tytół: "OSTATNI NIEŚMIERTELNY" autor: Gabriela Górska INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA' WARSZAWA 1988 Ziemi, gdzie ufność i strach podły miłością życia, zbyt nam droga, Rządzą dziękczynne ślemy modły Bogom, co gdzieś tam istnieć mogą, Za to, że życie nie trwa wieki, że nikt nie wraca z mgieł dalekiej Krainy śmierci, a nurt rzeki Zawsze na morza spocznie progu. (A.CH. SWINBURNI) CZĘŚĆ PIERWSZA ... ból stawał się nie do zniesienia, dławił oddech i odbierał przy-tomność. Mimo to usiłował przeć dalej przez ścianę płynnego ognia: już nie dlatego, ze za nią znajdowali się ludzie: coś w nim wciąż pamiętało, że jeśli i tym razem nie zdoła do nich dotrzeć, będzie musiał raz jeszcze stawić czoło żarowi i potwornej, rozwleczonej na nie kończące się minuty agonii - a chwila odpoczynku, regene-racji na wpół spalonych tkanek, będzie jedynie przerwa, nie licząca się prawie wobec konieczności powtórzenia tej męki Osłabł. Na próżno usiłował chwycić głęboki oddech: napływające przewodami, rozpalone powietrze zdawało się być płynnym me-talem. rozsadzało tchawicę. Ból rozległych poparzeń uderzył znów wściekłą fala: próbował zacisnąć zęby, zęby przynajmniej stłumić jęk odbijający się bliskim echem w ciasnej bani rozgrzanego już także hełmu, ale nie mógł: przy każdym ruchu mięsni pękała po-parzona skóra twarzy. W słuchawkach skrzekliwie odezwał się czyjś głos. natrętnie dopytywał o coś; prawdopodobnie stanowisko kontroli postanowiło sprawdzić, czy jeszcze jest przytomny - jak-by nie mieli przed sobą wskaźników aparatury. Nie odpowiedział. pogrążony w piekle samotnego konania. Tym razem dotarł dale; niż zdołały dojść automaty, zanim temperatura rozkojarzyła ich programy: na oślep, bo żar uszkodził JUŻ rogówkę obydwu oczu, spróbował podciągnąć się jeszcze trochę do przodu. Rękami po-zbawionymi skóry i zmysłu dotyku natrafił na coś, co wydało mu się wystarczającym oparciem: ale to także okazało się ogniem, przed którym nie chroniły dłoni strzępy żaroodpornych, silidurito-wych rękawic. Krzyczał: własny krzyk docierał doń jakby z bardzo daleka; wszystko w nim było już tylko bólem palącego się ciała, żywych, zwęglanych tkanek. Umierał... WIADOMOŚCI KOSMICZNE, SERWIS POZAUKt-ADOWY: Składająca się z pięciu statków: ..Thalii". ..Euterpe". ..Erato". ..Uranii" i admiralskiej ..Klio". pierwsza w dzie-jach ludzkości ekspedycja pozagalaktyczna kontynuuje lot w kierunku oddalonego o 55000 parseków Małego Obłoku Magellana, najbliższej z wchodzących w skład Lokalnej Grupy Galaktyk. Eskadra w dniu dzisiejszym opuściła Układ Słoneczny i o dwudziestej trzeciej siedemnaście czasu Greenwich rozwinie pierwszą prędkość nadświetlną. a członkowie załóg zostaną poddani głębokiej mnemobiozie. mającej chronić ich organizmy przed negatywnymi skutkami przekroczenia prędkości światła: pozostawać w niej będą do końca lotu przez naszą Galaktykę. Stan zdrowia i samo-poczucie kosmonautów są nadal bardzo dobre. SERWIS UKŁADOWY. TYTAN: Na największym z dziesięciu księżyców Saturna przystąpiono do budowy czwartej stacji-redy kosmicznej, przystosowanej do cu-mowania statków pozauktadowych powracających z systemów innych gwiazd. Jak donosi nasz specjalny wysłannik, lodowa powłoka księżyca ani metanowa atmosfe-ra nie hamują postępu prac, przebiegających, jak dotąd, zgodnie z harmonogramem. Według opinii nadzorujących roboty specjalistów, wstępna faza przygotowawcza zostanie ukończona najdalej za pięć miesięcy: otwarcie redy dla statków pozaukta-dowych powinno nastąpić w końcu przyszłego roku. ORBITALNA BAZA TRANSFEROWA RIDER II: Po zakończonej akcji „Salamandra" powraca dziś na Ziemię Ray Gordon. Nieśmiertelny. Prom orbitalny ..Kopernik", na którego pokładzie znajdzie się już za godzinę, wyląduje o jedenastej dwadzieścia osiem czasu lokalnego na kosmodromie ,,0ver", skąd transmitować będziemy... Ś Mist' Gordon, co sądzi pan o ostatniej próbie nawiązania Kon-taktu z cywilizacjami z innych galaktyk? Czy jest pan zdania, że jakieś cywilizacje poza naszą we Wszechświecie istnieją? Ś Czy zdarzyło się panu kiedykolwiek w czasie wykonywania zadań tak zwane spotkanie trzeciego stopnia? Ś Czy, pańskim zdaniem, inni mieszkańcy Wszechświata są od nas różni, czy przeciwnie - podobni? Są istotami o konstrukcji białkowej czy na przykład krzemowej7 O zwierzęcym czy tez roślinnym metabolizmie9 Ś Mist' Gordon, jestem przedstawicielem ..Earth Miror". Czy byłby pan tak uprzejmy - kilka słów dla naszych spektatorów? Ś Czy rzeczywiście,,. W chwili otwarcia włazu i zaraz potem, gdy szedł dudniącą me-talicznie pod stopami duritalową schodnią, czuł zapach wilgotnej po nocnym deszczu ziemi, więdnących liści, gorzkawy, ledwie uchwytny - skoszonej, schnące; w upale południa trawy. Słyszał pogwizdywanie kosów. Teraz był tylko hałas, trzask fleszów i ogrom-ne znużenie. Dziesiątki nieznanych twarzy i te pytania: z braku innych tematów w sezonie letnim wykorzystywano dość chętnie w popołudniowych wydaniach i ten. od dawna wyeksploatowany. jakim dla spektatorow byt on: może zresztą ów wzrost popularność spowodowała ogólna ekscytacja wiążąca się z wystaniem poza-galaktycznej eskadry Ś Mist' Gordon. czy wie pan już o tym. ze Rada Ziemi odmówiła przekazania ao pańskie) dyspozycji pozagalaktycznego statku7 Czym motywuje się taką decyzję? Krok idącego stał się na chwilę mniej rytmiczny Tak to wyglądało w ekranach sferowizorow Dziennikarze obstąpili go znowu Ś Mist' Gordon, czy nie zechciałby pan podzielić się z odbior-cami magazynu ..Worid' swoimi wrażeniami z ukończonego właśnie zadania? Czy akcja ..Salamandra" nastręczała panu jakieś trud-ności7 l czy to prawda, ze Ś Jakie uczucia górują w panu po zakończeniu takiej jak ta akcji? Duma? Zadowolenie z siebie7 Poczucie dobrze spełnionego obo-wiązku wobec ludzkości7 Ś Czy kiedykolwiek myśląc o sobie samym, użył pan słowa; bohater? Ś Za kogo pan się uważa7 Za jednego z nas czy tez... za nad-człowieka7 Ś Jak czuje się pan po akcji - psychicznie i fizycznie7 Czy zdarzyło się panu cos nadzwyczajnego7 Przystanął. Ś Dziękuję Akcja przebiegała zgodnie z harmonogramem Nic. o czym uważałbym za słuszne panów poinformować Po prostu - jeszcze jedno zadanie Takie samo jak wszystkie. Ś Naprawdę nie zdarzyło się nic takiego, o czym chciałby pan mówić7 Ś Nie Staroświecki, elektronowy czasomierz wydzwonił dziewiętnaście taktów niemodnej melodyjki oznajmiając siódmą. Thea Alvarez poruszyła się w wysokim miękkim fotelu prostując odruchowo wciąż jeszcze smukłe plecy: gładko sczesane włosy zalśniły srebrno w roz-proszonym wieczornym świetle, ten sam, metaliczny połysk prze-sunął się po jej popołudniowej sukni Podniosła ręce. małymi do-tknięciami nieznacznie drżących palców sprawdziła, czy jakiś kosmyk nie wysunął się z ciasno spiętego węzła. Potem powon opuściła dłonie na poręcze fotela; nieruchoma, patrzyła znowu na pustą ścieżkę biegnącą między dwoma rzędami portulaki i sza-firowo-białych .,marsjańskich oczu", napełniających ciepłe po-wietrze swoim ulotnym, dziwnie smutnym zapachem. Poprzez decybelostop nie docierały tutaj żadne odgłosy miasta. selektor widma pochłaniał nawet najlżejszy odblask jaskrawych, rozwirowanych świateł: siedząc w zapadającym zmroku mogła patrzeć, jak gasną ostatnie blaski zachodu, a niebo zdaje się ula-tywać coraz wyżej, ze złotawego stając się lawendowe. Zaciskając palce na gładkich, ciepłych oparciach starała się nie myśleć o ni-czym, po prostu obserwować owe powolne odpływanie dnia w noc Czarny kot nagle pojawił się na ścieżce, zwinnie wyskakując spomiędzy płaskich, sztywnych, jakby wyciętych z blachy liści. Chwilę patrzył na nią okrągłymi, zielono świecącymi ślepiami, po-tem odwrócił głowę i długimi susami popędził w stronę domu. nie wywołując najlżejszego szelestu stąpaniem miękkich łapek. Ćma tępo uderzyła w grawibarierę otwartego okna. trzepotała przez moment na wysokości oczu - wielka, szarosrebrzysta: ten zmierzch. ćma i niewidoczny już kot mogły równie dobrze należeć do innego wieczoru, jednego z tych, dla których warto było znosić uciążliwość dzielącej je codzienności. Thea zsunęła ręce z poręczy, splotła ;e i zacisnęła palce, Jak gdyby z oddalenia przyglądała się wyschłej, przejrzystej skórze, wypukłym żyłom i znaczącym wierzch dłoni brunatnym plamom. Nie pamiętała już, jak wyglądały owego upal-nego. puertorykahskiego lata. kiedy rozległe niebo i iskrzące się w słońcu morze zdawały się obiecywać wszystko - ich widok na-suwał tylko wspomnienia z ostatnich lat. wypełnionych czekaniem. Usłyszała skrzyp furtki, trzaśniecie zamka i zaraz - zgrzytanie żwiru pod szybkimi krokami Podniosła głowę: był już w połowie ścieżki - ciemna sylwetka, zbliżająca się tak samo lekko, z taką samą swobodą co zawsze. Dopiero teraz poczuła poprzez gorzka-wy zapach błękitno-białych kwiatów rześkość wieczornego po-wietrza. Kiedy zerwała się. zęby mu pójść naprzeciw, poruszała się tak, jakby wciąż jeszcze miała dwadzieścia lat. Jednak automat odźwierny ubiegł ją. zapalając lampy i otwie-rając szeroko drzwi, Stanęła, zmrużyła oczy, by przywykły do światła. Nie musiała go widzieć, by wiedzieć, jak wygląda: niezmiennie czterdziestoletni, wspaniale zbudowany mężczyzna, od sześćdzie- sięciu lat poruszający się z taką samą, nieomal nonszalancką ela-stycznością, ze śniadą, ironiczną, nie starzejącą się twarzą, na której pierwsze, ledwie widoczne zmarszczki koło ciemnobrązowych oczu nie zdążyły się już pogłębić - jak nigdy nie miała zmienić swojego kształtu pojawiająca się w pewnych chwilach bruzda w kąciku ust. Ś Jesteś - powiedziała miękko. - Cieszę się, że znów cię widzę, Ray. Jego głowa nadal rysowała się ciemno na tle świateł: tylko głos zdradził znużenie; Ś Dostałaś moje wideo? Wiesz, bałem się... - urwał, przesunął dłonią po twarzy, jak gdyby chciał coś z niej zetrzeć, usunąć, zanim mogłaby to zauważyć. Pomyślała: niepokoił się, że tym razem mógł-by już mnie nie zastać... Oczy przywykły do blasku, nareszcie przyj-rzała mu się dokładniej. Ś Wyglądasz... jakbyś wracał z bardzo daleka, Ray. Westchnął - czy tylko jej się zdawało? Ś Ja zawsze wracam z bardzo daleka... Poczuła nagły, ostry skurcz bólu - pod żebrami, pod mostkiem.. Wiedziała, ze jego zadania wykonywane były w warunkach, w jakich musiałby umrzeć każdy zwyczajny człowiek. Że zawsze wtedy, kiedy w sferowizji pojawiała się wzmianka o jeszcze jednej udanej akcji, w której Nieśmiertelny ocalił innych od uduszenia, zmiażdżenia, spłonięcia żywcem - on... Ale tego tematu nie dotykali nigdy, na-wet przelotnie, na mocy jakiejś milczącej umowy: z czasem nauczy-ła się nawet nie myśleć o tym wówczas, gdy była z nim. Uśmiechnął się, usiłując jej pytaniu i swojej odpowiedzi nadać pozory żartu. Ś Choć rzeczywiście tym razem, licząc w kiloparsekach... Znów się uśmiechnął, samymi tylko wargami; ten uśmiech nie sięgał oczu. nie zmieniał ich wyrazu: było w nich jakieś nieustanne napięcie, jakby wpatrywały się w coś, co tylko dla niego było za-uważalne, coś tkwiącego w mm samym, czego obecność wymagała nieustannego napięcia uwagi i nieufnej czujności. Nie po raz pierwszy pomyślała, że on tak bez wytchnienia śledzi własną, znienawidzoną młodość, starając się wytropić choćby najmniejszą rysę na tej po-zornej doskonałości, słabość, która mogłaby stać się zalążkiem nadziej, że to, co od tak dawna było jego przekleństwem, mogłoby nie być wieczne. Po raz drugi poczuła w sobie ostrze bólu i gorycz bezradności, bo - wiedząc - w niczym nie mogła mu pomóc. Odgadł, co w niej się działo: powiedział, zmieniając nagle ton: Ś Nie mówmy o tym. Thea. Dobrze jest znowu znaleźć się tutaj Tylko u ciebie czuję się jeszcze., w domu Gdyby nie Tamto - jej dom mógł być ich wspólnym domem na- prawdę. Milczała. Pochylił się (zawsze musiał się schylać) i poca-łował ;ą w policzek - szybko serdecznie, jak całuje się bardzo dobrych przyjaciół Kiedyś pragnęła w takich chwilach aby nie było to aż tak przyjacielskie, by choć ''aż Ray pocałował ja znowu tak jak na pokładzie ..Ariadny'1, nim obca Siła wtargnęła pomiędzy nich. niszcząc ' to. co było. i to. co mogłoby być Teraz dotknięcie jego ust me budziło już takich emocji: zrozumienie i bliskość z cza-sem stały się równie cenne. Lata. gdy z przerażeniem patrzyła w lu-stro. przypominające, ze jego nie starzejącym się oczom nie może już wydawać się piękna, należały do zapomnianej przeszłości Własne starzenie się i jego młodość nie wydawały się już niespra-wiedliwością losu - oboje zostali, choć w inny sposób, skrzyw-dzeni Otrząsnęła się z zamyślenia. Jakby to wszystko było zupełnie naturalne, powiedziała: Ś Nie stójmy tutaj Wejdź do pokoju. Ray. Łagodne światło ślizgało się po meblach - niemodnych i so-lidnych. wśród jakich oni oboje czuli się zawsze najlepiej. Ś Nic się tu nie zmieniło - zamruczał, rozglądając się - Takie jak zwykle i tak jak zwykle - l. pozornie bez związku - Wiesz umarł Kew. Kew Raiford. chyba go pamiętasz9 - A potem z goryczą nie tylko w głosie, pogłębiającą także tę bruzdę koło ust co spra-wiło. ze na chwilę przestał być uosobieniem męskiej urody i siły - Był ode mnie dziesięć lat młodszy. A więc miał dziewięćdziesiąt Zbyt często widywała jego rozpacz, spowodowaną niemożnością pozbycia się niechcianego daru. by nie wyczuć teraz narastającego w nim rozdrażnienia. Odwrócił się, przeszedł przez pokój i przysiadł na poręczy fotela Siedział zupełnie nieruchomo, tylko oczy mu pociemniały patrząc w jego przystojną, niemal zawsze naznaczoną ogromnym znuże-niem twarz. Thea pomyślała, ze może wcale me to. co jej wydawało się najstraszliwsze, jest mu najtrudniej znieść Wszystko, co pize-zywała wraz z nim wsłuchując się w oszczędne, przemilczające prawdę komunikaty - było tym. co sam wybrał, jedyna rzeczą tak naprawdę uzależnioną od mego Może o wiele gorsze było to - czego nie mógł9 Tylko ze to wyobrazić soi-iie było już dużo trud- 10 niej: ona przecież przeżyła swoje życie tak. jak to człowiekowi po-winno być dane: od dzieciństwa, poprzez dojrzałość, która stała się wreszcie spokojem, pogodzeniem . Jemu to wszystko zostało odebrane. Ś Przepraszam - przerwał milczenie Ray. - Sam nie wiem. po co zacząłem o tym mówić. Kewa znałaś tak mało.. Wybacz mi. Thea. Po tylu latach nie mógł jej już oszukać W jego napiętym głosie usłyszała coś nowego, cos. czego dotąd w nim me było Ś Nie, nie tak. Ray. Nie przepraszaj Powiedz mi. co się stało Bo stało się cos. prawda7 Tym razem nie próbował osłonie przygnębienia uśmiechem Ś Powinienem był wiedzieć, ze się domyślisz... - Urwał, a gdy myślała, ze nic wiece; nie powie, dorzucił nagle, z hamowaną pa-sją: - Najwyższa Rada odmówiła mi znowu .. Ś Nie.. nie rozumiem Dlaczego7 Przecież statki pozagalaktyczne wyszły już z fazy prób. Mieli ich dosyć, zęby wysłać tę wielką, kon-taktową eskadrę.. Budu;e się dalsze Ś No cóż. mój lot nie przyniósłby ludzkości nic. Nie mam prze-cież wrócić, nie prowadzę żadnych badań. Gdyby mi się powiodło swoich... doświadczeń także bym nie przekazał, me zdążył Rozumiała, czym ta odmowa - która z kolei? - musiała być dla niego. Pamiętała, z jakim napięciem śledził od siedemnastu lat od chwili skonstruowania pierwszego prototypu, postępy prac nad statkami zdolnymi pokonywać międzygalaktyczne przestrzenie ich pierwsze próby sprawności - widziała nadludzką prawie cierpli-wość. z jaką czekał na to. co mogło stać się dlań szansą wyzwo-lenia... Odmowa Rady przekreślała wszystkie jego plany Ś To nie może być ostateczna decyzja. Ray Musisz się odwo-ływać... Przeciągnął ręką po twarzy tym samym, pełnym zmęczenia ru-chem, jakim zrobił to w drzwiach Zaciskał zęby widziała mięśnie szczęk węźlące się pod gładko wygoloną skórą policzków Gdy odezwał się znowu, w jego głosie nie było nadziei: Ś To siódma odmowa, Thea - Zamilkł na kilka sekund, a po- tem podjął z gorzkim szyderstwem - Tak. oczywiście, będę się odwoływał. Do Rady Najwyższej od decyzji te)że Rady Najwyższej Tak przecież można praktycznie w nieskończoność. Wstał, podszedł szybko ku oknu. Zatrzymał się przy mm kilka 11 sekund, patrząc - czy tez tylko udając zapatrzenie - w ciemr ogromne ..oczy błękitno-białych kwiatów, dziwnych, istotnie prz'] pominających jakieś nieziemskie stworzenia; widziała tylko sz< rokie. obciągnięte białym stylarem plecy, słyszała urywany oddeci Tak odwrócony powiedział cicho, na pozór całkiem spokojnie -tylko ze to był spokój, jakim pokrywa się bliski, gwałtowny w\ buch: Ś Rozumiesz, mogą minąć dziesiątki lat. zanim będę mógł w' startować, A ja już teraz nie.,. Milczenie - ciężkie, trudne do przezwyciężenia - zapadło p tych me wypowiedzianych słowach. Trwało wciąż jeszcze, gdy c pokoju wtoczył się mały robot, pchając przed sobą zastawior stolik. Pokręcił się przez chwilę pobłyskując lampami, wreszci nie doczekawszy się żadnego polecenia, powoli, jakby niechętni potoczył się ku drzwiom. Ś Jeżeli masz coś tak niemodnego jak whisky - powiedzie odwracając się, Ray. Jakie słowa byłyby padły, gdyby dokończył^ ,. A ja już teraz nie..." • ..Nie mogę"? ,,Nie mam sił"? Nieważne - przecież znaczyłyby samo, Teraz ona musiała zdobyć się na wysiłek, by powiedzieć tak. jaki: się nic nie stało: Ś Nalejesz i mnie także? Patrzyła, jak schyla się nad stołem: o tym, jak kruchy był jec spokój, świadczyło tylko wyostrzenie się rysów twarzy i wciąż jeszc; zwęźlone mięśnie szczęk. Podał jej szklankę, sam tez usiadł w fi telu: wypił od razu. lód zagrzechotał o dno i ścianki naczynia. Ś Wiesz, kiedy myślę, jak to wygląda od strony tamtych, z Rady zaczął, raz jeszcze siląc się na spokój - to nawet trudno się i dziwić. Facet, któremu nagle zachciewa się transgalaktycznec statku! Żeby w dwudziestym drugim wieku wcielić w życie bajl' o głupim Jasiu, wyruszającym przed siebie w poszukiwaniu żrod wiecznego życia... Bajkę, jakiej dziś nie chciałoby już słuchać zadr dziecko... - Ani na chwilę nie odrywał oczu od szklanki, pozom pochłonięty bez reszty potrząsaniem w niej kostek lodu: w przi wrotności, z jaką drwił z siebie, była zaciekłość - jakby z wszys kich, z wszystkiego, siebie nienawidził najbardziej. Pomyślała: ..J żeli będzie w ten sposób zachowywał się dalej, zacznę krzyczeć". śnie - w ciemme- ^lamami majaczyły 'ych. istotnie przy- odziała tylko sze- urywany oddech. ^em spokojnie Ś '. gwałtowny wy- n będę mógł wy- a - zapadło po Jeszcze, gdy do 'oba zastawiony ipami. wreszcie, akby niechętnie, ~ powiedział. 'żterazme..."-- znaczyłyby to ^zieć tak. jakby "cny był Jego wciąż Jeszcze ' usiadł w fo- iczynia. ^ch.zRadyŚ rudno się im alaktycznego życie bajkę 'vaniu źródła JChać żadne k1. pozornie du: w prze- 'V z wszyst- yślała; ,,Je- 'zyczec". Ś Proszę cię, przestań. Nadal unikając spojrzenia w oczy, zasłonił się jeszcze jednym szyderstwem: Ś W dodatku głupi Janek, odwrotnie niż to zdarzało się w baj-kach, chciałby tę swoja kretyńską Odyseję rozpocząć wcale me po to, aby dla siebie czy kogokolwiek uzyskać wieczne życie. Prze-ciwnie, aby... Ś Przestań. Jeśli naprawdę nie masz odrobiny litości dla siebie samego, to może jednak spróbowałbyś znaleźć choć trochę wzglę-dów dla... innych. Wstał, znowu napełnił szklankę. Ś Szkoda, ze ty tez nie lubisz takich bajek - powiedział lekko: tylko źrenice, udręczone i ciemne, przeczyły jego słowom. l nagle, zupełnie niespodziewanie, ta poza opadła zeń; znieru-chomiał. Ś Dobrze - powiedział bardzo cicho, jakoś bezradnie. - Więc co mam robić? Jaki mam być? - przygryzł usta, lewy policzek za-drgał gwałtownym skurczem. Dopiero po dłuższej chwili dorzucił: - Wybacz, tobie nie chciałem zrobić przykrości. Thea Ale już nie panował nad sobą. Rozgoryczenie, poczucie bezsil-ności narastające w nim przez sześćdziesiąt lat sprawiły, że jego sztuczny spokój opuścił go w jedne; chwili. Wybuchnął: Ś Wiem, powinienem jechać do Instytutu, starać się dojść do jakiegoś porozumienia z Radą. Zmusić ich. Postawić im warunki Tylko że ja me umiem prowadzić takich przetargów. Powiedzieć: jeśli nie obiecacie mi pomocy, nie liczcie na mnie więcej. Widzisz. nie można. ;a w każdym razie nie potrafię handlować własną agonią. Wiesz, ze nie robiłbym tego. co robię, tylko na polecenie Rady, robię to tylko dlatego, ze jakiś inny człowiek... Urwał gwałtownie, zbyt późno orientując się, ze powiedział więcej, njź chciał. Thea patrzyła na niego uważnie. Dopiero teraz mogła w pełni zrozumieć, czym była dlań ta odmowa. Zebrała całą odwagę: wyprostowała się. jej mała. gładko uczesana głowa zalśniła srebrem, jakby na chwilę skupiła całe rozproszone w pokoju światło. Ś Ray, nigdy nie mówiliśmy o tym. ale dziś sam zacząłeś. Po-wiedz. dlaczego. . dlaczego ty godzisz się robić to. co robisz? Wahał się - poznała to po niechętnym, płytkim ściągnięciu sze-rokich, ciemnych brwi. Może żałował wypowiedzianych niebacznie słów? Żeby zyskać na czasie sięgnął do jednej z kieszeni bluzy. 13 wydobył wąskie pudełko, bardzo długo wybierał papierosa Ośle-piającą bielą stożkowatego promienia błysnęła zapalniczka. Przez chwilę zaciągał się w milczeniu, tylko oczy z każdym wydechem stawały się ciemniejsze. Przestraszyła się nagle tego milczenia. powiedziała pośpiesznie; Ś Jeśli tak bardzo nie chcesz mówić o tym - nie mów. Poruszył głową - w pierwszej chwili nie była pewna: potakująco czy tez gestem przeczenia. Ś Nie. to nie to. ze nie chcę... Zastanawiam się. jak powiedzieć ci to najprościej Widzisz, kiedyś, na samym początku jeszcze. łudziłem się. ze zdołam pozbyć się jakoś tego przeklętego ..daru". Nie mogłem uwierzyć, ze to naprawdę jest - wieczne Nawet po tej pierwszej, wynikające; z nieświadomości próbie, która narobiła tyle hałasu; facet wali sobie z lasera w głowę, po czym okazuje się. że ;est nieśmiertelny Eksperymentowałem - tak bym to teraz nazwał W nadziei, ze jednak musi być jakiś sposób, ze jeśli poddać moje ciało trwałemu działaniu czegoś, co nie dopuszczałoby re-generacji tkanek: stężony kwas. słoneczne temperatury, wiesz. że wówczas mogę nie istnieć przynajmniej, póki zewnętrzne warunki nie ulegną zmianie. Ale to nic nie dało. W ten sposób doszedłem tylko do zrozumienia idei piekła - nie kończącego się bólu Do-wiedziałem się. ze jest cos we mnie - nazwałem to sobie ośrodkiem koordynującym - czego nie można zniszczyć niczym, nawet anty-materią Coś w rodzaju zapisu, niezależnego od struktur material-nych. według którego tkanki odbudowują się znowu, w każdych warunkach, nawet po całkowitym unicestwieniu: coś takiego, jak dusza w starych mitach która miała po śmierci znów oblekać się ciałem Słuchała go ze zgrozą: przerażający był sposób, w jaki mówił o próbach zniszczenia siebie, przekraczających wszystko, o czym kiedykolwiek słyszała Nie miała siły się odezwać, kiedy na chwilę zamilkł Siedział bez ruchu, czerwona kropla żaru przygasała pod nara-stającym słupkiem popiołu Wreszcie podniósł rękę. czerwony ognik rozjarzył się gwałtownie i krótko, oświetlając umykającym bla-skiem pół twarzy Ś Potem, kiedy przestałem już mieć nadzieję, zrozumiałem. Widzisz, jeżeli tylko jeden człowiek posiada taką właściwość . jeśli się jest tym jedynym, który na pewno nie zginie, dotrze wszędzie 14 i zniesie wszystko. Jeśli w dodatku żyje się pośród ludzi, jest się nadal jednym z nich nie można odmowie. Thea Po prostu - nie ma się prawa. Zamilkł - tym razem już na dobre Cisza - ogromna, nieomal dotykalna, wypełniła pokój: słyszało się w nie) własny oddech, czuło powolne, bolesne, ciężkie potykanie się własnego serca. Po raz pierwszy w ciągu trwające; tyle lat przyjaźni Thea pomyślała, ze nie na ludzkie siły jest nawet próba współodczuwania z kimś takim jak on. l po raz pierwszy nie było JUŻ mc więcej do powiedzenia: oboje byli jednakowo znużeni, czuli w sobie tę samą pustkę; drgnęli. gdy w ciszę nagle wdarł się odgłos zegara. A jednocześnie - nie-omal z ulgą - przyjęli ten powrót do codzienności, sprawiającej. że nawet nieśmiertelność zaczynała wydawać się czymś tak nie-konkretnym, ze aż nieprawdopodobnym. Kiedy przebrzmiała sta-roświecka melodia. Thea spytała cicho: Ś l co zamierzasz teraz robić7 Ś Nie mam pojęcia. Nie potrafię dłużej czekać me wiedząc, jak długo to potrwa. Chyba porozmawiam z O^onnorem. przewod- niczącym Rady Nadzorczej Instytutu. A potem. Cóż, to będzie zależało od tego. co usłyszę Kiedy domawiał tych słów. na niewielkiej tabliczce umieszczonej nad kieszenią na jego lewej piersi zapłonęło pomarańczowe, pulsu-jące światełko. Wiedziała, co to oznacza. Zapytała: Ś Musisz już iść? Nie reagował na wezwanie. Świetlny punkcik pulsował coraz bardziej nagląco Ś Nie odbierzesz? Przechylił głowę, przez chwilę przyglądał się sygnałowi niechęt-nie - po jego ustach przemknął drobny, ledwie zauważalny gry-mas. Ś Nie warto. Wiem. o czym chcą mnie zawiadomić. - Wstał - Ale iść rzeczywiście ;uz trzeba Nie widziałem się jeszcze z nikim przyjechałem do ciebie prosto z kosmodromu Zwyczajność zagarniała ich znowu. ;ak gdyby przed chwilą nie dotknęli spraw me mieszczących się w ludzkim życiu, w człowie-czym sposobie odczuwania. Zwykłe było nawet to. ze Thea me zapytała, kiedy zobaczą się znowu: wiedziała, ze ich nieczęste spotka-nia zalezą nie tylko od mego, od dawna pogodzona z ich nagłością i swoim na nie czekaniem Wyciągnęła rękę. dotknęła lekko jego 15 rękawa; był to jeden z tych gestów, w których można zawrzeć wię< niż w słowach. Ś Odprowadzę cię. dobrze? Wyszli w ciepłą, granatową ciemność. Żwir ścieżki chrzęścił ciche pod stopami, napływał zapach ostatnich kwiatów lata. Nie było ict' już widać: tworzyły tylko ciemniejsze pasy wzdłuż ścieżki, głębsz' niż w innych miejscach zgęszczenie mroku. Thea poczuła nagi małe ukłucie żalu za wszystkim, co być mogło, a nie zdarzyło si nigdy. Ciemność zacierała twarze, pozwalała nie widzieć jej siwyc^ włosów, zmarszczek i drżących rąk; w opływającym ją mroku mógł; być znowu sobą dawną - dwudziestoletnią Theą z ,,Ariadny", które mocno biło serce na sam widok Raya. Czy tylko ciemność sprawiała że czas zdawał się cofać? Ray milczał; jego sylwetka jaśniała nie wyraźnie w mroku. Wysoki i barczysty, w swoim białym kombine żonie sprawiał wrażenie znacznie potężniejszego, niż był; jak wów czas, na ,,Ariadnie", czuła się przy nim spokojna i bezpieczna. N; chwilę zapomniała o jego nieśmiertelności, o tym czymś - zdu miewającym, nieludzkim - co także było nim. Ś Wiesz, Thea - powiedział nagle cichym, zmienionym gło sem - myślałem nieraz, że skoro możesz mnie znosić, ty. któr; wiesz o mnie tak wiele, to znaczy, że chyba wciąż jestem człowie kiem. Drgnęła - tak niespodziewane były te słowa. Ś Człowiekiem...?' A czymże innym miałbyś być? Milczał przez chwilę, a potem odezwał się tak, jakby odpowiada swoim własnym wątpliwościom: Ś Czy na pewno można tak nazwać kogoś, kto jest wieczny' Wieczny - w tym niewyobrażalnym dla człowieka pojęciu: ktc będzie żył zawsze, nawet wtedy, gdy zgaśnie Słońce, gdy zacznif zamierać nasz Wszechświat? Czy pomyślałaś kiedykolwiek o mni< w ten sposób? Z ogródka Thei. ukrytego za potrójną osłoną: grawibariery, se lektora świateł i decybelostopu, przeszedł nagle w zgiełk wielo milionowego miasta. Przystanął, oślepiony jaskrawymi światłami Hałas tłumu, zapełniającego trzypoziomowe ulice, wspinające si< stromymi łukami przejścia, eskalatory i ruchome chodniki, ogłuszy go: pośpiesznie włączył psychoselektor. Graniczące "2 agresji podrażnienie zelżało. Zaczął iść szybko, wypatrując zatoki grawisterów: 0'Connor ' mieszkał w dość dalekiej dzielnicy. Jedno- i wieloosobowe pojazdy sunęły nieprzerwanym potokiem szeroką, zatłoczoną jezdnią - co kilka sekund któryś, nim mógłby powstać korek, wyrywał się ze ścisku i z sykiem przypominającym odgłos wydawany przez prze-ciążone urządzenia pneumatyczne wznosił się na wyższy poziom, w niewidoczną stąd lukę, dostrzeżoną przez komputery dzielnico-wej stacji kontroli ruchu. Choć o tej porze prawie wszystkie grawi-stery były zajęte, Ray nie wątpił, że sygnał wezwania w zastrzeżo-nym i opatrzonym znakiem priorytetu paśmie ,,1" spowoduje, że automaty kontrolne skierują w jego stronę najbliższy wolny po-jazd. Czuł się obco w kolorowym, gwarnym tłumie. Znacznie częściej przebywał w bazach satelitarnych niż na Ziemi, a w czasie swoich tu pobytów większość godzin spędzał w murach Institute of Immor-tality; gdyby potrafił jeszcze żyć tak jak inni, to i tak czułby się równie wyobcowany z ziemskiego społeczeństwa, jak niegdyś kosmonauci powracający z lotów międzygwiezdnych, w czasach kiedy kon-wencjonalny, jądrowy napęd statków nie pozwalał na osiągnięcie nawet prędkości przyświetlnej i każdy lot trwał dziesiątki lat. Ale chodziło nie tylko o to, że zmiany, jakie zaszły w przeciągu życia trzech pokoleń, zaskakiwały go i drażniły: gorzej, że nie interesowa-ło go już to wszystko, co stanowi sens życia zwykłych ludzi. Nie zaradzały temu seanse psychohipnozy - wtrenowane dzięki nim zespoły zachowań nie były już jego własnymi, jak otaczający go świat od dawna już nie był jego światem; coraz częściej czuł się w nim zagubiony, oszołomiony, niepewny. Teraz też zwolnił kroku. pomimo psychoselektora napięty, walcząc z nonsensowną chęcią ucieczki, z pragnieniem zaszycia się gdziekolwiek - byle dalej od całej reszty ludzi. Z daleka dostrzegł ciasno stłoczony tłum przy wejściu do total--iluzjonu. Rozedrgana reklama zagarniała przechodniów w ma-giczny świat złudzenia: dawny, na wpół już zapomniany odruch niespodziewanie ocknął się w Rayu: wejść, usiąść, pozwolić, by iluzja tłoczona przemocą za pośrednictwem wszystkich zmysłów zawładnęła odczuciami, każdą myślą - może w ten sposób, cho-ciażbyDrzęz godzinę, mógłby przestać być Nieśmiertelnym, świat skuJi^M^f^.do zwykłych ludzkich lęków, nadziei, wrażeń Ale errabwana tegiwjnia superiluzja obfitowała widać w brutalne efekty. [y hlic ^t 17 bo czekający, zależnie od swych predyspozycji psychicznych, zwi- gic: jałi się jak bici lub tez reagowali w sposób typowy dla kogoś, komu kie sprawia niekłamane) przyjemność walenie innych po mordzie. Za- t czat więc ostrożnie wymijać tę grupę, aby nie znaleźć się w zasięgu chi reklamowego pola - nie miał najmniejszej ochoty na przeżywanie \^ któregoś z tych dwóch doznań. ' ^c Raptem poczuł, ze ktoś dotyka z tyłu jego ramienia Odwrócił się błyskawicznie: nawet rzadko oglądając sfero-, stereo- czy pa-noramowizję. wiedział wystarczająco wiele o metodach działania w jung-gangów czy evil-zlepów. Ale to nie był napad: to była tylko P dziewczyna, z Nawet według obecnych kryteriów wydawała się niewielka i drob-na. Niebieskofioietowe włosy były prawdopodobnie niegdyś jedwa- c biste i miękkie, zanim zostały pracowicie skudlone w zbite, mato- r we strączki po bokach twarzy, za to czerwona, stercząca sztywna ' szczotkę, kilkucentymetrowa szczecina na czubku wygolonego cie-mienia z włosami nie miała mc wspólnego, była elektrowszczepem. Nadmiernie rozszerzone oczy zawdzięczały swa mlecznoturkusową barwę kropli kenihuany, a połyskliwe jak złote druciki rzęsy za-czynały się powoli odlepiać, ukazując depilowane powieki, żałośnie nagie mimo pokrywającej je grubo warstwy karminu. Małe dzwo-neczki pobrzękiwały przy kostkach nóg i nadgarstkach. Te nie-zdarne wysiłki, by - idąc z nurtem mody - jednocześnie wyróżniać się czymś wśród Innych, budziły politowanie, wzruszając jedno-cześnie. Wzruszające byłyby także jej usta. nieporadne i miękkie, gdyby linii ich górnej wargi nie zniekształcał plips, zwieszający się z modnie przedziurkowanej przegrody nosowej. Spróbowała uśmiechnąć się do Raya i zaraz, jakby nie ufając swojemu uśmie-chowi, nerwowo oblizała wargi Ś Hija' - zaczęła, na oślep wybierając pozdrowienie w jung--siąngu. - Hija, wyglądasz bardzo samotnie, kosmonauto. Jeżeli chcesz, mogę tego wieczoru dotrzymać ci towarzystwa. Milczał: to tak przecież banalne wydarzenie odczuł jak coś z inne-go, nie mającego już nic wspólnego z nim. świata. Afe nie tylko dla-tego: takie jak ta sytuacje wprawiały go w zażenowanie. W czasach. które nazywał swoimi, do mężczyzny, nie do kobiety, należała inicja-tywa i nigdy nie zdołał przyzwyczaić się, że teraz .jest inaczej. Po-czuł się nagle stary i śmiertelnie zmęczony, swoje sW^SSU nigdy dotąd: istota ludzka starzeje się nie tylko dlan^o, ze r < 18 Psychicznych,^, Y^ kogoś, kom J ' PO mordzie 2a ezc s'? w zasięgu ^ ^ Przeżyj l ^'^a. Odwrócił ^eo- czy pa- ,oda^ dz,aJ,a u: t0 b^ tylko '^^a i drob- ^Sdys iedwa- w ^'te. mato- ^aca sztywna '9°'onego c,e- ^szczepem '•^^rkusowa lk1 ^esy za- 'ek1' Bośnie M^e dzwo- ch- Te n,e- e wyróżniać ^c Jedno- ' miękkie. ^szayacy Próbowana nu usmie- ' ^ ^ung- ^ Jezed s z inne- ^o d;a- 'zasach, 3 'nieja- ki. Po- ^ gicznie zamiera jej ciało - to także przemijanie czasu, który się f kiedyś uważało za swój.. j Dziewczyna znów oblizała usta, rozciągnęła je w zalotnym uśmie-] chu; jej przesłonięte mgiełką kenihuany oczy patrzyły wyczeku-1 jąco, z napięciem, jakie widzi się czasem w spojrzeniu głodnego kota. ,,Głodnego i bezpańskiego" - pomyślał Ray. Ś Dlaczego sądzisz, że jestem kosmonautą? Podniosła rękę - dzwoneczki zabrzęczały przeraźliwie i cienko - wskazując w odpowiedzi tabliczkę diagnostyczną nad jego lewą piersią. Postanowił niczego nie prostować, nie wyprowadzać jej z błędu. Ś No dobrze, zgadłaś. Ale wróciłem dzisiaj i nie zdążyłem jeszcze odebrać swoich sztonów. Nie stać mnie nawet na kieliszek pestelli, nie mówiąc już o mescyotlu Jak widzisz, nie nadaję się na towa-rzysza wieczoru. Jej oczy pociemniały mimo kenihuany Ś Za kogo ty mnie uważasz? Przecież wcale nie chodzi o twoje sztony. Znów czegoś nie zrozumiał, bezwiednie popełnił niezręczność. może obraził ją nawet. Mimo to zrobiła krok w jego stronę, czepia-jąc się rękawa z zadziwiającą siłą: powiedziała szybko, prawie z prze-strachem, najwidoczniej bojąc się, ze chce się jej wymknąć: Ś To przecież ja cię zapraszam. Po prostu bądź dziś ze mną... Zapomniał, że to zmieniło się także - razem ze zwiększającą się z roku na rok liczbą samotnych dziewcząt, snujących się po zatło-czonych ulicach metropolii, gotowych zgodzić się na wszystko. byleby tylko na jeden chociaż wieczór zyskać złudzenie czyjejś obecności w swym życiu. Ogromny odsetek mężczyzn zabierał te-raz kosmos - już nie tylko systemowe czy pozaukładowe wyprawy oraz gęsto rozsiane w przestrzeni okołoziemskiej bazy satelitarne, ale i - mająca wciąż jeszcze zbyt pionierskie warunki, by można było myśleć o zakładaniu nowych rodzin - miasto-kolonia w Punk-cie Libracyjnym Lagrange'a. Milczał, przyglądając się jej bezbronnej, pomimo dolepionych rzęs i wyzywającego wisiorka, twarzy. Spływały po niej zielone, żółte, błękitne, fioletowe światła reklamy totalu, którą miał za ple-cami. Kiedy tak patrzył, ostatni krwistoczerwony akord symfonii pełgających kolorów zatopił w swoim blasku pas szczeciny ster-czącej na ciemieniu, nadał niebieskim włosom niemal normalny 19 wygląd: przez chwilę nie różniła się prawie od kobiet z czasów jego - odległej młodości. Nonsensowność sytuacji - ze ze swoją pro- Ried pozycja zwróciła się do niego - przestawała go razie: jeszcze się śluz wahał, ale był coraz bliższy spełnienia JCJ oczekiwań. Miało go to żabi kosztować tak mało: odłożenie na kilka godzin rozmowy z 0'Conno- U rem, część wieczoru, okruch czasu z jego nie kończącego się trwa- że r nią. Choć nie potrafiłby już dzielić żadnego z jej uczuć, zapragnę! - nagle zrobić coś dla tej samotnej i niepociągającej dziewczyny, S zrobić nie dlatego, ze uznał to za SWÓJ obowiązek, lecz z jedynego -powodu: że to dla nie; mogło mieć jakąś wartość, tak Stała cicho, me poruszając się - być może próbowała odgadnąć Trę z wyrazu jego twarzy, jaka będzie odpowiedź. Coś musiało ją upew- ter nić, ze tym razem nie spotka się z odmową, bo zapytała zalotnie: za< Ś Zostaniesz ze mną? tal Przytuliła się do mego na chwilę: poczuł nowy przypływ współ- sk czucia, bc Ś Pójdziemy na kolację czy wolisz iść do totalu? Emitują nową część złud-serialu o Nieśmiertelnym. Mówię ci, kobaltowa! Już p' byłam, ale chętnie zobaczę to jeszcze raz, z tobą. \i Ś O Nieśmiertelnym? - Było to tak nieoczekiwane, ze przez d moment nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Przyjrzał się jej fc dokładniej, lecz nic nie wskazywało, ze go rozpoznała, f Ś No, tak. Chyba widziałeś te dwa pierwsze kawałki? Chociaż, l skoro wróciłeś dzisiaj... Nie szkodzi, zaraz ci wszystko opowiem, Oglądałeś już złudogramy? Idąc oczami za jej gestem spojrzał w to. co było źródłem pełga-jącego, wielobarwnego światła. Od chodnika po udźwignice kolej-nego poziomu rozpościerały się panoramiczne hipnogramy zachwa-lanego serialu. Na pierwszym z nich, najbliższym, ogromny, po-twornie umięśniony człowiek, którego bicepsy zdawały się roz-sadzać opiętą, kusą, jaskrawozieloną bluzę, przyginał za kark do ziemi pomarańczowopurpurowego stwora, sprawiającego wrażenie ohydnie oślizłego. lepkiego. Na drugim - ten sam mężczyzna pre-zentował w zbliżeniu niskie, niemal po brwi zarośnięte czoło nean-dertalczyka i rozdziawione w wyzywającym śmiechu wielkie, czerwone usta: stworzenie, pokonane, wiło się pod obcasem jednej z jego szeroko rozkraczonych, wbitych w srebrzystoszafirowe sztyl-py nóg. Na następne obrazy już nie spojrzał: jak gdyby z oddale-nia doszedł go głos rozentuzjazmowanej dziewczyny: 20 Ś ... nie kiwam: uśmiejesz się jak nigdy. A JUŻ najlepiej wtedy. kiedy on wpada do tych talonów z wodą. Ślizga się najpierw na śluzie, który wypocił Devin. przewraca - to wszystko wygląda tak zabawnie... Ucisk w gardle - nieznaczny, a przecież dokuczliwy - sprawił, że musiał przełknąć ślinę, nim zdołał się odezwać: Ś Do... do jakich talonów? Kto wpada? Nieśmiertelny? Spojrzała na niego jak na kogoś wyjątkowo tępego. Ś No tak. tak przecież mówię. Na tym księżycu. Fojbojsie - tak, tak się ten księżyc nazywa. Nie nasz. ziemski - Urana. A może Transplutona? - to ty powinieneś wiedzieć. Nieważne, No więc ten wulkan wybucha, robi się cholernie gorąco i woda w talonach zaczyna się gotować. Ale on przecież jest nieśmiertelny, w serialu tak jak naprawdę... l kiedy Zły Devin się we wrzątku gotuje - piszczy, skręca się i robi zupełnie czarny - on tylko pruje crawlem przez bąble, co lecą z dna. i daje takie śmieszne skoki, jak delfin... Czuł, jak rozrasta się w nim lodowate zimno - czuł je w klatce piersiowej, na policzkach i w czubkach palców. Zatrząsł się z pasji - jak śmiano z jego życia robić te bzdurne i trywialne historie? Cho-dziło nie tylko o to, że akcja ratunkowa na Phobosie nie miała w so-bie naprawdę nic śmiesznego, że nie było tam żadnego Devina ani talonów z gotującą się wodą, że zanim zdołał ją doprowadzić do końca, umierał aż trzykrotnie, rozdzieloną pauzami regeneracji, na godziny rozwleczoną agonią - lecz przede wszystkim o zro-bienie trywialnego serialu z całego jego życia, taniej sensacji z tego. co... Bardzo spokojnie, tylko nieznacznie zdrewniałymi palcami, za-czął odczepiać od swojego rękawa trzymającą go dłoń, Ś Co się stało? - dziewczyna była wyraźnie zaskoczona. Ś Nie chcesz iść na ten serial? To jest naprawdę śmieszne. Przeko-nasz się, zobaczysz... Ś Wierzę - powiedział płaskim i głuchym głosem. - Cholernie śmieszne, bez trudu potrafię to sobie wyobrazić. Na pewno bawił-bym się tak dobrze jak ty. - Z niedawnej życzliwości pozostała już tylko chęć wycofania się w taki sposób, by nie sprawić nie-potrzebnej przykrości, nie upokorzyć. - Ale, widzisz, zupełnie nie mam czasu. Zapomniałem... Nie uwierzyła: próbowała zajrzeć mu w oczy. Jej twarz, jak za-wieszona w powietrzu żółta, czerwona czy fioletowa maska, poja- 21 wiała się przed nim i mknęła w mroku nalewającym czernią oczodoły i otwarte w zdumieniu usta. Ś Co się stało? Przedtem nic me mówiłeś, ze się spieszysz Ś Po prostu zapomniałem Pomarańczowy punkcik osobiste; łączności nagle rozjarzył się na jego piersi, migał nagląco, krótko. Tym razem pojawił się jak na zamówienie, sam nie zdołałby nic lepszego wymyślić. Dokończył: Ś Sama widzisz - me mogę. Wzywają mnie. Cóż robić, kosmo- nauci, nawet na Ziemi, nie mogą dysponować swym czasem. Odwrócił się. zaczął iść szybko przed siebie. Nie myślał - dokąd. chciał tylko jak najprędzej być sam, wreszcie się od niej uwolnić. Ale dogoniła go w chwili, gdy był już prawie pewien, ze zrezygno-wała. Ś Więc może jutro? - Nie w oczach, płaskich pod warstwą narko-tyku: w małych, wrażliwych ustach, w skrzywieniu ich kącików było nie skrywane rozczarowanie. Próbując jeszcze coś wytargować. powtórzyła błagalnie: - Jutro, w tym samym miejscu, o tej samej porze. . Będę na pewno Przyjdziesz? Przyspieszył kroku. Było JCJ trudno nadążyć, podbiegła raz i dru-gi, potykając się na wymyślnych obcasach Ś Przyjdziesz? Powiedz' - Znowu usiłowała zajrzeć mu w oczy. - Przecież me zrobiłam nic, co by cię mogło urazić, prawda? - do-magała się natarczywie - prawda, że nie? Ś Nie, - Odwrócił się: chciał skończyć z tym jak najprędzej. - Nie, ty nic nie zrobiłaś. Ale nie warto, żebyś jutro czekała, W każdym razie: nie na mnie Tym razem już nie próbowała go gonić. Może dlatego, że teraz nie szedł - biegł prawie. Jakby uciekał: przed nią, przed sobą i przed widokiem ogromnej, idiotycznie uśmiechającej się twarzy, jaką re-żyser serialu dał jemu. Rayowi Gordonowi. Biegł, roztrącając ludzi, prawie na oślep; dopiero po dłuższej chwili zwolnił. Dławiła go wściekłość, sam sobie wydawał się ża-łosny i śmieszny: naiwny dureń, poświęcający się dla jakiejś ogólno-ludzkiej lojalności w morderczych akcjach, które - dla innych - były tylko sensacją. Nie oczekiwał wdzięczności, wszystko, co robił, rozumiało się samo przez się: ale to. czego dowiedział się przed chwilą, to było jednak zbyt dużo. Wyzywająco zaczął przy-glądać się twarzom mijanych ludzi: kim byli, aby w jego losie do-patrywać się tylko czegoś zabawnego, kim byli. aby mogli się nim 22 posługiwać w każdym zagrożeniu? Szukał potwierdzenia, że ludzie '-„ nie są tego warci, a że szukał, znajdował: pulsowanie ulicznych • ^ świateł wyławiało z anonimowości tłumu czyjeś tępe spojrzenie, '.