ERICH SEGAL AKTY WIARY z ANGIELSKIEGO PRZEłOżYLI ELżBIETA ZYCHOWICZ (ROZDZ. 1/44) WITOLD NOWAKOWSKI (ROZDZ 45/82) WARSZAWA 2000 Tytuł oryginału: ACTS OF FAITH Copyright (C) Ploys, Inc.1992 Copyright (C) for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros 1997 Copyright (C) for the Polish translation by Elżbieta Zychowicz 8c Witold Nowakowski 1997 ! Redakcja: Anna Jutta-Walenko Konsultacja merytoryczna: dr Zbigniew Mikołejko, Instytut Filozofii i Socjologii PAN Opracowanie graficzne okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 83-88087-12-6 Wydawnictwo ALBATROS Andrzej Kuryłowicz Adres do korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 E-mail: wydawnictwo a7prima.waw.pl Zamówienia hurtowe i wysyłkowe: Internovator, Zwrotnicza 1/3, 01-219 Warszawa tel. (22)-632-2381, (22)-862-7011, 0-501-060-891 Zamówienia wysyłkowe: Albatros, skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa Księgarnia Wysyłkowa Faktor skr. poczt. 60, 02-792 Warszawa 78, tel. (22)-649-5599 Warszawa 2000. Wydanie V Objętość: 28 ark. wyd., 32 ark. druk. Karen, Francesce i Mirandzie ..które podtrzymały moją wiarę Sero te amavi, pulchritudo tam antiqua et tam nova, sero te amavi! Et ecce intus eras... Zbyt późno cię pokochałem, o Piękności, tak dawna, a zarazem tak nowa! Zbyt późno cię pokochałem - i dojrzałem, że byłaś we mnie przez cały czas... Św. Augustyn, Wyznania X.27 Prolog 1 Daniel Zostałem ochrzczony krwią. Moją własną krwią. Nie jest to żydowski obyczaj, lecz jedynie fakt historyczny. Porozumienie, jakie mój naród zawarł z Bogiem, wymaga, byśmy potwierdzali naszą lojalność dwa razy dziennie. I aby nikt z nas nie zapomniał, że jesteśmy jedyni w swoim rodzaju, Bóg stworzył innowierców, żeby nam stale o tym przypominali. W moim przypadku Ojciec Wszechświata umiejscowił irlan- dzką katolicką dzielnicę w połowie drogi między szkołą a do- mem. Tak więc, w regularnych odstępach czasu, gdy szedłem do jesziwy albo wracałem do domu, chłopcy z parafialnej szkoły St. Gregory's, widząc, że się zbliżam, obrzucali mnie stekiem wyzwisk. - Mosiek! - Parch! - Morderca Chrystusa! Mogłem uciekać, gdy dzieliło ich ode mnie jeszcze kilkanaś- cie metrów, ale wówczas musiałbym rzucić moje książki - mo- dlitewnik, świętą Biblię. A to byłaby profanacja. Stałem więc, obładowany książkami, bojąc się poruszyć, oni zaś podchodzili do mnie z pyszałkowatymi minami, pokazywali palcami moją jarmułkę i odprawiali swój rytuał. - Popatrzcie tylko na tego faceta - do zimy daleko, a on ma na głowie czapkę! - To żydek. Muszą nosić czapki, żeby ukryć pod nimi rogi! Stałem, bezradny, oni zaś otaczali mnie kręgiem i zaczynali popychać. Potem brali się do bicia, ciosy trafiały mnie ze wszystkich stron, w usta, w nos, odbijały się echem w mojej czaszce. Mimo że od tamtego czasu minęło wiele lat, wciąż jeszcze czuję te uderzenia i smak krwi. Z czasem nauczyłem się stosować mniej obronne taktyki. Na przykład, lepiej jest, żeby ofiara nie upadła podczas bójki (jeśli to możliwe, warto oprzeć się plecami o ścianę), albowiem gdy człowiek leży, napastnicy mogą go również skopać. Poza tym, trzeba wykorzystać duże książki w charakterze tarczy. Talmud nie tylko zawiera najważniejsze komentarze religijne - ma również wystarczająco duży format, by osłonić podbrzusze przed kopniakami. Czasami myślę, że moja matka spędziła życie na czekaniu na mnie pod drzwiami, bo żebym nie wiem jak cicho próbował wkraść się do domu po którejś z takich potyczek, zawsze ją tam zastawałem. - Danny, mój kochany chłopcze, co się stało? - Nic, mamo, po prostu upadłem. - Spodziewasz się, że w to uwierzę? To na pewno znów sprawka tej bandy irlandzkich kozaków z kościoła, co? Czy znasz imiona tych chuliganów? - Nie. Oczywiście kłamałem. Pamiętałem każdy pryszcz na wy- krzywionej pogardą twarzy Eda McGee, którego ojciec pro- wadził miejscową gospodę. Słyszałem, że trenuje, gdyż chce zdobyć Złote Rękawice czy coś w tym rodzaju. Może traktował mnie po prostu jak worek treningowy. - Jutro wybiorę się na rozmowę z ich matką przełożoną czy jak się tam ona nazywa. - Daj spokój, mamo, i co takiego jej powiesz? - Zapytam ją, jak potraktowaliby samego Chrystusa. Może przypomni tym chłopcom, że Jezus był rabinem. Dobrze, mamo - pomyślałem sobie' - rób, co chcesz. Następnym razem zaczają się na mnie z kijami do baseballu. Urodziłem się jako książę - jedyny syn rabina Mosesa Lurii,.monarchy naszego szczególnego królestwa wierzących. Moja rodzina przyjechała do Ameryki z Silcza, małego mias- teczka w Karpatach, które niegdyś należało do Węgier, potem do Austrii, a jeszcze później do Czechosłowacji. Zmieniali się zewnętrzni władcy, lecz mimo to jedna rzecz pozostawała nie- zmienna: Silcz był ojczyzną B'nai Simcha - "Synów Rado- ści" - i w każdym pokoleniu męski potomek rodu Luriów był uhonorowany tytułem silczańskiego rebego. Na kilka miesięcy wcześniej, zanim naziści unicestwili jego gminę, mój ojciec wyprowadził swoje stadko do jeszcze innej Ziemi Obiecanej - Ameryki. Tutaj, w niewielkim zakątku Brooklynu, stworzyli Silcz na nowo. Członkowie gminy nie mieli problemów ze zwyczajami no- wego kraju. Po prostu je ignorowali i żyli nadal tak jak od wieków. Granice ich świata nie sięgały poza podróż szabatową, odbywaną w dzień szabatu do bimy ich duchowego przywódcy. Ubierali się jak niegdyś w czarne długie chałaty, w dni powszednie nosili bobrowe kapelusze, w dni świąteczne okrągłe aksamitne czapki ozdobione futrem, sztrejmle. My, chłopcy, wkładaliśmy w dzień szabatu czarne filcowe kapelusze, hodo- waliśmy pejsy i wyczekiwaliśmy z niecierpliwością dnia, gdy będziemy również mogli zapuścić brody. Niektórzy z gładko wygolonych i zasymilowanych współ- wyznawców naszej religii byli zakłopotani tym, że znajdujemy się wśród nich - wyglądaliśmy tak dziwnie, tak bardzo rzucało się w oczy nasze żydostwo. "Frumerzy" - mruczeli pod nosem na nasz widok. A ponieważ to słowo oznacza po prostu orto- doksów, ich pogardę zdradzał ton głosu. Moja matka, Rachela, była drugą żoną mojego ojca. Jego pierwsza żona, Chawa, urodziła mu tylko dwie córki. Umarła przy porodzie kolejnego dziecka - synka, który przeżył ją zaledwie o cztery dni. Pod koniec obowiązkowych jedenastu miesięcy żałoby kil- koro najbliższych przyjaciół ojca zasugerowało mu, żeby po- szukał sobie nowej żony. Nie tylko z dynastycznych względów, ale dlatego że, jak mówi Bóg w Księdze Rodzaju, "mężczyzna nie powinien być sam". Tak więc rabin Moses Luria poślubił moją matkę, Rachelę, młodszą od niego o dwadzieścia lat córkę uczonego Vilny, który był głęboko zaszczycony wyborem rabina. Niespełna dwanaście miesięcy po ślubie urodziło im się dziec- ko. Niestety, była to kolejna córka - moja starsza siostra, Debora. Jednakże, ku ogromnej radości ojca, zostałem poczęty w następnym roku. Mój pierwszy krzyk potraktowano jako bezpośrednią odpowiedź na żarliwe modlitwy pobożnego czło- wieka. Kolejne pokolenie zyskało pewność, że złoty łańcuch nie zostanie przerwany, będą mieli nowego silczańskiego rebego. Przywódcę, nauczyciela, pocieszyciela. I, co najważniejsze, pośrednika między nimi a Bogiem. Niełatwo być jedynym synem i przyglądać się, jak twoje siostry są traktowane niczym powietrze, ponieważ nie są chłop- cami. Jednakże najtrudniejsza dla mnie była świadomość, że tak długo i tak gorąco się o mnie modlono. Od początku dźwigałem brzemię oczekiwań mego ojca. Przypominam sobie mój pierwszy dzień w przedszkolu. By- łem jedynym dzieckiem, które odprowadził ojciec. A gdy po- całował mnie w drzwiach sali, poczułem, że ma policzki wil- gotne od łez. Byłem zbyt mały, żeby zrozumieć, iż jest to znak. Skąd mogłem wiedzieć, że pewnego dnia stanę się przyczyną jego znacznie bardziej gorzkich łez? 2 Timothy Tim Hogan urodził się gniewny. I nic dziwnego. Był sierotą, choć jego rodzice żyli. Ojciec, Eamonn, marynarz na statku handlowym, wróciwszy z długiej podróży, zastał swoją żonę brzemienną. Mimo to Margaret Hogan przysięgała na wszystkie świętości, że nie dotknął jej żaden śmiertelnik. Zaczęła miewać halucynacje, rozpowiadając wszem i wobec, że została pobłogosławiona, nawiedził ją Duch Święty. Jej rozwścieczony mąż po prostu odpłynął. Wieść niesie, że znalazł w Rio de Janeiro nową "żonę", z którą miał pięcioro "śmier- telnych" dzieci. Gdy stan Margaret się pogorszył, pastor z St. Gregory's załatwił dla niej miejsce w sanatorium prowadzonym przez siostry zmartwychwstanki w stanie Nowy Jork. Z początku wszystko wskazywało na to, że Timothy, o wy- glądzie cherubina, z włosami koloru lnu i porcelanowoniebies- kimi oczami Margaret, będzie się wychowywał w domu dziec- ka. Jego ciotka, Cassie Delaney, która miała już trzy córki, uważała, że nie da rady wyżywić jeszcze jednej osoby z pensji, którą przynosił do domu nowojorski policjant. W dodatku, Tim urodził się wkrótce po tym, gdy zdecydo- wali z Tuckiem, nie bacząc na nakazy religii, że nie będą mieli więcej dzieci. Cassie była już zmęczona latami bezsennych nocy i zmienianiem pieluch. . Tuckowi jednak udało się ją przekonać. - Margaret to twoja rodzona siostra. Nie możemy po- zwolić, żeby chłopak nie miał rodziny. Odkąd tylko Tim pojawił się w ich życiu, trzy starsze siostry nie ukrywały swej wrogości wobec niego. Odwzajemniał ją gorąco. Gdy tylko potrafił utrzymać jakiś przedmiot w ręku, próbował je nim uderzyć. Jego przeciwniczki nigdy nie zanie- chały planów prześladowania go. Pewnego razu ciotka Cassie weszła w samą porę, by zapobiec wypchnięciu trzyletniego Tima przez okno sypialni. W ostatniej chwili wybawiwszy chłopca z opresji, przetrze- pała mu skórę za prowokowanie sióstr. - Grzeczni chłopcy nigdy nie biją dziewcząt - zbeształa go. Timothy prawdopodobnie lepiej przyswoiłby sobie tę na- ukę, gdyby nie słyszał, jak w sobotnie wieczory wujek traktuje brutalnie ciotkę. Tim równie niecierpliwie jak oni oczekiwał chwili, gdy opuści dom. Gdy skończył osiem lat, Cassie zawiesiła mu na szyi klucz na plecionym sznurku. Był to talizman, który dawał mu wolność, dzięki niemu Tim mógł się włóczyć i wyładowywać wrodzoną agresję podczas prawdziwie męskich zajęć, takich jak uliczna namiastka baseballu czy bójki z innymi chłopakami. Nie brakowało mu odwagi. Był właściwie jedynym chłop- cem, który odważył się stawić czoło muskularnemu Edowi McGee, niekwestionowanemu przywódcy bandy ze szkoły pod- stawowej. Podczas krótkiej, lecz zaciętej walki na szkolnym boisku, zanim zakonnice zdążyły rozdzielić obu przeciwników, Tim podbił Edowi oko i uszkodził wargę, natomiast silny lewy sierpowy McGee omal nie złamał mu szczęki. Interwencja sióstr oczywiście sprawiła, że od tej pory zostali wielkimi przyjaciółmi. Mimo że wuj Tima był przedstawicielem prawa, cieszył go bojowy duch chłopca. Ciotka Cassie natomiast była wściekła. Nie tylko straciła cztery dni pracy w stoisku z damską bielizną w Macy's, lecz musiała jeszcze przykładać niezliczone torebki z lodem do obolałej szczęki siostrzeńca. W rodzinnym albumie Delaneyów Tim zobaczył zdjęcie swojej matki, Margaret, i odnalazł w twarzy ciotki Cassie nikłe podobieństwo do siostry. - Czemu nie mogę do niej pojechać, odwiedzić jej?- błagał. - Chciałbym tylko się z nią przywitać, powiedzieć cześć, czy coś w tym rodzaju. - Nawet by cię nie poznała - zapewniał go Tuck. - Żyje w innym świecie. - Ale ja nie jestem chory, poznałbym ją. - Tim, proszę - nie ustępował wuj. - Robimy to dla twojego dobra. Nastąpił nieunikniony dzień, gdy Tim dowiedział się o tym, o czym wszyscy szeptali od lat. Pewnego sobotniego wieczora usłyszał, jak ciotka krzyczy do swojego męża: - Wyczerpała się już moja cierpliwość do tego małego bękarta! - Cassie, powściągnij swój język - strofował ją Tuck.- Któraś z dziewczynek może cię usłyszeć. - I co z tego? Może to nieprawda? Jest przeklętym bękar- tem mojej siostry dziwki i pewnego dnia sama mu o tym powiem. Tim był zdruzgotany. Za jednym zamachem stracił ojca i został naznaczony piętnem. Starając się opanować gniew i strach, stanął nazajutrz twarzą w twarz z Tuckiem i zażądał, żeby wyjawił mu, kim był jego prawdziwy ojciec. - Twoja mama plotła na ten temat różne dziwne rzeczy, chłopcze - powiedział Tuck, czerwieniąc się i odwracając oczy. - Nigdy nie wspomniała o nikim - poza całą tą aniel- ską sprawą. Naprawdę bardzo mi przykro. Po tej rozmowie Cassie nadal czepiała się wszystkiego, co Tim powiedział czy zrobił, a Tuck po prostu unikał go, jak mógł. Tim zaczął się czuć, jak gdyby karano go za grzechy jego matki. Jego życie z Delaneyami stanowiło jedno pasmo kar. Starał się wracać do domu jak najpóźniej. Gdy jednak za- padał zmrok, wszyscy koledzy rozbiegali się na kolację i nie miał do kogo otworzyć ust. Na boisko padało nikłe kalejdoskopowe światło, przesącza- jące się przez witrażowe okna kościoła. Nie chcąc być zauwa- żony przez chłopców pokroju Eda McGee, wchodził do środka. Początkowo zamierzał się tylko trochę ogrzać. Po pewnym czasie przyłapał się na tym, że coś go ciągnie do posągu Matki Boskiej i, pełen rezygnacji, z poczuciem osamotnienia, klękał, by się pomodlić, tak jak go nauczono. - Ave Maria, gratia plena - Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami... Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz... Ale nawet sam Tim nie bardzo wiedział, czego szuka. Nie był na tyle dojrzały, by zrozumieć, że ponieważ jego narodziny spowija pajęczyna wątpliwości, błaga Matkę Boską o wyba- wienie go z niewiedzy. Po co się urodziłem? Kim są moi rodzice? Czemu nikt mnie nie kocha? Pewnego dnia, późnym wieczorem, gdy podniósł ze znuże- niem wzrok, wydało mu się - przez mgnienie oka - że Matka Boska uśmiechnęła się do niego, jak gdyby chciała powiedzieć: Jednej rzeczy możesz być pewien w swoim po- gmatwanym życiu. Ja cię kocham. Gdy wrócił do domu, Cassie spuściła mu tęgie lanie za to, że się spóźnił na kolację. 3 Debora Najwcześniejsze wspomnienie Debory, wiążące się z Dan- nym, to błysk ostrego rzezaka nad jego malutkim penisem. Mimo że jej ośmiodniowego braciszka otaczał krąg ludzi, widziała wszystko wyraźnie, ponieważ matka, która stała w ro- gu pokoju, na zmianę to patrząc, to krzywiąc się, trzymała ją na ręku. Danny leżał na poduszce na kolanach stryja Saula - w rze- czywistości był to daleki kuzyn, ale najbliższy męski krewny ojca - który silnymi, lecz delikatnymi dłońmi rozchylał nogi chłopczyka. Następnie mohel, wysoki, chudy mężczyzna w białym far- tuchu i modlitewnym szalu, ujął penis Danny'ego kleszczami i założył nań metalową osłonę w kształcie dzwonu, która ochraniała żołądź aż do napletka. W tej samej chwili uniósł wysoko prawą rękę, w której błyszczał przedmiot podobny do sztyletu. Wszyscy mężczyźni wstrzymali oddech i instynktownie osło- nili dłońmi genitalia. Odmówiwszy szybko modlitwę, mohel przebił napletek dziec- ka i jednym szybkim ruchem przeciął tkankę równo z osłoną. Mały Danny zaczął kwilić. W chwilę później rytualny chirurg podniósł napletek do góry, żeby każdy mógł go zobaczyć, po czym wrzucił go do srebrnej misy. Rabin Luria zaintonował silnym głosem modlitwę: - Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszech- świata, któryś nakazał, aby nasi synowie zawarli przymierze ojca naszego Abrahama *. Rozległo się ogólne westchnienie ulgi, a następnie okrzyki radości. Kwilącego Danny'ego oddano rozpromienionemu ojcu. Rabin Luria zaprosił wszystkich, by jedli, pili, śpiewali i tań- czyli. Tak jak tego wymaga kodeks prawny, mężczyźni i kobiety byli oddzieleni przepierzeniem, mimo to Debora słyszała głos ojca, górujący nad innymi. Gdy była już na tyle duża, że potrafiła formułować całe zdania, jedno z pierwszych pytań, które zadała matce, do- tyczyło tego, czy po jej urodzeniu odbyła się podobna uro- czystość. - Nie, kochanie - odparła łagodnie Rachela. - Ale to bynajmniej nie oznacza, że kochamy cię mniej. - Wobec tego czemu? - pytała z uporem Debora. - Nie wiem - odpowiedziała matka. - Tak zarządził Ojciec Wszechświata. W miarę upływu czasu Debora Luria dowiedziała się, co jeszcze Ojciec Wszechświata zarządził dla żydowskich kobiet. W porannych modlitwach mężczyźni błogosławili Boga za wszelkie możliwe dary: Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszechświata, który dałeś kogutowi zmysł rozróżniania między dniem a między nocą. Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszechświata, który nie uczyniłeś mnie poganinem. Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszechświata, który nie uczyniłeś mnie kobietą. Podczas gdy mężczyźni dziękowali Bogu za swą męskość, kobiety musiały się zadowolić następującą modlitwą: ' Teksty modlitw według przedwojennego wydania modlitewnika Modły Izraelitów na dni powszednie i świgta, uroczystości i posty oraz obrządki i ceremonje religijne. Tłumaczył i objaśnił Dyr, Salomon Spitzer, Kraków, Drukarnia J. Fischera. Przedruk wykonany w Drukarni Naro- dowej w Krakowie z egzemplarza ze zbiorów prywatnych. Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1991 (przyp. tłum.). Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszechświata, który uczyniłeś mnie według swej woli. Deborę zapisano do tradycyjnej szkoły organizacji Bejt Ja- kow, której jedynym celem było przygotowanie żydowskich dziewcząt do roli żydowskich żon. Czytano tam kodeks praw- ny - albo przynajmniej jego specjalnie skróconą wersję, opra- cowaną dla kobiet w dziewiętnastym wieku. Nauczycielka, pani Brenner, stale przypominała dziewczę- tom, że mają zaszczyt pomagać swoim mężom w wypełnianiu obowiązku, który Bóg nałożył na Adama: "Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię". Czy tylko tym jesteśmy? - myślała Debora. - Maszynkami do rodzenia dzieci? Nie ośmieliła się powiedzieć tego na głos, ale niecierpliwie czekała na wyjaśnienia pani Brenner. Doczekała się wyłącznie stwierdzenia, że kobieta została stworzona z żebra mężczyzny, toteż stanowi jedynie cząstkę tego, czym jest mężczyz- na. Mimo że była pobożna, Debora nie potrafiła uznać tej legen- dy za fakt. A jednak nie ośmieliła się wyrazić głośno swego sceptycyzmu. Dopiero wiele lat później, gdy Danny był w szkole średniej, pokazał jej ustęp z Talmudu, którego nigdy nie pozwolono jej czytać, gdy uczyła się sama. Wyjaśniał on, czemu podczas stosunku płciowego mężczyzna musi być zwrócony twarzą w dół, kobieta zaś - w górę. Mężczyzna spogląda na ziemię, a kobieta na miejsce, z którego została stworzona - męskie żebro. Im więcej Debora zdobywała wiadomości, tym bardziej była oburzona. Nie tylko z tego powodu, że traktowano ją jak istotę niższego rzędu, ale również dlatego, że sofistyka nau- czycielek próbowała przekonać dziewczęta, że nie o to na- prawdę chodzi - nawet gdy wyjaśniały, że kobieta, która dała życie chłopcu, musi czekać czterdzieści dni, zanim znowu stanie się "czysta", gdy tymczasem kobieta, która powiła dziewczyn- kę - osiemdziesiąt dni. I czemu, kiedy brakuje dziesiątego mężczyzny, by stworzyć kworum konieczne do modlitw, nie może go zastąpić żydowska kobieta, może natomiast sześcioletni chłopczyk! Siedząc z matką i innymi kobietami na galerii w synagodze, ośmielała się zerkać nad zasłoną, przyglądając się paradującym starszym mężczyznom i młodzieńcom, wzywanym kolejno do czytania Tory. - Mamo, czemu żadna z nas, tutaj na górze, nigdy nie ma takiej szansy? A pobożna Rachela mogła jedynie odpowiedzieć: - Spytaj ojca. Debora uczyniła to podczas lunchu w dniu szabatu. - Kochanie, Talmud mówi nam, że kobiecie nie wolno czytać Tory z szacunku dla zebranych - odpowiedział po- błażliwie rabi. - Ale co to znaczy? - nie ustępowała autentycznie zagu- biona Debora. - Spytaj matkę - rzekł ojciec. Jedyną osobą, po której mogła się spodziewać szczerej od- powiedzi, był jej brat Danny. - Mówią nam, że gdyby kobiety stały przed modlącymi się mężczyznami, mogłyby rozpraszać ich uwagę. - Nie rozumiem, Danny. Czy mógłbyś mi to wyjaśnić na przykładzie? - No cóż - rzekł z zakłopotaniem brat. - To coś w tym rodzaju, jak to, że Ewa dała Adamowi... no wiesz... - Tak - powiedziała ze zniecierpliwieniem Debora. - Ty- le wiem. Kazała mu zjeść jabłko. I co z tego? - I to nasunęło Adamowi myśli. - Jakie myśli? - Wiesz, Deb - rzekł przepraszająco Danny - jeszcze nam o tym nie mówiono. - I dodał: - Gdy tylko to uczynią, obiecuję, że natychmiast ci powtórzę. Odkąd sięgała pamięcią, Debora Luria pragnęła mieć przy- wileje, które zostały nadane jej bratu podczas obrzezania. W miarę dorastania jednak musiała stawić czoło bolesnemu faktowi, że nigdy nie będzie mogła w pełni służyć Bogu... ponieważ nie urodziła się mężczyzną. CZęść 1 1 Daniel Gdy miałem cztery lata, ojciec wezwał mnie do swego gabi- netu i posadził na kolanach. Pamiętam do dziś drewniane półki uginające się pod ciężarem wysokich, oprawnych w skórę tomów Talmudu. - No, dobrze - powiedział łagodnie - zacznijmy od po- czątku. - A co nim jest? - spytałem. - Cóż - rozpromienił się ojciec - Bóg, oczywiście, jest początkiem - jak również nieskończonością. Jesteś jednak wciąż zbyt mały, żeby sięgać w głąb koncepcji mistycznych. Dzisiaj, Danielu, zaczniemy od aleph. - Aleph? - To prawidłowa wymowa - rzekł z dumą ojciec. - Znasz już teraz jedną hebrajską literę. I pokazał mi drugi znak na stronie. - Następną literą jest bet. Widzisz zatem, że uczymy się hebrajskiego aleph-bet. I w ten sposób nauczyłem się pozostałych dwudziestu liter. To dziwne, ale o ile pamiętam, nie miałem najmniejszych trudności z przyswojeniem czegokolwiek, co wpajał mi ojciec. Wszystko wędrowało wprost do mojego serca i umysłu i pło- nęło tam niczym wieczna lampka nad Arką Przymierza w sy- nagodze. Następną chwilą, którą pamiętam, była ta, gdy przeczytałem pierwsze słowa w języku hebrajskim: "Na początku Bóg stwo- rzył niebo i ziemię...", które z trudem przetłumaczyłem na jidysz. Ten niemiecko-hebrajski dialekt, który rozwinął się kiedyś w średniowiecznych gettach nad Renem, był wciąż naszym językiem codziennym. Hebrajski był święty, zastrzeżony do czytania świętych ksiąg i modlitw. I tak powtórzyłem po heb- rajsku pierwsze słowa Księgi Rodzaju: "Bereszit bara Elohim et haszamajim we et haarec ". Ojciec pogładził szpakowatą brodę i skinął głową. - Dobra robota, mój chłopcze. Dobra robota. Jego uznanie podziałało na mnie jak narkotyk. Uczyłem się coraz pilniej, żeby zasłużyć na więcej pochwał. Jednocześnie oczekiwania ojca były coraz wyższe. Choć nigdy nie powiedział słowa na ten temat, zdawałem sobie sprawę, że zakłada, iż będę wchłaniał wiedzę jak gąbka, każdą cząsteczką mojego ciała. Jakimś cudem rzeczywiście tak było, nauczyłem się wszystkiego - świętych słów, świętych praw, historii, obyczajów, poznałem zawiłe starania uczonych, którzy przez całe wieki próbowali wydobyć sens Boga z garstki komentarzy. Chciałem tylko, żeby ojciec był nieco mniej dumny ze mnie, ponieważ im więcej wiedziałem, z tym większą ostrością uświa- damiałem sobie, ile jeszcze muszę się nauczyć. Wiem, że każdego ranka ojciec dziękował Bogu za Jego wspaniały dar. Nie tylko za syna, ale - jak zwykł to ujmo- wać - za takiego syna. Ja, z drugiej strony, żyłem w nieustannych nerwach, ponie- waż bałem się, żeby go w jakiś sposób nie rozczarować. Ojciec górował nad innymi rabimi nie tylko fizycznie, ale i duchowo. Nie trzeba dodawać, że również nade mną. Był silnie zbudowanym mężczyzną, wzrostu sporo powyżej stu osiemdziesięciu centymetrów, miał czarne błyszczące oczy. Oboje z Deborą odziedziczyliśmy po nim ciemną karnację, a ona, niestety, również jego wzrost. Ojciec rzucał długi cień na moje życie. Ilekroć dostawałem w szkole reprymendę za jakąś drobną przewinę, nauczyciel torturował mnie porównaniami: - I czy to przystoi synowi wielkiego rabina Lurii? W przeciwieństwie do moich kolegów z klasy, odmawiano mi luksusu popełniania błędów. Co u innych było całkiem niewinne, w moim przypadku uważane było za niegodne. - Przyszły silczański rabi handluje kartami baseballo- wymi?! A jednak myślę, że właśnie dlatego ojciec nie posłał mnie do naszej szkoły, mieszczącej się przy tej samej ulicy co dom. Tam prawdopodobnie znalazłbym się w uprzywilejowanej sy- tuacji. Takie grzeszki, jak robienie sobie żartów z nauczycie- la - nie wspominając o rzucaniu w niego kredą, gdy odwracał się do tablicy - mogłyby ujść mi płazem. Dlatego też musiałem odbywać długą - i czasami niebez- pieczną - drogę z naszego domu ů do powszechnie znanej ze swych rygorów jesziwy Etz Chaim, znajdującej się o dziesięć przecznic dalej w kierunku północnym, której dyrektor był znany jako największy rabin stulecia - dwudziestego stulecia. Codziennie, nie wyłączając niedziel, wstawałem o świcie, żeby modlić się w tym samym pokoju co ojciec. Ojciec, w ta- łesie, z przytwierdzonymi do ramienia i czoła filakteriami, kołysał się zwrócony twarzą ku wschodowi, ku Jerozolimie, i modlił się o powrót naszego narodu do Syjonu. Gdy cofam się pamięcią wstecz, zastanawia mnie to - zwła- szcza, że istnieje teraz państwo Izrael. Mimo to nie kwes- tionowałem nigdy niczego, co robił ten wielki człowiek. Zajęcia w szkole zaczynały się punktualnie o ósmej. Do południa zajmowaliśmy się hebrajskim, szczególnie gramatyką i Biblią. W naszych wczesnych latach skupialiśmy się na frag- mentach "opowieści" - Arce Noego, Wieży Babel, wielobarw- nej szacie Józefa. W miarę upływu czasu, gdy nieco dojrzeliś- my - mniej więcej w wieku jedenastu, dwunastu lat - za- częliśmy studiować Talmud, pełne kompendium żydowskiego prawa cywilnego i przepisów religijnych. Pierwsza z jego dwóch części jedynie przedstawia zbiór tra- dycyjnych doktryn religii żydowskiej. Zawiera przynajmniej cztery tysiące przepisów prawnych i założeń. Czasami zastanawiałem się, w jaki sposób ojciec potrafił tak wiele zapamiętać. Można było odnieść wrażenie, że zna na pamięć nie tylko przepisy, ale i komentarze. Zajęcia z Talmudu przypominały naukę prawa w szkole średniej. Zaczęliśmy od zasad postępowania w przypadku zna- lezienia cudzej własności, a pod koniec semestru wiedziałem już, czy mogę zatrzymać czyjeś owoce, rozsypane na ziemi, czy też nie. W południe wszyscy schodziliśmy na lunch, gdzie po drugiej stronie sali widzieliśmy nasze koleżanki szkolne, odseparowane od nas na zajęciach hebrajskiego. Po deserze, składającym się 26 ~ 27 Ten niemiecko-hebrajski dialekt, który rozwinął się kiedyś w średniowiecznych gettach nad Renem, był wciąż naszym językiem codziennym. Hebrajski był święty, zastrzeżony do czytania świętych ksiąg i modlitw. I tak powtórzyłem po heb- rajsku pierwsze słowa Księgi Rodzaju: "Bereszit bara Elohim et haszamajim we et haarec ". Ojciec pogładził szpakowatą brodę i skinął głową. - Dobra robota, mój chłopcze. Dobra robota. Jego uznanie podziałało na mnie jak narkotyk. Uczyłem się coraz pilniej, żeby zasłużyć na więcej pochwał. Jednocześnie oczekiwania ojca były coraz wyższe. Choć nigdy nie powiedział słowa na ten temat, zdawałem sobie sprawę, że zakłada, iż będę wchłaniał wiedzę jak gąbka, każdą cząsteczką mojego ciała. Jakimś cudem rzeczywiście tak było, nauczyłem się wszystkiego - świętych słów, świętych praw, historii, obyczajów, poznałem zawiłe starania uczonych, którzy przez całe wieki próbowali wydobyć sens Boga z garstki komentarzy. Chciałem tylko, żeby ojciec był nieco mniej dumny ze mnie, ponieważ im więcej wiedziałem, z tym większą ostrością uświa- damiałem sobie, ile jeszcze muszę się nauczyć. Wiem, że każdego ranka ojciec dziękował Bogu za Jego wspaniały dar. Nie tylko za syna, ale - jak zwykł to ujmo- wać - za takiego syna. Ja, z drugiej strony, żyłem w nieustannych nerwach, ponie- waż bałem się, żeby go w jakiś sposób nie rozczarować. Ojciec górował nad innymi rabimi nie tylko fizycznie, ale i duchowo. Nie trzeba dodawać, że również nade mną. Był silnie zbudowanym mężczyzną, wzrostu sporo powyżej stu osiemdziesięciu centymetrów, miał czarne błyszczące oczy. Oboje z Deborą odziedziczyliśmy po nim ciemną karnację, a ona, niestety, również jego wzrost. Ojciec rzucał długi cień na moje życie. Ilekroć dostawałem w szkole reprymendę za jakąś drobną przewinę, nauczyciel torturował mnie porównaniami: - I czy to przystoi synowi wielkiego rabina Lurii? W przeciwieństwie do moich kolegów z klasy, odmawiano mi luksusu popełniania błędów. Co u innych było całkiem niewinne, w moim przypadku uważane było za niegodne. - Przyszły silczański rabi handluje kartami baseballo- wymi~! A jednak myślę, że właśnie dlatego ojciec nie posłał mnie do naszej szkoły, mieszczącej się przy tej samej ulicy co dom. Tam prawdopodobnie znalazłbym się w uprzywilejowanej sy- tuacji. Takie grzeszki, jak robienie sobie żartów z nauczycie- la - nie wspominając o rzucaniu w niego kredą, gdy odwracał się do tablicy - mogłyby ujść mi płazem. Dlatego też musiałem odbywać długą - i czasami niebez- pieczną - drogę z naszego domu do powszechnie znanej ze swych rygorów jesziwy Etz Chaim, znajdującej się o dziesięć przecznic dalej w kierunku północnym, której dyrektor był znany jako największy rabin stulecia - dwudziestego stulecia. Codziennie, nie wyłączając niedziel, wstawałem o świcie, żeby modlić się w tym samym pokoju co ojciec. Ojciec, w ta- łesie, z przytwierdzonymi do ramienia i czoła filakteriami, kołysał się zwrócony twarzą ku wschodowi, ku Jerozolimie, i modlił się o powrót naszego narodu do Syjonu. Gdy cofam się pamięcią wstecz, zastanawia mnie to - zwła- szcza, że istnieje teraz państwo Izrael. Mimo to nie kwes- tionowałem nigdy niczego, co robił ten wielki człowiek. Zajęcia w szkole zaczynały się punktualnie o ósmej. Do południa zajmowaliśmy się hebrajskim, szczególnie gramatyką i Biblią. W naszych wczesnych latach skupialiśmy się na frag- mentach "opowieści" - Arce Noego, Wieży Babel, wielobarw- nej szacie Józefa. W miarę upływu czasu, gdy nieco dojrzeliś- my - mniej więcej w wieku jedenastu, dwunastu lat - za- częliśmy studiować Talmud, pełne kompendium żydowskiego prawa cywilnego i przepisów religijnych. Pierwsza z jego dwóch części jedynie przedstawia zbiór tra- dycyjnych doktryn religii żydowskiej. Zawiera przynajmniej cztery tysiące przepisów prawnych i założeń. Czasami zastanawiałem się, w jaki sposób ojciec potrafił tak wiele zapamiętać. Można było odnieść wrażenie, że zna na pamięć nie tylko przepisy, ale i komentarze. Zajęcia z Talmudu przypominały naukę prawa w szkole średniej. Zaczęliśmy od zasad postępowania w przypadku zna- lezienia cudzej własności, a pod koniec semestru wiedziałem już, czy mogę zatrzymać czyjeś owoce, rozsypane na ziemi, czy też nie. W południe wszyscy schodziliśmy na lunch, gdzie po drugiej stronie sali widzieliśmy nasze koleżanki szkolne, odseparowane od nas na zajęciach hebrajskiego. Po deserze, składającym się niezmiennie z małych kwadratowych kawałków owoców z pu- szki, odmawialiśmy modlitwę dziękczynną i starsi chłopcy śpieszyli na górę do synagogi, żeby odbyć popołudniowe modły przed rozpoczęciem świeckich zajęć. Od pierwszej do czwartej trzydzieści żyliśmy w kompletnie odmiennym świecie. Lekcje toczyły się tak jak w każdej innej nowojorskiej szkole publicznej. Zaczynały się, oczywiście, od złożenia ślubowania. Tutaj dziewczęta były razem z nami. Zapewne jakiś nowoczesny mędrzec uznał, że nie będzie nic zdrożnego w tym, by młodzież obojga płci uczyła się praw i obowiązków obywatela, angielskiego i geografii w jednej klasie. Z wyjątkiem piątków, gdy kończyliśmy lekcje wcześnie z po- wodu szabatu, prawie zawsze było już ciemno, kiedy wycho- dziliśmy ze szkoły. ~ Szedłem zmęczony do domu i jeśli udało mi się dotrzeć tam bez szwanku, pałaszowałem przygotowaną przez mamę kola- cję, po czym przy tym samym stole odrabiałem lekcje zadane w obu szkołach, dopóki moja matka nie decydowała, że jestem zbyt zmęczony, by uczyć się dalej. W dzieciństwie spędzałem w łóżku bardzo mało czasu. Praw- dę mówiąc, przypominam sobie tylko jeden wypadek, gdy spędziłem w nim więcej niż kilka godzin - chorowałem wtedy na odrę. Mimo rygorów bardzo lubiłem szkołę. Nasz podwójny dzień był niczym dwie uczty wiedzy dla mojego zgłodniałego umysłu. Ale sobota była moim szczególnym Dniem Sądu Ostatecznego, musiałem bowiem wówczas zademonstrować ojcu, czego się nauczyłem przez cały tydzień. Był on po prostu wszechmocną władzą w moim życiu - tak wyobrażałem sobie żydowskiego Boga - niezrozumiałego, nieznanego. I skorego do gniewu. 2 Timothy Szkoła parafialna St. Gregory's była w dwójnasób religijna. Dziewczęta i chłopcy rozpoczynali każdy szkolny dzień od afirmacji obu wiar: amerykanizmu i katolicyzmu. Niezależnie od pogody, zbierali się na betonowym boisku, gdzie siostra Maria Immaculata pilnowała, by wyrecytowali ślubowanie, a następnie Pater noster. W mroźne zimowe dni z ich ust wydobywały się białe obłoczki pary, zamieniając czasami - dość symbolicznie - szkolne boisko w coś w ro- dzaju naziemnej chmury. Następnie we względnej ciszy wchodzili dwójkami do szko- ły - bali się bowiem linijki siostry Marii Bernardy nie mniej niż piekła i potępienia. Bywały oczywiście wyjątki. Twardzi chłopcy w rodzaju Eda McGee i Tima Hogana byli na tyle nieustraszeni, że ryzykowali przyszły świat za cenę pociągnięcia Isabel O'Brien za warkocze. Czasami zdarzały się takie wybryki, że siostra Maria Ber- narda naprawdę traciła nadzieję na wieczne zbawienie chłop- ców. Pod koniec września włączyła do swych nocnych modlitw błaganie o to, by Najświętsza Panienka zesłała jak najszybszy koniec semestru. Niech niepoprawny duet terroryzuje kogoś silniejszego od niej psychicznie. Przy drzwiach do każdej klasy znajdowała się kropielnica ze święconą wodą, aby każde dziecko mogło zanurzyć w niej palce i przeżegnać się albo - w przypadku Tima i Eda- ochlapać szyję jakiejś nieszczęsnej ofiary. Program szkoły parafialnej był taki sam jak w zwykłych szkołach publicznych, obejmował matematykę, naukę o prawach i obowiązkach obywatela, angielski, geografię i tak dalej - z jed- nym ważnym dodatkiem. Już w przedszkolu siostry wyjaśniły, że w St. Gregory's najważniejszym przedmiotem jest doktryna chrześcijańska - "Żyć na tym świecie i umrzeć jako dobry katolik, żeby zasłużyć na szczęście w przyszłym, u Boga". Siostra Maria Bernarda miała obsesję na punkcie pierwszych męczenników. Z upodobaniem czytywała swoim uczniom krwawe szczegóły z Żywotów świętych Butlera. Jej rumiana twarz stawała się niemal purpurowa, grube szkła okularów zachodziły mgłą, oprawki zsuwały się jej na czubek nosa. - Szalony cesarz Neron był szczególnie okrutny - wyjaś- niała - albowiem z jego rozkazu rzucano świętych męczen- ników wygłodzonym psom na pożarcie lub też smarowano ich woskiem, nabijano na ostre pale, a następnie podpalano, żeby służyli za żywe pochodnie. Nawet takie straszliwe obrazy nie powstrzymały Eda McGee od szeptu: - Mieli chyba niezły ubaw, Timmo. Może wypróbujemy to na O'Brien? Gdy siostra Maria Bernarda czuła, że jej słuchacze są do- statecznie zahipnotyzowani, zamykała książkę, ocierała czoło i przechodziła do moralnego przesłania. - A teraz, chłopcy i dziewczęta, zapamiętajcie sobie, że był to przywilej. Albowiem jeśli ktoś nie jest chrześcijaninem, nie może być nazwany męczennikiem, nawet gdyby przeszedł pie- kielne męki. Potem poruszała kolejny ze swych ulubionych tematów: inni w świecie zewnętrznym. Nie ochrzczeni. Poganie. Przeklęci. - Powinniście za wszelką cenę unikać przyjaźni z niekato- likami, ponieważ nie są to ludzie prawdziwej wiary i pójdą do piekła. Żydów łatwo rozpoznać po wyglądzie i sposobie ubie- rania się. Największym jednak zagrożeniem są protestanci- trudno ich rozróżnić i będą często próbowali was przekonać, że są chrześcijanami. Gdy nauczyli się, jak uniknąć wiecznego potępienia, przeszli do kolejnego kamienia milowego - przygotowania do Pierw- szej Komunii Świętej. Rozpoczęli naukę katechizmu. Co tydzień musieli zapamiętać określoną liczbę pytań i od- powiedzi z podstawowej doktryny Kościoła katolickiego. Jakie są główne konsekwencje grzechu pierworodnego Adama dla ludzkości? Główne konsekwencje grzechu pierworodnego Adama dla ludzkości to: śmierć, cierpienie, niewiedza i silna skłonność do grzechu. Jakie jest główne przesłanie Nowego Testamentu? Główne przesłanie Nowego Testamentu to radosne zbawie- nie dzięki Jezusowi Chrystusowi. Tekst katechizmu był przeplatany przykładami z własnego podwórka. - Isabel O'Brien. - Siostra Maria Bernarda wezwała do odpowiedzi rudowłosą dziewczynkę, siedzącą pod oknem. - Słucham, siostro? - spytała Isabel, posłusznie wstając z miejsca. - Isabel, jeśli dziewczynka kocha swoje radio bardziej od różańca, czy zmierza prosto w kierunku nieba? Dziewczynka pokręciła głową tak energicznie, że jej mysie ogonki smagnęły ją po policzkach. - Nie, siostro. To oznacza, że zdąża prosto w kierunku piekła. - Bardzo dobrze, Isabel. Teraz, Ed McGee... Krępy chłopak przyjął coś w rodzaju niedbałej postawy pionowej. - Słucham, siostro? - Przypuśćmy, że chłopiec spędza cztery godziny dziennie na grze w piłkę, a zaledwie pięć minut na modlitwie. Czy robi tyle, ile powinien, by okazać miłość Bogu? Oczy wszystkich uczniów były zwrócone na Eda. Wiedzieli, że siostra zachowała ten przykład specjalnie dla niego. - No więc? - ponagliła go niecierpliwie. - Eee... - próbował zyskać na czasie Ed - ...to doprawdy bardzo trudne pytanie. Dwadzieścia cztery pary małych dłoni powędrowały do ust, by stłumić chichot. - Podejdź tu natychmiast - rozkazała siostra Maria Bernar- da. Ed podszedł spokojnym krokiem do katedry, doskonale zda- jąc sobie sprawę, co teraz nastąpi. Zanim siostra zdążyła wydać polecenie, wyciągnął ręce przed siebie. Spiorunowała go wzro- kiem, po czym przejechała mocno linijką po nadstawionych dłoniach. Chłopiec starał się znieść karę bez mrugnięcia okiem, pokrywając ból głupkowatym uśmiechem. Następnie nauczycielka przestrzegła całą klasę: - Każdy, kto ośmieli się wykazać brak szacunku, poniesie jeszcze surowszą karę. Uczniowie uśmiechnęli się z wyczekiwaniem, gdy wezwała do odpowiedzi Timothy'ego. - A teraz, Timie Hogan, powiedz Skład Apostolski. - Na pamięć? - Na pamięć i z uczuciem - odpowiedziała siostra Maria Bernarda, trzymając w gotowości linijkę. Ku jej ogromnemu zdumieniu, Tim wyrecytował cały Skład bez zająknienia. Wprost doskonale. - Wierzę w Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi. I w Jezusa Chrystusa, Syna Jego Jedynego, Pana naszego, który się począł z Ducha Świętego, narodził się z Ma- ryi Panny... - Dobrze... bardzo dobrze - czuła się w obowiązku przy- znać siostra Bernarda. Gdy Tim rozejrzał się po klasie, odniósł wrażenie, że do- strzega rozczarowanie w oczach kolegów. - Mól książkowy - mruknął Ed McGee, rzucając mu groźne spojrzenie. 