Dimbleby Jonatan Karol Książę Walii Przekład Magda Papuzińska OFICYNA WYDAWNICZA WARSZAWA ZA ryU Tytuł oryginału THE PRINCE OF WALES. A BIOGRAPHY Projekt okładki i strony tytułowej Renata Obniska-Wolska Redakcja Krystyna Kanecka Korekta Krystyna Kanecka Teresa Mus © Copyright by Jonathan Dimbleby 1994 Copyright for Polish translations by Magda Papuzińska Warszawa 1997 Wydanie I ISBN 83-86678-68-2 Przygotowanie wkładki zdjęciowej AMOS Poland Zamówienia na książki przyjmuje Dział Handlowy ul. Górczewska 8, 01-180 Warszawa, tel./fax 631-77-92, tel. 632-02-21 w. 155 PODZIĘKOWANIA estem wdzięczny wielu ludziom, bez których napisanie tej książki nie byłoby możliwe. Tylko kilku z nich, chcąc ochronić swą prywat-ność, prosiło, by ich wkład pozostał anonimowy. Cieszę się, że mogę publicznie podziękować: Colin Amery, dr. Ericowi Andersenowi, Mabel Andersen, Charlesowi Ansonowi, Christianowi Bailey’owi, Mira Bar-Hillel, lordowi Beaver-brook, Peterowi Back, Annę Beckwith- Smith, pułkownikowi Blashford-Snell, Williamowi Boyd, lordowi Braboume, lady Butler, Jamesowi Bux- ton, prince Cari of Hesse, lordowi Carringtonowi, lady Elisabeth Cavendish, lordowi Charteris of Amisfieid, sir Davidowi Checketts, captain Royowi Ciare, dr Jonathanowi Ciark, Michaelowi Colborne. królowi Konstantynowi, Francis Cornish, Mary Creswell, Keith Critchlow, Philipowi Crosfieid, Elisabeth Crowther-Hunt, Robertowi Da-viesowi, Dr Bridget Dolan, Jego Królewskiej Wysokość księciu Edynbur-ga, Jej Majestatowi królowej Elżbiecie Matce, lady Amandzie Elling- worth, Oliverowi Eyerettowi, śp. lady Ruth Fermoy, dr Simonowi Fieldingowi, Harry’emu Fitzgibbonsowi, komandorowi Robertowi Prase-rowi, księżnej George of Hannower, Davidowi Graysonowi, Jego Wyso-kość Johnowi Gummer, Rodowi Hackney’owi, Brianowi Hanson, Belin- dzie Harley, lady Harrod. Maxowi Hastingsowi, sir Edwardowi Heathowi sir Williamowi Heseltine, Derekowi Hill, Oliverowi Hoare, Patrickowi Holden, kapitanowi Laurie Hopkinsowi, Jego Wysokość Douglasowi Hurd, lady Susan Hussey, Jimmy’emu Jamesowi, Robinowi Janvrin, bar-onessie Jay, Richardowi Jolly, Hywelowi Jonesowi, Geoffrey’owi Kent Jorie Kent, Robertowi Kime, lordowi Kindersley’owi, Charlesowi Kne-witt, Andrew Knight, Kevinowi Knott, Cliffordowi Longley, sir Julianów: Loyd, Michaelowi Manser, lordowi McGregor, pułkownikowi sir Johno- wi Millerowi, biskupowi Hugh Montefiore, księżnej Mountbatten of Bur-ma, Johnowi Napper, Andrew Neilowi, Chariesowi Palmer-Tomkinson, Patty Palmer-Tomkinson, Michaelowi Peat, Johnowi Perrin, dr. Patricko-wi Pietroni, Hughowi Raven, Fionie Reynolds, sir Johnowi Riddell, lady Romsey, lordowi Romsey, Guy Salter, sir Allenowi Sheppardowi, eari Snowdon, Nicholasowi Soames, biskupowi Mervynowi Stockwood, puł-kownikowi H.S. Townendowi, Emilie van Cutsem, Hughowi van Cutsem, sir Laurensowi van der Post, Robertowi Waddell, Marjorie Wallace, Ge-raidowi Ward, sir Jamesowi Watt, Peterowi Westmacott, kanonikowi Har-ry’emu Williamsowi, Davidowi Wilson, biskupowi Robinowi Woods, Ed-wardowi Woods, admirałowi Robertowi Woodard i sir Davidowi Wright. Niektórzy z wymienionych umożliwili mi obejrzenie notatek, kore-spondencji lub dokumentów, im jestem specjalnie wdzięczny, a szczególnie lordowi Braboume’owi i opiekunom archiwów w Broadlands za dostęp do korespondencji księcia Karola z lordem Mountbattenem oraz lordowi i la- dy Romsey za zapewnienie mi wszelkich udogodnień w Broadlands. Szczególny dług wdzięczności mam wobec komandora Richarda Aylarda, osobistego sekretarza księcia; Davida Hutsona, archiwisty księ-cia, za wyszukiwanie i dostarczanie mi szybko i bardzo chętnie materia-łów archiwalnych, podobnie jak wobec Olivera Everetta, bibliotekarza i kustosza Archiwów Królewskich oraz archiwistki Julii Melvin i jej kole- gów z zamku Windsor. Jestem również wdzięczny wielu członkom dworu księcia i pracownikom jego biura, którzy byli niezmiennie grzeczni, przy-jacielscy i pomocni na wszelkie sposoby, często narażając się na osobiste niewygody; podobnie wielu pracownikom księstwa Komwalii, fundacji księcia, organizacji dobroczynnych i innych, z którymi jest związany; a także Margaret Duerden z Central Television. Dr Vemon Bogdanor, Julia Cleverdon, Christopher Martin, Stephen 0’Brien, Kevin Knott, księżna Mountbatten of Burma, George Pratt, Tom Shebbeare i Richard Sandbrook byli tak mili, że zechcieli przeczytać frag-menty rękopisu i służyć mi mądrymi radami; jestem niezwykle wdzięcz- ny za ich komentarze. Jednak, i dotyczy to wszystkich wymienionych osób, za wszystkie błędy co do faktów lub fałszywe interpretacje czy sądy sam ponoszę całkowitą odpowiedzialność. Moja asystentka, Ciare Hargreaves, która była również asystentką reżysera przy produkcji dokumentalnego filmu „Karol: prywatny czło- wiek, publiczna osoba”, nawiązała wiele kontaktów dotyczących działal- ności dobroczynnej i organizacji księcia, zaopatrzyła mnie w obszerne 6 materiały wyjaśniające podłoże wielu spraw i spędziła szereg tygoc w archiwach księcia w zamku Windsor, dokonując selekcji oryginalny dokumentów, co miało zasadnicze znaczenie dla tej biografii. Przez ost nie dwa lata była nie tylko skrupulatna i niestrudzona, ale bardzo podta mywała mnie na duchu, szczególnie przy tych okazjach, kiedy dals droga wydawała się wyjątkowo uciążliwa. Gladys Mooney i Lynette Learoyd spisały z taśm setki godzin nag nych rozmów (wiele tylko w połowie słyszalnych, bo zagłuszanych bn kiem szkła i dźwiękiem sztućców); Marian Gander i Georgie Grindlay i tylko porwały się na podobnie heroiczne czyny, ale jako czarodziejki rr jego sekretariatu nie pozwoliły mi pogrążyć się w chaosie. Serdecznie za to dziękuję. Moja agentka, Jacqueline Kom, stanowiła źródło zdrowych rad, l dąć twarda lub czuła w stosownych chwilach. Gils 0’Bryen, Tim Holm i Helga Houghton z wydawnictwa Littie, Brown, wykazali godny po; zdroszczenia talent i ogromne zaangażowanie. Ich szefowa, Philippa H rison, która zamówiła książkę, była rozsądna jako mój wydawca i nie; wodna jako doradca i przyjaciel; jej łagodna krytyka i stałe zachęty b^ nieocenione. Moja żona, Bel, która wytrzymała ze mną przez ponad ćwierć wiel musiała znieść w ciągu tych paru ostatnich lat może nawet więcej i zwykle. Przez cały czas okazywała zrozumienie, mądrość i miłość. Mc tylko prosić ją i nasze dzieci, Daniela i Kitty, o wybaczenie, że w ty czasach nawet przebywając z nimi, byłem raczej nieobecny. Jonathan Dimble Wszystko na króla! Niechaj nasze życie, Dusze i długi, i żony stroskane, Dzieci i grzechy dźwiga król na sobie! Musimy wszystko nieść. O ciężka trosko! Zrodzona jako bliźni brat wielkości, Znosisz obmowę lada jakich głupców, Którzy potrafią odczuwać jedynie Ból własnych brzuchów. Jakże nieskończoną Beztroskę serca musi król odrzucić, Choć jej doświadcza każdy zwykły człowiek! A co królowie mają, czego nie ma w zwykły człowiek, prócz ceremoniału, Wyświechtanego tak ceremoniału? William Shakespeare, Dzieje żywota króla Henryka piąte-go akt IV scena l. Dzielą w przekładzie Macieja Słom-czyńskiego t.24, Kraków 1984. PRZEDMOWA „iniejsza biografia zrodziła się z serii rozmów z księciem Walii, które rozpoczęły się w lecie 1992 r., na dwa lata przed 25. rocz-nicą jego inwestytury. Wydawało mi się prawdopodobne, że ta rocznica, w czasach, gdy samej monarchii przyglądano się bardzo scepty-cznie, wywoła falę ocen następcy tronu, które będą tak samo nieubłagane, jeśli nie bezlitosne, jak obraz jego prywatnego życia szkicowany w bul-warowych mediach. Zdawałem sobie sprawę z pułapek, jakie grożą auto- rowi, który jest na tyle szalony, by pisać o żyjącej osobie, a także z tego, że w przypadku następcy tronu te pułapki przypominają raczej kratery wulkanów. Tym niemniej chwila wydawała mi się właściwa na pełny i, o ile to możliwe, miarodajny portret życia i charakteru księcia Walii. Urzeczywistnienie tego projektu byłoby niemożliwe bez pewnego stopnia współpracy ze strony samego księcia; pisanie książki opartej na pogłoskach, plotkach i żółknących wycinkach z gazet było celem z zało-żenia skazanym na niepowodzenie i przekraczającym ludzką wytrzyma-łość. Książę początkowo zachowywał sceptycyzm, ale przypuszczalnie wiedząc, że lawina takich książek była prawie nieunikniona, zgodził się dostarczyć mi wsparcia, które przynajmniej uczyniło mój cel prawdopo-dobnym. Nie oczekiwałem jednak, że zaoferuje mi bezprecedensowy i nieskrępowany dostęp do oryginalnych i całkowicie nie wykorzystanych źródeł, na których opiera się niniejsza biografia. Przez ostatnie dwa lata miałem możliwość przeczesać jego archiwa w pałacu St James i w zamku Windsor, gdzie całe piętro wypełniają dzie- siątki tysięcy dokumentów i notatek zgromadzonych przez ostatnie cztery dekady. Mogłem też swobodnie czytać jego pamiętniki, dzienniki i wiele tysięcy listów, które pisał wytrwale od dzieciństwa. Nie tylko czerpałem obficie z tego bogactwa oryginalnych materiałów ale również obszernie 9 je cytowałem. Książę nie zniechęcał byłych ani obecnych członków kró-lewskiego dworu do rozmawiania ze mną; przeciwnie, na jego prośbę przyjaciele i niektórzy krewni opowiadali o nim nareszcie otwarcie, pra-wie wszyscy po raz pierwszy w życiu. Żeby ochronić prywatność ich związków z księciem, powstrzymywałem się od przypisywania opinii i uczuć poszczególnym osobom. Jednak za ich zgodą w Podziękowaniach zidentyfikowałem nazwiska niemal wszystkich moich informatorów; po-za niewielką garstką przypadków, moje wywiady z nimi (trwające w su- mie kilkanaście setek godzin) były nagrywane na taśmy, które zostaną złożone w archiwach księcia ku pożytkowi przyszłych historyków. Początkowo z własnej woli zaproponowałem (w protekcjonalnie brzmiącej wypowiedzi, która teraz wprawia mnie w zakłopotanie), że bę-dę traktował księcia jak człowieka z krwi i kości, ale ostrzegłem go, że moja dociekliwość będzie dogłębna. Nie zrezygnowałem rozmyślnie z te-go ostatniego zamierzenia; ani też nie powstrzymywałem się od bezstron-nego opisu osobowości księcia, od krytykowania jego postaw i działań do takiego nawet stopnia, że czasami na pewno czuł, że go nie rozumiem lub oceniam zbyt surowo. Książę początkowo prosił tylko, żebym traktował go „obiektywnie” i żebym nie użył wiedzy, do jakiej dotrę w moich po- szukiwaniach w sposób, który mógłby ranić innych żyjących ludzi. Nie mogę twierdzić, że we wszystkich moich usiłowaniach osiągnąłem suk-ces, ale jeśli nie zawsze mi się udało, to w każdym przypadku była po temu jakaś przyczyna. Nie tylko przeczytałem setki tysięcy słów napisanych przez niego i słuchałem przez setki godzin opowieści jego najbliższych znajomych, ale obserwowałem go z bliska w Brytanii i za granicą, widziałem go w otoczeniu przyjaciół, pracowników i publiczności. Przesiadywałem na jego spotkaniach z głowami państw, ministrami, biznesmenami i bezro-botnymi nastolatkami, kilkanaście razy przy różnych okazjach byłem jego gościem w Highgrove, Sandringham i Balmoral i dosyć często w ciągu tych dwóch lat miałem okazję rozmawiać z nim samym, za każdym razem godzinami. W niniejszej biografii starałem się zachować bezstronność i równowagę, ale dowiedziałem się zbyt wiele o moim bohaterze, żeby być obojętnym czy beznamiętnym. Starałem się też szanować jego troskę o to, jakie skutki może mieć zawartość tej książki dla innych ludzi, a szczególnie dla jego rodziny. Mój dylemat polegał na tym, jak pogodzić jego uczucia nie tylko z moją włas- ną wiedzą, ale z tymi aspektami prawdy, które są zasadnicze dla właści- 10 wej oceny mego bohatera. Ten właśnie teren był najbardziej najeżon pułapkami, szczególnie kiedy sprawy skomplikowały się po rozpadzi małżeństwa księcia z księżną Walii. Po ich separcji (którą ogłoszono, gdy ta książka była już mocno za awansowana) niemożliwe stało się pominięcie okoliczności, które doprc wadziły do tej smutnej, ale bardzo głośnej chwili. Bulwarowe media ju wcześniej obwieszczały powszechnie, że to książę ponosi niemal wyłącz na odpowiedzialność za jawnie nieszczęśliwy stan swego małżeństwa; pi separacji te zarzuty — pobudzane szerzeniem nieprawdziwych spekulacj — szybko stały się ogólnie przyjętą opinią. Bez pewnej wiedzy o faktad przypisywanie winy komukolwiek w takich okolicznościach musi być od rażające, ale w tym przypadku dodatkowo szargało reputację następc; tronu, do tego nawet stopnia, że w publicznych dyskusjach niektórz; kwestionowali jego prawo do dziedziczenia korony. Osobiste nieszczęścii przekształciło się w ten sposób w problem wagi państwowej. A jednał badanie każdej skorupy tego rozbitego związku całkiem słusznie należą łoby uważać za tak lubieżne, jak „grzebanie się we wnętrzu duszy innyci ludzi”. Musiałem zdecydować, jak wiele z tego, czego dowiedziałem sii o nieszczęściach królewskiego małżeństwa powinno być ujawnione pub licznie, biorąc pod uwagę, że oni oboje znieśli już tak wiele cierpień i żi ich dzieci będą musiały żyć z konsekwencjami tego, co mógłbym napisać Próbując pogodzić to, co stało się sprawą publiczną z ich prawem d( prywatności, napisałem akurat tyle, by zbudować obraz, który bardzie szczegółowy i natrętny rachunek faktów, o ile je znam, mógłby tylko po twierdzić. Mam nadzieję, że żaden sprawiedliwy i współczujący czytelnil nie będzie przypisywał winy za to, co złego się stało, ani księciu, an księżnej, przeciwnie, uzna, że oboje mieli nadzieję powstrzymać upadel i, co smutne, że być może najbardziej osobliwy jest fakt, iż ich związel przetrwał tak długo, jak przetrwał. Krępowały mnie też inne ograniczenia. Miałem szeroki dostęp dc dzienników, dokumentów i korespondencji dotyczących relacji zarówno między Brytanią a innymi państwami, jak między księciem Walii (cz; w niektórych przypadkach pałacem Buckingham) a ministrami. W odnie-sieniu do niektórych materiałów nabrałem przekonania, że ich dosłowne publikacja może mieć zgubne skutki, czy to dla działalności brytyjskie; dyplomacji, czy dla poufnej natury kontaktów między monarchia a Whitehall czy Westminster; w tych przypadkach albo rezygnowałeir z podawania szczegółów, albo dokonywałem przeróbki odpowiednich do-kumentów czy listów. Jeśli jednak było oczywiste, że zagrożony jest tylko kult tajemnicy przenikający Whitehall, a nie dobro państwa, nie podda-wałem się prośbom o usunięcie materiału. W formalnej umowie z księciem Walii podjąłem się „brać pod uwagę wszelkie zastrzeżenia Jego Królewskiej Wysokości co do nieścisłości faktograficznych”, chociaż to ja miałem „podejmować ostateczną decy-zję”, według mojego wyłącznie osądu, o zawartości rzeczonej pracy i o wszelkich interpretacjach wydarzeń tam opisanych. Korygowałem po-słusznie błędy dotyczące faktów, ale nie powstrzymywałem się od pisania tego, co uważam za prawdę o księciu. Książę, zgadzając się na współpracę ze swoim biografem na takich warunkach, zobowiązał się do postępowa-nia w sposób, którego, o ile wiem, mógłby zacząć żałować. W każdym razie, pozwalając człowiekowi z zewnątrz penetrować swoje życie do te-go stopnia i w takim celu, podjął ryzyko zaufania. Mam nadzieję, że nie pogwałciłem tego zaufania, ale miałem też inny imperatyw: być szczerym i prawdomównym wobec siebie samego i wobec moich czytelników. Mam przynajmniej nadzieję, że ci, którzy przeczytają tę długą i szczegó-łową biografię wytworzą w sobie uczucie, że poznali następcę tronu jak nigdy przedtem — i że naprawdę wart jest poznania. Jestem wdzięczny księciu Walii za jego życzliwość i przyjemność, jaką sprawiało mi spędzanie czasu w jego towarzystwie. Doświadczyłem wielu rozmaitych emocji w trakcie pisania tej książki; nigdy nie należała do nich nuda. J.D. Wrzesień 1994 ROZDZIAŁ PIERWSZY już przed północą 14 listopada 1948 roku na ogrodzeniu pałac Buckingham pojawiło się obwieszczenie, że księżniczka Elżbiet szczęśliwie powiła syna. Policjant przy bramie już nieco wcze< niej puścił tę nowinę w świat, toteż ponad trzytysięczny tłum na wido wysokiej postaci przemierzającej pałacowy dziedziniec gromko zaintonc wał „For he’s a jolly good fellow”, w błędnym przekonaniu, że oddaj hołd księciu Edynburga. Ludzie zaglądali do wnętrza każdego samochodu, który hamował n żwirze przed bramą i ze szczerą radością pozdrowili nieprzenikniony prof królowej Marii, prababki noworodka. Entuzjazm gęstniejącego tłumu wzrm gał się coraz bardziej, do tego stopnia, że wkrótce po północy z wozu policy nego krążącego wokół pomnika Wiktorii, upraszano przez megafon o „odrc binę spokoju”. Podświetlone fontanny na Trafalgar Square iskrzyły się błęk tem „na cześć chłopca”, a redaktorzy z Fleet Street w pośpiechu zmieniali m główki i układali nowe zdania do porannych wydań swoich gazet. Wiadomość natychmiast dotarła za granicę. W całym Imperium i w wszystkich krajach Wspólnoty wciągano na maszty flagi narodowe, wiesza no chorągiewki i puszczano w ruch kościelne dzwony. Okręty marynarki we jennej Jego Królewskiej Mości, rozsiane po portach jak świat długi i szerok oddały salut na cześć królewskich narodzin. Rozgłośnie radiowe w Stanąć Zjednoczonych przerwały programy, żeby ogłosić nowinę, która rozpoczyna ła też każdy biuletyn informacyjny i zajmowała czołówki wszystkich amer) kańskich gazet. 16 listopada Winston Churchill uniósł się z fotela w Izbie Gmin, b pogratulować księżniczce Elżbiecie. Z ust przywódcy opozycji lał się na, słodszy miód: — Pradawna monarchia oddaje nieocenione usługi naszemu krajo-wi, całemu Imperium Brytyjskiemu oraz Wspólnocie Narodów. Ponad odpływami i przypływami partyjnych waśni, wzlotami i upadkami mini-sterstw oraz osobistości, wahaniami opinii publicznej i niezależnie od zmiennego szczęścia, monarchia brytyjska od niepamiętnych czasów, w spokoju i najlepiej jak można w zakresie swoich obowiązków, zawia-duje bogactwem narodu ocalonym z przeszłości i chwałą wpisaną w kro-niki kraju. Nasze myśli podążają do matki i ojca, a także, szczególnie dzisiaj, do małego księcia, który właśnie przyszedł na ten świat pełen walk i burz. Kilka chwil wcześniej premier Clement Attiee przemawiał może mniej wyszukanie, ale z nie mniejszym entuzjazmem. Zadumany nad „głęboką radością”, jaką zawsze są dla najbliższych narodziny syna, mó-wił, że rodzina królewska „swoim przykładem w prywatnym życiu, a tak-że gorliwością, z jaką wypełnia obowiązki publiczne, daje wielu ludziom siłę i poczucie spokoju w dzisiejszych czasach stresu i niepewności”. Na koniec, nawiązując do „wielkiej odpowiedzialności”, jaka spocznie być może na barkach młodego księcia, dodał: — Z żywym zainteresowaniem będziemy obserwować proces jego dorastania, wiedząc, że we własnym domu otrzyma wychowanie oparte bardziej na przykładach niż na czczych przykazaniach, w atmosferze ry-cerskości oraz owego łaskawego i niezmordowanego poświęcenia dla róż-norodnych obowiązków monarchii konstytucyjnej, które podbiło serca naszego ludu. Drugie ogłoszenie wystosowane z pałacu informowało, że książę wa-ży 7 funtów i 6 uncji (3345 g). Ta nowina została skrupulatnie odnotowa-na na wszystkich czołówkach. Nawet „Manchester Guardian”, uznawany za organ nonkonformistów, czuł się zobowiązany do powiadomienia swo-ich czytelników, że taką właśnie wagę noworodka ginekolodzy uważają za bliską idealnej, zapewniając przy tym, iż brak w wieczornych biuletynach informacji o stanie zdrowia księżniczki Elżbiety i jej nowo narodzonego syna wskazywał, ze wszystko przebiega całkowicie prawidłowo. Poza tym wiadomości było niewiele. Nie było „źródeł zbliżonych do pałacu” pragnących poinformować naród, że kiedy księżniczka rodziła w bólu, jej mąż, niespokojony, ale opanowany, grał w squasha z osobi- stym sekretarzem królowej Matki na pałacowym dziedzińcu. Nikt też, poza zaufanymi osobami w pokoju rodzącej, nie wiedział (a nawet gdyby 14 wiedziano, to dziennikarze w owych czasach byli zbyt przyzwoici, by podawać tak intymne szczegóły), że księżniczce podano środki znieczula-jące, by zmniejszyć gwałtowne bóle porodowe1. Brytyjskie gazety zadowalały się na ogół oddawaniem nastroju po-wszechnej radości. Jedynie naczelny „Timesa” — świadomy swej roli oficera postawionego na straży głównego państwowego dziennika —umieścił tę doniosłą chwilę w perspektywie historycznej: Narodziny dziecka przypuszczalnej następczyni tronu są wydarze-niem państwowym, narodowym i imperialnym, które powinno oderwać na chwilę ludzkie myśli od zaciekłych waśni wewnętrznych i niepokojów mię-dzynarodowych. Przy huku salw i dźwięku dzwonów wszyscy mogą się połączyć w radości. Każde nowo narodzone dziecko jest dla rodziny ucie-leśnieniem celów, do których zmierza; to dziecko od chwili swych naro-dzin stało się dla wielu ludzi symbolem wspólnych dążeń do państwa i im-perium jeszcze nawet wspanialszych niż te, które zastali dzięki męstwu i waleczności przodków. Inne gazety spekulowały zawzięcie na temat imienia, jakim pobłogo-sławiony zostanie noworodek. Nieszkodliwa ta rozrywka zakończyła się miesiąc później, kiedy w pałacowym pokoju muzycznym arcybiskup Canterbury ochrzcił Karola Filipa Artura Jerzego wodą z rzeki Jordan. W obecności rodziców oraz ośmiorga chrzestnych, wśród których znaleźli się król i królowa, książę Karol został tym samym przyjęty do kościoła anglikańskiego i wprowadzony w obrzędy wiary, której, jako przyszły władca, będzie zobowiązany bronić i której — nie narażając swych roszczeń do tronu — nie może nigdy odrzucić. Jak później odkry-je, chrzciny są zaledwie pierwszymi kajdanami, które przypadek króle-wskiego urodzenia nakłada na posłusznego księcia. W pałacu Buckingham książę zajmował ubieralnię połączoną z sy- pialnią księżniczki Elżbiety na pierwszym piętrze. Wkrótce dostał się pod opiekę dwóch nianiek. Książę sypiał w tej samej różowej satynie i sznuro- wym łóżeczku, których w dzieciństwie używała jego matka, bawił się jej 1 Tę informację zamieścił kilka lat później Dermot Morrah w Arundel Herold ofArms. Tytuł ten, który po raz pierwszy ukazał się w 1413 r., został wznowiony przez Morraha z okazji koronacji królowej. „Uprzywilejowana” relacja Morraha z wczesnych lat życia księ- cia Karola To be a king (Hutchinson, 1968) jest zasadniczym, chociaż mało znanym źródłem większości późniejszych prac na ten temat. 15 srebrną grzechotką, a w jej dawnym wózeczku wyjeżdżał na spacery do St James Park i do Green Park, gdzie jego obecność przechodziła na ogół nie zauważona lub była grzecznie ignorowana. Siostra królowej, lady Granville, pisała: nie mógłby wyglądać bar-dziej anielsko. Ma złote włosy i piękną cerę, a także zdumiewająco deli-katne rysy, jak na tak maleńkie dziecko. Sama księżniczka Elżbieta za-uważyła, że dłonie jej syna są raczej szerokie, ale wytworne, o długich palcach — całkiem niepodobne do moich, a zupełnie różne od rąk jego ojca. Ciekawe, kim będzie. Ciągle trudno mi uwierzyć, ze mam własne dziecko. Winston Churchill i Clement Attiee po lojalnym spełnieniu obowiąz-ku wobec korony, powrócili tego samego popołudnia do obrad parlamen-tarnych przerwanych na drugim czytaniu rządowego projektu nacjonali-zacji przemysłu stalowego. Churchill pławił się w przenośniach odkrywając w projekcie intrygę laburzystowskiego rządu, którą określił „łomem włamywacza do roztrzaskania kapitalistycznego żłoba”, ale —przepowiadał — w nadchodzących wyborach „ponura i zła władza” rządu laburzystów zakończy się „w niesławie i pogardzie”. Retoryka Churchilla zawdzięczała równie dużo jego zdolnościom krasomówczym, co i bezczelności. Nieco ponad trzy lata wcześniej, po wyborczym zwycięstwie Partii Pracy, które wymiotło go z gabinetu pre-miera, starszy pan musiał zasiąść parlamencie na miejscach przeznaczo-nych dla honorowych posłów, by wraz z innymi członkami Izby Gmin wspominać minione triumfy i ironicznie mruczeć pod nosem „Czerwony sztandar” (nie zważając na prośby przewodniczącego o spokój). Wydawa-ło się wówczas — i to nie tylko naiwnym — że nowi gospodarze będą rzeczywiście z rozkoszą dzierżyć swój łom włamywacza i że cały gmach ustabilizowanego państwa runie w gruzach. Jednak jesienią 1948 roku w Westminster zwyciężyła nudna ostroż-ność. Fantazje o rewolucji mogły niegdyś okraszać polityczne marzenia laburzystowskiej Rady Ministrów, ale już dawno przytłumiło je prozaicz-ne i przygnębiające zadanie utrzymania Wielkiej Brytanii na powierzchni w czasach wyrzeczeń. Przestarzałe instytucje, które wciąż rządziły w im-perium, pozostały nietknięte. Bardziej niż ewentualny socjalistyczny przewrót zagrażało im wyczerpanie narodu. Poprzedni rok uzyskał tytuł „annus horrendus”, jak to określił Hugh Dalton, minister skarbu. Kaprysy pogody zimą 1947 roku sparaliżowały 16 życie Wysp Brytyjskich niemal na trzy miesiące. Niedobory węgla wymu-siły zatrzymanie pracy w kilku elektrowniach, bezrobocie skoczyło do ponad dwóch milionów i naród cierpiał nędzę. Racjonowanie żywności, motyw przewodni brytyjskiego nieszczęścia, było nie mniej ścisłe, niż w czasach wojny: mięso, sery, masło, margaryna, tłuszcze kuchenne, cu-kier, mleko i jaja — to wszystko było wydawane na kartki w minimal-nych ilościach. By złagodzić niedobory mięsa, Ministerstwo Żywności zapewniło dostawy mięsa wielorybów i pałaszy, czemu towarzyszyła kampania reklamująca nieapetyczne przepisy na pastę do kanapek z pała-sza i pasztet z pałasza2. By ocalić funta szterlinga przed kryzysem wywołanym alarmującym „deficytem dolara”, rząd musiał ograniczyć import nawet podstawowych artykułów. Import drewna zmniejszono do tego stopnia, że gazety ukazy-wały się w objętości zaledwie czterech stron. Zniesiono podstawowe racje paliwa, chociaż dla osób mieszkających dalej niż dwie mile od najbliższe-go publicznego środka transportu wydawano dodatkowe pozwolenia. Mi-nistrowie zalecali nawet ludności: „Palcie papierosy do samego końca” (dodając: „To może być korzystne dla waszego zdrowia”)3. Te działania nie powstrzymały jednak spadku funta. We wrześniu 1948 r., przy akompaniamencie krzyków o „narodowym upokorzeniu”, no-wy minister skarbu, sir Stafford Cripps, zmuszony był zdewaluować pie-niądz (z 4,80 do 2,80 dolarów za funta). Londyński korespondent „New York Timesa”, obserwując ciemności zapadające nad krajem w roku urodzin księcia, zauważył złośliwie, że Wielka Brytania stała się zubożałym, drugo-rzędnym mocarstwem o wspaniałych obyczajach, ale upadłej gospodarce. Co gorsza, kryzysowi ekonomicznemu towarzyszył gwałtowny wzrost przestępczości, określany wręcz „falą zbrodni”. W dekadzie poprzedzającej rok narodzin księcia podwoiła się liczba przestępstw karalnych. Doszło do tego, że naczelny sędzia Londynu uskarżał się na „chorobę nieuczciwości, która ogarnęła kraj w takim sto- pniu, iż ludzie zatracili zdolność odróżniania prawa od bezprawia”. Pe- 2 Pałasz był rybą atlantycką, której ludność nie miała ochoty polubić. Setki ton rybiego mięsa leżały w magazynach. Później, kiedy ograniczono racjonowanie żywności, na rynku znalazło się podejrzanie dużo „wybornego rybiego mięsa dla kotów i kociąt”. 3 Większość szczegółów na temat życia w powojennej Brytanii zawartych w tym roz- dziale pochodzi z książki Agę ofausterity („Czas wyrzeczeń” — przyp. tłum.) opracowane. przez Michaela Sissonsa i Philipa Frencha (Hodder and Stoughton, 1963). Jest to zbiór szki- ców czołowych ówczesnych dziennikarzy brytyjskich, których wizje pozostają dzisiaj rów nie żywe, jak wydawały się trzydzieści lat temu. wien biskup wystąpił w dyskusji o stanie państwa, by ogłosić, że Wielka Brytania „dryfuje bez celu” i zakończyć ponuro: „nie widać temu końca”. Rzeczywiście, chociaż w roku 1948 język „względnego upadku” nie wszedł jeszcze do słownika polityków, gazety i czasopisma już pytały: „Co złego dzieje się z Wielką Brytanią?”. W następnych dekadach pyta-nie to będzie powtarzać się coraz uporczywiej, dręcząc zbiorową świado-mość i drażniąc uczucia narodowe. Rząd Attlee’go znał przynajmniej część odpowiedzi i musiał działać zgodnie z nią, jakkolwiek byłoby to przykre. W roku urodzin księcia jego dziadek panował jeszcze w Imperium Brytyjskim liczącym 800 min dusz, a wuj jego ojca, ostatni wicekról Indii, lord Mountbatten dopiero miał opuścić owe posiadłości, które świeżo odzyskały niepodległość. Jerzy VI był nadal głową armii, marynarki i sił powietrznych, liczących wspólnie ponad półtora miliona żołnierzy. Przesadą byłoby twierdzenie, że Wielka Brytania jest bankrutem, ale w kraju na pół zrujnowanym zwycięstwem 1945 roku coś najwyraźniej musiało się załamać. W 1947 roku w broszurze pod tytułem Karty na stoi rząd dał najle-pszą zapowiedź tego, co nieuniknione. Minister spraw zagranicznych, Er-nest Bevin, wyjaśniał tam, że Wielka Brytania jest obecnie za biedna, by finansować tak ogromny wachlarz zobowiązań międzynarodowych. Nale-ży je zatem zredukować tak szybko, jak tylko pozwolą na to wymogi bez-pieczeństwa narodowego. Utrzymywał naturalnie, że Brytania jest nadal wielkim mocarstwem, ale inni, mianowicie Stany Zjednoczone, powinny wziąć na swe barki większe ciężary. W rzeczywistości odwrót Brytanii już się rozpoczął — nie tylko z Indii — również z Palestyny i Grecji. Decyzję o wycofaniu brytyjskich sił z Grecji, gdzie od 1944 roku sta-nowiły zaporę między naprawdę zrujnowanym krajem a groźbą rewolucji komunistycznej, przedstawiono Stanom Zjednoczonym wcześniej tego roku. Odpowiedzią prezydenta — udzieloną w celu odzyskania poparcia niechętnego Kongresu i elektoratu oddanego idei izolacjonizmu — była „doktryna Trumana”. Prezydent USA oświadczył, że niemal wszystkie narody stoją obecnie wobec wyboru między dwoma „alternatywnymi sposobami życia”. Pierwszy, oparty na zgodzie większości, charak-teryzuje się wolnymi instytucjami i wolnością indywidualną. Drugi pole-ga na woli mniejszości — mniejszości, która „rządzi terrorem i uciskiem, kontrolą prasy i radia, sfingowanymi wyborami i ograniczeniem osobistej wolności”. „Wierzę — ciągnął — że musimy wspierać wolnych ludzi w dochodzeniu do ich własnego przeznaczenia własną drogą”. 18 W tych słowach prezydent zarysował nową rolę Stanów Zjednoczo-nych w światowej polityce i określił to, co wkrótce stanie się znane jako zimna wojna. Rozgrzane optymizmem nieograniczonego rozwoju Stany Zjednoczone jednoznacznie wzięły na siebie przywództwo nad wolnym światem, podczas gdy Brytania uległa pesymizmowi upadającej wielkości. Ruina wewnątrz kraju, odwrót za granicą: w roku narodzin księcia te bliźniacze tematy splatały się w jeden wątek powojennej historii Wielkiej Brytanii. W 1948 roku zwyciężył jednak szacunek dla panującej władzy i ludzie, chociaż nadal na wszystko narzekali, wyładowywali swoją fru-strację na „gigantycznej armii” urzędników państwowych, biurokratów, intrygantów, wścibskich plotkarzy — marnujących inicjatywę i przedsię-biorczość pośród restrykcji i formalizmów. Autorka popularnych powieści, Angela Thirkell, oddała poczucie spustoszenia obezwładniające klasę średnią i wywołała dla swoich czy-telników przerażającego ducha socjalistycznej tyranii — jeden z jej bo-haterów mądrze zauważa, że „jeśli ludzie postępują niegodziwie wobec władzy królewskiej, to ciąży nad nimi rodzaj przekleństwa” — ale w rzeczywistości nie była to aluzja do wiszącej w powietrzu rewolucji4. Tak jak kościół i prawo, parlament wciąż jeszcze cieszył się szacunkiem, podczas gdy siła monarchii opierała się na lęku zrodzonym z pradaw- nych mistycznych wyobrażeń. Wiele ze swej instytucjonalnej żywotno-ści — jak twierdzą kronikarze — panująca dynastia zawdzięcza tej właśnie mistyce5. Pomimo pewnego wyobcowania rodziny królewskiej powszechne uczucia dla jej członków — a przynajmniej dla króla, królowej i ich dzie-ci — były szczere i żarliwe. Nie musieli nawet uważać się za „ firmę ro-dzinną”; idea, że rodzina królewska miałaby usprawiedliwiać swoje ist-nienie za pomocą tak prozaicznych i codziennych określeń, jeszcze się nie narodziła. Od co najmniej pięćdziesięciu lat spadkobiercy tronu żyli w bezpiecznej świadomości, że lojalność w stosunku do korony, nawet poddana próbie, wciąż trwa. Monarchia, wstrząsana dreszczami ustawicznej wrogości za panowa- nia królowej Wiktorii, przetrwała okres, w którym Edward VII dorastał 4 Wprawdzie poseł Willie Gallagher uczcił narodziny księcia Karola przypominając Izbie Gmin: „Zbyt dużo dzieci tego kraju rodzi się w nędzy i w przerażających dzielnicach slumsów”, ale był to samotny komunista w parlamencie (Hansard, s. 212). 5 Badanie opinii publicznej z 1956 r. (trzy lata po koronacji Elżbiety II) potwierdza, że 34 proc. populacji nadal wierzyło, iż władca został ustanowiony przez Boga (Leonard Harris, Long to reign over us, cyt. za Philip Ziegler, Crown andpeople, s. 36). 19 i zmieniał się z młodego hulaki w starego niedołęgę, nie splamiona i bar-dziej bezpieczna, niż kiedykolwiek przed Jerzym V. Przyzwoitość tego ostatniego połączona z prostotą obejścia musiały wpłynąć na obraz monarchii. Stopniowo osoba władcy stawała się nie tyle ucieleśnieniem epoki, co reprezentantem wartości pokolenia. W świado-mości publicznej rozróżnienie między instytucją monarchii a rodziną kró- lewską było tak słabe, że król musiał to dostrzec. „Zaczynam myśleć, że oni mnie lubią dla mnie samego” — zauważył poruszony entuzjazmem tłumu podczas wizyty na East End z okazji sre-brnego jubileuszu w 1935 roku. Już wtedy Jerzy V stał się uniwersalnym „ojcem”. Związek między władcą a poddanym był oczywisty nawet dla najbardziej sceptycznie nastawionych obserwatorów. Pod koniec uroczy-stości król zwrócił się do narodu: — Mogę wam tylko powiedzieć, moi drodzy, najdrożsi ludzie, że królowa i ja dziękujemy wam z głębi serca za waszą wierność i — czy mogę tak powiedzieć? — miłość, którą dzisiaj, tak jak zawsze, nas ob-darzacie. Nawet ci, którzy go nigdy nie widzieli, a jedynie znali jego głos (nie tylko z bożonarodzeniowych przemówień, które zainicjował w BBC w 1932 roku), mówili o nim jak o bliskim przyjacielu, co dowodzi, jak silnie serdeczność i mistyka przemieszały się w jego osobie. Dopiero kryzys wywołany decyzją jego syna, Edwarda VIII, który ponad obowiązek wobec tronu przedłożył miłość do rozwiedzionej Amery-kanki, gwałtownie przypomniał o kruchości związku między władcą a pod-danym. Edward VIII wstąpił na tron ciesząc się życzliwością obywateli, któ- rzy doceniali w nim nie tylko urok osobisty, ale też wysoko rozwiniętą świa- domość społeczną. Przerażony tragicznym położeniem bezrobotnych w ko-palniach Południowej Walii użył zdania: „Coś trzeba zrobić, by znaleźć dla nich pracę”6. Tą wypowiedzią pełną uczucia podbił w efekcie serca narodu, szczególnie, że dokończył: „Możecie być pewni, że zrobię dla was wszys-tko, co możliwe”. Trzy tygodnie później abdykował, by poślubić Wallis Simpson. Uważano, że tym związkiem wyrzekł się świętej wiary kościoła, zdradził koronę i naród. Postawienie miłości do dwukrotnej mężatki, roz-wódki, Amerykanki, przed obowiązkiem podkopało zbiorowe wyobrażenie królewskich poddanych. Czyn był szokujący, a w pojęciu brytyjskiej klasy rządzącej nie przystający do roli monarchy. 6 Bardziej jest to pamiętane jako „Trzeba coś zrobić”. Patrz Frances Donaidson, Ed- ward VIII, Weidenfeid and Nicolson 1974, s. 252. 20 Miarą tego, jak ściśle osoba władcy splatała się z instytucją monarchii jest fakt, że w owym czasie instytucja ta znalazła się, jeśli nie w prawdzi-wych tarapatach, to w zagrożeniu. Głos republikanizmu odezwał się z przeraźliwą ostrością w Izbie Gmin, a entuzjazm dla nowego króla — Jerzego, brata Edwarda — był znacznie przytłumiony. Premier Stanicy Baldwin ośmielił się rozproszyć wątpliwości swego władcy: — Jeśli wolno mi coś powiedzieć, to Wasza Królewska Mość nie musi się obawiać przyszłości: cały kraj stoi za panem z głęboką i pełną zrozumienia sympatią. Nie była to całkiem prawda, ale w swój spokojny, nie narzucający się sposób, Jerzy VI przy wsparciu uroczej królowej i dwóch chwalonych có-rek, zdobył wkrótce życzliwość opinii publicznej. Niczym specjalnie nie zabłysnął, mimo to wydawało się, że po alarmującej abdykacji korona raz jeszcze znalazła się w bezpiecznych rękach niezbyt może lotnego, ale do-głębnie uczciwego domatora. Jak zanotował Philipp Ziegler: okazało się, te Brytyjczyków całkowicie zadowala ta mało emocjonująca perspektywa. Powrót króla jako „ojca rodziny” — obowiązkowego, przywiązanego do tradycji, sprawiedliwego — niezauważalny jeszcze w przypadku jego ojca, stał się jawny za panowania Jerzego VI i spotęgował się przez wkład królewskiej rodziny w wysiłek wojenny w latach 1939-1945. Król miał ograniczony dar wymowy (chociaż jego głos z łatwością działał na słu- chacza), ale uważano przynajmniej, że dzieli niebezpieczeństwa i jest wrażliwy na cierpienie. Nie izolował się od narodu, z całą pewnością był z ludźmi i dla nich. Jedna z osób, które przeżyły bombardowanie Coven- try opowiadała później: „Nagle poczuliśmy, że jeśli jest tutaj król, to wszystko będzie dobrze i reszta Anglii stoi za nami.” Nie znaczyło to, że król przybył tam z półboską wizytacją, ale że odwiedzając miejsca spu- stoszenia, reprezentował „resztę Anglii” i był symbolem jej współczucia, podobnie jak ofiarował własne. Chociaż nie wszyscy dzielili to nastawie- nie — niektórzy byli obojętni, a nieliczni wręcz wrodzy7 — to dla więk- 7 Londyńska gospodyni domowa powiedziała ankieterom Mass Observation: „Włóczą się między nami opowiadając, jak krwawią im serca i jak dzielą nasze cierpienia, a potem wracają do siebie, żeby usiąść przed buzującym kominkiem w którymś ze swoich sześciu domów”. Zanim powstały ośrodki badań opinii publicznej posługujące się metodami staty- stycznymi, zasadniczych informacji o nastrojach społecznych w Wielkiej Brytanii dostarcza- ły rozmowy prowadzone z mieszkańcami przez ankieterów biura Mass Observation, założo- nego w 1937 r. Wywiady poprzedzające statystyczną obsesję, dawały głębszy wgląd w złożone i podzielone poglądy społeczeństwa, niż osiągały to późniejsze „naukowe” insty- tucje. Monarchia była stałym tematem analiz i raporty „obserwatorów” stał się podstawą pra- cy Philippa Zieglera Crown and people. 21 szóści ludzi Jerzy VI i jego rodzina stali się symbolami próby, którą mu-sieli przetrwać i zwycięstwa, które w końcu osiągnęli. Z końcem wojny umocniła się rodzinna monarchia. Ślub królewskiej córki przyniósł chwilowe wytchnienie od jednostaj-nej surowości racjonowanego życia Brytanii i ludność korzystała z tej chwili z wyraźną rozkoszą. Nawet gdy droga księżniczki Elżbiety do tronu była jeszcze daleka, gazety śledziły jej rozwój od dzieciństwa z uczuciem pełnym rewerencji. Przy jednej z takich okazji jej ojciec napisał do swojej matki, królowej Marii: ,,niemal obawiam się tego, że ludzie ją tak bardzo kochają. Przypuszczam, że to dobrze i mam nadzieję, że okaże się tego war-ta, biedne maleństwo”. Nowinę, że księżniczka ma poślubić młodego ofice-ra marynarki wojennej, Filipa Mountbattena, powitano w 1947 roku jako „jedno z tych przyjemnych i szczęśliwych wydarzeń, przeciw którym nikt nic nie ma i które Brytyjczycy niezmiennie uwielbiają”. Dyskutowano publicznie na temat rozrzutności planowanego ślubu w czasach, gdy w kraju panuje taka bieda, ale w dniu uroczystości zasada przyjemności sama się potwierdziła. Wiele tysięcy ludzi na ulicach po-zdrawiało młodą parę, miliony zgromadziły się wokół odbiorników w do-mach i fabrykach. Następnego dnia „obserwatorka” z Mass Observation oświadczyła ze zdziwieniem — jako socjalistka — że kiedy poszła kupić gazetę, wszystkie egzemplarze były wyprzedane. Zauważyła: „Myślę, że rodzina królewska jest ogromnie popularna. Gdyby miała zniknąć, ludzie byliby bardzo zmartwieni”. Wstępniak-panegiryk „Timesa” z okazji narodzin księcia Karola był echem reakcji na królewski ślub, odwołującej się wówczas do „odnowie-nia tradycyjnego widowiska, przebłyskującego poprzez chmury srogich czasów promieniem światła, który ożywił ducha w narodzie”. Wiwaty towarzyszące pannie młodej w drodze do kościoła wzrusza- jąco świadczyły o tym, w jakim stopniu księżniczka Elżbieta zdołała już wtedy podbić serca ludu, natomiast „pogodna radość macierzyństwa” przyczyniła się do otoczenia jej jeszcze większą „tkliwą dumą”. Kierując się tą myślą autor wstępniaka posunął się do opisania suwerenajako „naj- wyższego przedstawiciela” narodu, co „w nowoczesnych czasach jest fun- kcją bardziej królewską niż jakikolwiek państwowy obowiązek”, a na po- twierdzenie swej tezy dodał, że „monarchia oparta na zasadzie reprezentacji sprawia, iż każdy z jej poddanych czuje się przyjacielem i sąsiadem rodziny królewskiej. Właśnie dlatego wszyscy odczuwają tę zwykłą radość, jaką przyniosły narodziny królewskiego dziecka”. W tych 22 zapatrywaniach tkwi paradoks schwytany w sieć zamętu: zdecydowane zaniechanie rozróżnienia między instytucją monarchii a reputacją rodziny królewskiej, zaniechanie, które było jak łańcuchem związane z twierdze-niem, iż suweren powinien znaleźć sposób na to, by być zarazem najwyż-szym symbolem królestwa i modelowym sąsiadem. W nadchodzących de-kadach ten dobrze pomyślany, ale wewnętrznie sprzeczny nakaz miał często dręczyć monarchię i zagrażać rodzinie królewskiej. Nie znajdując gotowych rozwiązań, nie mogła wyjść bez szwanku. Na razie paradoks i zamęt niewidocznie i łagodnie osaczały małego księcia przez pierwsze lata jego życia. Były to czasy, kiedy nawet George Bernard Shaw — socjalista tak radykalny, jak nikt inny w Wielkiej Bryta-nii — mógł napisać: — [Konstytucyjny Król Anglii] reprezentuje przyszłość i przeszłość, reprezentuje następne pokolenia, które jeszcze nie mają głosu, oraz trady-cję, która go nigdy nie miała, reprezentuje wielkie abstrakcje: sumienie i męstwo; reprezentuje to, co trwałe, przeciwko temu, co chwilowo do-godne, reprezentuje odwieczne dążenia przeciw codziennej żarłoczności, reprezentuje prawość intelektualną, reprezentuje ludzkość. Nie mogło być wątpliwości, że monarchia —jak w słowach Winsto-na Churchilla — była „najbardziej stabilna na świecie”. Poprzez wiry ponad czterech dekad czterowiersz skomponowany przez poetę dla uczczenia królewskich narodzin sprawia wrażenie niena-turalnie napuszonego, wtedy jednak, zimą 1948 roku, było, jak się wyda-je, oczywiste, iż John Masefieid przemawia w imieniu narodu: Niechaj przeznaczenie rozdzielając losy, Nie poskąpi dziecięciu, ofiarując w wianie Straż lepszą niż okręty i forteczne fosy: Wszędy miłość wzajemną i ludu oddanie.8 8 Tłum. Lech Mili. ROZDZIAŁ DRUGI arol skończył osiem miesięcy, kiedy książę Filip i księżniczka Elżbieta przeprowadzili się ze swych komnat w pałacu Buckin-gham do Ciarence House, budynku, który w czasie wojny służył za biura Czerwonego Krzyża, a teraz, po odnowieniu został przerobiony na mieszkanie. W pokojach dziecinnych między książkami i ołówkami, kredkami, farbami i pluszowymi zwierzątkami znalazł się też Jumbo, ulu-biony niebieski słoń na kółkach, który pomógł księciu łagodnie przejść od raczkowania do pozycji pionowej. Później pojawiły się samochodziki, sa-moloty, żołnierzyki i czołgi. Dzień rozpoczynał się o siódmej od podniesienia zasłon w pokoju dziecinnym. Księcia myto, ubierano i karmiono. O dziewiątej zabierano go na dół, na pierwsze piętro, gdzie odbywał półgodzinne spotkanie z matką, zanim wrócił do zabawy. O 10.30 wyruszał na poranny spacer w towarzystwie jednej z dwóch niań: Helen Lightbody lub Mabel Ander-sen oraz wszechobecnego oficera ochrony osobistej, umundurowanego funkcjonariusza policji metropolitalnej. O pierwszej podawano księciu obiad (ulubionym daniem był gotowany kurczak z ryżem), a po krótkim odpoczynku zabierano go zwykle na jakąś wizytę. Czasami do Maribo-rough House, w odwiedziny do prababki, którą wkrótce zaczął nazywać Gan-Gan. Czcigiodna królowa Maria siedziała sztywno w swym fotelu, opierając nogi na podnóżku. Wnukom zabraniała dotykać swej bajkowej kolekcji jaspisów, rozstawionej w gablotkach wokół pokoju, ale dla pra-wnuka była niezwykle przyjazna i z łatwością pozwalała mu zaspokoić natarczywą ciekawość. Około czwartej po południu był już z powrotem w apartamencie dziecinnym, gdzie podawano herbatę. Później do pokoju przychodziła matka, by spędzić z synem czas kąpieli i ułożyć go do snu. W sierpniu 24 1950 roku urodziła się księżniczka Anna i odtąd dzieliła z bratem zarów-no apartament, jak i ustalony, codzienny rytm zajęć. Podobne wychowanie nie należało do rzadkości w owych czasach (przy-najmniej w domach, które mogły zapewnić zbliżony standard). Chociaż książę Karol nie cierpiał na brak rodzicielskich uczuć1 niezbędne były nianie, które uczyły go zabaw, obserwowały jego pierwsze kroki, karciły go i nagradzały, pomagały ubrać w słowa pierwsze myśli. Księżniczce Elżbiecie coraz więcej czasu zabierały obowiązki następczyni tronu. Dla wszystkich było oczywiste, że jej ojciec choruje i że wkrótce ona zajmie jego miejsce. Musiała nie tylko przygotowywać się do tej roli, ale też brać na siebie te obowiązki publiczne, na które królowi nie starczało już sił. Ponieważ książę Edynburga nadal służył w marynarce wojennej i często przebywał na morzu, mały książę widywał rodziców rzadziej, niż mógłby sobie tego życzyć. W połączeniu z uczuciową wstrzemięźliwością zarów-no matki, jak i ojca sprawiło to, że związki emocjonalne, które narastały między młodym księciem a pełnymi poświęcenia opiekunkami, były przynajmniej tak silne (a w przypadku Mabel Andersen tak trwałe), jak związki między dzieckiem a rodzicami. Wkrótce po drugich urodzinach księcia księżniczka Elżbieta polecia-ła na Maltę, by tam spędzić Boże Narodzenie z mężem, który otrzymał właśnie stanowisko kapitana. Dzieci wysłano do Sandringham, do dziadków uwielbiających wnuka do szaleństwa. Karol jest tak słodki, gdy drepcze wokół pokoju — pisał Je-rzy VI do swojej córki. — Będziemy szczęśliwi mając go przy sobie w San-dringham. Jest pięćdziesiątym pokoleniem, które tu żyje i mam nadzieję, że pokocha to miejsce. Książę Karol nauczył się już ceremonialnych ukłonów i pocałunków, wymaganych w obecności królewskiej pary, miał jednak od-wagę wspinać się na kolana królowej, gdzie wtulony w jej ramiona słuchał z najwyższą uwagą opowieści. Relacje, jakie wytworzyły się między bab-cią a wnukiem w tych pierwszych latach, przekształcały się w więzi zaufa-nia i uczucia, a później rozwinęły w naj intymniej szy związek księcia z ro-dziną i stały dla niego życiowym źródłem otuchy i zachęty. W czasie jego trzecich urodzin rodzice znowu byli za granicą, w oficjalnej podróży do Kanady, więc dzieci po raz kolejny gościły 1 Wieczorem księżniczka zwykle przebywała w pokoju syna przez półtorej godziny baraszkując z nim na podłodze, kąpiąc go i na koniec otulając w łóżku (Dermot Morrah, To be a king, s. 14). 25 u dziadków. Dla upamiętnienia tej okoliczności zrobiono fotografię księ-cia siedzącego z dziadkiem. Król chorował na raka, przeszedł niedawno ostatnią z trzech operacji i dwór wiedział, że jego dni są policzone. Na fotografii wymizerowana twarz władcy z czułością spogląda w dół, na pucołowatego chłopca, który zachowa tę chwilę w pamięci jako jedyne osobiste wspomnienie o Jerzym VI. W Boże Narodzenie tego roku ro-dzina była znowu razem, ale na krótko. Miesiąc później zmęczony i wy-cieńczony król wysłał córkę w podróż po Wspólnocie Brytyjskiej. Podjęła tę wyprawę w jego imieniu, wypełniając zobowiązanie, które król odkładał już od czterech lat. 6 lutego 1952 roku Jerzy VI zmarł spokojnie we własnym łóżku w Sandringham. Chociaż oczekiwana, śmierć króla wywołała szok i smutek. Jego obecność była odległa — głos w eterze, zdjęcie w gazetowych informa-cjach — ale poczucie straty było ściśle osobiste2. Skracając afrykańską podróż, nowa królowa wróciła do Londynu, gdzie 8 lutego w czterech punktach stolicy lord marszałek oficjalnie ogłosił jej wstąpienie na tron: „Jej Wysokość i Wielmoźność księżniczka Elżbieta Aleksandra Maria, po śmierci naszego ostatniego władcy, oby pozostał w naszej pamięci, staje się królową Elżbietą Drugą, z łaski bożej królową tego królestwa i wład-czynią wszystkich innych królestw i terytroriów, Głową Wspólnoty, Strażniczką Wiary, której poddani wyrażają swoje zaufanie i nieustające posłuszeństwo...” Zgodnie z wielowiekową tradycją zwłoki króla wystawione zostały w Westminster Hali. W migoczącym mroku trumnę króla udrapowaną w złoto królewskiego sztandaru umieszczono na katafalku. Z każdego rogu strzegło jej czterech halabardników, dwóch członków królewskiej gwardii przybocznej i oficerowie z brygady dworskiej, będący jedno-cześnie strażnikami królewskiej korony z legendarnym rubinem, który, jak głosi wieść, miał przy sobie Henryk V w czasie bitwy pod Aginco-urt. Jedynym dźwiękiem w sali wypełnionej blaskiem świec było szura- nie stóp tysięcy poddanych zmarłego króla, przesuwających się przed tym średniowiecznym żywym obrazem, by oddać władcy ostatni hołd. Milczący szereg, który ciągnął się od szpitala św. Tomasza poprzez most 2 Mass Observation zebrało mnóstwo przykładów. Robotnik, sprzedawca czy cieśla wyrażali jedną myśl: „Czuję się tak uderzony, jakby to był ktoś z moich bliskich”. Pijaka, który w gospodzie Notting Hill głosił, że król „jest teraz tylko kupą gówna i kompostu, jak każdy inny”, musiano, dla jego własnego bezpieczeństwa pospiesznie wyprowadzić tylnymi drzwiami (Philip Ziegler, Crown..., s. 86). 26 westminsterski, wzdłuż bulwaru i przez Westminster Hali, posuwał się tak powoli, że żałobnicy, by dotrzeć do celu, musieli spędzić kilka go-dzin w przejmującym chłodzie. Późnym wieczorem komentator radia BBC, Richard Dimbleby, patrzył na nich z góry ze swego miejsca wyso-ko ponad pałacowym dziedzińcem: — Poprzez ciemność nocy przesuwa się ciemniejszy jeszcze stru-mień ludzkich postaci. Ukazują się niemal bezgłośnie spod długiego bia-łego baldachimu zawieszonego w poprzek trotuaru u drzwi Westminster Hali. Ci ludzie prawie nie rozmawiają, a ich kroki brzmią nieśmiało, kiedy przecinają dziedziniec i wychodzą przez bramę z powrotem w noc, z której przyszli... Nikt nie wie, skąd przychodzą ani dokąd zmierzają, ale to są ludzie i widzieć jak przechodzą, to widzieć przejście narodu. Nie przesadzał. W dniu pogrzebu sklepy były zamknięte, mężczyźni i kobiety odziani w czerń. Tylko nieliczni ośmielili się sprzeciwić ogólne-mu nastrojowi, ignorując dwuminutową ciszę, która wstrzymała cały ruch w Wielkiej Brytanii. Jeden z żałobników odzwierciedlając powszechnie dzielone uczucia komentatora, powiedział: — To wielki hołd dla niego i wielki hołd dla nas. Bo Jerzy VI to my. On jest nami, a my jesteśmy nim. On jest narodem brytyjskim, tym co w nas najlepsze i my wszyscy o tym wiemy. Uczestnicząc w ozdobionym ceremoniałem, ale przenikniętym pro-stotą rytuale związanym ze śmiercią władcy, wierni poddani korony bra-li nieśmiało udział w korowodzie własnej historii przypominającej, jak głęboko monarchia przeniknęła do narodowej psychiki. Za plemiennym wyznaniem, że „on jest nami, a my jesteśmy nim” kryje się sens wewnę-trznego nakazu, w którym wciąż panują pojęcia tradycji, dumy, honoru i dobrych obyczajów. Po śmierci Jerzego VI jego trzyletni wnuk automatycznie przyjął ty-tuł księcia Kornwalii. Młoda królowa, jako nowa głowa państwa, wzięła na siebie ciężar konstytucyjnej odpowiedzialności i musiała wypełniać do końca swoje obowiązki. Matka miała teraz jeszcze mniej czasu dla swoje-go dziecka. Wkrótce po Wielkanocy, kiedy dwór wciąż pogrążony był w ofi- cjalnej żałobie, królowa wraz z rodziną przeprowadziła się do swej rezy- dencji w pałacu Buckingham. Królowa i książę Filip zajęli apartamenty na parterze i pierwszym piętrze z północnej strony dziedzińca. Aparta- ment dziecinny znajdował się bezpośrednio nad nimi. Pomijając jego 27 rozmiary — sześć komnat, w tym po jednej dla Helen Lightbody i Ma-bel Andersen i kolejna, która wkrótce stanie się pokojem szkolnym —apartament ten niczym nie różnił się od zwykłych pokoi dziecięcych. Tryb życia królewskich dzieci zmienił się nieznacznie, chociaż —pod naciskiem matki — nie musiały już składać ukłonów, gdy znalazły się w obecności władcy. Decyzja królowej była we dworze powszechnie interpretowana jako zapowiedź nowej ery — rezygnacji z pełni ceremo-niału — (Dermot Morrah, w Arundel Herold ofArms zauważył, że nowe rządy cechowało złagodzenie starego ceremoniału i protokołu) ale w rzeczywistości styl dworskiego życia zmieniał się nieznacznie i po-woli. Książę Karol na czas uroczystości pogrzebowych dziadka wysłany został do Sandringham, ponieważ uważano, że powaga chwili może być zbyt drastycznym, a także niezrozumiałym przeżyciem dla małego dzie-cka. Jednak nieco ponad rok później królowa, wywołując wiele publicz-nych spekulacji, zdecydowała, że książę powinien zająć miejsce w katedrze Westminsterskiej, by obserwować koronację. Biorąc pod uwagę ruchliwość czterolatka, dwór zdecydował, że będzie w tych uro-czystościach uczestniczył jedynie jako widz. Miał siedzieć obok swej babki, królowej Elżbiety, obserwując z góry wydarzenia. Winston Churchill, premier, upierał się nieugięcie, że nowomodna telewizja nie powinna mieć wstępu do katedry. Pałac początkowo z tym się zgadzał i wydał odpowiednie oświadczenie. Ale królowa nie czuła nie- chęci do telewizji i po intensywnych zabiegach ze strony BBC, lorda marszałka3 i arcybiskupa Canterbury4 to ona osobiście zdołała wymóc na premierze złagodzenie stanowiska. Była to decyzja epokowa nie tylko dla samej telewizji, ale i dla stosunków między rodziną królewską a nienasy- conym środkiem przekazu. Zapowiadając uroczystości spikerka BBC, Sylvia Peters, odwołała się do „głębokiej symboliki” koronacji i na tym samym oddechu, do „największej chwili w historii telewizji”. Obecność kamer BBC, które śledziły najskrytsze tajemnice świętego obrzędu, rze- czywiście udowodniła potęgę telewizji, zdolnej do przekazania szerokiej publiczności wspaniałości i znaczenia najbardziej uroczystej dla ustroju chwili. Zmowa między starym porządkiem a ludźmi BBC została po- 3 Książę Norfolk (1885-1972). Książę odziedziczył tytuł lorda marszałka po śmierci swego ojca w 1924 r. Zgodnie z tradycją lord marszałek byt odpowiedzialny za organizację państwowych uroczystości, takich jak koronacje i pogrzeby. 4 Geoffrey Fisher (1887-1972), arcybiskup Canterbury 1945-1961. 28 wszechnic i jednogłośnie uznana za triumf monarchii, kościoła, parla-mentu i telewizji. Kamera uchwyciła we wnętrzu katedry młodego księcia w chwili, gdy arcybiskup Canterbury wkładał koronę na głowę jego matki. To króciutkie ujęcie zdawało się mówić: „Ty, moje dziecko, będziesz następny!” Gdy mat-ka poświęcała resztę swojego życia obowiązkom wobec narodu, on słuchał zaczarowanych stów:,,Przyjmij pierścień królewskiej godności... Obyś po- została niezachawianym obrońcą religii Chrystusa... panuj wraz z Nim, któ-ry jest Królem Królów”. Bez przerwy ciągnął za rękaw królową Elżbietę, ale później nie mógł sobie przypomnieć, co tak budziło jego ciekawość. Poza niewyraźnym wspomnieniem przepięknej muzyki i chwili, gdy wszystkie szlacheckie korony jednocześnie uniosły się z głów, niezatarcie pozostało w jego pa- mięci, że przed uroczystością pałacowy fryzjer zbyt krótko obciął mu wło-sy i wysmarował je „jakimś przerażającym mazidłem”. Później zaprowadzono go na balkon pałacu Buckingham, gdzie jego matka przyjmowała hołdy tłumu poddanych. Stał tam pod osłoną rodzi-ców, kiedy dołem maszerowali i zawracali żołnierze, a ludzie wznosili radosne okrzyki. To wystawienie na próbę publicznych emocji było jed-nym z pierwszych elementów procesu, przez który stopniowo zauważał, jak bardzo różni się od innych dzieci. W następnych latach pogodzenie owego odkrycia z teorią, że jest — według słów „Sunday Pictorial” —jedynie „najstarszym synem typowej brytyjskiej rodziny” będzie dla me-go ciężką, a dla narodu kłopotliwą próbą. Przejście od dyskusyjnego ob-razu królewskiej rodziny jako „symbolu wspólnych dążeń” do uwagi, że jest to „typowa rodzina” było dość ryzykowne. Ale „Sunday Pictorial” stwierdził jedynie to, co było już powszechnie przyjęte jako „klucz do naszej dzisiejszej postawy wobec królestwa i stosunku królestwa do nas”, mianowicie, że „oni nie są już odległymi, niedosiężnymi, pełnymi majestatu lalkami”, ale po prostu „rodziną numer jeden w państwie ro-dzin i w rodzinie państw”. Teza ta była nęcąca, ale też absurdalna, nie mówiąc o tym, że niebez-pieczna. Gdy książę dorośnie, zrozumie, iż pomniejszanie własnego znacze- nia tworzy użyteczną tarczę, dzięki której można wyjść na świat poza królewski kokon, i będzie mawiał: ,,Jestem po prostu zwykłą osobą na niezwykłym stanowisku”. Mały chłopiec bez ochronnej warstwy ogłady i pozbawiony temperamentu koniecznego, by rozsmakować się w króle- 29 wskich intrygach, chciał wszystkich zadowolić robiąc to, co mu kazano. Kiedy jego mała siostrzyczka (tak jak przed nią jej matka) rozkoszowała się odkryciem, że jako członkini szczególnej „typowej” rodziny może spowodować, iż wartownicy przed pałacem Buckingham wciąż na nowo prezentują broń tylko dlatego, że ona przechadza się przed nimi tam i z powrotem, książę wzdragał się przed takim zuchwalstwem. W po-równaniu z siostrą był nieśmiały, bierny i łatwo ulegał silnej, gwałtow-nej osobowości ojca. Gdy książę Filip karcił syna za niedostatki w zachowaniu lub postawie, z łatwością wywoływał łzy w oczach dzie-cka. Jeden z bliskich przyjaciół opowiadał: — Filip starał się wychować syna, który potrafiłby być królem w brutal-nym świecie. Z pewnością Karol nie był beksą, miał jednak ogromną wrażli-wość. Książę Filip nie całkiem zdawał sobie z tego sprawę. Inne dziecko mo-głoby nawet nie zwrócić na to uwagi, ale Karol zwijał usta w podkówkę. Po prostu wycofywał się5. Chcąc przygotować syna na przyszłe trudy, książę Edynburga musiał poddać srogiej próbie więź między ojcem a synem. Chociaż na razie wszys-tko wskazywało, że związki miłości są silne, już wtedy targała nimi niecier-pliwość z jednej i drżąca obawa z drugiej strony. Niedługo przed piątymi urodzinami w jednym z apartamentów dziecię-cych urządzono klasę dla księcia Karola. Zabawki poszły w kąt; pojawiła się tablica, biurko i nauczycielka. Catherine Peebles pochodziła z Glasgow i właśnie zakończyła edukację Michaela i Aleksandry, książąt Kentu. „Mi-spy”, jak wkrótce wszyscy zaczęli ją nazywać, otrzymała zadanie wykształ-cenia następcy tronu w stopniu wymaganym we wszystkich szkołach pod-stawowych. Była miłą i bystrą kobietą. Szybko odkryła, że siedzący przed nią grzeczny, poważny chłopczyk ma kruchą osobowość i łatwo można zni-szczyć jego wiarę w siebie. — Był bardzo wrażliwy na okazywaną serdeczność — powie póź-niej — ale jeśli ktoś podniósł na niego głos, chował się w skorupie i przez długi czas nic do niego nie docierało. Był dosyć pilny i sumienny, a według osądu Catherine Peebles, nad wiek odpowiedzialny. Pomimo widocznej dojrzałości, bez wątpienia nie był zdol- 3 Prasa zwietrzyła już zdecydowanie księcia co do wychowania syna: pośród pełnych współczucia spekulacji w artykułach rejestrujących najdrobniejsze szczegóły tego wychowa- nia, „specjalny korespondent” „News Chronicie”, który pisał z większą powagą niż jego ry- wale, donosił, że już na pierwsze urodziny książę Filip kupił synowi kij do krykieta, i że często słyszano jak mawiał: „chcę, żeby był prawdziwym mężczyzną” („New Chronicie”, 12 listopada 1949 r.), 30 nym uczniem. Miał trudności z koncentracją i nie wykazywał głodu wiedzy. W porównaniu z jego przyszłą intelektualną ciekawością, był w owych cza-sach, jeśli nie tępakiem, to uczniem bez polotu. Królowa wydała polecenie, żeby go nie forsować. Może to delikatnie sugerować, iż guwernantka, nie bacząc na słabe strony ucznia, lubiła go nakłaniać do zwiększania wysiłku. Wkrótce umiał napisać drukowanymi literami swoje imię, czytał bez kłopotów, rysował lepiej niż zwykle dzieci w jego wieku (szczególnie konie i psy) i lubił śpiewać. Przez pierwsze miesiące edukacji królowa i książę Filip niezbyt często mieli okazję dodawać mu otuchy czy służyć radą. Gdy książę Karol obcho-dził w Londynie swoje piąte urodziny, królewscy rodzice bawili w San-dringham, a dziewięć dni później drogą morską opuścili Brytanię, by przez sześć kolejnych miesięcy przebywać z dala od syna. Królowa z mężem wy-jechała w listopadzie 1953 roku w odwiedziny do dziesięciu krajów Wspólnoty, podejmując podróż, w którą jej ojciec miał zamiar wyruszyć po nieudanej wyprawie z 1948 roku. Książę Karol śledził wprawdzie ich trasę na globusie w szkolnym pokoju, ale nie widział się z rodzicami aż do kwietnia, kiedy przybyli do Afryki Północnej. Wieść, że królewski poto-mek dołączy do rodziców nad Morzem Śródziemnym i pozostanie z nimi podczas wizyty na Malcie i w Gibraltarze, stała się tematem poważnych ar-tykułów. Pochwalano fakt, że przynajmniej niektórzy z mieszkańców Wspólnoty będą mieli w ten sposób szansę zobaczyć dzieci, zaś dzieci po-znają przedsmak tego, co czeka je w przyszłości, wyrażano radość, że dłu-gotrwała rozłąka z rodzicami (co nie było dotąd poruszane w prasowych komentarzach) zostanie w ten sposób skrócona. Królowa i jej mat — ko- mentował „Daiły Telegraph” — zdobyli serca Brytyjczyków życiem pełnym poświęcenia dla rodziny, więc ich rozłąka z dziećmi, będącymi w takim wie-ku, gdy szczególnie potrzebują rodziców, jest prawdziwym nieszczęściem. 