz tę małą Puang? Jej matka była jedną ze służących K'un Un. To ona. Została żoną naszego brata i ma teraz za swoje. Bije ją, jeśli nie dostanie swej porcji opium. - Opium! - wykrzyknęła Ploi. Jak K'un Czei może mówić o tym z takim spokojem! - Zdaje się jednak, że K'un Czei już dawno musiała pogodzić się z tym faktem. - Tak, tak, opium - zapewniła tonem rzeczowej sprawozdawczyni. Zaczął pod pretekstem, że opium łagodzi jego boleści, a teraz doszło do tego, że stało się ono celem jego życia. Jest o wiele gorszy od twojego brata Perma, który zadowala się alkoholem, a upija się często, tyle że się nie awanturuje. Czasem martwię się o nich - dodała. - Co z nimi będzie, jak zabraknie Czao K'una Ojca? - Westchnąwszy uśmiechnęła się. - A co ty planujesz, Ploi? Czy pozostajesz w pałacu po to, by się spełniło twoje chwalebne i wzniosłe przeznaczenie? Ploi odgadła, co K'un Czei miała na myśli, i głośno zaprotestowała, zapewniając solennie, że nigdy nie miała tak bardzo wygórowanego mniemania o sobie i że byłoby to prawie świętokradztwem, gdyby hodowała w sobie takie myśli. K'un Czei wierzyła siostrze. Podnosiło ją na duchu, że jej Me Ploi nie ma przerostów ambicji, jak znane jej w pałacu inne kobiety. Zaczęły się potem zastanawiać, co można by zrobić, aby Ploi odwiedzała ich od czasu do czasu nad klongiem Bang Luang. Przez ostatni rok zdrowie nie bardzo dopisywało Czao K'unowi Ojcu. Czei dobrze wiedziała, że chciałby widywać Ploi, bo stale się o nią dopytuje. Nie chciał jej zabierać ze służby u Sadet i nie domagał się, by ponownie zamieszkała wraz z nim w domu - nie pozwoliłby sobie na taką niewdzięczność wobec Sadet, po tym wszystkim, co zrobiła dla jego córki. Ale gdyby Ploi mogła od czasu do czasu pokazać się w domu, trochę go rozweselić... Zresztą Ploi nie powinna zrywać z rodziną - jasno postawiła sprawę K'un Czei. Nie zamierzała, bynajmniej, krytykować Ploi, mówiła to jako kochająca siostra, która życzy jej jak najlepiej. Ploi zresztą całkowicie się z nią zgadzała, bo i ona myślała nieraz o tym, by odwiedzić dom, ale nie zrobiła tego z kilku przyczyn - przede wszystkim z powodu postawy K'un Un, a poza tym... ktoś musiałby jej w tych wyprawach towarzyszyć. Wykluczone były jej samotne podróże na trasie klong Bang Luang - Wielki Pałac; gdyby była starsza, mogłaby po prostu brać ze sobą Pit, ale taki układ w jej wieku był nie do pomyślenia. Przystąpiły więc do wspólnego układania planów; gdy już zakończą się uroczystości związane z powrotem króla do ojczyzny, K'un Czei wróci do domu i przygotuje odwiedziny Ploi, mimo że, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie to wbrew życzeniu K'un Un. A potem przyjedzie po Ploi. Trzeba będzie poprosić Sadet o zezwolenie. Ploi nie miała wątpliwości, że Sadet się zgodzi, bo Jej Królewska Wysokość wykazuje dużo wyrozumiałości i szczodrobliwości, jak zapewniła Ploi swą przyrodnią siostrę Czei. Sadet jest naprawdę patronką doskonałą. Cóż to za przyjemność mieć K'un Czei tuż obok w pałacu. Każda byłaby dumna, gdyby mogła pokazywać się z tak dostojną siostrą, a poza tym, jakże cudownie było śmiać się razem z nią, gawędzić o domu, o Sadet, o K'un Sai i Czoi, o jedzeniu, o strojach, o wszystkim! Tylko na jeden temat nie padło ani słowo. Ploi nawet nie próbowała zwierzać się ze swych uczuć do Nuenga; uważała, że jeszcze nie nadeszła po temu odpowiednia pora, a jednocześnie nawet nie wiedziała, jak i od czego zacząć swą opowieść. K'un Czei i Czoi od razu przypadły sobie do gustu. Ploi zresztą zawsze była pewna, że tak właśnie się stanie. Codziennie we trójkę spędzały wspólnie nieco czasu - chodziły w gości, do znajomych, zwiedzały zewnętrzny teren w obrębie Wielkiego Pałacu. Pit często zgłaszała gotowość towarzyszenia im w tych wycieczkach, by chronić je przed nieszczęściem - jak to określała - bo te tłumy w dzisiejszych czasach kryją w sobie nie wiadomo kogo i wszystkiego można się spodziewać. - Zrobiła się z ciebie całkiem pałacowa osoba, Pit - zauważyła K'un Czei. - Ze mnie?! - Pit wybuchnęła ogłuszającym śmiechem. - Co znowu! Nic tu ze mnie nie zrobią, za stara jestem, nic mi nie idzie do głowy. Jestem w pałacu, bo K'un Ploi tu jest. Jak ona stąd pójdzie, pójdę i ja, tam gdzie ona, tam i ja. K'un Czei była pod dużym wrażeniem tej wypowiedzi. - Jakże ci zazdroszczę, Me Ploi. Chciałabym mieć kogoś takiego w domu, kogoś tak oddanego... Masz tutaj, Pit, trzymaj. Kup sobie za to trochę słodyczy. Pit była uszczęśliwiona pieniędzmi. - Ploi, niech się pani przygotuje, będzie dużo słodyczy do jedzenia, Pit jest teraz bogata i nakarmi cię jak nigdy. - Bogata? - roześmiała się Ploi. - Z dwoma bahtami? - Dobrze, dobrze, te dwa bahty zamienią się w całą górę pieniędzy. Zagram na loterii, wiem, jaka litera tym razem wygra. Śniło mi się tej nocy całe stado czapli. - No, i która litera wygra? - dociekała Czoi. - Jasne, że P. Kunguse! - P. Kungsue? To przecież ryba. - Czoi dobrze się orientowała. - A tobie śniły się czaple. - Czaple to przecież ptaki, które się żywią rybami - wyjaśniła Pit, ale widać było, że traci cierpliwość. - Nie wiecie, jak się tłumaczy sny? - Dobrze już, przekonałaś mnie Pit - rzekła K'un Czei. - Od dziś, gdybym chciała zagrać na loterii, przyjdę do ciebie po radę. Pewnego dnia wybrały się na taneczną sztukę. Aktorami byli cywilni urzędnicy Jego Królewskiej Mości, a miejscem sala Saha Tai. Dworskie miłośniczki tańców od dawna niecierpliwie oczekiwały na to wydarzenie, przy czym ciekawość pomieszana była z pewnym sceptycyzmem ("Cóż oni mogą wiedzieć o prawdziwym tańcu?"). Do uszu Ploi, usadowionej w jednym z ostatnich rzędów, dochodziły różne komentarze wymieniane szeptem. Niektóre specjalistki uważały, że tancerze starają się, jak mogą, i że trzeba ich za to pochwalić, gdy tymczasem inne były zdania, że występ ten jest komiczny, ale słabszy artystycznie, i te właśnie chichotały tak, że stateczniejsze sąsiadki musiały je uciszać. Ploi bawiła się więc zarówno akcją na scenie, jak i reakcjami publiczności, gdy nagle zdała sobie sprawę, że coś rozprasza jej uwagę. Odwróciła głowę w kierunku, który podszepnął jej instynkt, i spojrzała w oczy w nią właśnie wpatrzone. Pewnie trwało to już od dłuższego czasu, zanim sobie uświadomiła. Zerknąwszy szybko ujrzała młodego człowieka o jasnej cerze i regularnych rysach twarzy; miał na sobie strój królewskiego pazia. Ploi przeniosła uwagę z powrotem na scenę. Czuła jednak, że młody człowiek nadal nie spuszcza z niej wzroku. Po chwili zaczęło ją to drażnić. Odwróciła się, by znów spojrzeć na niego i zmarszczeniem brwi wyrazić swe niezadowolenie. Ale to jakoś go nie zraziło. Wręcz odwrotnie, nawet się uśmiechał. Ploi szybko spuściła oczy i postanowiła, że więcej na niego nie spojrzy. Ale na nic się to zdało - czuła, że on tam siedzi i że nadal się w nią wpatruje. Nie, jeszcze się nie zdarzyło, by ktoś się na nią gapił tak uporczywie! Zepsuł jej cały wieczór; nie mogła się skupić na oglądaniu tańców. Przyszło jej do głowy, że może by wyjść z przedstawienia, ale była przecież w towarzystwie Czoi i K'un Czei i nie chciała im psuć przyjemności. Gdy wychodziły z teatru, Ploi zdawała sobie sprawę, że ktoś za nimi idzie. Gdyby wstęp na Wewnętrzne Podwórca nie był zakazany mężczyznom, była prawie pewna, że przestąpiłby próg Wrót Zmierzchu i towarzyszył im aż do rezydencji Sadet. Tego wieczora przed zaśnięciem zamiast myśleć o Nuengu, jak to miała w zwyczaju od wielu miesięcy, Ploi rozpamiętywała ten denerwujący incydent. Opowiedziała o nim Czoi. - Trzeba mi go było pokazać w teatrze. Wiem, jak sobie poradzić z takimi, co robią do ciebie oczy. Nazajutrz nadarzyła się Czoi okazja, aby się mogła popisać swymi umiejętnościami. Natknęły się na niego tuż za Wrotami Sri Suda Wong. Ploi pierwsza go zauważyła i podejrzewała - z tego, jak się rozglądał, i z wyrazu twarzy, gdy ją spostrzegł - że włóczył się tutaj umyślnie. - Ach, to on? - mruknęła Czoi. - Chodź, Pit, zabawimy się trochę. Pozostawiając Ploi w bezpiecznej odległości odeszły obie, stanęły kilka kroków od niego i Czoi odezwała się do Pit. - Posłuchaj no, Pit, czyżbyś nie wiedziała, że to niegrzecznie gapić się na kogoś? - Wiem, wiem, i to dobrze - odpowiedziała Pit, jak gdyby już to sobie wcześniej przećwiczyła. - Bardzo niegrzecznie. - Bardzo niegrzecznie - powtórzyła Czoi tonem pełnym krytycyzmu. - Ohydne. Nigdy tak nie postępuje człowiek dobrze wychowany. - Mój ojciec i matka nie wychowywali mnie jak trzeba. - Pit grała z zapałem i przejęciem swoją rolę. - Dlatego ludzie tak się złoszczą na mnie, wprost wściekają się. Może trzeba by mnie zakuć w łańcuchy i wychłostać, żebym się nauczyła, jak się trzeba zachowywać. Ta ich zaimprowizowana scena nagle się urwała, bo młody człowiek już się oddalał z bardzo niewyraźną miną. - Wynagrodzę cię, Pit, jak wrócimy do rezydencji. - Nie trzeba, K'un Czoi. Poszło mi to łatwo, nic wielkiego. Ploi z dezaprobatą potraktowała ich szorstką taktykę. Mężczyzna mógł się odgryźć i znalazłyby się wtedy w niezręcznej sytuacji. A ponadto, jeśliby K'un Sai dowiedziała się o tym, byłaby oburzona. - Nie przejmuj się, Ploi - śmiała się Czoi rozkoszując się swym łatwym zwycięstwem. - Dałyśmy mu nauczkę. Już nie będzie cię więcej niepokoić. Ale, jak się wkrótce okazało, wysiłki Czoi poszły na marne. Zakończyły się też uroczystości na cześć powracającego z Europy króla. K'un Czei wróciła nad klong Bang Luang. Mijały tygodnie, a młody człowiek ciągle wyczekiwał: ilekroć Ploi znalazła się na zewnętrznym skraju Wielkiego Pałacu, stale tam był, krążył bez przerwy i rzucał z daleka spojrzenia w jej kierunku. Czuł się bezpiecznie, bo Ploi zdołała przekonać Czoi, by dała mu spokój i nie kierowała pod jego adresem jadowitych uwag. Czoi zdążyła się wywiedzieć, jak się nazywa. - To K'un Prem. Wszyscy go tak nazywają i zdaje się, że są o nim dobrego zdania. Ale gdybyś zapytała mnie o to, to powiedziałabym, że zasługuje, byśmy mu dały jeszcze jedną nauczkę, jak myślisz? - Nie, nie trzeba. - Ploi była stanowcza. - Po prostu nadal nie będziemy na niego zwracać uwagi. Wkrótce się zmęczy. Gdy już poczyniono wszystkie przygotowania do odwiedzin w domu, Ploi odczuła podwójną ulgę. Nie wydawało się prawdopodobnym, by K'un Prem wybrał się jej śladem aż na drugą stronę rzeki Czao Phraja, i miała nadzieję, że jej zniknięcie z pałacu skłoni go do zainteresowania się kimś innym. W czasie tych mijających tygodni dotkliwie odczuwała nieobecność Nuenga. Dlaczego to nie on tak wiernie chodzi za nią krok w krok? I dlaczego od tak dawna nie ma od niego żadnych wiadomości? Może go posłali na jeszcze bardziej odległy posterunek, na jeszcze większe odludzie niż Nakon Sawan? A może zachorował albo odniósł rany? Nie, nie, ta myśl jest nie do zniesienia! Najpewniej listy jego gdzieś się zagubiły i nadejdą pod jej nieobecność. Zastanie je wróciwszy znów do pałacu. Jeśli idzie o zezwolenie Sadet, było tak, jak Ploi myślała. Jej Królewska Wysokość nie miała najmniejszych zastrzeżeń co do wizyty Ploi w domu rodzicielskim. Upewniwszy się, że Ploi będzie miała odpowiednie towarzystwo w drodze, Sadet powiedziała w obecności K'un Sai i innych dworek, a było to podczas południowego posiłku: - To dobrze, że pragniesz udać się do ojca, usłużyć mu i pocieszyć. Wdzięczność wobec rodziców to szlachetne uczucie i zaleta. Wychowałam cię, więc czuję satysfakcję, że masz dobry charakter, choć, naturalnie, nie tylko od wychowania i nauki zależy, czy ktoś okaże się złym lub dobrym człowiekiem. Bywa, że nawet najlepsze wychowanie nie pomaga. To dziwne, prawda? Gdybyś mnie poprosiła, byś mogła odejść ode mnie na zawsze, bo twój Czao K'un Ojciec cię potrzebuje, też musiałabym dać zgodę, choć byłoby mi bardzo przykro, gdybym miała cię utracić. Ale tym razem jeszcze tu wrócisz. Myślę, że jakoś sobie dam radę bez ciebie. Spożywszy posiłek, Sadet obmyła ręce i sięgnęła po szkatułkę z papierosami. - Co, tylko kilka zostało? A jeszcze wczoraj szkatułka była pełna! Która to się dobrała do moich papierosów? - Obrzuciła spojrzeniem wszystkie twarze, ale każda z nich wyglądała niewinnie. - Nie wyobrażajcie sobie, że mnie wyprowadzicie w pole. Widzę na wylot każdą z was. Wyjęła papierosa, podniosła go w górę i poruszywszy nim kilka razy, przytknęła doń zapaloną zapałkę. - Zapalacie go tak właśnie, nonszalancko, potem zaciągacie się, o tak, by cały świat was podziwiał. No, spójrzcie na mnie, czy nie jestem bystra? Doskonale sparodiowała efektowne sposoby palenia, które widziało się u niektórych palaczek w pałacu. Dziewczęta szczerzyły zęby w uśmiechu, wszystkie oprócz Czoi, która zaśmiewała się głośno. - Ach, ty moja Czoi, taka śmiała, aż nadto. Ubawiłam cię, co? A czy to przypadkiem nie ty dobierałaś się do moich papierosów? - Ależ nie, Wasza Wysokość! - Może to nie dla ciebie. A może brałaś je dla swej cioci? - Ojej - jęknęła K'un Sai. - Czym ja sobie na to zasłużyłam? - Nie wiem. Wiem tylko, że jestem zbyt łagodna dla was wszystkich. I co mnie za to spotyka? Wykorzystujecie mnie. Westchnęła głośno. Dziewczęta uśmiechały się nadal, jedne do siebie, inne spuściły głowy, uśmiechając się dyskretnie. Wreszcie Sadet zwróciła się do Ploi: - Powiedziałam, że jakoś się obejdę bez ciebie, ale chyba jednak nie zdołam. Zresztą, jeszcze zobaczymy. Idź, masz moje błogosławieństwo. Bądź dobrą córką dla swego ojca, Ploi, bądź mu posłuszna, wnoś radość i szczęście do jego życia. 9 Rezydencja Czao K'una Ojca wydała się Ploi mniejsza, gdy przybyła tu tym razem i zamieszkała z rodziną przez dziesięć dni. Wydała jej się też znacznie skromniejsza, nie taka, jaką zachowała w pamięci: przestrzeń oddzielająca rezydencję od przystani, niegdyś tak ogromna, jakby się skurczyła w czasie jej nieobecności. Zaniedbana posesja i zabudowania były jednak czymś rzeczywistym i nie sprowadzały się tylko do rozbieżności między tym, co widziały oczy dziecka, a tym, co odebrał wzrok osoby dorosłej. Altana osłaniająca przystań doprawdy pamiętała lepsze czasy, a dom domagał się malowania. Ogrodzenie z cegły i żelaznych prętów zaczęło się już pochylać ku płowej wodzie klongu Bang Luang, którego łagodne fale od dawna, przez wiele, wiele lat, biły nieustannie o podmurówkę. Sam Czao K'un Ojciec już od pewnego czasu zapadał na zdrowiu i z tego powodu, a nie siwizny i chudości - bo zawsze był szczupły - wyglądał o wiele starzej niż wtedy, gdy Ploi widziała go po raz ostatni. - Chciałbym cię zatrzymać przy sobie jak najdłużej - mówił Czao K'un Ojciec. - Będziesz dzielić pokoje z Me Czei, tak będzie najlepiej... i będziemy blisko siebie... Czy sprowadziłaś ze sobą służącą z pałacu?... A więc Pit ciągle jest przy tobie? Wydawało mi się, że przyjechałaś sama i chciałem poprosić Me Czei, by znalazła ci kogoś do posługi na czas pobytu u mnie. Trudno w dzisiejszych czasach o służbę - ciągnął w zamyśleniu. - Inaczej było za życia Czao K'una Dziadka. Wtedy setki, setki ludzi mieszkało w tym domu pod jego opieką. Miał swoich pisarzy, wioślarzy, robotników, muzyków i tancerki, był ich cały zespół. No i krewni, i różni pieczeniarze snujący się po całej posesji. To dopiero był dom! Gdybyś widziała te ogromne kotły do gotowania ryżu, całe ich szeregi... jak w prawdziwych koszarach... Tak, to mnie przypadło zwalnianie większości z nich, kiedy Czao K'una Dziadka nie stało. Nie dało się ich wszystkich zatrzymać. Nie było środków na to, by im wszystkim zapewnić dach nad głową. - Teraz mieszka pod naszym dachem z pięćdziesiąt osób, panie ojcze - przypomniała K'un Czei. - Policzyłam. Nawet ponad pięćdziesiąt, ale czasem wydaje mi się, gdy jest tu tak cicho, że nie ma żywej duszy. Obawiam się, Ploi, że po pobycie w pałacu wyda ci się tu zbyt cicho, że będziesz się czuła osamotniona. A Ploi odrzekła: - Czasem i w pałacu bywa cicho. Cisza z pewnością panowała w salonie K'un Un - napięta cisza, której zazdrośnie strzegła wrogość jego mieszkanki. W odróżnieniu od całej reszty domu, pokój K'un Un wyglądał tak samo, jak zapamiętała go Ploi, a jej właścicielka, równie wyprostowana i nienagannie ubrana, zdawała się siedzieć dokładnie, co do cala, w tym samym miejscu na podłodze, otoczona skarbami, wśród których widziała ją Ploi wiele lat temu. Zmarszczyła się na widok Ploi jak na widok intruza, a potem obdarzyła K'un Czei, sprawczynię przybycia Ploi do rodzinnego domu, spojrzeniem, które wyrażało ostre niezadowolenie. - Posłuchaj mnie, K'un Siostro - mówiła szybko K'un Czei, a w jej głosie wyczuwało się wyzwanie. - Wcale nie zamierzałam ci przeszkadzać, ale Me Ploi uważała, że nie może pojawić się w tym domu bez złożenia ci uszanowania. Ploi wykonała pełen szacunku gest uai, który został zignorowany. Potem zapytała K'un Un, jak się miewa, a nie otrzymawszy odpowiedzi, nie usiłowała podtrzymywać rozmowy. Sięgając po maleńkie puzderko z kości słoniowej, zawierające wonny wosk, K'un Un zaczęła w najwyższym skupieniu rozprowadzać go po wargach. Najwyraźniej postanowiła, że na razie nie będzie ich dostrzegać ani się odzywać, toteż po chwili K'un Czei i Ploi odeszły, pozostawiając ją samą, pochłoniętą swym zajęciem. - No, przynajmniej mamy to już za sobą - podsumowała K'un Czei. - Przez chwilę wydawało mi się, że będzie naprawdę nieprzyjemna, a wtedy i ja miałabym coś do powiedzenia. - Bardzo cię proszę, K'un Czei, nie wdawaj się w awantury, zwłaszcza gdy ja tu jestem. - Postaram się. Chciałabym jednak, abyś zwróciła się do niej z prośbą, żeby ci nie dokuczała w czasie twego krótkiego pobytu, Me Ploi! Stary, drewniany dom, w którym mieszkała niegdyś Ploi z matką i Permem, także został dotknięty zębem czasu - teraz zajmował go K'un Czit z rodziną. Gdyby była sama, Ploi usiadłaby teraz na stopniach i rozpłakała się: na wspomnienie zmarłej matki, dzieciństwa, nad samym domem, nad fizycznym wyniszczeniem, jakiemu uległ K'un Czit wskutek choroby i opium. Z dorodnego młodzieńca zmienił się w przedwcześnie postarzałego, wychudłego mężczyznę z podkrążonymi oczyma i poszarzałymi wargami. Ploi żal było jego żony, Puang; tak jeszcze młoda, a już żona i matka, drżąca przed schorowanym mężem i na dodatek mówiąca o sobie, gdy się do niego i Ploi zwracała, bao, czyli służąca, bo taką pozycję zajmowała od urodzenia. W jeszcze większe przygnębienie wprawiała Ploi myśl o tym, że K'un Un nie protestowała, gdy jej uwielbiany brat brał sobie za żonę Puang, bo liczyła, że ta potulna i oddana dziewczyna nigdy nie poważy się przechwycić władzy, którą ona sama - Pierwsza Dama całego domu - sprawuje. Jednak na widok dzieci - ładnego dwulatka i pucołowatej kilkumiesięcznej dziewczynki - odezwała się radość w sercu Ploi. Pokochała te dzieci od pierwszego wejrzenia, a i one zdawały się odwzajemniać jej uczucie. Chłopczyk ją obejmował, a niemowlę mocno trzymało jej palce i patrzyło prosto w oczy, jakby miało jej coś do powiedzenia. - Niech pani spojrzy na małego panicza - wołała rozradowana Puang kierując ku Ploi przemiły uśmiech, który sprawiał, że wyglądała jeszcze młodziej. - Już panią lubi, K'un Ploi, wie, że pani ciocia Ploi przyszła w odwiedziny. Nieprawda, paniczu? Ploi miała przy sobie jakieś złote drobiazgi, pomyślane jako zwyczajowe podarki dla bratanka i bratanicy. Gdy wkładała bransoletkę na rączkę chłopca, jego ojciec pochylił się, by lepiej obejrzeć prezent. - Ile może być tego złota na wagę? - zapytał. Ploi nie wierzyła własnym uszom. Rzuciła ukradkowe spojrzenie w stronę K'un Czei, która jednak patrzyła gdzieś w bok, twarz jej była pozbawiona wyrazu. K'un Czit ponowił swoje pytanie: - Ile jest tego złota? Ploi wyjąkała odpowiedź, przyznając się, że dokładnie nie wie. - Te kobiety! - z niezadowoleniem mamrotał do siebie K'un Czit. - Kupują wszystko, co im wpadnie w oko, i często płacą więcej, niż to warte. Ale w sumie K'un Czit był bardzo przyjemny dla Ploi, która zachowywała się wobec niego skromnie i z szacunkiem, jak przystało młodszej siostrze. Gdy spotkanie dobiegało końca, poprosił ją, aby zaglądała częściej i bawiła się z dziećmi. - Lepiej cię pokochają - dodał z galanterią. - Zapomniałam cię przestrzec - mówiła K'un Czei w drodze powrotnej do wielkiego domu. - A teraz jest już za późno. K'un Czit nie powinien był widzieć tego złota, które podarowałaś dzieciom. To dla niego za duża pokusa. Nie, nie, wcale nie przeszkadzam, Me Ploi. Nie przeraź się, jeśli za parę dni twoje podarki zamienią się w opiumowy dymek. Nauczyłaś się wielu rzeczy mieszkając tam, w pałacu, ale teraz nauczysz się jeszcze czegoś więcej, przebywając w tym domu: musisz pogodzić się z faktem, że twój własny brat upadł tak nisko. Będę z tobą całkiem szczera, bo w rozmowie z obcymi wstyd mi nawet wspominać jego imię. Ale już przestałam się o niego niepokoić. Nawet nie czuję litości. Przecież to jego własna karma, czy nie tak? - Moja karma - mówił Czao K'un Ojciec. - To moja karma obdarzyła mnie dwoma tak beznadziejnymi synami. Czit będzie szedł przez życie jak wyrośnięty, ale niewiele wart chłopak. Próbowałem przemówić mu do rozsądku, prosiłem go po dobroci, dawałem mu w skórę. Nie ma lekarstwa na jego naturę. Perm jest nieco lepszy, ale i jemu daleko do tego, na co chciałby liczyć każdy ojciec. Ucieka od odpowiedzialności. Tak, tak, oczywiście, nawet go lubią tam w departamencie, ale wcale mu nie zależy na robieniu kariery. Chodzi do pracy, jak mu wygodnie, byle tylko praca nie przeszkadzała mu w ulubionych zajęciach. A przecież ma już takie lata, że powinien zacząć myśleć o żonie, rodzinie, stabilizacji i osiągnięciu jakiejś pozycji w życiu. - O mnie się nie martw, Me Ploi. Była to ulubiona odpowiedź Perma na często przez siostrę wyrażaną nadzieję, że może dałoby się coś zmienić na lepsze w jego postępowaniu. Wygłaszał ją przy tym szczerząc zęby w uśmiechu lekkoducha albo chichocząc niepoważnie. - Nie ma w tym nic złego - dowodził - że wolę beztroskie życie. Nie wyrządzam nikomu krzywdy i mam wielu przyjaciół, prawdziwych przyjaciół, którzy są niezawodni nawet w niepowodzeniach. Nic w tym złego, że czasem spędzam wieczór w mieście albo wyjdę z biura, w którym i tak nie ma, prawdę rzekłszy, nic do roboty. Co do poszukiwania żony, no tak, Czao K'un Ojciec musi mówić takie rzeczy od czasu do czasu jako ojciec i nie powinnaś, Ploi, takich standardowych ojcowskich poglądów traktować zbyt dosłownie. Co ja bym robił z żoną? - pytał Perm. - Wszystkie pieniądze, jakie mam, wydaję co miesiąc po kawalersku. Gdybym miał żonę, umarłaby z głodu. Oczywiście, że bogata żona to dobra rzecz, ale nie mam czasu takiej szukać. Pewnego dnia wrócił do domu pijany, wykrzykując i śpiewając na całe gardło, i zataczając się jak łódź miotana burzą. Na szczęście, Pit była pod ręką i opanowała sytuację na swój zwykły, skuteczny sposób. - Muszę powiedzieć, że ma całkiem niezły głos - komentowała wlokąc go gdzieś na ubocze, aby pieśń Phra Wai, śpiewana pod koniec bitwy, nie zakłóciła teraz w jego wykonaniu poobiedniej drzemki Czao K'un Ojca. Kiedy wróciła, wydała taki werdykt: to raczej pusty żołądek niż nadmiar alkoholu zawinił. Umyła go, nakarmiła ryżem i gorącą zupą przyprawioną ostrą papryką i sokiem z maleńkich cytryn, a następnie ułożyła do snu na ławie, pod mangowcem w pobliżu kuchni. Na pewno za jakąś godzinę oprzytomnieje. Dobrze mu przy tym nagadała i była pewna, że na przyszłość nie będzie już tak postępował, a przynajmniej nie teraz, gdy K'un Ploi i ona są tutaj. - Ale, ale, Me Ploi, znasz pewnie mojego przyjaciela, K'una Prema, prawda? - zapytał Perm podczas jednej z przyjacielskich siostrzano_braterskich rozmów. Okazało się, że przewidywania Pit sprawdziły się: nie powtórzył już swego niepokojąco hałaśliwego występu, jaki dał pamiętnego popołudnia. Przez cały czas pobytu Ploi w domu rodzinnym już więcej nie włóczył się po mieście, wracał codziennie, by dotrzymywać siostrze towarzystwa. Na dźwięk owego imienia Ploi drgnęła, ale odparła zdawkowo: - Nie, nie znam. Perm był zdziwiony. - Czyżby? To zabawne. Z tego, co on mówi, wnosić można, że widuje cię dość często. To paź królewski - wysoki, szczupły, o jasnej cerze. Na pewno go widziałaś. - Możliwe. - Ploi starała się, by ton jej głosu brzmiał naturalnie. - Nie sądzisz chyba, że znam imiona wszystkich, w pałacu jest tyle osób. A ty jak go poznałeś? - Niedawno spotkałem go u znajomych. Jest kilka lat starszy ode mnie i bardzo przyjemny. Ploi skinęła głową, nie zadając więcej pytań. Ale Perm nie poprzestał na tym opisie swego nowego przyjaciela. Mówił i mówił. - Pochodzi z dobrej rodziny, i to bogatej, znacznie zamożniejszej niż nasza. Wydaje mi się, że jego Czao K'un Ojciec zajmuje urząd poborcy podatków. Ale wcale nie jest zarozumiały. Nigdy nie nadyma się, jak to robią inni synowie bogaczy, których znam. Stale do mnie zagląda do biura, wciąż chce mnie gdzieś zapraszać, obdarowuje różnymi prezentami mówiąc, że ma do mnie braterskie uczucia. Nie wiem, dlaczego, ale jakoś mu bardzo przypadłem do gustu. I ja też go lubię, zresztą lubią go wszyscy, jest delikatny i sympatyczny. I taki też jest mój ukochany Pi Nueng - pomyślała Ploi. Przyznawała sama przed sobą, że choć nieswojo się czuła widząc zainteresowanie nią ze strony innego mężczyzny, nie tylko Nuenga, to jednak nie mogła się oprzeć uczuciu, że jej to pochlebia. Prawdę mówiąc ten człowiek, zwany K'un Prem, nie zrobił nic takiego, co by ją obrażało. Właściwie było to i miłe, i zabawne, że zadał sobie trud wyszukania jej brata Perma i że wkradł się w jego łaski. Rozprawiając na temat stanu małżeńskiego podczas spożywania kolacji Czao K'un Ojciec zwrócił się do usługujących mu córek, K'un Czei i Ploi: - Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach młodzi mężczyźni są zbyt rozpuszczeni i niestali, aby mogli być dobrymi synami czy mężami. Chciałbym, abyście były rozważne i nie zrobiły jakiegoś nieprzemyślanego kroku, bo skutki mogą być katastrofalne. I nie dajcie się owładnąć wyłącznie uczuciom. Posłuchajcie najpierw, co mówią starsi. Zależy nam, starszym, byście sobie stworzyły przyzwoite życie. Pojawiliśmy się na świecie wcześniej od was, znacznie więcej widzieliśmy już i słyszeli. Słowa nasze płyną z doświadczenia i nie popełnicie pomyłki, słuchając naszych rad. Przerwał. Po chwili znienacka zwrócił się do Ploi: - Czy interesują się tobą jacyś młodzi ludzie? Spłonąwszy głębokim rumieńcem, Ploi pospiesznie odpowiedziała: - Nie, proszę ojca. - Bo co innego mogła powiedzieć? Była bardzo zaskoczona tym pytaniem. Czao K'un Ojciec na szczęście nie podawał w wątpliwość jej niepewnego zaprzeczenia, ale przestrzegał ją, by nie była tego taka pewna: to, że dziewczyna mieszka w pałacu otoczonym murem, nie musi wcale oznaczać, że wiedzie żywot ukryty przed okiem poszukującego. Panny z Wewnętrznych Podwórców zawsze stanowić będą ośrodek zainteresowania - ciągnął - a teren dostępny publicznie, położony na zewnątrz podwórców, za murem, aż się roi od młodych ludzi, którzy się schodzą, by je podziwiać. Kiedy sam był paziem królewskim, też wałęsał się koło Ziemnych Wrót, aby popatrzeć na tę piękną dziewczynę, która miała potem zostać matką Ploi. Najpierw uważała go za impertynenta i rzucała mu spojrzenia pełne lekceważenia i wzgardy, ilekroć spotykali się wzrokiem. Ale on wytrwał i zwyciężył. Czao K'un Ojciec mówił o matce tonem przyjaznym, jak o starej znajomej. Nie wspomniał o tym, co zaszło między nimi, nie zrobił żadnej aluzji do tego, że ona, uznając życie pod jego dachem za nieznośne, opuściła go i zmarła wydając na świat martwe dziecko, którego ojcem był inny mężczyzna. Słuchając wspomnień ojca, Ploi przypomniała sobie inne dawne historie opowiadane czasem przez matkę jeszcze wtedy, gdy mieszkały w tym starym domu: jak to Czao K'un Ojciec, jako posłuszny syn, musiał wziąć za żonę inną kobietę, bo nie mógł przeciwstawiać się życzeniom rodziców, i jak matka, mając złamane serce, poprzysięgła sobie na zawsze wyrzec się mężczyzn, ale poddała się, gdy po przyjściu na świat K'un Un i K'un Czita Czao K'un Ojciec wrócił do niej ponownie, prosząc i błagając ją o rękę. Nie mógł uczynić jej swą żoną numer jeden - powiedział to jej wprost - ale obiecał jej pozycję, której nigdy nie będzie musiała się wstydzić. Matka weszła do jego domostwa świadoma swej roli. Znała właściwe jej miejsce i odpowiednio do tego dostosowała swe zachowanie. Nie udobruchało to jednak żony numer jeden, K'unjingi Eu_um, która z natury była bardzo zazdrosna. Ze swej strony Czao K'un Ojciec robił wszystko, by w domu był spokój, ale bezskutecznie. K'unjinga Eu_um, nie godząc się na żaden kompromis, rozstała się z mężem i dziećmi i pojechała do majątku swych rodziców, w Ampawa, by spędzić tam resztę życia. Najstarsza jej córka, K'un Un, obarczała całą winą matkę Ploi, nigdy jej nie przebaczyła i robiła wszystko, z nienawiści i żądzy zemsty, by podważyć pozycję matki, która w rezultacie musiała odejść od męża i dzieci - tak jak to wcześniej zrobiła K'unjinga. Ploi rozmyślała nad tymi smutnymi sprawami i ogarnął ją lęk przed tym, co dla Nuenga i dla niej niesie przyszłość. Ale obawę tę rozpraszała prawie absolutna pewność, że rodzice Nuenga nie zaaranżowali dla niego małżeństwa z jakąś inną panną. Gdyby tak miało się stać, Czoi na pewno by to wywęszyła, bo miała swoisty sposób wydobywania z ludzi prawdy, i bez wahania przekazałaby jej tę wiadomość. Zajęta myślami o Nuengu i Czoi, ledwo spostrzegła, że Czao K'un Ojciec dopytuje ją o K'un Sai. O, tak, odpowiadała ojcu, K'un Sai nadal jest przy Sadet i ma na oku wszystkie dziewczęta w rezydencji księżnej pani. - To bardzo wartościowa osoba - oświadczył Czao K'un Ojciec. - Mam dla niej ogromny szacunek. Szkoda, że jej brat nie ma takiej siły charakteru. To bardzo sympatyczny człowiek, ale niczym się nie przejmuje, jest miłośnikiem wygody i zacisza, pozbawiony ambicji. Gdyby się solidniej przyłożył, na pewno osiągnąłby rangę Phraja czy Phra, a tak ma zaledwie tytuł Luanga. A jak miewa się jego córka, ta, co razem z tobą miała postrzyżyny? Z dużą przyjemnością, umiejętnie wspierana przez K'un Czei, chwaliła Ploi córkę K'un Luanga przed ojcem, używając wszystkich superlatywów, by przekonać go o tym, jaką Czoi jest wartościową dziewczyną. Czao K'un skinął głową i spytał: - Przypominam sobie, że ma ona starszego brata... Co teraz porabia? - Wydaje mi się, że jest żołnierzem i służy gdzieś na prowincji, panie ojcze. - I znów Ploi czuła, że schwytano ją znienacka w pułapkę, chociaż powinna była przygotować się na to pytanie, bo przecież rozmowa dotyczyła jego rodziny. Zastanawiała się - z przyspieszonym biciem serca - czy też Czao K'un Ojciec słyszał już o niej i o Nuengu, ale wkrótce okazało się, że po prostu zapytał o syna starego znajomego, a wcale nie o młodego człowieka, zalecającego się do jego własnej córki. - To dobrze, że służy na prowincji, gdy jest jeszcze młody i może znosić trudy - rzekł. - Może mu się to przydać w późniejszej karierze. Ale jeśli jest podobny do ojca, to i tak nie zajdzie daleko. Ploi wsłuchiwała się w jego słowa w milczeniu pełnym szacunku, jaki należny jest ojcu. Nie mogła się odważyć, choć bardzo chciała, na powiedzenie czegoś w obronie K'un Luanga i jego syna, bo wydawało jej się, że właśnie ten brak ambicji u nich sprawiał, że byli szczęśliwi z innymi. Poruszyło ją nastawienie Czao K'un do K'un Luanga: darzył go sympatią, ale wykazywał nadmierny brak szacunku, co stwarzało niedobre perspektywy dla jej sprawy, a już szczególnym niepokojem napełniło ją wyrokowanie ojca o przyszłości Nuenga. Czy miało to oznaczać, że nie udzieli zgody, kiedy K'un Luang i Me Czan zwrócą się do niego z prośbą o rękę jego córki dla ich syna? Jakżeby chciała sprowadzić teraz w jakiś sposób Pi Nuenga nad klong Bang Luang, żeby mógł pozyskać życzliwość ojca. Może wtedy ojciec przekonałby się do niego i potraktował jak własnego syna. Żeby tak mogła zebrać się na odwagę i zapewnić ojca, że jeśli nawet Nuengowi brak ambicji, to jednak z miłości do niej, do Ploi, usilnie stara się osiągnąć jakąś pozycję, a poza tym ona kocha go takim, jaki jest w tej chwili. Wszystko to mówiła sobie Ploi w myśli, łagodnie wachlując ojca przez cały czas, od samego początku, gdy zasiadł do posiłku. K'un Czei namawiała Ploi, by w miarę możności przedłużyła swe odwiedziny w domu rodzinnym. - Swoją obecnością wywierasz wspaniały wpływ na Czao K'una Ojca, od bardzo dawna nie wyglądał tak dobrze. A także na mnie i służbę. Jesteś nam potrzebna. Wskazujesz nam właściwą drogę postępowania. Źle się stało, że to nie ja przeniosłam się do pałacu. Zostań jeszcze kilka dni. Szczególnie kucharce przydałoby się, gdybyś ją jeszcze trochę podszkoliła. A właśnie, ten ryż po jawajsku był tak dobry, że palce lizać, zwłaszcza że przepis przywiózł z sobą Jego Królewska Mość! Ale przede wszystkim chciałabym, byś została dłużej dlatego, że jest mi z tobą bardzo dobrze. Ploi była w rozterce. I ona cieszyła się pobytem tutaj: zasypiała i budziła się w domu, w którym się urodziła, posługiwała ojcu, widziała jego radość z tego powodu, spacerowała pośród starych drzew owocowych i kwitnących krzewów, śmiała się z Permem i K'un Czei, bawiła się z bratankiem i bratanicą, patrzyła na przepływające po klongu łodzie - słowem, miała wszystko to, czego nie mógł jej dać pałac przy całym swym bogactwie. Z drugiej strony czuła, że przez wzgląd na Sadet i K'un Sai nie powinna przeciągać tej wizyty. I do nich także tęskniła, a zwłaszcza do Czoi. A poza tym spieszno jej było do pałacu, bo tam mógł na nią czekać list od Pi Nuenga. Był jeszcze jeden wzgląd przemawiający za nieprzedłużaniem wizyty. Dla K'un Un obecność Ploi w domu była nie do zniesienia. - No tak, to właśnie ona! - gniewnie mamrotała K'un Czei, gdy Ploi opowiadała, jak K'un Czit traktował swą przyrodnią siostrę, gdy zaglądała do jego domku. Na swój sposób był dla niej na początku całkiem serdeczny. Teraz mówił tylko: - O, to ty, Me Ploi - i zaraz chował się w swym pokoju, a Ploi zostawała na dole, pod tarasem. Mała Puang patrzyła na nią ostatnim razem bez słowa, z oczami pełnymi łez. Ploi zapytała o dzieci, czy może się z nimi zobaczyć, a Puang wtedy smutno na nią spojrzała i zaczęła wchodzić po schodach na górę. Ploi chciała iść za nią, ale rozmyśliła się. - To znowu nasza starsza siostra, K'un Un - westchnęła K'un Czei i roześmiała się żałośnie. - Po twoich poprzednich odwiedzinach zbiła mnie rózgą za to, że rozmawiam z tobą. Powinnam być wdzięczna, że teraz już nie może tego zrobić. I cóż ja mogę na to powiedzieć. Jedynie prosić cię, abyś dla dobra Czao K'un Ojca i mojego zechciała to jeszcze znosić przez parę dni... Ale okazało się, że nie tylko K'un Czit i jego żona mieli na rozkaz K'un Un odwracać się od Ploi. Była jeszcze służba K'un Un, z którą z kolei musiała sobie radzić Pit. Miała ona wiele zalet, ale nie była powściągliwa. Pewnego wieczora przyszła do K'un Czei i powiedziała, co ją gnębi: - Mam tego dość, K'un Czei. Wracajmy już, K'un Ploi. Jedzenie kupuję sobie na łódkach. Nigdy więcej moja noga nie postanie w tej ich kuchni. Uszy mnie pieką, kiedy słyszę, jak przeklinają. - Ale kogo, Pit? - O nie, nikogo po imieniu. Nie ośmieliłyby się, ale wiem o kogo im chodzi, a i one dobrze wiedzą, że ja wiem. Jeśli stąd nie uciekniemy jak najprędzej, to na pewno nie wytrzymam i dam im po gębie. To by dopiero była uciecha! To by się dopiero spodobało ich pani, no nie? A Ploi na to: - Uspokój się, Pit. Wyjedziemy za dwa dni, pozwolisz, K'un Czei? - Niechętnie - odrzekła K'un Czei - ale co mogę zrobić? Ploi wykonała pokłon kaab u stóp Czao K'una Ojca. Dał jej swoje błogosławieństwo, udzielił ojcowskich rad i poprosił ją, by przekazała wyrazy głębokiego szacunku i wdzięczności dla Sadet. Potem sięgnął po przepiękną bransoletę i wręczając ją córce rzekł: - Słyszałem, że to teraz najmodniejsze wśród dam dworu, więc kupiłem dla ciebie. - Rzuciwszy krótkie spojrzenie w kierunku pokojów K'un Un, dodał: - Nie musisz tego zaraz zakładać. Będziesz nosiła w pałacu. Bransoleta była darem serca i Ploi przyjęła ją z radością, ale zasmuciło ją, że Czao K'un Ojciec musiał się kryć z okazywaniem córce uczucia, aby nie urazić K'un Un. Jednakże uczucie szczęścia było silniejsze niż smutek. Po audiencji u Sadet Ploi natychmiast chwyciła Czoi za rękę, poprowadziła ją w ustronne miejsce i zapytała szeptem: - Czy coś słychać? - A co ma być słychać? - zapytała Czoi, jakby nie pojmując pytania. - No proszę cię, Czoi, nie udawaj, nie żartuj! Miej troszkę serca! I Czoi przestała udawać, ale i to nie na wiele się zdało, bo nie było żadnych wieści z Nakon Sawan. - Ale niedługo może będą - pocieszała Czoi. - Pojutrze ma nas odwiedzić moja matka. I to wystarczyło, by ożywić nadzieję Ploi. Dobrze spała tej nocy, a następnego dnia zdawała dokładne sprawozdanie Sadet, K'un Sai, Czoi i innym dziewczętom, ani słowem jednak nie wspomniała o nałogu opiumowym K'un Czita i wrogim nastawieniu K'un Un. W pałacu poczuła się znowu jak w domu, ale tym razem nie mogła się pozbyć świadomości, że jest otoczona zewsząd murami, że żyje w zamknięciu. Musi upłynąć parę dni, nim przywyknie znów do przejmującego łoskotu zamykanych o zmroku wrót - zjawisko równie nieuniknione jak to, że kończy się dzień, a zaczyna noc. Me Czan przybyła jak zwykle w towarzystwie kilku kobiet_tragarzy obładowanych najrozmaitszymi koszami, w których pełno było owoców i innych podarków. - O jesteś, Me Czan! - zawołała K'un Sai. - Czy już jadłaś? Chodź, siadaj z nami, dopiero co zaczęłyśmy. - Nie, nie, jeść już nic nie będę - potrząsnęła głową Me Czan. - Przynajmniej przez jakiś czas. Natknęłam się u wrót na sprzedającą khanom cziin. * Wyglądał tak apetycznie, że sobie dobrze podjadłam, a nieczęsto mi się zdarza korzystać z tych wędrownych sklepików. Ale dziś gorący dzień! Od wrót do was jest spory kawałek, bardzo się zmęczyłam. Makaron z różnymi sosami. - Wykąp się zaraz, odświeżysz się i ochłodzisz, a potem sobie pogawędzimy. Ruchem głowy Me Czan przytaknęła, wzięła z półki czerpak i poszła ku kadziom z wodą na tylnym podwórzu. Ploi wolałaby wprawdzie, aby K'un Sai i Me Czan zaczęły gawędzić od razu, a jeszcze bardziej byłaby zadowolona, gdyby Me Czan bez dłuższych wstępów przeszła na temat swego syna_żołnierza, ale musiała się zadowolić jedzeniem i zerkaniem na przyniesione koszyki: samo wyobrażenie, że któryś z nich pochodzi od Nuenga, było już prawdziwą przyjemnością. 