„ bezmyślny uśmiech, wyraz małostkowego samozadowolenia. Teraz to właśnie była dla niego ludzkość: grupy hałaśliwych wyrostków . ,-oblegających z wyzywającymi minami porno- albo agresjomaty, , , przetaczające się w różnych kierunkach bez celu zbraty grupsexów, '*. pexomani, przepychający się do wąskich budek clean-shopów, ^, aby, po spiesznym oczyszczeniu krwiobiegu z nadmiaru narko- , tyków, móc znów rozpocząć kolejną fan-podróż, neopuryści wty- -kający natrętnie w ręce przechodniów transkasety z ckliwymi pro- -gramami moralnego oczyszczenia i zatopieni w hermetycznej izo- -,^ lacji od wszystkich i wszystkiego alonemani, przeżywający za za- ., słoną swojego psychopola wciąż od nowa własne doznania, uinten- ,., sywnione za pomocą samorecorderów. W swoim wzburzeniu dostrze- 7 gał tylko te najmniej ciekawe cechy ludzkie, wyolbrzymione, bo _ rzucające się w oczy poprzez swą powtarzalność, zwielokrotnione ,, , liczbą twarzy i anonimowością tłumu, w którym - z wyjątkiem rzadkich momentów uniesienia płynącego ze współprzeżywania zbiorowych uczuć - trzeba dopiero odnaleźć jedną twarz, której wyraz, spojrzenie, uśmiech przypomną o człowieczeństwie. Nie tylko jej - wszystkich, p Potrącił silnie kogoś i to go otrzeźwiło. Wymruczał przeprosiny, . których tamten prawdopodobnie w ogóle nie dosłyszał, i zwolnił . kroku. Uczucia, których przed chwilą doświadczył, umocniły w nim decyzję rozmówienia się z 0'Connorem. Tym razem nie pozwoli zbyć się niekonkretnymi, mętnymi obietnicami. Rada będzie musiała ^•reszcie podjąć zobowiązanie, określić jakiś termin. Musi mieć pewność, że od nonsensu dalszego życia na Ziemi będzie się mógł uwolnić, Dostrzegł z daleka zatokę grawisterów i skierował się w tamtą . stronę: idąc nacisnął sygnał wezwania pojazdu. Od płynącego jezdnią potoku oddzielił się ciemny kształt; gdy tylko znierucho-miał, Ray wcisnął w zamek płytkę identyfikacyjną. W lśniącym boku pojazdu zaczerniał otwór natychmiast po stwierdzeniu zgodności z kodem wezwania. Wskoczył do środka, w przyjazny mrok rozświetlony słabym po-blaskiem kontrolek automatycznego pilotażu, nieomal z ulgą. W od- 24 (fiedzi na służbiste pytanie podał cel przelotu i naraz zdał sobie rawę, że to, na co zdecydował się wreszcie, powinien był zrobić l bardzo dawno. Aż do dziś, podświadomie, zwlekał. Dlaczego? pzyżby w jakiś sposób obawiał się tego, co usłyszy? Nonsens. Chciał zruszyć ramionami, ale przyspieszenie startera wgniotło go w mięk-fotel - pojazd od razu nabrał dużej prędkości, wznosząc się asko nad zatłoczoną jezdnią i kierując ku trzeciemu poziomowi. strzeżonemu dla pośpiesznego ruchu, 0'Connor mieszkał w dzielnicy cieszącej się renomą bar- Idzo spokojnej. Istotnie, była spokojna - już w chwili lądowania Bflay spostrzegł, że na szerokich chodnikach nie ma wcale przechod-•ftiów. Ulice oświetlały tylko lampy, nie widziało się reklam. Ale dom pO'Connora był także ciemny i cichy: najwidoczniej nie było w nim |nikogo. j Nim zdecydował się zawrócić, drugi pojazd opuścił się tuż obok. j Z otwierających się drzwi wychynęła krępa i zwalista sylwetka: ten ciężki tułów na przykrótkich nogach i widoczny z daleka czub biało-fioletowych włosów mogły należeć tylko do lana 0'Connora. Ś Nie wierzę własnym oczom: czy to naprawdę ty, Ray? - w po-zornej jowialności Przewodniczącego czaiła się czujność, tak jak w uścisku szerokiej, ciężkiej ręki wyczuwało się, pomimo staran-nego jej ukrywania, nieszczerość. Prawie natychmiast, nie dając Rayowi czasu na odpowiedź, 0'Connor przeszedł do ataku: - Nie byłeś w Instytucie. Sekretarze szukają cię od kilku godzin. Dlaczego się nie zgłaszałeś? Nie był obowiązany tłumaczyć się z każdego kroku - na taki pomysł Rada Nadzorcza jeszcze jakoś nie wpadła. Korzystając z owego, jednego z nielicznych, przywileju, nie odpowiedział. Po prostu wzruszył ramionami. Bez życzliwości przyglądał się zmie-szaniu 0'Connora, krótkiemu, bo tamten - jak zawsze wówczas, gdy napotkał czyjś opór - znowu zmienił taktykę. Ś Poleciłem, by doręczono ci, natychmiast po powrocie, uchwa-łę Rady Najwyższej, Bo pewnie czekasz na nią z niecierpliwością. Co było w powolnym, rozwlekłym głosie Irlandczyka? Udawane współczucie? Pobłażliwość? Drwina? Ś Jestem ci niewymownie wdzięczny za troskliwość. Ale już znam treść uchwały. Od dziennikarzy - odpowiedział Ray z umyślną arogancją. 0'Connor puścił pierwsze dwa zdania mimo uszu; miał wrodzony 25 talent niestyszenia tego, czego usłyszeć me chciał, Odpowiedział. ^ (JQ jakby dotarły don tylko ostatnie słowa było l Ś Od dziennikarzy7 Mam nadzieję, ze nie udzieliłeś wywiadu __ tym.. tym orbiciarzom stawi Ach, więc o to chodziło? Ray wyobraził sobie perne oburzenia - artykuły które oczywiście nie pomogłyby )e"'u nie sprawiłyby Doś( Radzie nieco kłopotu rnni( Ś Nie udzieliłem wywadu A.o m^ traconego Mogę z'J::),c to rot>\ jutro, zdążyłbym nawet dzisiaj, Ś Ś Nie zrobisz tego wsz Ś Tak sądzisz7 Nie C^Connor milczał przez kilka sekuna ^g Ś To nie jest fair wobec Rady Ś A wy? Wy gracie ze mną fair'7 -g Tym razem cisza trwała dłużej Wreszcie w mroku rozległ się ^ znowu rozwlekły głos Irlandczyka, ,»/g Ś O co ci choazi. Ray7 Ś Chcę wreszcie wiedzieć kiedy dostane statek na kto- p^ rym mógłbym opuście Ziemię, Od siedemnastu lat łudzicie mnie frazesami o chwilowych trudnościach ekonomicznych, o niedo- Q skonałosci pozagalaKtycznycn statków które wciąż jeszcze wy- ^ magają technicznego dopracowania. Mogłem w to wierzyć za c pierwszym, drugim razem, Ale nie dzisiaj Wysłaliście przecież kil-ka dni temu całą eskadrę buduje się .Kall.ope' Nie dam zwodzie c się dłużej,, 0'Connor zwlekał z oapo^iedzia Prawdopodobnie rozw-azał czy t lepiej postawie sprawę jasno czy ryzy.Kowac ze Ray zacznie do- , chodzie prawdy za pomocą któregoś z polujących na sensacje dzienników, W,dać to drugie uznał za w'ek3ze z'o, postanowił osa-dzie Raya natychmiast Powedz^-ił twardo Ś Dobrze Załóżmy, ze moglibyśmy aac ci ten statek A'e jakie masz prawo domagać s;c- by Ziemia to zrobnc-.7 Nikt n.igay nie onie-cywał. ze R, a d a nędzie wyaziia ze skory z e b', c' p o n"! o c Mamy ważniejsze sprawy na g t ze la sam 'zawszysz jeszcze swoją sytuację. Musisz zylny ^ewolnik? c, że nie masz innego wyjścia, 28 29 1 Radę Najwyższa. Należało zapobiec takiemu obrotowi sprawy. Byt dość zręcznym graczem, aby raz jeszcze zupełnie zmienić ton. Powiedział pojednawczo; Ś Czekaj, me unoś się. Źle mnie zrozumiałeś. Chodzi nie tylko o koszt wyprawy. Ray osłupiał. Zadowolony z efektu 0'Connor ciągnął dalej: Ś Rozumiem twoje rozgoryczenie, znajdujesz się w niełatwej sytuacji. Ale Rada znajduje się w mej także. W trudniejszej, bo nam me wolno brać pod uwagę interesu jednostki, żadnej jednostki. Jeśli spróbujesz spojrzeć na wszystko z szersze) perspektywy, z humanitarnego punktu.. Ś l to mówisz ty? Ty, który przed chwilą próbowałeś dać mi do zrozumienia, ze można dyskutować, czy wciąż jestem człowiekiem? Ś Powiedziałem ci już, ze złe mnie zrozumiałeś. Nie zamierza-łem zaprzeczać ci człowieczeństwa. Przeciwnie. Do niego właśnie pragnąłem się odwołać. Nie byto co odpowiedzieć na ten kolejny wykręt, można było tylko pozwolić O Connorowi mówić dalej Ś Zastanów się, Ray: załóżmy, ze odlecisz, ze damy ci ten kosmo-lot. A za rok czy za miesiąc, kiedyś, stanie się coś takiego, że je-dynie od ciebie można by spodziewać się pomocy. A ciebie na Zie-mi już nie będzie, bo w jakiejś chwili ktoś z nas wyraził zgodę na twoje odejście... Powoli cały sens słów 0'Connora zaczynał don docierać: to była ta właściwa odpowiedz na postawione na początku pytanie. Pod gładkimi zwrotami kryło się twarde, przecinające wszelką dalszą dyskusję - me Najwyższa Rada dawno rozstrzygnęła, ze me da mu transgalaktycznego statku. Nie będzie mógł ruszyć w prze-strzeń. by spróbować odnaleźć w niej Tych, którzy uczynili go nie-zniszczalnym, Tych, którzy - jedyni - mogliby go też od nieśmier-telności uwolnić. Ma setki, tysiące lat żyć jak dotąd, ponieważ od-dawane przez niego usługi uznano za tak przydatne ludziom, ze - w imię humanitaryzmu - nikt nie ośmieli się z nich zrezygnować. W miarę jak to pojmował, zaczynało brakować mu tchu, miał uczu-cie, jak gdyby spazmatycznie wciągane do płuc powietrze było nie powietrzem, a wodą Wychrypiał: Ś Czy to ma znaczyć, ze postanowiliście trzymać mnie tutaj do końca istnienia Ziemi? l ze ja sam mam do powiedzenia we własnej sprawie tyle, co starożytny niewolnik? 28 ższą. Należało zapobiec takiemu 'owinieneś powiedzieć raczej; tytan, skoro już ;znym graczem, aby raz jeszczt ległych pojęć. Ktoś. czyje zobowiązania wobec \ pojednawczo: z samego faktu, ze jakaś potęga obdarzyła go ie unoś się. Źle mnie zrozumiałe iada nikt inny... /y ec. że nigdy nie pretendował do roli herosa czy Zadowolony z efektu 0'Connor( ra. nie pragnął być nowym Prometeuszem czy i twoje rozgoryczenie, znajduje ;h obu nie móałhv w^iir^-,'^ -,„-.J„--- ieć, że nigdy nie pretendował do roli herosa czy >ra. nie pragnął być nowym Prometeuszem czy Ch obu nie mógłby wzbudzić zazdrości, a trud aKze. w iBię w ostateczności daremny. 0'Connor dążył jednostki! wciągnąć go w taką akademicką dyskusję, w któ- wać. odpowiedź odmowną, l nie próbuj rozpoczynać kampanii prze- iczu- ciwko nam za pomocą prasy. Możesz tym sprawić trochę kłopotów :) nie ale i tak nic nie uzyskasz. Ludzie, nawet jeśli z początku będą się oburzali, w ostateczności przyznają rację nie tobie, ale nam j do Wystarczy uświadomić im. co mogą stracić wraz z tobą. Nic nie sneJ . uzyskasz. Najwyżej - pogorszysz jeszcze swoją sytuację. Musisz się z nią pogodzić. Zrozumieć, że nie masz innego wyjścia. 29 Ś Nie możecie mnie zmusić... s1? ' Ś Do udzielania ludziom pomocy, Jak to robiłeś dotychczas'w -Tak, do tego rzeczywiście nie możemy. Ale to nie ]est wszystko w ^a czego oczekujemy od ciebie. nlov Ś Nie zdołacie mi przeszkodzić, jeżeli zechcę... foez Ś Zdołamy. Nie uciekniesz. Sam nie zbudujesz statku ani go rem nie porwiesz Gdybyś to nawet zrobił, nie przelecisz przez kordon ^^ satelitów ochronnych; mają wkodowane odpowiednie instrukcje, l33" Jesteś niezniszczalny, lecz nie zostałeś obdarzony siłą, które; nic l^ nie dałoby się przeciwstawić. Zawsze będzie cię można obezwładnić. wc Przestań się wreszcie oszukiwać. Twoje miejsce jest tu, na Ziemi. "'^ Sam dawno doszedłbyś do takich wniosków, gdybyś zastanowił P0^ się nad tym. ^01 Miał uczucie, jak gdyby otwierała się przed nim przepaść: co -ar innego jest dawać coś z własnej woli. wierząc, że świadczy się lu- zn< dziom jakieś dobro, a co innego - być do tego zmuszanym. Myśli kłębiły się, starał się już tylko o to, aby tamtemu nie dać niczego po ^u sobie poznać. Zmusił się, żeby mówić spokojnie: za( Ś Może mi jeszcze powiesz, jak długo Rada zamierza mnie tu w1 więzić? Przez czas życia jednego pokolenia? Dłużej? P° Ś Więzić? Dramatyzujesz, clli Ś Dobrze, możesz to i tak nazwać, dramatyzuję. Mimo to odpo-wiedz. Czy postanowiliście tę swoją decyzję przekazywać kolejnym l®' składom Rady? Czy postanowiliście uwięzić mnie - według ludzkich s" pojęć - na zawsze? W ciszy, przerywanej tylko krótkim oddechem Raya, usiłowali zc dostrzec poprzez mrok swoje twarze. Kiedy 0'Connor nareszcie 9* się odezwał, jego głos znowu był rozwlekły, obojętny i chłodny. [e Ś Skoro uparłeś się nazywać to w ten sposób... Tak. ^ Nie pamiętał, jak dotarł do Instytutu. Gdy wreszcie znalazł się przed nim, było już bardzo późno, Ogromny kompleks szarych gmachów znajdował się dość daleko od centrum. Wszystko wydawało się tu niezmienne - od dyskretnie umieszczonej przy wejściu tablicy informującej, ze to jest właśnie Institute of Immortality przy Głównym Biurze Nauki Organizacji Sfederowanych Narodów, poprzez szerokie, lśniące i chłodne ko-rytarze. aż do niezbyt rzucających się w oczy cyfr na ciągnących 30 obiłeś dotychczc nie Jest wszystka lesz statku ani 'cisz przez kordofj /iednie instrukcja "Y siłę, które; nnj szna obezwładnić] jest tu. na ZiemU dybyś zastanowił "m Przepaść; co| świadczy się (u-j nuszanym. Myśli-l 1 dać niczego pój 'mierzą mnie tu Mimo to odpo- ywać kolejnym 'edług ludzkich | aya. usiłowali nor nareszcie i chłodny. e znalazł się dość daleko d dyskretnie Jest właśnie Organizacji :nłodne ko- ciagnęcych rzędami drzwiach. Przedziwna i - jak dotąd - chyba jedyna dziejacp instytucja zajmująca się tylko Jednym człowiekiem Bboratoriach badano krwinki, osocze, hemoglobinę, płyn rdze-»0-mózgowy Raya, tu zajmowano się jego metabolizmem i Ś powodzenia - starano się go sklonować. Immunolodzy - da- nnie - poszukiwali granicy jego odporności, genetycy próbowali tropić geny mogące stać się nośnikami wiecznego życia, chemicy Jałi jeszcze coś innego. Można by tak wymieniać długo Jak do-1 jednak żadne usiłowania nie przynosiły oczekiwanych rezul-rtów: nic nie dawało się stwierdzić i uzasadnić, Ray był wciąż jeden. -powtarzalny, niemożliwy do powielenia - ..kod nieśmiertelności" OZOStawał czymś niedosiężnym, wymykającym się wszelkim pró-Onł zbadania - jakby kosmiczna Siła. udzieliwszy raz tylko swego aru, obwarowała go barierą nieprzekraczalną dla ludzkiego po-lania. Działalność Instytutu nie ograniczała się do badań naukowych. (Tu także skupiały się specjalistyczne zespoły wykonawcze, których ^zadaniem było przygotowanie wszystkich akcji Nieśmiertelnego. (Mieściła się administracja zespołów, dział prasowy l inne komórki | pomocnicze. Ray dla jednych był szefem, dla innych wykonawcą, ''dla jeszcze innych obiektem naukowych badań. Czasem - wszyst-kim tym jednocześnie Dla niego zaś z latami Instytut stał się - jeśli nie domem, to przynajmniej tym miejscem na Ziemi, do którego się wraca. Jedynym, jakie ktoś taki jak on mógł mieć. Ale tym razem wielki gmach wydał mu się więzieniem, do którego został przykuty w taki sam sposób, w jaki Najwyższa Rada przykuła go do Ziemi. Dopiero teraz, bardzo powoli, zaczynały docierać do jego świadomości rozmiary poniesionej klęski, przedtem wciąż jbszcze byt zbyt oszołomiony. Wbrew woli tych kilkuset rządzących Ziemia ludzi nie zdoła stąd odejść. Będzie żył tak jak dotąd, wśród zmieniających się pokoleń, w coraz bardziej mu obcym, coraz mnie; zrozumiałym świecie. Ze świadomością, ze traci swoją jedyną szansę. Bo choć przeżyje cały gatunek ludzki, na wszystko może już być za późno. Był bezsilny, l tamci wiedzieli o tym dobrze. Pomyślał o minionych latach swojego życia - jakże łatwowierny musiał wydawać się członkom Rady ze swoją wiarą w ogólnoludzką lojalność, jak bez większego trudu mogli nim manewrować... Rozległą przestrzeń głównego hallu przyozdabiały di-silipla'stowe 31 kopie rzeźb słynnych mistrzów, przedstawiające nagich, wspaniali i umięśnionych mężczyzn - tytanów i herosów: dekoratorzy był ! widocznie zdania, że właśnie takie posągi powinny zapełniać Instt i tute of Immortality. Przez chwilę miał uczucie, że martwe, pozba wionę źrenic oczy mitycznych bohaterów patrzą na niego ze wzgardli-wym politowaniem, jak gdyby natrząsały się z bezsilności człowieka który, jak oni, był także nieśmiertelny. Odruchowo przyspieszy kroku. Kiedy podnosił rękę, aby nacisnąć taster windy, zobaczył klinga blasku wydobywającą się spod drzwi jednej z pracowni diagno-stycznych. Mimo późnej pory ktoś tu pracował; dobiegły go wyraźni słowa prowadzonej rozmowy: Ś No, zaraz koniec. Może lecieć znów, choćby jutro. - Głos był młody, wesoły, pewny siebie. - Zamykaj wszystko, turgamy. Ś Jak myślisz, Booth da nam premię? - ten drugi robił wraże-nie nie nazbyt zaradnego; prawdopodobnie we wszystkim podpo-rządkowywał się bardziej przedsiębiorczemu koledze. - Powinien dać. Nie chciał ich podsłuchiwać, ale czekał na windę i nie mógł nie słyszeć - rozmawiali tak głośno Zwyczajność poruszanych spraw przypominała, że prócz Rady Ziemi istnieją zwykli, przeciętni lu-dzie, z którymi, być może, mógłby się porozumieć. Jeszcze nie wiedział jak, ale to była jakaś szansa... Ś Trzeba się będzie upomnieć - rozstrzygnął przedsiębiorczy. - Pośpiesz się, długo się będziesz mętował? Coś stuknęło - może jakieś narzędzie, może zatrzaskiwana szafka. Niepewność, namysł zabrzmiały w głosie drugiego z rozmawia-jących: Ś Ty, Loon, a przewodów tlenowych nie sprawdzimy? Ś Przewodów? - krótkie wahanie, potem znów pewność sie- bie: - Roboty sprawdzały, nie? Są w porządku. Ś Może, ale nasz obowiązek to sprawdzić wszystko, jak leci. Roboty też kiksują... Ś Eee, głowy byś nie zawracał. Chcesz tu siedzieć do jutra? Ten drugi umilkł na chwilę, ale zaraz ze spokojnym uporem wrócił do swoich wątpliwości; Ś A jak coś nie tak? Jak mu zabraknie tlenu? Ś Idżże ty, nic się nie stanie. Nie wiesz, że on nie może umrzeć? Dopiero ostatnie zdanie uświadomiło Rayowi cały sens tej roz- 32 »y. Poczuł, ze gładki, krągły przycisk pod opuszkami palców De się w jednej chwili wilgotny. W uszach narastał głuchy, ryt-(Czny szum. Stwierdził ze zdumieniem: nie panuję nad sobą tak tlece, że mógłbym tamtego zabić. Przez kilka sekund walczył fctprzemożną chęcią, by się odwrócić, pchnąć owe nie domknię-te drzwi, chwycić chłopaka za gardło, zobaczyć, jak jego oczy - niebieskie, szare, ciemne? - wyłażą z orbit. ;ak zalewa je krew. Ifttwarz sinieje. Zapytać: ..Czy już wiesz teraz, co to znaczy dusić (-ę?" j Przemagał się powoli, z trudem. Przecież to nie tamten był jwinien, to on wciąż jeszcze zbyt wiele spodziewał się od ludzi | Współczucie? Zrozumienie? Puste słowa, niezdolne sięgnąć po-| przez taką odrębność. Nikt przecież nie czuje cudzym bólem | Trzeba samemu umierać, by wiedzieć, czym jest dla człowieka ( agonia. Cudza - jest tylko widowiskiem, mniej lub bardziej i wstrząsającym, czasami nawet efektownym, kiedy ogląda się [ je na ekranie, w totalu... Winda czekała od dłuższej chwili. Wsiadł. Przymknął oczy, wsparł się ramieniem o ścianę. Dopóki żył nadzieją na realizację układa-nego latami planu wyzwolenia, me dostrzegał wielu spraw, dopiero . teraz zaczęły docierać do mego z całą ostrością. Narastało w nim poczucie uwięzienia, miał wrażenie, ze znalazł się w pułapce, która z każda chwilą zatrzaskuje się coraz bardziej Jeszcze nie wiedział, do czego mogą go zaprowadzić te nowe od'kilku godzin rodzące się w jego głowie myśli. Budziły niepokój. Zmusił się. by odepchnąć je od siebie. Gdy winda zatrzymała się. był już zupełnie opanowany: z chłodną, uprzejmą, nic me wyraża-jącą twarzą przeszedł korytarz i pchnął drzwi swojego gabinetu. Tak jak się spodziewał, me był on pusty: przy biurku siedział jeden z jego czterech osobistych sekretarzy, Gaś. Wolałby, zęby to był Rod czy Felipe - niezbyt lubił tego przycięzkiego blondyna, z wy-raźnie zaznaczającą się. mimo zaledwie dwudziestu kilku lat, ten-dencją do tycia. Gaś niewolniczo stosował się do nowych kanonów mody - to, że jest blondynem, poznawało się tylko po kolorze oczu i skóry: jak większość młodych ludzi pozbawiał się zupełnie rzęs i zarostu, barwy włosów nie zdradzały malowane na szafirowo brwi. Od czoła po potylicę nagiej, połyskującej w świetle lamp głowy biegł pas krótkich, błyszczących jak miedziany drut włosów elektro-wszczepu; wyglądało to jak ozdoba rzymskiego hełmu. Najwyraźniej .3 Ostatni Niesmpfle 33 się nudził; z nogami na blacie biurka, leniwie zapadnięty w fotelu. przeglądał w panoramicznym czytniku jakiś kosmo-komiks Włączo-ny sferowizor napełniał pokój rykiem jednego z modnych zespołów. Ray pomyślał, ze będzie musiał przyzwyczajać się do pokoleń tak samo drażniących coraz mniej zrozumiałych Gasow. Sekretarzy czy tez raczej - współpracujących z Radą obserwatorów^ Ś Hay. szefie' - na jego widok tamten odłożył czytnik i zrobił gest, jakby zamierzał zdjąć nogi z biurka Poprzestał jednak na nim. widać uznając za wystarczająca manifestację szacunku. - Miło powitać cię znów na Ziemi Ś Hay. Gaś. Nareszcie w domu. prawda*? - Ray schylił się, ponad ramieniem siedzącego wcisnął wyłącznik sferowizora: w gabinecie zapanowała nagła i błoga cisza - Stara, poczciwa Ziemia Dobrze być znowu na niej Ironia w głosie Raya sprawiła, ze Gaś - na wszelki wypadek - zdjął jednak nogi z biurka Ś Czy coś się stało? - spytał ostrożnie Ś Nie. skąd. Wszystko świetnie, jak zawsze - Ray uśmiechnął się swoim olśniewającym uśmiechem. - Myślałem, ze to ty będziesz miał mi do zakomunikowania coś interesującego. Wzywałeś mnie tyle razy.. Ś Tak. szukam cię na wszystkich kanałach. Wyłączyłeś apara-turę? Ś Nie. - Przeszedł gabinet, rzucił się na sąsiedni fotel - Nie wyłączałem Po prostu nie miałem ochoty na rozmowę To od czasu do czasu może zdarzyć się komuś, me uważasz"? Ś Aaa. przepraszam - Na tłustej twarzy pojawił się domyślny, porozumiewawczy uśmieszek. - Nie wiedziałem, ze ci przeszka-dzam... w takich chwilach, Ray wzruszył ramionami. Nie zamierzał tłumaczyć, że nie cho-dziło o żadne ,,takie chwile'. Odchylił głowę na oparcie fotela, przez zmrużone powieki przyjrzał się chłopakowi. Ś Przyszła uchwała Rady - zaczął, speszony tym patrzeniem Gaś. - W sprawie twojego wniosku, twojej prośby .. no, w sprawie przydzielenia ci pozagalaktyczne) jednostki. W polu widzenia miał odłożony przez Gasa czytnik, unierucho-miony na jednej ze stron kosmo-sensacyjnej powieści komiksowej. Z gorzką ironią pomyślał, ze zgodnie z zasadami takiej literatury teraz właśnie cos powinno się zdarzyć: inwazja fioletowych meduz 34 zapadnięty w fotelu •mo-komiks Właczf modnych zespołót s'ę do pokoleń ta Gasów. Sekretarz rwatorów? ' 'żył czytnik i zrobi stał jednak na nimi szacunku. - Miłe y schylił się, ponad zora: w gabinecie ^ Ziemia Dobrzd szelki wypadek f^ay uśmiechnął ze to ty będziesz1 Wzywałeś mnie"'; baczyłeś apara- ' Ini fotel. - Nie ^ ^e. To od czasu , si? domyślny, e ci przeszka- :' że nie cho- e fotela, przez n patrzeniem '°. w sprawie • umerucho- komiksowej. iej literatury vych meduz Persei, ogólnoświatowy spisek robotów, w ostateczności Ś ach na Radę Ziemi, błyskawicznie przeprowadzony przez jzyplanetarną mafię, który on, Ray, w ostatniej chwili zdążyłby aremnić. Za co przejęta wdzięcznością Rada nagrodziłaby go nie jednym, lecz całym tuzinem transgalaktycznych statków.,. i reguły, wymyślane przez twórców sensacyjnych powiastek, ożyciem nie miały, niestety, nic wspólnego; takie wydarzenia nie |przyjdę mu z pomoce. l-!Ś Już wiem o tej decyzji - przez zmrużone powieki nie można (było dostrzec ciemnobrązowych oczu. - Wiedziałem o nie; pięć |TOinut po lądowaniu. Z wyrazami współczucia możesz chwilowo |nie fatygować się, Gaś: dam sobie bez nich radę. j ; Gaś pomyślał, że praca z Nieśmiertelnym me należy do meskom-gptikowanycn i lekkich, jak sądził wówczas, gdy się o nią ubiegał. l Na szczęście miała jeden niewątpliwy plus: długotrwałe okresy meobecności Gordona, No, może wkrótce znów poleci na akcję, będzie spokój. Po prostu jest mu za dobrze: cały Instytut kręci się } wokółniego, może mieć, co zechce. No to zachciało mu się, drobiazg, transgalaktyka! Nie dostał, to złość go roznosi. Ciekawe, jak by mu smakowało odmawianie sobie głupiej szklanki pestelli, zęby uciułać na dwa tygodnie wczasów na Orbitalne; Turystycznej7 Zreflektował się nagle: zmrużone, ciemnobrązowe oczy patrzyły nań szyderczo, jak gdyby Gordon potrafił zgadywać myśli. Podobno kiedyś umiał. Ta umiejętność od dawna została mu odjęta. Mimo to Ray, przy-glądając się w milczeniu Gasowi, miał uczucie, ze odgaduje bez trudu. co przesuwa się przez tamtą, obnażoną, połyskującą grzebieniem elektrowszczepu głowę. Małe, codzienne sprawy, śmieszna zapo-biegliwość. Ciułanie sztonów, jakaś dziewczyna, której tamten, być może, obiecał marsjański kamień na plips. Niespodziewanie poczuł lekką pogardę wobec tych spraw będących nierozerwalną częścią krótkiego, ludzkiego życia, naznaczonego piętnem byle-jakości poprzez swą tymczasowość, l zdziwił się - nigdy dotychczas nie myślał w taki sposób. Jakby zza rozdzielającej ich ściany dotarł doń głos sekretarza: Ś Chcesz, żeby odtworzyć ci pełen tekst odpowiedzi Rady? Ś Dziękuję, nie. Gaś uświadomił sobie; Gordon jest przygnębiony. Okręcił się bez pośpiechu z fotelem, bezrzęse oczy popatrzyły na Nieśmiertelnego 35 z obojętnym, bezosobistym zainteresowaniem: o taki efekt chodziło! prawdopodobnie tym. którzy wylansowali modę na ich depilowa-i me. ' Ś Wiesz, szefie, nie rozumiem cię - powiedział z wyższością - Przecież ty możesz czekać Na twoim miejscu mówiłbym sobie:'. zobaczymy, kto lepszy. Kiedy wszyscy, co piszą ci te odmowy,; dawno wykolapsują... Za sto. dwieście czy trzysta lat , Ś Za tysiąc, za dwa tysiące - przerwał Ray z wściekłą drwiną Ś Ty możesz sobie pozwolić nawet na to Nie będziesz niedo-łężniał. nie zaczniesz tracie sił Ray błysnął tylko oczami Spróbował się uśmiechnąć, ale ta nie-udana próba przypominała raczej wilcze szczerzenie zębów Ś Wiecznie sprawny, wspaniały, niezniszczalny Ray Gordon. Jednostka do wykonywania zadań specjalnych Zdolny przeczę-: kac wszystkich, wszystko przetrzymać - wyrecytował z pasją. Starał się mówić spokojnie, ale to tez mu nie wyszło, słowa brzmiały jak oderwane warknięcia. Zaczął chodzie, kilka kroków tam i z po-wrotem. to krążenie przypominało Gasowi miotanie się ogłupiałych zwierząt w klatkach ogrodów zoologicznych. Ray wydał mu się nagle istotą odmienną, niepojętą. ,,0n przecież nie jest taki. jak reszta ludzi - pomyślał - nikt nie wie tak naprawdę, co Tamci, poza nieśmiertelnością, mogli w niego wpakować1' Ray przestał krążyć tak samo niespodzianie, jak zaczął: stał o krok. z obu rękami w kieszeniach, na pozór nonszalancki - tylko kostki ściśniętych w pięści palców wyraźnie zaznaczały się przez biały materiał. Gaś skurczył się w fotelu Z rosnącym niepokojem przy-pominał sobie, ze są sami - jeśli nie w całym gmachu, to na pewno tu. na tym piętrze Ś Zbyt często czytujesz kosmo-sensacyjne powieści. Gaś Ś powiedział Ray cicho, ze znużeniem. - Gdybym był me-człowie-kiem. zużyłbym swoje nieludzkie możliwości na coś o wiele bardziej sensownego niż zabijanie ciebie. Ś Skąd../? Ś ... wiem. co myślałeś7 To proste: jeśli pozyjesz sto lat, tak jak ja. tez będziesz wiedział niejedno. Zapadła niezręczna cisza. Gaś czuł, ze powinien powiedzieć cos wytłumaczyć się? przeprosić9 Głupio byłoby stracić tak dobrze płatną posadę. Zaczął więc mówić szybko, starając się incydent zagadać: 36 Byłbym zapomniał: jest jeszcze kilka spraw. Sferowizja roz-siła o akcji ,,Salamandra" te szczegóły, które sferowcom udało (•skądś wytrzasnąć. Znów wzrosło zainteresowanie tobą. Jesteś .-trzecim miejscu Listy Popularnych, pomiędzy tą sferogwiazdą pnia Derrick a championem hot-ballu Joachimem N Guru. Na- szła dzisiaj większa niż zwykle ilość zaproszeń: Stowarzyszenie Btek-Ziemianek. Liga Eksploracji Przestrzeni Okołoziemskiej, wiązek Weteranów Kosmosu, ..Marsena"... i kilkadziesiąt innych. j^prawo używania twego portretu do celów reklamowych wystąpili l^roducenci mączki wzmacniającej ,,1-lerkules1'. biofizycy z Canadian | Biologie Center chcieliby przeprowadzić z tobą. . |-'ŚDobrze, wystarczy - poderwał się, spojrzał na Gasa niewi-l^zącymi oczyma. Nie. niemożliwe, nie zdoła żyć tak dale). Musi | ibyć jakieś wyjście' ^•(.Sekretarz poczuł się znów niepewnie: o co tu chodzi7 Z takie) \ popularności każdy byłby przecież zadowolony. W milczeniu gapił Się na Nieśmiertelnego: śniada, ironiczna twarz, bruzda w kąciku ust. Powoli zaczynało mu świtać, ze może tamten me ma wcale tak dobrze, jak mu się wydawało ,,Chyba i mnie by porządnie wmro-wiało, gdyby tak każdy chciał mną wszystkie dziury zatykać, tak jakby mnie kupił za pięć sztonow na własność'. Zapragnął nagle dora-dzić coś Rayowi. tak jak doradziłby koledze. Ś Szefie, teraz, kiedy już wiesz, ze me dadzą ci statku, powinie-neś kichnąć na cały ten bałagan i zacząć żyć jak normalny czło-wiek. - Na moment zląkł się swoje; śmiałości, ale uspokoił się zaraz Ray się nie uniósł, po prostu stał i patrzył, uprzejmy uśmiech zda-wał się być zachętą do dalszego mówienia. - Nawiązać znajomości. poderwać sobie dziewczynę. Ś ... pochodzić z mą do totalow... - podpowiedział ściszonym głosem Ray. - Rozumiem, żyć jak wszyscy. Uważasz, ze to roz-wiąże moje problemy? Ś No... - sekretarz stropił się trochę, ale trwało to krótko. Po-twierdził szczerze: - Właśnie, jak wszyscy. Ray przyglądał mu się chwilę w milczeniu. Czy pomógłby mu, gdyby było trzeba? Wątpliwe - za pomoc w jakimkolwiek dzia-łaniu przeciw Radzie musiałby zaoferować cos. co rekompenso-wałoby ryzyko takich działań. A me posiada nic takiego. Gdyby zdecydował się na jakiś rozpaczliwy krok, byłby zdany na takich właśnie ludzi jak Loon czy Gaś. Ludzie, których znał, z którymi 37 rozumiał się, przyjaźnił, już prawie wszyscy nie żyli. Zresztą, czy gdyby żyli, cokolwiek wyglądałoby inaczej'7 Oddaleni od siebie nie więcej niż o krok przyglądali się sobie przez tę przepaść, jaką była różnica trzech pokoleń, osiemdzie-sięciu przeżytych lat i nieśmiertelności. Zbyt wiele, aby można się było porozumieć. Tak teraz będzie już zawsze, z każdym. Co może łączyć kogoś, czyje istnienie liczy się na tysiące, miliardy lat, z isto-tą ludzką uwięzioną w okruchu swego czasu7 Przeciągnął ręką po twarzy - te myśli były nowe. niepokojące... Ray czuł się tak, jakby wyrwało go cos z sześćdziesięcioletniego letargu, zmuszając do zmierzenia się z rzeczywistością nie dostrzeganą tak długo, jak długo skupiał się tylko na kolejnych zadaniach, żyjąc nadzie-ją na pomoc Rady w tej jednej sprawie, która stanowiła jego jedyny cel Ani chwili dłużej nie mógł znieść już czyjejś obecności Zmusił się. zęby raz jeszcze wejść w rolę szefa. Ś No cóż. bardzo ci dziękuję. Gaś. Myślę, ze dziś nie będziesz mi już potrzebny. Dobranoc Gaś nie usłyszał niczego w równym i chłodnym głosie: tylko bruzda w kąciku ust Gordona pogłębiła się bardziej, ściągając je ku dołowi. Może dlatego ciszej niż kiedykolwiek zamykał za sobą drzwi. Ray chwilę siedział zupełnie nieruchomo. W ciszy pustego ga-binetu słyszał swój przyspieszony oddech tak wyraźnie, jak słyszy się go pod hermetycznie zamkniętą banią kosmonautycznego hełmu. Sięgnął po papierosa, zapalił - z przymrużonymi oczyma śledził unoszący się wolno ku sufitowi dym. Miniony dzień znużył go i wyczerpał, chociaż nie było to zmęczenie fizyczne Rozdrażnił także: gwałtownym, szorstkim ruchem zgniótł niedo-pałek na brzegu popielniczki Pochłaniacz sapnął cicho, ozonowy podmuch zlizał pośpiesznie popiół i resztki zmiażdżonego papie-rosa. Okręcił się z fotelem, wstał, przeszedł przez gabinet włączając po drodze radioselektor. Nie wybrał żadnej stacji, toteż w oczeki-waniu na podjęcie decyzji aparat zaczął mu je proponować kolejno: pokój wypełniły zmieniające się głosy i coraz inna muzyka. Stanął przy oknie i wpatrzony w ciemność za szybą pozwalał, aby fragment dziewiętnastowiecznej symfonii ustępował po kilkudziesięciu se-kundach któremuś z najnowszych hitów, a ten z kolei zastępowała staroświecka elektronowa muzyka dwudziestego pierwszego wieku. Kolejno rozbrzmiewały zapowiedzi rozsianych po całej Ziemi stacji 38 Ś Byłbym zapomniał: jest jeszcze kilka spraw Sferowizja roz-głosiła o akcji ..Salamandra" te szczegóły, które sferowcom udało się skądś wytrzasnąć. Znów wzrosło zainteresowanie tobą. Jesteś na trzecim miejscu Listy Popularnych, pomiędzy tą sferogwiazdą Sophią Dernck a championem hot-ballu Joachimem N'Guru. Na-deszła dzisiaj większa niż zwykle ilość zaproszeń: Stowarzyszenie Matek-Ziemianek. Liga Eksploracji Przestrzeni Okołoziemskiej. Związek Weteranów Kosmosu, ,,Marsena'.. i kilkadziesiąt innych. O prawo używania twego portretu do celów reklamowych wystąpili producenci mączki wzmacniającej ..Herkules1', biofizycy z Canadian Biologie Center chcieliby przeprowadzić z tobą.. Ś Dobrze, wystarczy - poderwał się. spojrzał na Gasa mewi-dzącymi oczyma. Nie. niemożliwe, me zdoła żyć tak dalej. Musi być jakieś wyjście' Sekretarz poczuł się znów niepewnie: o co tu chodzi? Z takiej popularności każdy byłby przecież zadowolony. W milczeniu gapił się na Nieśmiertelnego: śniada, ironiczna twarz, bruzda w kąciku ust. Powoli zaczynało mu świtać, ze może tamten me ma wcale tak dobrze, jak mu się wydawało. ..Chyba i mnie by porządnie wmro-wiało, gdyby tak każdy chciał mną wszystkie dziury zatykać, tak jakby mnie kupił za pięć sztonow na własność1'. Zapragnął nagle dora-dzić cos Rayowi, tak jak doradziłby koledze. Ś Szefie, teraz, kiedy już wiesz, ze nie dadzą ci statku, powinie-neś kichnąć na cały ten bałagan i zacząć żyć jak normalny czło-wiek. - Na moment zląkł się swoje; śmiałości, ale uspokoił się zaraz: Ray się nie uniósł, po prostu stał i patrzył, uprzejmy uśmiech zda-wał się być zachętą do dalszego mówienia - Nawiązać znajomości. poderwać sobie dziewczynę . Ś ... pochodzie z mą do totalow... - podpowiedział ściszonym głosem Ray. - Rozumiem, żyć jak wszyscy Uważasz, ze to roz-wiąże moje problemy? Ś No... - sekretarz stropił się trochę, ale trwało to krotko. Po-twierdził szczerze: - Właśnie, jak wszyscy. Ray przyglądał mu się chwilę w milczeniu. Czy pomógłby mu. gdyby było trzeba? Wątpliwe - za pomoc w jakimkolwiek dzia-łaniu przeciw Radzie musiałby zaoferować cos. co rekompenso-wałoby ryzyko takich działań. A nie posiada mc takiego. Gdyby zdecydował się na jakiś rozpaczliwy krok, byłby zdany na takich właśnie ludzi jak Loon czy Gaś. Ludzie, których znał, z którymi 37 rozumiał się, przyjaźnił, już prawie wszyscy nie żyli. Zresztą, czy gdyby żyli, cokolwiek wyglądałoby inaczej'? Oddaleni od siebie nie więcej niż o krok przyglądali się sobie przez tę przepaść, jaka była różnica trzech pokoleń, osiemdzie-sięciu przeżytych lat i nieśmiertelności Zbyt wiele, aby można się było porozumieć Tak teraz będzie już zawsze, z każdym. Co może łączyć kogoś, czyje istnienie liczy się na tysiące, miliardy lat, z isto-tą ludzką uwięzioną w okruchu swego czasu7 Przeciągnął ręką po twarzy - te myśli były nowe. niepokojące. . Ray czuł się tak. jakby wyrwało go cos z sześćdziesięcioletniego letargu, zmuszając do zmierzenia się z rzeczywistością me dostrzeganą tak długo. jak długo skupiał się tylko na kolejnych zadaniach, żyjąc nadzie-ją na pomoc Rady w te; jednej sprawie, która stanowiła jego jedyny cel Ani chwili dłużę; me mógł znieść już czyjejś obecności. Zmusił się. zęby raz jeszcze we;sc w rolę szefa. Ś No cóż. bardzo ci dziękuję Gaś. Myślę, ze dziś nie będziesz mi już potrzebny. Dobranoc Gaś nie usłyszał niczego w równym i chłodnym głosie: tylko bruzda w kąciku ust Gordona pogłębiła się bardziej, ściągając je ku dołowi Może dlatego ciszej niż kiedykolwiek zamykał za sobą drzwi Ray chwilę siedział zupełnie nieruchomo. W ciszy pustego ga-binetu słyszał swój przyśpieszony oddech tak wyraźnie, jak słyszy się go pod hermetycznie zamkniętą banią kosmonautycznego hełmu. Sięgnął po papierosa, zapalił - z przymrużonymi oczyma śledził unoszący się wolno ku sufitowi dym. Miniony dzień znużył go i wyczerpał, chociaż nie było to zmęczenie fizyczne Rozdrażnił także gwałtownym, szorstkim ruchem zgniótł niedo-pałek na brzegu popielniczki Pochłaniacz sapnął cicho, ozonowy podmuch zlizał pośpiesznie popiół i resztki zmiażdżonego papie-rosa. Okręcił się z fotelem, wstał, przeszedł przez gabinet włączając po drodze radioselektor Nie wybrał żadne) stacji, toteż w oczeki-waniu na podjęcie decyzji aparat zaczął mu je proponować kolejno: pokój wypełniły zmieniające się głosy i coraz inna muzyka. Stanął przy oknie i wpatrzony w ciemność za szybą pozwalał, aby fragment dziewiętnastowiecznej symfonii ustępował po kilkudziesięciu se-kundach któremuś z najnowszych hitów, a ten z kolei zastępowała staroświecka elektronowa muzyka dwudziestego pierwszego wieku. Kolejno rozbrzmiewały zapowiedzi rozsianych po całej Ziemi stacji 38 ' Zresztą, czy idali się sobie ń. osiemdzie- by można się ym. Co może riy iat. z isto- Onął ręka po ''ę tak. Jakby ruszając do tak długo, •Jąć nadzie- Jego Jedyny •sci. Zmusił e będziesz Iko bruzda ku dołowi. wi. siego ga- ak słyszy tycznego oczyma ń znużył ł niedo- zonowy papie- aczając oczeki- | olejno, i' Stanął | gment j iu se- owała wieku. stać 11 nadających w narodowych dialektach lub w interlangue u, czasami padała nazwa: Paryż. Tokio. Solena czy Waszyngton, Kiedy selektor dotarł do najwyższych częstotliwości, poprzez trzaski i szumy kosmiczne zaczęły dobiegać sygnały orbitalnych i planetarnych ośrodków, miasta-kolonn w Punkcie Lagrange'a, baz naukowych na Jowiszu, Uranie, Saturnie, Wenus, urywki rozmów ze statków przemierzających Układ Słoneczny i gwiazdolotow dalekiego za-sięgu zdążających ku Proximie Centauni, Gwieździe Barnarda czy alfie Canis Maicns. Wśród nich musiał być także i ten: opóźniony o kilka ziemskich godzin pomimo użycia najnowszych, tndalowych urządzeń, sygnał pierwszej w dziejach człowieka pozagalaktycznej eskadry zmierzającej do granic Galaktyki. Głosy całej ludzkości docierały do niego - świergotliwe, dalekie - i Ray. stojąc przy oknie, patrząc, jak jego oddech powleka ciemną szybę ulotną mgieł-ką, wiedział, ze jeśli któryś z nich zmieni się nagle w pełne rozpaczy wezwanie pomocy MAYDAY, wezwanie to, pochwycone natychmiast przez czujniki stacji Pogotowia Kosmicznego, zostanie przekazane do głównej bazy satelitarnej, i - jeśli udzielenie pomocy będzie jeszcze możliwe - to najprawdopodobniej nad jego lewą piersią rozjarzy się czerwony ognik alarmu, co będzie oznaczało, ze poleci z nią on. Sam. z całkowicie zautomatyzowanym sprzętem albo z operacyjnym zespołem specjalistów, pilotów i techników Co w niczym nie zmieni faktu, ze w te; najgorszej chwili i tak będzie sam. Mógł, oczywiście, odmowie Nikt wówczas nie zdołałby go zmu-sić, Ale wiedział, ze - mimo wszystko - wciąż jeszcze nie potrafi tego zrobić. Sam siebie nie rozumiał l tak nie był w stanie nic zmie-nić. od nikogo odwrocie jego losu: ci. których ratował, i tak musieli kiedyś umrzeć. A więc dobrowolna męka jego licznych agonii nie miała żadnego logicznego uzasadnienia? Po raz pierwszy widział to w taki sposób, l po raz pierwszy odkrywał, ze ani ludzie jemu. ani on ludziom nie mają już nic do ofiarowania. Inne prawa musiały rządzić istnieniem tych. dla których wszystko, co może nieść z sobą życie, musiało zmieście się w krótkim przebłysku trwania, pomiędzy narodzinami a śmiercią Poczuł strach, gwałtownym skurczem ściskający mu gardło. To było to, o czym lękał się myśleć, przed tą największą zgrozą ucie-kając w umowność codzienności - fałszywej, bo ciągle żył jak człowiek, chociaż od dawna nie był już jednym z nich. Dopadło go 39 tym razem - nie potrafił tych myśli odsunąć już od siebie Jak każ-dego człowieka ogarnia lęk na mysi o śmierci, o tym czymś prze-rażającym. nieznanym, tak w nim przerażenie budziła nieśmiertel-ność - niepojęte, niemożliwe do wyobrażenia sobie istnienie zawsze. Jak wyobraźnia ludzka nie sięga poza próg śmierci, tak jego własna zatrzymywała się w miejscu, w którym kończyła się ludzka wiedza, zdolność przewidywania. Zawsze. Niewyobrażalnie straszliwa musi być wieczność istoty materialnej, myślące), zdolnej odczuwać rozpacz, ale i zwykły fizyczny ból . Jej nieskończone trwanie we Wszechświecie podlegającym stałym, choć powolnym przemianom. ,.1 to będę ja l nic nie będzie w stanie tego zmienić chyba ze zdołam w jakiś spOsob się z tego wyrwać'' Odwrócił się gwałtownie: twarz mu drgała. Chwiejnie przeszedł te kilka kroków dzielących go od biurka Usiadł To wszystko było nonsensem, przerażającym nonsensem, czymś, co żadnej ludzkiej istocie nie powinno się zdarzyć ..Ale zdarzyło się - i zdarzyło się właśnie mnie l nie wolno mi załamać się, zrezygnować Muszę... Muszę zrobić to jedno, co także wydaje się nonsensowne - jak działanie szalonego czy dziecka: muszę raz jeszcze zetknąć się z ową Siłą zdolną przemienić życie człowieka w piekło, l nic nie może mnie od tego powstrzymać" Przytomniał: z wolna ustępowało lodowate zimno, jeszcze przed chwilą odczuwane w rękach i nogach, ustępował dławiący skurcz pod mostkiem. Mógł już myśleć trzeźwo. Trzeba coś postanowić. ułożyć jakiś plan Rozejrzał się po pustym blacie biurka, jak gdyby mógł znaleźć na nim coś. co mu pomoże. Wideofon Czytnik Pod-ręczny komputer, którego końcówki podłączono do gigantycznej pamięci Głównego Informatora. Ręka - z przyzwyczajenia, sa-ma - wyciągnęła się i natychmiast cofnęła. Nie. Na to pytanie nie było tam odpowiedzi, tego jednego nie można było obliczyć. ..Po-daj, w jaki sposób mógłbym..." ..Brak danych" Kiedyś, w czasie wykonywania któregoś z pierwszych zadań, na Drugiej ety Indianina pół roślinny, a pół zwierzęcy hartllock uwięził go w swych mackach, wciągając z wolna w jadowicie błękitny, roz-sadzany bankami bijącego z dna gazu, oślizły bezdenny muł. W tej chwili odczuwał coś bardzo podobnego: jakby zagłębił się w czymś grząskim, dławiącym, wciągany z siłą. z którą trudno jest walczyć. Gorzej. Leniwemu, bezmózgiemu aparatowi kojarzenia hartllocka 40 łebie Jak kaź- i czymś gół wszyscy bermudolodzy są zgodni, ze również śmierć ginących [w owym rejonie ludzi spowodowały te nieudane próby nawiązania [Kontaktu: prawdopodobnie moment agonii i strach przed nią jest !tym, co powoduje emitowanie przez nasze mózgi prądów o naj-większym nasileniu Dążąc do nawiązania dialogu - zabijali, nie [wiedząc, ze to robią. Kwestia, czym taki ..wzmacniacz efektów1' Staje się dla człowieka, nie docierała do świadomości Istot, którym nieznane jest pojęcie śmierci w ludzkim, materialnym znaczeniu. Nikt nie przerywał, siedzieli zasłuchani - wbrew grzecznościo-wym zapewnieniom Ehrilscha szczegółów tych. dotyczących wy-darzeń, które rozegrały się sześćdziesiąt lat temu. usuwanych w cień przez nowe, aktualne problemy, nie pamiętał JUŻ nikt. Tylko Ray 'czuł. że każde słowo profesora odzywa się w mm echem zblakłych, a przecież wciąż jeszcze żywych przejść Powracał strach, który czuł kiedyś, na pokładzie ..Ariadny1, uczucie bezsilności, udręka niezrozumienia . Przypomniał sobie oszalałe oczy Adriena. śmierć płetwonurka Martina. tępą rozpacz Rasa Saliha, która w ciągu ty-godnia zmieniła tego niezmozonego człowieka w strzęp ludzki.. Michael Hawk ginął znowu. Thea raz jeszcze szła przez zalany słoń-cem pokład, niosąc mu miłość, której nie umiał przyjąć . Oparł głowę na dłoni, przysłonił oczy: nikt nie powinien zobaczyć wyrazu jego twarzy. Jego wzburzenie zwiększało jeszcze i to. ze Ehrhsch mówił niemal tymi samymi słowami, jakich on użył kiedyś w swoim dzienniku, próbując to. co go otaczało, zrozumieć, uporządkować. Było tak, jakby słyszał samego siebie, jak gdyby znowu z sobą pro-: wadził tamten dialog Ehrhsch zaś ciągnął dale;: Ś Te fakty przypomniałem, aby wykazać wyraźne analogie po-między wypadkami w Trójkącie a tym. co zdarzyło się transga-laktycznej eskadrze l tu. i tam mamy do czynienia z nie dającymi się wytłumaczyć zakłóceniami praw rządzących znanym nam, ma-terialnym światem, praw. które uważamy za niewzruszalne. W Trój-kącie były to świetlne dyski pojawiające się ..znikąd", tak zwane „strefy strachu", dziwne mgły. ..zatrzymywanie się" czasu, zamy-kający się jak wydrążona kula ponad głowami ludzi ocean. Tam. wokół kosmolotów. także przestały działać prawa fizyki, wnioskując 59 ze sprzecznego z jej zasadami unieruchomienia ich w kosmiczi pi przestrzeni. W jednym i drugim wypadku zaczynają zawodzie pr; f\' rządy. Znikają ziemskie statki: tak jak . Erato i ..Klio' zginęło! p na Ziemi, kilkaset morskich i powietrznych jednostek. Czy ty podobieństw nie starcza, aby z małym prawdopodobieństwem myłki postawie hipotezę, ze po raz drugi zetknęliśmy się z samymi Istotami - tym razem w kosmosie7 Zawiesił głos i chwilę czekał na odpowiedz Lecz nikt me zao nował Zaczął więc mowie dalej. Ś Być może jest to ponowna próba nawiązania Kontaktu N można przecież wykluczyć, ze Om nie zrezygnowali może czeki ^ tylko na jakąś nową okazję l uznali, ze człowiek który zbudow • statki zdolne przemierzać międzygalaktyczne przestrzenie, je (i już istotą na wyższym stopniu rozwoju, z którą porozumienie si ;( będzie możliwe. Lub tez - wysłanie nasze; eskadry uznali za z grożenie: jesteśmy przecież dla Nich wciąż istotami których intencj <\ są nie do rozszyfrowania. . Ś Może to także być jakaś próba inwazji - wtrącił się nagi Ouerrick. - Ich inwazji na Ziemię Profesor nie skomentował: umilkł - powiedział widać wszystk( co miał do powiedzenia. Blade, wypukłe oczy patrzyły badawcz spod mefistofelowych brwi w twarze członków komisji Ś No. cóż... - zaczął z namysłem Saunders - Ja wprawdzi nie podzielam pańskiego przekonania, ze jest to jedyne mozliw wyjaśnienie zdarzeń, przekonał mnie pan jednak o tyle. ze sądz( iż nie wolno przymykać oczu na taką właśnie możliwość: przygo towując wnioski dla Rady i Organizacji Narodów ją także trzebi wziąć pod uwagę. Wszystko to jednak nie zmienia wcaie faktu, a najważniejsze jest jak najszybsze wysłanie ekspedycji ratunkowej. Ś Składającej się z dwoch-trzech statków tej same; klasy co kosmoloty eskadry - dorzucił Ouerrick Ś Ziemia nie dysponuje obecnie żadnym gotowym do natych miastowego startu statkiem pozagalaktycznym Nie mówiąc już o kilku - przypomniał cicho Enrlisch Ś Czy me wystarczą statki międzygwiazdowe7 Eskadra znaj- duje się przecież w odległości dwudziestu jeden parseków... | Ś Nie. Są zbyt powolne - przeciął admirał Pogotowia. Mc' Cor-mick. Nie zdołał się powstrzymać od drobnej złośliwości pod adre-sem ..szczura ziemskiego . Saundersa: - Te dwadzieścia jeden. 