14 kwietnia książę Karol i księżniczka Anna pojechali do Portsmouth, skąd odpłynęli na Maltę na pokładzie świeżo zwodowanego królewskiego jachtu, wyruszającego w swą dziewiczą podróż. Siedem dni później Bri-tannia, w eskorcie fregaty Królewskiej Marynarki Wojennej, weszła do Grand Harbour na Yalettcie. Ta scena żywo odcisnęła się w umyśle chło-pca: lotniskowce, krążowniki, niszczyciele, okręty i łodzie podwodne z białymi banderami, podniecające, ale złowieszcze nawet na kotwicy; uwijające się między nimi łódki przewożące ludzi i towary; i oficerowie, eleganccy, biało-złoci, salutujący sobie nawzajem pod osłoną rozwinię-tych żagli. W jesieni Imperium był to wciąż olśniewający pokaz. 31 Kilka dni później odbyło się jeszcze wspanialsze widowisko. Cała flota pod dowództwem lorda Mountbattena, przy akompaniamencie war-kotu silników i syku fal rozcinanych dziobami, mijała królewski jacht w paradnym szyku, a tysiące marynarzy wyciągniętych w równych szere-gach pozdrawiało swoją królową, która, jako głowa sił zbrojnych, była też ich lordem admirałem. Pierwszą zagraniczną podróż księcia brytyjska prasa opisywała w płomiennych słowach. Specjalny wysłannik „Manchester Guardian” donosił, że pod koniec wojskowej parady książę Kornwalii wziął za rękę siostrę, która dreptała w dół po schodach, zaprowadził ją troskliwie do samochodu i odwrócił się trochę wstydliwie, by pomachać fotografom i reporterom tworzącym wokół grzeczny tłumek. — Zachwycający, doprawdy zachwycający, niech mu Bóg błogosła-powiedział patrzący na to przedstawiciel maltańskiego rządu. wi Znalazłszy się znowu w Londynie książę powrócił do tego, co nazy-wano normalnym życiem. Miarę owej normalności można ocenić na pod-stawie listu napisanego w początkach 1955 roku przez Richarda Colville6 do Stowarzyszenia Właścicieli Prasy, które zrzeszało właścicieli stosun- kowo uległych gazet. Sekretarz prasowy królowej, oczekując współpracy prasy na kolejnym etapie edukacji księcia Karola, pisał: Z polecenia królowej oświadczam, te Jej Królewska Mość i książę Edynburga uznali, iż ich syn osiągnął wiek, w którym powinien zacząć uczestniczyć w bardziej dojrzałych zajęciach szkolnych wraz z innymi dziećmi. W konsekwencji część kształcenia księcia Kornwalii będzie się odbywać poza domem: na przykład będzie zwiedzał muzea i inne ciekawe miejsca. Królowa ufa przeto, ze Jego Królewska Wysokość będzie mógł korzystać z tego w taki sam sposób, jak inne dzieci, bez nieustannego zainteresowania dziennikarzy... Będę wdzięczny, jeśli przekażecie to waszym redaktorom i poszukacie ich zrozumienia w tej materii, informując ich jednocześnie, że mogą opublikować ten list, jeśli sobie tego życzą. „ Formalizm i autorytarność w każdej frazie były precyzyjnie zestrojo-ne ze sposobem, w jaki Colville ustawił swoje stosunki z prasą: grzecznie ale z daleka, zawsze na dystans. Dzięki temu książę mógł spokojnie zwie-dzić Muzeum Nauk, Muzeum Historii Naturalnej, Galerię Madame Tus-saud i planetarium, bez ciągłej asysty prasy. 6 Sir Richard Colville, sekretarz prasowy Jerzego VI i Elżbiety II. Ponurym sposobem bycia zasłużył na nadany mu przez kolegów przydomek „Słoneczko”. 32 Po prawie trzech latach spędzonych w szkolnym pokoju — dwie godzi-ny każdego ranka — wykształcenie księcia poważnie się pogłębiło. W wie-ku siedmiu lat umiał dobrze pisać i nieźle czytał. Zaczął też uczyć się francu-skiego. Arytmetyka była wprawdzie ciągle poza jego zasięgiem, za to uwiel-biał historię i geografię. Catherine Peebles planowała lekcje tak, by zachęcać go do patrzenia na historię oczami dziecka w jego wieku, i to nie tylko na historię Imperium i monarchii, której pamiątki w obrazach, rzeźbach, gobe-linach, biżuterii i starych meblach w pałacu Buckingham i zamku Windsor wdzierały się w wyobraźnię dziecka. Był szczególnie zafascynowany portre-tem swego przodka i imiennika „Trzy głowy Karola I” (pędzla Van Dycka). Obraz pokazywał oba profile króla oraz jego twarz z przodu i robił tak żywe wrażenie, że książę później napisze: „Król Karol żył dla mnie w tym pokoju na zamku”7. W kaplicy św. Jerzego, z loży Katarzyny Aragońskiej, gdzie niegdyś siadywali Henryk VIII i królowa Wiktoria, obserwował sir Winsto-na Churchilla, który przemierzał kościół jako świeżo mianowany kawaler Orderu Podwiązki. Loża nie była widoczna z nawy kościoła. Księcia fascy-nowała panująca tam ciemność i tajemne przejście łączące chór z położo-nym niżej dziekanatem. Dziecinne opowieści o brytyjskich królach i królo-wych były historią jego własnej rodziny: nic dziwnego, że przynajmniej w tej dziedzinie był pojętnym uczniem. 7 listopada 1956 roku, na tydzień przed ósmymi urodzinami, książę Karol w płaszczyku z aksamitnym kołnierzem, zarzuconym na nowy szkolny mundurek8, w towarzystwie Catherine Peebles, pojechał do Hill House — „przedwstępnej” szkoły w West London. Szkołę Hill House założyli pięć lat wcześniej pułkownik Henry Tow- nend i jego żona, Beatrice Lord. Pułkownik, człowiek o niezmąconych wizjach i jasnych celach, postanowił stworzyć szkołę, w której „połowa miejsc przeznaczona będzie dla dzieci angielskich, a druga połowa dla dzieci nieangielskich”. Szkoła mieściła się w dwóch miejscach — w An- glii i w Szwajcarii — a w każdym dzieci miały „uczyć się przebywania z chłopcami i dziewczynkami innych narodowości, by szanować to, co 7 W XVII w. „Trzy głowy” wysłano do Włoch, gdzie rzeźbiarz Bemini miał wykonać popiersie Karola I. Popiersie nie dotrwało do naszych czasów. 8 Dwa lata wcześniej w kwietniu 1954 r., w dziwacznym akcie pochlebstwa dla króle- wskiej rodziny, czasopismo „Tailor and Cutter” (Krawiec i Krojczy) uznało księcia Karola za najlepiej ubranego człowieka roku, wymieniając nie tylko wyżej wzmiankowany płasz- czyk jako przykład bardzo popularnego stylu starowiejskiego, ale również — absurdalnie — jego łuk-zabawkę i strój myśliwski. 33 nieznane i często bardzo dla nich obce, i w ten sposób otwierać drzwi na świat, który każdego dnia staje się mniejszy”. Chociaż przybycie księcia do szkoły w pierwszy dzień Wielkiego Po-stu miało się odbyć dyskretnie, jednak trzem fotografom z Fleet Street udało się go wytropić. Dlatego też pod koniec dnia sekretarz prasowy pałacu z bólem serca wyraził zgodę, by pułkownik Townend zaprosił kil-ku dziennikarzy na konferencję, na której wymieniono główne zasady kształcenia księcia Karola: — Najważniejsze, żeby chłopiec był szczęśliwy. To bardzo pogodna szkoła. Druga sprawa to jego bezpieczeństwo, ponieważ jest najcenniej-szym skarbem swoich rodziców i jest zbyt młody, by samemu dbać o sie-bie. Po trzecie chłopcy powinni umieć dobrze żyć ze sobą i ustępować, jeśli jest to w interesie klasy lub zespołu. W zamian za krótkie zwiedzanie sal szkolnych, pułkownik wymógł na reporterach, by nie podawali nazwy szkoły, dopóki przebywać w niej będzie królewski uczeń — w owych niewinnych czasach dziennikarze nie tylko zgodzili się na to, ale też słowa dotrzymali. Pierwszego dnia książę namalował obrazek, który wywołał wiele do-ciekliwych komentarzy w gazetach. Reporterzy nie mogli zobaczyć tego wytworu na własne oczy. Zmuszeni do zdania się na pogłoski i własną wyobraźnię, prześcigali się w opisach książęcego osiągnięcia. Zależnie od tego, którą gazetę wzięło się do ręki, obrazek mógł przedstawiać: „Krajo-braz morski w błękitach i czerwieni stosowanych obficie, by oddać statek na jasnoniebieskim morzu. W górnym prawym rogu starannie wykaligra-fowany ołówkiem podpis «Karol»” lub: „Statek płynący pod mostem To- wer. Zielony statek... Podpisał się na dole”; albo: „Jacht królewski Britan-nia zbliżający się do mostu Tower”. Jak zauważył „Manchester Guardian”: — Jedno jest jasne: pierwszego dnia w szkole książę Kornwalii nama-lował obrazek9. Prawda może czasami mieć wiele twarzy, ale, co książę zrozumiał do-piero później, dla reporterów poszukujących tematu w rodzinie królewskiej spodziewana korzyść jest niezmiennie matką wynalazków. Decyzja o wysłaniu księcia do prywatnej szkoły określanej jako „ekskluzywna”, pociągała za sobą niewielki wprawdzie, ale jednak wy- łom w królewskich obyczajach. Powszechnie uważano, że nalegania kró- ^ Dla ścisłości: obrazek przedstawiał Britannię przepływającą pod mostem Tower i pod- pisany został w prawym górnym rogu. Według pułkownika Townenda, reporter „Daiły Maił” ofiarowywał mu „dużo pieniędzy” za ten „pierwszy” malunek księcia. Pułkownik odmówił. 34 Iowej, by jej syn doświadczył życia tak „normalnego” jak to możliwe, wynikają z jej własnych frustracji związanych z nakładanymi na nią w młodości ograniczeniami. Wbrew temu przekonaniu, decyzja na ko-rzyść Hill House miała poważniejsze tło; była deklaracją, że królewska rodzina może, przynajmniej do pewnego stopnia, utożsamiać się z podda-nymi korony — nawet jeśli poddani, o których mowa, pochodzą wyłącz-nie z klasy podatników mieszkających w stolicy. Według Morraha, miesz-kańcy pałacu uważali, że ,,szkoła publiczna miałaby znacznie mniej możliwości powstrzymania ciekawskich, którzy z pewnością zbiegliby się tłumnie, by rzucić okiem na księcia”, nauczyciele „nie przejmowaliby się spadającą na ich barki odpowiedzialnością”, zaś koledzy szkolni „pocho-dzący z niższych warstw społecznych byliby bardziej skłonni traktować księcia jak baśniowe zwierzątko przybyłe z nieznanej planety”10. Chociaż wszyscy mieli traktować królewskiego ucznia w miarę możli-wości jak zwykłe dziecko, w rzeczywistości Hill House stanowił potwier-dzenie, że nikt nigdy nie będzie traktować go „normalnie”. Nie było „nor-malne”, żeby pani Townend każdego dnia witała w drzwiach szkoły jednego z uczniów, gdy przybywał ze swego królewskiego domu w towa-rzystwie swego królewskiego kierowcy; nie było też normalne, że pułkow-nik żegnał go każdego popołudnia. A jednak były to obowiązki, które Tow-nendowie dobrowolnie sobie narzucili. Nie było normalne, by chłopcy z Hill House korzystali z basenu w pałacu Buckingham, ale przecież nawet nie dało się pomyśleć, by następca tronu korzystał z publicznego kąpieli-ska, więc pułkownik Townend wynajmował dwie czarne taksówki, które co tydzień dowoziły księcia i jego klasowych kolegów na basen do pałacu. Żadna z tych rzeczy nie była normalna, ale wszystkie były nieuniknione11. Po pierwszym dniu prasa wzięła sobie do serca zalecenia Colville’a i rzadko zakłócała edukację księcia. Zgodnie ze szkolnym mottem z Plutar- cha — „Głowa chłopca nie jest naczyniem do wypełnienia, ale ogniskiem 10 Na usprawiedliwienie tej decyzji wymyślano wtedy i później niemało banialuków, (robił to nie tylko Morrah), tej mniej więcej treści, że tylko w prywatnej szkole książę „zdoła zachować otwarty umysł i serce, tak by rozumieć ludzi każdego pokroju... Musi im poka- zać... co potrafi osiągnąć zwykła ludzka istota” (Morrah, To be a king, s. 47). 11 Gazety były przekonane, że ich ofiara uczy się pływać w basenach Seymour na Ma- rylebone Road razem z resztą szkoły. Pewien fotograf wdrapał się na dach basenu, żeby zdo- być unikalne zdjęcie. Pułkownik Townend czuł się w obowiązku odebrać mu złudzenia. Póź- niej pułkownik wspominał: „Dziennikarze nie stanowili problemu. Nigdy ich nie krytykowałem, gdy nie mieli racji. To ważne, by mieć ich po swojej stronie”. Serdeczne stosunki między reporterami tropiącymi rodzinę królewską — termin „stado szczurów” nie wszedł jeszcze do obiegu — a pułkownikiem były obopólnie korzystne; pułkownik miał do- brą prasę, a dziennikarze dostęp do informacji. 35 do rozpalenia” — pułkownik i pozostali nauczyciele szukali sposobu na rozpalenie królewskiego intelektu, który na razie ciągle był uśpiony. Księ-ciu jednak z trudem przychodziło długo skupiać uwagę na jednym temacie, jego umysł chętnie podawał się rozproszonym, odległym myślom. Nie było też łatwo wzbudzić w nim entuzjazm. Nadal umykały jego uwagi podsta-wowe prawa matematyki; błyszczał jedynie w sztukach i muzyce. Dzięki pani Townend poznał jednak podstawowe elementy anatomii. Była asy-stentka w Guy’s Hospital zapoznawała uczniów z zasadami sztucznego od-dychania. Leżała na podłodze na plecach, a chłopcy po kolei walili ją pię- ściami w żebra. Odkrył też nieznane dotąd aspekty codziennego życia: podróżował po Londynie autobusem na boisko szkolne położone obok składów wojskowych przy King’s Road, uczono go rozróżniać pieniądze państwowe, w ramach szkolnych obowiązków musiał zmywać i zamiatać podłogę w klasie. Było to ważne dla dziecka, które dotąd żyło w izolacji. Pułkownik z zasady nie pisał regularnych raportów o postępach w nauce, tylko czasem, na prośbę rodziców, skrobał nieformalną notkę o osiągnięciach dziecka. Ocena, jaką wystawił księciu Karolowi pod ko-niec Wielkiego Postu w 1957 roku była charakterystycznie bezpośrednia: Czytanie — naprawdę bardzo dobrze. Dobra ekspresja. Pisanie — Dob-rze. Zwięźle, jasno, dobre sformułowania. Arytmetyka —poniżej średniej. Dokładny, ale powolny — bez specjalnej gorliwości. Rzeźba — objawia głębokie zainteresowanie. Geografia — dobrze. Historia — uwielbia ten przedmiot. Francuski—obiecująco. Łacina—dość dobry początek. Sztu- ka — dobrze. Po prostu kocha rysować i malować. Śpiew — słodki głos, szczególnie w niższych rejestrach. Futbol — gra go cieszy. Gimnastyka —dobrze. Henry Townend, dyrektor szkoły. W tym wieku młody książę nie był silny fizycznie. Skłonny do prze-ziębień, grypy i nawracającego zapalenia migdałków, często opuszczał lekcje12. Te wymuszone nieobecności w Hill House mogły mieć wpływ na jego skromne wyniki. Jednak zasadniczym jego obciążeniem był raczej brak pewności siebie, tak hamujący, że chociaż książę był obdarzony inte-ligencją i wyobraźnią, to przymioty te kryły się pod skorupą nieśmiałości i rezerwy, za którą zwykle się chronił. 12 Wiosną 1957 r. ośmiolatkowi usunięto migdałki i zakonserwowano je w szklanym słoju. Przez kilka miesięcy książę uparcie zabierał je wszędzie ze sobą. W Windsorze zapałał uczuciem do niewielkiej kaplicy położonej między Grand Corridor a St George’s Hali. W sa- motności wygłaszał tam kazania przed wyimaginowaną, ale urzeczoną publicznością. Pew- nego razu własna improwizacja tak go porwała, że w ekstazie wybiegł na Grand Corridor — zapominając o migdałkach pozostawionych na pulpicie. ROZDZIAŁ TRZECI odzina królewska „mieszka” zasadniczo w czterech „domach”. Są to dwie oficjalne rezydencje: pałac Buckingham i zamek -Windsor oraz dwie posiadłości: Sandringham House w Norfolk i zamek Balmoral w Szkocji. Książę Karol poznał wkrótce wszystkie z nich. Myszkował po pełnych przeciągów korytarzach zamku Windsor, gdzie rodzina spędzała weekendy, brał udział w polowaniach w Sandring-ham (siedziba zimowa), a letnie dni w Balmoral spędzał spacerując mię-dzy sosnami, bawiąc się na stokach Loch Muick i wędrując po „urwis-tych, zmarszczonych wspaniałościach mrocznej Loch-na-Garr”, jak niegdyś Byron opisał górę, którą książę miał polubić najbardziej!. Balmoral pokochał na zawsze. Gdy był daleko, tęsknił za tym schro-nieniem, w którym nadawał drzewom imiona, znał każdy strumyczek i gdzie potrafił się całkiem zatracić w samotności, osiągając taki stopień zażyłości z przyrodą, jakiego miejskie umysły nie potrafią pojąć. Balmoral stało się królewskim domem w 1852 roku, dziesięć lat po tym, jak królowa Wiktoria po raz pierwszy wkroczyła do swojej pięknej, górzystej Szkocji. Jako pierwsza monarchini od czasów powstania Jakobi-tów w osiemnastym wieku (kiedy Stuarci powstali przeciwko dynastii ha- nowerskiej, z której się wywodziła w prostej linii) zdobyła oparcie w Szkocji i była błogo nieświadoma faktu, że szkoccy górale wciąż pie-lęgnują niechęć do zwycięzców spod Culloden. W Balmoral ona i książę Albert odnaleźli spokój, odpoczynek, dzikość, wolność i samotność. Sto lat później duch tego miejsca wywoływał w jej sukcesorach podobne uczucia. 1 Dzisiaj pisze się „Lochnagar”. Nazwa, która oznacza „Kozie Jezioro”, początkowo od- nosiła się tylko do małego jeziorka u stóp wschodniego zbocza góry Lochnagar. Obecnie tak się nazywa całe wzniesienie, które ma ponad 3000 stóp (900 m) wysokości i jedenaście szczytów. Gdy królewski pociąg wyruszał z dworca Ballater, rodzina, rozda-wszy uśmiechy i skinięcia dłoni fotografom czekającym cierpliwie na do-roczne wakacyjne pstryknięcie, w przeciągu dziesięciu minut pogrążała się w prywatności. Atmosfera całego dworu wyraźnie zmieniała się. Pomijając wiele wymogów etykiety przestrzeganych w oficjalnych rezydencjach i odłożywszy na bok wyrazy twarzy przeznaczone dla pub-liczności, królewska karawana zaczynała się odprężać i zrzucać napięcie nagromadzone w pałacu Buckingham. Letni tryb życia, chociaż wciąż zdyscyplinowany, był wyraźnie bardziej swobodny, niż w oficjalnej rezy-dencji na południu kraju. W sezonie polowań każdego ranka przed zamek zajeżdżały wypuco-wane land rovery, by zabrać panów z towarzystwa w góry albo na skraj wrzosowiska. W stajniach konie królowej dreptały gotowe do jazdy: błyszcząca sierść, oczyszczone siodła i uzdy, wypolerowane strzemiona. Dworscy służący, wytrenowani w dyskrecji, stawiali się tylko na żądanie, wiedząc, że nie należy pokazywać się ani odzywać bez potrzeby. Jeśli zamek Balmoral był prowadzony na wielką skalę, to tylko taką skalę znał młody książę. I tak była ona najbardziej zbliżona do normalne-go życia, jakiego dane mu było doświadczyć. W tym domu grał w ping-ponga i w piłkę na podwórku za spiżarnią, albo jeździł na rowerze do wiejskiego sklepiku — prawie sam, jeśli nie liczyć wszechobecnego poli-cjanta za plecami. Stąd o pierwszej po południu odjeżdżał z siostrą, by przyłączyć się do rodziców i ich gości na pikniku po porannym polowa-niu. Nim skończył osiem lat, pozwalano mu towarzyszyć polowaniom aż do wzgórz. Szedł z naganiaczami, słuchał, o czym rozmawiają, i pozna-wał ich tajemnice. Wcześnie wprowadzony w arkana myślistwa, nie wzdragał się ani na dźwięk strzału, ani na widok szybkiej agonii trafione-go jelenia; znał uczucie ulgi, jaką przynosi udany strzał po szarpiącym nerwy podchodzeniu do zwierzęcia. Obserwując spławik zarzucony lekko nad cichym rozlewiskiem mię-dzy wirami i zakolami rzeki Dee, widział jak łosoś, zdenerwowany zakłó-caniem mu spokoju chwyta nieodwracalnie haczyk. Polowania i wędko-wania uczył go ojciec. Młody książę, zanurzony w owych wiejskich tradycjach, dorastał w przekonaniu, że myśliwy i zwierzę splatają się w mistycznym uścisku pełnym piękna, pasji i niewinności. Miejscowi pracownicy — dozorcy, stajenni i gajowi, którzy opieko- wali się Balmoral ze szczególnym poświęceniem — odkryli w księciu nie tylko pilnego ucznia, ale też pokrewną duszę. Dzięki nim poznawał oby- 38 czaję kuropatw, jeleni i środowisko, w którym żyły. Wędrował przez wzgórza po traktach żłobionych koleinami, przez wrzosy, gdzie brzęczały pszczoły i motyle rozkładały skrzydła na dzikich kwiatach. Potrafił po od-głosach i sposobie latania odróżnić brodźca piskliwego od brodźca krwa-wodziobego, patrzył, jak w oddali sokoły rzucają się na zdobycz i jak wy- soko po niebie krążą orły. Bliżej ziemi odkrywał zaskakującą ciszę drzew, majestatyczną surowość szkockich sosen — prastarych resztek borów po-rastających niegdyś niższe partie szkockich gór. Dzieła zniszczenia doko-nano w osiemnastym wieku: sosny wówczas masowo wycinano i spławia-no rzeką Dee do Aberdeen. Badając tajemnicze życie lasu podglądał nornice, gronostaje, łasice, rude wiewiórki i sowy. Nie było tam morza ani piasku, nie było wiaderek i łopatek ani teatrzyku marionetek z poliszyne-lem Punchem i jego żoną Judy, ale jeśli nawet chmury zasłaniały słońce i całymi dniami wisiała mgła, albo jeśli wiatr jęczał a deszcz walił stru- mieniami, Balmoral było sielanką, która oczarowała tego chłopca i której nie zamieniłby dobrowolnie na żadne inne miejsce na ziemi. W Balmoral książę przebywał też częściej z rodzicami. Znajdowali czas nie tylko na zabawę z nim, ale i na wychowanie. Czasami jeździł konno z matką, chociaż był jeźdźcem niepewnym, ostrożnym tam, gdzie jego siostra okazywała zuchwałość. Ku uldze swego ojca, książę Karol wykazywał przynajmniej obojętność na brzydką pogodę, spragniony przebywania poza domem, rwał się też do noszenia broni. Pod koniec dnia, po powrocie myśliwych, rodzina oddawała się zwa-riowanym grom, jak „kopnij puszkę” (odmiana ciepło-zimno). W grach musieli brać udział wszyscy obecni, łącznie z osobistymi sekretarzami; nie zwalniano nawet premierów, którzy co roku we wrześniu odbywali tradycyjną pielgrzymkę do Balmoral na prywatny wypoczynek w gości-nie u królowej. Jedynym oficjalnym wydarzeniem wymagającym wieczo-rowych strojów był obiad. Posiłkowi towarzyszyła zazwyczaj muzyka trzech szkockich kobziarzy, przy stole zasiadali lokalni dygnitarze, czasa-mi wpadał w odwiedziny towarzyski pastor z Ballater. Co niedziela rodzi-na królewska uczestniczyła we mszy w wiejskim kościele. Prasa czuwała w pełnej gotowości wykorzystując każdą okazję do rzucenia okiem na królewskie towarzystwo, chociaż przy braku lornetek teleskopowych nie było z pewnością żadnej siły, by zajrzeć do wnętrza Balmoral. Poza tym szacunek trzymał dziennikarzy na dystans; nawet jeśli wiedzieli gdzie i kiedy przebywać będzie królewskie towarzystwo, brakowało im jeszcze śmiałości, by naruszać prywatność. 39 W tym czasie Mabel Andersen została jedyną opiekunką obojga dzie-ci. Było to następstwem konfliktu między księciem Filipem a Helen Lightbody. Książę Karol pamiętał później tylko, że „coś się stało”, bo istota sporu leżała poza możliwościami zrozumienia małego dziecka. Jed-nak dla krewnych i niektórych dworzan przyczyna konfliktu była jasna. Wszyscy już zauważyli, jak bardzo różnią się temperamentem książę Ka-rol i księżniczka Anna. Dorosłym dziewczynka wydawała się hałaśliwa, uparta i nieustraszona, podczas gdy jej starszy brat miał naturę łagodną, ale skrytą: nieodporny na ciosy, za to ujmująco delikatny. Złożona osobowość obciążona niepewnością i zwątpieniem w siebie, wciąż jeszcze mogła ujawnić siłę i zdolność do przemiany charakteru. Ludziom z zewnątrz, którzy obserwowali dzieci przesuwające się w kró-lewskiej limuzynie, następca tronu wydawał się często poważny lub prze- straszony, podczas gdy jego młodsza siostra wyraźnie rozkoszowała się zainteresowaniem na twarzach widzów i ściskała ręce wsuwające się przez okno samochodu. Książę Edynburga nie miał jasnej wizji, jaką metodą najlepiej kształ-tować charakter w tak oczywisty sposób pozbawiony hardości siostry. Oj-cu brakowało naturalnej łagodności i subtelnego umysłu, które mogłyby pomóc odczarować księcia z jego osłabiającej powściągliwości, skrywał więc własne uczucia za obcesowym zachowaniem. Ta skłonność jedynie coraz bardziej oddalała syna od otwartego porozumienia, które byłoby dla nich obu dobrodziejstwem. Ojciec, pełen dobrych intencji, ale pozbawio-ny wyobraźni, wykrył wreszcie, że przeszkodą we właściwym rozwoju syna jest Helen Lightbody, niańka księcia, która miała skłonność do fawo-ryzowania jego syna kosztem córki. Helen pobłażała łagodności chłopca, a jednocześnie karciła księżniczkę Annę za okazywanie dokładnie takiego ducha, jakiego ojciec życzył sobie widzieć w jej bracie. Kontrast między nastawieniem opiekunki a jej obowiązkami był drastyczny, więc książę Edynburga uznał, iż Helen całkowicie odrzuciła Annę. W wyniku różnicy zdań między nieugiętym ojcem a zaślepioną opiekunką, Helen Lightbody odeszła. Helen Lightbody z pewnością obdarzała księcia szczerym uczuciem, a jednocześnie na równi z Mabel Andersen była oddana swoim obowiąz-kom. Zbyt jednak często ponosiło ją własne poczucie odpowiedzialności. Zapominając o ojcowskich zaleceniach, żeby księcia traktować normalnie, miała skłonność przypominać następcy tronu o jego nadzwyczajnej i god- nej pozazdroszczenia pozycji, wierząc, że stoją przed nim niezwykle ważne 40 zadania. Jej pomocnica, Mabel Andersen, miała pozostać zbyt lojalna i dys- kretna, by powiedzieć to publicznie, ale różnice zdań między nimi były oczywiste. Stosunki między dwiema Szkotkami były od dawna napięte nie tylko z powodu odmiennego stosunku do obowiązków, ale też z powodu sposobu, w jaki starsza z nich — Helen Lightbody — sprawowała władzę. W chwili urodzin księcia miała około trzydziestu pięciu lat, podczas gdy Mabel Andersen dopiero dwadzieścia dwa; goście w pokoju dziecinnym nie mieli wątpliwości, że starsza kobieta jest bardzo despotyczna i że to jej zasady (nie zawsze jasne i logiczne) niepodzielnie tu panują. Jeśli nawet młodszą irytował ten kapryśny reżim, musiała cierpieć w milczeniu, ale chłód między opiekunkami nie był trudny do zauważenia. Po odejściu Helen Lightbody, Mabel Andersen w pełni zaspokajała oczekiwania księcia Filipa. Całkowicie oddana swoim pracodawcom, miała jednak własne, jasne przekonanie, jak sobie radzić z dwojgiem tak różnych dzieci i nie dawała się łatwo od niego odwieść. Potrafiła być stanowcza, a nawet bezwzględna — zgodnie z zasadami wychowawczy-mi starszego pokolenia — i wprowadzać porządek za pomocą klapsów; z natury jednak miła i łagodna, umiała też pocieszyć i dodać odwagi. Za jej rządów reszta służby, która nie zawsze znajdowała przychylność u He-len Lightbody, mogła wykorzystać pobyt w przyjacielskim Balmoral na odpoczynek od pałacowych rygorów. Dla księcia Karola, który odkrył już, że tylko w pokojach dziecinnych zawsze czekają na niego opiekuń-cze, przytulne ramiona, Mabel Andersen stała się bezpieczną przystanią, wspaniałą przystanią, do której niezmiennie zwracał się po pociechę i wsparcie. Ponieważ rodzice byli często nieobecni i w żadnym wypadku, nawet prywatnie nie okazywali swoich uczuć, Mabel Andersen przyszło wypeł- nić istotną rolę w życiu księcia. Jego uwielbienie dla niani (która była niemal w tym samym wieku co królowa) doprowadziło przyjaciół i dwo- rzan do wniosku, że Mabel Andersen stała się w efekcie „zastępczą mat- ką”. Ojciec zdawał sobie jasno sprawę z jej ogromnego wpływu na chło- pca. Związek między dzieckiem i nianią pozostał równie intensywny, gdy chłopiec zmienił się w młodzieńca. Nawet jako dorosły człowiek2 nastę- pca tronu zwracał się do Mabel po pociechę i radę tak samo często, jak do 2 Mabel Andersen opiekowała się nie tylko księciem Karolem i księżniczką Anną, ale później również księciem Andrzejem i księciem Edwardem. Na starość zamieszkała na terenie zamku Windsor w apartamencie, który książę Karol w przypływie uczucia cokolwiek bulwer- sującego resztę rodziny, kazał na własny koszt umeblować i wyposażyć według jej gustu. 41 swoich rodziców, których wciąż obdarzał miłością i czcią, ale z którymi nadal nie potrafił się otwarcie porozumieć. Jego ojciec, ustanawiając nie-osiągalny wzorzec, nie potrafił sam pierwszy wyciągnąć ręki. Uważał bo-wiem zarozumiale, chociaż bez złej intencji, że jeśli jego syn życzy sobie porozumienia, będzie je miał, ale on jako ojciec nie może wywierać na niego żadnej presji. Na początku trzeciego tygodnia września 1957 roku książę miał opu-ścić Balmoral. Królowa Wiktoria zawsze, gdy musiała wyjechać ze swej ukochanej Szkocji mawiała, że jest nieco przygnębiona; jej praprapra-wnuk był zrozpaczony. Nie tyle lękał się opuszczenia domu, co kierunku, w jakim miał się udać: Cheam School w Berkshire, gdzie, jak zdecydowa- li rodzice, zamieszka w internacie wśród 85 innych dzieci w wieku od 8 do 14 lat, których rodzice płacili za ten przywilej 90 gwinei semestral-nie. Decyzja zapadła parę miesięcy wcześniej, po rozważeniu kilku moż-liwości. Ponieważ królowa niezmiennie powierzała mężowi decyzje w sprawach rodzinnych, Cheam — które w każdym razie miało długą i godną szacunku historię — było nieuniknionym wyborem. Pierwotną szkołę założoną w XVII wieku, w City of London „dla kształcenia synów szlachty i ziemiaństwa”, przeniesiono ze stolicy w 1665 roku, w obawie przed „wielką zarazą”, do miasta Cheam w hrab-stwie Surrey. Społeczny charakter Cheam School w owych czasach moż- na ocenić na podstawie obyczaju jednego z jej dyrektorów, Arthura Tabo-ra, który zwracał się do uczniów niższego pochodzenia: „moje dziecko”, do synów szlachty: „moje drogie dziecko”, a do lordów: „moje kochane dziecko”. Między ziemianami, generałami i gubernatorami, których na-zwiska ozdabiały szkolne rejestry, znalazł się też lord Randolph Churchill, który według słów jego syna- biografa, Winstona, był bardzo milo trakto-wany i całkiem zadowolony. W dziewiętnastym wieku Cheam nazwano „Domkiem Lordów”. Chociaż resztki tej renomy dotrwały do dwudzieste-go wieku, szkoła stopniowo poszerzała nabór uczniów, a gdy Peter Beck i Mark Wheeler kupili Cheam w 1947 roku — wśród pewnych obaw, że rząd laburzystowski może znieść prywatne szkolnictwo — jej reputacja, jako zapewniającej „solidne wykształcenie oparte na wartościach chrze-ścijańskich”, była dobrze ugruntowana wśród klasy średniej. Jednak królewska szala przechyliła się na korzyść Cheam z bardziej przyziemnych powodów. W 1930 roku dziewięcioletniego greckiego księcia wygnanego z ojczyzny i mieszkającego w Paryżu, wysłano za ka- 42 nał La Manche, by podjął naukę w Cheam. Francuski nie był jego ojczy-stym językiem, ale wtedy stał się już dla niego najważniejszy, zaś znajo-mość angielskiego w chwili przybycia do Wielkiej Brytanii chłopiec miał zaledwie podstawową. Cheam nie tylko zapewniło mu wprowadzenie w brytyjskie życie, ale też pomogło błyskawicznie udoskonalić język. Fi-lip książę Grecji (bo o nim mowa) był przekonany, że szkoła, która tak dobrze go przygotowała, uczyni to samo dla jego syna. Parę lat później, jako książę Edynburga, słynny absolwent szczerze mówił o charakterze swej starej szkoły i powodach posłania tam syna. „Dzieciom można po-błażać w domu — twierdził — ale od szkoły oczekuje się spartańskiego wychowania i dyscypliny w procesie kształtowania opanowanych, roz-ważnych i niezależnych dorosłych. Ten system może mieć swoje dziwac-twa, ale bez wątpienia nie przeważają one nad korzyściami”. Tak jak wcześniej pułkownik Townend, tak teraz Peter Beck zapew-niał, że książę Kornwalii nie będzie traktowany w sposób szczególny. W rzeczywistości Beck zdążył już napisać do wszystkich rodziców, po-wiadamiając ich, że królowa i książę Filip zastanawiają się nad wyborem Cheam, co dla szkoły jest „wielkim zaszczytem” i dalej: Celem tego listu jest zapewnienie Państwa, że zgodnie z życzeniem królowej i księcia Fili-pa nie nastąpią żadne zmiany w sposobie prowadzenia szkoły i książę Ka-rol będzie traktowany dokładnie w ten sam sposób, jak inni chłopcy... Byłoby wielką pomocą, gdybyście zechcieli Państwo wyjaśnić to swoim synom podczas wakacji, ponieważ nie będziemy mieli już okazji poruszać tego tematu w szkole. W pierwszym dniu semestru samochód z królową, jej mężem i księ-ciem Karolem przemknął przez główną bramę i zajechał pod frontowe drzwi, gdzie czekał Beck, jego żona Anna i ich wspólnik Wheeler. Naocz-ni świadkowie opisują, że mimo prośby Wheelera do prasy o zostawienie szkoły w spokoju szczególnie pierwszego dnia, „około czwartej po połud-niu przy głównym wejściu zebrali się mieszkańcy, reporterzy, fotografo-wie i kto tam jeszcze... Jednak królewska limuzyna nie pojawiła aż do 6.15... Frontowy podjazd pełen był samochodów, rodziców i chłopców, a z każdego okna wychylały się głowy. Nagle wszyscy ucichli, policja oczyściła teren i do środka wjechał królewski samochód. Wszędzie pstry-kały aparaty i błyskały flesze”. Rodzice księcia zdążyli tylko obejrzeć pokój, w którym chłopiec miał sypiać i po krótkiej wymianie grzeczności, królewski samochód zniknął za bramą. Książę został sam. 43 Nic dziwnego, że w tych okolicznościach dziecko czuje się nie tylko opuszczone, ale wręcz osierocone, kiedy rozpakowuje swoje nowe szkol-ne ubrania na żelaznym łóżku w sypialni całkiem ogołoconej, nie licząc siedmiu pozostałych identycznych łóżek; że ma wzrok zamglony łzami i nie pociesza go towarzystwo pluszowego misia; że ma przenikliwe fizy-czne poczucie rozpaczy, którą określa się łagodnie jako tęsknotę za do-mem. Książę Karol był głęboko poruszony, dotknięty i przez kilka nocy ocierał łzy w poduszkę. Chociaż wyszkolony w dyscyplinie związanej ze swym dziedzictwem i nawykły do królewskich imperatywów zachowania w miejscach publicznych — nigdy nie okazywać niewłaściwych emocji, zawsze być grzecznym, skromnym i nie zapominać, że każdy gest może być poddany ścisłej obserwacji — nie potrafił całkowicie ukryć swych uczuć. Wkrótce po rozpoczęciu nauki jeden z nauczycieli, David Munir (matematyk wyznaczony do opieki nad nowym uczniem), wyszedł na dwór w czasie przerwy i ujrzał księcia Kornwalii samotnego i nieszczęśli-wego, podczas gdy reszta chłopców zdążyła już podzielić się na koterie, z których on uważał się za wyłączonego, i szalała dziko zapomniawszy o jego istnieniu. Wspominając owe dni książę mówił: Nie jest łatwo zdo-być wielu przyjaciół. Ja nie jestem osobą towarzyską, więc zawsze miałem odrazę do gangów. Zawsze wolałem własne towarzystwo albo najwyżej jeden na jednego. A ponieważ inni chłopcy byli tak samo onieśmieleni przy próbach kontaktu z nim, więc początki nie były łatwe. Na jednym z rówieśników zrobił wrażenie „zwykłego, małego chłopca, który był przede wszystkim straszliwie zakłopotany”. Z kolei któremuś z nauczy-cieli wydawał się „szczęśliwym i przyjacielskim chłopczykiem, uczestni- czącym w zabawach i grach, a czasami tarzającym się w bójkach po pod-łodze”. Jeśli pierwsza obserwacja jest skażona nieczułością, to druga ma charakter życzeniowy. Starając się wyglądać tak „normalnie”, jak to tylko możliwe, książę robił wszystko, by nie rzucać się w oczy i nie wywoły- wać nadzwyczajnych przykrości. W rzeczywistości był przyjacielski, ale emocjonalna i porywcza natura została ostro skrępowana zewnętrzną re-zerwą i formalizmem, za którymi kryło się bolesne poczucie braku bez-pieczeństwa. Szkolny dzień rozpoczynał się o 7.15 od dźwięku dzwonów, które miały wyrwać ze snu jedenaście sypialni. Umyci i ubrani chłopcy masze- rowali gęsiego przed gospodynią, podając jej kolejno ręce, gdy ona kon- trolowała ich czystość i schludny wygląd. Modlitwy trwały do 8.00, a po- tem w drodze na śniadanie przechodzili przed obliczem któregoś z dwóch 44 dyrektorów i znowu ściskali mu dłoń. Beck uważał podobno, że ten co-dzienny rytuał daje „rodzaj pewności, że będą potrafili to robić we właści-wy sposób, patrząc nam w oczy”. Była to jedna z tych nauk, w których książę nie potrzebował praktyki, ponieważ już mu wpojono, że „dobre maniery” wymagają nieustannego kontaktu wzrokowego z rozmówcą. W jadalni na ścianach koloru wyblakłej ochry wisiały trzy poroża je-leni, głowa lisa i pejzaż wenecki nieznanego autorstwa. Chłopcy jedli płatki na mleku, jajka oraz „bez ograniczeń” chleb z masłem posmarowa-ny miodem lub marmoladą, po czym wyruszali do swoich zapuszczonych i ściśle użytkowych klas w „Nowej szkole”, by rozpocząć pierwszą z sze-ściu codziennych lekcji. W programie dominowała nauka pisania, czyta-nia i arytmetyki, chociaż zachęcano również do muzyki i plastyki. Książę nadal zmagał się ciężko z arytmetyką, ale angielski szedł mu dobrze. Z uczuciem będzie wspominał nauczyciela angielskiego, który był fanta-stycznym emerytowanym pułkownikiem Armii Indyjskiej z krótkim wąsi-kiem, w ciężkich spodniach do konnej jazdy, wściekle pomarańczowej kos-matej marynarce z tweedu i z fajką. Chłopcy uczyli się na pamięć wierszy i długich fragmentów z Szekspira, które w chwilach stresu, niebezpieczeń-stwa albo nieszczęścia przynosiły wielką pociechę i dodawały odwagi. Większość nauki polegała na zapamiętywaniu: na francuskim książę po-trafił deklamować wiersze Yictora Hugo, a na geografii pułkownik ćwi-czył nas w wymienianiu nazw miast, stolic, archipelagów i półwyspów. Na Boga, to pomagało! Dyrektor był pod wrażeniem postępów księcia w pra-cach ustnych i pisemnych i nieoczekiwanie doszedł do przekonania, że przynajmniej w angielskim przewyższa on swoich kolegów. W szkolnej bibliotece można było wypożyczyć dzieła G.A Henty’ego i innych pisarzy tego okresu. Książę nie korzystał jednak z tych udogod-nień, ponieważ został entuzjastą chłopięcych komiksów Eagle, bardzo popularnych w jego pokoleniu. Subskrypcję wykupił dla niego jego stry-jeczny dziadek, lord Mountbatten, I Admirał, który ze swoją charak-terystyczną pedanterią zza biurka w Ministerstwie Obrony zlecił wydaw-cy Odhams Ltd bezterminowe wysyłanie do księcia komiksu i świątecznej kartki na Boże Narodzenie, która miała mu przypomnieć, że to prezent. Książę pisał z wdzięcznością: Bardzo lubię Eagle. Tam są takie ciekawe historie3. 3 Od tego roku poczynając książę stale otrzymywał cotygodniowe wydanie Eagle aż do 1963 r., kiedy jako piętnastolatek wyrósł już z przygód Dań Dare’a i innych. Zanim stało się konieczne przypomnieć o tym Mountbattenowi, magazyn zbankrutował. 45 Cheam szczyciło się „bankiem”, który zaopatrywał uczniów w zeszy-ty i słodycze (te ostatnie w ściśle ograniczanych ilościach). Zalecane kie-szonkowe na nabywanie owych towarów wynosiło 25 szylingów na se-mestr, całą kwotę trzymał bank i wypłacał w formie kredytu raczej niż gotówki. Nie przeszkodziło to jednej z gazet donieść, że rodzice księcia są tak skąpi, iż chłopiec był zmuszony sprzedać kilka osobistych przed-miotów, by sfinansować swój udział w nocnej uczcie. Owo łgarstwo do-tarło za Atlantyk, gdzie łatwowierni przedstawiciele Amerykańskiego In-stytutu Detalicznego Handlu Cukierkami, zebrani akurat na konferencji w San Francisco, przyjęli rezolucję tej treści: powinniśmy zabrać się ener-gicznie do roboty i pomóc mu wyjść z tego przykrego położenia. Cukier-kowi detaliści pilnie wysłali czterdzieści osiem puszek „najlepszych ame- rykańskich słodyczy” do szkoły w Cheam, skąd zostały przekazane lokalnemu Czerwonemu Krzyżowi. Od chwili przybycia księcia do Cheam nie było dnia, by w którejś z gazet nie ukazała się jakaś historia o szkole lub jej królewskim uczniu. Peter Beck zniósł serię nieprawdopodobnych głupstw w środkach maso-wego przekazu, a w końcu przyłapał się na tym, że bez przerwy, o dowol-nej porze odbiera telefony z Fleet Street, zwykle z pytaniami, co sądzi na temat informacji („z jednego z naszych źródeł”) o postępach lub zacho-waniu księcia. Ponieważ w szkole obowiązywała zasada, że takie wiadomości są poufne i dostęp do nich mają tylko uczniowie lub rodzice, reporterzy do-stawali krótką odprawę. W rezultacie ilustrowane dzienniki stale zamiesz-czały rozmaite opowieści nie zważając na prawdę, ani na to, że burzą spokój nauczycieli, uczniów i rodziców. Pod koniec pierwszego semestru prasa zrobiła się tak wścibska, że Peter Beck zaniepokoił się o dobro szkoły. Przez cały semestr był w stałym kontakcie z Martinem Charteris4, zastępcą osobistego sekretarza królowej i Richardem Colville,jej sekreta- rzem prasowym, z którymi omawiał sposoby zwalczania ciekawości Fleet Street. Daremnie. W czasie ferii bożonarodzeniowych, ponieważ nie było żadnych oznak, że zainteresowanie prasy maleje, pałac zdecydował się wkroczyć do akcji. Z tej okazji Colville zaprosił wydawców we własnych osobach do pałacu Buckingham, gdzie Beck ponownie przedstawił im życzenie szko- ły, by nie nadawać jej rozgłosu. Błagał, by przestali, bo nad Cheam zaczy- 4 Martin Charteris (ur. 1913) osobisty sekretarz księżniczki Elżbiety (1950- 1952); zastę- pca osobistego sekretarza królowej (1952-1972); osobisty sekretarz królowej (1972-1977). 46 na ciążyć odium obrazy i nieszczęścia. Colville ostrzegł (według Arundel Herold ofArms), że jeśli nie skończy się ten wyścig małostkowych artyku-lików, królowa będzie zmuszona zabrać księcia ze szkoły i wynająć mu prywatnych nauczycieli — przez wzgląd na innych ludzi uwikłanych jak on sam. Zgodnie z przewidywaniami Becka ludzie z Fleet Street byli od- powiedzialni: rwący potok spontanicznych śledztw zmienił się w leniwy strumyczek, aż wreszcie wysechł. Według jednej ze szkolnych zasad każdy chłopiec powinien przynaj-mniej raz w tygodniu napisać list do domu, co zajmowało spokojną go-dzinę w niedzielę po mszy. Książę Karol miał zwykle równie mało jak inni chłopcy natchnienia do tej pracy. Wymagano od nich zapisania ponad strony papieru i książę szybko się nauczył, że najprostszym sposobem było ścisłe przestrzeganie instrukcji pisania listu i — po zapisaniu w ten sposób całej strony — zakończenie stwierdzeniem, że zadanie zostało wykonane. Większość listów z Cheam pisał z obowiązku, ale zdarzały się rów-nież takie, których cel był jasno określony. 12 października 1957 napisał do pierwszego lorda Admiralicji: Czy myślisz, ze zamiast plasteliny mógł-bym dostać na urodziny rower, proszę? Po tej gorącej prośbie Mountbat-ten oderwał się od swych obowiązków, by osobiście wybrać najbardziej odpowiedni wielkością model i odpisał, zamieszczając obok życzeń na dziewiąte urodziny uspokajającą nowinę: Twój urodzinowy rower będzie gotowy na Gwiazdkę. A co do prezentu urodzinowego, to nie sprawia mi różnicy zamiana plasteliny na rower, ale ponieważ rower jest znacznie droższy, więc musi ci wystarczyć jako łączny prezent urodzinowe-gwiazd-kowy od ciotki Edwiny i ode mnie 5. Przed rozpoczęciem nauki w Cheam książę przeszedł podstawowy kurs zapasów i boksu. Potrafił więc się bronić i kiedy zaczepki zamienia- ły się w szarpaninę, a ta z kolei w zaciętą walkę, nie uciekał. W wyniku tej niesubordynacji od czasu do czasu siedział zamknięty za karę w klasie, raz musiał ścierpieć zadanie wyrywania perzu na boisku do krykieta i dwa razy dostał baty za zbyt aktywny udział w tym, co nazywano „harmide- rem” w sypialni. Zlekceważywszy pierwsze ostrzeżenie, poniósł karę, a potem wspominał: Należę do tych, na których rzeczywiście działa kara 5 Otrzymawszy na Gwiazdkę rower, książę wysiał podziękowanie Mountbattenowi, pisząc: mam z niego wielką radość i jeździ bardzo szybko. Podoba mi się dźwięk dzwonka, przypomina telefon. Dostałem trochę plasteliny od Martwa [prawdopodobnie Charterisa], a tata dal mi mikroskop (K. do Mountbattena, styczeń 1958 r. MA). 47 cielesna... Mieliśmy dwóch dyrektorów i to było zbyt dużo... Zmieniali sic przy biciu... Nigdy więcej tego nie zrobię. Pewnego sobotniego popołudnia pod koniec letniego semestru 1958 roku dyrektor zaprosił do swego gabinetu księcia Karola i kilku in-nych chłopców. Zaalarmowany telefonem z pałacu Beck powiedział im, że mogą obejrzeć ceremonię otwarcia Igrzysk Imperium i Wspólnoty w Cardiff. Dzieci usiadły przed telewizorem, na ekranie migał czarno-bia-ły obraz z Walii. Otwarcia miała dokonać królowa, ale zapalenie zatok uwięziło ją w łóżku. Zastępował ją książę Edynburga i chłopcy patrzyli, jak na wypełnionym stadionie w Cardiff Arms Park ogłoszono, że na za- kończenie dnia władczyni chciałaby skierować do zgromadzonego tłumu i do telewidzów przed odbiornikami nagraną wcześniej wiadomość. Wia-domość była jasna i prosta: Igrzyska Imperium Brytyjskiego i Wspólnoty w stolicy Walii... czynią ten rok godnym upamiętnienia. Zdecydowałam się więc zaznaczyć to głębiej przez akt, który mam nadzieję, będzie równie radosny dla wszystkich Walijczyków, jak jest dla mnie. Postanowiłam na-dać dzisiaj mojemu synowi, Karolowi, tytuł księcia Walii. Królowa doda-ła: Crity dorośnie, przedstawię go wam w Caernaryon. W gabinecie dyrektora chłopcy pośpieszyli z gratulacjami, ale Beck zauważył, że przez twarz księcia przepływa cień głębokiego zażenowa-nia. Dla niego nie była to chwila radości, ale przypieczętowanie nieunik-nionego, tej ,,okropnej prawdy”, od której nie było ucieczki. W dokumen-tach państwowych będzie od teraz opisywany jako Jego Królewska Wysokość książę Karol Filip Artur Jerzy, książę Walii i hrabia Chester, książę Kornwalii, książę Rothesay, hrabia Carrick, lord Isles i baron Ren-frew, książę i Wielki Steward Szkocji (później dojdzie do tego jeszcze kawaler Najszlachetniejszego Orderu Podwiązki). Było to dość dużo jak na jednego zamkniętego w sobie dziewięciolatka. Gazety przywitały jednogłośnym entuzjazmem decyzję królowej. „Manchester Guardian” odnotował „radość”, jaką wywołała nowina, „Daiły Telegraph” pisał o wielkim zaszczycie dla księcia, „Times” donosił o spontanicznym cieple uczuć w sercach Walijczyków, których znowu, po 22 latach, będzie reprezentował ich własny książę. Rolnik ze wzgórz pod Ruthin, do którego nowina dotarła następnego dnia zamilkł na chwilę, a potem osądził: „No cóż — rzekł. — Osobiście uważam, że to będzie bardzo dobre dla chłopca”. Walijskie doliny wciąż tęskniły za ostatnim księciem, czuło się, że księstwo znowu potrzebuje władcy. 48 Księżniczka Elżbieta, król Jerzy VI Karola. 1948. jego matka, królowa Maria, podczas chrzcin księcia że w Cambridge, 1968. W laboratorium językowym podczas nauki walijskiego, Aberystwyth, kwiecień 1969. Dwa tygodnie później książę odbył pierwszą wizytę w Walii. Podczas dorocznego rejsu rodziny królewskiej wzdłuż zachodniego wybrzeża, w drodze z Cowes do Szkocji królewski jacht zacumował u wybrzeży hrabstwa Anglesey i tam książę opuścił pokład. Z księżniczką Anną u bo- ku odbył nieoficjalną wycieczkę po wyspie, podczas gdy rodzice zała-twiali oficjalne sprawy. W drodze powrotnej dzieci spotkały się z królową i księciem. Mieli przejść spacerem ostatnie dwadzieścia pięć jardów do przystani McKenzie w Hołyhead, gdzie czekała na nich królewska łódź, ale tam wiwatujący tłum przełamał policyjny kordon... ciekawscy rzucili się naprzód tratując bariery. Policja nie była w stanie powstrzymać fali gapiów. Kiedy jakiś zdenerwowany pies już prawie przewrócił księcia, ten „pogłaskał psa ze śmiechem, zaróżowiony z emocji. Jego ojciec, także śmiejąc się serdecznie, otoczył uspokajającym ramieniem plecy chłopca i obaj pozeglowali z tłumem”. Po tym rzucie oka w swoją przyszłość książę powrócił do zwykłych zajęć. Został — nieco pechowym — kapitanem piłkarskiej Pierwszej Je-denastki (krytyka w kronice szkolnej: „w pierwszej połowie książę Karol rzadko prowadził piłkę tak stanowczo, jakby tego wymagały jego możli-wości i funkcja”), grywał też w krykieta oraz w rugby. Ten ostatni sport nie bawił go zbytnio, ponieważ koledzy wydawali się znajdować nad-mierną przyjemność w grzebaniu go pod swymi ciałami, a przy zmianie pozycji ostrzegali go wrzaskiem: „Wynocha, tłuściochu!”. Z lepszym skutkiem grał księcia Gloucester w szkolnej inscenizacji sztuki pod tytułem Ostatni baron, napisanej przez Davida Munir. Książę w czasie prób był dublerem aktora grającego przyszłego Ryszarda III. Kiedy ten musiał nagle opuścić szkołę, książę wystąpił na scenie. Chicho- ty rozległy się, gdy zaintonował modlitwę ze słowami: „I wkrótce mogę wstąpić na tron”, ale krytyk teatralny ze szkolnej kroniki był pod dużym wrażeniem: Książę Karol odegrał tradycyjnego Gloucestera z głębią i znajomością rzeczy; ma dobry glos oraz doskonalą dykcję. Znakomicie przekazał ambicję i gorycz pokręconego garbusa. Na przekór własnym chęciom wciąż nie był „normalnym” uczniem: kiedy wrócił do szkoły z nowym piórnikiem, inne dzieci chciały mieć taki sam; gdy dostał szablon do rysowania skomplikowanych wzorów, w są- siednich szafkach rychło pojawiły się identyczne szablony; tego wieczoru, gdy grał księcia Gloucester, zaraz po ostatecznym zapadnięciu kurtyny na scenę wyszedł dyrektor i obwieścił, że matka chłopca właśnie powiła dru- giego syna, jego brata, księcia Andrzeja; a kiedy złapał ospę wietrzną, odrę 49 albo kilkakrotnie nawracającą grypę, lub kiedy spadając ze schodów złamał małą kość w łokciu, było ogólnie przyjęte, że publiczność „ma prawo wie-dzieć”. Kiedy zabrano go do szpitala na niewielką operację, „Daiły Ex-press”, nie posiadając się z trwogi, opisywał jak wczesnym rankiem księcia Karola odwieziono do odległego o 58 mil od Cheam School londyńskiego szpitala przy Great Ormond Street na natychmiastowe usunięcie wyrostka robaczkowego. Chirurdzy donoszą, ze operacja zakończyła się sukcesem. W 1962 roku, po pięciu latach pobytu w Cheam, księcia Walii wybrano na starostę szkoły. Nie ujawnił jeszcze swojego nadzwyczajnego talentu na-ukowego, sportowego ani cech potencjalnego przywódcy, ale pewne aspe-kty jego charakteru robiły wrażenie na wychowawcach i nauczycielach. Był łagodny, niezwykle uważający na innych, wyjątkowo skromny i uprzejmy ponad swój wiek — dojrzałość, która płynęła tak z królewskiego wychowa-nia, jak z natury chłopca: Zmuszano nas do robienia rzeczy, których nie chciało nam się robić, ale mówiono nam, ze są one dla nas „ cholernie do-bre „ — będzie wspominał z aprobatą. — Musieliśmy prowadzić grzeczne rozmowy i sprawiać, by ludzie czuli się swobodnie, nawet wtedy, kiedy wcale nam się to nie podobało 6. Może nie był ulepiony z tej samej gliny, co chło-pięcy bohaterowie, ale stanowił rzadkie połączenie niewinności i dojrzało-ści, co sugeruje, że jeśli nawet wybór na starostę wynikał częściowo z sza-cunku dla jego pozycji, to nie był sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem. Pod koniec piątego roku książę nie darzył Cheam większym uczuciem niż na początku; jego serce ciągle było gdzie indziej. Arundel Herold of Arms, pisane z oczywistą aprobatą królowej, donosi, iż matka wiedziała, że pierwsze lata w Cheam były dla niego cierpieniem, a według służącego, któ- ry spędził z nim wiele czasu w ciągu ostatniego roku w Cheam, książę czuł obrzydzenie do tego miejsca. W notatkach do wypracowania , ,Zalety inter-natów” dziecko zdołało zapisać tylko jedną ponurą myśl: Przygotowują do pobytu w zewnętrznym świecie. Tak długi czas spędzony z dala od domu. 6 Znaczenie „bycia grzecznym” wbijano mu do głowy tak skutecznie, że jako dorosły człowiek uważał uprzejmość za jedną z cnót kardynalnych, porównywalną z rycerskością. Rozpowszechnianie się prostackich, a nawet tylko niestosownie bezceremonialnych zacho- wań szokowało go i przerażało. Sam zawsze nieskazitelny w obejściu, oczekiwał od innych, że będą mu się odwzajemniać tym samym. Brak ogłady (szczególnie u polityków i urzędni- ków) doprowadzał go do wewnętrznej furii; i nie prędko wybaczał urazy. ROZDZIAŁ CZWARTY czesna miłość księcia do otwartych przestrzeni rozwinęła się w pasję. Straszna szkoda, ze nie złapaliśmy tego wielkiego ło-sosia pod mostem — pisał dziewięciolatek do swego stryjecz-nego dziadka wczesnym latem 1958 roku, po weekendzie spędzonym w Broadlands, rodzinnym domu Mountbattenów — był ogromny i tak za-bawnie chwytał przynętę pod wodą. Jeszcze nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Niedługo potem książę ustrzelił swoją pierwszą kuropatwę, a zaraz po Nowym Roku pojechał z ojcem na doroczne polowanie na łyski wśród norfolkskich rozlewisk koło Hickling, gdzie musieli dwie noce spędzić w gospodzie Pleasure Boat odcięci od świata przez wielką powódź. Jego stosunek do podobnych eskapad pokazują notatki do napisanej w Cheam pracy pod tytułem „Wieczorny lot”: Wychodzą obserwatorzy ptaków. Kaczki daleko na morzu, bo przez cały ranek wcale nie było wiatru. Z ukrycia widać wokół tylko moczary. Ich własne samotne miejsca. Żałosny krzyk ostrygojada drepczącego po wodzie... Nadlatują z rzadka kaczki. Trzaski z okolicznych stawów. Sze-lest skrzydeł. Robi się coraz ciemniej. Słychać pluskania i chlapanie, gdy, niewidoczne, lądują dokoła. Prawie nic nie widać. Słychać tylko uderze-nia skrzydeł. Wszystkiego cztery kaczki... Szkoda, że nie było ich więcej tego wieczora. Mogło być więcej. W 1960 roku, kiedy miał 11 lat, znowu pisał do lorda Mountbattena: Polowania sprawiały mi ostatnio wiele radości. Wczoraj ustrzeliłem 23 bażanty, a dzisiaj dziesięć, i kuropatwę, pardwę i zająca. Już wtedy był obiecującym strzelcem z bystrym okiem i pewną ręką. W tych czasach po raz pierwszy wziął udział w polowaniu na lisa. Pogłoska, że będzie uczestniczył w spotkaniu myśliwych w West Nor- 51 folk, wywołała pierwszy publiczny spór dotyczący księcia Walii. Clinton Gray- Fisher, prezes Narodowego Towarzystwa na Rzecz Zakazu Okrut-nych Sportów, wysłał protest do królowej. List był ubrany w grzeczne sformułowania, co w owych czasach ogólnie praktykowano: Nowina ta, ośmielamy się sugerować, przerazi wielu poddanych Wa-szej Królewskiej Mości, ponieważ, czego Wasza Królewska Mość bez wąt-pienia jest świadoma, stale wyraźnie rośnie powszechna niechęć przeciw-ko okrucieństwu na łowiskach... Chcielibyśmy z całym szacunkiem zauważyć, ze sama obecność księ-cia Karola na polowaniu sugeruje przyzwolenie dla tego tak zwanego „sportu” i że Jego Wysokość mógłby znaleźć wystarczająco wiele okazji do radości z uprawiania jazdy konnej, do ćwiczeń i do wyrażania swojej miłości dla zwierząt uczestnicząc raczej w gonitwach za sztucznym tro-pem, niż patronując wydarzeniom, w których okrucieństwo występuje tak otwarcie. Protest sprowokował grzmiące wyrzuty we wstępniaku „Timesa” pod nagłówkiem Nie mieszać w to księcia. Entuzjazm dziecka dla sportów te-renowych (lub „krwawych” sportów, jak je określali przeciwnicy), nie był zaskoczeniem. Życie w Balmoral i w Sandringham toczyło się wokół ko-ni, strzelb i wędek, i byłoby dziwne, gdyby chłopiec odwrócił się od dzie-dzictwa przekazywanego mu począwszy od prapraprababki w Balmoral i jej syna, prapradziadka Edwarda VII w Sandringham. Edward VII był strzelcem pełnym zapału, chociaż mniej utalentowanym od swego syna, Jerzego V, którego znano na wrzosowiskach z tego, iż jak nikt inny umiał strzelić do biegnącego jelenia, a do szybko lecącej kuropatwy trafiał jed-nocześnie z dwóch pistoletów. Jego ładowacz musiał się nieźle wytężać, żeby dotrzymać mu kroku. Wtedy i później towarzystwo zapraszane do obydwu posiadłości poddawano ostrej selekcji: spośród szeregów szlachty i ziemiańskiej arystokracji wybierano jedynie najbystrzej szych strzelców. Kiedy książę przebywał w Sandringham, stawał się częścią rytuału nie mniej ścisłego niż szkolny, za to o dużo większej skali. Dla nowicju- szy było to zniechęcające doświadczenie. Królowa Wiktoria kupiła San- dringham House w 1862 roku dla swojego syna Edwarda (Bertie’go), wówczas jeszcze księcia Walii. Pod jego pobłażliwym (również dla same- go siebie) okiem, Sandringham zapewniało nie tylko więcej niż udane polowania na bażanty, ale też doborowe i błyszczące towarzystwo. Jego syn Jerzy V miał mniej ekstrawaganckie gusta, ale pisał o starym drogim Sandringham, miejscu które kocham bardziej niż jakiekolwiek inne na 52 świecie. Jerzy VI, podobnie rozkochany, pisał do swej matki, królowej Mary: zawsze jestem tutaj taki szczęśliwy; kocham to miejsce. Nawet w dniu swej śmierci spędził popołudnie na ulubionej rozrywce: poszedł na spacer z psami i strzelbą. W późnych latach pięćdziesiątych skala została nieco ograniczona, ale za to styl (według kryteriów późniejszych generacji) jeszcze bardziej dopracowany. Po śniadaniu, które panowie spożywali w jadalni, a panie w swoich sypialniach, myśliwi, już teraz z księciem Walii, zbierali się w salonie, największym pomieszczeniu pełniącym podwójną rolę główne-go holu wejściowego i zasadniczego pokoju przyjęć. Odpowiednio ubrani w grube żakiety podbite futrem, wełniane skarpety w jasnych kolorach i mocne buty, panowie wyjeżdżali land roverami na pierwszą nagankę. Królowa udawała się do swego gabinetu, by ze swoim osobistym sekreta- rzem dopilnować spraw urzędowych, albo wyjeżdżała konno, podczas gdy inne panie pozostawały w swoich sypialniach lub przechadzały się po parku. Nieco późniejszym przedpołudniem panie zbierały się w salonie oczekując przybycia królowej. Potem wyruszały kolejną flotyllą land ro- verów na spotkanie swych mężów i piknikowy lunch. Posiłek spożywano często w karczmie którejś z sześciu wsi należą-cych do posiadłości obejmującej 20 tyś. akrów (6000 ha). Do stołu w pry-watnej sali nakrywali królewscy lokaje odziani w liberie z błękitnymi kurtkami. Jedzenie — pokaźne porcje zupy i mięsa — podawano ze sta- rodawnych srebrnych pudełek, które trzymano w izolowanych torbach, aby zachować ciepło. Rozmowa przy stole miała charakter żartobli-wy i toczyła się najczęściej wokół porannych polowań oraz planów na nadchodzące popołudnie. Zaraz po posiłku całe towarzystwo ruszało na następną nagankę. Panie stały w małych grupkach lub u boku swoich mężów, by patrzeć i podziwiać. Zwykle było zimno, a czasami — gdy syberyjski wiatr hulał nad płaskimi polami Norfolk — zimno prze- raźliwie. O zmierzchu z trofeum liczącym dobrego dnia ponad trzysta pta- ków^ królewskie towarzystwo wracało do Sandringham, gdzie na panów czekała gorąca kąpiel, a panie przebierały się w jedwabne suknie koktaj- lowe, by zejść na herbatę. Z tego obrządku wyłączone były dzieci. Królo- 1 Trofea różniły się bardzo, ponieważ w posiadłości polowano głównie na dzikie ba- żanty, a wielkość ich populacji zależała od warunków pogodowych w okresie wylęgu. W każdym sezonie liczba strzałów była ściśle ograniczona, tak by nie naruszyć podstawowe- go stada. 