10 Ploi nastawiła uszu, gdy wróciła Me Czan, ale doznała rozczarowania. Me Czan mówiła bowiem o pogodzie, powtarzając swe poprzednie uwagi na temat upału, a po wyczerpaniu tego tematu zajęła się wodą nasyconą wonnościami: wziąwszy jedną z buteleczek z półki ulała nieco płynu i zaczęła nacierać nim twarz i ramiona. - Cóż to za śliczny zapach! - mówiła. - Czegoś takiego nie kupi się w sklepie. Tam nie ma takich delikatnych aromatów. Czyjej to roboty, Me Sai? - Ploi to zrobiła jeszcze przed odwiedzinami w domu. Przyjemna, nieprawdaż? - Me Ploi wszystko robi wspaniale - rzekła na to Me Czan, tak jakby Ploi nie było w pokoju. - Można spokojnie umierać mając taką córkę - córkę, która przysparza rodzinie dobrego imienia, której nie zmienią ani sukcesy, ani przeciwności losu. Miłe słowa, ale nie takich oczekiwała Ploi od ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Odstawiwszy buteleczkę z powrotem na półkę, Me Czan znów się odezwała: - Chciałabym zasięgnąć twej rady w jednej sprawie, Me Sai. - Tak? - K'un Sai podniosła wzrok znad orzeszka palmy arekowej, który właśnie łuskała. - Słucham, mów, proszę. Ale zamiast przystąpić do rzeczy, Me Czan zamilkła, spoglądając w kierunku swej córki i Ploi. Sięgnęła po poduszkę i ułożyła ją na podłodze, po czym przechyliła się i oparła na niej łokcie. - Właściwie to nic pilnego - powiedziała jakby od niechcenia, ale nie zabrzmiało to przekonująco. Nastąpiła chwila milczenia, aż wreszcie K'un Sai zwróciła się do dziewcząt: - Nie jestem pewna, czy ktoś jest przy księżnej dziś po południu. Może byście tam do niej zajrzały i dotrzymały jej towarzystwa. I... Czoi... jeśli zapyta, to powiedz, że się zamelduję trochę później. Możesz wspomnieć, że twoja matka przyszła do mnie w odwiedziny. No już, nie ociągajcie się! Gdy znalazły się w przejściu, ale nie dochodząc jeszcze do schodów, Czoi powiedziała: - Idź, Ploi, sama. Przyczaję się gdzieś tutaj i zaskoczę mamę. Muszę się dowiedzieć, co jest przyczyną jej odwiedzin. Tak nas wyprawić z pokoju, coś takiego! Prędzej spalę się z ciekawości, niż dam za wygraną. Muszę się dowiedzieć, o co tu chodzi. Na górze, w Werandowej Komnacie, Ploi przesuwała się na klęczkach ku Sadet, która siedziała wśród stert fotografii, nowych i starych. Obawy K'un Sai okazały się słuszne, była przy księżnej tylko jedna z dziewcząt. Jej Książęca Wysokość uśmiechnęła się do Ploi. - Jak widzisz, samą mnie tu zostawiają. Gdzie się podziewa Sai, co porabia?... Ach, tak! - wykrzyknęła usłyszawszy wyjaśnienie Ploi. - Jakieś rodzinne kłopoty, tak przypuszczam. Ze wszystkich osób, które znam, Sai chyba ma najwięcej krewnych. I jak ona lubi odgrywać wobec nich Wielką Doradczynię! Chodź tu, Ploi, i pomóż mi przy tych zdjęciach. Odłóżmy te dobre na bok i wybierzmy jeszcze parę. Chciałabym oprawić je i umieścić na parawanie. Ploi ciekawie spędziła całą godzinę przeglądając stos fotografii i słuchając anegdod Sadet o życiu na dworze w dawnych czasach. Tylko raz, a może dwa, zdarzyło jej się, że patrzyła na fotografie nic nie widząc i słuchała opowieści Sadet nie chwytając ich treści. Zastanawiała się, czy Me Czan uznałaby jej zachowanie za zbyt obcesowe, gdyby zapytała ją wprost, jak się miewa Nueng. Z pewnością nie. Me Czan już od pewnego czasu wiedziała, co łączy jej syna i Ploi. I traktowała Ploi jak córkę. Są sobie bliskie, Me Czan i Ploi, i mogłyby mile pogawędzić o Nuengu. Dlaczegóż by nie? Ale gdy Ploi wróciła z dyżuru, Me Czan nie było już w pokoju. - Poszła, ma jeszcze coś do załatwienia w mieście - odpowiedziała K'un Sai na jej zapytanie. Mimo woli Ploi westchnęła. W tej samej chwili w drzwiach ukazała się Czoi. Wyglądała na zmęczoną i rozdrażnioną, jakby wdała się z kimś w kłótnię i wyszła z niej przegrana. - A ty gdzie się podziewasz? Byłaś przy Sadet? - Nie! - odszczeknęła Czoi. - Byłam w Zaułku Teng. K'un Sai wpadła w gniew. - Nie podnoś głosu przy mnie! Z każdym dniem robisz się coraz gorsza. A czy mogę zapytać, czemu nie raczyłaś pójść na górę i usługiwać Sadet? - Pomyślałam, że jak idzie tam Ploi, to ja nie będę już potrzebna. - A więc uważasz, że możesz robić, co ci się podoba, i puszczać mimo uszu to, co mówią starsi? Jestem jak ten pień po ściętym drzewie, co? Który się mija i nie zwarca nań uwagi, może tak? - Ojej, pani ciociu - wykrzyknęła Czoi, a potem... zdumiewające... wybuchnęła płaczem i płakała jak dziecko. K'un Sai uporczywie wpatrywała się w swą bratanicę i po chwili zapytała spokojnym głosem: - Widziałaś się z matką przed jej odejściem? - Tak - wykrztusiła Czoi pośród łkań. - No, to idź i obmyj twarz - rzekła cicho K'un Sai. - Wyglądasz okropnie. - No, powiedz wreszcie, o co tu właściwie chodzi - ponawiała swe błagania Ploi. - Czy coś się stało w domu? Czy mogę w czymś pomóc? Musisz mieć wielkie zmartwienie, skoro jesteś taka nieszczęśliwa. Przecież nie mamy przed sobą sekretów. No, Czoi, powiedz. Dobrze wiesz, że możesz mi wyznać wszystko. Długo to trwało, ale wreszcie Czoi wydobyła złożony arkusik papieru i wetknęła go w ręce Ploi. Był to długi list od Nuenga. Oto jego treść: Moja droga siostro Czoi! Przyjechałem na kilka dni do Bangkoku, ale nie mogę się zdobyć, aby przyjść do Ciebie z wizytą. Nie gniewaj się na mnie za to, co Ci teraz zakomunikuję. Żenię się w przyszłym miesiącu. Matka pojedzie ze mną do Nakon Sawan i wraz z rodzicami tej dziewczyny zajmie się wszystkimi sprawami. Ma na imię Sombun. Jej ojciec, Taj pochodzenia chińskiego, zmarł, kiedy była jeszcze dzieckiem. Matka, Me Klai, prowadzi sklepik na targu, gdzie sprzedaje ryż i curry. Jadałem posiłki, które mi od niej przynoszono - w ten sposób poznałem Sombun i jej wszystkich krewnych. Cała ta rodzina była dla mnie bardzo dobra, a Sombun traktuje mnie jak anioła, któremu chciałaby przychylić nieba. Nie pogardzaj mną zbytnio, Czoi, chociaż zrozumiem, jeśli stanie się inaczej. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Byłem osamotniony. Przywykłem, że ojciec i matka dbają o mnie i otaczają miłością i troską, a tu, z dala od nich, poczułem się całkiem zagubiony. Zwróciłem się ku Sombun i jej rodzinie, szukając u nich ciepła i pocieszenia. Zaprzyjaźniliśmy się z Sombun. I płynąłem dalej bezmyślnie z prądem, a kiedy zorientowałem się, co zrobiłem, było już za późno. Gdybym się z nią teraz nie ożenił, upadłbym tak nisko jak nikt. Gdybyś mnie spytała, czy ją kocham, odpowiedziałbym i tak, i nie. Tak, bo jest moją żoną, a nie - bo marzyłem o kimś innym. Ale wiesz, Czoi, choć wyrzucam sobie i żałuję tego, com uczynił, to nie mogę opędzić się myślom, że może jednak wszystko to obróci się na dobre. Sombun nie wiąże ze mną nadziei, których nie będę w stanie spełnić, bo taki już jestem, słaby i samolubny. Tak, zdaję sobie sprawę, że choćbym nie wiem jak bardzo kogoś kochał, to zawsze zadam cierpienie swoim samolubstwem. Ciekawi Cię może, jaka jest Sombun. Jest ode mnie o pięć lat młodsza, bardzo miła dziewczyna, nawet dość ładna według tutejszych prowincjonalnych kryteriów, dobrze wychowana i zna się na wszystkim, za co się bierze. Jej maniery wiejskiej dziewczyny wymagają zaledwie drobnego szlifu - to wszystko. Na pewno ją polubisz, Czoi, i nie stracisz przez nią twarzy. Gdy powiedziałem ojcu, że chcę się z nią ożenić, wprost oszalał, ale po moich wyjaśnieniach uspokoił się i dał zgodę. Mimo to, nie chce jechać do Nakon Sawan, zdaje się we wszystkim na matkę. Matka Sombun poprosiła zaledwie o 10 bahtów złota i 8 czangów w gotówce na prezenty ślubne, a to niewiele i w sam raz dla takiej niezamożnej rodziny jak nasza. Mam do Ciebie prośbę: powiedz Ploi, że zawsze o niej myślę, ale poproś ją, by o mnie zapomniała. Nie nagromadziłem w mym poprzednim wcieleniu dostatecznych zasług, by zasłużyć na nią w tym życiu. Twój kochający brat Nueng. Początkowo Ploi nie czuła bólu. Ale ćmiło jej się w oczach, tak jakby oślepił ją blask lampy. Nie rozróżniała przedmiotów i ludzi, na których patrzyła. Może światło zgasło? Nie była pewna. Nagle zrobiło jej się bardzo zimno i miała uczucie, że powoli pada, jakby we śnie. I jak we śnie, walczyła z tym uczuciem. Starała się rozpaczliwie utrzymać na twardej ziemi, wziąć się w garść, skupić rozkojarzone spojrzenia, jasno uporządkować myśli. Pi Nueng ma żonę. Starała się nadać znaczenie temu prostemu stwierdzeniu, lecz wymagało to siły, która przerastała jej możliwości. Musiała dać za wygraną. Pi Nueng ma żonę. W ślad za tą myślą napłynęły inne bezładne myśli. Odtąd już tamta bądzie o niego dbała. Jak to będzie robiła? Czy wie, co on lubi, a czego nie lubi? Masz żonę, Pi Nueng. Jak to możliwe? To ja miałam być tą, która będzie dbała o ciebie, to ja miałam być twoją kochającą żoną przez całe twoje życie. Odebrałeś mi tę szansę. Czao K'un Ojciec nie zdążył cię poznać. Teraz już za późno. Nie gniewam się, nie jestem zazdrosna. Pi Nueng się żeni. Robi to, co należy. Każesz mi zapomnieć. To tak, jakbyś zakazywał świecić słońcu, wzbraniał księżycowi, by dawał blask. Kochasz ją i nie kochasz, Pi Nueng. Moja miłości. Pójdziesz ścieżką swej karmy, a ja podążę swoją. Pi Nueng ma żonę. Jak to możliwe? Co się teraz stanie? - Ploi! Ploi! - Czoi potrząsnęła nią. Uczucie z trudem łapanego powietrza, odurzającego zapachu soli w nozdrzach. Czoi kazała jej wdychać ten trzeźwiący środek. Ploi odepchnęła ją. - Nic mi nie jest, Czoi. Naprawdę nic mi nie dolega. Tak sobie tylko w myślach przebiegałam ten list. Co teraz będzie, Czoi? - Zaraz ci powiem: Pi Nueng żeni się z córką Chińczyka, a jej matka sprzedaje ryż i curry na targu. I ty mnie jeszcze pytasz, co teraz będzie! Ploi nie zważała na gniew Czoi, ale też nie mogła wyzbyć się nadziei, jaką żyła od tylu miesięcy. Musiała dopuścić ją do głosu, choćby miało to być po raz ostatni. - Po co tak się spieszy? Czy nie mógłby trochę poczekać? - Dziewczyna jest w ciąży od dwóch miesięcy - zimno odparła Czoi. - Postanowił więc się z nią ożenić. Użalił się nad nią. Taki szlachetny, patrzcie go! Gdyby sam się nie zaofiarował, to jej matka ani chybi poszłaby z tym do jego przełożonych. I wtedy byłaby to piękna historia! - To... to nieuczciwe wobec niego - Ploi ledwie zdołała wykrztusić te słowa. - Szlachetnie postąpił. Bardzo cię proszę, Czoi, nie gniewaj się na niego. Ja... ja się na niego nie gniewam. Czoi wbiła w nią spojrzenie. - Nie myślisz chyba tego, co mówisz? - Mówię prawdę, Czoi. To... tak jest w porządku. Ja rozumiem. - To nie jest w porządku! - Czoi wprost szalała. - A ja nie rozumiem! Wiem, że jest głuptas i słabeusz, ale nie pozwolę, żeby tak bezwolnie grzązł w nieszczęściu - o nie! To dla mnie za wiele! A poza tym wcale mi nie w smak mówić innym, że matka żony mojego brata to przekupka obnosząca na sprzedaż ryż i curry! Wcale mi się to nie uśmiecha! - A cóż w tym wstydliwego, jeśli się zarabia na życie sprzedając ryż i curry? Tak mówisz, jakby to było to samo, co kradzież i rozbój. - Ach, Ploi. Ja nie mogę tego znieść! Jestem wściekła! Wściekła! Wściekła! - Nie, nie, Czoi. Nie wolno ci tak tego przyjmować. Czoi otworzyła usta... i zamknęła. Popatrzyła badawczo na Ploi. - Przecież ty go jeszcze kochasz, Ploi - w głosie jej brzmiało niedowierzanie. - Bardzo. - I nie czujesz gniewu, żadnej urazy? - To kobieta taka jak ja, Czoi. Gdyby Pi Nueng ją porzucił, pomyśl, jakby się czuła? Co by się z nią stało? Mogłaby mieć zmarnowane życie... przez Pi Nuenga. Chyba byś nie chciała, aby taki mu przypadł los, Czoi. Przestań go winić. Jest was tylko dwoje - jeden brat i jedna siostra. Nie pozwól, by coś stanęło pomiędzy wami, poróżniło was, by zapanowała między wami obcość. I dalej mówiła w tym tonie. Oszołomienie listem Nuenga nie całkiem jeszcze ustąpiło. W swym postanowieniu, że będzie uspokajać Czoi, odkładała - może tylko podświadomie - na później tę chwilę, kiedy sama będzie musiała uporać się ze swoją stratą. - Nie znaczy to, bynajmniej, bym nie zaznała nigdy nieszczęścia - zwierzała się spokojnie. - Ilekroć myślałam o Pi Nuengu i o mnie, zawsze brałam pod uwagę, że tak właśnie może się to skończyć. Potem dodała, że Czoi zawsze pozostanie jej bliska, że nadal będzie kochać i szanować jej rodziców jak własnych, a Pi Nuenga jak rodzonego brata. - Życzę mu dobrze - powiedziała. - Tyle jest na świecie cierpienia, Czoi, nie powinnyśmy go jeszcze sobie przysparzać. Czoi słuchała ze wzruszeniem. Łagodnym głosem obiecała, że nie będzie żywić do brata niechęci ani chować w sercu urazy. Pragnęła w jakiś sposób wyrazić swą miłość do Ploi i głęboki szacunek. Nagle uczyniła coś zupełnie niespodziewanego: złączywszy dłonie, pochyliła głowę i złożyła ją w pokłonie kaab na kolanach Ploi. Ten znak szacunku i czułości, płynących z głębi serca, wyrwał Ploi z odrętwienia, podziałał jak zerwanie tamy. Ostry ból ścisnął ją w gardle i za chwilę padła w ramiona Czoi wybuchając niepohamowanym płaczem. Czoi trzymała ją mocno w objęciach, pocieszając i dzieląc jej ból, dopóki Ploi się nie uspokoiła, dopóki gwałtowny szloch i wstrząsy nie ustały. Siedziały w milczeniu, gdy K'un Sai zeszła na dół z apartamentów Sadet. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby się mogła zorientować w sytuacji. Nie powiedziała jednak ani słowa na ten temat, tylko spytała: - Czy już wzięłaś kąpiel, Ploi? Ploi była wdzięczna za to zwykłe pytanie i odpowiedziała spokojnym głosem: - Jeszcze nie, pani ciociu. - Czy masz dyżur dziś wieczorem? - ciągnęła K'un Sai. - Ale chyba i tak pójdziesz na górę, prawda? No, wykąp się najpierw, zjedz kolację, a potem pójdziesz do Sadet, dopytywała o ciebie. Na podwórzu, gdzie się kąpały, nie było nikogo. Ploi była rada, że przez chwilę będzie sama. Polała się obficie wodą i siadła potem w mokrym panungu, a wzrok jej błądził w półmroku. Kadzie z wodą, drzewa, donice z kwiatami, iglice i szczyty dachów w oddali - wszystko było na swoim miejscu, jak każdego wieczoru. Czyżby wyobrażała sobie, że wszystko to się zawali, po tym, co się stało? Jakie to zdumiewające, że nic się nie zmieniło i że wieczór jest taki przyjemny. Wystarczy spojrzeć w jasne niebo, objąć wzrokiem światełka migocące w oknach Górnej Rezydencji, zerknąć na własne nogi i ramiona - wszystko wygląda jak zawsze. A jednak wszystko się odmieniło, bo nie wie teraz, gdzie jest ani dokąd pójdzie za chwilę. Zabłądziła, lecz musi się wydostać z tej bezludnej pustyni, tylko jak to zrobić? Czas mijał. Wreszcie zebrała się w sobie, nawet sama siebie skarciła. Cóż to za rozleniwienie? Musi dokończyć kąpieli, ubrać się i pójść na górę, do Sadet. - Myślała o Sadet jako o wszechmocnym leku przywracającym zdrowie - jej ukochana księżna pani, pod której opiekę może się uciec, wobec której ma do końca życia dług wdzięczności. Nie, nikt jej nie uwolnił od obowiązku usługiwania Sadet przez resztę swoich dni. I nie ma sensu poddawać się uczuciom zagubienia i niepewności, skoro ma coś trwałego, czego może trzymać się w życiu. - Chodź, Ploi, i pomóż mi! - zawołała Sadet siedząca pośrodku komnaty. - Znów mi są potrzebne twoje bystre oczy. Patrz na te rubiny, wybierzmy kilka, bo chcę sobie zamówić broszkę. Ploi zbliżyła się i usiadła wygodnie na podłodze. Wyjmowała poszczególne kamyki ze szkatułek i oglądała je dokładnie dokonując wyboru. - Nie powiem, abym przepadała za biżuterią - rzekła Sadet i westchnęła, jakby użalając się nad sobą. - Ale możesz sobie wyobrazić te języki... ile to byłoby gadania, gdybym chodziła nie przystrojona. Więc wkładam klejnoty, choć nie sprawia mi to wielkiej przyjemności. Przejmuję się jednak i złoszczę, gdy coś zgubię albo mi się popsuje. Czyż nie zabawne z nas stworzenia, Ploi? Jak lgniemy do tego, co posiadamy! Może to być drogocenny kamień albo zwykły kamyk - wystarczy, aby owładnęło nami przywiązanie do rzeczy, a cierpimy, gdy ich zabraknie. O ile jednak lżej nam, gdy potrafimy odróżnić, co jest co, nie płaczemy nad utraconym kamykiem uważając, że zgubiłyśmy brylant. Uśmiechnęła się. Może oczekiwała, że Ploi się odezwie? Ploi jednak nie mogła nic wymyślić, nie potrafiła się włączyć do rozmowy, więc milczała. Sadet znów uśmiechnęła się do niej i ciągnęła dalej: - Pewnie tak sobie myślisz: "Ta Sadet to stara kobieta i ma staromodne poglądy. Co może wiedzieć o nas, nowoczesnych dziewczętach?" Ale wierz mi, Ploi, młodzi mogą wiele skorzystać słuchając starszych. Żyjąc tyle lat zdobyliśmy doświadczenie i jeśli lekcje, jakie dało nam życie, chcemy przekazać młodym, to dlatego, że chcielibyśmy, aby się wam lepiej żyło. A przez dobre życie wcale nie rozumiem osiągania wysokiej pozycji. Wiele osób podpowiada mi, że jesteś ładna i dobrze urodzona, masz więc duże szanse awansowania wysoko na dworze, i że powinnam coś zrobić w tej sprawie - na przykład tak cię umieścić, byś przyciągała większą uwagę. I kiedy to słyszę, uśmiecham się tylko i nic nie mówię. Zbyt wiele widywałam ciemnych stron chwały, właśnie takiej chwały. Widywałam dziewczęta takie jak ty, wyniesione wysoko, a potem byłam świadkiem, jak traciły łaski. Widziałam wokół nich rój pochlebczyń, które potem porzucały je bez żadnych skrupułów. Pragnę twego szczęścia, Ploi, ale jeśli cele twoje leżą gdzieś tam, wysoko, to obawiam się, że musisz się rozejrzeć gdzie indziej za zachętą w tym kierunku. - Niczego nie pragnę - rzekła z uczuciem Ploi - tylko nadal służyć Waszej Wysokości. Sadet potrząsnęła głową z uśmiechem. - O nie, nie, Ploi. To za mało. Masz swoje własne życie, które musisz przeżyć, tak jak i my... z tym, że moje już dobiega kresu, a ty masz jeszcze wiele, wiele długich lat przed sobą. Nie wiemy, co przyszłość przyniesie, ale wiemy jedno, że nasze dobre czyny, spełniane już teraz, staną się zaczątkiem nowego dobra w przyszłości, choć nie jesteśmy w stanie odgadnąć, kiedy to nastąpi i w jaki sposób. Ludzie, którzy wiodą porządne życie, przypominają wytrawne i pełne wdzięku tancerki, które zachowują doskonały rytm do taktu muzyki orkiestrowej pipat. Mam nadzieję, Ploi, że będziesz doskonałą tancerką na scenie życia... No, wystarczy już, plotę i plotę... Teraz twoja kolej. Co porabiałaś przez cały dzisiejszy dzień? - Nic, Wasza Wysokość. - Nie wierzę. Wszystkie jesteście jednakie, niczego się od was nie można dowiedzieć. Jedna Czoi chętnie ze mną rozmawia, ale ona znów, jak zacznie, to już nie może skończyć, trudno ją powstrzymać. Gdy mówiła te słowa, Czoi pojawiła się w drzwiach, posuwała się raźno i żwawo, pełna życia jak zwykle. Sadet powitała ją śmiechem. - Tańczysz rolę koguta w Pra Lao, Czoi? Starzec pomyślał o kogucie, a kogut już się zjawia... No, czym nas uraczysz dzisiejszego wieczoru? Są jakieś interesujące nowiny, o których powinnam wiedzieć? - Dziś po południu była u nas w odwiedzinach moja matka, Wasza Wysokość. - I to ma być interesująca nowina? Brzmi to tak, jakby tu nigdy nie zaglądały żadne inne matki. No, jaki był cel jej wizyty? Czy ktoś umarł? - Ależ nie, Wasza Wysokość. Przeciwnie. Mój brat Nueng bierze sobie żonę, więc matka przyszła się poradzić K'un Cioci Sai w sprawie wesela. - A to dopiero! W głowie się nie mieści, by twój brat miał już lata do żeniaczki! Zdaje się, że jeszcze tak niedawno przynosiła go tutaj składając mi wizyty. Dni, miesiące, lata... jak szybko mijają! Nic więc dziwnego, że się czuję taka stara. A kim jest panna młoda? - To córka handlarki ryżem i curry w Nakon Sawan, Wasza Wysokość. - Ależ to wspaniale! Przez całe życie nie będzie się musiał martwić o posiłek. A co też na to twoja matka? - Powiedziała tylko, że musi jechać do Nakon Sawan i przypilnować wszystkiego, Wasza Wysokość. Tylko tyle jej pozostało do zrobienia. - Myślę, że dobrze się stało, Czoi, bo gdyby twój brat zwrócił się kiedykolwiek do mnie z prośbą o rękę którejś z moich dziewcząt, to musiałabym mu odmówić. Rozumiesz to, Czoi? - Tak jest, Wasza Wysokość. Ploi, choć zdawała sobie sprawę, że cały ten dialog między Sadet i Czoi był pomyślany jako balsam na jej rany, to jednak czuła, że serce bije jej jak szalone, i odetchnęła z ulgą, kiedy wreszcie zmieniono temat. Późno już było, gdy owego wieczora dziewczęta skończyły dyżur przy Sadet i powróciły do swego pokoju. Ze zmęczenia Ploi zasnęła natychmiast. - Mógłby ktoś powiedzieć, że nie trapi cię żadna troska na tym świecie - rzekła do niej Czoi następnego ranka, a w głosie jej brzmiał ton lekkiej przygany. - Ja rzucałam się na posłaniu i przewracałam z boku na bok przez całą noc, bo zamartwiałam się o ciebie. A dzień ten, o dziwo, upłynął bardzo szybko. Dziewczęta w rezydencji okazywały pełne taktu współczucie. Każda na swój sposób próbowała podnieść Ploi na duchu, ona zaś starała się być w miarę pogodna, aby im nie sprawić przykrości. Po południu K'un Sai obwieściła, że księżna będzie towarzyszyć Ich Królewskim Mościom, gdy za kilka tygodni wybiorą się do Bang Pain; oznaczało to, że większość domowniczek w rezydencji Sadet również tam pojedzie i że od tej chwili już się rozpoczną przygotowania do wyjazdu. Kiedy zostały same, K'un Sai powiedziała Ploi, że bardzo jest z niej dumna. Kilka dni później zjawiła się w pałacu Me Czan, aby się pożegnać przed wyjazdem do Nakon Sawan. Do Ploi odnosiła się z czułością, jak zwykle, a że Ploi o wszystkim już wiedziała, nie musiała się krępować i rozmawiała o tym małżeństwie otwarcie z K'un Sai w obecności Ploi. Ona zaś siedziała przy nich i słuchała dziwiąc się, że stać ją na taki spokój i że nawet nie przychodzi jej to z trudem. 11 Bang Pa_in! W owych czasach dla większości mieszkańców pałacu w Bangkoku słowo to miało czarodziejskie brzmienie. Nawet dla kogoś, kto nigdy tam nie był, już sama nazwa kojarzyła się z wiejską okolicą tonącą w najzieleńszej zieleni, która koiła miejskie serca i dusze. Tu, w mieście, upał bywał czasem nieznośny, a tam czuło się czysty, świeży i chłodzący powiew przez cały dzień. Od razu przed oczami duszy pojawiały się pola ryżowe, łagodnie falujące i rozciągające się aż po horyzont. I stawy z tonią zdobną w lotosy o białych i różowych kwiatach, jak w bajce. I szeroka rzeka zmieniająca nastroje: najpierw błyszczy w słońcu, potem odbija wielobarwny zmrok i wreszcie uspokaja się nabierając tajemniczego wyglądu w blasku gwiazd. Najprzyjemniejsze uczucia wzbudzała jednak nazwa Bang Pa_in swą zapowiedzią odświętnego nastroju, wyrwania się z codziennych, regularnych zajęć, była zwiastunem złagodzonego protokołu i atmosfery beztroski. Krótko mówiąc Bang Pa_in znaczyło sanuk, to jest rozrywkę, zabawę i uciechę. Już same przygotowania były nie lada przyjemnością. Trzeba było zdobyć różne rzeczy na tę podróż, zrobić czy zamówić. Stroje odpowiednie do wiejskiego życia i uroczystości pozamiejskich. Różne przysmaki, takie jak krajana drobniutko wieprzowina, bez których nie mogła się odbyć żadna wyprawa z Wewnętrznych Podwórców. No i oczywiście lekarstwa. Dla niektórych kobiet, zwłaszcza leciwych, lekarstwa były ważniejsze niż jadło i stroje: Można było pomyśleć, że chyba otworzą w Bang Pa_in aptekę, sądząc po ilości i rozmaitości różnych proszków, pigułek, maści i płynnych mikstur, które zamierzały te panie ze sobą zabrać. Jeśli idzie o K'un Sai - wszystko było dla niej równie ważne: jedzenie, stroje, lekarstwa, naczynia i przybory dla niej samej i dziewcząt. Chciała, by jadły smacznie, ubierały się ładnie, zachowywały dobre maniery i cieszyły się zdrowiem podczas podróży i całego pobytu, a zwłaszcza chodziło jej o samą księżnę. Nie mogła sobie wyobrazić, aby Sadet poprosiła ją o coś w Bang Pa_in, a ona musiałaby odpowiedzieć: "Przepraszam, Wasza Wysokość, nie przywiozłam tego z Bangkoku". Toteż była zajęta, naprawdę bardzo zajęta, od rana do nocy, i to przez całe tygodnie. Od czasu do czasu robiła się naburmuszona i zrzędziła, ale widać było, że z przyjemnością zajmuje się tymi przygotowaniami. W wielu sprawach zdawała się na Ploi i Czoi. Jedno z zadań - a przypadło ono Ploi - polegało na wykopaniu i zapakowaniu grudy ziemi z terenu pałacu, ponieważ zdaniem K'un Sai woda w nieznanych okolicach nigdy nie nadaje się do picia i można się od niej bardzo - nawet śmiertelnie - rozchorować, chyba że się ją, jakby tu powiedzieć, oswoi przez włożenie grudki ziemi ze stron rodzinnych do kociołka, w którym gotuje się woda. Czoi była bardzo przejęta tym miejscowym obyczajem i wyciągnęła z niego wiele zabawnych treści. Chodziła naokoło rozpytując inne mieszkanki: - Czy chcecie posłuchać opowieści pod tytułem "Moja pani ciocia, obca woda i cudowne działanie kurzu pałacowego"? K'un Sai i Czoi miały popłynąć do Bang Pa_in łodzią, jedną z wielu oficjalnie wyznaczonych do przewozu większości osób i głównej masy artykułów spożywczych i innego zaopatrzenia. Mniejszy orszak, do którego zaliczono Ploi, miał wyruszyć z Bangkoku pociągiem odjeżdżającym z sa_taj_szan (słowo to pojawiło się wtedy w tajskim języku, od angielskiego słowwa station), czyli z dworca w dzielnicy Hua Lam Pong. Usłyszawszy o tych planach Czoi wyraziła wielki żal, że Ploi nie popłynie razem z nimi. Co to będzie za frajda, Ploi! Byłybyśmy same i tylko K'un Ciocia Sai. - I tylko ja? - ostro wmieszała się K'un Sai. - To znaczy, że ja wam nie zdołam przeszkodzić w tej frajdzie? - Ależ skąd, pani ciociu - promiennie i słodko zwróciła się Czoi ku cioci. - Chciałam przez to powiedzieć, że zbyt dobre ma ciocia serce, by przeszkadzać nam w naszej frajdzie. - Ha, ha! - był to specjalnie dla Czoi zarezerwowany rodzaj sarkastycznego śmiechu K'un Sai. - Bardzo lubię, jak tak nagle zmieniasz ton. - A do Ploi rzekła: - Nie słuchaj jej, moja droga. To wielki zaszczyt jechać tym samym pociągiem, co Jego Królewska Mość i rodzina królewska. Chciałabym móc pojechać z tobą. Wolałabym podróżować po ziemi. Nigdy nie ufam wodzie, nigdy nie czuję się bezpieczna w łodzi. Wszystko może się zdarzyć. Już od samej rozmowy na ten temat robi mi się nieswojo. - Ależ pani ciociu! - z przyganą ozwała się Czoi. - Popłyniemy przecież wielką łodzią. Na pewno nie wywróci się do góry dnem, nic z tych rzeczy. - Wypadki chodzą po ludziach - snuła wspomnienia K'un Sai. - Zdarzają się nawet i królewskim łodziom. Niegdyś, podczas podróży do Bang Pa_in... królowa Sunanda rozstała się z życiem. Byłam przy tym, towarzyszyłam Sadet w innej łodzi. Byłyśmy daleko z tyłu, nie widziałyśmy, jak to się stało. Zderzyły się wtedy dwie czy trzy łodzie, ale tylko łódź królowej zatonęła. Królowa dobrze pływała, ale chyba w coś się zaplątała, pewnie była wewnątrz ogrodzonej części łodzi, poszła tam po swą córkę, i wtedy właśnie łódź się wywróciła. Mówiono wówczas, że mężczyźni nie śmieli się zbliżyć, bo wtedy musieliby jej dotknąć, a nie mieli odwagi, bo przecież była to królowa. Być może, wpadli w panikę, i zanim przyszło im do głowy, by zająć się łodzią, było już za późno. To był smutny dzień. Nasza Sadet nie mogła przyjść do siebie i przez całe lata nie chciała jeździć do Bang Pa_in. Bo wiecie, Sadet bardzo kochała królową Sunandę. Piękna królowa Sunanda miała tylko dwadzieścia lat, była za młoda, by pożegnać się z tym światem. - Łzy napłynęły do oczu K'un Sai, otarła je końcem przepaski na piersi i ciągnęła dalej: - Wciąż jeszcze dostaję gęsiej skórki na wspomnienie owego dnia. Módlmy się, by nic takiego nie powtórzyło się już nigdy. No, dziewczęta, dość tych pogawędek, bierzmy się znowu do pracy... Pewnego popołudnia, na jakiś tydzień przed odjazdem, Czoi wróciła z zakupów niosąc kilka kapeluszy. - Słyszałam, że przydadzą nam się w Bang Pa_in, więc kupiłam i dla ciebie, Ploi. Chyba mamy już wszystko, może przydałaby mi się jedwabna narzuta, bo ta stara bardzo już dziurawa. Pewnie nie zdążę już zrobić jej sama, więc będę musiała... Na wspomnienie jedwabnej narzuty oczy Ploi zaszły mgłą, odwróciła się więc, by ukryć swój smutek. Czoi, nic nie podejrzewając, trajkotała nadal, zupełnie nie pamiętając o narzucie, która pojechała do Nakon Sawan i miała uszczęśliwić Pi Nuenga. Może tylko tak mówił? Co się teraz z nią dzieje? Ploi, nie mogąc opędzić się przed tym pytaniem, walczyła z napływającymi łzami... Czy wyrzucono ją na śmietnik, czy leży gdzieś przywalona niepotrzebnymi rzeczami? A może jest jeszcze w użyciu? Praktyczna i wygodna na chłodniejsze noce? Czy nigdy nie ustanie ten ból w sercu? Myliła się sądząc, że już jej przeszło, że już się z tego wyleczyła. Teraz wiedziała, że ból tylko gdzieś się ukrył, w jakimś nieznanym zakątku duszy, i tylko czekał na okazję, by znowu ją nękać w najbardziej nieoczekiwanej chwili. Na dwa dni przed wyjazdem do Bang Pa_in nadeszła z domu Czoi przesyłka dla Ploi. Była w niej jedwabna narzuta, złożona, a w środku list od Nuenga. Był to kolejny pleng jao - pieśń piewająca ból rozstania z narzutą, pogodzenie się z tym, co karma przeznaczyła mu w życiu, wyrażająca nadzieję, że spotkanie z Ploi w następnym wcieleniu będzie dla niego szczęśliwsze. Z upływem czasu zapach wywietrzał nieco z jedwabiu - pisał autor listu - ale jego wierne uczucia dla Ploi pozostają niezmiennie te same i ponadczasowe. Czoi była oburzona. - To niesłychane ze strony Pi Nuenga. Jeszcze cię nęka, choć sprawa już skończona. Jeszcze ci przesyła pleng jao! Kto też tym razem pomógł mu go sklecić? To śmieszne! Nie zawracaj sobie tym głowy, Ploi! Wcale o to nie dbam - skłamała Ploi. Wieczorem płakała tak długo, aż zmorzył ją sen. A że czasem taki właśnie skutek mają łzy, następnego ranka zbudziła się z dobrym samopoczuciem, gotowa stawić czoło nadchodzącemu dniowi. Owego właśnie ranka wyruszała łodziami do Bang Pa_in część orszaku. Uliczki i placyki Wewnętrznych Podwórców były bardziej ożywione i kolorowe niż zazwyczaj, gdy rozszczebiotane grupy kobiet i dziewcząt wychodziły z domów i zmierzały ku Zewnętrznym Wrotom - szły te, które wyjeżdżały, i te, które je tylko odprowadzały do wrót, życząc przyjaciółkom szczęśliwej podróży. Wszędzie pełno było rozpromienionych, radosnych twarzy, a śmiechu i chichotów co niemiara. K'un Sai śmiała się mówiąc, że z minuty na minutę coraz bardziej się denerwuje. Czoi śmiała się przykazując Ploi, aby się czasem nie spóźniła na jutrzejszy pociąg. Ploi śmiała się wraz z nimi, może nie tak jak one wesoło, ale jednak śmiała się, co dobrze wpłynęło na jej samopoczucie. Następnego ranka Ploi, jako dwórka Sadet, jechała z Wielkiego Pałacu do Hua Lampong powozem zaprzężonym w konie, należącym do Wewnętrznych Podwórców. Stacja wyglądała zachęcająco, wysiadła więc z powozu i, niosąc skrzyneczkę Sadet z przyborami do betelu, weszła do środka zachowując odległość kilku kroków od swej pani. Wzdłuż peronu stali wojskowi i urzędnicy cywilni, którzy kłaniali się lub salutowali przed przechodzącą księżną. Był wśród nich także Czao K'un Ojciec Ploi. Złożył ukłon przed Sadet i po chwili oczy ojca i córki spotkały się; uśmiechnęli się do siebie, po czym on zaczął objaśniać swych kolegów, że to jego córka. Ploi szła przed siebie teraz już swobodniejszym krokiem, kierując się za Sadet do wagonu królewskiego. Postawiła przy niej skrzyneczkę na betel, opuściła wagon i udała się w stronę wagonu przeznaczonego dla dwórek. Tu hałas był okropny. Dziewczęta witały się z sobą, ocierały o siebie, wpadały jedna na drugą, przesiadały się z miejsca na miejsce, popychały się, potrącały, poszturchiwały łokciami, wybuchając śmiechem bez powodu. W pewnej chwili K'un Strażniczka Wewnętrznych Podwórców musiała się wtrącić i opanować sytuację. - Uspokójcie się! - dotarła jej gromka komenda. - Wstyd mi za was! Tyle tu ważnych osób, a wy hałasujecie jak stado wróbli wracające do gniazd! Phra Czao Ju Hua przybędzie tu za minutę. Nie rozumiecie, że to królewska wycieczka? Baczcie na swoje wychowanie! Miejsce Ploi było przy oknie, obok dziewczyny imieniem Czamoi, mieszkanki sąsiedniej rezydencji, a zarazem niezmordowanej trajkotki. Zdawało się, że Czamoi nie tylko zna wszystkich na peronie, ale że jest z nimi spokrewniona lub spowinowacona w taki czy inny sposób. Mówiła o nich jako o wujkach i stryjkach (wujkach i stryjkach od obojga rodziców, młodszych stryjkach, młodszych wujkach) lub starszych braciach: - O, spójrz, oto Czao K'un Stryjek Taki_a_Taki, a to K'un Phra Wujek Owaki, a tu, widzisz, K'un Luang Starszy Brat Taki, a ten, z którym rozmawia, to K'un Starszy Brat Owaki. Czamoi znała wszystkich i wszystko o nich wiedziała - ile każdy z nich ma żon i dzieci (oraz które z nich i jakie mają perspektywy), czy i w jakim stopniu każdy z nich jest bogaty lub biedny, jakie mają zalety, wady, zmartwienia i tak dalej, i tak dalej. Potok jej mowy przerywało zażywanie tabaki - wkładała trochę proszku w srebrną rurkę w kształcie litery "u" i wdmuchiwała go sobie do nozdrzy. Ploi słuchała z roztargnieniem, wyglądała przez okno nie patrząc właściwie na nikogo, ale od czasu do czasu potakująco kiwała głową ku swej rozmówczyni, co ją zdawało się wystarczająco zadowalać, mówiła bowiem dalej nieprzerwanie. Nagle błądzące bez celu spojrzenie Ploi napotkało stojącego przy słupie K'una Prema w mundurze pazia królewskiego. W ułamku sekundy Ploi spostrzegła, że w nią właśnie się wpatruje i zaczyna iść w stronę jej wagonu. Cofnęła się w popłochu i niemal wtopiła w oparcie, odsuwając głowę jak najdalej od okna. Ale i Czamoi zauważyła również K'una Prema i już szeptała z podnieceniem: - Ach, spójrz, Ploi! To K'un Prem! Czy go znasz? - (Choć tak przejęta, Ploi zdziwiła się, że Czamoi nie mówi nic o swych rodzinnych powiązaniach z K'unem Premem). - Powiadają, że jest najbogatszym z bogatych. Znam kilka osób z jego rodziny. Jego przodkiem był Czao K'un Czoduk. Wszyscy są wielkimi bogaczami. Znasz ich, Me Ploi? Ploi potrząsnęła przecząco głową, modląc się w duchu, aby czasem K'un Prem nie zatrzymał się w pobliżu. Pragnienie jej spełniło się; K'un Prem minął jej okno i poszedł w stronę ostatniego wagonu, a Czamoi szczebiotała dalej: - I całkiem przystojny. Nie jest to uroda księcia z bajki, ale z całą pewnością jest bardzo przystojny. Ploi przez grzeczność skinęła głową, ale była rada, gdy Czamoi, we właściwym sobie tempie, zmieniła temat. - Czy już wiesz, gdzie będziesz zakwaterowana w Bang Pa_in, Me Ploi? Chciałabyś, abyśmy zamieszkały w jednym pokoju? - To miło z twojej strony, ale chyba będę musiała zamieszkać razem z Czoi i innymi dziewczętami w rezydencji Sadet. Nawet nie wiem, w którym będziemy budynku. - Postarajmy się, żebyśmy były blisko siebie. Tak lubię mówić z tobą, Me Ploi. Jesteś taka spokojna... Ojej, Phra Czao Ju Hua już nadchodzi! Orkiestra dęta zwiastowała nadejście Jego Królewskiej Mości. Gwardia Honorowa salutowała. Urzędnicy i inne osoby na peronie zajęli wyznaczone miejsca i wszyscy stali teraz na baczność. W wagonie dam dworu zapanowała pełna szacunku cisza. Po drodze do wagonu królewskiego Jego Królewska Mość zatrzymał się kilkakrotnie, by konwersować * ze swymi urzędnikami. Serce Ploi zabiło mocno - jak zawsze, gdy znajdowała się w zasięgu wzroku monarchy - kiedy podszedł do zgromadzonych na peronie opodal jej okna. Siedziała wyprostowana, bez ruchu, rzucając ukradkowe spojrzenia na jego szlachetny profil, uważając jednak, aby zbyt często nie kierować wzroku w stronę króla i zbyt długo się w niego nie wpatrywać, jednakże w miarę możności ułowić uchem rozmowę. Nie słyszała wiele, ale dość, by zorientować się, że rozmowa dotyczy budowy dróg i zarządzania prowincjami, wspomniano też o czyjejś chorej żonie i postępach szkolnych jakichś dzieci. Nie ma zbyt wielkich spraw ani zbyt błahych dla jego mądrości i współczującego serca, myślała w duchu Ploi. Jakże jesteśmy wszyscy szczęśliwi, że on jest panem naszego istnienia, że został obdarzony najwyższą mocą ocalenia lub zniszczenia. W skupieniu przywołała wszelkie święte moce wszechświata, aby go otoczyły opieką, a gdy odszedł dalej, zwróciła twarz ku Czamoi i uśmiechnęła się do niej bez żadnej wyraźnej przyczyny. Czamoi odwzajemniła uśmiech - jej myśli pewnie biegły tym samym torem i chyba dlatego nic teraz nie mówiła. Tłumaczka wersji angielskiej wzorując się na oryginale stosuje odpowiednio górnolotne słownictwo w kontekstach dotyczących osoby królewskiej. Wkrótce pociąg ruszył. I znowu ozwały się podniecone głosy dwórek z Wewnętrznych Podwórców, bo wiele z nich jechało pociągiem po raz pierwszy w życiu. Szarpnięcia i przechyły wagonu przyjmowane były okrzykami przestrachu i wybuchami śmiechu, które zagłuszał łoskot kół pędzących przez zwrotnice. Nawet K'un Strażniczka pozwoliła sobie na parę zdławionych chichotów. W miarę jak pociąg nabierał rozpędu, pasażerki wydawały coraz częstsze i coraz głośniejsze okrzyki: - Ojej, jak straszno! a to frajda! w głowie mi się kręci! Nic nie widzę, a ty? Nie wyobrażałam sobie, że będziemy jechać tak prędko! To burza - właśnie, jak burza - niesie nas z wichrem do Bang Pa_in! Po chwili uspokoiły się nieco i zwróciły uwagę na szybko zmieniające się widoki za oknami. Mieszkający na skraju miasta ludzie wylegli, by powitać jadącego pociągiem króla. Niektórzy poustawiali stoły, a na nich kwiaty, świeczki i pałeczki kadzidła i padali na twarz, gdy pociąg przejeżdżał. Widać było wędrownych sprzedawców, którzy usłyszawszy zapewne dopiero teraz, co się dzieje, poodkładali kosze z nosiłkami i oddawali hołd władcy, a na ich twarzach malowało się zdziwienie pomieszane z radością. Pociąg pędził naprzód. Wkrótce skupiska domów zaczęły się przerzedzać, a ich miejsce zajęła spokojna, zielona równina pól ryżowych, usiana tu i ówdzie małymi laskami, gajami bambusowymi, chatami krytymi liściem palmowym i iglicami świątyń. Tu i ówdzie chłopi, pracujący blisko toru, pokazywali zęby w uśmiechu na widok przejeżdżającego pociągu, podnosili z uszanowaniem złożone ręce nad głową, a mali chłopcy, aż brązowi od słońca, patrzyli zażenowani, mrugając oczami, śmiejąc się lub wykrzykując coś do dziewczynek, które zachowywały się podobnie. Widać też było dzieci na grzbietach bawołów, co bardzo krzepiło oko i serce. Wiele dwórek z Wewnętrznych Podwórców po raz pierwszy oglądało te zwierzęta, bo nie wychylały nosa z wygodnych domostw, a ich zdumienie było tak wielkie, że jedna spośród nich, żartownisia, wykrzyknęła z przerażeniem: - Ojej, przecież te bawoły mają rogi! - Tym razem nawet strażniczka wybuchnęła głośnym śmiechem. Kiedy podniecenie podróżą zaczęło już nieco słabnąć, Czamoi, która przez cały czas nieustannie paplała, zaczęła się uskarżać, że szarpanie i kołysanie pociągu przyprawia ją o mdłości. Zażyła przeto kilka tabletek, po czym zapadła w dziwne milczenie, z którego Ploi początkowo była rada, ale z czasem zaczęła się niepokoić, bo trwało zbyt długo, a jej niepokój podzielały też wszystkie pozostałe dziewczęta. Ale w miarę jak pociąg zaczynał zwalniać, Czamoi wracała do sił, a jej wymowność bynajmniej nie ucierpiała. Nim jeszcze pociąg zdążył się zatrzymać, już informowała wszystkich naokoło, kim są poszczególne osoby oczekujące na peronie przyjazdu Phra Czao Ju Hua wraz z królową. Na odświętnie przystrojonym peronie dygnitarze prowincjonalni z Czao K'unem Gubernatorem na czele reprezentowali dawną stolicę, Ajutię, której jednym z dystryktów było Bang Pa_in. Po obu stronach szeregów dygnitarzy z tyłu za nimi, wypełniając tłumnie dworcowe drzwi oraz skraje wyłożonego kamiennymi płytami peronu, stały lub siedziały na ziemi przybyłe z miast lub prosto z ryżowisk gromady mężczyzn, kobiety i dzieci. Po spotkaniu z urzędnikami Phra Czao Ju Hua i królowa podeszli do ludu. Jedna ze staruszek opowiedziała królowej ze śmiechem, co się jej przytrafiło od poprzedniego spotkania. A królowa odrzekła również ze śmiechem: - No, no, no! Żeby brać sobie męża, i to pierwszego, w wieku lat sześćdziesięciu! Co też ci przyszło do głowy, babciu Czem? - To ta moja zła karma - odparła babcia śmiejąc się jeszcze głośniej. - Mój zły los, czy nie tak, miłościwa pani? Jeszcze tego samego dnia w Pałacu Uoranat, jednej z rezydencji w Pałacu Letnim, Ploi i Czoi znów się spotkały i miały sobie tyle do opowiedzenia, jakby ich rozstanie trwało dwa tygodnie; a nie zaledwie dwa dni. K'un Sai uznała, że dziewczęta powinny zamieszkać w pałacu, by być pod ręką Sadet, podczas gdy ona sama zamieszka tymczasem na łodzi, żeby dopilnować kuchni, dostawy jadła i wszystkiego, co tylko się da. - Dla nas to najwspanialsze ze wszystkich rozwiązań - ucieszyła się Czoi. - Będziemy miały dość pretekstów, by włóczyć się do woli po tym ślicznym otoczeniu. Ach, jak tu pięknie! Tyle sadzawek, w których można pływać, a rzeka jest tuż. I mamy się wprawiać w wiosłowaniu, wiesz o tym, Ploi? Ile tylko zechcemy. Sadet właśnie mi mówiła, że od czasu do czasu chce pływać łodzią i że my powinnyśmy wprawić się i zostać doskonałymi wioślarkami. Dziecko, obdarzone całym stosem nowych zabawek, nie cieszyłoby się bardziej swym losem niż Czoi w danym momencie. - Kiedy ty wreszcie dorośniesz? - zapytała Ploi. - Nigdy. Tak jak wszyscy w naszej rodzinie. Starzejemy się, owszem, ale nie stajemy się dorośli. Weź na przykład moich rodziców albo Pi Nuenga... - Tu urwała nagle i rzuciła pełne poczucia winy i przepraszające spojrzenie. - Mów dalej, Czoi - posłyszała swój głos Ploi, który zabrzmiał jakoś nierealnie w jej własnych uszach. - Możesz wspominać przy mnie Pi Nuenga bez obawy. Ja już to przebolałam. Nie zdołała przekonać o tym Czoi, ale i samej siebie też nie przekonała. Bywały chwile, kiedy jej uczucia mknęły swoim własnym torem i nigdy nie mogła przewidzieć, jak się zachowa. Rzeczywiście już to przebolała, ale tylko do pewnego stopnia. Starała się nie żyć przeszłością, lecz stawiać czoło chwili obecnej, a przynajmniej tutaj, w Bang Pa_in. Zamknęła na kłódkę jedwabną narzutę wraz z jej zanikającym aromatem i wcale nie próbowała go ożywić. Następne kilka dni zleciały jak błyskawica. Czoi i Ploi czuły się tak, jakby tu były już od dawna. Pływały, ćwiczyły się w wiosłowaniu aż do upojenia i nawet całkiem dobrze sobie radziły; urządzały odkrywcze wyprawy w głąb ogrodów Pałacu Letniego, co jakiś czas wypuszczały się na zewnątrz, a nawet trzykrotnie odwiedziły świątynię poświęconą pamięci króla Prasad Thonga - dlatego aż trzy razy, że Czoi była urzeczona sposobem przepowiadania przyszłości