3 Debora Debora uwielbiała szabat. Był to najświętszy ze wszystkich dni świętych, jedyny wymieniony w Dziesięciorgu Przykazań. Co więcej, był to szczególny dar Boga dla Izraelitów. Przez niezliczone tysiąclecia starożytne cywilizacje liczyły czas w mie- siącach i latach, ale pojęcie siedmiodniowego tygodnia, uwień- czonego szabatem, zostało wynalezione przez Żydów. Jest to dzień niezmąconej radości. Podczas tej dwudziesto- czterogodzinnej dyspensy od smutku należy przerwać nawet żałobę po którymś z rodziców czy mężu. Biblia wyjaśnia, że w dniu szabatu nawet Wszechmogący nie tylko przerwał pracę, lecz "odnowił duszę". Tego właśnie doświadczała Debora Luria, zamykając za sobą drzwi w piątkowe popołudnie. Nie odcinała się od świata, raczej zostawiała go na zewnątrz. Świat samochodów, sklepów, fabryk, zmartwień i trudu. W każdy piątek wieczorem od- radzało się w niej coś cudownego - mieszanina wiary i radości. Może właśnie dlatego - myślała Debora - na twarzy matki maluje się takie uniesienie, gdy stoi bez ruchu przed lśniącymi srebrnymi świecznikami, a szabat spływa łagodnie na jej ramiona niczym miękki jedwabny szal. Rodzina przyglądała się w milczeniu, jak Rachela przesłania dłońmi oczy i przed jedzeniem odmawia modlitwę głosem tak cichym, że jedynie sam Bóg może ją usłyszeć. W każde piątkowe popołudnie Debora oraz jej przyrodnia siostra Rena pomagały matce w sprzątaniu, polerowaniu i go- towaniu, aby przyszykować dom dla niewidzialnych aniołów, które miały być ich honorowymi gośćmi aż do czasu, gdy trzy małe gwiazdki rozbłysną na sobotnim wieczornym niebie. Gdy już zapadał mrok, ojciec i Danny wracali do domu po modlitwach, zapach zimy unosił się z ich czarnych jak węgiel chałatów. Cała rodzina witała ich, jak gdyby nie widzieli się od kilku miesięcy. Rabin Luria kładł duże dłonie na głowie Danny'ego, by go pobłogosławić - a następnie czynił to samo wobec swoich córek. Wreszcie śpiewał żonie swym głębokim chrapliwym głosem słynne wersety z Księgi Przysłów: Niewiastę dzielną któż znajdzie? Jej wartość przewyższa perły *. Gdy stali wokół stołu nakrytego białym obrusem i oświet- lonego chybotliwym blaskiem świec, ojciec wznosił duży srebr- ny kielich i odmawiał modlitwę nad winem, a potem nad chlebem - dwoma bochenkami, dla upamiętnienia dwóch porcji manny, którą Bóg zesłał Izraelitom na pustyni, aby nie musieli zbierać pożywienia w szabat. Potem następowała uczta. Nawet w najbiedniejszych domach rodzina wyrzekała się wszystkiego przez cały tydzień, żeby kolacja w piątkowy wieczór była wystawna i - jeśli to możli- we - zawierała danie rybne oraz mięsne. Przez cały wieczór ojciec wiódł wszystkich przez skarbnicę szabatowych pieśni i chasydzkich melodii bez słów - niektóre pochodziły z innych krajów, z innych stuleci, niektóre ułożył sam. Debora odliczała zwykłe godziny tygodnia, żyjąc przez cały czas myślą o tych bezcennych chwilach, gdy będzie wolna. Gdy pozwoli, by jej głos wzbijał się ponad inne. Miała wspaniały głos - tak czysty i wibrujący, że Rachela musiała ją często przestrzegać, by śpiewała w synagodze cicho i nie rozpraszała mężczyzn. W dniu szabatu policzki jej matki płonęły, oczy tańczyły w rytm muzyki. Zdawała się promieniować miłością. Pewnego dnia Debora dowiedziała się, że był po temu szczególny powód. Wracała do domu ze szkoły razem z Molly Blumberg, szes- nastoletnią sąsiadką, która była już zaręczona i tego lata miała wyjść za mąż. Molly była ogromnie podniecona, ponieważ dowiedziała się właśnie o jednej z podstawowych zasad żydow- skiego małżeństwa, o której się rzadko wspominało. Otóż mężczyzna miał obowiązek kochać się ze swą żoną w piątkową noc - przykazanie oparte bezpośrednio na Księ- dze Wyjścia, rozdział dwudziesty pierwszy, werset dziesiąty. Co więcej, nie wolno robić mu tego niedbale, ponieważ prawo wymaga, żeby ją "zadowolił". Kobieta może nawet podać go do sądu, jeśli tego nie uczyni. Debora doszła do wniosku, że częściowo wyjaśnia to przy- czyny serwowania mężowi obfitego posiłku. I uśmiech na twa- rzy żydowskiej kobiety, gdy go przygotowuje. Gdy reszta rodziny kładła się już spać, Debora zostawała sama w jedynym oświetlonym pokoju. Ale nawet to światło nie paliło się przez całą noc. Ponieważ biblijny zakaz pracy w szabat został tak sformułowany przez późniejszych mędrców, że nie zezwalał nawet na zapalanie ani gaszenie elektrycznych lamp, Luriowie, podobnie jak ich najbardziej religijni sąsiedzi, zatrudniali szabesgoja, który przychodził o jedenastej i gasił wszystkie lampy. W ciszy i spokoju Debora otwierała Biblię, najczęściej Pieśń nad Pieśniami. Całkowicie pochłonięta tekstem, czasami czy- tała na głos, nie zdając sobie z tego sprawy: Na łożu mym nocą szukałam umiłowanego mej duszy, Szukałam go, lecz nie znalazłam... * Następnie zamykała cicho świętą Biblię, całowała ją i szła na górę. Był to najszczęśliwszy okres dzieciństwa Debory. Ponieważ dla niej szabat był synonimem miłości. 4 Timothy Pewnego sobotniego poranka, pod koniec maja, Tim Hogan i jego równie zdenerwowani koledzy klasowi klęczeli w ławkach kościelnych obok konfesjonału, czekając, aż nadejdzie ich kolej wypełnienia po raz pierwszy rytuału o najwyższej doniosłości. Ponieważ wszyscy mieli po siedem lat, siostra niestrudzenie uczyła ich, jak mają się spowiadać, albowiem jedynie oczysz- czenie się z grzechów pozwala katolikowi znaleźć się w stanie łaski, by mógł przyjąć komunię świętą. Buntując się przeciwko czekaniu w długiej kolejce (ustawionej przez siostrę zgodnie z zasadą "dziel i rządź '), Ed McGee przepchał się obok kilku swoich kolegów i zająwszy miejsce koło Timothy'ego, poczęstował go silnym kuksańcem w bok, chcąc sprowokować go do przerwania ciszy. Prawdę mówiąc, mimo pozorów, jego buńczuczność ulotniła się gdzieś już w drzwiach kościoła i był niemal gotów przyznać się, że jest przerażony. Wyczuwając zamieszanie, siostra Maria Bernarda odwróciła się i przeszyła Eda ostrym spojrzeniem o takiej sile, że dałoby radę posłać go prosto do czyśćca. Chwyciła go za rękaw i od- ciągnęła od kolegi, upominając: - I jeszcze jedno, Edwardzie McGee. Możesz wyznać spo- wiednikowi, że nie słuchasz mnie nawet w kościele. Tim wykręcił szyję, by spojrzeć na Eda, który w kilka minut później odszedł od konfesjonału, ale przyjaciel, idąc w stronę wyjścia, miał wzrok wbity w ziemię. No cóż, chyba nie jest tak źle - pomyślał. - McGee jakoś przeżył. W tej samej chwili siostra klepnęła go delikatnie po ramieniu. Wstał nerwowo, ona zaś wskazała mu konfesjonał, do którego miał się udać. Tim podszedł do konfesjonału ze spuszczoną głową, myśląc: To będzie bułka z masłem. Umiem to wszystko na wyrywki... mam nadzieję. A jednak, gdy wszedł do lewego przedziału, zaciągnął za sobą kotarę i ukląkł, serce zaczęło mu walić jak oszalałe. Przed oczami miał drewnianą przesłonę. Gdy się odsunęła, dojrzał przez otwory w kratce fioletową stułę na szyi spowied- nika, którego rysów nie mógł rozróżnić. Nagle, w ułamku sekundy, poraziła go doniosłość, ogromne znaczenie tej chwili. Wiedział, że po raz pierwszy w życiu będzie musiał otworzyć serce. - Pobłogosław mnie, ojcze, albowiem zgrzeszyłem. To moja pierwsza spowiedź. Odetchnął głęboko, po czym wyrecytował: - W zeszłym tygodniu spóźniłem się trzy razy do szkoły. Podarłem okładkę zeszytu Dave'a Murphy'ego i rzuciłem nim w niego. Zamilkł. Grom nie uderzył. Ziemia nie otworzyła się, by go pochłonąć. Może Pan Bóg czeka na cięższe grzechy. - W ubiegły czwartek spuściłem w ubikacji czapkę Kevina Callahana, płakał przeze mnie. Czekał z sercem trzepocącym się w piersi. Głos zza oddzielającej ich kratki wymówił cicho: - Z pewnością wykazałeś brak szacunku dla cudzej włas- ności, synu. I musisz zapamiętać, że nasz Pan powiedział: Błogosławieni cisi". A teraz co do twojej pokuty... Tak wyglądała pierwsza spowiedź Timothy'ego. Ale jego pierwsza prawdziwa spowiedź nastąpiła dopiero w pięć lat później. - Podglądałem przez dziurkę od klucza moją starszą siostrę Bridget podczas kąpieli. Po chwili z drugiej strony padło monosylabowe pytanie: - Tak? - No cóż, to wszystko - zapewnił Tim. - Po prostu patrzyłem. - Zmusił się jednak siłą woli, by dodać: - I mia- łem nieczyste myśli. Znowu zapadła cisza, jak gdyby spowiednik czuł, że nie wszystko zostało powiedziane. I miał rację, ponieważ Tim nagle wybuchnął: - I doznawałem tych okropnych uczuć. Przez chwilę ksiądz nie reagował, po czym spytał: - Masz na myśli sprawy seksualne, synu? - O tamtych już księdzu powiedziałem. - O jakie więc inne "uczucia" ci chodzi? Tim zawahał się, westchnął głęboko i wyznał: - Nienawidzę mojego ojca. Zza przepierzenia dobiegło go ciche, lecz dosłyszalne: "och". Następnie ksiądz powiedział: - Nasz Zbawiciel nauczał, że Bóg jest miłością. Czemu... żywisz inne uczucia wobec swego ojca? - Ponieważ nie wiem, kim jest. Po chwili ciężkiego milczenia, dodał: - To wszystko. - Twoje myśli były wysoce niechrześcijańskie - powiedział spowiednik. - Powinieneś zwalczać pokusę nieposłuszeństwa wobec przykazań, pogwałcenia ich myślą, mową lub uczyn- kiem. A teraz co do twojej pokuty. Odmówisz trzy razy Zdro- waś Maryjo i dokonasz szczerego aktu skruchy. Następnie ksiądz wyszeptał słowa rozgrzeszenia, in nomine patris et filii et spiritus sancti, dodając: - Odejdź w pokoju. Timothy odszedł. Ale nie w pokoju. Niechętnie, Tim próbował zaakceptować fakt, że nigdy nie pozna swego ziemskiego ojca. Nie potrafił jednak zdławić tęsknoty za matką - ani pogodzić się z bolesną świadomością, że dzielą go od niej zaledwie dwie godziny jazdy autobusem. Dla własnego dobra starał się uwierzyć w ponury obraz, który odmalował Tuck - umysłowo chora kobieta, zbyt sza- lona, by zdołała go rozpoznać. Przyjąć do wiadomości, że jej przerażający widok mógłby przyczynić mu nawet więcej cier- pienia. Jednakże jego wizja matki była zbyt silna, by dała się zmienić. W nocy jego wyobraźnia wyczarowywała obraz niewinnej, złotowłosej kobiety w powiewnej białej szacie, kogoś w rodzaju madonny, która choć zbyt słaba fizycznie, by zapewnić mu opiekę, odwzajemniała jego tęsknotę i modliła się, by ją od- wiedził. Czasami marzył, że gdy dorośnie i będzie miał własny dom, zabierze ją do siebie i otoczy troskliwą opieką. Chciał ją o tym zapewnić, rozwiać jej wątpliwości. Dlatego właśnie musiał się z nią zobaczyć. Na swoje dwunaste urodziny poprosił o specjalny pre- zent - niech go zabiorą do zakładu, żeby mógł ją zobaczyć. Choćby tylko z daleka. Ale Tuck i Cassie odmówili. Gdy w pół roku później ponowił prośbę, został potrakto- wany jeszcze brutalniej. - Jeśli o mnie chodzi, to możesz sobie jechać - wykrzyk- nęła z gniewem Cassie. - Przyjrzyj się mojej obłąkanej siostrze, przekonaj się, jaką masz matkę. Przeklniesz ten dzień. A Tuck dodał z szyderczym uśmiechem: - Ofiarowujemy ci prezent, nie zabierając cię tam. No, a teraz dajmy już temu spokój. I dali spokój. Przynajmniej rozmowom na ten temat. Tim nie miał wyboru, pozostało mu tylko wziąć sprawę w swoje ręce. Wczesnym rankiem, pewnej soboty, wspomniał od niechce- nia ciotce, że wybiera się wraz z kilkoma kolegami do Madison Square Garden na mecz Knicksów. Skinęła przyzwalająco głową, szczęśliwa, że pozbędzie się go na cały dzień. Nie zwró- ciła uwagi, że ma na sobie garnitur od bierzmowania. Tim pośpieszył do stacji metra i wsiadł do ekspresu jadącego w kierunku Manhattanu. Dojechał do dworca autobusowego Port Authority, znajdującego się u zbiegu Ósmej Alei i Czter- dziestej Pierwszej Ulicy. Podszedł do okienka kasy i poprosił o bilet powrotny do Westbrook w stanie Nowy Jork. Żująca gumę kasjerka wzięła od chłopca pięciodolarowy banknot, wymięty i wilgotny od jego spoconych ze zdenerwowania dłoni I i nacisnęła dwa przyciski palcem o pomalowanym na krwisto- czerwony kolor paznokciu. Automat wypluł bilet. Tim popatrzył na kartonik. - Nie, nie - powiedział drżącym głosem. - To taksa dziecinna, a ja już skończyłem dwanaście lat. Kobieta przyjrzała mu się z uwagą. - Zrób mi tę grzeczność, chłopcze -jęknęła - i przyjmij to jako świąteczny podarunek, żebym nie musiała robić na nowo salda kasowego. Swoją drogą, musisz mieć chyba nie po kolei w głowie, że jesteś taki uczciwy. Nie po kolei w głowie". Te słowa zmroziły chłopca, jadą- cego odwiedzić matkę w szpitalu dla umysłowo chorych. Następny autobus wyruszał o dziesiątej pięćdziesiąt. Tim kupił dwa batoniki "Baby Ruth", które miały mu wystarczyć za lunch, ale z powodu zdenerwowania zrobił się taki głodny, że spałaszował oba na pół godziny przed podstawieniem autobusu. Rozgorączkowany oczekiwaniem, rozpaczliwie chcąc ode- rwać się od rozmyślań na temat celu swej podróży, zjechał znowu na dół i kupił komiks. Wreszcie zegar na peronie wskazał dziesiątą czterdzieści pięć i kierowca autobusu, łysiejący mężczyzna w okularach i wymiętym mundurze Greyhounda, ogłosił, że pasażerowie mogą wsiadać. Niewiele osób wybierało się do północnej części stanu, nie zachęcała bowiem do tego nieprzyjemna styczniowa pogoda, toteż w zaledwie kilka sekund później Tim znalazł się w auto- busie. Właśnie gdy podawał bilet kierowcy, potężna dłoń spo- częła na jego ramieniu. - Dobra, koleś, koniec zabawy. Odwrócił się. Za nim stał wysoki, barczysty Murzyn w onie- śmielająco niebieskim mundurze nowojorskiej policji, z rewol- werem u pasa. - Nazywasz się Hogan? - spytał ostro. - A o co panu chodzi? Nie zrobiłem nic złego. - No, nie wiem - odparł policjant. - Pasujesz jak ulał do opisu uciekiniera o nazwisku Hogan. - Nigdzie nie uciekam - odważnie zaprotestował Tim. - Panie władzo - przerwał im kierowca autobusu - mu- szę jechać zgodnie z rozkładem, rozumie pan. - Tak, tak, jasne. - Potężny mężczyzna skinął głową i trzymając Tima mocno za ramię, powiedział: - Nici z dzisiej- szej przejażdżki. Gdy obaj wysiedli, drzwi zamknęły się z sykiem i autobus powoli ruszył, kierując się tam, gdzie Tim wiedział, że nigdy nie dotrze. Okrucieństwo tego spotkania - ulotnych, dręczących se- kund, które ograbiły go z życiowego celu - wzbudziło w nim tak głęboki smutek, że wybuchnął płaczem. - Uspokój się, chłopcze - powiedział cicho policjant ła- godniejszym tonem. - Czemu zdecydowałeś się na ucieczkę? Przeskrobałeś coś? Tim pokręcił głową. W tej chwili naprawdę pragnął uciec i już nigdy w życiu nie spotkać Delaneyów. Niestety, zobaczył swego wuja nader prędko. Od niespełna pół godziny czekał na zbiega na dworcowym posterunku po- licji. - No i co, gówniarzu - powitał Tima - myślałeś, że uda ci się zrobić mnie w konia? Naiwniaku, nie musiałem nawet zaglądać do gazety, żeby wiedzieć, że dzisiaj nie ma meczu Knicksów. Popatrzył na funkcjonariusza, który zatrzymał Tima. - Dzięki za pomoc, kolego. Macie tu gdzieś pokój, w któ- rym mógłbym pogadać z chłopakiem w cztery oczy? Czarny mężczyzna skinął głową, pokazując na małe drzwi na tyłach pomieszczenia. Tuck ujął Tima za łokieć i pociągnął go za sobą, tym razem jednak chłopiec zaprotestował. - Nie! Nie! Nie zrobiłem niczego złego... absolutnie... - Ja tu jestem sędzią. A teraz dostaniesz to, co ci się należy. Gdy zniknęli za drzwiami, czarny policjant zapalił papierosa i zaczął przeglądać "Daily News". Po chwili skrzywił się, słysząc dobiegające z pokoju odgło- sy - plaśnięcia skórzanego pasa o gołe pośladki i zduszone jęki dziecka, próbującego znieść po męsku ból. Gdy wracali metrem do domu, Tim stał, zaciskając zęby, mierząc wuja gniewnym spojrzeniem i przysięgając sobie w du- 5hu: Pewnego dnia cię zabiję! Daniel Gdy szedłem ośnieżonym chodnikiem, z Biblią w dłoni, widziałem z daleka postaci wiernych wracających do domu po porannej mszy. Był świąteczny poranek. A ja robiłem to, co robili zawsze moi przodkowie - celowo ignorowałem święta Bożego Na- rodzenia. Właśnie dlatego szedłem do szkoły. A inni współ- wyznawcy mojego ojca udali się do pracy. Ta antyświąteczna akcja sama w sobie stanowiła lekcję: Pamiętaj, to nie twoje święto. Pod koniec roku nasze jesziwy i szkoły średnie również przewidywały dla swoich uczniów ferie, nazywane z naciskiem "feriami zimowymi". Żeby jeszcze bardziej podkreślić różnicę pomiędzy nami a naszymi sąsiadami-innowiercami, szkołę ot- wierano na jeden dzień dwudziestego piątego grudnia. Był to gest buntu. Nasz nauczyciel, rabi Schumann, ubrany w swój zwykły czarny garnitur i filcowy kapelusz, przyglądał się z grobową miną, jak wchodzimy do klasy i siadamy na miejscach. Był surowym, wymagającym tyranem, który często wymyślał nam z powodu najmniejszego błędu. Podobnie jak wielu naszych innych nauczycieli, spędził kilka lat w obozie koncentracyjnym i bladość wgryzła się chyba w jego rysy. Gdy wracam myślą do tamtych czasów, sądzę, że jego surowość względem nas była jedynie sposobem masko- wania smutku oraz, być może, poczucia winy, że przeżył ho- locaust, podczas gdy tylu innym się nie udało. Wszystkie ustępy z Biblii, które wybrał tamtego dnia, pod- kreślały inność naszej religii i z każdą chwilą rabi Schumann popadał w coraz większe przygnębienie. Wreszcie zamknął książkę, wstał z ciężkim westchnieniem i przeszył nas spo- jrzeniem głęboko osadzonych, podkrążonych oczu. - Ten dzień, ten okropny dzień, gdy oni wynaleźli paliwo do pochodni, które będą paliły nas wszędzie. Przez całe wieki, od naszego wygnania z Ziemi Świętej, czy istniał choć jeden kraj, który nie prześladował nas w jego imieniu? A nasze stulecie było świadkiem największej potworności - bezlitos- nej skuteczności nazistów, którzy wymordowali sześć milio- nów naszych rodaków. Wyjął chusteczkę, próbując powstrzymać łzy. - Kobiety, małe dzieci - mówił dalej z bólem. - Wszyscy zamienili się we wstęgi dymu. - Jego głos stawał się coraz bardziej chrapliwy. - Widziałem to, chłopcy. Widziałem, jak zabijali moją żonę i dzieci. Nie wyświadczyli mi nawet tej przysługi, by mnie eksterminować. Pozostawili mnie przy życiu, żebym dręczył się wspomnieniami. Wszyscy uczniowie wstrzymali oddech. Byliśmy pod ogrom- nym wrażeniem jego opowieści, nie tylko ze względu na jej treść, ale dlatego że rabi Schumann, zwykle surowy i opano- wany, płakał teraz jak dziecko. - Posłuchajcie - mówił, wciąż płacząc - siedzimy tu dzisiaj, by pokazać chrześcijanom, że wciąż żyjemy. Byliśmy tu przed nimi i będziemy aż do nadejścia Mesjasza. Umilkł, starając się opanować. - A teraz powstańmy. Zawsze lękałem się tej chwili, gdy musieliśmy śpiewać słowa, intonowane przez tak wielu naszych braci, wchodzących do komór gazowych: Wierzę całym sercem W nadejście Mesjasza I choć może zmitrężyć po drodze, Mimo to wierzę. Wciąż wierzę. Gdy wracałem do domu, popołudniowe niebo było szarym całunem. Jeszcze raz przeszedłem obok świątecznych lampek. Tym razem jednak widziałem w nich błyszczące, niezniszczalne atomy sześciu milionów dusz. 6 Timothy Pewnego upalnego popołudnia, latem 1963 roku, czternas- toletni Tim, Ed McGee oraz ich stała straż przyboczna, Jared Fitzpatrick, przechodzili przez obce terytorium - dzielnicę przyległą do St. Gregory's, która była ośrodkiem wspólnoty B'nai Simcha. Gdy mijali dom rabina Mosesa Lurii, Ed prychnął pogard- liwie: - Spójrzcie, to tutaj mieszka ten najważniejszy żydek. Może zadzwonimy do drzwi albo wytniemy jakiś inny numer? - Niezły pomysł - zgodził się Tim, Fitzpatrick jednak miał zastrzeżenia. - A jeśli otworzy? Może rzucić na nas klątwę... - Daj spokój, Fitzy - skrzywił się McGee. - Po prostu tchórz cię obleciał. - Wcale nie - zaprotestował Jared. - Tylko że naciskanie cudzych dzwonków to zabawa dobra dla dzieciaków. Może wymyślisz coś ciekawszego? - Na przykład? - spytał gniewnie Ed. - Nie mamy prze- cież ręcznego granatu. - A gdybyśmy tak rzucili mu kamieniem w szybę? - za- proponował Tim, wskazując wykop na ulicy, kilkanaście met- rów dalej. Robotnicy przerwali już pracę na dziś, zostawiając zwały ewentualnych pocisków wszelkiego kalibru. Fitzy podbiegł do sterty kamieni i przyniósł jeden wielkości piłki do baseballu. - Dobra, chłopaki - rzucił wyzywająco Ed - który rzuca pierwszy? - Utkwił spojrzenie w Timie. - Zrobiłbym to sam, ale wciąż jeszcze mam ramię zwichnięte po bójce z tymi czar- nuchami w zeszły czwartek. Zanim Tim zdążył zaprotestować, Ed i Fitzy wybrali wła- śnie jego. - No, dalej, cykorze, rzucaj tym cholernym kamieniem! Wściekłym gestem Tim wyrwał kamień z dłoni Eda, zamach- nął się i cisnął nim w największe okno domu rabiego. Rozległ się ogłuszający hałas. Tim odwrócił się do swych kumpli. Znajdowali się już w połowie ulicy. W trzy godziny później ktoś zadzwonił do domu Luriów. Debora, wciąż w stanie szoku, otworzyła drzwi i na widok dwóch gości cofnęła się zaskoczona. Natychmiast poszła po ojca. Uwagę rabina pochłaniał całkowicie trudny ustęp midrasza, gdy wrogi pocisk naruszył spokój jego domowego sanktuarium. Od tamtej chwili stał nieporuszony przed roztrzaskaną szybą, myśląc z udręką o pogromach i defilujących oddziałach sztur- mowych. - Tatusiu - rzekła z wahaniem Debora - przyszedł poli- cjant... przyprowadził ze sobą chłopca. - Ach - powiedział cicho - może tym razem doczekamy się odrobiny sprawiedliwości. Zaproś ich do środka. W chwilę później obaj weszli do pokoju. - Dzień dobry, czcigodny - rzekł policjant, zdejmując czapkę. - Jestem funkcjonariusz Delaney. Przepraszam, że zakłócam panu spokój, ale przyszedłem w związku z uszko- dzeniem pańskiego okna. - Tak - potwierdził z ponurą miną rabi - okno rzeczy- wiście zostało uszkodzone. - Oto winowajca - powiedział policjant, chwytając chłop- ca za kołnierz, jak gdyby chciał go podnieść do góry niczym złapane w potrzask zwierzę. - Wstyd mi przyznać, że Tim Hogan jest moim niewdzięcznym siostrzeńcem. Przygarnęliśmy go, gdy zachorowała jego biedna matka, Margaret. - Och, a więc to syn Margaret Hogan - rzekł rabi.- Powinienem był go poznać po oczach. - Znał pan moją matkę? - spytał Tim. - Słabo. Gdy umarła moja żona, szames Izaak zatrudnił ją, by przychodziła od czasu do czasu posprzątać dom. - Tym większy wstyd. - Tuck spiorunował Tima spo- jrzeniem. - A teraz mów rabiemu, co ci kazałem powiedzieć. Tim skrzywił się, jak gdyby połknął gorzką pigułkę, i wy- mamrotał: - Ja... - Głośniej, chłopcze - powiedział ostro policjant.- Zwracasz się do osoby duchownej. - Ja... chciałem przeprosić za to, co zrobiłem, wasza wieleb- ność - wykrztusił Tim i dodał bez namysłu: - Biorę pełną odpowiedzialność za mój czyn i zamierzam zwrócić panu pie- niądze za wyrządzoną szkodę. Rabin Luria obrzucił chłopca zagadkowym spojrzeniem, po czym rzekł: - Usiądź, Timothy. Tim przysiadł posłusznie na brzeżku krzesła, wbijając wzrok w zarzucone książkami biurko rabiego, nie potrafił się jednak opanować i kręcił się nerwowo, wodząc wzrokiem za brodatym Żydem, który przemierzał pokój w tę i z powrotem, wzdłuż półek uginających się pod ciężarem opasłych tomów, z rękami założonymi z tyłu. - Timothy - rzekł po namyśle - czy mógłbyś mi wyjaś- nić, co popchnęło cię do tak nieprzyjaznego czynu? - Nie... nie wiedziałem, że to pański dom. - Ale wiedziałeś, że mieszkają w nim Żydzi, prawda? - Tak, proszę pana - przyznał Tim, spuszczając głowę. - Czy odczuwasz jakąś szczególną... wrogość wobec na- szego narodu? - Ja... cóż, niektórzy moi koledzy... to znaczy, mówiono nam... Nie mógł powiedzieć więcej. W tym momencie jego wuj również zaczął się pocić.... - I myślisz, że to prawda? - spytał cicho rabin. - To znaczy, czy nasz dom różni się czymś od domów twoich ko- legów? Tim rozglądał się przez chwilę dokoła, nim odpowiedział szczerze: - No, jest tu strasznie dużo książek... - Tak - przyznał rabin. - Ale poza tym, czy ja lub ktokolwiek z mojej rodziny przypomina ci demona? - Nie, proszę pana. - Wobec tego mam nadzieję, że ten nieszczęśliwy wypadek pozwoli ci zrozumieć, że Żydzi to tacy sami ludzie jak wszyscy inni... mają może tylko trochę więcej książek. Następnie powiedział do policjanta: - Dziękuję, że dał mi pan możność porozmawiania z pań- skim siostrzeńcem. - Nie omówiliśmy jeszcze sprawy zadośćuczynienia. Takie ogromne okno musi z pewnością kosztować niebagatelną sumę. A ponieważ Tim nie chce zdradzić nazwisk współwinowajców, będzie musiał zwrócić panu pieniądze sam. - Ale, wujku Tuck... - Ile masz lat, Timothy? - przerwał mu rabin. - Właśnie skończyłem czternaście, proszę pana. - W jaki sposób zamierzasz zarobić te pieniądze? - Może załatwiać sprawunki lub nosić paczki sąsiadom- odpowiedział za siostrzeńca Tuck. - Coś mu za to skapnie. - Ile? - Może pięć, może dziesięć centów. - Zarabiając w takim tempie, będzie spłacał koszt mojej szyby przez kilka lat. Policjant ledwie raczył spojrzeć na rabina. - Może nawet spłacać przez sto lat, nic mnie to nie ob- chodzi. Co tydzień będzie wpłacał panu ratę. Rabin Luria ścisnął dłońmi czoło, jak gdyby chwytając jakąś ulotną myśl, następnie podniósł głowę i powiedział: - Myślę, że znalazłem rozwiązanie korzystne dla obu stron. Panie Delaney, widzę, że pański siostrzeniec jest w zasadzie dobrym chłopcem. O której Timothy zwykle chodzi spać? - W dni szkolne o dziesiątej. - A w piątkowe wieczory? - O wpół do jedenastej, o jedenastej. Jeśli telewizja trans- mituje mecz, pozwalam oglądać mu go do końca. - Świetnie. - Na twarz rabiego wypłynął uśmiech.- Chyba mam dla ciebie pracę... - powiedział do chłopca. - Weźmie ją - wtrącił szybko wuj. - Chciałbym, żeby sam podjął decyzję - rzekł łagodnie rabin Luria. - To zajęcie wiąże się z dużą odpowiedzialnością. Czy wiesz, kim jest szabesgoj? - Przepraszam, rebe - przerwał znowu Delaney - ale czy nie nazywacie "gojami" chrześcijan? - Tak - odpowiedział Luria - ale to słowo oznacza po prostu "innowiercę". Szabesgoj to nie-Żyd o nieskazitelnej moralności, który przychodzi w każdy piątek po rozpoczęciu szabatu i wykonuje czynności, których nam nie wolno wyko- nywać - gasi światła, reguluje ogrzewanie i tak dalej. Taki osobnik - wyjaśniał dalej - zwykle załatwia dla nas różne sprawy także w tygodniu, aby mógł poznać nasze prawa, ponieważ popełnialibyśmy grzech, nawet mówiąc mu, co ma robić, gdy już zacznie się szabat. Następnie zwrócił się wprost do chłopca: - Tak się składa, że Lawrence Conroy wybiera się do College of the Holy Cross, by studiować medycynę. Przez ostatnie trzy lata pomagał nam, Kaganom, panu Wasserstei- nowi i obu braciom Shapiro. Co miesiąc każde z nas wypłaca mu pewną sumę, a w piątki zostawiamy mu porcję deseru przygotowanego na ten wieczór. Jeśli jesteś zainteresowany tą pracą, to spłacenie długu zajęłoby ci zaledwie kilka miesięcy. W kilka minut później, gdy wracali do domu, Delaney sko- mentował ostatecznie tę całą nieprzyjemną sprawę. - Posłuchaj mnie, Timmy, i zapamiętaj dobrze. Następnym razem, gdy zechcesz wytłuc szybę jakiemuś Żydowi, upewnij się, że nie jest ważnym rabinem. Debora Gdy Debora miała prawie czternaście lat, stała się świadkiem ostrej - choć nierównej - potyczki między swoją przyrodnią siostrą a ojcem. - Nie wyjdę za niego! Nigdy! - Reno, masz przeszło siedemnaście lat - powiedział cicho ojciec. - Twoja starsza siostra Malka była już w tym wieku zamężna. A ty nie jesteś nawet zaręczona. Powiedz mi, co ci się tak nie podoba w synu rebego Epsteina? - Jest gruby - powiedziała Rena. - Słyszałaś, Rachelo? - spytał rabin Luria żonę. - Nagle swaty stały się konkursem piękności! Nasza córka uważa, że wspaniały uczony z szacownej rodziny jest jej niegodny, po- nieważ ma lekką nadwagę. - Nie taką lekką - mruknęła Rena. - Reno - prosił rabi - to pobożny chłopiec i będzie dla ciebie dobrym mężem. Dlaczego tak się upierasz? - Ponieważ nie chcę wyjść za niego. Brawo, Rena! - pomyślała Debora. - Nie chcesz? - spytał rabi tonem pełnym melodramatycz- nego zdumienia. - Jak "nie chcę" może stanowić ważny powód? Niespodziewanie w sukurs Renie przyszedł Danny. - Ależ, ojcze - wtrącił się. - A kodeks prawny? Nawet Ha-Ezer *, rozdział czterdziesty drugi, werset dwunasty. Czy nie mówi on, że kobieta musi wyrazić zgodę na małżeństwo? * Ewen Ha-Ezer - dział głównego żydowskiego kodeksu prawnego Szulchan Aruch, dotyczący życia płciowego, małżeństwa i rozwodu (przyp. tłum.). Gdyby powiedział to ktokolwiek inny poza jego ukochanym synem i następcą, Moses Luria wpadłby w gniew, że ktoś śmie kwestionować jego zdanie. A tak, nie potrafił ukryć uśmiechu dumy. Jego mały chłopiec, choć jeszcze przed bar micwą, nie bał się zetrzeć w sprawach Biblii z silczańskim rabim. Na ten dzień dyskusja była zakończona. Jednakże podczas dni, które nastąpiły później, w domu Luriów dawało się odczuć stałe napięcie, rozmawiano szeptem przez telefon do późna w nocy. Skończywszy szczególnie długą rozmowę, rabin Luria wszedł powoli, zdecydowanym krokiem, do salonu, gdzie znajdowała się reszta rodziny. Popatrzył na żonę i rzekł ze znużeniem: - Epstein zaczyna mnie naciskać. Twierdzi, że Belzer za- proponował mu jedną ze swoich córek. - Westchnął teatral- nie. - Ach, co za szkoda, że tracimy takiego wspaniałego uczonego. - Popatrzył wymownie na Renę. - Oczywiście, nawet przez myśl by mi nie przeszło, żeby cię zmuszać do czegoś, na co nie masz ochoty, kochanie - rzekł łagodnie.- Wszystko zależy od ciebie. W ciszy, która zapadła, Debora czuła, jak emocjonalne kleszcze zaciskają się na woli jej siostry. - Dobrze, tatusiu - rzekła z westchnieniem Rena.- Wyjdę za niego. - Cudownie! To wspaniała wiadomość! - wybuchnął ra- dością rabi. - Czy uroczystość zaręczyn może odbyć się za dwa 'tygodnie? Jak sądzisz, Rachelo? - spytał żonę. - Nie widzę przeszkód. Czy ustalisz wszystko z rebe Ep- steinem? - Już to zrobiłem - uśmiechnął się Moses. Debora zacisnęła zęby i poprzysięgła w duchu, że nigdy nie pozwoli manipulować sobą w,taki sposób. Nie potrafiła po- wstrzymać się od myśli, czy wobec swego ukochanego Dan- ny'ego ojciec byłby równie apodyktyczny. Później Danny pamiętał jak przez mgłę wizytę rebego Ep- steina w gabinecie ojca dla omówienia szczegółów związanych ze ślubem, między innymi posagu Reny, a przede wszystkim daty i miejsca uroczystości. To, co nastąpiło później, na zawsze utkwiło w pamięci Dan- ny'ego. Tradycja nakazywała, aby rodzice, na znak symbolicz- nego przypieczętowania kontraktu, rozbili talerz. Czasami- i tak właśnie stało się tego dnia - przychodziły kobiety z gli- nianymi naczyniami i gdy ogłaszano zaręczyny, rozlegał się głośny brzęk tłuczonej o podłogę zastawy i radosne okrzyki: "Mazel tow, mazel tow!". - Czemu wszyscy wpadają w szał i tłuką talerze? - spytał Danny ojca. - No cóż, mój synu - rozpromienił się rabin Luria.- Istnieje kilka wyjaśnień. Niektórzy mówią, że podobnie jak nie uda się skleić stłuczonego talerza, tak nie wolno dopuścić do złamania umowy między narzeczonymi. Istnieje też znacznie barwniejsza interpretacja. Hałas ma odstraszyć złe duchy, które mogłyby rzucić klątwę na małżeństwo Reny. Nawet Debora, która była w posępnym nastroju z powodu nie chcianego przez siostrę małżeństwa, wzięła udział w ogólnej radości i śmiała się jak szalona wraz z innymi. Podczas szabatu poprzedzającego ślub, pulchny Abram Ep- stein został zaszczycony, jako przyszły pan młody, zaprosze- niem do przeczytania wybranego na ten tydzień rozdziału z Ksiąg Prorockich. Gdy wszedł na podium, obsypał go nagle grad drobnych pocisków. Były to rodzynki, migdały, orzechy i słodkie cukier- ki, ciskane z galerii dla kobiet - na szczęście. Większość rzucała je, gdzie popadło, Debora natomiast celowała orze- chami dokładnie w głowę przyszłego szwagra. Racheli przypadło w udziale zapoznanie pasierbicy ze szcze- gólnymi żydowskimi zwyczajami dotyczącymi "spraw seksual- nych". Debora nie powinna była uczestniczyć w tych naukach, ale bardzo chciała posłuchać matki, a Rachela ani Rena nie miały nic przeciwko temu. Główny temat wykładu matki stanowiła czystość kobiety. A właściwie jej nieczystość. Rabin przeprowadził skrupulatne konsultacje z Rachelą na temat cyklu menstruacyjnego Reny, żeby w dniu swego ślubu była rytualnie czysta. Teraz Rachela wyjaśniała szczegółowo Renie, w jaki sposób ma się badać co miesiąc, żeby określić początek i koniec miesiączki. Później będzie musiała codziennie zmieniać bieliznę i pościel i dopiero po siedmiu dniach będzie jej wolno znów współżyć z mężem. Podczas dwóch tygodni duchowego "skalania" kobiecie nie wolno dotykać męża w żaden sposób. Nawet ich bliźniacze łóżka muszą być całkiem oddzielone. Przepisy są tak surowe, że mężowi nie wolno jeść niczego, co pozostawiła żona, chyba że zostanie przełożone na inny talerz. - Czy zrozumiałaś wszystko, Reno? - spytała Rachela. Jej pasierbica skinęła tylko głową. Rachela poklepała dziewczynę po ręce. - Wiem, jak się musisz czuć, kochanie. Szkoda, że nie może ci o tym wszystkim powiedzieć twoja własna matka. Rena skinęła ponownie głową, mówiąc: - Dziękuję ci. Debora nie potrafiła opanować uczucia gniewu na myśl, że pewnego dnia jej mąż również uzna ją za "nieczystą". Przez połowę miesiąca będzie nieczysta, skalana, niedotykalna. W sześć tygodni później Rachela zaprowadziła Renę do mykwy, rytualnej łaźni, w celu dokonania pierwszego oczysz- czenia. Debora została w domu i puściła wodze fantazji. Wiedziała, co się stanie, matka opisała jej wszystko wcześniej ze szczegółami. Siostra będzie musiała wejść do łaźni, gdzie zdejmie całe ubranie, zegarek, pierścionki - nawet plaster, przyklejony na skaleczonym palcu. Następnie umyje się dokładnie od stóp do głów, wyczyści zęby, uczesze wszystkie włosy na ciele, obetnie i wyszoruje paznokcie. Wreszcie, pod czujnym spojrzeniem towarzyszącej jej matrony, zejdzie nago po kilku kamiennych stopniach do dużego zbiornika napełnionego bieżącą wodą i zanurzy się w nim całkowicie. Towarzysząca jej osoba musi pilnie uważać, żeby najdrob- niejszy kosmyk włosów nie pozostał nad wodą, w przeciwnym bowiem razie cała procedura byłaby nieważna. Rena będzie musiała to robić co miesiąc przez resztę swoich płodnych lat, czyli prawdopodobnie przez ćwierć wieku. Przez następne czterdzieści osiem godzin Rena była milcząca i nerwowa. Parokrotnie Deborze wydawało się nawet, że słyszy jej cichy płacz dobiegający z pokoju. Raz, słysząc zduszone łkanie, zapukała do drzwi, ale Rena najwyraźniej nie chciała, żeby ktoś był świadkiem jej łez. - Posłuchajcie, to wszystko jest normalne - wyjaśniła Rachela obu dziewczynkom. - Zamążpójście jest najważniej- szym wydarzeniem w życiu kobiety, ale też i wielkim wstrzą- sem - opuszcza się dom rodziców, zamieszkuje się z kimś... Umilkła. - Kogo się prawie nie zna - dokończyła gorzko jej myśl Debora. Rachela wzruszyła z zakłopotaniem ramionami. - No cóż, trzeba brać pod uwagę i ten aspekt. Ale wiesz co, Deboro? Aranżowane małżeństwa czasami są lepsze niż tak zwane z miłości. W porównaniu z innymi, u ortodoksów rozwody zdarzają się niezwykle rzadko. Tak - pomyślała Debora - ponieważ uzyskanie rozwodu jest prawie niemożliwe. - Reno, kochanie - czule powiedziała Rachela do swej pasierbicy. - Zdradzę ci coś bardzo osobistego. Gdy ojciec przyszedł do mnie, żeby zaproponować mi na męża rabina Lurię - to znaczy Mosesa - nie byłam... szczerze mówiąc... nastawiona zbyt entuzjastycznie do tego pomysłu. Umilkła, po czym dodała, by upewnić się, że dziewczęta zachowają dyskrecję: - Pamiętaj, że mówię ci to w zaufaniu. Rena skinęła głową i czułym gestem dotknęła dłoni Racheli. - Chodzi mi o to - mówiła dalej Rachela - że byłam nawet młodsza od ciebie. Moses pasował mi bardziej na ojca niż na wymarzonego męża. Był starszy, miał dzieci... poza tym był legendarnym silczańskim rabinem. Zamknęła oczy, przypominając sobie tamte czasy. - A potem spotkaliśmy się na osobności. Od pierwszej chwili wiedziałam, że potrafi czytać w moich myślach. Rozu- miał doskonale wszystkie moje wątpliwości. Opowiedział mi więc prostą historię. Była to jedna z żydowskich mistycznych legend - otóż kiedy dusza zstępuje z nieba, składa się z dwóch części, męskiej i kobiecej, które rozdzielają się i za- mieszkują w różnych ciałach. Jeśli jednak później ludzie ci prowadzą godne życie, Ojciec Wszechświata łączy ich w parę małżeńską. Przestałam martwić się, że poślubiam kogoś dwu- krotnie ode mnie starszego, i zaczęłam myśleć, że oto moja dusza odnalazła drugą połowę. Od tamtej chwili zakochałam się w nim. I mam nadzieję, że się zgodzicie - zakończyła- iż nasze małżeństwo można porównać do dębu oplecionego pnączem. Trzy kobiety popatrzyły na siebie bez słowa - Rachela, zdumiona własną niespodziewaną szczerością, Rena pocieszona, a Debora zmieszana i lekko przestraszona, że wie tak mało o otaczającym ją świecie. Tego ranka, gdy miał odbyć się ślub, Rena nie zeszła na dół, albowiem prawo nakazuje pannie młodej oraz panu młodemu pościć przez cały dzień aż do zakończenia uroczystości. Gdy Debora spytała siostrę z troską, jak się czuje, Rena odpowie- działa: - Dobrze. W każdym razie nie jestem głodna. Krewni oraz inni uczestnicy uroczystości zgromadzili się już na dziedzińcu synagogi, gdy Abram Epstein, w modli- tewnym szalu na tradycyjnym białym garniturze, ukazał się w drzwiach i został zaprowadzony przez kobiety do salonu, gdzie czekała Rena. Po piętach deptało mu trzech młodych brodatych klezme- rów - skrzypek, klarnecista i mężczyzna z tamburynem- przygrywających wesołe melodie. Wszyscy przypominali po- staci z obrazu Chagalla. Panna młoda wstała, by powitać przyszłego męża. Abram popatrzył na nią i szepnął: - Nie obawiaj się niczego, Reno. Będziemy dobrzy dla siebie. Następnie nakrył jej twarz welonem i wyszedł, a za nim muzycy. Zaledwie w godzinę później, gdy stali zwróceni do siebie twarzami pod baldachimem na dziedzińcu synagogi, Abram włożył obrączkę ślubną na wskazujący palec prawej ręki Reny, wypowiadając słowa: "Oto zostajesz mi poświęcona tą ob- rączką według prawa Mojżesza i Izraela". Następnie, zgodnie z tradycją tej wielkiej uroczystości, każde z siedmiu rytualnych błogosławieństw małżeńskich zostało wygłoszone przez siedmiu różnych wybitnych rabinów, którzy zjechali się z całego kraju na tę ceremonię. Jakow Ever, słynny kantor (i artysta, mający na swoim koncie nagrane płyty), który przyszedł piechotą całą drogę z Manhattanu, odśpiewał błogosławieństwa nad winem. Wresz- cie postawiono kielich na ziemi, tuż obok dużego czarnego buta Abrama Epsteina. Gdy rozbił nogą kielich, zebrany tłum zaczął wznosić rados- ne okrzyki: "Mazel tow! Mazel tow!", a muzycy, wsparci obec- nie przez kontrabas i pełny zestaw cymbałów i bębnów, zaczęli czynić, jak mówi psalm, "radosny hałas ku chwale Pana". Uroczystość była wspaniała. Jak chciał zwyczaj, kobiety i mężczyźni siedzieli przy oddzielnych stołach, po przeciwnych stronach pokoju. Jedynie dzieciom wolno było nie przestrzegać podziału według płci i biegać wszędzie, co czyniły chętnie i hałaśliwie. Debora bez przerwy znajdowała jedno lub dwoje z pięciorga dzieci Malki na swoich kolanach. Później wspominała to jako najprzyjemniejsze chwile wieczoru. Entuzjazm młodych muzyków był tak zaraźliwy, że kantor Ever po prostu doskoczył do mikrofonu i odśpiewał wibrują- cym głosem najważniejszą pieśń na każdym chasydzkim wese- lu - Cały świat jest wąskim mostem, która przypominała nowożeńcom, że nawet w tej szczęśliwej chwili ich życia z każ- dej strony czyhają na nich smutki. Gdy wreszcie długa biesiada dobiegła końca i wypowiedzia- no już wszystkie błogosławieństwa dla młodej pary, stoły i krze- sła zostały odsunięte pod ściany i przekształcono pokój w dużą salę balową. Obie matki, Rachela i piersiasta żona rabina Epsteina, za- częły tańczyć w rytm melodii Szczęśliwa gwiazda, szczęśliwy znak, za nimi ruszyła w tan młoda para. Była to szczególna chwila uroczystości - jedyna, kiedy kobieta i mężczyzna mogli zatańczyć razem. Inni tańczyli po właściwych stronach sali. Jeszcze długo po tym, gdy kobiety wróciły zmęczone, spocone na swoje krzesła, długobrodzi mężczyźni pląsali żywiołowo, tworząc duże koło i trzymając między sobą chusteczki. W pewnej chwili klarnecista mrugnął porozumiewawczo do kolegów. Na ten sygnał zaczęli zgodnie grać specjalną piosenkę, na której tekst składały się jedynie sylaby: "biri biri bum biri bum". Była to jedna z najbardziej znanych melodii skom- ponowanych przez samego rabina Mosesa Lurię i zamiesz- czonych w dwutomowym Zbiorze pieśni chasydzkich. Koniec pieśni powitano frenetycznymi oklaskami i okrzy- kami zachęcającymi rabiego Lurię, by sam odśpiewał swoją pieśń. Zgodził się nader chętnie i spełnił prośbę zebranych, przytupując rytmicznie nogą, z oczami zamkniętymi dla lepszej koncentracji. Danny starał się dotrzymać kroku starszym mężczyznom, którzy - a zwłaszcza ojciec - wydawali się niezmordowani. Wreszcie, czując, że kompletnie opada z sił, opuścił krąg pod pretekstem, że musi się czegoś napić. Niemądrze zaspokoił pragnienie winem zamiast wodą sodową i zakręciło mu się lekko w głowie. Hamulce puściły mu na tyle, że zawołał do siostry, która siedziała w kącie, zamyślona: - No, Deb, nie siedź tak! Chodź tańczyć! Debora wstała z ociąganiem i przyłączyła się do kilku kobiet, które wciąż trzymały się za ręce, kołysząc się w takt muzyki. Danny nie mógł wiedzieć, że humor popsuł jej się zdecydo- wanie, gdy usłyszała, jak rozbawiony stryj Saul wykrzyknął: - Pomyśl tylko, Deboro - teraz kolej na ciebie! 