53 wa siadała na jednym końcu stołu, a któraś z dam dworu na drugim. Sre-brny samowar na zawiasach z podgrzewaczem na spirytus metylowy za-pewniał wrzątek, który dama dworu nalewała do srebrnego dzbanka pa-miętającego czasy króla Jerzego. Liście herbaty przechowywano w srebrnej puszce. Później królowa prowadziła gości do salonu, gdzie książę Karol i księżniczka Anna, którzy wypili już herbatę w swoim pokoju, zwykle oglądali w telewizji program dla dzieci. Książę był przepisowo ubrany w krótkie spodnie, jedwabną koszulę i krawat, a księżniczka w wytworną sukienkę. Telewizor wyłączano i rozpoczynały się gry. Rzekomo ze wzglę-du na dzieci bawiono się w chowanego lub berka. W zabawie uczestniczyli książę, królowa, królowa Matka, księżniczka Małgorzata, książę Glouce-ster, a nawet księżniczka Marina. Towarzystwo zapominało o wszelkich za-kazach i ganiało nie tylko księcia i księżniczkę, ale też siebie nawzajem wokół salonu, wzdłuż korytarzy, poprzez bawialnię, na górę po schodach i wzdłuż podestu, potrącając innych gości, piszcząc i kwicząc. Po tych igraszkach dzieci mówiły „dobranoc”, wracały do swoich pokoi i szły spać. Dorośli przebierali się w stroje wieczorowe i pojawiali się znowu na dole, by wypić drinka przed kolacją. Po niej odpoczywali w salonie przy grze w kanastę (rzadko przy grach słownych, w których, jak głosi legenda, znajdywali rozkosz) albo szli do sali balowej obejrzeć popularny film. Tym, którym kolacja nie wystarczyła, oferowano półmi-ski z kanapkami. Pomimo wielkiej radości, jaką cała rodzina czerpała ze sportowego trybu życia w Sandringham i Balmoral, książę bywał tam często cichy i zgaszony, poważny aż do przesady. Dla przyjaciół i krewnych było jasne, że książę Edynburga uważa takie zachowanie za nieznośne, co wydawało się jedynie pogłębiać skłon-ność jego syna do ucieczki od rodzinnych dyskusji. Rzucało się w oczy, że faworytką ojca była księżniczka Anna, która teraz wyraźnie domino-wała. Ojciec otwarcie pobłażał jej zuchwałości i niesfornemu zachowa-niu, syna zaś ostro strofował, nie tylko na osobności, ale często publicz-nie, za mało znaczące uchybienia. Często wydawało się, że nie chodzi mu o ukaranie księcia, ale o wyśmianie go, zrobienie zeń głupca przed przy-jaciółmi i rodziną. Ku ich zmartwieniu i zakłopotaniu, chłopczyk często zalewał się łza-mi z powodu tych żartów, na które nie potrafił znaleźć ciętej odpowiedzi. 54 Czasem nawet najbliżsi przyjaciele księcia uważali jego zachowanie za niewytłumaczalnie ostre. Jeden z nich pamięta, jak po ojcowskiej repry-mendzie podczas obiadu „przy stole pełnym ludzi z oczu chłopca trysnęły łzy... Jak możesz to robić? — pomyślałem”. Inny, który „nadzwyczaj” lubił i podziwiał księcia Filipa, też zauważył „poniżanie” i wyciągnął wniosek, że ojciec uważa syna za „trochę opóźnionego... a Karol usiło-wał spełnić w tej mierze oczekiwania ojca, chociaż czuł się głęboko zra-niony”. Bliski krewny, który teraz jest w zażyłych stosunkach z obu męż-czyznami, przypomni sobie jak brutalnie książę odnosił się do syna: „to było bardzo poniżające... w konsekwencji Karol chował się coraz głębiej i głębiej w swojej skorupie”. Według pewnego, skądinąd oddanego dwo-rzanina, „książę Filip zdzierał sobie gardło, krzyczał, a Karol drżał przed nim”. Książę Karol, gdy dorósł, pamiętał te zdarzenia, ale równoważył je innymi: na przykład cierpliwością, z jaką książę uczył go sklejać modele. Ojciec czytał mu Hiawatha Longfellowsa i zabierał w odwiedziny do sławnych osobistości, takich jak aktor James Robertson Justice lub że- glarz na dinghy, Uffa Fox, którzy wywarli na młodym księciu niezatarte wrażenie. Jeśli więc w dzieciństwie zdarzały się konflikty, ojciec przynaj-mniej starał się robić to, co uważał za najlepsze i jeśli były chwile nie-szczęśliwe, to równie wiele było szczęśliwych. Przyjaciół frustrowało też to, że królowa słowem ani gestem nie in-terweniowała w obronie dziecka. Nie była obojętna, ale świadomie się odcinała, zdecydowała bowiem, że w sprawach domowych poddaje się całkowicie woli męża. Było to zdumiewające, bo z drugiej strony, przyja- ciele mieli wszelkie podstawy, by wierzyć, że obydwoje rodzice, chociaż tego nie demonstrują, głęboko kochają syna i miłość ta jest odwzajemnio-na. Widzieli całą rodzinę razem na polowaniach, przy łowieniu ryb, na przejażdżkach konnych; rodzice patrzyli, jak dzieci bawią się i grają. Przyjaciele wiedzieli też, że oboje rodziców można znaleźć w pokoju dziecinnym, gdy kładą dzieci do łóżek i czytają im przed snem. Będąc świadkami takich zachowań, lojalni przyjaciele uznali, że książę Filip ty-ranizuje swego syna, ponieważ jest to jedyny znany mu sposób osiągnię- cia najwyższego celu — ukształtowania chłopca na króla. Inni szukali głębszego wyjaśnienia — w dawnych przeżyciach księ- cia Filipa. Jeśli był on ponad miarę srogi i przesadnie wybuchowy, po- wiedzieliby, że na owe nastroje powinno się patrzeć w kontekście uraz wywołanych okrutnymi wydarzeniami, jakim musiał stawiać czoła w przeszłości. Bez wątpienia jowialny ale i złośliwy — był ofiarą bani- 55 cji i nieszczęśliwego małżeństwa rodziców. Jego ojciec, książę Andrzej z Grecji, został kozłem ofiarnym militarnej klęski Grecji w wojnie z Turcją (1920-1922). W rok po urodzeniu księcia Filipa „komitet re-wolucyjny”, który czasowo przejął władzę, oskarżył księcia Andrzeja o zdradę. Gdy już miał się spotkać twarzą w twarz z plutonem egzeku-cyjnym, ocaliła go jedynie interwencja Jerzego V, który wysłał kano-nierkę Marynarki Królewskiej i uwolnił go na warunkach ustalonych z przywódcami greckiego powstania. Został oskarżony o opuszczenie posterunku w obliczu nieprzyjaciela i skazany na „dożywotnią banicję”. Wygnany książę udał się wraz z rodziną do Francji, gdzie zamieszkał w miasteczku St Cloud pod Paryżem. Książę Filip był jeszcze dziec- kiem, gdy jego ojciec, wciąż pogrążony w mrocznym gniewie, opuścił rodzinę, przeniósł się do małego mieszkania w Monako i tam spokojnie gasnąc dokonał swego żywota w 1944 roku. Następnie matka Filipa za-chorowała i musiała wyjechać do sanatorium w Szwajcarii, skąd wyszła tylko po to, by wstąpić do klasztoru. Dumna rodzina, której korzenie sięgały do królowej Wiktorii, zubożała i znalazła się, jeśli nie w nędzy, to w poważnych tarapatach materialnych. Książę Filip, najmłodszy z pięciorga dzieci, pozostawał do dziewiątego roku życia pod opieką sióstr, zanim umieszczono go w szkole w Cheam. Później przesyłano go jak paczkę od jednych krewnych do drugich, aż dorósł na tyle, że mógł wstąpić do marynarki. Chociaż rodzina stoicko znosiła gorzką niedolę, przypuszczano powszechnie, że za beztroską i opanowaną fasadą kryje się w księciu Filipie z Grecji wrzący duch. W 1940 roku po ukończeniu Cheam, Gordonstoun i Royal Navy College w Dartmouth, książę Filip zachowując narodowość grecką wstą- pił do Marynarki Królewskiej. Wkrótce potem wystąpił o naturalizację, której przyznanie zbiegło się z późniejszą o sześć lat zgodą króla na mał- żeństwo jego córki Elżbiety z greckim księciem. Stając się nowym oby- watelem Anglii mógł przyjąć nazwisko swojej matki — Mountbatten, ale zażądano, by zrezygnował ze swoich greckich tytułów. Co więcej, jako członek Greckiego Kościoła Ortodoksyjnego, musiał — wobec nalegań arcybiskupa Canterbury — „uregulować swoją pozycję” przez „oficjalne przyjęcie wiary Kościoła anglikańskiego”. Dla dumnego i niezależnego człowieka była to z pewnością niełatwa decyzja. Nigdy nie przyznał pub- licznie, że ta procedura wywołała w nim frustrację. Może najbliższe ta- kiego wyznania są słowa zapisane przez jego oficjalnego biografa: polity- czne, konstytucjonalne i ceremonialne wmieszanie mogłoby rozłożyć na 56 łopatki najżywszą imaginację. Wybierasz sobie żonę i nagle pól świata wścibia w to swój nos. Co gorsza, kiedy po ślubie ukazał się powtórnie światu już jako Jego Królewska Wysokość książę Edynburga, dwór trakto-wał go z lekceważeniem graniczącym z pogardą2. Jego przyjaciele pa- miętają dalsze poniżenia. Po wstąpieniu na tron jego żony w 1952 roku sir Winston Churchill i sir Alan Lascelles3, osobisty sekretarz królowej zadecydowali, wyraźnie wypełniając życzenie Jerzego VI, że królowa i jej potomstwo mają przyjąć rodowe nazwisko Windsor. Małżonek królo-wej argumentował, że jego ojcostwo powinno zostać uznane przynajmniej przez przyłączenie jego nowej tożsamości do nazwiska rodowego żony, tak by dzieci należały do domu Windsorów i do domu Edynburga. Pre-mier się jednak nie zgadzał, a królowa była zbyt młoda i za mało doświad- czona, by wyrazić sprzeciw, gdy jej osobisty sekretarz popierał stanowi-sko rządu. To może drobny afront, ale na pewno bolesny. Kiedy dziesięć lat po ślubie przywrócono mu tytuł księcia, jednocześnie symbolicznie wymazano jego pierwotną narodowość; jako Jego Królewska Wysokość książę Filip, książę Edynburga, został całkowicie przeszczepiony do gałę-zi drzewa brytyjskiej dynastii. Przez cały czas musiał również wytężać siły, by wypracować sobie miejsce jako małżonek królowej. Dwór nie okazywał pośpiechu w uwal- nianiu „Filipa Greka” (jak szydzili z niego ksenofobi) z kajdan, które ska- zywały go na skromną pozycję w brytyjskiej hierarchii. Jego tytuły po- zwalały mu zaledwie na tyle, by iść kilka kroków za żoną, gdy wypełniała obowiązki władczyni. A fakt, że nie chciał tak wymownie pozostawać w cieniu i forsował własną drogę poprzez bezduszną przemoc protokołów i precedensów, by jako znacząca osoba publiczna zająć należne mu miej- sce w szeregu, był znakiem nadzwyczajnej nieustępliwości. W sprawach państwowych jego żona miała konstytucyjny obowiązek uwzględniania rad swego ministra, ale była też pod silnym wpływem swego osobistego sekretarza, podczas gdy jej mąż był wykluczony z grona doradców i nie miał dostępu do tajnych dokumentów rządowych, które zajmowały jej tak wiele czasu. Tworząc rolę dla siebie, współmierną do jego energii i talen- tu, nie był ani zrównoważony, ani subtelny. Musiał walczyć przeciwko 2 Ponad 40 lat później ówczesny gość Balmoral będzie wspominał, że przeraził go agresywny i protekcjonalny ton, jaki przybierał osobisty sekretarz króla, sir Alan („Tommy”) Lascelles, gdy zwracał się do królewskiego zięcia (poufna rozmowa). 3 Wcześniej osobisty sekretarz króla Jerzego VI, Lascelles został prywatnym sekreta- rzem królowej, gdy wstąpiła na tron. W 1953 r. zastąpił go Michael Adeane. 57 ustalonym opiniom oraz — przynajmniej w osądzie swych najbliższych krewnych — z nieprzychylnym nastawieniem brytyjskiego establish-mentu do zagranicznego parweniusza z pomniejszego domu królewskie-go. Jeśli triumfując w tej nierównej walce, zdobył reputację szydercy i gbura, nie było to może zaskakujące; jeśli był arogancki i niecierpliwy, to może było nieuniknione; i jeśli, gdy książę Filip zbliżał się do pięćdzie-siątki, książę Walii musiał zapłacie cenę za utrapienia ojca, to również można było zrozumieć — nawet jeśli było to czasami przykre, a na dłuż-szą metę szkodziło relacjom między dwiema silnymi, ale bardzo odmien- nymi osobowościami. Różnica temperamentów między ojcem a synem oraz zaangażowanie królowej w jej obowiązki sprawiały, że książę Karol coraz bardziej uzależ-niał się uczuciowo od swej babci i od niektórych członków dworu. Wśród tych ostatnich niewyczerpanym źródłem otuchy była Mabel Andersen. Ma-jąc ograniczony wpływ na księżniczkę Annę4, Mabel zachęcała księcia Ka-rola do pokonywania zahamowań. Z Mabel Andersen potrafił bez zażeno-wania rozmawiać o własnych uczuciach i frustracjach. Ona opowiadała mu o swoim dzieciństwie w Szkocji, o swojej rodzinie i krewnych, dostarcza-jąc mu w ten sposób pierwszych anegdotycznych dowodów na istnienie świata poza dworem i szkołą Cheam. Mabel była nienagannie wierna swo-im pracodawcom, wiedziała jednak, że książę nie zechce wyjawiać swoich uraz i tajemnic, nie mając pewności, że ona zatrzyma te sprawy dla siebie. Dla księcia Karola, a także, chociaż w mniejszym stopniu dla księżniczki Anny, Mabel Andersen stanowiła niezawodne źródło ciepła, zdrowego roz-sądku i stabilności. Od babki, królowej Elżbiety, książę uczył się historii własnej rodziny. Po śniadaniu w Sandringham często wędrował do jej pokoju, gdzie opo- wiadała o własnym dzieciństwie i wychowaniu. Opowiadała mu o jego dziadku, którego zmuszono do zostania królem, kiedy jego brat abdyko- wał. Królowa Elżbieta nigdy nie wybaczyła samolubstwa swemu szwa- growi, Edwardowi VIII, który wiedząc, jakim obciążeniem jest władza, przerzucił ją na barki jej męża. Młody książę był zafascynowany jej rela- cjami o dworskim życiu przed wojną, historiami o strojach, biżuterii i ob- razach, jakie ich otaczały. Babcia podsycała jego zapał do muzyki i ma- 4 Księżniczka potrafiła być bardzo dokuczliwa. Pewnego razu, gdy narzekała, że się źle czuje, Mabel Andersen położyła ją do łóżka, zmierzyła temperaturę i powiedziała, iż dziewczynka powinna leżeć, chociaż, jak wykazał termometr, gorączka była jedynie w umy- śle, a nie w ciele dziecka. 58 larstwa, wspominając swoje wczesne podróże po Europie, które napełnia-ły go pragnieniem ujrzenia Italii na własne oczy5. Jako mały chłopiec obejrzał dziecięcy koncert w Royal Festival Hali, ale żadne z jego rodzi-ców nie było miłośnikiem muzyki; to królowa Elżbieta zabrała go, kiedy miał siedem lat, do Covent Garden na występ baletu Bolszoj. Przedsta- wienie utkwiło mu na długo w pamięci i od tej chwili zrodziła się w nim trwała pasja do muzyki6. Lord Mountbatten nie był jeszcze wtedy takim powiernikiem, jakim miał się stać w przyszłości. Wybitny w czasach wojny i w czasach pokoju były wicekról Indii był teraz pierwszym admirałem bardzo pewnym swych opinii i znaczenia. Jako jedna z niewielu osób zwracał się do kró-lowej per „Lilibet” i rzadko powstrzymywał się od uświadamiania innym, jak zażyłe łączą ich stosunki. Królewska rodzina i dwór żyli w wielkim strachu przed nim, poza właśnie królową Elżbietą — królową Matką, która zachowała pewien stopień sceptycyzmu wobec swego ognistego krewniaka. Jego osobowość dominowała w czasie rodzinnych spotkań. Z księciem Filipem, chociaż stosunki między nimi były chłodne, łączyła Mountbattena skłonność do robienia przedmiotu żartów, a nawet pośmie-wiska z księcia Karola, podczas gdy księżniczkę Annę uwielbiał do sza- leństwa. To nie przeszkadzało, żeby jego stryjeczny wnuk darzył go miło-ścią, graniczącą niemal z ubóstwieniem. Pierwszy admirał wybierał dobre prezenty. W Boże Narodzenie 1961 roku trzynastoletni chłopiec pisał z wdzięcznością: Słyszałem o tych drukarenkach DYMO, ale nie wydawa-ło mi się możliwe, że od kogoś taką dostanę. Bawiłem się nią cały dzień. To fascynujące... najcudowniejszy prezent, jaki dostałem... Prezent od oj-ca — elektryczna szczoteczka do zębów — nie cieszył się takim uzna-niem: Tak jakbym wkładał do ust elektryczny świder. Jeśli strzelanie było kluczowym zajęciem w Sandringham, to pod- czas weekendów w Windsorze dominowały konie. Książę był nadal ostrożnym jeźdźcem. Towarzyszył rodzicom, gdy cała familia z wielkim 5 Zaangażowanie matki w sprawy Wspólnoty, obojętność ojca i jego własne przywią- zanie do Balmoral i Sandringham sprawiły, że pragnienie to nie doczekało się realizacji przez następne ćwierć wieku. ^ W muzyce książę zawsze będzie znajdował pocieszenie. Dzisiaj nie rozstaje się z od- twarzaczem kompaktowym. Słucha Mozarta (albo Haydna, Schuberta, Beethovena czy Wag- nera) w łazience, sypialni, w pracowni malarskiej i w biurze, kiedy odpoczywa i kiedy pra- cuje. Jego ojciec uważa ten obyczaj za niezrozumiały i —jak to ojcowie — nigdy tego nie ukrywa. Kiedy jedna ze starszych członkiń dworu zwierzyła się kiedyś księciu Filipowi, że wielka muzyka niezmiennie doprowadza ją do łez, odpowiedział, że właśnie dlatego nigdy nie bywa na koncertach: „Nie chcę się za bardzo wzruszyć”. 59 entuzjazmem wyjeżdżała z zamku. W 1962 roku z inicjatywy ojca zbudo-wano na domowej farmie tor przeszkód przełajowych. Nie dla księcia, który nie był jeszcze gotów na takie próby, ale dla księżniczki Anny, która była dobrą uczennicą i zupełnie nie czuła strachu. Jednak nowy koniuszy koronny, podpułkownik John Miller7, który wkrótce stał się wpływową figurą na dworze, potrafił zachęcić chłopca, by przełamał bojaźliwość. Robił to tak skutecznie, że kiedy kilka lat później ojciec podarował księ-ciu starego pony do gry w polo, chłopiec jeździł już, jeśli nie stylowo, to na pewno buńczucznie. Księżniczka Anna spędzała całe godziny w stajniach królewskich. Była tak zaabsorbowana jeździectwem, że szybko przejęła język, którym miłośnicy koni porozumiewali się między sobą i ze zwierzętami. Nie mę-czyła jej, podobnie jak rodziców, najbardziej wnikliwa dyskusja o kształ-tach wierzchowców, arkanach treningu i konnej jazdy. Tym trojgu, często powściąganym przez podpułkownika Millera, koński temat zapewniał niewyczerpane źródło pomysłów i dociekań. Jeśli, jak to się często zda-rzało, książę Karol ujawnił swoją ignorancję co do subtelniej szych szcze- gółów końskiej debaty, niepewny być może dokładnego umiejscowienia pęciny lub precyzyjnego przeznaczenia martyngału, poddawany był prze-śmiewczej krytyce. Czasami testowano go w tej dziedzinie — jak i w in-nych — w czasie posiłków; badanie zwykle tak go zbijało z tropu, że tracił wątek, ku ogólnemu rozbawieniu reszty zebranych. Zdarzały się jednak dobre chwile i to nierzadko. Chociaż był boleśnie wrażliwy na lekceważenie i reprymendy, książę umiał też cieszyć się z ro- dzinnych zebrań. Po ślubie księżniczki Małgorzaty z Antonym Arm- strong-Jonesem (który rok później został hrabią Snowdon)8 zyskał nowe- go powinowatego, który wyraźnie uważał jego pasje za godne podziwu, słuchał go z powagą i nie miał zamiaru z niego kpić. „Tony”, jak go nazy- wano, słuchał w skupieniu, a także wyjawiał własne opinie i intuicje na temat sztuki czy muzyki. Dzielili również zamiłowanie do figli, które niezmiennie oczyszczały atmosferę. Królowa ogromnie lubiła swojego 7 Podpułkownik John Miller (ur. 1919) był koniuszym koronnym od 1961 do 1987 r. Mając bezpośredni dostęp do królowej, był człowiekiem nie do przejścia. Jego znajomi pa- miętają, że będąc sam zapalonym myśliwym, nie tylko zachęcał księcia do „sportu królów”, ale zażarcie go bronił przed starszymi dworzanami, którzy uważali, że to szpeci królewski wizerunek. 8 Hrabia Snowdon (urodzony jako Antony Armstrong-Jones w 1930 r.) poślubił księż- niczkę Małgorzatę w 1960 r., ale małżeństwo, z którego urodził się syn i córka, zakończyło się rozwodem w 1978 r. Wybitny fotograf. 60 szwagra: był dowcipny, zajmujący i stanowił niezawodne źródło żartów i śmiechu. Pod wpływem lorda Snowdon królowa i jej syn, obdarzeni po-dobnym poczuciem humoru, odkryją między sobą związek, maskowany dotąd przez chłodne i energiczne usposobienie matki. W zamku Windsor książę bywał szczęśliwy szperając wśród cudow-nych rzeczy, które można było znaleźć w reprezentacyjnych komnatach, a szczególnie w bibliotece. Oficjalni goście w zamku zawsze odbywali wycieczkę po tych apartamentach i zgodnie ze zwyczajem przygotowywa-no dla nich w bibliotece wystawę skarbów dobranych tak, by przypomina-ły o wielkości i dostojeństwie głowy państwa. Taką okazję książę rzadko pomijał. Pewnego deszczowego wiosennego popołudnia wybrał się sam do biblioteki i zaczął myszkować między półkami z bibliotekarzem, który był wniebowzięty jego entuzjazmem. Między zbiorem starych kronik kró-lewskich a intrygującym zestawem książek i obrazów, książę odkrył kole-kcję szkiców Leonarda, które zaparły mu dech w piersiach. Pod koniec popołudnia wrócił do prywatnych komnat, by podzielić się z rodziną swo-im odkryciem. Był tak podekscytowany, że przynajmniej jeden z człon-ków dworu, świadek tego wydarzenia, nigdy go nie zapomniał. Na naj-bliższych jego fascynacja nie zrobiła większego wrażenia i, tak jak często, książę poczuł się stłamszony i winny; jakby wybierając bibliotekę zamiast koni w jakiś nieokreślony sposób zawiódł swoją rodzinę. ROZDZIAŁ PIĄTY iele osób doradzało, do jakiej szkoły wysłać Karola, gdy ukoń-czy Cheam. Na łamach „Evening Standard” dramatopisarz i adwokat, John Mortimer, porównywał zalety swojej starej szkoły Harrow z dowolną inną szkołą średnią. Ta pierwsza leży na odlu-dziu i rządzi się szeregiem przepisów wziętych żywcem z Kafki, ale może to zrównoważyć prawem udziału w meczu Eton- Harrow; w tej drugiej jednak uczeń sam decyduje, czy jego marynarka będzie miała guziki czy nie i nikt mu nie zabrania spotykać się po lekcji biologii z dziewczynami z technikum na rogu. Trzy lata później dziennikarz Ivor Herbert opisał w „Evening News” swoją starą szkołę Eton: 95 procent uczniów cieszy się z każdej spędzonej tam minuty... i uważa, że ta resztka, która nie jest szczęśliwa, to ludzie smutni z natury, bez względu na okoliczności; niezdecydowane stworzenia, które byłyby prawdopodobnie przygnębione nawet w raju... Milo byłoby pomyśleć, że chłopiec, przed którym widnieje perspektywa długotrwałego uwięzienia na tronie, mógłby być tak szczęśliwy, zanim go przytlamszą cięż-kie obowiązki, jak byliśmy my między 13 a 18 rokiem życia. Mimo pogłosek o planach wysłania księcia do Eton, w rzeczywisto-ści zapadła decyzja na korzyść Gordonstoun, dawnej szkoły jego ojca na północno-wschodnim wybrzeżu Szkocji. Książę Walii, gdy dorośnie, bę-dzie się upierał, że szkoła w Gordonstoun, którą wówczas uważał za „wy-rok więzienia”, była w rzeczywistości błogosławieństwem; wpojono mu tam bowiem samodyscyplinę i poczucie odpowiedzialności, bez których dryfowałby bezwładnie po falach. Ten punkt widzenia jest dyskusyjny. Nie ma natomiast wątpliwości, że nowy uczeń, który przybył do Gordon-stoun z początkiem letniego semestru w kwietniu 1962 roku, znalazł się na progu kilku najbardziej nieszczęśliwych lat swego życia. 62 Wyboru Gordonstoun dokonano z troską i zasadniczo z tych samych powodów, które poprzednio zadecydowały o Cheam. Rozważano zalety innych szkół, ale ostatecznie sprawę rozstrzygnął książę Filip, jako wszechmocny pater familias. Uznał, że jeśli nawet jego syn raczej nie polubi Gordonstoun, to z pewnością znienawidzi Eton, które forsowała jego babka, a które było wykluczone jako położone zbyt blisko Windsoru i Fleet Street. Mimo wszystko jednak Gordonstoun było wyborem osobli-wym. Próbując wyjaśnić tę sprawę amerykańskim czytelnikom, dzienni-karka Peregrine Whorsthorne pisała: Tym, co wyróżnia Eton spośród innych szkół, nie jest sposób naucza-nia łaciny czy matematyki, ale fakt, że naprawdę wszyscy uczniowie po-chodzą albo z klasy wyższej albo z wyższych sfer klasy średniej... Zatem decyzja, by nie posyłać tam księcia Karola, ani też nie wynajmować dla niego prywatnych nauczycieli oznacza... że będzie to pierwszy brytyjski monarcha kształcony w instytucji z zasady bezklasowej. Chociaż prawdą jest, że uczniowie w Gordonstoun charakteryzowali się nie tyle równością, co właśnie różnorodnością — pochodzenia, kultury i narodowości — mieli jednak cechy wspólne. Opłaty w tej szkole były wyższe niż w Eton, rodzice musieli więc posiadać odpowiednie środki finansowe (chociaż ci, którzy nie mogli sobie pozwolić na pokrycie całe-go czesnego byli w pewnych wypadkach dotowani przez tych, których było na to stać). Rodzice chłopców z Gordonstoun albo odrzucali tradycję starych szkół publicznych albo uważali, że ich pociechy nie pasują do tamtych wymogów. Te czynniki nie mogłyby same z siebie zapewnić bez- klasowej wspólnoty, ale, jak zauważyła Worsthome, chodzi oczywiście o to, żeby książę nie dorastał wyłącznie w towarzystwie klasy wyższej, która dawno przestała wypełniać swoją właściwą funkcję, szczególnie w czasach, gdy zmiany społeczne następują coraz szybciej, ponieważ Brytania przestawia się z roli imperialnej na europejską. Nie wiadomo, w jakim stopniu te rozważania wpłynęły na decyzję o wyborze szkoły. Jedynie Arundel Herold ofArms (Dermot Morrah) od- notował z uznaniem, że Gordonstoun jest skierowana ku przyszłości. Była niewątpliwie atrakcyjna dla ojca: ćwierć wieku temu Filip z Grecji był tam szczęśliwy i odnosił sukcesy, a teraz jest najznamienitszym absol- wentem. To, co było dobre dla ojca — myślał — nie może przecież zranić syna, a że następca tronu był z usposobienia nieśmiały i małomówny, z pewnością skorzysta ze szkoły, która go rozrusza i rozwinie w nim tro- chę więcej pewności siebie. Mimo dobrych intencji, trudno znaleźć pro- l ^/i\.L L/M-L t-łZJ-ŁY/j k/Ł ł-iV/m.T u ł u. J l 7 -, L*. i^ł.ł-^TA*ł- /Ltt_.*^ł^i •Ł/^...-..^.^--— ^ — ——--——_ — — ^.^-. ___ efekty, niż edukacyjne dziwactwo utworzone w 1934 roku na wybrzeżach Moray Firth przez dr. Kurta Hahna, uciekiniera z nazistowskich Niemiec. Gordonstoun powstało na wzór szkoły założonej w 1919 roku w Sa-lem na południu Niemiec przez ostatniego kanclerza cesarstwa Hohenzol-lernów, księcia Maxa von Baden. Jego zalecenia dla nauczycieli, a szcze-gólnie dla Kurta Hahna, którego wybrał na dyrektora, wynikały z upokarzającej klęski Niemiec w końcówce I wojny światowej: Rozwijać w chłopcach wyobraźnię przy podejmowaniu decyzji i siłę woli marzycie-li, tak by w przyszłości mądrzy mężczyźni mieli energię przywódcza, a działacze potrafili sobie wyobrazić skutki swoich decyzji. W 1933 roku rosnąca w Niemczech histeria skazała Hahna, jako Żyda i aktywnego przeciwnika nazizmu, na banicję. W następnym roku odkupił dzierżawę 300-akrowej posiadłości Gordonstoun na przedmieściach miasta Elgin i w tym samym roku otworzył drzwi szkoły dla pierwszych uczniów. Wśród nich znalazł się Filip z Grecji, który wcześniej uczył się w Salem. Kurt Hahn czerpał zasady edukacyjne z polityczno-etycznego arcy-dzieła filozoficznego Platona Państwo, w którym ów udowadniał, że kło-poty państw i całej ludzkości skończą się dopiero wtedy, kiedy władcami tego świata zostaną filozofowie, albo ci, których nazywa się władcami staną się naprawdę filozofami, i kiedy władza polityczna oraz filozofia skupią się w ten sposób w jednych rękach. Według Platona jedynym środ-kiem do tego celu jest edukacja; edukacja jako trening intelektualny, mo-ralny i fizyczny, nie tylko umysłu ale i charakteru. Przystosowując tę za- sadę do ograniczeń establishmentu płacącego czesne, Hahn wierzył, że możliwe jest stworzenie egalitarnego społeczeństwa, wolnego od jakiej-kolwiek wewnętrznej hierarchii — poza hierarchią zalet i charakterów —w którym powszechny dobrobyt opierałby się na samodzielności i samo- dyscyplinie. W czasach, gdy książę Filip podejmował decyzję w sprawie edukacji syna, te przewodnie zasady wcielał w życie Robert Chew, który uczył po-przednio w Salem i przybył do Gordonstoun, by objąć stanowisko dyrektora po odejściu Hahna na emeryturę. Robert Chew miał słabą i nieskompliko-waną osobowość, a do wierzeń założyciela przylgnął z przekonaniem pilne-go ucznia. Niezdarny, nawet pozbawiony ogłady w kontaktach z personelem i wychowankami, podzielał wizję Hahna, że przypadkowe przywileje mate-rialne nie powinny nikomu przeszkadzać angażować się w dążenie do społe-cznej równości. 64 W i~7J^ JLUl\.Lł J^Ł«^ HllL3LlZ^ V^plU.^^VViAA L/ltlll l-JLł^l wychowankowie mieli ufnie zmierzać ku ideałom Platona. W każdej sy pialni przypięta była pokratkowana kartka, na której kolumnom odpowia dały dni tygodnia, a wiersze oznaczono z lewej strony takimi sformulowa niami, jak: szczotkowanie zębów, wspinaczka po linie, skakanie m skakance, zimny prysznic... W odpowiedniej kratce należało postawi plus lub minus. Co wieczór chłopcy mieli wypełniać swoje karty. Pominięcie tęgi odpowiedzialnego zadania nie podlegało karze; było kwestią samodyscy pliny: wypełniając kartę chłopiec staje w obliczu faktów i w oblicz^ prawdy. Kłamanie jest bez sensu, jeśli okłamuje się tylko samego siebie Plan treningowy pomaga każdemu chłopcu nabrać zaufania do własne osoby. Dla wzmocnienia planu treningowego Hahn wprowadził systen dobrowolnych sankcji. Główną karą był samotny spacer przed śniada niem (dystans zależał od natury wykroczenia). W 1962 roku ta wypraco wana struktura samokontroli była wciąż zasadniczą cechą wyróżniając szkołę, zmodyfikowaną jedynie dzięki spostrzeżeniu, że samokontrol staje się bardziej efektywna, jeśli podda sieją kontroli1. Zanim uwięziono księcia w Gordonstoun, sekretarz prasowy królo wej wydał przyjazne oświadczenie, zalecające gorąco prasie, by zostawił księcia w spokoju: Jej Majestat i Jego Królewska Wysokość w pełni różu mieją naturalne zainteresowanie procesem edukacji księcia Walii, czuji jednak, że będzie on w stanie wykorzystać w pełni swoje szkolne dni tylk wtedy, gdy nie stanie się ośrodkiem szczególnej uwagi. W dniu przyjazd’ książę Karol, któremu towarzyszył książę Filip, został powitany przez dy rektora Roberta Chew, szefa guwernerów, kapitana lain Tennant (któregi pobliska posiadłość rodzinna miała później dawać wytchnienie od szko ły), opiekuna swojego „pawilonu” oraz „strażnika” (tytuł przysługując uczniowi- staroście szkoły, zgodnie z manią Hahna pochodzący z Platona; Książę został zakwaterowany w Windmill Lodge, jednym z siedmiu pawi lonów rozrzuconych po terenie i rozpoczął swoją ciężką próbę. 1 Opisując Gordonstoun opierałem się na listach księcia Karola pisanych ze szkoły i n jego wspomnieniach; na opowieściach jego przyjaciół, w tym Nortona Knatchbulli późniejszego lorda Romsey (syn lorda Braboume’a i lady Patrycji Brabourne, wnuk lord Mountbattena), który przebywał w Gordonstoun w tym samym czasie co książę; na remin: scencjach dziennikarza Rossa Bensona i pisarza Williama Boyda, również ówczesnych ucz niów. Niektórzy uważają, że błyskotliwy szkic Boyda Szkolne więzi (Penguin, 1985) je; mocno przesadzony. Jednak Robert Waddell, który uczył zarówno Boyda, jak księcia Wali potwierdza, że wrażenia Boyda są odbiciem jego własnych. Jak pozostałe budynki, Windmill Lodge był drewnianym „składa-kiem”, przekazanym przez RAF na czasowe użytkowanie i nigdy nie zwróconym. W nocy książę sypiał w czternastoosobowej sypialni; w dzień nie było ani miejsca, ani czasu na prywatność. Powieściopisarz William Boyd w swoim, jak to określił, spojrzeniu wstecz wspominał be-tonowo-ceramiczne łazienki i umywalnie oraz bladozielone sypialnie wy-posażone w łóżka z surowego drewna, zaś dziennikarz Ross Benson zapa-miętał, że okna były otwarte przez cala noc, więc ci, którzy spali najbliżej nich, budzili się pod kocami wilgotnymi od deszczu, a w zimie pokryci błyszczącymi gwiazdkami śniegu. Od chłopców wymagano, by ubierali się w krótkie spodnie i każdego dnia przed śniadaniem biegali po terenie, a potem odświeżali się pod zimnym prysznicem2. Fizyczne niedogodno-ści, dość często spotykane w szkołach owych czasów, były niczym w po-równaniu z czekającymi księcia torturami psychicznymi. Wbrew staraniom Chewa prosta droga Gordonstoun do „boskiego celu” uległa gdzieś skrzywieniu. Boyd wspomina: byliśmy nie tyle miesz-kańcami różnych pawilonów, co członkami różnych plemion... W moim pawilonie, przynajmniej z początku, trudno było wytrzymać. Pewnego ra-zu, gdy opiekun wyszedł na noc, wybuchła awantura ujawniająca rozkład moralny, który zatrwożyłby ojca-fundatora szkoły: banda zbirów krążyła po sypialni bijąc mniejszych chłopców, wydzierając im jedzenie i pienią-dze, kradnąc i tworząc atmosferę „prawdziwego terroru”. Wysłanie wia- domości z jednego pawilonu do drugiego równało się przejściu przez zie-mię niczyją i wkroczeniu na obce terytorium, gdzie ofiara mogła oczekiwać w najlepszym razie upokorzą) ących drwin, a w gorszym, co było całkiem możliwe, gwałtownej napaści fizycznej. Benson pisał, że obyczaj witania nowych chłopców polegał na chwytaniu za rękę parą szczypiec i kręceniu, aż pęknie skóra. We wszystkich pawilonach regular-nie wsadzano chłopców przemocą do wiklinowego kosza na brudną bieli-znę i wkładano pod zimny prysznic, czasami na całe godziny. Wobec per- spektywy podobnych przejawów terroru, zmuszanie do zamiatania podłogi albo opróżniania koszy na śmieci należało do najłagodniejszych zniewag, jakie mogły spotkać wychowanka w rytualnej wędrówce przez Gordonstoun. 2 Książę później wspominał, że chłopcy musieli dwa razy dziennie brać gorący, a po- tem zimny prysznic. Przyjął ten obyczaj, tak że do dzisiaj po gorącej kąpieli zawsze stosuje zimny tusz. 66 W tym otoczeniu książę Karol musiał stanąć w obliczu zestawu tortur z większą precyzją dopasowanych do jego szczególnego położenia. Opie-kun jego pawilonu, pan Whitby, był siejącym postrach rygorystą, którego kapryśne nastroje wywoływały przerażenie wśród podopiecznych, łącznie z następcą tronu. Pan Whitby nigdy nie zdał sobie sprawy z nieszczęsne- go położenia księcia3. Na początku ostrzegł chłopców z Windmill Lodge, że każdy przyłapany na znęcaniu się nad następcą tronu ryzykuje natych-miastowym wydaleniem. Mimo tego ostrzeżenia, a może właśnie przez nie, książę— zdaniem innych nowo przyjętych kolegów — został od razu potraktowany złośliwie, okrutnie i bez szacunku. Każdego ranka chłopcy z Windmill Lodge wędrowali na śniadanie do odległego o ćwierć mili głównego budynku, a po kolacji wracali do siebie. Dla większości był to czas miłej przechadzki i pogawędek w zaprzyjaźnionych grupkach; dla księcia Karola była to dwa razy dzien-nie odprawiana pokuta: szedł samotnie, a koledzy traktowali go z demon-stracyjną oziębłością. W każdym przypadku byłoby trudno wstydliwemu i niepewnemu chłopcu okazać przyjaźń swoim towarzyszom, jednak przełamanie barier, jakie koledzy z Gordonstoun natychmiast wznieśli wokół niego, było właściwie niemożliwe. Samo otworzenie ust do następcy tronu świadczyło o upokarzającym podlizywaniu się, ktokolwiek to zrobił, narażał się na przydomek „lizus” i chóralne mlaśnięcie — dźwięk określający płaszczącego się pochlebcę. Chłopcy, którzy mogliby stanowić odpowiednie towarzystwo dla księcia, wydawali się najmniej zwracać na niego uwagę; ci, którzy odważyli się doń odezwać, nie mogli znieść akompaniamentu urągań i drwin. Nieliczni to wytrzymywali: albo mieli zbyt grubą skórę, by o to dbać, albo rzeczy-wiście byli kiełkującymi pochlebcami i wobec tego — w obu przypad-kach — niepożądanymi towarzyszami. Jeden z rówieśników księcia napi-sał w owych czasach: czy można traktować kogoś jak normalnego faceta, jeśli portret jego matki jest na monetach, które wydajesz w szkolnym skle-pie i na znaczkach, które przyklejasz na listy do domu; jeśli gdziekolwiek on się poruszy, krok w krok za nim chodzi detektyw? Osamotniony nasto-latek czuł się opuszczony i nieszczęśliwy. Inną odmianę tej samej kary wymierzano księciu w pełnej wysokości na boisku rugby. Podczas meczów rozgrywanych między pawilonami Whitby był nie tylko człowiekiem o zmiennych humorach, miał też osobliwe poglą- dy na kwestię edukacji. Chełpił się na przykład, że jako nauczyciel historii nie miał potrzeby zajrzeć do jakiejkolwiek książki w ciągu ostatnich 10 lat. 67 szkolne zbiry stawiały sobie za punkt honoru atakowanie go przy każdej okazji. Nie był obdarzony wielką siłą, więc kiedy zdarzyło mu się złapać piłkę, łatwo było powalić go na ziemię, a to stanowiło znakomity pretekst dla chętnych przeciwników, by rzucić się na niego z butami i pięściami. W dodatku potem można było się tym chełpić, co podsłuchał kiedyś Wil- liam Boyd: Siedzieliśmy na nim. Po prostu spraliśmy przyszłego króla Anglii! Książę stoicko znosił ten bandytyzm, wyraźnie starał się nie pod-sycać wrogości, chociaż wciąż wzmagała się w nim odraza do gangów. Jego listy z Gordonstoun stały się formą pociechy, mógł w nich wy-lać swoje zmartwienia i niepowodzenia. Niewinne i naturalne, ujawniają rozpacz zżerającą dorastającego chłopca. Rozpacz, której nie mógł ujaw-nić przed kolegami z Windmill Lodge — był na to zbyt dumny i zbyt zdyscyplinowany. Nienawidzę wracać tutaj i opuszczać wszystkich w do-mu... pisał w trakcie trzeciego semestru. Tata popędzał mnie tak bardzo w poniedziałek przed odjazdem, że nie zdążyłem się odpowiednio pożegnać z Mabel i June 4. Poganiał mnie bez przerwy... W zeszłym tygodniu leżałem w łóżku z powodu przeziębienia al-bo grypy — nie jestem pewien — ale, niestety, wyszedłem z tego w czwar-tek rano. W łóżku było dużo przyjemniej. W pawilonie nie mogę zmrużyć oka, bo chrapię i ciągle mnie szturchają w głowę. To zupełne piekło. Mimo usunięcia migdałków w dzieciństwie, wciąż miał kłopoty z za-tokami. Infekcje, które niepokoiły Mabel Andersen za czasów Hill House i Cheam, nękały go nadal i nie dawały spokoju też w Gordonstoun. W tym samym liście, wyraźnie schnąc z tęsknoty za domem, nostalgicznie pisał o powrocie rodziców z Australii, o przyjemności, jaką sprawił mu telefon od „babci” i o niecierpliwości, z jaką czeka na chwilę, kiedy znów będzie z Mabel, June i Andrzejem5. Szkoda, ze nie mogę znowu uczyć się w domu z Miss P.6 O Boże! Jutro poniedziałek. Wprawdzie każdy kolejny ponie-działek oznacza jeden mniej, ale minęło dopiero sześć i pól tygodnia. Mam nadzieję, że to szybko zleci... Bardzo nie lubię tutaj być. Co wieczór idąc do łóżka po prostu drżę ze strachu, że przez całą noc będą mnie sztur-chać. .. Nie mogę wytrzymać tego walenia poduszką po głowie. Nieco później w tym samym roku pisał w podobnym nastroju: Więk- szość czasu panuje tu kompletne piekło. Chciałbym pojechać do domu, dodając w post scriptum: Proszę, powiedz Mabel, żeby przystała mi wię- 4 June Waller, asystentka Mabel Andersen. ^ Książę Andrzej miał wtedy prawie trzy lata i starszy brat go uwielbiał. 6 Catherine Peebles, jego nauczycielka. 68 cej Vosene, bo przy pierwszym użyciu zniszczyłem całą buteleczkę. Po wiedz jej, że bardzo mi przykro, ale ześlizgnęła się z rury w łazience i po tłukła. Bardzo głupio z mojej strony. Jego kłopoty były tym gorsze, że nie miał powiernika. Poza Norto nem Knatchbullem, który był na innym roku, czyli w odległości la świetlnych, i kuzynami, księciem Welf z Hanoweru i księciem Alexan drem z Jugosławii, nie miał żadnego przyjaciela ani krewnego, nikogc bliskiego, z kim mógłby się wzajemnie zrozumieć. Ceną jego wejścia d( „bezklasowej” szkoły było gwałtowne odcięcie nie tylko od rodziny, al< też od jedynej klasy, jaką kiedykolwiek znał; klasy, w której panowało dokładnie to samo przywiązanie do wspólnie uznawanych wartości i oby czajów, jakie zachowało Eton, a odrzucało Gordonstoun. Jeśli była jakakolwiek ucieczka, to do pracowni plastycznej. Uczy się tam garncarstwa pod opieką Roberta Waddella, sympatycznego na uczyciela, który sam był potomkiem klasy wyższej. Książę szybko ujaw nił zarówno sprawność, jak smykałkę do tego zajęcia. Był nieśmiały i nie-zręczny w kontaktach z ludźmi, nie dowierzał własnym siłom, ale tutą mógł pracować w samotności i nikt nie podglądał jego wysiłków. W mia-rę jak rosły jego umiejętności — i wiara w siebie — przychodził do Wad-della coraz częściej, także w czasie weekendów, by pomagać w wypala-niu ulepionych w ciągu tygodnia garnków. Nauczyciel szybko zauważył, że wychowanek czuje się samom) i nieszczęśliwy. Pragnął mu pomóc, próbował więc odkryć, gdzie tkw: zło. Po wielu namowach prawda wyszła na jaw. Prawdopodobnie w oba-wie, że jego kaci jedynie podwoją wysiłki, nieszczęśliwy chłopiec nale-gał, by nie mówić o zastraszaniu innym członkom personelu. Sekret miai pozostać znany tylko Waddellowi i jego garnkom. Waddell znalazł się w kłopotliwym położeniu. Nie chciał zawieść ofiarowanego mu zaufania, ale martwiło go to, czego się dowiedział. Byi przerażony, że opiekun pawilonu księcia nie dostrzegł nawet śladu kłopo-tów, ale znając nieumiarkowany temperament tego człowieka, wolał roz-wiązać problem bezpośrednio z jednym z prześladowców księcia — „przywódcą sypialni”. Nie mówiąc nic księciu i udając, że nie ma pojęcia o ekscesach, po-prosił chłopca, żeby specjalnie zwrócił uwagę na księcia i pomógł mu, gdyby ten wydawał się całkiem nieszczęśliwy. Ten apel do lepszej części charakteru Gordonstoun mógł wywołać lekki wstrząs, ale z pewnością nie na długo. Może dlatego, że jego syn ujawnił rozmiar swego nieszczęścia, ksią-żę Edynburga zareagował krzepiącym listem do Karola, w którym —ukrywając swoje uczucia, jakiekolwiek one były — zalecał synowi, by zachowywał się dzielnie i jakoś sobie radził. To nie pomogło7. Książę uważał, że Karol jest zamknięty w sobie i tajemniczy, ale nie wierzył, że rolą ojca jest go z tego wyciągnąć; jeśli w ogóle był skłonny zająć się tą sprawą, to jedynie żartując z jego szkolnych przeżyć. Po dwóch latach w Gordonstoun koledzy księcia wciąż nie okazywa-li miłosierdzia: Tutaj jest jak w piekle, szczególnie w nocy. Teraz prak-tycznie w ogóle nie sypiam... Ludzie z mojej sypialni to głupcy. Boże, oni są straszliwi, nie wiem, jak ktoś może być tak głupi. Przez całą noc rzuca-ją kapciami, albo biją mnie poduszkami, albo rozpędzają się przez cały pokój i wskakują na mnie z całej siły i ubijają przez kołdrę, tak szybko jak tylko potrafią, budząc przy okazji całą sypialnię. Ostatnia noc to było piekło, dosłownie piekło... Ciągle marzę o powrocie do domu. To miejsce, to taka DZIURA. To nie wszystko. Wyśmiewano się z niego bezlitośnie z powodu uszu, które były większe niż przeciętne i nieco odstające. Trudno przesadzić w opisie udręk, jakie sprowadzała na niego ta drobna nieprawidłowość; przez swoją nieszczęsną imaginację będzie cierpiał nie tylko w Gordon-stoun, ale — co potwierdzą karykaturzyści — przez resztę życia8. Upoko-rzony i zmieszany nie potrafił się obronić przed owym bezlitosnym i nie-zrozumiałym barbarzyństwem; potrafił jedynie zamykać się w sobie i nie skarżył się nigdy ani samym sprawcom, ani opiekunowi pawilonu. Pisał: Ludzie w tym pawilonie są niewiarygodni. Ich maniery z trudem dałoby się opisać i nie znam nikogo głupszego. Nie wiem, dlaczego ludzie są tacy. Była to odkrywcza reakcja. Znaczenie manier wpajano księciu od najmłodszych lat: spotykała go kara, gdy zapomniał powiedzieć „dzięku- 7 Chociaż książę tylko raz ustosunkował się publicznie do nastawienia swego ojca, była to znacząca wypowiedź. Zapytany, czy ojciec był srogi i czy kiedykolwiek mówił do niego „siadaj i zamknij się!”, odpowiedział: „O tak, bez przerwy!” i po chwili dodał, ze spóźnionym refleksem budząc synowską lojalność: „No tak, myślę, że miał na mnie bardzo duży wpływ, szczególnie gdy byłem młodszy...” (wywiad dla telewizji BBC przepro- wadzony przez Cliffa Michelmore’a, 26 czerwca 1969). 8 Lord Mountbatten często, ale bez efektu, namawiał królową i księcia Edynburga, że- by poddali uszy syna operacji kosmetycznej. Być może po to, by doprowadzić rzecz do skut- ku, powiedział kiedyś nawet do księcia Karola: „Nie możesz być królem z takimi uszami”. Nastolatek poczuł się dotknięty tą nieprawdopodobnie grubiańską uwagą, ale nie nalegał na rodziców, by znaleźli lekarstwo na problem, który później przyniesie mu tyle zmartwień. 70 je”, gdy wykrzywił się do służącego, gdy wyrzucił papierek przez okno samochodu. Wiedział już, że jako następca tronu ma bezwzględny obo-wiązek okazywać dobre maniery zawsze i wobec każdej prowokacji. W rezultacie był niezmiennie grzeczny; jedyny uczeń w karierze Waddel-la, który przychodził pod koniec zajęć, by podziękować za lekcję, obo-wiązkowy, ale bez śladu pedantyzmu. Był też życzliwy. Nawet jako mały chłopiec wzruszał przyjaciół rodziny swoim szczerym kłopotaniem się o innych. W Balmoral jeden z nich zauważył, że kompletując drużynę do gry w berka książę zawsze wybierał najpierw nie tego, kto mógłby za-pewnić zwycięstwo jego stronie, ale tego, kogo najprawdopodobniej nikt nie będzie chciał mieć u siebie. Przy innej okazji zrobił podobnie wraże-nie na damie dworu swej babki, Ruth Fermoy9, która towarzyszyła księ-ciu i jego siostrze na przyjęciu w posiadłości oddalonej o kilka mil od Sandringham House. Padał śnieg i w drodze powrotnej towarzystwo śliz-gało się po zamarzniętych drogach, dopóki nie dotarli do granic króle-wskich włości, gdzie spostrzegli, że każdy jard drogi został starannie po-sypany piaskiem. Ruth Fermoy wyraziła ulgę, ale trzynastolatek zripostował: Ach, proszę tylko pomyśleć o tych biednych robotnikach, któ-rzy musieli to robiona mrozie. Tak łagodna natura nie była w stanie pojąć, że ktokolwiek może się zachowywać z równie niepohamowanym okru-cieństwem, jakie okazywali jego rówieśnicy z Gordonstoun. Według Adama Arnold-Browna, przebywającego w Gordonstoun z księciem Filipem, wychowankowie w owych czasach zachowywali skromną prostotę myśli i czynów. Nawet jako jedenastolatek Arnold-Brown nie znał znaczenia dwóch powszechnie używanych i powszechnie zakazanych stów. W szkole panowała atmosfera męstwa i czystości moral-nej... w Gordonstoun był zakaz palenia; nieprzyzwoite rozmowy i zacho-wania byty tabu; mieliśmy szkolne ograniczenia i szkolne zasady. Trzy-dzieści lat później zasady były ciągle obecne, ale najwyraźniej po to, by stosować je jedynie wyjątkowo. Ograniczenia zignorowano całkowicie. Palenie było regułą, podobnie jak picie; zdarzały się przejażdżki ,,poży- czonymi” samochodami, a drobne kradzieże w miejscowych sklepach by- ły na porządku dziennym. Kurt Hahn był czuły na punkcie budzących się skłonności seksualnych między dojrzewającymi nastolatkami powierzo- nymi jego opiece. Starał się rozniecić w chłopcach zastępcze, nie zatrute 9 Ruth, lady Fermoy (1908-1993), dama dworu królowej Elżbiety (królowej Matki) od 1960 roku. Babka, ze strony matki, lady Diany Spencer, późniejszej księżnej Walii. 71 pasje, które pełnią w tych niebezpiecznych latach role strażników. Najwyraźniej to działało. Nie ma najmniejszej wątpliwości, stwierdzał Ar-nold-Brown, że twórcza aktywność w trakcie i po latach dorastania po-trafi zaabsorbować nadmiar rozproszonej energii i złagodzić wszechpo-tężne zainteresowanie seksem, które mogłoby wypełnić próżnujący umysł. W „swingujących” latach sześćdziesiątych „strażnicy” utracili swą moc. Upowszechnił się nielegalny handel magazynami pornograficznymi, a se-ksualne dowcipy z gatunku najohydniejszych i najbardziej grubiańskich miały ewidentnie pochodzenie lokalne; towarzyszyło im, w odniesieniu do miejscowych dziewcząt, samcze pożądanie w wydaniu najbardziej zwierzęcym i pogardliwym, zdarzały się nawet stosunki seksualne między byłymi szóstoklasistami a przyzwalającymi dziewczętami kuchennymi. Nie ma jasności, czy książę Karol brał udział w którymś z tych mło-dzieńczych występków, chociaż wiadomo, że niegdyś potajemnie pociągał papierosa w krzakach w Cheam i może nie całkiem zarzucił ten obyczaj. Z drugiej strony jego listy sugerują, że był przerażony grubiaństwem, ja-kiego nigdy wcześniej nie doświadczył, a przed którym jego zmysły się wzdragały: Słowa, jakich używają ci ludzie, są straszne. Może to dlatego, że są zbyt leniwi, by używać jakichkolwiek innych. Życie w Gordonstoun miało jednak swoje nieco jaśniejsze strony. Jednym z mocnych punktów doktryny Hahna było założenie, że każda osoba ma jakiś talent, który w sprzyjających warunkach może się rozwi-nąć w pożyteczną umiejętność i podtrzymywać szacunek do samych sie-bie u niedowartościowanych skądinąd młodzieńców. Niezwykle szeroki wybór zajęć nadprogramowych w Gordonstoun miał służyć temu celowi i dlatego książę Karol mógł spędzać tak dużo czasu w pracowni plasty-cznej. Ucieczką było też morze. Wytrenowany przez ojca w basenie pa-łacu Buckingham był teraz wyśmienitym pływakiem i zdobywszy certyfikat ratownika na publicznym kąpielisku w Elgin, wstąpił do szkolnej drużyny ratowniczej. Był sprawnym wioślarzem, starczało mu sił, by przepłynąć łodzią z Hopeman Beach do Findhorn Bay, dwanaście mil w linii prostej, a niemal dwa razy więcej przy wietrze i fali. Przy niesprzyjającej pogodzie wyprawa zajmowała cały dzień, co było mę-czące ale ożywcze. Przyłączał się też czasem do straży przybrzeżnej i robił wycieczki do punktów widokowych na nadmorskich urwiskach. W drugim roku przyjęto go do załogi Pinty, jednego z dwóch szkol- nych dwumasztowców. W czerwcu 1963 roku wyruszył na pierwszą że- 72 glarską wyprawę do Stornoway Harbour na Isle of Lewis. On i czterech in-nych chłopców otrzymali przepustki na ląd, gdzie mieli zjeść kolację i obej-rzeć film. Towarzyszył im prywatny detektyw księcia, Donald Green. Szli w stronę hotelu Crown, kiedy wokół nich zaczął się tworzyć nie-wielki tłumek ciekawskich. Gdy weszli do hallu hotelowaego, gapie gro-madzili się przy oknach. Błysnęły flesze. Na nieszczęście onieśmielony i zbity z tropu książę zaczął się oddalać, rozpaczliwie szukając jakiegoś miejsca, gdzie mógłby się skryć. Z depczącym mu po piętach Donaldem Greenem wkroczył prosto do baru. Myślałem tylko: „O Boże! Co ja tu robię?” Rozejrzałem się dokoła — wszyscy na mnie patrzyli. Pomyślałem: „Muszę się napić— tego właśnie spodziewają się po tobie w barze”. Pod-szedłem i usiadłem przy barku, a barman zapytał: „ Czego się pan napi-je?” Pomyślałem, że w barze należy pić alkohol, więc powiedziałem: „Wiśniówki”. W tym momencie weszła dziennikarka i incydent z wiś-niówką trafił na czołówki gazet. Piętnaście miesięcy wcześniej, kiedy Colville prosił o nienagłaśnia-nie dokonań królewskiego ucznia, gazety chętnie na to przystały, a „Daiły Maił” pisał we wstępniaku: Królowa i książę Filip oznajmili publicznie, że pragną, by następca tronu otrzymał doskonale zwyczajne wychowanie nie zakłócone szkodliwymi skutkami zbytniego rozgłosu. Zgadzamy się. To życzenie nie tylko jego rodziców, ale całego narodu... byłoby szczytem głupoty, gdyby ta wyrazista i rozsądna polityka została zniszczona przez Żądną sensacji lub uciążliwą publiczną ciekawość. Jednak incydent z wiśniówką (Karol zbesztany za wyprawę na jedne-go szybkiego — głosił nagłówek w „Daiły Mirror”) był za dobrą historią, by ją zagłuszyć skrupułami. W odpowiedzi urzędnicy królewscy, po po-spiesznej rozmowie Colville’a z ochroniarzem księcia, gwałtownie za- przeczyli, jakoby książę zamówił drinka i dotknął kieliszka. Dwa dni póź-niej, kiedy prasa wciąż nie chciała się uciszyć, „Daiły Telegraph” ogłosił: Pałac wycofuje dementi: książę Karol zamówił wiśniówkę. Colville oskar-żył oficera policji metropolitalnej, czuwającego wówczas nad księciem, że wprowadził go w błąd i powiedział: Jest godne pożałowania, iż za-przeczono prawdziwej historii i że w efekcie gazety otrzymały fałszywe odpowiedzi na swoje pytania. Z dzisiejszego punktu widzenia niewolnicza uwaga poświęcona tak banalnemu wydarzeniu wydaje się bardziej absurdalna, niż to było w tam- tych czasach. Jednak całe doświadczenie okazało się uzdrawiające dla szkoły, dla księcia, dla pałacu i, w nie mniejszym stopniu, dla mediów. Po 73 wytropieniu przez tę „straszną kobietę” — jak będzie później opowiadał dziennikarzowi — książę ze swoim ochroniarzem czmychnęli z baru, by pognać do land rovera, którym odbyli powrotną podróż wpoprzek Szkocji do Gordonstoun; książę leżał na podłodze, przykryty workami chroniący- mi go przed pospolitym ruszeniem ścigających ich fotografów. Po powro-cie do szkoły trafił na dywanik do dyrektora, który nie okazał litości. Chyba nie do końca mi uwierzył. Chciałem, żeby sprawił mi lanie... pobo-lałoby trochę dzień lub dwa... ale zamiast tego zostałem zdegradowany. Ta długotrwała kara — unieważnienie jego młodzieżowego planu trenin-gowego — była przykra, ale to, czego książę nigdy nie mógł zapomnieć, to sankcje podjęte wobec Donalda Greena, którego policja metropolitalna odwołała z funkcji królewskiego ochroniarza: Nigdy nie zdołałem im tego wybaczyć, bo on ochraniał mnie w cudowny sposób i był najwspanial-szym, fantastycznie lojalnym człowiekiem... Uważam, że to, co zrobili, było okrutne. Upokorzony przez prasę, przerażony tą dymisją i zraniony przez dyrektora, książę był głęboko wstrząśnięty: Wydawało mi się, że nastąpił koniec świata. Nie po raz pierwszy znalazł się w centrum publicznej krytyki. Spotka-nie twarzą w twarz z falangą obrażonych abstynentów było tylko trochę gor-sze, niż wysłuchiwanie reprymend Ligi Przeciw Okrutnym Sportom, która potępiła go ostatnio za ustrzelenie jelenia, lub wyrzutów kapłana Wolnego Kościoła Szkocji, który zaatakował go za zakłócanie dnia bożego, ponieważ ośmielił się w niedzielę jeździć na nartach w Cairngorms. Ostatni wypadek dręczył go jednak i obudził w nim nieufność do prasy. Ze swej strony prasa zyskała potwierdzenie własnych podejrzeń, że oświadczeniom z pałacu nie-koniecznie trzeba wierzyć i w pewnych przypadkach pożyteczniej jest je zignorować. Przejście od szacunku do cynizmu w nastawieniu księcia do mediów następowało zbyt stopniowo, by je precyzyjnie umiejscowić w cza-sie, ale wypadek z wiśniówką stanowił na tej drodze znaczący etap. Tam, gdzie brytyjskie media obawiały się stąpnąć, zagraniczna prasa pakowała się w podkutych butach. W owych czasach brytyjskie prawo dotyczące kradzieży prywatnych dokumentów miało jeszcze pewną siłę. Kiedy zeszyt z wypracowaniami księcia Karola „zaginął” z Gordonstoun, by wkrótce odnaleźć się w okolicach Fleet Street z ofertą sprzedaży, naro-dowa prasa potraktowała go jak ukradzione dobro i odmówiła zakupu. Sześć tygodni po kradzieży detektyw ze Scotland Yardu wpadł na trop zeszytu i odnalazł go w biurze niewielkiego domu wydawniczego z St Helens, w hrabstwie Lancashire, jednak już przedtem jego fotokopia 74 trafiła do niemieckiego magazynu „Der Stern”, który ochoczo wydruko-wał przetłumaczone wypracowania. Pochodzenie tych młodzieńczych „myśli” sprawiło, rzecz jasna, że były one trochę bardziej interesujące, niż w wypadku innego autorstwa, ale tylko trochę. Uważny czytelnik mógł się dowiedzieć, że książę potrafił streścić naukową pracę historyczną o „korupcyjnym wpływie władzy”; że na bezludnej wyspie chciałby mieć ze sobą namiot, nóż i przenośne radio; że nie był oczarowany systemem politycznym, który zachęcał wyborców do głosowania raczej na partie niż na kandydatów i — rzecz najbardziej odkrywcza, biorąc pod uwagę jego ostatnie doświadczenia — że wierzył mocno w potrzebę istnienia wolnej prasy, która by krytykowała i wyświetlała nadużycia rządu. Wobec braku możliwości innej reakcji, sekretarz prasowy królowej wystosował oświadczenie, że jest wysoce godne pożałowania, iż prywatne prace ucznia zostały w ogóle opublikowane. Wyrażona w ten sposób kon-sternacja wystarczyła jeszcze wtedy, by powstrzymać pokusy brytyjskich wydawców, którzy mieliby ochotę wypróbować wytrzymałość pałacu i pra-wa, tłumacząc i publikując rewelacje „Sterna” ku pożytkowi własnych czy-telników. Media amerykańskie nie okazały podobnej wstrzemięźliwości. Zespół dociekliwych dziennikarzy z magazynu „Time”, wychodząc od twierdzenia „Sterna”, że książę sprzedał swój zeszyt za 30 szylingów, bo brakowało mu gotówki, wpadł na ślad kilku finansowych transakcji w oczywisty sposób powiązanych ze sprzedażą dokumentu „Stemowi”, który przypuszczalnie kupił prawa do pierwszej publikacji za 10 000 fun-tów. „Time” ubarwił swoją opowieść sugestią, że książę już raz, jeszcze w Cheam, sprzedał swój autograf innemu chłopcu. Colville odparował z bezsilną wściekłością: Nie ma cienia prawdy w tym, ze książę Karol kiedykolwiek sprzedał swój rękopis. Nie jest również w najmniejszym stopniu prawdą, że sprze-dał koledze z klasy swój zeszyt z wypracowaniami. Po pierwsze, jest wy-starczająco inteligentny i na tyle dorosły, by zdawać zobie sprawę z żenu-jących skutków takiego czynu, a po drugie jest aż nadto świadomy zainteresowania prasy wszystkim, co dotyczy jego i jego rodziny. Suge-stia, że rodzice dają mu tak mało pieniędzy, iż musi szukać innych źródeł utrzymania, jest również kompletnym wymysłem. Z wyjątkiem zagadnienia „praw” mediów do kradzionych dóbr — które stało się jeszcze bardziej sporne — problemy etyczne wynikłe przy okazji zaginionych wypracowań były błahe w porównaniu z kryteriami 75 późniejszej generacji wydawców gazet. Jednak w 1964 roku nie było tak trudno pojąć, że szestnastoletni chłopiec był okrutnie zażenowany publi-kacją jego prac i upokorzony sugestią, że mógłby zapomnieć się tak dale-ce, by frymarczyć niezasłużonym przywilejem swego urodzenia. W Gordonstoun było niezmiernie mało duchowego spokoju, którego potrzebował książę. Gorszyła go pogańska atmosfera otoczenia. Tu wła-ściwie nie ma żadnej religii... a gdybyś widział naszą kaplicę! To rodzaj holu, w którym wyświetlane są filmy, odbywają się zebrania i zabawy, cza-sami gramy tam w piłkę albo ćwiczymy, jeśli pogoda jest zbyt kiepska, by wyjść na dwór. A potem się oczekuje, ze będziemy się tutaj modlić. To bez-nadziejne, nie ma tu atmosfery tajemniczości, którą zapewnia kościół... Przynosząc honor panującemu kościołowi, którego najwyższym namiest- nikiem była jego matka, traktował sprawy wiary o wiele poważniej, niż chłopcy w jego wieku. Przygotowywał się do konfirmacji pod kierunkiem dziekana Windsoru, Robina Woodsa10 i pod opieką szkolnego kapelana Philipa Crosfielda11, który udzielał mu w szkole prywatnych nauk. W cza-sie ferii dziekan spotykał się z nim, by doradzać mu w sprawach doktryny wiary, do obrony której jako prawowity następca tronu mógłby zostać pewnego dnia powołany. Zgodnie z duchem czasów doktryna była zagro-żona nie z zewnątrz, ale od wewnątrz samego kościoła, w którym zwątpie-nie i odstępstwa stawały się nową ortodoksją. Dwa lata wcześniej dr John Robinson opublikował książkę Uczciwy wobec Boga, w której wprost rzu-cił wyzwanie niektórym fundamentalnym przykazaniom chrześcijańskim. W modnym duchu relatywizmu sugerował w rozdziale zatytułowanym „Nowa moralność”, że nic nie może być samo w sobie określane zawsze jako zło. Ławki w kościele St Mary w Cambridge były pełne ludzi chcą-cych wysłuchać zapraszanych przez pastora, Hugha Montefiore, odszcze-pieńców chrześcijaństwa. W samym Gordonstoun książę Karol miał oka-zję poznać radykalne wyznanie chrześcijaństwa wygłoszone przez Mervyna Stockwooda, biskupa Southwark, który przybył w czerwonym krawacie zamiast koloratki i mówił, że jest pracującym księdzem^. Nie brakowało alternatywnych idei do pobudzania poszukiwaczy prawdy. 