w tej świątyni: potrząsało się pionową skrzyneczką zawierającą patyczki, dopóki jeden z nich nie wypadł, a wyryty na nim numer prowadził do przepowiedni wypisanej wierszem na zwykłym papierze, przy czym tekst był tak kwiecisty i wieloznaczny, że mógł znaczyć wszystko, czego się akurat pragnęło. Zaglądały także często na łódź do K'un Sai. Z uciechą przyglądały się, jak pani ciocia Sai przyrządza potrawy według nowych przepisów i robi śliczne małe miseczki ze skorup orzecha kokosowego i bambusa, bo Sadet, przywykła do porcelany i srebra, powinna teraz, dla odmiany, zakosztować jedzenia na sposób wiejski. Ploi chodziła też, zachęcona skwapliwie przez służące Pit i Paad, na miejscowy targ na wodzie, obficie zaopatrzony i ciągnący się daleko w górę i w dół rzeki. Życie w Bang Pa_in było pełne prostoty, ale tego właśnie potrzebowała teraz Ploi. Czy księżna to przewidziała? Czy w trosce o Ploi chciała jej dostarczyć takich rozrywek? Może przesadą było tak myśleć, tym niemniej Ploi dziękowała w duchu swej księżnej pani, że zabrała ją ze sobą. Potem nadszedł dzień wizyty Ich Królewskich Mości w jednej ze świątyń, z okazji obrzędu zwanego ka_thin - przynoszenia w darze mnichom nowych szat i innych przedmiotów codziennego użytku pod koniec okresu postu buddyjskiego. Świątynia miała piękną nazwę: Uiuak Uajupat, czyli "Miejsce, gdzie wieje lekki wiatr". Rzecz jasna, że w takim dniu nie zanosiło się na spokojną atmosferę, lecz na bardzo odświętną, oczekiwano bowiem licznych rzesz mieszkańców, którzy mieli się tu zgromadzić, tak dla dokonania dobrego uczynku, jak też i po to, by zobaczyć króla i jego rodzinę. Grupka K'un Sai, złożona ze służącej Pit u steru, służącej Paad na dziobie, Czoi i Ploi przy wiosłach i samej K'un Sai usadowionej na środku łodzi, wyruszyła wcześnie rano, żeby jak najkrócej przebywać w prażącym słońcu. K'un Sai była zaaferowana tym, co trzeba wziąć na południowy posiłek, gdy dotarła wiadomość, że Czao K'un Gubernator wraz ze swą K'unjingą, z wyższymi urzędnikami i ich żonami, zwrócił się z prośbą o pozwolenie, aby mogli podejmować królewskich dworzan. Przygotowali łodzie pełne khanom ciin, którego miało wystarczyć dla wszystkich. Tak więc w łodzi miały tylko kociołek z wodą i kubek, bez których K'un Sai nie mogła się obyć. Niebawem jednak łódź zapełniła się kwiatami i łodygami lotosu - łodygi zrywały jak jarzynę, zamierzając ugotować je potem jako dodatek do ryby i mleczka kokosowego lub zjeść na surowo, maczając je tylko w ostrym sosie paprykowym jako danie towarzyszące przy wieczornym ryżu. To samo było na innych łodziach, wszystkie bowiem dwórki z Wewnętrznych Podwórców, przeniesione teraz do Pałacu Letniego, płynęły przez pola lotosowe, a zrywanie lotosów było najpopularniejszym zajęciem w Bang Pa_in. Szczególnie zachwycały się tym dwórki, które znalazły się tu po raz pierwszy. W otoczeniu pięknej przyrody i jej obfitych darów płynęły ciesząc oczy tym uroczym widokiem i zatrzymując się co chwila, by zerwać jeszcze trochę kwiatów i łodyg i pozdrowić śpiewem inne łodzie. W taki poranek nikt nie mógł odczuwać samotności, wszystkie smutki rozpraszały się w urokach Bang Pa_in. Słońce było już wysoko, gdy dopłynęły do Uiuak Uajupat. Tam w górze, na brzegu, w ogrodzonej świątyni, czekały już na ścieżkach prowadzących do kaplicy i sali dla wiernych * tłumy, które zgromadziły się, by oddać cześć królowi i wziąć udział w obrzędach ka_thin. Część wiernych pozostawała w łodziach zacumowanych u brzegu lub pływających powoli wzdłuż świątynnego nabrzeża. K'un Sai ze swą załogą znalazła przyjemne schronienie w cieniu rozłożystego drzewa, nie opodal głównej altany nadbrzeża; zdecydowały się pozostać na wodzie, bo w Wielkim Pałacu nieczęsto trafia się im taka okazja. Wokół nich, na lądzie i na wodzie, wszędzie panowało wielkie ożywienie. Cały lud Bang Pa_in wyległ na ka_thin, wystrojony odświętnie. Świątynię ogarnęła atmosfera wspólnej radości. Ta okazja dobrego uczynku, do składania i otrzymywania darów, przeznaczona była dla wszystkich - dla króla i rodziny królewskiej, dla rolników i ich rodzin, dla szlachty, dla urzędników. Było to ogromne, towarzyskie zgromadzenie - poczynając od najstarszych, którzy w obrzędzie tym brali udział co roku od tylu już lat, że nawet nie mogli ich spamiętać, a kończąc na prawnukach hasających po całym terenie i pochłoniętych przede wszystkim rozrywką i zabawą. Świątynia buddyjska w Tajlandii składa się z kilku budowli o różnym przeznaczeniu. Tradycyjnie do niektórych z nich wstęp miały tylko osoby duchowne. W łodzi K'un Sai ktoś wspomniał nagle o jedzeniu i już o niczym innym nie były w stanie rozmawiać. Nadal lekko im było na sercu i czuły radosny nastrój, patrząc z zainteresowaniem na obraz ka_thinu i wsłuchując się w jego odgłosy, ale ich żołądki upominały się już o swoje prawa. - To pewnie dlatego, że jesteśmy na świeżym powietrzu - odezwała się służąca Pit. - I od tego wiosłowania. Chętnie bym się dorwała do co najmniej dwóch łodzi pełnych khanom cziin... Co prawda, minęło już sporo czasu: przybył król, udał się do świątyni, złożono dary ka_thin, mnisi odśpiewali swe pienia i spożyli ostatni posiłek dzienny. * Nadeszła teraz pora obiadowa dla wiernych, przynajmniej tak być powinno. Jedną z 226 reguł, jakich przestrzega buddyjski mnich, jest niespożywanie pokarmów stałych między południem a świtem dnia następnego. Z minuty na minutę Czoi robiła się coraz bardziej niespokojna. - Czyżby o nas całkiem zapomnieli? - biadała. - O, tam daleko, widać łódź z khanom cziin, ale zanim tu podpłynie, to nic w niej dla nas nie zostanie. I co my poczniemy? Umieram z głodu! - Mogłybyśmy wyjść na brzeg i zjeść coś w świątyni - zaproponowała K'un Sai, zaraz jednak zmieniła zdanie. - Ale czy nie lepiej, żebyście zaczekały trochę i posiliły się w łódce? Będzie o wiele ciekawiej. Co ty na to, Ploi? - Tak, pani ciociu, poczekajmy raczej. Nieczęsto nam się zdarza jeść na wodzie. Tak naprawdę, Czoi, to ty wcale jeszcze nie umierasz z głodu. Jestem pewna, że wkrótce nadpłynie łódź z jedzeniem. - Nie jestem tak wytrzymała jak ty, Ploi. No, ale niech będzie, poczekajmy, a jak mi głód bardzo dokuczy, to zawsze mogę się poratować łodygami lotosu. Bo przecież i mnie się należą, ciężko je było wyciągać, napracowałam się przy tym. Wydawały się takie giętkie, dostępne i łatwe do zrywania, a trzeba było dobrze się pilnować, żeby sobie ręki nie zwichnąć. - Tylko raz w życiu, na polu lotosowym babci Krud, trafiłam na łodygi lotosu, które łatwo było zrywać - zauważyła K'un Sai ze śmiechem, najwyraźniej zapominając na chwilę o jedzeniu. I opowiedziała historię o babci Krud tym, które jeszcze nigdy nie słyszały o tej od dawna już nie żyjącej postaci z Bang Pa_in. - Bogata była ta babcia Krud i bardzo lubiła się chełpić swoim bogactwem, a także wszystkim, co posiadała, bo wszystko u niej musiało być zawsze najlepsze. Miała także duże ambicje towarzyskie. Bardzo chciała trzymać się przy dworze, przyjaźnić z mieszkankami Pałacu Letniego. Wiedząc, jak bardzo członkowie rodziny królewskiej lubią pływać po polach lotosowych, zaprosiła wszystkich bez wyjątku na swoje pole, twierdząc uparcie, że jest najrozleglejsze, najpiękniejsze i najsmakowitsze w całym Bang Pa_in. No i wreszcie wyznaczono dzień, i wszystkie tam popłynęłyśmy. Posiadłość jej wyglądała zwyczajnie, nic specjalnego. Zaczęłyśmy rwać łodygi. Jak się sama przekonałaś, Czoi, wymaga to trochę siły. Toteż ciągnęłam mocno i straciłam równowagę, gdy łodyga wyszła z wody od jednego dotknięcia. Omal nie upadłam na wznak. Okazało się, że nie tylko mnie to spotkało. Wtedy dopiero zorientowałyśmy się, dlaczego tak się dzieje, i uśmiałyśmy się setnie. Tak, tak, babcia Krud nie chcąc, aby jej obietnice okazały się tylko przechwałkami, kazała naznosić dodatkowych roślin, powtykać je w dno obok tych rosnących naprawdę, a których - jak jej się wydawało - było zbyt skąpo. Ale już po godzinie całe lotosowe pole zaczęło więdnąć na naszych oczach. Babcia Krud jakby się nieco speszyła, ale nie na długo. Postanowiła przecież, że ta zabawa ma wypaść jak trzeba, rwała więc sama łodygi mówiąc nam: "No, czy nie jest tu przyjemnie? Prawda, jakie soczyste? No, spróbujcie do nich tego sosu". I wiecie? Podejrzewam, że nazajutrz rozpowiadała wszystkim znajomym, przyjaciołom i wrogom, jak to świetnie dwór spędzał czas na jej lotosowych polach. Bo też i prawda, rzeczywiście ubawiłyśmy się tego dnia... K'un Sai przerwała opowiadanie, ale nim zdołała podjąć je na nowo, rozległ się nieznajomy głos: - Dzień dobry, pani ciociu. Wszystkie obróciły się w tę stronę. Nie zauważyły, że łódka z khanom cziin łagodnie kołysze się na fali obok ich łodzi. Na rufie siedziała dziewczyna w wiejskim kapeluszu na głowie, a na dziobie K'un Prem z przyjaznym uśmiechem na twarzy. - Jak się miewa pani ciocia? Czy ciocia mnie pamięta? - spytał. K'un Sai wahała się, co powiedzieć, ale już po chwili wykrzyknęła uradowana: - Ojej, Po Prem! Nie wiedziałam, że tu jesteś. Jak to miło! Ile to już lat cię nie widziałam! Ale wcale się nie zmieniłeś. Wszędzie bym cię poznała. Zajęta młodym człowiekiem, K'un Sai nie zauważyła, że Ploi spłonęła rumieńcem, a Pit i Czoi patrzyły na siebie zmieszane; Pit chrząknęła przy tym głośno i znacząco. K'un Prem mówił dalej, wpatrując się w K'un Sai, jak gdyby była jedyną pasażerką na tej łodzi: - Byłem tam, na górze, w świątyni. Przypadkowo spojrzałem w tę stronę. Zobaczyłem ciocię i pomyślałem, że może nie macie nic do jedzenia. Poszedłem więc do K'unjingi gubernatora i zapytałem, czy mogę przyprowadzić jedną z tych łódek. No i jesteśmy. Jaki sos by cioci odpowiadał z tym khanom cziin, może rybny? A może ten z drobniutką papryką, a może ten... - Roześmiał się głośno. - Tak jakbym był prawdziwym sprzedawcą, prawda? Ale chcę przez to powiedzieć, że jesteśmy tu po to, by cioci usłużyć. K'un Sai rozpływała się w uśmiechach i wdzięczności. - Doprawdy, jesteś bardzo uprzejmy, Po Prem. Właśnie mdlałyśmy z głodu, prawda, dziewczęta? - Straciłam apetyt, pani ciociu - powiedziała krótko Czoi. - Znów się najeżasz, Czoi? Ja nie straciłam apetytu. I wszystko wygląda tak zachęcająco. Ploi, bierzmy się do jedzenia. A ty, Paad? No, dalej, Pit! Dziewczyna od khanom czun uwijała się żwawo z makaronem i sosami. Podawała talerze K'un Premowi, który wręczał je K'un Sai, a ona przekazywała pozostałym. Ploi wpatrywała się w swój talerz pochłonięta myślami. Jakiś wewnętrzny głos radził jej, by zachowywała dystans: "Sytuacja jest niebezpieczna. Czyżbyś już zapomniała, jaką dostałaś nauczkę?" Była jednak bardzo głodna, a chiński makaron pachniał i wyglądał naprawdę apetycznie. A do tego K'un Sai zaraz by się domagała wyjaśnień, gdyby nie zabrała się do jedzenia. Nabierając pełną łyżkę, szturchnęła kilka razy łokciem naburmuszoną Czoi, aby zachęcić przyjaciółkę do jedzenia. Podczas posiłku - a był naprawdę pyszny - K'un Sai kontynuowała rozmowę z K'unem Premem. Nikt inny nie włączał się, tylko Pit wydawała jakieś pomruki i mamrotała coś pod nosem. - ...Taka jestem rada, że cię widzę, Po Prem. Wspaniale wyglądasz. Pamiętam, jak cię kiedyś przyprowadzono na Wewnętrzne Podwórca, byłeś wtedy takim wątłym chłopczykiem. - ...Może jeszcze trochę sosu, pani ciociu? - ...Nie mogę zapomnieć twojej ukochanej matki. Jaka to była miła i szczodra osoba. Wszyscy na Wewnętrznych Podwórcach bardzo ją lubili. Był to dla nas straszny wstrząs, gdy zmarła. A jak się mają twoje ciocie, siostry twego ojca? - Pani ciocia Nui cieszy się dobrym zdrowiem, ale pani ciocia Nien, przykro mówić, stale niedomaga. - O, jakże mi smutno! Pozdrów je bardzo serdecznie ode mnie i przekaż moje najlepsze życzenia, dobrze? Widywałyśmy się często, gdyśmy były razem na Wewnętrznych Podwórcach, ale straciłyśmy z sobą kontakt, od kiedy odeszła, by zamieszkać w domu. - Często wspominają panią ciocię. - Ja też o nich myślę. Proszę cię, powiedz im, że chętnie przyjdę im z pomocą, jeśli tylko będą w potrzebie. Ty zaś, Po Prem, traktuj mnie, proszę, jak prawdziwą ciotkę i daj mi znać, jeśli tylko będę mogła ci się na coś przydać. - Bardzo dziękuję pani cioci. A czy ciocia pozwoli, bym się odwzajemnił i też mógł być cioci pomocny? Wystarczy tylko dać znać do departamentu, jeśli będzie dla mnie jakieś zadanie: gdy ciocia będzie potrzebować powozu do miasta lub gdy zajdzie potrzeba załatwienia czegoś poza pałacem. Wiem, że nie zawsze się tak układa, aby można było opuścić rezydencję. - Niech cię nieba błogosławią, drogi chłopcze! Uszczęśliwiłeś starą kobietę. Ale prawie nie mam żadnych spraw poza pałacem. My, ludzie starzy, żyjemy spokojnie z dnia na dzień, a śmierć czeka na nas za rogiem... - Ależ pani ciociu, ciocia wcale nie jest stara! Skądże znowu! Gdy pierwszy raz spojrzałem na tę łódź, wydało mi się, że jest pełna młodych dziewcząt... I tak dalej, i dalej. Pani ciocia Sai i pan siostrzeniec Prem niewątpliwie oczarowali siebie nawzajem i sądząc z tego, jak rozmawiali i śmiali się razem, nikt by nie powiedział, że jest to ich pierwsze spotkanie po wielu, wielu latach. Można było się spodziewać, że K'un Prem będzie zwlekał z odjazdem, kiedy skończy się posiłek, ale tak się nie stało. Wkrótce się pożegnał z K'un Sai i odpłynął nie rzuciwszy nawet przelotnego spojrzenia na pozostałe osoby w łodzi. Ploi wiedziała o tym, bo kątem oka zerknęła kilka razy. To było irytujące, że jej wcale nie zauważył. Jak śmiał, zwłaszcza, że już pogodziła się z tą niewygodą i zażenowaniem, jakie czuła, gdy się w nią wpatrywał. W drodze powrotnej do Pałacu Letniego Czoi wzięła ciocię na spytki, dlaczego tak jej się spodobał ten obcy człowiek. - To wcale nie obcy - odpaliła K'un Sai. - Znam jego rodzinę od niepamiętnych czasów, a jego samego od maleńkości. A niby dlaczego miałabym być dla niego niemiła, skoro zadał sobie trud i był tak miły dla mnie? Nie jestem taka jak wy, zadzieracie nosa i nawet nie wykrztusiłyście słowa "dziękuję". A tak przy okazji, to od kiedy zrobiłyście się takie wyniosłe? Doprawdy, wstydzę się za was! Ploi starała się zachować obojętny wyraz twarzy udając, że ta przygana nie odnosi się do niej. Zupełnie nie zwracając uwagi na te słowa i dobrze wiedząc, że ciocia nie jest w nastroju do strofowania, Czoi dopytywała dalej: - A kim jest jego rodzina? - Jest jedynym synem Czao K'una Czanja i wnukiem Czao K'una Czoduka. Tego z Departamentu do Spraw Lewobrzeżnej Przystani. Me Nui zabrała mnie kiedyś z sobą do ich posiadłości przy klongu Yom. Moje kochane, żebyście widziały, jak tam było bajecznie! A w komnacie K'unjingi były całe kufry złota, ustawione jeden na drugim na podłodze! I te tłumy służby, które się tam kręciły, oczywiście i tajskiej, i chińskiej. Nie zetnkęłam się nigdy z ojcem Po Prema, ale jego matka, K'unjinga... najsympatyczniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkałam, choć słyszałam, że rządziła swym mężem twardą ręką i że był jej całkowicie posłuszny. Byłaby dumna ze swego syna... wiem, że zajdzie daleko, zapamiętajcie moje słowa. Wszystko ma: urodę, pieniądze, charakter. I taki grzeczny w mowie i obejściu! Szczęśliwa będzie ta, która go dostanie. - No właśnie - przytaknęła żywo Czoi. - A skoro to taki ideał i ciocia jest tak zaprzyjaźniona z jego rodziną, to może by się dało dostać go dla mnie? - Też coś! - ten okrzyk wyrwał się z ust Pit. - A to dopiero! - zawołała K'un Sai, naprawdę obruszona. - Co też ty wygadujesz! Jak to dobrze, że jesteśmy tu same... Oszalała dziewczyna! - Ja tak tylko przez wzgląd na ciocię - tłumaczyła się Czoi. - Gdyby mi dopisało szczęście i gdybym go dostała dla siebie, to ciocia nie musiałaby się już więcej o mnie martwić, czyż nie? Ciocia westchnęła. - Kiedy ty się uspokoisz? Ten, który ciebie dostanie, wcale mi nie podziękuje, a ty już postarasz się o to, bym po sto razy dziennie traciła twarz z twojego powodu. Przestań już wreszcie błaznować. Czoi roześmiała się. - O, biedna ja, biedna! Nawet moja starsza ukochana krewna nie chce mnie podtrzymać na duchu. Wygląda na to, że umrę w pałacu w staropanieństwie. W kilka sekund później zapytała prosto z mostu: - A pani ciocia? Czemu ciocia jest samotna? Czy ciocia nigdy nie chciała założyć własnego domu? - Najpierw K'un Sai wydała kilka pomruków, po czym odparła: - Nie twój interes. Po co chcesz to wiedzieć? - Bo ciocia nigdy nam nie mówiła, a nas to bardzo interesuje. Musiała ciocia mieć niemało wielbicieli, a wśród nich na pewno nie zabrakło i takich, którzy mieli poważne zamiary i chcieli się oświadczyć. Więc jak to było? Czy żaden z nich się cioci nie podobał? Proszę ciocię, niech ciocia opowie, w łódce jesteśmy przecież same. No, bardzo prosimy... Jak to było? Czemu ciocia pozostała samotna? - Hm, nie wiem - odpowiedziała niewyraźnie K'un Sai. - Te sprawy, jak mi się zdaje, zależą od karmy. Może to i lepiej, że tak się stało. Jestem pewna, że życie byłoby wtedy dla mnie bardziej uciążliwe. W pewnym sensie lepiej jest nie mieć powiązań na starość. Trudno więc orzec, czy to moja dobra, czy zła karma. Pozostałe pasażerki łodzi wiosłowały w milczeniu, cierpliwie czekając na ciąg dalszy. - Działo się to jakieś trzydzieści lat temu - mówiła cicho - choć zdaje się, jakby było wczoraj. Nie ma sensu wymieniać jego imienia, bo pewnie nie rozpoznalibyśmy się nawzajem, gdybyśmy się teraz spotkali. Początkowo wcale się nim nie interesowałam, za to on bardzo zabiegał poprzez starszych z obu naszych rodzin i za pośrednictwem kilku osób w samym pałacu. Jedna z dziewcząt w rezydencji - też nie musicie wiedzieć, jak się nazywała - stała się jego największą sojuszniczką. Byłyśmy z sobą bardzo blisko, tak jak wy obie, Czoi i Ploi, i okazało się, że dzielna z niej pośredniczka, bo kursowała tam i z powrotem pomiędzy Wewnętrznymi i Zewnętrznymi wrotami, znosząc mi podarki od niego i listy, a rozpływała się nad nim w zachwytach. Byłam na tyle niemądra, że uwierzyłam. I pewnie byłabym za niego wyszła, gdyby nie moja zła, czy może dobra karma, zależy jak na to popatrzymy. Bo widzicie, mój ojciec, a twój, Czoi, dziadek, nie chciał dać pozwolenia. Mówił, że jestem za młoda i powinniśmy poczekać jeszcze kilka lat. Mnie to odpowiadało. Sprawy toczyły się normalnie jeszcze przez jakiś czas - nadal były podarki, listy, spotkania, oczywiście w miejscach publicznych i zawsze w obecności mojej pośredniczki jako przyzwoitki. Aż tu pewnego pięknego dnia przysłał mi list, że nie może beze mnie żyć i że chce, bym wraz z nim uciekła, że mnie najpierw wywiezie, a potem wrócimy razem błagać o przebaczenie naszych rodziców. Zapewniał, że wszystko przebiegnie jak trzeba, i tak dalej, i dalej. Miałam się z nim spotkać u Wrót w określonym dniu i godzinie. No i, jak się domyślacie, nie poszłam. Nie mogłam zawieść zaufania Sadet po tym wszystkim, co dla mnie zrobiła. Posłałam więc moją pośredniczkę z wiadomością, że będzie musiał jeszcze trochę poczekać. To wszystko. Uśmiechnęła się na znak, że to już koniec tego epizodu, ale Czoi nie dawała za wygraną. Dopytywała dalej: - I co, czy on jeszcze czeka? Kiedy powiesz mu ciociu "tak"? K'un Sai zachichotała i dopowiedziała normalnym już głosem: - Nie, chyba już nie czeka. Otrzymawszy odpowiedź ode mnie poszedł swoją drogą. - Jaką drogą? - Uciekł z pośredniczką. - Niemożliwe! - Czoi wybuchnęła śmiechem, do którego przyłączyły się wszystkie, nie wyłączając K'un Sai. - Kiedy się to teraz wspomina, wygląda to bardzo zabawnie - zauważyła K'un Sai. - Ale jak ja to przeżyłam! Ile się nacierpiałam, ile łez wylałam! Dziwne jednak, że kiedy teraz myślę o tym wszystkim, wydaje mi się, jakby cała sprawa przydarzyła się komuś innemu, jakiejś młodej i niemądrej dziewczynie, którą niegdyś znałam... Prawdopodobnie K'un Sai nie przypuszczała nawet - a może właśnie przypuszczała - jak bardzo ta opowieść przypadnie do serca Ploi. Przyjemnie jest dzielić wspólny los. Bądź cierpliwa - mówiła sobie - rana zagoi się z czasem, tak jak zagoiła się rana K'un Sai. 12 Niedługo po pobycie w Bang Pa_in dwór, powróciwszy do Bangkoku, dokonał odkrycia roweru. Z początku była to królewska rozrywka, która zapanowała jako najnowsza moda w pałacu. Jak się tego można było spodziewać, Czoi znalazła się wśród pierwszych cyklistek pałacowych. Nieraz się potłukła i zraniła, ale wszystko przetrwała, choć ciotka przewidywała, że źle skończy, bo albo sobie złamie kark, albo co innego jej się przytrafi. Osiągnęła takie szczyty zręczności, jak jazda bez trzymanki i pedałowanie jedną nogą. Mianowana została nauczycielką Sadet, a w nagrodę dostała własny bicykl - przepiękny model, za którym oglądano się z zazdrością i zachwytem. Dopiero gdy księżna zajęła się tą rozrywką, Ploi uznała, że i na nią kolej. Należało do jej obowiązków towarzyszenie Sadet także na kółkach, musiała więc się tego nauczyć. Nie wypadało się już dłużej wykręcać, musiała przezwyciężyć strach przed tą maszyną, a także obawę, że będzie wyglądała niezdarnie, a nawet śmiesznie, gdy spadnie z roweru. Brała lekcje u Czoi, która była dobrą, acz niecierpliwą nauczycielką. Ploi skręcała się z bólu, gdy służąca Pit robiła okłady na jej poobtłukiwane kolana i spuchnięte kostki u nóg. - Cóż to za głupota! - zrzędziła Pit i kręciła głową. Kilka razy Ploi rozpłakała się bezsilnie i prawie się załamała, a było to wtedy, gdy zderzyła się ze słupem od bramy, który tak bardzo chciała ominąć. Stopniowo jednak wprawiała się i wkrótce okazało się - ku jej własnemu zdziwieniu - że to wielka przyjemność! Aż w końcu uznała, że bardzo chciałaby mieć swój własny rower, na którym mogłaby jeździć razem z Czoi i innymi dziewczętami. Pragnienie to stało się tak silne, że prawie o niczym innym nie mogła myśleć, choć zdawała sobie sprawę, że jest to z jej strony dziecinada. Toteż kiedy jej brat Perm mimochodem wspomniał kiedyś w czasie odwiedzin, że Czao K'un Ojciec polecił mu, aby dowiedział się, czy Ploi czegoś nie potrzebuje, skorzystała skwapliwie z nadarzającej się okazji i wyraziła swe najskrytsze pragnienie. Wprawdzie początkowo wahała się (bo już od dawna nawykła do tego, by się ojcu nie naprzykrzać), ale mimo woli wyrwało się jej z ust, kiedy Perm nalegał, choć trzeba przyznać, że dość łagodnie. Można sobie wyobrazić jej podniecenie i radość, gdy w kilka dni później zobaczyła piękny bicykl. Wyszły właśnie z Czoi, by spotkać się z Permem na zewnętrznym placu. Ploi stanęła jak wryta, za to Czoi wykrzyknęła: - Po Perm! Czyj ten bicykl? Twój? Perm uśmiechnął się niby mistrz czarodziejskich sztuk. - To dla Me Ploi. No jak, podoba ci się? - Ojej, Ploi, wspaniały! - wykrzyknęła Czoi klaszcząc w dłonie. - Dasz mi się na nim czasem przejechać? - Oczywiście, Czoi! - Nie mogę się doczekać, bym go mogła wypróbować - mówiła Czoi. - To jedna z najlepszych firm, niemiecka. Och, co powiedzą dziewczęta, kiedy zobaczą? Ploi gładziła bicykl ostrożnie, nie dowierzając swemu szczęściu. A Permowi powiedziała: - Proszę cię, powiedz Czao K'unowi Ojcu, że bardzo jestem wzruszona. Padam mu do nóg z miłością i wdzięcznością. Och, właściwie to nie znajduję słów... Patrząc na nie posiadającą się z radości siostrę Perm zaśmiał się cicho i rzekł: - Tak naprawdę, to Czao K'un Ojciec nie ma z tym nic wspólnego. Nawet mu nie mówiłem, nie było okazji, ale to jest twój bicykl, Ploi, podarunek. - Czyżbyś sam go kupił? - spytała z powątpiewaniem Ploi. - Zawsze ci brakuje pieniędzy, a przecież musiał kosztować dużo. - W każdym razie jest to podarunek dla ciebie - powtarzał Perm. - Ojejej! - wykrzyknęła Czoi. - Nie miałam pojęcia, że taki jesteś bogaty. Czemuś i mnie nie kupił? - Bo nie wiedziałem, że chciałaś. Gdybyś tylko wspomniała, z największą przyjemnością spełniłbym twe życzenie. No, dziewczęta, do zobaczenia! Pora już na mnie. Bawcie się dobrze. - Poczekaj - powiedziała Ploi, która zdążyła już oprzytomnieć. - Powiedz mi prawdę. Skąd się wziął ten bicykl? - No nie, Ploi! Nie rób takiej poważnej miny. Przecież go nie ukradłem... Jeśli już naprawdę chcesz wiedzieć, to dał mi go w prezencie pewien mój przyjaciel, ale nie mam ochoty na nim jeździć, więc przeznaczyłem go dla ciebie. No co? Czy cię to zadowala? - A czy przypadkiem ten przyjaciel nie ma na imię Prem? - zapytała Czoi. - No? - naciskała Ploi. - Czy to on? Perm przyznał, że tak. - Właściwie to nie wolno mi było tego mówić, prosił mnie o to. Nie powinnyście były nalegać - oświadczył bez żenady. Ploi chwyciła Czoi za rękę i sztywno odeszła, nie odzywając się już ani słowem do brata. Gdy jednak były w rezydencji, Czoi powiedziała pół żartem, pół serio, ale z zadumą: - A może byłoby lepiej udać, że nic nie wiemy? Bo tak naprawdę, jeśli ktoś chce sypać pieniędzmi i dawać nam drogie podarki, to jego sprawa, no nie? Mogłyby nam sprawić przyjemność... W każdym razie - dodała współczującym tonem - nie złość się, Ploi. Nigdy jeszcze nie widziałam u ciebie tak zawziętej miny. - Ale sama powiedz, jak mam się nie złościć?! Po Perm powinien mieć więcej oleju w głowie. Jak mógł na to pozwolić? I to mój własny brat! Czy naprawdę wyobrażał sobie, że przyjmę bicykl od obcego? Gdyby miał choć odrobinę wyczucia i taktu, to powinien był z miejsca odmówić. A ten K'un Prem... za kogo on się uważa? I co sobie wyobraża... jak mnie traktuje?! Ale również była zła i na siebie. Gdyby się tak nie dopytywała, to nie byłoby tej całej sprawy. Koniec tęsknot za bicyklem i w ogóle za czymkolwiek! Los jednak zrządził, że miała dostać własny bicykl. Posłużył się przy tym nieocenioną Czoi. A było to tak: Siedziały sobie we trzy w werandowej komnacie - Sadet, Czoi i Ploi. Raptem Czoi odezwała się do księżnej głosem pełnym głębokiej troski i obawy: - Wasza Wysokość, Me Ploi marnieje. - Ach tak? Co ci jest, Ploi? - Ależ nic, Wasza Wysokość. Czoi znów żartuje, Wasza Wysokość. - Wcale nie. Ploi marnieje z żalu i tęsknoty, i tylko w mocy Waszej Wysokości jest ją uratować. - A to w jaki sposób, Czoi? - Dając jej w prezencie bicykl, Wasza Wysokość. - Czy to prawda, Ploi? Cała w pąsach, nie wiedząc, czy się śmiać, czy zapaść pod ziemię, Ploi pozostało tylko wykonać kaab u stóp Sadet. - A więc to tak! Oto wielka cyklistka Ploi, która zaniemówiła, a wspiera ją i podtrzymuje na duchu Czoi, samozwańcza orędowniczka numer jeden! Tylko patrzeć, jak pójdę z torbami, bo wszystkie w tym domu zaczną się domagać własnego bicykla, a my zarobimy na miano korpusu bicyklistek z Wewnętrznych Podwórców! A to dopiero! Potem dodała, że Ploi może sobie wziąć jej bicykl na zawsze i że księżna z tego będzie bardzo rada, jako że sama ma już dość jazdy do końca życia. Po tym wydarzeniu przyszły dalsze dary, ale już nie dla Ploi, tylko dla K'un Sai. Dostarczał je nie Perm, lecz doręczycielki. Dary były urocze, wyglądały niewinnie - egzotyczne owoce czy też cebulki kwiatów z Chin. K'un Sai zawsze rada była otrzymywanym podarkom, a nie przepuszczała nigdy okazji, by wyrażać się z wielkim uznaniem o ofiarodawcy. Czułym okiem patrzyła na te rzadkie rośliny, nie mogąc się doczekać chwili, kiedy wreszcie zakwitną. A Czoi za jej plecami wygadywała: - Ta moja ciocia jest strasznie łatwowierna. Że też nie przychodzi jej do głowy pytanie: czemu to on pojawia się tak nagle po tylu latach? A potem pewnego dnia Ploi wchodząc do pokoju K'un Sai zastała ją pogrążoną w ożywionej rozmowie z wytwornie ubraną osobą. Już miała się wycofać, gdy K'un Sai skinęła na nią z uśmiechem. - Wejdź, wejdź, Ploi. Chciałabym przedstawić cię K'un Nui. Nui, ciotka K'una Prema, była drobnej budowy. Miała błyszczące oczy i podobna była do żywego, ruchliwego ptaszka, barwnego i trzepotliwego. Miała też dość szczególny sposób mówienia; z jej ust wychodziły przeważnie stwierdzenia w pytającym tonie, wygłaszane cienkim, jasnym, ptasim głosikiem: - A więc to jest Me Ploi? Ładna. Tak, ładna, nieprawdaż, Me Sai? Powiadają, że Sadet bardzo ją lubi, czy nie tak? A to dlaczego? Może się przypochlebia? Nie? Ach tak, rozumiem, więc jest pilna i pracowita? Nie taka jak te nowoczesne dziewczęta, co sobie myślą, że wszyscy starsi to kupa głupców? Jest wierna Sadet, prawda? I wdzięczna? Nie znoszę takich, co nie poczuwają się do wdzięczności, a ty? Kiedy się urodziłaś, Ploi? W jakim roku? Pięć lat młodsza od K'una Prema. A więc nie jest za młoda, co ty na to, K'un Sai? To właśnie uczucie wdzięczności - pomyślała Ploi, gdy w drzwiach zjawiła się Czoi. A K'un Nui nadal prowadziła swój wywiad: - Czoi, czy mnie pamiętasz? No, przyjrzyjmy się jej. Nie, nie tak ładna jak Ploi, nieprawdaż? - Prawda! - odpowiedź ze strony Czoi padła równie szybko i też w ptasi, ćwierkliwy sposób. - Żadna nie jest ładniejsza od Ploi. - A tobie to nie przeszkadza? Nie masz nic przeciwko temu, że mówię o tobie, żeś nie jest ładna? Zgadzasz się? - Wcale mi to nie przeszkadza, pani ciociu. Przecież to jest prawda, no nie? A co prawdziwe, jest nieśmiertelne, czy nie tak? - Od razu było widać, jak szybko Czoi przyswoiła sobie styl rozmowy cioci Nui. K'un Nui roześmiała się. - No to świetnie! Możemy z sobą rozmawiać całkiem szczerze, prawda? - Pewnie, że możemy, pani ciociu. Świetnie się będziemy bawić tymi pytaniami i odpowiedziami, czy nie tak? - Ależ tak! Jak nie będziemy stawiać pytań, to skąd się mają brać odpowiedzi, zgadzasz się? - Tak, pani ciociu. A teraz niech pomyślę, jakie mam zadać cioci pytanie? No właśnie, czy pani ciocia zna tę zagadkę?... - Dość już, Czoi - przerwała K'un Sai. - Muszę cię ostrzec, Me Nui, że z tą moją bratanicą niebezpiecznie jest wdawać się w rozmowę... - O, nie boję się, Me Sai. Lubię młodzież, a ty? Świetnie się bawię z młodymi i przy młodych sama czuję się młodo. Ty też? - Niektóre starsze osoby wcale tak nie uważają - z własnej inicjatywy rzuciła Czoi. - Zaczyna się od tego, że są przeciwne zabawie, wcale jej dla siebie nie chcą i nie chcą też, by inni się bawili. Takie starsze osoby starzeją się prędzej, a nawet schodzą przedwcześnie z tego świata. A gdy tak się dzieje, to jeszcze nas niesłusznie obwiniają, że rzuciliśmy na nich jakąś klątwę. - Czy przypadkiem gdzieś się nie wybierasz? - spytała jej ciocia. - Tak, w samej rzeczy. Mam umówione spotkanie ze sprzedawczynią palajów w Zaułku Teng. Bo czas już, bym sobie kilka dokupiła. - No to czemu już nie pójdziesz i nie zabierzesz ze sobą swego niewyparzonego języka? - podsunęła K'un Sai. - Przecież właśnie się zabieram. Przyszłam tylko po Ploi. Razem się tam umówiłyśmy. Możemy już odejść? Pozwolenia udzieliła K'un Nui w imieniu K'un Sai. - Możecie - rzekła z uśmiechem i błyskiem w oku. - Po co macie siedzieć w tym zamknięciu? Pójdziecie sobie kupić parę palajów, co? To dobrze. Młode dziewczęta powinny się stroić, prawda, Me Sai. Nikogo już teraz nie obchodzi, czy się stroimy, czy nie, mam rację, Me Sai? Proszę, oto prezent ode mnie. Wyjęła z sakiewki pieniądze i wręczyła dziewczętom, które spojrzały na K'un Sai, a widząc jej przyzwalający znak (było to ledwie dostrzegalne skinięcie głowy) przyjęły podarunek z pełnym szacunku i wdzięczności gestem uai. Nie przestając się uśmiechać K'un Nui ciągnęła dalej swój monolog: - Nakupicie sobie za to nowych palajów, ani chybi tak zrobicie? Te tkane jak łupinka czosnku są najlepsze, nieprawdaż? I wybierzcie takie z wyrazistym wzorem, dobrze? Macie dość pieniędzy? Wystarczy wam? Dziewczęta zapewniły, że wystarczy, i wyszły. Wychodząc z rezydencji Ploi zapytała: - A kiedy się tam umawiałyśmy, Czoi? - Wcale się nie umawiałyśmy. Trzeba było przecież coś powiedzieć. W przeciwnym razie nigdy byśmy się stamtąd nie wydostały. Za to teraz mamy po pięć tamlungów na wydatki. Czy nam wystarczy? Czy nam wystarczy? - Więc mamy teraz iść i kupić kilka palajów? - Czemu nie? Mnóstwo palajów. Wiesz, Ploi, mnie się wszystko szybko nudzi, ale nigdy mi się nie nudzi kupowanie strojów. To moja nieustająca pasja, mogłabym robić takie zakupy codziennie. I nucąc cicho szła w szybkich podskokach, a Ploi truchcikiem biegła jej śladem. Nagle przystanęła i spytała: - Powiedz mi, Ploi, czy nie śniło ci się ostatnio, że ukąsił cię wąż albo że cię dusił w swych splotach? Według wierzeń sen taki oznacza, że dziewczyna wkrótce połączy się ze swym ukochanym. - Naprawdę wygadujesz głupstwa, Czoi. A tobie się nie śniło? Może sama miałaś taki sen? - Nigdy mi się to nie śni. I chyba mi się nigdy nie przyśni. Mijały tygodnie - może nawet miesiące - a K'un Nui nie zjawiała się z następnymi wizytami. Jej bratanek nadal przysyłał co jakiś czas podarunki dla K'un Sai, bo dlaczego miałby nie przysyłać? Ploi już nie dociekała przyczyn jego postępowania (uznała, że robi to z dobrego serca). Nawet rzadko o nim myślała. Żyła spokojnie codziennym życiem i było jej z tym dobrze. Zapanowała wtedy na Wewnętrznych Podwórcach nowa moda, bo szał z bicyklami już przemijał - kolekcjonowanie puzderek z kości słoniowej, które i ją wciągnęło. Puzderko takie, w którym trzymało się wosk do warg, stanowiło część przyzwoitego zestawu do żucia orzeszków arekowych, i to od niepamiętnych czasów, ale nie zwracano na nie dotąd specjalnej uwagi. Zdarzyło się, że Jego Królewska Mość rozmawiając z Jej Królewską Wysokością Somdet, dyrektorem generalnym, zrobił uwagę na temat rzucającej się w oczy czerwonej patyny - wskutek długotrwałego używania - na pudełeczku z kości słoniowej, znajdującym się na tacy z utensyliami do żucia betelu. Podziwiając je dodał, że to ładna i wartościowa rzecz dla kolekcjonera, podobnie jak na przykład różne fajki. I tak się to zaczęło, a niebawem nabrało szerszego zasięgu, bo zaczęto zbierać nie tylko stare puzderka, ale również i nowe, dopiero co zrobione, całe ich serie, produkowane przez zawodowych tokarzy i amatorów. Każdy komplecik składał się z wielu puzderek różnej wielkości, od większych niż normalnie używane, do maleńkich, takich jak koniuszek dziecięcego paluszka. Wymyślano także rozmaite nowe kształty z wieloma finezyjnymi szczególikami, sprawiającymi rozkosz każdemu zbieraczowi. Czoi i Ploi miały na własność zaledwie po kilka puzderek, ale z wielką dumą i radością dbały (mógłby ktoś powiedzieć, że była to raczej zabawa) o kolekcję Sadet, w której jeden okaz był wysadzany małymi rubinkami, inny szmaragdzikami osadzonymi pośrodku pokrywki. I nawet K'un Sai, która zazwyczaj nie poddawała się modom, nabyła kilka bardzo ładnych egzemplarzy, choć stale się skarżyła, że nigdy nie ma dość czasu, by porządnie zadbać o swój zbiór. Wystawę i konkurs puzderek z kości słoniowej urządzono dla uświetnienia obchodów nadania wysokiego tytułu Krom Jej Królewskiej Wysokości księżniczce Supan Bhakjauadi. Zwyciężczynie otrzymały medale złote, srebrne i brązowe. Kolekcjonerki przedstawiały najlepsze swe okazy Jego Królewskiej Mości, tak jakby to były ich własne dzieci czy wnuki, prosząc o błogosławieństwo i nadanie zbiorom imion szczęśliwych. Zbiory należące do królewskich małżonek nosiły więc nazwy nadane im przez króla - sam wymyślał i układał krótkie, o lekkim rymie i płynnym rytmie, poematy prozą, a dziewczęta z Wewnętrznych Podwórców z upodobaniem je recytowały. Jedna z kolekcji nosiła nazwy insygniów, strojów i naczyń królewskich: były wśród nich tiaro_korona, sandały, czara na wodę * i czajnik. Inna kolekcja otrzymała nazwę od ryb - a było tych nazw trzydzieści trzy, tyle bowiem sztuk liczył zbiór: od mitycznego stworu niosącego na grzbiecie świat oraz wieloryba, aż do maleńkiej belony i niewiele większej jej kuzynki, bojowej rybki z opalizującymi łuskami. Jeden ze zbiorów nosił nazwę kwiatów, przy czym w wiersz prozą wpleciono aluzje do różnych zapachów. Jeszcze inna kolekcja wzięła nazwę od ptaków - była niewielka i nazw ptaków było mało, a szkoda, pomyślała Ploi. Bardzo podobały jej się melodyjne strofy mówiące i o roztańczonym pawiu, szczebiotliwym ptaku mina, gadatliwym kanarku i majestatycznym łabędziu. Żałowała jednak, że nie było więcej ptaków. Woda w ceremoniale bramińskim, stosowanym na dworach królewskich w Azji Południowo_wschodniej, ma wielkie znaczenie. M.in. poddani pili podczas uroczystego obrzędu tzw. wodę wierności, składając przez to przysięgę swemu władcy. W starszym wieku Ploi często wracała pamięcią do tych dni, a nazywała je okresem puzderek z kości słoniowej albo Placu Diusit, bo właśnie wtedy rejon Dusit, odległy o jakieś pięć kilometrów od Wielkiego Pałacu, stał się ulubioną rezydencją królewską w mieście. Przez wiele lat nie było tam prawie nic - jeden samotny budynek, zagubiony pośród rozległych ogrodów. Teraz zbudowano Dwór Uiman Mek, to jest Siedzibę Pośród Chmur. Założono oddzielne ogrody dla królowych i innych członków rodziny królewskiej. Nosiły one nazwy poszczególnych wzorów stosowanych na biało_niebieskiej chińskiej porcelanie, która cieszyła się wtedy wielką popularnością u mieszkańców Bangkoku. A więc były Cztery Pory Roku, Lotos, Łabędź, Małe Hieroglify, Duże Hieroglify, Cudzoziemszczyzna ~a la cesarz K'ang Si, * i tak dalej. Mowa tu o modzie, jaka na dworach zachodnich pojawiła się pod koniec XVII i w XVIII wieku. Hieroglify, a ściślej znaki chińskie, odpowiednio pisane, stanowią, jako kaligrafia, ważny dział sztuki. Cesarz chiński K'ang Si panował w drugiej połowie XVII w. Znane są próby nawiązania z nim korespondencji przez Jana III Sobieskiego. Po drugiej stronie Nefrytowej Sadzawki, naprzeciw Siedziby Pośród Chmur, stał tradycyjny domek drewniany na palach, zdobiony w prostym stylu i wyposażony w kuchnię wiejską. W czasie podróży po kraju Jego Królewska Mość często był podejmowany w takich właśnie domach. I prawdopodobnie kazał go zbudować po to, aby przyjmować w nim swych znajomych z prowincji - zwał ich puen ton, to znaczy osobistymi przyjaciółmi, gdy odwiedzali go w Bangkoku. Tu ich podejmował w nieskrępowanej atmosferze, co sprzyjało swobodnej wymianie myśli i poglądów. Ploi widywała króla i jego gości z wiosek, kiedy przebywali na balkonie. Widać było, że czuli się dobrze i swojsko w tym towarzystwie. Wieśniacy byli szczęśliwi i dumni, że są razem z panem ich życia, zachowywali się z wielką godnością, a jednocześnie czuło się, że traktują króla jak przyjaciela, przed którym mogą otworzyć serce i podzielić się myślami. To właśnie była najprzyjemniejsza cecha Pałacu Dusit. Tu częściej można było zobaczyć króla niż w Wielkim Pałacu. Na balkonie tradycyjnego domku rozmawiał z wieśniakami lub swymi ministrami, chodził po parku, by doglądać prac przy sadzeniu drzew i urządzaniu nowych grządek kwiatowych, bo interesował się ogrodnictwem i znał się na nim dobrze. Często spacerował wśród paproci i fontann oranżerii przyległej do Uiman Mek lub po werandzie tego pałacu - pięknej, trzykondygnacjowej budowli, która wydawała się gościnna i nie onieśmielała tak, jak królewska Górna Rezydencja w Wielkim Pałacu. Podczas pobytu w Dusit król zajmował się, poza ogrodnictwem, także fotografią. Sam wywoływał zdjęcia. Sam też kucharzył, przygotowując potrawy z cudzoziemska w kuchni długiego budynku. Przyjemnie się robiło na myśl, że po tych zajęciach, które były dla niego odprężeniem, można go będzie zobaczyć podczas samotnego spaceru pośród kwitnących drzew owocowych Dusit albo w otoczeniu rodziny i przyjaciół. Dni spędzone w Dusit to najszczęśliwsze dni w życiu Czoi i Ploi, choć czasem Ploi bardzo się bała duchów i wtedy miała ochotę znaleźć się gdzie indziej. Wprawdzie duchy były i na Wewnętrznych Podwórcach, ale tam wiedziała, czego się po nich spodziewać. Po pierwsze, były to duchy królewskie i na ogół zachowywały się przyzwoicie (na Wewnętrznych Podwórcach nie umierał nikt z gminu, chyba że w wyjątkowych wypadkach, a i wtedy taki duch miał zawsze okazję, wskutek odpowiednich religijnych obrzędów, wynieść się w spokoju i zamieszkać sobie w jakimś innym miejscu). Wiadomo było, gdzie mogą się pojawić, i można było uniknąć spotkania z nimi, po prostu omijając takie miejsca po zapadnięciu zmroku. Gdy jakiś prate - to jeden z kilku rodzajów duchów - podnosił wrzask w środku nocy, to przynajmniej było wiadomo, że to królewski prate. Wystarczyło wtedy pomodlić się i ulać nieco wody ze specjalnego naczynia, na znak szacunku dla zmarłych, i można było zasnąć spokojnie. Ploi nie doświadczyła tego sama, ale mówiło jej o tym wiele osób, w tym i K'un Sai, która słyszała