60 parseków próżni to nie dwie stacje rollmgu z Dublina do Belfastu na przykład. Nim gwiazdoloty dotrę do uwięzionej eskadry, minie ponad pół roku. Jeżeli om żyją i czekają, jeżeli mogę jeszcze przez pewien czas czekać, wyprawa ratunkowa powinna być pomyślana tak, by zwiększyć szansę powodzenia, by było do zrobienia cos poza stawianiem honorowej boi pośmiertnej Na krotka chwilę zapadła ciężka cisza Ś Zbliżają się ku końcowi prace przy kolejnym pozagalaktycznym Statku ..Kalliope'1. z te; samej co i statki eskadry serii ..dziewięciu muz" - przypomniał Saunders - Koordynatorze Meyers. w jakim najkrótszym czasie .Kalliope mogłaby być gotowa do startu9 Ś Dwa miesiące W ostateczności, gdyby maksymalnie przyspie-szyć i zrezygnować z przeprowadzenia próby w przestrzeni poza-układowe; - sześć tygodni. Ś Nie mam/ prawa narażać kogokolwiek na ryzyko, jakim by- łoby wysłanie w kosmos nie oblatanego statku - Horvacs. drugi z delegatów Światowej Organizacji, był judykatorem. specjalista w zakresie prawa kosmicznego. - Paragraf czterdziesty szósty. punkt pierwszy, ustęp trzeci kodeksu kosmicznego mówi... Ś Poleca ochotnicy - odezwał się niespodziewanie milczący dotąd major Space-Porce Ardena Wyróżniał się wśród obecnych już na pierwszy rzut oka; brakiem elektrowszczepu i ciężka, jakby obrzmiała twarzą, świadczące, ze musiał zaczynać latanie w czasach konwencjonalnych napędów, gdy w lotach układowych przeciąże-nia dochodziły do czterech-pięciu g. W mterlangue^ tez mówił z silnym akcentem, jak wszyscy, którzy nie uczyli się go od uro-dzenia. - Na Ziemi znajdą się jeszcze tacy, którzy pamiętają inne i niepisane prawa kosmosu: ze tych. którzy tam oczekują pomo-cy, nie wolno zawieść. Te słowa, przypominające o odwiecznej solidarności ludzi ko-smosu, nigdy nie liczących się z ceną. jaką może im przyjść zapła-cić, sprawiły, ze wszyscy podnieśli głowy: ramiona prostowały się odruchowo Ś Panowie, nieprzypadkowo zwróciłem waszą uwagę na praw- dopodobieństwo ponownego spotkania się ludzi z działającą nie-gdyś w rejonie Trójkąta Siłą - bardzo spokojnie wtrącił się znowu Enrlisch. - Sądzę, ze lecieć powinien jeden jedyny człowiek Mist' Ray Gordon, Chyba me zapomniano o tej, narzucającej się prze-cież z punktu. kandydaturze9 61 Saunders gwałtownie poruszył się w fotelu: nie ukrywał swegi - zniecierpliwienia, cydc Ś To oczywiste, ze Nieśmiertelny wszedłby w skład ratunkowe wyst wyprawy - powiedział sucho. - Ale sam. jeden? w; Ś Właśnie. - Ehrhscha chyba nic nie było w stanie zbić z tro szył pu. - Sam jeden. Po pierwsze, bo natychmiastowe wysłanie ekspe wiek dycji ratunkowe] i tak nie wchodzi w grę Po drugie, bo życie załój ,,no, unieruchomionych statków może zależeć nie od technicznego wy siebi posazema wyprawy czy liczebności jej członków, ale od tego, ci] - tym razem zdołamy Kontakt nawiązać, ders Przez chwilę wszyscy milcząco rozważali te słowa, przy' Ś Głosuję za wnioskiem profesora Ehrhscha - odezwał si{ Ra drugi z przedstawicieli Space-Force. Sulica. - Jeśli istotnie byłob) sęku to ponowne spotkanie z tamta cywilizacja kosmiczną, mist' Gordoi pust jest jedynym żyjącym człowiekiem z tych. którzy brali udział w owych rozri dawnych wypadkach. Jeśli ktoś mógłby się z Nimi porozumieć - dawi jest to prawdopodobnie on. w kc Ś W dodatku mist' Gordon nie musi czekać na ukończeni! kują ..Kalliope1' - dorzucił Meyers. - Wystarczy jeden z najszybszyd skór gwiazdolotow bezzałogowych, na przykład ..Eagle-3". Jest on zdolna co n przez pewien czas rozwijać czwartą prędkość nadswietlną; ni( Nie-utrzymałby je; przez okres potrzebny do przebycia odległości mię- kim, dzygalaktycznych. ale te dwadzieścia jeden parseków tak. Wystar- ciw czą drobne przeróbki, wbudowanie pomieszczenia dla jednooso jemr bowej załogi. Ktoś inny nie mógłby lecieć - brak miejsca na skompli' ale t kowaną aparaturę do ana- i mnemobiozy. ale mist Gordon przecie! Pr może, coś, Ray podniósł głowę, popatrzył nieodgadnionymi oczyma w twan jego mówiącego, ale nie odezwał się ani słowem Był pochłonięty czymi jak ; o wiele istotniejszym niż niefrasobliwy stosunek ludzi do tego, przeć spol' czym nie broniła go nieśmiertelność. Od chwili, w której szansa, - jakie; odmawiała mu Rada, stała się czymś rralnym. czekał na ma niu ment, którego nie wolno mu przegapić. Jakby z daleka doszedł go dys|: głos Horyacsa Ze Ś Co nie wyklucza wyruszenia większej, przygotowanej na się \ wszelkie ewentualności ekspedycji za te kilka miesięcy. Z ekipĘ nie. składającą się z wyspecjalizowanych ratowników kosmicznych . 'Ś i naukowców, posiadających przygotowanie do nawiązania Kon-yiav» taktu. Rdzio 62 Ś Proponuję tak właśnie zredagować wnioski do Rady - zade-cydował w imieniu wszystkich Saunders - Kiedy będzie mógł wystartować ..Eagle-3" i jak prędko dotrze do uwięzionej eskadry? Wszyscy z ulgą podnosili się z miejsc Tylko Ardena nie poru-szył się: jego przekrwione oczy o ciężkich, jakby obrzmiałych po-wiekach zwróciły się powoli w stronę Raya. Patrzył tak, jakby mówił: '„no, widzisz, bracie, i znów Ziemia oczekuje, ze weźmiesz to na siebie". Ale on także uważał, że nie ma innego wyjścia Ś Pan, oczywiście, przyjmuje to zadanie, mist' Gordon? - Saun- ders pytał tylko dla formalności; me odwrócił się nawet, już zajęty przygotowaniami do dyktowania raportu. Ray wstał To była właśnie ta chwila, na która czekał. Przez kilka sekund przypatrywał się twarzom obecnych, czując, jak lodowata pustka, która miał w sobie od rozmowy w gabinecie Reynhoidsa, rozrasta się. zmrazając wszystkie ludzkie uczucia. Jeszcze nie-dawno - dzień, dwa dni temu. pamiętałby tylko o jednym: gdzieś w kosmicznej przestrzeni, bezradni wobec zagrożenia ludzie ocze-kują pomocy. Tak, ale jeszcze dwa, trzy dni temu sądziłby, ze - skoro Tamci pojawili się znowu - ludzie dopomogą mu zrobić to, co może stać się dla niego wyzwoleniem. Teraz czuł, ze jest sam. Nie - sam wśród ludzi, lecz sam - przeciw nim. Przeciw tym wszyst-kim, którzy nie chcieli już zauważać jego człowieczeństwa. Prze-ciw tym. dia których liczyła się tylko nieśmiertelność - ..kod", ..ta-jemnica". którą chcieli rozwikłać. Być może byli gdzieś jacyś inni ale tych nie znał, więc o nich teraz nie myślał. Przez chwilę miał wrażenie, ze coś zagęszcza się wokół niego - coś, czego nie rozumie, a co dzieje się za jego sprawą, choć bez jego udziału. A potem przeszło to, w jednej chwili, tak samo nagle. jak się pojawiło. Znów był chłodny i trzeźwy. Powiedział bardzo spokojnie, zdecydowanie: Ś Tak. zgadzam się. lecz pod jednym warunkiem: po zakończe-niu akcji otrzymam jeden z pozagalaktycznych statków do swojej dyspozycji, l prawo udania się nim, gdzie będę chciał, Zdumienie odbiło się na twarzach: wszystkie bez- wy^^ obtóc^ się w jego stronę. Saunders w jednej chwili zapomniał o dyktafo-nie. Ś Czy mam przez to rozumieć, ze w przeciwnym przypadku od-mawia pan udziału w akcji ratunkowej7 Pomocy oczekującym lu-dziom? 63 Stał. czując na sobie spojrzenia wielu oczu. Nie. tym razem nil róż już nie zdoła niczego mu narzucić. Jak dotąd niewiele przychł by.( dziło mu z humanitaryzmu, do którego odwoływali się tak chętn ( i często. Powiedział twardo, chociaż ze zwykłą, nienaganną uprze |H mością: | ter - Od tego warunku nie odstąpię. | go Teraz także w oczach Ardeny zobaczył potępienie. Ale to. co n od jego temat myślą ludzie, nie miało już znaczenia. Afi sk Nieśmiertelny odmawia obrony Ziemi przed inwazją galaktycznych potworo Czyżby był jednym z nich? na Wróg czy szaleniec? Wywiad z asystentem profesora Reynhoidsa: „R ni< Gordon już od dawna zdradzał objawy psychopatii..." CZ Ray Gordon mówi: ..Nie". Jaką decyzję w sprawie galaktycznych rozbitki podejmie Najwyższa Rada Ziemi? g< ni b. Ziemia wyhodowała żmiję na własnym tonie: Nieśmiertelny odmawia udzi lenia pomocy Jej Bohaterskim Wysłańcom. Czy załogi „Euterpe". ..Uranii" i ,,Thalii" mają zginąć? n' Opuścił czytnik: znaczną część biurka przed nim pokrywały roi ^ sypane w nieładzie kryształki porannych i przedpołudniowyc p, dzienników. Tytuły w nich były utrzymane nieomal w jednym styli jednakowa tez była napastliwość dziennikarzy, niezależnie od tęgi czy swo)e materiały zamieszczali w liberalnym, utrzymanym w p( ważnym tonie ,,World", czy tez w takich brukowcach jak ..Fantasti Space'1 lub ..Blue Trance". W rozpętanej przez mass-messadzer nagonce objawiała się z niespodziewaną siłą wrogość, jaką pewne go pokroju ludzie żywią dla wszelkiej inności, wszystkiego, co wy r tamuje się z ram przyjętych przez nich samych kryteriów - utajon ^ dotychczas w podświadomości wielu mieszkańców Ziemi niechę ^ do tego, kto - wciąż będąc jednym z nich - różnił się przecież o każdego tak bardzo, y Przymknął oczy; tak myślało się lepiej. Z odrobiną zdziwieni ( stwierdzał, ze nasilająca się nieżyczliwość nie obchodzi go wcale jakby me przeciw niemu została skierowana. Zmienił się. Odkąi przeciwstawił się wszystkim, myślał inaczej niż wówczas, gdy sta rat się służyć ludziom. Jak gdyby wreszcie odezwało się coś, a narastało w nim z wolna od sześćdziesięciu lat, me dopuszczani do głosu, spyrh,:ne w podświadomość przez uporczywe trzymani' się przyjętycl. ^.-''łys. w najwcześniejszym dzieciństwie, sposobów 64 rozumowania, kryteriów oceny świata, które od dawna nie mogty być już jego jedynymi kryteriami Odgłos otwieranych drzwi przerwał te rozmyślania Leniwie uchy-lił powieki: w polu widzenia pojawiła się ciemna ręka. a zaraz po-tem połyskująca czernią hebanu twarz i pszeniczna czupryna jedne-go z jego czterech sekretarzy,Roda. Patrząc na niego trudno było odgadnąć, czy prawdziwe są jasne włosy, a sztuczny - pigment Afrykańczyka, zaszczepiony pod skóra, czy też odwrotnie: ciemna skórę przyozdobiono przeszczepem włosów jasnych Jak u Skandy-nawa. To szokujące zestawienie mogło być także wynikiem inży-nierii genetycznej: rysy chłopca nie potwierdzały ani nie zaprze-czały żadnemu z tych domysłów. Jeśli tak było. tym razem mieszanka genetyczna należała do szczególnie udanych - nie sposób było nie lubić wrażliwego i inteligentnego Roda i Ray też lubił go o wiele bardziej niż Felipe, Togora czy Gasa. Ś Popołudniowe wydania, mist' Prawie to samo co w poran- nych dziennikach. - Czarne, błyszczące oczy pod Jasnymi rzęsami wyrażały prawdziwe zatroskanie. - Nie warto tego czytać. Szkoda nerwów. Ś A spodziewałeś się czegoś innego? Sekretarz milczał chwilę: w jego milczeniu lojalność walczyła z rozżaleniem: uzależnienie udziału w akcji ratowniczej od przy-jęcia warunku postawionego Radzie sprawiało, że i on poczuł się zawiedziony. Ś Nie wiem, mist' Gordon... - zaczął wreszcie niepewnie Ale prawie natychmiast lojalność zwyciężyła. Wybuchnął: - To nie-uczciwe, ze nagle zapomniano, jak wiele Ziemia panu zawdzięcza. Ze o tym się me pisze... Drwiący uśmiech przemknął po ustach Raya. Ale nie skomento-wał: nie czuł potrzeby dzielenia się z kimkolwiek swoją gorzką wie-dzą o ludziach, zbieraną w ciągu stu lat. Rod ciągnął dalej żarliwie: Ś Zamiast drukować te napaści, powinni panu pomóc. To się panu należy. Zrobił pan dla nas. dla ludzi, dość .. ,,Dla nas, dla i^dz\..." ^a^/ pomyślał, ze i ten chłopak, życzliwy przecież, podświadomie zaczyna uważać go za istotę tak odmienną, że odruchowo wytacza go z ludzkiej wspólnoty, spomiędzy tych. których obejmuje się w myślach zwrotem: my. Żarliwość, z jaką Rod starał się usprawiedliwić go we własnych oczach, wydała mu 65 się nagle upokarzająca właśnie dlatego, ze tamten starał sit tak bardzo. Wstał. Dobrze, niech więc tak będzie, tak przecież zn, nie łatwiej: oni i on, przeciwstawne dążenia, gra, którą musi r< grać z nimi tak, żeby wygrać. Był pewien, że potrafi. Otrzymał sv kartę, l wykorzysta ją do końca w rozgrywce z Najwyższą R i całą resztą. Ś Mist' Gordon, za minutę ma pan umówione spotkanie z r Edwardem Breedenem. Podobno jest bardzo punktualny. Ś Tak, pamiętam. Dziękuję ci, Rod. Przypilnuj, proszę, ż nam nikt nie przeszkadzał. To była mocna karta, skoro sam Breeden, przewodniczący l wyższej Rady Ziemi, głównego organu władzy, chciał się z widzieć, co więcej, znalazł czas, by przylecieć do niego. Ray czuł żadnych emocji: nawet Breeden był dla niego już tylko ko partnerem w rozpoczętej grze. Ś Cieszę się, że zgodził się pan na to spotkanie, mist' Gordoi jasnoniebieskie, chłodne, inteligentne oczy patrzyły przenikli' twardo zarysowana, nieco kanciasta szczęka świadczyła o zd( dowaniu. W uścisku dłoni wyczuwało się szczerość. Po raz pierwszy mieli ze sobą rozmawiać: dotychczas nigdy jesz nie zetknęli się bezpośrednio. Ray wyczekująco przyglądał temu energicznemu, czterdziestoletniemu mężczyźnie, z wygi równemu mu wiekiem, który w rzeczywistości urodził się w sz( dziesiąt lat po nim: okres wystarczająco długi, by - choć \\ z tego powodu - niełatwo się było porozumieć. Właśnie dlat obserwował tak bacznie, notował w pamięci każdy drobiazg. Bree rozsiadł się swobodnie w fotelu: nie nosił wymyślnego, krzycz barwnego stroju, jaki narzucała moda, jego szare ubranie pozwą poruszać się bez skrępowania. Czekając, aż Ray zajmie miej; pogładził dłonią naśladujący szpakowate włosy elektrowszc; którego jedynym zadaniem było osłonięcie łysiny. Spojrzi jasnych oczu zatrzymało się na zarzuconym kryształkami dziei ków blacie biurka. Ś Chciałbym na wstępie zapewnić pana, że Rada nie ma wspólnego z tą nagonką prasową - zaczął gładko. - Jest nam prawdę przykro... Niestety, nie mamy na to wpływu, nie wolno r uciekać się do żadnych nacisków. Ś Oczywiście, rozumiem. Wolność prasy. Nie żyjemy w ch dziestym wieku. 66 tamten starał się aż e, tak przecież znacz-.! ?ra, która musi róże- • itrafi. Otrzymał swoją ? z Najwyższą Radą ne spotkanie z mist' inktuafny. )ilnuj, proszę, żeby rzewodniczący Naj- /, chciał się z nim do niego. Ray nie •go już tylko kontr- ie, mist' Gordon Ś rzyły przenikliwie, 'iadczyła o zdecy- sć. czas nigdy jeszcze :o przyglądał się yźnie, z wyglądu 3dził się w sześć- sy - choć tylko Właśnie dlatego robiazg. Breeden 'nego, krzycząco branie pozwalało zajmie miejsce, elektrowszczep, iny, Spojrzenie tałkami dzienni- ida nie ma nic Ś Jest nam na- nie wolno nam yjemy w dwu- Niebieskie oczy spotkały się z ciemnymi; jedne i drugie wytrzy-mały spokojnie to spojrzenie. Ś Dziś po południu rzecznik prasowy Rady spotkał się z dzien-nikarzami prasy i sferowizji, by złożyć oświadczenie, że pańskie ultimatum nie wpłynęło, jak dotąd, na opóźnienie startu, który ze względu na konieczność dostosowania ,,Eagle'a" do lotu załogo-wego. może najwcześniej odbyć się za trzy dni. To oświadczenie powinno ukazać się już w wieczornych wydaniach. Ś Dziękuję - Ray nie krył zaskoczenia. - Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się tego po Radzie Ziemi. Ś Pan w ogóle jest chyba nieco uprzedzony do Rady... - Breeden zrobił niewielką pauzę Ale Ray milczał. - Zresztą może i ma pan po temu słuszne powody. Ale tamte sprawy należą już do przeszłości. Ja przyszedłem z konkretną propozycją. Ś Jeśli ta propozycja polega na tym, bym cofnął moje, jak pan je nazwał - ultimatum, muszę z góry uprzedzić, że jest to niemoż-liwe. Ś Nie. Ja i Rada - a w każdym razie większa część członków Rady - zdajemy sobie sprawę, za pan nie ustąpi. Toteż sądzimy, że jedynym i dla nas. i dla pana wyjściem, jest taki kompromis, na który obie strony będą mogły się zgodzić, To mogło być co najmniej interesujące, oczywiście, o ile pod słowem ,,kompromis" nie krył się żaden podstęp. Ś Nie chciałbym pana nudzić - podjął Breeden, nie doczekawszy się odpowiedzi - ale pragnę możliwie jak najkrócej przedstawić sytuację, w jakiej znalazła się Rada. Zasoby Ziemi - przed czym ostrzegali już bardziej dalekowzroczni naukowcy ponad dwieście lat temu - zaczynają się wyczerpywać. Oczywiście, proces ten przyspieszyła rabunkowa gospodarka wcześniejszych pokoleń. W przyszłości zasoby, których może dostarczyć układ naszych dziesięciu planet, wliczając w to wciąż nie do końca poznane bo-gactwa naturalne Transplutona, także się wyczerpią. Za setki ty-sięcy lat, ale jednak. Ludzkość od dawna ma już za sobą etap swych dziejów, w których wystarczało planować na dziesięciolecia - w ostateczności: na czas życia jednego pokolenia. Na każdym ko-lejnym składzie Najwyższej Rady ciąży więc obowiązek przewidy-wania już nawet nie na setki, lecz na tysiące lat: już teraz musimy zacząć przygotowywać przyszłym pokoleniom drogę w kosmos. P^i to też będzie trwało setki tysięcy lat, zanim człowiek dzisiejszy 68 dne i drugie wytrzy- spotkał się z dzien- dczenie. że pańskie śnie startu, który ze 3'a" do lotu załogo- ni. To oświadczenie ch. Prawdę mówiąc, nie o Rady... - Breeden sztą może i ma pan ą już do przeszłości. nął moje, jak pan je że jest to niemoż- za część członków Ipi. Toteż sądzimy, :aki kompromis, na ywiście, o ile pod i, nie doczekawszy (rócej przedstawić 'mi - przed czym y ponad dwieście /iście, proces ten ejszych pokoleń. 'ć układ naszych ińca poznane bo- rpia. Za setki ty- i sobą etap swych dziesięciolecia Ś i. Na każdym ko- wiązek przewidy- już teraz musimy rogę w kosmos. :łowiek dzisiejszy zmieni się w zdolną żyć poza swym naturalnym środowiskiem Ziemią, istotę, którą JUŻ dziś nazywamy homo galactikus Ray skinął głową: wszystko to z grubsza znaf. Mimo to Breeden przeciągnął pauzę - namyślał się czy tez chciał dać mu możność wypowiedzenia się7 Ponieważ Ray milczał nadal, podjął po chwili znowu: Ś Wiem, ze mówię o rzeczach, które dla pana, mimo długich okresów nieobecności na Ziemi i dość specyficznego trybu życia nie stanowią żadnej rewelacji. Mimo to skończę, Wysłanie poza-galaktycznej eskadry było jednym z pociągnięć mających stwo-rzyć łańcuch starannie przygotowywanych działań, które w przy-szłości doprowadzą do tego celu. Drugim - choć chronologicznie wcześniejszym - są próby złamania ..kodu nieśmiertelności". Niech pan pomyśli, Gordon. o ile łatwie; byłoby opanować kosmos ludziom niezniszczalnym, wyzwolonym od starości i chorób, ma-jącym nieskończoną ilość czasu przed sobą... Byliby zdolni zwy-ciężać we wszystkich przeciwnosciach, przetrzymać wszystko... A więc i osiągnąć wszystko Nie byłoby ;uz dla naszego gatunku zbyt wielkich, nieosiągalnych celów, Terenem działalności mógłby stać się me jeden układ planetarny czy Galaktyka nawet - lecz cały Wszechświat. Nieograniczony dopływ surowców, energii, środ-ków i możliwości działania... Ekspansja dająca niewyobrażalną potęgę rozumowi, powstałemu niegdyś na tej małej planecie. Nie istniałoby już nic, co nie byłoby dla nas, ludzi, możliwe Ś Rozumiem Wizja, dla które; warto poświęcić jednego czło-wieka, Szczególnie - kiedy się nim nie jest Edward Breeden przyjrzał mu się badawczo Ś No cóż. mist' Gordon - powiedział w1 zamyśleniu. - Odwiecz-ny konflikt: jednostka i zbiorowość. Tego me rozstrzygniemy Ani pan, ani ja. W zaistniałej, konkretnej sytuacji możemy tylko próbo-wać kompromisu. Ś Słucham Ś Pańskie ultimatum oznacza, ze ludzkość będzie zmuszona. może na zawsze, zrezygnować z nieśmiertelności, które; wzór, razem z panem, w obecne; chwili ma w ręku Nie wiem, czy kiedy-kolwiek zastanowił się pan nad tym. ze - poza wszystkim, o czym przed chwilą mówiłem - na Ziemi rośnie już trzecie pokolenie ludzi. którzy od urodzenia przywykali do myśli, ze wyzwolenie od śmierci. nieistnienia jest osiągalne, ze trzeba tylko czasu... Tym ludziom 69 będziemy musieli to odebrać, nie dając niczego w zamian. To w przy-padku, gdyby Rada zgodziła się na pańskie żądania. W przeciw-nym - Ziemia musi wziąć na siebie moralną odpowiedzialność za opóźnienie akcji ratunkowe), co w praktyce może oznaczać zu pełną je) bezcelowość. Czyli - mówiąc po prostu: wydać wyroił śmierci na załogi trzech pozostałych kosmolotów esk'adry. Ale nie tylko Bo jeśli to. co eskadra napotkała w kosmosie, jest ową po-tężną Siłą, z którą zetknęliśmy się wtedy w Trójkącie - pan ma istotnie największe szansę, by z nią Kontakt nawiązać. A więc re-zygnując z wysłania pana, być może sami sobie zamkniemy drogę w kosmos Jak pan widzi, wybór prawie niemożliwy podjęcie której-kolwiek z tych dwóch decyzji może pociągnąć za sobą nieobli czalne konsekwencje Ś Przyznam, że ja na miejscu Rady nie znalazłbym niczego, co pozwoliłoby na pogodzenie ze sobą sprzecznych celów.., jednostki i zbiorowości w tym konkretnym przypadku. Ledwie dosłyszalna ironia w głosie Raya sprawiła, ze Breedef podniósł głowę i kilka sekund przyglądał się taksujące. Ale powie-dział lekko, dając tym dowód dyplomacji, jakiej można się było pfl polityku takiej rangi spodziewać: Ś Sprzecznych? Tylko pozornie, mist' Gordon, Chce pan nawią zać ponownie Kontakt, by skłonić twórców swej nieśmiertelność do cofnięcia tego... kłopotliwego daru. którego pan postanowi me przyjąć. A gdyby tak pan oprócz śmierci dla siebie uzysk nieśmiertelność dla innych'? Ray pomyślał, ze musiał się przesłyszeć. Ś Jak pan to sobie wyobraża, mist' Breeden? Ś Jeżeli zdoła pan porozumieć się z tą Siłą, zdolną obdarowy-wać inne istoty wiecznym życiem, może pan od niej próbował uzyskać zarówno jedno, jak i drugie. Chyba, że Kontaktu nawiązał się nie da. Ale wówczas i tak nie osiągnie pan nic, Ani dla siebie ani dla ludzkości. Ray siedział nieruchomo', czuł zamęt w głowie, W ustach mu za-schło i nie znajdował słów. Breeden wstał - mówił dalej, chodzai po gabinecie: Ś Poleci pan jako przedstawiciel ludzkości, którego ządanier jest nawiązanie porozumienia z innym Intelektem w interesie ne wszystkich. Być może kiedyś historia - już nie Ziemi, ale rządzi cego wieloma systemami planetarnymi ludzkiego społeczeństwa • 70 będzie mówić o panu Jako o tym. któremu zawdzięcza się prawie wszystko. Dostanie pan unowocześniony, najlepszy model trans-galaktycznego statku ,,Kalliope". Przejmie pan nad nim dowódz-two, gdy tylko ekipa ratownicza doprowadzi go do miejsca uwię-zienia eskadry. Gdyby Oni raz jeszcze się cofnęli, tak jak odeszli z Ziemi w 2084 roku, będzie pan mógł ruszyć za Nimi. Sam lub z za-łogą skompletowaną przez pana spośród ekipy ratowniczej i kosmo-nautów ,,Thalii", ,,Euterpe" i ..Uranii". Większość członków Najwyż-szej Rady gotowa jest głosować za takim rozwiązaniem. Wierzymy, że - skoro Oni sami pana w pewien sposób wybrali, zdoła pan sprawić, by krótka chwila zetknięcia dwóch intelektów, jaka zda-rzyła się panu kiedyś, rozwinęła się w trwałe porozumienie dwóch kosmicznych ras. Słuchając tych słów Ray przypomniał sobie przeżyty w Trójkącie moment, który Breeden nazywał ..zetknięciem intelektów", chwilę gdy - zanim jeszcze chluśnięcie morskiej wody wdzierającej się do płuc pozbawiło go oddechu - poczuł tę intensywną Obecność w sobie i wokół siebie, niepojętą świadomość przenikającą go i po-chłaniającą jego własną w sposób, który budził wyłącznie lęk - tak dalece pomiędzy Nią a nim nie było żadnych podobieństw. Wo-bec wszystkiego, co czuł w owej chwili, słowa Breedena o współ-pracy dwóch ras nie były niczym innym jak uproszczeniem, próbą sprowadzenia Niepojętego do pojęć dobrze znanych, zaczerpnię-tych z własnej, ziemskiej historii - a więc doszukiwaniem się w nim przymierza, neutralnej koegzystencji lub przeciwnie - inwazji, Ale Breeden nigdy nie miał z Tym do czynienia, nie urodził się nawet wówczas, gdy on i Kew przeżywali to wszystko. Więc trudno było się dziwić, że o Kontakcie z Innymi myśli tak. jak myślano zawsze, jak myśleli ci wszyscy, którzy od dwustu lat opracowywali języki kosmiczne mające służyć do porozumiewania się z pozaziemskimi cywilizacjami, przygotowywali sondy niosące w kosmos wizerunek człowieka czy zapis jego naukowych osiągnięć, licząc, że te metody muszą doprowadzić do wymiany doświadczeń, zrozumienia, bra-terstwa. Przewodniczący przyglądał mu się, jak gdyby chciał z wyrazu jego twarzy odgadnąć słowa odpowiedzi, którą usłyszy. Przedłuża-jące się oczekiwanie zaczynało go niepokoić. Nie wytrzymał, po-naglił: Ś l cóż pan sądzi o tym, mist' Gordon? 71 Ray nie poruszył się, siedział tak. )ak przed chwilą, mimo to Breede odniósł nagle wrażenie, jak gdyby cos napięło się w mm, zesztywnia ło. Uprzejmy uśmiech miał także coś trudno uchwytnego, co za przeczało rzuconym lekko, brzmiącym jak wstęp do meobowiązu jącej dyskusji słowom: Ś Przewidziano zapewne także próbę dokonania zmian koń strukcji •fizycznej człowieka, które umożliwiłyby mesmiertelnyr ludziom znoszenie tego, co niesie ze sobą mezniszczalnośc. Załózm nawet, ze to się uda - choć jak na razie nikt nie może mieć tej pew noście Ale w swoich dalekosiężnych planach jednego nie wzięliści pod uwagę, ze nieśmiertelność dla całego gatunku może stać si początkiem jego końca Ś Wiem: niezniszczalni, posiadający nieskończona ilość czas przed sobą - po co więc płodzić następne pokolenia, po co dzi robić to. co równie dobrze może być zrobione - już nie jutro, al za tysiąc czy sto tysięcy lat. Brak bodźca, jakim dla człowieka staj się świadomość umykającego czasu, brak bodźca, jakim jest zagrc żenię własnego bytu. To argumenty powtarzane od blisko trzyst lat Cl, którzy je wygłaszali, nie brali jednakże pod uwagę fakti ze oderwanie się człowieka od Ziemi stanie się koniecznością l ż człowiek nie może zmieniać otaczającego go świata me zmieniają siebie Że tylko wówczas... Ś Nie. mist' Breeden. nieśmiertelna ludzkość nie podporządkuj sobie Wszechświata, To musiałby być regres A gdybym nawet si mylił, gdyby to pan miał rację - skąd pewność, że mezniszczain homo galactikus. istota, która miałaby powstać w tym kolejnyr etapie ewolucji, tym razem planowanej, będzie wciąż jeszcze mii cos z człowiekiem wspólnego7 Zapadła cisza. Breeden nie kontynuował już swojego chodzeni; Raz i drugi przegarnął dłonią siwawy elektrowszczep. Ś Pański sposób widzenia jest tylko jednym z możliwych. Ni me potwierdza tego. ze właśnie pan ma słuszność Ś Możliwe. Ale w chwili gdy już istniałyby na to dowody, mogłob1 być za późno Ś W chwili, w której zgodzimy się na pańskie odejście, będzi' także za późno. Szansa - jedna na miliard, jaka trafiła się Ziem może nawet jedyna, zostanie zaprzepaszczona Ś Przy założeniu, ze to istotnie jest szansa. Ś Założeniu, którego, jak widzę, pan me podziela 72 Ś Może dlatego, że otrzymałem ten. ;ak na razie nieosiągalny I dla reszty, ..dar" A może znalazłoby się na Ziemi więcej ludzi myślą-cych tak Jak ;a9 Przypuszczam, ze gdyby w kwestii; czy ludzkość należy uczynić nieśmiertelna, czy me - ogłosić plebiscyt, głosy , byłyby podzielone Tak jak wśród członków Rady Z których pan wprawdzie reprezentuje większość, ale me wszystkich Breeden znów podjął swoją wędrówkę Ś Tak. ale jednak większość nie uważa, ze nieśmiertelność doprowadziłaby ludzkość do samozniszczenia. Jest jeszcze jedna sprawa: los dwustu czterdziestu ludzi znajdujących się w stanie stałego zagrożenia na uwięzionych statkach Czy to. co z nimi się stanie, nie ma dla pana znaczenia9 Ten zarzut odczuł dotkliwie - wieloletni odruch spieszenia z pomocą tym. którzy ;e; potrzebowali, odezwał się nagle: dopiero po chwili z pewnym wysiłkiem zdołał go opanować Może dlatego odpowiedział szczególnie nonszalancko: Ś Widocznie ja znalazłem się już na tym etapie kiedy tak zwane odruchy humanitaryzmu zaczynają przegrywać Teraz będę myśleć tylko o sobie. Reszta mnie nie obchodzi. Ś Czy to ma znaczyć, ze pan odmawiać Ś Tak Właśnie to Breeden odwrócił się. przeszedł przez pokój. Przystanął przy przeszklonej ścianie, odwrócony - prawdopodobnie by Ray me widział wyrazu jego twarzy. Nad głosem nie mógł jednak zapanować. wyrzucał słowa gwałtownie: Ś Na co pan liczy, Gordon. odmawiając współpracy i stawiając warunki właściwie niemożliwe do spełnienia'7 Czego pan oczekuje9 Że zrezygnujemy z szansy nieśmiertelności tylko dlatego, ze pan uznał ją za przekleństwo9 Ś Nie. - Ray wstał, zrobił krok w jego stronę: Breeden odwrócił się, patrzyli sobie w oczy jak na początku rozmowy. - Wiem. ze nie jestem w stanie nikogo przekonać. Pyta pan, na co liczę? Na to, co Jest. co zawsze było w was. ludziach, mających tylko jedno krótkie życie, którzy - choć nieraz zużywaliście )e na robienie rze-czy, od jakich włosy stają na głowie - potrafiliście także rezygnować z przedłużania go za wszelką cenę: na umiejętność poświęcenia go dla zachowania życia drugiego, nieraz nieznanego człowieka Liczę, że żaden z was me ;est zdolny dta cwz-o^e^ o T\\e'i,'-^\e(\e\^osc\ poświęcić życia tamtych - z ..Euterpe'1 .Thalu" .Uranu". . 73 Ś Żaden z n a s, mist' Gordon? A pan? Ś Mnie to już nie dotyczy. Ja jestem nieśmiertelny. Zbliża się termin gotowości do startu ..Eagle-3'. Czy Rada ma zamiar nadl zwlekać? Rzecznik Prasowy Rady oświadczy): Ray Gordon nie ustąpi. Jaką decyzji podejmie Najwyższa Rada Ziemi? Profesor Reynholds dementuje oświadczenie swojego asystenta: Ray Gordon nie jest obłąkany. Dlaczego więc odmawia współpracy? Nieśmiertelność - realna możliwość czy mrzonki? Niesprawdzalne nadzieji naukowców czy życie dwustu czterdziestu ludzi? Kosmonauci „Uranii", „Euterpe" i „Thalii" oczekują pomocy. Jaką decyzji podejmie Najwyższa Rada Ziemi? Czy ludzkość może ufać Nieśmiertelnemu? Czy Ray Gordon jest jeszcn jednym z nas? Tylko Ray Gordon, Nieśmiertelny, może nawiązać Kontakt - twierdzi profe-sor Ehriisch. Jaką decyzję podejmie Najwyższa Rada Ziemi? Ś ... do zebranych argumentów pragnąłbym dodać, że Tamc wyznaczając pewien rejon, poza którego granice nie może sięgną ludzka działalność, zamknęli przed nami drogę do innych galaktyk Dla gatunku, który osiągnął fazę penetracji przestrzeni, takie za' mknięcie oznacza regres, nieunikniony, choć może nie ujawniająca się jeszcze w życiu wielu pokoleń. Profesor Ehriisch skończył: przez chwilę stał. zbierając fotowy' kresy i mikronotatki, a potem zaczął wolno schodzić z podwyższę' nią. Ekrany telemonitorów wypełniła przystojna, energiczna twan Przewodniczącego. Ś Odpowiedzialni, członkowie Najwyższej Rady Ziemi' - jeg< silny głos brzmiał spokojnie, tylko w ściągnięciu ciemnoszafiro wych brwi można było dostrzec determinację. - ,,Eagle-3" jutrc będzie gotów do lotu. Przed Radą stoi zatem alternatywa: wysłać Gordona na podanych przez niego warunkach albo zrezygnować z natychmiastowego udzielenia pomocy pozagalaktycznej eskadrze i z próby nawiązania Kontaktu. Odpowiedzialni, musicie wypo' wiedzieć się za jednym z tych rozwiązań. Zarządzam głosowanie Głosujący za wysłaniem Gordona proszeni są o zapalenie białego światła, przeciw - zielonego. Przypominam, że w sprawach takicł 74 Rada ma zamiar nadal ustąpi. Jaka decyzję isystenta: Ray Gordon 'sprawdzalne nadzieje omocy. Jaka decyzję Gordon jest jeszcze ikt - twierdzi profe- odać, że Tamci ie może sięgnąć nnych galaktyk. trzeni. takie za- nie ujawniający 'ierając fotowy- ć z podwyższe- 3rgiczna twarz Ziemi' - jego ciemnoszafiro- Eagle-3" jutro atywa: wysłać zrezygnować ;znej eskadrze lusicie wypo- n głosowanie. alenie białego •awach takich jak ta regulamin nie przyznaje nikomu prawa wstrzymania się od głosu. Komputer poda wynik me wcześniej, niż po otrzymaniu im-pulsów ze wszystkich obwodów. Odpowiedzialni, wasza decyzja dotyczy losów Ziemi. Prawie w tej same; chwili, w której przebrzmiały słowa zwycza-jowej formuły, na pulpitach członków Najwyższej Rady zaczęły zapalać się pierwsze światła. Ulicami miasta przelewały się większe niż zazwyczaj, rozkrzy-czane i kolorowe tłumy - ich podniecenie nie miało nic wspólnego z mającą zapaść wkrótce, nazywana przez dziennikarzy ..brze-mienną w skutki" decyzja Rady: był to drugi dzień Święta Znie-sienia Granic, termin dorocznych mistrzostw hot-ballu i wyniki meczów rozgrywających się JUŻ od rana na czterech telestadionach absorbowały mieszkańców o wiele bardziej niż Kontakt z Intelektem Kosmicznym czy tez hipotetyczna nieśmiertelność gatunku homo sapiens. Mało kto poprzestawał na oglądaniu przebiegu meczów w domu. Chodnikami przeciągały hałaśliwe gromady kibiców ligo-wych drużyn przystrojone w synt-pióra i trójkątne, obszyte elektro-frędzlą. jeżącą się na widok barw przeciwników, klubowe chusty: tłum pęczniał pod stacjami ulicznych sferowizorow. Ponad chóralne śpiewy wybijały się ostre piski zdal-dopingerów. zagłuszane chwi-lami przez płynące ze wzmacniaczy wycia i wrzaski, którymi kwi-towano szczególnie celny, wysoko punktowany cool. umieszczony przez jakiegoś faworyta w samym centrum azbestu Ray, przeci-skając się przez zatłoczoną ulicę, pomyślał, ze przynajmniej to zmie-niło się niewiele od ..Jego" czasów: siedemdziesiąt czy osiemdzie-siąt lat temu entuzjazm kibiców sportowych objawiał się podobnie Kilka kroków dzielących zatokę grawisterów od domu Thel wy-dawało się nie do przebycia: musiał próbować kilkakrotnie, za każ-dym razem ponownie odtrącan.y i spychany przez tłum Zdołał się wreszcie przedostać tylko dzięki pomocy gęsto porozstawianych automatów porządkowych Dostrzegł Theę w chwili, gdy z ulgą zatrzaskiwał za sobą zamy-kającą obwód urządzeń izolujących furtkę W dużym kapeluszu i grubych, ogrodowych rękawicach pochylała się nad krzakiem dzikiej róży, którego korzenie znalazły nieco miejsca w płytkim pęknięciu muru. od lat zmywanego przez deszcz i nagrzewanego 75 słońcem. Wyprostowała się, kiedy żwir ścieżki zachrzęscił podj jego krokami. | Ś Zobacz - powiedziała nie patrząc, jak gdyby skądś czerpałaj pewność, ze to musi być on. - Patrz. Ray zakwitła. A dzika róża;' w tym klimacie kwitnie tylko na wiosnę. ' Podszedł. Podniosła na niego oczy - złotobrązowe. pełne świetli-j stych iskier, tak młode, że patrząc w nie zapominało się o wymy-t kających się spod kapelusza siwych włosach i zmarszczkach po-| krywających tę piękną kiedyś twarz. Ś Powinnam kazać ją wyrwać... - powiedziała w zamyśleniu. -Wezwać ogrodowy automat, polecić, by ;ą zniszczył a potem zalał szparę cementem czy czymś takim... nie mam pojęcia, czym dziś się robi te rzeczy .. - Delikatny, bladoróżowy kwiat zadrgał na kolczastej gałązce, trąconej przez mą czy tez przygiętej wiatrem. -Ale nie zrobię tego. Jeżeli nawet korzenie będą mieć dosyć siły, zęby rozsadzić ścianę, ja tego już me zobaczę. A potem... l tak prze-cież nikt nie zechce mieszkać w takim starym, nienowoczesnym domu,.. Przyjdą spychospalacze, usuną wszystko i będzie tu już można zbudować zwykły, plastiduntalowy dom. Drobna, wyprostowana, stała na tle sztywnych liści i łodyg za-czynających przekwitać ,,marsjanskich oczu'1 - tak samo nieru-choma i nieugięta jak one. Po raz pierwszy słyszał ją mówiącą w ten sposób, ale nawet w jej słowach nie było strachu czy żalu - nic poza odrobiną zamyślenia, A jednak wyobrażając sobie ten mały, drzemiący teraz w pełnym słońcu ogród, zmieniony w gładką i lśniącą płytę zeszklonego kwarcu, na którym me pozostanie żaden ślad rosnących dzisiaj roślin - sadzonych i hodowanych przez mą -tak jak nie będzie już siadu żadnego JOJ istnienia, poczuł skurcz w gardle. Ś Nie mów tak. Thea - powiedział. Ś Dlaczego? - Jej brwi uniosły się lekko, ale twarz pozostała niezmienna: zamyślona, spokojna. Zaczęła wolno zdejmować ręka-wice, na pozór tylko tym zajęta. - Każde z nas zegna się tak. jak może... i tak, jak potrafi z tym, co składało się na jego życie... Bo i ty przecież przyszedłeś po to, by się pożegnać? Ś Tak. Zupełnie inaczej wyobrażał sobie to pożegnanie. Może po prostu nie wyobrażał go sobie wcale? Przyszedł, bo była jedynym czło-wiekiem, którego chciał przed odlotem widzieć. A teraz miał 76 uczucie, ze - nie starając się o to, tak jakoś, mimochodem, ona wyjęła mu inicjatywę z rak Zapytała Ś Rada. o ile wiem. jeszcze nie podjęła decyzji? Ś Kiedy ;a podejmie, będę miał mało czasu. Mógłbym nie zdążyć A właśnie z tobą nie chciałbym zegnać się tylko przez wideo Skinęła głowa, jakby odpowiadając - me jemu. własnym myślom Ś To jednak znaczy, ze jesteś bardzo pewny swego Wydało mu się. ze chce tymi słowami dać mu coś do zrozumie-nia. Ale nie chciał już zastanawiać się nad niczym - teraz, kiedy nareszcie wszystko układało się tak, jak pragnął. Roześmiał się: w ci-szy małego, rozprazonego upałem ogródka ten śmiech nawet dla niego wcale nie brzmiał wesoło. Ś Tak. Tym razem wiem na pewno, ze \a wygram tę grę. Ś Grę? Nie można było nie zrozumieć intencji ukrytych w jej pytaniu, ale wolał udawać, ze ich nie dostrzega. Siląc się na swobodę za-czął wyjaśniająco: Ś Wiesz, kiedyś istniała dosyć skomplikowana gra: grało się trzydziestoma dwoma dwukolorowymi pionami, z których część, tak zwane figury, poruszała się według odmiennych dla każdej reguł. Wygrywał ten, kto zdołał zagrozić figurze zwane; królem należącej do przeciwnika. To nazywało się mat. Ś Sprawiasz mi wyjątkową przyjemność, dając aż tak wyraźnie do zrozumienia, ze uważasz mnie za idiotkę. W zmieszaniu przesunął ręką po włosach. Starając się nie okazać swej konsternacji, powiedział: Ś Przepraszam, czasami zapominam, ze ty, tak jak i ja. urodziłaś się w czasach, kiedy jeszcze nie było telestadionów. totali i takich różnych rzeczy, kiedy ludzie mieli dość czasu... No, dobrze - ciągnął przerwaną przez nią myśl - widzisz, Najwyższa Rada znalazła się tym razem w sytuacji szachowej. Społeczeństwo nigdy nie wyba-czyłoby jej, gdyby nie zrobiła wszystkiego, aby ratować tamtych dwustu czterdziestu ludzi. To by znaczyło, ze w inne; sytuacji Rada gotowa byłaby równie lekko zrezygnować z ratowania ich samych Odpowiedzialni nie mają innego wyjścia, jak zgodzić się na to, czego ja żądam. Ś l chcesz mi wmówić, ze ludzie, którzy potrzebują pomocy, to dla ciebie jedynie pionki w grze? Zaskoczyła go Milczał. Thea patrzyła na mego swymi burszty-77 nowymi oczami: po raz pierwszy od chwili, gdy podjął to, co nazwał swoją rozgrywką, zaczął tracie panowanie nad sobą Rzucił przez zaciśnięte zęby Ś Nie mam żadnych powodów, zęby być ludziom wdzięczny. Żeby poczuwać się choćby tylko do lojalności wobec nich. Nie oburzyła się: patrzyła na niego ufnie, uśmiechając się ciągle. Ś Dobrze, skoro uparłeś się, by to nazwać w ten sposób Nie wierzyła mu, nie chciała mu uwierzyć Może pragnęła zacho-wać nie zmieniony ten jego obraz, który nosiła w sobie od lat: Ray bohaterski, rycerz bez zmazy... Sam przyczynił się do jego powsta-nia. chociażby tą poprzednią rozmową Czy rzeczywiście wtedy tak jeszcze rozumował, tak czuł7 W ciszy która zapadła, wydało mu się. ze ciepło słońca kładzie się na ramionach i plecach ciężarem, przygniata go ku ziemi. Działo się wszystko nie tak. jak tego pragnął wtedy, gdy jakikolwiek