10 Przewielebny Robin Woods (ur. 1914), dziekan Windsoru i kapelan królowej 1962- 1970, biskup Worcester 1970-1981, biskup pomocniczy diecezji Gloucesterod 1982 r. 11 Philip Crosfieid, kapelan w szkole Gordonstoun 1960-1968; zastępca proboszcza w katedrze St Mary w Edynburgu 1968-1970, proboszcz 1970-1990. 12 Przewielebny Mervyn Stockwood (ur. 1913), pastor kościoła uniwersyteckiego w Cambridge 1955-1959, biskup Southwark 1959-1980. 76 Zaangażowanie chrześcijańskie samej królowej było jednoznaczni osadzone w tradycji anglikańskiego dziedzictwa, chociaż jej mąż nie by już wolny od wątpliwości. Książę Karol nie miał ani pewności matki, an sceptycyzmu ojca. Później miał odkryć źródła inspiracji w innych reli giach, ale w owym czasie wciąż jeszcze penetrował swoją własną, zacie kawiony nauką o autorytecie Biblii i pochodzeniu ewangelii. Prowadził t dociekania z pilnością i świadomością, dzięki którym niejeden kapłan do strzegł w księciu zaczątki niezwykłej, poszukującej duchowości. Konfirmacja księcia Karola odbyła się w zaciszu królewskiej kaplic’ w Windsorze, kiedy miał 16 lat. Nabożeństwo odprawiał arcybiskup Can terbury w asyście dziekana Windsoru. Przez cały czas trwania uroczyste ści książę Filip spokojnie czytał książkę, która w przekonaniu prowadzą cych nabożeństwo nie była ani Biblią, ani modlitewnikiem; wprowadzih to obu księży w konsternację i uznali zachowanie księcia za afront. W Gordonstoun, jak na początku garncarstwo, tak później pociech, dla księcia stała się muzyka. Wielkie budowle, w których spędzał dzie ciństwo były zwykle milczące. Poza babką, która miała przyjemny gło; i potrafiła bezbłędnie odśpiewać wiele popularnych w pierwszym trzy dziestoleciu naszego wieku piosenek, rodzina okazywała niewiele zain teresowania dla muzyki klasycznej, chociaż rodzice byli szczęśliwi, gd^ widzieli entuzjazm księcia. W Cheam grał na pianinie zaledwie popraw nie. W Gordonstoun sięgnął po trąbkę. W jego samoocenie było to jesz cze mniej udane. Objawiając talent komiczny, książę wspominał swo udział w szkolnej orkiestrze: Graliśmy jak kto chciał, robiliśmy piekielny hałas i w pewnej chwil nauczycielka muzyki już nie mogła tego znieść. Odłożyła skrzypce i wszy s’ cy zamilkli, a ona zaczęta krzyczeć — miała silny niemiecki akcent, cc w jakiś sposób nadawało jej głosowi bolesny ton — „Ach! Cze czrompki. Ach! Cze czrompki! Stop cze czrompki!” Więc zrezygnowałem z trąbki. W rzeczywistości, jak pokazują jego listy, grał na trąbce wystarczają-co dobrze, by wystąpić na publicznym recitalu w Edynburgu, kiedy mia 15 lat. Rok później wystąpił w „Mesjaszu”. Śpiewał w chórze na ratuszl w Elgin: to była wspaniała rzecz... i jestem zadowolony, że to zrobiłem. W chórze było 150-200 osób i czworo solistów z Londynu. Byli bardzo dobrzy. To [„Mesjasz”] trwało dwie i pól godziny i było niewiarygodnie gorąco; jak zwykle przypominałem buraka. Ludzie zawzięcie komentowali mój wygląd. Dopiero jednak wiolonczela naprawdę wzbudziła jego zapał. Ruth Fer-moy (która sama była znaną pianistką) będzie wspominała zaimprowizo-wany występ, jaki książę dał w jej domu niedaleko Sandringham: Mógłby być świetnym wiolonczelistą, bo jest wrażliwym muzykiem i ma doskonały słuch. Na koniec powiedział: „Jestem beznadziejny”. To obniżanie własnej wartości nie wypływało z fałszywej skromności, ale odbijało głębokie —i frustrujące dla przyjaciół — poczucie nieprzystosowania. Książę otwarcie przyznawał, że jest chronicznie obciążony ,,niską samooceną” — tego sta-nu nie łagodziły ani jego doświadczenia w Gordonstoun, ani zachowanie rodziny, która nie oferowała mu wsparcia czy pochwał. Mimo to po dwóch latach ćwiczeń grał na cotygodniowych koncertach w szkole i wkrótce osiągnął taką sprawność, że mógł wystąpić przed publicznością. Pracownia plastyczna i sala koncertowa dawały jedynie chwilowe schronienie. Z drugiej strony książę przytłoczony samotnością tęsknił za wieściami z domu i kiedy ktoś z rodziny miał go odwiedzić, liczył dni jak rozbitek czekający na ocalenie: Czekam z utęsknieniem, aż mama urodzi dziecko^ i mam nadzieję, ze pojadę do Londynu. Powiedziała, ze napisze do pana Chew, więc chyba będę mógł pojechać. Wkrótce po narodzinach księcia Edwarda pisał do swojej powierniczki w pałacu, damy dworu kró-lowej, Susan Hussey14, która właśnie urodziła drugie dziecko: Mam na-dzieję, ze maleństwo chowa się świetnie. Czy ma już wszystko, co potrzeb-ne? To cudowne znowu mieć w domu małe dziecko, prawda? Jedyny kłopot, ze one tak szybko rosną... To była dla mnie wielka radość, gdy Aleksandra i Agnus15 przyjechali trzy tygodnie temu... mama z tatą tez mnie odwiedzili w ostatni weekend i było cudownie, gdy ich zobaczyłem po raz pierwszy od sześciu tygodni. W 1964 roku atmosferę w pokoju nauczycielskim w Gordonstown zelektryzowało przybycie utalentowanego i ambitnego młodego absol- wenta, który obronił już doktorat z angielskiego. Dyrektor powierzył Eri- kowi Andersenowi16 zadanie odkurzenia tradycji szkolnego teatru, przy- duszonej całunem ospałości, który zasnuł szkołę ponad dwa lata wcześniej. Przedtem do zwyczaju należało wystawianie sztuki Szekspira na Round Square, brukowanym placyku, otoczonym przez dawne stajnie 13 Książę Edward urodził się 10 marca 1964 r. 14 Lady Susan Hussey, dama dworu królowej od 1960 r. Żona Marmaduke „Dukie” Hussey’a, prezesa zarządu BBC od 1986 r. 15 Księżniczka Kentu, Aleksandra i Agnus Ogilvy, którzy pobrali się w 1963 r. 16 Eric Andersen (ur. 1936) nauczyciel w Gordonstoun 1964-1966, dyrektor Eton 1980-1994. 78 zamienione w sale szkolne, który stanowił naturalną okrągłą scenę r świeżym powietrzu. Andersen powiesił na szkolnej tablicy listę, na którą mieli się wpis^ wać chętni do grania w Henryku V. Książę Karol wraz z kolegami poszec na przesłuchanie. Tego wieczoru Andersen wrócił do domu zakłopotam bez wątpienia — oznajmił swojej żonie, Poppy — najlepiej ze wszystkie czytał książę Walii i on właśnie, jak przypuszczam, może się okazać na lepszym aktorem. Trochę z obawy, by nie przypisano mu chęci podlizani się rodzinie królewskiej — tchórzostwo, do którego sam się przyznaw; — a trochę dlatego, że gdyby następca tronu zawalił rolę Henryka V, mc głoby to zniszczyć jego kruchą wiarę w siebie, obsadził księcia v/ ro Exetera. Porządni obywatele hrabstwa Morayshire tradycyjnie uczestn czyli w owych wieczorach szekspirowskich wyposażeni w pledy w szkoc ką kratę i piersiówki, czyli z ekwipunkiem dostosowanym do rangi wydc rżenia, które traktowali z należytą powagą. Tym razem po obejrzeń! przedstawienia powszechnie uznanego za całkowicie udane, ludzie ro2 chodzili się pełni zachwytów, z jednym tylko uporczywie powtarzanyr zarzutem: „Szkoda, że najlepszy aktor grał Exetera”. Na początku października tegoż roku Andersen, który zaczął darzy królewskiego ucznia więcej niż chwilowym zainteresowaniem, dowie dział się od Erica Yarley, nowego ochroniarza księcia, że przyszłej wiosn jego podopieczny ma opuścić Gordonstoun, by udać się na semestrain wyjazd „naukowy” do Australii. Uprzedzony o tym Andersen wytłuma czył dyrektorowi, że w 1965 roku trzeba koniecznie zorganizować zimc we przedstawienie szekspirowskie i poprosił księcia Karola o odegrani głównej roli. Kilka miesięcy później książę pisał: Przygotowaliśmy w tym semestrze wystawienie „Makbeta”. Reźyse, pan Andersen, zdecydował o tym dopiero dwa tygodnie po rozpoczęciu se mestru, więc na próby mieliśmy zaledwie pięć tygodni. Poproszono mni o odegranie Makbeta i oczywiście zgodziłem się. Nie zamierzam mamowa^ takiej szansy. Jutro — w czwartek—jest pierwsze przedstawienie, a mami i tata przyjadą zobaczyć trzecie w sobotni wieczór... Będę się z nimi widzia w sobotę i w niedzielę, to cudownie. Mam nadzieję, ze będą się dobrze ba wić... Musiałem się nauczyć tysięcy linijek, ale to świetna zabawa i będzii BARDZO smutno, kiedy wszystko się już skończy. Kostiumy są całkiem nie złe: mam wspaniałą brodę, wąsy i krzaczaste brwi, których resztki starań się od obiadu wyskubać z moich własnych brwi i skroni... Będę trząsł spod niami przed wyjściem na scenę jutro o 8.00 wieczorem. Sztukę wystawiano w budynku, w porażającej szkolnej sali, której tak brakowało „atmosfery tajemniczości”. Według Andersena interpretacja księcia odznaczała się głębią i dojrzałością: Oczywiście, byłem reżyserem i może widzę to zbyt różowo... ale sztuka tylko wtedy jest naprawdę dobra, jeśli Makbeta gra aktor o wrażliwej duszy, która, targają sprzeczne siły... Uczuciowa interpretacja księcia zadowoliła nie tylko reżysera, ale też ucz-niów i nauczycieli: Pięknie wypowiadał słowa. I było w nim coś bardzo królewskiego... Zarzucił płaszcz na ramiona i ten przepięknie szeleścił za nim, gdy szedł. Jak wielu innych ludzi, którzy z natury są skryci i za- mknięci w sobie, potrafił na scenie zatracić się całkowicie, jeśli nie w skó-rze innej osoby, to przynajmniej w dramaturgicznej iluzji przedstawienia. W listopadzie książę Karol znalazł się z powrotem w klasie, próbując osiągnąć sukces tam, gdzie wcześniej tak często przegrywał. Muszę jesz-cze raz podchodzić do matmy i oszaleję, jeśli obleję i tym razem — pisał. W innych przedmiotach nie miał powodu — przynajmniej na poziomie obowiązującym w Gordonstoun — skarżyć się na jakąkolwiek intelektu-alną niższość. Jednak zawsze drżał na widok pokoju egzaminacyjnego. Cieszę się, że nie mamy w tym semestrze egzaminów — pisał w 1963 roku. — Nienawidzę egzaminów. Zawsze strasznie się denerwuję. W let-nim semestrze 1964 roku pracował ciężko przed końcowymi egzaminami z łaciny, francuskiego, historii, języka angielskiego i literatury angiel-skiej. Pisał potem: Co za ulga! Nie mam więcej egzaminów. Jutro wyjeż-dżam do Balmoral na ryby, aż do piątku. Już się nie mogę doczekać, to będzie świetna zabawa... Cudownie, że znowu zobaczę Edwarda. Mama mówi, że jest bardzo wesoły, śmieje się i przewraca... Australia zbliżała się wielkimi krokami: Raczej cieszę się na ten wyjazd, chociaż nie wiadomo, czego się spo-dziewać... To okropnie daleko, a ja nienawidzę opuszczać wszystkich na tak długo, szczególnie Mabel i Edwarda. Mam nadzieję, że nie urośnie za bardzo, nim wrócę. Semestr zaczyna się tam l lutego, co zapewnia mi dość długie wakacje, chociaż spodziewam się, że wyruszę kilka dni wcześ-niej. Mam też nadzieję, że obejrzę trochę Australię przed powrotem. Po raz pierwszy w życiu wyraził się z optymizmen — wprawdzie ostrożnym — o nieznanym. ROZDZIAŁ SZÓSTY Czwartek, 2 grudnia [1965] Drogi Karolu, chciałbyś zapewne wiedzieć, jak rozwijają się nasze australijskie pla-ny. Moja rodzina i ja cieszymy się bardzo, że będziemy z Tobą. Myślę, że spędzimy razem wiele miłych chwil i robię wszystko, co w mojej mocy, by to zapewnić... Obawiasz się może tego wyjazdu, co jest całkiem naturalne, więc jeśli mógłbym w jakikolwiek sposób pomóc rozwiać Twoje wątpliwości lub oba-wy, daj mi znać, proszę. Obiecuję, że zachowam to wyłącznie dla siebie... Nie mógłbym cieszyć się bardziej z naszego wspólnego wyjazdu i mam szczerą nadzieję, że poczujesz się na tyle swobodnie, by zadawać mi pyta-nia lub prosić o radę czy pomoc. Wszystko pozostanie między nami, chyba że będziesz sobie życzył inaczej. Pozostaję z szacunkiem, Twój David. oniuszy księcia Filipa, dowódca eskadry, David Checketts1, miał towarzyszyć młodemu księciu w podróży do Australi w nieofi- -cjalnej roli osobistego sekretarza i doradcy. Decyzję o wyjeździe syna książę Edynburga podjął po rozmowach z sir Robertem Menzies —premierem Australii, zagorzałym anglofilem i monarchistą — które miały miejsce w Balmoral na jesieni 1965 roku, podczas wizyty australijskiego przywódcy u królowej. Sir Robert delektował się wizją, że następca tronu przetestuje australijski system edukacyjny i polecił dla niego szkołę ‘ David Checketts (ur. 1930), szkoła pilotażu w Rodezji 1948-1950; 14. eskadra, Niemcy 1950-1954; instruktor w Szkole Obrony Lotniczej 1954-1957; adiutant głównodo- wodzącego na Malcie 1958-1959; koniuszy księcia Edynburga 1961-1966; księcia Walii 1967-1970; osobisty sekretarz księcia Walii 1970-1979. 81 w stanie Yictoria — Geelong Church of England Grammar School. W ra-mach przygotowań wyjazdu Karola, do Anglii przybył dyrektor tej szkoły, Thomas Garnett, któremu książę Filip szczegółowo scharakteryzował swego syna. Jasne jest, że ojciec w końcu zorientował się, jak bardzo księciu Karo-lowi nie odpowiada duch Gordonstoun. Rozbieżność miedzy introwertycz-nym z natury temperamentem jego syna a zdecydowanie otwartymi ideami głoszonymi przez Kurta Hahna — pisał Morrah — ...sprawiała, ze miody książę coraz bardziej zamykał się w sobie. Uderzający był też kontrast mię-dzy ojcem a synem w wyglądzie i w temperamencie. Pałacowym dworza-nom, obserwującym ich obu z bliska, książę jawił się w owych dniach jako „niecierpliwy człowiek czynu”, Karol zaś sprawiał na nich wrażenie „ro-mantycznego marzyciela”. Ku rozczarowaniu ojca, syn nie wykazywał naj- mniejszego zainteresowania przedmiotami ścisłymi, a zamiast doskonalić się w sportach zespołowych, wolał wędrować po wspaniałych okolicach Morayshire i, pośród skał lub jezior, kontemplować zajmujący go wówczas niezmiernie świat przyrody. Garnett, dyrektor Geelong School, zalecał, by wysłać księcia do Tim-bertop, filii głównej szkoły, położonej 100 mil na północny wschód od Melbourne, u stóp Wielkich Gór Wododziałowych. Wszyscy chłopcy z Geelong spędzali tam jakąś część okresu nauki. Zgodnie z programem, celem Timbertop było rozwijanie inicjatywy i niezależności. Kiedy przed-stawiono ten plan księciu Karolowi, nie protestował, ale miał mieszane uczucia. Obawiał się, że czeka go australijska odmiana Gordonstoun i że na tym odległym obszarze będzie zupełnie odizolowany od ludzi. Checketts pospieszył z uspokajającym wyjaśnieniem: Timbertop uzyskało niezgodną z prawdą opinię, jakoby było skrzyżo-waniem Gordonstoun z Atlantic College2, w dodatku ze szczególnym na-ciskiem na wychowanie fizyczne. W rzeczywistości w ciągu tygodnia zdobędziesz tam równie dobrą, jak w kraju, jeśli nie lepszą, wiedzę w wy-branych przez ciebie przedmiotach, będziesz przebywał z chłopcami w twoim wieku, a wyprawy do „buszu”, w których, jak się spodziewa-my, zamierzasz brać udział, odbywają się tylko w weekendy... Zostanę Z tobą w Timbertop tak długo, póki obaj, ty i ja, nie uznamy, ze się tam zadomowiłeś. 2 Międzynarodowa szkoła utworzona w 1962 r. Jej założyciele doprowadzili do stwo- rzenia ruchu Szkół Zjednoczonego Świata, którego prezesem został w 1968 r. Mountbatten. Książę Walii odziedziczył to stanowisko w 1978 r. 82 Jak zwykle królowa i książę Filip życzyli sobie, by Karola trakto-wano tak „normalnie”, jak to tylko możliwe. Dlatego upierali się, by jego pobyt w Australii uważać za prywatną wizytę, a nie oficjalną podróż. To królewskie życzenie wywołało kłopoty natury dyplomatycznej i protoko- larnej, o których książę nie był zbyt dokładnie informowany. Problem polegał na tym, jakie, jeśli w ogóle, obowiązki oficjalne będzie musiał książę wypełnić w Australii, zanim uda się do Timbertop. W pospiesznej wymianie listów między pałacem Buckingham a rządem w Canberrze ten ostatni nalegał, by książę zaraz po przyjeździe odbył oficjalne spotkania z gubernatorem i premierem stanu Victoria w Melbourne. Jest następcą tronu, ma 17 lat, czy nie byłoby zatem naturalne i właściwe, by odbyt te spotkania, zanim odjedzie do szkoły? W Londynie omawiano ukryty między wierszami zarzut, że Austra-lijczycy poczuliby się urażeni i niezadowoleni, gdyby zaniechano sugero-wanego trybu postępowania, ale nie przyjęto go do wiadomości. Nim jeszcze Canberra w końcu uległa, pałac wydał stanowcze oświadczenie, że królowa i książę Edynburga będą w tej kwestii nieugięci. W siejących niezgodę meandrach królewskiego protokołu czyhała następna, nie mniej drażliwa pułapka. Pałac wiedział aż nadto dobrze, że po przykrych doświadczeniach w Gordonstoun stosunek księcia do Au-stralii będzie — jak to określił sekretarz prasowy królowej — bardzo uzależniony od sukcesu naszych połączonych wysiłków, by nakłonić prasę i publiczność do zaakceptowania istotnej różnicy między oficjalnością a prywatnością i powstrzymać niestrudzoną ciekawość, która uczyniłaby życie chłopca nieznośnym. Jeśli, wbrew oczekiwaniom, rząd nie byłby w stanie zapanować nad prasą i tym samym również nad społeczeń-stwem, „interesujący eksperyment” zakończyłby się fiaskiem. Urzędnicy z Canberry już jednak wiedzieli, że zainteresowanie Au-stralijczyków następcą ICH tronu będzie ogromne. Pogodzenie interesów ochrony księcia z przejawami powszechnej i uza- sadnionej ciekawości wymagało subtelnego wyważenia. Próba całkowitego wykluczenia prasy byłaby nie tylko nieskuteczna, ale z pewnością uraziłaby nadwrażliwy światek dziennikarski, co stanowiło przekonujący argument w czasach, kiedy ujawniały się zalążki uczuć przychylnych republice3. Prob- 3 Wysocy przedstawiciele australijskiego rządu byli już wtedy bardzo wyczuleni na „nieśmiało antymonarchistyczną i antybrytyjską politykę” prasy Murdocha w Australii. 21 listopada 1965 r. „Sunday Citizen” donosił: Nowy mocny glos dołączył do nasilającego się w Australii chóru, który opowiada się w rozluźnieniem tradycyjnych więzi Z Wielką Bry- tanią. Glos pochodzi z „Australian”, pierwszej narodowej gazety w Australii. lem rozwiązano organizując w pierwszym tygodniu wizyty kilka „sesji zdję- ciowych” z udziałem księcia, w nadziei, że dzięki temu prasa zostawi go póź-niej w spokoju. Checketts napisał do księcia: Nieoczekiwanie kilka początko-wych dni wypełnią Ci uprzejmości pod adresem prasy i publiczności. Chodzi o to, by dziennikarze w tym pierwszym tygodniu zdobyli tyle zdjęć i informa- cji, ile będą potrzebować przez cały okres Twego pobytu. Jeśli się z tym upo- rasz, zostawią cię w spokoju i będziesz miał wielką szansę, by cieszyć się tym, co Australia ma do zaoferowania. W Australii czekało na księcia co najmniej 320 przedstawicieli me-diów, pragnących zrelacjonować jego przybycie. Jak dotąd żaden jeszcze członek rodziny królewskiej nie musiał w tak młodym i wrażliwym wieku stawić czoła podobnemu obstrzałowi. Pokolenie jego dziadków dorastało w czasach, gdy komunikacja międzynarodowa opierała się na listach i te-legramach; jego matkę chroniono przed niepożądanym wścibstwem nawet wtedy, gdy w wieku dziesięciu lat nieoczekiwanie została dziedziczką tro-nu. Książę Karol był nie tylko w prostej linii, od urodzenia następcą tronu; był również dzieckiem czasów rewolucji w środkach masowego przekazu, w wyniku której około połowy lat sześćdziesiątych dziennikarze zaczęli tracić staroświeckie skrupuły. W Canberrze lecący z nóg urzędnicy rządowi miotali się między ra-dością a frustracją. Jeden z nich pisał sarkastycznie: Wszyscy ciągle po-wtarzają, ze wizyta księcia Karola jest nieoficjalna i prywatna. Mogę tyl-ko odpowiedzieć, że wolałbym organizować w pełni oficjalne rozmowy na szczycie dla pary królewskiej! Kiedy w ponury i wilgotny poranek samolot dotknął australijskiej ziemi, drżący książę opuścił pokład i spotkał komitet powitalny m.in. z generałem-gubernatorem i premierem. Byłem zdenerwowany. Po wylą-dowaniu trzymali mnie w samolocie jeszcze pięć czy dziesięć minut, przez okno widziałem przygotowania na zewnątrz i ludzi ustawionych w kolejce u stóp schodków. Mimo to zdołałem nie potknąć się na schodach i nie sturlać na dół — pisał do lorda Mountbattena. — Lękam się dnia, w któ-rym przydarzy mi się coś tak głupiego. Nie wiedział o poprzedzających jego przybycie sporach między Londynem a Canberrą, a jednak odniósł wrażenie, że zgotowali mi powitanie, jakbym przybył z wizytą państwową. Bez wątpienia było dobrze przećwiczone. Królewski gość z towarzyszącymi osobami poleciał następnie vis-countem generała gubernatora do Canberry. W stolicy akurat padał deszcz. „Wzruszające”, że znaleźli się tam dzielni, przemoczeni ludzie, którzy wy- 84 szli, by go powitać. Po drodze do siedziby rządu machano do niego z samo-chodów, wszyscy „wydawali się szczęśliwi i mili”. Była to pierwsza zamor-ska wizyta księcia Karola, nie licząc podróży na Maltę, gdy miał pięć lat i krótkiej, wakacyjnej wyprawy na narty do Szwajcarii. Fakt, że ludzie wy-chodzą na deszcz, by go pozdrowić, wprawiał go w zakłopotanie, ale ogrzewał serce. Wciąż czuł się skrępowany publicznie i pełen rezerwy pry-watnie, już jednak był bliski odkrycia, że niezależnie od niskiej samooceny, jest ważny dla innych ludzi i co więcej, sam może ich polubić. Checketts nieco osłodził rzeczywistość w uspokajającym opisie Tim-bertop. W „kolonii w dziczy” panowały niepodzielnie zasady Kurta Hah-na i reżim jeszcze sroższy niż w jej szkockiej poprzedniczce. Założyciel szkoły, dr Darling, były dyrektor Geelong Grammar School, pozostawał pod dużym wrażeniem Gordonstoun. Traktował Timbertop jako swój własny wkład w przeszczepianie na australijskie rubieże germańskich za-sad wziętych z ideału Platona. Okres, który jego dorastający uczniowie spędzali w Timbertop, nazywał „pryszczatym rokiem” — miał to być dla czternaste- i piętnastolatków właściwy moment na odkrywanie uroków i obowiązków „samodzielności”. W Timbertop chłopcy sami troszczyli się o siebie, sami przygotowywali jedzenie, ścinali w lesie drzewa na opał i podejmowali trudne wyprawy na okoliczne wzgórza. Ta niewielka ilość nauki, jakiej wymagano, była łagodnie nadzorowana przez szczupłą kadrę nauczycielską z Geelong. Odpowiednio do swego wieku książę dołączył do małej grupy star- szych chłopców, którzy pełnili rolę „funkcyjnych” w dziewięciu „cha- tach” mieszczących poza nimi około 140 chłopców z „pryszczatego ro- ku”. Książę objął stanowisko jakby podoficera: miał pod swoją opieką trzy „chaty”, czyli w sumie 45 chłopców. Na początku — pisał do Mount- battena — bytem trochę oszołomiony, ale zanim się pozna nauczycieli i chłopców, sprawy wydają się zawsze ździebko trudne. Nigdy nie czułem się pewnie w szkole w pierwszych dniach pobytu i to nie był wyjątek! Mie- szkał z chłopcem w tym samym wieku, Stuartem McGregorem, którego dyrektor troskliwie wybrał mu na towarzysza. Wybór najwyraźniej okazał się trafny, ponieważ po raz pierwszy książę zdołał natychmiast nawiązać z kolegą ze szkoły bezpośredni kontakt. Mieli wspólną kuchnię, łazienkę, sypialnię i pokój do nauki. Zdumiewają mnie pokoje, w których tu miesz- kamy — pisał. Z ostrożną ulgą zauważył, że niektórzy z chłopców wyda- wali się naprawdę całkiem mili, chociaż oczywiście zawsze znajdą się 85 tacy, którzy utrudniają życie i tworzą gangi. W tej chwili znaczna więk-szość jest onieśmielona, ale to nie potrwa długo. Uważał, że nauczyciele są przyjacielscy, a z kapelanem można pogadać niemal tak, jak ze Stuar-tem McGregorem. W dodatku była tam piękna kaplica, drewniana, z bar- dzo spadzistym dachem dotykającym do samej ziemi i z ogromnym oknem za ołtarzem, przez które widać było wspaniały krajobraz ponad szczytami drzew i wzgórz. Przez pierwszy tydzień Checketts stale był pod ręką — nadzorował zapowiedziane wcześniej sesje zdjęciowe i umożliwiał chłopcu łagodne zanurzenie. Utwierdzał pracowników Timbertop w przekonaniu, że jeśli królowa powiedziała, że jej syn ma być traktowany jak każdy inny wy- chowanek, to naprawdę dokładnie to miała na myśli. Po wyjeździe dzien-nikarzy i opiekuna książę już odkrył — jak nigdy przedtem — że szkoła może być interesująca. Po raz pierwszy nie dolegała mu nostalgia. Cho-ciaż myślał o rodzicach, nie usychał z tęsknoty za domem tak, jak to było przez całe cztery lata w Gordonstoun. Nawet dolegliwości, na które cier-piał w Gordonstoun, zostały w Timbertop stłumione odrobiną wiary w siebie i może obudzonym poczuciem odpowiedzialności: Wczoraj wszyscy wspinaliśmy się na górę Timbertop za szkołą. Było bardzo stromo, bardzo gorąco i miejscami bardzo gęsto zarośnięte. Scho-dzenie w dół okazało się jeszcze gorsze i wydaje mi się, że mam pęcherze na obu stopach. W piątek był bieg przełajowy, który omal mnie nie zabił. Musimy odbyć dwa takie w ciągu tygodnia, a co czwarty weekend daleką wyprawę. Oprócz tego są wycieczki nadobowiązkowe... Zaraz muszę iść rąbać drzewo i sprawdzić, czy nikt nie odrąbał sobie palców albo komuś innemu głowy! W następnym miesiącu pisał do Mountbattena: ...mamy dwa biegi przełajowe w tygodniu. Ostatni był podwójnie upiorny z powodu upału... W każdym razie z pewnością straszliwie chce się pić! Do tej pory bytem na trzech weekendowych wyprawach, które robią się coraz dłuższe i dłuższe, i powodują coraz więcej i więcej pęche-rzy. Po ostatniej jedna moja stopa była calutka pokryta monumentalnymi pęcherzami. Musiałem zrobić z siebie niezłe widowisko, kiedy kuśtykałem do szkoły wspierając się kurczowo na wielkim kosturze. Sześć tygodni później przewędrował przez wzgórza siedemdziesiąt mil w trzy dni. W ciągu dnia prażył się na słońcu, w nocy drżał z zimna w wilgotnym śpiworze. Było straszliwie zimno, przez całe noce się trzę- słem, a rano wstawałem, by znaleźć lód na namiocie, który wyglądał jak 86 pudełko z kartonu. Ostatniego dnia przeszedł trzydzieści mil: zatrzyma-łem się na szczycie ostatniego wzgórza, by poczekać na resztę, a potem z trudem mogłem się ruszyć, bo wszystkie stawy mi zesztywniały. Chyba nigdy się tak nie cieszyłem z powrotu do szkoły! Wyprawy mają jedną dobrą stronę: potem docenia się wszystkie te małe sprawy, jak kąpiel, prysznic, wygodne łóżko i czyste ubranie. Chłopcy uczyli się — sporadycznie — do australijskich egzaminów, książę nie mniej sporadycznie przygotowywał się do swoich końcowych egzaminów z francuskiego i historii. Poza rzadkimi wizytami nauczyciela z Geelong odkomenderowanego do opieki nad księciem, nikt go nie pil- nował, ufano bowiem — zgodnie z zasadą samodzielności — że nauczy się sam. Nie zawsze było to łatwe, szczególnie gdy temperatura dochodzi-ła do 90° Fahrenheita (ok. 32° Celsjusza) Nie przywykłem do tego i chyba trochę się pocę. Bardzo trudno zmusić się do pracy w gorące popołudnie, nie mogę się skoncentrować. Zawsze mam wrażenie, że jestem senny4. Nawet jeśli był całkiem rozbudzony, wydawało mu się słuszniejsze, żeby najpierw udać się nad pobliski strumień na połów pstrągów — dotąd złowiłem jednego na tyle dużego, by go zatrzymać... używam zwykle sztu-cznej muchy, co wydaje się bardziej skuteczne w małym zbiorniku —a później dokończyć wypracowanie. Po miesiącu pozwolono mu opuszczać szkołę na weekendy. Spędzał je z rodziną Checkettsa, która zamieszkała na małej farmie w miejscowo-ści Coldstream, niedaleko handlowego miasta Lilly dale, jakieś 120 mil od szkoły. W towarzystwie Davida i Leili Checketts oraz trójki ich dzieci mógł swobodnie przechadzać się po ulicach LiUydale, łowić ryby w po-bliskich rzekach i budować rożen w ogrodzie. Nawiązany wtedy z do-wódcą eskadry kontakt rozkwitał przez ponad 10 następnych lat. Chec-ketts był rubasznym, bezpośrednim i spokojnym ekstrawertykiem, wrażliwym na bardzo odmienny charakter młodzieńca, któremu służył. Pierwszego popołudnia na Devon Farm książę i Checketts eksperymento-wali z bumerangiem; przy którymś rzucie książę uderzył się w głowę, po-śliznął i wpadł w krowi placek, po czym — ku radości Checkettsa — przeturlał się wyjąc ze śmiechu. Książę, z natury małomówny, odkrył wreszcie ujście dla swego niezwykle rozwiniętego poczucia absurdu — 4 W końcu jednak przezwyciężył tę słabość. Jako dorosły lubił pracować w najwię- kszym słońcu. Leżąc w kąpielówkach w otoczeniu oficjalnych dokumentów i koresponden- cji przygotowywał przemówienia lub pisał listy. Ku przerażeniu swych lekarzy odmawiał noszenia kapelusza i stosowania kremów ochronnych, mówiąc: „Nie przejmujcie się, chroni mnie moja grecka krew”. 87 w niebywałej zdolności do komicznego naśladownictwa. Zwykle skrępo-wany napuszonym albo szacownym majestatem, w domu Checkettsa czul się swobodnie, wystarczyła więc jakaś bezceremonialna uwaga albo przy-pomnienie pamiętnego upadku, by rozśmieszył wszystkich, naśladując precyzyjnie Spika Milligana albo Harry’ego Secombe’a. Niekiedy dopro- wadzaliśmy się do histerii — wspominał Checketts. — Byliśmy dosłownie bezradni ze śmiechu. Z czasem książę Walii odkryje, że zaledwie cień żartu z jego ust potrafi doprowadzić większość słuchaczy do konwulsji z pochlebczej uciechy; dowódca eskadry nie był w żadnej mierze po- chlebcą (przeciwnie, w miarę zacieśniania się stosunków między nimi, książę i koniuszy będą często, a czasami zawzięcie się kłócić) i śmiech w Devon Farm był szczery. Może z powodu odległości od Wielkiej Bry-tanii książę Karol zaczął traktować dom Checkettsa jak swój własny, a Checkettsa jak namiastkę starszego brata, co zacieśniło uczuciowe więzi między doświadczonym życiowo koniuszym a bystrym, choć naiwnym siedemnastolatkiem. Checkettsa wzruszała czułość, z jaką książę Karol odnosił się do jego dzieci, bawiąc się z nimi w ogrodzie, czytając im, śmiejąc się z nimi i ocierając im łzy. Pewnego razu Checkettsów obudził w nocy ich syn Simon, który miał poważny atak krupu. Pospieszyli do jego pokoju i zastali tam już księcia Karola, który siedział przy dziecku, uspakajał je i klepał po plecach. Był to niewielki epizod, ale w późniejszych chwilach wzajemnej niechęci tkwił w pamięci Checket-tsa, by mu przypominać, jak niezwykle łagodny i dobry jest książę. Karol spędzał też trochę czasu w kuchni, ucząc się od Leili Checketts robić pudding z chleba i masła (ten przepis ogłosił później jako własny), a wie- czorami z obojgiem oglądał w piżamie serial z Gregory Peckiem na dzie-wiątym kanale. Australijskie plany zakładały, że książę spędzi w Timbertop dwa seme-stry. Znając jego brak wiary w siebie postanowiono, że po pierwszym seme-strze musi sam zdecydować, czy zostaje czy wraca do Anglii. W rzeczywi-stości podjął decyzję już po sześciu tygodniach pobytu w Australii. Kluczo- wym argumentem za pozostaniem była perspektywa udziału w szkolnej wy-prawie do Papui Nowej Gwinei, którą miał prowadzić nauczyciel historii, Michael Persse. Książę pisał podekscytowany oczekiwaniem: Po dotarciu do Nowej Gwinei odbędziemy długą podróż łodzią wzdłuż wybrzeża, aż do miejscowości Dogura5, gdzie znajduje się katedra 5 Główna siedziba misji anglikańskiej nad zatoką Goodenough na wschodnim krań-cu Papui. 88 zbudowana przez Papuasów. Wyobrażam sobie, że jest olbrzymia i raczej ładna. Nie sądzę, żeby w środku byty jakieś ławki, więc trzeba będzie siedzieć po turecku albo stać na betonowej podłodze. Pewnie dostanę hemoroidów albo czegoś podobnie upiornego!... Jak wiadomo jest tam olbrzymia ilość moskitów, a niektóre z nich przenoszą malarię, więc mu-szę się zaopatrzyć w środki i siatki przeciwko moskitom. Biorę już tabletki przeciw malarii, ale na pewno wrócę cały żółty, ze skórą wyschniętą jak pergamin! Przez kilka dni we wsi Wadua, sąsiadującej z anglikańską misją w Dogura, rozlegały się dźwięki bębnów zapowiadających królewską wi-zytę. W noc przed spodziewanym przyjazdem szkolnej wycieczki, jeden z misjonarzy, oddelegowany do powitania gości, zapisał, że bębny dudni-ły bez przerwy całą noc. Z łodzi wiozącej uczniów w pobliże Wadua książę i jego towarzysze ujrzeli zgromadzony wzdłuż plaży wielki tłum Australijczyków i Papu-asów; niektórzy byli w strojach zakonnych, inni w szkolnych mundur-kach, jeszcze inni w spódniczkach z trawy i pióropuszach na głowach. Jak pisał potem jeden z jego kolegów: panowała absolutna cisza, kiedy łódka podchodziła do nabrzeża. Po przybiciu puściliśmy księcia przodem, Żeby ludzie mogli go zobaczyć. Miał na sobie żółtą podkoszulkę i szorty khaki. Nagle tłum go rozpoznał i rozległ się potężny okrzyk „egaulau” (papuaskie powitanie). Książę po raz pierwszy był świadkiem takiego ry-tuału, ale ponieważ w okolicy nie było żadnych dziennikarzy, wydawał się bardziej odprężony i nie czuł się tak bardzo wystawiony na pokaz, mógł swobodnie słuchać i patrzeć. Katedra go nie rozczarowała. Chłopca, którego raziła nieobecność „tajemnicy” w kaplicy Gordonstoun, ujęła otwartość, z jaką w Dogura oddawano cześć Bogu. Wszyscy tak ochoczo brali udział w mszy, a śpiewy były niemal ogłuszające. Czuło się prawie, że tak mogło być u pierwszych chrześcijan. Kiedy wiara jest świeża, dużo łatwiej ogarnia całego ducha i wypełnia serce. To jest cudowne, pojechać gdzieś, gdzie to ciebie dotyka. Zdaniem dziekana Windsoru, które powtarza Morrah, doświadczenie modlitwy w Dogura zaznaczyło najbardziej formujący okres jego ducho- wego rozwoju. Jeśli nawet tak było, to księcia poruszyły raczej przejawy niezwykłej wiary wśród prymitywnych ludzi, niż, co sugeruje Morrah, wytężona praca Kościoła anglikańskiego w jego misjach. Zaintrygował go zarówno widok wielu nawróconych tubylców przyjmujących angli- 89 kańską komunię, jak i przypadki ludzi uleczonych przez wiarę, czego ko-rzenie tkwiły w życiu duchowym i w mocy znachorów. Może to właśnie sprawiało, że w naturalny sposób wierzyli tak szczerze... Doświadczenie z Dogura pozwala przypuszczać, że religijna ciekawość „prawowitego” obrońcy wiary wykroczyła już poza granice odziedziczonej tradycji. Był zafascynowany sztuką ludową i wstrząśnięty spostrzeżeniem, że młodsze pokolenie pozwalało zamierać tradycji, która stanowiła, jak pi-sał, istotną część życia tego narodu. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że młodsi Papuasi coraz mniej interesują się obyczajami i umiejętnościami swoich rodziców i dziadków. Wydaje im się, że muszą dorosnąć do euro-pejskich standardów, a tamte sprawy należą do przeszłości i nie mają Żadnego związku z teraźniejszością ani przyszłością. Przyszły antropolog zadowalał się na razie szczegółową obserwacją obyczajów i rytmów pa- puaskiego święta. Ucztował, tańczył, rzucał dzidą, spacerował swobodnie wśród tubylców i — w sposób, który wydawałby się nie do pomyślenia sześć miesięcy wcześniej — otwarcie brał udział w ludowym obrządku, nie przejawiając w najmniejszym stopniu owego skrępowania, które daw-niej niweczyło jego publiczne wystąpienia. Cztery dni spędzone przez księcia w Dogura pozostawiły silne wra-żenie przynajmniej na jednej z anglikańskich sióstr. Nie myśląc o publi-kacji, więc bez potrzeby schlebiania, zakonnica pisała: Podobała nam się jego dobroć i troska o innych. Bardzo się intereso-wał wieloma rzeczami. Ma cudowny uśmiech, podobny do uśmiechu swo-jej matki... Wyróżniał się w każdym towarzystwie. To byt niezwykły widok, jak przechadzał się po Dogura — sam, bez czyhających na niego rozdzia- wionych gapiów... Nie przypuszczam, żeby miał w życiu wiele takich oka-zji. Jeden z kandydatów do świeceń, gdy odmawiał poranne modlitwy, dziękował najpierw za wizytę księcia, a potem za tego, który przyszedł między nich jakby w klatce i na ich oczach stal się wolny. Jakkolwiek włożono wiele wysiłku w stworzenie złudzenia, że au- stralijskie interiudium jest w pełni spontaniczne, prawda była inna. Jesz- cze przed wyjazdem księcia z Londynu pałac i Checketts opracowali pro- wizoryczny plan podróży. Oprócz szkoły uwzględniono w nim — między innymi — daty pokazów filmowych, strzyżenie owiec, obserwacje pta- ków, mecze polo, zwiedzanie galerii sztuki, przejażdżki na nartach wod- nych, rąbanie drewna dla wdów wojennych, płukanie złota, ujeżdżanie koni, wyprawę do Papui Nowej Gwinei, poszukiwanie kamieni szlachet- nych, przyjęcia w siedzibie rządu i, na koniec, wyjazd z Australii do Me- 90 xico City. W sumie, nie licząc codziennych obowiązków w Timbertop, ponad pięćdziesiąt zajęć dodatkowych. Chociaż prawie wszystkie miały charakter ściśle prywatny, było nie do pomyślenia, by cokolwiek pozosta-wić przypadkowi lub zdać się na kaprysy losu. Nawet wakacje, na które teraz wyruszył z Checkettsem, zaplanowano w najmniejszych szczegó-łach i to z dużym wyprzedzeniem. Książę powitał z entuzjazmem przed-stawioną mu propozycję planu wakacyjnej podróży. Mamy pożeglowaćna rafy i na podwodny połów ryb, i będę pływał na nartach wodnych —pisał. — Spodziewam się świetnej zabawy. Odwiedzimy też stadninę w Ouinsland, gdzie, jak sądzę, będę mógł pojeździć konno i przeganiać dzikie stada... Może nawet uda się popływać gdzieś na desce, to byłoby cudowne. Nawet jeśli były to atrakcje godne zazdrości wszystkich chło-pców w jego wieku, to książę po raz pierwszy objawił podobnie niepoha-mowany entuzjazm. Było to jawne świadectwo, że w końcu nabrał przy-najmniej trochę tej pewności siebie, którą ojciec z taką determinacją usiłował mu wpoić. Pomimo wszystkich środków ostrożności znowu pojawiła się prasa: Zwykła sprawa: lornetki na dachu, teleobiektywy i samochody pościgowe. Zdołaliśmy im umknąć, ale po kilku godzinach znowu nas dopadli — pisał Checketts. Wezwał dziennikarzy na pertraktacje i tłumaczył im, że jeśli z uporem będą śledzić każdy krok księcia, to zmarnują mu wakacje. Ku memu największemu zdziwieniu, wszyscy zgodzili się zostawić księcia w całkowitym spokoju, jeśli otrzymają pozwolenie na sesję zdjęciową. Po-szli na to... Po wakacjach książę wrócił do Timbertop na dwa miesiące zimowe-go semestru. Z nauczyciela wędkowania przekwalifikował się na instruk-tora narciarskiego. Pożegnał się z Australią w końcu lipca i wrócił do Londynu kończąc swoją pierwszą oficjalnie nieoficjalną podróż zamorską. Od tego czasu cytowano słowa Checkettsa: Wyjechałem z chłopcem, wróciłem z mężczy-zną. Spostrzeżenie było uproszczone i przesadne, ale zawierało ważne ziarno prawdy: dworzanie, którzy byli blisko księcia, pamiętają, że po powrocie wyglądał dojrzalej i jakby pozbył się pucołowatej niezdarności; był szczuplejszy, źwawszy, bardziej aktywny, mniej zastraszony. Kiedy ośmielał się wyrazić swoją opinię, robił to jeszcze niepewnie, ale raczej jakby ważył siłę argumentów, niż wątpił w swoje prawo do ich wypowia- dania. Był bardziej ukształtowany, bardziej skłonny do myślenia o sobie samym. Część tych zmian wynikała z samej natury dojrzewania, ale nie- 91 które nowe cechy zyskał dzięki szansie, jaką dała mu Australia. Szan-sie na odnalezienie siebie — uwolnionego od Gordonstoun, z daleka od rodziców, od brytyjskiej prasy, od duszących pewników królewskiego życia. W oświadczeniu, które napisał sam, ale zostało odczytane mediom przez Checkettsa — przemawianie do publiczności we własnym imieniu było jeszcze przed nim — dziękował Australijczykom za wspaniałe i wartościowe doświadczenie oraz za uprzejmość. Obiecał powrócić tak szybko, jak to będzie możliwe, mówiąc: Bardzo mi smutno, ze muszę wyjeżdżać. Bez wątpienia słowa te płynęły z głębi serca. Po Australii powrót do Gordonstoun jesienią 1966 roku napełnił go zwykłymi złymi przeczuciami. Jak mały chłopiec wyobrażał sobie, że ucieka stamtąd daleko, w góry Lochnagar, które wynurzały się z mgły wokół Balmoral, i ukrywa się w tajemnej grocie. W dniu wyjazdu człon- kowie dworu widzieli w przelocie, jak siedział na trawniku i przytulał swego labradora, by dodać sobie otuchy. Mimo że zbliżał się do osiemna-stych urodzin, nie potrafił uwolnić się od rozpaczy, wiedząc, że gdy tylko pojawi się znowu w Gordonstoun, powróci izolacja narzucona mu przez pochodzenie i charakter. Ale w tym semestrze, po kilku pierwszych nieszczęśliwych dniach, dużo łatwiej dostosował się do reżimu Gordonstoun, niż wydawałoby mu się to możliwe przed doświadczeniami australijskimi. Wspinając się swoją własną ścieżką po zawiłym systemie awansów ustanowionym przez Kurta Hahna, został już wcześniej starostą klasy i pomocnikiem (szefem pawi- lonu). Teraz, ku niemałemu zaskoczeniu jego matki6, Robert Chew mia- nował go starostą szkoły czyli strażnikiem, by użyć nomenklatury Plato- na. Na pierwszy rzut oka nie było widać, żeby był zdolny do pełnienia tej funkcji, więc, co było do przewidzenia, nominacja wywołała cyniczne komentarze. Jednak decyzja dyrektora, chociaż może niezupełnie nieza- wisła, była usprawiedliwiona. Książę nie był wzorem heroicznego bohate- ra, wciąż jeszcze faworyzowanym przez romantyków ze szkół publicz- nych, brakowało mu fizycznego wdzięku i sportowego męstwa, po których tak często — niesłusznie — odkrywa się potencjalnego przywód- cę; osiągnął jednak teraz rodzaj doświadczenia, którego nie mieli jego rówieśnicy. Okazywał niezależność, był kompetentny w kilku umiejętno- ściach i doskonały w jednej lub dwóch. Co więcej, był uprzejmy i sympa- 6 Morrah w swym autoryzowanym dziele sugeruje, że królowa nie była pewna, czy książę Karol posiada kwalifikacje na „pomocnika”. 92 tyczny. Jako główny pośrednik między kadrą a wychowankami w Gor-donstoun potrafił cywilizować panujące tam obyczaje i łagodzić niektóre barbarzyństwa, jeśli nie przez nakazy, to przynajmniej przez własny przy-kład: Nie wiem, czy dobrze wykonuję to zadanie, bo trudno to samemu ocenić — pisał do Mountbattena — ale mam nadzieję, ze nabiorę wpra-wy, chociaż semestr już się zaczął... Doszedłem do wniosku, ze nie jestem zbyt dobrym organizatorem. W poprzednim semestrze, jako „pomocnik” w Windmill Lodge, zo-stał poddany próbnemu testowi. Jeden z chłopców przyszedł do niego z plotką, że za serię włamań dokonanych ostatnio w okolicy odpowie-dzialni są dwaj mieszkańcy pawilonu. Wychodzili z sypialni o niepra- wdopodobnie wczesnych porach w różnych dniach semestru, włamali się do automatu z papierosami, dokonywali drobnych kradzieży w sklepach itd. Co gorsza napadli na wiejski sklepik, skąd zabrali papierosy i zosta-wili starą sprzedawczynię w stanie szoku... Książę poprosił jednego z po- dejrzanych na rozmowę, która odbywała się w obecności oskarżyciela. Chłopiec najpierw bez zastanowienia przysięgał, ze jest niewinny, potem zaczął przeczyć sam sobie. Gdybym rozmawiał z nim sam na sam, praw-dopodobnie dałbym mu wiarę, bo po pierwsze trudno mi sobie wyobrazić, ze ktoś mógłby kłamać tak uparcie, a po drugie jedyny dowód, jakim dys-ponowałem, to przedmioty z jego szafki — rozmaite narzędzia, o których wymyślał zupełnie niezłe historie. Niewinnie łatwowiernemu księciu nie otworzyły się oczy, dopóki nie wydarzyły się następne kradzieże i cala sprawa nabrała wymiaru idioty-cznej farsy. Mimo kłamstw i krętactw chciał ocalić obu niegodziwców, przemawiając im do rozsądku, ale nie sądzę, zęby to w ogóle trafiało do ich uszu. Pomimo to wstawił się za nimi u dyrektora, argumentując, że aczkolwiek ich przewinienia są ciężkie, chłopcy mogliby za nie odpoku-tować. Chew był jednak nieugięty. Obaj chłopcy zostali wyrzuceni, ku strapieniu księcia, który uznał, że ta decyzja to nic innego, jak zrzucenie z siebie odpowiedzialności. Przepraszam, ze zanudzam Cię tymi głupimi historiami — pisał do Mountbattena — ale myślę, ze może chciałbyś wie-dzieć. Ja sam z pewnością nauczyłem się czegoś z tego zdarzenia. Jako szkolny strażnik, książę po raz pierwszy nie musiał znosić niewy- gód wspólnej sypialni, dostał bowiem własny pokój, który w dodatku są- siadował z mieszkaniem nauczyciela plastyki, Roberta Wadella. Spędzali dużo czasu w swoim towarzystwie. Waldell był kulturalnym i oczytanym estetą, książę zaś, pozbawiony jakiejkolwiek zachęty w domu rodzinnym, 93 wciąż pozostawał w kulturalnych powijakach. Z wyjątkiem obowiązko-wych tekstów jego apetyty literackie dopiero w przyszłości miały wykro-czyć daleko poza Johna Buchana i Sherlocka Holmesa, podczas gdy znajo-mość malarstwa i rzeźby ograniczała się do odczuwania przyjemności z oglądania bezwartościowych dzieł sztuki w reprezentacyjnych komna-tach pałacu Buckingham i zamku Windsor. Jego stopa nie dotknęła jeszcze Europy (poza nartami w Szwajcarii), toteż wielkie dzieła sztuki europej-skiej, pałace, katedry, rzeźby i obrazy były mu właściwie nie znane. Teraz, pod wpływem delikatnych zachęt Waldella, poznawał z wolna nowy świat i pod powierzchowną przyjemnością sztuki zaczął dostrzegać jej wewnę-trzne znaczenia. Rozwijał też swe umiejętności przy kole garncarskim. Waldell oce-niał: niektóre rzeczy robi naprawdę całkiem dobrze. Na profesjonalnym poziomie... z przyjemnością kupiłbyś je w sklepie. Karol specjalizował się w lepieniu błazeńskich garnuszków o zwierzęcych kształtach — miały nogi, rogi, ogony i oczy. Czasami róg był przekrzywiony, ogon skręcony, a oko upiornie zezowate. Końcowy efekt — zgodnie z zamierzeniem twórcy —przywodził na myśl karykatury Gilesa albo Thelwella. To brzmi niedojrzałe, ale prace byty naprawdę bardzo pomysłowe i trudne do wy- konania. Czy im się to podobało, czy nie, różni członkowie rodziny kró-lewskiej przez kilka lat z rzędu otrzymywali te groteskowe figurki na gwiazdkę. Absurdalne poczucie humoru, które inspirowało te twórcze nonsza-lancje, przemawiało do jego nauczyciela plastyki tak samo, jak wcześniej doprowadzało do konwulsji Checkettsa. Dwaj mężczyźni mieli zupełnie odmienne charaktery, ale obaj nie mogli się oprzeć — bez pochlebstwa —owemu dowcipowi ukrytemu pod cienką skorupką książęcej powagi. Peł-ny rozkwit tego cudownego dowcipu i daru naśladownictwa wywoływał napady głupkowatego śmiechu, który sprowadzał ich obu na podłogę, gdzie dosłownie tarzaliśmy się w konwulsjach, a łzy płynęły nam strumie-niami po policzkach... Dzięki za to Bogu. Waldell należał do środowiska, które dawało mu wstęp do wszys-tkich ważniejszych posiadłości w okolicy. Podczas weekendów on i ksią-żę spotykali się czasami na tym samym proszonym lunchu. Przy jednej z takich okazji gospodarze namówili księcia, by przy-niósł wiolonczelę i wystąpił razem z Waldellem grającym na pianinie. Wśród słuchaczy była matka pani domu, staruszka po dziewięćdziesiątce, która spokojnie pochrapywała na fotelu w kącie. Grali bez żadnej próby 94 i obaj mieli przeczucie nadchodzącej katastrofy. Mimo to zaczęli con brio. Waldell wspomina: Hałas był niewiarygodny. Straszliwy. Nagle książę Karol przerwał grę. Ja tez się zatrzymałem. Popatrzyliśmy na sie-bie. — Ja jestem tutaj —powiedział. —A ja tam — odrzekłem. Graliśmy z dwóch różnych kartek, dwa całkiem inne kawałki. Labrador i pudle sprawiały wrażenie ogłuszonych. Starsza pani chrapała głośniej od wio-lonczeli. Pozostali goście starali się wyglądać, jakby usłyszeli coś cudow-nego. Wpadliśmy w histerię. Entuzjazm księcia dla muzyki był większy niż kiedykolwiek. W lutym 1967 roku miał wziąć udział w recitalu w katedrze St Giles w Edynburgu. Będę grał w dwóch utworach, w tym, mam nadzieję, w szóstej części „Muzyki na Wodzie” Hdndla, którą tak błogo gra się na wiolonczeli, choć jest dosyć szybka. Mam tez grać na trąbce i śpiewać, więc chyba mnie potem odniosą do domu. W każdym razie uwielbiam to i nie chciałbym tego stracić z jakiegokolwiek powodu. Granie daje mi wielką radość i odprężenie, które, jak czuję, jest bardzo ważne. To nieszczęście cały dzień siedzieć przy biurku i nie móc nawet na nim zagrać. Na początku ostatniego semestru — powrót tutaj to niezłe piekło, szczególnie, że kiedy przyjechałem, padał śnieg i pogoda była odrażają-ca. Wciąż staram się zapomnieć o domu... — pocieszał się planami śpie-wania Mszy b-moll Bacha, która miejscami jest niewiarygodnie trudna i tak szybka, że wymaga ogromnej koncentracji. Ale śpiewanie w wielkim, pólprofesjonalnym chórze będzie dla mnie jeszcze jednym cudownym do-świadczeniem. Inne przyjemności też mogły podnieść na duchu. Jako strażnik książę nie musiał jadać w szkolnej stołówce. W nauczycielskim mieszkaniu Waldella nie było kuchni, ale w szafce w bawialni ukrył on przenośną kuchenkę elektryczną, na której razem z księciem Karolem smażyli omle-ty, a potem jedli je z truskawkami i śmietaną przy akompaniamencie Vi-valdiego albo Mozarta. Własny pokój książę często ozdabiał bukietami własnoręcznie zbieranych dzikich azalii i pachnącego groszku. Nauczyciel plastyki obserwował księcia od pierwszego dnia jego po- bytu w Gordonstoun i uważał, że bardzo różni się od innych chłopców ze swego pokolenia. Nie tylko większą wrażliwością na piękno, ale też tym, że mimo nieśmiałości i zwątpienia w siebie zawsze wolał rozmawiać jak dorosły, mówiąc o muzyce i malarstwie, historii i archeologii z ciekawo- ścią zrodzoną z wyobraźni i zaangażowania. Gdy oni tworzyli hałaśliwe i awanturnicze bandy podrostków, zachowywali się w sposób nieokrzesa- 95 ny i używali wulgarnego języka, on był niezmiennie łagodny i grzeczny, zawsze trochę z boku. Trochę tak jakby młodość przeszła obok niego; najpierw był dzieckiem, a zaraz potem prawie dorosłym mężczyzną. Ta dojrzałość nie uwalniała go od niepokojącego obowiązku zdawa-nia egzaminów końcowych w lipcu 1967 roku. Gdy tylko uporał się z ni-mi, zdał sobie sprawę z napięcia, w jakim żył: To dziwne, ze można się tak bardzo zmęczyć tylko powtarzaniem materiału i siedzeniem na egzami- nie... Mam skłonność do wpadania w rodzaj gorączkowej paniki przed, a czasem w trakcie egzaminu. Nie zawsze potrafię myśleć, albo jasno na-pisać i powiedzieć to, co chcę. Któregoś dnia wydawało mi się, ze całkiem oszalałem, ponieważ miałem uczucie, ze piszę na lustrze, a moje pióro kreśli litery z drugiej strony papieru. To było przedziwne doznanie. Był pierwszym następcą tronu, który z własnej woli poddał się tak otwartemu sprawdzianowi swoich naukowych zdolności, a nagrodą były wysokie oceny z historii i z francuskiego, w dodatku wziął udział w spe-cjalnym teście z historii, w którym „zabłysnął” — według opinii sekreta-rza Komisji Egzaminacyjnej Szkół Oxford i Cambridge. Specjalny test miał wyłonić osoby wykazujące wyjątkową inicjatywę i orientację histo-ryczną. Dobry wynik był znakomitą przepustką na uniwersytet. Sekretarz Komisji oświadczył publicznie, że osiągnięcia księcia są nadzwyczajne, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że wiele czasu spędził zagrzebany gdzieś w Australii. Miał tyle do zrobienia, ze musiał pracować jak szatan. Nawet uwzględniając pewną przesadę tych pochwał, miejsce wśród naj-lepszych 6 procent spośród 4000 kandydatów przystępujących do testu, nie było błahym osiągnięciem. Szkolnego strażnika czekało w Gordonstoun jeszcze jedno zadanie przed końcem ostatniego semestru: Za dwa tygodnie mają się tu odbyć tańce. Jestem przerażony, bo większość przygotowań spoczywa na mojej głowie. Pomysł jest okropny: ze szkoły w Aberdeen przyjedzie trzydzieści dziewcząt, by zapewnić nam materiał do obtańczenia. Zrobię, co w mojej mocy, żeby nie tańczyć. Najchętniej w ogóle bym się w to nie mieszał, ale pewnie będą ode mnie wymagać, bym przeszukał wszystkie kąciki i kry-jówki w pogoni za przedsiębiorczymi tancerzami. W rezultacie ten dorocz- ny rytuał upłynął bez kłopotów: To byty ładne, odważne panienki z równie odważnymi opiekunkami w okularach. Tańczyłem z wieloma z nich. Na końcu tylko jeden uczeń został bez partnerki — to byłem ja, więc przez ostatnie pięć minut nareszcie wszystko było dobrze. Szczęśliwie nie wyda-rzyło się nic okropnego i moja głowa ocalała! 96 Książę składa hołd królowej podczas inwestytury w zamku Caernan/on, lipiec 1969. -/ prezydentem Richardem Nixonem i księżniczka Anna w Białym Domu. Waswrunon lini Im bliżej dnia odzyskania wolności, z tym większym trudem książę znosił czekanie. Cierpiał na ową klau strof obie, która ogarnia w końcu nawet osoby znajdujące przyjemność w szkolnych latach; tęsknił za uwolnieniem się od atmosfery, ludzi i miejsca. Pod koniec lipca, w ostatni weekend semestru przyjechali rodzice, by oficjalnie pożegnać szkołę. Ten dzień będzie zapewne całkiem zwyczajnym nieszczęściem. Spodziewam się tysięcy ludzi i wszystkich rodzajów prasy wciskającej się w każdy kąt... —przewidywał książę markotnie, ale po tej próbie wytrzymałości, po przy-jęciu dla nauczycieli i po kolejnym przyjęciu dla miejscowych ludzi, któ- rzy byli dla mnie bardzo mili podczas mego pobytu, mógł w końcu wyje-chać do Balmoral. Po sześciu latach książę Karol opuścił Gordonstoun na zawsze, bez śladu żalu. ROZDZIAŁ SIÓDMY 1967 roku świat wpadł w wir społecznego wrzenia o sile trzę-sienia ziemi. Za odległe granice Gordonstoun docierały jedy-nie słabe echa wydarzeń, więc siłą rzeczy książę Karol był z nich całkowicie wyłączony. Przez lata pięćdziesiąte Wielka Brytania przedreptała posłusznie, po omacku szukając roli, która zaspokoiłaby wybujałe aspiracje pierwszej ge-neracji powojennych liderów. Sir Anthony Eden, przejąwszy stanowisko premiera po Winstonie Churchillu, nie potrafił pogodzić się z malejącym znaczeniem niegdysiejszego imperium. Obdarzony bardziej próżnością niż mądrością, doprowadził do panicznej ucieczki Anglików z Suezu, co osta-tecznie unicestwiło imperialne pretensje, zburzyło polityczny konsensus, doprowadziło do rozłamu w jego własnej partii oraz — jedyna zaleta —przyspieszyło zrewidowanie poglądów na temat miejsca Wielkiej Brytanii w świecie i wywołało w końcu refleksję nad realiami słabnącej potęgi. Charakter i język politycznych dyskusji w państwie zaczął się dosto-sowywać do wymogów ekonomicznych „względnego upadku”. W latach sześćdziesiątych nikogo już nie przekonywały uporczywie powtarzane obietnice, że podtrzymanie wzrostu gospodarczego nie tylko zjednoczy naród, ale też przywróci krajowi właściwe miejsce na szczycie rankingu rozwiniętych państw. Tym bardziej, że prawda była zupełnie inna, na co dosadnie wskazywała kondycja funta. Jego chroniczną chorobę obserwo-wano z taką uwagą, jaką lekarze poświęcają bardzo ważnemu i dotkliwie cierpiącemu pacjentowi. Wielka Brytania, nie zdobywszy zaufania zagranicznych inwestorów, obsuwała się w zgubny cykl ekonomiczny: „krok w przód, krok wstecz”. Niezależnie od tego, czy ten demoralizujący stan był konsekwencją nieuniknionej wojny, czy ostatecznego upadku imperialnej potęgi, a może 98 obu tych rzeczy, czy też wynikał z przestarzałych struktur społecznych, niósł ze sobą powszechny nastrój cynizmu i poczucia alienacji. Osadzona na mieliźnie między wspomnieniami przeszłości a aspiracjami na przy-szłość, Brytania lat sześćdziesiątych patrzyła wstecz z tęsknotą, a naprzód z obawą. Za nią zostało imperium, teraźniejszość to „specyficzne relacje”, a przed nią była tylko Europa, czyli konflikt z własnym poczuciem przy-zwoitości, tym bardziej bolesny, iż przewodnią siłą ekonomiczną Europy stawało się właśnie państwo, które wywołało II wojnę światową, a prze- wodnią siłę polityczną dopiero co wyzwolono spod kolaboranckiej okupa-cji. Wielka Brytania została sama. Wyglądało na to, że Niemcy i Francja już wkroczyły w przyszłość, dawne zaś imperium chybotało się na krawędzi, zmienne i niepewne. Na początku nowego dziesięciolecia Harold Mac-millan, który dostrzegł, że „wichry zmian” wieją nie tylko przez Afrykę, ale docierają do Wielkiej Brytanii, chciał czym prędzej przywrócić obec-ność starego imperium na kontynencie. Kiedy jednak usiłował popchnąć wątpiący naród na drogę jego europejskiego przeznaczenia, generał Charles de Gaulle odmówił mu wstępu do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Weto de Gaulle’a opóźniło to, co i tak było nieuniknione, o prawie całą de-kadę. Wpadająca w otchłań Wielka Brytania połączyła się pępowiną ze Sta-nami Zjednoczonymi. Ten związek wynikał nie tyle ze wzajemnych uczuć (chociaż szczerych), co raczej z militarnego zaangażowania Waszyngtonu w budowanie strategicznej pozycji na zachodzie Europy dla zrównoważe-nia sił Związku Radzieckiego na wschodzie. Dla Anglików, wbrew demon-strowanej pozie, doświadczenie postimperializmu — bardziej z przymusu niż z wyboru — dalekie było od przyjemności. W przededniu lat sześćdziesiątych Macmillan powiedział wyborcom, że „większości naszych obywateli nigdy nie powodziło się tak dobrze”. Powiedział tylko prawdę (większość rzeczywiście rozporządzała docho-dami wyższymi niż kiedykolwiek przedtem), ale te słowa miały go prze- śladować: zapomniał, że — prawdziwe czy fałszywe — były sprzeczne z nastrojami społecznymi. Po odejściu Macmillana, a z pewnością, gdy po krótkim interregnum sir Aleca Douglas-Home’a władzę objął rząd laburzystów z Haroldem Wilsonem, każdy wyraz zadowolenia płynący z góry spotykał się z obu-rzeniem na dole. Szacowne instytucje, które nadal pielęgnowały obyczaje i nawyki starego porządku znalazły się pod obstrzałem krytyki nie tylko z zew- nątrz, ale szczególnie od środka. Nowi obrazoburcy uważali, że niemodne 99 zasady i przekonania nadają się tylko do tego, by je zabalsamować. „Oby-czaje i ceremoniał” okryły się hańbą, tradycja i porządek, bliźniacze pod-pory panującej władzy, znalazły się pogardzie. Szacunek, jaki niegdyś okazywano parlamentowi, kościołowi i prawu ustąpił miejsca cynicznej podejrzliwości. Nie ominęło to nawet monarchii. Pogrzeb sir Winstona Churchilla był jednocześnie symbolicznym po-żegnaniem starego porządku. W zimowy styczniowy poranek 1965 roku do Londynu przybyli przedstawiciele ponad stu państw, by oddać wielkie-mu politykowi ostatni hołd: królowie i prezydenci, generałowie i mężo-wie stanu — starcy w żałobie nie tylko po największym spośród nich, ale też po minionych czasach. Po mszy żałobnej stali w milczeniu na scho-dach katedry, aż orszak pogrzebowy zniknął z zasięgu wzroku — jakby zebrali się, by oddać ostatnie honory Imperium Brytyjskiemu. Naród też cierpiał. Przed trumną wystawioną dla publiczności przedefilowało ponad 300 tysięcy osób, 20 milionów oglądało pogrzeb w telewizji, a dalsze 350 milionów — tak szybko rozwijały się nowe technologie — mogło obserwować uroczystości „na żywo” przez satelitę. W „globalnej wiosce” telewizja była nie tylko przekaźnikiem wspólnej pamięci, lecz także nowych mód i wartości, które opanowywały zachodnią Europę i Amerykę Północną. Wyrosło nowe pokolenie, które miało niewiele wspólnego z przeszłością i lekceważyło teraźniejszość. Nastała swoboda w kwestii gustu, ubrania, przyzwyczajeń i zachowań. Nowy środek przeka- zu potrafił nie tylko pokazywać anarchistyczną prostotę nowego porządku, umiał też oblekać go w transcendentny autorytet. Dla pokolenia lat 60-tych teatr absurdu i teatr okrucieństwa nie były tylko eksperymentami awangar-dowych dramaturgów, ale odbiciem świata na ekranie telewizora: w Wietna-mie i Biafrze, Czechosłowacji czy Afryce Południowej. Pokolenie boomu demograficznego, rozczarowane obrazami trwających wojen i zapowiedzia-mi przyszłych konfliktów, zrozpaczone światem, w którym dzieci przymie-rają głodem, a dorośli produkują coraz więcej broni atomowej, w którym ubóstwia się bezosobowe technologie, a władzę dzierży utylitaryzm, dojrza-ło i przestało się o to troszczyć. Chociaż było zapewne lepiej sytuowane i le- piej wykształcone, buntowało się przeciw przyszłości, jaką zapewnili mu ro- dzice. Zachodni świat połączony był wszędzie obecnym telewizyjnym me-dium. Na festiwalach rockowych i na ulicach hedonistyczne dzieci-kwiaty inspirowane melancholią Boba Dylana, który szedł o lepsze ze sprzedawca-mi marksistowskich eliksirów, intonowały hymn bitewny nieszkodliwej re-wolty w imię Ho Chi Minha. 