takie wrzaski kilkakrotnie. Zawsze modliła się wtedy i lała wodę, starając się wykonać tę czynność w jak największym skupieniu. Kiedyś jednak odkryła, że wrzaski nie pochodziły od żadnego królewskiego ducha, lecz wydawała je we śnie pomocnica kucharki. Czoi śmiała się z tej pomyłki, lecz ciocia Sai twierdziła z uporem, że jej zabiegi nie były daremne, że na pewno jej pacierze i lanie wody przyniosły ulgę jakimś innym udręczonym duszom na Wewnętrznych Podwórcach. Można więc powiedzieć bez większej pomyłki, że na Wewnętrznych Podwórcach stosunki z duchami były znośne. W Dusit było jednak inaczej: tutaj duchy mogły się pojawić w każdym miejscu i co gorsza, nie wiadomo było, co to za duch i jakiego jest pochodzenia. Powiadali niektórzy, że stała tu niegdyś stara świątynia i że przy budowie pałacu robotnicy wykopali z ziemi dużo ludzkich kości na przedświątynnym cmentarzu. Nikt jednak nie umiał pokazać, gdzie dokładnie stała owa stara świątynia. Mogła więc stać wszędzie, w najbardziej niespodziewanym miejscu, i stąd tak niesamowite uczucia. Opowiadano niezliczone historie, od których włosy jeżyły się na głowie - wszystko z powodu tych nieznajomych duchów, włóczących się po całym Dusit. Ploi nie lubiła słuchać tych opowieści, bo ogarniał ją wtedy jeszcze większy strach. Reagowała na nie zupełnie inaczej niż Czoi, która mogła się trząść ze strachu, ale mimo to pasjami lubiła ich słuchać, a także sama opowiadać. Pewnego mrocznego wieczoru, głosem ochrypłym od drżenia i podniecenia, Czoi powiedziała: - Słuchaj, Ploi, znowu się to zdarzyło! Przedostatniego wieczora w Lotosowym Ogrodzie... Tamte dziewczyny o mało nie pomarły ze strachu! Ojej, Czoi! Przestań, proszę cię! Nie chcę tego słuchać! I tak już cała ścierpłam ze strachu! Ale Czoi nie dawała się ubłagać. - Tyle ich tam było i widziały na własne oczy, mówię ci, Ploi. Ta, co mieszka pod nami, zobaczyła pierwsza. Wyglądała akurat przez okno i wydawało jej się, że jakiś złodziej przycupnął pomiędzy dwiema kadziami na lotosy. "Kamoi! Kamoi!" (Złodziej.) - darła się raz po raz, ale "to" się nie poruszyło. Potem nadbiegły inne dziewczęta, z lampami. No i zobaczyły dokładnie: nad ziemią wystawała tylko górna część ciała, tłusta, o bardzo ciemnej skórze, z łysą głową. I przewracała oczami, wielgachnymi, wyłupiastymi - straszne! - Wcale nie wierzę - Ploi starała się przerwać. - Który duch przewracałby oczami przy świetle i to w obecności tylu osób. To zupełnie niesłychane! - Ty tylko słuchasz - ciągnęła Czoi - a tyle osób może zaświadczyć, że widziało. Jedna z nich powiedziała mi, że księżniczka Kao wyszła popatrzeć i że się potem modliła, lała wodę, błogosławiła ducha, aby sobie poszedł. Ale się w końcu rozgniewała, że taki uparty i że tak przewraca na nią oczyma... i przeklęła go. - I co? - spytała Ploi, wyraźnie zaciekawiona. - I nagle znikł o pierwszym brzasku, ale pozostawił swój cień na płytkach, którymi wyłożona jest ziemia wokół kadzi na lotosy. Gdy słońce wzeszło, cień zaczął się zmniejszać, aż wreszcie znikł zupełnie. Ploi wysłuchała tej historii z pewną dozą niedowierzania, ale mimo to ogarnęło ją przerażenie. Następną usłyszała nazajutrz wieczorem. - A wiesz o Duchu_pływaku? Kilka dni temu, w nocy, pojawił się w stawie w Ogrodzie Łabędzim i urządził popis przed Jej Królewską Wysokością. - Tu Czoi wymieniła imię jednej z księżniczek mieszkających wtedy w Dusit. - Nie bądź śmieszna, Czoi! Duch_Pływak i popis! Coś nieprawdopodobnego! - Więc nie słyszałaś? To ci opowiem. Cały Dusit o tym dziś gada. - Ale ja nie chcę. Lepiej byś coś zaśpiewała, Czoi. Jednakże niepodobna było powstrzymać Czoi. - Ta księżniczka - zaczęła i chwyciła mocno Ploi za ramię, by słuchała jej z całą uwagą - była w towarzystwie dwóch kobiet i dziecka. Stała twarzą do sadzawki, a tamte były odwrócone plecami do wody. Coś mówiły, a księżna słuchała. Potem przestała słuchać i spojrzenie utkwiła w czymś, co było daleko na wodzie. Kobiety i dziecko zauważyły to i odwróciły się w stronę sadzawki. Po chwili dziecko krzyknęło i zemdlało. Odtąd już stale bredzi i powiadają, że może nawet nie wyżyje. - Jakie to straszne, Czoi! - To coś w sadzawce było czarne i niepodobne do żadnego stworzenia żyjącego na ziemi. Jakiś dziwny kształt, bezpostaciowy. Bezkształtny twór, powiedziałabyś. Do tego jeszcze stale się zmieniał, wybrzuszał się i zapadał. Był ogromny, w pewnej chwili wielkości bawołu. Zanurzał się i wynurzał, aż dotarł do przeciwnego brzegu. Tam wydłużył się jakby na kształt węża, ale niezupełnie, wypełzł na brzeg i wlazł powoli na drzewo pipul rosnące przy sadzawce, na najwyższą gałąź. I wiesz, co się wtedy stało? Zwinął się w kłębek, w wielki czarny kłąb, stoczył się po gałęzi i chlupnął z hałasem do wody. Jeśli nie nazwiesz tego popisem, to nie wiem, jak to zdołasz inaczej określić. Na ramionach Czoi wystąpiła gęsia skórka, gdy skończyła swą opowieść. Ploi też dostała gęsiej skórki, choć nie chciała wierzyć w to, co usłyszała. Po chwili Czoi rzekła: - Pójdziesz ze mną, Ploi? - Dokąd? - Popływać w Nefrytowej Sadzawce. - Co to, to nie, Czoi. Po tej całej historii? - A czemuż by nie? Czyśmy gorsze od jakiegoś ducha? Jeśli on umie pływać, to i my potrafimy. - A dlaczego nie kąpiesz się w dzień, Czoi? - Już się wykąpałam, jestem czysta. Ale teraz chciałabym ci pokazać, jak pływają farangi. MyśLę, że potrafię. - A kiedy ty widziałaś, jak oni pływają? - W książce, moja kochana, w książce. Widziałam na stole u Sadet, jak go czyściłam. Książka była po angielsku, ale można się wszystkiego dowiedzieć z obrazków. Pamiętam dokładnie te ruchy, ale nie miałam jeszcze okazji ich wypróbować. No już, Ploi, chodźmy! Duchy są dziś zajęte gdzie indziej, miejmy nadzieję, i módlmy się, żeby tak było. - Wolałabym, żeby z nami poszło więcej dziewcząt. Ale było już późno i tylko we dwie znalazły się nad Nefrytową Sadzawką. Woda nęciła nieodparcie. Zanurzyły się i na moment zapomniały o duchach; doskonale się bawiły naśladując pływanie farangów, a raczej sposób, który Czoi im przypisywała. Noc była przyjemna i chłodna, a niebo rozjaśnione blaskiem księżyca; w powietrzu unosiły się delikatne zapachy kwiatów kwitnących nocą. Wracając znad sadzawki Ploi czuła, że wstąpiły w nią nowe siły, a jednocześnie spłynął na nią spokój i zadowolenie. Wtem usłyszała jakieś dziwne westchnienie Czoi i rzuciła jej pytające spojrzenie. - Jaka piękna noc! - powiedziała Czoi. - I jak nam było dobrze! - Zatrzymała się i rozejrzała dokoła. - Dusit to szczęśliwe miejsce. Za kilka dni wrócimy do innego szczęśliwego miejsca, do rezydencji Sadet na Wewnętrznych Podwórcach, do naszego domu. Byłyśmy i jesteśmy szczęśliwe, prawda, Ploi? Przeżyłyśmy wspólnie wiele dobrych i złych chwil, ale w sumie byłyśmy szczęśliwe. - Znów przerwała, jakby szukając właściwych słów, a potem wybuchnęła: - Ach, Ploi! Jakżebym chciała, żeby było tak zawsze, do końca życia! Ploi zrozumiała, co Czoi ma na myśli, i odrzekła z głębokim uczuciem: - I ja bym chciała, Czoi. - Wszystko się wokół nas zmienia, Ploi. Nieczęsto mi się zdarza myśleć o przyszłości. Jednak czasem, gdy się czuję bardzo szczęśliwa, rozmyślam o tym, co nastąpi. Nie wiem, dlaczego, ale ogarnia mnie wtedy smutek. Dostrzegam zbliżające się zmiany i zastanawiam się, co ze sobą przyniosą. Przyszłość jest dla mnie czymś ciemnym i bezkształtnym, jak tamten duch. Biedny duch. Bardziej mnie to smuci, niż przeraża. - Co w ciebie wstąpiło, Czoi? Nie rób takiej uroczystej miny i przestań mówić takie rzeczy. Jeśli myślenie o przyszłości wprawia cię w smutny nastrój, to myśl o czymś innym. - Tobie będzie dobrze, Ploi - ciągnęła dalej Czoi z uroczystą powagą. - Potrafisz dostosować się do nowej sytuacji. Ale we mnie jest jakiś upór i bardzo trudno mi się przystosować. Nie mogę sobie wyobrazić, że i ja będę się zmieniać w miarę upływu czasu. Ludzie porównują kobiety mieszkające w Wewnętrznych Podwórcach do żab, które siedzą pod skorupą kokosowego orzecha: mają ograniczone ruchy, ale są bezpieczne. Tak właśnie jest ze mną i jest mi z tym dobrze. Nie mogę sobie wyobrazić, że mogłabym żyć gdzieś poza tą przytulną, ochronną skorupą. Gdyby zabrakło skorupy, nie wiedziałabym, co ze sobą zrobić. Gdyby nagle znikły wysokie mury Wielkiego Pałacu... - Bredzisz, Czoi! Przestań już! Wszystko się zmienia, nie ma nic trwałego, taka jest prawda, wiem o tym, ale mówiąc takie rzeczy o murach naszego pałacu, które zbudowali przodkowie królewscy i które pamiętają naszych pradziadów... - Nie wpadaj w taką panikę, kochana Ploi. Wcale nie mówię, że te mury się zawalą. Ale sama powiedziałaś to, czego nas przecież uczono: nic nie jest wieczne. Zatem mogłoby się to zdarzyć. A gdyby się zdarzyło, co wtedy stałoby się z nami? - To nie na mój prosty rozum. I nie będę o tym myślała, póki nie jest to konieczne. A tymczasem mogę się tylko modlić, aby nic się nie zdarzyło. Ale pora już na nas, Czoi. Wracamy! Rozkaz! Czoi roześmiała się. - Jakbym słyszała samą panią ciocię Sai. Będę się z tobą ścigać, Ploi. No, do tamtej białej ławki. Gotowa... Raz_dwa_trzy, naprzód! 13 Pewnego poranka K'un Czei odwiedziła rezydencję Sadet na Wewnętrznych Podwórcach. Kiedy wiadomość dotarła do Ploi, wszystko rzuciła i pośpieszyła na spotkanie siostry. - Ach, K'un Czei, jak mi było ciebie brak! Tyle czasu się nie widziałyśmy! Jak się czujesz? Jak się miewają wszyscy w domu, a zwłaszcza Czao K'un Ojciec? - Zaraz, zaraz, poczekaj! - śmiała się K'un Czei. - Pozwól mi odsapnąć. Od Zewnętrznych Wrót do tego miejsca jest spory szmat drogi. Zaraz jednak zaczęła odpowiadać na pytania Ploi o życiu nad klongiem Bang Luang. Zdawało się ono płynąć prawie tak samo, jak dawniej, ogólnie biorąc spokojnie, ale było dość bogate w drobne, zabawne wydarzenia - tak przynajmniej brzmiało to w ustach K'un Czei. Została na obiad, bo ranek minął szybko. K'un Sai kazała przygotować specjalne potrawy dla gościa. K'un Czei także przyniosła różne smakołyki i posiłek zamienił się w ucztę. Wszystko smakowało wyśmienicie, a opowieściom i śmiechom nie było końca. - Powinnaś częściej do nas zaglądać - rzekła Czei. - Przydałaby się czasem nowa twarz, by ożywić trochę nasze życie. Dopiero w kilka godzin później, gdy przygotowywała się już do odejścia, K'un Czei powiedziała o głównym celu swojej wizyty. - Czao K'un Ojciec chciałby panią zaprosić do nas - zwróciła się do K'un Sai. - Każdego dnia, jaki będzie pani dogodny. Przyślemy po panią łódź, będzie czekała na Tha Phra. Ustalono datę, a K'un Sai zagadnęła: - Nie wiesz przypadkiem, K'un Czei, z jakiej przyczyny chce się ze mną zobaczyć? - Zdaje mi się, że chce się poradzić w jakiejś sprawie, ale nie wiem dokładnie, o co chodzi - odparła K'un Czei od niechcenia. Wptarując się w moskitierę, pod którą leżały, Ploi szukała pomocy u swej współmieszkanki. - Jak myślisz, Czoi, w jakiej to sprawie Czao K'un Ojciec chce się poradzić cioci Sai? Ale odpowiedź Czoi była wymijająca. - Na pewno dotyczy to pani cioci - powiedziała ziewając przeciągle. - Ploi, poderwawszy się nagle, usiadła i wybuchnęła: - I mnie! Na pewno mnie! Umieram z ciekawości, by się dowiedzieć! Na to Czoi sennym głosem odparła: - Dowiemy się przecież za dwa dni. - Jak ja wytrzymam przez te dwa dni?! - Ploi wykrzykiwała podniecona. - Nie mogę się doczekać. Nie potrfię myśleć o tym spokojnie. Czoi znowu ziewnęła i roześmiała się: - A to dopiero, Ploi! Nigdy cię nie widziałam w takim stanie. Taka jesteś zwykle spokojna i rozsądna. Co w ciebie wstąpiło? - Dobrze ci się tak śmiać. Bo to nie o ciebie chodzi. Gdyby dotyczyło ciebie, podniosłabyś wielki krzyk. I nie wypuściłabyś tak łatwo K'un Czei, z tym jej "nie wiem, nie wiem"... - To prawda. Ale skoro nie mamy sposobu, żeby się dowiedzieć, a całonocne zgadywanie przyprawiłoby nas o ból głowy, to śpijmy już, Ploi. Lecz Ploi nie mogła zasnąć, cały czas rozmyślała. Możliwe, że Czao K'un Ojciec postanowił wreszcie poprosić Sadet o zgodę, by Ploi opuściła Wewnętrzne Podwórca i powróciła do domu. To chyba najbardziej prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego podeszły wiek i pogarszający się stan zdrowia. Nawet sobie przypomniała, że już kilka razy napomykał o takiej ewentualności. Jak wyglądałoby życie w domu po tylu latach? Ciężko by jej było rozstać się z Sadet, z księżną, z Czoi i K'un Sai, i z tym ukochanym, znajomym miejscem. Dopiero teraz uprzytomniła sobie, jak bardzo pokochała te zamykające się z łoskotem wrota, wyniosłe mury i wszystko dokoła. Skoro jednak Czao K'un Ojciec uznał, że jest mu potrzebna i chce mieć ją przy sobie, jej obowiązkiem jest wrócić do niego - to całkiem oczywiste. No i właściwie nie ma w tym nic dziwnego, że zamieszka w domu rodzinnym. Wprost przeciwnie, co może być bardziej naturalnego? Jeśli zamieszka w domu, będzie razem z K'un Czei - coś wspaniałego! Ale co z K'un Un? Była w tym imieniu taka siła, że na samo wspomnienie zrobiło jej się zimno i gorąco, zatraciła poczucie rozsądku i życie pod tym samym dachem z królującą tam jaśnie panią wydało jej się zmorą. Ustalonego dnia K'un Sai wyruszyła wczesnym rankiem nad klong Bang Luang w towarzystwie swej służącej Paad. Z początku chciała zabrać ze sobą Pit. A oto dialog, który poprzedził decyzję K'un Sai, że zabierze jednak Paad, co pozbawiło Ploi nadziei na pełne sprawozdanie z wizyty, które niewątpliwie złożyłaby swej pani służąca Pit: - Popłyniesz ze mną, Pit. - Lepiej nie, proszę pani. Niech pani weźmie Paad. - Jakże to? Więc ty mi chcesz wydawać polecenia, co mam robić? A dlaczego nie chcesz? - Zrobię dla pani wszystko, tylko nie to, nie pojadę z panią do tego domu nad klongiem Bang Luang, bo ściągnęłabym na nas kłopoty. - Co to ma znaczyć? Nie zabawimy tam długo, nie będzie czasu na kłopoty. - Na kłopoty nie trzeba dużo czasu, proszę pani. Opowiadałam już pani, jak stoją moje sprawy z tą babską hałastrą. Nie wiadomo, co by mi tam mogły wykręcić, a ja nie ręczę za siebie. Chyba nie chciałaby pani stracić twarzy? Lepiej, żeby mnie tam nie oglądali. - Nno tak... Rozumiem. Tak, przypominam sobie. Ile to już lat minęło od czasu, gdy miałam z kimś awanturę?... Nawet zapomniałam, jak to może wyglądać. K'un Sai wróciła po południu. Wchodząc oświadczyła, że dzień jest bardzo upalny, że czuje się wyczerpana, że cała zesztywniała od tego siedzenia w łodzi. Więc najpierw trzeba ją było wachlować, by ochłonęła, a potem wzięła kąpiel. Po kąpieli zaszyła się na długo w pokoju i przebierała się bez pośpiechu. Potem wróciła do salonu, rozciągnęła się na podłodze i poddała masażowi. Przez cały ten czas Ploi czekała, starając się ukryć zniecierpliwienie. Nareszcie skończył się masaż i K'un Sai siadając rzekła: - Podejdź do mnie, Ploi. - I dała jej paczuszkę. - Czao K'un Ojciec prosił, bym ci to przekazała od niego. Zobacz, co to jest. Teraz będziesz miała co nosić ze sobą, jak będziesz wychodzić na zewnątrz. Ploi rozwinęła jedwabne opakowanie i wykrzyknęła z zachwytu nad skrzyneczką z przyborami do betelu: była przepięKnie upleciona z trawy zwanej lipao, * o doskonałych proporcjach, i gustownie ozdobiona złotem o różnych odcieniach. POtem odezwała się: W sztuce wyplatania damskich torebek i skrzyneczek z trawy lipao celują do dziś mieszkańcy południowej Tajlandii. Te filigranowe wyroby są nadal bardzo cenione przez rozmiłowane w tradycji tajskie elegantki. - Ale ja rzadko wychodzę, a jeśLi mi się to zdarza, to noszę za Sadet jej szkatułkę. NIe będę chyba nosiła dwóch naraz. - To pięKny prezent - oświadczyła K'un Sai. - I jestem pewna, że prędzej czy późNiej będziesz miała okazję chodzić z tą skrzyneczką. Dbaj więc o nią, jak trzeba. Ploi myśLała w duchu: z całą pewnością K'un Sai nie po to tylko została zaproszona nad klong Bang LUang, aby przywieźć mi tę skrzyneczkę. Jestem za nią bardzo wdzięczna, ale ten prezent oznacza, że Czao K'un OJciec uważa mnie już za dorosłą i że powinnam mieć własną skrzyneczkę na betel, kiedy będę wychodzić na zewnątrz. Ploi ukrywała swój niepokój i czekała, kiedy K'un Sai powie jej o właściwym celu odwiedzin nad klongiem. Miała ochotę zadać jej to pytanie, ale wahała się, bo nie chciała zachować się niegrzecznie. Po pewnym jednak czasie słowa jakby same wyrwały się z jej ust: - Czemu Czao K'un OJciec chciał się z panią zobaczyć? - To nie twoja sprawa, moje dziecko! - K'un Sai odpowiedziała przenikliwym głosem, ale widząc wyraz lęKu na twarzy PLoi, dodała łagodnie: - NIe zwracaj na mnie uwagi, PLoi. Im jestem starsza, tym głośNiej mówię. Tak naprawdę to twój ojciec chciał za moim pośrednictwem przekazać coś Sadet, ale jeszcze mnie nie przyjęła na posłuchaniu, więc nie byłoby właściwe mówić ci już teraz. Ale i tak dowiesz się niedługo, a nowina jest przyjemna, mogę cię o tym zapewnić. I w ten sposób sprawa została zamknięta, przynajmniej na razie. Ploi musiała więc na tym poprzestać i zmieniając temat rozmowy zapytała o zdrowie Czao K'una Ojca. - WYdaje mi się, że nic mu nie jest - odrzekła K'un Sai - chociaż bardzo się postarzał od naszego ostatniego spotkania. Myślę, że to naturalne, czas płynie, a ciało nie jest wieczne. - Przerwała i dodała chichocząc: - JEstem pewna, że i on sobie pomyślał: "biedna ta Sai, tak okropnie się postarzała". - Co ci powiedziała pani ciocia? - spytała Czoi po południu. - POwiedziała mi, że "to nie twoja sprawa, moje dziecko". - Zatem z całą pewnością jest to twoja sprawa, moje dziecko - zawyrokowała Czoi z niezachwianą pewnością. - Pani ciocia wykręca się, to typowe dla starszych. Zawsze chcą wszystko trzymać w sekrecie jak najdłużej. Ale nie pytaj mnie, jaka jest tego przyczyna. Czoi mało oczy nie wyskoczyły z orbit, gdy Ploi pokazała jej swoją skrzyneczkę. - Ojej, ojej! Taka rzecz nadaje się dla jej ekscelencji Tan Pujingi. * Co z tym będziesz robiła, PLoi? Do chwili obecnej jest to najwyższy tytuł nadawany przez króla żonom najwybitniejszych osobistości (np. premiera). Tytuł K'unjingi otrzymują żony najwyższych urzędników państwowych oraz kobiety zasłużone w działalności społecznej i kulturalnej. Ploi roześMiała się. - NIe wiem. Czoi wzięła skrzyneczkę i postawiła ją na sposób najwięKszych dam, po czym otworzyła i udając, że wyjmuje z niej trochę wosku do warg, choć go tam nie było, spojrzała wyniośLe na PLoi mówiąc: - Przyglądaj mi się dobrze, PLoi, abyś wiedziała, jak się należy zachowywać, gdy zostaniesz Tan PUjingą, a wszystko jest możliwe. - Przygotowawszy w ten sposób widownię, robiła nadal przedstawienie opatrując je komentarzem w miarę rozwoju sytuacji. - Oto, jak trzeba nakładać wosk na wargi, po_wo_lutku, sub_tel_nie. Pamiętaj, że siedzi się prosto, przy czym siedzenie wystaje ci lekko do tyłu... o, tak... widzisz? Należy unieść brwi, tak tylko troszeczkę i potoczyć wzrokiem po całej komnacie dla sprawdzenia, czy cię wszyscy podziwiają. A teraz ugryź trochę betelu, znowu bardzo subtelnie, tak jakbyś się bała, że sobie zrobisz krzywdę. Teraz orzeszek idzie do ust, ale jeszcze nie zaczynaj żuć. Najpierw przetrzyj zęby tą oto kulką zrobioną z tytoniu, rozumiesz? Możesz teraz łaskawie rzucić kilka słów, wyjmując z ust tytoń. Trzymasz go w ręce, którą od czasu do czasu gestykulujesz. Gdy tytoń straci już smak, trzeba się go pozbyć, prosto do spluwaczki. NIgdy, nigdy, nie upychaj go sobie w policzek, bo cię zaraz pomówią, żeś jest wulgarna, i będą podważać twoją pozycję jako Tan PUjingi. NO, to wystarczy. KOniec lekcji pierwszej. Ploi zaśMiewała się, a potem rzekła: - NIe wytrzymam. Chyba będę musiała stać z dala od TAn PUjingi Czoi, bo inaczej umrę ze śMiechu. - I cóż w tym trudnego być Tan Pujingą? - W głosie Czoi brzmiała pewność siebie. - Jeden jest tylko szkopuł: jak trzymać w objęciach męża, by się nie zajął innymi żonami? NastęPnego popołudnia Sadet robiła girlandki z kwiatów jaśMinu w werandowej komnacie. POmagała jej w tym Ploi i jeszcze jedna dziewczyna. Nastrój był spokojny i towarzyski - zwykłe popołudnie w pałacu. Wkrótce dziewczyna odeszła ukończywszy, co do niej należało, bo objęła służbę przed PLoi, która teraz miała ją zastąpić. Przez chwilę siedziały w milczeniu, po czym Sadet odłożyła igłę, którą nawlekała kwiatki, i rzekła do PLoi: - Twój ojciec zwrócił się do mnie z prośbą, abym pozwoliła ci wyjść za mąż. Co ty na to, PLoi? Ploi pobladła, serce waliło jej jak młotem. Wiedziała, że Sadet ma jej coś do powiedzenia, ale nie spodziewała się takiej wiadomości. Przyjęła to w milczeniu i w skupieniu, jak nakazywał zwyczaj, ale musiała coś odpowiedzieć, zwłaszcza na pytanie zadane przez Sadet. - NIe jestem gotowa, Wasza Wysokość. - A to dlaczego? - Chciałabym nadal służyć Waszej Wysokości. NIgdy dotąd nie myślałam, Wasza Wysokość o założeniu własnego domu. - Ale chyba pora o tym pomyśLeć, masz już swoje lata. MIło mi słyszeć, że chciałabyś pozostać przy mnie, jestem ci za to wdzięczna. Ale przecież musimy pomyśLeć o twej przyszłości, nie sądzisz? Co się stanie z tobą, gdy umrę?... Przecież nie jestem nieśmiertelna. I nie tylko nie jestem nieśMiertelna, ale prawdopodobnie nie dożyję późnej starości. Czy pamiętasz, jak wyglądały Wewnętrzne Podwórca, gdy się tu zjawiłaś? Wszystkie pałace były pozajmowane przez księżne, a ile dwórek. Wszystko tętniło życiem i śmiechem. Od tego czasu zgon za zgonem, w ciągu paru lat opustoszało i popadło w ruinę wiele pałaców. Smutne to, ale tak już jest i nic na to nie poradzimy. Rzecz w tym, że my, księżniczki, jakoś nie jesteśMy długowieczne, a gdy umieramy, to dziewczęta, które mamy pod swoją pieczą, muszą sobie potem radzić same. NIektórym wiedzie się dobrze, ale nie wszystkim. POsłuchaj... nadarza się okazja, abyś poszła w życie i ułożyła je sobie jak należy, zbudowała przyszłość na dobrych podstawach. A poza tym, przecież nie rozstaniemy się na zawsze, będziesz mogła przychodzić i odwiedzać mnie zawsze, kiedy tylko zechcesz. Przerwała, bo PLoi zaczęła płakać. - NO proszę, spójrz tylko na siebie! Czy nie możemy porozmawiać bez wylewania łez? Jesteś taka sama mazgajska, jak wszystkie! KIedy mi tu urządzacie płacze, nigdy nie wiem, czy to ze szczęścia, czy ze zmartwienia. A więc zacznijmy jeszcze raz. PLoi otarła łzy i powiedziała to, co jej przyszło do głowy: - NIe wiem, kto miałby być moim mężem wedle życzenia Czao K'una OJca. - WłaśNIe miałam ci powiedzieć - podjęŁa na nowo księżna - ale uniemożliwiłaś mi to swoim mazgajstwem. To bardzo miły człowiek, w odpowiednim wieku, nie za młody i nie za stary. Ma na imię Prem, należy do rodziny Phraja Czoduk, jest niezmiernie bogaty. No i co, jesteś zadowolona? Czy ty w ogóle go znasz? - Wiem, jak wygląda, ale nigdy z nim nie rozmawiałam, Wasza Wysokość. Ręce PLoi zrobiły się lodowate, choć właściwie nie zaskoczyła jej ta wiadomość. Ale czy sprawiła jej przyjemność? Nie potrafiła sobie na to odpowiedzieć. Jej uczucia, związane z osobą K'una Prema, i jego zachowaniem, zawsze trudno jej było okreśLić. - A więc? - nastawała SAdet. ABy cokolwiek powiedzieć, PLoi wykrztusiła: - NIe kocham go, Wasza Wysokość. - Naturalnie, że go nie kochasz - natychmiast podjęła SAdet. - NO bo i jak możesz go kochać, skoro prawie go nie znasz. To nie jest ważne. Wiodąc wspólne życie, stopniowo się pokochacie. Najważniejsze, że wasi rodzice, którzy kochają was i pragną waszego szczęścia, uważają, że będzie to dobry związek. Czy nie sądzisz, Ploi, że obowiązkiem twoim jest postępować zgodnie z tym, co starsi uważają, że będzie dla ciebie najlepsze? Małżeństwo z miłości, to rzecz bardzo dobra. Lecz co wtedy, gdy po pewnym okresie współżycia okaże się, że już się nie kochacie? Małżeństwo, które opiera się na miłości, rozpada się, gdy miłość zanika. Zaś małżeństwo starannie przygotowane, z rodzicielską miłością i życzliwością, ma za podstawę te właśNie uczucia. Takiemu małżeństwu możesz zaufać, uczucia będą trwałe. Zamilkła, oczekując jakiejś reakcji Ploi, a potem zapytała: - Co myśLisz o tym, PLoi? Cóż mogła powiedzieć? Protest był nie do pomyśLenia. A z drugiej strony, jakże mogła powiedzieć "tak", kiedy miała zamęt w głowie? POza tym, nawet gdyby chciała powiedzieć "tak", to powstrzymywałaby ją od tego nieśMiałość. - NIe wiem, Wasza Wysokość, jaki on właściwie jest. Obawiam się także, że... i... chciałabym mieć więcej czasu, by to sobie lepiej przemyśLeć - rzekła z wahaniem. - Obawiasz się? Czego, Ploi? NIE jesteś pewna, czy sobie dasz radę jako pani domu? O to możesz być spokojna. Otrzymałaś staranne wychowanie, które, w połączeniu z twoim dobrym urodzeniem, zdrowym rozsądkiem i zdolnościami, wyklucza wszelkie powody do obaw. Jeśli zaś idzie o charakter młodego człowieka, to bądź pewna, że zostało to dokładnie zbadane i że ocena wypadła pomyślnie. A może myślisz, że my, starzy, jesteśmy zbyt staroświeccy i że zupełnie się nie orientujemy w rzeczywistości? Albo że spodobał się on twemu ojcu tylko dlatego, że jest bogaty? Jeśli tak myślisz, to się mylisz. Ojciec twój nie jest biedakiem, chodzi mu o szczęście córki, a nie o zięcia z pieniędzmi. Twój ojciec jest godnym i odpowiedzialnym człowiekiem, Ploi. No tak, wiem, że unieszczęśliwił twą matkę, ale dobrze znałam swoją pannę Czem i wiem, jak trudny miała charakter, więc też nie składam całej winy tylko na niego. Zamilkła nagle, po czym wykrzyknęła: - Ojej! Co też ja mówię! - A potem kontynuowała zdecydowanym tonem: - Bardzo długo mówiłam, Ploi, sama od siebie. Ale już wystarczy. Bo przecież to wcale nie moja sprawa. Jeśli masz coś przeciw temu, jeśli chcesz się buntować, porozmawiaj z ojcem. Od tej chwili jest to już sprawa pomiędzy tobą a twoim ojcem. Sadet i Ploi podjęły pracę nad girlandkami i gawędziły już na inne tematy. Ploi doskonale zdawała sobie sprawę, że Sadet nie umywa rąk od tej sprawy, tylko chce jej dać do zrozumienia, iż w ostatecznym rachunku prawo do wyboru przyszłości należy do Ploi. Początkowo Czoi ustosunkowała się niechętnie. - Moja rada może być niewłaściwa i potem będziesz miała do mnie pretensje. - A mimo to powiedz mi - nalegała Ploi bardzo zdenerwowana. - Chciałabym usłyszeć, co o tym myślisz, choć wiem, że w końcu i tak sama będę musiała zdecydować. Nikt nie jest w stanie zrobić tego za mnie. Jestem teraz jakby ogłuszona. Zawdzięczam wszystko Czao K'unowi Ojcu i Sadet i nie chcę postąpić wbrew ich życzeniu. Gdybym się im sprzeciwiła, znienawidziłabym siebie za to i wyrzucałabym sobie do samej śmierci. Byłaby to niewdzięczność z mojej strony. Ale też powiedz sama, Czoi, jakże mam iść za niego za mąż, kiedy go wcale nie znam. Tak się boję! Pomóż mi, Czoi. Nie wiem, co myśleć. W końcu Czoi odezwała się: - Wiem, co według mnie powinnaś zrobić. Ale nie wiem, czy to będzie dobre, czy nie, tego powiedzieć nie mogę. Myślę jednak, Ploi, że powinnaś się zgodzić. Roześmiała się, widząc wyraz zdumienia na twarzy Ploi. - No tak, wiem, że nie tego oczekiwałaś z moich ust, słynę przecież z nieposłuszeństwa. Tak naprawdę to nie mam na uwadze posłuszeństwa czy nieposłuszeństwa wobec starszych. Postaram się to wyjaśnić. Gdybym to ja miała wychodzić za mąż, wybrałabym mężczyznę, który naprawdę mnie kocha i który mnie nie porzuci, jakbym była jakimś przedmiotem. K'un Prem stara się o ciebie od dawna. Najpierw zupełnie nie zwracałaś na niego uwagi, a ja potraktowałam go obrzydliwie, pamiętasz? Ale czy to go zraziło? Bynajmniej. Nadal ciągle za tobą chodził. I nie zmienił zdania tak lekko, jak ten, którego obie znamy. Nie było chyba nigdy bardziej wytrwałego zalotnika! Teraz zaś postawił sprawę przed swoją rodziną i przed twoim ojcem, co uważam za krok słuszny i naturalny. No widzisz, Ploi - tu przerwała i dodała po chwili - chciałabym, byś sobie dobrze ułożyła życie z jakimś przyzwoitym człowiekiem, takim, który cię ceni i nie traktuje jako coś nieważnego, co można łatwo porzucić, kiedy mu na to przyjdzie ochota. Ostatnie zdanie dopełniło miary. "Taki, który cię ceni"... To była prawda. Ploi zdawała sobie sprawę, że po zerwaniu z Pi Nuengiem najbardziej boleśnie odczuła to, że kiedyś była dla niego ważna - tak przynajmniej dawał do zrozumienia - a potem stała się niczym, i to z dnia na dzień. Nie była zła na Pi Nuenga, nie była wobec nikogo mściwa czy niechętna. Jednakże to zerwanie zburzyło nie tylko jej romantyczne nadzieje, ale odebrało szacunek dla samej siebie, pozbawiło ją poczucia własnej wartości. Nie wyobrażała sobie, że jeszcze kiedykolwiek mogłaby być dla kogoś ważna. Zainteresowanie K'una Prema - choć go nie odwzajemniała - do pewnego stopnia przywróciło jej wiarę w siebie. Jego wytrwałe, a przy tym dyskretne starania stanowiły przez ten czas oparcie, ale nie chciała się do tego przyznać sama przed sobą - aż do dziś. Ploi uważała, że jeśli idzie o Sadet i Czao K'una Ojca, to zawsze jest gotowa do wszelkich poświęceń, oddałaby nawet za nich życie. Nie żądano jednak dotąd od niej żadnych poświęceń. Zgody na poślubienie człowieka, którego dla niej wybrali, nie można uznać za poświęcenie, choć mogło to okazać się ryzykowne, małżeństwo zresztą zawsze łączy się z ryzykiem. Niech więc tak będzie. Chętnie stawi czoło niepewnościom i rozczarowaniom, jakie przynieść może przyszłość. Przedłoży więc swe posłuszeństwo wobec Sadet i Czao K'una Ojca jako ofiarę dziękczynną. Czuła, że będzie to niewielka ofiara, lecz miała zadowolenie, że się na nią zdobędzie. Już chciała powiedzieć, że Czoi ma rację, kiedy właśnie weszła do komnaty K'un Sai. Nie mogła uwierzyć, że Czoi wyznaje, iż należy robić to, co starsi uważają za najodpowiedniejsze! Ploi musiała ją o tym wielokrotnie przekonywać. Wreszcie K'un Sai powiedziała: - No, no, no! Cuda się dzieją! Ale co ty sama myślisz? Jaka będzie twoja odpowiedź? Ploi była zbyt nieśmiała, by odpowiedzieć wprost, rzekła więc tak: - Nie wiem, co mówić, pani ciociu. Pozostawiam decyzję wam. Wychowałyście mnie i wiecie, co będzie dla mnie najlepsze. Na twarzy K'un Sai malowała się duma i zadowolenie, ale słowa jej mówiły co innego. - Nie ośmielę się podjąć żadnej decyzji w twojej sprawie, Ploi. Sadet jest dziś życzliwie usposobiona do tego projektu, ale później, gdyby zmieniła zdanie albo brakowało jej ciebie, mogłaby za to wszystko mnie obwiniać. "To wszystko przez ciebie, panno Sai! Przez pannę Sai, tę swatkę! Gdyby nie ty, miałabym tu przy sobie Ploi. Teraz nikogo nie ma przy mnie i to jest twoja wina, panno Sai!" A więc lepiej, żebym nie zabierała głosu w tej sprawie. Ty zaś postąpiłabyś najlepiej, gdybyś najpierw porozmawiała z Czao K'unem Ojcem, bo K'un Czei przyjedzie po ciebie za parę dni i zabierze z sobą nad klong Bang Luang. I na tym stanęło. K'un Sai nie miała na razie nic więcej do powiedzenia na ten temat... ku radości Ploi. Kiedy płynęły łodzią do domu, K'un Czei powiedziała: - Najpierw pójdziemy prosto do domu Czao K'una Ojca. Potem zabiorę cię do swojego pokoju, zjemy coś i zaraz odwiozę cię do pałacu, dobrze? Nie będziesz musiała składać wizyty K'un Un. Tak naprawdę, to zrób mi tym razem przyjemność i wcale do niej nie chodź. - Dlaczego K'un Czei? - Jak wiesz, K'un Un zawsze mówi, że nigdy nie wyjdzie za mąż, że nie ma takiego, za którego warto by iść, że będzie mieszkać w domu i opiekować się Czao K'unem Ojcem aż do śmierci. Ale, widzisz, sama nie chce iść za mąż i nie chce też, aby któraś z nas została mężatką. Oświadczyny K'una Prema wprawiły ją w fatalny nastrój, zwłaszcza że Czao K'un Ojciec tak dobrze je przyjął. Wiedząc, jak jest tym zachwycony, K'un Un nie śmie mu się otwarcie przeciwstawić i przez to odgrywa się na innych, a na mnie w szczególności. Ma się rozumieć, że potrafię się bronić, głównie tą metodą, że jej unikam. Ale na twój widok dostanie ataku histerii. Będzie to nieprzyjemne dla ciebie, a także zdenerwuje Czao K'una Ojca. Myślę więc, Ploi, że dobrze będzie, jeśli tym razem zejdziesz jej z drogi. - Jak chcesz, K'un Czei. Nadal jednak nie mogę pojąć, czemu ona to tak przyjmuje. - No wiesz, Ploi, sądzę, że w głębi serca to i ona chciałaby mieć męża. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że mąż dobrze by zrobił K'un Un. Chciałabym móc znaleźć dla niej kogoś. Ale kłopot w tym, że jedno spojrzenie na jej twarz, na której jest wypisane: "Jestem lepsza niż ty!", wystarczy, aby przyszły zalotnik umknął od razu. - A ty sama, K'un Czei, nigdy nie myślałaś o zamążpójściu? - Nie martw się o mnie, Ploi. Bardzo mi dobrze, tak jak jest, zwłaszcza teraz, gdy już wiem, że ułożysz sobie życie i że będę miała się na kim oprzeć na starość, a jak umrę, to będzie cię stać na to, byś mi wyprawiła kremację jak należy! Czao K'un Ojciec oczekiwał na nie stojąc na balkonie. Zapytał o zdrowie Sadet i o zdrowie Ploi, gawędził spokojnie na różne tematy bez większego znaczenia, tak jak gdyby nie miał nic poważniejszego na myśli. Wkrótce K'un Czei przeprosiła i wyszła dopilnować południowego posiłku. Czao K'un Ojciec patrzył na Ploi przez dłuższą chwilę w milczeniu, a następnie powiedział: - Jesteś już dorosłą kobietą, Ploi. Myślałem kiedyś, że będziesz podobna do matki, ale teraz dostrzegam różnice. Jej uroda była bardziej jaskrawa. Nawet miała skłonności do flirtowania, wiesz? Najbardziej mogła się podobać, gdy była ożywiona. Ale ty jesteś równie piękna, kiedy siedzisz spokojnie i kiedy się poruszasz. Ploi uśmiechnęła się, ale nie potrafiła powiedzieć na to nic stosownego. Czao K'un skrzyżował nogi w inny sposób, odchrząknął i zapalił papierosa. Gdy znowu się odezwał, mówił z cicha, tak jakby się obawiał, że go ktoś podsłucha. - Co ci powiedziała Sadet, Ploi? - Że... że nie zgłasza sprzeciwu - wyjąkała Ploi. - I że... że ja sama mam dać odpowiedź. Czao K'un skinął głową w milczeniu. Wydawało się, że i on ma trudności z doborem odpowiednich słów. - I co o tym myślisz, Ploi? - odezwał się w końcu, ale nie czekając na jej odpowiedź pośpiesznie mówił dalej: - Chciałbym, abyś wiedziała, że wcale cię nie przymuszam. To ważny krok w życiu i sama musisz podjąć decyzję. Jeśli cię jednak interesuje, co ja o tym myślę, to wiedz, że myślę o nim jak najlepiej. Miałabyś męża, który by się tobą opiekował, a ja mógłbym spać spokojnie. Ale powtarzam, decyzja należy do ciebie. Jeśli masz jakieś wątpliwości, powiedz mi i niczego się nie obawiaj. - Ploi byłaby rada, gdyby mogła wyrazić wszystko, co myśli w sposób wyczerpujący, a więc, że jej pragnieniem jest zapewnić spokój ducha i księżnej, i Czao K'unowi Ojcu; że chciałaby, aby zawsze mogli być z niej dumni, że oddaje się z całą ufnością w ich kochające ręce i że chętnie zgodzi się wyjść za K'una Prema lub kogokolwiek innego, według ich wyboru, i że już jako mężatka zamierza wypełniać swe obowiązki żony, jak potrafi najlepiej. Ale zdobyła się tylko na tyle: - Proszę decydować, panie ojcze, nie mam żadnych zastrzeżeń. To powiedziawszy poczuła, że palą ją policzki, i spuściła głowę nisko ku podłodze. Usłyszała, że zaśmiał się z cicha. Wiedziała, że był zadowolony. Potem zaczął mówić: - Nie bądź taka nieśmiała, moja córko. Zamążpójście, jak wiesz, to rzecz normalna. Rad jestem, że mam posłuszną córkę. Najwyraźniej nagromadziliśmy oboje dosyć zasług, bo i ty potrafisz dawać mi szczęście, ja zaś jestem rad, że dożyłem chwili, kiedy mogę zobaczyć, jak sobie bezpiecznie układasz życie. Zatem dobrze, dam im znać, że przyjęliśmy ich oświadczyny. I znowu zamilkł. Dorzucił potem tylko: - Ciekaw jestem, gdzie się Czei podziewa. Już tak długo jej nie ma. - Uśmiechnął się do Ploi i zakończył: - Pewnie się niecierpliwi, bo chciałaby sobie z tobą dłużej porozmawiać, Ploi. Lepiej będzie, jeśli pozwolę ci teraz odejść, bo w przeciwnym razie będzie mi mieć za złe, że cię zagarnąłem tylko dla siebie. Tymi słowy zakończyło się ich spotkanie, które było jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu Ploi, choć trwało niedługo. Tegoż dnia, gdy przed odjazdem Ploi złożyła ojcu pożegnalne uszanowanie, dał jej sakiewkę z pieniędzmi "na zakupy przygotowawcze". Była to spora suma i Ploi odchodziła z uczuciem oszołomienia. Jak zdoła to wszystko wydać? Jakie mają być te przygotowawcze zakupy? Nie miała pojęcia i postanowiła, że natychmiast po powrocie do pałacu odda pieniądze K'un Sai w depozyt. Perm oczekiwał na siostry w altanie na przystani, gawędząc sobie z Pit, która niechętnie dotrzymywała towarzystwa Ploi w tej wizycie nad klongiem Bang Luang i z niecierpliwością oczekiwała powrotu. - Nie wchodziłem do domu, bo nie chciałem przeszkadzać. Czao K'un Ojciec woli na pewno, bym się trzymał z dala od waszych poważnych rozmów. Najwyraźniej pił już tego dnia, ale robił wrażenie, że dostatecznie jeszcze panuje nad sobą. - Dość tych głupich tłumaczeń - surowo skarciła go K'un Czei. - Twoja siostra jest tu już od rana, a ty zamiast przyjść, aby się z nią zobaczyć, znów się gdzieś włóczyłeś, jak zwykle. - Stale mnie strofujesz, K'un Czei - pogodnie uśmiechając się mówił Perm. - Popłynę z wami, będziemy więc mogli porozmawiać sobie w drodze. W każdym razie już niedługo skończą się nasze częste spotkania. Nie będę się przyczajał pod Zewnętrznymi Wrotami, prawda, Pit? Pit roześmiała się rubasznie. - Co prawda, to prawda! W tym pałacu jest mi coraz duszniej. Bardzo będę rada, jak się przeniosę do jakiegoś domu, gdzie będę mogła cię podejmować, kiedy mi się tylko spodoba. Płynąc klongiem w drodze powrotnej do Bangkoku wierna Pit to śmiała się, to płakała. Popadła w doskonały nastrój i niewiele było trzeba, aby ją rozbawić lub przyprawić o łzy, jako że miała czułe serce. Śmiała się słuchając, jak pewna osoba usycha z tęsknoty za Ploi i żyje w obawie, że Ploi odmówi. Nie może jeść ani spać i nie może się doczekać dobrej nowiny. Śmiała się też ze smutnej miny Perma, gdy K'un Czei zaczęła go ganić za zachowanie niegodne starszego brata i za wygadywanie takich głupstw. Potem oczy jej zwilgotniały, kiedy trójkę młodych ogarnął nastrój rzewnych wspomnień z okresu dzieciństwa. Zdali sobie sprawę, że jest to już przeszłość. Bliscy sobie jako dzieci, czuli się bliscy sobie i teraz - choć K'un Czei była tylko siostrą przyrodnią. Jaka czeka ich przyszłość? Nikt tego nie był w stanie przewidzieć. Wszystko na tym świecie jest nietrwałe, wiedzieli o tym z nauk Buddy. Ale wszyscy troje poprzysięgli, że wśród zmian i niepewności pozostaną zawsze wierni sobie i nigdy się w potrzebie nie opuszczą. - Możecie liczyć także na mnie - ozwała się wierna Pit, głośno wydmuchując nos. - Będę przy was w chorobie i zdrowiu, aż do ostatniego tchu, sami zobaczycie! 