wybór był dlań jeszcze możliwy Thea przy-glądała mu się przez chwilę milcząc Mimo starości nie sprawiała wrażenia kogoś, komu ciąży cokolwiek Słaby, prawie niewyczuwalny podmuch pojawił się skądś znowu, przygiął kolczaste, czerwonawe gałązki głogu i zaszeleścił w sztyw-nych liściach ..marsjanskich oczu'1 Sprawiało to wrażenie, jakby ktoś szedł przez ogród, Ray, sam nie wiedząc dlaczego, pomyślał o mężczyźnie, którego widział z okna kilka dni temu, mężczyźnie, którego ruchy, sylwetka wydały mu się tak bardzo, tak zaskakująco znajome Dlaczego właśnie o nim'7 Nie było przecież żadnego po-wodu. Szelest powtórzył się, bliższy i szybszy, jak gdyby ktoś przy-spieszył nagle kroku Nie wytrzymał, odwrócił się' ścieżka była, oczywiście, pusta. Mimo to uczucie nieokreślonego niepokoju, jakie zdarza się czasem, gdy ktoś przygląda się nam uporczywie, pozostało. Nagle poczuł, ze ma nie tylko dość Ziemi. Samego sie-bie miał dosyć także. Ś Nie mówmy o tym więcej. - Thea wyciągnęła dłoń. dotknęła jego ręki, - Przecież przyszedłeś pożegnać się ze mną Jakby dopiero te słowa - powtórzone - uświadomiły mu w pełni to. o czym przecież wiedział przez cały czas: ze me zobaczą się więcej Nigdy me czuł tak mocno, jak w tej chwili, jak bardzo jest mu bliska. Nie tylko dlatego, ze była ostatnim człowiekiem z tych, z którymi łączyły go wspomnienia dawnego, zwykłego życia: ona jedna wierzyła w niego wciąż jeszcze, teraz, na pożegnanie, dając mu swoją wiarę, tak )ak kiedyś, w zamierzchłych czasach odcho- 78 dzącym wędrowcom dawało się amulet, który w dalekiej drodze miał ich chronić od Złego. Patrząc z bliska w jej wygładzoną spo-kojem twarz pomyślał z bezsilnym talem, że on sam nie ma nic, co mógłby jej dać. To, co dla niego miało być wyzwoleniem, dla niej znaczyło, że już do końca zostanie całkiem sama. Ta mysi sprawiła, że wszys^o, co do te) pory uważał za oczywiste i proste, splątało się w nim nagle. Thea zaśmiała się cicho: jej oczy, śledzące od dobrej chwili zmiany na jego twarzy, dostrzegły tę rozterkę. Ś Nie. Ray. - Podniosła rękę i odgarnęła z czoła kosmyk włosów, który wymknął się spod kapelusza. - Wiem, o czym pomyślałeś. ale to przecież nie miałoby żadnego sensu. Nie zgodziłabym się,., To, co ma stać się ze mną, jest przecież tylko zwyczajnym zakoń-czeniem ludzkiego życia; najważniejsze - co zdołaliśmy z nim zrobić, z tą szansą, która przy urodzeniu każdemu z nas była dana. Jej mała. odważna twarz uniesiona ku niemu była jak tarcza od-pierająca zwątpienie, Z uznaniem przyjrzał się drobnej postaci ko-biety, która w odosobnieniu swego staroświeckiego domu i małego ogrodu przemyślała tak wiele. Dorzuciła: Ś A więc nie warto robić problemu z tego, że to ostatnie nasze spotkanie, Ray. Dobrze, że takie. Byłoby znacznie gorzej, gdybym to tylko ja musiała niedługo odejść, a ty miałbyś przed sobą życie, jakiego nie chcesz. Umilkli. Mały, zeschnięty liść - pewnie z któregoś z rosnących tutaj krzewów - przywiany podmuchem wiatru, upadł koło nich, szeleszcząc na żwirze ścieżki: niespodziewana zapowiedź odległej przecież jesieni, l Ray z nagłym żalem pomyślał, że ku końcowi zbliża się me tylko to zwykłe ziemskie lato. l zdziwił się, bo jeszcze nie tak dawno sądził, ze nie ma nic. czego mógłby żałować. Ś A może jednak - Ziemi? - spytała cicho Thea. Ś Nie wiedziałem, że teraz ty czytasz myśli - powiedział z bla-dym uśmiechem, Ś Tak, twoje. Na to nie trzeba interwencji z kosmosu, nie musi stać się nic nadzwyczajnego, niepotrzebny jest żaden ,,cud". Znam cię sześćdziesiąt lat. Wiatr znowu zaszeleścił zeschłym liściem, uniósł go, zakręcił nim i ułożył o parę kroków dalej. Wszystko zostało powiedziane, zakończone, zamknięte. Mógł w każdej chwili ruszyć w przestrzeń. w której gdzieś - oddalone o dziesiątki parseków - czekało to, z czym jeszcze musiał się zmierzyć. Thea patrzyła także na wędrówkę 79 zzółkłego liścia' teraz podniosła głowę Próbowała raz jeszcze się uśmiechnąć - je) głos. cichszy niż kiedykolwiek, przeczył pozornej beztrosce tego uśmiechu Ś A teraz idź już. Ray Nie warto niczego przeciągać i niczego odwlekać. Masz chyba sporo przygotowań przed sobą. Idź. i wiesz... nie odwracaj się. dobrze? Odchodząc ścieżką między biato-niebieskimi kwiatami, widział wciąż jeszcze )e) odważną, spoko)ną twarz, chociaż pozostała poza mm. Szedł szybko i tak jak sobie życzyła - nie odwracając głowy. Był już przy końcu ale)ki, kiedy na jego piersi zapłonęło pomarań-czowe światło wezwania i usłyszał głos Roda. w którym brzmiała nutka bezwiednego triumfu, jakby wygrana Raya była w jakiś sposób także )ego udziałem'. Ś Mist' Gordon, Rada Najwyższa Ziemi przyjęła pańskie warunki, Start ..Eagle-3".. Ś Wiem - odpowiedział otwierając już furtkę. - Wiem. Idę. niczego i wiesz... CZĘŚĆ DRUGA astronawigator euterpe niki patton do zafogi eagle trzy D jak mnie słyszysz D odbiór ray gordon z eagle trzy do euterpe xxx słyszę cię dobrze D odbiór za minutę przejmuję sterowanie twoim statkiem D operację cu-mowania zakończę po dwudziestu sześciu minutach O przygotuj się do rozpoczęcia manewru przyjęto D bez odbioru Ekran pociemniał, rządki świecących liter rozpłynęły się, wsiąkły w matowe tło. ..Eagle-3" łagodnie wykonał ćwierćobrót. krępe wrzeciono wielkiego transgalaktyka. polśniewające w radarze chłod-nym, zielonym blaskiem, drgnęło przesuwając się nieco - tamten z ,,Euterpe" z dokładnością co do sekundy rozpoczynał zapowie-dziany manewr Ray przymknął oczy. odprężył się: przez dwadzieścia kilka naj-bliższych minut zwolniony z obowiązku jakiegokolwiek działania mógł wreszcie pozwolić sobie na odpoczynek po nieustannym napięciu ostatniej fazy lotu. Tym bardziej męczącej, ze wciąż jeszcze czuł się fizycznie i psychicznie rozbity po wszystkim, z czym łączyło się przekraczanie prędkości nadprogowych bez mnemobiozy. Z po-czątku. gdy odzyskał świadomość, mąciły mu się myśli, przestawał widzieć i słyszeć, na długie sekundy zapadając w bezczuciową i bezświadomą próżnię. Było mu zimno, czuł silne drętwienie pal-ców, mięśnie przeszywały bolesne skurcze. Dopiero teraz te objawy ustępowały z wolna: półleżąc, unieruchomiony naciskiem zabez-pieczenia kompensacyjnego, niezbyt uważnie śledził tarcze wskaź-ników świecące przed nim na szerokim pulpicie. Właściwie me musiał robić nawet i tego: gdyby zdarzyło się cokolwiek, zareago- 6- Os:; 81 wałyby automaty, wyprzedzając każdą jego decyzję. Zresztą Patto(. Si astronawigator ,,Euterpe", najwidocznie) znał się na tym. co robMtott manewr przebiegał sprawnie, transgalaktyk rósł powoli w ekranacl|WĄ ..Eagle" szedł po stycznej do jego lewej burty, w której znajdowal|yytk się luki rakiet patrolowych - wszystko przebiegało tak zwycza||B|AI nie, że można było zapomnieć o istnieniu te) Siły, która wbrew znayP" nym prawom fizyki potrafiła uwięzić w próżni kosmoloty eskadry, yi6 Determinacja, z jaką walczył na Ziemi o szansę wyzwolenia. isflW czynała teraz powoli ustępować miejsca uczuciu niepokoju. TźW ku czemu dążył, nie przejawiło wprawdzie ani razu swe) mocy pocŚ< czas jego samotnego lotu przez biliony kilometrów mroźnej i czarnźtŚ< pustki, ale w każdej chwili mogło podjąć działania, którym zadwh; człowiek nie był w stanie niczego przeciwstawić. Trzeba było dQ»w piero samotności, takiej, jaka ogarnia człowieka tylko w kosmici ne) próżni, zęby w pełni poczuć własną bezsiłę, całkowite uza leżnienie od Tych, od których, nic przecież o nich nie wiedząc, spo dziewał się wyzwolenia. Bezpośrednio groziło mu niebezpieczeństwo unieruchomieni w przestrzeni może na tysiąclecia. Nawet samo wywiązanie si z przyjętego zadania było problematyczne. Wystarczyłoby, żeb zawiodły przyrządy, jak to zdarzało się na Ziemi, w strefach dzia łania Siły, a ,,Eagle" przeszedłby w odległości milionów, możi dziesiątków milionów kilometrów od statków eskadry. Dopiero te raz rozumiał, jakim szaleństwem było to, na co się porwał, Jak bardzo był napięty, mógł ocenić po rozmiarach ulgi odczute na widok transgalaktyków. Wrzecionowate kształty rosły z wolni w ekranach, wkrótce przestały zlewać się w jedną świecącą plama Wówczas zdał sobie sprawę, że jest ich tylko dwa. Jeszcze próbowaj sobie wmawiać, że sylwetki w radarze nakładają się wciąż na siebie, Ale już wiedział, że to nie to. Jak wiedział, co usłyszy, zanim zadał pytanie. Mimo tej wiedzy poczuł tępy ucisk w piersiach, kiedy po-1 jawiające się wolno na ekranie łączności wizualne) litery mterlangue'^ ułożyły się w słowa: urania zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach Dla załogi ,,Uranii" było już na wszystko za późno. Na jego inter-wencję także. Nie było w tym jego winy - jego rozgrywki z Radą nie opóźniły przecież ani o jeden dzień startu. Pomimo to... A przecie; tak niedawno myślał i mówił o nich jak o pionkach! 82 Sam siebie nie rozumiał. To nie powinno było aż tak bardzo go dotknąć. Nie śmierć była przerażająca: on. który przeszedł JUŻ przez nią tyle razy. wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek. Przerażający był tylko ból i to niepojęte, nieznane, co dzieje się z człowiekiem. Lecz bólem i nieznanym była w tym samym stopniu nieśmiertelność. Przerażający był rozpaczliwie bezcelowy bunt życia przed nieistnie-' niem - nie nieistnienie samo. Wiedząc to, nie miał żadnego powodu, by ludziom współczuć. Powinien pamiętać JUŻ tylko o tym, co jego czeka, jeśli me zdoła w swoim losie niczego odmienić, l tylko tym się kierować. A jednak me mógł Być może potrzebował czasu, by się od dawnych sposobów odczuwania i myślenia uwolnić Czuł się rozdarty, miotany przez dwie sprzeczności. To. co ludzkie, staczało walki z nowym, nie dającym się według ludzkich odczuć i kryteriów wymierzyć - z tym co powoli stawało się teraz mm. Odwrócił głowę, przezwyciężając opór pneumatycznych uchwy-tów tyle, ile było trzeba, aby mieć w polu widzenia me tylko przedni, ale i boczny ekran optyczny Tylko to było w te; chwili ważne: ma-newr cumowania. ..Euterpe" rosła nadal. ;ej kształt nawisał nad pa-trolowcem, nawet z te; odległości przytłaczając ogromem Było cos niesamowitego w spokoju, z jakim przebiegała ta dosyć przecież zwyczajna w kosmosie operacja. Ta zwyczajność zdawała się czymś nienaturalnym - po tym jak znikły trzy równie wielkie statki. Część ekranu, której jeszcze me przesłoniła ,.Euterpe". wypełniała wciąż ciemna, milcząca przestrzeń kosmiczna, W głębokiej czerni ' twardym i ostrym blaskiem świeciły gwiazdy, tak niepodobne do tych. jakie widzi się z Ziemi, łagodnie migoczących przez warstwy atmosfery. Były dziwnie obce i piękne - pięknem budzącym grozę Odległe słońca gwiazdozbioru Tukana wyznaczały kierunek, w któ-rym zdążała eskadra, nim skądś, z jakiegoś miejsca Wszechświata nie zstąpiła niepojęta potęga zdolna przeciwstawić się rządzącym w kosmosie prawom. ,.Eagle" już od dłuższego czasu szedł z minimalną prędkością. Zdalnie sterujący nim Patton wygasił ciąg: sama siła rozpędu wy-starczała, zęby móc manewrować. Teraz i ona dochodziła do zera Burta .,Euterpe" zbliżała się jak ściana: można już było dostrzec łączenia blach pancerza. A potem ekrany oślepły i lekki wstrząs, niemal niewyczuwalne drżenie przeszywające kadłub od dziobu aż po rufę, dał znać, ze patrolowiec spoczął w zaczepach cumowni-czego lezą we wnętrzu transgalaktyka. Wszystko znieruchomiało 83 Wkrótce nad włazem zapaliło się jasnobłękitne światło, a w ekt nach optycznych pojawiło się wnętrze wielkiego hangaru; w sąsie nich leżach spoczywały smukłe i zwrotne kontaktowe rakiety atm sferyczne. Wysoko, pod samym stropem hali, świeciły ostrym bl skiem rzędy lamp bezcieniowych; w ich świetle niespiesznie, jak) z rozwagą, poruszały się dwa automaty wykonujące wykrywacza skażenia kontrolne czynności pomiarowe. .1 W pewnej odległości, za grubą, przezroczystą, izolującą ściął startową, na łukowato okrążające) halę estakadzie pojawiły się s< wetki dwóch ludzi w lekkich, srebrzystych, przeciwskazemowyt skafandrach; Ray zdumiał się, ze w sytuacji tak niepewne) jak można jeszcze pamiętać o regulaminowych, w praktyce niem całkowicie zbędnych zabezpieczeniach. W słuchawkach zaswiergotało cienko, jak gdyby rozśpiewa się mechaniczna cykada - automaty sygnalizowały brak zagr zającego życiu skażenia. Przejrzysta ściana zaczęła się unosi wyższy z kosmonautów zaczął iść w jej stronę Ray rozpiął pa i wstał. Ostrożnie przecisnął się przez zatłoczoną kabinę ku otw rowi śluzy Dopiero kiedy stanął na zewnątrz, wyprostowany na Cc swą wysokość, zdał sobie sprawę, jak bardzo jest ścierpnięty po raz pierwszy od dawna mógł znów poruszać się ze swobodą. Idący mu naprzeciw mężczyzna me czekał, aż ściana startcn uniesie się do końca; schylił się, przeszedł pod )ej dolną krawędź Widać i jemu brzęczyk dał znać o braku niebezpieczeństwa, bo r zmieniając ani me przyspieszając kroku oburącz zerwał hełm. N Ray oswobodził się z hermetycznej bani, był już blisko, wyciągr do mego rękę. Ś Robert lrven, pierwszy pilot ..Euterpe'1 To ceremonialne powitanie zaskoczyło Raya. wydawało się w sytuacji czymś nonsensownym. Zmusił się, by na spotkanie tam wyciągnąć własną dłoń. Ś Ray Gordon. Sekunda, może dwie, wahania. Ś Nieśmiertelny? lrven nie tyle pytał, co stwierdzał; wiedział przecież, astrona\ gator na pewno przekazywał mu treść rozmów prowadzony z ,,Eagle'em"; Ray skinął po prostu głową Coraz silniej drażniła konwencjonalnośc powitania, poczuł znowu narastającą falę n chęci. 84 Przyjrzał się lrvenowi Twarz, którą miał przed sobą. czymś nie-uchwytnym przypominała prekolumbijskie - tolteckie czy azteckie. posągi: może proporcją rysów, może wzgardliwym, wielewiedzącym wygięciem warg? Była jak rzeźba wykonana tak dawno, że z czasem zatarła się ostrość jej linii, zamazała ich twardość. Nie nosił wy-myślnych ozdób ani elektrowszczepu, nie depilował rzęs - nikt nie zawracał sobie tym głowy w kosmosie. Może tym bardziej rzucał się w oczy wyraz jakiegoś zapatrzenia-zasłuchania w siebie, jak gdyby lrven, wykonując wszystkie zwykłe czynności, przez cały czas śledził coś bacznie, tylko tym pochłonięty. Jego przekrwione oczy uważnie przyglądały się Nieśmiertelnemu, człowiekowi-le-gendzie; w tym patrzeniu była nieufność. Ś A.. inni? - jego głos zabrzmiał chropawo. Ś Ekipa ratunkowa przybędzie z Ziemi za dwa miesiące. Ja przy-leciałem sam O tym pierwszy pilot ..Euterpe" musiał już wiedzieć także. Ale pytał, jakby wbrew rozsądkowi spodziewał się usłyszeć zaprze-czenie. Po odpowiedzi Raya w jego twarzy drgnęło coś ledwie do-strzegalnie, natychmiast powściągnięte, l Ray zrozumiał nagle, co spowodowało, ze wygląda jak rzeźba, zbyt długo szlifowana pu-stynnym wiatrem niosącym z sobą małe, a przecież twarde drobiny piasku. To było - przekraczające już ludzką wytrzymałość - zmęczenie. Znużenie stałym napięciem, jakiego od zastępcy do-wódcy ..Euterpe" wymagała nieustanna kontrola nad sobą. by nie okazać lęku czy też braku nadziei, by ani na chwilę nie przestać panować nad sobą. To budziło mimowolny szścunek. Ray spojrzał teraz inaczej na lrvena: nawet kurczowe trzymanie się regulaminu i przesadna konwencjonalność ukazywały się w całkiem odmiennym świetle: były tym, co pomagało lrvenowi zachować spokój. Jak gdyby po to, aby zyskać na czasie, lrven podniósł rękę, prze-garnął nią szorstkie i bardzo gęste włosy, które - nim posiwiały - musiały być płomiennie rude: świadczyły o tym miedziane błyski polśniewające w także już siwych brwiach. Ś Mieliśmy nadzieję, że prace nad ..Kalliope" mogą być przyspie-szone, Że Rada zrobi wszystko, aby nas... Trochę trudno będzie mi wytłumaczyć załodze... Te słowa wymknęły mu się wbrew woli: pierwszy wyraźny sygnał. że nie wszystko dzieje się tutaj dobrze, jak próbował dotąd suge- rować. Ray udał, ze tego nie dostrzega; z pozornym roztargr niem zapytał; Ś Trudno? Dlaczego? Ś Ludzie pomyślą, ze jeśli przysłano ciebie, tylko ciebie - ti na Ziemi, naszą sytuację uznano za beznadziejną. Ray nie podchwycił tematu. Mógł przypomnieć, jak wiele |S akcji zakończyło się całkowitym sukcesem, ale nie o to chodź Pomiędzy jego dawnymi a obecnym zadaniem me było analo Bez trudu mógł sobie wyobrazić, co czuli ludzie uzależnieni od z' rżeń, na które nie mieli i nie mogli mieć wpływu, niezrozumiały wobec których zawodziła ludzka wiedza, technika - i wyobraź nawet. Pancerne grodzie i ściany nie broniły przed niczym, uwię; ni w nich oczekiwali zagłady mogącej przyjść w każde) chwili bezsilni, skazani na bezczynność. Następne słowa lrvena potwi dziły jego myśli: Ś Dla wielu z nas już tylko oczekiwanie na pomoc z Ziemi b tym, co pozwala się trzymać. - Urwał, namyślał się przez chw jakby się wahał, czy odsłonić jakąś prawdę; me zdecydował jednak. Ś Ale co zdołasz zrobić ty sam? - dorzucił gorzko, Ś Rada uznała, że to jest Kontakt. Z istotami, które już kiec działały w rejonie Trójkąta Bermudzkiego. l ze właśnie ja m, szansę porozumieć się z nimi. Dlatego przysłano mnie. Miał uczucie, że słowa te, choć miały stać się nadzieją, pa' w próżnię. lrven przyglądał mu się nic nie wyrażającymi ocza powoli pogłębiało się wielewiedzące, ironiczne wygięcie jego t teckich warg. Ś Kontakt.. - wycedził - po prostu Kontakt. Spotkanie z inn' intelektem kosmicznym. Spotkanie, w wyniku którego z pięi statków i czterystu ludzi załogi pozostaliśmy jedynie my Urwał. Oddychał głośno, chrapliwie, jakby się dusił. Ale to trv ło tylko chwilę Opanował się i - uprzedzając pytanie, które l padło, dorzucił z wściekłym żalem: Ś Nie przesłyszałeś się. Bo nie tylko ..Urania'.. Na ..Thalii" t. ze wszyscy zginęli, choć statek jest nadal nienaruszony, sprawi ciągle zdolny do lotu. Tylko że me ma tam już ani jednego cz wieka, Ray po raz drugi w ciągu niewielu godzin poczuł znów uc w gardle. Powtarzało się wszystko, wszystko, co przeżył w Trójkąc 86 pozornym roztargnie-i iie, tylko ciebie - tamj ejna. j imnieć. jak wiele jega ale nie o to chodziłoa 'em nie było analogii! iie uzależnieni od zda'g ywu. niezrozumiałych,! hnika - i wyobraźnia; )rzed niczym, uwięzie^ ić w każde) chwili Ś, słowa lrvena potwier-^ i pomoc z Ziemi byłoj siał się przez chwilę, nie zdecydował się gorzko imi, które JUŻ kiedyś że właśnie \a mam o mnie. się nadzieja, padły /razajacymi oczami; ' wygięcie jego tol- , Spotkanie z innym którego z pięciu /nie my. dusił. Ale to trwa- pytanie, które nie ... Na ..Thalu" tak- ruszony. sprawny, ani jednego czło- oczuł znów ucisk 'zezył w Trójkącie. Nagle poczuł się znowu dawnym sobą, jak wówczas na ,,Ariadnie ogarnęła go ślepa wściekłość: znów nienawidził tej Siły, tak bez-trosko, okrutnie niszczącej ludzi. Gwałtownie zachciało mu się palić: nie palił od startu z Ziemi. Papieros ułatwiłby panowanie nad sobą. Ś Zniknęli? Ś Tak. Puste poziomy, ani jednego człowieka. Nic. Milczenie legło pomiędzy nimi - nieomal namacalne, długie; i ciężkie. Rayowi zdało się nagle, że znów widzi przed sobą ogromny; kadłub dryfującego bezwładnie ..Neila Armstronga": puste pokłady, ślady prac - rozpoczętych, porzuconych w połowie, gdy coś ode-rwało ludzi od ich zwykłych, codziennych zajęć. Lęk i bezradność-ogarniały go znowu, plątały się z nienawiścią. A jednocześnie pa-radoksalnie złączona z nimi rosła niemal entuzjastyczna pewność, że teraz wreszcie wyzwolenie się będzie możliwe. Niewiele bra-kowało, a okazałby tę, niemożliwą do pojęcia przez zwykłego czło-wieka, radość. lrven przyglądał mu się - czujny i skupiony. Po chwili rzucił-z jeszcze większym sarkazmem: Ś Wszystko się zgadza, prawda? Nie pozostaje już nic innego, jak podjąć próbę porozumienia się z Nimi... Nie tylko drwił, czuło się, że wszelkie próby nawiązania KontaJ nim spodziewał. a on już nie chciał ', jakby się chciał mogłem uzyskać ę jedynie zyskać. twa jest odwaga nieartykułowany, narastający do niewyobrażalnych rejestrów. Po-tem, jakby tuż obok, za zakrętem opisującego okrąg wokół poziomu korytarza, rozległ się tupot nóg, odgłosy szamotania - i tępy stuk: jak gdyby uderzenia o ścianę lub upadku ludzkiego ciała. Krzyk ścichł. Ray w pierwszej chwili skamieniał. Lecz teraz odwrócił się błyska-wicznie, aby biec w tamtą stronę. Nie zdołał zrobić ani jednego kroku: Niki oburącz chwyciła go za ramię. Zatrzymał się - me mógł jej przecież wlec za sobą. Ś Nie. - Była tak blisko, że gdy mówiła, czuł na twarzy ciepło jej oddechu, - Nie. Niech pan tam nie idzie. Niczego pan nie rozu-mie, a więc nie ma pan prawa ingerować. Planeta była mała, musiała mieć średnicę niewiele większą niż księżyce Saturna - Enceladus i Mimas, horyzont, wyznaczony od południa szkarłatnopurpurową, nieznacznie tylko pofałdowaną rów-ninę, a od północy mlecznym, leniwym, nie poruszanym najmniejszą falą morzem, zataczał wokół ciasny, niewielki krąg. Ray podniósł głowę, przez przyciemnioną, wypukłą szybkę hełmu próbował spojrzeć w zawisłą nisko na nieboskłonie tarczę ogromnej, jarzącej się straszliwym, białym światłem gwiazdy. Ale nawet filtr nie osła-biał jej blasku: oślepiała, oczy natychmiast zaczynały łzawić, poczuł w nich ostry, kłujący ból. Odwrócił się, popatrzył na własne ślady. Od szczytu płaskiej wydmy ciągnęły się do miejsca, w którym stał, łańcuchem podłuż-nych wgłębień, płytkich, a przecież nalanych cieniem czerni tak absolutnej, jak gdyby każdy z nich sięgał trzewi planety albo w ogóle nie miał żadnego dna. Równina, którą przebył, zdawała się gorzeć w niewidocznych z powodu braku atmosfery promieniach zacho-dzącego słońca wszystkimi odcieniami czerwieni, od jaskrawego cynobru na wybrzuszeniach wydm po nasycony karmin u ich pod-nóży. Pomyślał, że nigdy dotąd nie widział globu, który byłby tak martwy, tak całkowicie nie sprzyjający życiu, jak ten. Znów ruszył w stronę morza, na pozór całkiem nieruchomego, jak płyta mlecznej, dawno zastygłej lawy, gładko wypolerowana przez wiatr. Tylko że wiatr - gdyby tu wiał kiedykolwiek - musiałby być co najmniej huraganem, aby móc porwać z sobą niezmiernie ciężkie, wielopłaszczyznowe granulki tutejszego piasku, przy kaź- 99 dym kroku chrzęszczące pod nogami, tak jak na Ziemi chrzęszczą rozdeptywane muszle. W miarę zbliżania się do brzegu poznawało się jednak, że owa nieruchomość jest tylko nieruchomością po-wierzchni: pod jej lśniącą gładzizną przelewało się coś nieustannie, kurczyło, rozkurczało - przypominało to leniwe rozsnuwanie się dymów albo powolne poruszenia galaretowatego ciała meduzy. Gęsta ciecz - jeśli to coś można było w ogóle nazwać cieczą - opalizowała, mieniła się przy każdym poruszeniu. Tarcza słońca, nie zmieniając koloru ani nie tracąc blasku, do-tknęła horyzontu, piasek ściemniał, czerwień zaczęła nalewać się fioletem. Chrzęst pod stopami wzniósł się do niewyobrażalnych rejestrów, narastało w nim coś jak zawodzenie czy krzyk - w tym wibrującym jęku była męka i przerażenie. Ray zatoczył się nagle, uderzony jak pięścią potwornym nasileniem bólu bijącego we wszystkie ośrodki nerwowe, bólu, który skądś - z otoczenia? -zaczęło przejmować jego ciało, w ten sam niezrozumiały sposób, w jaki kiedyś, na Ziemi, jego mózg zdolny był przejmować ludzkie myśli. Purpurowoczarny horyzont przekręcił się gwałtownie. Upadł. Wił się na gruboziarnistym piasku, krzyk z wolna rozwierał mu za-ciśnięte szczęki; skowyt, który wydarł się ze zdławionego gardła ogłuszał obijając się w ciasnej przestrzeni hełmu. Tylko wypukła szyba dzieliła jego oczy od piasku: patrząc z tak bliska zobaczył nagle, że granulowate drobiny drgają - drżą i ciemnieją w tych miejscach, których dotknęła jego stopa. Zabijał idąc - i nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi: zabijał każdym krokiem, każdy z od-ciśniętych przez niego śladów pełen był teraz śmierci, agonii małych istot, które brał za martwe geologiczne okruchy... A teraz on umie-rał taką samą jak one śmiercią, cierpiąc jak one i nigdy nie mając umrzeć, bo przecież był... Ocknął się, zlany potem. Słyszał wyraźny łomot swojego serca. Przez chwilę leżał nieruchomo w ciemności, walcząc z dławiącą go ciągle jeszcze zgrozą, próbując zrozumieć, co się stało i gdzie właściwie jest. Usiadł. Kabinę zalało łagodne światło tak niespo-dzianie. że drgnął. Zaskoczony, potrzebował kilku sekund, żeby zrozumieć, że włączający oświetlenie automat wyposażono w czuj-nik, który reaguje na nagłą zmianę pozycji leżącego. Prawdopo-dobnie - na wypadek alarmu. W całym ciele czuł jeszcze odległe echo bólu, jakby senne do-znania mogły odciskać swój ślad także na jawie. Gardło i wargi były 100 wyschnięte, Czy krzyczał? Co to było? Zwyczajny sen? Dlaczego w takim razie był jakby... ostrzeżeniem? Poczuł nagle ten sam co we śnie strach, mdlącym skurczem podchodzący do gardła. Żeby się opanować, sięgnął po papierosa. Ale nie zapalił: siedział na brzegu koi z otwartym pudełkiem w ręku, czując, jak przerażenie rośnie w nim. dławi, opanowuje go tym ra-zem bez reszty Trwanie w nieskończoność, które - jak we śnie - może być nie kończącym się bólem, ale i czymś nieznanym, o wiele od bólu gorszym, czego nie można nawet sobie wyobrazić, l może przyjść taka chwila, ze to się stanie i me będzie od tego odwołania, żadnego sposobu, zęby to przerwać... Papieros trzasnął w palcach. rozkruszył się, tytoń posypał się na dywan. Czym wobec takiej perspektywy jest śmierć? Agonia - nawet najstraszliwsza, naj-dłuższa, ale kończąca się przecież kiedyś,..? Przeciągnął ręką po twarzy: była mokra od potu. Wstał. Żeby się uspokoić, zmusić do powrotu do rzeczywistości, zaczął rozglądać się po kabinie. Jak wszędzie na tym statku, tak i tutaj widziało się dowody troskliwości o stworzenie załodze komfortowych warunków; wygodne, miękkie fotele, uginająca się pod stopami włochata wy-kładzina podłogi, opuszczany, półprzeźroczysty blat z plexiterralu. który mógł pełnić zarówno funkcję stołu, jak biurka. Zadbano nawet o estetyczny wygląd kryjącej wejście do maleńkiej łazienki szafy i rozmieszczonych na ścianach magnesopółek. Zmuszał się do myślenia tylko o tym, co widzi - jak gdyby miał odtworzyć z pa-mięci każdy najdrobniejszy szczegół kabiny. Pomogło. Po chwili był już opanowany na tyle, że kiedy sięgnął ponownie do pudełka. ręce me drżały, a stożkowaty promień zapalający od razu trafił w sam koniec papierosa. Odwrócił się, wydychając błękitną smugę dymu. Prawie naprze-ciw szerokiej, wygodnej koi umieszczono ogromną, naśladuiącą ziemskie panoramiczne okna taflę holowizora. Rozległy, jesienny krajobraz, nasycony przenikającym rozwleczone mgły słońcem: skośne promienie ślizgaią się po ciemnei, lakby wilgotnej korze kilku starych kasztanów i rudoczerwonych buków, kapiących w żółk-nącą trawę plamami opadłych liści. Ten ziemski, tak zwyczajny krajobraz działał uspokajająco; patrząc nań Ray raz jeszcze, już bez emocji, zaczął przypominać sobie szczegółowo swój sen. Teraz, kiedy minęło przerażenie, z jakim się zbudził, dostrzegał wszyst-ko w zupełnie innym świetle: sen mógł być - najzwyczajniej Ś 101 reakcją po nadmiernym napięciu, reminiscencją krzyku usłysza-nego w korytarzu, mrożącego krew. sygnalizującego coś, czego wciąż nie rozumiał, Mógł tez być ostrzeżeniem jego podświado-mości, prędzej niż umysł reagującej na sygnały czy bodźce płynące z otaczającej rzeczywistości, rejestrującej je, zanim zdołały do-trzeć do jego świadomości. Ale to by znaczyło, ze czegoś nie mógł zrozumieć, że wciąż czegoś nie dostrzegał. Jedna z gałązek najbliższego na holoobrazie drzewa zdawała się dotykać zewnętrznej strony niby-okna i uderzać o szkło, jakby szarpały ją gwałtowne podmuchy wiatru, Jej drżenie rozpraszało uwagę; odwrócił oczy. Zaraz. A jeżeli sen był znakiem, którego nie wolno zlekceważyć... w Trójkącie także zdarzały się przedziwne, niezmiernie realistyczne sny. Czyżby i ten miał być wynikiem dzia-łania Tamtych? Ciszę kabiny rozdarł naglący brzęczyk wideofonu; wwiercał się w uszy wibrującą, wysoką nutą. Pierwszą reakcją było zniecierpli-wienie: czy muszą - właśnie teraz, w tej chwili...? Ale to trwało tylko ułamki sekund. Ktoś wreszcie chciał z nim mówić. Któryś z człon-ków załogi zdecydował się przełamać zmowę milczenia? Dwoma krokami był przy aparacie. Kiedy naciskał włącznik odbioru prze-mknęło mu przez głowę, ze wyjaśnienie snu mogło być znacznie prostsze: ten ktoś mógł dzwonić wcześniej, przez sen sygnał wideo-fonu wydał mu się narastającym krzykiem. Ekran pozostał ciemny; nacisnął włącznik znowu, lecz nic się nie zmieniło. Ten, kto chciał z nim rozmawiać, nie włączył wizji. Przez moment Ray stał speszony, czekając na inicjatywę swego dziwnego rozmówcy, Pomimo to był zaskoczony jego głosem: zniżonym, jakoś poufnym. Najbardziej zdumiewało, ze nie mówił, lecz szeptał: Ś Mist' Ray Gordon? Potwierdził, ale tamten znów zamilkł: Rayowi wydawało się tylko, że dochodzi don słaby szmer zdyszanego oddechu na membranie mikrofonu, jak gdyby tamten pochylił się tak blisko, że jej dotykał ustami. Ś Nie chcieli, żebym z panem rozmawiał - szept napłynął ta-jemniczy. konfidencjonalny. - Ale ja jeden wiem... Tylko ja zro-zumiałem, om są ślepi. Pole siłowe! Śmieszne. To nie jest żadne pole. To jest... - Urwał, znów chwilę dyszał. A potem, nagle, zu-pełnie niespodzianie, zapytał pełnym głosem, całkiem zwyczajnie i zupełnie spokojnie: - Czy pan na pewno jest sam? 102 - Tak. Ś Dobrze - głos znowu opadł do syczącego szeptu. - Panu mogę powiedzieć. Bo pan także Go szuka, pan także został przez Niego wybrany. My, we dwóch, moglibyśmy... Bo przecież trzeba, ktoś musi wreszcie dać świadectwo prawdzie. On tego oczekuje. Bo to jest... Rozumiał już, że rozmawia z szaleńcem. Mimo to spytał: - Kto? Usłyszał cichy, zgrzytliwy śmiech, jak gdyby tamten chciał dać do zrozumienia, iż wie, że jego niewiedza jest udana. Ś Któż inny mógłby wchodzić w nas po to, by otworzyć nam oczy na naszą nieprawość, przypomnieć, że jesteśmy tylko garstką skażonych odpadów, którym zamarzył się Wszechświat? Przecież pan już zrozumiał także, że to jest... To jest Bóg. Ciemnoczerwone światełko sygnalizujące łączność zgasło. Ray czekał jeszcze chwilę, czy wideofon nie włączy się znowu, ale pa-nowała cisza. Podszedł do najbliższego fotela i rzucił się nań: w skroni zaczął odzywać się lekki, drażniący ból. Przymknął oczy, światło wydawało się zbyt jaskrawe. Jak na kilka godzin, wrażeń na ,,Euterpe" było dość. Nieufny, przemilczający coś lrven, który najchętniej pozbyłby się go, gdyby mógł. Bliscy wybuchu, nie panujący chwilami nad sobą ludzie, ukrywający... co właściwie? Krzyk w korytarzu, od-głosy szamotania - i nocna rozmowa z szaleńcem, słowa: ,,nie chcieli, żebym z panem rozmawiał". Czy te dwie sprawy mogą mieć jakiś związek? Czy nieuchwytny Reunier i obłąkany to ta sama osoba? Przesunął ręką po twarzy: ten cholerny statek, na którym działo się wszystko - z wyjątkiem oczekiwanego Kontaktu! Przez chwilę siedział zupełnie nieruchomo, z zamkniętymi ocza-mi, starając się nie myśleć o niczym - ból głowy powoli mijał. Skoro już nie spał, powinien wykorzystać czas dzielący go od umownego ..dnia" na statku na próbę wyjaśnienia tego, co usiło-wano przemilczeć, może w tych wydarzeniach odnajdzie ślad dzia-łalności Siły, Musi wiedzieć, co wydarzyło się tutaj już po nadaniu MAYDAY, co tak zaprząta członków załogi, dlaczego coś ukrywają? Do tego potrzebna mu była pomoc. Wstał, podszedł znowu do ściany, na której złocił się holowizyjny krajobraz. Czuł jakiś dziwny i bezsensowny opór na myśl, ze będzie musiał korzystać z pomocy Niki, ale nie miał wyjścia. 103 Odwlekał chwilę podjęcia decyzji. Z dziwnym uczuciem - nie-pokoju? tęsknoty? - przyglądał się drgającym gałęziom drzew na holoobrazie, Niki - tak jak te drzewa - wydawała się czymś nazbyt silnie należącym do Ziemi, aby miało się prawo wciągać ją w sprawy tak od Ziemi odległe, tak przeciwne wszystkiemu, z czego składa się zwykłe ludzkie życie. Tylko że ona nie była drzewem, wybór należał do niej i dawno go dokonała. Jego wzrok znowu ściągnęła gałązka dotykająca zewnętrznej strony szyby, szarpana podmuchami wiatru; mimo woli oczekiwało się, że samotny liść na jej końcu oderwie się, zacznie spadać... Lecz to spadanie jakoś nie mogło się rozpocząć. Ray podniósł rękę. końcami palców dotknął szklanej powierzcńni tak. jakby oczekiwał, że uniesie jej drżenie w opuszkach palców. W tej samej chwili liść oderwał się i opadł, wirując wolno - dokładnie tak, jak można się było spodziewać. W głębi ogrodu Ray dostrzegł zbliżającego się mężczyznę: wysoki, szczupły, szedł szybko po uginającej się pod jego stopami, sztywnej, przemarzłej trawie. Przystanął. Dopiero wówczas Ray zauważył przedmiot, który tamten niósł w ręce, przytrzymywał go łokciem, skierowany ku ziemi częścią podobną nieco do lufy anihilatora, tyle że znacznie dłuższą. Uśmiechał się - chyba do własnych myśli. Obydwaj - Ray i tamten - w tej samej chwili spostrzegli nagły trzepot, zawirowanie pokrytych złotorudymi liśćmi gałązek. Ptak był szary, nieduży - wróbel, a może pliszka. Ray zdążył pomyśleć tylko tyle. kiedy broń (chyba dopiero widząc ją w użyciu skojarzył sobie przedmiot i nazwę) skoczyła do ramienia; huknął strzał i trze-poczący jeszcze kłąb szarych piórek zaczął spadać, obijając się o gałęzie. Pacnął ciężko w jesienną trawę tuż u korzeni drzewa: Ray usłyszał głos niepodobny już do żadnego z ptasich pogwizdów, niemożliwe do oddania skrzeknięcie. Mężczyzna zrobił dwa kroki, schylił się, podniósł ptaka za nóżki - mignęły wachlarzowato lotki na rozłożonych skrzydłach - uderzył łebkiem w pień drzewa. Skrzydła drgnęły raz jeszcze, krótkim, nie dokończonym skurczem, spazm przebiegł małe ciało, paciorki oczu przysłoniły s\ę błoną. Kropla krwi zawisła na końcu dzioba, upadła w trawę, W następnej chwili Ray miał już znów przed sobą widok pustego parku: skośne promienie słońca, pnie drzew i liście plamiące zżółkła trawę. Na gałązce bladozłoty liść drżał w podmuchach wiatru, lśniący wilgo-cią i poznaczony ciemniejszymi żyłkami. 104 m uczuciem - nie- ym gałęziom drzew wydawała się czymś ię prawo wciągać ją 'szystkiemu, z czego nie była drzewem, Jego wzrok znowu ny szyby, szarpana że samotny liść na spadanie jakoś nie imi palców dotknął uniesie jej drżenie derwał się i opadł, ' było spodziewać. nężczyznę: wysoki, stopami, sztywnej, :as Ray zauważył nywał go łokciem, o lufy anihilatora, yba do własnych spostrzegli nagły ;mi gałązek. Ptak ' zdążył pomyśleć / użyciu skojarzył Jknął strzał i trze- ;dać, obijając się •żeni drzewa: Ray sich pogwizdów, zrobił dwa kroki, ;hlarzowato lotki w pień drzewa. onym skurczem, 'oniły się błoną, we. W następnej o parku: skośne •ółkłą trawę. Na i, lśniący wilgo- dym kroku chrzęszczące pod nogami, tak jak na Ziemi chrzęszczą rozdeptywane muszle. W miarę zbliżania się do brzegu poznawało się jednak, że owa nieruchomość jest tylko nieruchomością powierzchni: pod jej lśniącą gładzizną przelewało się coś nieustannie, kurczyło, rozkurczało i przypominało to leniwe rozsnuwanie się dymów albo powolne poruszenia galaretowatego ciała meduzy Gęsta ciecz - jeśli to coś można było w ogóle nazwać cieczą - opalizowała, mieniła się przy każdym poruszeniu. Tarcza słońca, nie zmieniając koloru ani nie tracąc blasku, do-tknęła horyzontu, piasek ściemniał, czerwień zaczęła nalewać się fioletem. Chrzęst pod stopami wzniósł się do niewyobrażalnych rejestrów, narastało w nim coś jak zawodzenie czy krzyk - w tym wibrującym jęku była męka i przerażenie. Ray zatoczył się nagle, uderzony jak pięścią potwornym nasileniem bólu bijącego we wszystkie ośrodki nerwowe, bólu, który skądś - z otoczenia? - zaczęło przejmować jego ciało, w ten sam niezrozumiały sposób, w jaki kiedyś, na Ziemi, jego mózg zdolny był przejmować ludzkie myśli. Purpurowoczarny horyzont przekręcił się gwałtownie. Upadł. Wił się na gruboziarnistym piasku, krzyk z wolna rozwierał mu za-ciśnięte szczęki; skowyt, który wydarł się ze zdławionego gardła ogłuszał obijając się w ciasnej przestrzeni hełmu. Tylko wypukła szyba dzieliła jego oczy od piasku; patrząc z tak bliska zobaczył nagle, że granulowate drobiny drgają - drżą i ciemnieją w tych miejscach, których dotknęła jego stopa, Zabijał idąc - i nie zdawał sobie sprawy z tego. co robi; zabijał każdym krokiem, każdy z od-ciśniętych przez niego śladów pełen był teraz śmierci, agonii małych istot, które brał za martwe geologiczne okruchy... A teraz on umie-rał taką samą jak one śmiercią, cierpiąc jak one i nigdy nie mając umrzeć, bo przecież był... Ocknął się, zlany potem. Słyszał wyraźny łomot swojego serca. Przez chwilę leżał nieruchomo w ciemności, walcząc z dławiącą go ciągle jeszcze zgrozą, próbując zrozumieć, co się stało i gdzie właściwie jest. Usiadł. Kabinę zalało łagodne światło tak niespo-dzianie, że drgnął. Zaskoczony, potrzebował kilku sekund, zęby zrozumieć, że włączający oświetlenie automat wyposażono w czuj-nik, który reaguje na nagłą zmianę pozycji lezącego. Prawdopo-dobnie - na wypadek alarmu. W całym ciele czuł jeszcze odległe echo bólu, jakby senne do-znania mogły odciskać swój ślad także na jawie. Gardło i wargi były wyschnięte. Czy krzyczał? Co to było? Zwyczajny sen? Dlaczego w takim razie był jakby... ostrzeżeniem? Poczuł nagle ten sam co we śnie strach, mdlącym skurczem podchodzący do gardła. Żeby się opanować, sięgnął po papierosa. Ale nie zapalił: siedział na brzegu koi z otwartym pudełkiem w ręku. czując, jak przerażenie rośnie w nim, dławi, opanowuje go tym ra-zem bez reszty. Trwanie w nieskończoność, które - jak we śnie - może być nie kończącym się bólem, ale i czymś nieznanym, o wiele od bólu gorszym, czego nie można nawet sobie wyobrazić, l może przyjść taka chwila, że to się stanie i nie będzie od tego odwołania, żadnego sposobu, zęby to przerwać... Papieros trzasnął w palcach, rozkruszył się, tytoń posypał się na dywan. Czym wobec takiej perspektywy jest śmierć? Agonia - nawet najstraszliwsza, naj-dłuższa, ale kończąca się przecież kiedyś...? Przeciągnął ręką po twarzy: była mokra od potu. Wstał. Żeby się uspokoić, zmusić do powrotu do rzeczywistości, zaczął rozglądać się po kabinie. Jak wszędzie na tym statku, tak i tutaj widziało się dowody troskliwości o stworzenie załodze komfortowych warunków: wygodne, miękkie fotele, uginająca się pod stopami włochata wy-kładzina podłogi, opuszczany, półprzeźroczysty blat z plexiterralu, który mógł pełnić zarówno funkcję stołu, jak biurka. Zadbano nawet o estetyczny wygląd kryjącej wejście do maleńkiej łazienki szafy i rozmieszczonych na ścianach magnesopółek. Zmuszał się do myślenia tylko o tym, co widzi - jak gdyby miał odtworzyć z pa-mięci każdy najdrobniejszy szczegół kabiny. Pomogło. Po chwili był już opanowany na tyle. że kiedy sięgnął ponownie do pudełka. ręce nie drżały, a stożkowaty promień zapalający od razu trafił w sam koniec papierosa. Odwrócił się, wydychając błękitną smugę dymu. Prawie naprze-ciw szerokiej, wygodnej koi umieszczono ogromną, naśladującą ziemskie panoramiczne okna taflę holowizora. Rozległy, jesienny krajobraz, nasycony przenikającym rozwleczone mgły słońcem: skośne promienie ślizgają się po ciemnej, jakby wilgotnej korze kilku starych kasztanów i rudoczerwonych buków, kapiących w żółk-nącą trawę plamami opadłych liści. Ten ziemski, tak zwyczajny krajobraz działał uspokajająco; patrząc nań Ray raz jeszcze, już bez emocji, zaczął przypominać sobie szczegółowo swój sen. Teraz, kiedy minęło przerażenie, z jakim się zbudził, dostrzegał wszyst-ko w zupełnie innym świetle: sen mógł być - najzwyczajniej Ś 101 reakcją po nadmiernym napięciu, reminiscencją krzyku usłysza-nego w korytarzu, mrożącego krew. sygnalizującego coś, czego wciąż nie rozumiał. Mógł tez być ostrzeżeniem jego podświado-mości, prędzej niż umysł reagującej na sygnały czy bodźce płynące z otaczającej rzeczywistości, rejestrującej je, zanim zdołały do-trzeć do jego świadomości. Ale to by znaczyło, że czegoś nie mógł zrozumieć, że wciąż czegoś nie dostrzegał. Jedna z gałązek najbliższego na holoobrazie drzewa zdawała się dotykać zewnętrznej strony niby-okna i uderzać o szkło, jakby szarpały ją gwałtowne podmuchy wiatru. Jej drżenie rozpraszało uwagę: odwrócił oczy. Zaraz. A jeżeli sen był znakiem, którego me wolno zlekceważyć... w Trójkącie także zdarzały się przedziwne, niezmiernie realistyczne sny. Czyżby i ten miał być wynikiem dzia-łania Tamtych? Ciszę kabiny rozdarł naglący brzęczyk wideofonu; wwiercał się w uszy wibrującą, wysoką nutą. Pierwszą reakcją było zniecierpli-wienie: czy muszą - właśnie teraz, w tej chwili..,? Ale to trwało tylko ułamki sekund. Ktoś wreszcie chciał z nim mówić. Któryś z człon-ków załogi zdecydował się przełamać zmowę milczenia? Dwoma krokami był przy aparacie. Kiedy naciskał włącznik odbioru prze-mknęło mu przez głowę, że wyjaśnienie snu mogło być znacznie prostsze: ten ktoś mógł dzwonić wcześniej, przez sen sygnał wideo-fonu wydał mu się narastającym krzykiem. Ekran pozostał ciemny: nacisnął włącznik znowu, lecz nic się nie zmieniło. Ten, kto chciał z nim rozmawiać, nie włączył wizji. Przez moment Ray stał speszony, czekając na inicjatywę swego dziwnego rozmówcy. Pomimo to był zaskoczony jego głosem: zniżonym, jakoś poufnym. Najbardziej zdumiewało, że nie mówił, lecz szeptał: Ś Mist' Ray Gordon? Potwierdził, ale tamten znów zamilkł: Rayowi wydawało się tylko, że dochodzi doń słaby szmer zdyszanego oddechu na membranie mikrofonu, jak gdyby tamten pochylił się tak blisko, że jej dotykał ustami. Ś Nie chcieli, żebym z panem rozmawiał - szept napłynął ta-jemniczy, konfidencjonalny. - Ale ja jeden wiem... Tylko ja zro-zumiałem, oni są ślepi. Pole siłowe! Śmieszne. To nie jest żadne pole. To jest... - Urwał, znów chwilę dyszał. A potem, nagle, zu-pełnie niespodzianie, zapytał pełnym głosem, całkiem zwyczajnie i zupełnie spokojnie: - Czy pan na pewno jest sam? 102 - Tak. Ś Dobrze - głos znowu opadł do syczącego szeptu. - Panu mogę powiedzieć. Bo pan także Go szuka, pan także został przez Niego wybrany. My, we dwóch, moglibyśmy... Bo przecież trzeba, ktoś musi wreszcie dać świadectwo prawdzie. On tego oczekuje. Bo to jest... Rozumiał już, że rozmawia z szaleńcem. Mimo to spytał: - Kto? Usłyszał cichy, zgrzytliwy śmiech, jak gdyby tamten chciał dać do zrozumienia, iż wie, że jego niewiedza jest udana. Ś Któż inny mógłby wchodzić w nas po to, by otworzyć nam oczy na naszą nieprawość, przypomnieć, że jesteśmy tylko garstką skażonych odpadów, którym zamarzył się Wszechświat? Przecież pan już zrozumiał także, że to jest... To jest Bóg. Ciemnoczerwone światełko sygnalizujące łączność zgasło. Ray czekał jeszcze chwilę, czy wideofon nie włączy się znowu, ale pa-nowała cisza. Podszedł do najbliższego fotela i rzucił się nań: w skroni zaczął odzywać się lekki, drażniący ból. Przymknął oczy, światło wydawało się zbyt jaskrawe. Jak na kilka godzin, wrażeń na ,,Euterpe" było dość. Nieufny, przemilczający coś lrven, który najchętniej pozbyłby się go, gdyby mógł. Bliscy wybuchu, nie panujący chwilami nad sobą ludzie, ukrywający... co właściwie? Krzyk w korytarzu, od-głosy szamotania - i nocna rozmowa z szaleńcem, słowa: ,,nie chcieli, żebym z panem rozmawiał". Czy te dwie sprawy mogą mieć jakiś związek? Czy nieuchwytny Reunier i obłąkany to ta sama osoba? Przesunął ręką po twarzy: ten cholerny statek, na którym działo się wszystko - z wyjątkiem oczekiwanego Kontaktu! Przez chwilę siedział zupełnie nieruchomo, z zamkniętymi ocza-mi, starając się nie myśleć o niczym - ból głowy powoli mijał. Skoro już nie spał, powinien wykorzystać czas dzielący go od umownego „dnia" na statku na próbę wyjaśnienia tego, co usiło-wano przemilczeć, może w tych wydarzeniach odnajdzie ślad dzia-łalności Siły. Musi wiedzieć, co wydarzyło się tutaj już po nadaniu MAYDAY, co tak zaprząta członków załogi, dlaczego coś ukrywają? Do tego potrzebna mu była pomoc. Wstał, podszedł znowu do ściany, na której złocił się holowizyjny krajobraz. Czuł jakiś dziwny i bezsensowny opór na myśl, że będzie musiał korzystać z pomocy Niki, ale nie miał wyjścia. 