100 Studenci Zachodu płonęli rewolucyjną pasją. 1968 był rokiem ofen-sywy Tet, sowieckiej inwazji na Czechosłowację, zamordowania Roberta Kennedy’ego i konwencji Partii Demokratycznej pamiętnej z powodu użycia przemocy i gazów łzawiących. W Stanach podczas manifestacji przeciwko okrucieństwom wojny wietnamskiej studenci poturbowali po-licję i Gwardię Narodową. Wstrząsana strajkami i demonstracjami Fran-cja zbliżała się coraz bardziej do słynnego powstania, które później stało się znane jako „wydarzenia marcowe”. W samej Wielkiej Brytanii tłumy studentów zebranych na Grosvenor Square wznosiły antyamerykańskie okrzyki i nawoływały do obalenia kapitalizmu. W pokazowym buncie przeciwko „systemowi” okupowano budynki uniwersyteckie, a w całym kraju na publicznych mityngach i prywatnych spotkaniach młodzi ludzie powtarzali, że rewolucja już puka do drzwi i że klasa robotnicza wyko- rzysta tę sposobność, by przejąć władzę na świecie. Jeśli nawet w całym tym żarliwym zamieszaniu było sporo piany i próżności, to i tak polityczną dialektykę nowego pokolenia kształtował i zaostrzał nastrój wyzwania. Rzecz jasna, nie brakowało apostołów z po-przedniej generacji. To przecież nie młodzi stworzyli „społeczeństwo po-błażliwe”, ale zostało ono stworzone dla nich — przez armię pisarzy, artystów, prawników i profesorów akademickich, wciąż podsycających obrazoburstwo zakazane w czasach ich młodości. W plastyce, muzyce i teatrze pojawiły się nowe dźwięki i formy, podczas gdy oficjalna, urzę- dowa cenzura, bezlitośnie wyszydzana, odchodziła w niebyt. Nieoficjalni obrońcy piękna i dobrego smaku byli wdeptywani w ziemię za swoje jas-ne i wyraźne — albo po prostu inne — wypowiedzi. Nowi arbitrzy nie uznawali żadnego tabu i nie mieli zahamowań. Wbrew obrazoburcom badania opinii publicznej wykazywały, z rzad-ko spotykaną jednoznacznością, że w 1970 roku za republiką opowiadało się zaledwie 10 procent Brytyjczyków, czyli tyle samo, co dziesięć lat wcześniej. Jednak ani instytucja monarchii ani rodzina królewska nie mo-gły już teraz uniknąć krytycznych, a czasem nawet wrogich komentarzy. Chociaż popularne gazety powstrzymywały jeszcze otwarcie swoich śluz, to strumyczek skarg i zażaleń zaczął się już przesączać do obiegu. Co dziwne, pierwszym, który postawił na ten kurs, był młody członek Izby Lordów, lord Altrincham, właściciel i wydawca niewielkiego miesię- cznika „National and English Revue”. Mimo że był — jak twierdził — zadeklarowanym monarchistą, Altrincham wywołał skandal, pisząc, że królowa mówi jakby bolała ją szyja, a z wypowiedzi wkładanych jej w usta wyłania się osobowość zarozumiałej uczennicy, kapitana drużyny hokejowej, starosty szkolnego i świeżo upieczonego kandydata do konfir-macji. Dobrze wiedział, że jego nieznośnie lekceważące uwagi mogą za-szokować czytelników, ale nawet on nie oczekiwał takiej nawałnicy obu-rzonych protestów wywołanych aktem obrazy majestatu. „Times” go potępił, arcybiskup Canterbury odsądził od czci i wiary, a na Kingsway pewien starszy pan wymierzył mu policzek1. Mimo to Altrincham nie okazał skruchy. Uważał, że furia rozniecona kilkoma zdaniami zaciemnia- ła jego nadrzędny cel, jakim miała być przestroga przed pogrążaniem się w samozadowoleniu. Wiele wpływowych osób o rozmaitych orientacjach politycznych potrafi połączyć ogromny szacunek dla rodziny królewskiej z wątpliwościami, czy instytucja monarchii zdoła utrzymać się przy życiu — pisał, dodając: Kiedy królowa utraci urok młodości, jej reputacja, w znacznie większym stopniu niż dzisiaj, będzie zależna od osobowości. Nie wystarczy więc, by tylko przechadzała się wśród tłumów... Jak dotąd niewiele jest oznak, że taka osobowość mogłaby się wyłonić. Dowodząc, że godność, poczucie obowiązku i (o ile to można ocenić) dobre serce to za mało, zalecał zreformowanie dworu królowej, który w godny pożało-wania sposób, mimo upływu czasu, tkwił w stagnacji. Ta „ciasna enkla-wka” brytyjskiej śmietanki arystokratycznej potrzebowała zaczynu z in-nych klas i narodowości, który by stopniowo czynił monarchię bardziej katolicką i bardziej reprezentatywną, w ten sposób zapewniając jej pra-wdziwą, a nie służalczą lojalność poddanych. To szczera prawda, że dworzanie wywodzili się wyłącznie z wyż- szych klas, w szczególności z ziemiaństwa i wojska. Zdarzały się wpraw- dzie wyjątki, ale jak słusznie zauważył Altrincham, całość stanowiła „zgrzebny” obraz. Ich przodkowie mogli mieć przenikliwe i otwarte umy- sły, ale oni w większości takich już nie mieli. Mieszkańcy zamkniętego świata pałacu Buckingham skłonni byli raczej odwiedzać ekskluzywne restauracje, a weekendy spędzać w co bardziej wytwornych zaciszach wiejskiej Anglii, niż wpaść do pubu czy na mecz futbolowy. Efektem interwencji Altrinchama było wycofanie z sezonowego kalendarza dwor- skich głupot przyjęć zapoznawczych w pałacu Buckingham, podczas któ- ‘ Osądzając napastnika Altrinchama za zakłócenie spokoju królowej, przewodniczący sądu metropolitalnego, sir Laurence Dumę stwierdził: Przypuszczam, że 95 proc. ludności tego kraju oburzyło i uraziło to, co napisał... Mylił się. Chociaż na początku powszechna reakcja była wroga, „Daiły Maił” ujawniło wyniki badań opinii publicznej obejmujących ca- ły kraj, które dowodziły, że 35 proc. respondentów zgadza się z odczuciami wyrażonymi przez Altrinchama. 102 rych królowa miała zwyczaj corocznie podejmować stadko debiutantów na herbatce w ogrodach królewskich. To wszystko, co udało się zmienić. „Zgrzebni” doradcy pozostali na swoich miejscach i królewski rok toczył się dostojnie, najwyraźniej nie zakłócany odgłosami tłuczenia kamieni, dobiegającymi spoza pozłacanej klatki. Ostoją dobrego wychowania były jeszcze rozgłośnie radiowe. Mi-mo że komentarz Altrinchama zdobył rozgłos w całym świecie, BBC nie uważała za stosowne porozmawiać z autorem na ten temat. Kiedy jed-nak do jego walki przyłączył się znany dziennikarz, BBC niezwłocznie wyciągnęła go z samolotu, głównie po to, by z furią narzucić mu własny obraz monarchii. Malcolm Muggeridge, dziennikarz o wymagającym in-telekcie i kąśliwym stylu, opisał potem BBC jako pogodną świątynię współczesnej ortodoksji i zauważył, że głosy spikerów i komentatorów, gdy ci zaczynają mówić o rodzinie królewskiej, stają się dostojne i pełne szacunku, cala atmosfera w studiu nagle się zmienia, jak w kościele podczas podniesienia. Muggeridge, podobnie jak Altrincham, trafił w istotny punkt. Odkrył, że rodzina królewska zaczęła tworzyć „rodzaj mydlanej opery”, ckliwego serialu z najwyższych sfer, i proroczo do-strzegł, że nie będzie łatwe utrzymanie równowagi między operą mydla-ną a godnością i dostojeństwem, zachowanie jednocześnie szacunku i popularności. Ponieważ na razie większość mediów zamieszczała pochlebne mate-riały, Altrinchama i Muggeridge’a można by uznać za dziwaków i zlekce-ważyć, jednak co bardziej myślący członkowie królewskiego dworu zda-wali sobie już sprawę, że nad tym ostrzeżeniem nie wolno przejść do porządku dziennego. Łatwiej było wprawdzie dostrzec dylemat, niż go rozwiązać, dobrze jednak, że się pojawił, jeśli w zamęcie sił rozpętanych rewolucją lat 60- tych monarchia miała się nadal rozwijać. Stało przed nią nie tylko zadanie pogodzenia „tajemnicy” z „popular-nością”, czyli połączenia ceremonialnego dystansu z rodzinnym ciepłem. Należało też określić jej funkcje (a także rolę, jaką miała odgrywać rodzi- na królewska) i cele w demokracji, gdzie zaszczyt pełnienia władzy przy- dzielany jest według zasług — w demokracji merytokratycznej i egalitar- nej. Nakreślenie takiego planu wymagało talentu i inteligencji, oryginalnego podejścia i zmysłu historycznego, przeniknięcia zasad rzą- dzących plemieniem, poznania jego rytuałów i bóstw, ale też szacunku dla konstytucji, znajomości mediów i świadomości, że monarchia nie mo- że opierać się wyłącznie na zasadach nadrzędności i tradycyjnych rytu- ałach, chociaż obie te sprawy są nadal ważne. Wcale nie było pewne, czy dworzanie w pałacu Buckingham mają podobne cechy. 22 grudnia 1965 roku królowa wydała obiad w pałacu Buckingham. Wśród zaproszonych byli: premier Harold Wilson, arcybiskup Canterbu-ry, Michael Ramsey, minister obrony, lord Mountbatten, dziekan Windso-ru, Robin Woods oraz sir Charles Wilson, wówczas dyrektor i wicekanc-lerz Uniwersytetu w Glasgow a jednocześnie przewodniczący Komitetu Wicekanclerzy. Po posiłku, na prośbę królowej, goście utworzyli doraźny komitet pod przewodnictwem księcia Edynburga, by omówić sprawę dal-szej edukacji księcia Walii. Jak podaje Arundel Herold ofArms, królowa przysłuchiwała się dyskusji, ale nie zabierała głosu. Zgodnie z tradycją—popieraną przez księcia Edynburga i przez Mountbattena — książę Walii powinien odbyć służbę wojskową w jednym lub kilku rodzajach broni. Sporną była kwestia, czy należy też wysłać księcia na studia uniwersytec-kie, a jeśli tak, to co ma pierwszeństwo — służba w wojsku czy wyższe wykształcenie? Nie byłby pierwszym księciem Walii na uczelni. Edward VII studiował, w dyletancki wprawdzie sposób, ale na trzech uniwersyte-tach, Edward VIII był w Oxfórdzie, a dziadek księcia Karola, Jerzy VI, kiedy jeszcze nie wiedziano, że zostanie królem, wstąpił do Cambridge. Według jednego z uczestników dyskusji premier ostro opowiadał się za Oxfordem, arcybiskub naciskał na Cambridge, zaś Mountbatem ze swoim słynnym dogmatyzmem, upierał się, by księcia od razu wysłać do Szkoły Marynarki Wojennej w Dartmouth. Komitet ustalił w końcu, że książę powinien najpierw wstąpić na uni-wersytet, a potem przejść jedną lub kilka szkół wojskowych. Dyskutujący absolwenci rywalizujących uniwersytetów nie mogli jednak zgodzić się, który wybrać dla następcy tronu. Księcia, który wyruszał właśnie do Au- stralii, poinformowano o ustaleniach, a on przyzwolił na ten zarys odle-głej przyszłości, wymyślony przez innych na jego użytek, nie poświęcając całej sprawie wiele uwagi. Dopiero jesienią 1966 roku —jakieś dziewięć miesięcy później — za-padła ostatecznie decyzja na korzyść Cambridge. Z punktu widzenia księcia zaletą Cambridge była niewielka odległość od Sandringham. Poza tym ksią-żę nie miał sprecyzowanego poglądu, zawsze marzył, by studiować na jed-nym z uniwersytetów „z czerwonej cegły”. Decydujący głos w sprawie Cambridge miał zapewne Robin Woods, dziekan Windsoru, którego książę Karol, podobnie jak królowa i jej małżonek — a żadne z nich nie miało naj-mniejszego doświadczenia uniwersyteckiego — darzyli wielkim zaufaniem. 104 Gdy decyzja wreszcie zapadła, królowa powierzyła dziekanowi Windsoru zadanie wysondowania sześciu kolegiów: King’s, Magdalenę Selwyn, Corpus Christi, Churchill i Trinity. Odwiedziwszy je wszystkie Woods rychło doszedł do wniosku, że właśnie Kolegium Trinity, jego dawna Alma Mater, ma zalety, którym inne nie dorównują: było najwię-ksze, a jego rektor, były minister rządu konserwatystów, lord Butler2, cieszący się opinią świetnego menadżera, zajmował niepodważalną po-zycję kogoś, kto mógł zagwarantować, że następca tronu spędzi czas w Cambridge z największym pożytkiem. Rektorzy wszystkich sześciu kolegiów przysięgali dochować tajemnicy, ale Butler, jak zwykle prze-biegły, zaczął organizować lobby na rzecz Trinity, z dyskretną gorliwo- ścią kierując swe naciski m. in. na Mountbattena, szarą eminencję rodziny królewskiej. Najtrudniej było obłaskawić premiera. Harold Wilson z oporami ustąpił w sprawie Oxfordu, gdzie prawie 30 lat wcześniej należał do najbardziej wyróżniających się studentów. W końcu osobisty sekretarz królowej poprosił Woodsa o zredagowanie pisma zawierającego przeko- nujące argumenty w obronie Cambridge. List wysłano do siedziby pre-miera na Downing Street 10. Wilson uległ wreszcie tej demonstracji woli królowej, co pozwoliło Mountbattenowi napisać do księcia Karola o radosnej nowinie, ze wszyscy zainteresowani zgodzili się ostatecznie, byś poszedł do Trinity College... Wiem, że czekałeś na to z nadzieją... Musze ci pogratulować. Decyzja zmusiła zarówno Trinity, jak pałac do rozstrzygnięcia wie-lu dylematów. Co książę ma studiować? Gdzie będzie mieszkał? Gdzie ulokować jego ochroniarza? Czy powinien mieć do dyspozycji samo-chód ? Do jakiego klubu ma należeć? Kto będzie dbał o jego mieszka-nie? Gdzie będzie jadał? Każde pytanie rodziło następne, aż kolegium i pałac pogrążyły się w zawiłym procesie konsultacji, który trwał dzie-więć miesięcy. Niczego nie pozostawiono na los szczęścia. 4 stycznia książę Karol po raz pierwszy odwiedził kolegium w towarzystwie ojca i dziekana Windsoru. Podczas gdy dziekan przechadzał się z księciem Edynburga po tere- nie, książę spotkał się z dziekanem Chapel, wielebnym Harrym William- 2 Richard Austen Butler (1902-1982) konserwatywny minister skarbu 1951-1955, mi- nister spraw wewnętrznych 1957-1962, minister spraw zagranicznych 1963-1964, rektor Trinity College w Cambridge 1965-1978, popularnie nazywany „Rab”, przez zwolenników określany najwybitniejszym parlamentarzystą z tych, których nigdy nie mieliśmy. 105 sem3 oraz z Robertem Rodsonem, wykładowcą historii. Obaj mieli wy-wrzeć wielki wpływ na jego studenckie życie. Przedyskutował też z dr. Denisem Mamanem, starszym wykładowcą, możliwości, jakie oferował uniwersytet. Nazajutrz dr Marrian napisał do Checkettsa, proponując po-wołanie małego komitetu, w skład którego wchodziłby m.in. rektor, by rozważyć najlepszy tok nauki królewskiego studenta, a szczególnie, czy powinien iść zwykłym trybem prowadzącym do zdobycia stopnia nauko-wego, czy też podjąć studia na rozmaitych kierunkach, dostosowane do jego indywidualnych potrzeb. To drugie uwolniłoby go od konieczności zdawania ostatecznych egzaminów dyplomowych, w których uczestni-czyłaby — może niechętna? — publiczność. W wyniku dyskusji między księciem Edynburga, Woodsem, Butle-rem i ważniejszymi nauczycielami z Cambridge, postanowiono — nieco mgliście — że książę odbędzie studia skrojone na miarę jego szczegól-nych potrzeb jako następcy tronu. Będzie studiował archeologię i antro- pologię, ale też historię, ekonomię, prawo konstytucyjne i język współ-czesny. Pod koniec lutego 1967 roku dziekan Windsoru pojechał do Gordonstoun, by przedłożyć tę propozycję księciu, który nie ukrywał, że całkiem mu ona nie w smak i że sam dokładnie wie, jaki tok studiów życzy sobie podjąć. Prawie trzy miesiące wcześniej pisał: Bardzo jestem zadowolony, że idę na uniwersytet, bo jest tyle rzeczy, których chciałbym się dowiedzieć i poznać dogłębniej, szczególnie w dziedzinie archeologii. W lutym determinacja księcia była jeszcze większa. Dziekan łagodnie przyznał mu rację. Bardzo dobrze, że ma takie określone zainteresowania — napisał do Butlera. — Gdy przyjechałem, czytał właśnie „ Genezę Afry-ki”4 i prowadził w tej dziedzinie naprawdę naukowe dociekania. Cieszył się, że może porozmawiać na ten temat. Dziekan dodał, że książę stanow-czo życzy sobie zaliczyć pełny rok przygotowujący do egzaminu na naj-niższy stopień naukowy, zaczynając od poziomu, na który zostanie za-kwalifikowany całkowicie zgodnie ze swoimi umiejętnościami. Tak też postanowiono. Denis Marrian, starszy wykładowca, niepokoił się, żeby książę nie spędzał zbyt dużo swego studenckiego czasu na ślęczeniu nad książkami w pokoju i nadrabianiu zaległości. Wydaje mi się niezwykle ważne, co po- wiedziałem mu wczoraj, że będzie miał do dyspozycji mnóstwo czasu na 3 Harry Williams (ur. 1919) kapelan i adiunkt w Wescott House 1948-1951, wykła- dowca w Trinity College, Cambridge 1951-1965, dziekan Chapel 1958-1969. 4 Znaczące studium antropologiczne Roberta Ardrey’a. 106 nawiązanie przyjaźni z rówieśnikami i na robienie tego, co robią wszysc inni studenci. Po krótkiej z nim rozmowie uznałem, że będzie chciał cho dzić na koncerty, a może sam będzie grat, i odwiedzać galerie, w równym stopniu, jak odrabiać ćwiczenia. Checketts, który wiedział o tych delibe racjach, ale też znał swoje obowiązki, komentował: Cokolwiek się wyda rży, chodzi raczej o to, by książę ukończył uniwersytet z jakimiś kwalifika cjami, a nie tylko o to, żeby dobrze się tam bawił. Na próżno usiłując zachować anonimowość, książę przybył do Trini ty College na początku jesiennego semestru. W jego pamięci zachował sii nieco wykoślawiony obraz powitania, jakie zgotowano mu u bram kole gium: Widziałem tylko zwarte szeregi nóg odzianych w rozmaite odmian spodni, wśród których rozpoznałem spodnie należące do rektora i do star szego wykładowcy. Najżywszym i najbardziej pamiętnym fragmenten owego powitania był ten, kiedy kilkunastu krzepkich dżentelmenów w me lonikach rzuciło się zawrzeć drągiem te wspaniałe drewniane wrota, b napierający tłum nie wdarł się do środka — to była scena żywcem wzięli z rewolucji francuskiej. Pałac jak zwykle przygotował szczegółowy plan zaspokajania po trzeb mediów. William Heseltine5 zastępca rzecznika prasowego królowe zaproponował pięć sesji zdjęciowych w różnych miejscach kolegiun i nieformalne spotkanie z przedstawicielami krajowej prasy obsługujący mi Cambridge, którzy wydawali się stanowić grupę rozsądnych ludzi bardzo troszczących się o to, by nie sprawiać sobą kłopotu. Książę zgo dził się na zdjęcia, chociaż w mniejszym zakresie, pisząc: Jestem przygo towany na pół godziny piekła, ale odrzucił następną sugestię Heseltine’a to wydaje się trochę ryzykowne — upierał się — ;’ może lepiej o tym zapo mnieć. Odmówił też naleganiom pałacu, by pozował do zdjęcia odziana w togę uniwersytecką. Poza nieufnością wobec mediów w grę wchodził tutaj jeszcze jeder czynnik. Jak dotąd książę niezmiennie dawał się prowadzić swoim dorad- com. Teraz zaczynał demonstrować niechęć do automatycznego przyjmo- wania rad wysuwanych przez urzędników, którzy zakładali jego ustępli- wość. Pałac, od dawna przywykły do bezgranicznej uległości, czuł si^ 5 William Heseltine, ur. 1930 we Freemantle, zachodnia Australia, zastępca rzecznike informacyjnego królowej 1960-1961, zastępca rzecznika prasowego królowej 1965- 1967 sekretarz prasowy 1968-1972, zastępca osobistego sekretarza królowej 1972-1977, pierwszy zastępca osobistego sekretarza 1977-1986, osobisty sekretarz 1986-1990. zakłopotany widząc, iż podopieczny ma własny rozum. Dostosowanie się do płynących z tego faktu konsekwencji nie było łatwe ani dla księcia, ani dla urzędników. Książę walczył o zachowanie własnej tożsamości, mógł więc czasami wydawać się agresywny i zaperzony, ale w Cambridge uzy-skał przynajmniej możliwość dojrzewania w atmosferze wolnej od wład-czych pewników królewskiego dworu. By zaspokoić media ustalono, że starszy syn dziekana Windsoru, Ro-bert Woods, wówczas już student Trinity, oprowadzi księcia pod okiem kamer po terenach kolegium. Posuwali się więc razem od budynku do budynku otoczeni drużyną złożoną z czterech reporterów, trzech ekip te- lewizyjnych i sześciu fotografów, którzy obserwowali jak książę odbiera klucze, podziwia widoki, odwiedza czytelnię i pozuje do zdjęć w gmachu głównym pod witrażem przedstawiającym herby jego przodków. Wypeł-niwszy to zadanie, książę wycofał się do swego apartamentu. Pałac był czuły na każdą sugestię, jakoby księciu przysługiwały spe-cjalne przywileje. Butler podzielał ten niepokój, ale nie omieszkał wy-ciągnąć z niego pewnych korzyści. Przypomniawszy, że jeden ze studiu-jących przodków księcia mieszkał ze służbą w siedzibie poza miastem, a nauczyciele z kolegium chodzili do niego, zapewnił, że książę Karol bę-dzie mieszkał na terenie kolegium i uczestniczył — jak tylko to możliwe — w normalnym życiu zwykłych studentów. Pomieszczenie dla ochronia-rza księcia przygotowano — zgodnie z sugestią kolegium — na kilka miesięcy przed przybyciem księcia Karola... w innym wypadku przewidu-jemy nieznośne dociekania, dlaczego następca tronu zajmuje podwójne mieszkanie i odbiera innym studentom możliwość zakwaterowania na te-renie kolegium. W sierpniu królowa podjęła niezwykłą decyzję obejrzenia osobiście przyszłego mieszkania syna. Po tej wizycie — której dziennika-rze nie wykryli — zmieniono dekorację ścian w salonie, wyposażono ła-zienkę w brodzik pod prysznicem (łazienkę wcześniej zainstalowano na piętrze księcia mimo protestów z pałacu) i dorobiono gniazdko elektrycz-ne do piecyka, którego zażyczył sobie książę. Kolegium zapewniało zado- walające standardowe wyposażenie w meble, pałac dostarczył jednak no-wy dywan, zasłony i puchową kołdrę. Nie należało do zwyczajów w Trinity, żeby nowicjusz otrzymywał przywilej samodzielnej kwatery. W dodatku książę miał do dyspozycji własny telefon i skrzynkę pancerną na swoją pocztę, zaś o jego pranie miał dbać ochroniarz, co stanowiło niezbędny środek ostrożności, który miał zapobiec kradzieży bielizny przez łowców trofeów. 108 W odróżnieniu od innych studentów książę nie mógł całkiem swo-bodnie uczestniczyć we wszystkich młodzieńczych szaleństwach. Ochro-niarz towarzyszył mu nieustannie, chociaż z doskonale wyćwiczoną dys-krecją, i starannie obserwował. Następca tronu nie mógł też beztrosko przyłączać się do działających w kolegium stowarzyszeń. Bez wiedzy księcia jego opiekun sporządził listę ,,drażliwych” organizacji — prak-tycznie zakazanych. Na indeksie znalazły się m.in. Amnesty International, Towarzystwo Buddyjskie, Towarzystwo Fabiańskie, Heretycy, Towarzy-stwo Marksistów, Anglo-Chińskie Towarzystwo Porozumienia, Stowarzy- szenie Konserwatystów i Klub Laburzystowski. Wstępując do którego-kolwiek z tych towarzystw książę igrałby z ryzykiem okrycia się hańbą lub zgrzeszyłby — mimo woli — aktywnością polityczną. Początkowo poruszał się niezwykle ostrożnie, nieśmiało badając dro-gę do nowego świata. Jadał samotne śniadania, a potem, jak inni studenci, wędrował do sal wykładowych archeologii i antropologii. Inaczej niż w Gordonstoun, nie spacerował osamotniony. Na tym samym roku stu- diował Edward Woods, drugi syn dziekana Windsoru. Edward dzielił mie-szkanie — naprzeciw pokojów księcia — ze swym kuzynem Jamesem Buxtonem, obydwaj utworzyli zalążek grupy studentów, która stopniowo rozwinęła się wokół księcia w krąg przyjaciół, towarzyszących mu w dro-dze na wykłady, jadających razem lunch w głównym gmachu, goszczą-cych się wzajemnie na kolacjach w swoich pokojach, urządzających wy-prawy do kina i na koncerty. Przyjaciele, jakich dobierał sobie książę, nie zawsze znajdowali uz-nanie w oczach lorda Butlera. Jak później zwierzył się on dziennikarce Ann Leslie, było pożałowania godne, ze serdeczni przyjaciele księcia sta-nowili gromadę polujących i strzelających pospolitych typów ze szkół publicznych. Księcia irytowała postawa właściciela, jaką demonstrował wobec niego lord Butler. Gdy później przeczytał niedyskrecje, na które pozwolił sobie rektor w rozmowie z dziennikarką, skomentował: więk-szość z tego, co mówi rab Butler to niedorzeczności i przejaw jakiegoś zadziwiającego marzenia, by w dziedzinie prawa i filozofii uchodzić za mojego mistrza, bez którego nadal byłbym półkretynem. Długo jeszcze po opuszczeniu Cambridge najmniejsza wzmianka o rektorze Trinity jako je-go „mentorze”, „guru” czy „szarej eminencji” gwarantowała doprowadze-nie księcia do wściekłości. U podstaw jego irytacji leżała głęboka obraza, której korzenie sięgały pierwszego proszonego obiadu w rezydencji Butlerów. Chcąc, by przyję- cię okazało się sukcesem, Mollie Butler zaprosiła asystentkę swego męża, Lucie Santa Cruz, córkę ambasadora Chile, i jej matkę. Obie były dobry-mi przyjaciółkami Butlerów. W afektowanej biografii swego męża Mollie Butler napisała, że Lucia była przemiłą i utalentowaną dziewczyną, która z pewnością zasługiwała na uznanie w oczach księcia Karola. Jej mnie-manie okazało się prorocze, między dwojgiem studentów wkrótce zawią-zała się przyjaźń mająca trwać kilkanaście lat i na tyle bliska, że pozwoli-ła Mollie Butler na komentarz, iż Lucia to byt szczęśliwy przykład kogoś, na kim. książę mógł bezpiecznie wypróbowywać swoje wyrzynające się ząbki. Mollie napisała to osiemnaście lat po wydarzeniach, jej mąż był jednak znacznie mniej dyskretny, szczycąc się na bieżąco i niedwuznacz-nie, że — wśród innych zasług wniesionych w edukację księcia — ułatwił mu nawiązanie znajomości, dzięki której młoda południowa Amerykanka udzielała niewinnemu nowicjuszowi lekcji miłości fizycznej. Niezależnie od tego, jak wyglądała prawda, książę nie mógł ścierpieć ani ogólnej cheł-pliwości ani tego szczególnego sprzeniewierzenia. Poddając ostrej krytyce zamknięte kółko przyjaciół księcia, Butler nie dostrzegał, że królewskiemu studentowi było szczególnie trudno wy-chylić się poza własny bezpieczny krąg. Chorobliwie nieśmiały, czuł się dotkliwie zakłopotany podczas zebrań, na których zabrakło jego „serdecz-nych przyjaciół”. Zawsze wytwarzała się wokół niego pustka, jakby towa-rzystwo demonstrowało specyficzną niechęć do włączenia księcia Walii w rozmowę, zajęcia za nim kolejki lub wolnego miejsca obok niego. Jeśli chciał porozumieć się z kimkolwiek ponad tą próżnią między monarchą a poddanymi, zawsze sam musiał wykonać pierwszy krok. Nawiązanie kontaktu z kolegami- studentami wymagało jednak siły woli, jakiej jesz-cze nie osiągnął. W pełni zdawał sobie sprawę z tego braku i — co cha-rakterystyczne — oskarżał sam siebie: Po przemyśleniach doszedłem do wniosku, ze jestem odludkiem. Wolę być sam i jestem szczęśliwy w otocze-niu jedynie wzgórz i drzew. Więc jeśli próbuję poruszać się wśród ludzi, kryje się w tym fałsz. Co najgorsze — czuję, ze oni to czują. Jednak muszę dążyć do poprawy. Jego zachowanie i powierzchowność nie zachęcały do poufałości. Według jednego z przyjaciół: byt niewiarygodnie pruderyjny. Nosił zaw- sze sztruksy, dobrze wypastowane buty i ciężkie marynarki. Byt pełen re- zerwy i nigdy nie zdradzał swego ochroniarza. Inny kolega uważał, że była w nim jakaś dojrzałość, piętno inności... dużo bardziej wrażliwy, roz- sądny, kulturalny i znacznie lepiej wychowany niż przeciętna osoba. Cho- 110 ciąż te cechy aż nadto trzymały otoczenie na dystans, znaleźli się studen-ci pozbawieni zahamowań, obdarzeni hucpą potrzebną, by znaleźć drogę do jego towarzystwa. Takie przypadki nie miały na ogół większego zna-czenia, jeden doprowadził wszakże do niespodziewanej przyjaźni. Hywel Jones był stypendystą z Walii, muzykiem rockowym z zamiłowania i obiecującym ekonomistą. Wcześnie, bo już w pierwszym tygodniu se-mestru młodzieńcy wpadli na siebie na schodach przy pokoju księcia. Nad kubkiem kawy dzielili się refleksjami, że chociaż mają tak różne punkty widzenia, obaj uważają pomysł studiowania na uniwersytecie za doświadczenie ekscytujące, choć nieco odbierające odwagę. Książę zapy-tał o przeszłość Jonesa w walijskich dolinach i zaczęli rozmawiać o poli-tyce. Jones był pierwszym socjalistą, z jakim książę nawiązał bliższy kon-takt. Jak później wspominał, mieli zwyczaj rozmawiać „do późnej nocy” na wszelkie tematy. W pamięci Jonesa pozostały dyskusje m.in. o brytyj-skim kryzysie gospodarczym, o ścierających się ideologiach partii polity-cznych, o wojnie wietnamskiej. Książę odwiedził kiedyś Jonesa w jego pokoju i zauważył nad kominkiem karty członkowskie Stowarzyszenia Konserwatystów i Klubu Laburzystów, a także Towarzystwa Marksisto-wskiego (lub „szalonych lewicowców”, jak nazywał ich Jones). Książę Karol osłupiał: — Dlaczego wszystkie z nich? — pytał. Jones wyjaśnił, że to jedyna metoda, by dostawać zaproszenia na wszystkie mityngi. Ka-rol dobrze wiedział, że musi unikać jakichkolwiek postępków świadczą-cych o politycznych skłonnościach, bardzo jednak pragnął uczestniczyć w partyjnych spotkaniach, więc — jak twierdzi Jones — zdecydował się szukać rady u Butlera. Czy mógłby pójść za przykładem Jonesa? Czy wtedy ewentualne zarzuty odchyleń politycznych nie znosiłyby się na-wzajem? Po przemyśleniu rektor wydał werdykt, że ryzyko jest jednak zbyt wielkie. Książę ustąpił. Chociaż Jones go intrygował, wzajemne stosunki między nimi nie były taki bliskie, jak później książę pozwalał sobie wierzyć. Nawet we własnym kręgu, do którego Jones nie należał, zażyłość między następcą tronu a przyjaciółmi nie była ani intensywna ani trwała. Oprócz Jamesa Buxtona, z którym rozumieli się doskonale i dzielili zapatrywania na wie-le spraw, z resztą towarzystwa łączyły go raczej podobna przeszłość i sposób wychowania niż silne związki uczuciowe; nawet dziecinna przyjaźń z Edwardem Woodsem nie przekształciła się w głębszą więź. Okazjonalnie rozgrywali partię squasha lub tenisa (chociaż książę nie przejawiał ani zdolności ani entuzjazmu dla żadnej z tych gier) i czasem 111 jedli wspólne kolacje, ale nawet te okazje nie były intymne ani godne zapamiętania. Pili i (bez księcia) palili, niekiedy dyskutowali, głównie o wspólnych zainteresowaniach — polowaniu i strzelaniu, rzadko jednak wykraczali poza te wygodne obszary. W różnym stopniu wszystkich po- wstrzymywała zarówno obawa, że książę mógłby wejrzeć w ich wnętrze, jak brak ciekawości świata istniejącego poza familiarnymi granicami własnego ekskluzywnego towarzystwa. W sezonie polowań książę miał zwyczaj zapraszać przyjaciół na weekendy do Sandringham. Zwykle zaproszenie następowało w ostatniej chwili, w piątek: „Zamierzam jutro postrzelać. Może też masz ochotę?” Kiedy przyjeżdżali, wszystko było bezbłędnie zorganizowane, łącznie z wystarczającą liczbą naganiaczy dla garstki zaproszonych przez księcia strzelców. W Sandringham „naprawdę można spotkać najwspanialsze okazy dzikiego ptactwa i to pięknie wystawione do strzału. Wszystko tam jest doskonałe. Wspaniałe polowanie” — wspominał jeden z bywalców. Książę w owych czasach okazywał większy niż kiedykolwiek zapał do myślistwa. Mało który weekend mijał bez polowania w wielkich posiad-łościach ziemskich. Według Hugha van Cutsem, ziemianina, sportowca i jednego z najbliż-szych przyjaciół, książę już wtedy dobrze strzelał, z koordynacją, refleksem i wdziękiem, które sprawiają, że prymitywna rzeź zamienia się w szlachetny sport. Zadowolenie z własnego męstwa przeziera z wielu listów, jakie książę napisał w tym okresie. Nie potrafię opisać, jak wielka radość mnie ogarnęła, gdy te wszystkie bażanty pofrunęły tak lekko i podniecająco. Bardzo ci dzię-kuję — pisał do van Cutsema po którymś weekendzie. W późniejszym liście wyznawał: ze szczerą przyjemnością witam każdą wymówkę, żeby uciec z Cambridge i brodzić po zaoranym polu, zamiast gnuśnieć w bibliotece. Bawiło go czekanie późnym popołudniem w deszczu i wietrze na dzikie go-łębie zlatujące się na nocny odpoczynek: to co wydarzyło się wczoraj, było jak wyśnione marzenie. Nigdy wcześniej nie ustrzeliłem dwudziestu pięciu sztuk w jeden wieczór — całkiem szalony dzień. Serdeczny facet, który wyziera z kartek tego i podobnych listów, jest tak różny od zakłopotanego ducha dającego się zauważyć w jego młodzieńczej korespondencji, aż można by pomyśleć, że książę zrzucił chłopięcą skórę, by jako młody mężczyzna przywdziać zupełnie inną osobowość. W rzeczywi- stości były to jedynie dwie strony tego samego charakteru, uchwycone w od- miennych nastrojach, z różnej perspektywy. Gdyby przejawił nagłe zaintere- sowanie do krykieta, rugby, czy nawet golfa, taka zmiana nie wywołałaby 112 większych komentarzy. Faktem jednak było, że jego pasje łączyły się ze śmiercią — śmiercią ptaków, lisów, jeleni i ryb, co sprawiło, że wspomniana zmiana ujawniła się bardzo ostro. Wielu ludzi nie przywykłych do wiejskich obyczajów nie potrafiło tego zrozumieć, szczególnie że ich osąd był skażony niejasną niechęcią dla „wiejskiej szlachty”, z której gościnności książę tak ochoczo korzystał. Dziesięć lat później sam będzie się wzdragał przed łatwą rzezią na zorganizowanych polowaniach. Mimo wszystko jednak zawsze był w stanie pogodzić miłość do przyrody i dążenie do duchowego oczyszczenia (które coraz bardziej go pochłaniało) z entuzjazmem dla myślistwa. Wciąż będzie się nim pasjonował, na przekór lobbystom podnoszącym wyjątkowe larum, gdy właśnie on jechał na polowanie. Rewolucyjny nastrój, który ogarnął tak wielu z jego współczesnych, wydawał się przechodzić mimo niego. Doznał szoku na wieść o zamordo- waniu Martina Lutera Kinga i był pod wrażeniem reakcji na „Rzeki krwi” Enocha Powella — mowę, która —jak napisał — wywołała nagły marsz dokerów na Westminster i wygwizdanie tak nieprawdopodobnej postaci jak łan Mikardo6, a okrzyki poparcia dla sir Geralda Nabarro7. Czuję, że w bliskiej przyszłości cały problem stanie się dużo poważniejszy. Na włas- ne oczy, w towarzystwie Buxtona, zobaczył studencką demonstrację w Cambridge, znaną potem jako „zamieszki w Garden House”8. Być mo- że jednak najmocniej doświadczył wstrząsającego epoką obrazoburstwa na coniedzielnych wieczornych kazaniach w kościele St Mary w Cam- bridge. Wikariusz Hugh Montefiore9, przejąwszy tradycję po swoim po- przedniku Mervynie Stockwoodzie, regularnie wypełniał kościół pro- wokacyjnymi i heretyckimi wypowiedziami. W duchu ekumenizmu galeria Montefiore’go łączyła kalwinistów i jezuitów, polityków i arty- stów. Bywał tam i Enoch Powell, i W.H. Auden, i Duke Ellington. Jedną z najbardziej znaczących serii wykładów wygłosił wielebny Harry Wil- liams, szeroko znany nie tylko jako hipnotyczny kaznodzieja, ale też słynący z nieortodoksyjnego blichtru swych teologicznych dociekań uświetnionych zgłębieniem Freuda i Junga oraz rosnącą fascynacją „wew- nętrznym ja”. To quasi-egzystencjalne przybliżenie do wiary doprowadzi- 6 łan Mikardo (ur.1908), poseł Partii Pracy 1945-1987, członek egzekutywy krajowej Partii Pracy 1950-1959 i 1960-1978. 7 Gerald Nabarro (1913-1973), poseł konserwatystów z South Worcestershire 1966- 1973. 8 Grupa studentów wtargnęła na odbywającą się w hotelu Garden House promocję tu- rystycznych wycieczek do Grecji protestując przeciwko rządom pułkowników w Grecji. 9 Przewielebny Hugh Montefiore (ur. 1920), wikariusz Great St Mary’s w Cambridge 1963-1970; biskup Birmingham 1978-1987. 113 ło go do poglądu, że wyznanie „wierzę” jest równoznaczne ze stwierdze-niem „jestem”, czego dowodził używając narzędzi psychoanalizy i antro-pologii w celu dotarcia do źródeł wiary i dla przedstawienia radykalnej interpretacji doktryny chrześcijańskiej. To szokowało zarówno tradycjo- nalistów, jak fundamentalistów. Jako dziekan Chapel w Trinity, Williams od pierwszego spotkania utrzymywał stosunki z księciem. Następca tronu był częstym gościem przy jego stole, nad którym unosił się duch radykal-nych dociekań. Na Williamsie duże wrażenie wywarła nie tylko skro- mność księcia, ale też ostrość jego sądów. Odpowiadając na prośbę arcy-biskupa Canterbury napisał o księciu: sądzę, ze jest człowiekiem bardzo głębokim, ale nie potrafię go do końca przeniknąć. Czasem książę służył do mszy w Chapel, potem obaj wycofywali się do pokoju dziekana na śniadanie i rozmowę. Williams był poruszony potęgą „duchowych możli- wości”, które ujrzał w księciu: Zawsze myślałem, ze posiadał głębię, nie płynął po powierzchni ży-cia, ale interesował się jego głębszymi warstwami, źródłami życia, otwar-ciem umysłu. Był gotów oceniać idee, nie przyjmował rzeczy gotowych, lecz analizował je dla samego siebie. Może to brzmieć absurdalnie ale zawsze mi się wydawało, ze w młodości miał zadatki na świętego: byt obdarzony laską, pokorą i pragnął pomagać innym ludziom. Mimo licznych rozrywek studenckiego życia przypuszczano, że ksią-żę bez trudności pokona pierwsze egzaminy z archeologii i antropologii. Był skazany na sukces. Wiedział jednak, że krytycy stale na niego napa-dają, że krążą wokół uwłaczające uwagi na temat jego intelektu, a nie czuł się na tyle silny, by o to nie dbać. Pilnie uczęszczał więc na wykłady i seminaria, na czas przygotowywał prace pisemne, wyjeżdżał na stosow-ne wykopaliska i czytał do późnej nocy. Dzięki tym wysiłkom zapewnił sobie wysoką pozycję w rankingu po końcowych egzaminach. Szczegól-ną radość sprawiło mu, że osiągnięcie to odnotowała krajowa prasa, co znacząco podbudowało jego intelektualną samoocenę. Bardzo się cieszę, ze gazety podały wyniki egzaminów — pisał do Checkettsa. — Zrealizo-wałem moje pragnienie i pokazałem im, przynajmniej w tym skromnym wycinku, ze nie jestem kompletnym głupcem i ignorantem. Teraz karty się pewnie odwrócą i uznają mnie za księcia-kujona. Z dniem ukończenia 18 lat następca tronu stawał się doradcą stanu, jednym z czterech członków rodziny królewskiej najbliższych sukcesji tro- nu, którzy byli upoważnieni do zastępowania władczyni, gdy przebywała za granicą. W wypadku jej śmierci dziedziczyłby koronę, a gdyby choroba 114 uniemożliwiła jej wykonywanie obowiązków, zostałby regentem. Przypu-szczalnie przez przeoczenie ktoś z pałacu zapomniał księciu powiedzieć o tych przywilejach i obowiązkach: „Dowiedziałem się o tym z wiadomo-ści o szóstej po południu. Jednak uznałem, że nic tam po mnie i nie za-cząłem się pakować”. Rok później, w październiku 1967, po raz pierwszy uczestniczył w uroczystym otwarciu obrad parlamentu, a w grudniu podjął pierwszą zagraniczną podróż w zastępstwie królowej, by wziąć udział w pogrzebie Harolda Holta10 premiera Australii. Pośród głów państw spot-kał tam groźne trio azjatyckie w osobach prezydentów Filipin Marcosa, Wietnamu Południowego Van Thiema i Korei Południowej Parka, ale po-znał też prezydenta Stanów Zjednoczonych Lyndona Johnsona, który wy-dał mu się przygnieciony ciężarem swego urzędu: „Chyba nigdy nie wi-działem podobnie wyczerpanego człowieka. W dziwnie rozwlekły sposób mówił o tym ile godzin spędza w pracy i jak mało sypia”’1. Książę Karol był podbudowany przyjęciem, jakie mu zgotowano. Au-stralijczycy odczuli, jak sądzę, ulgę i wdzięczność, że przyjechaliśmy — pi-sał do Mountbattena. — Myślę, ze trzeba okazać, jak nam na nich zależy, bo to jeden z najwspanialszych narodów... Byli niewiarygodnie przyjacielscy, a na lotnisku zgromadził się wielki tłum. Mam tylko nadzieje, że nasi polity-cy zdają sobie sprawę z tej lojalności i nie opuszczą ich w potrzebie. Jego poczucie spełnionej misji było wzruszająco osobiste: Tak mi milo, że zdoła-łem zrobić to dla mamy — pisał do swojej chrzestnej, Patrycji Brabourne — Australijczycy wydawali się zadowoleni, że przyjechał ktoś z Rodziny, by okazać im naszą nieustającą troskę. W podróży towarzyszyli mu laburzy-stowski premier Harold Wilson i lider partii konserwatywnej, Edward Heath, którzy zaczęli się do siebie odzywać dopiero w drodze powrotnej. „Nie wiem, na ile ci politycy są szczerzy w tym, co mówią — zauważył książę — ale pan Wilson mówił o wszystkim, a głównie o sobie”. W czerwcu następnego roku książę został kawalerem Orderu Pod-wiązki w Windsorze, a w lipcu wydał swoje pierwsze przyjęcie w ogro-dach pałacu Buckingham. Złożył też oficjalną wizytę na Malcie, gdzie w pałacu St Anton wydał ogrodowe przyjęcie dla czterystu osób, które „pociły się obficie, a niektórzy co jakiś czas udawali się na tyły ogrodu, w okolice stawu ze złotymi rybkami, by przeżyć niewielki atak serca”. Sam najwyraźniej zrobił duże wrażenie na gościach. Jeden z nich napisał 10 Harold Holt, premier Australii 1966-1967. 1 * Trzy miesiące później Johnson zaskoczył świat oświadczając, że rezygnuje ze startu w wyborach w 1968 r. 115 potem do Mountbattena: Ten młodzieniec bardzo przypomina mi ciebie; jest głęboko zainteresowany ludzkością i detalami ludzkiego cierpienia. Mózg może mieć każdy, ale dobre serce to rzadkość wśród dzisiejszej młodzieży. Głównym jednak celem wizyty księcia był udział w meczu polo na stulecie Ali Malta Polo Ciub, którego prezesem był lord Mount-batten. Książę oddawał się grze w polo z taką samą pasją jak myślistwu i gotów był pokonać dowolną odległość w poszukiwaniu zawodów. Grał na tyle dobrze, by pokonać połowę Niebieskich z Cambridge. Po zdoby-ciu Pucharu Księcia Ludwika wysłał z Malty do Mountbattena list (od twego bardzo zakurzonego wnuka, który jest ci dozgonnie wdzięczny za zaaranżowanie tej gry... i niezwykle dumny ze zdobycia pucharu), gdzie opisał Old Pałace w La Yaletta, w którym niegdyś zatrzymała się jego matka: Nie potrafię powiedzieć, jak przykry jest widok tego, co musiało być kiedyś piękną budowlą, a teraz jest w opłakanym stanie. Może to wi-działeś, w każdym razie wygląda jak dom z horroru Hitchcocka. Ostatnie-go wieczoru poszedł na kolację do restauracji w środku przepięknego mia-sta zbudowanego zupełnie na średniowieczną modłę, gdzie ulice są wąziutkie, a kamieniczki tłoczą się nad głowami. Panuje zupełna cisza, domy mają wygląd późnoromański i doskonale piękny. Po letnich wakacjach opuścił Szkocję (nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo tęsknię za Balmoral, za wzgórzami, za powietrzem. Bez tego wszystkiego czuję się pusty i niekompletny) i rozpoczął drugi rok w Cam-bridge. Porzucił archeologię i antropologię, by zająć się studiowaniem hi-storii do drugiej części egzaminów. Rozpocząłem przebudowę samego sie-bie i zastanawiam się, jakiego programu historii wymaga ta nowa sytuacja. Okazuje się, ze są setki wzajemnie sprzecznych wykładów, w różnych miejscach jednocześnie, a wszystkie sale wypełniają po brzegi owłosione, niedomyte ciała studentów. Zmagam się właśnie z problemem Jerzego III, stoję wobec odstręczającego wyboru jednej z sześciu książek i nie mam pojęcia, jak do piątku napisać pracę. Po pewnym namyśle książę zgłosił się do Dryden Society, grupy te- atralnej w Trinity. Wziąłem tego dnia swój los we własne ręce i postano- wiłem w końcu być na tyle dzielnym, by pójść na przesłuchanie. Ta decy- zja wywołała lekką konsternację wśród stałych bywalców Dryden. Czy powinni przystać na jego prośbę (ryzykując, ze trzeba będzie odrzucić następcę tronu), czy też nie dopuścić go do przesłuchania, odsyłając jego podanie z wyjaśnieniem, że wszystkie role są już obsadzone? Obrali kurs wymagający większej odwagi. To było zupełnie przerażające! — pisał 116 później książę. Ale zachwycił dwóch szefów teatru prowadzących jego przesłuchanie. „Chyba nigdy przedtem tak się nie uśmiałem. Urodzony gawędziarz! — powiedział potem jeden z nich, Christian Bailey — Był taki śmieszny, że tarzaliśmy się po podłodze”. Zaproponowano mu rolę księdza w rewii —jak dotąd nie próbowa-łem swoich sil w sztuce współczesnej, ale zawsze jest ten pierwszy raz. Wieść, że książę będzie występował na scenie, wkrótce przeciekła do pub-licznej wiadomości. Linie telefoniczne w Trinity urywały się, przeciążone naporem ciekawości nie tylko krajowych i zagranicznych dziennikarzy, ale też znanych aktorów i aktorek oraz ważnych osobistości lub ich ro-dzin, które nigdy wcześniej nie miały okazji patronować podobnemu wy-darzeniu. Książę Karol odegrał swą rolę, parodiując subtelnie Michaela Ramsey’a, arcybiskupa Canterbury (chociaż Hugh Montefiore twierdził, że inspiracją były raczej jego wystąpienia w St Mary). Później zagrał w Erpingham camp Joe Ortona, czarnej komedii o wakacyjnym obozie, który przekształca się w faszystowski obóz szkoleniowy. Na przedstawieniu obowiązywał zakaz robienia zdjęć, mimo to „Paris Match”, którego fotoreporter rezydował w Cambridge, zdobył jakoś fotogra-fie z przedstawienia, między innymi wizerunk księcia z rozgniecionym na twarzy ciastkiem z kremem. Zdjęcie zajęło cztery szpalty pod nagłówkiem „Une tarte a creme enfait la yedette”. Chociaż fotografie obiegły całą prasę europejską, żadna z brytyjskich gazet nie złamała embarga. Rok później, by zapobiec podobnym wypadkom, zastępca sekretarza prasowego królowej uzgodnił z Dryden Society, że w przeddzień premiery odbędzie się specjalny pokaz dla prasy. Wśród innych luminarzy dzienni-karstwa pojawili się korespondenci „The Times” (Philip Howard) i „Daiły Telegraph” (Sean Day-Lewis), by wyrobić sobie zdanie o przedstawieniu złożonym z serii burlesek pod wspólnym tytułem Cichy Don. Poza odegra-niem roli „eksperta od chińskich bidetów z dynastii Bong, zwanego Lu-dwik XIV Bloggs” w pastiszu programu telewizji BBC, książę miał wygło-sić monolog własnego autorstwa, parodiujący prognozę pogody. Po kilku linijkach zapomniał tekstu, które to potknięcie zostało następnego dnia sze-roko opisane. Jedynie Philipp Howard wspaniałomyślnie przypisał wpadkę faktowi, że publiczność stanowił „ponury szwadron dziennikarzy o poke-rowych twarzach”. Podsumowując owo wydarzenie godne pierwszych stron gazet, „The Times” uznał, że była to dobra, czysta, hermetyczna, stu-dencka zabawa, nieuczciwie wystawiona na pastwę nienasyconego oglą-dactwa światowej prasy. 117 ROZDZIAŁ ÓSMY ;,, o czterech zaledwie semestrach w Trinity, książę był zmuszony ‘ przerwać swe „nowe życie” w Cambridge, by udać się na seme-stralny wyjazd do walijskiego University College w Aberyswyth. Tuż przed wyjazdem nagrał swój pierwszy wywiad dla radia1, w którym pytano go, czy nie obawia się wrogości walijskich ekstremistów. „Byłoby nienaturalne, gdybym nie czuł przed tym żadnej obawy. Człowiek zawsze się zastanawia, co może się wydarzyć. Będzie w porząd-ku, póki nie będę cały w pomidorach i zgniłych jajach. Nie mam jednak za złe tym ludziom, że demonstrują w taki sposób. Nigdy przedtem mnie nie widzieli. Nie wiedzą, jaki jestem. Właściwie nie byłem dotąd w Walii. Trudno od nich oczekiwać, żeby byli nadmiernie rozentuzjazmowani fak-tem, że zawita do nich tak zwany «angielski książę»...” Decyzję wysłania księcia do Walii podjęto dwa lata wcześniej, w od- powiedzi na propozycję rządu przedstawioną przez George’a Thomasa, ministra do spraw Walii2. Bez wątpienia decyzja wynikała bardziej z po- budek politycznych niż kulturalnych czy edukacyjnych. Thomas uważał, że wizyta następcy tronu mogłaby „pogłębić związki między księstwem a rodziną królewską” i miał nadzieję przekonać królową, że książę powi- nien wykorzystać czas spędzony w Walii na udział w paru uroczysto- ściach publicznych, chciał też w odpowiednim czasie przekazać księciu 1 Wywiad dla BBC przeprowadził Jack de Manio z programu „Today”. Udało mu się to dzięki wstawiennictwu jego bliskiego przyjaciela, Davida Checkettsa, który był jedno- cześnie udziałowcem firmy Neilson McCarthy, zajmującej się kreowaniem publicznych wi- zerunków osób i firm. De Manio zasiadał w zarządzie firmy. 2 George Thomas (ur. 1909), obecnie wiceksiążę Tonypandy. Niegdyś poseł do parla- mentu z Cardiff, przewodniczący Walijskiej Partii Pracy 1950-1951, minister stanu w Welsh Office 1966-1967, minister do spraw Walii 1968-1970, przewodniczący Izby Gmin 1976- 1983. 118 to, co delikatnie określano jako „pewne aktualne zagadnienia dotyczą! Walii”. Królowa odrzuciła wprawdzie propozycję publicznych wystąpię ale zgodziła się na wprowadzenie syna w „walijskie problemy”, kto w 1969 roku coraz bardziej niepokoiły rząd, mogły bowiem przeszkodź formalnej inwestyturze księcia, zaplanowanej na l lipca 1969 roku. S mestr w Aberystwyth uważano za stosowne do niej preludium. W gorączce lat sześćdziesiątych stare założenia brytyjskiej polityki z częły się załamywać, gdyż niezadowolenie wszystkich partii przerosło i< tradycyjną lojalność. W tej atmosferze wykiełkowały nagle uśpione dot; ziarna nacjonalizmu. Dwie główne partie z przerażeniem obserwowa wzmagające się protesty wobec ustalonego porządku. Przywódca konse watystów, Edward Heath3 szydził, że nacjonaliści składają w ofier; „kwiat polityki za kwiat ludzi”, zaś laburzystowski minister, Merłyn Ree oświadczył, że „walijski nacjonalizm nosi wiele znamion faszyzmu”. r’ celtyckich rubieżach tęsknota za „samodzielną władzą” od dawna należą do kulturalnej tradycji, ale wcześniej nie wywoływała takiego alarn w Westminster. Zagrożenie dla ustalonych struktur politycznych Zjedn czonego Królestwa ujawniło się dopiero, za to aż nadto wyraźnie, po zw cięstwie walijskiego nacjonalisty Gwynfora Evansa w lipcowych wyb rach uzupełniających w Carmarthen i szkockiej nacjonalistki Winifrec Ewing w Hamilton w listopadzie 1967 roku. Gdyby ta fala separatysty c nej żarliwości zmieniła się w potop, zagroziłaby nie tylko bytowi Zjedn czonego Królestwa jako jednolitego państwa, ale — co budziło bardzi bezpośrednie obawy — w niebezpieczeństwie znalazłaby się wkrótce ti rządząca większość w Westminster oparta w rzeczywistości na socjalist cznych tradycjach krajów celtyckich. Może roztrząsanie partyjnych kórz ści nie było stosownym tematem rozmowy między ministrem a następi tronu, ale na pewno były nim zagadnienia konstytucyjne. Jeszcze więks: znaczenie miał nasilający się problem bezpieczeństwa, podsycany przi separatystyczną retorykę, która płynęła obficie i nieprzerwanie z ust nacj nalistycznych przywódców. Armia Wolnej Walii od dawna drażniła się tr chę z policją i służbami bezpieczeństwa. Jej „żołnierze” przy użyciu niel galnych nadajników radiowych wzywali Walijczyków do powstań 3 Sir Edward Heath (ur. 1916), przywódca opozycji 1965-1970; premier 1970-19’; przywódca opozycji 1974-1975. 4 Lord Rees (ur. 1920), poseł Partii Pracy z South Leeds 1963-1983, z Morley i Sou Leeds od 1983; podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych 1968-1970; mii ster spraw wewnętrznych 1970-1979. przeciwko angielskim ciemiężycielom, odbywali niby wojskowe manewry na bagnistych zboczach i od czasu do czasu kradli ładunki nitrogliceryny, które —jak grozili — służyć miały do wysadzenia w powietrze instytucji „kolonizatorów”. Nikt nie brał poważnie małego gangu zdesperowanych amatorów, aż w 1968 roku bomba podłożona przez walijskich ekstremi-stów zraniła groźnie podoficera RAF-u. Wkrótce potem kolejna bomba zni-szczyła Świątynię Pokoju w Cardiff, a inny ładunek znaleziono na dworcu w przechowalni bagażu. Tylko przypadkiem obyło się bez zabitych i ran-nych. Nikt nie przyznał się do odpowiedzialności za te akty terroru. Kiedy anonimowo ogłoszono, że celem kolejnych napaści będzie książę Walii, służby bezpieczeństwa musiały potraktować groźby z największą powagą. W tygodniu jego przybycia na uniwersytet, na ulicy obok głównej kwatery policji w Cardiff eksplodowały laski nitrogliceryny umieszczone w metalowej tubie, wybijając szyby w okolicznych oknach. Do ochrony kampusu uniwersyteckiego, zgodnie z planem przygotowanym osiem miesięcy wcześniej, odkomenderowano stu policjantów, co wywołało re-akcję w „The Times”: Odnalezienie jednej bomby „petardowej armii” do-prowadziło do największej w historii Walii operacji sil bezpieczeństwa w Aberytswyth. „Daiły Telegraph” odnotował, że policja usunęła z miej-scowego sklepu pudełko czarnych świec z napisem „BOMBA”, ponieważ wcale nie było zabawne. Książę osobiście odebrał pierwszą lekcję wrogości. Jak później opo-wiadał, zaraz po odwiedzeniu uniwersytetu i obejrzeniu swej nowej kwa-tery spotkał jegomościa z plakatem pokrytym walijskimi napisami: zapy-tałem go, co to znaczy, bo obawiam się, ze nie zdążyłem jeszcze odpowiednio poznać języka walijskiego. Więc zapytałem go, a on obrzucił mnie obelgami... „Wracaj do domu, Karolku”, albo coś w tym rodzaju. Nie zadawałem więcej pytań. To nie miało sensu. Kilka tygodni później na obiedzie w Walijskim Towarzystwie Historycznym siedmiu gości odmó- wiło wzniesienia toastu za lojalność. Cytowano słowa jednego z mów-ców: Nie mielibyśmy żadnych pretensji, gdyby przyjechał na cale trzy lata. Ale nie podoba nam się, ze wpadł tu jak po ogień, tuż przed inwesty-turą w Caemarvon, na szybką akademicką kąpiel oczyszczającą. Szefowa Towarzystwa Celtyckiego, Yvonne Davies, poinformowała księcia listownie, że Towarzystwo postanowiło sprzeciwić się politycznej akcji wysiania na Uniwersytet Walijski i do Kraju Walijskiego Karola Windsor jako księcia Walii. Towarzystwo popiera również protest, który 120 odbyt się w tej sprawie w Aberytswyth 20 stycznia i podziwia odwagę czterech studentów, którzy podjęli strajk głodowy. Książę przybył do Pantycełyn Hali, gdzie miał zamieszkać wśród 250 innych studentów, świadomy tej niechęci i przygotowany na demon-stracje. Odczuł przeto ogromną ulgę, widząc, że 500- osobowy tłum zgo-tował mu wylewne powitanie. Nastolatki i dojrzale kobiety wołały „Niech żyje!”—donosił „Daiły Maił”. Następnego dnia, gdy w otoczeniu hordy umundurowanych oficerów wyruszył do miasta kupić wieszaki na ubrania i haczyki do obrazków, zostawiał za sobą — pisał „Guardian” — prze-chodniów z głowami obracającymi się jak na sprężynkach i roztrzęsio- nych sprzedawców, z których jeden wyjąkał: „Zupełnie się rozsypałem, kiedy wszedł do środka „. Kilka dni po przybyciu książę, wciąż wzruszony powitaniem, pisał do swego przyjaciela z Cambridge: Jak dotąd nie wydarzyła się żadna demonstracja, a powitano mnie niewiarygodnie ciepło i uspokajająco. Ludzie rozpoznają mnie wszędzie, gdzie się pojawię i tłoczą się, by życzyć mi szczęścia. Z drugiej jednak strony w powietrzu wciąż rozlegają się trzaski krótkofalówek. Jedyna gorzka uwaga pochodziła od przewodniczącego związku stu-dentów, który przepowiedział księciu spędzenie w Aberystwyth dziewię-ciu samotnych tygodni: „Nikt nie zdobędzie w tak krótkim czasie praw-dziwych przyjaciół, a poza tym nie mamy tutaj więcej arystokratycznych typów”. Słowa te wyszły wprawdzie z ust żółtodzioba, ale czas dowiódł ich słuszności. To miejsce bardzo różni się od Cambridge — pisał książę do przyjaciela. — Ma zupełnie inną atmosferę. Bardzo tęsknię za Cam-bridge i teraz rozumiem, jakimi byliśmy tam szczęściarzami. Próbował robić dobrą minę do złej gry, ale wyraźnie czuł, że jest obcy i wycofywał się w prywatność swojej „celi” (którą usiłował ucywilizować obrazami i grafikami) albo wyjeżdżał z Aberystwyth w głąb kraju, by poznać uroki walijskiej wsi. Pod koniec pobytu zapytano go o poczucie alienacji na walijskim uniwersytecie. „Kłopot w tym, że każdy musi pamiętać, iż zaj-muję nieco inną pozycję niż reszta ludzi — jąkał się w odpowiedzi. — Myślałem o pewnej konieczności, że będę samotny, jeśli oni tego zechcą. To znaczy... nie nawiązałem wielu przyjaźni, jeśli o to chodzi. Można to porównać z życiem innych ludzi, bardziej samotnych. W tym sensie, istotnie, był to czas samotności”. Cierpienie zawarte w tych słowach było widoczne tym bardziej, że stanowiły one część pierwszego wywiadu telewizyjnego, jakiego udzielił 121 w swym życiu. Wywiadu, który —jak się spodziewał czekając na swoich inkwizytorów: Cliffa Michelmora z BBC i Briana Connella z ITV — bę-dzie najzwyklejszym piekłem. Gdyby był politykiem lub dyplomatą, potra-fiłby znaleźć słowa, które pozwoliłyby mu ukryć prawdę nie zmuszając do kłamstwa. Ale książę Karol — tak wtedy, jak i później — nie zdołał rozwinąć w sobie niezbędnej przebiegłości charakterystycznej dla osób publicznych. W najmniejszym stopniu nie potrafił maskować swoich uczuć, co mogło być niezrozumiałe dla beznamiętnych obserwatorów. Ku udręce tych, którzy go kochali i frustracji doradców, było absolutnie nie- możliwe, by ukrył emocje lub poglądy. Zamiast udawać, chronił się w milczenie albo torturował prawdą — czasami kalecząc przy tym skład-nię. Ta skłonność ujmowała za serce tych, którzy mieli pewne zrozumie-nie dla jego natury, ale w nadchodzących dekadach, w czasach nie znają-cych przebaczenia, miała być przyczyną nieopisanych kłopotów. Fala walijskiego nacjonalizmu znalazła mniej gwałtowne ujście w na-silających się żądaniach, by walijski został uznany za język urzędowy księ-stwa albo przynajmniej uzyskał status równorzędny z językiem „koloniza-torów” — angielskim (który w rzeczywistości był jedynym językiem w ogóle zrozumiałym dla większości Walijczyków, nie wspominając o mó-wieniu). W polityce nie występuje jednak konieczny związek między logi-ką argumentów a siłą ich przekonywania. Toteż urzędnicy, nauczyciele i władze lokalne w całym księstwie dążyły spiesznie do przyjęcia polityki dwujęzyczności nie tylko w szkołach i na uczelniach, ale też w oficjalnych stosunkach. Książę Walii nie mógł się wyłamać z tego pędu Walijczyków ku własnej zgubie. Jego ojciec, za radą Ministerstwa do spraw Walii i władz uniwersyteckich, oświadczył, że „serce jego syna musi stwardnieć”, po czym sam zmusił się do zgody, a książę Karol nie protestował. W Aberystwyth oddano go pod opiekę Edwarda Millwarda, który był nie tylko członkiem Walijskiej Partii Narodowej, ale też jej obiecującym kandydatem z okręgu Montgomeryshire. Millward uważał, że „dobry stu- dent jest w stanie w ciągu ośmiu tygodni zdobyć podstawy walijskiego na tyle, by poznać wymowę i wygłosić przemówienie”. Oświadczył też, że najważniejszym zadaniem stojącym przed księciem jest poznanie historii walijskiego nacjonalizmu i upierał się, że „na moich zajęciach on jest po prostu zwykłym studentem”. To nie był obiecujący wstęp, ale błyskawicz- ny kurs walijskiego pozwolił im obu zrealizować własne cele. Nauczyciel odważył się opowiadać o genezie i znaczeniu nacjonalizmu, a książę słu- chał z uwagą. Jestem pewien, że najlepsze, co możemy zrobić, to odnosić 122 się do tych ludzi z sympatią — pisał do przyjaciela z Cambridge. — Wy-daje mi się, że wielu urzędników z rządu tylko ich zbywa i odsuwa się od nich, jak od jakichś straszydeł. Czuję, że to ma fatalne skutki. Pod koniec tej próby wytrzymałości w Aberystwyth przesłanie zosta-ło całkowicie wchłonięte. „Jeśli czegokolwiek nauczyłem się w ciągu ostatnich ośmiu tygodni — powiedział książę — to dotyczy to w szcze-gólności Walii, jej problemów i uczuć jej mieszkańców. Jako naród są niezwykle wrażliwi na punkcie Walii, to dużo dla nich znaczy. I martwią się o to, co mogłoby się wydarzyć, gdyby się nie starali i nie chronili języka i kultury, która jest unikalna i specyficzna. A jeśli coś jest unikalne i specyficzne, to już tylko dlatego jest warte ochrony”. Myśl była dość prosta, ale wyrażona tak szczerze, i niewinnie, że nie zdołałby tego wymy-ślić żaden specjalista od „kreowania wizerunku”. W efekcie, tak jak spo-dziewał się rząd, publiczne wypowiedzi księcia wpłynęły w dużym sto-pniu na nastawienie opinii publicznej w Walii. Pod koniec semestru książę pojechał na Urdd National Eisteddfod5, gdzie przed audytorium złożonym z około sześciu tysięcy ludzi zebra-nych w ogromnym namiocie musiał podsumować wyniki festiwalu, co miało być jego pierwszym ważnym publicznym wystąpieniem. Póki jesz-cze nerwy pozwalały mu skupić uwagę na występach, nie był nadmiernie urzeczony: monologi były zbyt długie, a śpiewakom brakowało polotu. W porównaniu z tym zespoły taneczne w drewnianych sabotach wydawa- ły się całkiem znośne. W odpowiedzi na apel organizatorów zgodził się przemówić po walijsku. Ten jego ukłon nie zdołał jednak zapobiec groźbom nacjonalistycznych bojowników, że przenikną na tereny festiwa- lowe, by zerwać jego wystąpienie. W liście do jednego z przyjaciół z Cambridge ujawniał swoje uczucia przed nadchodzącą próbą: To będzie bardzo ekscytujące. Jeśli popełnię jakiś błąd językowy, zapewne rzucą się na mnie z lirycznym giędzeniem i zaklęciami druidów. Bojownicy dotrzy- mali słowa. Kiedy rozpoczął przemówienie, demonstranci podnieśli się zgodnie ze swoich miejsc w amfiteatrze, by zaprotestować „krzykiem i tupaniem”. Książę, jak opowiadał jego koniuszy, „po prostu stał i pa- trzył na nich bez jakiejkolwiek reakcji, póki naturalne uczucie sympatii ze strony innych widzów nie zaczęło się obracać przeciwko demonstran- tom”. Za pomocą torebek i parasolek starsze panie darły na strzępy wro- gie plakaty i usiłowały wygnać bojowników z namiotu. Wkrótce nastało ogólne pandemonium. Z pomocą nadciągnęła policja. To było nadzwyczaj Doroczny walijski młodzieżowy festiwal poezji, teatru i muzyki. 