14 W czasie tych kilku miesięcy dzielących zaręczyny od ceremonii weselnej Ploi znajdowała się jak gdyby w odrętwieniu. NIe potrafiła dostroić nowej sytuacji do codziennego życia. Nie była też w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest zadowolona, czy też nie. Nikt zresztą takiego pytania jej nie zadawał, bo wszystkie osoby przybywające z wizytą z góry zakładały, że jest zadowolona. A gości miała bez liku! Wieść dotarła już do wszystkich - a K'un Prem to przecież człowiek bogaty i świetna partia. Ploi wydała im się nagle bardziej interesująca. Przychodziły prawdziwe przyjaciółki, które naprawdę dobrze jej życzyły, jak również znajome, pragnące bliżej się z nią zaprzyjaźnić albo sprzedać jej stroje i biżuterię. Zjawiały się też i takie, które po prostu musiały być tam, gdzie zbierały się inne. Zdawało się, że wszystkie były doskonale poinformowane i zazwyczaj miały do powiedzenia więcej niż sama Ploi. To właśnie od nich dowiedziała się, że rodzina K'una Prema złożyła wizytę Czao K'unowi Ojcu, przywożąc zaręczynowe podarki, że te dary były bajecznie cenne i że uroczystości zaślubin, wyznaczone na Szósty Miesiąc, * będą stanowić jedno z najwspanialszych wydarzeń całego roku. Wszystko to brzmiało jakoś nierealnie w uszach Ploi i nie wzbudzało w niej żadnych emocji. Według kalendarza księżycowego. Dopiero w 1939 przeprowadzono w Syjamie reformę kalendarza, tak że pierwszy dzień pierwszego miesiąca kolejnego roku ery buddyjskiej przypada w dniu 1 stycznia. Tak się złożyło, że pełniła akurat dyżur dwórki, kiedy ciocia K'una Prema, Nui, przybyła do Sadet, by złożyć zaręczynowe dary. K'un Nui nie unikała pytającego stylu rozmowy, nawet gdy zwracała się do Jej Królewskiej Wysokości. - Jestem tu po to, aby złożyć dary Waszej Wysokości. Czy Wasza Wysokość jest temu rada? Sadet potaknęła z uśmiechem. Dobrze znała K'un Nui. Dary wniosły trzy dziewczynki w wieku około dziesięciu lat. Sądząc z ich wyglądu i zachowania były to najprawdopodobniej krewne K'una Prema. - Kryształy, Wasza Wysokość - zaświergotała radośnie K'un Nui. - Prosto z zagranicy. Bardzo rzadkie okazy, Wasza Wysokość! Trzy dziewczynki musiały kilka razy obrócić, nim wniosły wszystko z korytarza. Komnata była teraz zastawiona błyszczącymi flaszkami, dzbanuszkami, wazonami, tacami, misami, dzbanami - jedne na nóżce, inne bez, mniejsze i większe, o różnych kształtach: okrągłe, owalne, kwadratowe, podłużne. Komplet toaletowy miał złoty deseń na wszystkich przyborach, zaś komplet do umieszczania na ołtarzyku * zdobiony był motywem kolczastego owocu durianu. Na ołtarzyku takim zazwyczaj jest posążek Buddy, świeże kwiaty, inne ofiarne przedmioty, a nawet niekiedy prochy przodków. - Nui, chyba sprowadziłaś tu zawartość całego składu? - spytała Sadet. - Chciałabyś może, abym otworzyła sklep z kryształami? K'un Nui zachichotała skłaniając nisko głowę, jakby chciała ukryć chichot w dekolcie. - Czy Wasza Wysokość jest niezadowolona? Po Prem prosił, bym przyniosła Waszej Wysokości wiele, bardzo wiele darów. Powiedział, że powinny dorównać wielkiej łaskawości, jaką okazała mu Wasza Wysokość. On ma rację, proszę Waszej Wysokości, nieprawdaż? - A to co takiego? - Sadet wskazała na dużą, wspaniałą misę spoczywającą na srebrnej podstawie kunsztownej roboty. - Nie pasuje chyba do żadnego z kompletów? Do czego ma służyć? K'un Nui dostała nowego napadu chichotu. - Nie mam najmniejszego pojęcia, Wasza Wysokość. Ale jest tak piękna, że nie mogłam się oprzeć, czyż nie tak, Wasza Wysokość? Kiedy K'un Nui się pożegnała, Sadet rzekła do K'un Sai: - Spójrz na to wszystko! Nigdy jeszcze nie widziałam aż tylu darów. - Tak przystoi - poddała nieśmiało K'un Sai. - Chodzi o to, aby dorównywały wielkiej łaskawości, jaką okazuje Wasza Wysokość. - Ach, Sai - odezwała się Sadet, jakby do siebie. - Mówisz tak, jak gdyby szło o handel wymienny: rzeczy w zamian za Ploi. Gdyby tak miało być, nigdy bym jej nie puściła od siebie. Zamilkła, a po chwili zwróciła się do K'un Sai już rzeczowym tonem: - Dopilnujesz przygotowań do wyprawy Ploi, dobrze? Bardzo proszę, aby odpowiadała jej pozycji. Nie zapominaj, że przez małżeństwo wchodzi do bogatej rodziny i nie możemy pozwolić, aby mieli powody myśleć, że nie uczyniłyśmy wszystkiego, co w naszej mocy, tak ze względu na Ploi, jak i na nich. Jeśli idzie o biżuterię, to gdy nadejdzie czas, dokonasz wraz ze mną wyboru z moich zbiorów. - Dobrze, Wasza Wysokość - odpowiedziała K'un Sai i widać było, że jest zadowolona i pełna poczucia odpowiedzialności. - Jeśli zaś chodzi o komplet toaletowy, to nie sądzę, bym mogła dać jej coś z moich rzeczy, bo to albo złoto o różowym odcieniu, albo srebro, a to nie pasowałoby do niello * w złocie, którym zawsze posługiwała się jej rodzina zza rzeki. Porozmawiamy jeszcze o tym, Sai. Spodziewam się, że mi pomożesz, w miarę swoich możliwości. Pamiętaj, że wydaję za mąż córkę. Ta sztuka trawienia i inkrustowania srebra i złota przyszła do Tajlandii z Portugalii. Wyroby tego typu słyną dziś jako najznakomitsze dzieło tajskiego rękodzieła artystycznego. - Tak jest, Wasza Wysokość - odrzekła K'un Sai, spoglądając z uśmiechem w stronę Ploi. Przyjęcie darów przez Sadet nadawało już oficjalny charakter zaręczynom i było jakby ich potwierdzeniem. Przez następnych kilka tygodni K'un Sai była zajęta kompletowaniem odpowiedniej wyprawy, a Ploi często musiała ją powstrzymywać od "postępowania w sposób nadmiernie rozrzutny". Za każdym razem, gdy Ploi miała coś do powiedzenia na ten temat, K'un Sai oponowała. - Bądź spokojna, wcale nie jesteśmy rozrzutne. Robimy tylko to, co przystoi, ze względu na ciebie i wszystkich zainteresowanych. W przeciwnym razie Sadet straci twarz. Mijały dnie. Data ceremonii ślubnej zbliżała się coraz szybciej. Wkrótce miało się rozpocząć dla Ploi nowe życie, które zaczynało przybierać rzeczywiste kształty. Czuło się jego obecność, co prawda jeszcze nieznaną, ale tym bardziej przerażającą. Ploi budziła się teraz w nocy zlana potem, z bijącym sercem. Zwierzyła się swej najdroższej powiernicy: - Wiesz, Czoi, okropnie się boję. - I ja też - odparła Czoi. - Na początku to była wielka frajda, całe te przygotowania do wesela. Wiesz sama, jak bardzo lubię robić zakupy, a już najbardziej za cudze pieniądze. Ale ciężko mi na sercu, że cię utracę. - Wcale mnie nie utracisz, Czoi. Będę tu stale do ciebie przychodzić. Tym się nie martwię, a przeraża mnie tylko to, że mam odejść i żyć z kimś obcym. Wiem, że nic na to nie mogę poradzić! Co mam począć? Nie mam pojęcia, jaki on jest. I co mu powiem, kiedy się spotkamy? Straszne! - Tak jest, niestety - zgodziła się Czoi. - Ale z czasem, jak pomieszkasz z nim pod jednym dachem, poznasz go bliżej. Wcześniej nie zdołasz go poznać, nie ma rady. Nie wolno się spotykać po zaręczynach aż do chwili, kiedy pannę młodą przywiodą do pana młodego. - Właśnie - westchnęła Ploi masując sobie dłonie, bo zrobiły się zimne jak lód. - Dwoje ludzi, którzy nie zamienili ze sobą ani słowa, nagle mają być razem, mają stanąć przed sobą twarzą w twarz, sami, bez nikogo. Ach, Czoi, jakżebym chciała, byś mnie zastąpiła w mojej roli! Lepiej byś sobie poradziła w takiej sytuacji. Wiedziałabyś, co należy w takiej chwili powiedzieć. Nie byłabyś zastraszona. Bo ja... ja chyba umrę ze strachu... - powiedziała to prawie z nadzieją w głosie. - Wiesz co, Ploi - Czoi starała się jej jakoś pomóc - za późno już tym się martwić. Odpowiesz, jak się do ciebie odezwie, i wszystko będzie dobrze. A jak się pierwszy nie odezwie, to i ty będziesz milczała, no nie? W tym okresie K'un Czei składała często wizyty na Wewnętrznych Podwórcach i od niej Ploi dowiedziała się, dlaczego ceremonia ślubna ma się odbyć w rezydencji rodzinnej K'una Prema nad klongiem Jom, a nie w domu ojca nad klongiem Bang Luang. - Szkoda mi było Czao K'una Ojca - rzekła K'un Czei. - Tak bardzo chciał, aby się to odbyło u niego w domu, bo to pierwsze wesele w rodzinie. I taki jest z waszego powodu zadowolony, taki szczęśliwy! Bardzo by pragnął, aby to była wspaniała uroczystość w jego własnym domu, lecz gdy tylko o tym wspomniał K'un Un, to ona zaraz, że to wielki kłopot i tak dalej. - I Czao K'un nie wie, dlaczego jest przeciwna? - Oczywiście, że wie, ale woli się z nią nie sprzeczać. W końcu zrezygnował. Toteż kiedy rodzina K'una Prema zaproponowała, by wesele odbyło się u nich, nad klongiem Jom, uznał, że tak będzie lepiej. Zrozumiałe - ciągnęła K'un Czei - dlaczego przystaje na to, co chce K'un Un. Musi ją widywać codziennie i byłoby nieprzyjemnie, gdyby sprawy zadrażniły się jeszcze bardziej, aż do wymiany ciosów. Już zresztą prawie doszło do tego, gdy poprosił, by wyniosła sprzęty, które chciał przeznaczyć dla twojego nowego domu. - I co się stało? - dopytywała Ploi. - Kazał jej wybrać z jego zbiorów tacę niello do przyrządzania betelu, komplet toaletowy i inne rzeczy. No i wybrała to, co było najgorsze. Gdy to zobaczył, wpadł w gniew, ale nic nie powiedział. Zażądał od niej kluczy, nic więcej, poszedł do szaf, i wybrał najlepsze rzeczy. Wszystko jest bardzo ładne, Ploi, pewnie będziesz zadowolona. Potem zwrócił jej klucze, kazał przynieść pusty kuferek, włożył do niego to, co wybrał, zamknął na kłódkę i oddał mnie na przechowanie. Kuferek pojedzie do ciebie w dzień twojego wesela. - A co na to K'un Un? - Nic. Wiedziała, że tym razem nie ma żartów, więc się przymknęła. Zachowuje się w stosunku do niego tak, jakby nic się nie stało. Za to wyżywa się na mnie, jak zawsze. - O, K'un Czei, znów masz przykrości przeze mnie, bardzo cię przepraszam. - Niech ci to nie zakłóca spokoju, Me Ploi. Zaproponuję jej zawarcie pokoju, jak będę do tego gotowa, i wszystko między nami wróci do normy. Już nieraz tak bywało, nie trzeba się przejmować. K'un Czei ostrzegła także Ploi przed starszym bratem, Czitem. - Od chwili, gdy się dowiedział, za kogo wychodzisz, nie daje mi spokoju, bym się za nim wstawiła. Więc przede wszystkim prosił, bym ci powiedziała, jak to on ciebie zawsze bardzo kochał, tę najmilszą siostrzyczkę Ploi. Obawiam się, że będzie cię pilnie odwiedzał w twoim nowym domu. Musisz więc być bardzo ostrożna. Nie wierz w nic, co ci powie, i nie miej dla niego zbyt miękkiego serca. Znam cię i wiem, że jesteś szczodra, lecz pamiętaj, że to naciągacz bez krzty wstydu. Z lubością wydaje pieniądze. A my przecież nie chcemy, by rodzina K'una Prema patrzyła na nas niechętnie, nieprawdaż? - Nie, nie chcemy - zgodziła się Ploi. - Musimy także uważać na Po Perma - ciągnęła K'un Czei. - Bo on jest z nim teraz w dobrej komitywie. Prawda, że to dzięki Po Permowi Czao K'un Ojciec poznał i polubił K'una Prema. Ale Perm i Prem mają wkrótce zostać szwagrami, no i przyjaciółmi. Tak bym chciała wierzyć, że Po Perm nie nadużyje swej pozycji, a obie dobrze wiemy, jaki potrafi być nieodpowiedzialny... - Zamilkła niepewna, co wyraża twarz Ploi. - Chyba nie jesteś na mnie zła, że to wszystko mówię? - Ależ skąd, K'un Czei. Przejmujesz się tym wszystkim ze względu na mnie i jestem ci za to wdzięczna. I masz rację, że trudno przewidzieć, do czego zdolni są ci dwaj. Naprawdę się tym martwię, K'un Czei. - No nie, doprawdy, nie ma się czym przejmować. Tylko musisz być ostrożna, nic więcej, i stanowcza. Jak ich od czasu do czasu skarcisz, to im tylko wyjdzie na zdrowie. Ja zaś dołożę starań, aby się nie wymknęli spod kontroli... - Tu K'un Czei urwała raptem i wybuchnęła śmiechem. - Ojej, co też ja wygaduję! Zasypuję cię radami, jakbym już sama z pięć razy wychodziła za mąż! Stałym gościem w rezydencji Sadet była też w tym czasie K'un Nui. Przychodziła głównie po to, by omówić z księżną i K'un Sai wesele, ale zawsze chętnie zostawała dłużej, bo lubiła sobie pogawędzić. Czoi zwracała się do niej per "pani ciociu", a Ploi także przyjęła tę formę, co sprawiało poczciwej damie wielką przyjemność. Nie pytana opowiedziała Ploi o swoim bratanku: że ma tylko jednego brata, Pruanga, i siostrę, której na imię Prung. Pruang dogląda interesów rodzinnych, a Prung już jest zamężna. Obydwoje mają własne domy w Bangkoku, dzięki czemu od śmierci rodziców K'un Prem jest jedynym panem majątku przy klongu Jom, gdzie mieszkają z nim ciocia Nui i ciocia Nien. - Me Nien jest ułomna - napomknęła ciocia Nui. - Na pewno ją polubisz, Ploi. Jest cicha, nie taka gaduła jak ja. Pewnie myślisz sobie, że za dużo mówię, prawda? I to jest nieco drażniące, czy tak? Ploi roześmiała się. - Bynajmniej, pani ciociu. Bardzo lubię słuchać, jak pani opowiada. To ogromnie zajmujące. - Pewnie mi chcesz pochlebić, co? - zapytała K'un Nui, ale widać było, że aż promienieje z zadowolenia. - Ty za to jesteś małomówna, wiesz? Nie tak jak ja czy Me Czoi. - I zwracając się do Me Czoi dodała wesoło: - Ty i ja mamy sobie wiele do powiedzenia, prawda? - Bardzo a bardzo wiele, pani ciociu - tym samym tonem odrzekła Czoi. - Dobrze nam ze sobą i jestem pewna, że gdyby pani miała na zbyciu jeszcze jednego bratanka, to na pewno chętnie by mi go pani przekazała. Czy nie mam racji, pani ciociu? - Nie, nie masz racji, Czoi. Doskonała z ciebie kompanka, to prawda, ale gdybyś miała zostać moją bratanicą przez małżeństwo, trudno byłoby sobie z tobą poradzić, chyba się z tym zgodzisz? I Czoi zgodziła się, bo jakżeby mogła nie zgodzić się wobec tak obcesowego postawienia sprawy. Rozkład dnia weselnego omawiały pani ciocia Nui i pani ciocia Sai często w obecności Ploi, tak że dziewczyna już wiedziała, iż owego dnia zostanie, po pierwsze, przyjęta wczesnym rankiem na posłuchaniu u Sadet i pożegna się z nią, po wtóre, w towarzystwie K'un Sai i trzech druhen uda się na spotkanie z Czao K'unem Ojcem przy Zewnętrznych Wrotach; po trzecie, odbędzie podróż nad klong Jom, gdzie na krótko zatrzyma się w domku K'un Nui, położonym na tej samej posesji, ale w pewnej odległości od domu K'una Prema; po czwarte, przejdzie z domku K'un Nui do głównego domu, by wysłuchać śpiewów mnichów i złożyć im ofiary; po piąte, powróci do domku, gdzie odpocznie i przebierze się do uroczystego polania świętą wodą, co ma się odbyć również w głównym domu; po szóste, znowu powróci do domku, by oczekiwać tam szczęśliwego momentu, kiedy jako panna młoda zostanie przekazana panu młodemu... - Gdyby do twojego domu nad klongiem Bang Luang było bliżej - tłumaczyła K'un Sai - to wolałabym, abyś się tam udała po złożeniu ofiary mnichom i po ablucjach świętą wodą. No, ale ze względu na dużą odległość, musimy się zadowolić domem K'un Nui; jestem i tak bardzo rada, że stoi on w przyzwoitej odległości od głównego domu. Powinno nam wszystkim być w nim dobrze. Niektóre zalecenia K'un Sai dotyczące dnia weselnego brzmiały tak, jak gdyby Ploi była małym dzieckiem. - Będzie ci pewnie dobrze u Me Nui - mówiła K'un Sai. - Ja też tam będę przez cały czas, aby uważać na ciebie, toteż nie martw się, Ploi. Wystarczy, że będziesz robiła wszystko, co ci powiem, i że nie będziesz się ociągać. Musisz zachować przytomność umysłu, dobrze? Czasem K'un Sai zagłębiała się w szczegóły, a więc, co wolno, a czego nie wolno robić w czasie obrzędu. Ploi nie mogła tego wszystkiego spamiętać. Ale nie martwiła się tymi szczegółami, lecz całym wydarzeniem, od początku do końca, i tym, co będzie potem. Im bliższy stawał się ten dzień, tym większy ogarniał ją niepokój, traciła apetyt, dokuczała jej bezsenność. Pobladła, miała podkrążone oczy. - Weź się w garść - napominała ją Czoi. - Chyba nie chcesz umrzeć przed weselem. - A może tak właśnie byłoby najlepiej? - rzekła Ploi. - Jak możesz tak mówić! - zganiła ją Czoi takim głosem, jakby to mówiła pani ciocia Sai. - Jesteś dorosła, powinnaś być mądrzejsza. Jak tak dalej będziesz robić - nie jeść, nie spać - to zapadniesz na zdrowiu, z całą pewnością. I co z tego będzie za pożytek? - Och, Czoi, co ja mogę na to poradzić, że się boję? Czy wszystkie się boją? - Nie powiem, abym znała wiele przyszłych panien młodych, ale moja matka na pewno się bała, tak mi mówiła. Śmiertelnie się bała. - Ależ, Czoi, przecież chyba znała twojego ojca przed ślubem? - Skądże znowu! Każde z nich wiedziało, jak drugie wygląda, ale poza tym wcale się nie znali. Pobrali się i przez cały czas żyją ze sobą szczęśliwie. Widzisz, Ploi, możesz być spokojna. - Twoi rodzice są idealną parą. Ale jak jest z innymi? Jak będzie ze mną? A jak mi będzie źle, co ja wtedy pocznę? - Przestań się mazać, Me Ploi! Nie wiesz, jak się ułoży, ale po co się zadręczać na zapas? Kiedy kupujesz los na loterię, to przecież nie zakładasz z góry, że nie masz żadnych szans, czyż nie tak? Strofowanie i filozofowanie mijało się z celem, Ploi nie mogła się wyzbyć niepokoju. Bezskuteczne też było jej usilne pragnienie, aby czas płynął wolniej. Ważny dzień nadszedł w swoim czasie, a ona musiała mu stawić czoło najlepiej, jak tylko mogła. I oto była już na nogach przed świtem, po bezsennej nocy, gotowała się do opuszczenia tego przytulnego świata w nastroju nie tylko podenerwowania, ale także głębokiego smutku. Prawdę powiedziawszy przede wszystkim głębokiego smutku. Nastrój ten podzielały i K'un Sai, i Czoi. Pierwsza wymamrotała coś, co miało podnieść Ploi na duchu, choć Sai sama miała oczy pełne łez. Druga dziwnie jakoś przycichła, prawie nic nie mówiła. Wszystkie trzy zasiadły razem do śniadania, ledwie jednak zdołały przełknąć parę kęsów. Potem ubrały się do podróży, elegancko i dostojnie, ale było im ciężko na sercu. Nadeszła chwila pożegnania z Sadet. Wchodząc na górę do apartamentów Sadet, Ploi postanowiła, że będzie się zachowywać spokojnie i rozsądnie. Przecież będzie tu stale przychodzić. Nie jest to więc rozstanie. Bardzo chciała pokazać Sadet, że potrafi panować nad sobą, że Sadet może się o nią nie martwić, bo na pewno będzie się odpowiednio zachowywać przez cały ten dzień. Sadet siedziała przed lustrem, czesząc włosy. Odwróciła się i uśmiechnęła. - No i co, Ploi, gotowa jesteś do wyjazdu? Wstałam rano, jak widzisz, by ci powiedzieć do widzenia. I tu postanowienie Ploi gdzieś pierzchło. Spuściła głowę i zalała się łzami. Nie był to pokaz rozsądku, jaki sobie zaplanowała; łzy, tak długo wstrzymywane, płynęły teraz strumieniem, choć tak bardzo tego nie chciała. Sadet powiedziała do K'un Sai: - Mógłby ktoś powiedzieć, że ją zabierają na stracenie. - Biedna Ploi! - K'un Sai, pociągając nosem, wymamrotała drżącym głosem, za co natychmiast została zganiona. - Twoim obowiązkiem, Sai, jest pocieszać dziewczynę, a nie wspierać ją w smutku. Jaki ty masz powód do płaczu? To nie twoje wesele. Po chwili odezwała się do Ploi: - To szczęśliwy dzień i nie wolno ci go zepsuć łzami. Dławiąc łkanie Ploi wyjąkała: - Ja... ja nie chcę odchodzić od Waszej Wysokości. - Ploi, ach, Ploi! Choćbyś płakała tak, aż twoje łzy zamieniłyby się w krew, i tak nie zdołałabym cię zatrzymać przy sobie. No już, przestań, mam ci coś do powiedzenia. Wreszcie Ploi zdołała zapanować nad sobą i usiadła prosto, by słuchać uważnie. Sadet powiedziała z uśmiechem: - No właśnie, zawsze mogłam na tobie polegać, Ploi, zawsze byłaś mi posłuszna. Chciałabym, abyś wiedziała, że przyjemnie mi było opiekować się tobą. Było to zadanie nietrudne i zarazem dające satysfakcję, bo uczyłaś się wszystkiego łatwo, trafiała do ciebie rozsądna perswazja i dobrze przykładałaś się do zajęć. Zawsze dawałaś dowody, że masz stały charakter i duże poczucie wdzięczności, godne twego urodzenia i wychowania. Łagodność i wyrozumiałość, jakie przejawiasz, powinny ci się przydać w nowym życiu. Wychodzisz za mąż za sługę króla. Uważaj siebie również za sługę i nie zawiedź swym postępowaniem tego zaszczytnego powołania. Staraj się być pomocna mężowi, nie bądź mu zawadą. Udziel mu swego wsparcia, Ploi. Pochwal go, gdy zasługuje na to, ale też nie lękaj się zganić wtedy, gdy na to zasłuży. Szczęście twego męża, szczęście waszych dzieci, dobre imię rodziny - wszystko to powinno być ważniejsze niż własna wygoda. Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś, za twoją miłość i wierność. Życzę ci wszystkiego najlepszego. Oby ci się dobrze wiodło, obyś w zdrowiu dożyła późnej starości i osiągnęła wszystko, czego pragnie twoje serce. Wzięła z toaletki małe pudełko i podała Ploi. Była w nim broszka w kształcie róż wysadzanych brylantami i rubinami oraz dwie bransolety, zdobione tymi dwoma rodzajami kamieni. - To pamiątka z pałacu. Można też uznać je za wynagrodzenie za wszystkie nudne nauki, jakich musiałaś ode mnie wysłuchiwać. Te rzeczy pasują do twojego stroju weselnego, możesz więc, jeśli chcesz, włożyć je dzisiaj. A jak przyjdą na ciebie ciężkie czasy, zawsze możesz sprzedać. Nikt nie będzie miał ci tego za złe, bo stanowią one teraz twoją własność i możesz z nimi robić, co ci się podoba. Z oczami pełnymi łez Ploi wykonała kaab u stóp Sadet. - Późno już - rzekła księżna. - Pora na ciebie, Ploi. Wracaj tu i przychodź do mnie, kiedy tylko będziesz miała ochotę. Na schodach Ploi i K'un Sai usłyszały przez otwarte drzwi, jak Sadet woła po imieniu jedną ze swych nadwornych dziewcząt i jak się użala: - I znowu to samo, wołam i nikt się nie zjawia. Teraz, gdy panny Ploi już nie ma, nikt mi tu porządnie nie usłuży! - Słyszysz? - szepnęła K'un Sai. - Już odczuwa brak ciebie. Oj, będzie teraz w złym humorze i rada jestem, że nie muszę się jej dziś pokazywać na oczy. Czoi i inne druhny były już gotowe i czekały w pokoju K'un Sai na jej nadejście. Ploi odświeżyła się za radą K'un Sai i starała się przybrać weselszy wygląd. Następnie wyszły z wrót rezydencji Sadet i udały się dalej znaną dobrze trasą wąskich uliczek, skręcając na rogach i mijając znajome domy i ogrody błyszczące w porannym słońcu. Były tego ranka atrakcją pierwszej wody na Wewnętrznych Podwórcach - mieszkanki wychodziły, by się im przyjrzeć, pozdrowić, obsypać pannę młodą najlepszymi życzeniami. Ona zaś niezbyt przytomnie odpowiadała na uwagi, mające ją podtrzymać na duchu. Szła jak w transie, ledwo widząc i słysząc. Była przepojona smutkiem, że ją od nich zabierają, od tych kobiet, od tych głosów, od tych domów, drzew, kamieni. Jeśli coś w ogóle do niej docierało, to głos, którym wszystkie te miejsca do niej wołały: - Nie odchodź, Ploi. Nigdy już nie będziemy się widywać tak, jak się widzimy dzisiaj. Nigdy już nie będzie tak samo. Ach, jak bardzo pragnęła uczynić to, co było już niemożliwe: odwołać podróż, zawrócić, odzyskać to wszystko, co przeminęło, ale szła przed siebie, ciężko wlokąc nogi, krocząc tą ścieżką, którą zgotowała jej własna karma, jej los. - Jak ładnie wyglądasz, córko. Jak ładnie wszystkie wyglądacie! Oo, czuję doskonałe perfumy. Kiedy są wśród nas damy dworu, powietrze pełne jest wonności. Takimi komplementami powitał dziewczęta Czao K'un Ojciec. Wynurzyły się właśnie zza Zewnętrznych Wrót. Oddały mu pokłon i wymieniły powitania z K'un Czei, która była równie uroczo wystrojona i roztaczała równie delikatny zapach, jak wszystkie damy Wewnętrznych Podwórców. Czao K'un Ojciec nie zapomniał również o komplementach dla K'un Sai. Z błyskiem w oku rzekł: - Moja droga pani, wyglądasz dzisiejszego ranka jak jedna z tych dziewcząt. A K'un Sai odwzajemniła mu się, mówiąc: - A szanowny pan? Goście na weselu na pewno się pomylą i wezmą pana za brata panny młodej. Czao K'un sprowadził dwa powozy. Ploi jechała u boku ojca, mając naprzeciw K'un Sai i K'un Czei. Odzywała się bardzo mało w czasie długiej jazdy od pałacu do klongu Jom. Uśmiechała się do swoich współpasażerów i odpowiadała na uwagi, jakie do niej kierowali, ale nie włączała się do bezustannie toczącej się rozmowy. Przysłuchiwała im się tylko półuchem, wyglądając przez okno. Ożywiła się nieco, gdy wreszcie kareta skręciła na podjazd jej nowego domu. Odnotowała sobie, że jest to duża posiadłość, a główny dom wyglądał imponująco z szerokimi marmurowymi schodami od frontu i mniejszymi od tyłu, z barwnymi porcelanowymi wazami i donicami z biało_niebieskiej porcelany, porozstawianymi na frontowym gazonie i na stopniach schodów. Zauważyła wiele osób, krążących tam i z powrotem, zajętych noszeniem różnych rzeczy. Spostrzegła też z zadowoleniem, że na posesji rośnie wiele wysokich cienistych drzew. Kareta minęła jeszcze kilka domów i zatrzymała się przed dwukondygnacyjnym drewnianym domem, przed którym stała na schodach Pit, uśmiechnięta od ucha do ucha; wyjechała z pałacu wcześniej i widać było, że czuje się jak w domu i że jest bardzo pewna siebie. Czoi, wysiadając z drugiej karety, podeszła do Pit i zapytała: - Przepraszam, czy mówię z panią domu? Pit parsknęła hałaśliwym śmiechem, z którego była znana. - Ojej, K'un Czoi! Proszę nie wprowadzać mnie w kłopotliwą sytuację w dzisiejszym dniu! Na górze K'un Nui powitała ich serdecznie wołając, by podano herbatę i betel. Mówiła przy tym bez przerwy do Czao K'una i innych. Przedstawiła Ploi swej siostrze, K'un Nien, kobiecie kruchej i bladej, będącej uosobieniem łagodności i wdzięku. Ploi od razu poczuła do niej szczerą sympatię, jak przewidywała K'un Nui. K'un Sai zezwoliła tylko na krótki odpoczynek po podróży. Zdawało się, że dopiero co usiadły, a już zaczęła nawoływać, że czas iść do wielkiego domu. - Prędzej, prędzej! Musimy tam zdążyć, zanim mnisi zaczną śpiewy! Dziewczęta zaśmiewały się, bo nigdy nie widziały jej w takim podnieceniu. Weszły na pierwsze piętro wielkiego domu dyskretnie, tylnymi schodami. Mnisi i część krewnych już zgromadzili się w centralnym pokoju, którego pootwierane drzwi wychodziły na frontową i tylną werandę. Wprowadzono tu Czao K'una Ojca, gdy tymczasem K'un Sai i dziewczęta, zgodnie z planem, usiadły w małym przyległym pokoju, również z pootwieranymi drzwiami. Z rozpoczęciem śpiewów myśli Ploi przeniosły się do obrzędu jej postrzyżyn. Przed oczami pojawiła się chłopięca twarz Pi Nuenga i przesłoniła wszystko. Oto uśmiecha się do niej dodając otuchy i jakby przekonując, że jest tu na swoim miejscu, w tym właśnie pokoju, pełnym obcych ludzi. Z trudem odpędziła od siebie obraz Pi Nuenga i dawne wydarzenia i skupiła uwagę na chwili obecnej. Miarowy rytm mniszych pień podziałał na nią kojąco; obudziła się w niej wdzięczność dla Czoi, K'un Czei, K'un Sai i innych druhen z pałacu, że są przy niej, choćby na krótko, że ma w nich wsparcie. Mnisi, zakończywszy sutrę Mangala, przeszli do sutr Ratana i Bodzi_hanga Paritta. Ploi wsłuchiwała się w każde słowo i choć nie pojmowała wszystkiego, to zasłuchała się tak, że straciła całkiem poczucie czasu. Ledwo dostrzegła, że śpiew ustał, i dopiero gdy zobaczyła, że jej współtowarzyszki wykonują kaab, i ona się przyłączyła. W pokojach i na werandach podniósł się gwar rozmów, gdy ucichły śpiewy. Goście przechodzili z miejsca na miejsce, a służba donosiła z kuchni na dole dodatkowe tace z jedzeniem. K'un Sai podeszła do drzwi i porozumiawszy się szeptem z osobami znajdującymi się na zewnątrz, wróciła i pouczyła Ploi: - Już możesz iść, kochanie, i podać jadło mnichom. Ploi znowu przestała panować nad sobą. Poczuła, że stygną jej, jakby skute mrozem, ręce i stopy. Wszyscy już przygotowali się do wyjścia, a ją jakby poraził paraliż. K'un Czei łagodnie szepnęła jej do ucha: - No, śmiało, Me Ploi. Idziemy razem z tobą. A gdy Ploi jeszcze nie mogła się zdobyć na odwagę, Czoi powiedziała: - Chodźmy, Ploi. To ostatni posiłek mnichów, a niewiele już czasu pozostało im na jedzenie. Chcesz ponosić winę za to, że odejdą głodni? Na czele grupki znajdowała się K'un Sai, za nią Ploi w otoczeniu druhen. Posuwały się na kolanach i dłoniach ku frontowej werandzie, torując sobie drogę pośród gości zgromadzonych w pokoju środkowym. Tak jak wymagał tego obyczaj, nie patrzyła na nikogo, posuwała się ze spuszczonymi oczami, zdając się nie słyszeć pochlebnych uwag pod jej adresem, które pełni podziwu zgromadzeni wypowiadali z różnym nasileniem głosu. K'un Prem oczekiwał panny młodej na frontowej werandie. Tuż koło niego znajdowała się srebrna waza parującego ryżu z dużą łyżką do nakładania, a przed nim stało w rzędzie dziesięć miseczek: jedna, ofiarna, dla Buddy, a pozostałe dla mnichów, którzy śpiewali. Czoi w ostatniej chwili szepnęła jej do ucha: - Spokojnie, Ploi, postaraj się chwycić łyżkę jak najwyżej, aby twój mąż nie mógł nigdy tobą pomiatać. Za radą K'un Sai Ploi podpełzła bliżej pana młodego, ale uważała, aby się nie zbliżyć zanadto. Nie patrząc na nią, K'un Prem przysunął się do niej, ona zaś automatycznie troszkę się oddaliła. Wtedy pan młody prawie niepostrzeżenie przysunął się jeszcze bliżej i sięgnął po łyżkę. Słyszała jego oddech, widziała, że jego ręka, w której trzymał łyżkę drży lekko. Zaciskając usta wyciągnęła rękę, a K'un Prem przesunął swoją po trzonku łyżki w dół. Może podsłuchał, co mówiła Czoi, i chciał dać dowód, że nie zamierza nią pomiatać. Czoi wyjaśniła potem, że Prem chciał dać Ploi do zrozumienia, że może nim rządzić, nie będzie miał nic przeciw temu. Ploi właściwie nie uchwyciła trzonka łyżki, lecz tylko dotykała go delikatnie, żeby nie powiedzieć ostrożnie. To jej palce szły za ruchem łyżki, przenoszonej przez K'una Prema od srebrnej wazy do miseczek dla mnichów, aż wszystkie dziesięć naczyń z czarnego metalu zostało napełnione ryżem. Trwało to długo - albo tak wydawało się Ploi - i dopiero po zakończeniu tej czynności mogła Ploi powrócić do pokoju, w którym siedziała poprzednio. Gdy już wszystkie znalazły się uszczęśliwione w tym chwilowym schronieniu, Czoi wydała długie i serdeczne westchnienie ulgi. - O, jak dobrze, że znów tu jesteśmy! Drżałam tam jak liść. A przecież to nie moje wesele. - I ja też drżałam - włączyła się K'un Czei. - Kiedy zobaczyłam ten tłum, o mało nie uciekłam. Czy któraś z was ma przy sobie sole trzeźwiące? Potrzeba mi czegoś, co by mnie postawiło na nogi. Wszystkie bez wyjątku - nawet K'un Sai - przyznały, że bardzo były zdenerwowane. Teraz jednak powrócił im dobry nastrój - gawędziły i przekomarzały się, tylko Ploi nie włączała się, pełna lęku z powodu oczekujących ją kolejnych wydarzeń. Starały się jednak zachowywać cicho ze względu na mnichów spożywających jeszcze posiłek, a także na innych gości, znajdująych się w centralnej komnacie. Nagle Czoi wykrzyknęła: - Patrz, Ploi! Spójrz, kto przyszedł! Serce Ploi zabiło mocniej na widok nowo przybyłej, która przywitała się z panną młodą bardzo wylewnie. - Moja kochana Me Ploi! Taka jestem dzisiaj szczęśliwa! Nawet nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem szczęśliwa! A była to matka Czoi, Me Czan. Przybyła w pełnej gali, jak wymagała tego uroczystość. Z twarzy jej biło zadowolenie. Jedwabna szarfa, przerzucona przez ramię na bluzkę pełną falbanek, coraz to zsuwała się, ona zaś poprawiała ją co chwila, jak gdyby nigdy nic. Nie starała się bronić, kiedy K'un Sai zapytała ją karcącym tonem: - Gdzież to się podziewałaś przez cały czas? Me Czan z szerokim, niewinnym uśmiechem wyjaśniła swe spóźnienie: - Bardzo dużo czasu zajęły mi przygotowania do wyjścia. Przecież nie co dzień wkładam ten piękny strój i te pończochy. Wierzcie mi, starałam się bardzo, by wszystko włożyć jak należy. Czoi roześmiała się. - I to dlatego szarfa stale ci spada, mamo? Będę musiała coś z nią zrobić, kiedy przejdziemy do K'un Nui. Ale przynajmniej teraz postaraj się w nią nie zaplątać. - Tak, ten szczegół jest dość niesforny - przyznała Me Czan. - I nawet nie wiem dlaczego. Kiedy wychodziłam z domu, wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. - A zwracając się do Ploi rzekła: - Jestem bardzo szczęśliwa, Me Ploi. Czuję się tak, jak gdyby moja własna córka wychodziła za mąż. Chociaż gdyby to było wesele Czoi, skakałaby z miejsca na miejsce jak małpka i miałabym wiele kłopotu. - O, to niesprawiedliwe, mamo - zaprotestowała Czoi. - Jak mi dasz okazję, to na pewno cię jeszcze zadziwię. Co prawda, to prawda. Przyjrzałam się dokładnie Me Ploi, abym i ja, kiedy nadejdzie moja pora, mogła się okazać doskonałą panną młodą. Ale, ale, czy pojawił się już ktoś, kto by poprosił o moją rękę? Me Czan wybuchnęła serdecznym śmiechem, za to K'un Sai nie dostrzegła w tym nic zabawnego. - Dość już, Czoi! Zachowaj swoje figle na inną okazję i w innym miejscu. - Jestem taka szczęśliwa - powtórzyła znowu Me Czan, po raz trzeci. - I pomyśleć tylko, że sam Czao K'un przybył do nas z zaproszeniem, abyśmy jako pierwsi posłali młodym łoże na tym weselu. To wielki zaszczyt! Początkowo K'un Luang odniósł się do tego bardzo niechętnie, no bo wiecie, nie uważa, byśmy zajmowali odpowiednio wysoką pozycję. Bo też w rzeczywistości wcale jej nie zajmujemy! Ale Czao K'un nalegał. Powiedział, że ranga nie ma nic wspólnego ze szczęściem. Pragnie, byśmy przygotowali pościel, bo, jak mówi, stanowimy szczęśliwą parę i ten fakt ma przynieść szczęście młodej parze. - Ale postarajcie się dobrze wywiązać z tego zadania - przestrzegała K'un Sai. - Możesz na mnie polegać, Me Sai - zapewniła jej szwagierka. Ploi nie odezwała się, ale podniosło ją to na duchu. Me Czan była rada temu małżeństwu, a Czao K'un Ojciec osobiście zwrócił się do Me Czan i K'una Luanga, aby spełnili tak ważną rolę na weselu, oni zaś na to przystali. Bardzo kochała tych dwoje dobrych i życzliwych ludzi i pragnęła, by na zawsze pozostali jej bliscy. Z głównej komnaty dobiegły głosy mnichów recytujących sutry. Skończyli już posiłek i teraz błogosławili zgromadzonych. Obrzędy poranne dobiegły końca i Ploi odprowadzono tylnymi schodami z powrotem do domu K'un Nui na obiad i odpoczynek przed obrzędem popołudniowych ablucji. Gdy zaczynał się obiad, Czao K'un Ojciec wygłosił kilka uwag na temat organizacji uroczystości weselnych, dla wyjaśnienia i jakby samoobrony. - Powinniśmy byli urządzić je w naszym domu, pewnie tak byłoby wygodniej. Ale nie dla gości, to trzeba przyznać. Musieliby przybywać do nas na łodziach... K'un Czei i Ploi wymieniły błyskawicznie spojrzenie, a K'un Nui odezwała się wesoło i ciepło: - Ależ proszę szanownego pana, przecież to bardzo wygodnie, że tu odbywają się weselne obrzędy. Ostrzegałam wszystkich w wielkim domu, aby się nie zbliżali do tego domku w dniu dzisiejszym, bo należy on dziś do panny młodej. Bardzo proszę, niechże pan zechce traktować go jak swój dom. Nie mówiono już więcej o tym, a także niewiele o obrzędzie polewania wodą, * który miał rozpocząć się za kilka godzin - tylko tyle, że potrwa długo, bo będzie dużo krewnych, którzy zechcą udzielić swego błogosławieństwa, a pan młody i panna młoda chyba zesztywnieją od pozycji na czworakach, która jest wymagana podczas całego obrzędu. I to wszystko, co powiedziano o polewaniu wodą. Poza tym gawędzono przyjemnie o sprawach bez większego znaczenia, delektując się jadłem i miłym towarzyskim nastrojem. Jedynie Ploi nie brała w tym udziału; zaczęła się denerwować i straciła apetyt, a także ochotę do rozmowy. Woda błogosławieństwa i dobrych życzeń. W przestronnym pokoju, który K'un Nui przygotowała dla panny młodej i jej orszaku, dziewczęta starały się rozweselić Ploi, aby się choć trochę odprężyła, ale bezskutecznie. Wkrótce przyszła tam Me Czan, by zakomunikować, że wraz z K'un Luangiem jedzie teraz do siebie, ale że niebawem wrócą, jeszcze przed obrzędem polewania wodą, i pozostaną aż do szczęśliwej pory wyznaczonej na przygotowanie pościeli. * Przed odejściem zwróciła się do Ploi: Wyznaczonej, jak i wiele innych ważnych obrzędów przez astrologów. - Zapamiętaj sobie: kiedy ostatni goście poleją was wodą i kiedy ceremonia się skończy, postaraj się pierwsza zdjąć koronę z głowy i jako pierwsza dotknąć stopą podłogi, schodząc z podwyższenia. Jak ci się to uda, na zawsze będzie czuł przed tobą lęk. Pamiętaj! A ty, Czoi, przypomnij jej - rzuciła na koniec i wyszła. Nie wierzę w takie rzeczy - rzekła Czoi. - Nawet gdyby to była prawda, to jeszcze trzeba wiedzieć, czy chcesz, aby mąż bał się ciebie przez całe życie. No jak, Ploi, chcesz tego? - Nie wiem - odparła Ploi. - Nie myślałam o tym. - No to pomyśl - radziła jej K'un Czei. - Czas ucieka. Już prawie jesteś mężatką. - Nie potrafię skupić myśli - wyznała Ploi. Czoi pokiwała głową ze zrozumieniem. - Trudno cię o to winić. Każda byłaby zdenerwowana, gdyby została panną młodą. Ale wracając do pytania, kto ma się kogo bać. Nie rozumiem, po co mąż ma się lękać żony albo też żona ma się bać męża. Czy nie mogą po prostu żyć razem, nie czując strachu jedno przed drugim? - Zgadzam się z tobą, Czoi - odezwała się K'un Czei. - Niektóre żony żyją w takim strachu przed mężem, że zachowują się jak niewolnice. Wcale mi się to nie podoba. A z drugiej strony jeszcze gorsi są mężowie pantoflarze. Zamieniają się wtedy w jakieś dziwne stworzenia! - Gdybym miała męża - ciągnęła Czoi - to wydaje mi się, że chciałabym, abym się go mogła troszeczkę bać. Wygląda jednak na to, że to raczej on będzie się mnie bał. - To aż nadto prawdziwe - włączyła się K'un Sai tłumiąc śmiech. - Doprawdy, trudno sobie wyobrazić, żeby cię ktoś chciał wziąć za żonę. - Już więcej nie będę się odzywała - obwieściła Czoi wszystkim zgromadzonym w pokoju. - Bardzo nie lubię, jak się traktuje zbyt poważnie moje żartobliwe wypowiedzi. Przecież wszyscy dobrze wiedzą, że zostanę starą panną. K'un Czei roześmiała się: - I ja także, Czoi, ale to nic, nie martwmy się. Postaramy się o to, abyśmy były komuś potrzebne. Pomożemy Me Ploi zajmować się jej dziećmi. Oczywiście Ploi spłonęła rumieńcem, ale po chwili spostrzegła, że myśli o tym z radością: mieć własne dzieci, kochać je, troszczyć się o nie, bawić się z nimi, patrzeć, jak rosną z dnia na dzień... Pomyślała o matce. Pamiętała swe zdumienie, gdy jako mała dziewczynka dowiedziała się od matki, jak rozpoczęła życie w jej brzuchu, spłodzona przez Czao K'una Ojca. Matka zawsze mówiła szczerzej od innych o sprawach zasadniczych. I o tym, jak się rodziła. "Bolało mnie tak, że nie potrafię tego wyrazić - opowiadała wtedy matka. - A potem ty się pojawiłaś i ból zniknął... jak gdyby go nigdy nie było. Pozostała tylko radość, jakiej nigdy w życiu już potem nie zaznałam". Gdyby małżeństwo polegało tylko na rodzeniu i wychowywaniu dzieci, to nie byłoby żadnych problemów - myślała Ploi. O największy niepokój przyprawiała ją rola żony. Przejść przez życie z człowiekiem, który, prawdę mówiąc, był jej zupełnie obcy, wydawało jej się niepojęte. Ile czasu upłynie, zanim zdoła go poznać? Zanim zdoła go pokochać, docenić, szanować. A co będzie, jeśli okaże się, że nie zasługuje na jej miłość i szacunek? Było to pytanie na jutro, na miesiące i lata, które miały nadejść. A teraz był dzień dzisiejszy i pora, by znowu się szykować. Trzeba przebrać się na obrządek polewania wodą, trzeba włożyć wisiorek, który otrzymała w podarku od ojca, gdy obcinano jej włosy. Druhny mówiły, że jest staromodny, ale jej podobał się bardzo, a także K'un Sai była za tym, aby go zawiesiła na szyi. Potem przyjdzie czas, by znowu udać się do wielkiego domu. Kolejny spacer pośród drzew i szelestu jedwabnych szat, w górę po marmurowych schodach, do głównej komnaty pełnej cicho rozmawiających gości i przez otwarte drzwi do jeszcze jednej komnaty. Pośrodku stała tam błyszcząca ława na podwyższeniu. Ploi, zająwszy miejsce po jednej stronie, przyjęła należytą pozycję - nogi podwinięte, ramiona wyprostowane ku przodowi, głowa skłoniona ku dołowi, dłonie złączone w geście pełnym szacunku. Skierowała blady uśmiech w kierunku Czoi, która zajęła miejsce w pobliżu ławy i szeptem słała jej słowa zachęty. Nie odwróciła się nawet wtedy, gdy podszedł K'un Prem i zajął miejsce obok niej na ławie. Wszedł też Czao K'un Ojciec, towarzysząc Jego Książęcej Wysokości, włożył koronę na głowę pana młodego i panny młodej, łącząc ich w ten sposób, namaścił ich czoła i wylał im po kilka kropli z konchy na głowy, błogosławiąc ich przy tym oraz życząc szczęścia i pomyślności w życiu małżeńskim. Odszedł, a potem kolejno podchodzili szeregiem goście. Zbyt nieśmiała, by na nich patrzeć, Ploi widziała tylko ich dłonie i konchę, słyszała głosy, czuła krople wody spływające na jej ręce i głowę, przeważnie jednak na głowę, bo większość gości była już posunięta w latach i wielce szanowana przez obydwie rodziny. Stały szept Czoi, słyszalny w krótkich przerwach pomiędzy odejściem jednego gościa a nadejściem drugiego, informował Ploi o tym, jak wyglądają i co mają na sobie. - Szkoda, że nie wiem, jak się nazywają! Ploi nie czuła, by ją coś bolało lub by zesztywniała od tej pozycji. Wysiłek skupiał się w mózgu, nie dotyczył ramion ani nóg. Czas mijał. Nadszedł i odszedł ostatni gość. Ploi siedziała niepewna, co ma teraz robić. K'un Prem także siedział spokojnie obok. W końcu Ploi zdjęła koronę. K'un Prem poszedł jej śladem. Czekał, nie schodził z ławy, póki ona nie zeszła. Jego drużbowie, ubawieni, szeptali między sobą wymieniając uśmieszki. Ploi przebrała się raz jeszcze po obrzędzie polewania wodą. Duchy przodków K'una Prema znajdowały się w jednym z licznych pokoi na górnym piętrze wielkiego domu. Zabrano tam Ploi, by złożyła im ofiary i pokłoniła się im z uszanowaniem. Upływało popołudnie, robiło się późno i słońce wkrótce miało zajść. Zbliżała się pora, aby dziewczęta z Wewnętrznych Podwórców pożegnały się z panną młodą i powróciły do pałacu, nim zostaną zamknięte Wewnętrzne Wrota. Wszystkie, a zwłaszcza Ploi, były bliskie płaczu. - Zobaczymy się za kilka dni, Ploi - powiedziała Czoi i nie dowierzając sobie, czy zapanuje nad łzami, natychmiast uciekła. K'un Czei i Me Czan dotrzymywały Ploi towarzystwa aż do zapadnięcia zmroku. Około dziewiątej Me Czan odeszła, mówiąc, że zbliża się szczęśliwa pora obrzędu przygotowania pościeli. Potem około jedenastej, Czao K'un Ojciec i K'un Sai zabrali Ploi do wielkiego domu, aby oddać ją K'unowi Premowi. Ploi nie pamiętała, jak się tam znalazła ani też jak wyglądało jej nocne przejście od domku K'un Nui do wielkiego domu. Słyszała jedynie dobiegające skądś dźwięki orkiestry pipat i miała świadomość, że większość gości już się rozeszła do domu. K'un Prem siedział na podłodze przed łożem w chińskim stylu. Pochylił głowę, wykonując pokłon kaab w stronę Czao K'una Ojca i K'un Sai. I