8 Daniel Tym razem naprawdę myślałem, że mnie zabije. Czy to miała być moja nagroda za dodatkowe lekcje Tory? Był to rok mojej bar micwy i ojciec załatwił, że codziennie zostawałem o godzinę dłużej, by studiować z rebem Schuman- nem ustęp z Ksiąg Prorockich, które miałem czytać tego nie- zwykle ważnego dnia. Dlatego moja droga do domu była bardziej mroczna i niebezpieczna niż przedtem. Nie wiem, jakie ścieżki przeznaczenia przywiodły tamtego wieczora krwiożerczego Eda McGee na ulicę, którą szedłem. Może przyczaił się i czekał, czerpiąc jakąś szczególną radość z prześladowania mnie. Znalazłem się jakby w krzyżowym ogniu. Inne dzieci w szko- le nie lubiły mnie, ponieważ byłem synem sławnego i wielce pobożnego człowieka. Z zazdrości obrzucali mnie obelgami. Ale McGee - prawie z tego samego powodu - rzucał się na mnie z pięściami. Tym razem nie było widzów - co mnie przeraziło. Kto go powstrzyma, by nie posunął się za daleko? Było potwornie zimno i nieliczni przechodnie mijali nas z podniesionymi koł- nierzami i nasuniętymi na oczy czapkami, tak że prawie' nie widzieli, co się dzieje. A wiatr wył tak głośno, że zagłuszał moje jęki. Moją jedyną obronę stanowiła tarcza ze świętych ksiąg, którymi osłoniłem się odruchowo. Nagle Ed przekroczył granice wszelkich poprzednich ataków. Jego prawa pięść trafiła w okładkę Talmudu, rozrywając ją i wytrącając mi z ręki książkę, która upadła na ziemię. Nie wiedziałem, czy odczuwam większy ból z powodu wstrząsu, czy też świętokradztwa. - Ty mały Mośku - parsknął z pogardą - nie masz już teraz swoich cennych żydowskich książek, żebyś mógł się za nimi chować. Stań i walcz ze mną jak mężczyzna. - Wysunął brodę i przyjął postawę bokserską, mówiąc chełpliwie: - Mogę nawet dać ci fory. Nigdy w życiu nikogo nie uderzyłem, raptem jednak mój strach przerodził się w gniew i wymierzyłem mu silny cios w splot słoneczny. Usłyszałem nagły świszczący dźwięk, jak gdyby powietrze uchodziło z wielkiego balona. Ed zgiął się wpół, cofając się i próbując utrzymać równo- wagę. Mimo iż wiedziałem, że mam okazję uciec, stałem spara- liżowany, gdy mój napastnik wciąż się zataczał, usiłując schwy- tać oddech. Czemu nie uciekłem? Z jednej strony było to zapewne spo- wodowane wstrząsem. Nie mogłem uwierzyć, że to zrobiłem. I tak skutecznie. Z drugiej strony, z jakiegoś dziwnego powodu czułem się winny. Winny, ponieważ wyrządziłem krzywdę drugiemu czło- wiekowi. Prędko przyszedł do siebie, zdawał się zionąć ogniem. - Teraz - warknął - zabiję cię. Nagle rozległ się czyjś krzyk: - Zostaw go w spokoju, McGee, ty głupi gnojku! Obejrzeliśmy się obaj, zaskoczeni. W naszym kierunku biegł Tim Hogan. - Trzymaj się od tego z daleka - ostrzegł go Ed. - Ten żydek i ja mamy ze sobą coś do załatwienia. - Zostaw go w spokoju - powtórzył Timothy. - To syn rabina. - Spojrzał na mnie i polecił: - Idź do domu, Danny. - Odbiło ci, Hogan, jesteś jego gorylem czy co? - spytał z wściekłością McGee. - Nie, Ed, jestem po prostu jego przyjacielem. - Nazywasz tego smarkatego Mośka swoim przyjacielem? - Tak - odpowiedział Tim ze spokojem, który napełnił mnie nabożnym podziwem. - Coś ci się nie podoba? - Mówisz poważnie? - zdumiał się McGee. - Jest tylko jeden sposób, w jaki możesz się o tym prze- konać - odrzekł Tim, odwracając się znowu do mnie i na- kazując: - Danny, idź do domu. Natychmiast! Musiałem sprawiać wrażenie, jak gdybym się kłaniał, gdy pochyliłem się, podniosłem moje zniszczone książki i zacząłem się wycofywać. Kątem oka widziałem ich dwóch stojących naprzeciwko siebie jak gladiatorzy. Gdy biegłem ulicą, do- chodziły mnie z tyłu odgłosy walki. Wymiana ciosów, paro- wanych, trafionych. Nie odważyłem się obejrzeć. Potem usły- szałem odgłos, jaki wydaje ciało uderzające o bruk. A następnie ciche słowa Tima Hogana: - Przykro mi, Ed, ale sam się o to prosiłeś. 9 Timothy Chociaż jej mąż bynajmniej tego nie podejrzewał, Cassie Delaney przestała odkładać co tydzień swoją pensję do wspól- nej kasy. A przynajmniej jej część. Przez całe dzieciństwo jej błękitnooka siostra Margaret była "tą ładną", a ona - używając słów ich własnej matki - "stra- chem na wróble". Nic się nie zmieniło również, gdy dorosły. Żadne słowa męża nie mogły wybić jej z głowy przekonania, że jest nieatrakcyjna. Czuła, że Tuck marzy o bardziej seksow- nej żonie. Nagle trafiła się okazja, by to zmienić. Jej dział otrzymał pewną ilość ślicznych francuskich negliży z czarnego jedwabiu, tak kuszących, że każda kobieta wyglądała w nich jak Brigitte Bardot. Musiała mieć jeden z nich. Ale jak zdobyć osiemdziesiąt sześć dolarów? Nawet przy rabacie, który przysługiwał jej jako pra- cownicy, nigdy nie będzie mogła pozwolić sobie na taki luksus. Szczęście uśmiechnęło się do niej, albowiem niespodziewanie podniesiono jej pensję do czterech dolarów sześćdziesięciu ośmiu centów tygodniowo. Nie powiedziała o tym Tuckowi i zaczęła zbierać pieniądze. Gdy była pewna, że wszyscy w domu śpią, zakradała się cicho do kuchni, wyciągała składaną drabinkę i wkładała cztery dolary do pustego pudełka po płatkach kukurydzianych firmy Kellogg. Tygodnie powoli mijały, a jej skarb stopniowo się powięk- szał. Wreszcie policzyła z zapartym tchem, że dysponuje już sumą sześćdziesięciu ośmiu dolarów. Gdy wróciła do domu pewnego sobotniego popołudnia, znalazła kartkę od męża z wiadomością, że zabrał wszystkie dzieciaki na pizzę. Mimo że była bardzo zmęczona, z radością wspięła się na drabinkę, żeby dodać kolejne cztery dolary do swego bogactwa. Ale spotkała ją przykra niespodzianka. Pudełko nie wydawa- ło się tak pełne jak przedtem. Gdy przeliczyła starannie wszyst- kie banknoty, odkryła ku swemu przerażeniu, że stan jej posia- dania zmniejszył się do zaledwie pięćdziesięciu dwóch dolarów. Wpadła w straszliwą wściekłość. - Do cholery, mamy wśród nas przeklętego złodzieja! Nie musiała zastanawiać się długo, by znaleźć prawdopodob- nego winowajcę. Wbiegła jak burza na górę i zaczęła przeszukiwać pokój Timothy'ego. Znalazła pieniądze ukryte w jego tenisówkach- sumę znacznie przewyższającą to, co mógł zaoszczędzić z tygo- dniówki, wynoszącej dwadzieścia pięć centów. Mógł je zatem zdobyć tylko w jeden sposób. - Wszystko ma swoje granice! - wybuchnęła, gdy wrócił Tuck. - Musimy go odesłać. Zamierzam porozmawiać jutro z ojcem Hanrahanem. Wykonane ze sklejki ściany domu Delaneyów były bardzo akustyczne. Timothy, siedzący w swoim pokoju na górze, słyszał każde słowo. - O Chryste! - wyszeptał sam do siebie, czując nagle straszliwą pustkę w klatce piersiowej. Co ma począć? Do kogo się zwrócić? W niedzielne popołudnie Rachela pojechała z Dannym i De- borą do Queens odwiedzić matkę. Rabi jak zwykle został w domu, pracował w swoim gabinecie. Był pochłonięty szczególnie skomplikowaną sprawą, wnie- sioną pod jego osąd, a dotyczącą porzuconej kobiety - agu- ny - która zwróciła się z prośbą o pozwolenie na ponowne zamążpójście, gdy nagle mu przerwano: - Przepraszam, rabi. Podniósł głowę, zaskoczony. - Och, to ty, Timothy. - Uśmiechnął się z ulgą. - Cza- sami zapominam, że masz klucz. Sięgnął do górnej szuflady biurka. - Proszę, oto twoje miesięczne wynagrodzenie. Podając chłopcu kopertę, rabi~: Luria poczuł nagle, że Tim przyszedł nie tylko po pieniądze. - Usiądź - powiedział, wskazując mu gestem krzesło na- przeciwko biurka, i podsunął mu talerz, dodając: - Poczęstuj się domowymi makaronikami. Tim pokręcił głową - ale tylko w odniesieniu do ciasteczek. Najwyraźniej przyjął zaproszenie, by zostać, bał się jednak mówić. Moses Luria przejął inicjatywę. - Chciałem ci jeszcze raz podziękować, Timothy, w imieniu całej naszej rodziny, za to, że tak dobrze wywiązujesz się ze swych obowiązków. - Dziękuję - odrzekł z zakłopotaniem Tim - nie sądzę jednak, żebym mógł to robić dłużej. - Och...? Czy jest po temu jakiś powód? - Ależ nie - uspokoił rabiego Tim. - Tylko prawdopo- dobnie będę musiał wyjechać do szkoły z internatem. - Cóż - powiedział Luria - pewnie powinienem ci po- gratulować, ale z pobudek egoistycznych trochę mi smutno. - Prawdę mówiąc, ja też nie jestem szczęśliwy, proszę pana. Cisza, która zapadła, dowodziła, że obaj uświadomili sobie, jaki jest prawdziwy temat ich rozmowy. - Kto cię zmusza do wyjazdu? - spytał rabi. - Moja ciotka i wuj - zaczął z wahaniem Tim, po czym rzekł przepraszająco: - Naprawdę nie powinienem zajmować panu czasu... - Ależ, proszę - zamachał rękami Luria - mów dalej. Tim zebrał całą swą odwagę i wykrztusił: - To z powodu ukradzionych pieniędzy. - Ukradłeś pieniądze? - Nie - rzekł z udręką Timothy. - Ktoś ukradł oszczęd- ności mojej ciotce, a ona, gdy znalazła pieniądze, które zaro- biłem u pana... - Nie wyjaśniłeś jej? Pokręcił przecząco głową. - Wuj powiedział, że to by się jej nie spodobało. - No cóż - rabin zmarszczył brwi - będziesz musiał jej to powiedzieć teraz. - Za późno. Ma się dzisiaj spotkać z ojcem Hanrahanem w sprawie odesłania mnie do szkoły z internatem. Znów zapadła cisza, którą przerwał niemal mimowolny okrzyk Tima: - Pomoże mi pan, rabi? - W jaki sposób mógłbym to zrobić w tych okolicznościach? - Mógłby pan porozmawiać z ojcem Hanrahanem - bła- galnie rzekł Tim. - Wiem, że panu uwierzy. Rabin roześmiał się z goryczą. - Powiedziałbym, że to raczej zaufanie mocno na wyrost. - Dlaczego? - zaprotestował Tim. - Przecież jesteście obaj duchownymi, prawda? - Owszem - skinął głową rabin Luria - ale całkiem innego wyznania. Mimo to zadzwonię do niego i dowiem się, czy zechce ze mną porozmawiać. Tim wstał. - Dziękuję. Jestem panu naprawdę wdzięczny. - Timothy, przepraszam, że się wtrącam - rzekł ostrożnie rabin - ale nawet jeśli nie potrafisz przekonać ciotki i wuja o swej niewinności, czy nie możesz zrobić niczego, żeby ci wybaczyli? - Nie, rabi - odparł z bólem Tim. - Chyba pan nie rozumie. - Milczał przez chwilę, po czym wybuchnął, po- wstrzymując z trudem łzy: - Widzi pan, oni mnie nienawidzą! Następnie odwrócił się i wyszedł z pokoju, nie oglądając się. - Teraz rozumiem, czemu wybija szyby - szepnął z zadu- mą rabin Luria, gdy został sam. Rabin Moses Luria patrzył bez drgnienia powieki w otwory luf karabinowych rozwścieczonych czeskich policjantów; nie bał się stawić czoła grupie chuliganów malujących swastyki na ścianach jego synagogi. Ale telefon do katolickiego księdza to coś całkiem innego. Wreszcie wypuścił w zamyśleniu dym z fajki, poprosił cen- tralę o numer kościoła i zadzwonił. Po drugim sygnale pod- niesiono słuchawkę. - Dobry wieczór. Przy telefonie ojciec Joe. - Dobry wieczór, ojcze Hanrahan. Mówi rabin Moses Luria. - O, sam silczański rebe? - spytał ksiądz. Skąd Hanrahan wie o takich rzeczach? - zdumiał się rabin. - W czym mogę panu pomóc, rabi? - Hm, zastanawiałem się, czy nie znalazłby pan chwili czasu na rozmowę? - Oczywiście. Czy zechciałby pan wpaść jutro na herbatę? - No cóż, myślę, że lepiej byłoby, gdybyśmy się spotkali gdzieś na zewnątrz. - Ma pan na myśli, nazwijmy to, grunt neutralny? - Tak - odparł szczerze rabin. - Czy przypadkiem gra pan w szachy? - spytał ksiądz. - Trochę - odpowiedział rabi. - Nie mam zbyt wiele czasu na granie. - Zatem - zaproponował ksiądz - może spotkamy się w parku przy szachach na świeżym powietrzu? Rozegramy partyjkę, a jednocześnie pogawędzimy sobie. - Świetnie - zgodził się rabi. - Czy, powiedzmy, jedenas- ta odpowiada księdzu? - Jak najbardziej - odpowiedział ksiądz, po czym do- dał: - Szalom. Nazajutrz po południu obaj duchowni zasiedli przy beto- nowym stoliku, w którego blacie była osadzona szachow- nica. Rabi rozpoczął grę, przesuwając pionek spod króla o dwa pola do przodu. - W czym mógłbym panu pomóc, rabi? - spytał serdecz- nie ksiądz, odpowiadając identycznym ruchem. - Chodzi o jednego z pańskich parafian... - A mianowicie, o kogo? Obaj gracze wykonali kilka takich samych ruchów skocz- kami i lauframi. - Pewnego młodzieńca, który nazywa się Timothy Hogan. - Och - westchnął ksiądz, wysuwając królową przed kró- la. - Czy stłukł kolejne okno? - Nie, nie, to coś zupełnie innego. Rabin umilkł, zrobił roszadę, po czym mówił dalej lekko przepraszającym tonem: - Naprawdę nie powinienem się wtrącać, ojcze. Dowie- działem się jednak, że ten chłopiec znalazł się w trudnym położeniu... z powodu ukradzionych pieniędzy. Ksiądz skinął twierdząco głową. - To bardzo inteligentny chłopak, ale ma chyba wyjątkowy talent do pakowania się w kabałę. W jedenastym ruchu obaj gracze stracili po skoczku. - Jest rzeczywiście bystry, cieszę się, że i pan tak uważa- powiedział rabin, zabierając pionkiem jednego z laufrów księ- dza. - Dlatego byłoby mi przykro, gdyby wyjechał. Ojciec Hanrahan obrzucił rabina zagadkowym spojrzeniem. - Czy mógłbym spytać, skąd pan wie o tym wszystkim? - Wiele lat temu zatrudnialiśmy przez krótki czas matkę chłopca. A obecnie on sam pracuje u mnie... jako ktoś w ro- dzaju szabatowego pomocnika. - Ma pan na myśli szabesgoja? - spytał ksiądz z do- myślnym uśmiechem. - Nie znam waszych praktyk reli- gijnych. - Wobec tego chciałbym wyjaśnić, że jest to funkcja, którą powierza się odpowiedzialnemu i godnemu zaufania innowier- cy. Przez wiele lat pełnił ją, na przykład, wielki rosyjski dra- matopisarz, Maksym Gorki... - ...nie wspominając o Jamesie Cagneyu, wspaniałym ir- landzko-amerykańskim aktorze - dodał Hanrahan, stawiając nagle królową przed królem rabina i mówiąc przyjaznym to- nem: - Szach. Rabin, nie chcąc dopuścić, by jego dylemat szachowy prze- słonił problem chłopca, stwierdził kategorycznie: - Nie znam pana Cagneya, ale wiem z całą pewnością, że mały Hogan jest niewinny. Ojciec Hanrahan popatrzył na niego z uwagą i powiedział: - Wierzę, że ma pan rację. - Czemu więc pan mu nie pomoże? - To trudno wyjaśnić, rabi - rzekł ksiądz, posuwając z roztargnieniem skoczka do przodu. - Ale jestem w posia- daniu pewnej informacji, której nie mogę zdradzić, albowiem obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi. - Czy mimo to nie widzi ksiądz żadnej możliwości urato- wania chłopca? - nie ustępował rabin. Ojciec Joe zastanawiał się przez chwilę, po czym odpowie- dział: - Może porozmawiam z chłopcem, spróbuję zaangażować go bardziej w sprawy kościoła. To dałoby mi pewne podstawy, by przekonać Cassie. - A więc chodzi głównie o ciotkę? Hanrahan spojrzał na zegarek. - Robi się późno. Muszę już iść. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Rabin Luria wstał, ale ojciec Joe powstrzymał go. - Och, jeszcze jedna sprawa, rabi. - Tak? Pochylając się nad szachownicą, ksiądz Hanrahan zrobił ruch laufrem, który mu pozostał, i zabrał jeden z pionków rabina. Nie było sposobu uratowania żydowskiego króla. Wówczas katolik uniósł kapelusz w geście pełnym żartobliwego szacunku i oddalił się. Rabin Luria stał w wietrznym parku, myśląc: Pobił mnie. Ale najważniejsze, że wygrałem! Przed spotkaniem z Timothym, ojciec Joe przestudiował dokładnie coś, co w języku policyjnym nazwano by "karto- teką" chłopca. A było tego nadzwyczaj dużo. Najbardziej go jednak ude- rzyło, że wszyscy nauczyciele Tima czuli się w obowiązku obniżać mu stopnie z powodu złego zachowania, mimo że był zdecydowanie najzdolniejszym uczniem w klasie. "To naprawdę inteligentny mały diabeł - napisała siostra Maria Bernarda. - Gdyby udało się wykorzystać jego niewątp- liwe zdolności w zbożnych celach, wszyscy moglibyśmy dzię- kować Bogu". Rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę - powiedział ksiądz. Drzwi się otworzyły i do pokoju wsunął się lękliwie Timothy Hogan, z twarzą równie białą jak jego koszula. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy, były niezliczone rzędy książek, ustawionych od podłogi do sufitu na drew- nianych półkach. Przypomniało mu to gabinet rabina Lurii, tyle że panował tu większy porządek. Następnie utkwił spo- jrzenie w siwowłosym duchownym, który wydawał się mały za swoim ogromnym mahoniowym biurkiem. - Chciał się ojciec ze mną widzieć? - spytał nieśmiało. - Tak. Usiądź, chłopcze. - Nie ukradłem tych pieniędzy, ojcze Hanrahan - wybuch- nął Tim, zanim uczynił krok. - Przysięgam na Boga, że tego nie zrobiłem! - Wierzę ci - zapewnił go cichym głosem ksiądz, pochy- lając się ku niemu nad biurkiem. - Naprawdę? - Chłopcze, nieważne, czy masz rację w tym przypadku- powiedział Hanrahan, splatając palce. - Spis twoich przewin jest mniej więcej długości mojej ręki. Tim próbował czytać w myślach starszego mężczyzny: - To ciotka Cassie; prawda? Ona mnie nienawidzi... Ksiądz uniósł rękę, nakazując mu gestem milczenie. - Uspokój się, to pobożna kobieta i chce dobrze. - Po- chylił się znów ku niemu nad ogromnym biurkiem i powiedział łagodniejszym tonem: - Musisz przyznać, że sprawiłeś jej mnóstwo kłopotów przez wszystkie te lata. - Chyba tak - zgodził się Tim, po czym spytał niecierp- liwie: - Dokąd zamierza mnie ksiądz wysłać? - Chciałbym cię wysłać do domu Delaneyów - odparł powoli ojciec Hanrahan - ale nikt nie życzy sobie wściekłego tornada w swoim domu. Jesteś bardzo bystrym młodym czło- wiekiem, Tim. Czemu zachowujesz się w taki sposób? Tim wzruszył ramionami. - Ponieważ wydaje ci się, że nikomu na tobie nie zależy? Chłopiec skinął w milczeniu głową. - Mylisz się - wymówił szeptem ojciec Joe. - Po pierw- sze, zależy na tobie Bogu. - Tak, ojcze - odpowiedział Tim, po czym dodał niemal z zadumą: - Pierwszy List św. Jana, rozdział czwarty, werset ósmy: "Kto nie miłuje, nie zna Boga". Ksiądz był wyraźnie zdziwiony. - Jak wiele fragmentów Pisma Świętego znasz na pamięć? - Myślę, że wszystkie, których się uczyliśmy. Ojciec Joe okręcił się na fotelu, sięgając po Biblię, po czym zaczął kartkować strony. - "Jeśliby ktoś mówił: >>Miłuję Boga<<, a brata swego nie- nawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi". Spojrzał na Tima i spytał: - Poznajesz to? - Tak - ten sam rozdział, werset dwudziesty. - Świetnie - powiedział cicho ojciec Hanrahan. Zamknął Biblię i wykrzyknął z irytacją: - Czemu więc, na miłość boską, bijesz się bez przerwy z kolegami? - Nie wiem - wyznał Tim. Ksiądz mierzył go przez chwilę spojrzeniem, a następnie powiedział z żarem: - Timothy, głęboko wierzę, że Bóg kieruje wszelkimi na- szymi uczynkami i wszystko to, co działo się aż do dnia dzisiejszego, miało doprowadzić do naszego spotkania. Nagle stało się dla mnie jasne, że urodziłeś się po to, by służyć naszemu Panu. - W jaki sposób? - spytał niepewnie Tim. - Hm, może zaczniesz od ministrantury. Nie... na to jesteś trochę zbyt duży. Będziesz trzymał kadzielnicę razem z Martym Northem. Jest młodszy od ciebie, ale doskonale we wszystkim zorientowany. - A co się stanie, jeśli nie zechcę wymachiwać kadzielni- cą? - spytał buntowniczo Tim. - No cóż - odpowiedział dobrodusznie ksiądz - wtedy pozwolę ci trzymać świecę. - Po czym natychmiast dodał:- Albo możesz wyjechać do Pensylwanii, do St. Joseph's, szkoły dla chłopców. Bezpośredniość księdza zbiła Tima z tropu. Popatrzył mu w oczy. - Nie mam nic przeciwko wczesnemu wstawaniu - po- wiedział rzeczowo. Ojciec Joe wybuchnął śmiechem. - Ogromnie się cieszę, Tim. I teraz wiem już, że jesteś na dobrej drodze. - Czy powiedziałem coś śmiesznego? - Nie, jestem po prostu szczęśliwy - odparł ojciec Han- rahan. - Poza tym, bardziej cieszę się z odnalezienia jednej zbłąkanej owieczki niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu, które się nie zabłąkały. - Ewangelia według św. Mateusza, rozdział osiemnasty, werset trzynasty - w niewielkim skrócie - rzekł na to Ti- mothy. Ksiądz rozpromienił się. - Taką samą myśl można znaleźć również u Łukasza. Nie pamiętasz? - spytał. - Szczerze mówiąc, nie - odpowiedział Tim. - Deo gratias - przynajmniej zostało coś, czego jeszcze mogę cię nauczyć. A teraz idź do domu. I bądź tutaj o wpół do siódmej rano. Jeśli nawet w Timothym nie zaszła zmiana dzięki duchow- nemu, to dokonały jej same obrzędy. Co innego uklęknąć i modlić się, a co innego służyć, czuć się częścią nabożeństwa. Gdy zdejmował kurtkę, by włożyć strój ministranta, czuł, że. w pewien sposób usuwa warstwę grzechu. Prosta czarna sutan- na i biała komża sprawiały, że czuł się czysty. W przeciwieństwie do szat liturgicznych księży, jego własna nigdy się nie zmieniała. Księża wkładali szaty w różnych ko- lorach, zależnie od okresów liturgicznych. Zieleń noszona podczas zwykłych niedziel symbolizowała rozwój i nadzieję, fiolet w czasie Wielkiego Postu i Adwen- tu - pokutę, czerwień podczas szczególnych niedziel w tych okresach - radość. Najważniejsza była biel w okresie świąt Bożego Narodzenia, Wielkanocy, specjalnych dni świętych patronów oraz innych świąt kościelnych, jak na przykład dzień obrzezania Pańskiego. Gdy Tim zjawiał się w szkole, czasami wciąż czuć było od niego kadzidło. - Hej, co się z tobą dzieje, Hogan? - szydził z niego Ed McGee. - Perfumujesz się czy co? - Pilnuj własnego nosa - odburknął Tim. - Jezusie, Mario, Józefie święty, do twarzy ci w sukience. Tim czuł, że jeszcze chwila i wybuchnie. - Zamknij się, McGee albo... - Albo co, ministranciku? Tim namyślał się przez ułamek sekundy. Jaka jest właściwa reakcja - nadstawienie drugiego policzka czy też złamanie szczęki koledze? Wybrał wyjście kompromisowe i odszedł. Wkroczyli w wiek, gdy nagle odkrywa się istnienie drugiej płci - chociaż oczywiście nie byłoby po męsku przyznać się do tego. W przypadku Tima, koleżanki z klasy od dawna już za- chwycały się kolorem jego ciemnoniebieskich oczu i wzdychały, skarżąc się na jego obojętność. Ponieważ ich nie zauważał, zaczęły przejmować inicjatywę. Pewnego wieczora, gdy Tim skończył indywidualne zajęcia z łaciny z ojcem Hanrahanem, zobaczył ze zdumieniem, że czeka na niego Isabel O'Brien. Włosy miała krótko obcięte, figurę pełniejszą. - Zrobiło się ciemno, Tim - powiedziała cichym, po- denerwowanym głosem. - Czy mógłbyś odprowadzić mnie do domu? Był lekko speszony, nie tylko jej prośbą, ale sposobem, ' w jaki na niego patrzyła. Czuł, że dziewczyna ma w tym jakiś specjalny cel. i Gdy minęli kilka pierwszych przecznic, odniósł wrażenie, że ' chciała mu jedynie uświadomić, co myślą o nim dziewczęta'... w szkole. Nie zdawała sobie jednak sprawy, że czuł się bardzo niezręcznie, słuchając opinii koleżanek o tym, jaki to jest "przy- stojny", a według niektórych nawet "wystrzałowy". Tim nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, Isabel nie dała jednak za wygraną. - Kogo lubisz najbardziej? - spytała. - To znaczy, którą z nas? - Nie... nie wiem. Naprawdę nigdy się nad tym nie za- stanawiałem. - Och - westchnęła Isabel. Tim poczuł wyraźną ulgę, gdy dotarli do schodków jej domu. Mimo że dzień był zimny i wietrzny, Isabel nie śpieszyło się, by skryć się w ciepłym domowym zaciszu. Nagle kompletnie zaskoczyła Tima propozycją: - Jeśli masz ochotę mnie pocałować, to w porządku. Nie powiem nikomu. Tim z wrażenia stracił oddech. Często wyobrażał sobie, co stałoby się, gdyby... dotknął którejś koleżanki z klasy. Bał się jednak wygłupić, ponieważ nie miał pojęcia, jak się to robi. Bez ostrzeżenia Isabel zademonstrowała mu to, przyciągając jego głowę i przyciskając wargi do jego warg. Przyznał w duchu, że to miłe uczucie. Przywarła do jego ust tak mocno, że wzbudziła w nim różne pragnienia. Na przykład, by dotknąć jej piersi. Niektórzy chłopcy przechwalali się, że już robili takie rzeczy. Nie chciał jednak obrazić Isabel. Po chwili odsunął się i spytał: - Zobaczymy się jutro w szkole? - Chyba tak - wyszeptała nieśmiało. - Czy odprowadzisz mnie znowu do domu? - Eee... jasne. Może któregoś dnia w przyszłym tygodniu. Zmiana w zachowaniu Tima zwróciła uwagę wszystkich. Nawet jego ciotka oraz kuzynki czuły - z pewnym podzi- wem - że jego diabelska energia znalazła nowe ujście. - Nie wiem, w czym rzecz - skarżył się Tuck Cassie- ale coś się stało chłopakowi. Zrobił się taki świętoszkowaty. Za częściowe wyjaśnienie można było uznać fakt, że służąc publicznie, miał okazję modlić się częściej, nie musiał kryć się ze swym uwielbieniem dla Najświętszej Maryi Panny. Po sześciu miesiącach awansował w hierarchii - niósł ka- dzielnicę podczas procesji. Zaczęli już uczyć się w klasie łaciny i Timothy z łatwością tłumaczył takie fragmenty, jak początek Ewangelii według św. Jana: In principio erat Verbum, et Verbum erat apud Deum, et Deus erat Verbum. Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, I Bogiem było Słowo. Jego umysł był jednak zbyt chłonny, by zadowolić się pros- tymi biblijnymi sentencjami, toteż ojciec Joe nie posiadał się ze szczęścia, mogąc rozszerzać jego znajomość świętego języka Nowego Testamentu. I znów podziwiał zdumiewającą pamięć Timothy'ego oraz jego głębokie pragnienie nauki. - Tim - zauważył pewnego dnia ojciec Hanrahan z nie ukrywaną dumą. - Mogę tylko powiedzieć to, co nasz Pan powiedział Nikodemowi w Ewangelii według św. Jana, rozdział trzeci, werset trzeci. - Uśmiechnął się konspiracyjnie. - Chy- ba nie muszę ci tego przytaczać, prawda? - Nie - pokręcił głową Timothy i zacytował: - Nisi quis natus fuerit desuper, non potest videre regnum Dei. "Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć królestwa Bożego". Tim wierzył niezachwianie, że w przyszłym roku, gdy Tom- my Ronan pójdzie do seminarium, on zostanie wybrany do niesienia krzyża na czele procesji. Przeznaczenie jednak miało bliższe plany. Pewnego zimowego dnia, podczas gry w hokeja na wrotkach, na ulicy, Tommy Ronan pośliznął się i złamał nogę w kostce, co zmusiło ojca Hanrahana, by wybrał kogoś innego do nie- sienia krucyfiksu. Istniał oczywiście problem starszeństwa. Wielu chłopców pełniło służbę Bożą od pięciu lub więcej lat. Jednakże młodzie- niec niosący ciężki krzyż powinien być wysoki i silny. W ten sposób przywilej ów został przyznany Timowi. Zarówno ksiądz, jak i ministrant widzieli w tym rękę Boga. 10' Debora Od lat Debora żyła w strachu przed tym dniem. Po raz pierwszy ten temat poruszono pewnego wieczora po kolacji. Danny jak zwykle odrabiał na górze lekcje. Rodzice siedzieli sami z Deborą, czekając, aż wystygnie herbata. - Moje dziecko - zaczął rabin Luria - nadszedł czas... - Nie chcę wyjść za mąż! - wybuchnęła Debora. - Nigdy? - spytała matka: - Kiedyś z pewnością, mamo, ale na razie nie. Nie teraz. Jest tyle rzeczy, które chciałabym robić. - Czy mogłabyś podać mi jakiś przykład? - spytał rabi. - Po pierwsze, chciałabym pójść do college'u. - Do college'u? - powtórzył ojciec ze zdumieniem. - Po co masz iść do college'u? Czy twoja matka tam uczęszczała? Albo któraś z twoich sióstr? - Czasy się zmieniają - odparła Debora z cichą deter- minacją. Rabin myślał przez chwilę, po czym poklepał serdecznie dłoń córki. - Jesteś wyjątkowa, Deboro. Ze wszystkich moich córek... jesteś najinteligentniejsza i najbardziej pobożna. Debora spuściła głowę w nadziei, że uda jej się ukryć zado- wolenie, jakie sprawił jej ten komplement. - Nie ograniczymy więc - mówił dalej Moses - naszych poszukiwań godnego męża dla ciebie wyłącznie do Brooklynu... czy nawet Nowego Jorku. Zapewniam cię, jest wielu zacnych kandydatów w Filadelfii; Bostonie lub Chicago. - Skąd ta pewność? - Cóż - uśmiechnął się ojciec - pozwoliłem już sobie przeprowadzić mały rekonesans. Pochylił się, pocałował córkę w policzek, a następnie rzekł, klepiąc Rachelę po ramieniu. - Pracuję nad trudnym orzeczeniem. Nie czekaj na mnie. Gdy wyszedł z pokoju, Rachela ujęła dłoń córki w swoje dłonie. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Nigdy nie będzie cię do niczego zmuszał. Debora tylko skinęła głową, myśląc: Tak jak nie zmusił Reny. Ojciec zastosował metodę kropli drążącej skałę. - Mamo, czy zostało wyryte w kamieniu, że dziewczyna musi wychodzić za mąż tak wcześnie? Przecież Bóg nie wspo- mniał o tym Mojżeszowi na górze Synaj, prawda? - Kochanie - uśmiechnęła się pobłażliwie Rachela- wczesne małżeństwa należą u nas do tradycji. Poza tym nikt cię nie pogania. Jestem pewna, że potrafię przekonać twojego ojca, żeby pozwolił ci poczekać rok, a może nawet dwa. - I tak będę miała wtedy dopiero osiemnaście lat - od- rzekła z przygnębieniem Debora. - Nie umiem sobie wprost wyobrazić, żebym w tym wieku obcięła włosy i włożyła perukę. Debora spojrzała na matkę, na jej szeitł ze sztucznych wło- sów i pomyślała, że wolałaby umrzeć. Rachela uśmiechnęła się do niej uspokajająco. - Chcesz poznać mały sekret? - spytała. - To nie koniec świata. Słyszałam, że peruki nosi również mnóstwo ekstrawa- ganckich kobiet z wyższych sfer. - Ale nie po to, by wyglądać nieatrakcyjnie - podkreśliła z uporem Debora. Rachela westchnęła z irytacją. - Posłuchaj, Deboro, bądź przez chwilę rozsądna. Nie lepiej zaczekać, zorientować się, co zaproponuje ojciec? Może znajdzie ci kogoś o sile Samsona i umyśle Salomona. - Och, z pewnością - powiedziała Debora; śmiejąc się cichutko. - A ślubu udzieli nam prorok Eliasz. - Amen - rzekła na to jej matka. Rachela Luria nie przesadziła ani trochę, mówiąc o zarad- ności swego męża. Gdy Debora skończyła siedemnaście lat, wrócił pewnego kwietniowego wieczora po modlitwach do domu, wymachując szarą kopertą. - Aha, wiedziałem! - wykrzyknął triumfalnie. - Wie- działem, że należy szukać w Chicago. Odwrócił się do Debory i pokazując jej kopertę, oświadczył: - Kochanie, w tej kopercie znajduje się twój przyszły mąż. - Wobec tego nie grzeszy chyba wzrostem - zażartowała słabym głosem. - To syn rebego Kaplana. Ma wszystkie cechy, o któ- rych marzy każda kobieta. Jest wysoki, ciemnowłosy i przy- stojny. - Doprawdy? - spytała kpiąco Debora. - Wiem już, to Gary Cooper! - Nie słyszałem nigdy o żadnym młodym Cooperze- odparł obojętnie ojciec. - Mówię o Asherze Kaplanie, to znakomity kandydat. Twój przyszły mąż jest nie tylko pobożny i zna doskonale Torę, ale w dodatku ma dwa metry wzrostu i gra w koszykówkę w drużynie uniwersyteckiej. Uzyskał na to, oczywiście, specjalną dyspensę. - W jarmułce czy bez? - spytała ironicznie. - Naturalnie, w jarmułce - odparował ojciec. - To właś- nie czyni go tak niezwykłym. I nigdy nie grywa w soboty, chyba że mecz jest rozgrywany po szabacie. - Ojej! - wykrzyknął z podziwem Danny. - Jak Sandy Koufax z Dodgersów. Zawsze przestrzega żydowskich świąt. - Nigdy nie słyszałem o żadnym Koufaksie. Ale Kaplan... - Nie wiem - powiedziała Debora w nadziei, że lekkie potraktowanie tego tematu pozwoli go zmienić. - Chyba jest dla mnie zbyt wysportowany. - Czy przynajmniej spotkasz się z nim? - A mam wybór? - Oczywiście, kochanie - rzekł z uśmiechem ojciec.- Możesz wybrać sobie termin, jaki chcesz. Debora westchnęła, pokonana. Po entuzjastycznej wymianie listów między dwoma ojcami Asher Kaplan został przysłany do Brooklynu na swój rycerski podbój. Zamieszkał u kuzynów, o dwie przecznice od domu Luriów. Debora zobaczyła go po raz pierwszy w synagodze, w sobotni poranek, zerkając nad białą zasłoną, chroniącą kobiety przed pożądliwymi spojrzeniami mężczyzn. Bez wątpienia miał dwa metry, jak również był przystojny, ze swą grzywą kasztanowatych włosów i rzeźbionymi rysami. W dodatku, nie nosił brody i choć jego baczki miały przepi- sową długość, nie były skręcone w loki. Gdy ojciec Debory uhonorował gościa zaproszeniem do czytania Tory, Asher nie tylko wyrecytował wstępne błogo- sławieństwa z pamięci, lecz zademonstrował, że potrafi płynnie oddać melodię samego tekstu. Co więcej, poproszono go o odczytanie na końcu wersetów z Ksiąg Prorockich. Spotkały go praktycznie te same przed- ślubne zaszczyty co męża Reny. Debora pomyślała półżartem, że być może mama zabierze ją wieczorem do mykwy. Musiała przyznać, że gdyby nie wywierano na nią takiego nacisku, może nawet by się jej spodobał. Matka, która siedziała obok niej, nie potrafiła się powstrzymać od wyrażania szeptem zachwytów nad śpiewem Ashera Kaplana. - Co za dźwięczny głos - unosiła się. Daj spokój, mamo - pomyślała Debora. - Czy ty również musisz być po jego stronie? Po nabożeństwie, gdy ojciec wraz z Dannym przedstawiali gościa z Chicago różnym ważnym osobistościom, Debora po- śpieszyła z matką do domu, żeby wyjąć czulent z pieca, w któ- rym podgrzewał się przez całą noc. Gdy do domu przybyli mężczyźni, dla Debory stało się jasne, że nawet Danny zaakceptował kandydata. Wpatrywał się w Ashera oczyma okrągłymi z podziwu. Jeśli przyjdzie jej stoczyć walkę, najwyraźniej będzie w niej osamotniona. Podczas posiłku samozadowolenie zdawało się tryskać z za- rumienionej twarzy rabina Lurii. Był pewien, że znalazł wyjąt- kowego narzeczonego dla swej wyjątkowej córki. Pozwolił nawet Asherowi grać pierwsze skrzypce w poobied- niej dyskusji. Jego interpretacja ustępów z Tory dowiodła, że doskonale nadaje się na zięcia silczańskiego rebego. Asher prawie nie patrzył na Deborę. Poza: "Miło mi cię poznać" w jidysz, nie odezwał się do niej ani słowem. Rozmawiano o ostrzeżeniach Jeremiasza wobec grzeszników, którzy "przyzwyczaili swój język do kłamstwa, postępują prze- wrotnie, nie chcą się nawrócić" *. * Jr 9,4 (przyp. tłum.). W tym miejscu Debora wtrąciła się, cytując z pamięci kolejny wers: "Oszustwo na oszustwie, obłuda na obłudzie, nie chcą znać Pana..." * Wszyscy utkwili w niej nagle zdumione spojrzenia. Ona również się przygotowała. Wreszcie nadszedł wielki moment. Cała rodzina udała się na spacer do położonego w pobliżu Prospect Parku. Rabi i pani Luria szli w odległości dziesięciu kroków za młodymi, "żeby dzieci mogły się lepiej poznać". Asher rozpaczliwie pragnął zrobić dobre wrażenie na Debo- rze. Nie tylko dlatego, że liczyło na niego całe Chicago, lecz naprawdę mu się spodobała. Od pierwszej chwili uległ urokowi jej dużych brązowych oczu i zmysłowości. Zachwycił go jej głos, gdy śpiewali wspól- nie modlitwę po posiłku; zaimponowała mu odwaga, z jaką wtrąciła się do rozmowy mężczyzn. - Ani trochę nie przesadzili - zauważył. - Słucham? - Moi rodzice opowiadali mi cudowne rzeczy o tobie i two- jej rodzinie. Przynajmniej raz nie była to fałszywa reklama. Umilkł w nadziei, że Debora odwzajemni mu komplement. Wyczuła to i odpowiedziała w końcu: ' - A ty... jesteś rzeczywiście taki wysoki, jak mi opo- wiadano. Czy to wszystko? - zadał sobie w duchu pytanie Asher. - Słyszałem, że jesteś naprawdę eszet chajil - wygłosił najwyższą pochwałę, jaką może usłyszeć żydowska dziewczyna. - Innymi słowy: "świetny materiał na żonę" - odrzekła Debora cierpko. - Faktycznie wszystko zależy od tego, jak przetłumaczysz zwrot hebrajski. Chodzi mi o to, że skoro gibor chajil oznacza dzielnego bohatera, czemu eszet chajil nie miałoby oznaczać dzielnej kobiety? Asher zmarszczył brwi i pokręcił głową, zastanawiając się w duchu, czy postąpiłby rozsądnie, wciągając swoją żonę in spe w semantyczny spór. Doszedł do wniosku, że lepiej będzie ją ułagodzić. - Czy możemy zmienić temat? - poprosił. - Nie znam się kompletnie na koszykówce - odpowie- działa. - Może więc chciałabyś poznać moje plany na przyszłość? Debora tylko wzruszyła ramionami. Przez kilka minut szli w milczeniu, udając, że podziwiają roślinność. - No cóż - odezwał się wreszcie Asher - gdyby cię to przypadkiem interesowało, nie zamierzam zostać rabinem. - Och, doprawdy? Czy twój ojciec jest zawiedziony? - Raczej nie. Mam dwóch starszych braci, którzy już pro- wadzą własne gminy. W każdym razie przyszło mi na myśl, że może zainteresuje cię, iż chcę zostać lekarzem. Co o tym są- dzisz? - Sądzę, że to świetny pomysł - odpowiedziała szczerze, dodając po chwili: - A czy wiesz, kim ja chcę zostać? - Mam nadzieję, że żoną. - Och, kiedyś zapewne - odparła. - Ale chciałabym też czegoś dokonać. - To znaczy? - spytał. - Pragnę być uczoną. - Ale przecież jesteś kobietą. - Będę zatem uczoną kobietą. Zdenerwowany, czując, że czas ucieka, Asher postanowił przejść do rzeczy. - Deboro, czy mógłbym ci zadać pewne proste pytanie? - Proszę bardzo. - Czy ci się podobam? - Tak - odpowiedziała z zażenowaniem. - Czy zatem chcesz wyjść za mnie? - Muszę odpowiedzieć po prostu "tak" lub "nie"? - Owszem. Debora spojrzała prosto w jego piękne piwne oczy i powie- działa: - Nie. 11 Debora Był piątkowy wieczór, brakowało dziesięciu minut do jede- nastej. Debora Luria siedziała w salonie, czytając Biblię. Jak zwykle zostawiła na koniec Pieśń nad Pieśniami. Była tak pochłonięta lekturą, że ledwie usłyszała zgrzyt klucza w zamku frontowych drzwi. Ocknęła się z zamyślenia, dopiero gdy usłyszała nieśmiałe pozdrowienie: - Wszystkiego dobrego w dniu szabatu. Podniosła wzrok znad książki. Był to szabesgoj, którego jej rodzina oraz sąsiedzi zatrudnili do gaszenia lamp. Zdając sobie sprawę, jak niewłaściwe jest przebywanie z nim w jednym pokoju, Debora skinęła głową i wstała. - Och, przepraszam - powiedziała. - Pewnie tracisz prze- ze mnie czas. - W porządku. Właściwie przyszedłem nieco wcześniej. Mogę najpierw pójść do domu Shapirów i wrócić później. - Nie, nie - zaprotestowała. - Skończę czytanie. Zamknęła książkę, położyła ją starannie na stole i wyszła z pokoju. - Dobranoc - powiedział szeptem młodzieniec, ona jed- nak chyba nie usłyszała. Gdy Timothy Hogan zaczął pracować u Luriów, prawie nie zwrócił uwagi na Deborę, która była wówczas nieśmiałym, niezdarnym podlotkiem o ciemnych kręconych włosach. Jednak z biegiem czasu znalazł się pod urokiem jej egzotycznej urody. Wiedział, że czyni źle, ale w chwilach słabości modlił się, by ją zobaczyć choć w przelocie, gdy będzie wypełniał swoje piątkowe obowiązki. Patrząc, jak dziewczyna znika w ciemnym korytarzu, zdał sobie sprawę, że zachował się niewłaściwie. Młodym Żydów- kom nie wolno rozmawiać z żadnymi chłopcami, a tym bar- dziej z irlandzkimi katolikami. Mimo że wymówiła zaledwie kilka słów, echo jej ślicznego głosu wciąż rozbrzmiewało w po- koju. Ciekawość popchnęła go raz jeszcze do przekroczenia granic. Pochylił się, by zobaczyć, co czytała, i zdumiał się - ta melan- cholijna córka rabiego siedziała sama w nocy nad świętą Biblią. Na górze Debora rozebrała się w ciemności, ale gdy przy- łożyła głowę do poduszki i zbliżający się sen wyciszył jej myśli, wciąż widziała w marzeniach błyszczące niebieskie oczy Timo- thy'ego Hogana. Powinnam powiedzieć o tym ojcu - nakazywało Deborze nieczyste sumienie. - Ale wtedy bez wątpienia ojciec go zwolni i nigdy więcej go nie zobaczę. Postąpiłam jednak karygodnie, odpowiadając mu. Dlaczego to zrobiłam? Nagle ją olśniło. Tim Hogan mówił w jidysz. Mimo iż przysięgła sobie uroczyście, że w następny piątek położy się spać wcześniej, wciąż jeszcze była na dole, gdy Timothy zjawił się o wpół do jedenastej, co było zdarzeniem bez precedensu. - Przepraszam, za nic nie chciałbym ci przeszkodzić- powiedział lekko drżącym głosem. Udawała, że nie zwraca na niego uwagi. Nie wstała jednak i nie odeszła, tak jak w zeszłym tygodniu. - Może wolisz, żebym wrócił później? - spytał Tim cicho po chwili milczenia. Wyprostowała się i niemal wbrew własnej woli zwróciła się do niego: - Gdzie nauczyłeś się jidysz? - No cóż, pracuję dla waszych rodzin już od czterech lat, miałem więc na to sporo czasu. W każdym razie zdecydowanie łatwiej mi mówić niż czytać. - Potrafisz czytać...? - Och, bardzo powoli - odpowiedział Timothy. - Wi- dzisz, pan Wasserstein prawie nie widzi. Gdy zacząłem poma- gać mu w piątkowe wieczory, namówił mnie, żebym przy- chodził kilka razy w tygodniu, popołudniami. Nauczył mnie liter, ponieważ chciał, żebym mu czytał "Daily Forward". Deborę poruszyła myśl, że osiemdziesięcioletni sąsiad sięga do swej mocno przyćmionej pamięci, by nauczyć młodego katolika hebrajskich liter. - Ale jak może cię uczyć, skoro nie widzi, co jest napisane? - Wypracował bardzo ciekawy system. Zna wszystkie psal- my na pamięć, każe mi więc szukać tego, który zaczyna się na literę, której się uczymy. Na przykład, "Pan jest moim pas- terzem" zaczyna się od aleph, a "Gdy Izrael opuścił Egipt"- od bet. I tak dalej, i tak dalej. - To bardzo sprytne - rzekła z podziwem Debora. - A ty jesteś bardzo wielkoduszny. - Och, przynajmniej tyle mogę zrobić. Pan Wasserstein jest taki samotny - poza mną, jego jedyny kontakt ze światem zewnętrznym stanowi szu~. Nagle wybuchnął tłumionym śmiechem. - Co cię tak rozśmieszyło? - spytała Debora. - Wciąż żartuje, że byłbym dobrym rabinem. Czasami wydaje mi się, że mówi poważnie. - Żydzi nie nawracają - stwierdziła Debora, dziwiąc się samej sobie, że potrafi być w tej chwili taka dogmatyczna. - Nie martwię się z tego powodu - uśmiechnął się Tim i Debora poczuła nagłe skrępowanie. Jego twarz miała taki... anielski wyraz. - Prawdę mówiąc, jeśli ojciec Hanrahan znaj- dzie dla mnie miejsce, pójdę do seminarium, gdzie znajomość hebrajskich liter przyda mi się ogromnie przy czytaniu Starego Testamentu. - To znaczy, że wyjedziesz? - spytała odruchowo. - Jeśli się okaże, że nadaję się do stanu kapłańskiego. - Co masz na myśli? - No cóż, podobnie jak nasz Zbawiciel, muszę być głuchy i ślepy na pokusy świata, ciała i podszepty diabła. - Aha - mruknęła, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Modliła się w duchu, by nie zauważył jej rozczarowania na wieść, że nie będzie go widywać. - Prawdę mówiąc, nie trapię się diabłem - zażartował- ale muszę jeszcze popracować nad pozostałymi pokusami. Deborę ogarnęła nagła panika. O czym on mówi? Czemu pozwoliła sobie na tę rozmowę? Zmobilizowała całą siłę we- wnętrzną i powiedziała nerwowo: - Przepraszam, ale muszę już iść spać. Odwróciła się i zaczęła wchodzić po ciemnych schodach. Dawno już zniknęła na górze, a on wciąż patrzył za nią. Nie potrafił opanować dręczącej ciekawości. Musiał koniecznie zobaczyć, co dokładnie czytała. Podniósł jej książkę, Biblię Soncino z przekładami na heb- rajski i angielski. Jego wzrok padł na słowa: "O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja... oczy twe jak gołębice!" *. Był przekonany, że jakaś wyższa siła kazała mu przeczytać ten werset. Może pan Wasserstein - pomyślał - jeszcze nie śpi i po- może mi nauczyć się tych słów w języku hebrajskim. Debora była jednocześnie podniecona, zmieszana... i prze- rażona. Musiała koniecznie z kimś porozmawiać, a jedyną osobą, której mogła zaufać, był jej młodszy brat. - Na miłość boską - rzekł Danny sennym głosem, gdy zapukała cicho i weszła do jego pokoju. - Jest prawie północ. - Danny, proszę. Muszę z tobą porozmawiać. Wyczuwając jej napięcie, usiadł. - Dobrze - zgodził się, tłumiąc ziewnięcie. - No, o co chodzi? - o... czy znasz naszego szabesgoja? - Tima? Tak - odpowiedział Danny. - To porządny chłopak, prawda? = Ee... nie wiem - mruknęła pod nosem Debora. - Zaraz, zaraz, Deb -jęknął Danny - do czego, u licha, prowadzi ta rozmowa? - Czy wiedziałeś, że on zna jidysz? - Jasne. Kilka razy z nim rozmawiałem. I tylko z tego powodu obudziłaś mnie tej jedynej nocy, kiedy mogę się trochę wyspać? - Ale czy nie uważasz, że to dziwne? - nie dawała za wygraną Debora. - Raczej nie. Tim to niezwykły chłopak. - Pod jakim względem? - spytała, pragnąc dowiedzieć się jak najwięcej o młodzieńcu, który zapanował nad jej wy- obraźnią. - Pewnego razu, gdy ten szejgec Ed McGee próbował mnie zamordować, nadbiegł Tim i spuścił mu lanie. Fantas- tycznie się bije. Prawdę mówiąc, nigdy mu nie podziękowałem. Po prostu wziąłem nogi za pas. - Milczał przez chwilę, po czym spojrzał na siostrę, która przygryzała nerwowo war- gę. - A więc, co chciałaś mi powiedzieć? Debora poczuła, że podjęłaby zbyt wielkie ryzyko, zwierzając się nawet bratu. - Nic, nic - odparła. - Przepraszam, że cię niepokoiłam. - Hej, Deb... - szepnął Danny, gdy już wychodziła. - Słucham? - Czy on... no wiesz... próbował czegoś? - Nie wiem, o co ci chodzi. - Owszem, wiesz doskonale. No więc? - Nie bądź głupi. - Nie, Deb, to ty nie bądź głupia. Przez cały tydzień Debora z utęsknieniem wyczekiwała sza- batu - aczkolwiek nie jak zwykle z przyczyn religijnych. Miała tym razem szczególny powód, który zarazem ją pod- niecał i martwił. Tym razem Tim zjawił się jeszcze wcześniej - faktycznie w dziesięć minut po tym, jak reszta rodziny udała się na spoczynek. - Dopiero piętnaście po dziesiątej - odezwała się nie- spokojnym szeptem. - Obserwowałem was z ulicy - przyznał się Tim. - Kiedy zobaczyłem, że jesteś sama, pomyślałem, że byłoby dobrze... - Nie jest - powiedziała ostro. - Możesz pogasić światła i iść sobie. Nie powinnam z tobą rozmawiać. Nie wiesz o tym? - A ja nie powinienem rozmawiać z tobą. Nie wiesz o tym? Zapadła cisza. Wreszcie Debora spytała cichym głosem: - Dlaczego? - Uczą nas w szkole, żeby nie zadawać się z niekatolikami. Ostatnio mówiono nam, że wszystkie żydowskie dziewczyny to nierządnice jak Jezabel. - Jezabel nie była Żydówką - zaprotestowała Debora.