123 rozgrzewające, że tylu ludzi klaskało i pozdrawiało mnie, ale w efekcie od tego czasu, jeśli gdziekolwiek pozwolą mi zbliżyć się do mikrofonu, mam roztrzęsione nerwy — zapisał książę w dzienniku. Protestujący wyrzuceni na zewnątrz wdrapali się na namiot i bębnili w dach tak hałaśliwie, jak tylko potrafili, ale nie zdołali odwieść księcia od wygłoszenia mowy, któ-ra na koniec została nagrodzona stojącą owacją. Wymowę miał całkiem poprawną, okazało się przynajmniej, że panuje nad językiem i — co wię-cej — udowodnił sam sobie, że jest nieustraszony. „To było ciekawe prze-życie — zauważył — i, czego ludzie wydają się nie dostrzegać, to było moje pierwsze własne, przygotowane wystąpienie i w dodatku po walij-sku. Najważniejsze, to być oryginalnym!” Dla rządu celem semestru w Aberytswyth miało być ponowne po-twierdzenie niepodzielności Zjednoczonego Królestwa i ostudzenie bojo-wego zapału nacjonalistów. Dla pałacu celem były przygotowania do in-westytury i stworzenie następcy tronu szansy na pozyskanie rozsądnych opinii i rozbrojenie nierozsądnych; dla samego księcia była to próba, przeciw której jego wysoce rozwinięte poczucie obowiązku ani przez chwilę się nie buntowało. Jak pokaże inwestytura, misja została wypełnio-na dużo lepiej, niż można było oczekiwać. Radiowe i telewizyjne wystąpienia księcia Karola w owym czasie nie były dziełem przypadku, ale efektem misternego planu realizowanego po cichu przez nowego sekretarza prasowego królowej, Williama Heseltine’a. Poprzednik Heseltine’a, Richard Colville, działał przy założeniu, że wszel- kie wiadomości o rodzinie królewskiej są złymi wiadomościami, chyba że wcześniej ukazały się w „Biuletynie dworskim”6. Starał się chronić prywat-ność rodziny królewskiej i w miarę swoich możliwości był przygotowany na obłaskawianie mediów, kiedy brały na tapetę „królewskie postępki”. W powszechnej opinii Heseltine był zuchwałym „człowiekiem z zew-nątrz”. Chociaż wytrenowany w „dobrych obyczajach”, pochodził z Austra-lii i w przeciwieństwie do Colville’a potrafił nawiązać swobodny kontakt z dziennikarzami i szanował ich pracę. Jako sekretarz prasowy miał stały do-stęp do królowej i wszystkich ważniejszych członków rodziny królewskiej. Tego przywileju nie wahał się wykorzystywać w swoich próbach unowo- cześnienia stosunków między monarchią a poddanymi. Pod jego wpływem rodzina królewska zaczęła się zwolna wynurzać zza barykad swego odległe- go i tajemniczego świata. Jak na politykę, która miała wkrótce wywrzeć tak 6 „Court Circular” — codzienny biuletyn o oficjalnych zajęciach podejmowanych przez członków rodziny królewskiej. 124 głęboki wpływ, rozwijało się to w sposób niemal przypadkowy i wyraźnu bez owych ostrożnych historyczno-konstytucjonalnych rozważań, jakict można było oczekiwać. Nikt nie przeglądał Dicey’a7 ani nie ślęczał nad Ba gehotem8. Heseltine, który nie był teoretykiem, wytyczył sobie cel prost\ i bezpośredni: czasy się zmieniają. Konwulsje lat sześćdziesiątych wytwo- rzyły falę nowych oczekiwań, której media (szczególnie telewizja) poddah się z radością, a od której monarchia nie miała ucieczki. Teraz, w 1969 roki publiczność czuła się już znużona oficjalnymi państwowymi uroczystościa-mi, które dziesięć lat wcześniej wywoływały niebywałe podniecenie. Gigan-tyczne fajerwerki zagranicznych transmisji telewizyjnych, które niegdyś przybliżyły ludziom uroczystość koronacji, niepostrzeżenie wyszły z mody; nie wystarczało już oglądanie parady wojskowej lub uroczystego otwarcia obrad parlamentu, czy przybycia do pałacu Buckingham delegacji zagrani-cznych dygnitarzy w złoconym powozie, nie wystarczał sam podziw dla precyzji i porządku drobiazgowo dopracowanej ceremonii. Widowiskowość nie straciła całkiem siły przyciągania, ale apetyt publi- czności domagał się szoku nowości. Telewizja pobudzona żądaniem, by oprócz prostego odbicia formy badała też treść, zaczęła zapuszczać sondy pod powierzchnię. W badawczym oku kamery znaleźli się urzędnicy publi- czni, od których domagano się odpowiedzialności za podejmowane działa- nia; politycy, nawet wysocy mężowie stanu, musieli stawać przed ogniem pytań telewizyjnych dziennikarzy, którzy rościli sobie prawa, by nalegać na odpowiedź wobec trybunału opinii publicznej. Kontrast między tym badaw- czym i sceptycznym nastawieniem a pogrzebowym formalizmem, z jakim wciąż traktowano monarchię, był piorunujący. Jeśli nie wolno gwałcić po- wszechnego „prawa do informacji”, to dlaczego instytucja monarchii miała- by być wyjątkiem? Te spostrzeżenia nie były otwarcie omawiane w pałacu Buckingham, ale atmosfera, która je zrodziła, ośmieliła Heseltine’a do prze- łamania krępujących zasad ustanowionych przez Coville’ą. O ile nowy se- kretarz prasowy potrafił to ocenić, była to jedyna możliwa, chociaż śliska droga; w przeciwnym razie monarchia albo by zwiędła w niespotykanym zapomnieniu, albo znalazłaby się pod rosnącym naciskiem niezadowolenia, obrzucana obelgami za to, że trzyma się z boku i jest obojętna. Dążenie do 7 A. V. Dicey (1835-1922) jurysta, którego praca Lectures introductory ofthe study of the law ofthe Constitution (1855) stała się biblią konstytucjonalistów. 8 Walter Bagehot (1826-1877) wiktoriański dziennikarz, ekonomista i twórca analiz politycznych. „Obiter dicta” (uwagi na marginesie) zawarte w jego słynnej pracy The En- glish constitution przetrwały jako frazesy powtarzane przez pokolenia następców pragnących wykazać swoją akademicką wiarygodność. stworzenia nowych, stosownych w wieku elektroniki relacji miedzy rodziną królewską a poddanymi opierało się na trzech milcząco przyjętych założe-niach: że publiczność nadal będzie ciekawa codziennych oficjalnych obo-wiązków suwerenaijego bliskich, że media nie będą penetrowały prywatne-go życia rodziny królewskiej, i że — co wynika z powyższego — owo pry- watne życie będzie nadal — przynajmniej na tyle, na ile publiczność ma być tego świadoma — reprezentować, .rodzinne wartości”, które kolejne pokole-nia monarchów tak skutecznie kultywowały. Wszystkie trzy założenia były błędne. W kursie, który zamierzał przyjąć Heseltine, kluczową rolę miał ode-grać książę Walii —jako doświadczalna świnka morska — a wpływowe-go poplecznika znalazł sekretarz prasowy w Checkettsie. Inwestytura miała służyć nie tylko zaprezentowaniu księcia jego „wyborcom”, ale też miał się on w jej trakcie wyłonić jako „osoba publi-czna” obciążona odpowiedzialnością i obowiązkami. Z tego powodu obaj — Heseltine i Checketts uznali za konieczne zatuszowanie istniejącego wizerunku księcia, o którym obaj wiedzieli, że jest fałszywy, ale który, z braku jakichkolwiek przeciwnych oznak, zaczął w opinii publicznej przylegać do księcia jak trujący bluszcz. Chociaż nigdy — nawet w bulwarowej prasie — nie powiedziano te- go otwarcie w tak okrutnych słowach, jednak w mediach czaiło się podej- rzenie, że książę jest nieudacznikiem, że brakuje mu elastyczności i cha- rakteru do odegrania roli, do której został powołany. Do czasu radiowych i telewizyjnych audycji z 1969 roku publiczność nie miała okazji usłyszeć głosu księcia, a oglądała go tylko przelotnie, w kolumnie przejeżdżają- cych samochodów albo na oficjalnych fotografiach, które, gdy jeszcze był podrostkiem, nie były obliczone na to, by wzbudzać doń szcunek. Przy braku innych przykładów w obrazie księcia kształtowanym z podobnych efemeryd, lepionym z plotek i spekulacji, trudno było doszukać się mą- drości. Nikt z zewnątrz nie mógł przypuszczać, że w prawowitym nastę- pcy tronu kryje się bystry duch, a nawet odrobina arogancji9. W epoce te- 9 Dokumenty z tego okresu przynoszą wiele przykładów. Sekretarz Uniwersytetu w Aberystwyth, pisząc do koniuszego księcia wyraził na zakończenie listu nadzieję: Spodzie- wam się, ie semestru nie zakłócą żadne nieprzewidziane wypadki, a książę naskrobał na mar- ginesie Ale nuda!, na innym liście, w którym proszono o jego zgodę na umieszczenie nieofi- cjalnego portertu na pamiątkowym znaczku, dopisał: Nie popieram tej potworności, na notatce z uniwersytetu przypominającej, że w Aberystwyth „Jego Królewska Wysokość... powinien stosować się do zasad i regulaminów obowiązujących w Kolegium” dodał post- scriptum: Jak wszyscy diabli! 126 lewizji, kiedy stało się już jasne, że wizerunek niełatwo jest odróżnić od rzeczywistości, ważne wydawało się uchronienie księcia przed błędnym odbiorem. Objawienie mediom osobowości następcy tronu, jako pierwsza tego rodzaju kampania, okazało się triumfem fachowców od „kreowania wizerunku”. Książę był jak zwykle ostrożny i nieufny, nie mając całkowitej pewno-ści, że plany Heseltine’a są słuszne; Osobiście jestem przekonany, te wszys-cy będą śmiertelnie znudzeni oglądaniem, słuchaniem i czytaniem o mnie w tak ogromnych dawkach — pisał — ale biuro prasowe myśli inaczej. Zgodnie z przypuszczeniami Checkettsa wywiad radiowy z Jackiem de Munio wykazał, że jeśli nawet książę był nieśmiały i zamknięty w sobie, to był też inteligentny, miał refleks i samokrytyczne poczucie humoru, które wydawało się wprost stworzone dla efektownych wystąpień radiowych. Tak efektownych, że następnego ranka gazety wydrukowały ogromne frag- menty wywiadu, opatrując je ciepłymi komentarzami. Heseltine ufając, że ma w księciu „cudowny materiał” do obróbki i że „jest to człowiek jedno-cześnie wrażliwy i dowcipny, posiadający porażającą wiedzę o historii in-stytucji, której jest częścią” czuł, że można kontynuować natarcie. Zgodził się na telewizyjny wywiad, o który dopominała się BBC (książę wystąpił z podobnie błogosławionym skutkiem), a następnie sporządził długą listę kolejnych mediów, z którymi książę ma się spotkać. Biuro prasowe pałacu wiedząc, że inwestytura sama w sobie będzie mocnym przypomnieniem tradycji i historii, postanowiło wywołać wokół uroczystości „rozsądny rozgłos”, tak by książę miał okazję pokazać się jako postać całkowicie dopasowana do współczesnych czasów. Z przeko- naniem, że „jeśli gazety nie otrzymają odpowiednich materiałów, same je sobie wyprodukują”, Heseltine wysunął szereg propozycji: żeby zaprosić szefów krajowych pism na koktajl do pałacu Buckingham, gdzie zostaną przyjęci przez księcia i jego rodziców; żeby książę wydał obiad dla młod- szych dziennikarzy, którzy już wcześniej na zaproszenie Heseltine’a go- ścili u księcia na przyjęciu inaugurującym jego „wejście w świat”; żeby któraś z gazet walijskich i Stowarzyszenie Prasowe otrzymały pozwole- nie na wywiad z księciem; żeby zaprosić agencje fotograficzne na niefor- malną sesję zdjęciową oraz — najbardziej doniosła inicjatywa — żeby przygotować dokumentalny film telewizyjny o życiu rodziny królewskiej, który zostałby wyemitowany w przeddzień inwestytury. Wszystkie pro- pozycje, poza obiadem, książę przyjął z niezwykłym u siebie entuzja- zmem. Ta „wojna błyskawiczna” Heseltine’a obwieszczała początek zu- 127 pełnie innych stosunków między mediami a rodziną królewską i była jed-nym z takich posunięć, od których nie ma odwrotu. Inwestytura miała się odbyć l lipca 1969 roku w zamku Caernarvon. Planowanie tego, co od początku uznano za „wydarzenie telewizyjne”, rozpoczęto ponad dwa lata wcześniej, wiosną 1967 roku. Na jesieni 1967 roku powołano Komitet do spraw Inwestytury pod przewodnictwem księcia Norfolk, lorda marszałka, czyli mistrza ceremonii i z udziałem hrabiego Snowdona, który był szczęśliwym posiadaczem średniowieczne-go tytułu konstabla zamku Caernarvon. Snowdon, renomowany fotogra-fik obdarzony energią twórczą, z wielkim zadowoleniem przyjął rolę nie- oficjalnego producenta spektakularnego przedsięwzięcia, twórcy widowiska, które miało obfitować w historyczne odniesienia i realizować współczesne zamysły; które nie powinno się wydać absurdalne nikomu, poza może najbardziej zatwardziałymi cynikami i które powinno zacieka-wić i zrobić wrażenie nie tylko na 3500 zaproszonych gościach, ale na brytyjskiej i światowej widowni obliczanej na pięćset milionów ludzi. Nie wszystkich podniecała ta perspektywa. W „Daiły Mirror” felietoni-sta, podpisujący się „Cassandra”, odzwierciedlając szersze uczucia, wyraził pewne współczucie dla kłopotliwego położenia księcia: Publicznie, na na-szych oczach i uszach, zamienia się go w lalkę. Ubiera się go w idiotyczny strój. Prawdopodobnie trenuje się go w mówieniu kilku gładkich słów w wa-lijskiej odmianie celtyckiego. Potępiwszy decyzję, która oderwała księcia od studiów w Cambridge, co nie może wyjść na dobre jego edukacji i wątpię że-by wyszło na dobre jego duszy, podsumował: Niezmiernie mi żal Karolka, chłopca, który w przyszłym roku odegra główną rolę w pantomimie w Caer-narvon, młodego człowieka, który jest zabawką przebrzmiałych polityków, a w przyszłym roku ma odegrać rolę kukiełki antycznego księcia. Jedynym w miarę dostępnym wzorcem nadchodzącej ceremonii była inwestytura ostatniego księcia Walii (późniejszego Edwarda VIII) w 1911 roku, nieco zbyt słodka i przeładowana jak sklep z konfekcją10. Tamta uroczystość odbyła się z wielką pompą, ale pozostała w pa- mięci jako okropnie ciężkie i cokolwiek chaotyczne widowisko. Ten przykład nie napawał odwagą. George’owi Thomasowi, jako sekretarzowi stanu do spraw księstwa, szczególnie zależało, by nie powtórzyć tego, co 10 Książę Karol jest dwudziestym pierwszym księciem Walii z linii rozpoczętej przez późniejszego króla Edwarda II, którego inwestytura miała miejsce w 1301 r. W średniowie- czu ceremonia odbywała się w pałacu Westminster, ale obyczaj ten wyszedł z użycia wraz z inwestyturą późniejszego króla Karola Iwl616r.W ciągu następnych 295 lat ośmiu księ- ciów Walii nabywało swoje prawa i obowiązki bez formalnej inwestytury. 128 w Walii powszechnie pamiętano jako „militarną, patetyczną i w swej isto-cie obcą uroczystość”. Sprawa ewentualnego udziału w inwestyturze wywołała ostry po-dział w zarządzie Walijskiej Ligi Młodzieży, ciała rzekomo apolityczne-go. Liga była największą i najaktywniejszą organizacją młodzieżową, więc ogłoszenie przez nią bojkotu byłoby przyczyną poważnych kłopo- tów dla rządu i pałacu. Dopiero gdy założyciel ruchu, sir Ifan ab Owen Edwards użył prze-konywujących argumentów, że książę Karol decyzją spędzenia semestru w Aberystwyth wykazał swoje zaangażowanie w sprawy Walii, zarząd —minimalną większością — odrzucił propozycję zbojkotowania uroczysto-ści. Ta decyzja doprowadziła do rezygnacji niektórych przywódców Ligi. Sir Ifan był pełen obaw, bo trzon opozycji przeciw inwestyturze rozrastał się tak, że nie można było tego dłużej ignorować. By ugłaskać przeciwni-ków zapewniał, że książę w swym wystąpieniu opowie się za „polityką dwujęzyczności, bo wie, że taka wypowiedź zrobi więcej dla inwestytury i dla powstrzymania obecnej fali aktów terroru, niż wyraźnie niemrawe wysiłki policji”. Groźba aktów terrorystycznych została już otwarcie wypowiedziana przez Armię Wolnej Walii. Jeden z jej liderów oświadczył w wywiadzie dla BBC, w lecie 1968 roku, po oficjalnym ogłoszeniu daty inwestytury, że je-go koledzy terroryści już przygotowali „dużo kłopotów... Zardzewiałe an- gielskie łańcuchy zbyt długo skuwały nasz kraj i teraz musimy skierować Walię na drogę wolności”. Chociaż podobne groźby zawierały wiele prze-sady i pochodziły od ekstremistów obserwowanych przez policję, to i tak politycy czuli się zaalarmowani i nasilali słowa potępienia. Rosnący niepo-kój wywołał falę listów do pałacu, do polityków i do innych prominentnych postaci. Listy namawiały do odwołania inwestytury. Pewien wielbiciel wa-lijskiego komika, Harry’ego Secombe’a, napisał do niego z błaganiem, by użył swoich wpływów i doprowadził do zakończenia tej farsy z inwestytu-rą, ponieważ: boimy się, ze książę straci życie lub zdrowie; większość Walij- czyków jest przeciwna tej śmiesznej uroczystości, w której książę odgrywa tylko rolę pionka — niewinnej ofiary prowadzonej jak jagnię na rzeź. Pro-szę, proszę, niech to się skończy! Aktor przekazał to pismo do pałacu, gdzie dołączono je do stosu podobnej korespondencji. Secombe twierdząc, że jest „trochę zaniepokojony, podobnie jak wszyscy Walijczycy”, zaproponował, że stanie na estradzie między księciem a publicznością, „co powinno być zupełnie dobrą osłoną, chociaż ostatnio schudłem prawie 20 kg”. 129 Trzy tygodnie przed inwestyturą, po uroczystym powitaniu Króle-wskiego Pułku Walii11 w Cardiff książę, jako szef-pułkownik wygłosił mowę w języku — jak to określił „The Times” — bezbłędnie walijskim wzywając do tolerancji, cierpliwości i zrozumienia, deklarując, że coraz większe zainteresowanie językiem i ideałami walijskiej kultury ogarnia coraz większe rzesze ludzi. „The Times” pisał: Jednak w tym samym czasie rośnie napięcie między walijskojęzycznymi obywatelami, a wieloma osobami nie mówiącymi po walijsku, ale czującymi się tak samo częścią Walii, jak wszyscy inni Walij-czycy... Byłoby więcej niż tragiczne, gdyby pozwolono temu napięciu uros-nąć do zbyt wysokiego stopnia, zarówno w Walii, jak poza nią. Tolerancja i cierpliwość są potrzebne; a także niewielki wysiłek, by zrozumieć punkt widzenia i poglądy drugiej osoby, zamiast od razu je potępiać. Temat przemówienia zaaprobowało Ministerstwo do spraw Walii, a główne jego punkty przygotowano w pałacu, ale zarówno ton, jak sformu-łowania były dziełem samego księcia. Wielu mogło podzielać jego uczucia, ale nikt inny — z wyjątkiem może samej władczyni — nie zdołałby wy-wrzeć podobnego wrażenia. Nawet gdyby te słowa wyszły z ust George’a Thomasa, utalentowanego oratora, nie zostałyby docenione i potraktowano by je jako grę polityczną: pełną pasji, ale pozbawioną szczerości. Stało się jednak tak, że mową unoszącą się ponad politycznymi podziałami, ale w swej istocie naprawdę polityczną — i konstytucyjną — książę podbił ser-ca i ukoronował wielki dzień stolicy. W płynnym i czystym walijskim języ-ku powierzył nowemu pułkowi opiekę nad Wolnym Miastem Cardiff. Pałac i ministerstwo były czułe nie tylko na sprawę języka walijskie-go. Drugim głównym problemem była obawa przed nadaniem inwestytu-rze jakiegokolwiek wojskowego posmaku, czyli, jak użyć wojska, by uro-czystość nie została odebrana jako demonstracja siły militarnej. Jeszcze zanim fala uczuć nacjonalistycznych stała się oczywista, Komitet do spraw Inwestytury przyjął, że w przeciwieństwie do 1911 roku, kiedy w uroczystości brało udział 12 tysięcy żołnierzy, teraz wykorzysta się tyl-ko 3 tysiące do obstawienia dróg, utworzenia eskorty i straży honorowej. By nie przekroczyć budżetu (ustalonego przez ministra skarbu na 200 tyś. funtów) ustalono, że salut na cześć władcy odda Lekki Pułk Obrony Prze- ciwlotniczej, zamiast Królewskiej Artylerii Konnej, do której zwykle na- leżał ten przywilej. Wiedząc, że od tych decyzji nie ma odwołania, Tho- 1 \ Utworzony przez połączenie Służb Ochrony Pogranicza Południowej Walii i Pułku Walijskiego w czerwcu 1969 r. 130 mas wciąż pragnął zredukować „wojskową zawartość” inwestytury, pod-suwając myśl, że wewnątrz zamku, gdzie miała się odbyć ceremonia, „mi-litarna obsada” nie powinna się zbytnio rzucać w oczy. Snowdon podzielał niepokoje rządu (który w każdym przypadku do-stosowywał się do jego poglądów) i zaprojektował choreografię tak, by wykluczyć jakiekolwiek, nawet symboliczne, nawiązanie do faktu, że do czasu ostatecznego podboju Walii przez króla Edwarda I, w 1282 roku, Walijczycy byli niepodległym narodem. Pod dobrotliwym patronatem księcia Norfolk, który powiedział mu: „znasz się na sztuce, to sobie radź”, Snowdon stworzył pełną prostoty scenografię, w której romantyzm i modernizm, tradycja i przyszłość mia-ły się spleść w teatralnych objęciach. W obrębie 50 tyś. funtów przewi-dzianego budżetu postawił pośród trawiastego podwórca trzy wyniosłe trony (dla księcia i jego rodziców) z walijskiego łupka, o brutalnych, zwierzęcych kształtach. Przed deszczem miały je chronić jasne baldachi-my z pleksiglasu z herbem księcia wtłoczonym na powierzchni, wsparte na stalowych dzidach — „tak właśnie zrobiłby to Henryk V, gdyby miał pleksiglas”. Goście mieli zasiąść wokół tej estrady na składanych krze-słach wykonanych z sekwojowego drewna, zaprojektowanych ściśle w stylu lat sześćdziesiątych. Po uroczystości można było sobie krzesło zabrać na pamiątkę za jedne 12 funtów, co w pewnej mierze zwracało koszty imprezy, którym parlament bacznie się przyglądał12. Od czasów koronacji stosunek do telewizji zmienił się tak bardzo, że Snowdon co chwila sprawdzał, czy kamery będą mogły bez przeszkód obserwować każdy moment i każde miejsce akcji, same będąc niewidocz-ne. Tak monarchia ruszyła, by zaspokoić żądania medium, którego sama tylko obecność zaczynała określać rangę publicznego wydarzenia. W przeciwieństwie do księcia Norfolk, który ochoczo przyjął do wia- domości nadejście nowych czasów, sir Anthony Wagner, przewodniczący Kapituły Orderu Podwiązki, należał do tradycyjnej szkoły, która uważała telewizję za intruza, a zaspokajanie jej żądań za poniżające, toteż jego stosunki ze Snowdonem i jego zespołem były napięte do granic wytrzy- małości. Jako konstabi zamku Snowdon mógł sam zaprojektować sobie uniform (ciemnozielony i zgodnie z antymilitarnym wymogiem chwili, całkowicie pozbawiony wszelkich ozdób i insygniów), ale nie mógł zmu- sić królewskiej rodziny, by włożyła na siebie powiewne szaty, tak dosko- nale pasujące do jego dekoracji. Sir Anthony Wagner nie zgodził się rów- 12 Na aukcji w 1993 r. jeden z tych stylowych mebelków sprzedano za 500 funtów. 131 nieź na projekt korony, którą Snowdon wyobraził sobie jako prostą opa-skę. Wagner upierał się przy tradycyjnej koronie, „za ciężkiej i zbyt krzy-kliwej” jak na gust Snowdona. Nie tylko sir Anthony uważał projekt sce-nografii Snowdona za nadmiernie suchy i modernistyczny, jednak z pewnością była to scenografia przygotowana z dużo większym wyczu-ciem nastrojów społecznych i wymogów krytykanckiej mody, niż pro-stackie zbytki lekkomyślnego roku 1911. Przygotowania do inwestytury zbliżały się już ku końcowi, gdy wi-dzom telewizji BBC po raz pierwszy pozwolono rzucić okiem do wnętrza królewskiego domu i obejrzeć królową i jej rodzinę „po służbie”. Doku-mentalny film „Rodzina królewska”, przygotowany przez Williama Hesel- tine’a w ścisłej współpracy z Johnem Brabourne13, miał za pośrednictwem telewizji ujawnić publiczności odrobinę życia, jakie prowadzi następca tro-nu i które go przygotowuje do przyszłej roli. Reżyser BBC, Richard Ca-wston, pracujący pod kontrolą komitetu, któremu przewodził książę Filip, uzyskał bezprecedensowe prawo wstępu do rodziny i do dworu. Film poka- zywał księcia Filipa smażącego kiełbaski na grillu, królową zmywającą na-czynia oraz księcia Edwarda i księcia Andrzeja walczących na śnieżki w Sandringham. Później ci krytycy, którzy oskarżali pałac, że pozwolił, by monarchia zamieniła się w „mydlaną operę”, będą wymieniać „Rodzinę królewską” jako pierwszy krok w dół po katastrofalnej pochyłości, prowa-dzącej prosto do dna, jakim był „Królewski nokaut”14. W czasach „Rodzi-ny królewskiej” takie przepowiednie nie były jeszcze oczywiste: przesłanie filmu miało dowieść, że monarchię reprezentują trójwymiarowe osobowo- ści, wśród których książę jest najbardziej niezadowolony z siebie, za to ma najbardziej wyrafinowane poczucie humoru. W wigilię inwestytury książę w towarzystwie rodziców, babki i stad- ka dworzan zasiadł w królewskim pociągu zmierzającym do Walii. W nie- co lekkomyślnych nastrojach matka i syn, pod kierunkiem diuka Norfolku przepowiadali swoje role w pantomimie, przypominając sobie o każdym szczególe, by nabrać pewności, że nie powtórzą się chaotyczne poczyna- nia z 1911 roku. Teraz, gdy wydarzenie było tuż, wszyscy się bardzo de- nerwowali, czy widowisko przebiegnie bezbłędnie i czy uda się nie prze- 13 Lord Braboume (ur.1924) dyrektor telewizji Thames od 1978 r.; prezes 1990- 1992. Mąż lady Patricii Braboume (późniejsza, po śmierci jej ojca, hrabina Mountbatten ofBurma). 14 Telewizyjne przedsięwzięcie z 1987 r., którego gospodarzem był książę Edward. Księżniczka Anna oraz książę i księżna Yorku zignorowali błagania księcia Karola (który powstrzymał od uczestnictwa w tym żonę) i zrobili z siebie głupców w najbardziej wulgar- nym pokazie, jaki był wówczas dostępny w BBC. 132 kroczyć tej cienkiej granicy między wielką sztuką a mierną farsą. Napię-cie było tym większe, że podróżni mieli świadomość zagrożenia, które według policji stanowiło „główny problem”. Bomby wybuchały już w po-łudniowej Walii, a następne wybuchy zapowiadano na dzień inwestytury w Caernarvon. Niepokój budziły również ,,emocje wywołane odbywają-cym się właśnie procesem członków Armii Wolnej Walii w Swansea”. Chociaż w okolice Caernarvon ściągnięto z innych rejonów księstwa 250 dodatkowych policjantów, umundurowanych i po cywilnemu do ob-sadzenia barier i blokad drogowych oraz do przeszukania wszystkich bu-dynków, mostów czy podobnych miejsc, w których można by umieścić ładunek wybuchowy, pałac i służba bezpieczeństwa były w nerwach. At- mosferę w pociągu rozładowywano za pomocą niewybrednych żartów i ciężkich dowcipów. Reżyser BBC, Anthony Craxton, postarał się o zain-stalowanie w pociągu telewizora, by pasażerowie mogli obejrzeć nadawa-ną w tym czasie powtórkę z inwestytury 1911 roku. Śmiechu było co nie-miara, kiedy książę wszedł do przedziału w trakcie tego starego nagrania i usłyszał od swej babki, że z powodu zagrożenia zdecydowano, iż cere-monia odbędzie się z udziałem podstawionych aktorów. W ten sposób —wyjaśniła — uroczystość z pewnością okaże się wielkim sukcesem. To nie była noc na spokojny sen. W dniu inwestytury książę obudził się bardzo wcześnie, o szóstej rano, ze ssącym uczuciem w żołądku i zdenerwowany przed szczególnymi wyda-rzeniami. Osiem godzin później jechał w otwartym powozie przez ulice Caernarvon wśród wiwatów ogromnego tłumu i w akompaniamencie odle-głych wybuchów. Materiały zapalające eksplodowały na tyle daleko, by nie powodować zagrożenia, ale nie na tyle, by dały się zignorować. Nieoczeki-wanie — zanotował książę — nie widać było pocisków lecących w stronę powozu, chociaż jakiś idiota wyrzucił skórkę od banana przed kawalerią dworską. Wkroczył do zamku przy dźwiękach „Boże, błogosław księcia Walii”, która to pieśń brzmiała raczej słabowicie w wykonaniu gości (z po-czątku listy zaproszonych), za to chór na samym końcu śpiewał z wigorem i naprawdę dobrze. Doprowadzono go do podium, gdzie klęknął przed kró-lową, by przyjąć symbole swej godności. Dla mnie — zauważył później —najbardziej wzruszająca i znacząca była chwila, kiedy włożyłem ręce mie-dzy dłonie mamy i przysięgałem być jej wasalem do końca moich dni. To były piękne średniowieczne słowa, nawet jeśli nigdy nie zrealizowane w tamtych dawnych czasach. Na zakończenie ceremonii został formalnie „przedstawiony” przez królową ludziom zebranym na zewnątrz zamku — przy Bramie Królowej Eleanor, przy Orlej Bramie i na koniec zgromadzo-nemu na dolnym podwórzu tłumowi, który wydał mu się „bardzo poruszo-ny”. Faktycznie, dźwięki „wspaniałych fanfar” tonęły w okrzykach entu-zjazmu. Po jeszcze jednym paradnym przejeździe ulicami Caernarvon, gdzie spotkał się z „gorącym przyjęciem”, wyczerpany, udał się na obiad na królewski jacht w przystani Hołyhead. Następnego dnia wyruszył w podróż po swoim księstwie, przy pełnej aprobacie świadków ceremonii, która zdołała uciec od farsy, zachować prostotę a zarazem wielkość i, przynajmniej dla monarchistów, była pełna godności i y/zruszaj ąca. W północnej Walii spotkał się z „niewiarygodnym przyjęciem”. W Newtown niektórzy uczniowie wpadli w taką ekstazę, że ich okrzyki powitalne zagłuszały dźwięki hymnu narodowego. To samo było w Car-digan i Fishguard. W Pembrokeshire ludzie stali wzdłuż całej trasy jego przejazdu, a w Carmarthen zrobił rundę w otwartym samochodzie, „zdzi-wiony w najwyższym stopniu” reakcją zgromadzonych. Dzieci „wpadły w dziki szał i łamały szeregi, by biec za samochodem”. Po dwóch dniach drogi entuzjazm wciąż nie słabł. Przejeżdżałem przez wiele miast i wiosek przepełnionych ludźmi wyglądającymi na szczęśliwych — pisał. — Droga była coraz bardziej zatłoczona i coraz powolniejsza. Teraz bytem już skrajnie zmęczony i gotowałem się w przeszklonym rollsie. Ironiczne po-czucie humoru nadal go jednak nie opuszczało: oświadczyłem, ze Swan-sea jest miastem, co zostało życzliwie przyjęte. Następnego dnia, gdy jechał przez górnicze gminy południowej Wa-lii, znowu ludzie stali wzdłuż drogi. Słońce prażyło tak, że z tylu tego samochodu przypominającego szklaną wazę dla złotych rybek upal był nie do wytrzymania, ale autentyczna radość i entuzjazm ludzi dodawały mi odwagi. Tutejsze miasta były wzruszająco i uroczo udekorowane/lagami, kwiatami i obrazami — ozdobiono nawet ulice, którymi nie przejeżdżałem — co sprawiło, ze ponure zazwyczaj dzielnice wyglądały nienaturalnie kolorowo i zupełnie znośnie. Na każdym postoju witali go zarówno dyg- nitarze — namiestnicy królewscy, burmistrzowie, urzędnicy miejscy, sze-fowie policji i politycy — jak i przedstawiciele organizacji dziecięcych i młodzieżowych — skautów, przewodników, wędrowców. Chłopięcych Brygad i Brytyjskich Legionów. Powitanie w Ebbw Yale zasługiwało na uwagę z powodu nieobecno- ści miejscowego posła, Michaela Foota, co książę uznał za prztyczek w nos ze strony polityka, którego chętnie by poznał, mimo że scharakte- 134 ryzowano go jako „skrajnie lewoskrzydłowego”. Za to w Pontypool uba wił się na widok Leo Abse, dekoracyjnego laburzysty, który nosił się eks centrycznie i przypominał księciu Benjamina Disraeli. Na koniec interesującej, chociaż wyczerpującej podróży, książę wre cił późno do zamku Windsor w nadziei, że podzieli się z rodziną wraże niami. Jednak ojciec i siostra poszli już spać, a matka była w pałacu Buc kingham, gdzie dochodziła do sił po przeziębieniu. Pozbawień towarzystwa poszedł do swego pokoju i zapisał w dzienniku: Ubiegły ty dzień był jednym z najbardziej nieprawdopodobnych w moim życiu. Tera czuję się dziwnie, ze nie otaczają mnie setki machających rąk. Powietrz jest takie ciche, bo nagle ustały oklaski i okrzyki. Wydaje mi się teraz, z mam po co dalej żyć. Mam nadzieję, ze będę potrafił wspierać Wali w konstruktywny sposób. W tej chwili mogę przynajmniej ich zapewnić, z ktoś się nimi interesuje. Najbliższa rodzina przyjęła jego sukces jak rzecz naturalną, ale inr byli bardziej wylewni. Wśród napływającego do biura księcia potoku li stów z gratulacjami jeden był wyjątkowy: Drogi Karolu, Poufne raporty na temat dokonań oficerów marynarki streszcza si zazwyczaj w liczbach... całkiem źle — 2 lub 3; bardzo dobrze — 7 lub i Jeden jedyny oficer zasłużył niegdyś na 9 — to byt twój ojciec. Swoif osiągnięciem, gdy pojechałeś do Walii spłacić dług, zasłużyłeś w mojt opinii na 9. Jestem pewien, że nie stracisz głowy. Musisz zdać sobie sprc we, jak zmienne może być poparcie opinii publicznej. Trzeba na nie prc cować wciąż od nowa, każdego roku. Twój wuj, David, cieszył się tak popularnością, ze pomyślał, iż może machnąć ręką na rząd i kośció i uczynić królową kobietę dwukrotnie rozwiedzioną. Jego populamos rozpłynęła się z dnia na dzień. Jestem pewien, że twoja nie doprowadzi ci nigdy do tego, byś stracił grunt pod nogami. Udało ci się, tak trzymać! Twój kochający i pełen podziwu Wi W odpowiedzi książę napisał: Sam nie mogę uwierzyć, że naprawdę zrobiłem wrażenie na ludziacf szczególnie młodych, ale otrzymałem ostatnio kilkanaście bardzo pc chlebnych listów. Bezpośrednie zadanie, to zachować zdrowe zmysł i zdrowy rozsądek, o co usilnie się staram. Tak długo, jak nie będę traktc -*<,_7*—^it^tffi^f l-I^ /l-LłŁ/ł-.H-tt-l^iJ I- <,l^«-«-t/^: -• u t-1^*. K./ u i/ i. L/i/l.- c os ic’0-znej. K-ałopot w tym, ze ludnie mogą ode mnie zbyt duto wyma-^ no awet w takim wypadku, będę się starał ze wszystkich sił. nfisnssywna i długotrwała korespondencja między Mountbattenem |c aoc^^ tronu rozpoczęta tą wymianą listów, odzwierciedla głębokie ‘ \ . lo Kilka tygodni później opublikowano rzekomą rozmowę telefoniczną księcia z Camill Parker Bowles. Chociaż rozmowa wyraźnie odbyła się trzy lata wcześniej (w grudniu 1989 r.; stalą się kolejnym źródłem bólu i kłopotów. Wśród kilku komentatorów, którzy zachowali pc czucie przyzwoitości i dystans był autor z „Guardiana”, Sebastian Faulkes, który napisał, ż dwie rzeczy można powiedzieć o tym nagraniu: Po pierwsze, że jest głęboko prywatne, pefn głupich uwag, powtórzeń i nielogiczności, co świadczy, że jest to beztroska pogawędka dwojg ludzi, którzy się bardzo lubią. Po drugie, chociaż z pewnością mogłoby stanowić powód d separacji, to nie ma w nim nic, co podważyłoby pogląd jakiejkolwiek rozsądnej osoby co d tego, że książę Karol nadaje się na tron („Guardian”, 14 stycznia 1993 r.). ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY stycznia 1993 roku . Przez ostatnich piętnaście lat kierowałem się zupełnie despe-rackim marzeniem, zęby Wielkiej Brytanii przywrócić wielkość. Wszystko, co starałem się robić — wszystkie projekty, przemówienia, programy itd. — robiłem z tą myślą. I żadne z tych działań nie przyniosło efektów, co widać z przerażającą oczywistością! Zawsze czułem, ze w procesie przy-wracania wielkości najważniejsze jest zebranie ludzi razem i zacząłem ro-zumieć, że moja pozycja daje mi jedną jedyną przewagę nad wszystkimi: dzięki niej mogę pełnić rolę katalizatora pomagając wypracować lepsze i bardziej wyważone rozwiązania rozmaitych problemów. Nie miałem pro-gramu politycznego. Chciałem tylko widzieć, jak ludzie realizują swoje możliwości; chciałem, żeby mieli znośnie mieszkania i żyli w przyzwoitym środowisku, które szanuje narodową kulturę i tradycje; chciałem, by prawdziwe talenty tego kraju (szczególnie wynalazczość i zmysł inżynie-ryjny) zostały jak najlepiej użyte w interesie państwa i świata (obecnie są haniebnie marnowane z powodu braku koordynacji i myślenia strategicz-nego); chciałem przyczynić się do podtrzymania i dowartościowania wiejskich wspólnot (tam, gdzie jeszcze istnieją), ich infrastruktury i kultu-ralnej integracji, z powodu doniosłej roli, jaką odgrywają w kształcie na-rodu; chciałem doprowadzić do tego, by nasze siły zbrojne osiągnęły naj-wyższe standardy wojskowego profesjonalizmu, ponieważ zapewniają narodowi bezpieczeństwo w przypadku katastrofy; chciałem też by doce-niono i utrzymano unikalny poziom naszych programów radiowych i tele-wizyjnych, które cieszą się sławą na całym świecie. I ostatnia sprawa: zawsze marzyłem, by udało się zlikwidować nie- które z najbardziej niedorzecznych, pochodzących z lat sześćdziesiątych, 446 ograniczeń w dziedzinach: edukacji, architektury, sztuki, muzyki, literat ry, nie wspominając o rolnictwie. Gdy czytam teraz, co przed chwilą napisałem, nie dziwię się, że cht mnie zniszczyć albo się mnie pozbyć! Ten list do Toma Shebbeare’a, dyrektora Komitetu Księcia, b szczery, chociaż przygnębiający. Pobudką do napisania tych słów by spotkania księcia z Shebbeare’em i z Julią Cleverdon, działaczką BIT( Obydwoje robili, co mogli, żeby dbać o wizerunek darczyńców i spons rów, naruszany zajadłym atakiem mediów na następcę tronu. Książę doc niał ich troskę, ubodło go jednak, że potrzebują od niego „deklaracji i tencji”, kiedy wydawało mu się, że zawsze jasno przedstawia swoje cel Powtarzając jeszcze raz, na ich użytek, swoje priorytety, zapewnił swoi< współpracowników, że jest nadal mocno zaangażowany w sprawę. Przełożenie wizji księcia na praktyczne działania zawsze stanowi problem dla jego niewielkiego zespołu. W 1990 roku David Wright z kończył misję w biurze księcia i wrócił do kariery w służbie dyplomat cznej. Kilka tygodni później odszedł Riddell. Chociaż jego pięciolet kontrakt z księciem miał trwać jeszcze sześć miesięcy z perspektyy przedłużenia, Riddell chciał powrócić do City, gdzie jego bank oferow mu stanowisko zastępcy dyrektora. Następca Riddella był ulepiony z innej gliny. Generał major sir Chi stopher Airy1 właśnie zakończył dowodzenie okręgiem londyńskim i d wizją dworską. Ponieważ znał dobrze obyczaje królewskiego dwór przedstawiciele pałacu Buckingham doszli do wniosku, że jest on „be piecznym” kandydatem. Książę, którego niewiele obchodziły żabie związane z obsadzaniem stanowisk, spytał Aylarda, który był w tym cz się jego zaufanym adiutantem, Jimmy’ego Savile’a2 i innych, co o ty sądzą. Chociaż Aylard wyraził pewne wątpliwości, ustalono zgodnie, : kandydat powinien dać sobie radę. Airy przetrwał rok. Wkrótce stało się jasne, że książę nie docenił, jak trudno będzie czł wiekowi z zewnątrz ogarnąć zazębiające się pasma. Wkrótce w biurze z panowało poczucie, że nowy sekretarz jest przyzwoitym i honorowy człowiekiem, tylko stracił orientację. Niektórzy członkowie zespołu, po 1 Sir Christopher Airy (ur. 1934), dowódca okręgu londyńskiego i szef dywizji dw< skiej 1986-1989; osobisty sekretarz i podskarbi księcia i księżnej Walii 1990- 1991; kom szy nadzwyczajny od 1991 r. 2 Sir James (Jimmy) Savile (ur. 1926) osobowość telewizyjna i radiowa, prezenter pi gramu telewizji BBC „Jim’11 Fix It” i niezmordowany fundator dobroczynnych przedsięwzh władni Airy’ego, omijali jego polecenia, wpływowi doradcy zgłaszali swoje zastrzeżenia. Wkrótce niemal wszyscy zrozumieli, że dni Airy’ego są policzone. Książę, chociaż niechętnie, doszedł do wniosku, że pomylił się angażując oficera na stanowisko swego osobistego sekretarza. Na tym stanowisku potrzebował raczej koordynatora, stratega potrafiącego okre-ślić priorytety i zbudować odpowiedni do tego zespół. Airy nie był w sta-nie zaspokoić takiej potrzeby. Jednak książę, żeby uniknąć zamieszania, jakie mogło to spowodować, powstrzymywał się od bezpośredniej kon- frontacji z Airym. Został do niej zmuszony na wiosnę 1991 roku, kiedy Richard Aylard ostrzegł go, że „Sunday Times” ma zamiar zamieścić hi-storię o tym, jak „książę zwalnia Airy’ego” i doradził: „albo musimy temu zaprzeczyć, albo zrobić to bardzo szybko”. Szczęśliwie się złożyło, że odbywało się spotkanie Komitetu Koordynacyjnego Księcia Walii, który został powołany pod kontrolą Airy’ego, by nadzorować działalność insty-tucji dobroczynnych księcia. Najbardziej znaczącymi członkami Komite-tu byli Stephen 0’Brien i Allen Sheppard. Zaraz po spotkaniu książę po-szedł na spacer do ogrodu, a Sheppard zabrał Airy’ego na stronę i powiedział mu, że nadszedł czas, by złożył rezygnację. Airy pogodził się z tym ze smutkiem. Jego następcą został asystent osobistego sekretarza, Richard Aylard, kandydat wytypowany przez doradców księcia. Aylard nie spodziewał się tej propozycji. Jego bliskie kontakty z księciem wywoływały niechęć kil-ku jego kolegów, później rozpowiadali oni, że załatwił sobie awans ich kosztem. Aylard był wychowankiem publicznej średniej szkoły ogólnokształ-cącej, miał stopień naukowy z zoologii stosowanej i matematyki. Chociaż jako oficer marynarki służył na HMS Invincible w czasie wojny o Fal-klandy, brakowało mu społecznych koneksji, które tradycyjnie ułatwiają awanse we dworze3. A jednak książę odkrył w Aylardzie, jeśli nie po-krewną duszę, to przynajmniej kogoś, kto wysoko cenił jego cele, a jako specjalista od ochrony środowiska, również rozumiał jego wizję. Aylard łączył powściągliwość z intensywnymi emocjami, pod jego uległością krył się śmiały i kalkulujący intelekt. Od późnych lat osiemdziesiątych Aylard był odpowiedzialny za przy- gotowanie niektórych znaczących przemówień księcia. Kiedy inni unosili 3 Gdy Aylard trzeci rok pełnił swoje obowiązki u boku księcia, w zespole pracowało siedmiu wychowanków szkół publicznych, co sprawiało, że w kategorii pochodzenia społe- cznego St James różniło się od pałacu Buckingham. 448 brwi dowiadując się, że tacy ludzie jak Jonathon Porrit mają dostęp do księcia, Aylard okazywał niewinne zainteresowanie ich niepokojem, ale go ignorował. Porrit, wspierany przez Aylarda, stawał się osobą coraz bardziej wpływową w dworskim otoczeniu księcia. Ale to Aylard pisał dla niego szkice coraz ostrzejszych przemówień. W 1991 roku przemówienie o ochronie środowiska zapewniło księ-ciu międzynarodową sławę. W okresie przygotowań do ekologicznego Szczytu Ziemi w Brazylii planowanego na 1992 rok książę chciał, by do-prowadzić do spotkania ważnych postaci z całego świata. Miał nadzieję, że dzięki temu uda się jeszcze przed Brazylią osiągnąć pewną harmonię i złagodzić konflikty między Europą, Stanami Zjednoczonymi i krajami rozwijającymi się. Zapalił się do pomysłu, by dwudniowe międzynarodo-we seminarium odbyło się na pokładzie królewskiego jachtu po zakończe-niu oficjalnej podróży do Brazylii w kwietniu 1991 roku. Zaprosił między innymi senatora Alberta Gore4, wyższych urzędników z Banku Świato-wego, dyrektorów z takich kompanii, jak Shell i British Petroleum, przed-stawicieli najważniejszych organizacji pozarządowych, polityków euro-pejskich łącznie z brytyjskimi ministrami współpracy zamorskiej i ochrony środowiska, a także, co najważniejsze, gospodarza planowane-go szczytu, prezydenta Brazylii, Fernando Collora5. Nawet księciu nie było łatwo zebrać taką grupę. W ostatniej chwili brazylijski prezydent uprzedził, że musi skrócić swoją wizytę na króle-wskim jachcie, usprawiedliwiając się nawałem pracy. Książę, gdy tylko się o tym dowiedział, napisał do niego: Może pamięta pan, ze powodem, dla którego tak gorliwie podjąłem się doprowadzenia do tego seminarium, w następstwie naszego pierw-szego spotkania, tuz nim zaczai pan sprawować funkcję prezydenta, było to, ze chciałem znaleźć sposób, by zapewnić panu moralne wsparcie wo-bec olbrzymich wyzwań, którym pan mężnie stawiał czoła. Chodziło prze-de wszystkim o to, jak pogodzić wymagania ochrony środowiska z naci-skami rozwoju. W odpowiedzi na pana widoczny zapal dla tego pomysłu. zespół ludzi poświęcił wiele czasu i wysiłku, zęby przygotować to semina- rium i przyciągnąć najbardziej wpływowych i skutecznych uczestników. 4 Albert Gore (ur. 1948); były senator stanu Tennessee, wiceprezydent Stanów Zjed- noczonych od 1992 r.; autor pracy „Ziemia w równowadze”; szef delegacji senatu USA na Szczyt Ziemi w Rio. 5 W listopadzie 1992 r. prezydent Collor złożył rezygnację, by uniknąć wiszącego nad nim oskarżenia o korupcję. 449 Królewski jacht przebędzie całą drogę do Brazylii specjalnie na to semi-narium, żeby zapewnić uczestnikom neutralny i odprężający teren dla od-bycia rozmów... Poczułbym się osobiście rozczarowany i przygnębiony pańską nie-obecnością, ponieważ, poza wszystkim innym, myślę, że byłoby to złym sygnałem dla wielu ludzi, którzy czekają z nadzieją na Konferencję ONZ w 1992 roku. Gdyby było możliwe, żeby pan zmienił jakoś swoje plany, nawet w ostatniej chwili, bylibyśmy wszyscy zachwyceni. Odręcznie napisany list był charakterystyczny dla księcia i przyniósł spodziewany skutek: prezydent uległ i zmienił plany. Zdaniem niektórych uczestników, seminarium na Britanii odegrało kluczową rolę w przygotowaniu Północy i Południa do złagodzenia stano-wisk, co było konieczne, by szczyt w Rio nie okazał się dyplomatycznym fiaskiem. Ponieważ uczestnicy poznali wzajemnie swoje nastawienia, tro-chę lepiej rozumieli trudności, jakie piętrzyły się przed wszystkimi. Zado-wolenie księcia z wyników spotkania nie było jednak pełne z powodu Airy’ego. Brazylijską podróż przygotowywał Westmacott i on organizo-wał seminarium na miejscu. Przed odjazdem do Brazylii Aylard sugero- wał, że byłoby może rozsądnie, gdyby osobisty sekretarz został w Londy-nie, ponieważ na Britanii nie będzie miał nic do roboty. Airy nie docenił tej rady. Podczas seminarium został zredukowany do roli widza. Ten epi-zod przekonał księcia, że miejsce Airy’ego powinien zająć Aylard. Szybka zamiana osobistych sekretarzy wywołała konsternację niektó-rych wyższych dworzan w pałacu Buckingham, którzy martwili się o sku-teczność biura księcia. Niektórzy sądzili, że Aylard, daleki od temperowa-nia zapału księcia w takich sprawach jak ochrona środowiska czy bezrobocie, będzie go bardziej podsycał. Inni jednak uznawali, że po sze-ściu latach pracy w zespole księcia Aylard ma pewne referencje. Znając zaufanie, jakim książę darzył swego nowego sekretarza, mieli również nadzieję, że w rezultacie awansu Aylarda książę zaangażuje się w więk- szym stopniu w główne decyzje dotyczące rodziny królewskiej. Podobnie jak jego szef, Aylard miał bardziej giętki charakter, niż niektórzy przypuszczali. Wiedząc, że trzeba czasu, by zaszczepić więcej wzajemnego zaufania w napięte stosunki między St James a pałacem Buckingham, postawił przed sobą jako pierwszy cel ułożenie wzajemnych stosunków w St James. Na początku nie był zbyt popularny, szczególnie że gładko doprowadził do ustanowienia kontroli nad działalnością biura. Stopniowo jednak koledzy (a także część sceptyków z pałacu Buckin- 450 gham) zaczęli szanować jego poświęcenie i jego zdanie. Ci, którzy mogli-by mieć skłonność do działania przeciwko niemu, dostrzegli, że cieszy się pełnym zaufaniem księcia i odkryli, że mimo wszystko mogą z nim pra-cować. Aylard zabrał się za uporządkowanie struktury organizacyjnej, tak że po raz pierwszy biuro księcia (które dotąd było synonimem radosnego bałaganu) zyskało sławę skutecznej instytucji. Przez nadanie wyższym pracownikom jakby ministerialnych uprawnień, co otworzyło im bezpo-średni dostęp do księcia, podsycał atmosferę, w której podejrzenia i nie-pokoje ustępowały powoli miejsca otwartości i entuzjazmowi. Przewagę liczebną wśród pracowników uzyskali wkrótce absolwenci szkół publicz-nych, w tym dwie kobiety. Bardziej niż którykolwiek z jego poprzedników (być może z wyjąt-kiem Checkettsa w początkowych latach), Aylard rozumiał psychikę księ-cia; zamiast stawiać mu opór i doprowadzać do konfrontacji, odkrył, że bardziej skuteczne było po prostu wskazanie ukrytych pułapek w działa- niu, które uważał za nierozsądne, ale do którego księcia pociągała ta czy inna z jego pasji. Przykładał ogromną wagę do publicznego wizerunku i podzielał frustrację księcia z powodu niechęci pałacu do podawania ja-kichkolwiek informacji. Sam książę, chociaż czuł wstręt do brukowej pra-sy, od dawna narzekał na biuro prasowe. W Aylardzie znalazł sojusznika, który chętnie podejmował ofensywę dyplomatyczną w jego imieniu i któ-ry wierzył, że poza paplaniną o prywatnym życiu, książę ma, jak to okre-ślił, „bardzo dobrą historię do opowiedzenia”. W długim memorandum do osobistego sekretarza królowej napisa- nym na jesieni 1992 roku, książę dał częściowo upust swemu krytycy- zmowi i, za namową swoich doradców, zaproponował serię środków uz- drawiających. Chociaż memorandum zbiegło się w czasie z najbardziej niszczącym okresem „anni horribilis”, było wolne od rozczulania się nad sobą, do czego książę przejawiał skłonność w tych dniach, natomiast ujawniało hart ducha. Wiem, że to lato było szczególnie trudne dla wszys- tkich osób związanych z rodziną królewską — pisał — ; że biuro prasowe musiało wziąć na siebie główne uderzenie mediów, których obecna na- paść nie miała precedensu w naszym życiu. Wiem również, że przyczyny tak nieprzyjemnego stanu rzeczy są całkowicie poza kontrolą biura praso- wego. Jakkolwiek jednak to mogłoby być przygnębiające, musimy zdawać sobie sprawę, że zamieszczanie sensacyjnych historii z życia rodziny kró- lewskiej to jeden z najlepszych sposobów na zwiększenie sprzedaży gazet 451 w czasach recesji. Jest wiele powodów, by przypuszczać, ze media nadal będą działać w tak nieprzyjemny sposób. Wszyscy myśleliśmy, że sprawy miały się źle pięć lat temu, ale teraz mają się dużo gorzej i w dającej się przewidzieć przyszłości nie widzę szans na poprawę... Wbrew temu twierdzeniu podał kilka punktów, na jakich powinny się opierać relacje między pałacem a mediami. Wyraził poparcie dla polityki pałacowego biura prasowego, która polegała na odmawianiu jakichkol-wiek komentarzy o prywatnym życiu królewskiej rodziny, ale jednocześ-nie doszedł do stwierdzenia: Potrzebujemy stosunkowo wąskiej definicji „prywatnego życia” i w wielu przypadkach sprawy, które chcielibyśmy zachować w prywatno-ści, muszą zostać skomentowane, ponieważ dostały się (czy byśmy tego chcieli czy nie) do publicznej wiadomości. Często korzystniej byłoby spro-stować jakiś „fakt”, niż pozwolić mu przejść w nie zmienionej postaci do teczki z wycinkami prasowymi, skąd będzie znowu co jakiś czas wyciąga-ny, za każdym razem zdobywając sobie wiarę... Oprócz kwestii odnoszących się do prywatnego życia rodziny króle-wskiej, uważał, że biuro prasowe powinno przyjąć stalą metodę odpowia-dania na pytania dziennikarzy w pozytywny, pewny siebie i profesjonalny sposób... Pogodne zapewnienie pytającego, ze złowił dobrą historię i chęć jej opowiedzenia (po skorygowaniu faktów), są kluczowe. Każdy ślad wahania jedynie pobudza negatywne reakcje... Każde poważne pyta-nie lub propozycję na artykuł, film itp. należy widzieć raczej jako okazję niż jako groźbę... Wiele pożytku może nam przynieść telewizja. Jako me-dium, które cieszy się największym autorytetem w społeczeństwie, mogła-by być prawdziwym skarbem w odpieraniu brukowych ataków. Podkreślając swój punkt widzenia, nakłaniał do przełamania kolej-nych stereotypów. Uważał, że sekretarze prasowi, a nawet osobiści sekre-tarze, powinni opatrywać własnym nazwiskiem oświadczenia wydawane przez pałac Buckingham. Pozwoliłoby to odróżnić komentarze oficjalne od tych pochodzących z anonimowych źródeł, które nadają autorytet wie-lu artykułom w brukowej prasie; że mała grupa sympatyzujących ludzi z zewnątrz powinna być w pełni poinformowana i upoważniona do mó-wienia w imieniu królewskiej rodziny; że biuro prasowe powinno być bar- dziej otwarte dla odpowiedzialnych dziennikarzy i redaktorów, ponieważ relacje bazujące na wzajemnym szacunku byłyby wielce pomocne w prze-kazywaniu, autorytatywnie, z zaufaniem i przekonaniem, wielu pozytyw-nych informacji o sprawach dotyczących członków królewskiej rodziny... 452 Książę zaproponował również, by na przeinaczanie faktów reagować dużo ostrzej, niż to czynił pałac Buckingham. Książę chciał, by w każdym przypadku, gdy fakty zostały wypaczone lub źle zinterpretowane, biuro prasowe radziło sobie przez: l. natychmiastowe przefaksowanie do odpo- wiedzialnego redaktora wyjaśnień — nie przeznaczonych do publikacji, ale wystarczających, by powstrzymać gazetę od „sprzedawania” dalszego ciągu historii6; 2. wysłanie sprostowania przeznaczonego do publikacji; 3. poinformowanie Press Association7; 4. w ostateczności zademonstro-wanie gotowości zaskarżenia o oszczerstwo. Odpowiedź pałacu Buckingham na memorandum księcia nie była jednomyślna, ale nawet dworzanie niechętni tym zasadom, zaakceptowali jego argumenty i w rezultacie przystąpiono do przebudowy biura praso-wego, wciągając do tego personel zarówno pałacu Buckingham, jak St Ja- mes. Znalazło to poparcie u królowej i księcia Filipa. Zadrażnienia między dworem królewskim a dworem księcia odbijały różnicę perspektywy i podejścia; ten pierwszy, ustanowiony w dawnych czasach, wykazywał duży opór przed zmianami, ten drugi miał mniej formalny charakter i przejawiał mniej ostrożności wobec świata zewnętrz- nego. Jakby wbrew tym wzajemnym niechęciom w 1992 roku, kiedy monar-chia znalazła się pod drobiazgową obserwacją, dokonano przeglądu obo-wiązków królewskiej rodziny, by określić cele monarchii na następne dzie-sięć lat i najbardziej skuteczne sposoby ich osiągnięcia. Cele były w znacz-nej mierze zdeterminowane obowiązkami władcy, który musiał pełnić rolę głowy państwa w relacjach z premierem, kościołem, sądownictwem i siłami zbrojnymi. Poza tą wąską rolą konstytucyjną, trudniejsza do zdefiniowania, ale nie mniej ważna była potrzeba skupiania narodu ponad partyjnymi po-działami, reprezentowanie powszechnie podzielanych wartości i aspiracji, a także zapewnienie stabilności i ciągłości w zmieniających się czasach. Książę, podobnie jak inni członkowie rodziny, dobrze wiedział, że łatwiej jest ustalić cele, niż je osiągnąć. Zdawał sobie sprawę, że ważny jest udział w życiu narodu, podzielanie jego nastrojów w czasach radości lub smutku, podróżowanie przez to, co wciąż osobliwie nazywano „króle- ^ Jako przykład książę przytoczył obraźliwy artykuł z „Daiły Express” (która to gazeta była bez wątpienia jednym z najgorszych wrogów). Biuro prasowe sprzeciwiało się wysłaniu sprostowania. Książę był innego zdania i polecił, by nieścisłości zostały ujawnione i przeka- zane do gazety. Był to wyraźny przykład jego (i Aylarda) nastawienia zarówno wobec biura prasowego, jak i wobec mediów. 7 Brytyjska agencja informacyjna ciesząca się opinią rzetelnej i obiektywnej. 453 stwem” i utożsamianie się z poszkodowanymi przez los, a jednocześnie docenanie osiągnięć i doskonałości. Wiedział, jakie znaczenie ma dzie-dzictwo i tradycja, ale wiedział również, że monarchia, by przeżyć, musi się przystosować. Powtarzał głośno myśl, która przychodziła też do głowy ludziom z pałacu Buckingham: „Czy problem z mediami częściowo nie polega na tym, że w kraju powszechne jest przekonanie, iż członków kró-lewskiej rodziny jest za dużo i za dużo publicznych pieniędzy trzeba na nich wydawać? Czy nie byłoby lepiej usiąść i zastanowić się, jak wielu członków królewskiej rodziny rzeczywiście potrzeba [żeby osiągnąć cele monarchii]?”. Proponował, żeby pałac Buckingham zaprosił „myślących, mądrych i inteligentnych ludzi spoza «systemu», z którymi można by przedyskutować tę sprawę przy drinku... Mogliby dostarczyć kilku użyte-cznych pomysłów i przemyśleń”. Te problemy dotyczące roli i prezentacji 1992 roku zbiegły się z nara-stającą w mediach dyskusją o ulgach podatkowych zagwarantowanych przez parlament władcy i jego rodzinie. W 1991 roku badania opinii publi-cznej sugerowały, że ponad 90 proc. poddanych królowej uważa, że powin-na ona płacić podatki. W 1992 roku ukazała się wroga, ale w pełni udoku-mentowana książka Philipa Halla Królewska fortuna: podatki, pieniądze i monarchia, która podsyciła debatę. Pod koniec listopada genialny i zwykle przenikliwy sekretarz królowej do spraw dziedzictwa, Peter Brooke, błędnie ocenił nastroje społeczne po pożarze w Windsorze, ogłaszając, że remont reprezentacyjnych apartamentów, którego koszty oceniono na 60 milionów funtów, sfinansują brytyjscy podatnicy8. Niezręczne posunięcie Brooke’a rozzłościło nawet lojalnych monarchistów i wykazało, że chociaż kontrakt między koroną a ludem nie był w niebezpieczeństwie, to przypływ po-wszechnego oburzenia wymaga szybkiej reakcji. 26 listopada, sześć dni po pożarze w Windsorze, premier zaskoczył Izbę Gmin ogłaszając, że królowa i książę Walii chcą dobrowolnie płacić podatek od dochodów osobistych i że królowa, żeby nie obciążać publicznych funduszy, rezygnuje z rent z „listy cywilnej”, przeznaczonych dotąd dla pięciorga jej najbliższych krewnych9. Renty miały być odtąd płacone z dochodów księstwa Lancaster. 8 Koszty zostały później obniżone do 40 min funtów, a w następstwie sugestii kancle- rza dworu, lorda Airlie i dyrektora finansowego królowej, Michaela Peata — gwałtownie popartej przez księcia — ogłoszono, że apartamenty reprezentacyjne w pałacu Buckingham będą otwarte dla publiczności przez osiem tygodni każdego lata i że pieniądze z opłat za wstęp zostaną przeznaczone na sfinansowanie większości remontów. 9 Księżniczka Anna, książę Yorku, książę Edward, księżniczka Małgorzata i księżni- czka Alicja. 