oni wraz z Ploi usiedli na podłodze. Czao K'un polecił Ploi, by złożyła uszanowanie K'unowi Premowi. Gdy to uczyniła, rozpoczął swą przemowę do młodej pary, błogosławiąc ją i udzielając rad. Mówił cicho, ale nawet gdyby głos jego brzmiał donośniej, Ploi i tak nie byłaby w stanie rozróżnić poszczególnych słów, bo przeszkadzał jej szum w uszach. Kiedy Czao K'un skończył, zabrała głos K'un Sai. I ona mówiła cichym głosem, tylko krócej niż Czao K'un. Wreszcie oboje podnieśli się i wyszli z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Zostali tylko K'un Prem i Ploi - po raz pierwszy znaleźli się sam na sam. K'un Prem ani razu nie spojrzał na Ploi w czasie udzielania błogosławieństwa przez starszych, siedział z rękoma złożonymi w geście uszanowania i wydawało się, że uwaga jego jest pochłonięta bez reszty tym, co mówią. Teraz obrócił się ku niej i zobaczył, że utkwiła spojrzenie w dywanie. Minęło kilka chwil w całkowitym milczeniu. Przysunął się bliżej i zwrócił do niej po raz pierwszy bezpośrednio, a to, co powiedział, wprawiło ją w zdumienie. Ploi najmniej mogła się tego spodziewać. - Me Ploi, kochanie, czy odwiedzałaś kiedyś Świątynię Śladu Stopy Buddy? .nv 15 Raz tylko w czasie pierwszego tygodnia jej małżeństwa Ploi opuściła dom towarzysząc K'unowi Premowi, gdy udali się z wizytą nad klong Bang Luang, aby tam, już jako mąż i żona, zapalić trociczki na cześć przodków Ploi i złożyć uszanowanie Czao K'unowi Ojcu, od którego otrzymali z tej okazji prezenty. Dla Prema przeznaczony był zegarek kieszonkowy, a dla Ploi pierścionek. K'un Un też była obecna z tej okazji, by również odebrać wyrazy uszanowania od państwa młodych, a także wręczyć im zwyczajowe upominki. Nakazał jej to, wbrew jej woli, ojciec, więc przybrawszy specjalnie na tę okoliczność naburmuszoną minę podarowała Ploi zwykły mały pierścionek oraz cienką złotą bransoletkę z drobniutkimi diamencikami. Poza tym Ploi nigdzie nie wychodziła, przebywała spokojnie w domu z K'unem Premem. Któregoś dnia w owym tygodniu zaczęła się zastanawiać nad swoim stosunkiem do męża. Nie nazwałaby go miłością. Uderzyło ją, że jej uczucie do K'una Prema nie przypominało tego uczucia, jakie niegdyś odczuwała. Zastanawiała się długo i wreszcie doszła do takiego wniosku: czuję, że należę do niego. Jest to coś absolutnego i nie podlegającego dyskusji. Należę doń całkowicie i wyłącznie. Przyjmuję go jako mego właściciela i ostoję mego życia na zawsze, chyba że kiedyś on sam nie zechce być tym dla mnie. Niektóre kobiety wolą unikać takiej więzi, ale Ploi należała do kobiet, które w podobnym układzie znajdują poczucie pewności i szczęścia. W drugim tygodniu nasi państwo młodzi prawie codziennie wychodzili, by składać wizyty uszanowania szacownym osobom starszym, a było ich niemało, tak z jednej, jak i z drugiej strony. Do rezydencji Sadet poszła Ploi sama, gdyż K'un Prem, jako dorosły mężczyzna, nie miał wstępu na Wewnętrzne Podwórca. Sadet podarowała K'unowi Premowi komplet guzików z grawerowanym na nich monogramem księżnej. Ploi dostała od niej kolejną sumę, dwadzieścia czangów w gotówce. - Wiem, że znalazłaś sobie bogatego męża - rzekła. - Nie szkodzi jednak, jeśli będziesz miała swoje pieniądze, na wypadek gdybyś zechciała zacząć jakiś interes. To są uczciwe pieniądze, nie pochodzą ze sprzeniewierzeń ani też nie zostały zdobyte siłą. Powinny ci przynieść szczęście. Rozpytywała Ploi o jej nowy dom i gospodarstwo, a ona starała się opowiedzieć jak najwięcej. Okazało się jednak, że niewiele ma jeszcze do opowiadania, dopiero niedawno przecież nastała nad klongiem Jom. Pożegnawszy się z Sadet, Ploi zeszła na dół złożyć uszanowanie K'un Sai, która z kolei podarowała jej bransoletę. Czoi oceniła, za plecami swej cioci, że wartość bransolety jest znacznie niższa od pamiątek, jakie podarowała K'un Sai rodzina pana młodego w uznaniu za pomoc wyświadczoną w czasie obrzędów weselnych. Stare przyjaciółki Ploi zgromadziły się tłumnie w pokojach K'un Sai domagając się, jedna przez drugą, aby Ploi opowiedziała coś o życiu w małżeńskim stanie. Czoi postawiła kilka dość obcesowych pytań, na co Ploi spłonęła rumieńcem, a dziewczęta wybuchły gromkim śmiechem. Tym razem Ploi nie mogła z nimi długo zabawić. Skróciła wizytę i pośpieszyła do domu, aby czasem K'un Prem nie pomyślał sobie, że ona nadal tęskni za pałacem i że woli tam przebywać niż w domu. Dom. Przedtem słowo to znaczyło klong Bang Luang. A teraz dom jest tutaj, wciąż jeszcze wydawało jej się to dziwne i nie do wiary. Dopiero przed kilku dniami tu nastała, a już to miejsce stało się jej domem! Pewnego dnia, niedługo po zaślubinach, K'un Prem wręczył jej ogromny pęk kluczy. W pierwszym odruchu Ploi sprzeciwiła się i potrząsając głową rzekła: - Nie, nie dawaj mi kluczy! Niech będą u ciebie. Nie wiem... Ale K'un Prem przerwał jej z dobrodusznym uśmiechem: - Wetknęli mi te klucze i muszę je trzymać od śmierci matki. Cóż to za ulga, że mogę się ich pozbyć i przekazać je w twoje ręce! Zanim Ploi zdołała wysunąć dalsze argumenty, dodał szybko: - Wszystko, co jest w tym domu, należy do ciebie, więc któż inny jak nie ty może mieć je w ręku? Jak będziemy mieli czas, powiem ci dokładnie, który do czego należy i gdzie co jest. Zgoda? Klucze były sprawą mniejszej wagi niż ludzie. Pochylali się do ziemi, gdy nadchodziła, ona zaś rozglądała się wokół, ciekawa, komu przeznaczone są te pokłony, zanim się zorientowała, że przeznaczone są właśnie dla niej. Musiała się przyzwyczaić do tych uniżonych pokłonów i traktować je jako coś naturalnego. A ludzi było bez liku, tyle twarzy i imion musiała zapamiętać, aż dostawała zawrotu głowy. Kilka osób przedstawiła jej K'un Nui - służbę pracującą w wielkim domu i domku, ale Ploi wolała nie dawać im bezpośrednich poleceń, zaś te nieliczne, które wydawała, kierowała poprzez Pit. Aż wreszcie pewnego dnia Pit postanowiła coś przedsięwziąć w tej sprawie. I zrobiła to bez osłonek, ze szczerego serca i czule, mówiąc: - K'un Ploi, jest już pani dorosłą dziewczyną, i w dodatku panią domu. Dlaczego nie wydaje pani poleceń tym ludziom sama? Jeśli ja im będę stale rozkazywać, wściekną się i rzucą na mnie kupą, obiją mi gębę albo co, może nawet zatłuką na śmierć. I co na to powie moja kochana panienka? Ploi zrozumiała jej intencje i zaczęła się zachowywać z większym poczuciem odpowiedzialności, jak tego wymagały obowiązki pani obszernego domostwa. Najpierw postanowiła lepiej poznać jego mieszkańców. Musiało to potrwać, bo dom liczył ponad pięćdziesiąt osób i nawet K'un Prem nie wszystkich znał dobrze. Nie był w stanie powiedzieć jej, kto jak ma na imię i skąd się tu wziął. Przypomniał sobie, niezbyt wyraźnie zresztą, że ten i ów jest jakoś spokrewniony ze służącymi nieboszczka dziadka, którego portret z warkoczem * i w chińskim stroju był eksponowany w środkowej komnacie. Pokonawszy nieśmiałość, przystąpiła do swoich obowiązków, co nie okazało się trudne i było nawet przyjemne. Najpierw zapoznała się z Tieb, główną kucharką, którą wszyscy nazywali babcią Tieb. Znajomość przerodziła się szybko w zażyłość, bo wzajemnie żywiły dla siebie podziw z powodu kulinarnych umiejętności. W kuchni babcia Tieb miała na sobie tylko stary wyblakły palai, a od pasa w górę niczym nie była przykryta. Gdy wychodziła do Ploi, by spytać o radę, brała z sobą przepaskę, którą narzucała niedbale u stóp schodów. Do Ploi zwracała się z nienaganną uprzejmością, bardzo odbiegającą od soczystego języka potocznego, którym posługiwała się u siebie przy garnkach. Gdy Ploi wstępowała do jej królestwa, babcia uczyła ją wybierać jarzyny i owoce, radziła, na który targ należy chodzić, by kupić najtaniej, informowała jednocześnie o cenach różnych produktów, poczynając od ryżu, a na paście z krewetek i rybnym sosie kończąc. Po podbiciu Chin przez Mandżurów w XVII w. mężczyźni mieli obowiązek noszenia warkocza. Niestosowanie się do nakazu podlegało surowej karze. Dopiero rewolucja 1911 r. w Chinach zniosła ten zwyczaj. Pewnego razu powiedziała do Ploi: - Droga K'un szanowna, niech się pani ma na baczności przed kucharkami. Trzeba się pilnować, bo będą panią oszukiwać na prawo i lewo. Ploi roześmiała się słuchając tych rad, a babcia Tieb dodała, nie siląc się na zbytnią skromność: - Ja oczywiście jestem inna. Nie pozwalam na takie rzeczy, o nie! Służę tu od maleńkości. Jak umrę, K'un Ploi, będzie pani trudno znaleźć kogoś takiego jak ja. Babcia Tieb i Pit spodobały się sobie od razu, tak jak kaczkom podoba się woda. - Takiej to można zaufać - powiedziała o niej Pit do Ploi. Jak większość dobrych kucharek - a babcia Tieb od razu poznała się na Pit i zaliczyła ją do tego szanownego towarzystwa - obie lubiły sobie podjeść, a także i popić. Ku wielkiej uciesze babci Tieb, Pit przepadała za śpiewem, zwłaszcza jak już sobie co nieco łyknęła. Okazał się to bardzo szczęśliwy sojusz, nie było co do tego wątpliwości, czasem tylko bywały trochę zbyt hałaśliwe. Ploi prawie codziennie odwiedzała babcię Tieb w kuchni, przygotowując przy jej udziale różne potrawy. Niemal codziennie też odwiedzała K'un Nui, by pomóc przy opiece nad K'un Nien, zapytać o radę albo po prostu pogawędzić dla zabicia czasu. W pobliżu był też jeszcze jeden drewniany domek, mniejszy, nieco na uboczu od głównych ścieżek, pomiędzy drzewami i częściowo zasłonięty zielenią. Ploi pytała kiedyś Pit - a ta wydawała się już dobrze zorientowana we wszystkim - czy wiadomo jej coś na temat tego domku, lecz nie mogła z niej wydobyć żadnej odpowiedzi. Miała zapytać K'un Nui, ale ciągle jakoś wylatywało jej to z głowy, bo tyle było innych tematów, a i sam domek też nie zawsze jej się rzucał w oczy. Zazwyczaj było w nim cicho. Pewnego dnia Ploi spostrzegła, że jakaś starsza kobieta zamiata schodki, ale miała wtedy inne pilne zajęcia, nie podeszła więc do niej, żeby porozmawiać. Innym razem wydało jej się, że słyszy głos dziecka, ale nie była całkiem pewna. Któregoś popołudnia, gawędząc z K'un Nui i K'un Nien, przypomniała sobie o tej sprawie i zapytała: - Pani ciociu, kto mieszka w tym domku? - W którym? - dopytywała K'un Nui. Ploi wyjaśniła, o który domek chodzi, wskazując w tamtym kierunku. Z miejsca, gdzie siedziały, widać było nawet kawałek dachu. - Ooo - rzekła K'un Nui, a po chwili, swoim zwyczajem zaczęła stawiać własne pytania. - Ta nasza posesja jest tak duża, nieprawdaż, Me Ploi? Tyle tu tych różnych ludzi, że można się pogubić, czyż nie? Trzeba sporo czasu, żeby wszystkich poznać, jak myślisz? Rzuciwszy okiem na siostrę, chora K'un Nien z ciepłym uśmiechem zwróciła się do Ploi: - Całe wieki nie ruszam się z mojej sypialni. Już nawet nie wiem, kto tam mieszka. Ale Po Prem ci powie. On musi wiedzieć, kto gdzie mieszka. Ploi mogła zapytać K'una Prema, ale jakoś nie nadarzała się sposobność. Czasami nie było go w domu, bo miał dyżur w pałacu, a gdy wracał, zajmowali się słodkim przekomarzaniem nowożeńców i nie był to odpowiedni nastrój do zadawania pytań praktycznych. W ciągu następnych dni Ploi mogła była pójść sama do małego domku i zbadać sprawę, ale nic jej do tego nie zachęcało - może z powodu spokoju, w jakim zdawał się tonąć. Prawdę mówiąc Ploi miała niechęć do wścibstwa, a poza tym obawiała się, że K'un Prem mógłby niewłaściwie zrozumieć cel takich pytań. Mógłby też pomyśleć, że Ploi chce wnikać we wszystko, a przecież tak niedawno tu przybyła. Powinna więc zachowywać ostrożność i dużo taktu przy każdym nowym kroku. Owego dnia K'un Prem nie miał dyżuru. Po niespiesznym posiłku poprosił Ploi, aby mu dała kilka orzeszków arekowych, które położyła na stojącej przed nim tacy. - Dzięki tobie staję się nałogowcem - powiedział. - Dlaczego? - zapytała Ploi. - Tak to jakoś robisz, że wszystko wygląda pociągająco. Te liście betelu... zwijasz je tak, że lepiej nie można, a rzeźbione orzeszki to wręcz dzieło sztuki. Mógłbym długo chwalić, a gdybym był poetą, to ułożyłbym sakrawę * na ich cześć. Mają nie tylko zachwycający wygląd, ale smak: doskonale doprawiony, subtelny, delikatny, aż pieści język! Jeszcze takich nie smakowałem. Jest to jedna z form poetyckich w postaci czterowiersza. - Musiałeś już wiele innych próbować wcześniej. - Próbowałem, ale były takie, że nie mogłem popaść w nałóg. Bez smaku, mdłe albo tak ostre, że o mało co nie oparzyłem sobie ust. Teraz próbuję przygotowanych przez ciebie... i mają niebiański smak. Nie dziw się, jeśli zrobisz ze mnie nałogowca na całe życie. Ploi uśmiechnęła się i odwróciła oczy. - Jaka ty jesteś ładna, Me Ploi, i z każdym dniem robisz się coraz ładniejsza. Twoje wszystkie krewne są niebrzydkie, ale żadna nawet nie może równać się z tobą. Powiadają, że twoja matka była piękna, ale ciocia Nui mówi, że w porównaniu z tobą można powiedzieć, że była wręcz nieładna. - O nie! - wykrzyknęła Ploi. - To najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek znałam, i nie tylko piękna, lecz pełna życia, uroku i charakteru. - Bardzo ją kochałaś, prawda? - Nade wszystko w świecie. Jestem do niej wciąż tak przywiązana, jak gdyby jeszcze żyła. Często widzę ją we śnie, a czasem mam wrażenie, że tak naprawdę to ona wcale nie odeszła, że jest tu gdzieś w pobliżu, że jestem pod jej opiekuńczym skrzydłem... Przerwała, otarła łzę i uśmiechnęła się. - Bardzo byłaby ci rada... królewskiemu paziowi, który ma język słodki jak miód i który mówi tyle miłych słów pod jej adresem. Sprawiłoby jej to przyjemność. Uwielbiałaby cię, K'un Prem, i rozpieszczała niesłychanie. - To musiała być doprawdy cudowna osoba. Gdyby żyła, wiedziałaby też, że i ja ją kocham. Ploi podziękowała mu uśmiechem. On zaś ciągnął dalej: - A co ze mną, Me Ploi? Nie pytałem cię nigdy o to wcześniej, ale czy i ty mnie kochasz? Ploi zamilkła. Prosta odpowiedź w rodzaju "bardzo..." może by go zadowoliła, ale jej nie. Wreszcie powiedziała: - Jesteś dla mnie taki dobry. Nigdy w życiu nie doznałam tyle życzliwości i tylu względów, ile doznaję od ciebie. Żyjemy razem i kochamy się nawzajem. Ale ponad wszystko czuję do ciebie bezmierną wdzięczność. Jestem twoją dłużniczką. Zawdzięczam ci wszystko. Przy tych słowach coś ścisnęło Ploi za serce. Już prawie nie pamiętała o Pi Nuengu, o tym, co mówił i w co wierzyła i jak sobie utkała wymarzoną przyszłość. Rozpoczynaliby od zera i szli razem naprzód, ręka w rękę, walcząc i budując wspólnie. Oczekiwała wtedy, że będzie to trwała przyjaźń, że będą razem znosić trudy i pokonywać przeszkody. I nigdy nie wątpiła, że spełnią się ich życzenia, że wiecznotrwała miłość doda im odwagi i pokrzepi ich przy każdej przeciwności. Były to romantyczne marzenia i spotkał je los, jaki jest udziałem większości takich romantycznych mrzonek: rozwiały się bez śladu. W obecnej rzeczywistości nie ma żadnych trudów. Patrzyła na tacę od betelu z różowego złota i myślała, ile wyrzeczeń, oszczędzania i ofiar trzeba by było, aby wraz z Pi Nuengiem mogli sobie pozwolić na jej kupno. Stałaby się przedmiotem cenionym i ważnym. I zapragnęła znaleźć jakieś szczególne znaczenie w tej tacy, na którą teraz patrzyła. Tak, to ładny przedmiot. Taca została wyjęta z kredensu, gdzie leżała wraz z innymi. A że wyglądała skromniej niż pozostałe tace, przeznaczono ją na co dzień, do częstego użytku... - Czy mogę cię o coś spytać, Me Ploi? - łagodny głos K'una Prema przerwał jej zamyślenie. - Ale nie odpowiadaj, jeśli uznasz, że jestem zbyt ciekawski... Czy kochałaś kogoś przede mną? - Jak gdyby czytał w jej myślach. Ploi zawahała się. Nie chciała kłamać, ale też nie uważała, że będzie słuszne, jeśli poruszy ten temat. Wciąż jeszcze rozważała, gdy K'un Prem odezwał się z cicha: - Zapomnij, żem o to pytał, Me Ploi, bo nie ma to dla nas żadnego znaczenia. Kochałaś czy nie... nie wpłynie to na moje uczucie do ciebie. Nadal będę cię kochał, to wszystko. Ploi była głęboko wzruszona i nie zwlekając powiedziała, co czuje naprawdę. - Tylko ty dla mnie istniejesz, K'un Prem. Nikt nigdy nie zdoła zająć twego miejsca w moim sercu. Podziękował jej uroczyście i po chwili milczenia znów mówił dalej: - A czy zmieniłabyś swój stosunek do mnie, gdybyś się dowiedziała czegoś z mojej przeszłości? Może to było coś złego? Czy bardzo byś się na mnie gniewała, a może nawet poczuła do mnie nienawiść? Mogły to być pytania z dziedziny przypuszczeń, choć Ploi wyczuła, że mówi poważnie. W każdym razie uznała, że powinna go upewnić i zrobiła to bez wahania. - Jakże mogłabym się gniewać na ciebie za to, co robiłeś, zanim się spotkaliśmy. Przecież nawet się nie widywaliśmy do dnia naszego ślubu. Możesz mi o wszystkim opowiedzieć, jeśli zechcesz, a jeśli nie zechcesz, to też będzie w porządku. Skoro to się już skończyło i minęło, to nie będziemy się tym więcej przejmować. A jeśli trwa nadal i trzeba temu stawić czoło, uczynimy to oboje. - Jesteś taka dobra, Me Ploi. Ploi roześmiała się. - Czemu się ze mnie śmiejesz? - zapytał K'un Prem. - Czy nie wolno mi podziwiać własnej żony? - Wcale się z ciebie nie śmieję - odparła Ploi i stłumiła kolejny wybuch śmiechu. - Przypomniałeś mi Czoi, a kiedy o niej myślę, to nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Życie dla Czoi jest zawsze zabawne, a gdy się jest z nią razem, jest zawsze wesołe. Lecz K'un Prem w danej chwili nie interesował się Czoi. Przysunął się do Ploi, wziął ją za rękę i powiedział: - Jesteś całkiem pewna, że nie będziesz się gniewać? I Ploi jeszcze raz go zapewniła, że nie będzie się gniewać. Wtedy uścisnął delikatnie jej rękę, a kiedy się znów odezwał, głos jego przybrał ton żartobliwy. - Przyznaj się, Ploi, może rzuciłaś jakiś czar na wszystkich w tym domu? Wszyscy cię tak uwielbiają, aż jestem zazdrosny. Ploi znowu wybuchnęła śmiechem. - Chciałabym umieć rzucać czar, a zwłaszcza na babcię Tieb. - O, to jest osoba, prawda? - powiedział K'un Prem ubawiony. - Ojej, ona naprawdę jest cudowna. Uczciwa, bezpośrednia i taka wesoła. Uczy mnie wszystkiego, wiesz? Bez niej nie jadałbyś tak smacznie. Ja naprawdę bardzo ją lubię. - I ja też. Ale wiesz co? - K'un Prem uśmiechnął się szeroko. - Krążą plotki, że była młodszą żoną mego ojca. - Niemożliwe! - wykrzyknęła Ploi. - Wcale nie jest to ani niemożliwe, ani nieprawdopodobne - zaśmiał się K'un Prem. - W takich domach jak ten zdarzało się to często. Kiedyś babcia Tieb też była młoda, choć trudno to sobie dziś wyobrazić. - Czy pytałeś ją kiedy o to? - A tak, i nawet nie masz pojęcia, jak mnie za to zbeształa. Wołała, że ściągam na jej głowę wszy nieszczęścia podejrzewając ją o to, że jakoby chciała się wywyższać ponad swój stan, stan służącej Jego Ekscelencji, kobiety, która tylko pragnęła wiernie mu służyć. Ooo, bardzo się uniosła i już więcej nie wdawałem się w tę sprawę. - Ale po prawdzie, to wcale nie odpowiedziała ci na pytanie. - Tak, pozostawiła mnie w niepewności. Ale jedno muszę powiedzieć na jej korzyść. Nawet jeśli była kiedyś nałożnicą ojca, to nigdy nie próbowała tego wykorzystać. Zawsze zadowalała się stanowiskiem kucharki i podsuwaniem nam różnych smakowitości do jedzenia. Są tak dobre, że palce lizać! Wstał, pociągając za sobą Ploi. Zaproponował spacer po ogrodzie, a może także i wizytę w domku u dwu pań cioć. Słońce świeciło już przyjemnym, łagodnym blaskiem o tej południowej godzinie, a lekki powiew niósł ze sobą zapach drzew lamduan. * Bawiły się wśród nich dziewczynki, a kilka z nich zbierało opadłe kwiaty. K'un Prem podszedł bliżej i zapytał, co zamierzają z nimi zrobić; usłyszał, że przeznaczone są dla tej K'un z wielkiego domu, dokąd trafią w formie girland. Zwróciły swe ogorzałe twarze ku Ploi, rozpływając się w uśmiechach. Ploi odwzajemniła się uśmiechem, postanawiając, że w czasie następnej wizyty w pałacu musi powiedzieć Czoi, że została "tą K'un z wielkiego domu", co brzmiało bardzo dostojnie i bardzo przypominało znane określenia z pałacu, jak na przykład K'un Złotej Komnaty, czy inne K'uny tego lub innego miejsca czy stanowiska w pałacu! Czoi z całą pewnością wybuchnie zaraz śmiechem i niezawodnie skomentuje to na swój dowcipny sposób, dobierając odpowiedni epitet na tę okazję. Drzewo to sadzi się dla jego kwiatów i zapachu. Zostawili dziewczynki i drzewa lamduan i poszli dalej popatrzeć na ozdobnie strzyżone rośliny w donicach. Tak jak Czao K'un Ojciec, tak i K'un Prem bardzo je lubił i z przyjemnością sam je przystrzygał, nadając roślinom odpowiednie kształty. A potem poszli ścieżką, która wiodła do domku K'un Nui. I wtedy Ploi przypomniała sobie i zapytała: - A kto mieszka w tym domku? - W którym? - zapytał K'un Prem. Gdy zaś Ploi wyjaśniła, odparł od niechcenia: - O, tu mieszka pewien mały chłopczyk, bardzo miłe dziecko. Możemy wejść i zobaczyć, dobrze? Szli powoli, kierując się w stronę domku, który stał na małej polance, otoczony niskim płotkiem. Weszli na taras i nie wiadomo, czy instynktownie, czy też skutkiem karmy z przeszłości, na widok chłopca serce Ploi omal się nie rozpłynęło. Uśmiechał się, machał rączkami, podskakując na ręku starszej kobiety, która próbowała go uspokoić. - Pozwól mu podejść, babciu Czem - rzekł K'un Prem do starszej kobiety. Chłopiec zbliżał się idąc jeszcze niepewnie, miał niewiele ponad roczek. Po kilku krokach przystanął na swych tłuściutkich nóżkach i nie wiedział, co zrobić. K'un Prem zawołał, by go zachęcić: - Przecież umiesz już lepiej chodzić, Oan! No, Oan, chodź, chodź! I chłopczyk podszedł, lecz nie do K'una Prema. Rzucił się prosto ku Ploi i gaworząc niezrozumiale z uciechy padł w oczekujące objęcia. Śmiali się teraz razem, Oan i Ploi, tak bardzo radzi ze swojego towarzystwa. Babcia Czem, cała w uśmiechach, potrząsała głową z niedowierzaniem, wykrzykując: - Ojeju, podszedł do niej jak do starej znajomej! K'un Prem przytaknął skinieniem głowy, kazał Czem iść do swoich zajęć i zostawić na chwilę swego podopiecznego z K'un Ploi. Starsza kobieta odeszła, a Oan rozsiadł się wygodnie na kolanach Ploi jak na tronie. Spojrzała w oczy K'unowi Premowi i zadała mu nieuniknione pytanie: - Czyj to syn, K'un Prem? I usłyszała odpowiedź wypowiedzianą cichym, drżącym głosem: - To jest mój syn, Me Ploi. Bał się, co Ploi na to powie, ale niepotrzebnie, bo Ploi znała już odpowiedź, nim zadała mu pytanie. Już wcześniej zbudziły się w niej podejrzenia z powodu wymijającej odpowiedzi K'un Nui i K'un Nien, kiedy zapytała o ten domek, a także z powodu tajemniczego zarzekania się Pit, że ona nic nie wie o jego mieszkańcach. A potem te niezręczne aluzje K'una Prema na temat jego przeszłości. Teraz prawda uderzyła ją jak młotem i serce w niej jakby zamarło. W ciągu kilku sekund wiele niespokojnych myśli przemknęło jej przez głowę lotem błyskawicy. Jak tu najwłaściwiej dostosować się do sytuacji? Jak uniknąć tarć pomiędzy nią i K'unem Premem? Tymczasem widok Oana sprawił, że wszystkie te myśli okazały się zupełnie niepotrzebne i pierzchły bez śladu. Oto najmilsze stworzenie, od którego aż ciepło się robi na sercu, pada nagle w jej objęcia, śmiechem odwzajemnia śmiech... Jeśli o nią chodzi, to nie będzie żadnych zgrzytów. Odczuła ogromną ulgę i radość. No cóż, los ich sobie przeznaczył, nie potrafiła tego inaczej określić. Będzie go kochać jak rodzonego syna. I to nie z poczucia obowiązku czy też pragnienia, aby postępować jak należy lub zaskarbić sobie szczęśliwy los dobrym uczynkiem... Będzie go kochać... już go kocha jak syna, ponieważ... no... ponieważ tak właśnie czuje, tak widocznie miało być. Oan gaworzył, prowadząc na swój sposób rozmowę. Rozśmieszyło ją to znowu. Po chwili rzekła do K'una Prema: - Dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej? - Och, Me Ploi, ja... ja tak się bałem, że możesz się rozgniewać. Ale nie zrobisz tego? - W zachowaniu Ploi nie było nawet śladu gniewu, a mimo to czuł się niepewnie. - Gniewać się? Ja? O co? O to, że masz syna? To twój syn, a więc i mój. Może sobie wyobrażałeś, że go znienawidzę? - Przytuliła Oana, ucałowała go i szepnęła: - Kochane maleństwo, nikt na świecie nie byłby w stanie cię nienawidzić. Jeszcze kilka pytań i odpowiedzi i wreszcie K'un Prem przekonał się, że jego sekret nie spotkał się z negatywną oceną, a wprost przeciwnie, z entuzjastycznym przyjęciem. Wydając westchnienie ulgi powiedział, że odtąd będzie mógł spać spokojnie. Ploi miała jeszcze jedno pytanie. Wolałaby go nie zadawać, ale nie sposób było go uniknąć. - Chyba nie jestem wścibska - zaczęła. - Ale matka Oana... kto to jest i gdzie przebywa? - Nie przejmuj się nią - przerwał K'un Prem. - Odeszła. O nie, wcale jej nie wyrzuciłem. Odeszła z własnej woli kilka miesięcy przed naszym ślubem. Chciała odejść i żyć ze swym nowym mężem, dałem jej więc pieniądze i moje błogosławieństwo. Powiedziała, że mogę zatrzymać Oana i że nie ma zamiaru wracać tu kiedykolwiek, aby się o niego upominać czy też wtrącać się do jego wychowania. - A co masz zamiar z nim zrobić? - zapytała Ploi z matczynym zatroskaniem w głosie. - Z Oanem? No, skoro już wiesz i nie masz nic przeciw temu, niech będzie po dawnemu. Nie sprawia kłopotu, jak widzisz. Dobrze mu tutaj, a stara Czem jest troskliwą nianią. Uśmiechnął się. Wszystko teraz widział w różowym kolorze i nawet nie spostrzegł, że jego słowa wypowiedziane od niechcenia zmąciły radosny spokój, w jakim była jego żona. Niech będzie po dawnemu - myślała Ploi - niech rośnie w tym na wpół ukrytym domku, a jego ojciec niech mieszka w wielkim domu, niech go traktują jak syna młodszej żony. - Przenigdy - jęknęła bezgłośnie Ploi przywołując bolesne wspomnienia swojej przeszłości. Po tysiąckroć nie! Wykorzysta wszelkie przysługujące jej w tym domu uprawnienia, aby ochronić dzieciństwo Oana od takiego traktowania. - K'un Prem - rzekła głośno - czy mogę cię o coś prosić? - Możesz o wszystko, Me Ploi, o wszystko, czego tylko twe serce zapragnie. Chciałbym móc ci podarować księżyc i gwiazdy. - Mówił tak, jak mówią ludzie, których nie trapi żadna troska. - Czy dasz mi Oana? - spytała. - Niech będzie moim rodzonym synem, niech mieszka ze mną. Babcia Czem pozostanie jego nianią, niech oboje przeprowadzą się do naszego domu. - Zaraz, zaraz. - K'un Prem uniósł rękę, by ją powstrzymać. Oczy mu błyszczały. - Chciałabyś mieć Oana za swego rodzonego syna? Mam jednak nadzieję, że nie jedynego. Policzki Ploi spłonęły rumieńcem, ale nalegała zdecydowanie: - A więc zgadzasz się? - Moja droga Me Ploi - rzekł K'un Prem zmienionym głosem. - Nie jestem pewien, czy to rozsądne. Oan jest moim synem i kocham go, ale nie chciałbym, by stał się dla ciebie ciężarem. Widzisz, ty nie wiesz nic o tym, jaki charakter miała jego matka. Jeśli się okaże, że będzie choć trochę do niej podobny, to ściągniesz na siebie zmartwienie, wierz mi. - Ale też może się okazać podobny do ciebie - zareplikowała z uśmiechem Ploi. - Wiesz, że nie grywam ani w karty, ani na loterii, ale postawię na to, że Oan będzie miał prostolinijny i szlachetny charakter. Podniosła dziecko, tuląc je i mówiąc: - Pokaż swemu ojcu, Oan, jaki z ciebie dobry chłopiec. Oan znowu się roześmiał, a K'un Prem rzekł: - Jesteś aniołem, Me Ploi. Ploi potrząsnęła przecząco głową. - Wcale nie. Poza tym, że Oanowi trudno się oprzeć, robię to bardziej dla własnego spokoju, niż z jakichkolwiek innych pobudek. Ach, K'un Prem, żebyś ty wiedział, jak było w naszym domu nad klongiem Bang Luang! Opowiem ci kiedyś dokładnie, ale to długa historia. Przenosiny Oana z małego domku do wielkiego domu odbyły się tego samego dnia. Odtąd Ploi osobiście się nim opiekowała, przy chętnej i fachowej pomocy babci Czem. Wszyscy zaś zaczęli uważać Oana za pierworodnego syna. - To dopiero chłopiec ma szczęście! - mówili. "A jaka ja jestem szczęśliwa" - mówiła do siebie Ploi. I słowa te wypowiadała z żarliwością. Uważała to za prawdziwe szczęście, że Oan pojawił się w jej życiu właśnie w tym momencie. Była mu za to nieskończenie wdzięczna. Po pierwsze, nim pojawił się w jej życiu Oan, bardzo chciała poznać jak najbliżej K'una Prema, by być nie tylko jego żoną, lecz także przyjaciółką i towarzyszką życia, ale bywały chwile, kiedy czuła się onieśmielona i skrępowana, tak jakby był dla niej kimś obcym, bo też rzeczywiście nim był, zważywszy, jak niedawno się poznali. Teraz, gdy Oan stał się obiektem ich wspólnego zainteresowania, połączyło ich jakby koleżeńskie uczucie, dzięki czemu Ploi czuła się już zupełnie swobodnie w obecności męża. Uważała to za ważny krok naprzód w ich wzajemnych stosunkach. Poza tym odpowiedzialność, jakiej wymagała opieka nad Oanem, obudziła w niej pewność siebie i sprawiła, że poczuła się po raz pierwszy pu_jaj, wielką damą, osobą naprawdę dorosłą. Pit również to spostrzegła i oświadczyła, że ta "pu_jajność" K'un Ploi jest tak ujmująca, że jej samej zaczyna się wydawać, że robi się coraz bardziej dek, dziecinna, albo nawet, na zasadzie kontrastu, zdziecinniała. Należy także odnotować dwa inne pomyślne skutki sprawy Oana. Pierwszy polegał na tym, że adoptując Oana Ploi sama została zaadoptowana przez rodzinę K'una Prema. Rzecz nie w tym, by dotąd nie okazywali jej wielkiej życzliwości i dobrej woli od samego początku... Niemniej jednak pozostawała nadal tylko krewną przez małżeństwo, osobą "z zewnątrz", której jeszcze nie zdążyli dobrze poznać i docenić. Pochwalili to, co zrobiła dla Oana, jeszcze bardziej ją za to polubili i uznali ją teraz za jedną ze swoich... i to bez zastrzeżeń. Pani ciocia Nui już nie musiała się powstrzymywać, by jej wytknąć to czy owo, gdy na to zasłużyła, a przedtem nie pozwoliłaby sobie nigdy, obawiając się, że żona bratanka mogłaby źle zrozumieć jej dobre intencje; pani ciocia Nien zaś zarzuciła ceremonię wstawania z łoża boleści, by powitać Ploi; zaczęła jej teraz podawać poduszkę, gdyby sama także zechciała się położyć podczas pogawędki. Drugi pomyślny skutek przejawił się w tym, że Ploi miała teraz tyle pracy, że nie starczało jej czasu na to, by odczuwać swoje zagubienie. Przedtem często czuła się nieswojo, podobnie jak ptak, którego wypuszczono z klatki i który nie wie, co ma począć z tą niezwykłą wolnością. Tęskniła wtedy za jakimiś granicami, marzyła, aby jakaś K'un Sai ustaliła nowe zasady postępowania, które ją nareszcie umiejscowią. K'un Prem pod tym względem był dla niej bezużyteczny; myślał tylko o tym, aby dać jej jak najwięcej swobód i wolnego czasu, zapewnić jej jak najwięcej służby i obsypać wyszukanymi luksusami. Teraz znalazła swoje miejsce i miała zajęcie na cały dzień opiekując się Oanem, co sprawiało jej prawdziwą przyjemność. - Dziwna z ciebie dziewczyna, Me Ploi - powiedział jej pewnego dnia K'un Prem. - Mogłabyś nic nie robić i niczym się nie przejmować. Czy naprawdę musisz robić wszystko sama przy Oanie? Wiesz, że czasami mu zazdroszczę. - Nie ma czego. Dzięki niemu kocham cię jeszcze bardziej. - W takim razie wszystko w porządku. - A poza tym, gdyby nie Oan, to czekając bardzo bym się niecierpliwiła, co tobie mogłoby się nie spodobać. - Czekając na co? - Na narodziny dziecka. - Ach, Me Ploi! Kiedy?! - Ooo, za jakieś osiem albo dziewięć miesięcy. - Ach, Me Ploi, moja najdroższa! Nie posiadał się z radości i dopytywał, na jakie smakołyki Ploi ma ochotę w odmiennym stanie. Ploi prosiła tylko o coś kwaśnego, o kilka niedojrzałych owoców mango. To powiedziawszy uległa pierwszemu napadowi porannych mdłości. 16 - A to dopiero! - wykrzyknęła Czoi. - Wczoraj wyszła za mąż, a już ma syna, który potrafi chodzić! Uściskała Oana, bo nie sposób było się temu oprzeć, i spytała: - A właściwie czyj to syn? A gdy usłyszała odpowiedź Ploi, zawołała: - Tak myślałam! Wiedziałam! Stale mi się wydawało, że coś za dobrze wygląda ten twój mąż. I jak to do ciebie podobne, że pogodziłaś się z tym bez żadnego ale. Po prostu uznałaś go za swego... to wprost zdumiewające! - To raczej on uznał mnie za swoją, Czoi. - A czy jesteś pewna, że jest tylko Oan? - Tak, jestem pewna, Czoi. - A skąd możesz wiedzieć? Może ich tu się jeszcze kręcić z pół tuzina i tylko wyglądają sposobnej chwili, by się przed tobą ujawnić. Może się zdarzyć, że trzeba będzie wybudować całkiem obszerne pokoje dziecinne, moja kochana. - I tak pewnie trzeba będzie budować, Czoi. Ja też będę miała swoje. To już miesiąc. W tym momencie w drzwiach ukazała się K'un Sai, a Czoi zawołała do niej na cały głos: - Prędzej, pani ciociu! Ale wydarzenie! K'un Sai łapała oddech ze zdumienia: - Co... co się stało? - Me Ploi jest w ciąży, pani ciociu! K'un Sai westchnęła ze zmęczenia. - I to wszystko? Przestraszyłaś mnie. Myślałam, że może dom Ploi się spalił albo jakieś inne nieszczęście... A co to za śliczny chłopaczek? Ploi powtórzyła wyjaśnienia, jakich już udzieliła Czoi. K'un Sai pobłogosławiła ją wylewnie, a potem gawędziły na różne tematy, aż nadeszła chwila porannego posłuchania u Sadet. Tym razem Ploi miała więcej do powiedzenia swej królewskiej dobrodziejce na temat klongu Jom. Czuła się dumna i szczęśliwa widząc, jak bardzo Sadet interesuje się jej losem i jak jest zadowolona z odwiedzin Ploi. Doprawdy, była tego ranka we wspaniałym nastroju, dopóki nie wypłynął temat Oana. Zareagowała na to gwałtownie i powiedziała, że nigdy by nie dała pozwolenia na małżeństwo, gdyby wiedziała o tym wcześniej. Zakładała bowiem, że K'un Prem, chcąc się ożenić z Ploi, zmusił matkę Oana do opuszczenia domu. Ploi próbowała bronić swego męża. - K'un Prem powiada, że sama odeszła, Wasza Wysokość. Chciała odejść i zamieszkać z nowym mężem, Wasza Wysokość. - Nie wierzę - kwaśno rzekła księżna. - Na pewno ją wyrzucił. - I znów zaczęła się gniewać. - Biedna dziewczyna! Jestem przerażona! Mógł ją przecież zatrzymać. Byłoby to normalne i świadczyło o jego dobrym sercu. Mężczyznę w jego położeniu stać na utrzymanie kilku młodszych żon, nie ma w tym nic złego. Przecież nasza panna Ploi nie byłaby zazdrosna. Znam cię dobrze, Ploi. I przyjmij też ostrzeżenie: któregoś dnia, jak się już tobą nacieszy, znajdziesz się w takim samym położeniu jak ta biedaczka. Wyobrażam sobie, że przylecisz tu do mnie i podrzucisz mi swoje dziecko, tak jak twoja matka! Och, niech niebo ma mnie w swej opiece! Czoi wpatrywała się w Ploi, chcąc jej posłać porozumiewawcze spojrzenie. Ploi jednak starała się zachować twarz bez wyrazu: pilnowała się, by niczego więcej nie powiedzieć, gdyż pogorszyłoby to chwilową wrogość Sadet do K'una Prema, a była pewna, że nie potrwa to długo. Wszystko to działo się rankiem. Po południu - bo spędzała z Oanem cały dzień na Wewnętrznych Podwórcach, gdy tymczasem K'un Prem miał służbę w innej części Wielkiego Pałacu - Ploi otoczył tłum znajomych dziewcząt, które jednogłośnie namawiały ją, by pojechała z nimi do Bang Pa_in. Już od kilku tygodni rozprawiały o tej wyprawie. Jadą tam, więc Ploi musi jechać razem z nimi. Jego Królewska Mość zdecydował, że właśnie w Bang Pa_in mają się odbyć uroczystości ciałopalenia jego ukochanej córki Krom * K'un Suphan. Krom, Phra, Ong, Klong itd. to różne rangi książęce, nadawane dzieciom przez króla, a Rama V miał ich ok. stu z kilkudziesięcioma żonami. - Bardzo kochał tę córkę - mówiła z szacunkiem jedna z dziewcząt. - Kiedy zmarła, powiedział, że śmierć zagarnęła mu "córkę_współtowarzyszkę losu w przeciwnościach" i że chciałby, aby kremacja odbyła się w sposób szczególnie uroczysty. - Dotąd nie było jeszcze tak wielkiego wydarzenia - wtrąciła inna. - Jeśli nie pojedziesz, Ploi, będziesz żałowała przez całe życie. - Ależ to będzie zabawa, sanuk maak (tajsk. - wielka)! - zawtórowały chórem pozostałe panny. Zaproszenie było nęcące, ale sumienie Ploi przypominało, że jest teraz żoną i panią domu, że musi myśleć o mężu i dziecku. - Och, ten twój mąż jest w tobie zakochany po uszy! - parsknęła któraś. - Zgodzi się na wszystko, co zechcesz. - W każdym razie on z całą pewnością będzie towarzyszył Jego Królewskiej Mości, więc wcale się nie zanosi na to, że będzie w Bangkoku usychał z tęsknoty za tobą - dodała inna. - Poza tym możesz zabrać z sobą Oana - ozwała się Czoi, jakby zamykając tę dyskusję - i tyle służby, ile ci będzie potrzeba. Na kuchennej łodzi będzie mnóstwo miejsca. A pani ciocia Sai będzie zachwycona twoim towarzystwem. K'un Prem może odwiedzać łódź i możesz go nadal rozpuszczać przygotowując mu smakowite potrawy. No widzisz, Ploi, nie masz żadnych argumentów na to, aby nie jechać. Ploi naturalnie bardzo pragnęła pojechać wraz z nimi. Choć żyła w godnych pozazdroszczenia wygodach i luksusach, duchem wciąż jeszcze była w rezydencji Sadet, na Wewnętrznych Podwórcach i w Wielkim Pałacu, bo spędziła tu przecież tyle lat! Jak mogła tak z dnia na dzień przestać być dwórką Wewnętrznych Podwórców? W ciągu ostatnich tygodni bywały chwile - a nie był to bynajmniej nudny okres - kiedy ogarniała ją tęsknota za dawnym życiem, za wysokimi murami. Uświadomiła sobie, że gdyby musiała być od niego całkowicie odcięta, to jej obecne życie, choć tak pełne i bogate pod każdym wzglądem, utraciłoby sporo ze swego blasku. Czułaby się zapomniana i opuszczona, gdyby miała zostać w mieście, a jej towarzyszki uczestniczyłyby w tym wielkim wydarzeniu w Bang Pa_in. Późniejsza relacja byłaby tylko kiepską namiastką. W drodze z pałacu do domu Ploi zastanawiała się, jak przedstawić sprawę K'unowi Premowi. Okazało się jednak, że niepotrzebnie się tym trapiła. K'un Prem oznajmił bowiem, że tego właśnie wieczora wybiera się do Bang Pa_in na ciałopalenie. - Nie chciałbym cię tu zostawiać samej, ale... - Ależ wszystko w porządku - dokończyła za niego Ploi, choć zapewne nie całkiem po jego myśli. - I ja mogę pojechać w orszaku mojej Sadet. Pani ciocia Sai ma pieczę nad łodzią kuchenną księżnej i jest tam miejsce dla Oana, dla mnie, dla Pit i dla babci Czem. - Co ty mówisz, Me Ploi! W twoim stanie... - Przecież czję się świetnie - roześmiała się. - A powietrze na wodzie dobrze mi zrobi. Ty zaś możesz nas zawsze odwiedzać, kiedy będziesz wolny od służby. No i, pamiętasz? Będzie to nasze drugie spotkanie w Bang Pa_in. Tym razem, przyrzekam, nie będę udawała, że cię nie dostrzegam. Nawet cię nakarmię w rewanżu za ten cudowny khanom cziin, który dla mnie sprowadziłeś za pierwszym razem... Patrzyła na niego z uśmiechem, więc też się do niej uśmiechnął. On również zachował we wdzięcznej pamięci ten piknik na rzece. I tak mniej więcej po upływie tygodnia, pewnego pięknego poranka Ploi, Oan, Pit i babcia Czem, znaleźli się wśród pasażerek kuchennej łodzi podążającej żwawo pod prąd rzeki Czao Phraja ku brzegom Bang Pa_in. Oan był ośrodkiem zainteresowania. Czoi i inne panny podsuwały mu smakołyki, a K'un Sai pośród różnych poleceń wykrzykiwała ostrzeżenia, aby dobrze pilnować małego, bo może wypaść za burtę. Gdy łódź przepływała koło Targu Kuan, Oan zasnął w kajucie, zmęczony zabawą. Po chwili Czoi poszła za jego przykładem, bo zajęta była pakowaniem do późna w nocy i musiała wstać przed świtem, a Ploi udała się na dziób i znalazłszy tam wygodne miejsce usiadła, by cieszyć widok stale zmieniającymi się widokami: domy pośród drzew, dachy świątyń, mnisi przepływający obok w małych łódeczkach albo przyjmujący jadło od wiernych na przystaniach i małych molach; ludzie na promach żywo gestykulujący, wpatrzeni w długi szereg królewskich łodzi płynących w górę rzeki, pływające i wiosłujące dzieci, iskrząca się od słońca Czao Phraja, pełna pogodnego piękna w porannym słońcu... Ploi dostrzegała wszystko, co działo się wokoło, podniecona, a zarazem spokojna i zadowolona. Nie myślała o niczym konkretnym, lecz po chwili myśli jej cofnęły się wstecz, ku pierwszej podróży do Bang Pa_in, kiedy po raz pierwszy jechała pociągiem. Przypomniały jej się wszystkie szczegóły: z jakim przejęciem słuchała rozmowy Jego Królewskiej Mości z urzędnikami stojącymi w pobliżu okna jej wagonu, jakiego koloru i kroju miała na sobie bluzkę owego dnia na dworcu Hua Lampong, a było to wkrótce po tym, jak złamał jej serce Pi Nueng swym ożenkiem z inną dziewczyną. Jakie to dziwne! Tak żywo pamięta bluzkę, jak gdyby miała ją na sobie wczoraj, za to złamane serce... wydaje jej się teraz, że należało do kogoś innego, kto istniał w odległej przeszłości. Jak to możliwe? Kochała przecież kiedyś Pi Nuenga i cierpiała przez niego, ale teraz myśli o tym bezboleśnie, bez najmniejszego trzepotu serca. Wprost nie mogła tego pojąć. I