103 Odwlekał chwilę podjęcia decyzji. Z dziwnym uczuciem - nie-pokoju? tęsknoty? - przyglądał się drgającym gałęziom drzew na holoobrazie, Niki - tak jak te drzewa - wydawała się czymś nazbyt silnie należącym do Ziemi, aby miało się prawo wciągać ją w sprawy tak od Ziemi odległe, tak przeciwne wszystkiemu, z czego składa się zwykłe ludzkie życie. Tylko że ona nie była drzewem, wybór należał do niej i dawno go dokonała. Jego wzrok znowu ściągnęła gałązka dotykająca zewnętrznej strony szyby, szarpana podmuchami wiatru; mimo woli oczekiwało się, że samotny liść na jej końcu oderwie się, zacznie spadać,.. Lecz to spadanie jakoś nie mogło się rozpocząć. Ray podniósł rękę. końcami palców dotknął szklanej powierzchni tak, jakby oczekiwał, że uniesie jej drżenie w opuszkach palców. W tej samej chwili liść oderwał się i opadł, wirując wolno - dokładnie tak, jak można się było spodziewać. W głębi ogrodu Ray dostrzegł zbliżającego się mężczyznę: wysoki, szczupły, szedł szybko po uginającej się pod jego stopami, sztywnej. przemarzłej trawie. Przystanął. Dopiero wówczas Ray zauważył przedmiot, który tamten niósł w ręce, przytrzymywał go łokciem. skierowany ku ziemi częścią podobną nieco do lufy anihilatora, tyle że znacznie dłuższą. Uśmiechał się - chyba do własnych myśli. Obydwaj - Ray i tamten - w tej samej chwili spostrzegli nagły trzepot, zawirowanie pokrytych złotorudymi liśćmi gałązek. Ptak był szary, nieduży - wróbel, a może pliszka, Ray zdążył pomyśleć tylko tyle, kiedy broń (chyba dopiero widząc ją w użyciu skojarzył sobie przedmiot i nazwę) skoczyła do ramienia: huknął strzał i trze-poczący jeszcze kłąb szarych piórek zaczął spadać, obijając się o gałęzie. Pacnął ciężko w jesienną trawę tuż u korzeni drzewa: Ray usłyszał głos niepodobny już do żadnego z ptasich pogwizdów, niemożliwe do oddania skrzeknięcie. Mężczyzna zrobił dwa kroki, schylił się, podniósł ptaka za nóżki - mignęły wachlarzowato lotki na rozłożonych skrzydłach - uderzył łebkiem w pień drzewa. Skrzydła drgnęły raz jeszcze, krótkim, nie dokończonym skurczem, spazm przebiegł małe ciało, paciorki oczu przysłoniły się błoną. Kropla krwi zawisła na końcu dzioba, upadła w trawę. W następnej chwili Ray miał już znów przed sobą widok pustego parku: skośne promienie słońca, pnie drzew i liście plamiące zżółkła trawę, Na gałązce bladozłoty liść drżał w podmuchach wiatru, lśniący wilgo-cią i poznaczony ciemniejszymi żyłkami. 104 ;iem - nie- ziom drzew a się czymś ) wciągać ją •mu, z czego ła drzewem, •zrok znowu iy, szarpana otny liść na lie jakoś nie ców dotknął 3 jej drżenie \ się i opadł, spodziewać. 'znę; wysoki, mi, sztywnej, ay zauważył go łokciem, ' anihilatora, jo własnych trzegli nagły ałązek. Ptak :ył pomyśleć ciu skojarzył strzał i trze- obijając się drzewa: Ray pogwizdów, ił dwa kroki, •zowato lotki >ień drzewa. m skurczem, y się błoną. W następnej arku: skośne łą trawę. Na .niący wilgo- Minęło kilka sekund, nim zdołał się poruszyć. Nieczęsto oglądał timehologramy, była to w końcu nowość, ale i nigdy jeszcze nie widział takiego jak ten, w którym pod pełnym uroku, wzruszającym w swej ziemskiej zwyczajności pozorogramem ukrywałaby się bru-talna i okrutna scena, taka jak to polowanie, zapis jednej z dawnych, prymitywnych ludzkich rozrywek, budzących obrzydzenie bez-myślnym okrucieństwem u każdego współczesnego człowieka. Świadomość, że ktoś wydobył taką scenę z archiwalnych holotek, by w samotności, ukradkiem rozkoszować się sceną zabijania bez-bronnego stworzenia, budziła wstręt. Kim był ten człowiek? Ray odwrócił się, przez chwilę szukał oczami czegoś, co powiedzia-łoby mu więcej o właścicielu kabiny; ktoś przecież musiał mieszkać tu przed nim, ktoś mu kabinę odstąpił - na kosmolotach, nawet tak luksusowo wyposażonych, nie przewiduje się pokoi gościn-nych. Ale nie dostrzegł niczego; wnętrze było ogołocone z osobistych przedmiotów, które pozwoliłyby domyślić się czegokolwiek. Ray wprawdzie mógł połączyć się z przystawką pamięciową Głównego Koordynatora ,,Euterpe", zażądać informacji o swoim poprzedniku, ale zaledwie o tym pomyślał, poczuł niesmak. Nie, tak jest lepiej. Być może dobrze byłoby wiedzieć, komu sprawiają przyjemność takie sceny - taki ktoś w odpowiednich warunkach z równą sa-tysfakcją będzie przyglądał się torturowaniu człowieka. Lecz nie od dziś było wiadomo, że wiele negatywnych cech ludzkich prze-myka się przez oka sieci psychoselektorów, że dobór załóg z ludzi pozbawionych kompleksów, urazów i wszelkich niskich instynktów jest mrzonką. Skoro więc nic nie da się zmienić, po co znać imię, nazwisko, funkcję właśnie tego jednego, po co, rozmawiając z nim czy siedząc naprzeciwko myśleć o jego tajemnicy, o skazie okru-cieństwa, której była dowodem, jeśli te same cechy mógł mieć ktoś inny? Znów spojrzał na złotorudy park, na tak odległe teraz, jesien-ne piękno Ziemi, łudzące oczy swym nieco sennym spokojem, dopóki time-changer nie poczuł ciepła ręki. Ten człowiek jemu w niczym nie mógł zagrozić. A innym...? To w końcu była ich, nie jego sprawa. Jak zawsze w chwilach, w których uświadamiał sobie własną odrębność, poczuł coś - jakby zdziwienie, że to tak musi być. Ale nie miał na to żadnego wpływu, niczego nie dawało się zmienić; otrząsnął się z zamyślenia i ruszył ku drzwiom. Skrupuły sprzed 106 kilkunastu minut wydawały mu się teraz śmieszne. Trzeba odnaleźć Niki, skłonić ją do mówienia. Skupić się na zadaniu, które ma przy-nieść wolność i jemu, i ..Euterpe". przestać nareszcie bawić się w sentymenty. Jasno oświetlony korytarz szerokim łukiem okrążał poziom miesz-kalny: było obojętne, w którą pójdzie się stronę - i tak zawsze wra-cało się do punktu wyjścia, Ray skierował się w lewo: jak zapamiętał z oglądanych na Ziemi planów, tam znajdowała się winda na wyższy poziom, mieszczący kabiny: dowodzenia, sterowania i nawigacyjną. Był niemal pewien, ze właśnie tam znajdzie Niki - astronawigator nie powinien w takiej sytuacji jak ta pozostawiać statku wyłącznie nadzorowi automatów. Nawet najdoskonalszych Szedł bezszelestnie: nogi i tu tonęły w warstwie puchoplastiku Nikt nie mógł słyszeć kroków. Mimo to jedne z ciągnących się r-z^daml wydłuż korytarza drew) u^hytl+y 51^ leKKO, DardZO pOWOll Ś gdyby nie patrzył właśnie w tę stronę, nie zauważyłby kilkumilime-trowej szpary. Błysnęło w niej czyjeś oko. Przez chwilę wpatrywało się w Raya, nieruchome, nie przesłaniane drganiem powieki, a po-tem - bardzo wolno i nadal bez żadnego odgłosu - drzwi domknęły się szczelnie. Gdyby spojrzał o kilka sekund później, nie miałby już pewności, czy to wszystko nie było tylko złudzeniem. Stał bez ruchu, tak jak znieruchomiał w momencie, gdy go ten widok zatrzymał. Samo otwarcie się drzwi nie było niczym niezwyk-łym, któryś z członków załogi mógł nie spać. tak samo jak i on. Ale i w sposobie patrzenia, i uchylania tych drzwi było coś, co natychmiast kojarzyło się ze śledzeniem, ukradkowym podgląda-niem. Właściwie nonsens - kto i po co miałby go śledzi ć? A lew atmo-sferze ,,Euterpe" było coś takiego, że był pewien, że się nie myli. Odnosił wrażenie, ze tu wszyscy śledzili się nawzajem, podejrzliwi, niezdolni ufać sobie w obliczu zagrożenia. Przez moment miał ochotę podejść do tych uchylonych przed chwilą drzwi i otworzyć je gwałtownym szarpnięciem. Lecz zaraz zrezygnował; drzwi otwierane przez elektronowy impuls raczę; trudno jest szarpnąć. Tamten, jeżeli tropił Raya istotnie, na pewno nie czeka przed otwartymi drzwiami - zablokował je. oczywiście. Sam pomysł był już idiotyczny, jakby udzielało mu się coś z atmo-sfery bezsensu, panującej na statku. Wydawało mu się nawet, że Słyszy oddech stojącego nieruchomo za metalplastikową płytą człowieka - przykurczonego, nasłuchującego w napięciu jego 107 poruszeń. Ale to nie było możliwe: na wszystkich statkach kosmicz-nych nawet najcieńsze ścianki są dźwiękoszczelne. Jeszcze jeden dowód, ze nerwy zaczynają zawodzić. Zły na samego siebie ruszył w kierunku windy, nie oglądając się, choć już po kilku krokach powróciło uczucie, ze za jego plecami drzwi uchyliły się znowu. Ale niepokój rósł z każdym krokiem. Wszystko, co wydarzyło się od chwili jego przylotu, mogło być frag-mentami kolejnej łamigłówki, którą - jak tamtą, sprzed sześćdzie-sięciu lat, trzeba umieć rozwiązać, lecz równie dobrze mogło ozna-czać, ze to, co tu się dzieje. Kontaktem nie jest, Prawie nie zauważył, jak znalazł się na poziomie nawigacyjnym. w identycznym, różniącym się jedynie szerokością korytarzu. Drzwi z napisem ..kabina sterowania" otwarły się natychmiast, ledwie przybliżył rękę. Pomieszczenie na pierwszy rzut oka wy-dało mu się puste. Szeroki pulpit kontrolny polśniewał tarczami niezliczonych zegarów, w monitorach jednostajnie falowały świet-liste linie, z przystawki kalkulatora spływały zwoje taśmy. Tylko w biegnącej półkoliście tafli optycznego ekranu nie działo się nic: gwiazdy lśniły nie zmieniając pozycji. Ale gwiazdy zawsze są nieru-chome. Jeden z foteli okręcił się w jego stronę i wprost przed sobą zo-baczył Nikł Patton. W je) zielonkawych oczach dostrzegł zdziwie-nie. a zaraz potem nieufność. Opanowała się jednak szybko. Ś Wie pan, przez chwilę wydawało mi się. że pana wymyśliłam. Ś Że pani mnie...7 Ś Tak, Nie byłam całkiem pewna, czy pan to naprawdę Ray Gordon. Ten, który przyleciał z Ziemi. Nie wyglądała na chorą lub na kogoś niezupełnie przy zdrowych zmysłach, l nie były to narkotyki. Wytłumaczenie mogło być tylko jedno: sobowtóry, pojawiające się widocznie i tutaj, jak kiedyś na ,,Ariadnie". Prawie ucieszył się: wreszcie coś znanego! Ale żeby mieć pewność, powiedział: Ś Tak, przyleciałem z Ziemi. Proszę się nie bać. Nie jestem żadnym Ich tworem, Ś Ich tworem? - Przyglądała mu się tak, jak kobieta przygląda się niedawno poznanemu mężczyźnie. - Nie. Tutaj nie pojawiają się sobowtóry, mist' Gordon. Ś Ray. Zawahała się. ale to trwało krótko. 108 (ach kosmicz- Jeszcze jeden oglądając się. jego plecami dym krokiem. iogło być frag- sed sześćdzie- e mogło ozna- nawigacyjnym. cią korytarzu. ? natychmiast, rzut oka wy- iewat tarczami falowały świet- i taśmy. Tylko działo się nic: 3wsze są nieru- przed sobą zo- strzegł zdziwie- szybko. a wymyśliłam. naprawdę Ray przy zdrowych nogło być tylko [j, jak kiedyś na .nego! Ale żeby e jestem żadnym abieta przygląda ;aj nie pojawiają Ś Dobrze, Ray. Wie pan... wiesz - poprawiła się zaraz - mogłam cię przecież wymyślić całkiem zwyczajnie. Podszedł, odwrócił drugi fotel, usiadł. Jej profil rysował się czystą linią na tle wypełnionego kosmiczną czernią i gwiazdami ekranu. Teraz, jakby od nowa, dostrzegał jej urodę: regularne rysy, wysokie kości policzkowe, śmiało zarysowane brwi. l - także dopiero teraz - zauważył jej twardość, jakąś nieustępliwość... może w wygięciu brwi, może w wyrazie warg. Cos, co świadczyło, że ona nie poddaje się łatwo, więcej: ze jest niezdolna do kompromisów. Także i z samą sobą. Patrząc w jej pociemniałe oczy zapytał: Ś Co tu się dzieje? Musisz mi to powiedzieć, Niki' Ś Dlaczego właśnie ja? Ś Ktoś musi, jeśli moja obecność tutaj ma mieć w ogóle sens. Przygryzła dolną wargę, przez chwilę przyglądała mu się w sku-pieniu, Ś Wybacz, ale ja myślę także, że twoja obecność... że nie możesz nam pomóc. Wysłanie ciebie wymyślono na Ziemi, nie zdając sobie sprawy, jak tu właściwie jest. Wiedząc tylko, ze coś spowodowało zniknięcie dwóch ziemskich statków i uwięziło trzy pozostałe w próżni.. Ś Tylko? Ś Tak. Tylko. Chociaż może wydaję ci się wyprana z ludzkich uczuć, skoro mówię w ten sposób o zaginięciu trzystu dwudziestu ludzi. Odwrócił się, przez chwilę patrzył w ekrany ukazujące czarną, kosmiczną noc. Te kilka sekund pozwoliło mu powściągnąć znie-cierpliwienie. przynajmniej o tyle, ze mógł mówić spokojnie i z roz-wagą: Ś Dobrze, przyjmijmy, że moja, nazwijmy to. misja jest śmieszna. Że spotkało was coś, z czym przed wami nikt się nie zetknął, Przed godziną zadzwonił do mnie jakiś szaleniec, by mnie poinformować, że spotkaliście Boga. Może i ty tak uważasz. Bogów zawsze two-rzyliśmy na swój obraz i podobieństwo, a ta koncepcja jest nawet bardziej spójna od innych - wszechmocy i wszechmądrości nie przeczy przynajmniej wszystko, co dzieje się na tym, stworzonym jakoby przez ową mądrość i wszechsiłę. świecie... Tylko że ja. dla siebie, wolę. wierzyć, że to po prostu jest Kontakt. Z istotą wcale nie boską, po prostu z innym intelektem, z Kimś czy Czymś różnią- 109 cym się od nas tak dalece, że nie ma, nigdy nie może być mowy o żadnej wymianie doświadczeń. Pomiędzy jej strzelistymi brwiami pojawiła się mała zmarszczka namysłu. Powiedziała, także namyślając się nad słowami: Ś Trudno się nam będzie porozumieć, bo za bardzo chcesz, żeby to był Kontakt i tłumaczysz sobie wszystko tak. by potwier-dzało to twoje założenie. - Wstała i przez chwilę, milcząc, przy-glądała się nieruchomym wskazówkom na pulpicie kontrolnym Potem, nie patrząc ani na niego, ani na znajdujące się przed nią tarcze zegarów, przeciągnęła po ich powierzchni ręką, jak gdyby chciała zgasić je tym dotknięciem. - Skoro uważasz, że to jest Kontakt, czemu nie robisz wszystkiego, by go nawiązać? Ś Sam? Odwróciła się, spojrzała mu prosto w oczy. Ś O ile wiem, zawsze działałeś sam. Ś Może dlatego, ze nikt nie dał mi do zrozumienia, że jeśli będę potrzebował pomocy, mogę na niego liczyć. Ś l dlatego przyszedłeś tu do mnie? Ś Tak, Nie umiał zgadnąć, jakie myśli przebiegały przez jej głowę, a jednak rosła w nim pewność, ze ta dziewczyna jest partnerem, na którym można polegać. Ś Skoro już rozmawiamy tak szczerze. Ray... Jeżeli wszystko ma między nami być jasne, chciałabym wiedzieć, czego właściwie oczekujesz po nawiązaniu Kontaktu... nie. nie tak: czego po nim spodziewasz się dla siebie? Wiedział, że od jego odpowiedzi uzależnia swoje współdziałanie. l milczał. Nie tylko dlatego, że wygodniej byłoby nie mówić całej prawdy. Czuł w sobie opór: dlaczego miałby ją mówić tej całkiem obcej dziewczynie. Przemógł się jednak, tylko szczerością mógł uzyskać jej szczerość. Powiedział oschle: Ś Chcę umrzeć, Oczekiwał jakiejś typowo ludzkiej reakcji; ubolewania czy próby wyperswadowania mu powziętego zamiaru. Najeżył się wewnętrznie. z góry przyjmując pozycję obronną. Ale milczała ciągle. W jej twarzy nie było przerażenia, niewiary ani politowania, którego bał się naj-bardziej. Spoważniała - to było wszystko. Ś Do tego my nie jesteśmy ci potrzebni. Ś Nie. 110 Ś Ponadto masz prawo uznać, że dla nas zrobiłeś już to, do czego się zobowiązałeś - jej głos brzmiał spokojnie i rzeczowo. - Nie możesz nas przecież zmusić do współdziałania, l z tym ci nawet wygodniej. Więc dlaczego jednak próbujesz nam pomagać? Wzruszył ramionami: sam także chciałby to wiedzieć. Odwróci-ła się w stronę fotela, usiadła. Zaplotła palce, przez chwilę przyglą-dała się swoim dłoniom, jakby czekała na coś - może na jego pyta-nia. Ś Powiedziałaś, ze nie mam prawa mieszać się do tego. co dzie-je się tutaj, dopóki nie zrozumiem - przypomniał jej łagodnie. - Właśnie chcę. Próbowałem. Ale wiem wciąż za mało, właściwie nie wiem nic. Ś Dobrze, powiem ci. - Przez chwilę zbierała myśli, mimo to, kiedy zaczęła mówić, pierwsze słowa przychodziły jej z trudem: - Czy wiesz, że wszystkie stenogramy z wydarzeń w Trójkącie, zezna-nia ludzi biorących udział w wyprawie statku ,,Ariadna", raporty Kewa Raiforda, wreszcie to, co ty spisywałeś dzień po dniu w czerwcu i lipcu 2084 roku, znajduje się na ,,Euterpe" i znajdowało się w kry-staltekach pozostałych statków eskadry jako dokumentacja jedy-nego jak dotąd w dziejach ludzkości Spotkania? Byliśmy przecież przygotowani na Kontakt - choćby i taki... Oczekiwaliśmy go. Prze-czytałam te materiały tyle razy, że całe ich fragmenty umiem na pamięć. Nie tylko ja... l wiem, ze czymkolwiek Tamto było, szukało z wami porozumienia. Czuliście Jego świadomość, dostrzegającą was, chociażby jako obiekty dziwnych eksperymentów, lecz jednak. A nawet: uznającą w pewnych momentach wasze prawo do istnie-nia, wasz strach. Przecież cofnęli się, gdy zrozumieli twój. Więcej, dali ci nieśmiertelność. Ś A tutaj? - podsunął Ray, Ś Tu nie ma nic. Nic! Jest tylko próżnia i statek zatrzymany w niej przez jakieś nieznane zjawisko kosmiczne, l oczekiwanie od mie-sięcy na coś, czego wyobrazić sobie ani przewidzieć nie można. i co zniszczy nas - tak jak tamtych z ..Erato", ,,Klio", ,,Uranii" czy tych z ..Thalii". A może wreszcie doczekamy się ..Kalliope" i wróci-my na Ziemię? Tylko czy ktokolwiek z nas potrafi tam żyć, być dawnym, zwyczajnym sobą po tym. co tutaj...? Bo tu nic nie przy-chodzi z zewnątrz, nie ma żadnej Istoty, Istot, których obecność przejawiałaby się w jakikolwiek sposób. Wszystko dzieje się tu tyl-ko przez nas i w nas. 111 Z całych sił starała się opanować, mówić spokojnie. Udało jej się to tylko częściowo. Ś Zabrakło nam., . czego właściwie? Siły? Może po prostu... po prostu człowieczeństwa. Bo wystarczyło oddalić się od Ziemi o dwa-dzieścia jeden parseków, zderzyć z czymś, co w naszym rozumie-niu przeczy prawom fizyki, Nieznanym... a to, z czego byliśmy tacy dumni, co nazwaliśmy swoim humanitaryzmem, zaczęło z nas opa-dać.,, Tak, Ray. Wiesz, co zdarzyło się na ,,Thaln ', zanim oni zmk-nęli? Najpierw z dnia na dzień zaczęła wzrastać wzajemna podejrzli-wość, rosły antagonizmy, wreszcie zaczęli zwalczać się nawzajem. O co im chodziło? Przecież nawet me o szansę przetrwania. Nie o żywność, powietrze, wodę... Tego mieli dość. wystarczyłoby dla wszystkich, choćby mieli żyć nawet po kilkaset lat! Gdy raz już zaczęła mówić, wyglądało, że musi wyrzucić z siebie to, co nazbierało się w ciągu ubiegłych miesięcy - niepokój, roz-pacz, lęk były w tych gorączkowych słowach. Ś A tu, czy też.,.? - przerwał pełen podejrzeń. Ś Nie. jeszcze nie. Zawdzięczamy to lrvenowi i kilku innym, którzy wciąż jakoś panują nad sytuacją. Niektórzy ogłuszają się narkotykami czy total-iluzjami, inni izolują od reszty... Ale musiałeś zauważyć, ze nie dzieje się dobrze... Więc z każdym dniem coraz mniej ufamy sobie nawzajem, napięcie rośnie. Zdajemy sobie spra-wę, że w każdej chwili ta niepewna równowaga może się zachwiać, A wtedy - ten sam człowiek, z którym jeszcze godzinę temu roz-mawiałeś, siedziałeś przy wspólnym stole, może cię... Podniosła rękę, dotknęła ust palcami, jak gdyby chciała zatrzy-mać, wdusić z powrotem nie wypowiedziane słowo. Przełknęła z tru-dem ślinę. A potem zaczęła mówić, jak gdyby tamto słowo nigdy me zawisło pomiędzy nimi. Ś By nie dopuścić do tego. musieliśmy pozbyć się kilku naj-bardziej agresywnych. Nie patrz tak na mnie, nic im nie zrobiliśmy. Po prostu umieszczono ich w hibernatorach. Ale nie można zamro-zić tam nas wszystkich. Choćby dlatego, ze nie można przewidzieć. co się jeszcze wydarzy, w jakiej chwili i z jakim zagrożeniem ze-wnętrznym przyjdzie nam się zmierzyć. A więc czekamy, z każdym dniem coraz bardziej.,, Wyłaniający się z jej słów obraz wydawał się nieprawdopodobny. Ale na statkach kosmicznych zdarzały się już takie rzeczy. W atmo-sferze odizolowania, zamknięcia, wszystko zaczynało wyglądać 112 ne. Udało )ej o prostu... po Ziemi o dwa- zym rozumie- ) byliśmy tacy iło z nas opa- inim oni znik- "nna podejrzli- się nawzajem. ;etrwania. Nie tarczyłoby dla rzucić z siebie niepokój, roz- i kilku innym, ' ogłuszają się ... Ale musiałeś TI dniem coraz my sobie spra- e się zachwiać, Izinę temu roz- chciała zatrzy- 'rzełknęła z tru- ito słowo nigdy ; się kilku naj- 1 nie zrobiliśmy. s można zamro- :na przewidzieć, :agrożeniem ze- kamy, z każdym irawdopodobny. rzeczy. W atmo- ynało wyglądać inaczej niż na Ziemi, wyzwalały się chorobliwe reakcje - wystar-czył nieraz drobiazg, aby wypadki zaczęły toczyć się lawinowo. Niki wstała: widać nie potrafiła usiedzieć bez ruchu dłużej. Obiema rękami uchwyciła się oparcia fotela, zaciskając palce tak. że przez napiętą skórę bielały kostki stawów. Ś Czy teraz już rozumiesz, dlaczego nikt nie chciał mówić o tym z tobą? Nawet jedno przed drugim ukrywamy tu swoje myśli. W do-datku niektórzy z nas boją się ciebie, Bo gdyby tutaj doszło do ta-kiej sytuacji jak na ..Thalii", mógłbyś być... niebezpieczny. Ciebie przecież żaden człowiek nie byłby w stanie pokonać, ciebie nie można zranić, unieszkodliwić... Ś Zabić - podsunął bardzo cicho. Drgnęła, jak gdyby ją ude-rzył. Ś Tak, zabić... - potwierdziła jednak uczciwie, - Zrozum, prze-cież naprawdę może zdarzyć się wszystko, Także coś, przed czym będzie można bronić się tylko w ten sposób, Zapadła długa, ciężka i martwa cisza. Ś Rozumiem - powiedział wreszcie Ray. - Mogę wam pomóc, ale mógłbym i szkodzić. Jeśli i tu, jak na ,,Thalii", rozpoczęłyby się walki. Spojrzała na własne ręce - przez chwilę ze zdziwieniem przy-glądała się zaciśniętym palcom, a potem, jakby z trudem przezwy-ciężając ich skurcz, zaczęła rozluźniać chwyt, Powoli, jedną po drugiej, opuściła ręce wzdłuż ciała, Ś Widzisz - powiedziała cicho - sytuacja w Trójkącie była zupełnie inna. Ktoś manewrował wami i to sprawiało, że łączyliście się przeciw temu Komuś czy Czemuś. Tu - każdy z nas jest sam. Zdany na siebie i naszą rzeczywistość, która nas przerosła... Czy to ma znaczyć, że wszystko, w co wierzyliśmy dotychczas, było fałszem? Że umowne jest nasze prawo, nasza moralność? To. co my sami uważamy za dobro i za zło? Milczał - bo na te pytania nie było odpowiedzi. Garstka ludzi. zamkniętych w zagrożonym przez Nieznane statku, odkrywających nagle, że stereotypy myślowe, pewniki uważane dotąd za niewzru-szalne, tworzone przez ludzi prawa stają się niczym wobec tak od-miennych warunków, stwierdzających, że zło, które zazwyczaj dzieje się gdzieś daleko lub też działo się dawno, które dotychczas nigdy nie dotyczyło ich bezpośrednio, może być także i w nich... Jakąś częścią swojej podwójnej osobowości rozumiał ich i współ- 6- Ostał". N.esr-i.erte r-, 113 czuł. Ale coś innego wydawało mu się najważniejsze: wszystko, co mówiła, nie wykluczało Kontaktu. Jak kiedyś Trójkąt, tak teraz to jedno miejsce w przestrzeni mogło stać się terenem kolejnego eksperymentu Tamtych. Odmiennego od poprzednich, lecz jeśli to byli Oni, to mogli zmienić swoje metody działania. Dlaczego tylko człowiek miałby się uczyć na popełnionych błędach? Jakby odgadła jego myśli - wybuchnęła: Ś A teraz powiedz, gdzie w tym wszystkim jest miejsce na Kon-takt? A nawet gdyby był. kogo to jeszcze może obchodzić, dla kogo ma znaczenie, czy ludzkość zdoła porozumieć się z innym Inte-lektem? l - po co? Ś Bo może Kontakt pozwoliłby zrozumieć przynajmniej część tego, o czym mówiłaś? A może ktoś z was próbował już ustalić, czy w tym miejscu przestrzeni jakieś promieniowanie, fale, energia nie działają na ludzki mózg? Ś Główny Biolog, Wilson, myślał tak właśnie. Ale nic nie udało mu się wykryć. Nic. Ś W rejonie Trójkąta Bermudzkiego emitowane; przez Nich energii także nie rejestrowały żadne ziemskie przyrządy. Mimo to coś musiało powodować chociażby ..strefy strachu", w których każdy z nas tracił panowanie nad sobą. Zamyśliła się; w jej twarzy po raz pierwszy zobaczył cień nadziei, wpatrywała się w niego z namysłem, ciemniejącymi oczyma. Ś A więc uważasz, że tym razem po pierwszej, nieomal iden-tycznej jak w Trójkącie, fazie - Oni usiłują porozumieć się bez-pośrednio z naszymi myślami, z naszą psychiką? l że emitowana przez Nich czy też będąca Nimi energia może nasilać nasze uczu-cia, myśli, instynkty wreszcie, atawistyczne odruchy, z jakich nie w pełni zdajemy sobie sprawę? Ś To przecież jest możliwe. Nie jestem biologiem ani lekarzem, ale wiem tyle o budowie mózgu, co każdy: ze dzieli się na trzy części, które kolejno wykształcały się w procesie ewolucji i z których każda działa w sprzeczności z działaniem pozostałych, Załóżmy, że to Ich promieniowanie wpływa tylko na międzymózgowie człowieka, w któ-rym zakodowane mamy najbardziej prymitywne, właściwie nie czło-wiecze, a zwierzęce instynkty. Stojące w sprzeczności do wkodo-wanych przez całą naszą filozofię, moralność i etykę sposobów postępowania, których ,,zapis" nosimy w swoich półkulach mózgo-wych. Takie wzmożenie funkcji międzymózgowia, wyzwalając ,,zwie- 114 wszystko, , tak teraz kolejnego lecz jeśli Dlaczego ;h? Jakby e na Kon- , dla kogo nym Inte- •nej część JŻ ustalić, e, energia nie udało •zez Nich Mimo to v których ń nadziei, ia. mai iden- :; się bez- mitowana sze uczu- iakich nie lekarzem, •zy części, /ch każda , że to Ich ka, w któ- ' nie czło- o wkodo- sposobów h mózgo- jąc,,zwie- rzęcą" stronę naszej natury, zakłóca chwiejną równowagę, w jakiej zazwyczaj znajduje się ludzka psychika. Potęgując to właśnie, co przyjęte przez nas normy postępowania uznają za naganne: nie-opanowanie. agresję, strach... Przecież to, o czym mówisz, dzieje się ze zwierzętami zamkniętymi w ciasnej przestrzeni. Ś l sądzisz, że to Oni? Po co mieliby robić to wszystko? Ś Nie wiem. Może nawet nie zdają sobie sprawy, co spowodo-wali. A może to jest - test. Ś Taki? Przecież to nie miałoby żadnego sensu. Nie. jednak... jednak mogłoby mieć. Ś Właśnie - odwrócił się, ponad jej głową patrzył przez chwilę w ekran. - Co przede wszystkim chciałabyś wiedzieć o niezna-nych istotach, które wtargnęły w strefę dotychczas tylko przez ciebie penetrowaną? Jakie z ich cech - poznanych nie do końca, przelotnie - niepokoiłyby cię najbardziej? W jakich widziałabyś największe zagrożenie? Ś Tak, ale to jest ludzki sposób rozumowania. W dodatku - poza myślowymi spekulacjami - nie masz żadnego dowodu, że w ogóle jacyś Oni tu są. Ś Wiem. To najsłabszy punkt tej mojej konstrukcji myślowej. Siedziała cicho. Już wiedział, że nie udało mu się jej przekonać: nie należała do osób. które przyjęłyby czyjś punkt widzenia tylko dlatego, że mógł wszystko ułatwić. Powiedział: Ś Nie udało mi się, prawda? Przez chwilę przyglądała mu się swymi zielonkawymi oczyma, w których rósł namysł, z wolna przekształcający się w decyzję: Ś Nie, Nie sądzę, byś miał rację dowodząc, że to, co tu się dzieje, jest wynikiem Ich działalności. Ale pomogę ci, jeżeli tego chcesz. Ś Po co? Ś Nie wiem. Ty także nie potrafiłeś odpowiedzieć, dlaczego zamiast zająć się tylko swymi sprawami, jesteś tu jeszcze i chcesz nam pomagać. - Przez chwilę miał wrażenie, że ona także dziwi się samej sobie. Ale to trwało krótko: kiedy się odezwała, była to znowu rzeczowa i trzeźwa Niki. - Więc co masz zamiar robić? Ś Myślę, że powinienem polecieć na ..Thalię". Potem chciałbym porozmawiać z tym waszym biologiem Wilsonem. Pomożesz mi zorganizować jedno i drugie. Niki? -k 115 Ś Wszystko w porządku. Ray? Głos Niki docierający przez słuchawki wydawał się spłaszczony, nie tak jasny i dźwięczny jak zazwyczaj - ale nawet taki zachował swoją ciepłą, charakterystyczną barwę, jakby dziewczyna była bli-sko, tuż przy nim - chociaż dzieliło ich kilka poziomów statku. Ś- W porządku. Za chwilę będę gotów. Ś Nie spiesz się. Czekam, Docisnął twardą, wypukłą banię hełmu do kryzy kołnierzowej; sucho trzasnęły zatrzaski hermetycznego docisku. Raz jeszcze sprawdził zawór instalacji tlenowej. Zameldował: Ś Gotów do wyjścia. Ś Zaczynam rozhermetyzowywanie śluzy - powiedziała rzeczo-wo. Ale następne słowa nie należały już do regulaminowych zwro-tów, używanych przy tego typu rozmowach: - Proszę, uważaj na siebie, Ray. Nie ryzykuj.. - Pomilczała chwilę i znów wróciła do poprzedniego tonu. - Baird będzie przez cały czas ..widział" cię w biodiagnozerze. Ja będę na nasłuchu. Ś Nikt z nas nie był na ,,Thaln" od miesiąca - włączył się lrven. - Więc mów nam o wszystkim, l na wszelki wypadek nie rozherme-tyzowuj skafandra. Omal nie odpowiedział: mnie naprawdę nic się nie może stać. Ale pominął to milczeniem. Chyba dlatego, ze słuchała go-Niki. Nagle zapragnął przez moment być dla nie) normalnym, najzwyk-lejszym człowiekiem, nie - Nieśmiertelnym. Miał już przed sobą szeroko otwarte wyjście. Obiema dłońmi chwycił krawędź otworu, podciągnął się, odrywając magnetyczne przyczepy butów od podłogi i - odmierzając każdy ruch. by sil-niejszy skurcz mięśni nie rzucił go w niepożądanym kierunku - wydobył się na zewnątrz. Zawisł w próżni, nie czując ciężaru własnego ciała, pozbawiony kontroli nad nim, niezdarny jak odwrócony na grzbiet żuk. W pierw-szej chwili utracił poczucie kierunku; pamiętał tylko, że za nim piętrzy się ..Euterpe". Przez chwilę walczył z gwałtownymi mdłościami, czując w żołądku twardy, gniotący ciężar: uczucie wywołane w tym samym stopniu stanem nieważkości, co podświadomym lękiem, jaki zawsze odczuwa człowiek w próżni kosmicznej - samotny i znaczący tak mało wobec otaczającej go pustki. Po minucie był już opanowany. Mająca oświetlać mu drogę flara próżniowa zaświeciła się nad nim nagle w zupełnej ciszy, jak gdyby 116 ciemność eksplodowała blaskiem - w próżni nie widzi się świetlnej smugi, nie słyszy świstu lecącego pocisku. W ostrym świetle zo-baczył burtę .,Euterpe' i - bliżej niż oczekiwał - bliźniaczą syl-wetkę ..Thalii", Milczący, martwy ogrom, bez jednego chociażby człowieka na pokładzie, swym opuszczeniem budzący grozę - tak jak budzą ją wraki pozostałe po katastrofach kosmicznych, dry-fujące w obrębie Układu, ukazujące się nagle i znikające w mroku - jak gdyby tylko po to pojawiły się na ekranach optycznych, by ukazać rozdarty pancerz, wygięte straszliwą siłą wybuchu wręgi, opustoszałe pokłady i kabiny - odsłonięte potwornym uderze-niem - w których pod warstwą szronu można wciąż jeszcze do-strzec przedmioty, które kiedyś należały do osób zamieszkujących te wnętrza: ślady ludzkiego życia, przerwanego nagle - dawną, nie zawsze znaną, często już zapomnianą tragedią. Dobił do burty. Pochwycił jedną ze znajdujących się w jego za-sięgu klamer i zameldował: Ś Jestem na miejscu. Światło lampy czołowej liznęło poszycie sczerniałego od kosmicz-nego nagaru, niegdyś srebrzystego pancerza. Zaczął posuwać się wzdłuż burty; gdzieś tutaj, jak wynikało z planów, powinien znaj-dować się jeden z awaryjnych włazów. Dostrzegł nareszcie okrągły zarys klapy. Włączył mechanizm otwierający, właz odemknął się przed nim. Teraz mógł pozwolić sobie na chwilę odpoczynku. Po pokonaniu odległości dzielącej obydwa statki czuł, że koszula pod skafandrem lepi się do spo-conej skóry. A przecież to był zaledwie wstęp, najłatwiejsza część zadania; poruszanie się w próżni wymaga od człowieka głównie fizycznego wysiłku. Połączył się z ,,Euterpe" - teraz dopiero pomoc stawała się nie-zbędna: bez ich wskazówek mógł błądzić długo po ciągnących się kilometrami korytarzach transgalaktycznego olbrzyma. Ten, w którym się znajdował, nie przypominał w niczym kory-tarzy części załogowej: raczej poziomą studnię, z rzadka oświetloną lampami. Po ścianach biegły różnej grubości rury, ciągnęły się wiązkami lśniące kable. Ludzie musieli pojawiać się tu rzadko. przejście służyło automatom naprawczym i wykonującym prace konserwacyjne na zewnętrznej powłoce. Ruszył przed siebie, już po pierwszych krokach stwierdzając, że urządzenia wytwarzające sztuczną grawitację działają wciąż bez zarzutu. 117 Wychodził zza zakrętu, gdy spostrzegł, ze kilka metrów przed nim przesuwa się po podłodze coś. jak gdyby szara smużka. A po-tem to. co w pierwszej chwili wydało mu się polotną smugą, przy-brało kształt określony, wyraźny. Szczur. Zatrzymał się przed Rayem, oddalony o krok, może dwa; spasiony, połyskujący oleistym lśnie-niem gładkiej i gęstej sierści. Przysiadł na tylnych łapach, węszył unosząc głowę; okrągłe oczy, w których czerwonawo odbijało się światło, patrzyły czujnie, lekko drgał długi, nagi ogon. Patrzył na zwierzę, zaskoczony, lecz już w następnej chwili pojął, że jego pojawienie się jest właśnie jednym z dowodów, jakich szu-kał; w Trójkącie także ginęli tylko ludzie, zwierzęta zawsze pozo-stawały na opuszczonych statkach. Zamierzał powiadomić In/ena i Niki o swym odkryciu, ale nowa myśl odebrała mu chęć do mó-wienia; to tylko mogło, a nie musiało być jednym z takich dowodów, l zaraz inne pytanie nasunęło się mimo woli: w jaki sposób szczur żył, pozbawiony jedzenia? W mesie, w przygotowalni po-siłków pochłaniacze wsysają wszelkie resztki, chłodnie prowianto-we zamykają się hermetycznie. Pozostawało tylko jedno wyjaśnie-nie; opuszczone przez ludzi laboratoria, w których wygłodzone zwierzęta zagryzały słabsze spomiędzy siebie, pożerając się na-wzajem tak długo, póki nie pozostanie już tylko )edno z nich. naj-silniejsze... Ogarniający go wstręt sprawił, że zimny dreszcz prze-mknął po plecach i po karku. Prawdopodobnie nie będzie to jedyna budząca zgrozę rzecz, jaką tutaj zobaczy. Ruszył znowu przed siebie, bardziej niż przedtem oczekujący, napięty. Nie uszedł nawet kilkudziesięciu kroków, gdy zza zakrętu korytarza wyłoniły się drzwi. Otworzyły się łatwo. Stał w progu niskie), obszernej hali; wystarczył jeden rzut oka, żeby stwierdzić, ze - jak wspominała Niki. omawiając z nim drogę do poziomów mieszkalnych - znalazł się w magazynie robotów. Rozejrzał się; mechaniczny tłum, zastygły pod ścianami, sprawiał wrażenie jakiejś niesamowitej menażerii; w bezruchu maszyn - teraz, kiedy na statku zabrakło ludzi, którym powinny służyć - : było coś nierealnego, tworzącego nastrój jak ze złego snu. Zmie-niało to te codzienne, prawie nie zauważane w swej zwyczajności przedmioty, nadawało im jakby nowe znaczenie, nigdy uprzednio nie dostrzeganą obcość. Wydawało się, że zgromadzone tutaj ro-boty z niepojętą cierpliwością mechanizmów wyczekują na coś, co równie dobrze może zdarzyć się już w następnej sekundzie, jak 118 i nie zdarzyć nigdy. Ray ruszył wolno przez halę, w głębokiej, sztucznej ciszy nie wypełnionej nawet odgłosem jego kroków, które zapewne budziły echo pod stalowym sklepieniem. Płyta posadzki ustąpiła pod stopą tak nagle, że gdyby stał już na niej całym ciężarem, poleciałby jak kamień w dół. Runął na twarz, uderzając klatką piersiową w krawędź otwartej nagle, prostokątnej studni. Poczuł ból - ostry, dławiący - chyba łamanych żeber. Pociemniało mu w oczach. Połową ciała zawisł nad kilku- czy kilkunastometrową przepaścią, prawdopodobnie dostatecznie głębo-ką, aby, spadając, co najmniej połamać kości nóg. Zsuwał się: dłonie w grubych rękawicach próżniowych nie znajdowały żadnego za-czepienia, ześlizgiwały się centymetr po centymetrze z gładkiej powierzchni płyty. Dopiero w ostatniej chwili, już na samej krawędzi. zdołał się chwycić. Wisiał przez kilka sekund, dysząc, ból nadal utrudniał każdy ruch. Wreszcie powoli zaczął wciągać się w górę, ponaglany natarczywie ponawianym pytaniem dobywającym się ze słuchawek, na które wciąż jeszcze odpowiedzieć nie mógł: pod-ciągnięcie się wymagało całego wysiłku, do jakiego był zdolny. Ś Ray, co się stało? Ray? Był dla nich tylko świetlistym punktem poruszającym się w ekra-nie lokacyjnym po planie kolejnych poziomów. Ale mieli przed sobą aparaturę kontrolną, rejestrującą ciśnienie, szybkość od-dechu, rytm pracy jego serca. Zmiana w pracy któregoś z tych wskaźników stanowiła sygnał, że dzieje się coś nieprzewidzianego. Ta świadomość, że jest jakby przez tamtych podglądany, rozdraż-niła go nagle: pożałował, że nie wybrał się tutaj korzystając jedynie z pomocy automatów. Zmusił się, by jego głos brzmiał zupełnie normalnie: Ś Nic się nie stało. Szedłem trochę zbyt szybko. Powątpiewające milczenie Niki świadczyło, że nie uwierzyła w je-go wyjaśnienie: byli tu przecież, musieli widzieć niejedno, nawet jeśli ich droga nie prowadziła przez magazyn robotów, Ale głos ze słuchawek nie odezwał się więcej; znów otoczyła go cisza, sztucznie głęboka cisza wnętrza skafandra, którego warstwa izolacyjna po-chłania każdy zewnętrzny odgłos. Podniósł się z trudem, klnąc w duchu i przyciskając rękę do bolą-cego boku. A więc tak teraz wyglądała ..Thalia". Kto na kogo za-stawił tę pułapkę? Zabolało go znowu, więc przysiadł na piętach, czekając, by ból 119 zmniejszył się i pozwolił mu iść. Pełgający blask lampy stworzył złudzenie ruchu - jak gdyby otaczające go mechanizmy poruszyły się wszystkie naraz, z milczącą i skupioną czujnością śledząc przy-kucniętego człowieka. Nie, to nie było tylko złudzenie wywołane przesuwaniem się światła: Ray kątem oka dostrzegł wyraźne po-ruszenie w półmroku. Zwrócił się w tamtą stronę, kierując snop światła w plątaninę metalowych kształtów, Krąg blasku sunął po nich, aż znieruchomiał natrafiwszy na niespodziany widok: w zwar-tych szeregach robotów ziała szeroka wyrwa, wypełniona szczątka-mi rozbitych maszyn. Pomiazdżone kadłuby, zgniecione blachy pancerzy, pogruchotane manipulatory i roztrzaskane lampy two-rzyły obraz niepojętego zniszczenia, jak gdyby przez magazyn przejechał walec drogowy lub dwudziestowieczny czołg. Prawdo-podobnie musiał to być jeden z ciężkich, terenowych łazików pla-netarnych, Ale po co uruchamiano go i posługiwano się nim tu, wewnątrz statku? Ray wyprostował się wolno. Dostrzegł przyczynę ruchu, który przyciągnął jego uwagę: niewielki robot podawczy, wyróżniający się płaską, jakby wtłoczoną w szerokie barki ,,głową", która upo-dabniała go do przygarbionego człowieka, na poły zagrzebany w złomie - próbował powstać. Włączony wstrząsem, rozkojarzony program stać było tylko na powtarzanie w nieskończoność szczątko-wego impulsu: uszkodzony automat wykonywał ciągle ten sam ruch stalowymi nogami - monotonny w swej gwałtowności rytm koń-czyn bijących o podłogę przypominał do złudzenia drgawki ko-nającego. Było w tym coś tak ludzkiego, że Ray nie mógł patrzeć na tę szamotaninę. Schylił się, odszukał wyłącznik na szerokiej tarczy piersiowej - wcisnął, z ulgą kładąc kres mechanicznej agonii. Gdy się prostował, światło lampy liznęło gładką, jasną powierzchnię ściany: w połowie wysokości, skośnym rozbryzgiem biegły nią rdzawe, dawno już zaschłe plamy. Nie był to smar ani elektrolit, nie był to żaden z płynów nieorganicznych - tak po zaschnięciu wygląda tylko krew, Wiedział o wydarzeniach, których to, na co patrzył, było śladem - ale mimo to ręka, którą podniósł, by dotknąć krwawej plamy, nie usłuchała, zwisła - znieruchomiała w połowie drogi. Bez trudu mógł wyobrazić sobie rozgrywającą się tutaj przed tygodniami scenę: człowiek, cofający się przed czymś Śłazikiem, mstalerem?