- Ale zapewne w twojej szkole uważają, że jest nim każdy, kto czyni zło. - To niesprawiedliwe. - Przytocz mi choć jedną etyczną rzecz, której cię nauczo- no - zażądała. - Chrystus powiedział: "Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie!" *. - Nasz mędrzec Hillel powiedział to samo. - Kto był pierwszy? - Hillel żył na początku pierwszego wieku - powiedziała Debora. - Jezus również. Siedzieli, rzucając sobie nawzajem gniewne spojrzenia. - Właściwie dlaczego się kłócimy? - spytała po chwili Debora. - Ponieważ pozwalasz mi rozmawiać ze sobą tylko w ten sposób. - Kto powiedział, że w ogóle chciałam z tobą rozmawiać? - W porządku, to ja chciałem porozmawiać z tobą - rzekł łagodnie. - Dlaczego? - spytała, sama nie rozumiejąc, czemu zadała to pytanie. - Ponieważ cię lubię - odpowiedział Tim. - Czy czujesz się urażona z tego powodu? Żaden mężczyzna nie wypowiedział nigdy do niej tak intym- nych słów, choć zapewne w świecie zewnętrznym zabrzmiałyby zupełnie niewinnie. Mimo to nie potrafiła powściągnąć swych emocji. - Nie czuję się urażona. Po prostu zastanawiam się, co takiego uczyniłam, żebyś... czuł się w ten sposób... Tim uśmiechnął się. - Nic, naprawdę. Ale nic na to nie poradzisz, że jesteś śliczna. Debora przeżyła mały szok. Nawet chełpliwy Asher Kaplan nie zachowywał się tak poufale. Ale ten pierwszy komplement, złożony jej kobiecości, upoił ją. I choć nie uwierzyła jego słowom, pragnęła usłyszeć ich więcej. - Może zmienimy temat - zaproponowała. - Jasne. Oczywiście. Zapadło niezręczne milczenie, przerwane wreszcie na pozór nie związanym z tematem pytaniem Tima. - Czy byłaś kiedyś w kinie? - Nie. Nie wolno nam. Zbyt trudno byłoby mi to wy- tłumaczyć. A czemu pytasz? - Po prostu zastanawiałem się, czy gdybym był żydowskim chłopcem, mógłbym cię zaprosić na jakiś film. Niektórzy twoi rodacy chodzą do kina, prawda? - Nie ortodoksi - odparła. - To znaczy... Właśnie w tej chwili zaczął bić zegar, przywołując oboje do rzeczywistości - zdali sobie sprawę, że to, co ich dzieli, to nie tylko mały stolik, lecz bezdenna przepaść między dwiema religiami. - Mam dla ciebie niespodziankę - szepnął Tim. - Jaką? - spytała niespokojnie. Odkaszlnął cicho i powiedział, usprawiedliwiając się: - Mam nadzieję, że mój akcent nie jest zbyt okropny. - Po czym wyrecytował: - "Wówczas lud Pana zstąpił do bram. Powstań, o powstań, Deboro; powstań, o powstań i pieśń zaśpiewaj...' - Popatrzył na nią oczyma błyszczącymi dumą i powiedział: - Księga Sędziów, rozdział piąty, werset dwunas- ty. Była wzruszona. - Pieśń Debory. O mój Boże. - Uśmiechnęła się. - Sama nie wiem, czy mam czuć się pochlebiona, czy też zażenowana. - Pochlebiona, bardzo proszę - rzekł poważnie Tim. W następnej chwili usiadł obok niej. Stało się to tak szybko, że nie miała czasu jeszcze bardziej się przestraszyć. - Pragnę cię pocałować - wyszeptał. Zwróciła ku niemu głowę i zatopiła wzrok w oceanie jego oczu. - Ale nie wolno ci. Jej ton jednak mówił co innego. Tom zaczął wyrzucać z siebie słowa, jak gdyby chciał zdążyć przed rychłym końcem świata. . - Deboro, muszę ci to powiedzieć teraz, ponieważ wiem, że nigdy więcej się na to nie zdobędę. Ja... ja... Całym moim sercem, naprawdę... cię lubię. Zamknęła oczy, ale się nie odsunęła. Czuła dziwne mrowienie w karku. Sprawiło to muśnięcie jego dłoni, a w chwilę później jego ciepłe wargi przylgnęły do jej warg. Tim nigdy w życiu nie odczuwał podobnych doznań. Debora była zbyt przerażona, żeby zareagować, ale modliła się, by ta elektryzująca chwila trwała wiecznie. Właśnie w tej chwili do pokoju wszedł rabin Moses Luria. Tim zerwał się błyskawicznie na nogi. W pokoju paliła się tylko jedna lampa - ta, którą miał zgasić Timothy. Przez dręczącą chwilę rabin patrzył na nich, wreszcie powie- dział z nienaturalnym spokojem: - Nu, dzieci, co się dzieje? - To moja wina, tatusiu - podkreśliła szybko Debora. - Nie, rabi - sprzeciwił się Tim - właśnie że moja, wyłącz- nie moja. To był mój pomysł, żeby czytać jej po hebrajsku. - Po hebrajsku? - spytał nadal cichym głosem rabi, uno- sząc brwi. - Tim pobiera lekcje u pana Wassersteina. Rabin Luria zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł, wciąż zadziwiająco opanowanym tonem: - To godne podziwu, gdy chrześcijanin pragnie czytać Biblię w oryginale. Ale zadaję sobie pytanie: po co? I czemu wybrał Deborę na swoją słuchaczkę? Z przyjemnością poprosił- bym kogoś z mojej jesziwy, żeby udzielał mu indywidualnych lekcji. I wreszcie zapytuję siebie, co tu się naprawdę dzieje? Samokarzące sumienie Timothy'ego nakazało mu znów wziąć winę na siebie. - Rabi - rzekł odważnie - to ja wszystko zacząłem. Ponoszę całkowitą winę. Proszę, niech pan nie wylewa swego gniewu na Deborę. - Gniewu? Ta sytuacja wymaga czegoś znacznie więcej niż gniewu. - Umilkł, po czym dodał: - Jeśli więc zostawisz po prostu swoje klucze, możemy powiedzieć sobie dobranoc. I żegnaj. Wstrząśnięty Tim wyjął spięte kółkiem klucze z kieszeni i położył je na stole. Dźwięk metalu zdawał się profanować ciszę szabatu. Spojrzał na Deborę. - Przykro mi, Deboro. Mam tylko nadzieję, że twój ojciec uwierzy, że byłaś... - Dobranoc - rzekł z naciskiem rabin. Ojciec i córka zostali sami. Deborę oświetlało mdłe światło jedynej lampy. Rabi stał w ciemności tak głębokiej, że był prawie niewidzialny, jak Bóg. Dziewczynę ogarnęło przerażenie, ponieważ wyczuwała pło- nącą w nim wściekłość. Była pewna, że wysmaga ją - jeśli nie fizycznie, to słowami. Zaskoczył ją. - Deboro - powiedział łagodnie - nie miałem racji, gnie- wając się na ciebie. To ja ponoszę całą winę. Wiem, że jesteś przyzwoitą dziewczyną, która została narażona na pokusę. W taki właśnie sposób złe skłonności kuszą nas do grzechu. - Nie zgrzeszyłam - szepnęła. Rabin spojrzał w niebo, wznosząc do góry ręce bezsilnym gestem, następnie przeniósł wzrok na córkę i powiedział cicho: - Idź spać, Deboro. Porozmawiamy o tym, gdy skończy się szabat. Skinęła w milczeniu głową i weszła po schodach na górę. Zawsze trzeszczały, ale dzisiejszego wieczora miała wrażenie, że jęczące stopnie oskarżają ją cicho. Weszła do pokoju i rzuciła się w ubraniu na łóżko. Nie miała złudzeń co do pozornego spokoju ojca. Wiedziała, że gdy trzy gwiazdy oznajmią nadejście sobotniego wieczora, obedrze ją ze skóry. Tak czy owak, zasłużyła na to. Sprofanowała dom rodziców, sprofanowała szabat, przy- niosła wstyd rodzinie. Ale to nie wszystko. Rekompensatą całego grzechu było coś w rodzaju fizycznego echa podniecenia, które poczuła, gdy Timothy jej dotknął. Pijąc poranną kawę, rabin Luria nie okazał śladu gniewu z powodu wydarzeń poprzedniego wieczora. Wyszli z Dannym rano do synagogi. Kobiety miały dołączyć do nich po upływie pół godziny. Debora drżała na myśl, co powie matka, gdy zostaną same. Z miny Racheli i tonu jej głosu Debora domyś- liła się, że ojciec opowiedział jej o wszystkim. Rachela jednak nie odezwała się ani słowem. Wreszcie dzień się skończył. Ze swej sypialni, w której się schroniła, Debora usłyszała trzaśnięcie drzwi na dole. Oczeki- wanie zakończone. Wstała, obmyła twarz zimną wodą i zeszła na dół. Rabin celebrował hawdala, obrzęd, który kończy szabat i oddziela jego sacrum od profanum rozpoczynającego się tygo- dnia. Aniołowie szabatu odeszli, powrócił świat ze wszystkimi swoimi niedoskonałościami. Siłą przyzwyczajenia Debora natychmiast udała się za matką do kuchni, by pozmywać naczynia - pozostałości szabatowego święta. Była pewna, że ojciec przyjdzie i zechce porozmawiać z nią na osobności. On jednak zamknął się w swoim gabinecie. Po godzinie wysunął stamtąd głowę i zawołał cicho: - Deboro, chodź tutaj, proszę. Przygotowała się do tej rozmowy. Spędziła minione dwa- dzieścia cztery godziny, rozpaczliwie zastanawiając się nad sposobem odkupienia swego grzechu i ułagodzenia gniewu ojca. Wiedziała dobrze, że będzie musiała złożyć ofiarę. - Papo, wyjdę za Ashera Kaplana... - wyrzuciła z siebie natychmiast po wejściu do gabinetu. Ojciec nakazał jej spokojnym gestem, by usiadła. - Nie, moja droga. W tych okolicznościach nie poproszę rabiego Kaplana, żeby rozważył możliwość tego małżeństwa. Debora usiadła w milczeniu, czując nagły zawrót głowy. Przeszył ją zimny dreszcz. - Moje dziecko - mówił dalej rabin, powoli i z namys- łem - to wszystko moja wina. Jak głupiec sądziłem, że zawsze jesteś na górze, kiedy on przychodzi. Milczał przez chwilę, po czym powiedział szeptem: - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli wyjedziesz. Debora zamarła. - Dokąd... dokąd chcesz mnie wysłać? - Kochanie - powiedział, patrząc na nią ze smutkiem- nie myślę o Syberii, lecz o Ziemi Świętej. "Złota Jerozolima". Zresztą, czy kilka miesięcy temu Wszechmogący nie zrządził ponownego połączenia Miasta Dawida - i to w ciągu sześciu dni, bo bez wątpienia żołnierze izraelscy odpoczywali siódmego dnia? Myślę, że powinnaś cieszyć się, iż zaczniesz nowe życie: Nowe życie? - pomyślała Debora. - Czy skazuje mnie na wieczne wygnanie? Siedziała przez chwilę w milczeniu, a na- stępnie spytała z wahaniem: - Co tam będę robiła? - Rabin Lazar Schiffman, który kieruje naszą jesziwą w Je- rozolimie, zgodził się znaleźć rodzinę, przy której będziesz mieszkała. Skończysz szkołę. Ojciec pochylił się do przodu nad biurkiem i spojrzał na nią. - Posłuchaj, Deboro. Kocham cię całym sercem. Czy są- dzisz, że cieszy mnie nasze rozstanie, to, że będziesz taki świat drogi ode mnie? Sprawia mi to ból, ale zdecydowałem tak dla twojego własnego dobra. Ponownie zapadła cisza. - Co chcesz ode mnie usłyszeć, tatusiu? - spytała wreszcie Debora. - Możesz powiedzieć mi, że zapomnisz o tym chrześcija- ninie. Że będziesz oddychać świętym powietrzem Jerozolimy i oczyścisz swą duszę po tym nieszczęsnym wydarzeniu. Westchnął znów, po czym zakończył: - A teraz lepiej idź, pomóż matce. - Skończyłyśmy już zmywać naczynia. - Miałem na myśli pakowanie twoich rzeczy. - Kiedy wyjeżdżam? - spytała, czując, że jest tak lekka jak liść miotany wiatrem. - Jutro wieczorem, jeśli Bóg pozwoli. 12 Daniel Kiedyś, gdy byłem jeszcze bardzo mały, ojciec podzielił się ze mną szczególnym rodzajem praktycznej mądrości. Niemal o włos uniknąwszy holocaustu, wypracował następujące defini- cje: rozsądny Żyd to taki, który zawsze ma ważny paszport dla siebie i członków rodziny; naprawdę inteligentny Żyd na- tomiast zawsze nosi paszport przy sobie. Dlatego też każde z nas miało ważne dokumenty podróżne jeszcze przed pierwszymi urodzinami. Był to drugi rytuał w hie- rarchii ważności, tuż po moim obrzezaniu, pierwszy stanowił porozumienie z Bogiem, drugi z Departamentem Ceł i Imig- racji. Nigdy jednak, w najgorszych nawet przewidywaniach, nie zakładałem, że ten środek ostrożności może posłużyć do przyśpieszenia wygnania mojej siostry. Ostatni wieczór Debory w Brooklynie zakończył zarówno jej, jak i moje dzieciństwo. Spędziliśmy każdą chwilę tego wieczoru razem, nie tylko po to, żeby się wzajemnie pocieszyć, ale by złagodzić cierpienie wywołane świadomością, że nie zobaczymy się przez wiele miesięcy, może lat. Czułem się kompletnie bezradny, rozpaczliwie pragnąłem cokolwiek zrobić. Ucieszyłem się więc, gdy Debora szepnęła wreszcie ponuro: - Posłuchaj, Danny, czy mógłbyś wyświadczyć mi wielką przysługę? Uprzedzam cię, że to może być nawet niebezpieczne. Bałem się, ale byłem zdecydowany jej pomóc. - Jasne. A o co chodzi? - Chciałabym napisać do Tima list, ale nie wiem, jak mu go dostarczyć. - Napisz, Deb - odpowiedziałem. - Wyślę go, idąc do szkoły. - Ale wtedy może go zobaczyć ktoś z jego rodziny... - Dobrze, dobrze - przerwałem. - Spróbuję zakraść się tam dzisiaj w nocy. Zarzuciła mi ramiona na szyję i trzymała mnie tak przez długą chwilę. - Och, Danny, kocham cię - wyszeptała. To dodało mi odwagi, by zapytać: - Czy jego również kochasz? - Nie wiem - odpowiedziała po chwili wahania. Było trochę po drugiej w nocy. Gdy wreszcie upewniłem się, że wszyscy, nawet Debora, śpią, włożyłem tenisówki i wybieg- łem w głęboką ciemność. To było dziwne uczucie biec opustoszałymi, zasnutymi mgłą ulicami, które oświetlało jedynie mdłe światło latarń. Znajdowałem się w samym sercu terytorium katolików i na- wet okna zdawały się gapić na mnie nieprzyjaźnie. Chciałem wynieść się stąd jak najprędzej. Dotarłem do domu Delaneyów w rekordowo krótkim czasie i wsunąłem list przez szparę pod drzwiami. Debora zapewniła mnie, że Tim wstaje pierwszy, ponieważ służy do porannej mszy. Następnie puściłem się pędem w kierunku domu. Uspokoi- łem oddech, otworzyłem cichutko drzwi i wszedłem na palcach do środka. Nagle zaskoczył mnie i przeraził dźwięk dochodzący z ga- binetu ojca. Przypominał łkanie, okrzyk bólu. Gdy podszedłem bliżej, zorientowałem się, że recytuje ustępy z Biblii, z Lamentacji: - "Opuściło Córę Syjonu całe jej dostojeństwo" *. Nawet z daleka wyczuwałem jego cierpienie. Drzwi były uchylone. Zapukałem cicho, ale chyba nie usły- szał, pchnąłem je więc lekko. Ojciec siedział przy biurku, obejmując głowę obiema rękami, i recytował pełne cierpienia słowa Jeremiasza. Przez chwilę bałem się odezwać, pewien, że ojciec nie chciał- by, żebym widział, w jakim jest stanie. Wyczuł moją obecność i podniósł wzrok. - Danny - odezwał się cicho. - Usiądź i porozmawiaj ze mną. Usiadłem. Ale rozmowa się nie kleiła. Bałem się, że cokol- wiek powiem, zranię go jeszcze bardziej. Wreszcie ujął moją głowę w dłonie, jego twarz była maską rozpaczy, gdy powiedział: - Danny, obiecaj mi, że nigdy nie sprawisz takiego bólu swojemu ojcu. Zaniemówiłem. Nie potrafiłem zmusić się, żeby wymówić słowa, które ulżyły- by jego cierpieniu. 13 Debora Dla wiernych wszystkich wyznań Jerozolima istniała od prawieków. Przez stulecia po jej czcigodnych ulicach stąpali faraoni i cesarze, kalifowie i krzyżowcy, chrześcijanie, muzuł- manie i żydzi. To tutaj, na wzgórze Moria, Abraham przyprowadził swego syna Izaaka, by złożyć go w ofierze, w najwyższym akcie wiary. Król Dawid uczynił Jerozolimę swoją stolicą i sprowadził do niej Arkę Przymierza, dla której jego syn Salomon wzniósł pierwszą wielką świątynię w 955 roku p.n.e. Dziesięć wieków później potomek Dawida, Jezus, wkroczył triumfalnie do miasta na pięć dni przed swoim ukrzyżowaniem. Wiele kościołów - łącznie z etiopskim i koptyjskim - święci Jego śmierć i zmartwychwstanie. Dla ultraortodoksyjnych Żydów najważniejszym miejscem poza Ścianą Płaczu jest dzielnica o nazwie Mea Shearim. Jest to getto dla pobożnych - z tym istotnym zastrzeżeniem, że jego granice zostały utworzone nie po to, by zamknąć Żydów wewnątrz, lecz by trzymać pogan na zewnątrz. Jidysz jest wspólnym językiem codziennym, hebrajskiego używa się wyłącznie do modlitw. Kobiety noszą peruki i skrom- ne stroje, suknie z długimi rękawami, zapięte wysoko pod szyją. Nawet w najupalniejsze dni lata mężczyźni nie zdejmują ciężkich czarnych ubrań, futrzanych kapeluszy oraz, oczywiście, gartla, opasującego brzuch i oddzielającego święte części ciała od pospolitych. Część z wielu ortodoksyjnych sekt uznała państwo Izrael, gdy powstało w 1948 roku. Niektóre nawet posyłały swoich synów (choć nie córki, jak to czynili dawni Izraelici) do wojska, gdzie byli umieszczani w specjalnych religijnych jednostkach, by mogli studiować Torę, gdy nie walczyli. Istniała też spora liczba fanatycznych ekstremistów, jak Neturei Karta - "Strażnicy miasta" - którzy nie zaakcep- towali istnienia państwa. Choć mieszkali w samym sercu Świę- tego Miasta, wciąż uważali się za "wygnańców". Dla nich obecne państwo izraelskie jest grzechem, który opóźnia przy- jście Mesjasza. Jednakże wszystkie frakcje Mea Shearim zgadzają się co do jednej sprawy - świętości szabatu. Biada kierowcy, który zechce przejechać którąś z ulic getta w sobotę - o ile, oczywiś- cie, wejście nie zostało zamknięte łańcuchem. Powita go wściek- ły grad kamieni. Z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny przy- wódcy duchowi nie uważają tego czynu za pogwałcenie spokoju szabatu. Właśnie do tej twierdzy świętości została wygnana Debora Luria. Pożegnanie na lotnisku w Nowym Jorku zostało oblane łzami, chociaż w przeciwieństwie do matki i Danny'ego, ojciec płakał tylko w duchu. Wchodząc wśród przepychającego się tłumu przez rękaw do samolotu linii lotniczych El Al, Debora odmawiała modlitwę odpowiednią dla podróżujących samo- lotem: Gdy wstąpię do nieba, tam jesteś... Gdybym przybrał skrzydła jutrzenki, zamieszkał na krańcu morza: tam również Twa ręka będzie mnie wiodła i podtrzyma mię Twoja prawica *. Na początku jej uwagę zaprzątnęły zabiegi stewardes, które starały się w miły sposób nakłonić kolorowy, chaotyczny tłum pasażerów do zajęcia miejsc - zwłaszcza że niektórzy z nich wybrali sobie tę właśnie chwilę na modlitwy. Trwało to jednak krótko i znów wróciła myślami do swego osierocenia - utraty matki, ojca, rodziny. I Timothy'ego. Nie potrafiła zrozumieć dziwnych uczuć, które w niej budził. Czy ich związek nie był wcale niewinny? Właściwie trudno go nazwać "związkiem. Zastanawiała się, jaki Bóg mógł mieć cel, stykając ich- a przynajmniej pozwalając im na taką bliskość - tylko po to, by ich brutalnie rozdzielić. Czy to był rodzaj próby, przez jaką musiała przejść? Gdy przygaszono światła, żeby pasażerowie mogli spać, słyszała wciąż płacz dzieci, ciche modlitwy, szum silników samolotu. Ciemność ukryła jej łzy - inne dźwięki zagłuszyły łkanie. W końcu usnęła. Nie obudziła się nawet, gdy samolot miał międzylądowanie w Londynie, gdzie wsiedli kolejni pasaże- rowie. Następną rzeczą, którą usłyszała, był wesoły głos stewardesy: - Panie i panowie, widzicie już brzegi Izraela. Lądujemy za dziesięć minut. Następnie z głośników popłynęła pieśń Przynosimy wam pokój. Debora poczuła, jak przeszywa ją nagle dreszcz. To była Ziemia Święta. Kolebka jej religii. W sensie du- chowym wracała do domu po niezliczonych stuleciach wy- gnania. Już w drzwiach samolotu, a potem schodząc po schodkach na rozgrzaną płytę lotniska, zauważyła, że wszędzie pełno jest żołnierzy. Był to oblężony kraj. W następnej chwili uderzyło ją, że choć wiedziała, iż wszyscy są Żydami, niewiele twarzy przypominało współwyznawców jej wiary z Brooklynu. Niektórzy żołnierze byli ciemniejsi od Portorykańczyków, których widywała w Brooklynie. W pomieszczeniu dworca lotniczego stanowiska odprawy paszportowej były obsadzone przez kobiety, niektóre o czarnych oczach i oliwkowej skó- rze, inne znów rude i piegowate. Niektóre były nawet blon- dynkami, jak Skandynawki. Dopiero gdy wypchnięto ją bez- ceremonialnie na dwór, w duszną noc, ujrzała twarze ludz- kie, wśród których miała rozpoznać kogoś, kto po nią przy- jechał. Na końcu odgrodzonego szpaleru ludzi wykrzykujących powitania w najrozmaitszych językach, stała kobieta w średnim wieku. Miała na sobie ciemną suknię z długimi rękawami, na głowie chustkę, a w ręku tablicę z napisem "Luria". Gdy Debora podeszła do niej, kobieta spytała w jidysz: - Bist du der rebbes tochter? - Tak - odpowiedziała Debora, spocona, z trudem chwy- tając oddech. - Jestem Debora... - A ja Lea - powiedziała kobieta krótko. - Żona rebego Schiffmana. Samochód czeka tam. Odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem, a za nią Debora, dźwigająca swoje 'bagaże. Przeżyła szok, gdy zobaczyła Leę Schiffman z bliska. Wcale nie była to kobieta w średnim wieku, jak wydawało się z da- leka, lecz zmęczona dwudziestoparoletnia dziewczyna o przy- gaszonych oczach i bladej twarzy. Do samochodu było na szczęście niedaleko. Debora spo- dziewała się, że będzie to stary grat, tymczasem ku swemu zdumieniu ujrzała wydłużonego mercedesa diesla z plastiko- wym "kogutem" z napisem "Taxi". Podczas gdy kierowca ładował walizki Debory na bagażnik na dachu, Lea przedstawiła pozostałych pasażerów - swoją siostrę, Brachę, ubraną podobnie jak ona sama i trzymającą na ręku niemowlę, oraz męża Brachy, Mendla, brodatego młodego mężczyznę o wyglądzie intelektualisty. - Szalom - powiedzieli chórem. Były to pierwsze słowa powitania, jakie usłyszała. Nie uszło jej uwagi, że mąż wyraźnie odwrócił od niej spo- jrzenie. Nie chciał kusić licha. Jak dużo wiedzą? - zastanawiała się. - Czy powiedziano im o jej grzechu? W każdym razie będzie musiała ich jakoś sobie zjednać, skoro ma żyć w tym środowisku. Albo będzie widywała wyłącz- nie ich plecy, jak w tej chwili Mendla, który pogrążył się w ożywionej rozmowie z kierowcą. W połowie drogi do Jerozolimy dziecko Brachy rozpłakało się i matka zaczęła śpiewać mu kołysankę, którą Debora pa- miętała z własnego dzieciństwa. To tylko spotęgowało jej wyob- cowanie, spróbowała jednak być uprzejma. - Śliczne dziecko - powiedziała. - Chłopiec czy dziew- czynka? - Och, na szczęście chłopiec - odrzekła kobieta. - Mam już trzy dziewczynki. Okna taksówki były otwarte, sosnowy aromat przesycał powietrze. W niecałą godzinę później mrok judejskich wzgórz rozstąpił się przed oazą światła. Aczkolwiek dla Debory było niepojęte, że inni pasażerowie mogą zachować kamienny spo- kój na widok świętego miasta Jerozolimy, nikt nie odezwał się nawet słowem. Wjechali w ciemne uliczki Mea Shearim. Tylko w pojedyn- czych oknach paliło się światło, to zapewne uczeni ślęczeli nad świętymi tekstami. Taksówka zatrzymała się przy Shmuel Salant i wszyscy wysiedli. Pani Schiffman marudziła przez chwilę z kluczami, wresz- cie drzwi skrzypnęły i wszyscy weszli do środka, Debora ostatnia. Przy stole nakrytym ceratowym obrusem siedział korpulent- ny mężczyzna ze szpakowatą brodą. W dzień pomieszczenie to służyło zapewne jako jadalnia. Wstał i przyjrzał się Deborze. - A więc to ty jesteś córką rabiego Mosesa. Wyglądasz na zdrową dziewczynę. Niech Bóg cię osłania przed złym okiem. Zmęczonej podróżą samolotem i emocjonalnie wyczerpanej Deborze nie przychodziła na myśl żadna odpowiedź. - Dziękuję, rebe Schifman - wymamrotała. - To znaczy, dziękuję za przyjęcie mnie. - Jest późno - rzekł na to gospodarz i nakazał żonie:- Pokaż jej, gdzie śpi. Lea zmierzyła niechętnym wzrokiem Deborę, skinęła głową, po czym kazała jej iść za sobą wąskim korytarzem, w którym znajdowało się kilkoro drzwi. - Wejdź - powiedziała, otwierając jedne z nich. - Dałam ci łóżko przy oknie. Dopiero wtedy Debora usłyszała głośne oddechy innych osób śpiących w tym małym pokoju. W słabym świetle pada- jącym z korytarza ledwie dały się rozróżnić trzy wąskie łóżka stłoczone na niewielkiej przestrzeni. Na dwóch z nich, pod wyszarzałymi kocami, leżały drobne figurki. - Lepiej przebierz się w łazience. Nie chcę, żeby dzieci się obudziły, idą jutro do szkoły. Debora skinęła w milczeniu głową. Otworzyła walizkę, wy- jęła szlafrok i zostawiła bagaż w ciasnym pokoiku. Czując ulgę, że choć przez krótką chwilę będzie sama, poszła koryta- rzem do łazienki. Gdy umyła twarz, spojrzała w zmatowiałe lustro. Zobaczyła w nim bladą młodą dziewczynę, którą kiedyś znała, dziewczynę kompletnie teraz przeobrażoną, z ciemnymi sińcami pod przy- gasłymi, udręczonymi oczyma. - Czy nie byłaś przypadkiem Deborą Lurią? - spytała swego odbicia. - Tak, byłam - odpowiedziała znużona twarz. 14 Timothy Przez miesiąc po wyjeździe Debory Timothym targały dwa sprzeczne uczucia - gniew i poczucie winy. Nie mógł sobie wybaczyć, że stał się przyczyną wygnania Debory. Ośmielił się nawet napisać do rabina list, w którym zapewniał go, że ponosi całkowitą winę za ten incydent, i twierdził stanowczo, że przy- jmie z pokorą każdą karę. Mimo to nie mógł znieść ostrej krytyki swego spowiednika, albowiem ksiądz stale przypominał mu, co powiedział Pan w swym kazaniu na górze - że każdy, kto spojrzy pożądliwie na kobietę, cudzołoży w swoim sercu. Zraniła go implikacja, że jego uczucia do Debory Lurii mogą być opisane w jakikolwiek sposób jako nieczyste. I tęsknił za nią straszliwie. A jednak przyznał niechętnie, że jeśli ma zostać księdzem, musi odpokutować. Pośród rozmaitych tekstów i modlitw, które wyznaczono mu do zapamiętania, znalazły się słowa apostoła Pawła: "I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie (...ani jakiekolwiek inne stworzenie) nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym" *. Ale żeby nie wiadomo jak często powtarzał ten ustęp, nie potrafił zapomnieć wersetów z Pieśni nad Pieśniami, które recytował, ponieważ wiedział, jak wiele znaczyły dla Debory: "Bo jak śmierć potężna jest miłość" **. Próbował zagłuszyć wspomnienia modlitwą. Przez trzy kolej- ne tygodnie chodził nawet na cursillo, intensywne rekolekcje, organizowane przez jezuitów dla takich ludzi jak on. Dały mu szansę wejrzenia w siebie, a także spojrzenia w górę i uświa- domienia sobie, co oznacza dla niego Bóg. Pościł bez wiedzy rodziny. Przez wiele nocy w tygodniu godzinami medytował w kościele. Jego niezwykłe zachowanie nie pozostało nie zauważone- zwłaszcza że była to maleńka parafia. Pewnego dnia, późnym wieczorem, ojciec Hanrahan podszedł do Tima klęczącego z głową ukrytą w dłoniach i powiedział cicho: - Timothy, biskup Mulroney chce cię widzieć jutro o je- denastej. W Tima jak gdyby grom uderzył, był pewien, że czeka go sąd. Zapewne, mimo tajemnicy spowiedzi, wieść o jego karygod- nym czynie dotarła jakimś sposobem do uszu prałata. Spędził bezsenną noc. Następnie ubrał się w swój jedyny garnitur, przemierzył piechotą trzy kilometry z St. Gregory's do diecezji, by uspokoić walące młotem serce. Nogi miał jak z waty, gdy wchodził na górę po schodach z piaskowca. - Wiele o tobie słyszałem, Hogan - rzekł tajemniczo bis- kup Mulroney, gdy Timothy ucałował jego pierścień. Kor- pulentny mężczyzna wyglądał imponująco w czarnej sutannie, z dużym krzyżem na piersi. - Usiądź, mój synu, musimy porozmawiać o pewnej sprawie. Timothy przycupnął na brzeżku krzesła, tymczasem duchow- ny wrócił do swego biurka. W rogu pokoju siedział skromnie jego sekretarz, młody ksiądz o wyglądzie uczonego, z ołówkiem i notatnikiem w ręku. - Wiesz - rzekł z namysłem Jego Ekscelencja - wierzę, że Bóg przygląda się niektórym z nas ze szczególną uwagą. Zagląda nam w serca. Czyta w naszych duszach... Tim był teraz pewien, co nastąpi - grom z jasnego nieba, kara za jego wszystkie występne myśli. Mylił się. - Wiem co nieco o twoich czynach - mówił dalej bis- kup. - O tym, że gorliwie uczęszczasz na rekolekcje, o twoim postępowaniu w ogóle, o niezwykłej - zwłaszcza w dzisiejszych czasach - pobożności. Ojciec Hanrahan i ja uważamy, że masz prawdziwe powołanie... Timothy słuchał w milczeniu, chcąc wierzyć, że właśnie w ten sposób Bóg podpowiada mu, jak może rozwiązać swój bolesny dylemat. - Czy mam rację co do twoich uczuć? - spytał biskup Mulroney. - Tak, Wasza Ekscelencjo - odpowiedział Tim skwap- liwie. - Jeśli Ekscelencja uważa, że jestem tego godzien, chcę poświęcić życie służbie Bogu. Prałat uśmiechnął się. - Cieszę się. Instynkt powiedział mi, że ojciec Joe się nie myli. Pozwoliłem więc sobie uprzedzić fakty i poczynić pewne kroki. W Seminarium św. Atanazego mają w tej chwili wolne miejsce. Możesz więc zakończyć rok szkolny w St. Gregory's i zacząć w lecie albo... - Nie, nie - przerwał niecierpliwie Tim. - Chciałbym wyjechać jak najprędzej. - Mój Boże, jesteś najpobożniejszym chłopcem, jakiego kiedykolwiek spotkałem - roześmiał się biskup. - Może dam ci dzień lub dwa na zastanowienie się, omówienie tego z rodziną? - Nie mam rodziny. - Miałem, oczywiście, na myśli twojego wuja i twoją ciot- kę - powiedział biskup. Jak wiele ten człowiek wie o mnie? - pomyślał Tim. Opuszczając diecezję, był jeszcze bardziej przygnębiony, niż gdy szedł tutaj. Zdawał sobie sprawę, że to, co biskup nazwał "pobożnością", w rzeczywistości jest straszliwą rozpaczą. Prag- nął uciec, porzucić świat i w ten sposób wypędzić wszystkie myśli o Deborze Lurii. Zatrzymał się pod latarnią obok ruchliwego skrzyżowania. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął złożoną kartkę papieru, wymiętą od częstego czytania. Drogi Timothy! Wiem, że to niebezpieczne, ale to moja ostatnia szansa skontaktowania się z Tobą. Wysyłają mnie jutro do Izraela. Szczerze mówiąc, czuję się winna z powodu nieposłuszeństwa, jakie okazałam wobec mojej religii i rodziców. Ale jeszcze gorzej czuję się, gdy pomyślę o tym, co zrobiłam Tobie. Okazałeś mi tyle przyjaźni, tyle szczerego serca, modlę się gorąco, żeby nie spotkały Cię żadne przykrości z mojego powodu. Bardzo mi smutno, że prawdopodobnie już się nigdy nie spotkamy. Mam tylko nadzieję, że znajdziesz dla mnie jakiś kącik w swoich myślach. Twoja D PS słyszałam, że YMCA w Jerozolimie zatrzymuje listy dla ludzi, którzy są w ciągłej podróży. Jeśli możesz, proszę, napisz tam do mnie. To znaczy, jeśli chcesz. Ogarnęło go nagłe przeczucie, że była to najważniejsza chwi- la w jego życiu, skrzyżowanie dwóch dróg, z których każda wiedzie tam, skąd nie ma powrotu. Miał wrażenie, że przez usta biskupa Bóg daje mu znak- porzuć świat. Czy naprawdę miał wybór? Zaczął drzeć list. Gdy wrzucił strzępki papieru do pobliskiego pojemnika na śmieci, wybuchnął płaczem. 15 Debora Debora mogłaby zasnąć na zawsze. Rzeczywiście, tego pierw- szego ranka w domu rebego Schiffmana wolałaby się nigdy nie obudzić. O wpół do szóstej rano pięcioletnia dziewuszka w sąsiednim łóżku zaczęła głośno płakać i wołać matkę. Po kilku minutach do sypialni weszła zaspana Lea w wy- blakłym szlafroku, zmierzyła niechętnym spojrzeniem Deborę i powiedziała: - Nie mogłaś jej uspokoić? - Nie znam nawet jej imienia - powiedziała zdumiona Debora. Żona rabiego popatrzyła na córkę i spytała: - Co się stało, Rywka? - Zmoczyłam łóżko - wyszeptało dziecko ze strachem. - Znowu? Prześcieradła nie rosną na drzewach. Wstań i umyj się. Dziewczynka, zawstydzona, posłusznie skierowała się ku drzwiom. - I nie zapomnij dać swoich rzeczy deborze - zawołała za nią matka. Mnie? - pomyślała Debora. - A co ja mam zrobić z za- siusianą piżamą dziecka? Wkrótce się dowiedziała. - Jak już pozdejmujesz wszystko z łóżka, zostaw je, żeby się wywietrzyło - poleciła rzeczowo pani Schiffman. - I ko- niecznie wypłucz prześcieradła, zanim je włożysz do pralki. Nie włączaj jej, dopóki nie będzie pełna. Prąd jest drogi. Debora zamierzała w naturalny sposób włączyć się w pra- ce domowe. To jednak zaczynało wyglądać na coś znacznie więcej. Gdy, na wpół śpiąc, zdejmowała brudną pościel, obudziła się druga dziewczynka - może trzyipółletnia - i bez cienia zainteresowania spytała w jidysz: - Kim jesteś? - Mam na imię Debora. Przyjechałam z Nowego Jorku. - Aha - mruknęła dziewczynka, na której transatlantycki paszport Debory nie zrobił najmniejszego wrażenia. Schiffma- nowie często miewali gości z całego świata. Drżąc z zimna, chwiejąc się na nogach, Debora włożyła szlafrok, zebrała pościel i zaniosła ją do niszy na końcu korytarza, gdzie pod oknem z żaluzją stała wtłoczona wie- kowa pralka. Napuściła wody do znajdującego się obok zlewu i namoczyła pościel, po czym skierowała się w stronę łazienki. Było równie chłodno jak w nocy i Debora zaczęła wątpić, czy Schiffmanowie mają w ogóle jakieś ogrzewanie. Łazienka była już zajęta, a pod nią czekało w kolejce dwóch małych chłopców. Synowie Schiffmana - bladzi, o ciemnych, głęboko osa- dzonych oczach - wyglądali na jeszcze bardziej zmęczonych od swych sióstr. Powiedziała im "dzień dobry", oni jednak zdawali się jej nie zauważać. Gdy doczekała się wreszcie swojej kolejki, zabrakło już gorącej wody, umyła się więc zimną, najlepiej jak mogła, potem szybko się ubrała i poszła do jadalni. Rodzina Schiffmanów siedziała już przy stole, ojciec czytał poranną gazetę, dzieci jadły lub głośno odmawiały zjedzenia grzanek z białego chleba z dżemem. Lea trzymała jeszcze jedno dziecko na kolanach. Rebe Schiffman skinął jej w milczeniu głową na przywitanie i powiedział tonem, który Debora optymistycznie uznała za serdeczny: - Częstuj się. Kawa jest w kuchni. Debora spróbowała się uśmiechnąć, wzięła kromkę chleba i odmówiwszy szybko modlitwę, zjadła łapczywie. Gdy ukroiła sobie i posmarowała jeszcze dwie kromki, Lea upomniała ją: - Nie zachowuj się jak chazir. Zostaw trochę dla innych. - Przepraszam, przepraszam bardzo - powiedziała potul- nie Debora, po czym dodała, próbując jakoś zacząć rozmo- wę: - To był naprawdę długi lot. - I co z tego? - burknęła żona rabiego. - Nie musiałaś przecież prowadzić samolotu, prawda? Debora umiała wyjaśnić sobie jej lodowate zachowanie wy- łącznie faktem, że do gospodarzy wieść o jej haniebnym za- chowaniu dotarła wcześniej niż ona sama, albowiem wobec dzieci rodzice byli czuli i serdeczni, obejmowali je i całowali, zanim wyszły do szkoły. - Pozwalacie im chodzić samym? - zdziwiła się Debora. - To coś niezwykłego? - spytał rebe. - No cóż, u nas małym dzieciom nie wolno... Przerwała, speszona tym, jak fałszywie zabrzmiało w jej ustach słowo "u nas". Wyjechała z Ameryki z przytłaczającym uczuciem, że nie ma już domu. - Tutaj wszystko wygląda inaczej niż w Ameryce - wyjaś- nił patriarcha. - Stanowimy wspólnotę. Troszczymy się o sie- bie wzajemnie. Wszystkie dzieci są nasze. Debora popijała w milczeniu kawę, w nadziei że dowie się, co zostało postanowione w sprawie jej dalszej nauki, ale rebe Schiffman był zbyt pochłonięty czytaniem artykułu na temat najbardziej bulwersującego wydarzenia dnia. - Chutzpa tych ludzi jest niepojęta! - piorunował. - Chcą otwierać kina w Jerozolimie w piątkowe wieczory! - Oburzające! - wtórowała mu Lea, cmokając z niesma- kiem językiem. - Słyszałam, że istnieją takie w Tel Awiwie, ale one są gojowskie. Debora, która pochodziła ze środowiska, w którym kina były otwarte w szabat dla nie przestrzegających go, nie widziała w tym nic złego. Poza tym w Mea Shearim nie było kin. Wstrzymała się jednak od komentarza. - Rebe Schiffman... - odezwała się. - Słucham, Deboro? - Co z moją szkołą? - A co ma być? - Gdzie się znajduje? O której zaczynają się zajęcia? - Jest w Ameryce i już do niej chodziłaś - odparł krótko. - Ale myślałam, że... - zaprotestowała Debora. - Masz szesnaście lat, prawda? - spytała pani Schiffman. - Prawie siedemnaście. - A więc prawo tego tak zwanego państwa Izrael nakłada obowiązek szkolny do szesnastu lat. Ty już je skończyłaś. - Czyż mędrcy nie mówią... - powiedziała zaskoczona Debora. - Co to za gadanie - zbeształa ją Lea. - Co taka młoda dziewczyna może powiedzieć o mędrcach? Znasz skrócony kodeks prawny, prawda? - Tak, bardzo dokładnie. Ale jest jeszcze bardzo wiele rzeczy, których chciałabym się nauczyć. - Posłuchaj, Deboro - wtrącił rebe Schiffman, a jego słowa były uprzejme, lecz nieodwołalne. - Wiesz, czego ocze- kuje się od żony. Poza tym to nie są kobiece sprawy. - Rozumiem już, czemu popadła w takie tarapaty - po- wiedziała Lea do męża. Deborze zrobiło się przykro, a jednocześnie poczuła ulgę. Przynajmniej zyskała pewność, że wiedzą o jej wykroczeniu. Mimo to postanowiła nie poddawać się bez walki. - Ojciec powiedział mi, że będę się tutaj nadal uczyła- zaprotestowała najuprzejmiej, jak potrafiła. - Uczyć można się wielu rzeczy - odpowiedział rebe Schiff- man. - Twój ojciec poprosił mnie, żeby... jak by to ująć? - Skierować mnie na właściwą drogę? - podsunęła De- bora. Rabi skinął głową. - Tak, mniej więcej. Ufa, że będę traktował cię jak rodzoną córkę. I wierz mi, gdy moja Rywka skończy szesnaście lat, natychmiast wyjdzie za mąż. W ten sposób unikniemy kłopo- tów i skandalu. Kłopoty i skandal - pomyślała Debora. - Czego według nich się dopuściłam?