jeszcze jedna tajemnicza sprawa - rozmyślała. - Minęło ledwie kilka miesięcy od wesela, a wydaje mi się, że jestem z K'unem Premem od bardzo dawna. Potrząsnęła głową z niedowierzaniem, westchnęła i uśmiechnąwszy się poszła do K'un Sai i dziewcząt, by przygotować liczne potrawy potrzebne na podróż. Łódź kuchenna dopłynęła do Bang Pa_in w samo południe. Doholowano ją do miejsca zacumowania na klongu, na tyłach pałacu. K'un Sai i Ploi spędziły resztę popołudnia w Domu Uoranat przygotowując tam apartamenty na przyjazd księżnej. Zeszły się tutaj panie zawiadujące różnymi rezydencjami oraz inne dziewczęta z Wewnętrznych Podwórców. Krzątały się pracowicie, bo na ciałopalenie miała zjechać prawie cała rodzina królewska; Dom Uoranat pulsował i kipiał życiem, śmiechem, odgłosami przenoszonych mebli. Ploi znalazła się znów w swoim żywiole i była tak aktywna, że K'un Sai musiała ją co chwila hamować i przypominać o jej "stanie". Nazajutrz pomaszerowały wszystkie na stację, by powitać przybywającą królewską rodzinę i towarzyszyć swoim patronkom do poszczególnych rezydencji w pałacu. W Uoranat Sadet uśmiechnęła się z zadowoleniem i aprobatą dla przygotowanych apartamentów. - No, widać, że dobrze się postarałyście. Dziękuję ci, Ploi... A więc przywiozłaś tu z sobą Oana, no i także to drugie tam w środku. No tak, im ich więcej, tym będzie weselej. Dobrze mieć cię w zasięgu ręki, Ploi. Chciałabym jednak, byś była na łodzi podczas odwiedzin męża. Nie wolno go zaniedbywać. I nie możesz dać mu powodu, by chciał się ciebie pozbyć. Z mężczyznami to nigdy nie wiadomo... Rada jestem, że przyjechałaś, Ploi, ze względu na mnie, jak i na ciebie. Będzie to pamiętne wydarzenie. Po latach będziesz miała co opowiadać swoim wnukom... Dwa dni później Ploi znów poszła na dworzec. Wspinając się na palcach i wyciągając szyję, patrzyła, jak nadjeżdża pogrzebowy pociąg, jak zwalnia i wreszcie staje. Jego Królewska Mość stał na peronie i witał pociąg. Wysoka złota urna zawierająca zwłoki jego ukochanej córki znajdowała się w pierwszym wagonie, a przy niej stały piętrowe parasole koloru białego i złotego i inne insygnia księżniczki królestwa. Urna popłynęła następnie łodzią królewską do altany na przystani znajdującej się na terenie pałacu, a stamtąd do Phra Thi Nang Aisauan Thipya Asna, * którą król kazał wybudować pośrodku jeziora. Wedle jego woli miała tam stać przez trzy dni i trzy noce, przy nieustannych dźwiękach muzyki i tańcach * dla uczczenia pamięci księżniczki. Kulminacyjnym momentem miało być spalenie zwłok, a na dzień następny przewidziano zbieranie prochów. Jeden z przykładów ceremonialnego stosowania wzniosłych nazw zapożyczonych na użytek dworski z sanskrytu: zarówno "phrathinang" jak "asna" znaczą tron lub miejsce, "aisauan" to niebo, a "thipya" to boginka. Brzmienie oryginalnych słów uległo zmianie pod wpływem fonetyki języka tajskiego - np. sanskryckie "deva" zmieniło się w "thipya". Chodzi oczywiście o występy na scenie, których - jak widać z tekstu - treść wcale nie musiała być poważna, bo pogrzeb nie jest w Tajlandii uroczystością wyłącznie smutną. Specjalnie na tę okazję wzniesiono altany, kryte przejścia i mostki łączące sale Aisauan z nadbrzeżem. Oddzielne altany przeznaczono dla Frontowego Pałacu i dla Wewnętrznych Podwórców, gdzie pośród dwórek ubranych na biało była też w pierwszym dniu Ploi. Był to pamiętny dzień. Nie tyle może z powodu obrzędów, ile z powodu niezwykłego wydarzenia, bowiem po odejściu mnichów Jego Królewska Mość przyszedł do altany, w której siedziała także Ploi. Nikt się tego nie spodziewał i oczy wszystkich zwróciły się na króla. Podszedł do swej córki, Sadet Phra Ong Klang, rodzonej siostry nieboszczki, złożonej w urnie, i wziął ją w ramiona. Ojciec i córka, złączeni w żałobie, wspólnie opłakiwali stratę. Onieśmielona Ploi nisko spuściła głowę oddając pokłon, ale z jej oczu także płynęły łzy. Poznałam, co to boleść - myślała - i na pewno nieraz jeszcze jej zaznam. Teraz jednak stawię jej czoło z większą odwagą, jeśli bowiem nie omija Phra Czao Ju Hua, który jest Panem Życia nas wszystkich, najczcigodniejszym i najpotężniejszym, to dlaczego mnie, nic nie znaczącej Ploi, miałaby być oszczędzona? Pozostała w takiej pozycji, dopóki Jego Królewska Mość nie opuścił altany. Nigdy nie zapomni tych łez, których była świadkiem. Opowiedziała o tym K'unowi Premowi, gdy odwiedził ją na łodzi. Rozumiał dobrze jej głębokie poruszenie. Pani ciocia Sai mile powitała swego ukochanego K'una Prema, ugościła go wyszukaną ucztą i kilkakrotnie wspomniała, że jego obecność wprowadza ją zawsze w doskonały nastrój. Czoi zjawiła się dopiero po posiłku. Wracała z pałacu i była niezwykle zmartwiona. - Czy słyszeliście już o Somdet Phra Ong Jing Jai? - spytała. - Powiadają, że jest bardzo chora. Ploi nie mogła w to uwierzyć. - Ależ Jej Królewska Wysokość była dziś z rana na peronie! - To prawda - przytaknęła K'un Sai. - Ale uważaj, Czoi, jeśli będziesz biegać wszędzie i rozpowiadać złe wieści, to ci wsadzą w usta kokosowy orzech. Nie bacząc na surową przyganę cioci, Czoi ciągnęła dalej: - Nie czuła się dobrze, a mimo to chciała być na stacji. A potem poczuła się jeszcze gorzej. Powiadają, że ma wysoką gorączkę. - Niektórzy zawsze muszą przesadzać - z dezaprobatą orzekła K'un Sai. - Według mnie to z powodu zmiany powietrza. Lekarze wkrótce postawią ją z powrotem na nogi... - Miejmy nadzieję, że tak będzie - powiedziała Czoi. Potem rozmowa zeszła na inne tematy, ale Czoi pozostawała niespokojna i zamyślona. Dopiero kiedy wypłynęły wieczorem na jezioro małymi łódkami, znowu stała się sobą, nieposkromiona jak zawsze. Był to pierwszy wieczór, na wodę spuszczono różne wianki. Jezioro połyskiwało od palących się świec, a widok ten radował serce. Wianki te, czyli kratongi, złożyli w darze ludzie z różnych sfer, z członkami rodziny królewskiej włącznie, a także urzędnicy królewscy, kupcy i inni. Najlepsze z nich miały otrzymać nagrody od króla, a przed sędziami stanęło trudne zadanie wyboru. Jednym z najbardziej wymyślnych kratongów była doskonała kopia okrętu wojennego, inny znów przedstawiał tradycyjny tajski dom. Trzeci, wesoło podskakujący na fali, był altaną, w której siedziała cała wojskowa orkiestra dęta. Były kratongi przedstawiające sceny ze słynnych opowieści: romantyczny epizod dotyczący miłostek K'una Czanga i K'una Pena, przerażająca scena niesamowitych stworów z eposu o niezwykłych przygodach Phra Abhai Mani, i tak dalej, i tak dalej. Ploi i Czoi były zgodne, że największe wrażenie zrobił na nich kratong, pośrodku którego umieszczono postać Króla Wężów pogrążonego w medytacji. Świetnie wyrzeźbiony, wyglądał tak, że lada moment rozluźni sploty i ujawni szczęśliwemu widzowi swe czarodziejskie moce. Były też kratongi nie tyle ładne, ile wymyślne: oto postać Nang Darani, Ziemi, z której warkocza spływa prawdziwa woda. Czoi i Ploi, oczarowane i podniecone jak małe dziewczynki, niezmordowanie prowadziły swą łódeczkę pośród rozjarzonych świecami kratongów i dopiero późną nocą wróciły na pokład kuchennej łodzi. Następnego dnia Ploi czuła się nieco zmęczona i nie poszła do pałacu, zamierzając zdrzemnąć się po południu. Okazało się jednak, że jest zbyt upalnie. Wzięła więc jeszcze jedną kąpiel, a potem zwolniła jedną ze służących przy kuchni i zabrała się do obierania cebul, aby starczyło na cały dzień do gotowania. Zajęcie to pochłonęło ją tak bardzo, że dopiero po jakimś czasie spostrzegła mężczyznę stojącego w pobliżu na brzegu. Podniosła oczy. Był to żołnierz, który wyraźnie drgnął na jej widok i zrobił ruch, jak gdyby chciał odejść. Momentalnie jednak odzyskał równowagę ducha i władzę nad językiem. - Me Ploi! Nie spodziewałem się, że jesteś tutaj. Ploi zareagowała całkiem spokojnie na to niespodziewane spotkanie. Uśmiechnęła się z przyjemnością, uczyniła gest pozdrowienia uai i rzekła: - Szukasz pani cioci Sai, nieprawdaż? Zejdź tu do nas, Pi Nueng. Pi Nueng wpatrywał się w Ploi przez kilka sekund, jakby nie mógł się zdecydować, co ma robić. Potem ostrożnie zszedł do łodzi i rozsiadł się na pokładzie naprzeciwko Ploi. - Jak się miewasz, Me Ploi? Przydzielili mnie tutaj na wartę. Trzeba ci wiedzieć, że z Nakon Sawan przenieśli mnie tu, do Ajutii, już jakiś czas temu. - Mam się dość dobrze, Pi Nueng. Utyłeś trochę, prawda? Z początku cię nie poznałam. A jak ty się miewasz? - Tak sobie. Gdy miałaś wyjść za mąż, moja matka napisała mi o tym. Nie przyjechałem na twoje wesele, bo mieliśmy bardzo wiele zajęć, szykowaliśmy się do przenosin. Ploi odwróciła się i zawołała na Pit, która zjawiła się niosąc na biodrze Oana. Otworzyła szeroko oczy i wydała głośny okrzyk: - Nasz drogi K'un Nueng? A gdzie to się pan podziewał tyle czasu? Nueng stłumił śmiech. - Niedaleko, Pit. Pit oczywiście miałaby mu znacznie więcej do powiedzenia, ale Ploi nie dopuściła jej do głosu polecając, by postawiła Oana i poszła powiedzieć K'un Sai, że przyszedł do niej gość. Pi Nueng ze zdumieniem patrzył na Oana. - To nie może być twój syn, Me Ploi. - Oczywiście, że nie - roześmiała się. - Ale adoptowany. - Ach tak, rozumiem. To ładne dziecko. Moje jest trochę starsze, ale nie wygląda tak dobrze. Za to gadatliwy jak jego ciocia Czoi. Nadeszła K'un Sai. Początkowo zakłopotana sytuacją, wkrótce jednak odetchnęła z ulgą. I gdy po jakiejś godzinie Nueng wstał, gotując się do odejścia, K'un Sai i Ploi jednogłośnie zaprosiły go, by je znowu odwiedził. Ploi też odczuwała ulgę. Rada była, że się z nim zobaczyła, zwłaszcza że przekonała się ponad wszelką wątpliwość, że jej uczucia wobec niego są przyjazne - i nic więcej. Pozostanie dla niej na zawsze dobrym kolegą z lat dziecinnych, bratem Czoi, bratankiem K'un Sai, synem K'una Luanga i Me Czan, których kochała i szanowała jak własnych krewnych. W dniu kremacji procesja łodzi wiozła urnę z królewskimi insygniami i wartą honorową z Sali Aisauan do Świątyni Prauat po drugiej stronie wyspy Bang Pa_in. Stos przygotowano tam, gdzie posadzono tyle drzew bodhi, ile lat żyła nieboszczka księżniczka. Świątynię wypełniał tłum, a dominującym kolorem była biel pod pogodnym błękitnym niebem. Czoi i Ploi przyglądały się wszystkiemu z miejsca za altaną przygotowaną dla mieszkanek Wewnętrznych Podwórców, skąd miały doskonały widok. W czasie obrzędów wymieniały szeptem uwagi na temat księżniczki Jing Jai i jej choroby. Czoi dowiedziała się od kogoś, że gorączka nie ustępuje i że stan zdrowia Jej Królewskiej Wysokości pogorszył się do tego stopnia, iż chwilami nawet mówi od rzeczy, wypowiadając nie mające sensu strzępki zdań w języku farangów. Słuchając pień mnichów i przygnębiających nowin Czoi, Ploi modliła się, wzywając na pomoc wszystkie święte moce wszechświata, aby zechciały przywrócić zdrowie córce jego Królewskiej Mości. W tym momencie poczuła, że ktoś dotknął jej ramienia. Była to znowu Czoi. - Spójrz tam, Ploi! Widzisz? Ploi spojrzała we wskazanym kierunku i jej wzrok natrafił na Pi Nuenga stojącego w grupie oficerów. - Zapomniałam ci powiedzieć, że przyszedł na łódź w odwiedziny do pani cioci. Tak się złożyło, że i ja tam byłam i pogawędziliśmy sobie. Obiecał, że jeszcze przyjdzie, aby się i z tobą zobaczyć - wyjaśniła szeptem. - Umieram z niecierpliwości - znacząco powiedziała Czoi. - Czy... to spotkanie sprawiło ci przykrość? - Nie, wcale nie... Ojej, patrz, Czoi! - Wzrok Ploi błądził wśród tłumu i w pewnej chwili twarz jej rozpromieniła się w uśmiechu. - Patrz, patrz, oto ktoś, kogo obie znamy! Czoi spojrzała i burknęła niechętnie: - O, to tylko K'un Prem. Co się tak złośliwie uśmiechasz, Ploi? Mogłoby się wydawać, że jesteś jedyną kobietą, która może się pochwalić, że ma męża. Po kremacji, następnego ranka, odbyło się zbieranie prochów. Potem, po trzech dniach, obrządki mające na celu dokonanie dobrych uczynków. Okres żałoby zakończył się i można już było ubierać się kolorowo. Ale niestety, zmarła księżniczka Jing Jai. Chorowała poważnie, ale krótko i jej śmierć była wielkim wstrząsem dla wszystkich. Kolejną złotą urnę trzeba było przywieźć pośpiesznym pociągiem z Bangkoku. Odbył się obrządek ablucji. Potem urnę zabrano z powrotem do Bangkoku. Tym razem popłynęła łodzią, podczas gdy Jego Królewska Mość i rodzina królewska odbyli podróż powrotną pociągiem. Ledwo zakończył się jeden pogrzeb, gdy już dano sygnał do rozpoczęcia następnych uroczystości żałobnych. Dokonano kremacji zwłok jednej królewskiej córki, a tymczasem ciało drugiej zajęło jej miejsce w złotej urnie. Na pokładzie kuchennej łodzi, wracającej do Bangkoku, siedziała Ploi, smutna i jakby bardziej dojrzała. Wpatrując się w nurt rzeki, rozmyślała nad nieuniknionymi wydarzeniami w życiu, jak urodziny, choroba, starzenie się i śmierć. Uświadomiła sobie, jak marne jest ludzkie istnienie. A mimo to współczuła Jego Królewskiej Mości, który cierpiał tak samo jak każdy z jego marnych poddanych i był równie jak wszyscy bezradny wobec obracającego się koła istnienia. * Buddyzm, podobnie jak hinduizm, głosi, że dusza człowieka wciela się po śmierci w inne osoby albo zwierzęta. Dopiero osiągnięcie przez buddystę doskonałości przerywa ten łańcuch wcieleń i cierpienia. Powinniśmy o tym pamiętać, uświadamiać to sobie ciągle - myślała Ploi i postanowiła, że od tej chwili będzie się o to usilnie starała. 17 - Tak się cieszę - mówił Czao K'un Ojciec, gdy w kilka dni po powrocie z Bang Pa_in Ploi odwiedziła dom, by uczcić swój odmienny stan. - Nareszcie będę miał wnuka, z którym się będę mógł bawić! Moje pierwsze wnuczę, jakże jestem szczęśliwy! Nie mniej szczęśliwa od ojca była K'un Czei. - Wspaniale, Me Ploi! Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo pragnę tej chwili, gdy będę już paa dla twojego dziecka! I opowiedziała Ploi o tym, co się przyśniło Czao K'unowi. - Zanim się dowiedzieliśmy, że jesteś przy nadziei, Czao K'unowi Ojcu śniła się wielka spadająca gwiazda przelatująca nad naszym domem i nad rzeką ku Bangkokowi. Powiedział mi, że zwiastuje to narodziny wnuka lub wnuczki. Nie przejęłam się tym wcale, ale patrzcie państwo, nadeszła dobra nowina od ciebie... Ach, jakbym chciała, żeby to był chłopiec... - Oby było tak, jak pragniesz, K'un Czei. Sama też bym chciała, aby moje pierworodne dziecko było chłopcem. W głębi duszy było jej wszystko jedno, równie dobrze zadowoliłaby ją córka, ale że wszyscy jej najbliżsi i najdrożsi, a w szczególności K'un Prem, zdawali się oczekiwać, że wyda na świat syna, chciała, w miarę swych możliwości, spełnić te pragnienia. Podczas rozmowy Czao K'un Ojciec wspomniał, że ostatnio niedomaga. - Nie wiem, co mi w tych dniach dolega. Źle sypiam i straciłem apetyt. Czuję, jakby nic mi nie szło na zdrowie, cierpię na niestrawność. Tyle biorę lekarstw, przepisywanych przez tłum lekarzy, i wszystko na nic. Teraz znowu Me Czei wlewa we mnie jakiś wywar z ziół, ale wątpię, czy mi to w ogóle pomoże. Ploi już wcześniej zauważyła nie zwiastujące nic dobrego podkrążone oczy i nawet miała go zapytać, czy czasem nie czuje się ostatnio niezdrów. Teraz rzuciła pełne niepokoju spojrzenie na K'un Czei, ona zaś nieznacznym mrugnięciem oczu dała do zrozumienia, że teraz nie pora. Tak więc Ploi powiedziała tylko: - Trzeba być cierpliwym, panie ojcze. To lekarstwo wszyscy zalecają. Trzeba je koniecznie zażywać. U starszych każda niedyspozycja ciągnie się dłużej. - Ale ona wcale nie traktuje mnie jak osobę starszą - żalił się się Czao K'un do Ploi. - Żebyś ty widziała, jak mną komenderuje, jakbym był dzieckiem. Każe mi zasięgnąć rady jeszcze jednego doktora, zażyć jeszcze jedną pigułkę albo łyknąć jeszcze łyżkę takiej lub innej mikstury. Nie jestem już wolnym człowiekiem, Me Czei wzięła mnie w niewolę. K'un Czei roześmiała się. - Widzisz, z czym ja się tu muszę borykać, Ploi. Jego Ekscelencja dokłada wszelkich starań, bym nie mogła roztoczyć nad nim dobrej opieki, gdy jest niezdrów. Może chciałabyś przyjść mi z pomocą i wspólnie wzięłybyśmy go w niewolę? - Nie, nie - wzdragał się Czao K'un. - Nie ma potrzeby, aby Ploi zostawiała dom i męża i pomagała ci w czymkolwiek, Me Czei. Chyba że obłożnie zachoruję, ale nie teraz. Głos jego był pogodny, mimo to Ploi się zaniepokoiła. Nazajutrz brat Perm przyszedł do niej z listem od K'un Czei, która w krótkich słowach wyjaśniła swoje obawy. "Nie chciałam o tym mówić w obecności Czao K'una Ojca - pisała - więc teraz chcę Ci to przekazać przez Po Perma. Właściwie to nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Wciąż nie wiemy, co mu właściwie dolega. Czasami jest bardzo osłabiony, potem znowu wydaje się normalny, wstaje jak zwykle, tak jak to było właśnie wczoraj. Najbardziej martwi mnie, gdy popada w apatię, wtedy nic go nie interesuje i nie zależy mu na wyzdrowieniu. Nie wnioskuj jednak pochopnie, że to zaraz musi być coś poważnego. Nie chcę, byś się martwiła. Dbaj o siebie, bądź dobrej myśli i bądź pewna, że dbamy tu o niego, jak tylko potrafimy najlepiej. Za to zmyj porządnie głowę Po Permowi w moim imieniu, bo z każdym dniem zachowuje się coraz bardziej nierozsądnie". Ploi spodziewała się, że brat uzupełni te wiadomości, i zadała mu kilka pytań. Zawiodła się jednak i o mało nie skończyło się to "zmyciem głowy", o które prosiła K'un Czei. - Co jest naprawdę z Czao K'unem Ojcem, Po Perm? - Coo? A bo ja wiem... A czy mu w ogóle coś jest? - Jak możesz nie wiedzieć, Po Perm? Przecież już od pewnego czasu czuje się niedobrze. - Co ty powiesz? Jak go widziałem ostatnio... ze dwa dni temu chyba... był zdrów jak ryba. - Zdaje mi się, że niezbyt często bywasz w domu, Po Perm. - Co to, to nie, Me Ploi! Nie pozwalaj sobie na takie tony ze mną. Dość już wysłuchuję w domu. A niby czemu miałbym nie wychodzić i wracać, kiedy mi się podoba, skoro i tak nikomu na tym nie zależy? - To nieprawda, dobrze o tym wiesz. Powinieneś zachowywać się jak dorosły mężczyzna, Po Perm. - Wszyscy stale tak mówicie, ale nie dajecie mi na to żadnej szansy. Czy Czao K'un Ojciec powierzył mi kiedy jakąś sprawę godną człowieka dorosłego? Nigdy! A K'un Un? Ciągle mnie strofuje, jakbym stale miał dziesięć lat. Tak samo jest z naszym starszym bratem Czitem, ciągle niepoprawnym. A K'un Czei, która jest ode mnie młodsza o parę miesięcy, ani przez chwilę nie daje mi spokoju. Co ona sobie w ogóle wyobraża? Że jest moją matką, albo co? A teraz znowu ty, moja rodzona młodsza siostra, ganisz mnie, jakbym był uczniakiem przyłapanym na wagarach! - Uspokój się, Po Perm! To wszystko dlatego, że się o ciebie troszczymy. K'un Czei i ja kochamy cię i chciałybyśmy szanować cię jako naszego starszego brata, który jest pełen poczucia odpowiedzialności, poważany, godny, wybitny, na którym można polegać. To nie zrzędzenie, tylko troska o ciebie. Skończyło się na tym, że oboje się roześmieli. Ploi nigdy nie potrafiła występować długo w roli osoby sprowadzającej kogoś na dobrą drogę, pogodny zaś z natury brat w mig przywracał dobry nastrój. On właściwie był jej najczęstszym gościem znad klongu Bang Luang, a gdy nie pokazywał się przez kilka dni, K'un Prem zaczynał za nim tęsknić. Ploi z dawna już ostrzegała męża, by nie rozpuszczał nadmiernie jej brata, a zwłaszcza przestał obdarowywać go kosztownymi prezentami. Obawiała się bowiem, że rodzina K'una Prema może sobie pomyśleć, że Perm wykorzystuje bogatego przyjaciela, który w dodatku został jego szwagrem. K'un Prem zbył śmiechem jej obawy - całkiem bezpodstawne - i taki oto wygłosił wykład na ten temat: - Wszyscy wiemy, jakie słabostki ma Perm, ale wiemy też, że nikogo nie wykorzystuje, bo to nie leży w jego naturze. Tak naprawdę to ma on duże poczucie godności. Nigdy jeszcze o nic mnie nie poprosił, ani wprost, ani pośrednio. Bywało, że mu coś podarowałem, bo chciałem mu sprawić przyjemność. To całkiem naturalne między przyjaciółmi, którzy się tak blisko spowinowacili. Jeśli o mnie idzie, to uważam, że nigdy nie zdołam się w pełni odwdzięczyć Permowi, i wszyscy to rozumieją. Gdyby się za mną nie wstawił, nadal pewnie byś mi się jeszcze wymykała. Prawda, moja najdroższa? Wizyty składał także K'un Czit, ale z rzadka, i Ploi była z tego rada. Za pierwszym razem nie zastał K'una Prema, bo nie wrócił jeszcze z pałacu, i uparł się, że zaczeka. Rozgościł się jak u siebie w domu, rozglądał się zachłannym wzrokiem po pokoju i bez skrępowania wymieniał cenę każdego przedmiotu w zasięgu oka. K'un Prem wrócił i zachowywał się bardzo uprzejmie - ale oficjalnie - wobec swego szwagra, okazując szacunek należny mu z tytułu powinowactwa. Ze swej strony K'un Czit był aż nadto uprzejmy. Po prostu płaszczył się, pragnąc się przypodobać. Było oczywiste, że liczył na zdobycie aprobaty, chciał się wkraść w łaski. Ploi była zażenowana, a nawet zgnębiona, i początkowo chciała, jak tylko trafi się ku temu sposobność, powiedzieć mu parę słów i udzielić rady. Wkrótce jednak uprzytomniła sobie, że nigdy się na to nie zdobędzie, bo głęboko zakorzenione miała przekonanie, że nie wolno jej wywyższać się nad swego starszego brata, pierworodnego syna Kunjingi - żony Czao K'una Ojca. Postanowiła nadal odnosić się do niego z szacunkiem, niech się dzieje, co chce. Niedawno przyszedł znowu - z łaski niebios K'un Prem był akurat na służbie - by pożyczyć trochę pieniędzy, które, Ploi dobrze o tym wiedziała, mimo jego zapewnień, nigdy nie pójdą na żonę i dziecko. Wymienił sporą sumę, ale Ploi udało się zaspokoić go znacznie mniejszą kwotą. Schwycił skwapliwie pieniądze, a jego chuda, żylasta ręka o brudnych paznokciach aż drżała z niecierpliwości. Po jego odejściu weszła K'un Nui z wyrazem zdziwienia na twarzy. - Na kogo natknęłam się na schodach? Kto to jest? - To jest K'un Czit, syn Czao K'una Ojca i Kunjingi. To jest mój... starszy brat. - Nie do wiary! - wykrzyknęła K'un Nui. - Pomyślałam, że to jakiś włóczęga, i zdziwiłam się, co on tutaj robi. Pewnie nałogowo pali opium? Wygląda na takiego, nieprawdaż? Ojej, znowu gafa, czy nie tak? Stale gadam za dużo, ale wybaczysz starej kobiecie, prawda? Ploi mocno się zawstydziła widząc K'un Nui, wiedziała bowiem, że musieli się spotkać po drodze. Jej ożywcza bezpośredniość podniosła jednak Ploi na duchu, a sposób wyrażania się starszej damy rozśmieszył ją jak zwykle. Zajęły się K'unem Czitem, ale nie na długo, bo K'un Nui zaraz przeszła na swój ulubiony teraz temat, jakim było zdrowie Ploi. Ciągle przychodziła do Ploi, by spytać, jak się czuje. Własna matka, gdyby żyła, nie mogłaby być dla niej czulsza. K'un Nui chciała się upewnić, czy Ploi odżywia się odpowiednio i czy dobrze sypia. Właśnie przyniosła jej coś pożywnego, a przepis dostała od kogoś, kto powiedział, że to odpowiednia potrawa dla przyszłej matki oczekującej pierwszego dziecka. Poza tym miała jeszcze w zanadrzu wiele rad w związku ze zbliżającym się "wydarzeniem". Jak na starą pannę, która nigdy nie interesowała się porodami, sypała radami i propozycjami obficiej niż niejedna doświadczona matka czy położna, ale jako że były to rady i pomysły dość fantastyczne, nikomu to nie mogło przeszkadzać. Obwieściła przy jakiejś okazji: - Właśnie mi coś przyszło do głowy. Białe płótno, wiesz? Będzie nam potrzebne w wielkich ilościach, nieprawdaż? Może kupię z dziesięć beli? Czy tyle wystarczy? Innym znów razem wymyśliła: - Bardzo ważne, byśmy gromadziły skorupy po okrągłych krabach. Bo to absolutnie konieczne, wiesz? - Tak? Na co nam się przydadzą, pani ciociu? - Skąd mam to wiedzieć? Ale słyszałam, że ci będą potrzebne, kiedy urodzisz maleństwo. To zupełnie niezbędne, rozumiesz? Nie, tego nikt nie rozumiał. Doktorzy, położne i inni specjaliści w tej kwestii zachodzili w głowę, tak samo jak niewtajemniczone osoby. Wśród "innych specjalistów" znalazły się babcia Tieb, kucharka, i Pit, podręczna do wszystkiego. Ta ostatnia utrzymywała, że pomagała przy przyjściu na świat zarówno K'una Perma, jak i K'un Ploi, nie mówiąc o innych przypadkach we wsi rodzinnej, i wobec tego wie wszystko, co na ten temat wiedzieć trzeba. Zaś Tieb, na swój wyniosły sposób, powiedziała, że nie będzie się przechwalać, ale że jej nieocenione doświadczenie i umiejętności zostaną docenione, gdy nadejdzie pora. Pewnego dnia, przechodząc koło kuchni, Ploi przystanęła, by posłuchać rozmowy na ten temat. - Moja droga kobieto - prawiła Pit. - Zgoda, że potrafisz gotować, ale urodzić dziecko to nie tak łatwo, jak wyskrobać kokos od środka czy utrzeć w moździerzu papkę z papryki. - Może ty przypadkiem - głos Tieb brzmiał z niebezpieczną łagodnością - chcesz przez to powiedzieć, że ja łżę, aż się kurzy? - Ależ nie, kochana! Po prostu przyszło mi do głowy, że ty, jako dziewica... a przecież jesteś dziewicą, czystą i niewinną, prawda?... nie możesz dużo wiedzieć o tych sprawach. - Złociutka! Za twój kochany języczek dałabym ci po obu policzkach, aż by się rozległo. Jednak przez wzgląd na naszą K'un powstrzymam się od tego. Na to Pit wybuchnęła głośnym śmiechem. - No więc dobrze, opowiedz, co zrobisz. - A więc, Me Pit, tak jak właśnie mówiłam, kiedy mi tak niegrzecznie przerwałaś, poród powinien być raczej łatwy, bo tak na ogół bywa z młodymi dziewczynami. Bóle nie powinny trwać długo i szybko się z tym upora. Jeśli idzie o nas, w naszym wieku, my byśmy tego nie przeżyły... - Nie mieszaj nas do tego, dobrze? Jedź dalej. - No więc bardzo ważne, najważniejsze, jest podgrzewanie po porodzie. Płomieniowi, co podgrzewa deski, potrzebna jest zręczna ręka, by dawał gorąc równo, jak trzeba. Nie chcemy jej przypiec, pamiętaj o tym, ale chcemy, by się dobrze wypociła. A kompres na brzuch musi mieć z najlepszego materiału, to się wie samo przez się. Jak się tym wszystkim nie zająć jak trzeba, to krew się może zepsuć, a nawet i w głowie coś się może popsuć. I zmarnowane zdrowie na całe życie. Albo też rozum się może pomieszać. Co do lekarstwa, jakie trzeba po porodzie... - No właśnie, jakie lekarstwo? - Oczywiście ja_dong - a jest to leczniczy płyn alkoholowy, który robi się w ten sposób, że woreczek, zawierający lecznicze korzenie, liście i inne składniki, moczy się w winie lub w araku. A przygotowałam już tego trochę, według mojego własnego i sławnego przepisu... - Nieprawdopodobne! Chcesz, bym go sama najpierw spróbowała? - A czemuż by nie? Spróbujemy razem. Dla niej wystarczy pół butelki, a przygotowałam trzy... Ploi odeszła uśmiechając się do siebie. Ona też odczuła niepokój. Trudno się dziwić, skoro się słyszy takie beztroskie gadanie o bólach, ogniu i pomieszaniu rozumu. W pierwszym miesiącu myślała o bólach i bała się, ale wtedy górę brała miłość, miłość do dziecka, które ma się urodzić, krew z jej krwi i kość z jej kości. W miarę upływu czasu, jeśli nawet niekiedy ogarniał ją lęk, to szybko się go wyzbywała, silniejsze były radość i nadzieja. Czuła się znakomicie, co pokrzepiało ją na duchu, była pewna, że nic jej nie zmoże. Owej nocy, kiedy z głębokiego snu wyrwały ją pierwsze poruszenia dziecka, zbudziła K'una Prema i szepnąła mu z przejęciem: - Tss, nie odzywaj się. Wierzga po raz pierwszy. K'un Prem roześmiał się, położył jej rękę na brzuchu i znowu się roześmiał. - Ależ kopie! Przepowiadam, że będzie syn. Upłynęło kilka miesięcy. Ploi czuła się niezdarna, a nawet wstydziła się swego ogromnego, zniekształconego ciała. Nie chciała nigdzie wychodzić, wolała siedzieć w swych komnatach, ale Pit jej na to nie pozwalała. - Dobrze urodzone kobiety mają duże trudności, bo nic nie robią, tylko siedzą albo się wylegują. Dziewczęta w mojej wsi noszą wodę i łuszczą ryż w moździerzach aż do ostatniego dnia, dzięki czemu nie mają żadnych kłopotów. Pani, K'un Ploi, nie musi pracować, ale za to trzeba się ruszać, trzeba spacerować. Proszę zejść na dół do ogrodu i tam sobie pochodzić! Przydałoby się pojechać z wizytą do pałacu, a dlaczegóż by nie? Trzeba się ruszać, moja ukochana K'un. Do rad tych przyłączyła się z całą mocą Tieb. - Właśnie, właśnie - mówiła żywo potakując głową. - Trzeba dużo chodzić, bo inaczej pani za bardzo utyje. Z całą pewnością ich rady były pożyteczne, również w sprawach praktycznych, takich jak przygotowanie pokoju do porodu, układanie desek do leżenia czy zamawianie drzewa na ogień. K'un Sai za to starała się nie interesować tymi sprawami. Kilka dni wcześniej w pałacu, patrząc na wzdęty brzuch Ploi, zamyśliła się i zaczęła planować ceremonię obcinania włosów noworodkowi, gdy ukończy pierwszy miesiąc życia. Najwyraźniej same urodziny chciała całkiem przeskoczyć. W końcu nadszedł ten dzień. Zaczęło się około drugiej nad ranem. K'un Prem miał nocną służbę w pałacu, a Pit, która spała ze swoją panią w tym samym pokoju, by się nią opiekować pod nieobecność pana, skoczyła na równe nogi i zaczęła biegać tam i z powrotem, robiąc kilka rzeczy naraz - i potrzebne, i najzupełniej niepotrzebne w takiej chwili. W każdym razie domowników postawiono na nogi, posłano po położną. Tieb nadbiegła pierwsza i najpierw zabrała się do uspokajania podnieconej Pit. Później we dwie zabrały Ploi do pokoju, w którym miała rodzić. Nadeszła położna, schludna i budząca zaufanie. Odezwała się z przyjemnym uśmiechem: - Wszystko w porządku, K'un Ploi. To nie potrwa długo. Proszę mi wierzyć. Pierwsze bóle były jeszcze znośne, a w przerwach Ploi potrafiła się nawet zdobyć na uśmiech. Ale chwile wytchnienia minęły i zaczęła wić się i jęczeć wbrew własnej woli. Tieb, robiąc jej masaż nóg, też jęczała dla towarzystwa, a Pit stała w gotowości obok, z kubkiem wody w ręku. Tylko położna zachowywała niezmącony spokój. Powtarzała, że wszystko w porządku, a jej pogodny wyraz twarzy zdawał się potwierdzać te słowa. A potem bóle znów ustały - jeszcze jeden moment ulgi! Zanim zapadła w drzemkę z wyczerpania, Ploi usłyszała głos Tieb, która szeptała do Pit: - Trzymaj ją na oku, a ja polecę i napiję się czegoś. Tak parłam sama, że gdybym ja coś miała w brzuchu, to dawno by już wyszło! O wczesnym brzasku oszołomiona Ploi musiała stawić czoło największym bólom. Myślała, że wyzionie ducha, ale mimo to zdawała sobie sprawę z obecności K'un Nui w pokoju i słyszała, jak modli się półgłosem. A kiedy podała Ploi błogosławionej wody do picia, Ploi przyjęła ją posłusznie i wypiła z wdzięcznością. Wkrótce potem uderzyła, jak wybuch, ostatnia fala, która pozbawiła ją przytomności - czuła jedynie ból, który zdawał się rozdzierać jej ciało. Jak długo to trwało? I wieczność, i kilka chwil. Nagle jakby niechcący zrobiła głęboki wdech. Zapach narodzin swą szczególną ostrością uderzył ją w nozdrza. Brak bólu wręcz ją zaskoczył, tak jak zadziwiło ją pierwsze kwilenie noworodka. Moje dziecko - pomyślała uśmiechając się zadowolona i zapadła w sen. Kiedy znowu otworzyła oczy, ujrzała K'una Prema, który siedział obok i patrzył na nią promiennie. - Me Ploi! Przybiegłem natychmiast, jak tylko usłyszałem. Masz syna, Me Ploi. Silnego, pięknego syna. Taki jestem wdzięczny! Ploi odwzajemniła mu uśmiech i rozejrzała się po innych uszczęśliwionych twarzach. Pokój jaśniał już porannym słońcem i pachniał ożywczo od płonącego drewna i leczniczych ziół. K'un Nui trzymała koszyk, w którym leżało dziecko. Prowadząc z nim jednostronną konwersację, K'un Nui podsunęła Ploi koszyk, aby mogła zobaczyć maleństwo. Było czerwone, pomarszczone, ale bardzo kochane. Ploi pomyślała, że zniosłaby jeszcze większy ból, byle tylko wydać je na świat. Nie wyobrażała sobie, że można odczuwać tak wielkie szczęście. Deski, na których leżała, były zbyt gorące, ale nie uskarżała się ani trochę. Żar od ognia był taki jak trzeba, wszystko było tak jak trzeba - zapewniała wszystkich i czuła, że jest jej naprawdę dobrze. Nigdy, doprawdy nigdy w życiu nie czuła się lepiej niż teraz... Minęły trzy dni. W szczęśliwym domu nad klongiem Jom odbywała się popołudniowa uroczystość, którą kierowały Pit i Tieb. Jej celem było wypędzenie pewnych duchów, które, zdaniem naszych specjalistek, czaiły się dybiąc na niemowlę, a nawet chcąc je porwać kochającym je osobom. Te złośliwe duchy, na całe szczęście niezbyt mądre, łatwo było przekonać, że tego dziecka nikt nie kocha, wcale tu nie jest potrzebne i dlatego nie warto, aby sobie nim zaprzątały głowę. W oszukiwaniu duchów potrzebna była pomoc ze strony K'un Nui. Przygotowała się uprzednio do swojej roli i chętnie ją odegrała. Pit, klęcząca dotąd na podłodze koło koszyka, w którym było niemowlę, podniosła koszyk z powagą i kołysząc nim, groźnie tupała nogami, co miało przerazić niewidzialnych przeciwników. - Trzydniowe dziecko duchów - zaintonowała zaklęcie - trzydniowe dziecko duchów, czterodniowe dziecko ludzkie. Czyje to dziecko? Chodźcie i zabierzcie je. Odśpiewała to trzykrotnie. Napięcie stało się nie do zniesienia dla K'un Nui, która wykrzyknęła z przejęciem: - Pit, czy teraz moja kolej? - Trzydniowe dziecko duchów, czterodniowe dziecko ludzkie - dośpiewała do końca Pit i dała znak, aby K'un Nui zaczynała. - To moje dziecko, Pit! - krzyczała przeraźliwie K'un Nui. - To jest moje dziecko! No nie? No nie? Pit osunęła się na podłogę i postawiła koszyk. Ocierając pot z czoła rzekła udręczonym głosem: - Trochę inaczej, proszę pani, niż było mówione. Miała pani odebrać koszyk ode mnie wtedy, jak pani powie, że to pani dziecko. Jeśli stale będzie pani powtarzać "No nie? No nie?", to duchy będą nas podejrzewać, że chcemy je wyprowadzić w pole. - Doprawdy? - w głosie K'un Nui brzmiało zdziwienie i skrucha. - Co teraz zrobimy? - Zaczniemy od początku - i podniosła koszyk po raz drugi, powtarzając raz jeszcze wszystko od początku. - Czy to jest moje dziecko, Pit? - zapytała K'un Nui, znowu myląc umówiony tekst. - Dasz mi je, Pit? Czy mam je wziąć, Pit? Trudno było K'un Nui wyzbyć się nawyku ustawicznych pytań, ale Pit z niezrównaną cierpliwością zmuszała ją do powtórki, aż w końcu wydobyła z niej taką odpowiedź, jak trzeba. Kilka dni później przyszła K'un Czei z koszami różnych owoców dla młodej matki. Wychudła i wyglądała na zmęczoną, ale poza tym była w doskonałym nastroju. Opowiedziała Ploi, że stan zdrowia Czao K'una poprawił się tysiąckrotnie na wieść o narodzinach wnuka. - To niesłychane, Ploi. Nagle rozkwitł, jakby za sprawą czarów. Wiadomość od K'una Prema nadeszła w południe, a on już po południu usiadł i zabrał się z apetytem do jedzenia... zjadł dwie miski kleiku ryżowego! Myślę, że teraz wyzdrowieje. - Czy wiesz już, jaka to choroba? - Doktor powiada, że to wrzód żołądka. Nie mówiłam ci jeszcze o nowym doktorze. To młody człowiek. Cóż to za odmiana po tych wszystkich trzęsących się staruszkach, z którymi mieliśmy dotąd do czynienia! Nazywa się Luang Osot, jest znakomity i przy tym opiekuńczy. Zdaje mi się, że Czao K'un Ojciec dobrze reaguje na jego leczenie. - Taka jestem rada, że przyszłaś dzisiaj, K'un Czei - rzekła Ploi. - Martwię się o Czao K'una Ojca i z ulgą słyszę, że wraca do zdrowia. - Myślę, że naprawdę wraca, Ploi. A twój syn to świetne lekarstwo dla niego. Bardzo chciałby go zobaczyć i byłby tu już dziś, gdybym mu na to pozwoliła. Muszę teraz dobrze przyjrzeć się małemu, bo Czao K'un będzie mnie szczegółowo wypytywał, jak wrócę do domu. Obejrzawszy dokładnie niemowlę, K'un Czei ciągnęła: - Prawdę mówiąc, to nie bardzo się znam na noworodkach. Wszystkie są dla mnie takie same. A ty co powiesz, Ploi, do kogo jest podobny? Ploi roześmiała się. - Ja też nie wiem. Ale nasi domownicy orzekli, że do mnie. - I tak też zamelduję Czao K'unowi Dziadkowi, który ucieszy się, że jego wnuczek jest podobny do jego córki. O, tak! A może byłoby jeszcze lepiej, gdybym powiedziała, że mały jest podobny do niego? - A czemu nie? Jeśli uważasz, że taka wiadomość przyśpieszy jego powrót do zdrowia... - Na pewno przyśpieszy! Ale ty ze swej strony musisz się postarać, aby to podobieństwo się sprawdziło, bo w przeciwnym razie obwołają mnie kłamczuchą. Ale, ale... jeśli się okaże, że Czao K'un Ojciec nie będzie dość silny, by cię odwiedzić, to jak myślisz, kiedy będziesz mogła pokazać małego nad klongiem Bang Luang? Stukając w podgrzewane deski, na których leżała, Ploi odrzekła: - Nie wiem, jak długo jeszcze potrwa to podpiekanie. Muszę spytać specjalistek. Ale wydaje mi się, że byłoby lepiej, aby wyruszyć z nim, jak już skończy miesiąc, nie sądzisz? - Niech będzie tak, jak mówisz, Me Ploi. Nie ma potrzeby się śpieszyć, a poza tym, może Czao K'un Ojciec już się wtedy będzie czuł dobrze i sam przyjedzie tutaj? Bardzo liczę na Luanga Osota. Wiesz, Ploi, to naprawdę doskonały lekarz, i do tego bardzo czuły. Musiałam mu przyrzec, że jak tylko mnie cokolwiek zaniepokoi u Czao K'una Ojca, to wezwę go niezwłocznie, choćby to nawet była drobnostka. Gotów jest pozostać przy pacjencie przez całą noc, gdyby zaszła potrzeba. Ploi bardzo się ucieszyła, słysząc nutę podziwu w głosie K'un Czei i widząc jej zaróżowione policzki, gdy mówiła na temat Luanga Osota; nie mogła się powstrzymać od dalszych pytań, ale postarała się, by zabrzmiały zwyczajnie i naturalnie: - Opowiedz mi o nim więcej. Skąd on się wziął? - Pracuje w Departamencie Królewskich Medyków i wysoko go tam cenią. - Informację tę K'un Czei przekazała z wielkim entuzjazmem. - Czao K'un Ojciec zna go od lat. Wezwałam go, bo wypróbowaliśmy tylu innych lekarzy i wszystko bez skutku. - Mówiłaś, że to młody człowiek. Ile ma lat? - Osiem lat starszy ode mnie. Bezdzietny wdowiec. Żona mu umarła rok temu. To doprawdy bardzo przyjemny człowiek, Me Ploi - dodała, a nie dostrzegając uśmiechu Ploi, ciągnęła już nieco swobodniej: - Jest solidny, można na nim polegać. Jest też poważny, ale jednocześnie łagodny i grzeczny. To bardzo dobre wieści - myślała Ploi, zadowolona z takiego obrotu spraw. - On jej się podoba. Moja droga siostra K'un Czei nareszcie kogoś sobie znalazła. Kiedy jednak rozmowa zeszła na inne tematy, Ploi nie starała się kierować jej znowu na nieocenionego doktora. Dalsze branie na spytki byłoby niestosowne na tym etapie, bo K'un Czei mogłaby to uznać za zbytnie wścibstwo z jej strony. Deski podgrzewane ogniem zrobiły się bardzo gorące po odejściu K'un Czei, ale Ploi była w tak pogodnym nastroju, że prawie nie odczuwała przykrości z tego powodu. W ciągu następnych dni przybywali dalsi goście. Z pałacu przyjechały K'un Sai i Czoi, przywożąc liczne podarki i mnóstwo przysmaków przygotowanych na Wewnętrznych Podwórcach. - Bardzo bolało? - padło pierwsze pytanie Czoi. - Bardzo. Ale nie pamiętam już o tym. Wiem tylko, że bolało. Drżąc na całym ciele Czoi rzekła: - Sama myśl o tym napawa mnie śmiertelnym strachem. Dom by się zawalił od mojego wrzasku. A teraz... spójrz tylko na siebie, przecież cię tu żywcem pieką! - Jest mi trochę gorąco, Czoi, ale co mam na to poradzić? Czoi jęknęła. - To na pewno nie dla mnie - oświadczyła. - Już postanowiłam: złożę śluby, że pozostanę w stanie panieńskim, żadnego męża, żadnego rodzenia dzieci. To dla mnie zbyt przerażające. Zostanę me czii (świecką zakonnicą), będzie to najlepsze rozwiązanie. - Nie trać czasu, Ploi, i nie słuchaj tych głupstw - odezwała się K'un Sai. - Sadet bardzo się cieszy i przesyła ci najlepsze życzenia: "Przekaż Ploi, by dbała o siebie i o dziecko", powiedziała. A dziewczęta proszą, byś przyniosła dziecko do rezydencji, i to jak najprędzej, jak tylko będziesz mogła. Masz pięknego syna, Ploi. Czoi podeszła do małego i zaczęła go delikatnie poszturchiwać. Wtem wykrzyknęła z zachwytem: - Patrzcie, czy to nie słodkie stworzenie? Spójrz, Ploi, on się do mnie uśmiecha! - Głupie gadanie - rzekła jej ciotka. - Jest jeszcze na to za mały. - Może, ale się uśmiechnął! - obstawała przy swoim Czoi. - Nawet całkiem figlarny był ten uśmiech. Jak go nazywasz, Ploi? - Jeszcze nie ma imienia. K'un Prem chciałby, aby imię wymyślił Czao K'un Ojciec. - A może by tymczasem nazwać go An? - zaproponowała Czoi. - An, młodszy brat Oana. Ploi spodobało się to imię i odtąd dziecko nazywało się An, jak zaproponowała ciocia Czoi. Oan przychodził codziennie do swego młodszego brata Ana. Potrafił siedzieć długo i cierpliwie przy koszyku, wpatrując się w niemowlę i starając się nie zakłócać małemu spokoju. Ploi obserwowała ich obu z ulgą i zadowoleniem. Choć miała teraz własnego syna, nie zmieniła swego stosunku do Oana, kochała go tak samo. Jeszcze nawet lepiej rozumiała nieszczęśliwe położenie starszego chłopca, co wzmogło jej tkliwość do niego. Minął miesiąc. Ploi wydawało się, że An rośnie niesłychanie szybko, z dnia na dzień. Niebawem też nabrał własnych nawyków - co ją ogromnie fascynowało. Miał na przykład ulubioną pozycję, kiedy go karmiła albo kiedy leżał nie śpiąc, a jeszcze inną we śnie. Czasem poważnie przyglądał się swoim rączkom i nóżkom, niby jakiś maleńki mędrzec w zadumie. Był dla niej nieustającym źródłem rozrywki i Ploi bardzo pragnęła, aby dumny dziadek zdołał ich odwiedzić i zobaczyć, jakim ciekawym i zabawnym stworzonkiem jest jego wnuk. Minęły jednak dwa tygodnie, a wieści znad klongu Bang Luang wcale nie były pocieszające. Zdumiewająca poprawa w stanie zdrowia Czao K'una z okazji narodzin Ana raptownie się cofnęła i nastąpiło kilka ostrych nawrotów choroby. A potem pewnego dnia przyszedł list od K'un Czei, w którym prosiła, aby Ploi, której okres poporodowej rekonwalescencji już się zakończył, odwiedziła z Anem K'una i pomieszkała jak najdłużej w rodzinnym domu. Ploi naradzała się z K'unem Premem, który nie tylko poparł ten pomysł, lecz zaraz rozpoczął przygotowania do tej wizyty, a w dniu wyprawy osobiście towarzyszył żonie i synowi na drugi brzeg rzeki. Przybyli na miejsce w południe, Czao K'un Ojciec jeszcze spał. K'un Czei rozlokowała ich na razie w swoich pokojach. Potem, gdy K'un Prem wrócił do Bangkoku, omówiły starą i znaną kwestię, czy Ploi ma odwiedzić K'un Un i złożyć starszej siostrze swe uszanowanie. K'un Czei, jak zwykle, ostro się temu sprzeciwiła, ale Ploi mimo to poszła, bo pragnęła zachować dobre obyczaje; miała nadzieję, że K'un Un nie będzie wyniosła i arogancka w stosunku do dojrzałej, zamężnej kobiety i matki, jak to bywało wobec młodocianej Ploi. A jednak K'un Un na widok Ploi nie okazała życzliwości. - Patrzcie, milionerka mnie odwiedza w moim pokoju! I nie boi się skalać moim ubóstwem? - Właśnie przyjechałam - powiedziała Ploi spokojnie, nie biorąc pod uwagę obraźliwych słów K'un Un. - Po rozpakowaniu bagaży przyszłam, aby paść ci do nóg. - A więc dowiedziałaś się o chorobie Czao K'una - mówiła K'un Un głosem nasyconym sarkazmem, jak zwykle przy takich okazjach. - Jeśli jednak zamierzasz tu siedzieć i czekać na swoją część spadku, to chciałabym ci powiedzieć, że on nie jest aż tak chory. Przerwała, splunęła betelową śliną do spluwaczki i powiedziała do jednej z oszklonych szaf, stojących jak strażnik na warcie pod ścianą: - Sępy nie mogły się doczekać, już się zleciały. W tej sytuacji Ploi nie pozostawało już nic innego, jak tylko się wycofać. K'un Czei zaśmiała się, gdy Ploi opowiedziała jej powyższą scenę. - A nie mówiłam? Sępy, też coś! Ta nasza starsza siostra jest doprawdy niemożliwa. A teraz jest dodatkowo rozdrażniona, bo Czao K'un Ojciec, jak wiesz, bardzo jest przejęty twoim synem. O, tak, K'un Un jest w wojowniczym nastroju i czeka nas tu nie lada zabawa! Gdy Czao K'un Ojciec się obudził, K'un Czei i Ploi weszły do jego komnaty. Ploi niosła Ana na poduszce, którą położyła tuż przy łóżku dziadka. Była wstrząśnięta jego widokiem i zgnębiona. Wychudł, pod oczami miał sińce, policzki mu się zapadły - nic, tylko skóra i kości. Nie, nie - mówiła sobie - nie wolno mi się rozpłakać, to by go bardzo przygnębiło. Postarała się więc o pogodny wyraz twarzy i szczebiotała wesoło o wszystkim. Czao K'un nie ukrywał swych uczuć i nie powstrzymywał napływających do oczu łez, gdy mówił: - Kochany malec, taki jeszcze mały, za wcześnie, by odbywał tak dalekie podróże. Ale skoro już tu jesteś, to cię potrzymam długo. Głaskał niemowlę, nie mógł oderwać od niego oczu. - Mówiłaś, że jest do mnie podobny, Me Czei. To wcale nieprawda. Powiem ci, kogo on przypomina: twoją piękną matkę, Ploi. Ach, czemu musiała umrzeć tak młodo... Na twarzy miał ślady łez, a błyszczące oczy wyrażały radość i smutek, ale świadczyły też o gorączce. Ploi patrzyła gdzieś w bok, ze ściśniętym gardłem, i aby zająć się czymkolwiek, chwyciła wachlarz z piór i powoli zaczęła wachlować nim łoże ojca. Dzięki obecności Ana zdrowie Czao K'una znów się poprawiło i to od pierwszego dnia, a na trzeci dzień tak się wzmocnił, że mógł nawet usiąść i trzymać dziecko na kolanach. Kiedy pod koniec tygodnia doktor Luang Osot zbadał go, nie posiadał się ze zdumienia. Stwierdził, że jeśli pacjent będzie wracał do zdrowia w takim tempie, to za dziesięć dni można będzie powiedzieć, że wyzdrowiał już zupełnie. Dodał przy tym, że to cudowne lekarstwo, któremu na imię An, jest skuteczniejsze od wszystkiego, co już przepisał i co kiedykolwiek jeszcze może przepisać Czao K'unowi. Ploi przekazała te dobre wieści K'unowi Premowi zapowiadając, że może ich oczekiwać w domu za dziesięć dni, że Czao K'un już zaczął trochę chodzić, niebezpieczeństwo minęło i jest nadzieja na wyzdrowienie. Może nawet zdoła niezadługo złożyć im wizytę nad klongiem Jom. A potem pewnego ranka, gdy Pit jak zwykle zaniosła Ana Czao K'unowi, Ploi, rozczesując włosy w swoim pokoju, usłyszała wołanie Pit, wzywającej pomocy. Gdy Ploi i K'un Czei dobiegły na miejsce, ujrzały na łożu ojca leżącego na wznak. Twarz jego była popielata. Pit opowiedziała im w skrócie, jak bardzo ucieszył się na widok Ana i wykrzyknął nagle, że mdleje, po czym upadł na wznak. K'un Czei wypadła z komnaty i zleciła posłańcowi, aby natychmiast sprowadził Luanga Osota. Ploi trzymała Czao K'una Ojca w objęciach, podając mu sole trzeźwiące, gdy tymczasem Pit zaczęła robić masaż nóg. Umarł w jej objęciach, zanim zdążył przybyć lekarz i zanim K'un Czei zdołała powrócić do komnaty. 