Ś 120 najeżdżającym na niego. Cofający się przed takim samym jak on człowiekiem (ludźmi?) usiłującym przygwoździć go do ściany. zgnieść, zmiażdżyć. Poczuł gwałtowne mdłości - musiał zacisnąć zęby, żeby się opanować, przemóc zgrozę i wstręt. Odwrócił głowę, by nie patrzeć na ścianę poznaczoną krwawymi zaciekami. Mimo to czuł, że nie panuje nad twarzą: lewy policzek drgał szybkim, krótkim, niemożli-wym do powstrzymania skurczem - na szczęście nikt nie mógł tego widzieć, Wśród zgruchotanych blach, o krok od własnej stopy, zobaczył ciemny przedmiot; w pierwszej chwili skojarzył mu się ze zwiędłym liściem. Schylił się - to była rękawica, Wciąż jeszcze zachowała kształt noszącej ją niegdyś ręki (zabitego? zabójcy?), Stał. przy-glądając się temu tak codziennemu, zwykłemu przedmiotowi, któ-ry tu nagle nabrał szczególnego znaczenia, próbując bezskutecznie wygładzić go. wyprostować, aby tak wstrząsająco nie przypominał ludzkiej dłoni przykurczeni zgiętych palców. Oddychał z trudem: miał wrażenie, że w oczyszczonym z wszelkich możliwych skażeń, klimatyzowanym powietrzu tego statku unosi się zapach śmierci Nie pomagała świadomość, że to nie jest możliwe: sprężarki wie-lokrotnie wymieniły tu już całe powietrze, a gdyby tak nawet nie było - żaden zapach nie mógłby dotrzeć do wnętrza hermetycznie połączonego ze skafandrem hełmu, Powoli zbierał myśli, Było coś, czego jakby nie zauważył, prze-gapił... Już wiedział: łazik czy coś w tym rodzaju, czym dokonano zabójstwa. Jak każdy z automatów musiał mieć wkodowany, bez-względnie obowiązujący, nie ulegający zatarciu nawet w momentach rozkojarzenia się funkcji, nakaz: nigdy, w żadnych warunkach, nie czynić nic przeciw człowiekowi. Tylko człowiek mógłby do zera skasować taki program, wprowadzić nowy. l człowiek tego doko-nał - z zimną krwią czyniąc z mającego służyć ludziom robota broń, którą mógł skierować przeciwko innym. Czy tę nieprzypad-kową, bo po raz drugi stwierdzoną premedytację działań, mogło naprawdę uzasadniać działanie energii Tamtych na ludzki mózg? Czy to. co tutaj miało miejsce, można było usprawiedliwić ingerencją obcej Siły? Czy też po prostu w ludziach objawiło się to wszystko, co człowiek nosi w sobie pod maską wyuczonych zachowań i ze-wnętrznej kultury? Wystarczało sięgnąć pamięcią do historii ludz-kości, przypomnieć sobie dzieje okresów zbiorowego obłędu, aby 121 przestać się dziwić, że unieruchomiony w przestrzeni statek stał się stalową dżunglą. Wyprostował się, otworzył dłoń, pozwalając, by rękawica wypadła z niej na podłogę. Gdy tylko zaczął iść, ogarnęło go bezsensowne uczucie, że każdy jego krok jest oceniany, śledzony - bezsensowne, skoro otaczały go tylko zamarłe automaty. Automaty, wśród których jednak mogło znajdować się więcej takich, w które walczący ludzie wkodowali morderczy program. Wzdrygnął się na tę myśl; było to coś, co zaprzeczało ładowi jego świata. Ze zdziwieniem zdał sobie nagle sprawę, że odkąd znalazł się tutaj, przez cały czas reaguje, myśli, odczuwa tak, jak na jego miejscu odczuwałby każdy człowiek. Nie zauważył nawet, jak i kiedy minął pierwszy poziom roboczy, jak znalazł się na drugim, l tutaj także, tyle że znacznie częściej, co kilka kroków, dostrzegał ślady walk, ściany rozprute strzałem z podręcznego lasera, nadpalone płyty ścian i podłogi, pomiażdżo-ne, oślepłe lampy - gdyby nie światło bijące z jego hełmu pano-wałaby ciemność. Znowu posuwał się przed sobą w tej skąpej smu-dze; pod stopami czuł miażdżone podeszwami ciężkich, próżniowych butów szkło - gdyby nie izolacja skafandra słyszałby jego zgrzyt. W korytarzu za sobą wyczuł jakby powolnie zbliżające się kroki. Odruchowo skulił się, przywierając do ściany i, przyczajony, czekał. Kątem oka dostrzegł zrównujący się z nim automat; powłócząc szerokimi stopami, przystając co kilka kroków, jak czyni to szuka-jący czegoś uważnie człowiek - szedł jeden z androidów obsługi. Ray poczuł mdlący skurcz pod zebrami, lęk przed bólem; gdyby automat zaatakował, nie miałby się czym bronić. Ale ten widać nie był przeprogramowany; tarcza ,,twarzy" wyczekująco obróciła się w stronę Raya. przystanął, zamigotał sygnałem nadawania. Ray sięgnął do przełącznika na piersi; w słuchawkach rozległ się niski, miarowy, pozbawiony fntonacji głos; Ś Porządkowy automat CxG-8. Wykonuję zadanie, Po wszystkim, co dotąd widział, zwyczajność takiego spotkania była czymś tak zaskakującym, ze aż niesamowitym - choć właśnie w tym nie było nic niesamowitego. Ś Zadanie? Jakie? Ś Szukam ludzi. - To proste zdanie zaszokowało Raya, przez moment miał uczucie, że musiał się przesłyszeć. Jak gdyby mógł rozumieć taką reakcję człowieka, automat dodał wyjaśniająco; Ś 122 •ni statek stał wica wypadła bezsensowne bezsensowne, vśród których liczący ludzie myśl; było to d znalazł się i jego miejscu iom roboczy, znie częściej, rutę strzałem i, pomiażdżo- hełmu pano- j skąpej smu- próżniowych jego zgrzyt. ące się kroki. ajony,czekał. t; powłócząc yni to szuka- dów obsługi. lólem: gdyby en widać nie obróciła się lawania, Ray legł się niski, go spotkania choć właśnie Raya, przez gdyby mógł aśniająco: Ś Rozkaz: szukać fudzi - funkcje życiowe zero. Jeśti są gdzieś - usuwać. Człowiek - Punkcie życiowe zero, do chłodni. Szukać ludzi - funkcje życiowe zero. Gdyby to nie był najprostszy automat sprzątający, jego pamięć zawierałaby zasób słów pozwalających wyrażać się precyzyjniej: może wówczas ta informacja nie robiłaby aż takiego wrażenia. Ray przełknął ślinę: a więc dlatego w magazynie robotów i nigdzie później nie dostrzegł żadnych zwłok! ,,Człowiek - funkcje życiowe zero - do chłodni". Ktoś wydał tutaj ten rozkaz, z zaskakującym praktycyzmem nie zapominając w toku walki o tym, że trzeba pozbyć się z poziomów zabitych, których ciała musiałyby się zacząć roz-kładać w ciepłym, bezustannie ogrzewanym powietrzu. Po raz drugi wydało mu się, że ,,Thalię" przenika zapach śmierci. Zdecydował się nagle. Ś Zaprowadź mnie tam. Robot zawahał się - wyglądało, jakby rozważał tę możliwość, Ale była to tylko zwłoka, jakiej potrzebował jego nieskomplikowany aparat kojarzenia na wczytanie tak wydanego rozkazu. Ray po-wtórzył go więc - tym razem prościej: Ś Ludzie - funkcje życiowe zero, chłodnia. Idź tam. Automat odwrócił się i poczłapał korytarzem. Ray ruszył za nim. Istniała słaba szansa, że - skoro posłużono się tak prostym an-droidem - mógł się pomylić: to, co oznaczało dla niego ,,funkcje życiowe zero", mogło być brakiem przytomności, omdleniem... Wprawdzie ranny czy nieprzytomny człowiek nie ma szans przeżyć tygodni w temperaturze minus pięćdziesięciu stopni, w zwyczajnej chłodni, a nie w hibernatorze, i bez żadnych zabiegów medyczno--hibernacyjnych, ale nie wolno było tego nie sprawdzić. O ile jeszcze tam byli, nie ulegli zdematerializowaniu. Byli. Zobaczył ich w tym samym momencie, w którym rozsunęły się przed nim ciężkie, hermetyczne drzwi. Leżeli w ostrym świetle lamp bezcieniowych w dość przypadkowych pozach: nikt nie ułożył ich twarzami ku górze, nie zamknął powiek, nie wyprostował rąk. W poskręcanych ciałach, w nie dokończonym, zastygłym ruchu rozrzuconych ramion i nóg. w zesztywniałych twarzach utrwalił się na zawsze moment ich gwałtownej agonii: Ray, posuwając się wolno wzdłuż leżącego szeregu, miał wrażenie, że nie domknięte. zeszklone oczy idą za nim spojrzeniem - z wyrzutem? nienawiścią? czy tylko obojętne? - w tym swoim martwym lśnieniu. 123 Nie chciał zaglądać w twarze, rozpoznawać z ran. jaką gmęl śmiercią, odgadywać ich wieku, poprzez mówiące coś przecież o każdym człowieku rysy wdzierać się w ich wewnętrzny, umarły wraz z nimi świat. Leżąc tak rzędem, jak porzucony pokot obłąkań-czego polowania budzili już tylko litość; idee czy postępki będące może kiedyś jakimś uzasadnieniem odczuwanej przez nich do siebie wzajem wrogości, powód bezpardonowej walki, teraz, wobec ich śmierci, wydawały się czymś żałośnie błahym, )ak z perspektywy czasu zawsze stają się bez znaczenia wszelkie przyczyny popy-chające ludzi do odbierania sobie nawzajem życia w imię jakich-kolwiek - choćby najszczytniej brzmiących, najbardziej postępo-wych w swoim czasie - przekonań czy tez haseł. Nie chciał już nawet wiedzieć, co wywołało paroksyzm wzajemne) nienawiści, jakie zda-rzenia były detonatorem rosnącego napięcia, od czego się zaczęło - to także było już teraz nieważne. Przystanął. Połączył się z pamięcią Głównego Koordynatora statku i wydał rozkaz: po potwierdzeniu przez automaty medyczne, ze istotnie nikogo nie da się już przywrócić życiu - spalić. To było jedyne, co można było jeszcze zrobić. Z ulgą usłyszał za sobą szczęk zamykających się ponownie drzwi. Automatu już w korytarzu me było - odszedł kontynuować swoje bezcelowe już teraz poszukiwania. Ray oparł się plecami o ścianę: od skroni, po policzku spływała strużka potu, czuł ją. lecz nie mógł otrzeć. Ogarniało go jakieś dziwne otępienie. Nie miał ochoty wra-cać. Miał dosyć ludzi - zarówno żywych, jak martwych. Najchętniej zerwałby nawet tę nić łączności radiowej, jaka wiązała go jeszcze z nimi. Tylko rozsądek powstrzymywał go przed tym. Zmusił się do złożenia meldunku o wszystkim, co zobaczył. Brak gwałtownej reakcji na jego sprawozdanie nasuwał podejrzenia, że żadne z jego odkryć nie jest dla członków ..Euterpe" czymś zaska-kującym. Ruszył przed siebie - szedł jak automat, nie wiedząc dokąd i po co. Miał uczucie, że szkliste oczy idą spojrzeniem za mm. Lecąc na ,,Thalię" miał podświadomą nadzieję, ze właśnie tutaj Siła, z którą szukał Kontaktu, objawi się podobnie jak na ..Neilu Armstrongu", gdzie wydarzenia poświadczyły działanie Obecności ingerujące?' w świat ludzi. Nadzieję tę budziły analogie pomiędzy oboma Ś, morskim i kosmicznym - statkami, ich opuszczenie, mewytłuma-i czalne zniknięcie ludzi z ich pokładów. Ale jego nadzieje me spełniły) 124 an. jaką ginęli 3 coś przecież lętrzny, umarły pokot obłąkań- ostępki będące z nich do siebie raz. wobec ich z perspektywy 'zyczyny popy- w imię jakich- rdziej postępo- chciałjuz nawet wiści. jakie zda- j0 się zaczęło Ś 'ł się z pamięcią ) potwierdzeniu nie da się już :na było jeszcze ponownie drzwi. tynuować swoje lecami o ścianę: ą. lecz nie mógł niał ochoty wra- 'ych. Najchętniej ^zała go jeszcze -i. 3 zobaczył. Brak podejrzenia, ze e" czymś zaska- •dzac dokąd i po ?a nim. Lecąc na utaj Siła, z którą ilu Armstrongu", ości ingerującej tędzy oboma Ś nie. niewytłuma- fzieje nie spełniły się. Tu wszystko przebiegało w zupełnie inny sposób, widziało się tylko ślady działalności ludzkiej, będące) przejawem najgorszych z cech, którymi człowiek postanowił przebyć ten jeszcze jeden - świadomy - etap ewolucji gatunku; jak gdyby podbój innych sy-stemów planetarnych, rozkwit techniki i coraz bardziej ułatwione życie mogły być celem - jedynym na ludzką miarę. Jeden z prastarych mitów mówił o ludziach, którzy postanowili zawładnąć niebem, budując wieżę, mającą go dosięgnąć. Zazdrosny o swoją władzę czy może tylko zagrożony Bóg pomieszał im języki, aby nie mogli porozumiewać się z sobą. To, co zdarzyło się tutaj, było jak gdyby dalekim odbiciem tej legendy: i tutaj ludzie stracili w jakimś momencie zdolność rozumienia się wzajem. Czy sprawiła to siła większa od ich własnej? Czy też oni sami - zdolni do wszel-kich szaleństw, gotowi dla swych celów przyjąć nawet coś tak prze-ciwnego naturze ludzkiej jak nieśmiertelność? Przystanął. Wędrówka bez planu z poziomu na poziom dopro- wadziła go do pomieszczeń mieszkalnych. Takie same jak na ,,Euter-pe" dywany, boazerie, rzędy jasno lakierowanych drzwi, tyle że tutaj tylko nieliczne domykały się jeszcze, większość zwisała na wyrwanych zawiasach albo szczerzyła złomki strzaskanych, wgnie-cionych płyt. Zdecydował się wejść w jedne z nich. Drzwi, mimo że pozbawione zamka, stawiły jednak niespodziewany opór. Na-parł ramieniem - nie drgnęły nawet. Cofnął się, rzucił całym cia-łem z rozpędu; dopiero wtedy uchyliły się trochę, nie więcej niż na dwa palce. Po drugiej stronie coś runęło z łomotem. Domyślił się: prymitywna barykada, Prawdopodobnie ten, kto ją zbudował, bał się, że nowe, dokładnie zamknięte drzwi zdradziły-by, że kabina jest zamieszkana. Pewno ktoś pragnął się tu przyczaić, nie chciał się mieszać do walki. Pchając i szarpiąc drzwi zdołał powiększyć szparę na tyle, by móc się wśliznąć do wnętrza. Kabina kiedyś musiała być urządzona podobnie do tej, jaką przy-dzielono mu na ,,Euterpe". Strzaskana szyba panoramowizora i śla-dy ognia na jednej ze ścian były jedynym dowodem toczącej siętlł kiedyś walki. Wszystkie meble nie przytwierdzone na stałe do ściar^ czy podłogi zostały zgromadzone pod drzwiami. ; Tuż za barykadą znajdowało się legowisko: prymitywny, usłany-,' z ubrań, koców i materaca barłóg. Nosił on ślady długotrwałego po-Y bytu człowieka: widać było wyraźnie odciśnięty ślad obronnie sku- 126 , widziało się najgorszych :cze jeden Ś 3| innych sy- .iei ułatwione y postanowili }ć. Zazdrosny izał im języki, żyło się tutaj, ludzie stracili Czy sprawiła olni do wszel- coś tak prze- oziom dopro- jak na ,,Euter- jrzwi, tyle że ść zwisała na anych, wgnie- Drzwi, mimo my opór. Na- cił całym cia- iie więcej niż ri. bnie ten, kto zwi zdradziły- ? tu przyczaić, •ę na tyle, by tej, jaką przy- iowizora i śla- oczącej się tu stałe do ścian tywny, usłany otrwałego po- obronnie sku- lonego ciała, poniewierały się puste pojemniki żywnościowe i pla-stykowe naczynia po napojach, jakieś trudne do rozpoznania ogarki czy ogryzki. Rayowi przypomniał się spotkany na roboczym po-ziomie szczur: prawdopodobnie żywił się resztkami pożywienia rozwłóczonego po takich jak ta kryjówkach. Ale nie tylko dlatego. Ten człowiek żył jak zwierzę, słabe, bez-bronne zwierzę zagrożone przez inne, silniejsze, bardziej drapieżne Nietrudno było wyobrazić sobie dni jego wegetacji: przycupnięty za barykadą nasłuchiwał zapewne kroków na korytarzu, czujny nawet we śnie. nieustannie napięty. Tylko z rzadka, prawdopodobnie nocą, wychodził ze swego schronienia, by przemykając chyłkiem pod ścianami korytarzy przedostać się do magazynów żywności, zdobyć te kilka pojemników, które był w stanie unieść i których zawartość miała mu umożliwić przetrwanie następnych dni. Tyle tylko pozostało w nim z istoty zmierzającej na podbój kosmosu. Na brzegu barłogu leżał laserowy pistolet. Ray odruchowo. pchnięty niesprecyzowaną myślą, schylił się, podniósł go i zatknął za pas bluzy. Przez krótki moment znajomy kształt zaciążył w jego ręku, dotknięcie chłodnej kolby pokrzepiło go jakoś - prawdo-podobnie w taki sam sposób dodawało odwagi ukrytemu tu czło-wiekowi. Powoli zaczął się wycofywać, raz jeszcze obrzucając spojrzeniem legowisko Nagle, patrząc pod innym kątem - dostrzegł, że ten człowiek nie był sam, Nieco dalej, prawie pod samą ścianą, osłaniany od drzwi nie tylko barykadą, ale i ciałem skulonego obrońcy, leżał tu kiedyś ktoś jeszcze: na kocach widniał kształt drugiego ciała. Ciała, które nie miało dość sił, by obronnie się skulić, bezwładnie leżą-cego na wznak: głowa pozostawiła wyraźniejsze wgłębienie Więc nie dla'siebie tamten budował barykadę, nie siebie za nią chronił... Po wszystkim, co dotąd widział, ten niespodziany dowód zwyczajnych ludzkich uczuć - przyjaźni, poświęcenia - właśnie poprzez kontrast, wydał się czymś wstrząsającym. W warunkach, w których przestawały się liczyć wszelkie normy moralne i etyczne ludzkiego społeczeństwa, nie obowiązywały tworzone przez nie nakazy i zakazy, znalazł się jednak ktoś. kto zdobył się na to. co mogłoby się wydawać jedynie zbędnym i bez-celowym bohaterstwem - bo przecież nie udało mu się nikogo ocalić i niczemu zapobiec, Wbrew rozsądkowi - bo opieka nad słabszym czy chorym towarzyszem zmniejszała jego własne szansę 127 przetrwania. Wbrew najsilniejszemu z instynktów znanych żywe) istocie, wbrew instynktowi życia, nakazującemu bronić go do ostat-niej chwili i za wszelką cenę. l właśnie tutaj - było w takiej decyzji coś... zawahał się, nim użył tego słowa: tak, coś wielkiego. To była ta cecha ludzka, o której mówił Breedenowi; zdumiewa-jąca umiejętność oddania za innego człowieka swego własnego, jedynego i niepowtarzalnego życia, Cecha, której on sam został na zawsze pozbawiony: tak jak nie musiał zabijać, aby w ten sposób obronić własne życie, tak nie zdołałby poświęcić go dla kogoś, choćby nie wiem jak chciał. Był - jak to w gniewie rzucił Breede-nowi - naprawdę był nieśmiertelny. Nie wiedział, jak i kiedy znalazł się na korytarzu, Szedł bez żadne-go celu, planu. Wszystko splątało się w nim nagle - szedł tak przed siebie chyba jedynie po to, aby rytm kroków narzucił mu spokój, pozwolił uporządkować myśli. Jednego tylko był pewien: w zetknięciu z zastaną na ,,Thalii" rzeczywistością koncepcja testu nie mogła się już ostać, była po prostu bzdurą. Gdyby tak było, Tamci otrzymaliby już wystarcza-jącą i jednoznaczną odpowiedź, wystarczającą w połączeniu z tym wszystkim, czego musieli dowiedzieć się dużo wcześniej. Wiedzie-liby już o człowieku, że jest dość potężny, aby oderwać się od swojej planety, zbudować w przestrzeni kolonie zasiedlone przez setki tysięcy ludzi, których nie był już w stanie pomieścić stary glob, ogrzać je i zasilić dzięki krążącym po orbicie satelitarnym elektro-wniom słonecznym. Aby zbudować bazy nawet na najbardziej od-ległych. lodowatych, przemiatanych wichrami metanowych burz planetach swego Układu, by sięgnąć jeszcze dalej - do systemów sąsiednich gwiazd. Aby porwać się na to, co jeszcze dwa wieki wcześniej wydawało się niemożliwością; próbą przebycia niewyobra-żalnych odległości dzielących macierzysty system słoneczny od naj-bliższych galaktyk. A jednocześnie ten sam człowiek to zlepek wszystkich możliwych przeciwieństw; egoizmu i wyrzeczenia, za-ciekłości i tolerancji, tchórzostwa i odwagi, okrucieństwa i poświęce-nia, mądrości i szaleństwa... Przemieszanych ze sobą i stanowiących jedność, jak stanowił ją jego powodujący sprzeczne reakcje mózg. Przeciwieństw, które sprawiały, że był w takim samym stopniu zdolny niszczyć, co tworzyć, zadawać śmierć, jak i własne życie poświęcić. Gdyby Tamci chcieli przeprowadzić tu test, dowiedzieliby się już z niego wystarczająco wiele, by dalszego testowania zaprzestać. 128 Więc może tak się stało, może odeszli, cofnęli się po raz drugi, może Ich nie ma - > dlatego, wbrew jego spodziewaniu, wciąż nie dzieje się nic? A może cała koncepcja ponownego Spotkania była jednak pomyłką, nazbyt pochopnym wnioskiem, wyciągniętym z przy- padkowego podobieństwa wydarzeń? Silniej niż kiedykolwiek odczuł własną bezradność. Na żadne ze stawianycń sobie pytań me znajdował odpowiedzi. Poczuł się nagle tak, jak gdyby próba zrozumienia Ich była patrzeniem w czar-ną, me dającą się poznać i zmierzyć głąb, jak gdyby stał nad brze-giem nalanej mrokiem przepaści. Opadały mu ręce. zaczynał tracie nadzieję. Rozpaczliwie próbował skupić się, własną mysią Tamtą, potężną Myśl przywołać. Ale jego usiłowania raz jeszcze natraciły na pustkę. Przyspieszył kroku, gnała go jakaś niczym nie uzasadniona nie-cierpliwość. Gdyby Tamci w ogóle tu byli, właśnie teraz powinni mu pomóc, przejawiając jak niegdyś w Trójkącie swoją Obecność. Chyba, ze się pomylił, a rację miała Niki i inni. Ale jeśli tak było. jego przybycie istotnie by^o nonsensem. Jesl\ to. co zdarzyło się tutai. z Kontaktem nie miało mc wspólnego - to była sprawa ludzi, me jego. Wędrówka korytarzem stawała się bezcelowym krążeniem po obwodzie wielkiego koła: spostrzegł, ze po raz trzeci mija te same drzwi. Pomimo to szedł dalej, popychany jakimś imperatywem; ma-jącym źródło w mm samym. Po chwili uświadomił sobie, ze me tylko krąży, lecz i powtarza drogę, którą wczorajszej nocy przebył na „Euterpe": szeroki łuk korytarza poziomu mieszkalnego, drzwi windy łączącej go z piętrem dowodzenia... Tylko statek był inny. l zza żadnych drzwi me mogło śledzić go tym razem szpiegujące spojrzenie człowieka. Mimo to powróciło uczucie, ze jest obserwo-wany, jak gdyby otaczała go ze wszystkich stron jakaś milcząca. niewidzialna widownia. Było to tak, jak gdyby patrzyły na niego grodzie i ściany statku, jakby ,,Thalia" przyglądała się każdemu z jego kroków ciszą opustoszałych korytarzy i kabin, piętrami znajdu-jących się daleko pod nim i nad nim poziomów, mrokiem zalega-jącym niezliczone zakamarki. Więcej: jakby patrzyła rozciągająca się wokół statku próżnia. Nie budziło to w nim sprzeciwu czy lęku; w swym obecnym na-stroju przyjmował to patrzenie zewsząd i znikąd jak coś zrozumia-łego, rzecz nieomal zwyczajną. Zaczął pragnąć, by mc me naruszyło 9- Ostatr NieśŚ e"^ ' 129 jego odosobnienia. Ani on ludziom, ani oni jemu nie byli już ( trzebni Niech więc dadzą mu spokój, niech nie odzywa się wie w słuchawkach głos tej dziewczyny, która niedawno wydawała się jakoś bliska, a teraz, nagle, stała się równie jak wszyscy oboje' i obca Zdarzyło się to właśnie, czego bał się na Ziemi, do czego było potrzebne przyjęcie jego warunków przez Radę. Pole siłowe może więzić statków w nieskończoność; w jakiejś chwili będ mógł ruszyć na swoje samotne poszukiwania. Prędzej czy póżr pozostanie sam z sobą, więc równie dobrze może stać się to ter Jego przyszłość nie miała nic wspólnego z przyszłością ludzi: sprawa, jak będą sobie radzić sami z sobą. to oni będą musieli ri strzygnąć, czego im trzeba, aby z mieszkańców Ziemi przekształ się w istoty zdolne do opanowania kosmosu. Możliwość odezwa się głosu w słuchawkach drażniła go coraz silniej: w jakiejś crni ta perspektywa stała się tak nieznośna, ze stanął, podniósł ol ręce do głowy, szarpnął zaciski i wreszcie uwolnił się od hełn z ulgą zrywając tę ostatnią już łączność Po sztucznej ciszy, w jakiej się dotąd poruszał, niezauwazal zazwyczaj odgłosy otoczenia ogłuszały go niemal: kapanie wo w którejś z mijanych kabin, szelest przebiegającego gdzieś szczu skrzypienie drzwi wiszących na jednym tylko zawiasie - brzmi; niemal jak wystrzał. Zdjęty hełm niósł przez chwilę, potem po prostu położył go podłodze i znów ruszył przed siebie. Odchodząc miał wrażeń ze w porzuconych słuchawkach zaświergotało coś cienko. Le to, co tamci mogliby mieć mu do powiedzenia, nie interesowało! już w najmniejszym stopniu. Jak i minione) nocy wjechał na poziom dowodzenia i przystar przed drzwiami z napisem ,,kabina sterowania". Jak gdyby wszy; ko, co robił wczoraj, miało być czymś w rodzaju generalnej pról przed właściwym spektaklem, który dopiero teraz miał się naprawi rozpocząć, tym samym, zapamiętanym z ubiegłej nocy ruche zbliżył rękę do drzwi: tak jak i wczoraj otworzyły się przed nim. Z baczył takie same ekrany, pulpit, stojące ciasnym rzędem, prz twierdzono do podłogi fotele. Tak jak na ..Euterpe" wskazówki z garów stały na pozycjach roboczych, świadcząc o normalnym ro ruchu wszystkich urządzeń, wykonujących przeznaczoną im prac która nie mogła jednak przełamać bezruchu statku - licznik kontrę 130 szybkości podróżnej nadal wskazywał zero. Jak i wczoraj w pół-kolistym ekranie optycznym świeciły wciąż te same, nieruchome gwiazdy. Ray stał i patrzył; w ciszy kabiny bardzo wyraźnie rozle-gało się cichutkie popiskiwanie radiolokatora, sprężarki bezsze-lestnie tłoczące klimatyzowane powietrze owiewały go ulotnym. ledwie wyczuwalnym podmuchem. Naraz jeden z foteli okręcił się w jego stronę: Ray ujrzał najpierw biały, obcisły, tak dobrze znany skafander, w sekundę potem - twarz. Swoją własną. Tam, w fotelu - siedział teraz on sam. Nie mógł się ruszyć: za żadną cenę me zdołałby przemowie, zro-bić jednego kroku. W głębokie), przygniatającej ciszy, przerywane] tylko piskami radiolokatora. patrzył bez tchu we własną twarz. Za-skoczenie mijało z wolna, przynajmniej o tyle, ze nie miał wątpli-wości. kim jest ten. kogo widzi przed sobą. Sobowtór, cos. co wzięto się z niego i czego Tamci używali tylko w sobie wiadomym celu Przesunął ręką po twarzy: miał wrażenie, ze zesztywniały w me) wszystkie mięśnie. Gardło miał wyschnięte: przełknął z wysiłkiem ślinę, ale to nie pomogło. Czekał; tamten powinien poruszyć się, coś zrobić: na Ziemi sobowtóry zawsze zachowywały się w taki sposób, jak gdyby pojawiały się po to. by człowiekowi wyraźnie; uświadomić którąś z jego własnych cech lub ukazać mu jego sa-mego. jakim mógłby być, gdyby spełniła się któraś z nieznanych alternatyw jego istnienia. Ale nic się me działo, a twarz sobowtóra nie wyrażała niczego. W swojej nieruchomości wydała mu się nie-ludzka - w stopniu budzącym grozę, wyzwalającym lęk. Nie po-ruszał się, jak gdyby na coś czekał, i Ray pomyślał nagle, ze tam-ten czeka już długo. Na to. co już za chwilę będzie musiało się zda-rzyć? Z tą myślą nadeszło przypomnienie: biała, dziwnie znajo-ma sylwetka człowieka w bladym świetle brzasku, majacząca w po-rannej mgle. Szelest kroków na żwirze ścieżki, uczucie, ze ktoś czeka na niego, milczący i skupiony w półmroku pokładu gwiazdo-wego. wsparty ramieniem o ekran połyskujący zimnym światłem odległych słone... A więc wszystko od dawna prowadziło go ku tej chwili? To. co miało się zdarzyć, zaczęło się znacznie wcześniej, jeszcze na Ziemi? Czy to znaczyło, ze wszystko, co robił, zdawa-łoby się - z własnej woli, nie było niczym innym, jak tylko jeszcze jednym programem włożonym w istotę ludzką przez obcą Siłę? Przeszedł go dreszcz na myśl. ze może nie jest, od dawna me był już niczym więcej niż mechaniczną, sterowaną zabawką w rękach 131 Kogoś czy Czegoś, czego zamysłów nie znał i może nigdy nie pozna l razem z owym poczuciem przemocy, zniewolenia, wszystko, co jeszcze było w nim ludzkie, buchnęło gwałtownym płomieniem nienawiści. Nienawiści, którą obejmował w tym samym stopniu to swoje meczłowiecze wcielenie, jakie widział przed sobą. co jego Stwórców - kimkolwiek oni byli W tej samej chwili w twarzy tamtego dostrzegł ją także Odraza połączona z chęcią unicestwienia przeciwnika rosła, przelewała się między mmi. szła od jednego do drugiego jak prąd, fala. wiązka światła: odsyłali ją sobie, coraz intensywniejszą, coraz bardziej morderczą, coraz mocniej dominującą nad wszystkim W tym, co się działo, było coś nieuchronnego: znów powróciło uczucie, ze wszystko to rozgrywa się pod uważnym, a jednocześnie obojętnym spojrzeniem nie istniejące) widowni - nieobecnej, a real-ne), Nie zastanawiał się nad absurdalnością tego stwierdzenia: tak było, wbrew logice: on i tamten znajdowali się jakby w środku areny. niewidzialnej, otoczone) przez równie niematerialnych widzów: tylko w ten sposób jego ludzki umysł, niezdolny do definiowania w oderwaniu od znanych sobie pojęć, potrafił To odbierać. Z każdą chwilą czuł coraz silniej milczącą, nieskończenie cierpliwą obec-ność Tego, pozbawione jakichkolwiek emocji, niezłomne oczekiwa-nie. l to wrażenie, jak gdyby wszystko działo się poza czasem. jak gdyby jego upływ nie mógł mieć już znaczenia, Sobowtór poruszył się w fotelu, zaczął powoli wstawać: w tym braku pośpiechu czaiła się jakby groźba, l chociaż jego ruchy nie były wiele wolniejsze od normalnych, ludzkich, sposób, w jaki je wykonywał, zdawał się nieuchronność trwające) nieskończenie chwi-li potwierdzać. Niedostrzegalni widzowie bardziej jeszcze skupili na nich uwagę. zbliżyli się jak gdyby i zacieśnili krąg. Sobowtór ruszył w stronę Raya, który zaczął cofać się ku drzwiom Zrobił do tyłu dwa, może trzy kroki i natrafił plecami na gładką, metalplastową powierzchnię. Nacisnął całym ciałem, ale drzwi, którym normalnie wystarczył zaledwie impuls przybliżającej się dłoni, tym razem nie zareagowały nawet na tak silny bodziec. Tamten szedł prosto na mego. Ray nawet nie miał dokąd się cofnąć, mógł tylko przyciskać się coraz bardziej do płyty; groźba, jaką zapowiadało to zbliżanie, właśnie dlatego, że niekonkretna, potęgowała z sekundy na sekundę uczucie nie-nawistnego przerażenia. 132 Nie myślał; jego ręka w odruchu samoobrony - jakby wiedziała, pamiętała w tej chwili lepiej niż on - sama zamknęła się na gładkiej kolbie pistoletu laserowego, wyszarpnęła go zza pasa bluzy. Strasz-liwa, oślepiająca smuga liliowego światła, cienka jak nóż. uderzyła w idącą postać, przeszyła ją na wylot, l nie uczyniła jej nic. Niszczący wszystko na swojej drodze promień przeszedł przez ciało idącego - tak jak stalowy pręt mógłby przeniknąć wodę, jak smuga światła przedziera się przez ciemność. W tej same; chwili, w której pomyślał. że tamten jest złudzeniem, zwidem, halucynacją - Ray poczuł ból. W oczach mu pociemniało, kolana ugięły się, upadł. Już klęcząc, ze zdumieniem zobaczył własną krew: gęstym, niepowstrzymanym strumieniem spływała z szerokiej rany pod obojczykiem, dokładnie w tym samym miejscu, w które tamtego ugodził promień lasera. Jakby strzelając w niego strzelił do samego siebie. Jakby... Bo w taki sposób nie rani pistolet laserowy. Słabł szybko z upływu krwi, zapadał w ciemność. Podniósł zdręt-wiałą rękę, ważącą chyba z tonę, próbował zacisnąć brzegi rany. Nie zdołał, była zbyt wielka: tylko krew popłynęła silniej, ściekając spomiędzy palców. Nie widział już niczego, tamten mógłby bez trudu... Ale nic się nie działo - może sobowtór stał tylko i patrzył. a może już go nie było... Czuł lepkość i ciepło własne; krwi. myśli zaczynały się mącić, przez głowę przemykały niespójne, oderwane od siebie skojarzenia. Nie rozumiejąc po co, zaczął nagle szukać w pamięci nazwy przedmiotu, starej, od dawna nie używane; już broni, która wracała do tego. kto ją rzucił, szukał jej gorączkowo, jakby to mogło mieć w ogóle znaczenie. Bumerang - przypomniał sobie i ucieszył się. ze tę nazwę odnalazł, choć niemal w tej samej chwili zapomniał, czego miała dotyczyć. Strzępy myśli oddzielały od siebie coraz większe przepaści pustki: gdzieś głęboko w nim samym rodził się, rósł jakiś ciemny, przerażający wir, Ciemność dokoła czerwieniała, przeszyta sączącym się zewsząd purpurowym blaskiem. Nagle, całkiem niespodziewanie, pożałował, ze porzucił swój hełm, że urządzenia nadawcze zostały tak daleko, zbyt daleko, by zdołał doczołgać się do nich. Nie wiedział, czy tylko traci przy-tomność, czy też tym razem... ta myśl przyszła dopiero teraz: że to może być koniec, l zaraz zgasła: spadał w jakąś niezmierzoną, bez-denną głąb. Czarny wir uniósł się w nim, spotęzmał, wydostał poza granice jego ciała, pochłaniając kabinę, czerwone światło, wszystko. i( 133 Kruche, nieomal nagie, powleczone szarosrebrzystym nalotem gałęzie przedwiosennych kasztanów Lśniące i lepkie łuski pąków, rozdarte zmiętymi jeszcze, bezkształtnymi liśćmi: cierpko pachnący dotyk ich mechatego podbicia, Chłód idący od ziemi, która pod na-grzaną słońcem powierzchnią zachowała zimno roztopionego śnie-gu, Światło, Światło9 Otworzył oczy i zaraz zamknął )e znowu; blask poraził go, wciska-jąc się w szpary powiek. Musiał odczekać chwilę, nim je ponownie uchylił. Jasność nie słońca, lecz bezcieniowych lamp Szarosrebrzy-ste obicia miękkich foteli, plexiterralowy blat stołu, magnesopółki. l chłodne, miękkie dotknięcia Nie liści, Umoczonego w cierpko pachnącym płynie tamponu Żył. Znowu. Poderwał się. opierając na łokciu. Ale ręka załamała się pod nim, nie utrzymała ciężaru. Ś Jesteś zbyt osłabiony Nie szarżuj, Ray Niki. W polu widzenia miał tylko jej ręce. zanurzające tampon w jakimś płaskim naczyniu. Przezwyciężając uporczywe zawroty głowy przekręcił się, by zobaczyć je] twarz. Znów dotarł don zapach tak silnie kojarzący się z wilgotną ziemią, z gorzkawą wonią liści. Ś Jak dawno ,.? Ś Znaleźliśmy cię przed dwoma godzinami Nie odpowiadałeś na wezwania, a potem biodiagnozer nadał sygnał alarmu, więc po-lecieliśmy po ciebie, lrven i ja, Od momentu, w którym ustały wszyst-kie życiowe funkcje, minęło około dwóch i pół godziny. Od kilku-dziesięciu minut jesteś tu. na ..Euterpe'1. Nie oddaliśmy cię pod opiekę med-automatów, bo już w powrotnej drodze.. Uniósł się, tym razem bez trudu Ś Nigdy jeszcze me regenerowałem tak długo Z żalem9 zdumieniem9 - jak to właściwie zostało powiedziane? Zapominając o tamponie opuściła ręce, przez chwilę jakby z ogrom-nej odległości przyglądała się temu jeszcze przed kilku dniami nie-znanemu mężczyźnie. Jakby naraz dostrzegła go od nowa' ciemne, skupione oczy. śniada skóra, proste szerokie brwi. Twarz drwiąca, ironiczna i gorzka, zwracająca nawet bardzie) uwagę swoim wy-razem niż niecodzienną urodą. Uśmiechnął się po swojemu: ze znużeniem, a jednocześnie nieco wyzywająco - i Niki nagle po-czuła drobny, bolesny skurcz serca Przestraszyła się prawie. Nim zdała sobie sprawę, ze to robi, wstała, cofnęła się o krok. odłożyła niepotrzebny j uz tampon, splotła wilgotne 134 ręce. kurczowo zaciskając palce Wciąż miała w oczach to, co grza-ła, kiedy razem z Iryenem wpadli w uchylone drzwi sterowni: nie-ruchome, skurczone ciało w wielkie; kałuży krwi. Lecąca już bez-władnie przez ręce głowa, kiedy przyklękła, próbowała go podnieść. Własne przerażenie na widok ziejącej od barku aż po mostek rany. l rozpacz na mysi. ze ma go nie być A potem ten zupełnie inny, zabobonny niemal dreszcz lęku, gdy - już w windzie wiozącej całą trójkę ku śluzie - zobaczyła, jak brzegi rany, same, zaczynają się zwierać, krew przestaje płynąc i z wolna narasta tkanka blizny, Z jej wszystkich uczuć Ray zrozumiał jedynie to ostatnie: jego źrenice rozszerzyły się lekko, wargi wygięły we wzgardliwy grymas. Ś Przykro mi - zaczął drwiąco i oschle - ze właśnie ty musia-łaś być tego świadkiem Podobno jest to dość szokujący widok. Nie chciałem, możesz mi wierzyć. Jakby chodziło o jakieś uchybienie towarzyskie czy nietakt. Ale banalizującym sprawę słowom przeczyło prawie wrogie spojrzenie. Zaczęła ją ogarniać bezradna wściekłość, że dostrzega w niej tylko kogoś, w kim jego odmienność budzi odruch niechęci, l za to. ze chciał nie żyć, że chciał tego tak bardzo. Ś Tak, wiem - powiedziała tym samym co on. oschłym tonem. - Pamiętam, co powiedziałeś mi zeszłej nocy. Mierzyli się oczami prawie wyzywająco; wytrzymała ten wzrok. Ś Zaczynasz żałować trudu, który włożyłaś w to. zęby mi po-móc? Pomyślała: ..Mogłabym go znienawidzić, gdybym..,'1 Nie dokoń-czyła, spłoszona; wciąż nie chciała się przyznać, nawet przed sobą, uwierzyć, Chyba dlatego powiedziała zaczepnie: Ś Może Niespodziewanie zaczął się śmiać, po raz pierwszy słyszała jego śmiech. Był cichy, nieradosny. Drwił - z niej, ale także i z siebie. Nagle dostrzegła to, co kryto się pod jego szyderstwami - jak gdyby spod układnej i chłodne; twarzy Gordona wyjrzała inna - znużona i udręczona Jej nieugiętość załamała się nagle, zapodziała bez śladu. Nieśmiertelny. Po raz pierwszy odczuła w pełni ciężar spraw, które określało to słowo. Ś Ray - zapylała zupełnie innym Yonem - co właściwie zda- rzyło się na ..Thalu"7 Przestał się śmiać, przez chwilę przyglądał się je) pociemniały-mi oczyma 135 Ś Trochę więcej, niż zdarzyłoby się, gdybyście nie robili przede mną idiotycznych tajemnic, lrven i ty. Najwyraźniej próbował uchylić się od odpowiedzi; mogła tylko udawać, ze tego nie zauważa. Ś Nie o to cię pytałam, Ś Wiem. Ale ja teraz o tym chcę mówić. Ś Zrozum; niektórych z nich znaliśmy bardzo dobrze. Byli naj-bliższymi nam ludźmi, jedynymi, odkąd nasze statki stały się wszyst-kim. co pozostało z Ziemi. A potem... tak bezsensownie zginęli... Ostatecznie me musiałeś spotkać tego robota. Nie musiałeś iść z nim do chłodni. Ś Sprawdziliście przynajmniej, czy oni wszyscy me żyją? Ś Sprawdziliśmy, Nie mogłeś nas po prostu zapytać'7 Ś To by nie wystarczyło. Musiałem się dowiedzieć, czy To i tutaj powoduje wyłącznie znikanie ludzi żywych. Ś To?? Ś Siła, Tamci, Obcy - jak wolisz Ś Rozumiem. Znalazłeś tę odpowiedź? W jego twarzy musiała dostrzec coś, co było potwierdzeniem, bo powiedziała szybko, zbyt szybko; Ś Ray, powiedz, co zaszło na ..Thalu"? Ray? Jeszcze się wahał. Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, milcząc. Była już prawie pewna, ze znów je) nie odpowie, gdy nagle zaczął mówić Opowiadał tak, jakby nie było pomiędzy nimi starcia, jak gdyby to był dalszy ciąg tamte) nocnej rozmowy. Brwi miał ściągnię-te, oszczędnie odmierzał słowa. Zakończył; Ś A potem, mm straciłem przytomność, kiedy właściwie na wszystko było za późno, pomyślałem, ze to mógł wreszcie być... koniec. Że on pojawił się tam po to, zęby mnie zabić, l że może tak by się stało, gdybym ja pierwszy nie chwycił za pistolet, Powiedział to tak spokojnie, po prostu... Odwróciła głowę, wpa-trzyła się w zółtorude, jesienne drzewa holoobrazu. Ale ich nie wi-działa. Tak bardzo pragnęła, zęby zytl l nie miała prawa chcieć tego - przeciw niemu. Odkrywając to nagle i ze zdumieniem, pomyślała: ..Kocham go i nawet me wiem. kiedy to się stało. Wcale tego nie chciałam, ale teraz mc już nie mogę na to poradzić". Starając się niczego me pokazać po sobie, odezwała się; Ś Rozumiem. Pomyślałeś, ze właśnie on - stworzony przez tę samą Siłę. która dała ci nieśmiertelność, mógłby dokonać tego. . Ś 136 robili przede mogła tylko brze. Byli naj- ały się wszyst- iwnie zginęli... i musiałeś iść 3 żyją? ić^ ;, czy To i tutaj otwierdzeniem, ;hwilę. milcząc. dy nagle zaczął imi starcia, jak /i miał ściągnię- / właściwie na wreszcie być... ć. l że może tak 3let. ;iła głowę, wpa- Ale ich nie wi- /a chcieć tego Ś iem. pomyślała: Wcale tego nie ić". Starając się 'orzony przez tę )konać tego... Ś Musiała przemagać się. by mówić o jego śmierci tak obojętnie jak on. - Że gdyby to sobowtór strzelił pierwszy, strzał, oddany z jego nie z twojej broni... Ray. ale jeśli Oni po to go tu przysłali i to miała być odpowiedź na twoje pragnienia, toby znaczyło, ze miałeś racie i jest to Kontakt. Ś Wiem. Co więcej, znaczyłoby to, ze nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zdołałem porozumieć się z Nimi. przekazać Im swoje oczekiwania. Ś Chyba ze on miał być tylko narzędziem do badania reakcji W taki sposób, dla ciebie, mógł przebiegać Ich test... Ale w tej chwili to nie aż takie ważne. Bo skoro to naprawdę Kontakt, można próbo-wać porozumieć się z Nimi. A jeśli nawet Porozumienie okaże się nierealne - jest to jednak zagrożenie zewnętrzne, z którym można się zmierzyć. Po wszystkim, co zobaczył i przemyślał na ..Thalii". teoria testu, pomysł kosmiczne) Wszechmocy, kreującej się na strażnika mo-ralności, etyki jakichkolwiek istot zamieszkujących Wszechświat. wydała się nonsensowna. Nie wierzył już, aby o to mogło Im chodzić w Kontakcie. Był to po prostu Kontakt, którego celu ani on. ani żaden inny człowiek wciąż nie był w stanie pojąć. Zapytał: Ś Czego ta Siła miałaby bać się w nas? Co - za pomocą testu - starałaby się poznać, wyśledzić? Ś Jest przecież wartość nadrzędna, jednakowa dla wszystkich istot, czymkolwiek by były - o ile tylko posiadają świadomość Istnienie, życie, które może być odebrane, l może Oni. . Ś Znaleźli w nas cechy zagrażające...? l bronią przed nami istnie-jącego w kosmosie Życia? Ś My przecież... Ś Zabijamy, tak, Niki? - Było tak. jakby rozmawiał z samym sobą wczorajszym, jakby się z tym wczorajszym sobą nie zgadzał Mógłby powiedzieć, że wszystko, co zobaczył, świadczyło, że ta-kiego testu właśnie ludzkość nie zdała. Ale to byłaby całkiem zbędna złośliwość. - Gdyby Oni istotnie stali na straży Życia, jak wytłuma-czyć to, że aż tak wielu ludzi zginęło na skutek ich działalności? Ś Więc czemu - gdy pojęli, co robią - ciebie obdarzyli nie-śmiertelnością? Zaczynał z wolna rozumieć, dlaczego ta teoria tak niektórych urzekała, dlaczego tak uparcie trzymali się jej Ehriisch, on sam. a teraz Niki. Dlaczego aż tak łatwo przyjęła ją Najwyższa Rada Zie- 137 mi. Dawała wyjaśnienie wszystkiego zgodne z zasadami ludzkiej logiki l pozwalała nadal zachować wiarę, ze człowiek jest czymś ważnym, a jego poczynania - działaniem liczącym się, nawet we Wszechświecie Mogącym czemukolwiek lub komukolwiek zagro- zić, Że nawet To, co napotkał tym razem: niematerialne, we wszyst-kim się od niego różniące, musi postępować w taki sam sposób jak on, stosować te same kryteria, na ludzki sposób oceniając dobro i zło. Wygodna pewność, której mógł przeciwstawić tylko własną niewiarę. Bardziej do siebie niż do milczącej Niki zamruczał: Ś A może Oni niczego nie ..pojęli"7 Może niezniszczalność zo-stała mi dana po coś? Wiesz, kiedyś sądziłem, że jestem przez Nich wybrany. Naznaczony - tak to sobie nazwałem.. Ś Wiem. l inni wiedzą to także. Dlatego myślę, ze powinieneś zastanowić się, zanim powiesz im o spotkaniu sobowtóra, mieć chociaż jakąś koncepcję tego. o co tu chodzi, W przeciwnym razie do wszystkich naszych problemów dojdzie jeszcze i to, ze - przy-najmniej niektórzy z nich -- będą się ciebie bali, Tego. co twoja obecność może na nas sprowadzić, Kiedyś, razem z Kewem Raifordem, zdołał wyciągnąć ze zdarzeń wnioski układające się w spójną hipotezę To, co miał zrobić teraz, było znacznie trudniejsze. Poczuł się nagle jak uczeń, dumny, że zdołał rozwiązać skomplikowane zadanie, nagle dowiadujący się. ze było ono zaledwie wstępem do właściwego, o wiele trudniejsze-go. w którym to, co wydawało się ostatecznym wynikiem, jest za-ledwie wstępem do kolejnych obliczeń. Znowu - jak sześćdziesiąt lat temu - powróciło uczucie, że ma przed sobą garść klocków. z których nie daje się ułożyć mc sensownego Że po raz drugi musi ułożyć łamigłówkę - tym razem z zupełnie innych elementów, od-czytać ten nadawany w nieznanym języku szyfr. Pomyślał nagle; ,,Skoro Tamci potrafią o tyle więcej od nas, powinni wiedzieć, ze człowiek i Oni są zbyt odmienni, by porozumieć się ze sobą Że po-trzebne jest jakieś ogniwo pośrednie, zawierające w sobie cos z Nich i coś z nas, by zrozumienie stało się wreszcie możliwe" Potarł bez-radnie czoło. Niki zauważyła ten gest Ś Zrozum: wszystko wskazuje, że razem z twoim pojawieniem się tutaj Om uaktywnili swoją działalność. Aż do tej pory nikt me miał sobowtóra. Zostałeś jakby oszczędzony, nie doświadczyłeś tego. czego doświadczyli ludzie tutaj: nienawiść widziałeś w twarzy sztucznego tworu Tamtych, a nie innego człowieka. Nie przeciw 138 człowiekowi skierowałeś pistolet, nie musisz sobie wyrzucać, ze chciałeś go zabić A to sugeruje w dodatku, ze - cokolwiek miałoby się zdarzyć, To nie zagraża tobie w takim stopniu jak innym. Pa-miętasz, co powiedział Ted Balley.. Musisz mieć choćby roboczą hipotezę, do czego dążą Tamci, zęby przeciwstawić ją tym, którzy myślą jak Bailey. Ś Skąd mam ją wziąć7 Już próbowałem znaleźć w tym, co się dzieje, jakiś zrozumiały sens, lecz wciąż nic nie wiem - Urwał z uczuciem, ze jest jednak coś. co mogłoby mu w zrozumieniu dopomóc, coś. na co nie zwrócił dostateczne; uwagi, o czym zapo-mniał... Ale niczego takiego nie mógł sobie przypomnieć, - Chwi-lami nie wiem nawet, czy nie dlatego odrzucam koncepcję ,,testu" ze gdyby to spotkanie na ..Thalii11 miało istotnie być testem na odruchy człowieka w sytuacji nagłego zagrożenia, musiałbym stwierdzić, ze go. w imieniu swoim czy tez całej ludzkości, me zda-łem. l ze. być może, znowu wymknęła się jakaś szansa. Ludziom. l mnie także. Zabrzmiało to jak przyznanie się do porażki i chyba nim było. Nikł przyglądała mu się w milczeniu: przystojny, czterdziestoletni mężczyzna, bardziej interesujący od innych, chwilami budzący zaufanie, chwilami drażniący jak nikt. Patrzyła na jego ręce, w któ-rych coś - może kształt? może pewność poruszeń? - znamiono-wało siłę. Zawodną, jeśli pamiętało się o skazie nieśmiertelności, niszczącej go powoli, choć niewidocznie, tak jak mogłaby robić to choroba. Pomyślała: ,,Dlaczego właśnie on?1' Na wspomnienie chwili, gdy regenerował w jej rękach, nie czuła ;uz przerażenia spo-wodowanego niesamowitoscią