- Jeśli nie pójdę do szkoły, to co będę robiła? - spytała, czując ściskanie w dołku. - Powiedz mi, dziecko - rzekł rebe Schiffman - czy rozejrzałaś się po domu? Przypomina ci hotel "Hilton"? Nie sądzisz, że moja żona potrzebuje trochę pomocy? Aż do tej chwili Debora czuła się tylko zagubiona, zdezorien- towana i zmęczona z powodu zmiany czasu. Teraz te uczucia zastąpił gniew. - Nie to chciałam robić, rebe Schiffman - powiedziała stanowczo. Rabi uniósł brwi, popatrzył na nią i wycedził powoli: - Proszę posłuchać, szanowna pani Luria, to ja jestem tutaj głową domu. Jest tak, jak ja mówię. Debora, z rozpaczą w sercu, siedziała cichutko przy stole, tymczasem mąż i żona mierzyli ją gniewnym wzrokiem. - I co teraz? - spytała. - Teraz pozmywamy naczynia - odpowiedziała Lea. I to tyle. 16 Debora Dla Debory dni i noce były monotonnie szare. Dziwne, ale jedynym kolorowym przerywnikiem był nie sam szabat- ponieważ mimo że pozwalano jej pójść do synagogi, nie do- puszczano jej do popołudniowych nauk rebego Schiffmana- lecz trzy godziny, które spędzała z Leą w każdy piątkowy poranek, robiąc zakupy w Machaneh Yehudah, na hałaśliwym, ruchliwym rynku opodal ulicy Jaffa. Jej oczy, zasnute mgłą melancholii, reagowały na widok ogromnego stosu pomarańcz jak na oślepiające słońce. Nawet zwykle flegmatyczna Lea budziła się do życia, wesoło targując się ze sprzedawcami o przysmaki, na które jej rodzina mogła pozwolić sobie tylko tego szczególnego wieczora. Jeśli idzie o Deborę, to ten łyk swobody sprawiał, że pragnęła zakosztować jej więcej. Zauważyła, że ulica, od której wzięła swą nazwę dzielnica Mea Shearim, biegnie tylko w jednym kierunku - do środka. W pewien słoneczny kwietniowy poranek, właśnie tutaj, na rynku, pomyślała w pierwszej chwili, że doznaje halucynacji. Jakieś dziesięć metrów od niej stała dziewczyna mniej więcej w jej wieku - miała na głowie szeitł, ale twarzowy - i poda- wała zakupy wysokiemu muskularnemu mężczyźnie w jarmułce na rudych włosach. - Debora! Deboro Luria, czy to naprawdę ty? - zawołał, dostrzegając ją. Pomachała mu na powitanie, co spowodowało natychmias- tową reakcję Lei, która odwróciła się i spytała podejrzliwie: - Co się dzieje? To ktoś, kogo znasz? - O, tak. To Asher Kaplan. - Nigdy o nim nie słyszałam - skrzywiła się Lea. - On nie jest jednym z nas. - Pochodzi z Chicago - zaczęła wyjaśniać Debora, wi- dząc, że chłopak się zbliża. - Witaj - rzekł z uśmiechem. - Jaki ten świat jest mały, prawda? - Tak - odpowiedziała, myśląc: Nie masz pojęcia, jak bardzo poszerzyłeś mój świat, Asher. - Co tutaj robisz? - spytał. - Przebywam u przyjaciół - odpowiedziała, po czym przedstawiła Leę: - To żona rabiego Schiffmana. Mieszkamy w Mea Shearim. - My? To znaczy wyszłaś za jej syna? - Co ty mówisz! - wykrzyknęła Lea z irytacją. - Mój najstarszy syn nie święcił jeszcze bar micwy. Nie spodobał jej się ten śmiały Amerykanin. Wprawdzie nosił jarmułkę, ale też miał na sobie sportową koszulkę z na- pisem w języku hebrajskim: "KokaKola". - Co tutaj robisz, Asher? - Jestem w podróży poślubnej - odrzekł z lekkim zaże- nowaniem. - Maze tow - powiedziała Debora, próbując zdobyć się na stosowny entuzjazm. - Dziękuję - odpowiedział Asher. - Pewnie studiujesz na uniwersytecie? Pamiętam, że miałaś wielkie plany. Mount Scopus to piękne miejsce - ojciec Channy jest profesorem w Akademii Medycznej. Właśnie w tej chwili podeszła do nich jego żona. Wyglądała atrakcyjnie nawet w peruce - opalona, z błyszczącymi ciem- nymi oczami. - Znowu kogoś spotkałeś, Asher? - złajała go żartobliwie, a następnie wyjaśniła obu kobietom: - Jesteśmy tu zaledwie od trzech dni, a on spotkał już ze dwie setki znajomych. - Daj spokój, Channo - roześmiał się - mnóstwo człon- ków gminy mojego ojca wyemigrowało tutaj. Nagle Lea doznała olśnienia. - Chyba nie mówisz o rabinie Kaplanie z Chicago? - Właśnie że tak - odparła dumnie Channa. Asher posłał Deborze uśmiech pełen zakłopotania. - Teraz już wiesz, dlaczego zamierzam zostać lekarzem? Przynajmniej pierwszym pytaniem chorego pacjenta nie będzie: "Czy jest pan synem rabina Kaplana?". Ale wciąż jeszcze nie powiedziałaś mi, co ty tutaj robisz. Debora rzuciła Lei nerwowe spojrzenie. - Eee... mój ojciec chciał, żebym... no wiesz... pomieszkała trochę w świętym mieście. - Czy moglibyśmy w sobotę zaprosić Deborę na lunch z naszą rodziną do hotelu "King David"? - spytał uprzejmie Asher panią Schiffman. - Channa z matką mogłyby przyjść po nią, a potem ją odprowadzić. To nie narusza ograniczeń szabatu. Debora popatrzyła na Leę błagalnym wzrokiem. - No cóż, jeśli wybieracie się tam z twoją teściową, nie sądzę, żeby mój mąż miał coś przeciwko temu. Ale na wszelki wypadek zadzwoń do mnie po południu przed szabatem - po- wiedziała Lea do Ashera. - Świetnie - rzekł Asher, po czym odwrócił się do Debo- ry: - Będziemy czekać z niecierpliwością. Po tym spotkaniu Lea była bardziej ożywiona niż zwykle. Gdy minęły ze swymi zakupami plac Hacherut, spytała Deborę: - Skąd znasz tego chłopca? - Ojciec próbował mnie z nim wyswatać - odpowiedziała dziewczyna obojętnie. - I co się stało? ' - Dałam mu kosza. - Jesteś chyba kompletną meszuge! - Tak - potwierdziła Debora, ogarnięta nagłą melan- cholią. Debora nie widziała nigdy takiego przepychu jak w sali jadalnej hotelu "King David", której wysoki sufit wspierały potężne kwadratowe kolumny z różowego marmuru. Jedzenie, które serwowano tam w szabatowe południe, było wręcz legen- darne. Nie kończące się rzędy stołów uginały się pod ciężarem półmisków z faszerowaną rybą i śledziem w najrozmaitszych sosach, z pieczonym mięsem na zimno w plastrach, którym dałoby się wykarmić pułk kawalerii, różnokolorowych sała- tek jarzynowych i owocowych, bakłażanów w różnych po- staciach. A były to tylko przekąski. Dalej następowały dania gorą- ce - czulent z mięsa i fasoli, sztuka mięsa, pieczone kurczęta, kiszka z farfelkami, czulent z kaszy gryczanej, faszerowana cielęcina. Na kolejnych dwóch stołach ustawione były desery - torty i placki, mus czekoladowy, tęcza sorbetów i lodów - wszystko, oczywiście, bez mleka. Debora czuła się jak więzień na przepustce. Rodzice Channy nie pytali, czemu ich zięć zaprosił na lunch tę atrakcyjną nieznajomą, Channa wiedziała. Gdy stały obie przy stole z deserami, szepnęła cicho: - Chyba powinnam ci podziękować, Deboro. - Za co? - Że nie wyszłaś za Ashera. Nie wiem, dlaczego mu od- mówiłaś, ale cieszę się, że to zrobiłaś. Pili kawę na tarasie hotelowym. Uczta ciągnęła się długo, zbliżała się czwarta. - Może zostaniesz do zachodu słońca? - zaproponowała Channa. - Odwieźlibyśmy cię wtedy do domu taksówką. - Dziękuję - odpowiedziała Debora. - Bardzo chętnie. Prawdę mówiąc, miała w tym swój ukryty cel. Po przeciwnej stronie ulicy, dokładnie na wprost hotelu "King David", znaj- dował się duży budynek YMCA z pastelowego piaskowca. Debora dostrzegła być może jedyną szansę, by sprawdzić, czy Timothy napisał do niej. Gdy na niebie Jerozolimy rozbłysły trzy gwiazdy, zadzwoniła do Lei, by usprawiedliwić swą nieobecność, i uzyskała jej niechętną aprobatę. - Tylko nie wracaj zbyt późno - ostrzegła ją żona rabie- go. - Mamy mnóstwo naczyń do pozmywania. Odwieszając słuchawkę, Debora spostrzegła, że zaczęły się już czynności poszabatowe, zapalano światła w sklepach, z holu dobiegał szum coraz głośniejszych rozmów, na ulicy, jeszcze dwadzieścia minut temu pustej i cichej, zaczął się zwykły ruch. - Naprawdę bardzo miło spędziłam czas - zapewniła młodych małżonków - myślę jednak, że już najwyższy czas, bym złapała autobus i pojechała do domu. - Nie możesz - sprzeciwił się Asher. - O co ci chodzi? - Po pierwsze, wiem, że w szabat nie masz przy sobie pieniędzy. Poza tym, obiecaliśmy Schiffmanom, że odwieziemy cię taksówką. Zaczekajcie tutaj na mnie, dziewczęta, pójdę po portfel. Teraz Deborę dzieliła już tylko jedna przeszkoda od ewen- tualnej wiadomości od Tima. - Channo, mam nadzieję, że nie pogniewasz się, jeśli skoczę na chwilę do YMCA? Chcę zostawić wiadomość dla przyjaciół, którzy przyjeżdżają w przyszłym tygodniu. - Pójdę z tobą - nalegała przyjaźnie Channa. - Nie... dziękuję. Zaczekaj na Ashera, wracam za chwilę. Przebiegła na drugą stronę King David, potem między szpa- lerem wysokich, wiotkich cyprysów, wiodącym ku schodkom, wreszcie znalazła się w obszernym holu YMCA. Przepchnęła się przez tłum różnojęzycznych studentów do recepcji i spytała bez tchu: - Czy to właśnie tutaj mogę dostać list... to znaczy, jeśli ktoś do mnie napisał? - Jak się pani nazywa? - spytał recepcjonista łagodnie. - Luria - odpowiedziała. - Debora Luria. Odwrócił się do ogromnej sterty kopert na tacy z napisem: "Zatrzymać do przyjazdu" i zaczął przeglądać różnokolorową korespondencję. - Bardzo się śpieszę - powiedziała nerwowo Debora. - Wiem - odrzekł recepcjonista. - Podobnie jak wszyscy. Wrócił do swoich poszukiwań, które zdawały się przebiegać jak na zwolnionym filmie, wreszcie powiedział flegmatycznie: - Mam list dla Debory Lurii. Ma pani jakiś dowód toż- samości? Znalazła się w trudnej sytuacji. - Przykro mi - wyjąkała. - Zapomniałam. - Proszę zatem wrócić jutro z paszportem. - Nie mogę. Jutro... pracuję. - Wieczorem też będzie otwarte. Zaledwie pół metra dzieliło ją od być może najważniejszej wiadomości w życiu, a ona nie mogła dostać jej w swoje ręce. Łzy napłynęły jej do oczu. - Proszę mi uwierzyć, naprawdę jestem Debora Luria. Kto chciałby podszywać się pode mnie? - Dobrze - skapitulował recepcjonista. - Nie powinie- nem tego robić, ale wierzę pani na słowo. Podał jej list. Rozdarła kopertę, biegnąc ku wyjściu. Ponieważ Kaplanowie już na nią czekali, zdążyła tylko zobaczyć, że list jest rzeczywiś- cie od Tima. - Załatwiłaś wszystko? - spytał Asher. Chowając list do kieszeni i starając się ukryć ogromne pod- niecenie, Debora odpowiedziała: - Tak, wspaniale. To znaczy... wszystko w porządku. - To dobrze. A teraz jedźmy do domu, zanim Schiffma- nowie pomyślą, że cię porwaliśmy. - Jak było? - spytała Lea. - Słucham? - Obie kobiety stały przy zlewie, zmywając nagromadzoną podczas szabatu stertę naczyń. - Jakie było jedzenie? - chciała wiedzieć Lea. - Mój mąż spotyka się czasem w hotelu "King David" z zagranicz- nymi filantropami. Zawsze zachwycał się jedzeniem. - Hm, z pewnością było go mnóstwo i smakowało mi- przyznała Debora - ale ty jesteś lepszą kucharką. Paradoksalnie, ta odrobina przesadnego pochlebstwa pod- biła serce Lei. Nagle niemal polubiła amerykańską służącą i zaczęła paplać jak dziewczynka. Debora nie mogła się do- czekać, kiedy będzie mogła schronić się w sypialni. Jak zwykle, światło było wyłączone, nie tylko ze względów oszczędnościowych, ale dlatego że zawsze przynajmniej jedno dziecko spało. Błądząc po omacku w ciemnym pokoju, wy- ciągnęła spod łóżka walizkę i wyjęła z niej swój największy skarb - malutką latarkę, której używała do czytania przed snem. Ręce jej się trzęsły, gdy skierowała cienką smużkę świat- ła na list. Droga Deboro! Modlę się, by ten list dotarł do Ciebie pewnego dnia. Po- dzielam uczucia, które wyraziłaś w swoim liście, i również czuję się bezgranicznie winny, że zostałaś przeze mnie wysłana tak daleko. Ja też wyjeżdżam z Brooklynu, do północnej części stanu Nowy Jork, żeby uczyć się w Seminarium św. Atanazego. W przeciwieństwie do Twojej podróży, moja nie jest karą, lecz raczej nagrodą za pilną naukę - co jeszcze bardziej potęguje moje poczucie winy, ponieważ pośród wielu różnych rzeczy, które będę robił, jest to, o czym zawsze marzyłaś- a mianowicie studiowanie Starego Testamentu po hebrajsku. Czyniłem wszystko, co w mojej mocy, żeby zobaczyć się z Twoim ojcem i wyjaśnić mu całą sytuację. Kiedy jednak dzwoniłem, Twoja matka mówiła zawsze, że go nie ma, a gdy wyczekiwałem godzinami pod synagogą, szames Izaak nie chciał mnie wpuścić. Napisałem również do niego, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Próbuję przekonać samego siebie, że to, co było między nami, to tylko mała iskierka, zdmuchnięta przez zimowy wiatr. Mam nadzieję otrzymać święcenia i byłoby naiwnością z mojej strony sądzić, że się jeszcze spotkamy. Nieziszczalność mojego marzenia dodaje mi odwagi, by wyznać Ci coś, na co w innym przypadku nigdy bym się nie zdobył. Myślę, że moje uczucia do Ciebie to miłość - czymkolwiek jest ziemska miłość. Wiem, że była to czułość, pragnienie, żeby przebywać z Tobą i opiekować się Tobą. Życzę Ci wszystkiego dobrego, Deboro, i ja również mam nadzieję, że pozwolisz mi zająć jakiś niewielki kącik w Twoich myślach. Módlmy się za siebie nawzajem. Twój kochający Tim Debora zwróciła niewielką uwagę na to, ile niepewności było w jego wyznaniu. Nie miała dłużej żadnych wątpliwości. Po prostu... kochali się. I nie było takiej siły na ziemi, która mogłaby to zmienić. 17 TIMothy Dzień w Seminarium św. Atanazego zaczynał się przed świ- tem. O piątej czterdzieści pięć dzwonił dzwonek i dyżurny kleryk chodził wzdłuż rzędów łóżek, budząc młodych semina- rzystów słowami: Benedicamus Domino - chwalmy Pana. Na co każdy z nich odpowiadał: Deo gratias - Bogu niech będą dzięki. Mieli dwadzieścia minut na prysznic, pościelenie łóżek i ze- jście do kaplicy. Wykonywali wszystkie te czynności, nie roz- mawiając ze sobą. Czas pomiędzy zgaszeniem świateł o dzie- wiątej trzydzieści wieczorem a śniadaniem był znany jako wielka cisza". Potem, w swoich czarnych sutannach, schodzili do kaplicy na medytację. Księża zawsze przypominali im, że jest to chwila na zajrzenie w głąb siebie, na zastanowienie się, jak przeżyć lepiej nadchodzący dzień. I jak lepiej nawiązać osobisty kontakt z Chrystusem. Po rannej medytacji seminarzyści ustawiali się w kolejce w refektarzu, każdy z tacą, czekając na przejście przez długie wąskie gardło, gdzie nakładano im niezbyt smaczne, lecz po- żywne śniadanie. Otwór był takiej wielkości, by ręce w rękawiczkach mogły ustawiać jedzenie na ladzie. Jedynymi kobietami, które miały prawo przebywać na terenie seminarium, były pracownice kuchni. Surowe przepisy zabraniały zatrudniania kobiet poniżej czterdziestu pięciu lat, aby młodzi mężczyźni nie byli w żaden sposób narażeni na to, co ojcowie nazywali "pokusami płci przeciwnej". Mimo to niemal wszystko przypominało mu o Deborze. Aczkolwiek księża czynili to często, nie było potrzeby roz- wodzenia się nad zgubnym wpływem kobiet, ponieważ jedyne stworzenia płci żeńskiej na terenie seminarium istniały wyłącz- nie jako pozbawione ciała ręce, wydające posiłki, albo wy- stępowały w nocnych marzeniach chłopców. W seminarium znajdowali się młodzieńcy w wieku od czter- nastu do dwudziestu jeden lat i nawet słowa duchownego nie mogły stłumić wzbierającej fali hormonów. Dla pobożnych młodzieńców, którzy padli ofiarą erotycznych pragnień, naj- pilniejszą sprawą w rozkładzie dnia była spowiedź i uzyskanie rozgrzeszenia. Seks był wszechobecny, myślano o nim tym intensywniej, im surowiej tego zakazywano. Zimą klasy były niedogrzane - celowo. Tłumaczono im, że dzięki temu nauczą się znosić trudy, co powinno zaszczepić im pokorę. Nawet podczas bardzo brzydkiej pogody musieli wychodzić po lunchu na pół godziny na dwór. Część zajmowała się spor- tem, wykorzystując metalową obręcz bez siatki do gry w ko- szykówkę lub ćwicząc hantlami, niektórzy po prostu space- rowali. Tutaj mogli swobodnie rozmawiać -jakkolwiek wymagano od nich, by chodzili trójkami, i znajdowali się pod stałą ob- serwacją. Księża kładli wielki nacisk na "opiekę wzrokową" i piętnowali, jak to nazywali, "indywidualną" przyjaźń. Miłość bliźniego to jedno - a miłość do kolegi seminaryjnego to całkiem inna sprawa. Obowiązywało hasło numquam duo- nigdy parami. Rozkład dnia, z wyjątkiem niedziel, był identyczny - me- dytacja, modlitwa, nauka, pół godziny rekreacji na świeżym powietrzu. W niedzielne popołudnia młodzieńcy wdziewali zamiast ciem- nych sutann czarne garnitury, białe koszule, czarne krawaty i buty - i odwiedzali zwykły świat. Maszerowali ulicami miasteczka, eskortowani przez księży, otwierających i zamykających kolumnę. Cel tych wycieczek nie był dla nich całkiem jasny, albowiem nie pozwalano im kupić gazety ani nawet czekoladowego batonika. Po prostu odbywali spacer po mieście, odprowadzani ciekawymi spojrzeniami mie- szkańców, z którymi, oczywiście, nie wolno im było rozmawiać. Pod koniec pierwszego roku nauki Timothy'ego czterech chłopców z jego sali sypialnej przyłapano na poważnym naru- szeniu dyscypliny. Zgodnie z regulaminem cała korespondencja - przycho- dząca i wychodząca - musiała przejść przez kancelarię rek- tora. Tymczasem Sean O'Meara wysłał list podczas jednego z niedzielnych spacerów. Trzej inni seminarzyści widzieli to, ale nie donieśli o jego wykroczeniu. W czasie przesłuchania, któremu przewodniczył sam rektor, Sean odważnie, aczkolwiek głupio, próbował się bronić, twier- dząc, że wysłał list do swojego dawnego proboszcza i ojca duchowego. To nie umniejszało jego przestępstwa. Kara była sroga. O'Meara został odsunięty od wszelkich posług na dwanaście miesięcy. W tym czasie miał się uczyć, modlić i odbywać pokutę. Współwinnych ukarano nakazem pozostania w szkole przez cały lipiec i sierpień po to, by pracowali w ogrodzie i modlili się. Timothy również pozostał w seminarium. Letnie miesiące umożliwiały mu codzienną indywidualną naukę języka heb- rajskiego oraz greckiego i przyśpieszały jego drogę ku wy- święceniu. Poza tym nie miał dokąd jechać. Pewnego upalnego lipcowego popołudnia, pod koniec zajęć indywidualnych, Tim zwolnił się, żeby pójść do biblioteki i uporządkować w pamięci to, czego się nauczył w ciągu dnia. Ojciec Sheehan namawiał go gorąco, żeby raczej skorzystał trochę ze słońca. - Prawdę mówiąc, chłopcy, którzy pracują przy krzewach różanych w ogrodzie, wcale nie zostali ukarani - rzekł z uśmiechem. - Przebywanie na świeżym powietrzu to czysta radość - letnie słońce jest boską nagrodą za przykre strony zimy. I w ten sposób, początkowo wbrew swojej woli, Tim udał się po lunchu do ogrodu i przyłączył się do grzeszników pie- lących chwasty. Po raz pierwszy od blisko roku Timothy znalazł się ze swymi rówieśnikami poza oficjalnym nadzorem. Z początku byli nie- pewni, ostrożni wobec siebie nie mniej niż wobec niego, ale im lato robiło się cieplejsze, tym bardziej rosła ich potrzeba kole- żeństwa. Zaczęli rozmawiać. Wszyscy trzej "więźniowie" byli zasmuceni swoją karą. Nie chodziło im o pracę, ponieważ cieszyło ich piękno natury. Bardzo jednak tęsknili za swoimi rodzinami. - A co z tobą, Tim? - spytał Jamie MacNaughton, naj- wyższy, najszczuplejszy i najbardziej nerwowy z całej trój- ki. - Nie masz żadnej rodziny - braci, sióstr - nikogo, za kim byś tęsknił? - Nie - odparł obojętnie. - Twoi rodzice nie żyją? Zawahał się przez chwilę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Dyskrecja była najmądrzejszym wyjściem. - Niezupełnie... - rzekł wymijająco, głos mu się załamał. - Właściwie to masz szczęście - powiedział jeden z chłop- ców. - Szczerze mówiąc, Hogan, zawsze podziwiałem twoją niezależność. Teraz częściowo rozumiem. Nie tęsknisz za świa- tem zewnętrznym, ponieważ nie masz tam nikogo. - Tak - potwierdził Tim. I - podobnie jak przez cały trudny rok - próbował stłumić wszelkie myśli o Deborze Lurii. 18 Daniel Kochana Deb! Dziękuję Ci za ostatni list. Mam nadzieję, że zdołałaś się już zadomowić. Podejrzewam, że Twój ponury nastrój jest rezultatem oddalenia od domu. To chyba niemożliwe, żeby ktoś był taki okropny jak opisani przez Ciebie Schiffmanowie. miło mi donieść, że nadal poszerzam swoje horyzonty. Moja podróż przez most do Hebrew University w Nowym Jorku to nie tylko przekroczenie rzeki oddzielającej Brooklyn od Manhattanu, lecz także zetknięcie dwóch kultur. Nasze dzieciństwo było wyspą, hermetyczną i bezpieczną. Mój nowy świat jest zagmatwany i wypełniony wszelkimi rodzajami pokus. Na pierwszym roku studiów kształcących rabinów jest nas zaledwie dwudziestu sześciu (w przeciwieństwie do prawie setki przyszłych lekarzy). Ponad połowa moich kolegów z roku jest już żonatych. Dojeżdżają aż ze Staten Island. W sąsiedztwie mieszkają również studenci Columbii i Union Theological Seminary, toteż czynsze są strasznie wygórowane. A ponieważ niektóre żony przyszłych rabinów zaczęły już wypełniać przykazanie "bądźcie płodni i rozmnażajcie się ", małżeństwa muszą miesz- kać w domach swoich rodziców i utrzymywać się ze skromnych stypendiów. Ja natomiast, ponieważ płaci za mnie wspólnota, żyję sobie jak beztroski kawaler w męskim Hyam Solomon Dormitory, gdzie mam dla siebie cały pokój pełen półek na tomy Talmudu. Konkurencja jest straszliwa. Ale przynajmniej nikt mi nie dokucza, że jestem następcą tronu w silczańskim królestwie. Wśród moich kolegów znajdują się synowie innych wybitnych rabinów. Jedyną cechą, która łączy nas, następców, jest obawa, że nigdy nie dorównamy naszym ojcom. Ojciec dzwoni do mnie kilka razy w tygodniu, żeby dowie- dzieć się, jak mi idzie. Opowiadam mu w kółko jaką wielką przygodą jest to wszystko - jak zajęcia z Talmudu prowokują umysłowe pojedynki, w których zamiast mieczów używamy cytatów z Pisma Świętego, żeby trafić celnie i zdobyć punkty. A co najważniejsze, w przeciwieństwie do większości studen- tów w tych niespokojnych czasach - gdy wojna w Wietnamie podzieliła pokolenia - nasza religia sprawia, że czuję się bezpieczny. A teraz chciałbym podzielić się z Tobą kilkoma osobistymi tajemnicami. Tutaj, gdzie nie jestem bez przerwy pod ojcowską kuratelą, mogę chodzić na Broadway - wprawdzie jest to tylko Upper Broadway, ale mnie wystarczy. Mogę pójść sobie do baru na coca-colę - a nawet coś mocniejszego, ale tak daleko się na razie nie posunąłem. Niedaleko miasteczka uniwersyteckiego znajduje się kino "Thalia", w którym można obejrzeć wszystkie rodzaje klasyki filmowej. Nie masz pojęcia, ilu pasjonatów West Side Story zna wszystkie dialogi na pamięć. Odkąd zacząłem tam chodzić, stałem się zagorzałym kino- manem. Filmy przenoszą mnie do miejsc w których nigdy nie byłem - i prawdopodobnie nigdy nie będę. Oglądałem- i właściwie przeżyłem - rosyjską rewolucję, widzianą genial- nym okiem kamery Sergiusza Eisensteina. Ale - czuję się trochę niezręcznie wyznając to własnej siostrze - najbardziej ze wszystkiego lubię czekać w holu na rozpoczęcie filmu, przyglądać się dziewczętom z Barnard i słu- chać ich śmiechu. Jak widzisz, zdobywam wykształcenie, ucząc się nie tylko z książek, lecz również z tego, co widzę, gdy je zamykam. Bardzo chciałbym się również dowiedzieć, co dzieje się u Ciebie. Napisz jak najszybciej. Uściski Danny 19 Debora Był to uroczysty dzień Postu Estery, poprzedzający Purim, najradośniejsze święto w kalendarzu żydowskim. Obchodzi się je na cześć odważnej królowej Estery, której udało się nakłonić męża, króla Aswerusa do anulowania dekretu, skazującego na zagładę wszystkich Żydów w Persji. Ponieważ Estera spędziła cały poprzedni dzień na modlit- wach i zachowując ścisły post, religijni Żydzi, dla upamięt- nienia pobożności królowej, idą w tym dniu za jej przy- kładem. Mimo że dzień Postu Estery jest pełen smutku, Debora zawsze czuła się podniesiona na duchu, ponieważ w jej religii nie istnieje żadne inne święto, które sławiłoby szlachetne po- stępowanie kobiety. Ku jej rosnącemu oburzeniu ani razu podczas jej niewoli w Jerozolimie Schiffmanowie nie pozwolili jej udać się pod Ścianę Płaczu. Nie było więc w tym nic dziwnego, że Debora pragnęła właśnie tam opłakać swoje wygnanie. Być może nawet miała nadzieję wsunąć kwitl - malutki skrawek papieru, zawierający osobiste prośby do Ojca Wszech- świata - który pielgrzymi tradycyjnie zostawiają w szczelinach "skrzynki pocztowej Boga", jak nazywają to niektórzy. Wiedziała, że rebe Schiffman często odwiedza Ścianę Płaczu, nie tylko po to, by się modlić, ale by spotykać się z innymi przywódcami religijnymi. Mimo to ani razu w czasie pobytu Debory nie zabrał tam ze sobą swojej żony. - Po co zresztą miałybyśmy tam chodzić? - przekonywała Lea Deborę podczas rzadkich chwil rozmowy. - Stłaczają nas w ogrodzonym kącie, a mężczyźni modlą się tak głośno, że nie można się nawet skoncentrować. - Ja się skoncentruję - nie dawała za wygraną Debora. Rebe Schiffman w końcu skapitulował. - Zgoda, Leo. Jeśli tak bardzo jej na tym zależy, idź z nią. Jego żona zmarszczyła brwi. Była tak zmęczona obowiąz- kami domowymi, zajmowaniem się dziećmi (następne już no- siła), że bynajmniej nie cieszyła jej perspektywa spaceru do Starego Miasta - nawet w tak zbożnym celu. - Dobrze - mruknęła, patrząc spode łba na dziewczy- nę. - Poproszę sąsiadkę, panią Unger, żeby miała oko na dzieci. W godzinę później obie kobiety szły powoli ulicą Hanevi'im. Wąskie zaułki Mea Shearim zawsze tonęły w cieniu, toteż De- bora z radością wystawiała twarz na promienie wiosennego słońca. Gdy wkroczyły przez Bramę Damasceńską między mury Starego Miasta i szły jego wąskimi brukowanymi uliczkami, Deborze kręciło się w głowie z niecierpliwości. Czuła obecność milionów pielgrzymów, którzy pozostawili tutaj niewidzialne atomy swego ducha, rozbrzmiewające jako ciche modlitwy, odmawiane w tysiącu językach. Minęły Via Dolorosa i dotarły do wału obronnego wzno- szącego się nad rozległym dziedzińcem, uwolnionym przez żołnierzy izraelskich po wojnie sześciodniowej. Gdy żandarm wojskowy przeszukiwał torebkę Lei, skrzywiła się i powiedziała do Debory w jidysz: - Popatrz tylko na te oddziały szturmowe! Czy wyglądam na terrorystkę, przenoszącą bomby w torebce? Odpowiedź Debory uprzedził jeden z żołnierzy, który po- wiedział również w jidysz: - Myśli pani, że to moje ulubione zajęcie? Musiałbym to jednak zrobić, nawet gdyby była pani moją matką. Lea spiorunowała go wzrokiem. - Słyszysz - powiedziała do Debory - z jakim brakiem szacunku się do nas odzywają? Żołnierz uśmiechnął się tylko pobłażliwie i pokazał gestem, że mogą iść. Gdy zeszły na dziedziniec, zobaczyły tłum ubranych na czarno mężczyzn, kołyszących się w żarliwej modlitwie przed Ścianą Płaczu. Ich modlitwy unosiły się w powietrzu, roz- brzmiewając kakofonią dźwięków i najrozmaitszych akcentów, typowych dla Damaszku, Drezna, Dallas. Metalowa bariera odęradzała niewielką przestrzeń w odleg- łym prawym rogu, przeznaczoną dla modlących się kobiet. Gdy się tam skierowały, Lea pociągnęła Deborę za rękę, by trzymać ją jak najdalej od mężczyzn. - Co robisz? - szepnęła dziewczyna z irytacją. - Przecież im nie przeszkadzam. - Bądź cicho - powiedziała ostro Lea. - Rób to, co ci każę. Mały placyk ich wydzielonego sanktuarium był zatłoczony, ale Debora przepchnęła się zdecydowanie do przodu. Przeszył ją dreszcz, gdy całowała święte kamienie. Nie otwierając modlitewnika, przyłączyła się do porannych modłów. Byli w tej chwili przy aszrej - "Chwalcie imię Pań- skie, chwalcie, słudzy Pańscy, wy, którzy stoicie w domu Pań- skim" * - wspaniały głos Debory rozbrzmiewał coraz głośniej i z coraz większym żarem, inspirując inne kobiety, by poszły za jej przykładem. Chwal, duszo moja, Pana, chcę chwalić Pana, jak długo żyć będę; chcę śpiewać Bogu mojemu, póki będę istniała*. I wtedy nastąpił atak. Spoza bariery rozległy się gniewne okrzyki: Sza! Zol zajn sza! - Cisza! Uciszcie się! Ale kobiety zostały do tego stopnia porwane zapałem De- bory, że zaczęły śpiewać jeszcze głośniej - z wyjątkiem Lei Schiffman, która próbowała je uspokoić. Mężczyźni nie przestawali krzyczeć, kobiety nie przestawały śpiewać. Nagle ktoś rzucił przez barierę drewniane krzesło, które uderzyło starszą kobietę, zbijając ją z nóg. Gdy Debora schyliła się, by jej pomóc, w powietrze frunął jakiś metalowy przedmiot. Uderzając o ziemię, otworzył się i zaczął syczeć. - Mój Boże - to gaz łzawiący! Wściekłość wzięła górę nad strachem. Debora chwyciła pusz- kę i cisnęła ją z całej siły z powrotem w mężczyzn. Rozległy się okrzyki oburzenia. Gdy zbombardowano je kolejnymi po- ciskami, kobiety poszły za przykładem Debory i zaczęły je odrzucać. - Czemu, do diabła, nic nie robicie? - krzyknęła głośno do policjantów, stojących kręgiem nieco wyżej. Ale strażnicy nie bardzo wiedzieli, co robić. Mieli surowe rozkazy, by się nie wtrącać do modlących się, chyba że uzyskają zgodę Departamentu do spraw Religii. (Wszyscy się domyślali, kto rzucił gaz łzawiący). Kapitan Yosef Nahum wybrał jedyne rozwiązanie, które mogło zapobiec dalszym obrażeniom. - Zabierzcie stąd kobiety - warknął. - I spróbujcie trzy- mać mężczyzn na odległość. Część żołnierzy pośpieszyła z pomocą przerażonym kobie- tom, by umożliwić im wycofanie się. Inni utworzyli kordon, by powstrzymać rozwścieczonych mężczyzn od rzucenia się za nimi w pościg. W dziesięć minut później pozwolono kobietom zebrać się znów i dokończyć modły gdzie indziej. Chociaż Debora znajdowała się w szoku, zauważyła ironię sytuacji - zostały wyprowadzone pod bramę Starego Miasta, miejsce, które od tysięcy lat wykorzystywano do wyrzucania śmieci. W domu czekał na nie rozwścieczony rebe Schiffman. - Czyżbyś już słyszał o wszystkim? - spytała Lea męża. - W Mea Shearim nie trzeba czytać gazet, żeby wiedzieć, co się dzieje. Oskarżycielsko wskazując Deborę palcem, ryknął: - To wszystko przez tę diablicę. Wiedziałem, że nie powin- niśmy byli pozwolić jej pójść pod Ścianę Płaczu. - Przeze mnie? - spytała Debora ze zdumieniem. - Oczywiście, że tak - krzyknął rabi. - Twój ojciec nie powiedział mi, że jesteś taką ladacznicą. - Ladacznicą? - Śpiewałaś - rzekł oskarżycielskim tonem. - Modliłam się - zaprotestowała gniewnie Debora. - Ale głośno - parsknął rabi. - Mężczyźni słyszeli wasze głosy. Czy nie wiesz, że Talmud mówi, iż "głos kobiety jest zmysłową pokusą"? - Następnie powiedział do żony: - Coś ci powiem, Leo. Wstyd mi, że ta dziewczyna przebywa pod naszym dachem. Jestem prawie zdecydowany poprosić rabina Lurię, żeby ją stąd zabrał. Och - pomyślała Debora, zraniona i zasmucona - żeby to zrobił! 20 Daniel Nasz uniwersytet był uczelnią dwudziestego wieku. W odróżnieniu od niektórych ultraortodoksyjnych semina- riów, które działają tak, jak gdyby żydowskie nauczanie prawie się nie rozwinęło od czasów babilońskiego Talmudu, Hebrew University był uczelnią "nowoczesną". Wierzono tu w takie nauki wyzwolone, jak świecka filozofia, nauki humanistyczne, fizyka nuklearna. Od czasu do czasu zapraszano nawet na wykłady konserwatywnych rabinów. Zgodnie z tym postępowym podejściem, my, przyszli rabini, poza przedmiotami kierunkowymi, musieliśmy wybrać sobie dodatkowe. Mogła to być matematyka, chemia, literatura angielska lub jakakolwiek inna z wielu możliwych dyscyplin. Większość z nas była jednak na tyle pragmatyczna, by wybierać zajęcia związane z naszą przyszłą profesją, najczęściej więc decydowaliśmy się na filozofię. Chociaż HU oferował wspaniały cykl wykładów na temat historii idei filozoficznych od Platona do Sartre'a, nie musie- liśmy ograniczać się do murów własnej uczelni. Dzięki dwu- stronnej umowie z pobliskim Columbia University, mogliśmy wybierać zajęcia prowadzone w tej wyższej szkole o świato- wej sławie. Przeglądanie niezwykle bogatego katalogu Colum- bii przypominało czytanie długachnego menu uczty intelek- tualnej. Ale ja myślę, że wiedziałem, co wybiorę, zanim jeszcze prze- studiowałem katalog. Był to słynny cykl wykładów z psychologii religii, prowa- dzonych przez wybitnego profesora Aarona Bellera, człowieka uważanego za niezależnego, mającego wśród swych przodków znakomitych rabinów. Beller był kimś, kogo nazywamy lekceważąco epikoros- uczonym Żydem, który opuścił owczarnię. Ortodoksi wierzą, że gdy nadejdzie Mesjasz, tacy moralni libertyni spłoną w pie- kle. Czemu zatem z całą premedytacją wybrałem spotkanie z wę- żem, który mógł mnie skusić jabłkiem odstępstwa od wiary? Może dlatego, że byłem przekonany, iż jako rabin napotkam w życiu jeszcze silniejsze argumenty przeciwko religii, a wtedy będę już odpowiednio uzbrojony. A jaka jest łatwiejsza droga do osiągnięcia tego celu niż słuchanie samego diabła - naj- bardziej rewolucyjnych, buntowniczych poglądów, wygłasza- nych przez błyskotliwego odszczepieńca? W każdy wtorek i czwartek rano pokonywałem odległość ośmiu przecznic, które dzieliły mój akademik od Columbia Hamilton Hall, największej sali wykładowej na uniwersytecie, która na wykładach Aarona Bellera pękała w szwach. Pierwszego dnia widziałem niewielu moich seminaryjnych kolegów, chociaż zauważyłem małą enklawę jarmułek. Być może reszta była zbytnio wystraszona, ale studenci Columbii i dziesiątki wolnych słuchaczy ciągnęły do Bellera jak ćmy do ognia - żeby przekonać się, jak blisko mogą podfrunąć, nie podpalając własnych przekonań. Wśród młodych początkujących studentów Columbii, ubra- nych w tweedowe marynarki, oraz niechlujnych absolwentów znajdowała się też pewna liczba gładko ogolonych mężczyzn w średnim wieku, w koloratkach - najwyraźniej goście z Union Theological Seminary, znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy. Szmer rozmów uciszył się nagle, gdy do sali wszedł wysoki kanciasty mężczyzna o srebrnych włosach i zajął miejsce na katedrze. Profesor Aaron Beller, doktor medycyny, doktor filozofii, przyjrzał się swoim potencjalnym ofiarom z uśmiechem Mefis- tofelesa - zwłaszcza tym z nas, którzy siedzieli w ostatnich rzędach, jak najdalej od niego, zdradzając tym samym, że najbardziej obawiają się jego poglądów. - Nie chcąc wyrządzić krzywdy najwrażliwszym z was- zaczął-może powinienem wyjaśnić filozofię moich wykładów. Myślę, że moje zajęcia powinny być opatrzone ostrzeżeniem analogicznym do tego, które znajduje się na opakowaniu pa- pierosów. Mogą być szkodliwe dla waszego zdrowia psychicz- nego. Moje przygotowanie psychiatryczne potwierdza mój po- gląd, że to człowiek stworzył Boga - a nie odwrotnie. Oparł się o katedrę i rzucił nam konspiracyjne spojrzenie. - A teraz przejdźmy do tajemnicy wszystkich religii, która stanowi tabu. - Zrobił pauzę. - W taki czy inny sposób, człowiek dociera do Boga przez seksualizm. Wśród studentów podniósł się szum. - Nawet za panowania króla Dawida - mówił dalej Bel- ler-przez całe pięć wieków po otrzymaniu przez Mojżesza Dziesięciorga Przykazań, Żydzi nadal czcili "Matkę Ziemię, jak również Baala, jej fallicznego małżonka. Istniały religie, uznające sakralną prostytucję. W tym momencie członkowie niewielkiej grupy ortodoksów wstali. Poznałem ich przywódcę. Był to mój kolega z roku, krępy, brodaty Wolf Lifszyc, który ruszył ciężko ku wyjściu. - Zaczekajcie! - polecił Beller. Zatrzymali się. - Moim celem jest informowanie, a nie obrażanie - po- wiedział spokojnie Beller. - Czy możecie mi wyjaśnić, co w moich słowach jest dla was nie do przyjęcia? Studenci wymienili spojrzenia, każdy z nich miał nadzieję, że ten drugi wystąpi w charakterze rzecznika. Wreszcie Lifszyc wypiął swą pękatą pierś i powiedział: - Bluźni pan przeciwko naszej religii. - Czyżby? - spytał Beller. - Czy wasza religia uważa prawdę za bluźnierstwo? - Pańskie twierdzenia nie są prawdziwe - zaprotestował Lifszyc. - Czy może pan mówić konkretniej? Twarz Wolfa pokryła się ciemnoczerwonym rumieńcem. - To, co powiedział pan o... sakralnej prostytucji. - Jestem pewien, że zna pan hebrajski lepiej ode mnie- odparł Beller. - Ale czy zechciałby pan przetłumaczyć słowo kedusza na użytek innych? - Oznacza ono "świętość" - powiedział ostrożnie Wolf.