18 Okres pomiędzy śmiercią Czao K'una a ciałopaleniem, które odbyło się w rok później, można by nazwać okresem nieszczęść dla domu nad klongiem Bang Luang. Kiedy zwłoki Czao K'una umieszczono w urnie, wybuchła rodzinna kłótnia dotycząca dzielenia, a właściwie niedzielenia majątku. K'un Un twierdziła, że nic się nie zmieniło: żyje przecież jej matka, K'unjinga - chociaż dama ta odmówiła udziału w obrzędach pogrzebowych, od początku aż do ciałopalenia - co upoważnia ją, to jest K'un Un, aby była nadal absolutną panią domu. Krótko mówiąc, nie widziała potrzeby podziału dziedzictwa. Decyzję tę w pełni popierał K'un Czit, za to K'un Czei wyraziła sprzeciw, domagając się ustalenia raz na zawsze jej udziału w spadku, aby mogła wyzwolić się spod autokratycznych rządów K'un Un. Mimo że Ploi i Perm trzymali stronę K'un Czei, nie brali udziału w sporze, który wprowadził niepokój i bardzo nieprzyjemną atmosferę wśród mieszkańców. Poza tym nie czuli się do tego upoważnieni. Wróćmy jednak do dnia zgonu Czao K'una. K'un Un wkroczyła do komnaty pełnej ludzi, zignorowała K'un Czei, której zabrakło już łez i tylko wstrząsały nią łkania, złożyła pokłon zwłokom ojca nie roniąc ani jednej łzy, potem obróciła się i wbijając spojrzenie w Ploi, odezwała się głosem pełnym nienawiści: - No co, teraz jesteś zadowolona? Czao K'un Ojciec miewał się dobrze, więc musiałaś tu przyjść i zabić go! I po co te płacze! Mnie nie oszukasz! Ploi uznała więc, że najlepiej będzie, jeśli opuści dom i nie zabawi ani chwili dłużej, niż to będzie konieczne. Ablucje rozpoczną się po południu, potem zwłoki spoczną w urnie, a wieczorem odbędą się śpiewy. Wtedy będzie mogła opuścić dom. Poczuła się bezpieczniej po przybyciu K'una Prema. On nie pozwoli jej skrzywdzić, osłoni przed niebezpieczeństwem i całą i zdrową odprowadzi do domu. Pilnie jednak baczyła, by nie wchodzić w drogę wojowniczej K'un Un i być od niej jak najdalej. Godziny mijały szybko i oto już w środkowym pokoju, gdzie stała urna, dobiegały końca wieczorne obrzędy. Mnisi odśpiewali sutrę Abidhamma i teraz podawano im herbatę. Jedni goście wybierali się do domu, inni nadal jeszcze wymieniali nowiny i uprzejmości. Perm z przyjaciółmi porozkładali szachownice: mieli grać przy zmarłym do późna w noc, aby nie czuł się osamotniony. K'un Un i chodzący za nią krok w krok K'un Czit wycofali się do swoich pokoi, z czego Ploi była rada, bo chciała znaleźć się przy urnie i oddać pokłon przed odjazdem. Posuwając się na dłoniach i kolanach zbliżyła się do urny i przysiadła koło niej. Nie zamartwiała się śmiercią ojca, być może z braku czasu, bo był to naprawdę zwariowany dzień. Płakała wprawdzie rankiem, gdyż był to dla niej wstrząs, ale pewnie dlatego, że wszyscy wokół płakali, a łzy są zaraźliwe. Tak, był to szok, ale jednocześnie, kiedy trzymała w ramionach jego ciało, z którego uleciało już życie, przeszyła ją nagła myśl, że śmierć wcale nie jest tak straszna, jak sobie wyobrażała. Łapał ustami powietrze, oddychał ciężko przez kilka sekund, potem przestał oddychać i zapadł w stan całkowitego odprężenia. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, jakby na wspomnienie szczęśliwego spotkania z Anem. Pit pomogła jej opuścić ciało na łoże i popędziła po K'un Czei z Anem w poduszce. A potem nastąpiło zamieszanie w związku z przygotowaniami do pogrzebu. Przychodzili ludzie, by polać wodą dłoń Czao K'una, uderzyć czołem u jego stóp i pożegnać się. Personel pogrzebowy sprowadził urnę, piętrowe parasole i inne utensylia. Zwłoki związano * i umieszczono w urnie. Rozbrzmiewała muzyka żałobna. Mnisi śpiewali. Ale dopiero teraz, gdy przysiadła koło urny, by się pożegnać z Czao K'unem, uświadomiła sobie w pełni, że utraciła ojca i że spadł na nią druzgocący cios. Urna o wdzięcznym kształcie wznosiła się ku sufitowi. Jakże błyszczała i iskrzyła się w blasku świec! Ploi wpatrywała się w nią tak, jakby dopiero przed chwilą ją spostrzegła. Grajkowie już po raz ostatni tego wieczora grali na swych instrumentach; docierały do niej wyraźnie wszystkie przejmujące dreszczem dźwięki po, tajskiego fletu, i żałobne uderzenia bębna. Składając dłonie dotknęła głową podłogi, zaczęły nią wstrząsać łkania. Długo płakała, zapamiętawszy się w samej boleści. Popadła w odrętwienie, nieświadoma, że wszyscy wokół niej zgromadzeni przerwali rozmowy i płakali z nią razem, pełni współczucia. Gdy przyszła do siebie, usłyszała głos K'una Prema niosący jej ciche słowa pociechy. Pomógł jej wstać i poprowadził ku altance na przystani. Czekała tam łódź, w której siedziała już Pit z Anem. Zabieg konieczny, aby ciało zmieściło się w urnie w pozycji kucznej. - Zawsze będzie z tobą, K'un An, moje kochanie - szlochając mówiła Pit. - Będzie cię strzegł. Ciągle jeszcze widzę, jak się uśmiecha. Myśli jego były przy tobie, mój najmilszy, do ostatniej chwili. Ploi przyjeżdżała nad klong Bang Luang, za każdym razem w towarzystwie K'una Prema, na obrzędy przypadające w dniu Siódmym, Pięćdziesiątym i Setnym. * Poszła też do świątyni na ciałopalenie, uczestniczyła w zbieraniu prochów i w dobrych uczynkach. Na wszystkich tych uroczystościach zachowywała się jak gość, włączała się w tłum, nigdy nie wysuwała się na plan pierwszy jako przewodząca obrządkom córka zmarłego. Gdyby postępowała inaczej, spowodowałoby to kolejne wybuchy złości K'un Un, Ploi zaś chciała uniknąć wszelkich przykrych incydentów. Im wyższa pozycja zmarłego tym dłużej czekano z kremacją, a szczęśliwy dzień wyznaczali bramini. Ubogich grzebano, a po pewnym czasie organizacja charytatywna urządzała kolektywną kremację. Nietrudno było Ploi unikać kontaktu z K'un Un. Pod tym względem miała lepszą sytuację niż K'un Czei, która musiała mieszkać z nią pod jednym dachem. Ilekroć znalazły się sam na sam, K'un Czei zalewała się łzami, a Ploi, jak mogła, pocieszała przyrodnią siostrę. Pewnego dnia K'un Czei powiedziała: - Spakowałabym się i opuściła dom, gdyby nie to, że ciało Czao K'una Ojca jeszcze tu jest. Nie zależy mi na pieniądzach. Niech sobie zabierze przypadającą mi część. Wyżyję z tego, co dał mi za życia Czao K'un Ojciec. Niewiele tego jest, ale nie mam nic przeciwko temu, aby żyć ubogo. Najbardziej jednak bolą mnie jej ciągłe napaści na mnie, na siostrę. Nie wyobrażasz sobie, ile jest jadu w tym, co do mnie wygaduje. A teraz jeszcze zakazała służbie usługiwać mi - muszę sobie sama przygotowywać jedzenie i wszystko robić, a służbie przykazała śledzić mnie i donosić jej o każdym słowie, które wypowiem, o każdym ruchu, który zrobię. K'un Czit, chcąc się jej przypochlebić, wymyśla na mnie różne historyjki, by jeszcze podniecić jej nienawiść do mnie. Taka straszna z niego glista! Została mi w całym domu tylko jedna przyjazna dusza... to Perm, ale cóż on biedak sam jeden może mi pomóc? Ach, Ploi, nie potrafię wyrazić, jakie to wszystko okropne! Czasem wydaje mi się, że wolałabym już nie żyć. - O, nie, K'un Czei, nie bierz sobie tak tego głęboko do serca, bardzo cię proszę. Jak skończy się pogrzeb, przeniesiesz się do nas i z nami zamieszkasz. - Bardzo ci jestem wdzięczna, kochana moja Ploi. Ale to niemożliwe. Masz swoją rodzinę, byłabym wam tylko ciężarem. - W żadnym razie, K'un Czei. Jeśli masz na myśli K'una Prema, to wiedz, że on pierwszy wystąpił z tym pomysłem. Nie chce, tak jak i ja, żebyś dłużej męczyła się w tym domu. K'un Czei milczała przez chwilę. Wreszcie rzekła: - Omówimy to, gdy będzie już po kremacji. Jednak zamiast rozmowy na ten temat przysłała Ploi list przez Perma. Przyniósł go pewnego ranka w kilka dni po czynieniu dobrych uczynków, jakie nastąpiły po ciałopaleniu. "Me Ploi - pisała K'un Czei - wolę już, abyś dowiedziała się o tym ode mnie niż z innych ust. Kiedy będziesz to czytać, nie będzie mnie już w domu. Zaraz przyjeżdża po mnie Luang Osot i zabiera mnie ze sobą. Przykro mi, że stracisz twarz przeze mnie, siostrę, która ucieka z domu z mężczyzną. Liczę jednak, że mnie zrozumiesz. Nie wiem, gdzie jest jego dom, ani jak wygląda, lecz jestem gotowa mieszkać choćby w szałasie i mieć do jedzenia tylko kawałki soli. Wszystko jest lepsze niż dalszy pobyt w tym domu. Gdy się nieco uspokoję, może Cię odwiedzę, jeśli mi na to pozwolisz". - Biedna K'un Czei - mówiła do siebie Ploi. A spojrzawszy na brata zapytała: - Czy ty się czegoś domyślałeś? - Ani trochę - potrząsnął przecząco głową Perm. - Dopiero dziś rano się dowiedziałem. Opuściła podobno dom w środku nocy. - A czy powiedziano o tym K'un Un? Perm zachichotał. - Nie pytałabyś, gdybyś słyszała, co miała do powiedzenia na ten temat. I to jeszcze jak głośno! Słychać ją było nad całym klongiem, od krańca do krańca. Gdy wychodziłem z domu, jeszcze się darła. Wiemy wszyscy, jak lubi innym wymyślać. - Biedna K'un Czei - powtórzyła Ploi. - Co możemy zrobić w tej sprawie, Po Perm? - Nie wiem, ale jeśli chcesz znać moje zdanie, to myślę, że dobrze się stało. I że nie ma się czym martwić. K'un Czei odeszła, by żyć własnym życiem. Będzie miała swój dom i gospodarstwo, którym się będzie zajmować, i dzieci, które będzie wychowywać. Może się mylę - tu zawahał się - ale uważam, że nie kłótnie z K'un Un były główną przyczyną, ale śmierć Czao K'una Ojca. Wiesz przecież, jak długo się nim opiekowała. Zgon ojca pozbawił ją obowiązków i poczuła się zagubiona. Jak łódź bez steru, tak i ona unosiła się bez celu na fali. Luang Osot pomagał jej w opiece nad ojcem. Lubili się, ale poczuła się z nim szczególnie związana dlatego, że razem zajmowali się Czao K'unem Ojcem. Ten doktor był dla niej partnerem, jeśli chcesz to tak ująć. I nie dziwię się, że z nim uciekła. Och! - przerwał nagle. - Za wiele gadam! - Nic podobnego, Po Perm. To, co mówisz, jest słuszne. Mów dalej, proszę. - Czyżby? - roześmiał się Perm. - Pierwszy raz słyszę taki komplement. Tylko że nie mam już nic więcej do dodania. - To powiedz mi o Luangu Osocie. Jaki on jest? Czy bardzo kocha K'un Czei? - Prawdę rzekłszy, Me Ploi, to zamieniliśmy ze sobą zaledwie kilka słów. Jest małomówny i powściągliwy, przynajmniej w kontaktach ze mną. Nie potrafię ci powiedzieć, jaki on jest. - No właśnie, tak mało o nim wiemy. K'un Czei mówi, że jest bardzo miły, ale i ona też nie zna go bliżej. - Nie martwiłbym się tym na twoim miejscu, Me Ploi. K'un Czei nie jest głupia i ma wystarczające własne dochody, by żyć dostatnio, przynajmniej przez jakiś czas. - Zamilkł, a po chwili podjął znowu, półżartem, półserio: - Tak naprawdę, to raczej ja powinienem się martwić o siebie. Teraz, gdy już nie ma pod ręką K'un Czei, na której K'un Un mogłaby się wyżywać, to ja najprawdopodobniej stanę się jej ofiarą. Ploi już chciała go poprosić, aby zamieszkał u nich w domu, ale uświadomiła sobie, że nie byłoby to słuszne w stosunku do Perma. Powinien wykazać więcej zaradności i udowodnić, że sam potrafi stanąć na nogach. Jakby czytając w jej myślach, Perm roześmiał się i rzekł: - Nie, nie, wcale nie zamierzałem pytać, czy mogę się tu do was wprowadzić. Nie musisz sobie zaprzątać głowy moimi sprawami, Me Ploi. Samotny mężczyzna jak ja ma niewielkie potrzeby i nie musi się martwić tym, gdzie zamieszka. - Jakie zatem masz plany? - Na razie nie mam żadnych. Nad klongiem Bang Luang nie żyje mi się jak w puchowym gniazdku, ale przywykłem. W każdym razie mogę zniknąć stamtąd, kiedy tylko zechcę, jeśli atmosfera stanie się nie do zniesienia. Znasz mnie, Me Ploi, ze mną prosta sprawa. Gdy odszedł, Ploi zaczęła rozważać sytuację spokojnie. Zgadzała się z oceną Perma, że dobrze się stało. Sama posunęła się nawet dalej i uznała, że należy cieszyć się z takiego obrotu sprawy! Oto K'un Czei, wolna i niezależna, układa sobie życie z mężczyzną, którego sama wybrała. Czy będzie z nim szczęśliwa? To się jeszcze okaże, ale przecież to samo można powiedzieć o wszystkich parach małżeńskich, z K'unem Premem i Ploi włącznie. Co do "ucieczki"... czy to, doprawdy, aż tak skandaliczne? Nawet jeżeli tak, to ludzie wkrótce o tym zapomną. Przecież K'un Czei nie jest bynajmniej podlotkiem, jest dorosłą kobietą. Była wzorową córką dla swego nieboszczyka_ojca i teraz postanowiła zbudować dla siebie nowe, własne życie. Tylko jakieś zacietrzewione plotkarki mogłyby doszukiwać się w postępowaniu K'un Czei niegodnego postępku. Przynajmniej teraz Ploi nie będzie już miała potrzeby odwiedzać domu nad klongiem Bang Luang. Ze względu na K'un Czei zamierzała tam bywać od czasu do czasu, narażając się nawet na to, że K'un Un może ją wyrzucić za drzwi. Teraz już nie musi - ach, cóż to za ulga! Mijały miesiące, lecz od K'un Czei nie nadchodziły dalsze wieści. Ploi nawet czasem miała ochotę wybrać się do niej, słyszała bowiem, że dom Luanga Osota znajduje się przy ulicy Tanao. Powstrzymywała ją jednak od tego kroku obawa, że K'un Czei może nie chce na razie nawiązywać dawnych kontaktów, nawet z najbliższymi. Ploi w końcu postanowiła, że poczeka, aż K'un Czei sama zrobi pierwszy krok. Pogląd ten podzielił K'un Prem dodając, że K'un Czei z pewnością nigdy nie zerwie z Ploi. - Daj jej jeszcze trochę czasu, Me Ploi, a sama nas odwiedzi. Nie tylko K'un Czei, ale i K'un Un odwiedzi cię tu pewnego dnia. Wspomnisz moje słowa. Tę drugą część swej przepowiedni K'un Prem wygłosił żartem i Ploi nie mogła się powstrzymać od śmiechu na myśl, że K'un Un miałaby nagle pojawić się tutaj, w jej salonie. W owym czasie dom Ploi pełen był śmiechu, spokoju i zadowolenia. Oan i An rośli w zadziwiającym tempie. Dopisywało im zdrowie i nikt nie wątpił, że obdarzeni są przymiotami zarówno charakteru, jak inteligencji. Doskonale się ze sobą zgadzali, choć od czasu do czasu Ploi musiała wkraczać i nie pozwalała, by Oan nazbyt często ustępował młodszemu bratu. Czao K'un Ojciec zmarł, zanim zdążył nadać oficjalne imię swemu wnukowi. Dlatego też Ploi zabrała go do swej królewskiej dobrodziejki i poprosiła ją o ten zaszczyt. - Ojciec małego ma na imię Prem, a matka Ploi - mówiła Sadet myśląc głośno. - Prem i Ploi. Moda jest teraz na dłuższe imiona i chyba trzeba być z nią w zgodzie. Prem i Ploi... O, już mam! Niech mu będzie na imię Praphan. Nadając chłopcu imię, księżna dała mu także złoty wisiorek, na którym widniała jej cyfra, co oznaczało, że łaskawie przyjmuje go do swego orszaku jako pazia. K'un Prem był zachwycony nowym imieniem, ale gdy Ploi zaproponowała, by nadał imię również Oanowi, zapytał: - Czy nie możemy nadal zwać go po prostu Oanem? - Możemy i tak też zrobimy - powiedziała Ploi, choć z pewnym zniecierpliwieniem. Nie podobało jej się, gdy K'un Prem wykazywał brak troski o starszego syna. - Jednakże powinien przy tym mieć także oficjalne imię. Księżna wymyśliła takie ładne imię Anowi - Praphan. Musisz dopasować podobne dla Oana. K'un Prem roześmiał się. - A czemu nie możesz sama dopasować? Jesteś jego matką, a poza tym, ty jesteś uczoną osobą w rodzinie. Ja się na tym nie znam. - To wcale nieprawda - odparła żywo Ploi. - Udajesz skromnego i droczysz się ze mną. No, proszę cię, wymyśl imię! On jednak nadal się uchylał, uśmiechając się uparcie. Skończyło się na tym, że Ploi zaproponowała imię Praphon, na co wykrzyknął radośnie: - Bardzo ładne! Ach, jakie ładne! Doskonale pasuje do Praphana. Doprawdy, bardzo mi się podoba. Ploi zaś powiedziała sobie w duchu: kocha Oana, tak jak każdy ojciec kocha swego syna, ale wobec mnie udaje, że ten chłopiec jest mu obojętny, aby tym sposobem wzmóc jeszcze moje współczucie dla dziecka, żebym się nad nim jeszcze bardziej litowała i jeszcze mocniej je kochała. Jego zamiar jest szlachetny, tym niemniej jest to podstęp. I to całkiem niepotrzebny, bo przecież wiadomo, jakie są moje uczucia wobec Oana. Musimy wkrótce odbyć na ten temat szczerą rozmowę, bez ogródek. Powiem mu, by przestał się czaić i pokazał Oanowi, jak bardzo troszczy się o syna. Tego lata - An miał już ponad rok - Ploi ponownie poczuła się brzemienna. K'un Prem cieszył się tak samo, jak za pierwszym razem. Pragnął wtedy syna i życzenie jego się spełniło. Tym razem prosił Ploi, by urodziła córkę - proste to życzenie, jak wyczuwało się z jego tonu, i nietrudne do spełnienia przez Ploi. Miesiące letnie minęły bez większych wydarzeń. Nadeszła pora deszczowa. Zdarzyło się to właśnie pod koniec pory deszczowej; zrobiło się chłodniej. Ploi spała już głębokim snem, ale nagle zbudziła się i drgnęła. Przy łóżku stał K'un Prem z dłonią na jej ramieniu i potrząsając nią łagodnie mówił głosem, który zdawał się dochodzić z bardzo daleka: - Zbudź się, Me Ploi, i podejdź do okna. Rozespana Ploi posłusznie wstała. K'un Prem objął ją jedną ręką, a drugą wskazał na niebo. Ploi z niedowierzaniem patrzyła na niezwykły widok, jaki się roztaczał przed jej oczami. Na niebie pojawiło się coś, co miało wielką głowę, okrągłą i bladoczerwoną, za nią ciągnął się welon mgły i długi świetlisty ogon, szeroki jak całe skrzydło drzwi. Blask zaś bijący od tej niebiańskiej zjawy przyćmiewał jakby wszystkie pobliskie gwiazdy. - Co to jest? - spytała Ploi drżąc. - Kometa - szepnął K'un Prem przytulając ją do siebie. - Jaka ogromna! - Och, K'un Prem, starzy ludzie powiadają, że to zły omen. Nie wyobrażałam sobie, aby mogła być aż tak ogromna. Patrz, jak daleko rozciąga się jej ogon, prawie dotyka horyzontu. Czy to naprawdę zły omen? Czy to dlatego czuję się tak przygnębiona? Co się stanie, K'un Prem? - Prawdopodobnie nic - odpowiedział K'un Prem, choć niezbyt pewnie. - Ludzie, którzy studiują podręczniki farangów i znają się na tych sprawach, powiadają, że to zjawisko naturalne, choć rzadko występujące, ale mimo to czuję się nieswojo. Pewnie powiedzieliby o mnie, że jestem staromodny i przesądny. Patrzyli nadal w milczeniu. Po kilku minutach K'un Prem, głęboko westchnąwszy, zaproponował, by się z powrotem położyli. Wkrótce zasnął, a Ploi długo leżała bezsennie, zerkając nerwowo w okno. Ten niesamowity złowróżbny blask i niedobry zwiastun wciąż tkwił na spokojnym niebie. Nazajutrz mówiło o tym całe miasto. Ten znak nie mógł zwiastować nic dobrego. Zapowiadał albo śmierć jakiejś bardzo wysokiej osobistości, albo straszliwe nieszczęście, jak głód czy zaraza. Nie było zdecydowanych przepowiedni ani wyraźniejszych prognoz - panował powszechny nastrój niepokoju, żeby nie powiedzieć strachu. Stopniowo jednak nastroje te słabły, bowiem zjawa utrzymywała się na niebie prawie przez dwa tygodnie. Z czasem przestała być sensacją i ludzie przyzwyczaili się, że świeci na niebie obok innych gwiazd. W owe dni K'un Prem, wracając z pałacu, przynosił coraz to nowe naukowe informacje, którymi dzielił się z Ploi: o tym, co astronomowie już wiedzą o kometach, jak się ta właśnie kometa nazywa, jakie były dotąd wydarzenia podobnej natury, dlaczego ta kometa wydaje się tak ogromna. Wiadomości te były dla Ploi bardzo ciekawe, ale nie rozpraszały jej niedobrych przeczuć. Pewnego dnia, wróciwszy do domu, K'un Prem powiedział: - Twoja kometa wcale nas nie dotyczy. - Dlaczego? - zapytała Ploi. - Dzisiejszego popołudnia nadeszła do pałacu wiadomość, że król Anglii nie żyje. Ploi położyła dłoń na sercu. - Ach, widzisz więc! To jednak był znak, że przyjdzie śmierć i zabierze znakomitą osobistość. Król Anglii musiał widocznie zgromadzić wiele dobrych uczynków, skoro nawet my tutaj, w Muang Thai, * mogliśmy ten znak oglądać. Jak on się nazywał? Muang (tajsk.) - kraj lub państwo. Muang Thai - Kraj Tajów - Tajlandia. - Król Edward Siódmy - poinformował ją K'un Prem, uśmiechając się, i ciągnął dalej: - Wiesz, Me Ploi, że tę kometę widać nie tylko w Muang Thai, ale na całym świecie? I na całym świecie są poddani króla Anglii. Muang Anglia ma wiele kolonii: Muang India, Muang Burma, Muang Malaje i wiele innych. Król idzie do nieba, trzeba więc, żeby wszyscy jego poddani o tym wiedzieli. - Widziałam jego fotografie - zauważyła Ploi. - Taki tłusty farang z brodą. Ani go porównać z naszym Phra Czao Ju Hua, jeśli idzie o szlachetny i godny wygląd, ale szkoda, że umarł. Niech jego dusza zazna spokoju i szczęścia. Przepraszam, ale ulżyło mi, bo wiem teraz, że ten znak nie wskazywał na nasze ziemie. - I mnie też - przyznał się K'un Prem. - Zaraziłem się od ciebie tą kometową gorączką, Me Ploi. Teraz już czuję się znacznie lepiej. W kilka dni później, kometa biegnąca po orbicie coraz dalszej od Ziemi, zmniejszyła się, aż w końcu zupełnie zniknęła. Niebawem, któregoś wieczora, K'un Prem powiedział: - Me Ploi, dziś nie było audiencji. Phra Czao Ju Hua nie czuł się dobrze. Ploi natychmiast zapytała: - Czy to coś poważnego? - Nie, nie, tylko niedomagał. Pracował jak zwykle, nie opuszczał jednak swego gabinetu. Wyzdrowieje za kilka dni. Ploi nic nie słyszała na temat zdrowia Jego Królewskiej Mości przez najbliższe dni. Król rezydował w Amporn Sathan w Pałacu Dusit. Tam przebywał też K'un Prem, gdy wypadała mu nocna służba. Tego dnia miał skończyć służbę po południu i wrócić do domu; Ploi, jak zwykle, miała dla niego przygotowany posiłek. Minęło jednak popołudnie, nastał wieczór i zapadła noc, a K'una Prema nie było widać. Ploi czekała do późna w nocy, wreszcie położyła się i starała się zasnąć, ale bez powodzenia. Nazajutrz rano kręciła się po domu nie mogąc znaleźć sobie miejsca i co chwila spoglądała w stronę bramy. Wreszcie ujrzała kogoś, ale nie był to K'un Prem, lecz babcia Tieb. Wracała z zakupów na targu i płakała wniebogłosy. - Król nie żyje - powiedziała do Ploi. - Cały targ płacze. Nikt już nic nie sprzedaje ani nie kupuje. Ploi usiadła drżąc na podeście u stóp schodów; nie mogła w to uwierzyć. Naturalnie, że nieobecność K'un Prema w domu wskazywała na to, że w pałacu zdarzyło się coś niezwykle ważnego, lecz nie musiał to przecież być zgon króla. Mógł się tylko pogorszyć stan jego zdrowia - tak, to na pewno to! Pogłoska na rynku zaś została wyolbrzymiona. Król nie żyje? Słońce naszego wszechświata przestałoby świecić? Najczcigodniejsze Drzewo Bodhi, pod osłoną którego wszyscy żyjemy, miałoby się przewrócić? Nie, nie mogła w to uwierzyć. - Przestań, Tieb - rzekła niepewnie. - Nie opowiadaj takich rzeczy, bo jeszcze ściągniesz nieszczęście. Dotykając czołem murowanych stopni i płacząc żałośnie Tieb przysięgała, że tak właśnie mówiono na targu. Potem zostawiła Ploi i poszła opowiedzieć innym; niebawem słychać było płacz zewsząd. Wróciwszy do pokoju Ploi spojrzała na szafę z ubraniami myśląc, że tak niedawno nosiła żałobę po Czao K'unie Ojcu, a teraz... Odrzuciła tę myśl i zganiła się surowo. Co też powiedziałby K'un Prem, gdyby zastał ją skaczącą z miejsca na miejsce jak królik, w panice bez żadnego powodu? Na pewno zaraz przyjdzie z dobrą nowiną - podtrzmywała się na duchu Ploi. Postanowiła, że poczeka na jego powrót, zanim cokolwiek zrobi, zanim w cokolwiek uwierzy, że będzie nadal żyła nadzieją, mimo wszystko, mimo podszeptów własnego serca, na którym legł wielki ciężar. Zajęła miejsce przy oknie i wyglądała ponad płotem na ulicę. Nadal ani śladu K'una Prema, a na drodze ani żywej duszy. Niebo zaciągnęło się ciężkimi chmurami, w powietrzu nastał jakiś chłód, choć nie było październikowego wiatru z północy i nie poruszał się ani jeden liść. Ploi przeniosła spojrzenie na rozległą grupę drewnianych domów po drugiej stronie klongu. Przy jednym z nich jakaś pochylona staruszka płakała, wspinając się po rozchwianych schodach. Ploi odwróciła od niej wzrok, mówiąc do siebie: O nie, nie! To nieprawda! Pewnie usłyszała na targu, jak Tieb, ale to nieprawda! Szukała jakiegoś weselszego widoku w sąsiednim budynku, gdzie mieszkała młoda para, którą Ploi często widywała, jak się śmieje i przekomarza. Ale teraz siedzieli na progu, oparłszy nogi na dolnej podłodze małego balkoniku. Dziewczyna ukryła twarz w ramionach. Jej mąż pocieszał ją, ocierając jednocześnie własną zalaną łzami twarz w luźną przepaskę, którą miał na biodrach. Ploi pośpiesznie odeszła od okna, szukając schronienia w środkowym pokoju. Tu na jednej ze ścian wisiał portret Czao Phra Ju Hua: była to powiększona fotografia, zrobiona podczas jednej z jego podróży po Europie. Siedział przy oknie, odziany w szaty farangów i w kapeluszu farangów na głowie. Na twarzy jego błąkał się ten charakterystyczny uśmiech, pełen ciepła i miłości, promieniujący dobrocią i mocą królewską. Ploi usiadła przed portretem, czerpiąc z niego pociechę. Siedziała tam jeszcze, gdy wrócił K'un Prem. Nawet nie trzeba go było pytać. Płakał. Ploi nigdy jeszcze nie widziała, żeby płakał. Ukłoniła się przed obrazem, położyła głowę na mężowskich kolanach i wybuchnęła łzami. Przejął ją ból nie mniejszy niż po stracie rodzonego ojca; ten cios wydał jej się jeszcze dotkliwszy, a strata znacznie boleśniejsza. Jakie miała wywołać następstwa - tego pojąć nie mogła, ale wiedziała, że będą duże, dalekosiężne i o ogromnym znaczeniu. Gdy uspokoiła się nieco, K'un Prem odezwał się: - Muszę wracać do pałacu, Me Ploi. Wykąpię się szybko i przebiorę. Obrządek ablucji odbędzie się dziś po południu, potem przeniesienie urny z Amporn do Maha Prasat w Wielkim Pałacu. Rozpoczyna się nowa era panowania. Trzeba uważać, co się robi w ciągu tych kilku pierwszych dni. Somdet Phra Borom... ee, tego, chciałem powiedzieć nowy Phra Czao Ju Hua spędził noc w Amporn, wcale nie wracał do Pałacu Saranrom. Wszyscy byliśmy bardzo zajęci. Wszędzie tyle zamieszania, możesz sobie wyobrazić. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatnio miałem cokolwiek w ustach. Muszę coś przekąsić, bo jak nie, to dziś po południu zemdleję z głodu. Wzmianka o głodzie przypomniała nagle Ploi o jej obowiązkach. Ocierając oczy wyszła dojrzeć przygotowań do kąpieli dla K'una Prema, posłała na dół polecenia do kuchni, aby zaraz przyniesiono jedzenie na górę. Gdy otworzyła szafę, sięgając po ubranie, rozpłakała się znowu. Tym razem nie zadawała już sobie trudu, by ocierać oczy. Król nie żyje. Ona go opłakuje, tak samo jak jej mąż, jak wszyscy w całym kraju, którzy go kochali i darzyli czcią. Usiadła przy K'unie Premie, gdy zasiadł do jedzenia. Ledwie jednak przełknął kilka łyżek ryżu, a już odsunął talerz. K'un Prem zaczął opowiadać o tym, co się stało: - W poniedziałek Jego Królewska MOść posłał list do ministrów z wyrazami ubolewania, że nie zdoła się z nimi spotkać, tak jak to czynił zawsze, kiedy był zmuszony odwołać audiencję. Czuł się na tyle dobrze, że nadal pracował i przechadzał się po swych prywatnych apartamentach. We czwartek nie opuszczał sypialni, ale nikt spośród królewskich domowników nie był tym specjalnie zaniepokojony. Król był bardzo przepracowany i potrzebował wypoczynku - tak powszechnie uważano. W sobotę ministrowie z osłupieniem przyjęli informacje lekarzy o krytycznym stanie króla. Z wielkim pośpiechem powiadomiono następcę tronu, który natychmiast przybył z Pałacu Saranrom. Ogarnął nas straszny niepokój, ale kurczowo trzymaliśmy się nadziei... Lecz po południu król stracił przytomność. Koniec nastąpił o północy. * Rodzina była przy nim w sypialni, czuwali u jego boku przez cały czas. Pałac tonął we łzach, wiele Czao Czom wtedy zemdlało. Doktor Poix * spędził następne godziny podając lekarstwa tym damom, o mało sam się nie wykończył z wyczerpania. Ja też płakałem, jak jeszcze nigdy w życiu. Bardzo kochałem naszego króla, takiego jeszcze nie było. Mieliśmy szczęście, Ploi, urodzić się za jego czasów. Rama V zmarł 23 października 1910 roku, w wieku 57 lat, po 42 latach panowania. Od czasów Ramy V (1868_#1910) było w Syjamie wielu cudzoziemskich specjalistów z różnych dziedzin. K'un Prem udał się z powrotem do Pałacu Dusit, a Ploi marzyła o tym, aby móc się w tej chwili znaleźć blisko Sadet. Nie poszła jednak, bo jej wizyta byłaby nie na miejscu. Dzień bardzo się dłużył, był ponury i nie do zniesienia. W pewnej chwili po południu przyszła jej myśl, że zaraz zacznie się procesja przenosin urny, że może wyjść na ulice, oddać jej cześć i że to będzie najlepsze, co może teraz uczynić. Wyruszyła z Pit dorożką w kierunku Radżdamnoen. Po drodze widziała wielu mieszkańców stolicy w powozach i pieszo, zmierzających w tym samym kierunku. Wszyscy byli ubrani w żałobną czerń, nieśli kwiaty, świeczki, pałeczki kadzidła, a na ich twarzach malował się głęboki smutek. Wysiadły z dorożki przy Moście Wspartym na Czterech Słoniach. Poszły ku Wewnętrznej Alei Radżdamnoen i usiadły na krawężniku, gdzie znalazły wolne miejsce. Po obu stronach alei zebrały się tłumy ludzi. Mimo to było bardzo cicho. Wszyscy czekali cierpliwie i w milczeniu. Nie opodal miejsca, gdzie siedziała Pit, stał żołnierz, jeden z wielu rozstawionych na posterunku wzdłuż trasy od Pałacu Dusit do Wielkiego Pałacu. Trzymał się bardzo prosto, dzierżąc karabin w obu dłoniach. Twarz miał nieruchomą, ale oczy pełne smutku, jak wszyscy. Niebo pociemniało. Ciężkie deszczowe chmury rozświetlały błyskawice, a ciszę mącił tylko daleki łoskot grzmotów. Nikt się nie poruszał, jedynie wtedy, gdy trzeba było zrobić miejsce nowo przybywającym. I wreszcie nadeszła oczekiwana przez wszystkich chwila: rozległa się muzyka żałobna, przerywana szlochaniem zgromadzonych ludzi. Procesja już przeszła przez Most Makauan, a długie szeregi świec w orszaku oblewały blaskiem jezdnię aż po ciemną kopułę chmur. Ludzie także zapalali przyniesione z sobą świece i padali na twarz, gdy przejeżdżała lektyka na kołach, w której wieziono złotą urnę. Jednocześnie przechodziła głośna fala płaczu, wtórując żałosnej skardze fletów i bębnów w orszaku. Ploi trzymała w drżących rękach swe świeczki i pałeczki kadzidła, a gdy nadjechała lektyka, dotknęła w pokłonie ziemi. Podnosząc głowę natrafiła wzrokiem na żołnierza i ujrzała łzy płynące strumieniem po jego twarzy - młodej i ogorzałej twarzy niewątpliwie wiejskiego chłopaka. Postanowiła, że nie załamie się w obecności tylu ludzi, ale na widok płaczącego żołnierza nie potrafiła dłużej panować nad sobą. Płakała z wszystkimi dokoła, złączona z nimi uczuciem osierocenia. Złota urna zniknęła już za murami Wielkiego Pałacu. Tłumy rozchodziły się do domu. Ploi długo jeszcze siedziała. Wreszcie podniosła się i szła powoli, patrząc na rysujące się w oddali znajome wieże i iglice pałacu, wspominając swój pierwszy dzień w jego murach. Wydawało jej się, że było to już bardzo dawno. Miała poczucie, że ten dzień zamyka całą epokę w jej życiu. Oto znalazła się u kresu jednej podróży i musi teraz rozpocząć następną, ale zapadła ciemność i nie mogła się zorientować, co w sobie kryje. Jeszcze jeden błysk na niebie, po nim uderzenie piorunów i nagle lunął deszcz spływający strumieniem. Ploi szła przed siebie wolnym krokiem. Pit nie próbowała jej ponaglać. Wsiadły do dorożki i w milczeniu pojechały do domu. Zmęczona Ploi nawet nie czuła, że jest przemoczona do nitki i że się bardzo ochłodziło po burzy. Posłowie Żegnając się na razie - bo czeka jeszcze część druga - z Ploi i jej światem, Czytelnik pozostaje pod wrażeniem egzotyki. Uczucie to, usprawiedliwione naszym oddaleniem geograficznym i obyczajowym, potęguje jeszcze dystans w czasie, który należałoby mierzyć stuleciami, a nie zaledwie upływem dwóch_trzech pokoleń. Tajlandia bowiem doznała szybkich przemian: zetknięcie tradycyjnej, absolutystycznej monarchii wschodniej z technicznie tak bardzo zaawansowaną cywilizacją zachodnią modernizowało ją szybko. I stosunkowo gładko, dzięki światłemu monarsze, królowi Ramie V, którego śmiercią kończy się ten dział naszej wspólnej wycieczki w przeszłość. Przeszłość, w naszej skali tak odległa, dla autora książki była dniem wczorajszym, którego pogłos sięga dnia dzisiejszego. Książę Kukrit w początku lat pięćdziesiątych - wyjaśnia nam to w przedmowie - sięgał do blasków przeszłości ku pocieszeniu współczesnych. Wydobywał z niej ciepłe wspomnienia, by umocnić ich w tajskim, własnym poczuciu narodowym w teraźniejszości, niosącej szeroką i burzliwą falą tyle nowego - i często nie najlepszego. Zachodziła obawa, że Taj może przestać być sobą. Opowieść o Ploi ukazywała się w odcinkach cotygodniowych w gazecie "Sajam Rat" - co przetłumaczyć można jako Naród Tajów - której współwłaścicielem i współredaktorem był autor. Towarzyszyła czytającej publiczności przez długie lata. Następnie, jak praktyka tajskiego rynku wydawniczego dyktuje, ukazała się w wydaniu książkowym. Miała wiele wznowień. A w latach osiemdziesiątych rozpoczęto ponownie druk niektórych odcinków w tej samej gazecie. Pokolenie pięćdziesięcio_i sześćdziesięciolatków w Tajlandii zna tę sympatyczną dziewczynę i jej otoczenie, jak Polak zna Bogumiła i Barbarę Niechciców i ich świat. Książę Kukrit - prawnik wykształcony w Oksfordzie, znakomity tancerz_amator, do niedawna jeszcze dla zabawy występujący na scenie w tajskich dramatach klasycznych, a także polityk - urodził się w 1911 roku. Był premierem Tajlandii w latach siedemdziesiątych. Jako mały chłopiec bywał zapewne na Wewnętrznych Podwórcach, które dotrwały w blaknącej formie jeszcze lat dwudziestych, kiedy władcy Bangkoku zdecydowanie odeszli od wielożeństwa. Żył wśród rodzinnych opowieści i wspomnień i trafił nimi doskonale w zapotrzebowanie społeczne i gust czytelnika. Przekład angielski powierzył wykształconej, światowej damie, która wszakże wolała ukryć się pod pseudonimem będącym zbitką jej własnego imienia i imienia męża - emerytowanego wysokiego urzędnika królewskiej kancelarii. Tłumaczka autoryzowała go - jak wiemy - za aprobatą autora. Tłumacz polski nie poszedł jej śladem i obciążył tekst przypisami, bo angielski przekład, wydany w Bangkoku, adresowany był w zasadzie do kilkutysięcznej społeczności cudzoziemców władających angielskim, a przebywających latami w stolicy Tajlandii. Znali więc wiele pojęć i słów tajskich, których nie trzeba im było objaśniać. Wydaje się natomiast, że w Polsce objaśnienia takie są potrzebne. Dziwić może polskiego czytelnika uwielbienie czy nawet ubóstwianie tajskiego monarchy, bijące z kart tej książki. Ale też miał on być bóstwem dla swych poddanych i był nim, wysoki i niedosiężny nawet dla najbliższej rodziny. A jednocześnie - zgodnie z historyczną prawdą - był mądry i ludzki. Odważnie modernizował Syjam i odbywał zagraniczne podróże, co było niegdyś nie do pomyślenia. Z początku miały charakter pielgrzymkowy - do sanktuariów buddyjskich na Jawie i w Indiach - ale potem król przyjechał dwukrotnie do Europy. Dodajmy też, że w lipcu 1897 roku złożył krótką wizytę w Warszawie w drodze z Rzymu i Wiednia do Petersburga i Londynu - co opisał w wydanych w Bangkoku w latach sześćdziesiątych listach do swej żony_regentki. W królewskiej Tajlandii osoba monarchy nadal pozostaje obiektem wielkiego szacunku, a wyrazy czci, oddawanej mu publicznie, są powszechne do dziś. Bogusław Zakrzewski