454 Nie przyczyniło się to do poprawy wizerunku rodu Windsorów. Wra-żenie, ze królową namówiono na rezygnację z przywilejów podatkowych tylko po to, by zamknąć usta poddanym, zakłopotało rojalistów i nadało wagi przypuszczeniom mniejszości, która utrzymywała, że monarchia jest anachronizmem pozbawionym wrażliwości na uczucia społeczeństwa. Badania Gallupa opublikowane na początku 1993 roku wykazały, że czte-rech na pięciu respondentów jest zdania, iż „zbyt dużo członków rodziny królewskiej prowadzi gnuśną, rozrzutną egzystencję”. W tym samym cza-sie bukmacherzy donieśli, że stawka w zakładach, że monarchia nie zo-stanie zniesiona do 2000 roku, spadła z 100:1 na 8:1 (częściowo spadek ten wywołali dwaj nazbyt namiętni gracze, którzy postawili 4000 funtów na najwyższą stawkę). Szczegóły reżimu podatkowego, któremu królowa i książę Walii mie-li się dobrowolnie poddać zostały ogłoszone 11 lutego 1993 roku. Władca miał płacić podatek dochodowy od osobistego majątku, ale podatek spad-kowy przy dziedziczeniu po władcy przez jego sukcesora nie był ściąga- ny. Książę Walii zamiast jak dotychczas wpłacać do skarbu państwa czwartą część swoich dochodów netto z hrabstwa Kornwalii, miał teraz płacić zwykły podatek od dochodów, które przynosi mu hrabstwo po od-liczeniu udokumentowanych wydatków. Samo hrabstwo było nadal zwol-nione od wszystkich podatków kapitałowych. W wypadku księcia, finansowe skutki tych innowacji w roku podatko- wym 1993-1994 wydawały się skromne. Hrabstwo miało zaplanowaną nadwyżkę 4 milionów funtów. Po odjęciu wydatków na oficjalne obowiąz- ki księcia i księżnej (jak Aylard w roli skarbnika księżnej uzgodnił z urzę- dem podatkowym), spodziewano się, że następca tronu zapłaci około l mi- liona funtów podatku. Większość odliczeń, osiągających może 2 min funtów, wiązało się z podróżami i kosztami personelu. Łącznie z persone- lem księżnej, książę zatrudniał w swoim biurze 38 osób, w tym 10 na stano- wiskach kierowniczych (sekretarze osobiści, ich zastępcy i sekretarze pra- sowi), trzyosobowy zespół administracyjny (księgowy, administrator i kadrowy) oraz zespół sekretarek, maszynistek i telefonistek. W innych miejscach zatrudniał dodatkowo 36 osób na pełnym etacie. Niektórzy pra- cowali w pałacu Kensington dla księżnej, a pozostali głównie w Highgro- ve. Jednak zasadniczy zespół — dwaj kucharze, dwaj lokaje, dwaj służący, dwaj porządkowi i dwaj kierowcy — był ruchomy, gotowy do podróżowa- nia z nim za granicę i do towarzyszenia mu w Sandringham, Balmoral i wszędzie w Brytanii; zwykle jedna osoba z każdej pary była z księciem, 455 podczas gdy druga przygotowywała następną wizytę lub robiła porządek po poprzedniej. Chociaż zasada była jasna, szczegółowe kalkulacje potrzebne, by określić koszty jego oficjalnych obowiązków wydawały się skompliko-wane. Tym bardziej, że nie dało się precyzyjnie nakreślić linii oddzielającej publiczne obowiązki od prywatnego życia. Wyliczono jednak, że zostanie mu do dyspozycji nieco ponad milion funtów, z których on i księżna będą musieli utrzymać dzieci, finansować swe prywatne podróże, opłacać koszty personelu, rozrywek, wakacji i ubrań; te pieniądze miały również starczyć na utrzymanie ogrodu w Highgrove, dwóch myśliwych, dwóch emeryto-wanych koni do gry w polo oraz na wszelkie inne osobiste wydatki. W 1994 roku było możliwe, że dla księcia korzystniejszy jest nowy reżim podatkowy, niż płacenie dobrowolnie 25 proc. Wybierając jednak płacenie powszechnego podatku dochodowego, poddał się strukturze podatkowej, która mogła się zmieniać; pod tym względem jego pozycja była teraz podo-bna do pozycji innych podatników10. Ponieważ tylko najstarszy syn władcy (i tylko wtedy, gdy osiągnie pełnoletniość) ma tytuł do osiągania dochodów z hrabstwa Kornwalii, na-wet książę William nie może być pewien, że odziedziczy dochody ojca. Gdyby książę Karol zmarł przed królową, nikt nie miałby tytułu do do- chodów z hrabstwa, dopóki książę William sam nie obejmie tronu, a jego najstarszy syn nie ukończy osiemnastu lat. Ogłoszenie zasad, na jakich królowa i książę Walii będą płacić podatki zostało powitane z ulgą przez monarchistów i z niechęcią przez komentato-rów. Chociaż nawet sceptycy przyznawali, że oficjalne rezydencje królo-wej, klejnoty koronne i kolekcja królewska powinny być zwolnione od po-datku, szybko zauważyli, że królewska rodzina nie będzie płacić podatku od używania w celach prywatnych królewskiego jachtu, królewskiego po-ciągu i floty powietrznej królowej. Pytali (przy wtórze przywódcy Partii Pracy, Johna Smitha), dlaczego prywatny majątek królowej ma być wolny od podatku spadkowego i komentowali nieżyczliwie to, co „Independent” opisał jako „styl życia” rodziny królewskiej: „kosztowne peregrynacje mię-dzy pałacem Buckingham, zamkiem Windsor, Sandringham i Balmoral”. Utrzymywało się poczucie, że reformy podatkowe zostały wymuszone na 10 Ponieważ księciu nie wolno było naruszyć kapitału hrabstwa, musiał budować swo- je własne źródło prywatnego majątku. Przez lata inwestował wszystkie dochody z hrabstwa, których nie wydawał, gromadząc w ten sposób osobistą fortunę w wysokości ok. 2 min fun- tów (to cały majątek, jakim następca tronu dysponuje). Kapitał jest inwestowany tak, by przynosił prowizję jego dzieciom, a szczególnie księciu Harry’emu, który nie może liczyć na żadne inne źródło „niezarobkowych” dochodów. 456 pałacu Buckingham, by powstrzymać rosnące niezadowolenie społeczne, które — nie ugłaskane — mogłoby się szybko przeobrazić w antyrojalisty-czną krucjatę. Prawda o reformach była nieco inna. Książę od kilku lat zdawał sobie sprawę, że królewski majątek, kró-lewskie podatki i lista cywilna wzbudzają zainteresowanie społeczne i że królewska rodzina będzie musiała dostosować się do społecznych żądań. Od czasów królowej Wiktorii podatki królewskie były nieustającym źródłem politycznych kontrowersji. W drugiej połowie dwudziestego wieku narastał konflikt między państwową potrzebą utrzymania i finanso-wania rodzinnej dynastii a chęcią parlamentu do spełniania kaprysów opi-nii publicznej. W późnych latach osiemdziesiątych książę uznał, że dochody z po-siadłości królewskich (które wpływały bezpośrednio do skarbu państwa) powinny zostać przywrócone władcy, a w zamian rodzina zrezygnowała-by z listy cywilnej i pieniędzy na utrzymanie oficjalnych rezydencji, kró- lewskiego jachtu, królewskiego pociągu i floty powietrznej królowej. We-dług jego rachunków dochody z posiadłości koronnych (wówczas blisko 60 min funtów) przewyższały całkowite wydatki rządu na monarchię. Dzięki takiemu posunięciu — myślał książę — królewska rodzina odzy-skałaby w pewnej mierze kontrolę nad finansami, a społeczeństwo prze- stałoby zadawać złośliwe pytania. Pomijając trudności legislacyjne, wynikające z historycznych okoli-czności, w jakich Jerzy III oddał swe dochody w zamian za wypłaty z li-sty cywilnej, powab propozycji księcia był na pierwszy rzut oka oczywi-sty. Według jednej z osób uczestniczących w dyskusji: „Byłoby to niezmiernie skuteczne, dwór stałby się niezależny i energiczny, poprawiłoby się nawet zarządzanie finansami. Byłoby to również korzystne dla pozycji monarchii jako autonomicznej instytu-cji... Jeśli się chce mieć silną i energiczną monarchię, trzeba silnego i energicznego dworu, a w obecnych warunkach finansowych dwór bę-dzie powoli zanikał”. Sugestia księcia miała jednak zasadniczą wadę: było prawie nie do pomyślenia, żeby parlament poparł tak radykalny zwrot w dwustuletniej historii i przez to podkopał niewypowiedzianą, ale fundamentalną zasadę, że monarchia istnieje tylko za zgodą narodu. Jako alternatywę Minister- stwo Skarbu zaproponowało w 1990 roku, żeby zamiast dorocznej wypła- ty (która za każdym razem wymagała zgody parlamentu), cywilna lista była znowu ustalana na całe dziesięciolecie. Skarb zaproponował rów- 457 nież, by zarządzanie królewskimi pałacami przeszło w ręce dworu, na co rząd przeznaczyłby granty pomocowe. Jednak książę wciąż nie był pewien, czy takie posunięcie rozwiąże szerszy problem pogodzenia funkcjonowania monarchii z rosnącym —jak wykazywały kolejne badania — przekonaniem, że królewska rodzina jest za duża, żyje zbyt rozrzutnie i cieszy się zbyt wielkim bogactwem. Dwór od dawna był świadomy tego dylematu. Pod koniec 1991 roku utworzono zespół z urzędników dworskich i rządowych, który miał opra-cować zasady, na jakich książę będzie płacił dobrowolne podatki. Prze-wodniczył mu dyrektor finansowy dworu królewskiego, Michael Peat11. Jedyną kwestią, która sprawiała członkom zespołu poważne trudności był podatek spadkowy. Musieli znaleźć jakiś sposób zabezpieczenia majątku monarchii przed rozproszeniem (na przykład w wyniku kolejnych przed-wczesnych zgonów), a jednocześnie nie pozostawić władcy wszystkich ulg. W końcu wymyślili, że królewskie dobra będą jak najmniej naruszo-ne, jeżeli zwolni się od podatku spadkowego cały majątek przechodzący z władcy na władcę. Dobra dziedziczone przez innych członków rodziny miały być opodatkowane w normalny sposób. Włączono również zastrze- żenie, że władca nie będzie nadużywał tych ustaleń jako osłony podatko-wej, ale będzie korzystał z ulgi jedynie po to, by zabezpieczyć królewskie dziedzictwo. Na tym etapie królowa uznała, że wprowadzenie reform powinno być jak najszybsze. Teraz, z poparciem już nie tylko następcy tronu, ale też samej władczyni, zespół musiał nadać ostateczny kształt dokumentowi. Jeden z dworzan ocenił: „książę odgrywał absolutnie kluczową rolę w po- pychaniu całego projektu. Jeśli raz byśmy sprawę odłożyli, wszyscy wie-dzieli, czym by się to skończyło. To był cudowny kawałek dyplomacji. Bez księcia nigdy by do tego nie doszło”. Jesienią stało się jasne, że proponowaną reformę będzie można ogło- sić publicznie w ciągu sześciu miesięcy; ponieważ daty nie były precyzyj- nie wyznaczone, ustalono, że premier John Major zostanie poinformowa- ny w odpowiednim czasie. W listopadzie, kiedy media zaczęły coraz bardziej interesować się tą sprawą, zdecydowano, że ogłoszenie nastąpi po powrocie parlamentu ze świątecznej przerwy, w końcu stycznia lub na 11 Michael Peat (ur. 1949) dawniej główny udziałowiec w firmie księgowej Peat Mar- wick McLintock. Jego pradziadek był audytorem króla Edwarda VII. Peat był audytorem skarbu królewskiego do 1990 r., kiedy został przyjęty do dworu jako dyrektor finansów i ob- sługi nieruchomości. 458 początku lutego 1993 roku. Jednak po pożarze w Windsorze, po pilnym spotkaniu między przedstawicielami dworu i rządu, decyzja królowej, by płacić podatki, została podana w atmosferze, która skłoniła wielu jej pod-danych do komentarza: „też sobie wybrali porę”. W lutym podano do publicznej wiadomości szczegóły reformy po-datkowej. Z tej okazju w radiu i telewizji ukazał się Michael Peat, który tłumaczył zmiany w imieniu królowej i księcia Walii. Wystąpienie Peata w telewizji było bezprecedensowe: nigdy przedtem członek dworu króle- wskiego nie dostał pozwolenia na występowanie w mediach w takiej roli. Peat był odpowiedzialny za kształt reformy, książę uważał więc, że dyre-ktor finansowy powinien sam wystąpić w radiu i telewizji. Dla biura pra-sowego był to dowód potwierdzający hipotezę księcia, że pałac musi przejść do ofensywy, jeśli chce się przebić ze swoimi wiadomościami. Pozwolenie na takie złamanie precedensów musiała wydać sama królowa, która początkowo była niechętna. Książę zdołał ją jednak przekonać. W „Wiadomościach o dziewiątej” w BBC Peat wystąpił tak kompeten- tnie, że do bardzo niewielu widzów dotarło, iż są świadkami małej rewo-lucji pałacowej. Było to znaczące zwycięstwo w kampanii księcia o więk-szą otwartość pałacu wobec mediów12. Książę walczył o zmiany, ale w żadnej mierze nie był radykalny w sprawach, które krytycy uznawali za „przejawy rozrzutności” monar- chii. Zdecydowanie bronił Floty Powietrznej Królowej13. Książę był go- tów używać samolotów nie tylko w interesach, ale też dla przyjemności (dopóki jego program łączył jedno z drugim). Podobnie nie miał wątpli- wości co do królewskiego pociągu14, którego obecnie używał częściej niż jakikolwiek członek królewskiej rodziny. Pociąg zapewniał mu izolację i wygodę. Dzięki niemu miał pewność, że może dotrzeć do odległego 12 Rok później, pod naciskiem księcia, Richard Aylard ustanowił następny precedens — był pierwszym osobistym sekretarzem na królewskim dworze, który wystąpił w telewizyj- nym wywiadzie. Ukazał się w programie BBC „Newsnight” 16 marca 1994 r. odpowiadając na pytania dotyczące prasowych artykułów o prywatnym życiu księcia. 13 W latach 1993-1994 utrzymanie trzech odrzutowców BAE 146 Whisper i dwóch helikopterów Wessex z Floty Powietrznej Królowej kosztowało Ministerstwo Obrony 12,43 miliony funtów. W czerwcu 1994 r. minister obrony Malcolm Rifkind ogłosił, że w ra- mach programowego obniżania kosztów Flota Powietrzna Królowej zostanie przeniesiona z RAF Benson do RAF Northolt i połączy się z innym komunikacyjnym samolotem RAF z 32. dywizji. Cała ta jednostka zostanie nazwana 32. eskadrą królewską. Ogłosił również, ze królowa postanowiła dobrowolnie, że będzie zwracać Ministerstwu Obrony koszty prywatne- go korzystania z Floty Powietrznej Królowej. Prywatnie mogli korzystać z samolotów królo- wa, książę Edynburga, królowa matka oraz książę i księżna Walii. 14 Roczne koszty utrzymania w 1993 r. wyniosły 2,5 min funtów. miejsca w odpowiednim czasie i wykorzystywał cenne godziny podróży na czytanie dokumentów, pisanie listów i przygotowywanie przemówień, po czym, przy dźwiękach Mozarta udawał się na spoczynek, a pociąg unosił go łagodnie ku oficjalnym zadaniom następnego dnia. Pracownicy księcia upierali się, że królewski pociąg i Flota Powietrz-na Królowej są niezbędne, jeśli książę ma realizować swój bogaty pro-gram zajęć; że bez tych środków nie dałoby się uzgodnić wielu oficjal-nych wizyt, że korzystanie z publicznego transportu byłoby trudne dla innych pasażerów z powodu wymogów bezpieczeństwa koniecznych dla jego ochrony; i że w jego trybie życia zarówno królewski pociąg, jak sa-moloty dają mu chwile odpoczynku i prywatności, okazję do zmiany ubrania i krótką ucieczkę sprzed oczu ludzi, gdy przygotowuje się do ko-lejnego spotkania. Te argumenty przemawiały do osób, które potrafiły się wczuć w specyficzny rytm oficjalnych wizyt księcia. Lecz chociaż wyda-wało się, że bronią jego sprawy, to książę był zirytowany i przygnębiony, że „uboczne wygody”, które dla organizatorów jego życia były prak- tyczną pomocą, są w ogóle tematem publicznej dyskusji. Uważał, że w zamian za właściwe wykonywanie swych obowiązków ma prawo do tych przywilejów. Królewski jacht był inną sprawą. Książę darzył uczuciem HMY Bri- tannia i jej załogę do tego stopnia, że znał z imienia nawet dawnych ma- rynarzy i nigdy nie wchodził na pokład nie złożywszy im wizyty. Chociaż rozczulały go wspomnienia dni, kiedy wylegiwał się na słonecznym po- kładzie na Karaibach w towarzystwie jedynie swego szkicownika i olejku do opalania, obecnie był na tyle ostrożny, by nie korzystać z Britannii bez wyraźnej potrzeby. Jeśli jacht wyruszał z nim w oficjalną podróż, to zaw- sze po to, by ugościć jakieś seminaria lub konferencje, albo przyjąć boga- tych i możnych: „Myślę, że to przynosi niewiarygodne efekty w katego- riach rozrywki i tworzenia dobrej atmosfery. Ludzie czują się dobrze przyjęci... Kiedy odchodzą, pozostaje im ciepłe wspomnienie”. Ciężko pracował, by osiągnąć taką atmosferę, przy stole prowadził rozmowy z wdziękiem i kurtuazją, na koniec wieczoru upewniał się, że porozma- wiał z każdym gościem i potrafił przekonać wszystkich, że ich obecność jest dla niego tak samo ważna, jak jego dla nich. „To nie jest prawda, że bez przerwy mielibyśmy urządzać hulanki na tym jachcie” — narzekał, kiedy słyszał zarzuty o nadmiernych kosztach utrzymania Britannii. „To nie jest prywatny jacht. To narzędzie towarzyszące stanowisku. Służy pro- cesowi reprezentowania Brytanii za granicą”. Kiedy stało się jasne, że 460 z powodów finansowych dalsze losy jachtu są w niebezpieczeństwie rozpoczął skuteczną kampanię marketingową, by go ocalić. W lutyrr 1993 roku napisał do dowódcy jachtu, admirała Roberta Woodarda: Z rozmów z marynarzami jasno wynika, że martwią się wszystkim, okropnymi rzeczami, jakie ostatnio się mówi o jachcie 15 (‘ są zdecydowa-ni znaleźć sposób na sprostowanie pogłosek i zapewnienie ludzi o znaczę niu jachtu, szczególnie za granicą. Jestem pewien, ze podzielasz to pode] ście, więc powinniśmy się zastanowić nad dwiema rzeczami, które możne zrobić, poza, oczywiście, zaproszeniem na jacht opiniotwórców, polityków itd. Jedna, to pozwolić, by więcej ludzi obejrzało wnętrza jachtu. Chodź o to, zęby byt przy różnych okazjach dostępny dla publiczności. Nie mog{ się oprzeć uczuciu (strasznemu, jeśli się rzecz rozważy), że pozwoliłoby te rozwiać niektóre z najbardziej niedorzecznych mitów (Podobno „Daily Mail” zamieściło artykuł o marmurowych łazienkach ze złotymi kurkom itd.)...16. Poza wszystkim innym, jeśli Sandringham i częściowo Balmora mogą być otwarte dla publiczności, dlaczego nie Britannia? ... Czuję, że czas odgrywa tutaj dużą rolę, bo wierzę, że można si{ postarać i zatrzymać jacht w służbie do 2000 roku — a co się potem wy darzy, jest w rękach bogów... Propozycję księcia rozważano, ale było już za późno. W czerwci mieszkańcy wyspy Wight pytali, za pośrednictwem wiceministra obrona Archie Hamiltona, czy mogliby wejść na pokład jachtu w czasie tygodni; słynnych regat w Cowes (płacąc za wstęp). Otrzymali grzeczni odpowiedź z pałacu Buckingham, że to niemożliwe. Rzecznik skomento wał, że o ile płatny wstęp turystów na pokład jest „bardzo interesując! sugestią”, to jacht ma przede wszystkim zapewnić „rodzinie królewskie bezpieczną bazę do życia”. W czerwcu 1994 roku po długich dyskusjach w pałacu i między pa łacem a rządem, ogłoszono, że Britannia zostanie zwolniona ze służba 15 l lutego 1993 r. minister sit zbrojnych Archie Hamilton poinformował Izbę Gmin że przyszłość królewskiego jachtu stoi pod znakiem zapytania, że zrezygnowano z jego re zerwowej roli jako statku szpitalnego. Z powodzi krytycznych artykułów o tym, że Minister stwo Obrony płaci rocznie 10 min funtów na utrzymanie statku, z którego rodzina królewski korzysta nie więcej niż sześć tygodni w roku, wynikało, że jacht był kosztownym króle wskim zbytkiem, którego podatnicy nie mogą dłużej tolerować. 16 Dla ścisłości: łazienki dla VIP-ów są w stylu „plastik i chrom”, który był modny n; początku lat pięćdziesiątych. Kabiny mają niewielkie rozmiary i skromne wyposażenie; wła ściciel jednego z nowoczesnych ekskluzywnych barów na bardziej eleganckim jachcie by zdegustowany ich prostotą i brzydotą. w 1997 roku, ponieważ utrzymanie jej w stanie czynnym przez następ-nych pięć lat wymagałoby remontu za 17 min funtów. Książę ubolewał nad koniecznością podjęcia tej decyzji. Wierzył, że jacht był trwałym pomnikiem geniuszu brytyjskiej sztuki budowy jach-tów, a kiedy królewscy marynarze maszerowali tam i z powrotem w ob-cym porcie, śpiewając szanty o brytyjskim morzu pod gwiazdami, odczu-wał dumę. Wierzył również, i słusznie, że wrażenie elegancji, dyscypliny i wyszkolenia przenika podświadomie do obserwatorów w zatoce nafto-wych magnatów, do przemysłowców w New Jersey, czy do japońskich technokratów z takim przesłaniem, że Brytania jest daleka od upadku; że standard, jaki widzą na jachcie jest symbolem jakości brytyjskich robotni-ków i ich produktów. Narzekał, że w Whitehall zbyt dużo władzy oddano w ręce księgowych, którzy mogą policzyć koszty, ale nie są w stanie oszacować wartości. „Jesteśmy klasycznymi geniuszami i nie przywiązu-jemy wagi do naszego majątku” — powiedział o królewskim jachcie. „Tak wiele rzeczy robimy w sposób doskonały, dużo lepiej niż ktokol-wiek inny. Użyjmy ich, na miłość boską, zamiast bez przerwy użalać się nad sobą... Trzeba jednak przyznać, że ja nie jestem obiektywny, bo zna-łem Britannię, znałem ją przez całe moje życie”. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY hłopiec, który spędził dzieciństwo słuchając maszerujących or-kiestr i obserwując salutujących wartowników przed swoją bra-mą, wyrósł na człowieka o tradycyjnym nastawieniu do sił zbroj- nych. Jako szef-pułkownik sześciu1 regimentów oraz powietrznych sił zbrojnych, a także pułkownik Gwardii Walijskiej, osobiście dbał o wy-szkolenie i morale swoich żołnierzy oraz odpowiednią politykę rządu wo-bec armii. Wiedział, że rodzina królewska jest nierozerwalnie związana z historią wojskowości, a państwowe obyczaje i ceremoniały odzwier- ciedlają rolę władców w tej historii; szanował tę tradycję, jakby była czę-ścią jego własnej tożsamości. Od pokoleń młodsi oficerowie zajmowali w rodzinie królewskiej stanowiska asystenów i koniuszych, wyższe szar-że na królewskim dworze obejmowali emerytowani generałowie i puł- kownicy2. Książę zawsze czuł się swobodnie w tym towarzystwie, w któ-rym pojęcia honoru, obowiązku i służby publicznej były wartościami najwyższymi. Byli to ludzie bezdyskusyjnie lojalni i dyskretni. Jako szef-pułkownik brał udział w regimentowych uroczystościach, pisał listy z gratulacjami lub wyrazami współczucia, odbywał wizyty w oddziałach stacjonujących w Brytanii, Niemczech czy Irlandii Północ- nej, by zobaczyć „swoich” żołnierzy na ćwiczeniach. Chociaż wizyty te były częścią jego programu, traktował je z najwyższą powagą, rozmawia- 1 Pięciu od sierpnia 1994 r., po połączeniu regimentów Gordon Highlanders z Queen’s Own Highlanders, w wyniku czego powstał regiment Highlanders, którego szefem- pułkow- nikiem został książę Edynburga, a jego zastępcą książę Walii. 2 W pracy „Elizabeth R: The Role of the Monarchy Today”, Anthony Jay odnotował, że w latach 1991-1992 „mistrz dworu był kontradmirałem, jego zastępca podpułkownikiem, zarządca biura lorda kanclerza i jego astystent byli również podpułkownikami, podobnie jak koniuszy koronny. Strażnik skarbca królewskiego był majorem, a marszałek korpusu dyplo- matycznego generałem” (Anthony Jay, Elizabeth R [BBC Books,1992, s. 168]). jąć otwarcie z młodszymi oficerami i podoficerami, uważał bowiem, że wiedzą więcej niż ich zwierzchnicy o morale i kłopotach ludzi pod swoją komendą i o trudnościach, jakie napotykają. Te prywatne dyskusje spra-wiały, że coraz bardziej interesował się terminem i rozmiarami redukcji sił zbrojnych. Cięcia rozpoczęły się po zakończeniu zimnej wojny, kiedy Wielka Brytania próbowała określić rolę swej armii. W 1992 roku książę (w tym czasie walczył o ocalenie projektu Poundbury i był zaangażowa-ny w niektóre inicjatywy dotyczące ochrony środowiska) w imieniu wszystkich swoich regimentów włączył się w debatę wokół rządowego dokumentu „Opcje zmian”. Jego zainteresowanie nie ograniczało się jed-nak do wielkiej strategii. W tym samym roku wystąpił w obronie spado-chroniarza, który został okaleczony przez IRA oraz wystosował srogie upomnienie za niechlujnie wykonany zwrot podczas defilady. Jako następca tronu miał bowiem w przyszłości zostać głową narodo-wych sił zbrojnych. Chociaż czasami sprawiał wrażenie oderwanego od rzeczywistości, był drobiazgowym studentem wojskowej procedury i dys-cypliny, lubił porządek i schludność, wierzył w „normy”. Jak wynika z je-go korespondencji, cieszył się wielkim poważaniem wśród oficerów i ludzi, którzy winni mu byli posłuszeństwo. Był bezgranicznie lojalny, szczególnie gdy któryś z jego regimentów znalazł się pod obstrzałem cy-wilów. W 1980 roku burmistrz Bridgend napisał do księcia oburzony, że Gwardia Walijska przemaszerowała przez miasto nie salutując przed po-mnikiem ofiar wojny. Książę odpowiedział na tę skargę: Chciałbym zwrócić pańską uwagę na fakt, te nie ma żadnych prze-pisów, które by nakazywały oddziałom składać hołd pomnikom wojen-nym... Wniosek, że nie zrobienie tego świadczy o braku szacunku jest, mówiąc najoględniej, niesłychanie obrażliwy dla regimentu, który stra-cił ponad 1400 oficerów i żołnierzy podczas dwóch wojen światowych i w operacjach po 1945 roku, i wciąż pamięta i czci tych, którzy ponieśli największą ofiarę... Na koniec chciałbym panu usilnie zalecić staran-niejsze sprawdzanie faktów, zanim wystosuje pan niesłuszne skargi wo-bec regimentu, który na ogół z wielkim trudem stara się postępować w najbardziej poprawny z możliwych sposobów i który czerpie wielką dumę z długich i ścisłych związków z księstwem Walii. Ja również czer-pię wielką dumę z mojego regimentu i jego związków z Walią i muszę przyznać, że niezwykle trudno jest mi zrozumieć pańskie dziwne podej-ście do całej sprawy. 464 W tym samym roku napisał do babci osiemnastolatka z Regimentu Młodszych Spadochroniarzy w Aldershot. Babcia zamartwiała się, że chłopiec może zostać wysłany do Irlandii Północnej. Wiem, że on się szko-li na żołnierza — napisała — ( że ma obowiązek wobec królowej i kraju, jechać tam, gdzie jest potrzebny. Ale dlaczego, och! dlaczego ci chłopcy muszą tak młodo jechać do Północnej Irlandii, między tych morderców... Ja chcę go zatrzymać; mój syn, a jego ojciec, chce go zatrzymać; ale wiemy również, że nie możemy się wtrącać w jego wybór. To poświęcenie, to bezsensowne zabijanie tak młodych mężczyzn... Co można zrobić? Ser-ce mi ciąży... Wszystko, co mogę zrobić, to napisać ten list. Być może przez to otrzymam promyk nadziei na przyszłość. W 1980 roku książę otrzymywał przynajmniej tysiąc listów tygo-dniowo, były one jednak segregowane i do jego rąk trafiały tylko te, na które zapewne chciałby odpowiedzieć osobiście. Tym razem odpisał: Całkowicie rozumiem pani troskę o wnuka służącego w Północnej Ir-landii. Nikt nie chce widzieć członka swej rodziny w niebezpieczeństwie, ale żołnierz ma obowiązek stawiać czoła niebezpieczeństwu i bardzo czę-sto musi trwać przy tym do końca. Pani wnuk wydaje się być człowiekiem pełnym poświęcenia i determinacji, jeśli pragnie odczuwać szczególną dumę ze służenia w pułku spadochronowym. Wielu rekrutów unika tego, bo wymagania są wysokie. Ten kraj potrzebuje ludzi takich jak pani wnuk. Niech Bóg broni, żebyśmy mieli naród, w którym nikt nie jest gotowy stawić czoła niebezpieczeństwu albo podjąć ryzyko... W 1982 roku odczuwał silną frustrację, że jest tak daleko od swego pułku podczas krytycznych tygodni kampanii na Falklandach. Później, w sierpniu 1982 roku, szef sztabu obrony, admirał floty sir Terence Le-win3 podziękował listownie księciu za wsparcie i zainteresowanie naszy-mi ludźmi w czasie i po kampanii na Falklandach. Zechciał pan poświęcić tak wiele czasu, by witać powracające oddziały. Sposób, w jaki pan to robił był inspiracją dla nas wszystkich i ogromnie potrzebną służbą, nie tylko dla tych bezpośrednio zainteresowanych. Książę odparł: Czułem się ogromnie winny i sfrustrowany, że nie mogę nic zrobić podczas operacji na Atlantyku południowym. Najmniej co mogłem zrobić, to starać się pokazać wszystkim powracającym ze służby, jak bardzo po- 3 Lord Lewin (ur. 1920) szef sztabu obrony 1979-1982. Był również kapitanem Bri- tannii 1957-1958; szefem sztabu morskiego i pierwszym lordem admiralicji 1977- 1979; ad- mirał adiutant królowej 1975-1977; pierwszy i główny adiutant królowej 1977- 1979. dz.iwia.my ich wysiłki. Odpowiedź społeczeństwa na Fundację Południo-wego Atlantyku 4 jest wręcz przytłaczająca... Myślę, że chciałby pan wie-dzieć, że kilku ministrów powiedziało mi, jak wspaniale pan się zachował podczas kryzysu na południowym Atlantyku i jak rzetelne i ważne były pańskie rady. Rok później spotkanie z żołnierzami, którzy zostali ranni w akcji, przywołało gniewne wspomnienie. W liście z Australii pisał do przyjaciela: Jako szef-pulkownik spadochroniarzy dostałem też kilkanaście listów od zmartwionych krewnych zmarłych żołnierzy, którzy otrzymali medale swych synów lub mężów za pośrednictwem poczty, w jednorazowych to-rebkach z przyczepioną drukowaną kartką. Możesz sobie wyobrazić, jak strasznie gorzko to odczuli. Ten epizod, między innymi, skłonił go do napisania upomnienia: Następstwa kampanii na południowym Atlantyku uwypukliły mi, jak ogromne znaczenie ma osobisty kontakt i jak bardzo trzeba pamiętać, że każ-dy przypadek jest indywidualny... Takie postępowanie boleśnie rani ludzi. W sprawie, o której wspominam, wojskowa administracja popełniła błąd, ale im większa biurokracja, tym bardziej wszystko się robi bezosobowe. Pamiętając o tym bezmyślnym postępowaniu, oburzał się na biuro-kratyczny sposób przyznawania medali po wojnie falklandzkiej. Urzędnik z Ministerstwa Obrony powiedział mu, że do Krzyża Wiktorii (najwyższe odznaczenie za waleczność) kwalifikują się ci, którzy mieli co najmniej 90 procent szansy na to, że zostaną zabici. Książę pisał: Czy potrafisz to sobie wyobrazić... siedzą przy stole i obliczają pro-cent męstwa... A co z tym oficerem Powietrznych Oddziałów Specjalnych, który odmówił ewakuacji, kiedy jego pozycję zaatakowały przeważające siły Argentyńczyków; umożliwił ucieczkę swemu sierżantowi, a sam został i walczył w pojedynkę, aż został pokonany? To właśnie nazywam odwagą ponad obowiązkiem, ale... nie miał kto policzyć jego waleczności, bo nie było tam nikogo poza całą hordą nieprzyjaciół... Zadręczając Ministerstwo Obrony w imieniu swych regimentów, książę wypełniał jedynie to, co uważał za obowiązki szefa-pułkownika. Po powrocie z wizyty w Zatoce w grudniu 1990 roku, gdzie spotkał się nie tylko z generałem Schwartzkopfem, ale i z brytyjskimi żołnierzami, napisał do premiera o ich niepokonanym duchu, niegasnącym poczuciu 4 Książę był patronem Fundacji Południowego Atlantyku, która wspierała rannych i osieroconych w wyniku kampanii na Falklandach. Do marca 1983 r. Fundacja zebrała pra- wie 15 milionów funtów. 466 humoru i niewątpliwym profesjonalizmie; ale wyliczył również czynniki które jego zdaniem źle wpływają na morale brytyjskich oddziałów. Szcze gólnie martwił go jeden aspekt „bardzo prymitywnych warunków”, w ja kich musieli żyć żołnierze rozmieszczeni taktycznie na pustyni — gróźb: wstrzymania dziennego kieszonkowego przeznaczonego na zakup butel kowanej wody: Trzeba wreszcie otwarcie powiedzieć, że woda dostarczana przez są perów, chociaż czysta, smakuje ohydnie. Biorąc pod uwagę trudne warun ki, w jakich żołnierze od miesięcy przecież żyją i pracują, oraz niepew ność, wobec które] stoją, pozbawienie ich teraz tego kieszonkowego wpłynęłoby szczególnie szkodliwie na morale. Dwa tygodnie później premier sam złożył wizytę w Zatoce i 19 sty cznia 1991 roku sumiennie odpowiedział księciu na wszystkie poruszeni przez niego zagadnienia. W sprawie kieszonkowego na wodę John Maj o potwierdził, że początkowo było wypłacane, ponieważ dostępna wód; z kranu była niepewnej jakości. Jej jakość poprawiła się, więc dodatk częściowo miały zostać wstrzymane. Jednak większość ludzi na froncii wciąż będzie otrzymywała dzienne kieszonkowe. W swym liście do premiera książę poruszył też (w odręcznym dopiski na ostatecznej wersji) sprawę „Opcji zmian” i ich wpływu na ludzi służą cych w Zatoce5. Jak wiele innych osób, martwił się, że przy ciągłym na głaśnianiu zbliżających się redukcji trudno będzie liczyć na utrzymanie do brego morale w Zatoce. Żołnierz, którego czekała walka na pustyni, możi nie czuć się najlepiej, nie wiedząc, czy gdy wojna się skończy, jego regimen jeszcze będzie istniał albo czy będzie miał pracę, do której może powrócić.. Premier odpowiedział, że zdaje sobie sprawę z tego, ale pewien nie pokój jest nieunikniony. „Rząd jednak — przekonywał — stara się infor mować, że redukcje będą ograniczone do niezbędnych i że brytyjski! wojska: lądowe, morskie i powietrzne, nadal będą odgrywać znaczącą ro lę w Europie i poza nią”. Uspokoił księcia, że dyskusja o przyszłości po szczególnych regimentów rozpocznie się dopiero po zakończeniu operacj w Zatoce. Książę, korzystając z okazji, odpisał, że w świetle kampanii n. Falklandach i wojny w Zatoce wydaje mu się ważne, żeby zachować naj bardziej elastyczne struktury sil zbrojnych, zdolne do szybkiej interwencj i udziału w nieoczekiwanych operacjach na całym świecie. 5 26 lipca 1990 r. sekretarz obrony Tom King ogłosił, że w związku z przyjęcien przez rząd „Opcji zmian” brytyjskie siły zbrojne zostaną zredukowane o 18 proc., a wojsk lądowe o 25 proc., z 160 000 do 120 000 żołnierzy. W przemówieniu w Mansion House po zwycięstwie w Zatoce książę poruszył publicznie następny problem. Złożywszy hołd „bezgranicznej i bezinteresownej ofiarności”, jaką wykazały brytyjskie siły zbrojne w operacji przeciwko Irakowi, oświadczył: „Mam nadzieję, że nigdy nie zlekceważymy nienaruszalnych wartości systemu regimentowego. Ta uni-kalna brytyjska osobliwość bierze pod uwagę istotny czynnik ludzki, któ-ry tak często decyduje o sukcesie lub klęsce...”. Wkrótce miał poznać go-rycz taktycznej bitwy między armią a Ministerstwem Obrony o łączenie regimentów i zmniejszanie stanu liczebnego wojska, co narzucały „Opcje zmian”. Bezpośrednio przed publikacją dokumentu (23 lipca 1991 roku), który podawał szczegóły proponowanej restrukturyzacji sił zbrojnych, szef sztabu generalnego, generał sir John Chapple poinformował księcia listownie, że cztery jego regimenty są wytypowane do połączenia. Decy-zja połączenia Gordon Highlanders z Queen’s Own Highlanders i regi-mentu Cheshire z regimentem Staffordshire wywołała oburzenie oficerów i żołnierzy, a książę, jako szef- pułkownik Gordons i Cheshires, wkrótce dowiedział się o tym. Napisał do przyjaciela ze Szkocji, który wydawał mu się na tyle silny, by mógł coś na to poradzić: To jest tragiczne, ze w ten sposób odchodzą najlepsze rzeczy; system regimentowy reprezentuje wszystko, co jest dobre i prawdziwe: najlepsze tradycje, najwyższe stan-dardy i największe poczucie wspólnoty... Do innego przyjaciela pisał: Nie potrafię ci wyliczyć, ile listów otrzy-małem ze wszystkich moich regimentów i od rozmaitych generałów! Je-stem pogrążony w całkowitej depresji i spędzam cale godziny układając zapewne nieskuteczny list do premiera... W tym „nieskutecznym” liście do premiera książę powtarzał swoje niepokoje dotyczące zapowiedzianej redukcji. Zdawał sobie sprawę, że zmiany w Związku Radzieckim i Europie Wschodniej wymagają nowego spojrzenia na rolę brytyjskich sił zbrojnych, ale uważał, że cięcia wprowa-dza się za szybko i pochopnie. Przyjęcie tak drastycznego kursu nie wy- dawało mu się słuszne, „kiedy sytuacja na świecie wciąż pozostaje nie-pewna... Nieoczekiwane wydarzenia następują zwykle z monotonną regularnością”. Październik przyniósł kolejne nieszczęście związane z „Opcjami”. Fragmenty listu, który książę napisał w sierpniu do pułkownika regimentu Cheshire, brygadiera Keitha Prossera, przeciekły do „Sunday Timesa”. Na pierwszej stronie, pod nagłówkiem Rodzina królewska i generałowie jed- noczą się, by zapobiec cięciom w wojsku, gazeta donosiła, że książę wyra- 468 ził swoje zdumienie, gniew i osłupienie z powodu drastycznych redukcji narzuconych przez „Opcje”. List księcia do Prossera był w rzeczywistości znacznie łagodniejszy, niż sugerował „Sunday Times”, i nie bardziej ostry niż list szefa sztabu generalnego — również przejęty przez „Sunday Times” — w którym ge-nerał, sir John Chapple, informował ministra obrony Toma Kinga6, że całe szeregi oficerów i żołnierzy najsilniej odczuwają i naj gwałtowniej wyra-żają obawę... ze armia nie będzie miała wystarczających sił i środków do wypełniania swych pokojowych zadań i obowiązków bez nadmiernego przeciążenia i zagrożenia. Mam podobne zdanie w tej sprawie... Wzburzenie w siłach zbrojnych wywołane przez „Opcje”, a szcze-gólnie przez niestosowne, jak powszechnie uważano, postępowanie Toma Kinga, utrzymywało się. Po wyborach 1992 roku Kinga zastąpił nieco bardziej utalentowany polityk, Malcolm Rifkind7, który miał manewro-wać w politycznym chaosie z większą zręcznością. W maju książę napisał do niego, jeszcze raz wyrażając niepokój, że Whitehall nie do końca poj-muje, jakie skutki będzie miało tak ostre zmniejszenie stanu liczebnego armii, jak tego chciał jego poprzednik: Kiedy rozmawiałem z dowódcami moich regimentów, okazywali za-niepokojenie, że będą dysponowali zbyt małymi zasobami sil ludzkich, by wypełniać swe zadania. Problem polega na tym, czy da się podtrzymać morale i motywację ludzi, jeśli wymagania wobec nich — i ich rodzin—staną się przesadne i nierealne... W lutym 1993 roku, po wysłaniu brytyjskich sił do Bośni, książę poczuł oczywistą satysfakcję. Rifkind publicznie mówił o „znaczącym” zaangażowaniu w kontyngent ONZ w Bośni, na Cyprze, w Kambodży i gdzie indziej, co powszechnie uznano za „pierwsze odejście od redukcji spowodowanych «0pcjami»”. W obliczu krytycznego ostrzeżenia Komi-sji Obrony Izby Gmin, że armia jest poważnie przeciążona, minister obro-ny odwołał niektóre cięcia dokonane przez jego poprzedników, pozosta-wiając armii 5000 dodatkowych oddziałów frontowych i ocalając od połączenia cztery historyczne regimenty, w tym Cheshires. W tym czasie książę odkrył jeszcze jedno zagrożenie o nieco mniej- szej wadze dla ogólnej strategii, ale dla niego bardzo znaczące i ściśle 6 Tom King (ur. 1933), minister ochrony środowiska 1983; od spraw zatrudnienia 1983-1985; od spraw Irlandii Północnej 1985-1989; obrony 1989-1992. 7 Malcolm Rifkind (ur. 1946), minister do spraw Szkocji 1986-1989; transportu 1990- 1992; obrony od 1992 r. związane z jego wiarą w system regimentowy. 24 grudnia 1992 roku „Daiły Telegraph” donósł: Ministerstwo obrony podejmie wkrótce, może już w tym tygodniu, ostateczną decyzję o likwidacji ponad połowy orkiestr wojskowych. Liczba muzyków spadłaby wówczas poniżej 800. Decyzja jest od dawna odkładana... Osiem dni później książę w liście do Rifkinda wyraził swoje zaniepokojenie tą propozycją: Osobiście uważam, że każda decyzja o zamknięciu lub ograniczeniu orkiestr wojskowych byłaby całko-wicie krótkowzroczna i nie brałaby pod uwagę kluczowej roli, jaką odgry-wają te zespoły w regimentalnej strukturze Armii Brytyjskiej... By się upewnić, że Rifkind nie będzie miał żadnych wątpliwości, jakie mogą być w tej sprawie uczucia wszystkich szefów-pułkowników w kraju, książę podjął niezwykłą inicjatywę: zarządził, by kopia jego listu do ministra obrony została wysłana do królowej, księcia Edynburga, kró-lowej matki, księżniczki Małgorzaty, księżniczki Anny, księcia Yorku, księżnej Walii, księcia Kentu, księżnej Kentu, księcia Gloucester, księżnej Gloucester i księżniczki Alicji. W nadziei, że to przekształci jego samotną walkę w ogólonorodzinne królewskie przedsięwzięcie, ponaglał swych krewnych, żeby również pisali do ministra obrony, sądząc, że taka słuszna królewska interwencja nie może być całkowicie zignorowana. Nie jest pewne, w jakiej mierze jego próba zorganizowania grupy nacisku zakoń-czyła się sukcesem. W marcu 1993 roku minister sił zbrojnych, Archie Hamilton, ogłosił „reorganizację” orkiestr wojskowych, która miała do-prowadzić do tego, by liczba muzyków odpowiadała rozmiarom armii. Wyjaśniał, że „orkiestr będzie mniej, ale za to będą większe”, co poprawi poziom armijnej muzyki, i dalej w tym duchu, że „uznano za wysoce wskazane, żeby między każdym regimentem piechoty czy kawalerii a wy-znaczonymi orkiestrami istniały trwałe związki”. Oświadczenie ministra nie podawało liczb, ale miało jasne przesłanie: wojskowe orkiestry, tak jak wiele innych cenionych przez księcia tradycji, nie mają przyszłości w „oszczędnym” świecie, który budził w nim taką nieufność8. Pojęcie regimentu miało dla niego taki sam urok jak koncepcja lokal-nej wspólnoty. W obu każdy znał swoje miejsce, akceptował obyczaje i wszystkich przenikało wzajemne poczucie powinności i służby. Księcia wcale nie raził fakt, że w obu systemach istotną rolę odgrywała uległość. Cieszyło go, że system regimentowy kształcił rycerskość, honor i dyscy- plinę; cechy, które nigdzie indziej już nie były w modzie, ale które uważał 8 Przed tym oświadczeniem brytyjska armia miała 1991 muzyków w 69 orkiestrach. W wyniku zmian te liczby spadły do 1168 muzyków w 30 orkiestrach. 470 za niezbędne w zdrowym społeczeństwie. Wierzył również, że siły zbroj-ne popierają „dobre maniery” i nakłaniają do „postępowania wobec in-nych tak, jak by się chciało, żeby inni postępowali wobec ciebie”. Z tego powodu miał nadzieję, że książę William jego śladem wstąpi do wojska. Przy tym wszystkim ulegał romantycznej idei wojskowego życia, której nie potrafiliby się w żaden sposób doszukać marynarze lub kaprale. Książę był przekonany, że sprawność zwrotów i precyzyja musztry były ważne nie tylko same w sobie, ale stanowiły też przejaw wyższych wartości. Był na to czuły do tego stopnia, że uważano go za pedanta i nie wahał się przed wygłaszaniem swych opinii. Pewnego razu napisał do pułkownika dowodzącego regimentem spadochronowym: Ryzykując, że się wydam nieznośnie nudny i że zawracam głowę, chciałbym tylko powiedzieć, że stanowczo wydal mi się dziwny widok tak wielu członków Stowarzyszenia Regimentu Spadochronowego 9 defilują-cych wczoraj w koszulkach trykotowych i parszywych kurteczkach. Jeśli ci osobnicy nadal chcą brać udział w defiladach, naprawdę my-ślę, że należałoby w to włożyć nieco więcej wysiłku. Może jest jakiś spo-sób, by zwrócić na to uwagę Stowarzyszenia, albo chociaż należałoby przygotować nieco krawatów i marynarek do wypożyczenia, gdyby przy-byli źle wyposażeni. Szczerze mówiąc jestem zdumiony, że byli spadochroniarze są w ogóle zdolni wykonywać zwroty tak nieudolnie i mam nadzieję, że kiedy nastę-pnym razem będę uczestniczył w Dniu Sił Powietrzno-Desantowych, różni-ca będzie wyraźna! Poza tym była to bardzo mila uroczystość... W miarę, jak przyszły głównodowodzący sił zbrojnych obserwował postępujące redukcje w wojskach lądowych, marynarce i lotnictwie10, obawiał się, że Brytanii przyjdzie pewnego dnia zapłacić cenę za „pocho-pny odwrót”. Mam wrażenie, że sami się oszukujemy, jeśli myślimy, że ludzkość staje się coraz bardziej cywilizowana, coraz bardziej wyrafino-wana i coraz bardziej rozważna” — argumentował w 1993 roku — Zaw-sze będą niebezpieczni, źli ludzie i ludzie, którzy zechcą wykorzystać słab-szą kondycję innych... Tylko spójrzcie, jaki jest teraz świat. Staje się corai bardziej niebezpiecznym miejscem... 9 Stowarzyszenie byłych członków regimentu spadochronowego i sił powietrzno-de- santowych. 10 14 lipca 1994 r. minister obrony Malcolm Rifkind ogłosił studium na temat kosztów obrony, które proponowało ograniczenie wspierającej infrastruktury i kwatermistrzostwa we wszystkich trzech rodzajach sił zbrojnych i w Ministerstwie Obrony, co w roku finansowyrr 1996/7 przyniosłoby oszczędności rzędu 750 min funtów. Przeszliśmy przez okresy redukcji naszej wojskowej wydajności i wciąż byty stawiane nowe wymagania. A oczywiście wszyscy ludzie, którzy najgłośniej życzyli sobie redukcji sil zbrojnych teraz najgłośniej narzekają, kiedy okazuje się, ze nie możemy odpowiedzieć na zagrożenia i wyzwania. Pewne jest tylko to, ze musimy się spodziewać rzeczy nie-oczekiwanych. Popatrzcie na wojnę w Zatoce. Urzędnicy z Ministerstwa Obrony na trzy czy cztery lata przez tą wojną sprzedali wszystkie pus-tynne mundury, ponieważ uznali, ze już nigdy nie będą potrzebne. W dodatku sprzedali je Irakijczykom. Powiedzieli, ze niepotrzebny jest ekwipunek na wypadek działań wojennych z użyciem czołgów, bo uznali, ze takich walk na większą skalę już nie będzie. Spójrzcie, co się wyda-rzyło! Próbując pogodzić swoją opinię o potrzebie silnej „polityki bezpie-czeństwa” z chwiejnym budżetem obrony11 książę zaczął przekonywać, że oddziały brytyjskie mogłyby służyć pod auspicjami ONZ jako stała armia utrzymywana przez państwa członkowskie. Przewiduję, że odegra-my rolę światowego policjanta. To wymaga zdyscyplinowanych, profesjo- nalnie wyszkolonych sil. Zbudowaliśmy znaczącą tradycję i doświadcze-nie, a także mamy geniusz improwizacyjny. Po zakończeniu zimnej wojny niektórzy wyżsi politycy i niektórzy wiodący służbiści zaczęli pomruki-wać w podobnym stylu, ale książę był pierwszą publiczną postacią, mó- wiącą głośno choć niezobowiązująco, że Brytania mogłaby „być opłaca-na” za swoją wojskową służbę zamorską. Otwarcie optując za „najemną” rolą wojsk brytyjskich, narażał się na zarzut, że nie przeszkadzałby mu widok brytyjskich żołnierzy ginących na obcych polach bitew w cudzej sprawie. Odpowiadał na to, że sułtan Brunei już „wynajął” batalion Gur-khów z brytyjskiej armii i że, w każdym przypadku, odgrywanie wiodą-cej roli w stałych siłach ONZ było całkowicie honorową perspektywą. „To nie będzie całkiem najemna armia” — twierdził, dodając drwiąco — że „w obecnych czasach wolnego rynku” jego propozycja nie jest tak całkiem głupia. Jako głowa sił zbrojnych, książę Walii miał odziedziczyć po królo- wej rolę postaci, na której skupiało się żołnierskie poczucie lojalności i jedności. Chociaż łatwo można tutaj przesadzić, to jednak w jakimś sensie ludzie związani z wojskiem czuli, że służą „królowej i ojczyźnie”, że bronią narodu, a nie tylko państwa. Dla wojska władca n Budżet obrony w 1993/1994 wynosił 23,5 mld funtów. 472 był w znacznej mierze wciąż uosobieniem tych wartości, które wywołu-ją uczucie patriotyzmu odróżniające narodowe siły zbrojne od innych. Formalne rozróżnienie między służbą raczej dla korony — „za grosze królowej” lub „pod wodzą królowej” — niż dla aktualnego rządu jest może konstytucyjnym szczegółem, ale sentyment, który wspiera te sym-boliczne relacje nie jest bez znaczenia, szczególnie w czasach, gdy poli-tycy nie cieszą się wielką estymą. Księcia tak pochłaniały te wartości i ta kultura, że jako król czułby się całkiem swobodnie w tej roli. Nieste-ty, nie można tego samego powiedzieć o innych wielkich symbolicz-nych obowiązkach króla: o roli najwyższego zarządcy kościoła Anglii i obrońcy wiary. „Jestem jednym z ludzi poszukujących — mawiał. — Interesuje mnie zmierzanie drogą, jeśli mogę ją odnaleźć pośród zarośli. Niektórzy ludzie wolą pozostać przy solidnym koncepcie, który sobie wypracowali i nie chcą badać nowych ścieżek czy obszarów”. Chociaż był członkiem Kościoła anglikańskiego i nigdy nie zakończył dnia bez modlitwy przed udaniem się na spoczynek, i chociaż od dawna wiedział, czym grozi zbłądzenie zbyt daleko poza to, co nazywał „korzeniami kulturalnymi i religijnymi”, książę nigdy nie zrezygnował z własnych religijnych po-szukiwań, które rozpoczął w późnych łatach siedemdziesiątych. Nie tyl-ko badał buddyzm i hinduizm, ale wciąż był niechętny odrzuceniu idei reinkarnacji. Uznał też, że dobrze było by zrozumieć islam i w tym pro-cesie pociągnęły go niektóre przewodnie doktryny tej religii. Utożsamał się z tymi, którzy widzieli w islamie, judaizmie i chrześcijaństwie wspólną monoteistyczną wiarę w stworzenie, o większym znaczeniu, niż doktrynalne spory przez wieki ustawiające jedną wiarę przeciwko drugiej. Był też rozczarowany rozłamami wewnątrz chrześcijaństwa. W szcze-gólności, co tak silnie zademonstrował chcąc uczestniczyć w mszy w pry-watnej kaplicy papieskiej podczas oficjalnej wizyty we Włoszech w 1985 roku, pogardzał dyskusjami o doktrynie i liturgii, które oddzieliły Kościół rzymski od anglikańskiego. Chociaż wywodził się z domu Tudo-rów, jego stosunek do Henryka VIII, który odrzucił autorytet papieża Leo-na X, uzyskawszy od niego przedtem, w 1521 roku, tytuł obrońcy wiary12, nie był przepojony nabożną czcią: 12 Po opublikowaniu przez brytyjskiego monarchę książki W obronie siedmiu sakra- mentów. Dzieło, w dużej mierze napisane przez sir Thomasa Morę, było atakiem na Martina Lutra. „Tytuł otrzymał w czasie, kiedy zdarzyło mu się ogromnie zadowolić papieża, po czym zechciał się rozwieść13, więc uznał, że sprawy mają się nieco inaczej i że papież jest przeszkodą, bo nie chce mu udzielić rozwo-du, co było jedną z przyczyn powstania Kościoła anglikańskiego. Podej- rzewam, że tytuł obrońcy wiary pozostał raczej dlatego, że królowi Hen-rykowi VIII tak się podobało14”. Jak książę dobrze wiedział, powstanie Kościoła anglikańskiego było dużo bardziej brzemiennym i pogmatwanym procesem, niż to ujął w swoim podsumowaniu; jednak właśnie w tych kategoriach chciał pa-miętać przyczyny ustanowienia kościoła Anglii. Wiara w bliskość monoteistycznych religii i niechęć do nawzajem poniżających dysput, legły u podstaw jego przekonania, że zbawienie wypływa mniej z reli-gii, a bardziej z wiary: Wszyscy wielcy prorocy, wszyscy wielcy myśliciele, wszyscy ci, którzy osiągnęli świadomość życia „pod powierzchnią”, wszyscy oni przejawiali to samo zrozumienie uniwersum czy natury Boga, czy celu naszego istnie-nia — i dlatego myślę, te tak ważne jest uchwycenie wspólnych wątków, które łączą nas wszystkich w jednym wielkim i ważnym gobelinie. Jego nastawienie nie było związane z ekumenizmem. Chociaż od dawna bolał nad schizmą w kościele chrześcijańskim i zjadliwie odnosił się do skrajnych form ewangelizmu reprezentowanego przez sekty prote-stantów, jak na przykład Wolni Prezbiterianie, jego sympatia dla ruchu ekumenicznego nie zdołałaby wyjaśnić takiego stwierdzenia: „Zawsze czułem, że katoliccy poddani władcy są równie ważni, jak anglikańscy i jak protestantcy. Myślę też, że islamscy poddani i wyznawcy hindu, czy zoroastrianie mają równie istotne znaczenie”. W tym wypadku mówił nie tylko o prawach niechrześcijańskich religii (z pewnością chciałby włą- czyć do tej listy judaizm), ale wyrażał przyjazny stosunek do innych wy-znań i potwierdzał, że ma więcej wspólnego z tymi, którzy wierzą (w do-wolnej religii) niż z tymi, którzy nie wierzą w nic. 13 W rzeczywistości Henryk VIII zabiegał o unieważnienie małżeństwa, którego pa- pież mu odmówił. Nie rozwiódł się z żadną ze swoich żon, ale zapewnił sobie unieważnienia w Kościele anglikańskim. 14 Tytuł obrońcy wiary został uznany za oficjalny tytuł angielskiego monarchy w 1544 r. W 1534 r. ustawa o zwierzchnictwie króla nad Kościołem anglikańskim zapewnia- ła, że król Henryk VIII jest „jedynym, najwyższym na ziemi zwierzchnikiem Kościoła An- glii”; ustawa została uchylona przez królową Marię, ale ustawa o zwierzchnictwie Elżbiety I z 1559 r. uznawała ją za „jedynego najwyższego zwierzchnika tego królestwa... zarówno w duchowych i kościelnych rzeczach i sprawach, jak w doczesnych”. 474 Czuł się zupełnie swobodnie spacerując pośród tych wszystkich reli-gii i będąc jednocześnie praktykującym chrześcijaninem. W tym właśnie kontekście w czerwcu 1994 roku w telewizyjnym dokumencie „Karol: prywatny człowiek, publiczna rola” wyraził swoje silne uczucia o stosun-ku władcy do kościoła Anglii. Nawiązując do tytułu obrońcy wiary, po-wiedział: Osobiście widziałbym to raczej jako obrońcę wiary, a nie tej wiary, ponieważ to ostatnie [obrońca tej wiary] oznacza po prostu jedną szcze-gólną interpretację wiary, co czasem stwarza pewne problemy. Wiara zo-stała nam dana przed setkami lat. Ludzie zabijali się z jej powodu, co wydaje mi się żałosną stratą ludzkiej energii, bo w końcu, jak sądzę, i tak zmierzamy do tego samego ostatecznego celu. Więc wolałbym raczej, zęby ten tytuł zobowiązywał do obrony samej wiary, która jest tak często zagro-żona w naszych czasach. Jak wiecie, pojęcie samej wiary lub czegokol- wiek poza doczesną egzystencją, poza samym życiem, uważa się za staro-modne i niestosowne. Nie tylko starannie ważył słowa, ale też wielokrotnie powtarzał swo-ją myśl, tak że nie mogło być wątpliwości, o co mu chodzi. Być obrońcą wiary znaczyło dla niego być „obrońcą istnienia boskości, wzoru bosko-ści, który jest, myślę, w każdym z nas, ale który, ponieważ jesteśmy isto- tami ludzkimi, może być wyrażony na wiele rozmaitych sposobów”. Kiedy następca tronu wypowiadał takie niepokojące słowa o dziedzi-czeniu tytułu „obrońcy tej wiary”, poprzez anglikański establishment i poprzez Westminster przelatywał chłodny dreszcz. Chociaż ludzie ko-ścioła łącznie z arcybiskupem Canterbury od dawna podejrzewali, że książę nie jest całkiem rozsądny w tych kwestiach, nie mieli pojęcia, że jego odejście od konwencji będzie tak jednoznaczne. Przed emisją dokumentu plotki o tym, co zamierza tam powiedzieć, dotarły do „Sunday Times” i biuro księcia było zmuszone zapobiec spe- kulacjom, że książę zamierza w swoim wywiadzie wezwać do oddzielenia kościoła Anglii od państwa. W rzeczywistości książę od dawna jasno wi- dział różnicę między swym własnym stosunkiem do wiary a stosunkiem Kościoła anglikańskiego do korony. Uważał, że określenie tego ostatnie- go nie jest sprawą władcy, ale samego kościoła; i, co ciekawe, nie sądził, że sam powinien się tą sprawą bliżej zainteresować. Obecne konstytucyj- ne ustalenia sprowadzają się do tego, że gdyby kościół podjął decyzję o oddzieleniu się od państwa, wtedy trój członowa relacja między koroną, kościołem i państwem uległaby rozerwaniu, rola władcy jako obrońcy 475 wiary straciłaby konstytucyjne znaczenie, koronacja zaś, która w swej obecnej formie jest symbolem relacji między kościołem a koroną i nadaje tej relacji święte znaczenie, teoretycznie stałaby się zbędna. Przypadkiem dwanaście dni po telewizyjnych uwagach księcia synod15 znaczącą więk-szością głosów (273 do 110) opowiedział się przeciwko osłabieniu więzi między kościołem a państwem i tym samym stało się mało prawdopo-dobne, by kościół Anglii powrócił poważnie do tej sprawy wcześniej, niż w następnym wieku16. W tych okolicznościach dylemat kościoła Anglii i księcia Walii pole-gał na tym, jak pogodzić duchowe przekonania księcia z jego przyszłą rolą najwyższego zarządcy. Arcybiskup Canterbury, George Carey, pochodził z ewangelickiego skrzydła Kościoła anglikańskiego i w swych publicznych wystąpieniach często przejawiał inklinacje ku tym początkom. Dziewięć dni przed wypowiedziami księcia o jego życzeniu stania się „obrońcą boskości”, arcybiskup przemawiał na konferencji „Essentials 1994” w Kanadzie. Wygłaszając afirmację nadrzędności chrześcijańskiej wizji — potrzeby „życia z ewangelią” i „rozwijania naszej misji” — oświadczył, że „nadszedł czas, by ogłosić jedyność Chrystusa... Jednym z najbardziej niepokojących trendów w zachodnim kościele — twierdził —stała się tendencja do podważania twierdzenia o jedyności Jezusa Chrystu-sa, który jest, oczywiście, centrum wiary chrześcijańskiej. Zmuszają nas do tego silne teologiczne głosy, które sugerują, że chrześcijaństwo musi się po- godzić ze swoją własną «zaściankowością». Że nie stanowi żadnego wy-zwania dla islamu ani dla żadnej innej religii. Że jest tylko zachodnią twa-rzą Boga. A zatem musi się wyrzec swej ambicji, by dotrzeć do każdej części świata i musi zadowolić się tym, że jest jedną twarzą i jednym gło-sem pośród wielu. Ten pogląd należy stanowczo odrzucić...”. 15 Rządzące ciało kościoła Anglii, złożone z przedstawicieli kleru i świeckich człon- ków kościoła. 16 Oddzielenie kościoła od państwa stało się problemem po raz pierwszy w dziewięt- nastym wieku, kiedy dążyły do niego grupy nacisku nonkonformistów (protestancki odłam Kościoła anglikańskiego). Kościół Irlandii został oddzielony od państwa w 1869 r., Walii w 1920. W drugiej połowie dwudziestego wieku impuls wyszedł z samego kościoła Anglii. Paradoksalnie pozostałe odłamy kościoła chrześcijańskiego i inne nurty wiary w Anglii, jak judaizm, islam i hinduizm, wydawały się być zadowolone z istnienia „panującego” kościoła, ponieważ zapewniał im pośrednio dostęp do korytarzy doczesnej władzy w Westminster i Whitehall. Możliwe, że w przyszłości kościół Anglii pójdzie śladem kościoła Szkocji (któ- ry również jest „panujący”), opowiadając się za samorządnością. W takim wypadku parla- ment nie musiałby zatwierdzać jego decyzji, a władca nie byłby najwyższym zarządcą, ale kościół pozostałby „panujący” i władca zachowałby obowiązek chronienia go. 476 Gdyby arcybiskup wygłosił te słowa po wypowiedzi księcia, a nie przed nią, jego mowa byłaby powszechnie zinterpretowana jako przyga-na; kontrast między poglądami dwóch najważniejszych członków panu-jącego kościoła był oczywisty. Po emisji filmu księcia arcybiskup, być może próbując ratować przyszłego najwyższego zarządzającego, pozwo-lił sobie zauważyć na antenie radia BBC, że książę „zamierzał” powie-dzieć, że chce być obrońcą chrześcijańskiej wiary, ale „nie miał okazji wyrazić w pełni sformułowanego poglądu”. Według arcybiskupa, słowa księcia „są doskonale zgodne z tym, co mieści się w określeniu «obroń-ca tej wiary». Jako następca tronu, książę musi brać pod uwagę wszys-tkich obywateli, bez względu na wyznanie i kolor skóry. Wierzę, że te właśnie zamierzał powiedzieć”. Gdyby interpretacja arcybiskupa byh prawidłowa, wówczas można by się łatwo rozprawić z kłopotem kościo-ła panującego: dla zaspokojenia delikatnych uczuć księcia wystarczyła-by zmiana wystroju mszy koronacyjnej, tak by dać miejsce przywódcom innych wyznań. Przy takiej interpretacji przysięga koronacyjna —w której nowy władca musi solennie obiecać, że będzie „utrzymywa: i chronił niepogwałcone porozumienie z kościołem Anglii oraz jego do-ktrynę, wyznanie, dyscyplinę i zarząd, jak stanowi prawo angielskie”!’ nie zakłopotałaby przyszłego „obrońcy boskości” tak głęboko jak nie którzy obserwatorzy mogliby się spodziewać. Znaczenie dla panuj ącegc kościoła tej glossy do uwag księcia stawało się oczywiste, gdy arcybi skup kontynuował: „To jasne, że jeśli się zacznie majstrować w przyślę dze koronacyjnej, znajdziemy się w prawdziwym kłopocie, ponieważ t( by wymagało pierwszorzędnej legislacji. To, co można zmienić, to msz; koronacyjna, która może odzwierciedlać wielokulturowe społeczeństwo w jakim żyjemy18”. Interpretację arcybiskupa trudno było pogodzić ze słowami księcia z kontekstem, w jakim ich użył i w ogóle z całą jego długą wypowiedzią z której cytaty, za zgodą księcia, przeplatały radiowe wystąpienie arcybi 17 Przysięga koronacyjna opiera się na ustawie o przysiędze koronacyjnej (1688 i obowiązuje na mocy kolejnych aktów prawnych z 1701 i 1706 r. 18 Szesnaście miesięcy wcześniej Carey poparł swego kolegę arcybiskupa Yorku, Jo hna Habgood, który zaproponował zmianę przysięgi przed następną koronacją. „Przysięg koronacyjna jest trudna — powiedział — i należałoby poddać debacie, czy nie trzeba je zmienić, ponieważ daje bardzo uprzywilejowaną pozycję Kościołowi Anglii i to może sta się problemem”. W tym czasie arcybiskup Canterbury powiedział „Arcybiskup Yorku pod niósł kwestię, którą może trzeba się będzie zająć w przyszłości...” W następnych miesiącac] obaj zostali uprzedzeni o konstytucyjnych konsekwencjach takiej rewizji. skupa. We fragmencie, który nie zmieścił się w filmie, książę rozwijał swój punkt widzenia: „Czuję, że wielkie religie Środkowego Wschodu — judaizm, islam, chrześcijaństwo, wszystkie pochodzące z tego samego obszaru geogra-ficznego — mają ze sobą wiele wspólnego. Myślę, że chrześcijaństwo dawno temu miało z nimi o wiele więcej wspólnego niż ma teraz — i to mnie smuci. I myślę, że dużo tu zawiniła wielka schizma między kościo-łem ortodoksyjnym i kościołem rzymskim, zanim jeszcze reformacja wy-produkowała protestantyzm. Ale również myślę, że niektóre aspekty hin-duizmu i buddyzmu — tym razem Daleki Wschód — są powiązane bardzo ścisłymi nitkami z islamem, chrześcijaństwem i judaizmem. I kie-dy człowiek zaczyna się przyglądać, co te religie mówią, może dostrzec, jak wiele jest w nich zbieżności”. Te uczucia prowadziły prosto do nadanego przez radio fragmentu filmowego wywiadu, w którym książę odwoływał się do „wielkich proro-ków” przejawiających „to samo zrozumienie natury Boga” i do potrzeby uchwycenia „wspólnych nitek” w „wielkim i ważnym gobelinie”. W tych słowach książę nie tylko zapowiadał swe przyszłe wielokulturowe obo-wiązki, jak to oświadczył arcybiskup, ale też wyrażał głębokie duchowe nastawienie. Niezwykłość jego wiary nie dawała się usunąć na bok tak łatwo, jakby arcybiskup to sobie wyobrażał. Książę jednak dokładał wszelkich starań, by wyjaśnić, że nie uważa, by jego poglądy wymagały jakiejś nierozważnej akcji. Tak więc po kon-sultacjach z jego biurem, 10 lipca 1994 roku arcybiskup Yorku, dr Hab-good, poinformował synod, że książę potwierdził, że nie miał na myśli ani poparcia dla rozdziału kościoła od państwa, ani „ dla jakiejkolwiek innej zmiany w konstytucyjnych postanowieniach kraju”. Arcybiskup otrzymał również wyciąg z wypowiedzi księcia o znaczeniu wiary w co-raz bardziej świeckim społeczeństwie. Ciągle pozostawała nie rozwiąza-na centralna sprawa: jak pogodzić treść świętej przysięgi z poglądem księcia na chrześcijaństwo. Udział liderów innych wyznań w jego koro-nacji byłby ekumenicznym gestem, który książę pochwalał, ale to nie wystarczało, by całkowicie zaspokoić wymagania książęcej wiary. Per-spektywa składania przysięgi, która potwierdzała supremację Kościoła anglikańskiego nad wszystkimi innymi wyznaniami religijnymi, stwa-rzała duchowy dylemat. W jednym z najważniejszych ostatnio esejów na temat koronacji, teolog, profesor Pauł Bradshaw, pyta retorycznie: 478 Czy pozycja panującego kościoła nie może być potwierdzona bez wy głaszania tego z tak otwartym wykluczeniem innych kościołów i wyznań. W każdym razie, niezależnie od specyficznych słów w tej części przysięgi czy nie ma czegoś niesmacznego w tym spektaklu, kiedy arcybiskup Can terbury, zanim namaści monarchę olejami i wloty mu koronę, wymusza 01 niego przyrzeczenie, ze będzie dbał o interesy kościoła? Bez wątpienu dawniej takie wyznanie było ceną, którą często musieli płacić władc w całej Europie, żeby zapewnić sobie poparcie kościoła, ale najstarszt istniejąca wersja angielskiej przysięgi koronacyjnej (ta, którą wygłosi król Edgar w 973 roku) nie zawiera takich żądań, tylko obietnicę, że „ko ściól Boga i cały chrześcijański naród będą żyli po wsze czasy w prawdzi wym pokoju. Przysięga koronacyjna była wielokrotnie poprawiana w miniony cl latach. Niektórzy doradcy uważali, że nawet jeśli wymagałoby to piei wszorzędnego procesu legislacyjnego, to zadanie naszkicowania nowe wersji, która oddawałaby księcia wizję obrony wiary, nie przekraczali kompetencji parlamentarnych prawników. Inni sądzili, że do koronacj można by włączyć uzupełniającą deklarację, która potwierdzałaby wiar księcia w boskość innych religii i jednocześnie łagodziła ton przysięgi, d którego nawiązywał Bradshaw i który tak dręczył księcia. Oprócz przysięgi koronacyjnej książę jako władca napotkałby jes2 cze trzy inne prawne żądania. Musiałby zadeklarować, że będzie wiernyr protestantem, że będzie wyznawcą Kościoła anglikańskiego i że będzi „popierał” kościół Anglii i kościół Szkocji. Żadna z tych trzech deklarac nie budziła w nim niepokoju. Tylko przysięga, w obowiązującej formi i z wszystkimi konsekwencjami, pozostawała przeszkodą dla księci; a wypieranie się szczególnych właściwości swej wiary nie leżało w jeg charakterze. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY grudnia 1993 roku archidiakon Yorku, wielebny George Austin, kleryk z niższymi święceniami, dobrze znany ze swej cenzorskiej gorliwości w krytykowaniu spraw publicznych, postanowił uświa-domić naród, że książę nie nadaje się na króla. „Karol złożył uroczystą przysięgę małżeńską przed Bogiem i niemal od razu — jeśli prawdą są pogłoski o Camilli — zaczął ją łamać” — poinformował słuchaczy radia BBC w programie „Today”. „Złamał wiarę i złamał przysięgę przed Bo-giem złożoną. Jak więc może wejść do katedry Westminster i składać przysięgę koronacyjną?1”. W innych okolicznościach taki werdykt archidiakona Yorku zostałby potraktowany marginalnie; teraz jednak zbiegł się on z wystąpieniem księżnej Walii, która oświadczyła, że zamierza wycofać się z życia publi-cznego. Wypowiedź kleryka wywołała więc kolejną falę spekulacji na temat przyszłości księcia. Przynajmniej dwie gazety doniosły, że królowa chciałaby, żeby korona przeszła, z pominięciem jej syna, na księcia Wil-liama. Monarchia wyraźnie pogrąża się w kryzysie — zaopiniował „Eve-ning Standard”. — Przywódca kościoła podważa prawa następcy tronu do korony. Żona księcia, matka przyszłego monarchy, ogłasza, ze zamie-rza się wycofać w odosobnienie. Są oczywiście tacy, którzy zaprzeczają temu wszystkiemu, jak tez innym prasowym doniesieniom. To nonsens... Kiedy rozpętała się burza, pałac Buckingham i pałac St James odmó- wiły komentarzy. Nicholas Soames po konsultacji z Richardem Aylardem, użył swej ministerialnej władzy, by w imieniu księcia przejść do ofensy- 1 Pretekstem do pojawienia się Austina w programie „Today” było doniesienie „Suń” (które pałac Lambeth uznał za „totalną fabrykację”), że arcybiskub Canterbury powiedział przywódcom innych kościołów, że być może książę będzie musiał „rozważyć swój stosunek” do swej przyszłej funkcji obrońcy wiary. 480 wy, oświadczając: „Bycie następcą tronu nie jest ambicją, ale obowiąz-kiem, który spadnie na niego w smutnej chwili w przyszłości. On odzie-dziczy tron i to jest koniec sprawy”. Dodał jeszcze, że „ogromnie niere-prezentatywne przechwałki” archidiakona napełniają go „wstrętem i obrzydzeniem”. Interwencja Soamesa przywróciła nieco równowagę. Reporterzy odkryli, że książę cieszy się zaufaniem ważniejszych postaci w świecie politycznym i że arcybiskup Canterbury nie ma żadnych obaw w sprawie koronowania go na króla. Bez wątpienia to wystąpienie księżnej — nieoczekiwanie — przygo-towało grunt dla szkody wyrządzonej przez archidiakona. „Przez kilka następnych miesięcy zajmę się poszukiwaniem bardziej odpowiedniego sposobu połączenia publicznej roli z prywatnym życiem — powiedziała gościom na dobroczynnym lunchu 3 grudnia 1993 roku. — Mam nadzie-ję, że potraficie znaleźć w sercach zrozumienie i dać mi czas i przestrzeń, których tak mi brakowało w ostatnich latach... Nie mogłabym stać tutaj i wygłaszać tego rodzaju oświadczeń, nie wiedząc o serdecznym wspar-ciu, jakie zewsząd otrzymywałam. Wasza dobroć i uczucie pozwoliły mi przetrwać najtrudniejsze okresy, a wasza miłość i troska zawsze ułatwiały drogę”. Przemówienie wywołało silną reakcję. Wielu osób zwróciło się po-czątkowo przeciwko mediom, podejrzewając, że do tej decyzji doprowa-dzili ją dziennikarze i fotoreporterzy z brukowych gazet, którzy bez lito-ści wciąż wtrącali się w jej życie (kilka tygodni wcześniej w „Daiły Mirror” ukazały się zrobione z ukrycia zdjęcia księżnej ćwiczącej na sali gimnastycznej). Powszechniejsze jednak było przekonanie, że odpowie-dzialność za usunięcie jej w cień ponoszą pałac i książę, którzy pogardli-we odrzucali jej osobę i pomniejszali jej rolę (Obserwatorzy królewscy pytają: Diana odeszła czy została odsunięta? — zastanawiał się „Times”). Uważano, że księżna stała się ofiarą bezdusznego i nieudanego męża wspieranego przez popleczników z wyższych sfer. W oświadczeniu podczas dobroczynnego lunchu księżna wspomniała o wsparciu, jakie w dniach ciężkiej próby okazywali jej nieodmiennie królowa i książę Edynburga, ale ani słowem nie wspomniała o księciu. To pominięcie nasiliło spekulacje, że jego postępowanie miało wpływ na jej decyzję. Przygotowania do jej odejścia rozpoczęły się wczesną wiosną 1993 roku. Księżna zaczęła wówczas napomykać, że poważnie myśli o wycofaniu się z życia publicznego. Po separacji z księciem nadal wy- 481 pełniała wszystkie swe publiczne obowiązki wobec instytucji dobroczyn-nych w Brytanii i za granicą. Z jej kalendarza wypadło jedynie kilka ofi-cjalnych podróży, w których —jak uznało Ministerstwo Spraw Zagrani-cznych i pałac — nie byłoby właściwe, żeby reprezentowała królową. Minister spraw zagranicznych, Douglas Hurd, wyjaśnił jej osobiście, że rząd przyjmuje z wdzięcznością jej rolę jako nieoficjalnego ambasadora i byłby zadwolony mogąc stosownie do tego ułatwiać jej podróże. Być może niektórych raziła ta uległość. Przeważała jednak opinia, podzielana też przez księcia, że poza obowiązkowymi wizytami, księżna może sama określać wzory swego postępowania. Po jej pierwszych wzmiankach, że zamierza z własnej woli wycofać się z życia publicznego, spodziewano się, że będzie to proces stopniowy i łagodny, że księżna po prostu będzie brała na siebie coraz mniej obowiązków. Tymczasem myślała ona o zain- scenizowaniu bardziej dramatycznego odejścia. Pierwszego grudnia książę przewodniczył zebraniu rady hrabstwa Kornwalii przy Buckingham Pałace Road, kiedy otrzymał wiadomość, że królowa chciałaby się z nim jak najszybciej spotkać. Jak się okazało, księżna poinformowała teściową, że za dwa dni, na publicznej uroczy-stości zamierza złożyć oświadczenie. Pałac był przerażony treścią jej przygotowanego już przemówienia. Pod naciskiem osobistego sekreta-rza królowej, Roberta Fellowesa, osobisty sekretarz księżnej, Patrick Jephson, i zastępca sekretarza prasowego księżnej, Geoffrey Crawford, wnieśli poprawki do tekstu, ale nadal było jasne, że oświadczenie będzie szkodliwe, a sama księżna zostawi sobie niewielkie pole manewru. Tego popołudnia książę rozmawiał z żoną przez telefon starając się przekonać ją, by odstąpiła od swego zamierzenia. Bez powodzenia. Następnego ranka królowa i książę Edynburga przez godzinę nakłaniali ją do ponow-nego rozważenia decyzji. Podobnie jak książę mówili, że akceptują jej potrzebę wycofania się, ale chcieliby, by nie robiła tego tak publicznie. Książę Edynburga powtórzył sugestię, że jeśli księżna chce ograniczyć swój udział w życiu publicznym, powinna robić to stopniowo, miesiąc po miesiącu, zostawiając sobie w ten sposób możliwość pracy z taką in-tensywnością, na jaką będzie miała ochotę. Jednak księżna była nieugię-ta, uważała że jest winna społeczeństwu rozliczenie ze swej decyzji i wyjaśnienie, dlaczego to robi. Zamęt, jaki — przy wydatnej pomocy archidiakona Yorku — nastąpił po oświadczeniu księżnej, osiągnął rozmiary, jakich nie spodziewali się nawet najbardziej pesymistycznie nastawieni lojaliści. 482 Charakterystyczne były artykuły z 26 kwietnia 1993 roku. Teg< dnia „Today” (Piknikowa przyjaciółka Karola), „Daiły Mirror” (Czaru jacy tajemniczy gość Karola), „Daiły Express” (Karol i nieśmiała węd kareczka) i „Suń” (Kim jest twój aniołek, Charlie?) zamieściły robieni z ukrycia zdjęcia oraz opowieści o „zagadkowej brunetce”, która rzeko mo przebywała z księciem w Balmoral. Pod fotografią „tajemnicze piękności” „Suń” napisał: Oto przystojna brunetka, która dotrzymywali księciu towarzystwa podczas wakacji. Tajemnicza dziewczyna, okoli. trzydziestki, mieszkała z Karolem w domu królowej matki w Birkhall ko lo Balmoral. Przybyto w ostatni wtorek. Często widywano, jak śmiali się i żartowała z księciem. Szczupła piękność towarzyszyła Karolów (44) i innym gościom podczas pikniku w domku rybackim królowej mat ki. Ukryła się jednak wśród drzew na widok fotografów próbujących zrobić jej zdjęcie. W sobotę przyjaciółka Karola opuściła towarzystwo by samotnie łowić ryby nad rzeką Dee. Ale znowu czmychnęła, gdy zo baczyła dziennikarza. Zgrabna, nieznana dziewczyna jest zupetnyn przeciwieństwem olśniewającej księżnej Di, odsuniętej żony Karola Wczoraj nie było jej w srebrnym volvo, którym następca tronu odwozi troje swych gości do kościoła Crathie. Tego samego dnia osobisty sekretarz księcia wysłał do wszystkie! gazet sprostowanie, stawiając jasno sprawę, że jego list jest „w całość przeznaczony do publikacji”: Szanowny panie, „Tajemnicza kobieta” w pańskiej ostatniej historii o księciu Wali jest moją sekretarką, co zapewne by pan odkrył, gdyby pan zawraca sobie głowę sprawdzaniem. Była tam, ponieważ na przekór rozpowszech nianym mitom, Jego Królewska Wysokość spożytkowywal czas w Szkocj na uzupełnienie ogromnej papierkowej pracy i w zeszłym tygodniu przy gotowywat dwa poważne przemówienia. Jej pierwsza próba łowienia lo sosia była rozsądnym sposobem spędzenia sobotniej popołudniowe przerwy. Fakt, że rozpasana ciekawość patrolujących okolicę fotografów wypchnęła ją znad rzeki, martwi, ale stanowi dobry przykład etyki i metoc brukowej prasy. Z poważaniem, Richard Aylard. Wszystkie obrażone gazety wydrukowały fragmenty listu Aylardc (chociaż „Today” potrzebował ponaglenia). Żadna z nich nie zamieścih jednak ostatniego zdania, zaś wydawca „Suń” napisał do Aylarda: Drogi panie, To ja decyduję, czy list jest publikowany w całości — nie pan. Na przyszłość radzę panu okazywać ludziom na zewnątrz pałacu tę samą grzeczność, jaką niewątpliwie okazuje pan tym wewnątrz. Z powa- żaniem Kelvin MacKenzie 27 kwietnia „Suń” opublikował wielki rysunek przedstawiający młodą kobietę opuszczającą Balmoral z walizkami: przy bramie stoi fotograf z ko-legą trzymającym gazetę z nagłówkiem Nowa tajemnicza kobieta Karola, a podpis pod obrazkiem głosi: Przyłapałam go, jak dzwonił do Camilli! Wbrew przeciwnościom książę ostatecznie osiągnął cel, do którego zmierzał od piętnastu lat: powołał własne biuro prasowe w St James, któ-re współpracowało z pałacem Buckingham, ale było od niego całkowicie niezależne. Dziennikarze szybko zauważyli różnicę; nowy zespół praso-wy był nie tylko kompetentny, ale też przyjazny i otwarty. Pracownicy nowego biura szybko dowiedli, że St James jest gotowy przejść do ofen-sywy przeciwko złośliwemu przeinaczaniu faktów. Odpowiedź Aylarda na historię o „tajemniczej piękności” zwiastowała nowy stosunek do me-diów, który obiecywał większą stanowczość, niż chciałby to zademon-strować pałac Buckingham. Ludzie z otoczenia księcia odnosili czasami wrażenie, że media nie dadzą szansy jego przyszłym poddanym na zapoznanie się z udziałem następcy tronu w życiu publicznym. W 1993 roku książę sprawował osiemnaście państwowych funkcji, wziął udział w pięćdziesięciu impre- zach jako przedstawiciel instytucji charytatywnych, z których większość była związana z Komitetem Księcia, przewodniczył lub wygłaszał mowy na dwunastu ekologicznych i szesnastu architektonicznych uroczysto-ściach; uczestniczył w ośmiu akcjach promocji zdrowia i medycyny alter-natywnej; wziął udział w dwudziestu spotkaniach dotyczących hrabstwa Kornwalii, odwiedził Cambridge, Derby, Birmingham, Stoke-on-Trent, Yorkshire i Kent, oraz odbył oficjalne wizyty zagraniczne do Meksyku, Polski, Czechosłowacji, Turcji i do czterch państw Zatoki, założył Praską Fundację Dziedzictwa, został przewodniczącym Fundacji Zbiorów Króle-wskich i był obecny na trzydziestu pięciu rozmaitych imprezach promują-cych wiele pożytecznych spraw. Przed odjazdem do Zatoki książę wygłosił w Oksfordzie przemówie- nie o relacjach między islamem a Zachodem. Starannie dopracowana mo- 484 wa miała być nie tylko wstępem do jego wizyty, ale także okazją do poruszenia tematu, który wzbudzał jego zainteresowanie. Zgodnie z prak-tyką, obowiązującą przy każdym przemówieniu, którego treść mogła mieć istotne znaczenie dla zagranicy, tekst został z wyprzedzeniem prze-słany do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Przemówienie zostało napi-sane w pałacu St James. Przed publicznością złożoną ze studentów i naukowców wyraził „rozpacz i oburzenie na niewyobrażalny horror spłodzony w południo-wym Iranie przez Saddama Husseina i «jego straszliwy reżim»”, a szy-dząc z irackiego oświadczenia, że zniszczenie osiedli szyickich w ujściu Tygrysu i Eufratu dokonane zostało dla celów rolniczych, pytał retorycz-nie: „Jak wielu jeszcze bezwstydnych kłamstw musimy wysłuchać, zanim podejmiemy działania? Nawet za pięć dwunasta nie jest za późno, by zapobiec totalnemu kataklizmowi. Modlę się, żeby to chociaż przyczyniło się do połączenia sił islamu i Zachodu w imię naszego wspólnego czło-wieczeństwa”. Nieoczekiwanie ta gniewna przemowa przyciągnęła uwagę prasy na Zachodzie, ale w świecie arabskim większe wrażenie zrobiły jego uwagi o cierpieniach bośniackich muzułmanów, a jeszcze większe apel, by Za-chód pokonał swoje „nieprzemyślane przesądy” na temat islamu, jego obyczajów i praw. Wyraźnie odróżniając wiernych muzułmanów od „eks-tremistów” (którzy, jak mówił, wykorzystywali poświęcenie tych pierw-szych dla celów politycznych), ostrzegał przed skłonnością do uważania ekstremizmu za cechę islamu. „Ekstremizm — powiedział — nie jest bar- dziej monopolem islamu niż innych religii, łącznie z chrześcijaństwem”. Mówił też o długu zachodniego świata wobec islamskiej kultury, która, przypomniał słuchaczom: „jest częścią naszej przeszłości i teraźniejszości na wszystkich polach. Pomogła stworzyć współczesną Europę. Stanowi fragment naszego dziedzictwa. Co więcej, islam może nas dzisiaj nauczyć rozumienia i życia w świecie, który chrześcijaństwo utraciło. W sercu is-lamu tkwi ochrona integralnego oglądu świata. Islam — jak buddyzm i hinduizm — nie oddziela człowieka od natury, religii od nauki, umysłu od materii i zachowuje metafizyczny i jednolity pogląd na nas samych i na świat wokół nas...”. Nic więc dziwnego, że świat islamski słysząc tę przemowę wpadł w za- chwyt, gazety na całym Środkowym Wschodzie przedrukowywały jej tekst w całości, zaś komentatorzy radiowi i telewizyjni entuzjastycznie analizowali jej sens. Przywódcy czterech państw Zatoki, w których złożył wizyty, okazy- 485 wali mu wdzięczność i dziękowali za „zrozumienie i mądrość”. W bezprece-densowym geście król Arbii Saudyjskiej wbrew obyczajowi nie wezwał księ-cia do swego pałacu, ale złożył mu hołd dotrzymując towarzystwa w domu oddanym na użytek gościa i jego orszaku. Raporty o jego sukcesach, słane z Zatoki do Ministerstwa Spraw Zagranicznych przez brytyjskich ambasado-rów z Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, dowodziły, że przemówienie księcia nadało nową, opartą na dobrej woli, per-spektywę stosunkom między Brytanią a Zatoką (sprawa niemałej wagi w dy-plomatycznych i ekonomicznych kategoriach). Z wyjątkiem „Financial Times” (którego korespondent towarzyszył księciu w podróży), brytyjskie media poświęciły tym wydarzeniom nie-wiele uwagi. Tak jak inne jego zajęcia, podróż do Zatoki wydawała się za mało znacząca, by zasługiwała na opisanie, zbyt banalna. Nawet jeśli pra-sa zwróciła uwagę na jakieś wystąpienie księcia, to zwykle przedstawiano to jako próbę „zrehabilitowania” się po separacji z księżną. Zapis jego publicznych zajęć, systematycznie wyliczanych dzień po dniu w „Biuletynie Dworskim”, nie zawierał godzin spędzonych przy te-lefonie lub na pisaniu listów promujących rozmaite sprawy, którym dał swe imię lub poparcie. Nie przestał też nękać i zadręczać ministrów. W 1993 roku podczas spotkań z ministrem ochrony środowiska, Johnem Gummerem, ministrem rolnictwa Gillian Shephard2, ministrem pracy, Davidem Huntem3 i ministrem transportu, Richardem Needhamem, poru-szał sprawy ochrony środowiska, naturalnej uprawy, bezrobocia i potrze-by większej współpracy przy wykorzystaniu zagranicznych wizyt króle- wskich. Swoją frustracją związaną z tym ostatnim tematem książę podzielił się z dziennikarzem „Financial Times” w nie przeznaczonej do publikacji rozmowie. Później wielokrotnie publicznie wracał do tego, mó- wiąc: „Starałem się w przeszłości połączyć ze sobą rozmaite części ukła-du, poczynając od Ministerstwa Spraw Zagranicznych, poprzez ambasady brytyjskie, po departament handlu i przemysłu, by wspólnie znaleźć spo-sób na to, jak zrobić szczególnie dobre brytyjskie wrażenie w krajach, które odwiedzam... ale bardzo trudno jest tego dokonać”. W połowie października 1993 roku ćwicząc swoje własne „prawo do konsultowania, zachęcania i ostrzegania” przypisane przez wiktoriańskie- 2 W lipcu 1994 r. ministrem rolnictwa został William Waldegrave, Shephard zaś ob- jęła stanowisko ministra edukacji. 3 W lipcu 1994 r. stanowisko to przejął Michael Portiiio, a Hunt został kanclerzem księstwa Lancaster. 486 go komentatora, Waltera Bagehota, władcy i rozszerzone nieformalni konwencją na księcia Walii, napisał do premiera, poruszając jak zwykli kilka kwestii, co do których miał wątpliwości. Rzadko przybierał bojow^ ton i unikał wyrażeń, które można by interpretować jako polityczne do gmaty. Tym razem nawiązał do toczącej się na łamach prasy burzliwe dyskusji o służbach publicznych. „To jest niesłychanie smutne, że ludzie w dzisiejszych dniach oczer niają osoby zaangażowane w służbie publicznej, mówiąc, że one w tei sposób «zarabiają na życie» albo że «marnują pieniądze podatników»...” Premier w odpowiedzi zgodził się z księciem, że służby publiczne ma ją doniosłe znaczenie, o czym następca tronu był od dawna przekonany. Trudno ocenić, w jakim stopniu książę wpływał na zmiany rządowe go kursu, ale politycy zawsze traktowali jego opinię jako coś ważniejsze go niż chwilowy błysk zainteresowania. Ze swej strony książę uważał, żi nie ingerując dopuszcza się poniechania obowiązku, a na to nie mógł so bie pozwolić. Z tym samym poczuciem obowiązku wyjechał do Australii na po czątku 1994 roku, w którym przypadała dwudziesta piąta rocznica jegi inwestytury. Odkąd dwanaście miesięcy wcześniej po raz pierwszy zosta ła poruszona sprawa tej podróży, książę miał wobec tego projektu miesza ne uczucia. Nie miał ochoty włączać się w szarpiącą dyskusję o przy szłości monarchii w Australii (w tej sprawie był zdecydowanyn agnostykiem), ale wiedział, że jeśli tam pojedzie, będzie musiał zająi stanowisko. Trudno byłoby mu milczeć o sprawie, która była ważnyn zagadnieniem konstytucyjnym, ale miał świadomość, że każda jeg< wypowiedź wywoła błędne interpretacje z jednej albo z drugiej stron; Nic nie miał do zyskania, a wiele do stracenia. Biorąc jednak pod uwagę, że idea wizyty narodziła się w Australii trudno było odrzucić formalne zaproszenie, które wkrótce nadeszło. Po długiej dyskusji z doradcami, książę zdecydował, że mądrzej bę dzie przyjąć niż odrzucić zaproszenie od premiera Australii, Paula Keatin ga, które nadeszło w czerwcu 1993 roku i proponowało datę wizyty n koniec lutego i początek marca 1994 roku. W lipcu książę odpowiedzią pozytywnie, uprzedzając, że znalazł odpowiednią lukę w kalendarzu jedy nie na początku lutego, ponieważ w terminie proponowanym przez Kea tinga ma już zaplanowane inne zajęcia. W sierpniu 1993 roku Richard Aylard poleciał do Sydney na rekone sans. Wkrótce okazało się, że premier Nowej Południowej Walii ma na dzieję, że książę weźmie udział w uroczystościach Święta Australii4 26 stycznia w Sydney. Odpowiadało to Aylardowi, który uznał, że Sydney będzie odpowiednim miejscem do wygłoszenia przez księcia jego kluczo-wej mowy o monarchii. W stolicy federalnej, Canberze, reakcja gabinetu Keatinga na tę sugestię była chłodna. Po ostrych, ale nie zakończonych wnioskami negocjacjach, w których uczestniczyli urzędnicy z Nowej Po-łudniowej Walii i rząd federalny, Aylard wrócił do Londynu nie ustali-wszy dat, ale ze szkicem programu, który zakładał obecność księcia w Sydney w dniu Święta Australii. Na początku września okazało się, że Canberra ma wątpliwości co do sensowności udziału księcia w Święcie Australii w Sydney (miała to być ogromna uroczystość przyciągająca setki tysięcy ludzi); wyraźnie niepokojo-no się, że jego obecność mogłaby sprowokować antymonarchistyczne de-monstracje. Doradcy księcia (zarówno oficjalni, jak nieoficjalni) uważali, że ryzyko demonstracji jest nieznaczne, a niektórzy z nich przypuszczali, że pra-wdziwą przyczyną niechęci Canberry do wizyty księcia na Święcie Australii była obawa, że sprowokowałoby to przypływ nastrojów korzystnych dla mo-narchii. Książę oświadczył, że woli stanąć w obliczu ryzyka demonstracji, niż opuścić narodową uroczystość w kraju, do którego czuł wielki afekt. Następna próba zniechęcenia księcia przyjęła formę niezbyt subtelnej pogróżki, że jeśli będzie się upierał, jego obecność nie tylko wywoła de-monstracje i kontrdemonstracje, ale może się też odbić na księciu i mo-narchii. Z tym również pałac St James rozprawił się krótko. W końcu sprawa została poruszona podczas wizyty Keatinga w Balmoral, 8 wrześ-nia. Premier jasno powiedział, że oczekuje wizyty następcy tronu w ter-minie zaproponowanym początkowo przez biuro księcia, doszedł bowiem do wniosku, że więcej można stracić, niż zyskać, utrudniając księciu udział w Święcie Australii5. Książę przybył do Sydney wyczerpany. W samolocie pracował nad szkicem mowy, w której postanowił wyłożyć pogląd królowej (którym podzieliła się z Keatingiem w Balmoral), że przyszłość monarchi zależy od decyzji Australijczyków, a nie od wpływów monarchii. Przemówie- nie, centralny punkt jego wizyty, miało być wygłoszone przed publicz- 4 Święto Australii obchodzone jest w rocznicę osiedlenia się Brytyjczyków w byłej kolonii 26 stycznia 1788 roku. 5 Po emisji dokumentu ITV, „Karol: prywatny człowiek, publiczna rola”, w którym krótko przypomniano tę niefortunną historię, rzecznik premiera Australii oświadczył, że nic nie wie o tym epizodzie. Należy przypuszczać, że urzędnicy w prywatnym biurze Keatinga działali z własnej inicjatywy, bez jego upoważnienia. 488 nością złożoną z 1500 osób na zakończenie Święta Australii. Po nim miał nastąpić program pomyślany raczej jako odbicie jego zaintereso-wań, niż jako zbiór odkurzonych kawałków skompilowanych według tradycyjnego schematu. Na zakończenie pierwszego dnia pobytu w Syd- ney, w wigilię Święta Australii, książę przespacerował się z Admirality House, gdzie mieszkał, do sąsiedniej rezydencji premiera na wieczorne-go drinka. Bardzo ujęło go przyjazne nastawienie Keatingów i ich czworga „bardzo grzecznych i dobrze wychowanych dzieci”. Chociaż Keating miał opinię bezwzględnego i był, co książę już odkrył, „mistrzem «sztu-ki» monologu”, okazało się jednak, że są „pokrewnymi duszami w poglą-dach na sprawę projektowania miast, architektury i estetyki6”. Okazało się również, że zgadzają się co do potrzeby utrzymania związków między Koroną i Australią, przez rolę władcy jako głowy Wspólnoty Brytyjskiej, nawet gdyby Australia stała się, jak chciał Keating, republiką. Książę za- uważył: „Zawsze wierzyłem, że gdyby Australia kiedyś w przyszłości zo-stała republiką, nie przekreśliłoby to przyjaznych stosunków między władcą a wieloma Australijczykami”. W dniu Święta Australii książę udał się do Darling Harbour. W towa-rzystwie gubernatora Nowej Południowej Walii, premiera i burmistrza za-siadł na podium przed pokaźnym tłumem, który śpiewał patriotyczne pieśni. To co wydarzyło się później, opisał w swoim dzienniku podróży w drodze powrotnej do Londynu: W pewnym okropnym momencie musiałem wstać i, jak mi się wyda- wało, wręczyć dwie nagrody najlepszym uczniom roku, a później «powie- dzieć kilka slów». Stałem tam i czułem się coraz bardziej głupio, kiedy publiczność grzecznie klaskała i dziwiła się, dlaczego nikt nie przychodzi po nagrody. Nie pojawiał się nikt w zasięgu wzroku, a ja wciąż tam stałem przeklinając w duchu organizatorów... Nagle jakiś człowiek oderwał się od tłumu po prawej i ruszył biegiem w kierunku podium, strzelając jedno- cześnie z pistoletu... Najpierw pomyślałem, że to część zaplanowanej uro- czystości, a potem uznałem, że to musi być jeden ze zdobywców nagrody, który szczególnie pożądliwie pragnie swego trofeum! Te rozważania gwał- townie przerwał mój ochroniarz, który wepchnął mnie w tył sceny, właś- ^ Później książę i Keating spotkali się ze specjalną ekipą premiera do projektowania miejskiego, której członkowie wzięli księcia w krzyżowy ognień pytań o jego własne wysiłki w Brytanii. W wyniku spotkania książę zaoferował im współpracę za pośrednictwem swego Instytutu Architektury. 489 nie w chwili, gdy ten szalony człowiek runął ciężko na podłogę potkną-wszy się o krawędź estrady albo o niewidoczny plastikowy występ. Kiedy opierałem się wysiłkom usunięcia mnie ze sceny, wielka liczba policjan-tów, premierów i urzędników wszelkiego rodzaju rzuciła się na nieszczęs-ną kambodzańską osobę i ukryła ją pod szamoczącą się stertą ciał. W przeciwieństwie do lakonicznej relacji księcia, inni świadkowie tej sceny byli przerażeni. Przez kilka sekund myślałem, ze widzę zabójstwo księcia Walii — pisał jeden z bardziej opanowanych żurnalistów. — To nastąpiło straszliwie szybko, cały incydent trwał zaledwie 15 sekund... Książę Karol patrzył w moim kierunku, gdy ten człowiek biegł dokładnie między nami. Książę wyglądał na zdezorientowanego, ale nie okazał stra-chu ani paniki. Gość siedzący na estradzie miał powiedzieć: „Kiedy to się wydarzyło pomyślałem: «0, mój Boże! Znowu Kennedy». Podniosłem ręce do twarzy, ale nie mogłem nawet krzyknąć”. Napastnikiem był David Kang, australijski student pochodzący z Kambodży, który w ten sposób chciał zwrócić uwagę na sytuację kam-bodżańskich uchodźców w Australii. Broń w jego ręku okazała się pisto-letem startowym7. Kiedy w telewizji pokazano tę scenę, widzów uderzyła zimna krew, jaką wykazał książę, który nie cofnął się i nie poruszył, do-póki oficer jego osobistej ochrony, Colin Trimming, nie pchnął go bezce-remonialnie na bok, by stanąć między nim a napastnikiem. Reakcja księ-cia na pochwały, które na niego spadły była charakterystyczna: „Kiedy mnie później pytano, jak zdołałem — pozornie — zachować takie opanowanie, opowiadałem historię o tym, jak przed laty szarżował na mnie słoń w górach Aberdare w Kenii. Pamiętam, że słoń mknął z trzaskiem przez krzaki z rozwiniętymi uszami i wyciągniętą trąbą, dzi- ko rycząc. Tak mnie to zaskoczyło, że wrosłem w ziemię i nie byłem w stanie sprawić, by moje nogi odpowiedziały na sygnały z mózgu. W efekcie utrzymałem pozycję, a słoń tak się tym zdziwił, że zmienił kierunek szarży i wyniósł się z powrotem do buszu. Wszyscy podchodzili i mówili, jaki byłem dzielny, i jak się nigdy nie cofam i tak dalej! Przypa-dek galopującego Kambodżanina był trochę podobny, ale największą rze-czą było okazać opanowanie już po tym wydarzeniu”. Tego wieczoru, gdy wielu Australijczyków wciąż od nowa przeżywa- ło szok na samą myśl, co mogło się wydarzyć, książę wygłosił mowę. To 7 25 lutego rząd australijski oczyścił dwudziestotrzyletniego Kanga z zarzutu użycia broni i przemocy fizycznej, ale oskarżył go o wywołanie zagrożenia. W tym czasie Kang wyszedł z aresztu za kaucją i był pod obserwacją psychiatryczną. 490 nie było idealne miejsce do wygłaszania przemówień — napisał późnię — Wszyscy gawędzili nad kieliszkami szampana, a większość była pozi zasięgiem mojego wzroku, ponieważ wielka jak hangar lotniczy hala za kręcała za rogiem. Kiedy jednak zaczął przemawiać, publiczność ucichła „Nie jest zaskakujące, że są ludzie, którzy chcieliby widzieć odbici gwałtownych zmian na świecie w zmianie australijskich instytucji. I moż mają rację. Z samej natury rzeczy nie jest też zaskakujące, że ścierają si różne poglądy: niektórzy ludzie będą niewątpliwie woleli zachować sta bilny system, dobrze wypróbowany i sprawdzony przez lata, inni zaś do strzegają prawdziwe zalety w zmianie istniejącego stanu rzeczy. Chciał bym, żeby dla wszystkich tutaj stało się doskonale jasne, że jest to co1 o czym tylko wy — Australijczycy — możecie zdecydować”. Oświadczając, że dyskusje na ten temat i użycie demokratycznyc] procedur dla ponownego zbadania drogi, jaką Australia chce zmierzać b przyszłości, to oznaka dojrzałego i ufnego w swe siły narodu, dodał: „N jakikolwiek kurs zdecydujecie się ostatecznie, mogę tylko powiedzieć, ż zawsze będę darzył ten kraj wielkim uczuciem. Nic na to nie poradzę”. W miesiącach poprzedzających wizytę księcia australijską dyskusj na temat republiki zaostrzały obustronne urazy. Interwencja księcia ni miała może wpłynąć na ostateczny rezultat, ale bez wątpienia ostudził polityczną temperaturę. Kraj pozostawał tak samo podzielony; podobni nie zostały rozwiane wątpliwości, co do intencji Keatinga, chociaż later 1994 roku wciąż powszechne było przypuszczenie, że Australia w końci potwierdzi własną tożsamość w formie proponowanej przez Keatinga re publiki konstytucyjnej. Cała jednak pasja wobec tej perspektywy ulotnił się. Była to starannie skalkulowana mowa, która podniosła jego reputacj nie tylko w Australii, ale również w Wielkiej Brytanii. Kiedy mówił, że o sprawie mają zadecydować „ludzie”, wyraża głębsze, niż to sugerował kontekst, przekonanie o nienaruszalnych zasa dach monarchii konstytucyjnej. Chociaż nie ujawnił tej myśli, perspek tywa objęcia tronu w kraju pogrążonym w zgorzkniałej debacie o monar chii nie była zachęcająca. Dobrze wiedział, że o ile monarchia trwa dzięk zgodzie ludzi, to rozkwita tylko dzięki ich dobrej woli. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY a początku lat dziewięćdziesiątych do dobrego tonu należało przypuszczać, że zanosi się na wielką debatę o monarchii. Książ-ki i artykuły — czasem wrogie, czasem tylko upominające —dowodziły z różnym stopniem przekonania, że dom Windsorów zbliża się do punktu, z którego nie ma powrotu i że dni monarchii są policzone. Szczególnie niechętni monarchii byli ludzie, którzy w wyniku recesji utracili pracę, domy i marzenia. Jednocześnie patrzyli oni na błyskawicz-nie powstające w latach osiemdziesiątych fortuny graczy giełdowych czy rekinów od nieruchomości. W ich oczach tracili też reputację politycy pracujący nad ,,cudem ekonomicznym”, który nie następował, więc instytucje, które reprezen-towali jako prawodawcy wydawały się zwyczajnym ludziom niekompe-tentne i oderwane od życia. Oglądana w tym świetle monarchia wydała się nagle anachroniczna i nadmiernie okazała. Lekkomyślne postępowanie i ekstrawagancki styl bycia kilku osób z dalszej rodziny władczyni drażniły społeczeństwo, które w brukowej prasie czytało o wydatkach z publicznej kiesy na utrzy- manie królewskiego pociągu, królewskich samolotów, królewskiego jach-tu i królewskiego zwolnienia z podatków — czyli na „insygnia” króle-wskie, jak je określali krytycy. Niepowodzenia małżeńskie trojga spośród czwórki dzieci królowej zaczęły w końcu odsłaniać funkcjonującą od pół-wiecza iluzję, według której rola monarchii była definiowana w zależno-ści od charakteru aktualnego pokolenia członków rodziny królewskiej. Niektórzy krytycy domu Windsorów wydawali się wierzyć, że względny upadek Wielkiej Brytanii od zakończenia II wojny światowej można w dużej mierze przypisać imperialnej nostalgii i narodowemu za- kłamaniu, reprezentowanym, ich zdaniem, przez monarchię. Konstytu- 492 cyjni reformatorzy, którzy uważali, że brytyjskie instytucje rządzące są zrujnowane i anachroniczne, chcieli zastąpienia dziedzicznej monarchii przez elekcyjną prezydenturę. W poszukiwaniu nowoczesnej formy de-mokracji, stosownej do miejsca zajmowanego przez Wielką Brytanię w Unii Europejskiej, żądali szeroko zakrojonych reform, łącznie ze zniesieniem Izby Lordów na korzyść wybieralnej izby wyższej parla-mentu i z wprowadzeniem ordynacji proporcjonalnej. Jedynie prezyden-tura wybierana przez społeczeństwo (w wyborach powszechnych albo przez parlament) mogłaby zaspokoić aspiracje i uwzględnić wartości wszystkich brytyjskich obywateli. W tych gorących dniach królewskiego „anni horribilis” telewizja na-dawała specjalne debaty, w których intelektualne argumenty radykałów rywalizowały ze spostrzeżeniami rozplotkowanych felietonistów i „króle-wskich podglądaczy”. Nawet „The Times” zjednoczył się z Kartą 88, naj- bardziej prominentną grupą walczącą o reformy, by w maju 1993 roku sponsorować debatę pod hasłem „Monarchia, konstytucja i naród”. Jed-nak ci, którzy mieli nadzieję, że rozniecą ducha republikanizmu w naro-dzie, odkryli, że Brytyjczycy generalnie nie chcą zbyt radykalnych zmian. Ci, którzy znali wyniki badań opinii publicznej, widzieli, że w roku in- westytury księcia 16 proc. respondentów opowiadało się za zniesienim monarchii, 25 lat później, kiedy książę obchodził swoją rocznicę, ta liczba spadła do 12 procent1. Myślący republikanie i myślący rojaliści byli zgodni w jednym: że zniesienie monarchii mogłoby pozrywać nitki ogromnej i skomplikowa-nej tkaniny plecionej przez wieki politycznej i społecznej ewolucji. Ko-nieczna reforma byłaby tak uciążliwa i czasochłonna, że w funkcjonują-cej demokracji można by tego dokonać jedynie przy przemożnym wsparciu zradykalizowanego elektoratu. A takiego wsparcia brakowało. Chociaż poddani królowej narzekali na koszty monarchii, bardzo niewielu zaczęło się zastanawiać nad alter- 1 Reprezentatywną próbkę 1000 dorosłych zapytano: „Które z trzech następujących twierdzeń jest najbliższe pańskim poglądom?” Odpowiedzi były następujące: (l) Monarchia i rodzina królewska powinny pozostać takie, jak są teraz — 29 procent; (2) monarchia i ro- dzina królewska powinny nadal istnieć, ale powinny stać się bardziej demokratyczne i otwar- te, bardziej podobne do monarchii holenderskiej — 54 procent; (3) monarchia powinna zo- stać zniesiona i zastąpiona przez prezydenta bez uprawnień wykonawczych, podobnie jak to ma miejsce w niektórych krajach na kontynencie — 12 procent (Gallup, maj 1994 r.). W ba- daniach ze stycznia 1994 r. 17 procent badanych opowiedziało się za zniesieniem monarchii, o l punkt procentowy więcej niż w badaniach z 1969 r. natywną strukturą konstytucyjną. Poparcie dla monarchii wypływało z rozmaitych przyczyn. Dla niektórych system ten był dobrą drogą wy-łaniania głowy państwa, lepszą niż kolegium kardynałów czy wybiera-nie spośród emerytowanych polityków. Domieszka niepewności związana z królewskimi prerogatywami nie była dla nich wadą demo-kracji ale tryumfem pragmatyzmu nad ideologią. Nie widzieli w owych przynależnych królowej prerogatywach (szczątkowe prawo władcy do rozwiązania lub zawieszenia parlamentu) ani w jej prawie do cotygo- dniowej audiencji z premierem, w istnieniu Tajnej Rady, spisku estab-lishmentu, który by zagrażał wolności poddanych korony. Widzieli natomiast ewolucję władzy, która, może powierzchownie nadmiernie oz-dobna, w porównaniu z innymi państwami była jednak w znaczącym stopniu wolna od korupcji. Natężenie uczuć na korzyść monarchii wiąże się z powszechną po-trzebą kontynuacji i stabilizacji, pewności, jaką daje dziedziczny łańcuch łączący jedną generację z następną, symbolizowany przez monarchię, która może wywieść swe korzenie ze średniowiecznej Anglii. Monarchia potrafi nadal symbolizować wartości i obyczaje, które ostatecznie łączą społeczeństwo w jeden naród. To dlatego, że tak wiele milionów ludzi wyraźnie odczuwa ślad poddaństwa wobec monarchii, która jest ponad partyjnymi sporami — dlatego właśnie w dającej się przewidzieć przy- szłości książę Walii i jego następcy będą z pewnością dziedziczyć tron. Nie było to zagadnienie, któremu książę poświęcałby nadmierną uwagę. Przez ponad ćwierć wieku wiedział, że w każdej chwili może stać się królem Karolem III, albo że to się może nigdy nie zdarzyć. Rozwiązał ten kłopotliwy dylemat, ignorując go. Nie miał ochoty dyskutować na ten temat; nawet prywatnie niechętnie zastanawiał się nad przyszłością mo-narchii, żeby nie zostało to błędnie zinterpretowane jako krytyka wobec królowej, albo żeby nie podjąć teraz jakiegoś zobowiązania, które mogło-by się później okazać niewłaściwe. Wiedział jednak, że monarchia prze-trwała dzięki przystosowaniom i swobodnie przyznawał, że jego panowa-nie będzie się różniło od panowania jego matki: „Urodziłem się na tej szczególnej pozycji... Wszystko, co robię jako książę Walii, robię po swojemu. Być może inni zajmujący tę pozycję robili to inaczej. Szukałem mojej drogi po omacku, tak jak czułem... Podobnie, jeśli kiedyś w odległej przyszłości zastąpię moją mamę, wtedy oczywiście zrobię, co w mojej mocy, by wypełnić tę następną rolę... Czasami się marzy na jawie o rzeczach, jakie mogłoby się zrobić... Myślę, że można 494 obdarzyć tę pozycję swoją własną osobowością i zainteresowaniami, ale oczywiście w granicach konstytucyjnej przyzwoitości...”. W kryzysie 1992 roku, przy braku jakichkolwiek danych, media za-częły spekulować, że książę zamierza zrezygnować ze swoich przywile-jów i wycofać się do Włoch, albo przeciwnie, że jest rozgoryczony, bo królowa odmówiła abdykacji na jego rzecz. Nie było źdźbła prawdy w żadnej z tych spekulacji. Ani razu, nawet w chwilach rozpaczy wywo-łanej życiem osobistym i dociekliwością mediów w tej sprawie, nie my-ślał poważnie o zrzeczeniu się tego, co zawsze uważał za obowiązek, od którego nie ma ucieczki. Nigdy też nie sprzyjał abdykacji. Słowo „abdy- kacja” jest objęte anatemą w rodzinie królewskiej, zaprzecza ono funda-mentalnym zasadom przejmowania władzy w instytucji dziedzicznej. Tymczasem książę cieszył się wolnością, która, jak wiedział, skończy się w chwili, gdy stanie się władcą, kiedy jego życie zostanie podporząd-kowane konstytucyjnym precedensom i konwencjom. Czasem przypomi-nał sobie fragment z Henryka IV Szekspira, część II, w której beztroski i dyletancki książę Hal przeobraża się w Henryka IV i natychmiast w za-chowaniu i wyglądzie przybiera wyraz powagi odpowiedniej do ciężaru władzy umieszczonej na jego barkach. Książę Karol jest bardziej świado-my przyszłych ciężarów wynikających z bycia królem, niż przyjemności. Mówił zupełnie poważnie: „Ludzie mogą powiedzieć, że to staromodne podejście, ale silnie czu-ję olbrzymi ciężar oczekiwań, z którymi może być trudno sobie poradzić. I jest to nawet może jeszcze trudniejsze w dzisiejszych czasach. Ale zaw-sze byłem wychowywany w poczuciu, że ma się szczególny obowiązek dla tego kraju i dla ludzi z tego kraju, by myśleć o tym, co robię, inten-sywnie. I czy monarchia jest monarchią absolutną, czy quasi-absolutną, jak dawniej, czy jest dzisiejszą monarchią, nastawienie jest to samo... Trudność polega na tym, że większość czasu w nieunikniony sposób nie czuje się, że jest się tego wartym”. Książę nadał znaczący rys roli współczesnej monarchii, chociaż zro-bił to intuicyjnie. Jego odpowiedzią na pytanie o pożytek ze współczesnej monarchii było osobiste zaangażowanie w wiele ważnych narodowych i międzynarodowych spraw. Tym ściągnął na siebie szydercze kpiny. Niektórzy uważają, że książę sam przypisuje sobie status, na który nie zasłużył, że z niewielką wiedzą i ogromną protekcjonalnością celebruje zbyt wiele od zbyt dawna i że wykorzystuje swoją właściwą rolę do wygłaszania anachronicznych i czę- sto staroświeckich opinii, chociaż lepiej służyłby krajowi, gdyby pokazy-wał się jak najmniej, a jeszcze mniej dawał się słyszeć. Inni twierdzili, że w wieku 45 lat jego osiągnięcia były nie tylko znaczące ale zbawienne. Wygłosił setki przemówień, których efekty były głośne, adaptował, stworzył, wspierał lub uaktywnił wiele organizacji. Jego zaangażowanie w sprawy środowiska, architektury i bezrobocia ode-grało ważną rolę w polityce i praktyce na poziomie narodowym i lokal-nym. Docierając nie tylko do klas średnich, ale do upośledzonych —szczególnie etnicznych — mniejszości, uczestniczył w życiu całego naro-du. Robiąc to wszysko, skromnie artykułował zgodny z tą perspektywą, praktyczny i symboliczny cel monarchii jutra. Szybciej też niż niektórzy dworzanie (a i kolejne rządy) dostosował się do finansowych implikacji wynikających dla monarchii z brytyjskiej recesji gospodarczej. Gniewały go nagłówki w prasie o bogactwie rodzi-ny królewskiej i ujawniany zarzut, że dwór niezasłużenie korzysta z tłus-tych kąsków2. Jednak dobrze wiedział, że tego rodzaju krytyki nie da się powstrzymać. Zainicjował we dworze debatę o podatkach królewskich i wyrażał wątpliwości, czy w następnym pokoleniu instytucja będzie mogła utrzymywać tak wielu członków rodziny królewskiej. Jeśli społe-czeństwo nadal będzie pragnąć ograniczenia monarchii, nietrudno sobie wyobrazić, że jako władca szybko na to odpowie; myśl o mniejszej licz-bie palców utrzymywanych przez znacznie skromniejszy dwór może nie jest mu zbyt miła, ale książę jest w stanie przystosować się do tej perspek-tywy, jeśli tego właśnie będzie pragnął naród. W następstwie separacji księcia i księżnej Walii, niektórzy komenta- torzy zastanawiali się nad konstytucjonalnymi konsekwencjami rozwodu księcia i ewentualnego ponownego małżeństwa. Ustawowo możliwy jest rozwód dziedzica korony; konstytucja jest jednak bardziej sprawą kon- wencji niż ustaw. Jak zauważył Yernon Bogdanor3: „Bardzo trudno jest sprecyzować, jakie właściwie konstytucyjne konwencje obowiązują lub 2 7 września 1994 r. raport Międzypartyjnego Komitetu do spraw Finansów Publicz- nych ujawnił, że wszystkie z wyjątkiem ośmiu, spośród 285 apartamentów w pięciu króle- wskich siedzibach (pałac Buckingham, St James, zamek Windsor, Kensington i Ciarence House) są zajmowane przez urzędników albo służą jako rezydencje dla byłych członków dworu, którzy płacą czynsz znacznie poniżej rynkowych wartości. Komitet uważał, że dwór powinien rozliczać się przed Narodowym Biurem Rewizyjnym z 20 min funtów, jakie otrzy- mywał co roku od skarbu państwa. 3 Wykładowca zarządzania na uniwersytecie w Oksfordzie i członek Brasenose Colle- ge w Oksfordzie. 496 będą obowiązywać w wybranym momencie, ponieważ ostatecznie zależy to od stanu uczuć publicznych. Większość tych konwencji nigdy nie zo-stała j asno wypowiedziana”. Oceną konsekwencji rozwodu księcia zajmie się kościół Anglii w osobie arcybiskupa Canterbury w konsultacjach z innymi osobisto-ściami, łącznie z premierem. Oni będą musieli osądzić, w jakim stopniu koronacja i objęcie tronu przez rozwiedzionego księcia mogłyby wywo-łać niezadowolenie lub kontrowersje i czy skala tego niezadowolenie mogłaby zagrozić roli monarchy jako siły skupiającej jedność narodu, Ponieważ wszyscy chrześcijanie łączą się w wierze, że „tego, co Bóg złączył, człowiek nie rozdzieli”, każdy rozwód mógłby w nich wywołać ból i cierpienie, a już szczególnie rozwód przyszłego najwyższego za-rządcy kościoła (chociaż rozwody księżniczki Małgorzaty i księżniczki Anny wywołały zaledwie lekki szmer opinii publicznej). Jak jednak wy- raźnie oświadczył arcybiskup Yorku po separacji księcia i księżnej Wa-lii, „monarcha jest najwyższym zarządcą kościoła, ponieważ jesi władcą; nie ma innych prawnych wymagań”. Co więcej, kościół przyjął że jeśli nastąpił nieodwracalny rozpad małżeństwa, rozwód może być lepszym wyjściem, szczególnie dla dzieci. Arcybiskup Canterbury po wiedział to publicznie, wyraźnie w odpowiedzi na powszechne uczucie w kraju, gdzie prawie 50 procent małżeństw kończy się obecnie róż wodem. Jak można przypuszczać, arcybiskup założył, że chociaż niewielki mniejszość chrześcijan uzna za niewłaściwe, by osoba rozwiedziona by h monarchą, to znacząca większość zrozumie, że każdemu może się przyda rzyć nieudane małżeństwo, i że nawet dla najwyższej głowy kościoła róż wód może być mniejszym złem. Biorąc pod uwagę wielką ofiarność, z ja ką książę wypełnia swe publiczne obowiązki, i uczucia, jakimi darz^ swych synów, nie ma powodu do przypuszczeń, że arcybiskup Canterbun (lub jego następca) będzie przeciwny przejęciu tronu czy koronacji księ cia Walii na króla Anglii. Gdyby rozwiedziony książę miał zamiar ożenić się powtórnie, zasto sowano by bardzo podobne kryteria, a osąd byłby nawet łagodniejszy Według prawa księciu nie wolno poślubić rzymskiej katoliczki i nie możt ożenić się bez pozwolenia władcy. By wypełnić te warunki, starszy czło nek rodziny królewskiej występuje zwykle do arcybiskupa Canterbur o pozwolenie na ślub. Kapłani w kościele Anglii tylko w wyjątkowyci okolicznościach wydają licencję ślubu, jeśli były małżonek występujące go jeszcze żyje4. Chociaż arcybiskup mógł współczuć księciu jako ka-płan, wydawałoby się jednak rażące, gdyby następcy tronu wydał pozwo-lenie na ponowne małżeństwo w okolicznościach, w jakich innym człon-kom kościoła odmawiał. Nie można wykluczyć tego, że nastwienie wobec tych reguł się zmieni; w przeciwnym wypadku książę Walii mógłby pójść śladem swojej siostry i wziąć ślub w kościele Szkocji. 29 czerwca telewizja ITV nadała dokumentalny film „Karol: prywatny człowiek, publiczna rola”. Książę mówił otwarcie o sobie, swoim małżeń-stwie, swej niewierności, aspiracjach, wierzeniach, swojej roli jako księcia Walii i swym nastawieniu do objęcia tronu w przyszłości. Ponad czterna- ście milionów ludzi (nieco poniżej 70 proc. oglądających telewizję w tym czasie) obejrzało dwu i półgodzinny program i odkryło to, co dla wielu z nich było objawieniem: że książę jest myślący, wrażliwy i inteligentny, że jest dowcipny i ciepły dla rozmaitych ludzi, że jest zaangażowany w wiele przedsięwzięć, że jest pilny i kieruje się mocnym poczuciem obowiązku i przeznaczenia. Stałe badania prowadzone przez programy radiowe i tele-wizyjne wykazały, że większość osób, które obejrzały film, inaczej i bar-dziej pozytywnie spojrzało na księcia. Jego biuro otrzymało ponad 6000 li-stów z wyrazami poparcia (a mniej niż 50 krytycznych). Krajowa prasa została zasypana listami w podobnych proporcjach, a także sieć ITV i twór-cy programu. W niejednej redakcji nastąpiła gwałtowna rewizja poglądów, gdy redaktorzy i obserwatorzy królewscy próbowali pogodzić swe krytycz-ne artykuły o księciu z nastawieniem czytelników. Dwa dni po emisji pro-gramu „Suń” ogłosił Karol jest w porządku i z namaszczeniem oświadczył: Książę będzie królem. Tak rzecze lud. Przez chwilę wydawało się, że media, w odpowiedzi na życzenie czy-telników, zaczną traktować następcę tronu z większym szacunkiem i sym-patią. Jednak naciski rynku sprawiają, że kłamstwa, półprawdy, insynu-acje i przeinaczenia będą trwały. Reputacja księcia nie może więc być bezpieczna. W swej roli księcia Walii wytyczył sobie kurs i nie daje się z niego zepchnąć dla mody lub korzyści. Nie utracił właściwego sobie braku po- czucia bezpieczeństwa i zwątpienia w siebie, ale odkrył ratunek, wewnę- trzne źródło, które pozwala mu wytrwać. Jest też skromny, jeśli chodzi o jego rolę i pesymistycznie nastawiony co do swoich możliwości. Potrafi 4 Przepisy z 1957 r. zatwierdzone przez synod generalny wyrażają zbiorowy pogląd kościoła, że takie postępowanie, pomijając wypadki, kiedy może to komuś przysporzyć cier- pień, stoi na straży uczciwości sakramentu małżeństwa. 498 powiedzieć, że wierzy, iż każda ludzka dusza jest dobra wewnętrznie. a jednocześnie, że świat jest w fazie staczania się w dół, że życie na ziemi będzie coraz gorsze, zanim zacznie się poprawiać. Rzadko rozczarowują go niepowodzenia. Może narzekać na szaleń-stwo ludzi biorących udział w publicznym życiu, ale nigdy nie oczekuje od nich zbyt wiele. Kiedy ignorują jego argumenty, jak to się często zda-rza, nie jest zaskoczony a jedynie trochę zasmucony. Kiedy słuchają i przyjmują, pozwala sobie jedynie na lekkie zadowolenie. Zaletą jego pesymizmu jest również to, że nie oczekuje od organizacji, które powołał i którymi kieruje, by miały jakiś większy wpływ. Kiedy jednak osiągają dużo więcej, jest usatysfakcjonowany, ale kiedy osiągają mało, lub pro-jekt pada, szuka innej drogi do tego samego celu. Ma wielkie idee, ale lubi je realizować w małej skali. „Zobaczyć znaczy uwierzyć” to jego taktyka zwalczania sceptycyzmu współpracowników we wszystkich przedsięwzięciach. Jego skromne oczekiwania pozwalają mu zachować właściwe proporcje zarówno w sukcesach, jak i porażkach. Jako następca tronu dokonał już tyle, że w publicznym życiu niewie-le mu pozostało do spróbowania. Ujmuje zwykłych ludzi spotykanych w pasażach sklepowych i fabrykach, klubach młodzieżowych i przytuł-kach, wdziękiem i humorem, którymi jest wyraźnie obdarzony. Potrafi uporać się ze swoimi oficjalnymi obowiązkami z zimną krwią, a kiedy reprezentuje kraj za granicą, w pracy nad „przywróceniem wielkości Bry-tanii” jego talenty dyplomatyczne łączą się z taktem wymaganym od kró-lewskiego ambasadora. Po stoicku znosi banał i nudę. Jeśli zdarza mu się zasnąć w publicznym miejscu, to nawet wtedy zachowuje wygląd osoby rozmyślającej o wyższych sprawach. Może rzeczywiście mało zostało mu do spróbowania, ale książę najwyraźniej nie jest tego świadomy. Wciąż ma potrzebę określania na nowo roli, jaką stworzył dla siebie. Jego pomocnicy chcieliby, żeby w przyszłości zwolnił, odprężył się, by wciąż interweniował w sprawach publicznych i prywatnych, by nadal rozniecał kontrowersje w narodowej debacie, żeby wciąż popychał swe organizacje dobroczynne, ale żeby an- gażował się w to wszystko mniej gorączkowo. Ich ambicje były dostoso- wane do „dekady konsolidacji”, w której utrwalił się osiągnięty wreszcie — jak wierzyli — obraz następcy tronu: rozsądnego, współczującego, uczciwego, obowiązkowego, myślącego, pełnego zaangażowania i po- święcenia dla wspólnego dobra — prawdziwy wzór nowoczesnego mo- narchy. Ale książę jest na to zbyt porywczy, zbyt ruchliwy, zbyt sfrustro- wany, zbyt łatwo ekscytuje się nowymi pomysłami, zbyt przywiązany czuje się do spraw, których się podejmuje. Jednocześnie za bardzo podda-je się swej intuicji, by łatwo ulec pochlebstwom nawet najbardziej wpły-wowych i pełnych poświęcenia doradców. Może jednak trochę tęsknić do wycofania się w spokojne ustronie. Wciąż ma skłonność do refleksji i kontemplacji, poszukiwania wewnętrz-nego „ja”, odkrycia prawd ducha. Potrzebuje czasu na studia i refleksje, by „znaleźć drogę przez gąszcza”. Odczuwa również głód wiedzy, pragnie czytać więcej niż na to po-zwala mu czas. Zna swoje ograniczenia i wie, że nie jest naukowcem z talentu ani z natury, pozostaje jednak, w stopniu niezwykłym dla swego pokolenia, ciekawy świata. Wie, że to pragnienie głębszej wiedzy i więk- szego zrozumienia może zaspokoić jedynie przy pomocy autodyscypliny i czasu. Silnym motorem jego postępowania pozostaje wrodzona niepew-ność, która wciąż każe mu się obawiać oskarżenia, że nie dość przykłada się do pracy. Skłania się bardziej ku myśleniu, a mniej ku działaniu. No i są jeszcze jego synowie. Jego stosunki z rodzicami nigdy nie były łatwe. Przepaść niezrozumienia, która często istnieje między pokole- niami, pogłębiała się przez naciski życia publicznego. Wyrażanie wzaje- mnych uczuć nie przychodziło im łatwo. Książę pragnie ustanowić trwałe związki ze swymi synami i, co może przewrotne, ale prawdziwe, od czasu separacji spędza więcej czasu z dziećmi i z lepszym skutkiem niż kiedy- kolwiek przedtem. Jest prywatnym człowiekiem i prywatnie organizuje swój czas z nimi. W Highgrove lub Birkhall (dom jego babci na terenach posiadłości Balmoral) lubi być z nimi. Nie bez przerwy i nie częściej niż wielu ojców, ale wystarczająco często, by pogłębiać wzajemne zaufanie i uczucia. Kiedy są razem, w domu panuje nieformalna atmosfera. Chło- pcy przychodzą i wychodzą, kiedy im się podoba, często rozrabiają, a kie- dy leżą w łóżkach, ojciec czyta im książki, zanim zgasi światło5. Tak jak książę Filip uczył jego, tak on teraz wprowadza swoich synów w tajniki wiejskiego życia, łącznie z takimi zajęciami, którymi brzydzą się obrońcy praw zwierząt; byłoby nienaturalne, gdyby nie pokazywał im jak się strze- la czy wędkuje, albo gdyby zabronił im udziału w polowaniu — nie z żą- dzy krwi, ale dlatego, że te zajęcia należą do historycznej tradycji, w któ- rej się urodził i która stała się istotnym elementem jego życia. Chce również, by podzielali jego miłość do muzyki, malarstwa i teatru. Stali 5 W sierpniu 1994 r. książę Harry dzięki niemu odkrył uroki Takich sobie bajeczek Rudyarda Kiplinga. 500 bywalcy przedstawień Royal Shakespeare Company w Stratford-upon-Avon wiedzą, że książę często zasiada na widowni, bywa tam również z synami. Poszedł z nimi za kulisy, poznał ich z aktorami, a potem sie-dział z nimi i grupą przyjaciół w teatralnej restauracji. Książę chciałby, żeby dzieci poznały i polubiły jak najwięcej jego własnych ulubionych smaków. Separacja, jak często się to zdarza w podobnych okolicznościach, przyniosła znaczną ulgę od ciężarów nieudanego małżeństwa. Jego pra-cownicy zauważyli, że w 1994 roku był człowiekiem szczęśliwszym, bardziej zrelaksowanym, ufnym i dużo rzadziej ulegał chwilom rozpa-czy. Dostrzegli, że powróciło jego poczucie humoru, a z nim radość du-cha, która przez kilkanaście lat była przytłumiona melancholią. Często bywa sam, czasem korzysta z ich towarzystwa. Kiedy spaceruje po Highgrove lub Balmoral, albo kiedy słucha muzyki, maluje, czy łowi ry-by, wydaje się im bardziej pogodzony z sobą — jakby odkrył więcej tej harmonii, która od tak dawna była jego gwiazdą przewodnią. Jest dobry nie tylko dla przyjaciół, ale też dla tych, którzy popadli w tarapaty. W ogóle dobroć jest immanentną cechą jego postępowania. Chociaż potrafi szydzić, drażnić i przedrzeźniać, i chociaż nie może znieść grubiaństwa, nie rani świadomie uczuć innych, ani nie obraża tych, którym brakuje jego przewagi w urodzeniu, wykształceniu czy bogactwie. Z powodu tej wrażliwej natury wybacza mu się wady, które u innych mogłyby denerwować: skłonność do litowania się nad sobą, chwile egoi-zmu i rozdrażnienia, niecierpliwość, irytację i od czasu do czasu wybuchy gwałtownych humorów. Ci, którzy go kochają i którzy dla niego pracują (a wśród tych drugich są również ci pierwsi), wiedzą, że popełnia błędy, ale są świadkami jego pokory i jego współczucia. Wiedzą, że w nim ziarna mądrości są lepiej wykształcone, niż w wielu jego współczesnych, z któ-rych większość jest zbyt zajęta tratowaniem siebie nawzajem w pędzie do kariery, żeby się troszczyć nadmiernie o jeszcze nie narodzone pokolenia. Jeśli zwykle sprawia wrażenie zmartwionego, wypływa to częściowo z nieprzepartej nostalgii, a po części z poczucia niesprecyzowanego smut-ku, który — według niego — ludzka rasa w sobie magazynuje. Biografia żyjącego człowieka jest z definicji niekompletna; niedo-kończony portret, po którym następuje nie kropka, lecz dwukropek. W przypadku księcia Walii, który osiągnął zaledwie wiek średni, ta praw- da jest szczególnie wyraźna. Jak całe jego pokolenie, przeżył ponad czte- ry dekady przyspieszonych zmian, jednak inaczej niż ktokolwiek inny był 501 osądzany zgodnie ze stale przesuwającymi się nastawieniami i uczuciami wywoływanymi przez te zmiany. Przyszli historycy będą mieli przewagę, chcąc oddać pełny sens całego życia, będą oglądać z szerszej perspek-tywy czasy, w których książę żyje, być może zrozumieją to, co jeszcze nie jest znane w sprawie ewolucji monarchii i zdołają zachować obiektywizm wobec zmiennych sądów, które w nieunikniony sposób wpływają na współczesnego biografa. Z tych powodów nie można wyciągać jednoznacznych wniosków ó osiągnięciach i możliwościach księcia Walii. Jednak nie jest może zbyt- nim szaleństwem przypuszczenie, że przyszłe pokolenia ocenią, iż w dru- giej połowie dwudziestego wieku następcą brytyjskiego tronu był czło- wiek wybitny i prawy, obdarzony szczególną dystynkcją i męstwem.