- Może odnosić się nawet do świątyni. - Bardzo dobrze - skomentował Beller. - A czy wie pan, co oznaczają wyraźnie pokrewne słowa kadesz i kdusza? Lifszyc miał zmartwioną minę. Powiedział coś szeptem do jednego ze swoich towarzyszy, po czym odwrócił się i rzekł głośno: - Oczywiście, ma to coś wspólnego ze świętością. - Rzeczywiście - uśmiechnął się triumfująco Beller. - To hebrajskie słowa oznaczające sakralne prostytutki - męskie i kobiece - w kulcie Baala i Astarte. Lifszyc zaczerwienił się z wściekłości, przejmując inicjatywę. - Gdzie pan znajduje takie słowa w Biblii? - No cóż - odpowiedział spokojnie Beller - występują niedwuznacznie w Księdze Powtórzonego Prawa, rozdział dwu- dziesty trzeci, werset osiemnasty. Mogę je zacytować w całości, jeśli pan sobie życzy. - Chyba znam ten ustęp - odparł Wolf. - Ale czy w Bib- lii nie jest powiedziane, że są to rzeczy, których nie wolno czynić? - Oczywiście - zgodził się Beller. - Pozostaje jednak faktem, że jakkolwiek może się to wydawać odrażające dla naszego współczesnego poczucia moralności, naszych przod- ków pociągały praktyki tego rodzaju, rozpowszechnione zwła- szcza na starożytnym Bliskim Wschodzie. Odsyłam pana do Kodeksu Hammurabiego - mówił dalej - i słowa gadistu- w sposób oczywisty pokrewnego słowu kdusza. Innymi słowy, czy się to panu podoba, czy nie, wcześni żydowscy duchowni musieli godzić się z takimi praktykami. Przypuszczam, że one same były zachętą, by odwiedzać świątynię. Studenci wybuchnęli głośnym śmiechem. Przyznaję, że byłem trochę wytrącony z równowagi. Ale również zafascynowany. Lifszyc i jego koledzy stali sztywno w miejscu, gdy Beller ciągnął swoją myśl. - Widzicie, rabini, którzy napisali i skodyfikowali prawa, byli dostatecznie bystrzy, by rozpoznać, że najpotężniejszą siłą napędową człowieka są Yetzer Hara - dosłownie: "złe skłon- ności", obecnie jednak literatura naukowa, zwłaszcza psycho- analityczna, określa je jako libido. Beller zmierzył spojrzeniem grupę oponentów, stojących nadal tuż przy wyjściu, potem odwrócił się do nas. - Jak zapewne potwierdzą nasi odchodzący uczeni, prawo żydowskie nakazuje mężczyźnie, by zadowolił swoją żonę w dniu szabatu. Rzucając szybkie spojrzenie na opozycję, zacytował w ory- ginale po hebrajsku: - I,esameach et iszto. Czy mam rację, panowie? Wolf Lifszyc nie dał się zastraszyć. - Mówi pan o micwie, doktorze Beller - przykazaniu z Tory. Wszyscy powinniśmy być dumni z faktu, że traktujemy z szacunkiem stosunki małżeńskie. - Całkiem słusznie - zgodził się profesor. - Ale wie pan również, co midrasz zaleca mężczyźnie, gdy czuje zbliżający się orgazm? Jego przeciwnik utkwił w nim gniewne spojrzenie, ale nie odpowiedział. Beller przytoczył fragment z czwartego tomu skróconego kodeksu prawnego: - Podczas stosunku płciowego mężczyzna powinien myśleć o jakimś ustępie z Tory lub innym religijnym temacie. - Czy nie widzicie w tym sprzeczności? - zwrócił się teraz do nas. - Jeśli zaleca się pobożnemu Żydowi stosunek płcio- wy, czemu jednocześnie każe mu się nie myśleć o tym, gdy zbliża się orgazm? Czemu właściwie mówi mu się wyraźnie, że zbliżenie "nie ma służyć zaspokojeniu jego żądzy"? Wśród stojących pod drzwiami młodzieńców rozległy się głośne szepty. Beller odwrócił się do nich ponownie i zauważył: - Nie ma to jak seks, by wyzwolić w duszy mężczyzny Armagedon ambiwalencji. Poczekał, aż ucichnie śmiech, i mówił dalej: - Nie ma znaczenia, czy doktryna brzmi: "Powinieneś od- być stosunek", czy też: "Nie powinieneś o tym myśleć". Napra- wdę ważne jest, że tak czy owak seks jest na pierwszym miejscu. Obrzucił jeszcze raz spojrzeniem młodych antagonistów i rzekł sarkastycznie: - Przykro mi, jeśli uważacie to za obraźliwe. - Profesorze Beller, to pan zachowuje się obraźliwie- powiedział Wolf w imieniu całej grupy. I wszyscy zgodnie wyszli z sali. - Cóż - powiedział do nas Beller - wiem przynajmniej, że ci, którzy zostali, będą bezstronni. Następnie dokonał przeglądu praktyk religijnych zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie, żeby zademonstrować, że w każdej z nich seks odgrywa główną rolę. - Wiele kultów sankcjonuje rozkosz bez wyrzutów sumie- nia. Na przykład, hinduizm widzi zespolenie mężczyzny i ko- biety jako odbicie i potwierdzenie spójności wszechświata. We współczesnych Indiach istnieją tysiące ołtarzy ku czci naprę- żonego Iinga, fallusa, symbolu boga Śiwy. W starochińskim taoizmie uprawianie miłości było czymś uroczystym, "radosną koniecznością", która sprowadzała raj na ziemię. Wczesne chrześcijaństwo - mówił dalej - było wszystkim, tylko nie celibatem. Niejeden święty człowiek docierał do świętości okręż- ną drogą obsesyjnego seksualizmu - święty Antoni i święty Hieronim, na przykład, przyznają bez żenady, że byli seksual- nymi libertynami, zanim ślubowali celibat. Przypomnijmy sobie też, jak młody święty Augustyn gorąco błagał Boga: "Daruj mi czystość i panowanie nad sobą - ale nie za wcześnie". Gdy znów rozległ się śmiech, nie mogłem się powstrzymać, by nie popatrzeć na obecnych na sali wykładowej duchownych. W odróżnieniu od zbuntowanych studentów słuchali Bellera z szacunkiem, niektórzy nawet kiwali głowami - być może większość z nich miała już swoje lata i wiedziała, że po prostu porządkuje dowody, a nie wymyśla je. Podejście Bellera przypominało podejście freudowskiego psy- chiatry - odrzucenie ślepej wiary jako irracjonalnej, neuro- tycznej lub sublimacja bodźca erotycznego. Zapoznałem się dokładnie z całym programem, zagłębiając się w wirze religijnego konfliktu i zastanawiając się, czy wydo- stanę się na powierzchnię z nienaruszoną wiarą. Cyklu wykładów nie kończył egzamin. Jedynym wymogiem było napisanie pod koniec semestru pracy składającej się z pię- ciu tysięcy słów. Ponieważ rok był zbyt liczny, żeby Beller mógł przeczytać eseje osobiście, pomagało mu czterech asys- tentów, którzy ukończyli już studia. Ale mnie rozpaczliwie zależało, żeby to on przeczytał moją pracę, i głowiłem się, w jaki sposób to załatwić. Wykłady Bellera kończyły się o pierwszej. Zamiast wracać biegiem do seminarium, by przygotować sobie lunch, poży- wiałem się sałatką w studenckiej stołówce w John Jay Hall. Któregoś czwartku, gdy odstałem już swoje w kolejce i szu- kałem wolnego miejsca, wypatrzyłem profesora Bellera, który jadł sam. Przeglądał jakieś czasopismo i myślałem, że nie zdobędę się na odwagę, by mu przeszkodzić. Powiedziałem sobie jednak: teraz albo nigdy. - Przepraszam, panie profesorze. Czy pozwoli pan, że się przysiądę? Podniósł wzrok, uśmiechając się do mnie przyjaźnie. - Będzie mi bardzo miło zjeść w towarzystwie. Proszę, mów do mnie Aaron. - Dziękuję. Nazywam się Luria... eee, Danny. Chodzę na pańskie wykłady. - Doprawdy? - spytał, wyraźnie zadowolony, zauważył bowiem moją jarmułkę i czarny strój. - Myślę, że nosisz bardzo odpowiednie imię, Danielu, ponieważ jako jedyny fru- mer odważyłeś się pozostać w jaskini lwa. Chciałem powiedzieć, jak wiele jego wykłady znaczą dla mnie, on jednak zasypał mnie gradem najrozmaitszych pytań, związanych z moim pochodzeniem. Byłem zaskoczony i dum- ny, gdy mi powiedział, że zna mojego ojca. To znaczy, że słyszał o silczańskim rabim. - Silczanie mają wspaniałą tradycję, jeśli idzie o nauczanie. Czy zamierzasz pójść w ślady ojca? - spytał. - Tak - przyznałem - chociaż nie dorastam mu do pięt. - Prawdziwie sokratejska skromność - zauważył. - Cóż, nie jestem Sokratesem. - Ani ja Platonem - odpowiedział. - Nie powstrzyma nas to jednak od poszukiwania nieuchwytnej prawdy. Powiedz mi, jakie dobre książki ostatnio czytałeś? Odpowiedziałem, mając nieśmiałą nadzieję na jego aprobatę, że kupiłem kilka książek jego autorstwa - w twardych okład- kach - i zamierzam je przeczytać podczas zbliżających się wakacji. - Nie marnuj pieniędzy, proszę - zaprotestował. - Kup Martina Bubera albo A. J. Heschela Bóg w poszukiwaniu czło- wieka. To oryginalne umysły. Ja jestem wyłącznie syntety- kiem. - W oczach zamigotały mu figlarne iskierki. - I utalen- towanym podżegaczem. - Przeciwnie - powiedziałem, zdobywając się na odwa- gę - zapalił pan ogień w wielu ciemnych miejscach. A już z pewnością dla mnie. Mogę powiedzieć, że był autentycznie wzruszony. - Dziękuję ci - rzekł serdecznie. - To najmilsza rzecz, jaką może usłyszeć nauczyciel. Może właśnie ty napiszesz pew- nego dnia coś, co mnie z powrotem przywiedzie do owczarni. Jego słowa zaskoczyły mnie. - Naprawdę chciałby pan wierzyć? - spytałem. - Oczywiście - odpowiedział szczerze. - Czyżbyś nie wiedział, że agnostycy to ludzie, którzy najusilniej starają się znaleźć dowód na istnienie Boga? Być może właśnie tobie, Danielu, uda się znaleźć argumenty dla egzystencjalnego ju- daizmu. Nagle spojrzał na zegarek i wstał. - Przepraszam cię, ale o drugiej jestem umówiony z moim pierwszym pacjentem. Nasza pogawędka sprawiła mi wielką przyjemność. Musimy to kiedyś powtórzyć. I odszedł, ja zaś patrzyłem za nim szeroko otwartymi oczami. Gdy rozmyślałem o naszej rozmowie, zdałem sobie sprawę, że najważniejsze z tego, co powiedział, było pożegnanie. Że szedł, by w realnym świecie leczyć udręczone dusze ludzi, którym bez wątpienia wiara nie wystarczała. I zacząłem się zastanawiać: Czy ja również mógłbym być jednym z nich? 21 Debora Tym razem przyszła kolej, by rebe Schiffman skorzystał z dobrodziejstw kuchni hotelu "King David". Ubrał się na tę okazję nadzwyczaj starannie - włożył nową białą koszulę, czarny garnitur i krawat. Żona wyczyściła nawet jego najlepszy czarny kapelusz. Jednakże wokół lunchu unosiła się mgiełka tajemniczości. O gościu wspominano wyłącznie jako o "Filadelfii". Schiffman spędził cały ranek na czytaniu pliku szarych kar- tek papieru z oślimi uszami, pokrytych tajemniczymi znakami. Dla Debory - która ośmieliła się zerknąć na nie, gdy rebe wyszedł z pokoju - wyglądały na japońskie hieroglify. - No, dobrze. - Westchnął, złożył kartki i wstał. Powie- dział na wpół do siebie, na wpół do Lei, która pomagała mu włożyć czarny płaszcz: - Jeśli idzie o "Filadelfię", to żona podejmuje decyzje. Lea uścisnęła mu dłoń. - Powodzenia, Lazar. Uśmiechnął się z wdzięcznością i wyszedł śpiesznie, by złapać autobus. Debora usiłowała sprowokować Leę do uchylenia rąbka tajemnicy. - To musi być spotkanie na bardzo wysokim szczeblu- jaki to rodzaj przedsięwzięcia? - Nie twoja sprawa, pilnuj własnego nosa - ucięła ostro Lea. - Zresztą rabin Luria - niech będzie błogosławiony- z pewnością zajmuje się takimi samymi sprawami. Debora zmieszała się ogromnie. Nie mogła sobie przypo- mnieć ani jednego przypadku, gdy ojciec musiał wybrać się na lunch w hotelu "Waldorf Astoria" z "Filadelfią" czy jakim- kolwiek innym miastem. Rabi wrócił tuż przed wieczornymi modlitwami, zarumie- niony z podniecenia. - I co? - spytała niecierpliwie Lea. - Bogu niech będą dzięki - odpowiedział jej mąż. - Pani "Filadelfii" spodobał się pomysł. Wnoszą pół miliona. Debora, która zaczęła się obawiać, że Schiffmanowie wplą- tali się w jakieś nielegalne interesy, i podsłuchiwała w napięciu, nie wytrzymała dłużej. Weszła do frontowego pokoju i spytała niewinnie: - Czy dobrze słyszałam, że ktoś tu mówił o pół milionie dolarów? Zdarzyło się coś zadziwiającego - rebe Schiffman nie wpadł w gniew, lecz uśmiechnął się szeroko i odpowiedział: - To wspaniały dzień. Greenbaumowie z Filadelfii ofiaro- wali nam środki na wybudowanie internatu dla naszej jesziwy. Będziemy mogli przyjąć więcej uczniów. - Cudownie - powiedziała Debora. - Będzie was stać na większy dom. - I cieplejszy - pomyślała. - Może z ogród- kiem, żeby dzieci korzystały ze słońca... Schiffman przerwał jej machnięciem ręki, patrząc na nią z groźną miną. - Ugryź się w język! Boże broń, żebym wziął z tych pie- niędzy choćby grosik dla siebie. To nie Ameryka, gdzie gminy kupują swoim rabinom cadillaki. Jej upokorzenie z powodu bury, jaką dostała od rebego, ustąpiło chwilowemu podziwowi dla jego altruizmu. Nie zmniejszyło to jednak nienawiści, jaką do niego żywiła. Nadal pozwalał, by jego rodzina żyła w nędzy, nie wspomi- nając o tym, że ją, Deborę, traktował tak jak egipscy farao- nowie traktowali jej przodków, gdy byli niewolnikami. Debora wiedziała, że musi się jakoś stąd wyrwać. Nie potrafi- ła dłużej znosić protekcjonalności rabiego Schiffmana ani tyra- nii jego żony, która uważała ją wyłącznie za przedłużenie pralki. Czy ojciec naprawdę wiedział, dokąd ją posyła? Czyżby był na tyle perfidny, by poprosić Schiffmana, żeby połączył karę wygnania z rygorami obozu pracy? Nie mogła się o tym przekonać z całą pewnością, ponieważ nigdy do niej nie pisał. Czyniła to natomiast matka, zapewnia- jąc Deborę, że stara się wszelkimi sposobami namówić Mosesa, żeby był rozsądny i położył kres karze wymierzonej córce. Co więcej, zgodnie z obietnicą, Rachela w tajemnicy posyłała jej w każdym liście pieniądze. Działo się to bez wątpienia kosztem własnych wyrzeczeń, ponieważ przysyłała zawsze co najmniej dziesięć dolarów - a czasami więcej. Debora trzymała banknoty w pustej puszce po kawie "Elite", w jedynej szufladzie, którą przydzielono jej w sypialni dziewcząt. Rankiem, w dniu jej osiemnastych urodzin, nie było żadnej uroczystości. Debora nie spodziewała się fanfar ani tortu, ale co szkodziłoby Schiffmanom złożyć jej przynajmniej życzenia albo choćby uśmiechnąć się do niej? W każdym razie jej matka pamiętała. A do pełnego miłości listu dołączona była niebagatelna suma - trzydzieści dolarów! Puszka po kawie została już zapełniona, nie było miejsca na nowy szczodry dar. Lea doradziła Deborze już wcześniej- choć, broń Boże, w Mea Shearim nie ma żadnych złodziei- by nie trzymała pieniędzy w szufladzie. Czemu nie umieści ich na rachunku oszczędnościowym w banku? Pomysł wydawał się rozsądny. Nazajutrz, wczesnym ran- kiem, Debora wyszła z domu i udała się do banku mieszczącego się przy ulicy Hanevi'im. Mimo że na dworze panował upał, mężczyźni mieli na sobie ciężkie chałaty i futrzane kapelusze. Gdy ich mijała, odwracali od niej wzrok, jak gdyby była Meduzą. Sama też była ubrana zbyt ciepło jak na letnią porę roku. Gdyby nawet nie została wychowana w świadomości, że powin- na nosić długie rękawy i suknię zapiętą wysoko pod szyję, nie mogłaby przeoczyć wszechobecnych plakatów wzywających kobiety do skromności w ubraniu. Mimo wszystko cieszyła się tą odrobiną wolności, rozko- szowała się chwilą wytchnienia od przytłaczającej atmosfery domu Schiffmanów. Gdy od banku dzieliła ją już tylko jedna przecznica, za- trzymała się na chwilę, czekając, aż będzie mogła przejść przez ulicę. Rzuciła okiem na tabliczkę z nazwą i nagle dotarło do niej, że znajduje się na rogu Rechov Devora Hanevia - ulicy prorokini Debory. Wydało jej się zdumiewające, że ortodok- syjni mieszkańcy miasta, mężczyźni, zaaprobowali choćby wzmiankę o kobiecie w miejscu publicznym, pozostawało jed- nak faktem, że ulicę nazwano ku czci jej biblijnej imienniczki, Debory, żydowskiej Joanny d'Arc, która poprowadziła armię Izraelitów, by stawiła czoło dziewięciuset rydwanom potężnych Kananejczyków. Czy Debora Luria nie potrafi wykrzesać z siebie iskry takiej samej odwagi? Stała w ten czwartkowy poranek o kilkaset metrów od swojego więzienia, z dziewięćdziesięcioma dolara- mi - i paszportem! - w kieszeni. W obawie, by nie stracić odwagi, zaczęła biec wzdłuż ulicy Jaffa, mijając zdumionych przechodniów, następnie przebiegła na drugą stronę Nordau do centralnego dworca autobusowego. Przystanęła, bez tchu, lecz rozradowana. Udało jej się uciec - prawie. Pozostał jedyny problem - dokąd się udać? Wywieszki dawały jej do wyboru oszałamiające możliwości: Jerycho - najstarsze miasto świata, Tel Awiw - najbarw- niejsze i nouveau. Albo Galilea. Ta ostatnia propozycja wydała jej się najatrakcyjniejsza, nie tylko z powodu legendarnej piękności miasta, ale dlatego że, było położone najdalej od Schiffmanów. Nagle jednak uprzytomniła sobie: Jestem kobietą. Nie, szcze- rze mówiąc -jestem dziewczyną. Nie mogę podróżować sama. Muszę... być z kimś. Przemierzała niespokojnie halę dworcową, łamiąc sobie gło- wę, szukając wyjścia z sytuacji. Nagle jej wzrok padł na małą tabliczkę z napisem: "Egged Tours". W dwie godziny i pięćdziesiąt sześć dolarów później dołączyła do pasażerów - pielgrzymów-turystów z Atlanty, stolicy stanu Georgia. Wybrała trzydniową wycieczkę z przewodnikiem, przez Hajfę, Nazaret, na północ do Galilei. Miała siedemdziesiąt dwie godziny - i trzydzieści cztery dolary - na zadecydowanie o swoim losie. Zatrzymali się na lunch w restauracji dla turystów na szczycie góry Karmel w Hajfie. Usadowiono ich przy długich stołach, w pobliżu okien widokowych. Rozciągające się u stóp góry morze wyglądało jak ogromny szafir na białym marmurowym stole. Turyści pstrykali aparatami fotograficznymi, Debora nato- miast kupiła trzy żetony telefoniczne. Popatrzyła na zegarek i zaczęła wybierać numer. Minęło prawie pięć godzin, odkąd wyszła do banku. Czy Schiffmano- wie zaczęli się już niepokoić? Czy zawiadomili policję? Mało prawdopodobne - pomyślała. Nic dla nich nie zna- czyła, pewnie nawet nie zauważyli, że jej nie ma. - Słucham? - Lea? To ja, Debora. - Nu, księżniczko, gdzie się podziewasz? Musiałam sama podać lunch. Słowa Lei, podkreślające jej rolę służącej, tylko utwierdziły Deborę w postanowieniu. - Posłuchaj, Leo, nie zamierzam wrócić. Dłużej już tego nie zniosę. - Co to za szaleństwo? Poza tym, kto ci pozwolił? - Nie potrzebuję niczyjego pozwolenia. Wiem, że nie zwró- ciłaś na to uwagi, ale skończyłam osiemnaście lat. To oznacza, że wolno mi iść, dokąd zechcę. Nagle Lea całkowicie zmieniła front. - Posłuchaj, kochanie - zaczęła błagać dziewczynę tonem zdradzającym absolutną panikę. - Wiem, że jesteś zdener- wowana. Powiedz mi, gdzie jesteś, a poproszę Mendla, żeby pojechał ze mną po ciebie. - To już nie wasza sprawa. Ale ubiję z tobą interes. - Cokolwiek zechcesz. - Nie mów nic na razie mojemu ojcu, a ja zadzwonię za trzy dni o tej samej porze. - Skąd, Deboro? - Stamtąd, gdzie będę - odpowiedziała i odwiesiła słu- chawkę, sama nie będąc pewna, dokąd się uda. Gdy wróciła do stołu, zostało już przy nim tylko jedno wolne miejsce. Jej sąsiadka - pulchna kobieta, która przed- stawiła się jako Marge - cmoknęła z ubolewaniem: - Ominęła cię zupa, kochanie. Powinnaś powiedzieć kel- nerowi. - Nie szkodzi,-odpowiedziała Debora obojętnie, sięgając po chleb. - Ależ - upierała się jej nowa znajoma - zapłaciłaś za to. Kelner! Gdy przed Deborą stanęła waza z zupą, dziewczyna poczuła zadowolenie, że Marge upomniała się o jej "prawa". Mając niecałe czterdzieści dolarów w kieszeni, będzie potrzebowała każdej kalorii, która jej się należy. I gdy wstawali od stołu po zakończonym posiłku, wzięła jabłko ze stołu i wsunęła je do kieszeni. Następnym punktem podróży był Nazaret. Tutaj, nie zwra- cając uwagi na komercjalizm, który w odczuciu Debory spo- ganizował miasto dzieciństwa Chrystusa, pielgrzymi modlili się. Siedzieli w nowo wybudowanym kościele Zwiastowania, przyglądając się wspaniałym mozaikom, zebranym z czterech zakątków chrześcijańskiego świata. Ku wielkiej irytacji przewodnika, przekroczyli rozkład i do- piero o dziewiątej wieczorem dojechali wreszcie do hotelu "Roman Villa" w Twerii nad Jeziorem Tyberiadzkim. Hotel mieścił się w trzypiętrowym budynku bez windy i kli- matyzacji. W sali jadalnej skrzydła staroświeckich wiatraków mełły ciężkie powietrze. - Byłam dziś naprawdę wzruszona - westchnęła Marge, gdy siedziały przy kolacji. - Przeżyłam jedną z najwspanial- szych chwil w moim życiu. A co ty powiesz, Debbie? - Tak... to było fascynujące - odrzekła po prostu Debora. - Jesteś tutaj sama? - spytała Marge. - Właściwie tak - grała na zwłokę Debora. - Eee... dołączę do rodziców później. W jadalni było straszliwie duszno, a wyrzuty sumienia z po- wodu kłamstwa spowodowały, że spociła się jeszcze bardziej. - Wspaniale, naprawdę wspaniale - zauważyła starsza kobieta. -~ Większość dzisiejszych dziewcząt to hipiski, po- dróżujące ze swoimi chłopakami - jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Nie wiedząc, co na to odpowiedzieć, Debora udawała, że całkowicie pochłania ją jedzenie deseru - sałatki owocowej z puszki, absolutnie niestosownej w tym kraju pomarańcz i niezwykle płodnych drzew owocowych. - Czy nie jest ci zbyt gorąco w długich rękawach, kocha- nie? - gawędziła nadal Marge. - Tak - odpowiedziała Debora. - Właściwie zamierzam się ich pozbyć. Nawet w drugim końcu stołu turyści drgnęli z przestrachu, gdy Debora oderwała najpierw prawy, następnie lewy rękaw. Dla Debory było to podwójne wyzwolenie. Nie tylko poczuła się lepiej fizycznie, lecz zerwała jednocześnie ze swoją prze- szłością. Mimo że Debora wolałaby być sama, nie mogła sobie po- zwolić na dodatkową opłatę w wysokości dwudziestu dolarów za pojedynczy pokój. Jej współlokatorką była pruderyjna nauczycielka z baptys- tycznego college'u na południu, która klęczała przy łóżku przez kilka minut, złożywszy dłonie, ze wzrokiem wzniesionym ku niebu. Zmierzyła Deborę pełnym dezaprobaty spojrzeniem i po- wiedziała: - Mam nadzieję, że nie uznasz tego za impertynencję, mło- da damo, ale znajdujemy się na Ziemi Świętej. Nie sądzisz, że powinnaś się pomodlić? - Już to zrobiłam - zapewniła ją Debora, chcąc uniknąć dalszej rozmowy - kiedy była pani w holu. Nazajutrz Debora odmówiła specjalną wewnętrzną modli- twę - błogosławiąc śniadania izraelskie za to, że oferują nie tylko jajka i chleb, lecz jogurt, owoce i sałatki. Tym razem wzięła dwa banany. Despotyczny przewodnik zagonił ich do autobusu o ósmej rano, śpieszno mu było bowiem oprowadzić turystów po staro- żytnym mieście nad Jeziorem Tyberiadzkim, inaczej Genezaret, gdzie święty Piotr łowił ryby, Grecy ścigali się na stadionie, a król Herod zbudował mennicę dla cesarzy rzymskich. Później zwiedzili mury miasta, wzniesione przez dwunasto- wiecznych krzyżowców, aż wreszcie dotarli do ostatniego przy- stanku podróży, gdzie mieli zaplanowaną wizytę w jednej z idiosynkratycznych, altruistycznych wspólnot, zwanych ki- bucami. Ten był szczególnie radykalny - założyli go europejscy Żydzi, zaangażowani w ruch Ha-Shomer Ha-Tza'ir, którzy odseparowali się od religii, żeby odzyskać związek z ziemią. Pielgrzymi uznali kibuc Kfar Ha-Sharon za interesujący, chociaż mówiąc słowami Marge - "odrobinę zbyt komunis- tyczny". Jednakże Debora była oczarowana. Tutejsi Żydzi różnili się zdecydowanie od wszystkich, których znała. Jeśli badaczy Tory charakteryzowała trupia bladość i cherlawe ramiona, to mieszkańcy kibucu stanowili ich przeciwieństwo - opaleni i tryskający witalnością. Tutaj mężczyźni w szortach pracowali ramię w ramię z ko- bietami w jeszcze krótszych spodenkach, doglądając sadów, uprawiając rozległe pola kartofli, wydobywając plastry miodu z uli w ogromnej pasiece. Gospodarzem turystów był przewodniczący kibucu, falstaf ficzny mężczyzna o imieniu Boaz, który mówił po angielsku z węgierskim akcentem. - W dzisiejszych czasach małe kibuce, takie jak nasz, nie wyżyłyby wyłącznie z rolnictwa. Proszę spojrzeć, tam na wzgó- rzu znajduje się budynek, przypominający niedużą fabrykę. Tam dostarczamy nasze zbiory, następnie głęboko zamrażamy i po zapakowaniu wysyłamy za granicę. Umilkł na chwilę, po czym spytał: - Czy ktoś z państwa chciałby obejrzeć proces zamrażania cienko krojonych ziemniaków? Amerykanie odpowiedzieli przecząco. Nie po to przejechali siedem i pół tysiąca kilometrów, żeby oglądać to, co pokazuje "Birds Eye" nocą w telewizji. Największe wrażenie zrobił na nich idealizm tego miejsca- fakt, że cała wspólnota potrafi pracować dla wspólnego dobra i nie otrzymuje zapłaty w pieniądzach. Jednakże, jak wyjaśnił Boaz, zaspokajane są wszystkie potrzeby jej członków, zarów- no fizyczne, jak i duchowe. - Na przykład, jeśli wiemy, że za sześć lub siedem lat będziemy potrzebowali lekarza, wysyłamy zdolnego chłopca lub dziewczynę na uniwersytet w Jerozolimie lub Tel Awiwie. Dla Debory było to objawienie. Boaz powiedział: "Posyłamy zdolnego chłopca lub dziewczynę..." W kibucu, niezależnie od tego, czy była to uprawa roli, czy też nauka, żydowskie kobiety traktowano na równi z mężczyznami. I jeszcze coś. Wszędzie, gdziekolwiek chodzili, młodzi męż- czyźni patrzyli na nią - prawdę mówiąc, niektórzy nawet taksowali ją spojrzeniem i uśmiechali się. Podczas wczesnej kolacji, która kończyła wycieczkę, Debora postanowiła porozmawiać z Boazem. Ku jej zdziwieniu, oka- zało się, że miał podobny zamiar. - Powiedz mi - spytał - co skłoniło taką dziewczynę jak ty do podróży z chrześcijanami z Ameryki, w dodatku z okręgu znanego ze swego religijnego fundamentalizmu? Może jesteś neofitką? - Gdybym pomieszkała jeszcze tydzień w Mea Shearim- uśmiechnęła się Debora - prawdopodobnie bym nią została. Boaz uniósł brwi. - Mea Shearim... i jadłaś przy naszym stole? - Czy to było mięso wieprzowe? - spytała Debora, nie umiejąc ukryć zdenerwowania. - Nie - odparł Boaz - ale kurczak podany był z masłem, a nie z margaryną. Pomieszałaś mleko z mięsem. Każdy rabin powiedziałby ci, że to niekoszerne. - Och - jęknęła Debora, wstrząśnięta i pełna wyrzutów sumienia. - Nawet mi to nie przeszło przez myśl. Byłam pewna, że wszystko w Izraelu jest koszerne. - Spędziłaś zbyt wiele czasu w Mea Shearim - uśmiechnął się Boaz. - A teraz powiedz mi, jak trafiłaś na tę zwariowaną wycieczkę? Debora opowiedziała mu całą swoją historię - no, prawie całą. Nie uważała za konieczne wtajemniczać nowego znajo- mego w przyczyny wygnania z domu ojca. - A więc to tak - powiedział Boaz, gdy zakończyła swoją opowieść. - Jesteś bezdomna w ojczyźnie twoich przodków. - O to chodzi. - Debora wzruszyła ramionami. - Gdy skończą mi się pieniądze... - Umilkła. Prawdę mówiąc, bała się nawet pomyśleć, co będzie robiła, gdy wyda ostatniego dolara. Wiedziała tylko, że nie wróci do Schiffmanów. Boaz znalazł słowa, które stanowiły dla niej pocieszenie. - Czemu nie zostaniesz tutaj, w kibucu, powiedzmy, na miesiąc i nie przemyślisz wszystkiego? Oczywiście, będziesz musiała pracować jak wszyscy inni. - Nie martw się, przywykłam do ciężkiej pracy - odpo- wiedziała ochoczo, po czym dodała nieśmiało: - Czy może to być praca na świeżym powietrzu? - Na powietrzu, pod dachem - na polach, w kuchni, z kurczętami, z dziećmi. Każdy tutaj zajmuje się po trosze wszystkim. - Wobec tego ja również będę się zajmowała po trosze wszystkim - zapewniła z uśmiechem i po raz pierwszy od wyjazdu z Ameryki poczuła się wreszcie szczęśliwa. - Kiedy zaczynam? - No cóż, oficjalnie jutro rano, nieoficjalnie od zaraz. Poproszę moją żonę, żeby znalazła ci miejsce do spania w jednej z kobiecych sal sypialnych i - dodał z uśmiechem - dała ci jakieś ubranie zamiast tej szmaty, którą masz na sobie. Tym- czasem pójdę wyjaśnić sytuację twojemu przewodńikowi. - Zdenerwuje się? - spytała niepewnie Debora. - Nie - odparł Boaz, śmiejąc się serdecznie. - Płacimy mu za każdego nowicjusza, którego przywiezie. Nazajutrz zadzwoniła po raz ostatni do Mea Shearim, żeby oświadczyć, iż zamierza pozostać w "kibucu na północy". Zaskoczyło ją pierwsze pytanie Lei. - Czy są ortodoksami? Czy jedzenie jest koszerne? - Nie - odpowiedziała - ale ludzie są koszerni. - Podasz nam przynajmniej swój adres? Musimy zadzwonić do twojego ojca. Proszę, Deboro, z szacunku dla... - Nie - przerwała Lei. - Sama zadzwonię do moich rodziców... kiedy będę gotowa. Po chwili dodała: - Dziękuję za gościnność. Innymi słowy, dzięki Bogu, że to już koniec. Choć w rozmowie z Leą Debora udawała chojraka, nie od razu zadzwoniła do rodziców. Zbierała się na odwagę przez kilka dni - i obgryzła wszystkie paznokcie. O dziwo, ojciec nie stracił panowania nad sobą. - Deboro - powiedział cicho, z wyraźnym współczu- ciem - musisz działać pod wpływem wielkiego stresu. - Przeciwnie, tatusiu. Nigdy w życiu nie byłam taka spo- kojna. - Ale kibuc to nie miejsce dla takiej dziewczyny jak ty- a już z pewnością nie żaden z Ha-Shomer Ha-Tza'ir. To nie- moralni ludzie. - Nieprawda - odparła zdecydowanie, urażona i zła.- Poza tym nie obchodzi mnie, co onich myślisz, ja ich podziwiam. Celowo go prowokowała, wyładowując gniew, który rósł w niej od chwili, gdy została wygnana, ale rabin nadal za- chowywał spokój. - Posłuchaj mnie, Deboro - powiedział. - Nie mam czasu na kłótnie. Jutro przyjadą po ciebie i zabiorą cię do domu. - Tu jest teraz mój dom, tato. Poza tym, kto miałby po mnie przyjechać? Pewni nasi ludzie... z Jerozolimy. - Zabrzmiało to, jakbyś mówił o mafii. - Deboro - rzekł ostrzegawczym tonem ojciec - nad- używasz mojej cierpliwości. Zrobisz, co ci każę, albo... - Albo co? Mam osiemnaście lat, tatusiu. Oficjalnie jestem dorosła. I jeśli jacykolwiek twoi "ludzie" spróbują zabrać mnie z tego miejsca, będą mieli do czynienia z dwustoma kibucnikami. Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. Następnie usły- szała słowa ojca: - Rachelo, spróbuj przemówić jej do rozsądku. Do telefonu podeszła matka. - Deboro, jak możesz tak postępować wobec ojca? Ranisz mu serce. - Przykro mi, mamo - odpowiedziała - ale podjęłam już decyzję. Ton Debory przekonał Rachelę, że córka nie zmieni zdania. - Napiszesz przynajmniej? - skapitulowała. - Choćby kartkę, żebyśmy wiedzieli, że u ciebie wszystko w porządku. Debora chciała coś odpowiedzieć, ale głos ugrzązł jej w krta- ni. Żal jej było matki, uwięzionej w brooklyńskim getcie, w śred- niowiecznym małżeństwie i średniowiecznej mentalności. Wreszcie, tłumiąc łzy napływające do oczu, odpowiedziała: - Tak, mamo. Nigdy cię nie zranię. Proszę, przekaż wszyst- kim serdeczne uściski. - Umilkła, wzięła głęboki oddech i do- dała cicho: - Nie wyłączając tatusia. 22 Timothy Tego lata, gdy Timothy obchodził swoje dwudzieste pierwsze urodziny, skończył się trzeci rok jego pobytu u św. Atanazego. Przez cały ten czas zostawał w szkole podczas dni wolnych od nauki i brał udział w niezwykle intensywnych zajęciach indywidualnych, nie tylko z ojcem Sheehanem, lecz również z ojcem Costello, który uzyskał doktorat z języków starożyt- nych w Pontifical Oriental Institute w Rzymie. Ostatnimi czasy liczba kandydatów na księży w Ameryce alarmująco spadła. I nagle na tej jałowej pustyni pojawiła się jak gdyby znikąd oszałamiająca postać Timothy'ego Hogana, uderzająco przystojnego, charyzmatycznego i błyskotliwego. Nauczyciele patrzyli na niego z nabożnym podziwem. Tim nie tylko wspaniale opanował języki Biblii - łacinę, grekę i hebrajski - lecz nawet aramejski, język codzienny używany na Ziemi Świętej w czasach Jezusa. Tim był wyjątkiem również pod innym względem - nie miał chyba ani jednego przyjaciela. Niektórzy kładli to na karb tego, że jego imponujący intelekt onieśmielał innych studentów, ale przenikliwsi wykładowcy uświadomili sobie, że Tim celowo stronił od wszystkich - z wyjątkiem Boga. Czas, którego nie poświęcał nauce, spędzał w kaplicy na modlitwach. Konsekwentnie, w przeciwieństwie do reszty kolegów, dla których lato było jedyną okazją do poleniuchowania - i być może ukradkowego podpatrywania - na zatłoczonej plaży, Tim nie miał zamiaru marnować tych cennych miesięcy na błahostki. Ostatniego dnia szkoły pożegnał się z kolegami i mimo nęcącego słońca skierował się do biblioteki. Był tak pochłonięty porównywaniem dwóch wersji psalmów, w tłumaczeniu św. Hieronima, że prawie nie poczuł delikatnego klepnięcia w ramię i nie usłyszał cichego głosu brata Thomasa, jednego ze świeżo wyświęconych diakonów: - Proszą cię do gabinetu rektora. - Kto? - spytał Tim, podnosząc na niego zdziwiony wzrok. - Nie powiedziano mi. Wiem tylko, że przyjechali najdłuż- szym samochodem, jaki kiedykolwiek widziałem. Czyżby ktoś przywiózł wiadomość o śmierci ciotki lub wuja? Było to jedyne, co przychodziło mu do głowy, ponieważ nie miał innych powiązań ze światem zewnętrznym. Zapukał nieśmiało do drzwi i usłyszał przyjazny głos ojca Sheehana: - Wejdź, Timothy. Tim otworzył drzwi i cofnął się zdumiony, widząc - poza rektorem - pięciu imponujących gości. Wszyscy byli w eleganc- kich garniturach, tylko jeden miał na sobie sutannę, a miano- wicie biskup Mulroney, obecnie całkiem już posiwiały. - Wasza Ekscelencjo... - Cieszę się, że cię widzę, Tim. Słyszałem wręcz fantas- tyczne opowieści o twoich postępach w nauce. Jestem z ciebie niezmiernie dumny. Tim spojrzał na rektora, który skinął głową, rozpromie- niony. - Tak, Timothy. Byłem w stałym kontakcie z diecezją. - Och - wykrztusił Tim, wahając się, czy okazać zado- wolenie, w obawie, by nie poczytano tego za grzeszną du- mę. - Cieszę się, że... nie rozczarowałem Waszej Ekscelencji. - Przeciwnie - powiedział biskup. - Prawdę mówiąc, przyjechaliśmy tu z twojego powodu. Tim spojrzał na pozostałych gości i wydało mu się, że po- znaje przynajmniej dwóch z nich. Nawet w "ocenzurowanych" gazetach, które wolno było czytać seminarzystom, widział zdjęcia Johna O'Dwyera, młodszego senatora z Massachusetts. I był niemal pewien, że mężczyzna w ciemnoszarym trzyczęś- ciowym garniturze to obecny ambasador przy Organizacji Narodów Zjednoczonych, Daniel Carroll. Nie zostali jednak oficjalnie przedstawieni. Każdy z nich obdarzył Tima jedynie przyjaznym uśmiechem, gdy biskup nakazał mu gestem dłoni, by usiadł, a następnie wyjaśnił: - Ci panowie są ważnymi biznesmenami i urzędnikami państwowymi, jak również pobożnymi i oddanymi katolika- mi... Postępy, które poczyniłeś u św. Atanazego, przyciągnęły nas tutaj jak magnes. Tim skłonił głowę, nie wiedząc, czy postępuje właściwie, mówiąc: - Pochlebia mi to. - Powiedz mi, Timothy - wtrącił uprzejmie senator- jakie są twoje plany na przyszłość? Tim podniósł wzrok, patrząc na niego z łagodnym zdumie- niem. Plany? - Ja... mam nadzieję, że za dwa lub trzy lata otrzymam święcenia. - Wiemy o tym - potwierdził ambasador Carroll.- Nasze pytanie dotyczy twoich przyszłych planów, jeśli idzie o Kościół. - Czy masz jakieś szczególne aspiracje? - spytał jeden z mężczyzn. Aspiracje? Kolejne słowo uderzyło Tima jako niestosowne w eklezjastycznym kontekście. - Właściwie nie, proszę pana. Pragnę jedynie służyć Bogu wszędzie tam, gdzie mógłbym być użyteczny. - Zawahał się, po czym wyznał: - Jak zapewne wspomniał ojciec Sheehan, poświęciłem wiele czasu studiowaniu Pisma Świętego. Pewnego dnia chciałbym się zająć nauczaniem. Obecni wymienili porozumiewawcze spojrzenia, kiwając gło- wami. Senator O'Dwyer szepnął nawet głośno do biskupa: "Nie mam żadnych wątpliwości", po czym spojrzał na rektora, który zwrócił się wprost do młodego seminarzysty: - Timie, do Rzymu prowadzą dwie drogi... Do Rzymu~! - Pierwsza to ta, na którą już wstąpiłeś - pogoń za świętą wiedzą. Druga jest tym, co z braku lepszego określenia na- zwalibyśmy "kierownictwem". - Chyba nie rozumiem - wyszeptał z zakłopotaniem Tim. Do rozmowy 'włączył się biskup. - Posłuchaj, Timie, naszym pierwszym zadaniem, jako pasterzy Kościoła, jest oczywiście wypełnianie służby Bożej. Ale jesteśmy również ziemską instytucją. Watykan potrzebuje utalentowanych administratorów. A Kościół amerykański po- trzebuje, by reprezentowano jego interesy w stolicy papieskiej. Podczas chwili milczenia Tim próbował zrozumieć intencje zebranych. Do czego zmierza ta rozmowa? Wreszcie senator przemówił w imieniu kolegów. - Chcielibyśmy wysłać cię do Rzymu, żebyś ukończył tam studia. - Czuję się zaszczycony... - ledwie zdolał wykrztusić ogrom- nie przejęty Tim - wielce zaszczycony. Czy to oznacza, że wyjadę do North American College? Biskup odchylił się na oparcie fotela i uśmiechnął się. - W swoim czasie. Oczywiście musisz uzyskać stopień nau- kowy w dziedzinie prawa kanonicznego. Ale najpierw będziemy szczęśliwi, jeśli spędzisz semestr na uniwersytecie w Perugii, ucząc się włoskiego. - Włoskiego? - powtórzył Tim. - Jasne - odpowiedział biskup Mulroney. - To język codzienny Watykanu i tych, którzy tam służą - poczynając od gwardii szwajcarskiej, a kończąc na samym Ojcu Świętym. Timothy był zbyt zdumiony, by cokolwiek odpowiedzieć. - Wyjeżdżasz piątego lipca - mówił dalej biskup rzeczo- wym tonem. - Masz dwa tygodnie na odwiedzenie rodziny i wyjazd do Fordham University, żeby się spotkać z resztą grupy - Grupy? - spytał Tim. - Tak - odpowiedział jeden z biznesmenów. - Spon- sorujemy czterech młodzieńców równie uzdolnionych jak ty. Dobrych katolików. - Irlandzkich katolików - dodał senator z Massachusetts. Timowi robiło się smutno na myśl, że opuści Seminarium św. Atanazego - jedyny prawdziwy dom, jaki kiedykolwiek miał. Poza tym nie uśmiechała mu się bynajmniej perspektywa złożenia wizyty rodzinie, nawet dla zachowania pozorów. A co najgorsze, bał się wracać na miejsce przestępstwa. Delaneyowie ucieszyli się na jego widok - mimo że uczucie to nie było wzajemne. A ciotka Cassie wyraziła swoją radość w niezbyt fortunny sposób. - Gdyby tylko twoja nieszczęsna matka była zdrowsza... Tuck wykorzystał okazję, uznając, że jest to święto godne wzniesienia niezliczonych toastów. - Nie wysyłają do Rzymu pierwszego lepszego księdza- zwłaszcza takiego, który nie otrzymał jeszcze święceń. Uwierz mi, Tim, Bóg cię wybrał. I kocham cię za to. Nie umknęło uwagi Timothy'ego, że był to jeden jedyny wypadek w ich stosunkach, kiedy wuj użył tych słów. Tim dziękował Bogu, gdy wreszcie nadszedł dzień jego wy- jazdu. W czasie całego swego pobytu w Brooklynie miał uczucie, że się dusi. Oczywiście uczęszczał regularnie na msze i spotykał się z niektórymi dawnymi nauczycielami, ale przez większą część dnia pozostawał w domu, czytając. Nie potrafił nawet się zmusić, by przejść się Nostrand Avenue, w obawie że spot- ka kogokolwiek z rodzin, u których pracował - zwłaszcza Luriów. Wstał o szóstej, włożył szybko sutannę, uściskał na pożegna- nie ciotkę, potem wuja i ruszył w kierunku stacji metra, znaj- dującej się w odległości trzech przecznic od jego domu, dokładnie w chwili gdy dzwony w St. Gregory's zaczęły wzywać na poran- ną mszę. Zbliżał się już do ruchomych schodów, gdy wydało mu się, że ktoś macha do niego z daleka i wykrzykuje jego imię. Był to Danny Luria, biegnący w jego stronę z ciężką teczką. Serce zaczęło walić Timowi jak szalone. Chociaż nie roz- mawiał z Dannym od czasu tamtej fatalnej nocy, założył, że jest wyklęty przez wszystkich Luriów. W chwilę później Danny zrównał się z nim. - Cieszę się, że cię widzę - wysapał, ściskając mu dłoń.- Jak długo zostaniesz? Ku ogromnej uldze Tima mówił raczej spokojnym i serdecz- nym tonem. - Prawdę mówiąc, właśnie wyjeżdżam. - Jedziesz na Manhattan? - spytał Danny. - Tak, ale później znacznie dalej. - No to chodźmy - zaproponował Danny. - Porozma- wiamy o tym w pociągu. Gdy zstąpili w otchłanie Brooklynu, Tim nie mógł się po- wstrzymać od myśli: Spójrzcie na nas - obaj przyszli słudzy Boży, katolik i żyd - ubrani jak bliźniacy. Różni nas jedynie to, że Danny ma na głowie czarny kapelusz. Kupili żetony i przeniósłszy bagaże przez kołowrót w prze- jściu, czekali na długim, pustym peronie. - Czy zostałeś już księdzem? - spytał Danny. - Czeka mnie jeszcze kilka lat nauki - odrzekł Tim, za- stanawiając się, który z nich pierwszy wspomni o Deborze, i mając nadzieję, że żaden tego nie zrobi. - A ty jesteś już rabinem? - Mnie również czeka jeszcze długa droga - między in- nymi myślowa. Właśnie w tej chwili na stację wtoczył się pociąg. Drzwi się otworzyły, połykając obu młodych ludzi. Wagon był właściwie pusty, usiedli w rogu obok siebie. - A dokąd prowadzi twoja długa droga? - Do Rzymu - będę się uczył na księdza. - Musisz być bardzo przejęty. - Owszem - odpowiedział Timothy, coraz bardziej zde- nerwowany i dręczony myślą: Czemu nie wspomniał do tej pory ani słowem o... skandalu? - Jak się miewają twoi rodzi- ce? - spytał niepewnie. - Oboje świetnie, dziękuję - odpowiedział Danny, po czym dodał po namyśle: - Debora jest wciąż w Izraelu. - Ach tak - rzekł Timothy. - Czy jest szczęśliwa?- Pytanie w podtekście brzmiało: "Czy wyszła za mąż?". - Trudno powiedzieć. Jej listy przypominają sprawozdania z podróży. Chodzi mi o to, że nie wspomina w nich o żadnych ludziach. Timothy uznał to za dowód, że jest wciąż wolna. Mimo to był absolutnie pewny, że w dniu, gdy przyjechała do Jerozoli- my, ojciec trzymał już dla niej w zanadrzu męża. Jechali przez kilka minut w milczeniu, które przerywał tylko stukot kół wagonu. Danny wywnioskował z miny Tima, że chłopak wciąż czuje się nieswojo. - Może zabrzmi to głupio po tak długim czasie - powie- dział cicho - ale naprawdę przykro mi z powodu tego, co się zdarzyło. Ze słów Debory - a nie była specjalnie rozmow- na - wywnioskowałem, że było to straszliwe nieporozumienie. - Tak - potwierdził Tim z wdzięcznością, myśląc: Nie było żadnego nieporozumienia. - Czy ona się uczy? - spytał w nadziei, że pytanie mieści się w ramach zwykłej uprzejmości. - Niezupełnie. W pewnym sensie uczy się języka. Danny nie widział powodu, żeby ukrywać szczegóły śmiałego posunięcia siostry, mającego na celu zdobycie niezależności, opowiedział więc Timowi o jej niewoli w Mea Shearim i uciecz- ce do Kfar Ha-Sharon. - Co to jest? - Kibuc w Galilei. Debora jest tam już od przeszło roku. - Ładna nazwa - rzekł Tim i natychmiast zacytował po hebrajsku: - "Jam narcyz Saronu, lilia dolin...". Pieśń nad Pieśniami, rozdział drugi, werset drugi. - Wiesz co - zauważył Danny - mówisz po hebrajsku lepiej od wielu moich kolegów. - Dziękuję - odpowiedział nieśmiało Tim. - Uczę się go już od kilku lat. Próbuję zrozumieć, co Bóg naprawdę powie- dział Mojżeszowi. - Czy wierzysz, że Bóg rozmawiał z Mojżeszem po he- brajsku? - Nigdy w to nie wątpiłem - odrzekł Tim, zaintrygowany pytaniem. - Hm, nie zostało to powiedziane wyraźnie nigdzie w Biblii. Z tego, co wiemy, mógł przemawiać do niego po egipsku... albo na przykład po chińsku. - Czy nie świadczy to o pewnym lekceważeniu? - roze- śmiał się cicho Tim. - Nie - zaprzeczył Danny. - College nauczył mnie być otwartym na różne poglądy. Poza tym, Mojżesz żył po Wieży Babel. Wówczas istniały na świecie setki języków. Mogli roz- mawiać w języku akadyjskim lub ugaryckim. Tim skinął głową, czując emanującą od Danny'ego serdecz- ność. Wydawał się teraz taki dorosły, taki bezpośredni. - No dobrze - powiedział niefrasobliwie Tim - jaki mamy dowód, że Mojżesz nie mówił po chińsku? Danny popatrzył na niego i powiedział żartobliwie: - Gdyby tak było, my, Żydzi, jadalibyśmy dużo smaczniej. Wreszcie dojechali do Sto Szesnastej Ulicy. Danny wstał i wysiadł, Tim za nim. Dopiero gdy znaleźli się na peronie, Danny ocknął się. - Hej, czy nie miałeś wysiąść przy Siedemdziesiątej Dru- giej? - Nie szkodzi, mam jeszcze sporo czasu, a rozmowa z tobą sprawiła mi wielką przyjemność. - I wzajemnie - powiedział Danny, podając mu rękę.