tego widoku. Chciała powiedzieć: kocham cię. Ray - przez chwilę łudząc się po kobiecemu, ze jej miłość mogłaby stać się dla kochanego mężczyzny tarczą, zdolną przed każdym złem go zasłonie. Pomyślała o czasie, który mogłaby dla siebie wytargować: jak długo będzie błądził, niczego nie rozu-miejąc, nie mogąc nawiązać Kontaktu, tak długo będzie żył Więc nie powinna popychać go ku próbom zrozumienia, w ten sposób działa przeciwko sobie, l zaraz zawstydziła się swego egoizmu; patrząc w znużoną, od dawna już odwykłą od wyrażania radości twarz, zrozumiała, ze ten czas me mógłby dać niczego żadnemu z nich dwojga, l ze jedyne, co powinna w te) sytuacji zrobić, to pomoc w osiągnięciu celu. ku któremu dążył. Zacisnęła dłonie, postano-wiła. ze będzie milczeć, ze nigdy me okaże mu swoich uczuć, me 139 zrobi nic, co by go mogło związać. Postara się mu pomóc - wbrew sobie, wbrew wszystkim swoim pragnieniom. Ś Posłuchaj, Ray - powiedziała. - Spróbuj uporządkować sobie to, co już wiesz. Może w ten sposób dojdziesz do jakichś wniosków, Zawahał się, nad potrzebą takiej rozmowy mogącej istotnie wpro-wadzić jakiś ład w jego myśli, przeważało uczucie, że nie powinien wciągać jej już w to bardziej, że istnieje granica, po przekroczeniu której wycofanie się z jakichś zależności rodzonych przez ten Kon-takt staje się niemożliwe. Nagle zapragnął ochronić ją przed smut-kiem i każdym możliwym złem. Ale to nie było w jego mocy. Zagry-zając usta pomyślał gorzko: ..Nigdy, nikomu nie przyniosłem szczęścia. To. co jest we mnie. co w pewnym stopniu jest mną, uderza zawsze i przede wszystkim w tych, dla których chciałbym najlepiej". Rzucił bagatelizujące: Ś Proponujesz mi coś w rodzaju zabawy z cyklu: ,,Cybernetyczny detektyw"? Jest jakiś X, są ślady jego działalności - mamy znaleźć motywy? Ale jej nie można było zbyć tak łatwo. Ś Nie myślałam w ten sposób - powiedziała spokojnie. - Uro-dziłam się i wychowałam w Punkcie Lagrange'a, tam nie ma takich gier. O wiele potrzebniejsze rzeczy nie mieszczą się na statkach lecących do nas z Ziemi. A więc była kimś stamtąd, pochodziła z pionierskich rodzin z po-zaziemskich kolonii. Może dlatego była aż taka... twarda, l jakoś inna od współczesnych jej, ziemskich dziewcząt, a w każdym razie od tych, które - wprawdzie raczej przelotnie - znał. Jak nieco inni byli ludzie z Lagrange'a, dzięki surowym warunkom życia zacho-wujący jeszcze te wszystkie cechy, jakich od dawna wyzbyła się tonąca w wygodnictwie i nudzie wysokiego rozwoju technicy-zacji Ziemia. Z wyrazu jej spokojnych oczu wywnioskował, że coś postanowiła, że nie ustąpi. Nie miał dość czasu, by próbować jej to wyperswadować, i tak zbyt długo zwleka z przedstawieniem In/enowi i reszcie dowodów, że to jest Kontakt. Zdecydował się nagle; Ś Dobrze. Spróbuję. Chociaż to będą raczej tylko... skojarzenia, nie jakaś spójna koncepcja. Skinęła głową, dając znać, że niczego więcej się nie spodziewa, Pod jej skupionym spojrzeniem zaczął powoli mówić: 140 ióc - wbrew porządkować >z do jakichś słotnie wpro- nie powinien irzekroczeniu rzeź ten Kon- i przed smut- mocy. Zagry- przyniosłem niu jest mną, ch chciałbym ybernetyczny namy znaleźć ojnie. - Uro- nię ma takich i na statkach -i rodzin z po- /arda. l jakoś każdym razie Jak nieco inni życia zacho- wna wyzbyła 'oju technicy- kował, że coś próbować jej odstawieniem lecydował się .. skojarzenia, ie spodziewa. Ś Co do tego. ze mamy do czynienia z kontynuacją Kontaktu rozpoczętego w Trójkącie, nie można mieć wątpliwości. Przypusz-czam jednak, ze myliliśmy się sądząc, ze my i Om powstaliśmy w dro-dze odmiennych procesów ewolucji; materialnej w naszym przy-padku, a jakiejś ,,ewolucji energetycznej" - w Ich. Gdyby tak było, żaden Kontakt nie mógłby być możliwy, ponieważ pomiędzy Nimi a nami nie byłoby nic wspólnego, l Oni zrozumieliby to już dawno, jak zrozumieliśmy my. Poczuł się nagle jak człowiek w labiryncie, który po długim błą-dzeniu w ciemności dostrzega przed sobą światło. Podjął po chwili z większą pewnością siebie, z uczuciem, że wyjaśnienie problemu leży gdzieś blisko Ś My sami zaczęliśmy już myśleć o takich zmianach w organizmie człowieka, które umożliwiłyby nam życie poza Ziemią. Przypuść-my. ze Oni dotarli dale), że Im udało się osiągnąć nieskończo-ność istnienia, przenieść ;e poprzez kolejne śmierci i narodziny Wszechświatów, unicestwienie struktur materialnych, rozpadanie się już nie tylko atomów, lecz nawet protonów i elektronów. To by znaczyło, ze zdołali Je uczynić niezniszczalnym w jakiejś niewy-obrażalnej dla nas sferze wyzwolenia od materialnego bytu. l już na tym szczeblu istnienia napotkali, dostrzegli w kosmosie inną formę życia. Życia, jak niegdyś Oni. nadal związanego z materią. zagrożonego zagładą, które, nie zdając sobie sprawy, ze to czyni, emitowało w kosmos swą ..energię istnienia", niosącą informację o ukształtowaniu się intelektu. Informację rozpoznawalną dla Nich dzięki temu. że kiedyś we wcześniejszych etapach swego trwania przebyli i ten szczebel rozwoju, Ś Sądzisz, ze Oni chcieli dopomóc nam w osiągnięciu owego wyższego etapu istnienia? Że do tego zmierzali nawiązując Kon-takt? Ś Wątpię, Nie są przecież bogami z ziemskich mitów, litującymi się nad losem śmiertelników. Wątpię też, aby wyższy stopień istnie-nia można było komukolwiek dać. Popełniliśmy dość błędów przy-pisując Im rozmaite typowo ludzkie cechy i motywy działania. Myślę także, że ani kwestia oceny gatunku homo sapiens, egzaminu czy testu mającego nam przyznać lub nie przyznawać prawa ekspansji w kosmos, ani ciekawość czy chęć okrutnej zabawy - nie wchodzą w grę. Prawdopodobnie Oni. osiągnąwszy ten wyższy etap istnie-nia, me odczuwają tak. jak czuje i myśli człowiek, nie pamiętają 141 nawet takich myśli i odczuć - )esli w ogóle na owym wcześniejszym, materialnym etapie istnienia tez je mieli - jak cztowiek nie pamięta doznań ze swego okresu embrionalnego Wiece); ze dla Nich nie-zauważalne jest to, co czuje człowiek, co w jego własnym pojęciu stanowi, że jest nim . Przyznasz, ze to wyjaśniałoby dostrzegany przez nas w tym wszystkim brak sensu, jaki powinien by dla testo-wanych mieć test. Ś Poczeka] Gdyby tak było - po co mieliby zmieniać metody postępowania7 Czemu to wszystko teraz rożni się tak bardzo od tego. co działo się w Trójkącie^ Ś Strefy strachu, świetlne dyski, dziwnie zachowujące się mgły - wyliczał, jak recytuje się pamięciową formułkę. - Halucynacje, sny, których nie sposób odróżnić od rzeczywistości. Brakuje właśnie tego: Zjawisk, które uznano za typowe dla tego Kontaktu, których zestaw wszedł niemal do jego definicji, l których brak spowodował. ze me chcieliście uwierzyć, ze to mogą być Om... - Nie drwił z nie), sam przecież także omal me utracił nadziei.. l nagle uświadomił sobie, o czym zapomniał, jakiego znaku me spostrzegł, nie prze-analizował do końca. Sen. Realny - aż do bólu ochrypłej krzykiem krtani .. Czerwona, nigdy nie widziana planeta, zgrzyt żywego piasku umierającego pod jego krokami, piasku, który on zabijał. nie wiedząc. . Nie wiedząc. Czy gdyby tamtej nocy wideofon zadzwonił kilka minut później, byłby zrozumiał to. co - być może - Tamci pragnęli mu przekazać? Czy odnalazłby właściwe skojarze-nia? Zaczął mówić, starając się słowami porządkować napływające myśli; - Załóżmy, ze tutaj - wreszcie - Oni zrozumieli, ze niszczą nas w ten sposób l zmienili metodę. To już me jest szukanie po-rozumienia z ludźmi, a wy łącz n i e Obecność. Może Oni czekaj ą na coś? Ale już nie działają. Dlatego skończył się czas ,,cudów" - zdumie-wających, a dla nas dostrzegalnych, l my mamy uczucie, ze nie dzie-je się mc. Ś Gdy w rzeczywistości obecność Tamtych powoduje zaburze- nia funkcji ludzkiego mózgu, potęgując naszą wrodzoną agresję'7 Ś Tego nie jestem już wcale taki pewien. Być może i tę teorię zbudowałem wychodząc z mylnego założenia .. Myślę, ze musiałem mylić się nieraz - może nawet mylę się i w tej chwili... Ale teraz jestem nieomal pewien, ze to nie było aż takie proste; nie Tamci zabijali w swym dążeniu do nawiązania Kontaktu - za naszym pośrednictwem, bo ludzie tym razem niszczyli się już własnymi 142 rękami... Oni - bez świadomego zamiaru, a raczej: wbrew swoim zamierzeniom, stworzyli tylko sytuację, jaką człowiekowi najtrud-niej znieść... Przez pozbawienie możliwości działania pozostawiając nas w pustce, osamotnionych wobec wszystkiego, co jest, co zawsze było w nas... Świadomość uwięzienia, zerwania więzów z Ziemią stałego, a niemożliwego do przewidzenia zagrożenia, stworzyły stan zawieszenia, w którym ujawniło się. ze brakuje nam czegoś. a może jest czegoś w nas wciąż jeszcze za dużo . Osiągnąć stopień technicyzacji umożliwiające; kosmiczną ekspansję to jeszcze nie to samo. co raz na zawsze uporać się z ciemną stroną człowieka. Zanim zdołaliśmy się jej pozbyć, już nam się marzył następny etap ewolucji - homo galactikus. wyposażony w nieludzkie cechy, ma-jące go uodpornić na kosmos, l sięgnęliśmy po to, zanim mógł ulec zatarciu ..zapis" zwierzęcych odruchów w części naszego mózgu. Agresja, lęk, instynkt obrony życia, które wciąż jeszcze nosimy w sobie, obróciły się przeciw nam Ś Ray, ale to by znaczyło, ze my i tylko my jesteśmy za wszyst-ko, co się tu dzieje, odpowiedzialni. Ś Tak, Chyba - tak. . Mniej czy bardziej świadomie sprawiliśmy ze nasza rzeczywistość stała się realizacją tego, czego w gruncie rzeczy poszukujemy w kosmosie, Urwał na chwilę, ale Niki milczała. Podjął więc znowu: Ś Zapatrzeni w siebie, niezdolni wyrzec się antropocentryzmu. używamy siebie jako miary Wszechświata. Szukamy w nim samych siebie - oczekując spotkania istot mnie; czy bardziej, ale do nas podobnych. Nawet i wówczas, gdy pogodziliśmy się z myślą, że Oni wcale nie muszą być - jak my - materialni, nie zrezygnowa-liśmy z przypisywania Im przynajmniej myśli i uczuć podobnych do naszych. Zakładając, ze na ekspansję odpowiedzą ekspansją, na agresję - agresją. A kiedy zetknęliśmy się z czymś, co nie od-powiadało naszym wyobrażeniom, co nie dawało się mierzyć ludzką miarą - a więc i nie spełniało naszych oczekiwań, podświadomie sięgnęliśmy po namiastkę oczekiwanego: walcząc nie z Nimi. a sami z sobą, w taki sposób realizując odziedziczoną po praprzodkach, obliczoną na zachowanie życia agresję. Zamilkł na chwilę: poczuł się nagle pusty, bez jednej myśli w gło-wie, jak gdyby wszystkie wymiotła próba ujęcia w słowa nie spre-cyzowanych dotąd spostrzeżeń. Niki me odzywała się także. Skoń-czył ze znużeniem: 143 Ś Widzisz, zrobiłem tak jak chciałaś, prawie wygłosiłem ci wy-kład, Najśmieszniejsze, że chociaż to, co mówiłem, pozornie wyja-śnia wiele, w gruncie rzeczy nie wyjaśnia niczego Nie przekonam Balleya ani jemu podobnych, co gorsza; nasza sytuacja nie uleg-nie zmianie. Nadal nie będziemy mogli się z Tym porozumieć A więc to wszystko, co już się wydarzyło, co jeszcze może się zdarzyć - dzieje się jakby na próżno... Ś Na próżno7 Nie - jeśli ludzie wyciągną z tego Spotkania właściwe wnioski Jeżeli . Ś Zaczną od zmiany samych siebie nie tylko w sferze możliwości fizycznych. Wierzysz w to. Niki? Człowiek od wieków był taki, jaki jest. l - przez wieki - zostanie taki sam Zmienia się tylko ta naj-bardziej zewnętrzna otoczka: sposoby zachowania, myślenia, po-ziom wiedzy, kultura .. W swoich uczuciach, odruchach człowiek jest wciąż taki sam. Umilkli - nic więcej nie było już do powiedzenia. Ray przymknął oczy, odchylił głowę do tyłu - światło lampy, widziane przez wąską szparę powiek, rozłamywało się w tęczowe kręgi Być może mylił się w pierwszej części swego wywodu: to, co spotkali, mogło być równie dobrze Życiem, które osiągnęło szczebel niezniszczalności. jak też niepojętym, piątym wymiarem Wszechświata zdolnym prze-kształcać te cztery pozostałe. Lub czymś innym, lecz równie czło-wiekowi obcym. Ale był niemal pewien, że nie pomylił się w próbie zrozumienia tego, czym dla ludzi stał się ów tak odmienny od ocze-kiwanego Kontakt W jego senne myślenie wtłaczał się jakiś niepokój - jak gdyby jeszcze o czymś zapomniał, coś przeoczył... Uniósł głowę: lampa przestała być rozedrganym tęczowym kręgiem, była znowu zwyczaj-nym mlecznym kloszem z hartowanego, wstrząsoodpornego szkła, łagodnie przepuszczającym światło. Zaraz: szkło, szklane odłamki, które rozgniatane zgrzytały pod jego próżniowymi butami, kiedy szedł korytarzami ..Thalii"... Zaraz. To, czego szukał, kojarzyło się właśnie z tym chrzęstem. Więc - znów - sen? Nie, jednak nie to. Sobowtór! Twarz, którą ujrzał u końca owej drogi: z początku pusta, nie wyrażająca ni-czego, potem, kiedy w nim samym zbudziła się nienawiść, odbija-jąca jak lustro jego uczucia, l myśl - niedawna - sprzed godzi-ny7 Myśl: ..Tamci powinni także zrozumieć, ze podjęcie dialogu jest niemożliwe. Że potrzebne jest jakieś pośrednie ogniwo..." 144 Pośrednie ogniwo. Coś. co miałoby w sobie zarówno cechy ludzkie, jak Ich... A jeśli zrozumieli? l jeśli potrafili je stwo-rzyć7 Nie - jedno, ale dwa? Po pierwszych doświadczeniach w Trójkącie, dokonywanych jeszcze metodą prób i błędów (przypomniał sobie tamte sobowtóry, z których każdy był jakby próbą jednego samotnego dźwięku, strojeniem instrumentu, zanim w całości pozwolą uzyskać pełnię współbrzmienia), stworzyli coś - może: kogoś? - będącego ich częścią, a jednocześnie zdolnego przejmować, odzwierciedlać uczucia, myśli - ludzkie... Być może nawet: zdolnego porozumieć się z człowiekiem, jeśli nie z każdym, to przynajmniej z tym jednym, na wzór którego... A spośród istot, z którymi usiłowali Kontakt na-wiązać, wybrali także jedną, obdarzając ją w pewnej chwili tym, co tez było Nimi: nieśmiertelnością. Wszystko zdawało się to potwierdzać, pojawienie się sobowtóra tam, na Ziemi, zapowiadające jak gdyby dalszy rozwój wydarzeń. podwójny elektroencefalogram Raya - jak gdyby aparatura prze-chwytywała myśli nie jednego, ale dwóch ludzi.. coś. co się ..nie może zdarzyć", jak twierdził Reynhoids. Może w swoim rozumo-waniu wtedy Kew i on pomylili się. może Tamci wcale nie ..odeszli": niematerialni mogli równie dobrze znajdować się na Ziemi, co tu... To pojawienie się sobowtóra mogło być odpowiedzią na myśli Raya, na próbę przyzwania Ich... Czy to ma znaczyć, ze Oni. kontynuując podjęty niegdyś ekspe-ryment. dążyli teraz do porozumienia się z gatunkiem homo sapiens za pośrednictwem jednego ..egzemplarza" tego gatunku, u którego uintensywnienie prądów mózgu nie niosło z sobą nieuchronnego zniszczenia ..myślącej iskry życia"? Czy dlatego on musiał znaleźć się tutaj? Czy też stał się w jakiejś chwili sam zdolny wpływać na rozwój wydarzeń, za pośrednictwem Tamtego przekazywać Im... Poczuł lodowate zimno - w twarzy, na karku, w czubkach palców Gdyby tak było... Próbował jak najdokładniej przypomnieć sobie własne uczucia, pragnienia z owego odległego dnia. którego jakby ostatecznym akordem było pojawienie się w mroku, w głębokim kanionie lezącej pod nim ulicy znajome; białej sylwetki. Rozgo-ryczenie, wściekłość, poczucie, że znalazł się w pułapce, zatrzasku-jącej się coraz mocniej. Pragnienie wydobycia się z niej za wszelką cenę. Za wszelką cenę... Czy jego myśli mogły uzyskać wówczas intensywność, powodującą, że To było zdolne je przechwycić7 •o- C5'a-- ^s-,Ś. 145 Inaczej: czy To mogło zrealizować jego pragnienia, nawet te. z któ-rych on sam nie w pełni zdawał sobie sprawę? Nawet nie rozumiejąc ich9 Można nie wiedząc nic o istocie fali głosowej - nagrać wy-powiadane przez kogoś słowa na dysk zapisu. Czyżby Oni działali analogicznie9 Ale nie mógł wykluczyć i tego. ze Tamci - nie chcąc nadal dzia-łaniem na oślep niszczyć ..myślących drobin" materialnego życia - wyposażyli go w zdolność kształtowania rzeczywistości, aby konty-nuował próbę, którą podjęli niegdyś sami, kształtując ją poprzez sny. W nadziei, ze jedna z owych istot nie będzie chciała działać przeciwko innym, ze będzie wiedzieć, co jest dla nich zabójcze. Gdy-by tak było. to on był winien wszystkiemu, co się stało. Nieświado-mie. jak wówczas, gdy we śnie deptał trzeszczące pod stopami. żywe drobiny piasku Lecz jednak - winien Gdyby wiedział, w jaki sposób. )ak wyrażone myśli zmieniają rzeczywistość, spróbowałby ją odwrocie. A'e wypadki zachodziły jakby poza nim, on tylko nieświadomie mógł im nadawać impuls. O ile rzeczywiście jego myśli mogły stać się impulsem, który - przetworzony przez tę kosmiczną Siłę... Poczuł nagle, ze - sam - nie zniesie tej świadomości dłużej. Usiadł. Przed sobą. o wyciągnięcie ręki. miał twarz Niki. ..Ona jest jedyną osobą, z którą potrafię o tym mówić. Więcej; której uwierzę, jeśli zapewni mnie. że uważa to wszystko za urojenie, za nonsens" - pomyślał. Światła w kabinie przygasły nagle, tak nagle, ze odruchowo po-derwali się z miejsc Przez kilka sekund mżyły pomarańczowo, nim znów zajaśniały normalnym blaskiem Ś Co to... - zaczęła Niki. Nie dokończyła: światło znów pociem-niało. Przez kilka sekund pełgało słabo, potem znów bezpieczniki włączyły pełną moc. Ale napięcie spadło prawie natychmiast; ka-bina naprzemiennie to pogrążała się w czerwonawym mroku, to stawała w blasku wyławiającym postacie i przedmioty z tą samą wyrazistością, z jaką ukazuje się nocny krajobraz rozświetlony błyskawicami Stojąc naprzeciw siebie patrzyli w swoje twarze w białych i pomarańczowych refleksach Gwałtowne zmiany nasilenia prądu spowodowały nagłe włącze-nie time-changera: ponad głową dziewczyny Ray spostrzegł, jak liść w holoobrazie odrywa się od gałęzi, zaczyna spadać... l znowu w głębi parku ukazał się szczupły, staroświecko uzbrojony męż- 146 czyzna: zbliżał się. idąc lekkim i szybkim krokiem po przemarznię-te) trawie, która z chrzęstem uginała się pod jego stopami. Obraz jaśniał lub zacierał się w mroku, mimo to obaj - Ray i tamten - jednocześnie dostrzegli poruszenie gałęzi, trzepot ptaka w żółtych, jesiennych liściach... Odwrócił się - me chciał raz jeszcze oglądać śmierci małego stworzenia, zabijanego tak po nic. W tej samej chwili kabinę wypełnił chłodny, metaliczny głos automatu, dochodzący z głośników: chrypiał lub nabierał czystego brzmienia w tym sa-mym rytmie, w jakim gasły i zapalały się lampy: Ś Koordynator jednostki pozagalaktycznej ..Euterpe" do wszyst-kich: ogłaszam alarm drugiego stopnia. Grupa interwencyjna zgłosi się natychmiast do hangaru rakiet patrolowych.. Razem z ostatnim słowem Nikł skoczyła ku drzwiom. Ray zawahał się - me należał do grupy interwencyjnej. Mimo to wybiegł z ka-biny za Niki: nie było jej już, oczywiście, widać. Ruszył w kierunku windy: światła mrugnęły raz i drugi, a potem zapłonęły równym, normalnym blaskiem. Biegnąc, gwałtownie zderzył się z otwierającymi się drzwiami: otwarły się tak niespodziewanie, ze nie mógł zwolnić - nie zdążył, Uderzył w nie z rozpędu, odbił się i poleciał na ścianę. Miał pobiec dalej, kiedy wypadła z nich. zataczając się, jakaś postać. O krok od Raya zatrzymała się. jakby trafiła na niewidoczną ścianę: przez chwilę balansowała w niewyobrażalnie chwiejnej pozycji, po czym, niemal w ostatniej sekundzie przed na pozór nieuniknionym upad-kiem, zdołała jakoś odzyskać równowagę. Ray ujrzał przed sobą bladą, wychudzoną twarz, oczy, których skupienie na jednym przedmiocie sprawiało ich właścicielowi tak wielką trudność, ze wydawało się, iż nigdy nie zdoła tego osiągnąć. Człowiek rozpostarł ręce, zrobił przed siebie niepewny krok i uczepił się ramienia Raya. Ś Co... dlaczego... - wychrypiał. Oczy nadal błądziły gdzieś w przestrzeni korytarza, jak gdyby usiłując rozpoznać miejsce, w którym się znajdowali. Z półotwartych ust spływała nitka śliny na lśniący kiedyś, dziś wybrudzony, wy-mięty kombinezon z dystynkcjami komandora Pozasystemowej Żeglugi Kosmicznej. Komandora... Ray spojrzał w wykrzywioną, nieobecną, nieprzytomną twarz, dopiero teraz zdając sobie sprawę, kogo ma przed sobą. Ś Komandorze Reunier... pan... 147 Stał i patrzył bezradnie w tę nieczłowieczą maskę, oddaloną za-ledwie o długość przedramienia od niego. Powieki komandora opuściły się do połowy, w wąskich szparach błysnęły mlecznie biał-ka Nagle, gwałtownie zaczął obracać głowę; kręcił nią coraz szyb-ciej. wyglądał przy tym jak karnawałowy manekin - głowa latała wahadłowym ruchem z boku na bok. robiło to wrażenie, że lada chwila oderwie się od szyi. Z gardła wydobył się bełkotliwy, skar-żący się, bezmyślny - ni to krzyk, ni to jęk: Ś Dlaczego, dlaczego.. ? Białe kwiaty lecące w słonce... Droga do Randalay... Jutro... Ten bezsensowny bełkot przypominał oderwane zdania wyrzu- cane przez rozkojarzonego robota. Dopiero teraz dostrzegł na skro-niach stojącego przed nim człowieka dwa głębokie, czerwone ślady odciśmęć, jakie zostawiają końcówki samoiluzatora. Ogarnęła go złość. Oderwał palce Reuniera od swojego ramienia, chwycił go za barki. Ś Niech pan oprzytomnieje' Natychmiast, komandorze! To jest ..Euterpe", nie droga do Randalay. Ogłoszono alarm. Zagraża nie-bezpieczeństwo. Pan musi... Tamten na wpół wyszarpnął się, na wpół wyśliznął z trzymają-cych go rąk. Cofnął się. Znieruchomiał, Jego twarz odzyskała pra-wie normalny wygląd, oczy nareszcie zdolne były dostrzec co-kolwiek; nieomal z nienawiścią, podejrzliwie wpatrywały się w Raya. Ś Muszę? Ja nic nie muszę. Ja... Ś Komandorze Reunier, pan jest dowódcą. Niech pan zacznie zachowywać się jak dowódca. Oślinione wargi wygięły się w urągliwy grymas i Reunier syknął: Ś Nikt mnie nie zmusi. Nikt... Niech diabli... ciebie, ,,Euterpe", wszystko .. Z niespodzianą zręcznością uskoczył w głąb kabiny zatrza- skując za sobą drzwi. Stało się to tak szybko, że dopiero w sekundę po tym do świadomości Raya dotarło potwierdzenie jego podej-rzeń, obraz zarejestrowany w siatkówce oczu: iluzator, porozrzu-cane dyski z zapisem hologramów, przemieniona w niechlujny barłóg koja. skotłowane prześcieradła i koce, okruchy jedzenia, niedopałki... l zwieszające się nad zaklęśniętą, przepoconą poduszką końcówki aparatu. Tak - dowódca ,,Euterpe" uciekł przed odpo-wiedzialnością i swoim własnym strachem w iluzję, którą tak hojnie serwowała ludziom współczesna cywilizacja. 148 oddaloną za- i komandora niecznie biał- ą coraz szyb- głowa latała enie, że lada (Otłiwy, skar- )ńce.,. Droga jania wyrzu- zegł na skro- 3rwone ślady Ogarnęła go , chwycił go 3rze! To jest Zagraża nie- z trzymają- 'zyskała pra- jostrzec co- ' się w Raya. pan zacznie lier syknął: , ,,Euterpe". liny zatrza- ) w sekundę jego podej- r, porozrzu- niechlujny ly jedzenia, ią poduszką >rzed odpo- ą tak hojnie Zaklął przez zęby. Ogarniała go zimna pasja - tym większa, ze widok przemienionej w norę kabiny, która stała się schronieniem Reuniera, przypomniał mu inną, na ..Thalii". Tamten człowiek po-trafił myśleć także i o kimś drugim - ten. zanim niebezpieczeń-stwo mogło zagrozić mu bezpośrednio... Przez chwilę rozważał szansę staranowania drzwi. Wpaść tam, wyciągnąć Reuniera za łeb z brudnego legowiska, z jego kolorowych iluzji, z wygodnego świata skłamanych doznań. Zmusić, zęby zmierzył się z rzeczy-wistością, by stawił czoło próbie, jaką dla zamkniętych w niej ludzi była ..Euterpe". Egzaminowi, który człowiek składał tutaj - nie przed Kimś czy też przed Czymś, ale przed samym sobą. A jednocześnie poczuł rodzący się w nim, bezgłośny i urągliwy śmiech - drwinę z samego siebie, l on - sentymentalny dureń! - był gotów nie tak dawno przypisywać sobie winę za wszystko. Jak gdyby nie miał do czynienia z takimi ludźmi jak Reunier, Ted Bailey, jak ci. którzy zabijali się na ,,Thalii". Niezależnie od tego, co było powodem uwięzienia statków w przestrzeni - to oni byli przecież odpowiedzialni za wszystko, co tu się działo. Rosła w nim pełna wyższości wzgarda: co on mógł mieć wspólnego z faktem, że żyjące krótkim, ściśle dającym określić się w latach życiem istoty nie są w stanie uczynić z wydzielonego czasu nic innego, jak to, co właśnie czynią? Co czyni większość z nich... Rozleg"ł się znowu metaliczny głos automatu; tym razem na po-lecenie lrvena, a nie koordynującego komputera, wzywał jakąś rezerwę do mieszczącego rakiety patrolowe hangaru. Reunier stał się w jednej chwili nieważny: lrven i Niki prawdopodobnie znajdo-wali się tam. gdzie groziło największe niebezpieczeństwo. Ray rzucił się w stronę windy. Korytarzem poziomu technicznego biegł, przynaglany czerwonym migotaniem lampek awaryjnych. Po kilku minutach był już na miejscu, Przystanął, zdyszany. Na półkolistej, otaczającej z dwóch stron leża cumujących tu rakiet estakadzie stała nieduża grupa ludzi, w większości mu nie znanych. Wśród nich dostrzegł Bairda Oaksa, elektronika Thornsa, Teda Baileya i - tak jak się tego spo-dziewał - lrvena i Niki. Stali bez ruchu i to znieruchomienie uświadamiało patrzącemu natychmiast, że dzieje się coś niezwykłego. Wszyscy wpatrywali się jakoś bezradnie w jedno miejsce hangaru. Ray spojrzał w tym kierunku: było to leże, w którym spoczywał jego ,,Eagle-3". 150 Nie. już nie - spoczywał Lezę obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni na swojej osi. dziób patrolowca unosił się powoli do pozycji startowej, kadłub z każda sekunda tworzył coraz silniej rozwarty kąt z dotychczasową podstawą: w prześwicie pojawiły się łapy wspornic i dźwigały go dalej. Manewr przebiegał w ciszy: tę część hangaru, w której się znajdowali, odcinała, jak w chwili wylądo-wania Raya. gruba na dwa i pół cala, przezroczysta, zaro- wstrząso-ciśnienio- i promienioodporna ściana startowa, której nie można przebić nawet wiązką lasera ..Eagle" znieruchomiał, na klapie luku. znajdującego się teraz w linii proste; przed uniesionym dziobem. zabłysły błękitne światła Ś Blokować klapę' - zabrzmiał nagle zachrypły, napięty głos Eaileya. Nikt mu me odpowiedział: blokada klapy znajdowała się tam. za przejrzystą ścianą. Mógł uruchomić ją tylko automat czuwający nad procedurą startową, a i to po poprzednim wyłączeniu programu startowego Polecenia z zewnątrz nie można mu było wydać: łącz-ność została uszkodzona. Powoli klapa zaczęła się uchylać; posze-rzający się prześwit w pancerzu transgalaktyka wypełniał się czernią w której zimno, okrutnie połyskiwały gwiazdy Ś Kto. .r> - Ray nie poznał swego głosu Ś Pauł Norman. - lrven odwrócił ku niemu swoją toltecką zgorzkniałą twarz człowieka, który w zbyt krótkim czasie dowie-dział się zbyt wiele o sobie i o drugich Rozumiejąc, ze to nazwisko nic Rayowi nie mówi. dorzucił: - Jeden z inżynierów łączności Ostatnio nie wytrzymywał. Powinniśmy go byli hibernować ale nikomu nie przyszło do głowy, ze z mm już aż tak źle. Spowodował awarię sieci i... postanowił ratować siebie. Ś To szaleństwo' Musicie go powstrzymać' .,Eagle" nie jest orzystosowany do normalnego lotu załogowego. Żaden człowiek , Ś Wiem. - Twarz lrvena stała się jakby starsza, jeszcze bardziej znużona - Ale nic nie możemy zrobić. Uszkodził obwód stero-wania zewnętrznego Nim automaty to naprawią, będzie za późno. tylko on sam mógłby wstrzymać procedurę startową. Ś Musicie go przekonać' Ś Próbowaliśmy. Nie ufa żadnemu z nas. Nie ma sposobu, zęby mu udowodnić, że nie przemawia przez nas zawiść. Wbił sobie w głowę, ze w porównaniu z tym, co tutaj nas czeka, ucieczkę każdy z nas uważa za jedyną szansę 151 Ostry, gwałtowny brzęczyk wypełnił pomieszczenie, zagłuszył dalsze słowa. A potem odezwał się spokojny, beznamiętny głos automatu: Ś Ogłaszam drugą fazę operacji startowej Do startu - sto osiem-dziesiąt sekund... Przed dziobem patrolowca czerniał już pełny okrąg otwartego na całą szerokość luku. Ray skoczył do tablicy połączeń; wśród pięciu oślepłych lampek świeciła zielono tylko jedna - bezpo-średniej łączności z załogą startującej rakiety. Widać Norman jej uszkadzanie uznał za zbędną stratę czasu, Ś Norman' Zablokuj procedurę' Słyszysz?'. Zablokuj' - krzyczał Ray. Jego jednego tamten nie powinien posądzać o podstęp: mu-siał wiedzieć, że jemu nie zagraża tu żadne niebezpieczeństwo. - Zginiesz'. Nie wytrzymasz przyspieszeń nadprogowych' Nie wy-trzymasz nawet przyświetlnej' Leciałem tą rakietą - tam me ma... Odpowiedzią było jedno jedyne rzucone wściekle słowo - naj-obrzydliwsze z wyzwisk, jakich na Ziemi używają jung-gangi i wy-kolejeńcy z evil-zlepów. W tej samej chwili kontur ,,Eagle'a" za-mazał się, potężne drżenie przeszyło patrolowiec od dziobu aż po rufę. Rozbłysło oślepiające światło, zmuszając wszystkich do za-mknięcia oczu. Kiedy je otworzyli, leże rakiety ziało pustką. Przez chwilę trwała głucha cisza - tak wielka, że słyszało się w niej oddechy najbliżej stojących. Przewiercił ją piskliwy, zała-•mujący się na najwyższych rejestrach, histeryczny wrzask Teda Baileya: Ś Anihilator! Niech nie... Zrozumieli od razu, wszyscy. Nie tylko to, co Bailey zamierza zrobić - także i nie dopowiedziane zdanie: niech nie doleci. Nikt nie zareagował, jak gdyby nie wierzyli jeszcze, że myśl o samosą-dzie mogła przejść jednemu z nich przez głowę. Norman i tak nie miał właściwie szans: jeśli nie zginie zaraz, próbując wejść w przy-świetlną, pod straszliwym, walącym się nań przeciążeniem, roze-rwany ciśnieniem własnej krwi, jeżeli będzie leciał z konwencjo-nalną prędkością - dotrze do Ziemi za sto kilkadziesiąt lat, a to oznacza śmierć także. Zresztą nawet gdyby ucieczka miała się powieść... Nie potrafili pogodzić się z tym, co usłyszeli, przyjąć do wiadomości takiego rozumowania. Zanim ktokolwiek z nich zdołał się poruszyć, Bailey runął ku wyjściu. Ray skoczył za nim z opóźnieniem kilkusekundowym zaledwie. 152 zagłuszył liętny głos sto osiem- otwartego :eń; wśród Ś bezpo- Jorman jej - krzyczał jstęp: mu- eństwo. Ś ! Nie wy- nie ma... MO - naj- angi i wy- igle'a" za- obu aż po ch do za- ą. yszało się iwy, zała- :ask Teda zamierza 3leci, Nikt ) samosą- i i tak nie ,ć w przy- em, roze- snwencjo- t lat, a to miała się irzyjąć do ich zdołał zaledwie. Lecz jednak - z opóźnieniem, te parę sekund on także stracił na moment osłupienia Był jednak od Balleya szybszy: zderzyli się ze sobą u drzwi. Zobaczył z bliska wykrzywioną wściekłością, pozba-wioną już wszelkich innych uczuć twarz: zwarli się, przez chwilę trwali nieruchomo w tym zwarciu. Potem tamtemu udało się po-ciągnąć go swoim ciężarem na podłogę Szamotali się w milczeniu, przewalając się po wąskim skrawku estakady. Potem Ray, ani na chwilę nie rozluźniając chwytu, wywinął się z uścisku przeciwnika, unieruchamiając pod sobą Baileya, który dyszał mu w twarz, wypluwając z siebie chrapliwe, zduszo-ne nienawiścią słowa: Ś Ty miłosierny durniu. Nie rozumiesz, co on nam zrobił? Nie wiesz, co znaczy dla nas pozbawienie szansy na łączność, do jakiej można było użyć ,,Eagle'a"? Przez ciebie zdechniemy tutaj' Nie odpowiedział, nie miałoby to sensu: tak jak iluzoryczne były mrzonki o nawiązaniu łączności, tak i anihilowanie ,.Eagle'a" nie mogło zmienić niczego - mogło być tylko odruchem zemsty, czymś w rodzaju starożytnego linczu. Wyobraźnia podsunęła mu widok przeciętego krzyżującymi się liniami wizjera miotacza antyma-terii - ów krzyż nasuwający się wolno na lśniący błękitnawo, wrze-cionowaty kształt pędzącego przez próżnię ,,Eagle'a1'. Punkt prze-cięcia się linii nakrywający tę fosforyzującą plamę, l straszliwe, jak rozbłysk supernowej, słonce anihilacji w ułamkach sekund pochła-niające rakietę i tamtego człowieka - tak bezbronnego wobec tej śmierci w niewielkim patrolowcu, jakby był nagi Ginącego tak bezsensownie, po nic... Po nic. Ze zdumieniem stwierdził, że od-ruchowo użył tego samego zwrotu, jaki nasuwał mu się, gdy patrzył na uwiecznioną holozapisem śmierć ptaka. Obraz w holowizorze był jakby zapowiedzią tego, co zdarzyło się teraz, oba te wydarzenia łączyła wspólna cecha: to samo bezmyślne okrucieństwo. Poczuł się nagle tak. jakby na chwilę on sam stał się tamtym Paulem Normanem, którego twarzy nigdy w życiu nie widział: jak gdyby punkt przecięcia się pionowej i poziomej linii jego samegu musnął prawdopodobieństwem śmierci zadanej przez drugiego człowieka. Jak gdyby śmierć jednego z ludzi była tez w jakimś sen-sie śmiercią każdego z nich. Każdego... l zdziwił się po raz drugi - że pomyślał tak, jakby wciąż jeszcze był jednym z nich, Znów dał się wciągnąć w jakieś człowiecze sprawy, znowu za-pomniał, że jego i ich cele nie mogą już być tożsame, znowu przez 153 pewien czas działał i myślał... jak człowiek. Silniej niż kiedykolwiek odczuwał teraz, jak bardzo - wobec nieskończoności trwania - każde z doznań tych jednodniówek jest nic nie znaczącym okru-chem... Czymś, czego ktoś taki jak on w ogóle nie powinien do-strzegać Na chwilę wydało mu się, ze słyszy jakiś szmer, ulotny jak szum przyłożonej do ucha muszli, jak cichy chrzęst deptanego żwiru Ale znów była cisza. Odetchnął głębiej, popatrzył w twarz Balleya krzywioną nerwowymi drgawkami: tamten mamrotał cos o szczurach uciekających z ginącego okrętu, ale był już niegroźny - jego furia załamała się i wypaliła Ray puścił go i wstał Teraz dopiero dostrzegł twarze stojących wokół ludzi - napięte, wyostrzone. Żaden nie przyszedł mu z pomocą, a teraz stali milcząc i wpatrując się w niego z... Potrzebował kilku sekund, by to zrozu-mieć: nie, nie tylko z przestrachem. Strach był tam także: jego starcie z Baileyem to właśnie była chwila, jakiej się obawiali - jedno z ta-kich wydarzeń, od których musiało zacząć się wszystko na ..Thalii". Ale w ich oczach była też wrogość. Nie we wszystkich. Ale większość, ci, którzy w jakiejś chwili wysunęli się na przód grupy, patrzyła na niego ponuro i z niechęcią. Odkaszlnął - coś przeszkadzało mu w gardle, utrudniało mówienie. Ś Norman był tchórzem. Ale to przecież nie powód.. Dlaczego wciąż, bezsensownie, działał i mówił jak człowiek? To, co powiedział, zabrzmiało jak usprawiedliwienie. Niepotrzebne, bo przecież oni w taki sam sposób musieli oceniać zachowanie Balleya. A jednak nikt nie odezwał się, nie poruszył, w patrzących na niego oczach wciąż czytał nieżyczliwość, l nagle ją zrozumiał: niezależ-nie od tego, co sami czuli, przed chwilą byli świadkami walki czło-wieka. jednego z nich. z kimś, kto (tak, oni także widzieli to w ten sposób) - przynajmniej w znacznej swej części człowiekiem me był. W ich wzroku, na dnie rosnącej nienawiści, poza obawą o dalszy rozwój wydarzeń, był jeszcze inny lęk - taki sam. jaki kiedyś, na Ziemi, zobaczył w oczach Gasa, Obcość, narastająca pomiędzy nim a resztą ludzi od lat, osiągnęła swój punkt szczytowy: ci, których miał przed sobą - wbrew logice, wbrew własnym racjom - poczu-li solidarność z takim samym jak oni. Z człowiekiem. Cofnął się odruchowo przed tą wrogością, którą widział w ich twarzach. Ale to tez był tylko odruch człowieka. To, co naprawdę było nim, wiedziało, że wszystko i od dawna prowadziło go ku te) 154 chwili. Poczuł się wreszcie wolny: ostatnia więź pomiędzy nim a ludźmi pękała - nie z jego winy i nie z jego wyboru, ale dlatego, że tamci wyłączali go ze swojej wspólnoty, Pomyślał, że prędzej czy później to musiało się zdarzyć, Ta więź była zbyt wątła. Ale to tak-że pomyślał w nim człowiek. Zajmujący coraz mniej miejsca w mroź-nej pustce spokoju, który wypełniał go z każdą chwilą bardziej. Nagle poczuł - jakby poza świadomością i nie żadnym ze zmy-słów - obecność zwartej i milczącej widowni N e istniejącej, a prze-cież w jakiś sposób najzupełniej realnej. ... niewidzialni widzowie zbliżyli się jak gdyby i zacieśnili krąg. Znajdował się w środku niedostrzegalnej areny - wszystko to dzia-ło się jakby poza czasem, jego upływ nie miał najmniejszego zna-czenia... Jeden ze stojących naprzeciw niego mężczyzn rzucił: Ś Nikt z nas me prosił cię o interwencję. Gordon. Kim ty właści-wie jesteś, żeby udzielać nam pokazowych lekcji humanitaryzmu? Co możesz wiedzieć o człowieczeństwie - ty. Ktoś usiłował przepchnąć się ku niemu. Nikł? To już nie było ważne. Nic już nie było ważne, . Mimo to człowiek, tkwiący w nim wciąż jeszcze, poczuł narastającą "wrogość, równą tej, z jaką tych kilku ludzi przyglądało się jemu, poczuł, że ogarnia go pełna goryczy zaciekłość Ś Może nic - powiedział bardzo wolno jego, Raya. ustami - Może właśnie dlatego warto było zobaczyć, jak to... to człowieczeń-stwo wygląda w wykonaniu was wszystkich. Odwrócił się i poszedł w kierunku wyjścia. Już idąc. na jedno mgnienie zobaczył twarz lrvena: była w niej ulga, że starcie kończy się w taki sposób - tylko w taki. Manifestacyjnie odwrócony ple-cami. nie oglądając się nawet - by tym dotkliwiej okazać im wszyst-kim brak lęku i lekceważenie, Ray powiedział z pogardliwą wyż-szością: Ś l radzę nie zapominać, że mnie nie można zabić. Niczym. Anihilatorem także Odpowiedziało mu milczenie Już w drzwiach przystanął, odwró-cił się i spojrzał raz jeszcze w ich wrogie twarze - lodowato i drwią-co. Nikt nie poruszył się, nikt nie sięgnął do broni: po raz pierwszy odczuwał tak mocno, tak każdym nerwem, każdą komórką ciała to, że - naprawdę - jest nieśmiertelny. Gdy drzwi zamykały się za nim, wydało mu się. że usłyszał głos 155 Nikł, Być może przedostała się przez zwarty krąg mężczyzn i biegła za nim: chyba po raz drugi zawołała go po imieniu. Ale i ona nic nie znaczyła dla niego; nie przystanął nie obejrzał się nawet. Przed sobą, w pustym prześwicie korytarza, usłyszał - teraz już bardzo wyraźny - szelest jakby kroków1, zbliżających się po wysy-pane) żwirem ogrodowej ścieżce. Ruszył w ich stronę z uczuciem. ze po raz pierwszy nie idzie już donikąd, ze Ktoś wreszcie czeka na niego w mroku Nad ekranem łączności zapłonęło zielone światło, sygnalizując, że ktoś chciałby z nim mówić. Ray me poruszył się w fotelu; pół-leżąc, z głową wspartą na ręce, patrzył na pulsującą lampkę wezwa-nia, dopóki wreszcie nie zgasła. Od dwóch dni przebywał na ..Thalu" (przeniósł się tu natych-miast po wypadkach w hangarze rakietowym), ignorując wezwania kierowane do niego z ..Euterpe". Utrzymywanie kontaktu z ludźmi nie miało już sensu. Czuł się tak, jak gdyby wszystko, co stanowiło człowieczą cząstkę w jego złożonej z dwóch przeciwieństw osobo-wości, wypaliło się i wygasło, pozostawiając po sobie chłodną i sen-ną pustkę - i może jeszcze odrobinę zdziwienia, że aż tak długo żył. myślał, reagował jak człowiek Niechętnie wspominał swoje rozstanie z ludźmi, chwilę, gdy po raz ostatni dał się ponieść emocjom. Pogrążony w jakiejś wewnętrzne) ciszy, patrzył teraz na wszystko jakby z innego brzegu; zdarzenia, ktcre jeszcze niedawno anga-żowały go tak mocno, wydawały się czymś obojętnym, dalekim - me mogły go dotyczyć. Nie czuł się nikomu nic winien, jeżeli kiedy-kolwiek istniały jakieś zobowiązania wynikające ze wspólnoty po-chodzenia, spłacił je w ciągu ubiegłych sześćdziesięciu lat. Zielone, pulsujące światło lampki na chwilę przypomniało mu znowu o ludziach, tylko dlatego w ogolę na ten temat pomyślał - z pełną politowania wyższością, jaką niezmiennie odczuwał teraz w stosunku do nich. Z osiągniętej przez mego, nowej perspektywy wszystko to wydawało się nieistotne, żałosne, właściwie - śmiesz-ne... Na jedne) z planet niewielkiego, lezącego na peryferiach ga-laktyki, Układu powstało życie - rojące się, rozpleniające jak pleśń, istnienie nic nie znaczących z punktu widzenia Wszechświata drobin, którym wydaje się, ze ich odczucia, ich ból czy też lęk - liczony w niedostrzegalnie drobnych ułamkach czasu, przemijający, może mieć jakiekolwiek znaczenie wobec nieskończoności trwania. Dro- 156 bin nie p0)mujących, że jedyną wartością jest fakt istnienia Życia. nie zaś krótkotrwałe istnienie jakiejkolwiek z nich. Usiłujących mierzyć Wszechświat swoimi odczuciami, swoją logiką, pragnących podporządkować sobie odległe układy planetarne - tak jak opa-nowali macierzystą planetę. Te ich cechy musiały przesądzić z góry o tym. ze to spotkanie z Nieznanym obróci się przeciw nim. Dlatego nikt nie mógł im teraz pomóc, sami powinni znaleźć sposób, by przez to jakoś prze-brnąć - przez tę próbę, jaką - właściwie - zgotowali sami sobie. Uśmiechnął się - niesymetrycznym, unoszącym tylko jeden kąt warg, niemal niedostrzegalnym uśmiechem: sam nie poczuł tego, ze się uśmiecha. Tak, w niczym nie mógł im pomóc, choćby nawet i chciał: ludzie nie potrzebowali nieśmiertelnych herosów, po-trzebne im było tylko coś, co jest w nich. Ale by to odnaleźć, muszą zdobyć się na dość mądrości i siły. żeby przyjąć prawdę, ze czło-wiek nie jest tak ważny, jak jemu się wydaje a jego myśli, uczucia. jego dobro i zło nie są aż tak istotne, by zajmował się mmi ktokol-wiek - poza nim samym. Że sam dla siebie musi być sędzią, jedy-nym i uczciwym, bo nie istnieje żaden Bóg, demiurg, Siła czy ko-smiczne Istoty, które miałyby - nie tylko prawo, lecz i możliwość oceniać człowieczeństwo, l że jeżeli chcą właśnie to człowieczeń-stwo zachować, powinni dostrzec nareszcie, w interesie swego własnego gatunku, to, co mogłoby być jedyną odpowiedzią na py-tanie: po co, dlaczego miałby w ogóle istnieć: ze celów na swoją miarę powinni szukać nie tylko wokół siebie, ale i w sobie. Wątpił, by okazało się to dla nich kiedykolwiek możliwe. Wpraw-dzie - jak długo żyli tacy jak lrven. Nikł, Scofieid czy ów nieznany kosmonauta z ..Thalii" - istniała pewna szansa. Ale dotychczasowe dzieje zdawały się potwierdzać, ze człowiek - cały gatunek ludzki - nie stanie się niczym więcej, niż jest, niż zawsze był. Nawet jeśli zdoła osiągnąć ów następny, tak upragniony przez siebie szczebel rozwoju. Pozostanie tym samym, przenosząc w mózg zdolnego panować nad układami wielu gwiazd homo galacticus utrwalone w swoim międzymózgowiu dziedzictwo zwierzęcych przodków - od którego do dzisiaj nie zdołał się oswobodzić. Nie zdołał - czy: nie zechciał? Kulący się w skalnej grocie, ośle-piony błyskawicami i swoim własnym strachem pierwotny czło-wiek stworzył swego pierwszego boga: istotę silniejszą i mądrzej-szą od niego i zdolną go od strachu wybawić - skoro wiedziała, 157 potrafiła więcej niż on. Bóg ustąpił miejsca technice, przywódcom, hasłom czy kosmicznym Istotom - mającym również za człowieka rozstrzygać, decydować - wiedzieć, rozumieć, móc. Jeżeli czło-wiek nie zdoła wyzwolić się z takich oczekiwań, jeśli nie będzie umiał przerwać, raz na zawsze, urojonego kręgu tej zależności, odnaleźć w sobie siły. którą dotąd przyznawał innym - rzeczom istotom - nigdy nie zdoła wyjść ze swojego błędnego kręgu. Na-wet - jeśli istotnie dotrze do innych galaktyk Ale to już naprawdę nie mogło obchodzie jego, Raya Gordona, którego z ludźmi łączyło tylko fizyczne podobieństwo. W tej myśli była nie znana dotąd ulga, jakby zerwanie wszelkich więzi zdejmo-wało z mego odpowiedzialność, rozgrzeszając zarazem z wszyst-kiego. Jego twarz odbijała się w wypukłym szkle ekranów - zamazana i obca. Popatrzył na nią szyderczo: jeszcze niedawno przypisywał sobie jakąś szczególną rolę w tym, co - za przykładem Ehrhscha - i on nazywał testem. Dopiero teraz, z chwilą gdy uświadomił sobie. ze jest to egzamin, jaki człowiek składa przed samym sobą, zrozu-miał także, ze zdać go mogą jedynie ludzie, nie on: kaleki tytan, w podążaniu ku wybranemu celowi tak długo powstrzymywany przez ludzką część swojej istoty. Nawet teraz, gdy wreszcie był już wolny od ludzkiego sposobu odczuwania, to jedno nie ulegało zmianom: nadal zmuszony był do konstruowania pojęć na podstawie ludzkiego postrzegania, myśle-nia; nic nie świadczyło o tym, aby mógł zmienić na inny niż właśnie ludzki swój aparat poznawczy. To budziło niepokój za-kłócający poczucie wyzwolenia. Nadal wlókł z sobą - choć tym razem ograniczoną jedynie do fizycznej - część swego człowie-czeństwa. l to sprawiało, ze - sam na transgalaktycznym statku będącym wreszcie do jego wyłącznej dyspozycji, zdany tylko na siebie, od siebie tylko zależny - nie mógł powiedzieć, ze osiągnął to, czego pragnął. Posiadanie tak niegdyś upragnionych środków do realizacji planu uświadomiło mu własną bezsiłę; osiągnął gra-nicę swych możliwości, mc )uz nie jest od mego samego zależne. Przesunął wzrokiem po tarczach zegarów znajdujących się na pulpicie sterowniczym. ..Thalia" tkwiła jak przedtem, jak od wielu miesięcy w jednym punkcie przestrzeni. A on - wciąż w ludzkim, ograniczonym w swych możliwościach ciele - tkwił tu wraz z nią. Ta myśl przypomniała o sprawach znacznie dla niego ważniejszych 158 niż losy gatunku homo sapiens czy zielone, pulsujące światełko sygnalizujące, ze któryś z jego przedstawicieli chciałby się z nim porozumieć. ..Thalia" tkwiła nieruchomo w przestrzeni i to mogło nie zmienić się - nie tylko w ciągu najbliższych dni, miesięcy, ale lat, wieków. Dopiero teraz mógł naprawdę powiedzieć, ze został uwięziony Czuł ssa'-ą pustkę, jakby otaczająca statek próżnia weszła wen. wypełniła go sobą. To tez był ludzki sposób odbierania rzeczy-wistości, z jakim szamotał się jego wyzwolony nareszcie od ludz-kich uczuć mózg. Czekać... jak długo? Tysiąc lat. wieczność? Cze-kać na Kontakt, który położy kres jego rozdwojonemu istnieniu, uwolni go i od tego; na ludzki sposób odbieranego upływu czasu. Nie wiedząc, czy to możliwe. Na Kontakt, który może nie spełnić tych oczekiwań nigdy. Nie mógł nawet z całą pewnością wykluczyć i tego. ze nic więcej się nie wydarzy, że pozostanie tak już - uwięziony w ludzkim ciele. posiadającym nerwy, przesyłające do mózgu każdy ból. Płuca, duszące się. gdy zabraknie powietrza. Tkanki - zamarzające w mro-zie kosmicznej próżni. Na tę myśl poczuł mdlący - także człowie-czy - strach. W Trójkącie tak niewiele zależało od niego: każda kolejna próba dialogu może i tu okazać się kierowana w pustkę. Powoli zaczynał tracić nadzieję, jaką dwa dni temu zbudziło w nim uczucie, ze tym razem Ktoś czeka na niego, ze - tym razem - nie zdąża już na oślep i donikąd. Zebrał się w sobie, po raz któryś próbo-wał skupić myśli, przywołać Ich czy chociaż Sobowtóra, który mógł być pomiędzy nim a Nimi łącznikiem... Niechby wreszcie coś za-częło się dziać wokół czy tez w nim samym, wszystko było lepsze od tego oczekiwania. Lecz wciąż nie działo się nic: jego wezwanie nie miało żadnej siły. ta umiejętność została mu odebrana, tak jak utracił zdolność czytania ludzkich myśli - tylekroć przeklinaną, znienawidzoną kiedyś... Czekać. Nauczyć się innej niż ludzka cierpliwości. To jedno tylko mu teraz pozostało Ale wciąż jeszcze potrafił robić tylko to, co na jego miejscu robiłby inny człowiek. Wstał. Przeszedł na skos kabinę, wcisnął tastery kodu na tablicy automatu żywnościowego; przezroczysty, walcowaty pojemnik z bladozłotym płynem, w którym pękały banieczki gazu, pojawił się na wysuniętej tacce. Zerwał kapsel, pił chłodny, musujący na-pó) - bez przyjemności, tylko po to. by się czymś zająć Potem 159 zgniótł opróżniony pojemnik, rzucił do pochłaniacza, który go wessał natychmiast. Robiąc to wszystko miał jednocześnie uczucie, ze patrzy na siebie samego z boku: niesamowita wydawała się dysproporcja między krótką chwilą, jaką zdołał wypełnić tymi czyn-nościami, a mającym, być może, trwać tysiąclecia oczekiwaniem. Przez kilka sekund stał nieruchomo. Mógł jeszcze czegoś zażądać, ale właściwie nie miał na mc ochoty. Mógłby zapalić, ale na papie-rosa nie miał ochoty także. Zawrócił w stronę fotela. Idąc pomyślał drwiąco, ze mógłby sobie wymyślić dużo i różnych zajęć, które odznaczałyby się zawsze tym samym: ze były całkowicie zbędne. Usiadł, znów przymknął oczy: ogarnęło go poczucie ogromnego znużenia. Myśli mąciły mu się. czuł w nich coraz to większy chaos. A jednocześnie miał wrażenie, ze w tym chaosie odnajduje coś.. jak gdyby jakiś system umownych znaków, impulsów, do którego ktoś próbuje się odwoływać, uruchamiając ten mechanizm z wa-haniem. jeszcze niepewny, czy odnajduje właściwy kod. Oparł czoło na rękach. Siedząc tak. nieruchomy, słyszał tyka-nie niezliczonych przyrządów. W swoim oczekiwaniu odnajdywał jak-by znajomy motyw, coś. co sprawiało, ze mógł pomyśleć: było... Poderwał głowę. Przypomniał sobie: Instytut, samotnie oglądany świt po męczącej, zbyt długiej nocy. A potem sterownia ..Thalu", gdy dotarł do niej po wędrówce korytarzami, wędrówce, będącej powtórzeniem... Powtórzeniem. To była prawidłowość: zdarzenia układały się w jakiś zamknięty ciąg, tworząc okrąg, po obwodzie którego To (czy tez on sam, współdziałający z Tym?) po raz trzeci prowadziło go ku jednej określonej chwili, dające) mu możliwość... Za każdym razem, kiedy tracił nadzieję, kiedy nie widział wyjścia, zjawiał się On. sobowtór, jedno z dwóch ogniw pośrednich, przez które reali-zował się Kontakt. To właśnie był moment, w którym znów należało... Z pełną świadomością, do czego dąży, zapragnął, zęby On się pojawił. Nadał swym myślom kształt wezwania. Skupiony i napięty - czekał, Przez długą chwilę nie działo się nic. A potem nadszedł niepokój, jaki czasem wywołuje czyjaś obecność, czyjś uporczywie utkwiony w człowieka wzrok. Jeszcze przez kilka sekund nie poruszał się i nie uchylał powiek: mógł przecież ulec złudzeniu, l właśnie wtedy usłyszał spokojny, 160 równomierny oddech, dochodzący z sąsiedniego fotela. Spojrzał. Tuż przy nim, w takiej samej pozycji, jakby był jego zwierciadla-nym odbiciem - siedział ten drugi Ray. Odwrócił powoli głowę, czując się przy tym tak, jakby musiał przezwyciężyć opór nagle i w niepojęty sposób zgęstniałego po-wietrza; tamten dokładnie powtórzył jego ruch, Patrzyli sobie w oczy - identyczne, o tym samym wyrazie. Nie czuł wrogości, przerażenia, sprzeciwu; wszystko, co przeżył, przemyślał i zrozu-miał w ostatnich dniach, wymiotło zeń te uczucia. Po prostu sie-dział i patrzył w tę drugą, własną twarz, w której - i tym razem - nie było żadnego wyrazu, jak gdyby była pustą tablicą, kartą, go-tową przyjąć to wszystko, co było w nim. Sobowtór uśmiechnął się gorzkim, skąpym uśmiechem - uśmie-chem jego, Raya. Wciąż nie poruszał się, czekał. Ale w jakiejś chwi-li przestał być jego zwierciadlanym odbiciem; w jego półuśmiechu, w czujnym spojrzeniu wyrażało się zrozumienie, jak gdyby odgadł, przejął to nowe nastawienie Gordona. Wyraźnie spełniało ono wreszcie jego oczekiwania, było tym, czego - na próżno - spo-dziewał się już od dawna. Z przyzwyczajenia chciał się odezwać, ale wargi poruszyły się niemo. W tej samej chwili zrozumiał, że taki sposób porozumiewa-nia się nie jest im obu potrzebny; myśli tamtego bez przeszkód wnikały w jego mózg, mogły przejmować jego uczucia i wrażenia, nawet te najbardziej przelotrte, nie do końca skrystalizowane. So-bowtór posiadał tę samą cechę, która przez pewien czas była jego udziałem, przejmował wszystko - chociaż w sposób pełniejszy, niż on sam mógł to robić kiedykolwiek. Spróbował skupić się, zebrać myśli. Ale powoli zaczynał tracić panowanie nad sobą; pod przenikliwym spojrzeniem tych, własnych przecież, oczu zaczął ogarniać go zawrót głowy. Jak gdyby zapadał w głąb nie mającą dna, przy której nieskończoności nawet nieśmier-telność była zaledwie cząstką. Nieznaczny, lecz uporczywy ucisk pomiędzy brwiami sprawiał, że wszystko rozmywało się w oczach, jakby zanurzał się w nieprzenikliwą chociaż świetlistą mgłę. Nie widział jej właściwie, a raczej widział myślami, a nie wzrokiem. Miał uczucie, że przedostaje się w nowy, niepoznawalny dla ludzkich zmysłów świat, w którym porusza się dzięki czemuś, co zawsze było w nim - niedostrzegalne, przytłumione przez natłok wrażeń odbieranych za pomocą oczu, uszu, dotyku. Sobowtór przenikając n ŚOstatni Nieśmieneiny 161 w jego mózg dawał mu w zamian zdolność nowego postrzegania świata. Umysł Raya pracował z niespotykaną, nie znaną mu dotych-czas jasnością i precyzją, wszystkie jego możliwości zostały po-mnożone - był teraz sobą spotęgowanym o tamtego. Na wprost czerniał ekran optyczny. Ray wpatrzył się w noc ko-smiczną. Chociaż niematerialne - To było w nie) gdzieś przecież. a on miał teraz dość siły, by Je myślą doścignąć. Gwiezdny krajobraz w ekranie drgnął, zadygotał - po gładkiej lekko wypukłej tarczy zaczęły nagle rozbiegać się płaskie kręgi, jakie powstają na powierzchni wody, gdy ktoś rzuci w nią kamień. Obraz zafalował, tak właśnie, jak łamie się odbicie w zmąconej wo-dzie. A potem ekran - choć było to niemożliwe - zaczął wydymać się jak wielki, szklący się bąbel. Rósł w oczach, a jednocześnie mętniał, jakby pod jego coraz silniej uwypuklającą się powierzchnią kotłowały się dymy. takie, jakie napełniała krater wulkanu. Był )uż bliski pęknięcia - Ray. choć rozumiał, ze jest to tylko przełożony na język ludzkich zmysłów sygnał Kontaktu, uległ tak całkowitemu złudzeniu, ze zmrużył oczy i cofnął się odruchowo w fotelu, oczekując w każdej chwili uderzenia odprysków szkła. Nagle środek bąbla zapadł się z odgłosem przypominającym syk powietrza uchodzącego z przebitych pneumatyków: okrągła dziura. która powstała w środku, poczęła się rozszerzać - jak źrenica oka. gdy nagle zniknie padające w nią światło. Tylko ze to powiększa-nie się zdawało się me mieć końca: brzegi wciąż rosnącego otworu spychały mętną, opalizującą, podobną do kurczącej się błony po-zostałość rozerwanego bąbla ku grubej ramie ekranu, która zdawa-ła się rozciągać wraz z nimi, W powiększającym się prześwicie otworu-oka pojawiły się znowu gwiazdy. Te same, a przecież wi-dziane teraz w zupełnie inny sposób, jakby odmiennym od ludzkie-go aparatem wzrokowym, który - by widzieć - nie potrzebował oczu. nerwów przekazujących obraz do mózgu, samego mózgu nawet. To, co odczuwał, nie dawało się tez ująć w słowa w skali ludzkiego pojmowania nie było na to określeń. Pomyślał .jest tak, jak gdybym mógł widzieć nieskończoność", l choć nie- precyzyjne. częściowo tylko pokrywające się z jego doznaniami, to określenie było - z wszystkich możliwych - jeszcze najbliższe prawdy Tak jak kiedyś nad oceanem poczuł, że przed nim pojawiło się blade światło: błysk, promień - zaledwie dostrzegalny, będący 162 raczej rozrzedzeniem kosmicznej czerni, zbliżający się szybko, zagarniający coraz większą przestrzeń: Obecność, niepojęta, inna Świadomość, która ogarnęła go i sprawiła, że stał się jej częścią. Nieskończenie drobną, a przecież, mimo własne; małości, nie zlewa-jącą się z tym Ogromem, nawet w połączeniu z Nim stanowiącą wciąż okruch odmiennej świadomości, wyodrębnioną. Tym razem nie poczuł lęku, nie próbował zamknąć się w sobie, wyzwolić - gwałtownością sprzeciwu oddalić To, odepchnąć, l - jakby rozu-miejąc jego przyzwolenie - To weszło weń, wypełniło. A potem cofnęło się - leniwie i łagodnie, jak cofa się z wybrzeża zapędzona na nie fala. Siedział oszołomiony tym, co się stało - i że stało się tylko tyle. Czyżby raz jeszcze to. co mogło być początkiem Kontaktu, dotknęło go przelotnie i przeszło obok. pozostawiając w tym samym punkcie. w którym znajdował się wcześniej? Mimo tej myśli był wciąż spokoj-ny, oczekujący: obecność Drugiego Raya. świadomość podwoje-nia się własnej siły broniły go przed zwątpieniem, l fala Niepojętego wróciła, wdzierając się weń znowu. Tylko tym razem jego świa-domość już nie zlewała się z Tamtą. Rosło w nim poczucie mocy i siły, jak gdyby mógł korzystać teraz z niezmierzonej potęgi Tego - z pełną świadomością, nie tak jak dotąd, gdy, jeśli spełniało jakieś jego oczekiwania, zaledwie mógł się domyślać, ze to czyni. Stracił poczucie zwykłej rzeczywistości - tej, jaką znał dotych-czas, a wraz z tym - poczucie realności swego ciała. Jak gdyby kości, tkanki, komórki roztapiały się, rozprzestrzeniając na nie-wyobrażalną odległość, jakby ogarniał sobą gwiazdy i galaktyki. osiągając stan, jaki nigdy dotąd me był udziałem człowieka: być może dla tej chwili, dla jej zniesienia, istocie ludzkiej trzeba było dać nieśmiertelność. Nieśmiertelność, która od dawna, choć dotąd tak powolnie, czy-niła go kimś innym, niż niegdyś był... Teraz te zmiany następowały jedna po drugiej, w ułamkach sekund, wypalając do reszty ostatni ślad człowieczego odczuwania, myślenia... Nie było już dla niego rzeczy niemożliwych, gdyby zechciał, mógłby zmieniać, przekształ-cać czas, wydarzenia - wszystko. Tylko że już niczego nie pragnął zmieniać ani przekształcać: sprawy, które aż dotąd wydawały mu się ważne, już nie tylko nie dotyczyły go - jak to czuł przed godzi-ną - ale stawały się nieistotne. Dotychczasowy system wartości przestał istnieć, względne stawało się dobro i zło: ból, krzywda, 163 rozpacz były nic nie znaczącymi dźwiękami. Nawet i ludzkie życie nie było już czymś godnym ochrony, z punktu widzenia Wszech-świata będąc czymś bez znaczenia. Resztką roztapiającej się w tym Ogromie świadomości pragnął już tylko jednego: nigdy nie co-fnąć się do etapu, w którym tak drobne rzeczy liczyły się dla niego. Ale i nigdy więcej nie zaistnieć jako człowiek, tym bardziej jako człowiek niezniszczalny, naznaczony przekleństwem wiecznego trwania. Zaledwie sformułował to pragnienie - niesamowite doznania ustąpiły. Miał znów świadomość siebie, znajdował się w fotelu, przed pulpitem kabiny sterowniczej: znów otaczała go rzeczywistość rozpoznawalna przez ludzkie zmysły. Czymś istotnym różniła się jednak od tej sprzed Kontaktu: poprzez oszołomienie docierało do niego poczucie ledwie uchwytnej, a przecież niezmiernie ważnej zmiany w najbliższym otoczeniu. Dostrzegł ją: nieruchomy dotych-czas wskaźnik szybkości podróżnej statku pełzł wolno w górę, zbli-żał się już do kreski z napisem 270000 kilometrów na sekundę. Uwolniona z niepojętego bezruchu ,,Thalia" kontynuowała wstrzy-many przed miesiącami lot. wyrabiając podświetlną. Skoczył na równe nogi i stał, wpatrzony w ożyły pulpit przed sobą: zegary pulsowały pracą wszystkich zespołów, w ekranach kontrol-nych miotały się świetliste linie, migotały zmieniające się ciągi liczb, z przystawki koordynatora wypełzała taśma obliczeń. Wie-dział, nie rozumiejąc skąd, że oto realizuje się jego wieloletnie pragnienie: transgalaktyk zmierza do jakiegoś punktu czy chwili, w której on znajdzie to. co od dawna było jego jedynym celem... Takie przekonanie potwierdzała linia lotu widoczna w trajektogra-fie: z każdą chwilą odchylała się coraz bardziej od kursu wyzna-czonego przez ludzi dla ..Thalii" - jak i całej eskadry. Dokąd dą-żył? l czy naprawdę dążył ,,dokądś" w zwyczajnym rozumieniu, przemierzał jakąś możliwą do wytyczenia w realnej przestrzeni drogę czy też to wszystko było teatrem dla jednego widza, syste-mem umownych znaków - jak kiedyś świetlne dyski lub pojawia-jąca się znikąd niepodobna do żadnej ziemskiej mgła? To mogło przecież unicestwić go równie dobrze zaraz i tutaj. Czy - aby nie odbiegać od jego wyobrażeń lub z przyczyn, których i tak nie zdo-łałby dociec - zamierzało dokonać tego inaczej? Miał uczucie, że manewr przebiega w jakiejś innej od znanej mu dotychczas przestrzeni. Ale nie było to istotne, skoro czuł, wiedział. 164 ze tam, dokąd dąży, czymkolwiek byłoby to dążenie - nie będzie Raya Gordona, człowieka. Tę wiedzę zawdzięczał, być może, milczą-cej obecności Sobowtóra, A może w jego myślach pozostał ślad Kontaktu, umożliwiający wiedzę o rzeczach, których inaczej by poznać nie mógł? To, co się rozpoczęło, miało spełnić się nie-uchronnie - tego był pewien także. Usiadł - coś musiał zrobić z zawadzającym mu wciąż jeszcze, choć mającym zawadzać mu już niedługo, ludzkim ciałem. Świadomość, że wkrótce ono prze-stanie istnieć, już nie budziła w nim instynktu życia: ciało nie mogło go już niczym zaskoczyć. Nie czuł żadnego lęku, koniec dotych-czasowego istnienia miał być po prostu Spokojem, uciszeniem wszystkiego, co - aż tak długo i wbrew jego woli - uparcie było nim. Nie obchodziło go nawet, czy to, co go czeka, człowiek nazwał-by śmiercią, zupełnym nieistnieniem, czy też zapowiedzią jakiegoś innego bytu, Odkąd uzyskał nowe widzenie, rozumiał wiele rzeczy dotychczas niepojętych, nawet i to. że śmierć i nieśmiertelność same w sobie nie są dobrem czy złem. że stanowią jedynie jak gdy-by przeciwstawne znaki tego samego równania, którego wynik wymy-ka się ludzkiemu poznaniu, tak jak Wszechświat i wieczność. To tylko człowiek... Przymrużył oczy, odchylił głowę do tyłu i - obo-jętnie. bez żalu i bez gniewu - myślał o swoim życiu, które na-reszcie należało już do przeszłości, właściwie już teraz zakończo-ne. zamknięte... W jego oczekiwanie powoli i łagodnie, nie zakłócając ani na chwilę wypełniającej go ciszy, zaczęło wsączać się Wezwanie. Było to tak. jakby odezwał się w nim znany mu już od dawna Głos - znany, bo w jakiś sposób będący tą samą Obecnością, ale i nim samym. Ten Głos nie był właściwie głosem; tak jak poprzednio Sobowtór nie musiał mówić, nazywać słowami pojęć - wystarczyło, że budził je w nim, tworząc wyobrażenie czegoś, co nie doznaje już żadnych ograniczeń, nieskończonego, nie na miarę człowieczych wyobra-żeń, lecz na miarę nieskończoności Wszechświata. A potem wróciła cisza - wokół niego i w nim - obejmująca coraz szersze obszary ciemności, rozprzestrzeniająca się powoli i niepowstrzymanie, jak coraz większe i coraz mniej widoczne stają się kręgi na poruszonej wodzie. Nagle tę doskonałość ciszy, to jego oczekiwanie, zaczął prze-nikać drobny niepokój, z początku prawie niedostrzegalny. Spróbo-wał go odepchnąć. Ale to wcale nie było takie łatwe: niepokój po- 165 wrócił znowu, silniejszy, nie dający się już zlekceważyć. Wyrwany ze swego odrętwienia Ray na próżno usiłował go przemóc, z po-czątku czując tylko łagodne zdziwienie, ze coś tak bardzo ludzkiego jak niepokój mieści się w nim wciąż jeszcze; było to tak. jakby dziwił się ktoś inny. nie on. Pomyślał pogardliwie: resztki rozdeptanego odwłoka, które kaleki owad wlecze jeszcze za sobą. już prawie ich nieświadomy, coraz rzadziej i słabiej przypominające o sobie od-ległym echem bólu obumierających wnętrzności. Ale dojmujące uczucie, że o czymś ważnym zapomniał, me dawało się już odsunąć. Rosło, Z sekundy na sekundę coraz bardziej natrętne. Oderwał głowę od oparcia, wyprostował się czujny, oczyma znów dostrzegającymi otoczenie wpatrzył się w ekran. Nie lśniła w nim zielonkawa drobina oddalającego się bliźniaczego statku, jaką widziałby przemierzając normalną przestrzeń. Ten brak uświadomił mu nagle przyczynę niepokoju: ludzie. Tamci, pozostawieni na pokładzie ,,Euterpe"... Ludzie, którzy, być może, znaleźli się w sy-tuacji bez wyjścia dlatego, że on przyzwał kosmiczną Siłę, dla której niezauważalne było to wszystko, co człowiek myślał i czuł. Nie-ludzką. tak jak nieludzki był ten je) okruch: ukryta w jego ciele nie-śmiertelność. l których pozostawiał nie mając żadnej pewności, że nawiązany przez niego Kontakt zmienił dla nich cokolwiek, że wy-zwolił ich statek z pułapki, w jakiej się znaleźli. Nie czuł się wcale - na ludzki sposób - winny, odpowiedzialny. To nie było to. A więc dlaczego pomyślał o nich teraz? Lojalność? To pojęcie także wydawało mu się śmieszne, było jedynie pustym. mc nie znaczącym dźwiękiem, Więc dlaczego na myśl o nich czuł wzrastający niepokój? Co kazało mu o nich myśleć? Nie umiał tego nazwać, a przecież tkwiło w nim. zapomniane, zlekceważone i wciąż... nieustępliwe, jak stalowy hak w rybie, nie pojmującej, co nagle ogranicza jej wolność, skoro wokół niej nie zmieniło się nic. Ludzie. Pamiętał, widział ciągle jeszcze ich twarze. Scofield. Ellis. Baird. lrven, Niki... Niki, Zacisnął zęby - z furią, z determi-nacją, która niczego nie mogła przecież zmienić, powtarzając sobie: me, niechcę, Nicmnieznimi nie łączy. Nie jestem już jednym z nich. Ale te słowa - mające znaczyć tak wiele - były teraz jak echo od-bijające się w pustce. Niki. Jej nie mógłby się wyprzeć, jej nie był w stanie pozostawić własnemu losowi, l ledwie to pomyślał, już wiedział, że próbuje się okłamać raz jeszcze. Bo - nie tylko jej... 166 Coś. o czym JUŻ na pozór całkiem zapomniał - spychane w pod-świadomość, tylekroć negowane - wciąż było w nim. W ostatecz-nej rozpaczy próbował uczepić się myśli, które dotąd podsycały jego upartą nieugiętość. Jeżeli zrezygnuje z szansy, czeka go dalsze życiez ludzkim, a niezniszczalnym ciałem, zdolnym odbieraćwieczne istnienie tylko jako nieustający ból. A zanim to się rozpocznie, cze-kają go lata obcości w zmieniającym się świecie obojętnych, być może, z czasem nawet nienawistnych mu ludzi. Ale świadomość te-go nic mu nie pomagała. Wahał się - chociaż już samo wahanie było w tej sytuacji nonsensem - bardziej niż kiedykolwiek roz-dwojony, rozdarty pomiędzy dwoma stanowiącymi go sprzecznościa-mi, przerażony, bo z każdą chwilą silniejsze stawało się to, co kie-rowało się przeciw niemu - nielogiczne, szalone, ludzkie... Przegrywał z samym sobą, skoro, jak w każdym z ludzi, było w nim nadal to coś, co sprawiało, że była jakaś granica, której przekroczyć nie mógł. Przegrywał właśnie w chwili, gdy nic i nikt nie mógł mu już przeszkodzić w osiągnięciu własnego celu, celu, ku któremu dążył przez ponad połowę swego istnienia. Nikt. Tylko - on sam. Gwałtownie obrócił się w fotelu, szukając pomocy tego, kto - przynajmniej w jakiejś swej części - był nim, tą jego połową, która z ludzkim rozumowaniem nie miała nic wspólnego. Ale twarz So-bowtóra znowu była martwa i pusta. TAMTO - czymkolwiek było, czekało. Czekało na to jedno, co potrafiło odebrać: negację lub przyzwolenie. Mógł TO odepchnąć - jak kiedyś, nad oceanem. l mógł... Jakże się mylił, gdy sądził, że tylko ludzie musieli zdawać tu egza-min przed sobą, że jego nie dotyczy rzeczywistość, która - bez czyjejkolwiek woli - przemieniła się w test. Nic nie zostanie mu zaoszczędzone, na inny sposób on także będzie musiał zdecydo-wać się, wybrać... Jego własne słowa, rzucone kiedyś wzgardliwie Breedenowi, wróciły teraz - jak rzucony bumerang, jak odbity w niego jego własny strzał; i w nim kołatały się jeszcze jakieś resztki tej cechy, która zmusiła ludzi - członków Najwyższej Rady - do głosowania za rozwiązaniem mogącym przynieść ocalenie takim samym jak oni, chociaż nieznanym ludziom, ta cecha, która spra-wia, że człowiek zdolny jest poświęcić życie dla drugiego człowie-ka. On nie mógł poświęcić życia dla kogokolwiek, choćby nie wiem jak chciał - zamiast śmierci mógł przyjąć tylko to, co dla niego było końcem nadziei: nieśmiertelność. 167 Tej walki, toczonej z samym sobą, już nie przegrywał; przegrał. Poczuł się nagle tak, jak czuł się we śnie, kiedy umierał na cyno-browym piasku, pod czarnym niebem, wiedząc, że to, co się dzieje, nigdy nie będzie mieć końca... Zacisnął zęby, w nagłej determinacji sięgnął przez pulpit do przycisku programatora, by zrobić to, na co się zdecydował: nakazać Koordynatorowi ,,Thalii" podjęcie - o ile to możliwe - próby powrotu. TO zrozumiało, nim zdołał wcisnąć przycisk. Na ułamek sekundy powrócił stan zawieszenia, rozpłynięcia się w czymś, co nie było czasem ani przestrzenią, czego w ogóle nie można było mierzyć tymi kategoriami, i co - unicestwiając go - jednocześnie było i w nim, Kiedy się ocknął... nie, to słowo nie było tutaj właściwe: gdy znów zaistniał w świecie wyznaczanym przez zdolność odbioru jego materialnego ciała - był sam. Kontakt z potężną Myślą czy Siłą ustał tak nagle, jak przedtem się rozpoczął, pozostawiając go w samotności i pustce, l to była zwyczajna ludzka samotność i zwykła pustka; otaczających go, niezmierzonych przestrzeni kosmosu. Był także sam w kabinie. Tylko sąsiedni fotel stał okręcony częścio-wo w jego stronę, jakby ktoś wstając nieznacznie go odwrócił. Przez chwilę siedział zupełnie otępiały, jeszcze niezdolny pojąć całego rozmiaru własnej klęski. Coś narastało w nim - obłędny śmiech czy skowyt? - ogarniała szaleńcza chęć, by runąć na pulpit twarzą, walić czołem w mżące niezmiennym światłem tarcze ze-garów - poczuć ból, przestać widzieć oczami zalewanymi przez krew... Jego własna twarz, zniekształcona odbiciem, stężała, pa-trzyła na niego kręgiem zmartwiałych masek z otaczających ekra-nów. Nie panował nad sobą: za chwilę szloch czy skowyt rozewrze ściśnięte szczęki - i krzyk, który niczego nie będzie mógł zagłu-szyć... Nie zdążył uświadomić sobie niczego więcej. Z ..Thalią" zaczęło nagle dziać się coś niepojętego: jak gdyby na statek zwalił się po-twornym ciężarem wir kolapsu grawitacyjnego. Ciążenie rosło, zgniatając ,,Thalię" razem z człowiekiem znajdującym się w jej wnętrzu. Ray nie był w stanie się ruszyć, własny ciężar rozrywał go i miażdżył, zgniatane płuca nie mogły chwycić oddechu, oczy oślepły, krtań zalewała krew. Ból rozsadzanych naczyń krwio-nośnych był tak straszliwy, że krzyczałby, gdyby w ogóle mógł do-być z siebie głos. 168 Stracił świadomość. Znów ją odzyskał - tylko po to, aby po-nownie zapaść w stan bezczucia i mrok. Błysk świadomości. Ciem-ność. Znów krótki przebłysk. Tym razem - jakby wyrwany z innegc i czasu; sekunda, dwie, w których zmieścił się o wiele dłuższy mo-ment jego pierwszej rozmowy z Niki. Nieistnienie, l Thea, po-chylona nad dziko wyrosłą kolczastą gałązką: ,,Wiesz, Ray...' Ból. Ciemność. Kew w słońcu, na rozpalonym nabrzeżu, ciemno-oki chłopiec. ,,Ariadna"... Kew w Atenach: ,,Nie interesuje cię nawet, jaki byłby cel tej wyprawy?" „Seahorse", pokład wzno-szący się nieomal pionowo, chluśnięcie fali, gorzkosłonawa wodę zalewa usta... Kris, czarne, splątane włosy rzucone na twarz wiatrem I ręka podniesiona, znieruchomiała w geście, który je miał powstrzy-mać. Jej śmiech... Tracąc przytomność i odzyskując ją na ułamk sekund ponownie przeżywał swoje życie - bo to nie były wspo-'.i mnienia, to działo się naprawdę: był, istniał realnie znów w tam-i tych chwilach, doświadczał ich raz jeszcze, w męce konania prze-l żywając swoją drogę w czasie - teraz w odwrotnym kierunku ni j przeżywał ją kiedyś. Zmierzch. Schody domu, szorstki i chłodn' dotyk muru, cierpkawy zapach pnącego się po nim dzikiego wina | rozżalenie siedmiolatka: rodzice zostawili go, poszli sami do ho-| loteatru... Znów ból i ciemność. Agonia, będąca jednocześnie co-| faniem się ku chwili własnych narodzin... Czy można jednocześni :| stać się umarłym i nowo narodzonym? Czarny, bezdenny wir miażdż' l go, wsysa, wciąga w przerażającą głąb bólu, który jest jednocześni' j| stawaniem się. Jak gdyby... Nie - tylko ciemność... WIADOMOŚCI POZAZIEMSKIE. Komunikat Specjalny: Pracująca na stałym nasłuchi sieć satelitarnych czujników Pogotowia Kosmicznego w dniu dzisiejszym niespo dziewanie odebrała sygnał wywoławczy pozagalaktycznego statku „Euterpe", na lezącego do zaginionej eskadry, której losy w największym stopniu niepokoiły Naj wyższa Radę Ziemi i ogólnoświatowe opinię publiczna. Odebrane Informacje po twierdzają ostatni meldunek, nadany przed wielomiesięczna przerwa z pokładu tego. statku, o napotkaniu przez ziemskie kosmoloty nie znanego nauce pola siłowego które uwięziło je w próżni, jak również uniemożliwiło łączność z macierzystą planetą Obecnie przeszkody te ustąpiły, nawiązana łączność utrzymuje się już bez żadnyci przeszkód. Niestety, o czym donosimy z głębokim żalem, potwierdzona została wia domość o zaginięciu „Erato" i „Klio". Ponadto los tych dwóch transgalaktyków po dzieliła „Urania". Pole sitowe stało się również przyczyną śmierci wszystkich członkóM załogi kosmolotu „Thalia". W lej tak bolesnej chwili tym większą dumą musi przejmo wać nas decyzja, jaką, pomimo tragicznych przejść, podjęli ocaleli członkowie załóg ,, Euterpe", którzy postanowili kontynuować lot i wykonać do końca program ekspe dycji, wykorzystując w tym celu obydwa ocalałe kosmoloty. Jak doniesiono w ostatnim z odebranych meldunków, część załogi „Euterpe" przeniosła się już na „Thalię". Samopoczucie kosmonautów poprawia się z godziny na godzinę dzięki intensywnym zabiegom odnowy psychofizycznej. Wyrazicielem rosnącego optymizmu galakto-nautów jest szybko dochodzący do zdrowia po przebytej chorobie komandor Procjon K. Reunier, dowódca „Euterpe", który, nadając sprawozdanie dla Przewodniczącego Rady Najwyższej Ziemi, Edwarda Breedena, powiedział: ,, Niektórzy z nas są zdania, że to, co nas spotkało, mogło być Jakąś nieudaną próbą Kontaktu. Jeżeli nawet przy-jąć, że owe pole siłowe, w zasięgu którego się znaleźliśmy, było wynikiem działania jakichś inteligentnych Istot - w co ja osobiście wątpię - bynajmniej nie oznacza to, że istnieje w kosmosie coś, co mogłoby powstrzymać ekspansję człowieka w prze-strzeń, położyć trwałą tamę na drodze jego pochodu ku innym galaktykom". W uzna-niu bohaterskiej postawy kosmonautów Najwyższa Rada Ziemi postanowiła odzna-czyć ich złotym krzyżem „Per aspera ad astra". O godzinie siedemnastej trzydzieści czasu lokalnego będziemy transmitować przebieg tej uroczystości, na zakończenie której nadamy specjalnie przygotowany dla naszych spektatorów wywiad z koman-dorem Reunierem i z dotychczasowym pierwszym pilotem „Euterpe". Robertem Iryenem, obecnie mianowanym komandorem Żeglugi Pozasystemowej i dowódcą czterdziestoosobowej załogi transgalaktyka „Thalia". WIADOMOŚCI LOKALNE: Dziś w godzinach porannych zakończono okręgowe eliminacje do wstępnego etapu wyborów Miss Uniwersum. W naszym okręgu pierwsze miejsce uzyskała Holly Edwardson, dwudziestoletnia jasnowłosa uczennica szkoły baletowej Evelle Marscha, mierząca w biuście 115 centymetrów, co od pierwszej chwili konkursu zdecydowanie handicapowało jej wszystkie konkurentki. Za chwilę zobaczymy ją w wykonaniu partii Estrelli z baleto-chorału Simonidesa Ahella „Black Space Light"... Z ciemności wychynął na światło, jak wynurza się pływak z bardzo głębokiej wody. Był - znowu. Nie zdziwił się: to już zdarzało się tak wiele razy... Zapach wilgotnej ziemi i cierpka woń podobna do zapachu kasztanowych liści były już kiedyś także. Wszystko po-wtarzało się: kołowy proces, który już chyba nigdy... Spróbował przekręcić się na bok, ból w usztywnionym ramieniu zmusił go do otwarcia oczu. Nikł. To jedno mogłoby powtarzać się zawsze. Choćby nawet za każdym razem miała mówić: Ś Leż spokojnie. Jesteś wciąż jeszcze słaby. Ray. Cień powiek, rzęs. uśmieszek. Jak wzruszające są jej kąciki ust... Koło obróciło się, znalazł się znowu w jakimś ,,tym samym miejscu". Szkoda, że - tak naprawdę - niczego nie można zacząć raz jeszcze. Mruknął: Ś Zregeneruję. Nie patrz tak na mnie, wiesz przecież, że zaraz będę OK. No. za godzinę... 171 Ś Już nie. - Uśmiech, teraz także w przejrzystych, zielonka-wych oczach. - Nie regenerujesz. Jesteś zwyczajnym człowiekiem Ray, Matt Grobe, nasz lekarz pokładowy, bał się o twoje życie -byłeś w szoku, z którego mogłeś już nie wyjść, l twoja ręka jest zła-mana naprawdę, potrzeba kilku tygodni, by się zrosła. Osłupiał. Agonia, czarny, zgniatający go wir... Krtań zachłystu-jąca się krwią, ból ciała miażdżonego potworną prasą ciążenia rozrywanych naczyń krwionośnych, l... Jąkał prawie: Ś Szok... Ręka... l to wszystko? Ś No wiesz, mało ci? Mimo oszołomienia udało mu się odnaleźć w sobie odrobina sardonicznego humoru. Ś Nie, wiesz - chyba wystarczy... Ciemność. Zwyczajna - różowawy półmrok zamkniętych, prze świetlonych światłem powiek. Zdumienie: zwykły śmiertelnik! Ja^ to się mogło...? Nie, nie teraz. Będzie dość czasu, jeśli to wszystko prawda. Prawda, do której trzeba dopiero się przyzwyczaić, bo ta^ zupełnie różni się od wszelkich oczekiwań. Później spróbuje przy pomnieć sobie wszystko. Tylko przypomnieć. Zrozumieć, uzyskać pewność, że zdołał rozszyfrować chociaż część te) Zagadki - ni< da się chyba nigdy. Ś Co z ,,Thalią"? l z ..Euterpe"? Ś ,,Thalia" zniknęła nagle z ekranów, myśleliśmy już, że... no wiesz - że tak jak tamte statki... A potem pojawiła się znowu, jął gdyby znikąd... W tej samej chwili to coś, co trzymało nas w miejscu cofnęło się, odeszło. Lecieliśmy. Odezwała się Ziemia. Teraz ob< statki kontynuują zadanie. Bo przecież fakt, że tym razem Poro zumienia nawiązać się nie udało, nie przekreśla tej możliwości n; przyszłość.' Ani nie zmienia w niczym misji, z jaką wysłano eskadrę Mówiła ostrożnie, wyczekująco, jakby spodziewała się po nirr potwierdzenia. Milczał. W jego ciemnych, zmęczonych oczach otoczonych ledwie zarysowanymi zmarszczkami, które teraz po woli miały zacząć się z roku na rok pogłębiać, przemknęło szybkie ironiczne światełko. Wyraźniej wystąpiła gorzka i twarda bruzd; koło ust. Ś Myślisz, że po tym wszystkim można zacząć raz jeszcze, jakb' nic się nie stało? Ś Żyjemy. A ty znów jesteś zwykłym człowiekiem, Ray. Czy t< nie znaczy, że jeszcze raz otrzymaliśmy jakąś szansę? Przymknął powieki, odgradzając się nimi od jej pytającego spoj-rzenia. Gdy je uchylił, wzrok, niemal bez udziału woli, powędrował w stronę holowizora. Jesienny park stał tam, jak zwykle - w słońcu, plamiąc pożółkłą trawę blaskami rdzawych liści. Ale wystarczyło zbliżyć rękę do time-changera, na chwilę ogrzać go ciepłem swojej dłoni... Jak niewyraźne odbicie w zmąconej wodzie zamajaczy-ły w gładkiej, szklanej powierzchni blade obrazy, których tam wcale nie było, biorące się jedynie z jego wyobraźni: drgająca nie-nawiścią twarz Teda Baileya, krwawa plama na ścianie magazynu robotów, znieruchomiałe w pięćdziesięciostopniowym mrozie cia-ła, liliowy błysk jego własnego lasera, l zaraz znikły, bo jednak, pomimo wszystko, to Niki miała rację: wciąż jeszcze była szansa. Może dlatego, że słabość ani siła człowieka nie polegają na nad-miarze lub nieistnieniu w nim zła: jego wartość należy mierzyć tym, co zdolny jest przezwyciężyć. Gatunek, do którego należał, wciąż jeszcze miał dosyć czasu przed sobą, aby przez pokolenia przenieść w przyszłość to tylko, co warto zachować, l tylko to było ważne, tyl-ko to było szansą, nie jakikolwiek z nieludzkich darów przynoszo-nych - obojętnie: przez kosmiczne istoty czy mitycznych bogów. Człowiek. Istota powstała w wyniku ewolucji przebiegającej w określony sposób na jednej z planet - i również określona. Mo-gąca zmieniać się nadal, lecz tylko do granicy, poza którą przesta-nie być już sobą, Właśnie dlatego wieczne istnienie, nawet w przy-padku uwolnienia się od dotychczasowego ciała, było dla niej czymś nie do przyjęcia. Bo jeśli nie ma śmierci, jeśli nic nie jest ostateczne, to każde zło, każda krzywda stają się czymś nieważnym, przemija-jącym i nie liczącym się wobec ogromu wiecznego trwania - a wtedy zbędne staje się człowieczeństwo. Może właśnie dlatego, że tak śmiertelni, tak krótko zdolni czuć, istnieć - nauczyliśmy się od-różniać dobro od zła? Teraz rozumiał, że tam, na ,,Thalii", nie mógł wybrać i postąpić inaczej. Więcej: wierzył, że w taki sposób postąpiłby każdy inny człowiek, który znalazłby się na jego miejscu. Miał prawo tak wie-rzyć: był taki sam jak oni, nie lepszy i nie gorszy: zdolny do egoizmu jak Reunier czy też Norman, zdolny zabijać - jak Bailey, Ale i inne człowiecze cechy były w nim także, i skoro to właśnie one przesądziły w chwili ostatecznego wyboru... Teraz to pojął, teraz dopiero odnalazł w sobie dość pokory, by zrozumieć, że i on, tak jak wszyscy, musiał zmierzyć się tutaj z samym sobą. 173 Przelotnie, nieuważnie, pomyślał o Breedenie, Reynhoidsie, o wszystkich takich jak Reynholds i jak Breeden. Ich nadzieje nigdy nie miały być spełnione, ,,kod nieśmiertelności" złamany. Czło-wiek - jeśli istotnie stanie się kiedyś istotą galaktyczną, sięgnie po kosmos, będzie musiał poradzić z nim sobie taki, jaki jest - homo galacticus nie będzie kimś wszechwładnym, nie będzie nawet istotą nieśmiertelną, Jego siła będzie polegać na czymś zupełnie innym. Mógł znów spojrzeć na Niki. Kiedyś jej powie - gdy sam już będzie zupełnie pewny - ze wszystko mogło wyglądać tylko tak. Po tej dostępnej człowiekowi stronie ..lustra", jakim stał się ten Kontakt. Którego nigdy nie uda się zmienić w Porozumienie, ponieważ To, co znajduje się po jego ..drugie) stronie", zawsze będzie tak samo niepojęte. Dla ludzi. Dla człowieka - jakim był także on. Po raz pierwszy nie starał się już Ich w żaden sposób określić, niczego z Nich zrozumieć. Mimo to nad wszystkimi myślami do-minowało uczucie, że na ułamki sekund zetknął się z czymś nie-pojęcie potężnym, otarł o jakąś wielkość, w porównaniu z którą wszystko wydawało mu się teraz małe i bez znaczenia... TO musnęło go, przeszło, nie stając się ani trochę mnie) niezrozumiałe dzięki owemu przelotnemu zetknięciu, Jakby na moment zajrzał w bez-denną głąb, tak nieskończoną, że człowiekowi wydawała się me-przenikliwym mrokiem. To określenie, ledwie je sformułował, już okazało się niewystarczające: me, TO nie było ciemnością. Było wszystkim - wielowarstwowe, zmienne, podlegające nie kończącym się a niepojętym metamorfozom, niewyobrażalnie złożone. W swe) złożoności przejawów było jak Życie albo jak Wszechświat, w któ-rym mieści się wszystko... l to było jedyne, co człowiek mógł zro-zumieć, co mógł wynieść z Kontaktu, Poczuł się nagle ogromnie i po ludzku zmęczony. Pomyślał z ulgą, że wszystko to. nareszcie, jest )uz poza nim, zakończone i rozstrzyg-nięte. A jednocześnie wiedział, ze powróci jeszcze do tych rozwa-żań kiedyś. Wróci do tego. przynajmniej w myślach, skoro przed sobą ma te trzydzieści czy czterdzieści lat życia, skoro TO - razem ze śmiertelnością tkanek - zwróciło mu zwyczajny, ludzki los Teraz są inne,-sprawy, jeżeli nie ważniejsze, to w każdym razie bliższe. Musi przyzwyczaić się, że znowu jest człowiekiem, nie wyróżnia-jącym się niczym spomiędzy ponad ośmiu miliardów takich jak on. Tylko - czy aż? - człowiekiem. Nad tym także nie zamierzał się zastanawiać, chciał po prostu móc teraz przeżyć wszystko, co w zy- 174 ciu może być człowiekowi dane. Nie wiedział jeszcze, jak będzie wyglądało to jego zwykłe życie, co będzie robił, jakie problemy przyjdzie mu rozwiązywać. Wiedział, od czego zacząć: z uśmiesz-kiem. który nie stracił zwykłej autoironii (być może me miał stra-cić jej nigdy), pomyślał, ze - jak na początek - to dużo. Ś Wiesz, Nikł - odezwał się - kiedyś, dla ciebie znaczyłoby to: bardzo dawno, mężczyzna prosił kobietę, z którą chciałby być razem. . W je; zielonkawe oczy jak gdyby weszło światło. Ś Nie, ja pierwsza. Przecież teraz jest tak, ze mówi ten, kto pierwszy wiedział, kto wcześniej to zrozumiał.,. Nie dokończyła. Tak jak siedziała na brzegu koi. pochyliła się i położyła głowę na poduszce - ich twarze dzieliła teraz odległość nie większa od szerokości dłoni. Pomyślane (czy - powiedziane?) kiedyś słowa wróciły z jakiegoś odległego czasu: jedna i wybrana twarz z tłumu, którą trzeba odnaleźć, aby jej wyraz, spojrzenie, uśmiech potrafiły obudzić zrozumienie dla wszystkich. Powoli przekręcił się w stronę dziewczyny; ramię przy tym ruchu zabolało tak mocno, ze musiał ścisnąć zęby. zęby nie syknąć Ale zdołał wyswobodzić tę drugą zdrową rękę i objąć mą Niki ostrożnie, cho-ciaż trochę niezdarnie Dopiero teraz dostrzegł, ze gładką zieleń tęczówek rozdzielają cienkie, nieregularne, brunatne smużki - i to było odkrycie, jedno z wielu, jakich miał jeszcze dokonać Ś Widzisz - wymruczał, starając się wciąż jeszcze drwić trochę z niej i z siebie - za moich czasów to było jednak wygodnie; urzą-dzone. Po raz pierwszy od dawna czuł się spokojny, zupełnie odprężony, nareszcie pogodzony ze sobą. Ponad j e; ciemną głową ujrzał jesienne drzewa i bliski, jakby dotykający zewnętrznej strony szyby, samotny liść. drżący na końcu gałązki w podmuchach nie istniejącego wiatru Ś Wiesz, pierwszą rzeczą, jaką razem zrobimy, dziś jeszcze. będzie zmiana tego holoobrazu - obiecał jej i sobie Konstanc/n. grudzień 7986 Text (E) Copyright by Gabriela Górska, Warszawa 1988 lllustrations ę Copyright by Andrzej Jan Krzyżanowski, Warszawa 1988 Redaktor Grażyna Szadkowska Redaktor techniczny Janina ściechowska Korektor Nawojka Peliwo CIP - Biblioteka Narodowa Górska Gabriela Ostatni Nieśmiertelny / Gabriela Górska ; [ii. Andrzej Jan Krzyżanowski] . - Warszawa „Nasza Księgarnia", 1988 ISBN 83-10-09274-1 PRINTEDIN POLANO Instytut Wydawnictw,''Nasza Księgarnia", Warszawa 1988. Wydanie pierwsze. Naltad 29750+250 egzemplarzy. Ark. wyd. .rr.Z.Ark. druk. Al-11,0. Oddano do produkcji we wrześniu 1987 r. Podpisano do druku w maju 1988 r, Łódzka Drukarnia Dziełowa. Zam. 660/1100/87 U-59 KONIEC