- Powodzenia w Rzymie... i odezwij się. Wiesz teraz, gdzie mnie znaleźć. - Ja też życzę ci wszystkiego dobrego - odrzekł Tim przyjaźnie. Później, gdy Danny Luria już odszedł, powtórzył w myśli: "Jam narcyz Saronu, lilia dolin...". Kfar Ha-Sharon. Teraz wiedział, gdzie szukać Debory. Gdy Timothy spotkał się ze swymi towarzyszami podróży w Fordham, zdziwił się jeszcze bardziej, że został wybrany. Założył, że wszyscy będą studentami - i rzeczywiście nimi byli. Ale dwóch z czterech młodych seminarzystów, sponsoro- wanych przez tajemniczy "komitet", miało na swoim koncie opublikowane artykuły. Co, być może, ważniejsze, każdy wy- twarzał coś w rodzaju zwierzęcego magnetyzmu. Charyzma była tu zbyt bladym określeniem. Czemu ja? - dziwił się Tim. Później w nocy, gdy leżał już w łóżku, pławiąc się w luksusie posiadania małego pokoiku wyłącznie dla siebie, zastanawiał się, co ma wspólnego z tymi młodymi, wspaniałymi semina- rzystami. Jedyne ogniwo, jakie przychodziło mu do głowy, było sztuczne. Wszyscy byli w jego wieku i byli irlandzkimi katolikami. O drugiej nad ranem zdał sobie sprawę, że wcale nie ta zagadka spędza mu sen z powiek, lecz uczucia, które wydostały się na powierzchnię podczas rozmowy z Dannym Lurią. Wie- dział teraz, że musi zobaczyć Deborę jeszcze jeden raz. Nie po to, by kontynuować ich związek, lecz by zakończyć go we właściwy sposób. Wybranej piątce towarzyszył ojciec Lloyd Devlin, żwawy sześćdziesięciolatek, który na nieszczęście bał się podróży sa- molotem. Podczas lotu nad oceanem dodawał sobie odwagi, trzymając różaniec w jednej, a szklaneczkę w drugiej ręce. Gdy zgaszono światło przed projekcją filmu, Timothy uda- wał, że od niechcenia kartkuje biuletyn informacyjny Alitalii. Miał nadzieję, że nikt nie zauważy, iż studiuje mapę połączeń lotniczych. Tak, są regularne loty z Rzymu do Izraela. Ale jak to zor- ganizować? Próbował wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby spotkał się z Deborą twarzą w twarz, tysiące kilometrów od autorytetów, które zarządziły ich rozdzielenie. Co mogłaby mu powiedzieć? Jak by się czuł? Nie przychodziła mu na myśl żadna odpowiedź. Ale wiedział, że jakąś musi znaleźć. 23 Daniel To była najstraszliwsza noc w moim życiu. Byłem do cna wyczerpany umysłowo studiowaniem Mądro- ści Salomona, słynnego dzieła na temat różnych rozpraw Tal- mudu, pióra rabina Icchaka ben Solomona Lurii, żyjącego w połowie szesnastego wieku, co częściowo tłumaczy wysiłek, jaki musiałem w to włożyć. Zdejmowałem właśnie buty, żeby się położyć, gdy zapukał chłopak z końca korytarza, przekazując mi informację, że jest do mnie telefon. O tej porze? Była to moja matka - nieprzytomna ze zdenerwowania. - Co się stało? - spytałem, czując, że serce zamiera mi w piersi. - Czy coś z ojcem? - Nie - odpowiedziała drżącym głosem - to Rena... Załkała głośno i wybuchnęła: - Ona jest opętana! Wpadła w jakiś trans, ma halucynacje, jęczy nieswoim głosem. Twój ojciec uważa, że to musi być dybuk. - Dybuk?! - wykrzyknąłem z niedowierzaniem i przera- żeniem. - Na miłość boską, mamo, przecież to dwudziesty wiek! Demony nie wstępują w ciała żywych ludzi. Powinnaś wezwać lekarza. - Już wezwaliśmy - powiedziała cicho matka. - Doktor Cohen rozmawia właśnie z twoim ojcem. - I co mówi? - Że powinniśmy... - jej głos przeszedł w bojaźliwy szept - ...wezwać egzorcystę. - Tata z pewnością się na to nie zgodzi. - Danny, on już znalazł kogoś. Moje niedowierzanie przerodziło się w paniczny strach. Nie miałem pojęcia, że w ogóle istnieją tacy ludzie. - Mamo, czy chcesz powiedzieć, że ojciec wierzy, że tak zwany demon wstąpił w ciało Reny i przemawia jej ustami? - Tak - odpowiedziała Rachela. - Słyszałam na własne uszy. - Tak, i... za kogo się podaje? - To Chawa... - odrzekła po chwili wahania. - Pierwsza żona ojca? - Chawa mówi - wykrztusiła z trudem matka - że za- władnęła duszą Reny i opuści ją dopiero wówczas, gdy spra- wiedliwości stanie się zadość. Proszę, Danny - powiedziała błagalnym tonem - przyjedź najprędzej, jak możesz. Wróciłem biegiem do mojego pokoju, chwyciłem wiatrówkę i pognałem do metra. Wtedy uderzyła mnie myśl: Co, u diabła, mogę zrobić? Przecież nie wierzę w dybuki. Na miłość boską, zmarli to zmarli! Nagle zdałem sobie sprawę, że nie mogę pojechać sam. Mimo wstydu zdecydowałem się zadzwonić do profesora Bellera. W słuchawce rozległ się jego zaspany głos: - słucham? Drżałem z zimna i przerażenia, przejmujący wiatr wdzierał się szczelinami do budki telefonicznej. - Panie profesorze, mówi Danny Luria... wie pan, ten frumer, który chodzi na pańskie wykłady. Proszę mi wybaczyć, że dzwonię tak późno, naprawdę strasznie mi przykro, ale to bardzo poważna sprawa... - W porządku, Danny - rzekł uspokajającym tonem Bel- ler. Myślę, że przeważyło tu jego przygotowanie psychiatrycz- ne. - Co to za sprawa? - Profesorze - błagałem - niech mnie pan wysłucha, zanim odłoży pan słuchawkę i pomyśli, że zwariowałem. Nie wiem, co robić. Przed chwilą dzwoniła moja matka, by mi powiedzieć, że moja przyrodnia siostra została opętana przez dybuka. - Co za bzdura. Przecież to przesądy - odpowiedział, nie podnosząc głosu. - Wiem o tym, ale Rena bredzi i ma halucynacje... - Co do tego nie mam wątpliwości - odrzekł Beller.- Cokolwiek jednak mówi twoja siostra - nawet zmienionym głosem - pochodzi z jej własnej psyche. Zadzwonię do jednego z moich kolegów w Brooklynie... - Nie, proszę! Widzi pan, mój ojciec wezwał już egzorcystę. - Nie wierzę! Silczański rebe? - powiedział ze zdumieniem Beller, po czym spytał: - Gdzie teraz jesteś, Danny? - Obok Sto Szesnastej, na stacji metra. - Ubiorę się i zaraz się tam spotkamy. Daj mi dziesięć minut. Podczas całej dręczącej podróży do Brooklynu, profesor Beller próbował mi wyjaśnić, co wie o obrzędzie, któremu miał nadzieję zapobiec. - Jeśli nastąpiło u niej załamanie psychiczne, co wydaje mi się absolutnie pewną diagnozą - powiedział - tego rodzaju średniowieczne praktyki czarnoksięskie mogą tylko pogorszyć jej stan. Dotarliśmy do synagogi około wpół do drugiej w nocy. W środku było ciemno, paliły się tylko światła przed Arką Przymierza. Mojego ojca, który siedział, załamując ręce, otaczało krę- giem kilku mężczyzn. Był wśród nich stryj Saul, mój szwagier Dawid - nauczyciel w jesziwie, ożeniony z moją starszą przy- rodnią siostrą, Malką - oraz mąż Reny, Abram, blady i drżący. Szames Izaak krążył między nimi a drugim końcem pomiesz- czenia, gdzie kobiety - moja przyrodnia siostra i moja mat- ka - starały się wszelkimi siłami uspokoić Renę, która wyda- wała z siebie niezrozumiałe jęki. Doktor Cohen, za wyraźnym zezwoleniem mojego ojca, stał w miejscu wydzielonym dla kobiet, wzruszając bezradnie ra- mionami. Gdy podeszliśmy bliżej, zorientowałem się, że Beller nie ma jarmułki. Na szczęście zawsze noszę zapasową, podałem mu ją więc szybko. Bałem się, że mi odmówi, on jednak po prostu skinął głową i włożył ją bez słowa protestu. Gdy dołączyliśmy do mężczyzn, zobaczyłem dziwaczną po- stać, stojącą obok mojego ojca - pomarszczonego, brodatego starca w długim kaftanie i kapeluszu z szerokim rondem. Szeptał coś do obecnych, gestykulując żywo dla podkreślenia wagi swoich słów. Kilka kroków za nim stał w pozie pełnej szacunku wysoki, trupio blady młodzieniec, prawdopodobnie jego pomocnik. W tym momencie ojciec dostrzegł nas. W całym moim życiu nie widziałem go w stanie tak straszliwego zdenerwowania. Z poszarzałą twarzą, kołnierz koszuli miał rozpięty, szal mod- litewny zarzucony byle jak na wymiętą marynarkę. Pośpieszył w naszą stronę i odwołał mnie gestem na bok. - Danny - powiedział chrapliwym głosem - cieszę się, że jesteś tutaj. Naprawdę potrzebuję twojego wsparcia. On potrzebował mnie? Było to kłopotliwe odwrócenie ról. Gdy spytałem, kim jest ów dziwaczny starzec, ojciec popa- trzył na mnie zbolałym i bezradnym wzrokiem. - To rebe Gershon z Talmidey Kabbala w Williamsburgu. Poprosiłem, żeby przyjechał. Wiesz, że nasi przodkowie byli mistykami, ale ja sam nigdy nie wierzyłem w ten rodzaj czarnej magii. Teraz jednak dzieje się ona na moich oczach. Milczał przez dłuższą chwilę, po czym rzekł ponuro: - Co jeszcze mogłem zrobić? Tak czy owak stanęliśmy przed kolejnym problemem. Nie mamy dziesięciu mężczyzn. Mogłem jedynie poprosić tych, którym ufam. Jest tu więc rebe Saul, obaj moi zięciowie, szames Izaak, rebe Gershon i jego uczeń, doktor Cohen - teraz ty jesteś dziewiąty. Nadal brakuje nam jednego. Spojrzał na mojego towarzysza i spytał: - Czy ten dżentelmen... - To profesor Beller, ojcze - przerwałem mu. - Aha. Czy jest pan żydem, profesorze? - Jestem ateistą - odpowiedział Beller. - Czemu nie poprosi pan jednej z kobiet, żeby zebrać kworum? Ojciec zlekceważył jego uwagę i spytał naglącym tonem: - Czy nie mógłby pan po prostu stanąć obok nas? Prawo wymaga jedynie tego. - Dobrze - ustąpił Beller. Nagły przeszywający krzyk dobiegł z frontowej części syna- gogi, odbijając się echem od sklepienia. Mężczyźni podprowadzili Renę do podium i otoczyli ją kołem. Tym razem, poza histerią w głosie, można było rozróż- nić słowa. - Jestem Chawa Luria i nie mogę być dopuszczona do tamtego świata, dopóki nie zostanie ukarany człowiek, który mnie zamordował. Wymieniliśmy z Bellerem spojrzenia. - Czy twoja siostra mówi własnym głosem? - spytał. - Nie - odpowiedziałem z bijącym sercem. - Nigdy w ży- ciu nie słyszałem tego głosu. Gdy zbliżyliśmy się do kręgu, zobaczyłem siedzącą na krześle Renę, z wykrzywioną twarzą, miotaną konwulsjami. Zerwała z głowy szeitł i wyglądała tak groteskowo, że z trudem ją poznałem. Jej pucołowaty mąż, Abram, stał obok niej, bez- radny i przerażony. Podszedłem do niej, pochyliłem się i powiedziałem najłagod- niej, jak mogłem: - To ja, Danny. Powiedz mi, co ci dolega. Poruszyła wargami, a z jej ust wydobył się niesamowity głos: - Jestem Chawa. Zawładnęłam duszą Reny i nie opuszczę jej, dopóki się nie zemszczę. Zamarłem. Podobnie jak inni widzowie, byłem dosłownie sparaliżowany. Zareagował jedynie Beller. Ku widocznej irytacji rebego Gershona postąpił naprzód, ukląkł obok mojej siostry i prze- mówił do niej tak, jak gdyby rozmawiał z dawno nieżyjącą żoną mojego ojca. - Chawo - powiedział cicho. - Jestem doktor Beller. O jakiej zemście mówisz? Kto według ciebie wyrządził ci krzywdę? Odpowiedź trysnęła jak lawa z wulkanu. - On mnie zabił. Rabin Moses Luria mnie zabił! Dziewięć par oczu zwróciło się nagle ku ojcu. - Czy domyśla się pan, o czym ona mówi? - spytał pro- fesor Beller. Ojciec pokręcił stanowczo głową i odparł szeptem: - Nigdy nie wyrządziłem jej najmniejszej krzywdy. - Zabiłeś mnie! - zawył głos. - Pozwoliłeś mi umrzeć. - Nie, Chawo, nie - zaprzeczył ojciec. - Błagałem leka- rzy, żeby zrobili co w ich mocy, by cię uratować. - Ale kazałeś im czekać. Chciałeś mieć swojego syna... - Nie! - Twarz ojca zrobiła się kredowobiała. - Masz moją krew na rękach, rabinie Mosesie Luria. Ojciec pochylił głowę, by nie widzieć wystraszonych spojrzeń zebranych, i wyszeptał z udręką: - To nieprawda. To nieprawda. - Następnie zwrócił się błagalnym tonem do egzorcysty: - Co zrobimy, rebe Gershon? - Otwórzcie Arkę Przymierza, będziemy się modlić, by wygnać złego ducha z ciała pańskiej córki. Podszedłem do podium, otworzyłem drzwiczki i rozsunąłem zasłony. Za nimi stały w rzędach święte rodały, w futerałach z jedwabiu ze złotymi frędzlami, zdobionego srebrnymi or- namentami. Zdawały się promieniować jeszcze jaśniejszym blaskiem owej nocy nadprzyrodzonego mroku. Rebe Gershon poprosił zgromadzonych mężczyzn: - Otoczmy tę kobietę kręgiem i odśpiewajmy Psalm dzie- więćdziesiąty pierwszy. Pośpiesznie odszukaliśmy właściwą stronę i czekaliśmy na dalsze instrukcje. Dał znak, żebyśmy zaczęli. Zwykle nasze modlitwy przypominały potoki słów, płynące z różną szybkością i tworzące świętą kakofonię. Tym razem jednak wszyscy mówiliśmy zgodnym chórem, jak gdyby Bóg postawił między nami metronom. Uczyliśmy się tego psalmu na zajęciach. Dowiedzieliśmy się wówczas, że w czasach starożytnych zabobonni Żydzi uważali, iż posiada on moc zwalczania demonów, ponieważ pierwsze dwa wersy nazywają Boga czterema różnymi imionami. Kto przebywa w pieczy Najwyższego i w cieniu Wszechmocnego mieszka, mówi do Pana: "Ucieczko moja i Twierdzo, mój Boże, któremu ufam ". Bo on sam cię wyzwoli z sideł myśliwego i od zgubnego słowa... Zerknąwszy przez ramię, zobaczyłem, że matka i siostra przyrodnia modlą się żarliwie. Przesunąłem wzrokiem po twa- rzach wszystkich modlących się, z wyjątkiem ojca. Nie po- trafiłem się zdobyć, by spojrzeć na niego. Gdy się tak modliliśmy, głowa zwisła Renie na pierś. Po- trząsała nią, jak gdyby tocząc śmiertelną walkę z duchem, który nią zawładnął. Nagle popadła w omdlenie. Profesor Beller pochylił się nad nią i zaczął mierzyć jej puls. Wszyscy przestaliśmy się modlić. Zapadła kompletna cisza. Słyszałem hulający na dworze wiatr. - Dobrze się już czujesz, Reno? - spytał niespokojnie ojciec. Córka podniosła na niego błagalny wzrok. Demon, który ją opętał, zawył jeszcze raz: - Nie opuszczę cię, dopóki nie wybłagasz przebaczenia u Wszechmogącego! Ojciec ukrył twarz w dłoniach, nie wiedząc, co robić. Chcia- łem podejść, pocieszyć go, ale zanim zdążyłem zbliżyć się do niego, rebe Gershon rozkazał: - Rabinie Luria, musi się pan wyspowiadać. Ojciec utkwił w nim zdumiony wzrok. - Ależ to nieprawda! - Proszę, niech pan to zrobi, rabinie. Nie wolno się sprze- ciwiać Panu Wszechświata. Jeśli on uznaje pana za winnego, musi pan wyznać grzechy. Ojciec był nieugięty. - Ale ja powiedziałem lekarzom, że jej życie jest ważniejsze. Wie pan, że tak postąpiłem - to nakaz naszej religii. Jestem niewinny! Po chwili przeraźliwego milczenia rebe Gershon powiedział cicho: - Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, co robimy. Ale ten, który siedzi na Wysokościach, daje się przebłagać tylko wtedy, gdy prosimy o przebaczenie za grzechy, które mogliśmy popełnić. - Dobrze! - krzyknął ojciec. Padł na kolana przed Arką Przymierza i, łkając, odśpiewał modlitwę Al chet, "wyznanie grzechów", którą odmawia się dziewięć razy w Dniu Pokuty. Bez żadnego znaku czy sygnału wszyscy zaczęliśmy powtarzać: - Przebacz nam, zlituj się nad nami, daruj nam winy. Gdy wreszcie głosy umilkły, odbijając się tylko echem w pus- tej synagodze, przemówił do ojca mój profesor: - Rabinie Luria, sądzę, że pańską córkę powinien zbadać jak najszybciej psychiatra. Ojciec podniósł gwałtownie głowę, przeszywając Bellera wzrokiem. - Proszę trzymać się od tego z daleka. - Dobrze, niech będzie, jak pan chce... na razie. Niech pan jednak pamięta, że jako lekarz mam prawo nalegać, żeby zabrano ją do szpitala. Pozostali członkowie minjanu piorunowali go wzrokiem. Jestem pewien, że wygnaliby go natychmiast, gdyby nie był im potrzebny jako dziesiąty do kworum. Następnie wszyscy skon- centrowali się na moim ojcu. - Co mamy robić, rabinie Luria? - spytał jeden z nich. - Spytajcie rebego Gershona - odpowiedział słabym gło- sem ojciec. Wyraźnie wyrzekł się władzy. - Nie mamy wyboru - oznajmił stary rabin. - Musimy dopełnić całego obrzędu wypędzenia złego ducha - baranie rogi, Tora, światła - wszystko. Stan jest krytyczny i dlatego trzeba zastosować nadzwyczajne środki. Czy zgadza się pan, rabinie Luria? - Proszę mi tylko powiedzieć, co jest potrzebne - rzekł cicho ojciec. - Po pierwsze, każdy z nas musi włożyć kitel. - Egzorcys- ta skinął niecierpliwie na swego pomocnika. - Efraim, szybko. Młodzieniec otworzył dużą walizę i wyjął z niej białe szaty, symbolizujące całun, które Żydzi noszą w czasie dni świą- tecznych. - Użyjemy siedmiu baranich rogów i siedmiu czarnych świec - powiedział Gershon do ojca. - Czarnych świec? - spytał ojciec z niedowierzaniem. - Mam ze sobą wszystko - rzekł cicho Gershon. - Zo- stawiłem torbę w pańskim gabinecie. Ojciec skinął potakująco głową. - Danny, przynieś ją prędko... proszę. Wbiegłem pędem po schodach na pierwsze piętro i wszedłem do niewielkiego gabinetu. Wyglądał, jak gdyby włamali się do niego jacyś wandale. Wszędzie były porozrzucane otwarte książki. Traktaty naukowe na temat mistycyzmu i demonologii. Kilka na temat teorii mistycznych szesnastowiecznego "bos- kiego rabina", Icchaka Lurii. Nie miałem pojęcia, że ojciec ma tego typu książki. A może przywiózł je egzorcysta. Obok biurka stała zniszczona walizka rebego Gershona. Gapiłem się na nią przez chwilę, bojąc się, co też jeszcze może zawierać, wreszcie podniosłem ją i zszedłem z nią po schodach. Gdy wróciłem do synagogi, wszyscy, łącznie z profesorem Bellerem, mieli na sobie białe szaty. W chwilę później, gdy oddałem walizkę Gershonowi, ojciec podał mi kitel. - Pośpiesz się, Danny... Miejmy to już za sobą. Ubierając się, słyszałem niezrozumiałe jęki Reny - a może była to Chawa? Rebe Gershon nakazał siedmiu mężczyznom, żeby wyjęli Torę z Arki Przymierza. Następnie otworzył walizkę i skinął na mnie. - Podejdź, chłopcze, i rozdaj je. I wręczył mi kolejno siedem złowieszczych świec. Ojciec chodził tam i z powrotem, pocierając czoło. Mama, zdenerwowana, podeszła nerwowo do egzorcysty. - Rebe Gershon, chciałybyśmy jakoś pomóc. Może przy- najmniej potrzymamy świece. Oczywiście, w miejscu wydzie- lonym dla kobiet. Starzec odpędził ją gestem dłoni. Potem znów skinął na mnie. Zrozumiałem bez zbędnych słów, że nakazuje mi zgasić inne światła. Po chwili ogromna synagoga pogrążyła się w ciemności, rozjaśnionej tylko płomykami siedmiu świec. Przy ich migotliwym świetle egzorcysta rozdał nam siedem baranich rogów. Wziąłem swój, nie byłem jednak pewny, czy uda mi się wydobyć z niego dźwięk, tak miałem odrętwiałe wargi. Na kolejny znak rebego znów otoczyliśmy Renę, która wciąż siedziała na krześle, zgarbiona, z zaciśniętymi powiekami. Gershon wziął głęboki oddech, stanął przed nią i wyrecy- tował: - Zły duchu, ponieważ nie chcesz wysłuchać naszych mod- litw, wzywamy potęgę Najwyższego, żeby cię wypędzić. - Dmijcie t'kia - polecił nam. Zawsze przeszywały mnie dreszcze na dźwięk pojedynczego rogu baraniego podczas najważniejszych świąt. Wyobrażałem sobie, że głośny zew rogu przypieczętuje Sąd Ostateczny. Ale dźwięk siedmiu rogów było to coś, czego nie da się opisać. Oczy wszystkich były utkwione w twarzy Reny. Znowu zaczęła wić się w konwulsjach, z jej piersi wydarł się krzyk: - Odejdźcie! Przestańcie mnie ciągnąć! Nie wyjdę! Rena zdawała się poddawać. Osunęła się bezwładnie na krześle. Rebe Gershon nie dawał za wygraną, na jego czole lśniły w świetle świec kropelki potu. - Ponieważ nie chcesz się podporządkować duchom wyż- szym, wzywam teraz najokrutniejsze siły wszechświata, żeby cię wydarły. I znów odwrócił się ku nam, wołając: - Dmijcie szwurim. Trzy niskie, monotonne dźwięki wypełniły pustą synagogę. Wszyscy pochyliliśmy się bliżej ku Renie. Demon nadal nie chciał opuścić jej ciała, był jednak wyraźnie słabszy. - Wszystkie siły wszechświata są przeciwko mnie - za- kwilił. - Szarpią mnie bezlitosne duchy, ale mimo bólu - nie wYJdę! - Odłóżcie Torę i zamknijcie Arkę - polecił szorstko rebe Gershon. Mężczyźni czym prędzej spełnili jego rozkaz i jestem pewien, że podobnie jak ja zastanawiali się, co jeszcze może zrobić egzorcysta. Gdy znowu otoczyliśmy kołem dybuka, starzec wszedł do środka, utkwił wzrok w Renie i ryknął jak lew: - Powstań, o Panie! Niech Twoi wrogowie zostaną roz- proszeni i pobici... Ja, Gershon ben Jakow, zrywam każdą nić, która wiąże cię z ciałem tej kobiety. Umilkł, po czym krzyknął jeszcze głośniej: - Zostałeś wyklęty przez Boga Wszechmogącego! Dając jeszcze raz znak rogom, powiedział: - T'rua. Kierowani ślepym przerażeniem, wydobyliśmy z rogów dźwięk, który wywołał wrażenie kompletnego chaosu. Chociaż brakowało nam tchu, Gershon ponaglał nas, byśmy nie prze- stawali. Ciało mojej siostry było miotane tak gwałtownymi drgawkami, że niemal unosiła się w powietrzu. Potem nagle osunęła się na krzesło bez czucia. Rebe Gershon pomachał na nas, żebyśmy przestali. Ojciec pierwszy podszedł do Reny. Uniósł jej twarz. - Reno, moja mała dziewczynko, dobrze się czujesz? Uniosła lekko powieki, lecz się nie odezwała. - Powiedz coś do mnie, moje dziecko - błagał. Nadal milczała, nie potrafiła skoncentrować wzroku. Ktoś poklepał mnie lekko po ramieniu. Odwróciłem się. Był to Beller. - Podejdź do niej - szepnął. Skinąłem głową i postąpiłem dwa kroki w jej stronę. Jakimś cudem chyba mnie poznała. - Danny - wymamrotała. - Gdzie ja jestem? Co się dzieje? - Wszystko w porządku - próbowałem ją uspokoić.- Twój mąż jest tutaj... Dałem znak Abramowi. Zbliżył się, pochylił nad żoną i ob- Jął ją. Szames Izaak zapalił ponownie światła, a pomocnik rebego Gershona zebrał nasze pogaszone świece. Na jego polecenie mężczyźni zdjęli białe szaty, wracając do swych ziemskich ubrań. Beller znowu zbadał puls Reny i pożyczywszy małą latarkę od doktora Cohena, zajrzał jej w głąb oka. Podniósł się, naj- wyraźniej zadowolony. - Zaprowadźcie ją do łóżka, niech wypoczywa jak naj- dłużej. Upewnię się, że ktoś ze szpitala przyjdzie ją obejrzeć. Spodziewałem się, że ojciec zaprotestuje, ale on nie powie- dział nic. Ku memu zdumieniu, sam został pacjentem Bellera. - Czy mogę z panem porozmawiać przez chwilę, rabinie Luria? - spytał profesor. Ojciec tylko skinął głową i odeszli razem na stronę. Roz- mawiali ze sobą szeptem, nie słyszałem ani słowa. Potem skło- nili się sobie nawzajem i ojciec wrócił do pozostałych osób. Abram tulił Renę do siebie. Byłem wzruszony jego przywią- zaniem. - Jak widzicie - powiedział ojciec do wszystkich - Pan Wszechświata wysłuchał naszych modlitw. Dziękuję, rebe Ger- shonie... i wszystkim. - Po czym dodał z zaskakującą surowoś- cią: - Nakazuję wam jednak zachować absolutne milczenie na temat tego, co tu dzisiaj widzieliście i słyszeliście. Podczas drogi powrotnej zebrałem się na odwagę i spytałem Bellera: - O czym rozmawialiście z ojcem? - O jego pierwszej żonie, Chawie, o tym, jak umarła. - Prawdę mówiąc, nic o tym nie wiem. Nigdy nie pisnął słowa na ten temat. - To, co mi powiedział, wystarczyło, by złożyć wszystkie fragmenty łamigłówki. Domyślałem się prawidłowo, że umarła z powodu toksemii. - Co to takiego? - To jedna z wielkich tajemnic, jeśli idzie o choroby zwią- zane z ciążą. Szczególny rodzaj zatrucia krwi. Jeśli wyjmie się dziecko, mija natychmiast i matka wraca do zdrowia. Oczywiś- cie, jeśli dziecko jest wcześniakiem... - Westchnął, po czym mówił dalej: - Przypuszczam, że przypadek Chawy był trudny i lekarz głupio próbował uratować zarówno matkę, jak i dziec- ko - i stracił oboje. Jestem pewien, że decyzja o tym, czy działać, czy nie, nie leżała w gestii twego ojca. On jednak wciąż czuje się winny... - Z jakiego powodu? - Pragnął mieć syna, Danny - odpowiedział Beller.- Czuje się odpowiedzialny za śmierć Chawy i myśli, że utrata dziecka była karą, którą musiał ponieść. Przez kilka minut jechaliśmy w milczeniu. Potem Beller rzekł niespodziewanie: - Jestem zdziwiony. - Czym? Spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział ze współczuciem: - Dziwię się, że to nie ty padłeś ofiarą dybuka. Ten niemal pogański obrzęd stał się momentem zwrotnym w moim życiu. Widziałem, jak ojciec, którego do tej pory uważałem za wszystkowiedzącego i wszechmocnego, stawał się bezradny w obliczu atawistycznego zabobonu - zmniejszył się do miniaturowej kopii swego tytanicznego "ja". Nie mogłem nadal patrzeć na niego tymi samymi oczyma. I zastanawiałem się, czy potrafię wierzyć w Boga, który pozwala złym duchom fruwać po świecie i każe się przebłagi- wać za pomocą czarnych świec, czarów i beczenia baranich rogów. Jedna rzecz stała się niepokojąco jasna. Jeśli silczański rabin wierzy w egzorcyzmy i temu podobne obrzędy, nie mogę być jego następcą. 24 Debora W ciemnobrązowych włosach Debory pojawiły się miedziane pasemka - był to naturalny efekt pracy w pełnym słońcu na polach Kfar Ha-Sharon. Boaz zorganizował wszystko tak, żeby pracowała jak naj- więcej na powietrzu, chociaż nie mógł jej całkiem uwolnić od podawania posiłków i sprzątania sali jadalnej. Podczas pierwszych tygodni w kibucu jej dieta składała się niemal wyłącznie z aspiryny i soku pomarańczowego. Pierwsze miało przynieść ulgę obolałym mięśniom, dru- gie - uzupełnić płyny, które codziennie traciła, pocąc się przy pracy. Mimo dolegliwości fizycznych była w euforii. I po raz pierw- szy od przyjazdu do Izraela zaczęła nawiązywać przyjaźnie. Boaz i jego żona, Zippora, byli dla niej naprawdę jak ro- dzice. Boaz, przy całej swej męskiej tężyźnie, przypominał kwokę, przygarniającą pod swe opiekuńcze skrzydła okale- czone pisklęta. W kibucu mieszkało około stu rodzin, każde małżeństwo miało do dyspozycji srif - spartańską drewnianą chatę. Ich dzieci natomiast mieszkały osobno, w wydzielonym wspólnym internacie. Tak radykalny rozdział zadziwiał Deborę najbardziej ze wszystkich niespodzianek, z jakimi spotkała się w kibucu, dzieci jednak były wyraźnie zadowolone z tego, że przebywają razem z tak licznym "rodzeństwem", i uważały za całkiem naturalne, że rodzice odwiedzają je tylko późnym popołu- dniem. Czas, który spędzali razem, był krótki, ale pełen miłości. Debora dzieliła srif z czterema innymi ochotniczkami- Niemką, dwiema Holenderkami i Szwedką. Każda z nich za- mierzała tutaj spędzić sześć miesięcy. Wszystkie były zagorzałymi chrześcijankami, które przyje- chały do Izraela z różnych złożonych przyczyn. Ojciec Almuth był kapitanem w armii niemieckiej, nigdy jednak nie opowiadał o swoich doświadczeniach wojennych. Dopiero gdy jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym, odnalazła, przeglądając z bratem Dieterem ich rzeczy osobiste, dokumenty i medale świadczące o tym, że jej ojciec wyróżnił się podczas służby w Grecji i Jugosławii przy organizowaniu deportacji Żydów. Podobnie jak wielu młodych Niemców Al- muth czuła się w obowiązku uczynić coś w rodzaju gestu- jeśli nie pokuty, to przynajmniej pojednania. Dla pozostałych inspiracją były różne uczucia religijne- na przykład chęć poznania hebrajskiego, co umożliwiłoby im czytanie w oryginale Starego Testamentu. Wszystkie jednak przyznawały się bez skrępowania do bardziej ziemskich moty- wów, którymi się kierowały. Grzały się w promieniach wspa- niałego słońca, które jednocześnie spalało na brąz twarze uprzejmych izraelskich mężczyzn, czyniąc ich jeszcze przystoj- niejszymi. W kibucu obchodzono szabat na własny sposób. Zapalano świece i śpiewano pieśni - następnie, po kolacji, wyświetlano film. W soboty zamiast pracy organizowano pikniki w górach albo nad morzem. Czasami - dla odmiany od pracy na polu - wyjeżdżali w tereny, gdzie prowadzono wykopaliska archeologiczne, chwytali małe łopatki i ryli zapamiętale w poszukiwaniu staro- żytnych przedmiotów, a fachowcy przyglądali im się z roz- bawieniem. Początkowo Debora sumiennie przestrzegała zakazu podró- żowania w szabat. W końcu jednak, gdy wszyscy zaplanowali wycieczkę nad Morze Martwe, nie potrafiła dłużej opierać się ich namowom. Wczesnym rankiem, w sobotę, zapakowała ręcznik i kostium kąpielowy, który - mimo iż wszystkie kobiety w kibucu nosiły identyczne - wydawał jej się żenująco skąpy, i podeszła do wiekowego, rozklekotanego autobusu szkolnego. I właśnie w tej chwili opadły ją wątpliwości. Boaz, który zaganiał uszczęśliwionych kibucników do auto- busu, zauważył, że dziewczyna stoi bez ruchu przed otwartymi drzwiami. - Deboro - powiedział łagodnie - wszyscy w tym auto- busie również czytali Biblię. Czy Tora nie mówi, że szabat jest dniem odpoczynku i radości? Skinęła nerwowo głową, ale nadal się nie poruszyła. Wreszcie Boaz otoczył ją ramieniem i zauważył: - Poza tym, jeśli wierzysz w słowa Zachariasza, to nawet gdybyś odrobinę zgrzeszyła, Bóg oczyści cię jak złoto lub srebro i nadal będziesz mogła z paradą pójść do raju. Słowa proroka przeważyły szalę. Gdy usiadła obok Yoniego Barnei, kilkunastoletniego syna lekarza w kibucu, pomyślała na głos: - Skoro jesteście tak mało religijni, jak to się stało, że znacie Biblię na pamięć? Yoni uśmiechnął się szeroko, oczy mu zabłysły. - Ach, Deboro, nic nie rozumiesz. Dla nas Biblia nie jest modlitewnikiem, lecz drogowskazem. Uśmiechnęła się, sadowiąc się wygodnie i próbując nie pa- miętać, ile zakazów szabatu pogwałciła. Była zdecydowana cieszyć się dniem odpoczynku w nowy sposób. Debora nigdy nie wyjeżdżała na letnie obozy. Rodzice i krąg ludzi, w którym się obracali, krzywo patrzyli na tego rodzaju lekkomyślne przedsięwzięcia. Tydzień lub dwa letnich wakacji spędzała zwykle w enklawie Spring Valley, gdzie przesiedlano Brooklyn z betonu i asfaltu na trawę i do lasu, a piaskowiec zamieniano na drewniane domki letniskowe. Tylko twarze pozostawały te same. Była to pierwsza przejażdżka, jaką kiedykolwiek odbyła po prostu dla "przyjemności". To słowo było jej całkowicie obce w dzieciństwie. W czasie całej podróży po wyboistej, zakurzonej drodze dorośli śpiewali i klaskali. Repertuar był zróżnicowany - od biblijnych pieśni do piosenek z izraelskiej listy przebojów. Gdy nie śpiewali pasażerowie, z głośników płynęły dźwięki najnowszych utworów z American Top 40 - dzięki uprzejmo- ści Abiego Nathana z "Voice of Peace", pirackiej stacji radio- wej, nadającej z okrętu "zakotwiczonego gdzieś na wodach Środkowego Wschodu". Jej dyrektor-zdrajca wierzył, że mag- netyzm muzyki zadziała tam, gdzie zawiodły wysiłki dyploma- tów - i sprawi, że Żydzi i Arabowie zaczną odbierać na tej samej długości fali. Zatrzymali się na coca-colę w Tall as-Sultan, gdzie znaj- dowały się ruiny starożytnego Jerycha, najstarszego zamiesz- kańego miasta na świecie. Większość mieszkańców kibucu miała ze sobą przewodniki z oślimi uszami, każdy był ekspertem, jeśli idzie o inną miej- scowość. Była wśród nich Rebeka Mendoza, imigrantka z Ar- gentyny, która czytała głośno z Guicia de la Tierra Santa, tłumacząc na hebrajski: - Jerycho było ważnym miastem krzyżowców i wciąż znaj- duje się tam wiele interesujących miejsc związanych z chrześ- cijaństwem. Klasztor Pokusy - wyjaśniła - został zbudowany w miejscu, gdzie Szatan kusił Jezusa, by udowodnił, kim jest, i zamienił kamienie w chleb. A Jezus odpowiedział: "Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych" *. Znajdziecie te słowa w Ewan- gelii według św. Mateusza, rozdział czwarty... - Zapomniałaś o czymś powiedzieć, seńorita - przeko- marzał się z nią starszy mężczyzna. - Jezus cytował Mojżesza: "Nie samym chlebem żyje człowiek, ale człowiek żyje wszyst- kim, co pochodzi z ust Pana". Księga Powtórzonego Prawa, rozdział ósmy, werset czwarty. - Mylisz się jak zwykle, Jankiel - zganił go jeszcze inny głos. - Jak to? - spytał starszy mężczyzna z teatralnym obu- rzeniem. - To jest wers trzeci! Gdy wrócili do autobusu, Debora odczuwała straszliwe zmę- czenie, bolały ją nogi. - Czy to nie cudowne? - ryknął radośnie Boaz, gdy zna- lazł się wreszcie w środku po zagonieniu ostatniego marude- ra. - A najlepsze dopiero przed nami. - Skąd on bierze tyle energii? - szepnęła Debora do Al- muth, patrząc z podziwem na niezmordowanego sześćdziesię- ciolatka. - To cecha prawie wszystkich Izraelitów - wzruszyła ramionami Niemka. - Można by przypuszczać, że przez sześć dni tygodnia są podłączeni do generatora prądu, a siód- mego dnia po prostu dają upust energii. Autobus skręcił na południe, minął Qumran, gdzie w 1947 roku mały pastuszek, szukając zabłąkanej owieczki, zawęd- rował do jednej z wielu górskich jaskiń i natrafił na ukryte w niej zwoje papirusów, znanych później jako Rękopisy znad Morza Martwego. Sprzedał je sprytnemu antykwariuszowi w Jerozolimie za zawrotną cenę nowej pary butów. Gdy czas się dopełnił, obuwie młodzieńca okazało się warte przeszło pięć milionów dolarów. W niecałą godzinę później znaleźli się na wybrzeżu Morza Martwego. - Najniższy punkt na Ziemi - oznajmił Boaz. - Prawie czterysta kilometrów poniżej poziomu morza. - Och - zawołała młoda kobieta - spójrzcie na tych ludzi w wodzie. - Oni nie są w wodzie - sprostował Boaz - lecz na wodzie. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę kąpiących się, którzy unosili się na powierzchni jak na niewidocznych materacach. Wysokie stężenie soli zamieniło ich w ludzkie korki. Debora była tak podniecona, że chwilowo zapomniała o swych obawach co do. włożenia kostiumu kąpielowego i pły- wania w mieszanym towarzystwie. W kilka minut później pluskała się z przyjaciółkami, śmiejąc się radośnie. Coś zmieniło całe spojrzenie Debory na życie. Może była to czarodziejska woda, balsamiczne powietrze? Przez parę ulot- nych chwil myślała, że być może będzie jeszcze szczęśliwa. Drogi Danny! Muszę zakomunikować Ci coś bardzo ważnego. W pewien sposób zasłużyłam sobie na szczególne miejsce w annałach rodziny Luriów. Są w niej setki uczonych, komentatorów Biblii, filozo- fów - ale przynajmniej z tego, co wiem, nie znalazł się w nich ani jeden kierowca. Właśnie zdobyłam to wyróżnienie dziś po południu, tuż przed zachodem słońca. Uczucie wolności, jakie mi to daje, jest wręcz nie do opisania. Mogę teraz brać jeden z należących do wspólnoty subaru i jeździć do Hajfy dwa razy w tygodniu, popołudniami, żeby podjąć studia w zakresie literatury hebrajskiej. Piszę nawet moje prace semestralne na maszynie z hebrajską czcionką - tej umiejętności nabyłam podczas pracy w biurze kibucu. Rozkład zajęć na izraelskich uczelniach jest przystosowany do potrzeb ludzi pracujących, zdecydowana większość zajęć odbywa się wczesnym wieczorem. Materiał, który studiuję, jest świecki i fascynujący (a może jest fascynujący, dlatego że jest świecki i nie ma nic wspólnego z religią). Odkryłam geniusz literacki naszych przodków, o których nigdy nie słyszeliśmy w Brooklynie. Na przykład, Juda Halevi (żyjący w jedenastym wieku w Hiszpanii). Opiewa ziemską i niebiańską miłość z taką namiętnością: Podążam w kierunku źródła życia w prawdzie, Uciekając od życia w kłamstwie i marności. Gdybym tylko potrafił utrwalić Jego wizerunek w sercu, Moje oczy nie spoglądałyby na świat zewnętrzny. Ten fragment doskonale oddaje moje uczucia w tej chwili. Znajdź trochę czasu, proszę, i napisz więcej o starych fil- mach, które oglądałeś w "Thalii". Zazdroszczę Ci. W kibucu oglądałam dotąd właściwie same westerny. Ucałowania dla Mamy. Ściskam cię mocno Debora Wkładając kartkę papieru do koperty i liżąc dwa kolorowe znaczki, Debora myślała o ostatnich wersach poematu, który zacytowała w liście: Gdybym tylko potrafił utrwalić Jego wizerunek w sercu, Moje oczy nie spoglądałyby na świat zewnętrzny. Świat zdawał się wypełniony słowami, obrazującymi jej mi- łość do Timothy'ego. 25 Daniel Niedawno obchodziłem moje osiemnaste urodziny i zacząłem żyć na kredyt. Prawo żydowskie wymaga, żeby mężczyzna ożenił się, gdy skończy osiemnaście lat. Czy wiecie, że w Starym Testamencie nie istnieje słowo "kawaler"? Dzieje się tak dla- tego, że Żydzi nie potrafiliby sobie nawet wyobrazić nieżona- tego mężczyzny. Małżeństwo to jedyny sposób, by poradzić sobie ze "złymi skłonnościami". Poza tym w wieku osiemnastu lat popęd seksualny u mężczyzny osiąga swój szczyt. Bez wątpienia moje libido znajdowało się w pełnym rozkwi- cie i sądzę, że miewałbym sny erotyczne nawet bez oglądania zagranicznych miłosnych filmów w "Thalii". W dodatku zda- wałem sobie boleśnie sprawę, że Talmud uważa grzeszne myśli za równoznaczne z grzesznymi uczynkami. Doszedłem do wniosku, że skoro miałbym być ukarany tylko za myślenie o seksie, to może zakosztuję go naprawdę. Wówczas, świadomie lub nie, Beller dostarczył mi okazji. Pod koniec kwietnia zaprosił mnie do swego domu na przy- jęcie. Wśród gości byli głównie studenci z Columbii, wiedziałem jednak, że spotkam również dziewczęta z Barnard. Mimo to nikt nie mógłby oskarżyć go o wodzenie mnie na pokuszenie. Otworzył jedynie drzwi. A ja wszedłem przez nie z własnej woli. Ochoczo. Nigdy mi tego nie powiedział, wiedziałem jednak, że nawet moje najlepsze szabatowe ubranie nie pasuje na taką okazję. Zakłopotany, wybrałem się więc do Barneya, gdzie kupiłem moją pierwszą świecką garderobę - fantastyczny niebieski blezer. Następnie nadeszła chwila, gdy musiałem naprawdę głęboko się zastanowić. Czy mogę przyjść na nowojorskie cocktail party z kręconymi pejsami zwisającymi do połowy policzków? Prawdę mówiąc, widziałem na plakatach wykonawców rock and rolla, którzy mieli włosy znacznie dłuższe ode mnie. Po- nieważ jednak nie umiałem śpiewać ani grać na gitarze, pomyś- lałem, że najlepiej będzie jak najmniej rzucać się w oczy. Poszedłem więc do fryzjera (z dala od uczelni) i poprosi- łem go, żeby skrócił mi baczki na tyle, by nie naruszało to biblijnego przykazania, zabraniającego obcinać włosy powy- żej ucha. - A co z pejsami, proszę pana? - Hm, może... proszę je również trochę skrócić - od- powiedziałem nerwowo. - To niemożliwe - sprzeciwił się. - Nie jesteś pierwszym ortodoksyjnym młodzieńcem, który siedzi na moim fotelu. Musisz się zdecydować - jeśli będą wystarczająco krótkie, żeby były modne, nie będą dość długie, żeby były koszerne. Wiesz, o co mi chodzi? Niestety, wiedziałem aż nazbyt dobrze. Zamknąłem oczy- co potraktował słusznie jako przyzwolenie. Ostrzygł mnie szyb- ko i bezboleśnie. Nie miałem żadnych wyrzutów sumienia. Przywykłem do noszenia kapelusza z szerokim rondem, co moi koledzy uważali za jeden z przejawów głębokiej pobożno- ści. Więcej hipokryzji. Próbowałem przekonać samego siebie, że skórka warta bę- dzie wyprawki. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, była symfonia nowych dźwięków. Grzechot kostek lodu w szklaneczkach, głos Raya Charlesa (jak się dowiedziałem później), płynący ze stereofonicznych głośników, głośne rozmowy zagłuszające mu- zykę, wszystko to zlewało się w brzęczenie, przypominające dźwięk miksera mojej matki. Stałem na stopniach wiodących do położonego niżej salonu Aarona Bellera i gapiłem się z niedowierzaniem na gości. Kobiety i mężczyźni rozmawiali ze sobą swobodnie. Nie- którzy nawet się dotykali. Wszystko to wyglądało... dziwnie. - Rabinie Luria, nie jesteś Mojżeszem na górze Nebo. To ziemia obiecana, na którą możesz zstąpić. Był to sam gospodarz, któremu towarzyszyła elegancka blondynka około czterdziestki. - Wejdź, Danielu. Jest tu mnóstwo ludzi, których zapewne chętnie poznasz. Na początek, moja żona, Nina. Pamiętasz, podziwiałeś w moim gabinecie grafikę, wykonaną techniką serigraficzną. To jej dzieło, Nina jest artystką. - Miło mi cię wreszcie poznać - powiedziała pani Beller z uśmiechem. - Aaron wiele mi o tobie opowiadał. - Dziękuję - odrzekłem, zastanawiając się, co właściwie Beller mógł jej powiedzieć. Że jestem Żydem przeżywającym katusze z powodu kryzysu tożsamości? Mimo że pani Beller była piękną kobietą, nie mogłem się powstrzymać, by nie zerkać jej przez ramię w głąb salonu. Było tam mnóstwo młodych kobiet, wszystkie zachwycające. - Aaronie - powiedziała do męża - może zajmiesz się ponczem, a tymczasem ja przedstawię Danny'ego gościom. W salonie Bellera zebrało się wiele wybitnych umysłów, łącznie z poetą, który zdobył właśnie nagrodę i mówił do mnie wciąż "człowieku" - może dlatego, że zapomniał, jak mam na imię - próbując wyciągnąć ze mnie opinię na temat war- tości poezji Walta Whitmana i Allena Ginsberga. Niestety, nie czytałem nigdy ani Leaves of Grass, ani Howl. Pewnego razu w księgarni ojciec wziął z półki Kaddish hipisow- skiego poety i po kilku sekundach odłożył jako "bluźnierczy". Zanotowałem sobie w pamięci, że muszę kupić obie książki. Przedstawiwszy mnie kilkunastu osobom, Nina pozostawiła mnie samemu sobie, radząc: - Po prostu podchodź do kogoś i mów: "cześć". Jesteś tu wśród przyjaciół. Rozejrzałem się dookoła, wciąż czując się niepewnie, nigdy bowiem nie słyszałem tak niepohamowanego śmiechu - może z wyjątkiem przyjęć podczas święta Purim. Nagle poczułem, że ktoś klepie mnie po ramieniu, i usłysza- łem cichy kobiecy głos. - Czy jesteś kimś w rodzaju świętej osoby? Obejrzałem się i zobaczyłem to... stworzenie. Była blondyn- ką, miała na sobie czarną obcisłą suknię z odsłoniętymi ramio- nami. Paliła długiego cienkiego papierosa. Jej uśmiech był oszałamiający. - Nie rozumiem - wybąkałem. - Nie szkodzi - odpowiedziała. - Prawdę mówiąc, to był tylko pretekst, żeby cię poznać. Ale chodziło mi o to, że mycka, którą masz na głowie, sprawia, że wyglądasz jak papież. - Dobry żart - uśmiechnąłem się, zakładając, że wie, iż jestem ortodoksyjnym Żydem. Mimo wszystko jej żart sprawił, że poczułem się skrępowany. Podczas dalszej rozmowy zdjąłem niepostrzeżenie jarmułkę i schowałem do kieszeni. Tak, czułem się winny... a nawet jak zdrajca. Tłumaczyłem to sobie jednak jako wyraz troski o reputację naprawdę poboż- nych Żydów. Czemu mają im przypisywać moje grzechy? - Uczę się na rabina - powiedziałem. Otworzyła szeroko oczy. - Doprawdy? To fascynujące! To znaczy, że musisz wierzyć w Boga. - Oczywiście - odpowiedziałem. - Och! - wykrzyknęła. - Czy wiesz, że jesteś prawdopo- dobnie jedyną osobą w tym pokoju, która w niego wierzy? Z jakiegoś powodu byłem pewien, że nie żartuje. Atmosferę całego tego przyjęcia cechował jakiś - bo ja wiem - pogański hedonizm. A tę dziewczynę zwłaszcza. - A co ty robisz? - spytałem od niechcenia. - Och, mnóstwo rzeczy. Oficjalnie, jestem studentką his- torii sztuki w NYU. Przygotowuję się do uzyskania stopnia akademickiego. Ale mam mnóstwo planów. A na imię mi Ariel. - Wiesz, że twoje imię oznacza w Biblii: "Jerozolima"? - Naprawdę? - spytała zdziwiona. - Zawsze myślałam, że oznacza "dzielnego ducha" w Burzy Szekspira. - Przykro mi, ale nie czytałem Burzy. - Nie szkodzi. Ja nie czytałam Biblii, jesteśmy zatem kwita. Jesteś pewien co do mojego imienia? - Absolutnie - odpowiedziałem, po raz pierwszy czując się dobrze. - To Izajasz, rozdział dwudziesty dziewiąty, werset pierwszy: "Ach, Arielu, Arielu, miasto, gdzie obozował Da- wid!". - Fascynujące. Czy dobrze znasz Biblię? - Chyba nieźle - odpowiedziałem. - Z pewnością jesteś skromny - założę się, że znasz ją całą na pamięć. Mógłbyś wziąć udział w teleturnieju. Pewnie wiesz nawet, co jedli podczas Ostatniej Wieczerzy. - Owszem - odrzekłem z uśmiechem. - Macę. - Czy to są te małe kulki, które wkładacie do zupy? - Nie, Ostatnia Wieczerza była ucztą paschalną. Żydzi jedzą wówczas tylko przaśny chleb, zwany macą. - Prawda, przecież Jezus był Żydem. - Ale czy wiesz, że był również rabinem? - To znaczy kimś takim, jak ty chcesz zostać? - Mniej więcej - rzekłem wymijająco. Z jakiegoś powodu interesował ją ten temat. - Powiedz mi, czy rabini muszą składać śluby czystości? Chyba się zaczerwieniłem. - Nie - odparłem. - Tylko księża muszą. - Co za ulga - powiedziała. - Nie sądzisz, że to trochę nienormalne zabraniać ludziom postępowania zgodnie z pra- wem natury? Po kilku następnych chwilach rozmowy z tą upajającą jas- nowłosą Lilith, zdałem sobie sprawę, że podtekstem jest nie seksualna abstynencja, lecz seksualne zaspokojenie. Jej... i moje. W tej chwili podeszła do nas Nina Beller z tacą najrozmait- szych, nie znanych mi smakowitych kąsków. - Cieszę się, że się poznaliście - rzekła z uśmiechem, podając jedzenie Ariel. - Ojej, Nino! - wykrzyknęła dziewczyna. - Wiesz, że jestem entuzjastką twojego pasztetu. Wzięła krakersa długimi ślicznymi palcami. Nina podsunęła tacę mnie. Wydało mi się, że widzę małe kwadraciki wędzonego łososia, i właśnie sięgałem po jeden, gdy Ariel zaproponowała: - Spróbuj tego, po prostu pycha. - A co to takiego? - spytałem ostrożnie. Pokazała na półksiężyce melona, owinięte w jakieś mięso, które trudno było rozpoznać. - Myślę, że Danny będzie wolał jajko i oliwkę - powie- działa Nina z naciskiem. Gospodyni najwyraźniej sterowała mną we właściwym kie- runku, mimo to jednak Ariel z całą premedytacją prowokowała mnie, żebym zjadł coś bez wątpienia niekoszernego. - No, spróbuj - nalegała. - Na pewno ci posmakuje. Nie miałem złudzeń. Był to jawny grzech bez żadnych oko- liczności łagodzących. Sięgnąłem po kawałek melona. I - wstyd mi się do tego przyznać - moim pierwszym zmartwieniem był nie gniew niebios, lecz obawa, że mogę się zakrztusić. Wreszcie zagłuszyłem głos sumienia i włożywszy przekąskę do ust... połknąłem ją jak najszybciej. Najwyższym wysiłkiem woli znieczuliłem moje kubki sma- kowe, tak żebym nie zapamiętał, co skonsumowałem. - No i co? - uśmiechnęła się szeroko Ariel. - Miałaś rację. Bardzo smaczne - skłamałem. - Jak to nazywacie? - Prosciutto - odpowiedziała. - Aha - rzekłem, siląc się na obojętny ton. - Muszę zapamiętać. - Prosciutto to włoska nazwa szynki - powiedziała Nina Beller i odeszła, zostawiając mnie na pastwę kobiety, która najwyraźniej stanowiła kwintesencję złych skłonności. I która całkowicie zawładnęła moimi zmysłami. Przyjrzałem się Ariel nowymi oczami i wyobraziłem sobie jej zmysłowe ciało, teraz ledwo osłonięte czarną jedwabną sukienką. Nic nie mogło mnie powstrzymać od uwiedzenia tej uwo- dzicielki. Gdy przyjęcie zbliżało się ku końcowi, popatrzyłem na zega- rek. Dochodziła północ. Nazajutrz zaczynałem zajęcia o dziewią- tej, co oznaczało, że muszę wstać o siódmej, żeby się pomodlić. Mimo to nie miałem zamiaru rezygnować z tej strony raju. - Ariel, tak miło mi się z tobą gawędziło. Czy moglibyśmy dokończyć gdzieś tę rozmowę? Jakaś część mnie miała nadzieję, że odpowiedź będzie brzmiała: nie. - Może u mnie w mieszkaniu? - odpowiedziała bez chwili wahania. Dojazd włoskim sportowym samochodem Ariel do jej dwu- pokojowego mieszkania na jednym z górnych pięter kosztownie urządzonego bloku, tuż obok Central Park West, zajął nam około dwóch minut. W drodze położyła rękę na tej części mojego ciała, której do tej pory dotykała jedynie matka, ja oraz mohel. Tamtej nocy doświadczyłem w ekstazie drugiego, przedłu- żonego rytuału męskości. Wracając o świcie do domu, rozmyślałem przez całą drogę o liczbie grzechów, które popełniłem w ciągu ostatnich dwu- nastu godzin. Jadłem niekoszerną żywność. Opuściłem poranne modlit- wy - a ponieważ zamierzałem się wyspać, opuszczę również poranne zajęcia, okazując brak szacunku moim nauczycielom. I co najgorsze, uległem złym skłonnościom. Jestem przesiąk- nięty grzechem. I szczęśliwszy niż kiedykolwiek w życiu. 26 Debora Debora siedziała na stopniach swojej chaty, wdychając za- pach jaśminu przesycający wieczorne powietrze. W środku jej współlokatorki rozmawiały, pisały listy do rodziców i chłopa- ków, gdy tymczasem Frank Sinatra mruczał swoje "doobie doobie doo w rozgłośni "Voice of Peace". Patrzyła w kierunku głównego budynku, znajdującego się jakieś trzysta metrów niżej, na stoku wzgórza opadającego łagodnie ku Jezioru Tyberiadzkiemu. Jej zamyślenie przerwał nieznajomy męski głos. - To ty musisz być Debora. Odwróciwszy się szybko, zobaczyła niskiego, muskularnego młodego mężczyznę z odznaką sił powietrznych na naramien- nikach koszuli koloru khaki. - Przepraszam, że cię przestraszyłem - powiedział po angielsku z twardym akcentem. - Wiem, że kibuc głosuje dzisiaj w sprawie twojego członkostwa. Mój ojciec powiedział, że możesz się denerwować, przyszedłem więc, żeby potrzymać cię za rękę. Jestem Avi, Syn Zippory i Boaza. - Wiesz sam, że wybory nie są jedynie zwykłą formalnością- powiedziała Debora, żeby usprawiedliwić swój niepokój. - Oczywiście - przyznał Avi. - Ja będę tylko kandyda- tem, gdy skończę służbę. Czy mogę ci zadać osobiste pyta- nie? - dodał z uśmiechem. To zależy, jak osobiste. - Czy Ulla wciąż tu mieszka? Debora westchnęła, myśląc: Typowy izraelski Casanova! po czym odpowiedziała: - Masz szczęście. Ulla jest w środku. Wyjeżdża dopiero w przyszłym tygodniu. - Dzięki - powiedział Avi, wchodząc po schodkach.- I przestań się martwić. W pół godziny później Debora usłyszała odgłos rozmów i szuranie krzeseł - znak, że zebranie dobiegło końca. W chwilę potem zobaczyła krępą postać Boaza, który po- dążał szybkim krokiem w kierunku jej chaty, świecąc sobie latarką. Był tak zdyszany, że ledwie chwytał oddech, mimo to udało mu się wykrztusić: - Deboro, to już oficjalne! Jesteś chawera. I gdy złapał ją w objęcia, unosząc do góry, Deborze kołatała się w głowie jedyna myśl: Wreszcie naprawdę gdzieś należę! Żeby podkreślić uroczyście jej równość, wyznaczono Deborę do szorowania garnków w kuchni. I to jakich garnków! Przypominały raczej aluminiowe beczki. Zanim skończyła szorować wraz ze swoimi współpracownicz- kami pierwsze pół tuzina, miała uczucie, że prawa ręka jej odpadnie. Mniej więcej w godzinę później zjawił się Avi. - No i widzisz, mówiłem, że nie będzie problemu - rzekł pogodnie. - Tak czy owak, nie zdążyłem na śniadanie. Mogę ukraść rogalika i kawę? - "Ukradnij", jeśli ci to sprawi przyjemność - odpowie- działa Debora. - Przecież wszystko tutaj stanowi wspólną własność. Tymczasem Avi zdążył już otworzyć wielką lodówkę i wyjąć plaster sera. Nalał sobie kawy i podszedł znów do Debory. - Nie musisz już pracować tak ciężko - zażartował.- Zostałaś przyjęta. Debora zmarszczyła lekko brwi i szorowała dalej garnek. Avi oparł się o bufet i powiedział, przeżuwając ser: - Nadal nie rozumiem, co popchnęło żydowsko-amerykań- ską księżniczkę do tego, by zostać członkinią kibucu. - Nie przyszło ci nigdy do głowy, że może istnieć żydow- sko-amerykańska dziewczyna, która nie jest "księżniczką"? - Cóż, nigdy takiej nie spotkałem. Nie jesteś obrzydliwie bogata i zepsuta? Od którego wielkiego biznesu jest twój ojciec? - Jest rabinem - silczańskim rabinem, skoro musisz wie- dzieć. - Doprawdy? - zdumiał się Avi. - I co on na to, że jego córka pracuje w niekoszernej kuchni? - Czemu zadajesz mi tyle pytań? - Ponieważ ty nie zadajesz mi żadnych. - No, dobrze - powiedziała Debora, podejmując grę.- A więc opowiedz mi o sobie. - Urodziłem się w kibucu - zaczął opowieść Avi - cho- dziłem do szkoły w kibucu, a gdy skończę latać, pójdę na uniwersytet, napiszę pracę dyplomową i znów wrócę do kibucu. - Pracę na jaki temat? - spytała Debora, autentycznie zaciekawiona. - Nie na temat Talmudu - znacznie bardziej przyziemną. A faktycznie nawet "podziemną". Będę studiował nowe sys- temy nawadniające. - I naprawdę wrócisz, żeby mieszkać tutaj? - spytała Debora. - Chyba że staniesz na czele ruchu nawołującego do od- rzucenia mojej kandydatury. - To wspaniałe - powiedziała szczerze Debora. - Mówi się wiele o kibucnikach, którzy nie wracają po wojsku do swoich macierzystych obozów, skuszeni blichtrem świata zewnętrznego. - No cóż - odparł Avi - nie we wszystkich kibucach są takie ładne dziewczyny jak w Kfar Ha-Sharon. - Chcesz powiedzieć, takie ładne szwedzkie ochotniczki. Zauważyła błysk zakłopotania w oczach Aviego. - Nie uwierzysz mi, Deboro - odpowiedział - ale to bardzo ważny aspekt naszego życia. Mężczyźni nigdy nie żenią się z kobietami z własnego kibucu. Jesteśmy wszyscy wycho- wywani jak bracia i siostry. Przypominałoby to kazirodztwo. - Dlatego wykorzystujecie ochotniczki w charakterze obie- któw seksualnych. Roześmiał się. - To zabawne słuchać feministycznych bzdur w takim miej- scu jak to. Do twojej wiadomości, sześcioro ochotników- w tym dwóch mężczyzn - zawarło tutaj związki małżeńskie i mieszkają teraz jako członkowie kibucu. Być może tego lata, gdy przyjadą nowi ochotnicy, poznasz jakiegoś przystojnego Holendra. - Dziękuję, nie - rzekła ostro Debora. - Czemu wszyscy ~ chcą mnie wydać za mąż? - Dlaczego "wydać"? - spytał Avi. - Myślę, że raczej są ~.. po prostu mężczyźni, którzy chcieliby cię poślubić. A właściwie, ~; dlaczego taka pobożna dziewczyna jak ty nie ma jeszcze męża? Debora, zażenowana, zajęła się z powrotem szorowaniem garnków. - Czy dotknąłem czułego punktu? - spytał ze zrozumieniem. - Bardzo - odparła Debora, spoglądając na niego, po czym znów wróciła do garnków. - Czy mogę ci pomóc? - Nie krępuj się - powiedziała, podając mu szczotkę.- A teraz opowiedz mi, co robi pilot przez cały dzień. - Właściwie to okropnie nudne - wyznał szczerze.- Pociągam kilka dźwigni i wznoszę się w powietrze. Przyciskam kilka innych i nagle przekraczam barierę dźwięku, aż ludziom wylatują szyby w oknach. - Co jest w tym takiego nudnego? - spytała Debora. - Nie widzi się wiele świata. Przy szybkości dwóch machów możesz przelecieć z jednego końca Izraela w drugi w ciągu trzech minut. - Tak szybko? - Na Deborze zrobiło to imponujące wra- żenie. - Nie - odparł ironicznie. - To Izrael jest taki mały. Nagle rozmowę przerwał im gniewny głos. - Deboro, czy to właśnie nazywasz pracą? Był to gargantuiczny Shauli, szef kucharek i absolutny wład- ca kuchni. Debora spłonęła rumieńcem. Avi natychmiast stanął w jej obronie. - Nie powinienem był z nią rozmawiać. - Ty nie powinieneś tu nawet być - burknął Shauli. - Tak jest - powiedział Avi, salutując. - Czy mogę prosić o pozwolenie zadania Deborze jednego pytania? - Byle krótko - odparł kucharz. - Masz jakieś plany po kolacji? - spytał szybko Avi.- To znaczy, jak już wszystko pozmywasz? - Nie - odpowiedziała Debora, zbita z tropu. - Właś- ciwie nie. - Może wezmę któryś samochód należący do kibucu i wy- skoczymy do Twerii? W "Awiwie" idzie Butch Cassidy - to taki wspaniały film, że oglądałem go cztery razy. - Chcesz iść do kina? - spytała niepewnie Debora. Jak miała mu powiedzieć, że wciąż czuje się winna, oglądając wiadomości telewizyjne, i unikała nawet piątkowych projekcji filmów w kibucu. Avi jednak błyskawicznie wyczuł problem. - Posłuchaj, jeśli masz skrupuły religijne, możesz mieć przez cały czas oczy zamknięte. Roześmiał się. Ona też się roześmiała. Gdy Avi wyszedł, Debora poczuła się jakoś niepewnie. Była jednocześnie szczęśliwa i dziwnie zalękniona. Myślę, że go lubię. Debora nie przeżyła moralnego wstrząsu po obejrzeniu fil- mu. Prawdę mówiąc, reklamy, które wyświetlano przed filmem, zwłaszcza kostiumów kąpielowych, wydały jej się znacznie śmielsze. Poszli na kawę i ciastka do restauracji przy Tayellet, nad- rzecznej promenadzie, która starała się udawać Riwierę. Gdy wrócili do samochodu, Avi pochwalił się: - Kiedyś udało mi się dojechać stąd do bramy kibucu w siedem minut i trzynaście sekund. Spróbujemy pobić dzisiaj ten rekord? - Dlaczego nie mielibyśmy pobić rekordu wolnej jazdy?- zaproponowała Debora, przypominając sobie liczbę zakrętów. Avi spojrzał na nią znacząco. - Świetnie. - W jego oczach rozbłysły iskry. - Będę jechał tak wolno, jak zechcesz. W dwadzieścia minut później zatrzymał samochód w ustron- nym zakątku, w pobliżu sadów Kfar Ha-Sharon. Poniżej po- świata księżyca srebrzyła ogromną taflę Jeziora Tyberiadz- kiego. Odwrócił się do Debory i dotknął delikatnie jej ramienia. - Denerwujesz się? - spytał. - Czemu miałabym się denerwować? - spytała, udając nonszalancję. - Córka rabina musiała być chowana pod kloszem. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym wyznała: - Masz rację. Czuję się przy tobie... trochę nieswojo. Poza tym, czy nie mówiłeś, że wszyscy kibucnicy są niczym bracia i siostry? - Tak, to prawda - odrzekł cicho. - Ale ja nie doras- tałem z tobą. Dla mnie jesteś atrakcyjna jako kobieta. Chociaż Avi nie zdawał sobie sprawy ze znaczenia swoich słów, w Deborę uderzyły jak grom. W ciągu dwudziestu lat jej życia traktowano ją jak dziewczynkę, szajne mejdele, słodkie maleństwo - ale nigdy jak kobietę. I co jeszcze dziwniej- sze - tak właśnie się czuła. Pozwoliła, by Avi ją objął, i starała się zasmakować w jego pocałunku, bała się jednak, żeby nie przyjął zbyt szybkiego tempa. To jednak jego pytania okazały się zbyt intymne. - Czemu rodzice wysłali cię do Izraela? - Ze zwykłych powodów - odpowiedziała po chwili wa- hania. - Nie, Deboro - rzekł stanowczo. - Mieszkam w tym kibucu wystarczająco długo, żeby odróżnić ochotniczkę od banitki. Czy byłaś z kimś związana? Spuściła w milczeniu głowę. - A im się nie podobał? Tym razem skinęła głową. - Czy to okazało się skuteczne? - słucham? - Czy rozdzielenie cię wyleczyło? - Nie byłam chora - odpowiedziała ostro. Avi milczał przez chwilę, a następnie spytał: - Czy wciąż czujesz się z nim związana? To znaczy, w sercu? Tłumiła w sobie uczucia tak długo, że miała ochotę wy- krzyknąć: "Jest jedynym człowiekiem na świecie, który kochał mnie dla mnie samej!". - Sądzę, że... tak - odpowiedziała ledwie dosłyszalnym szeptem. - Czy pisujecie do siebie? - nie dawał za wygraną Avi. Pokręciła przecząco głową. - Nie mam jego adresu. - A on ma twój? Ponownie pokręciła głową. Iskierka nadziei - a może ulgi - zabłysła w oczach Aviego. - A zatem to tylko kwestia czasu - rzekł cicho. - Wcześ- niej czy później, gdy już się wypłaczesz, będziesz wolna. - Pewnie tak - wzruszyła ramionami. Ujął ją za ręce, szepcząc: - A gdy już się uwolnisz, mam nadzieję, że będę wówczas w pobliżu. Następnie, próbując poprawić jej nastrój, powiedział bez- trosko: - Lepiej odwiozę cię do domu. Muszę być w bazie o szó- stej rano. Uruchomił silnik i wyjechał z powrotem na drogę, a później ustawił samochód na parkingu. - Jak się tam dostaniesz? - spytała, gdy szli w stronę jej chaty. - Pojadę autostopem. - To nie jest niebezpieczne? - Nie - zażartował. - Kiwanie na samochód jest cał- kowicie bezpieczne. Dopiero gdy wsiądziesz do samochodu, prowadzonego przez izraelskiego kierowcę, ryzykujesz życie. Uścisnął jej dłoń, pocałował w policzek, odwrócił się i ruszył w kierunku żwirowanej drogi, aż wreszcie zniknął w ciemności. Debora stała przez pewien czas, patrząc za nim. I nagle pod jego zuchowatością dostrzegła wrażliwość, którą starał się ukryć - stały strach towarzyszący życiu w odległości zaledwie sześćdziesięciu sekund od śmiertelności. Pragnęła tylko całym sercem, żeby udało jej się po'lubić go na tyle, by potrafiła zapomnieć o Timothym. 27 Timothy Samolot Tima wylądował rankiem na lotnisku Leonarda da Vinci w Rzymie. Tam już czekał autobus, który miał zawieźć pięciu seminarzystów drogą wijącą się wśród wzgórz Umbrii do Perugii. Gdy wjechali do miasta, ojciec Devlin opowiadał o pozo- stałościach kultur z różnych epok, znajdujących się obok sie- bie - etruskich, rzymskich, z okresu Karolingów, wczesnego i późnego renesansu - przypominając im, że choć cywilizacje powstają i upadają, wiara pozostaje na zawsze. - I co być może najważniejsze - stwierdził z emfazą ojciec Devlin - Perugia jest ojczyzną jedynej rozkoszy zmysłowej, która nie stanowi śmiertelnego grzechu. Mam oczywiście na myśli ich czekoladę. Autobus zatrzymał się przy Ospizio San Cristoforo - zaled- wie kilka przecznic od osiemnastowiecznego Palazzo Gallenga, włoskiego uniwersytetu dla cudzoziemców. Podczas pierwszych dni pobytu w Perugii Tim zaczął się zastanawiać, czy ich grupka nie została celowo wystawiona na próbę, żeby zbadać ich odporność na pokusy. Mimo że uniwersytet organizował specjalne zajęcia wyłącznie dla seminarzystów oraz kilku wyświęconych już księży, wy- słanych do Watykanu przez inne państwa, to poza salą wy- kładową nie było możliwości ukrycia innych studentów przed ich wzrokiem. Latem Perugia była magnesem dla amerykańskich studentek, a wszystkie starały się przyciągnąć uwagę mężczyzn, nosząc na sobie jak najmniej ubrania. Uczyły się tutaj włoskiego nie jako języka obcego, lecz języka romansu. - Nie wierzę - powiedział Patrick Grady, członek grupy Tima, kręcąc głową w oszołomieniu. - Nigdy w życiu nie widziałem takich dziewcząt. Nie mógłbym być księdzem w tej diecezji. Wracali do Ospizio na lunch, dusząc się w swych sutannach, gdy dwie młode Teksanki w nader skąpych letnich strojach przecięły im drogę. Grady'emu oczy omal nie wyszły z orbit. - Nie przejmuj się, Pat - pocieszył go Tim. - Jeszcze kilka tygodni i napięcie minie. - Chcesz naprawdę powiedzieć, że cię to nie bierze, Hogan? Jak ty to robisz? Tim udawał, że nie rozumie, Grady jednak nie dał za wy- graną. - Jesteśmy przecież normalnymi mężczyznami. W moim mieście rodzinnym większość chłopaków w naszym wieku już się ożeniła - a niemal wszyscy stracili dziewictwo na tylnym siedzeniu samochodu. Żeby nie wiem co, nie uwierzę, że przy- najmniej... no wiesz... czasami... nie ulżysz napięciu. Tim tylko wzruszył ramionami. Jak miał powiedzieć swemu koledze seminarzyście, że miewa myśli znacznie bardziej na- miętne od niego i dlatego jest odporny na tutejsze pokusy? Tim nie dorównywał elokwentnemu Martinowi O'Conno- rowi, którego błogosławieństwa były częstokroć takie długie, że ojciec Devlin musiał zakasłać kilka razy, żeby przypomnieć mu, iż tagTiatelle stygną na talerzu. Ponieważ nie mieli popołudniowych zajęć aż do laborato- rium językowego o czwartej, większość z nich przejęła miej- scową praktykę odbywania poobiedniej sjesty. Podczas gdy inni spali, Tim siadywał w cienistym kącie dziedzińca, pilnie wkuwając włoskie czasowniki nieregularne. Pewnego upalnego lipcowego popołudnia, gdy ćwiczył podstawowe formy rispóndere, zauważył kątem oka George'a Cavanagha, przemykającego się ukradkiem, z niewyraźną miną, przez portyk w kierunku zajmowanych przez nich po- kojów. - Dobrze się czujesz, George? - zawołał Tim. Cavanagh stanął jak wryty i natychmiast spytał: - Czemu sądzisz, że coś jest nie w porządku? - Nie wiem - odparł Tim szczerze. - Sprawiasz wrażenie zdenerwowanego. Może to z powodu upału. - Tak, tak - skinął głową Cavanagh, podchodząc bli- żej. - Na dworze słońce praży wprost nie do wytrzymania. Usiadł, wyjął papierosa i zapaliwszy go, zaciągnął się mocno. Tim wyczuł, że Cavanagh pragnie się komuś zwierzyć. - Chcesz porozmawiać, George? - spytał. - Nie wiem - rzekł cicho Cavanagh po chwili wahania- czy będę nawet umiał komuś się z tego wyspowiadać. - Daj spokój - pocieszył go Tim. - Cokolwiek to było, zostanie ci wybaczone. - Tak, lecz nie zapomniane - wyszeptał z męką George. Popatrzył na Tima błagalnym wzrokiem. - Obiecujesz, że nie piśniesz nikomu słowa? - Tak, przysięgam. - Byłem z kobietą, z prostytutką! - wyrzucił z siebie, choć wciąż szeptem. - Słucham? - Odbyłem stosunek płciowy. Teraz rozumiesz, czemu nie mogę się wyspowiadać? - Posłuchaj - rzekł spokojnie Tim - nie ty pierwszy uległeś pokusie. Pomyśl o świętym Augustynie. Wiem, że znaj- dziesz odwagę... - Ale o to właśnie chodzi - wyszeptał z udręką Cava- nagh. - Nigdy nie będę miał dość siły, żeby trzymać się od tego z daleka. - Ukrył twarz w dłoniach i w rozpaczy zaczął trzeć czoło. - Pewnie mną teraz gardzisz, prawda? - Nikogo nie osądzam - odpowiedział Tim. - Tylko się nie poddawaj, George. Porozmawiaj ze swoim spowiednikiem i popracuj nad uczuciami. - Dziękuję - powiedział cicho strapiony seminarzysta, patrząc w niewinne oczy swego kolegi. - Carissimi studenti, il nostro corso e finito. Spero che abbiate imparato non solo a parlare I'italiano ma anche ad asaporare la musicalita di nostra lingua. Kurs się skończył. Tim wraz z kolegami wstali, by potwier- dzić z aplauzem, że nie tylko nauczyli się mówić po włosku, lecz również, jak to ujął ich profesor, zasmakowali w jego muzyce. Tego popołudnia, gdy czterech z pięciu seminarzystów pa- kowało swoje bagaże na tył mikrobusu, ojciec Devlin gratulo- wał im wylewnie. George'a Cavanagha nie było wśród nich. Z powodów, które wyznał jedynie ojcu Devlinowi, spędzał weekend w po- bliskim Asyżu. Gdy Martin O'Connor dowiedział się o tej ostentacyjnej manifestacji pobożności, mruknął pod nosem: - Wszystko na pokaz. W Rzymie czekała ich niespodzianka. Specjalne letnie kursy w North American College miały się zacząć dopiero za trzy tygodnie. A ponieważ nie mogli być zakwaterowani we właściwym miejscu, członkom elitarnej ame- rykańskiej grupy Tima zaproponowano dwie możliwości spę- dzenia wolnego czasu: pobyt w klasztorze w Dolomitach al- bo - bardziej odważnym - przyłączenie się do grupy młodych seminarzystów z Niemiec oraz Szwajcarii, którzy zamierzali odbyć pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Przewodnikiem był ojciec Johannes Bauer, pobożny staru- szek, który lekko się zacinał i nie znał żadnego języka poza niemieckim i łaciną - zresztą oba w jego wydaniu brzmiały identycznie. Po raz kolejny Tim zauważył boską interwencję w nadarza- jącej się okazji, o której nawet nie śnił. Szybko zapisał się na wycieczkę, żałując jedynie, że George Cavanagh i Patrick Gra- dy wybrali to samo. Od czasów ich intymnej rozmowy na dziedzińcu Ospizio, George zachowywał się wobec niego z wy- raźnym chłodem. Tim miał nadzieję, że przynajmniej na te trzy tygodnie uciek- nie przed ponurymi spojrzeniami kolegi. Gdy George dowiedział się, że noclegi będą spędzać w dwu- osobowych pokojach, wybrał Patricka, zostawiając Tima, by dryfował po nieprzetłumaczalnym morzu niemieckiego z ru- mianym Bawarczykiem o imieniu Christoph. Jednakże już na samym początku podróży samolotem Tim i Christoph odkryli, że potrafią się porozumieć. Timothy nie zapomniał jidysz, którego nauczył się w Brooklynie, a który w dużej mierze wywodzi się ze średniowiecznego górnoniemiec- kiego. Gdy zauważył, że fakt, iż mogą ze sobą swobodnie rozmawiać, uczyni ich podróż grise forgenign, Christoph uśmie- chnął się. - Ja, ein sehr grosses Vergnugen. - Innymi słowy, będzie to obopólna przyjemność. Późnym wieczorem samolot wylądował na lotnisku Ben Guriona w Tel Awiwie, gdzie kontrolerzy paszportów spytali ich, czy są pewni, że motywy, dla których chcą zwiedzić Izrael, są rzeczywiście religijne, a nie wywrotowe. Jeden z seminarzystów wyszedł z siebie. - Robicie to dlatego, że jesteśmy Niemcami, ja? Kontrolerka - ciemnowłosa kobieta pod trzydziestkę, od- powiedziała słodkim tonem: - Ja. Timothy i Christoph zostali przepytani na końcu. Paradok- salnie, fakt, że jasnowłosy Amerykanin mówi po hebrajsku, sprawił, że wydał się jeszcze bardziej podejrzany od Niemców. Gdy jednak starszy dyżurny kontroler wyciągnął od Timo- thy'ego, że zaczął swoją karierę od funkcji szabesgoja i zna na pamięć niemal cały Stary Testament, rozpłynął się w powita- niach i na znak przyjaźni ofiarował mu pół tabliczki czekolady Elite". - Baruch ha-ba - powiedział. - Niech będzie błogosła- wiony twój przyjazd. Następnie obaj młodzi mężczyźni chwycili swoje walizki i wyszli w duszną sierpniową noc. Wsiedli wreszcie do auto- busu, gdzie reszta grupy czekała na nich z rosnącą niecierp- liwością. Energiczny izraelski kierowca śmignął do Jerozolimy z taką samą szybkością, z jaką leciał ich samolot. Gdy minęli judejskie wzgórza i zbliżali się do miasta, Timothy - w odróżnieniu od innych - nie patrzył przez okno. Zamiast tego, z pomocą małej latarki studiował plan Świę- tego Miasta, który kupił na lotnisku, gdy czekali w kolejce, i teraz próbował zapamiętać trasę pomiędzy Terra Sancta College, prowadzonym przez franciszkanów schroniskiem, gdzie mieli zamówione noclegi, oraz YMCA przy King David. Mimo wszystko jednak, gdy autobus pokonał ostatni zakręt i Tim zobaczył ułożony z kwiatów napis: "Witajcie w Jerozo- limie", poczuł drgnienie serca. Patrząc na mury miasta z ka- mienia tak białego, że byłby widoczny nawet w ciemności, szepnął sam do siebie: "Módlcie się o pokój dla Jerozolimy...". Gdy Tim wszedł z bagażami do swego malutkiego pokoiku, usłyszał przez ścianę poirytowane głosy George'a i Patricka. - Być może jest to moja jedyna szansa zwiedzenia Ziemi Świętej i jeśli myślisz, że zamierzam ją zmarnować z przewod- nikiem, który nie zna ani jednego słowa po angielsku, to się grubo mylisz! - Zgadzam się, Cavanagh, ale co możemy na to poradzić? - Dlaczego nie mielibyśmy po prostu powiedzieć ojcu Baue- rowi prawdy? - zasugerował George. - Jesteśmy dorośli. Mam ze sobą cztery przewodniki w języku angielskim. Może Bauer pozwoli nam podróżować na własną rękę. - Dobry pomysł - przyznał Grady. - Módlmy się, żeby się zgodził. Timothy powiedział w duchu: "amen". Ku jego ogromnej uldze koledzy nie poprosili go, żeby poszedł z nimi rano z prośbą do Niemca. Po ich rozradowa- nych minach, gdy siedli do śniadania, wywnioskował, że prośba została wysłuchana. Teraz przyszła kolej na niego. Jednakże w przypadku Tima ojciec Bauer okazał się niezbyt chętny. - Jest tak wiele inskrypcji w języku greckim i hebrajskim, które pomógłbyś nam tłumaczyć - zaprotestował po niemiec- ku, co Tim zrozumiał z wielkim trudem. - Właśnie w tym rzecz - błagał po łacinie Tim. - Na- prawdę chciałbym spędzić więcej czasu w miejscach, gdzie nasz Pan głosił kazania - zwłaszcza w Capernaum. - Jak mógłbym odmówić tak godnej podziwu prośbie- ustąpił ojciec Bauer. - Dobrze. Placet. Tak czy owak, znasz plan naszej podróży, możesz więc dołączyć do nas, kiedy tylko zechcesz. Czy mogę liczyć na ciebie, że zjawisz się tutaj do- kładnie o szóstej po południu piętnastego września? - Na sto procent - obiecał Tim. - Wobec tego jedź - uśmiechnął się ojciec Bauer. - Do- łącz do swoich amerykańskich przyjaciół i oddychaj głęboko atmosferą Ziemi Świętej. Tim z trudem pohamował radość. Wychodząc, tłumaczył sobie, że właściwie nie skłamał ojcu Bauerowi. ů Niemiec nie określił bowiem dokładnie, z którymi amerykań- skimi przyjaciółmi ma się spotkać. Swoje pierwsze kroki skierował do YMCA, gdzie spytał nieśmiało recepcjonisty: - Jak długo trzymacie listy, jeśli nikt ich nie odbiera? - W nieskończoność - odpowiedział urzędnik. - Mój szef ma fioła na tym punkcie. Leżą u nas listy z lat pięć- dziesiątych, które już kompletnie pożółkły ze starości. - Czy ma pan może coś dla Timothy'ego Hogana?- spytał Tim, czując, jak przechodzą mu zimne ciarki po plecach. - Zaraz zobaczę - odpowiedział recepcjonista, zaczynając szukać pod literą H. Wreszcie spojrzał na Tima i powie- dział: - Przykro mi, ale nie ma niczego na nazwisko Hogan. Tim miał trudności z oddychaniem. Pozostała mu jeszcze tylko nikła nadzieja. - Jeśli wolno mi spytać - czy jest może coś dla Debory Lurii? Recepcjonista przerzucił korespondencję pod literą L i od- powiedział: - Przykro mi, ale również nie ma. - Czy to oznacza, że prawdopodobnie odebrała list?- spytał Tim z rosnącym podnieceniem. Młody mężczyzna uśmiechnął się, rozbawiony jego niepo- kojem. - To całkiem logiczny wniosek. Tim wybiegł z budynku i puścił się ulicą wysadzaną cyp- rysami w kierunku centralnego dworca autobusowego. Wprost frunął na skrzydłach nadziei. Jeszcze przed wyjazdem z Włoch Timothy zorientował się dokładnie, nie tylko gdzie leży kibuc Debory, lecz również którym autobusem dostanie się tam z Jerozolimy. Podczas ostatnich, pełnych napięcia dni w Rzymie, jak mógł, oszczędzał swoje kieszonkowe, żeby mieć więcej pieniędzy na podróż. Teraz jego poświęcenie zostało nagrodzone. O jedenastej czterdzieści wsiadł do autobusu jadącego do Twerii - skąd już tylko krótki spacer dzielił go od kibucu Kfar Ha-Sharon. W czasie podróży kierowca zwracał uwagę pasażerów na miejsca, związane z najdramatyczniejszymi wydarzeniami z Biblii. W zwykłych okolicznościach Timothy przyglądałby się z za- partym tchem mijanym widokom, słuchając komentarza kie- rowcy: "Po prawej widzicie starożytną Betanię, ojczyznę sióstr Marii i Marty, gdzie Jezus wskrzesił ich brata Łazarza". Tym- czasem zupełnie nie potrafił się skoncentrować. Znajdował się w stanie przypominającym hipnozę, nie był jednak na tyle otępiały, by nie czuć przejmującego strachu. Jak zareaguje Debora? Przecież przeczytała jego list, ale nie zostawiła od- powiedzi. Gdy zbliżali się do Afuli, Tim zauważył po lewej stronie drogowskaz z napisem Nazaret. Jak to możliwe, że nie poczuł wzruszenia? Czy jego uczucia do Debory są silniejsze nawet od jego miłości do Chrystusa? 28 Debora - Deboro... Deboro! Pracowała właśnie w polu, gdy zobaczyła jednego z dziesię- ciolatków, biegnącego ku niej na złamanie karku. - Uważaj, Motti - ostrzegła go. - Nie hodujemy tutaj tłuczonych ziemniaków. Otarła czoło chusteczką zabrudzoną już od porannego potu. - Deboro - zawołał znowu chłopiec - Boaz chce cię zobaczyć! - Mamy przerwę na lunch za pół godziny - powiedziała, prostując się. - Czy to nie może poczekać? - Kazał, żebyś przyszła natychmiast. Debora westchnęła, wbiła widły w kopczyk ziemi i ruszyła ciężkim krokiem w stronę biura kibucu. Gdy była już w połowie drogi, uderzyła ją nagła myśl. Może zachorował ktoś z jej rodziny - albo jeszcze gorzej? Jej zdener- wowanie rosło. Boaz nie wezwałby jej z pola z błahego powo- du. Bez wątpienia to jakieś złe wiadomości. W poczekalni znajdowało się troje kibucników. Dwie siwo- włose kobiety pisały na maszynie, a osiemdziesięciodwuletni Jonah Friedman manipulował przy centralce telefonicznej. - Jonah - spytała drżącym z przestrachu głosem Debo- ra - co to za nie cierpiąca zwłoki sprawa? Staruszek wzruszył ramionami. - Ja nic nie wiem. Jestem tylko recepcjonistą. Czy mam powiedzieć Boazowi, że jesteś tutaj, czy najpierw się od- świeżysz? - Po co mam się "odświeżać"? - spytała niecierpliwie. - No cóż - rzekł Jonah z przepraszającym uśmiechem- jesteś trochę szmucik tu i tam... - Kopałam ziemniaki, jak zatem według ciebie mam wy- glądać? - Dobrze, już dobrze. Idź tak, jak jesteś. Zapukała cicho. - W porządku, Deboro - powiedział uroczyście Boaz.- Weź głęboki oddech i wejdź. Oddech? Debora czuła, że jeszcze chwila, a zemdleje. Powoli otworzyła drzwi. Naprzeciwko niej, wyglądając dziwnie niestosownie w źle dopasowanym sportowym ubraniu, czerwony jak rak od iz- raelskiego słońca, stał mężczyzna, którego twarz nosiła w sercu przez trzy długie lata i którego nie miała nadziei jeszcze kie- dykolwiek spotkać. W pierwszej chwili była kompletnie sparaliżowana. Timothy, nie mniej zmieszany, zdołał wykrztusić tylko: - Witaj, Deboro, cieszę się, że cię widzę. W pokoju panowała cisza, którą zakłócał jedynie szum kli- matyzatora. - Wyglądasz wspaniale - powiedział wreszcie cicho Tim. - To znaczy, nigdy nie byłaś opalona... - Głos mu się załamał. Debora poczuła nagłe skrępowanie. Mimo że od dawna przywykła do zwykłego stroju członka kibucu, teraz, stojąc przed Timem w szortach, miała wrażenie, że jest nie ubrana. Boaz starał się złagodzić napięcie. - Posłuchaj, Deboro, widzę, że macie sobie oboje mnóstwo do opowiedzenia. Idź do kuchni i przygotuj parę kanapek. Zróbcie sobie piknik. - Następnie dodał z udawaną surowoś- cią: - Tylko pamiętaj, żeby wrócić na pole o czwartej. Wstał i wyszedł z pokoju, zostawiając ich samych. Byli tak oszołomieni, że nie wiedzieli, jak się zachować. Patrzyli na siebie. Żadne się nie poruszyło. - Jak się czujesz? - spytał z wahaniem Tim. - Zimno mi - uśmiechnęła się, pocierając opalone ramio- na. - Klimatyzacja... - Mnie również - powiedział, czując się nieco swobod- niej. - Chodźmy tam, gdzie jest cieplej. Włożyli chleb, ser i owoce do koszyka z drucianej siatki i mieli już wychodzić, gdy szef kuchni zawołał do nich: - Zaczekajcie chwilę. Przystanęli i odwrócili się. Shauli trzymał w mięsistych dło- niach otwartą butelkę wina. - Weźcie to, dzieci... - powiedział łamanym angiel- skim. - Czym chata bogata. Usiedli nad jeziorem, patrząc na unoszące się w oddali na wodzie małe łódki. - A więc tutaj łowił ryby święty Piotr - powiedział cicho Tim. - I Chrystus chodził po wodzie - dodała Debora. Tim otworzył szeroko oczy. - Nie powiesz mi chyba, że zaakceptowałaś Jezusa. - Nie - uśmiechnęła się - ale On spędził tyle czasu w tej okolicy. Jest niemal członkiem kibucu. Widziałeś Betlejem? - Jeszcze nie. - Umiem prowadzić samochód - może uda nam się tam razem pojechać. - Ach - powiedział tylko, trochę zdziwiony, nie tyle jej propozycją, ile faktem, że potrafi myśleć o czymkolwiek poza realnością tej szczególnej chwili. Teraźniejszość była dość trudna, przyszłość zbyt najeżona tysiącem pytań, na które nie było odpowiedzi. Spokojnie mogli rozmawiać jedynie na temat przeszłości. - Jak ci się udało mnie odnaleźć? - spytała. - Moim przewodnikiem był Jeremiasz, rozdział dwudziesty dziewiąty, werset trzynasty: "Będziecie Mnie szukać i znaj- dziecie Mnie, albowiem będziecie Mnie szukać z całego serca". Debora była wzruszona. - Mówisz pięknie po hebrajsku, Tim - szepnęła. - Naprawdę nad nim pracowałem - odparł lekko zaże- nowany. - Myślę, że od naszego ostatniego spotkania wiele się nauczyłem. Ja również - pomyślała Debora. A na głos powiedziała: - Ale mówiąc poważnie, jak natrafiłeś na mój ślad? - Zacząłem od Synaju i szukałem aż po wzgórza Go- lan - pomijając czysty zbieg okoliczności, że spotkałem w met- rze Danny'ego. - Och. - Dostrzegłem w tym rękę Opatrzności - rzekł z naciskiem. Debora odwróciła oczy, szarpiąc nerwowo źdźbła trawy. - Naprawdę wiele przeszłam od... tamtej nocy - odezwała się wreszcie. Opowiedziała mu o swojej niewoli w Mea Shearim i ucieczce ku wolności. - Jesteś bardzo dzielna - rzekł cicho Tim. - Mój ojciec ma o tym inne zdanie. - Nie wątpię - zgodził się. - Jest człowiekiem o niezwykle silnej woli. - Ja również. Przecież jestem jego córką - powiedzia- ła. - Poza tym dorosłam. Mam już prawie dwadzieścia lat. - Tak - potwierdził, nie odrywając wzroku od jej twa- rzy. - I jesteś bardzo piękna. - Nie to miałam na myśli - odparła nieśmiało. - Wiem. Po prostu chciałem zmienić temat, żeby pomówić o czymś ważniejszym. - Chcesz poznać dalszy ciąg mojej historii? - spytała zakłopotana. - Innym razem. - Przysunął się do niej na odległość wyciągniętej ręki, nie dotknął jej jednak. - Chciałabym usłyszeć od ciebie, jak ci się wiedzie w semi- narium - powiedziała. - Wcale nie chciałabyś - wyszeptał. - W każdym razie nie w tej chwili. - Na czym opierasz swoją pewność? - Deboro - nie ustępował Tim - potrafię czytać w twoich myślach. Jesteś przestraszona i czujesz się winna. - Tak, masz rację - przyznała, spuszczając głowę i zacis- kając pięści. - To naturalne, że się boję. Nie wiem tylko, skąd bierze się to poczucie winy. Wyciągnął rękę i uniósł jej twarz, by popatrzyła mu w oczy. - Boisz się, że to coś złego - powiedział szeptem. - Ale tak nie jest, Deboro. Uwierz mi, nie ma nic złego w naszych wzajemnych uczuciach. Położył jej delikatnie dłoń na ramieniu. - Tim, co się z nami stanie? - Dzisiaj? Jutro? W przyszłym tygodniu? Nie wiem, De- boro, i nic mnie to nie obchodzi. Wiem tylko, że teraz jestem z tobą. Kocham cię i nie pozwolę ci odejść. Ich twarze dzieliło kilka centymetrów. Debora miała wraże- nie, że stoi na skraju przepaści trzech pełnych udręki lat, gdy byli rozdzieleni. I niespodziewanie hamulce puściły. Debora zarzuciła ramiona na szyję Tima i pocałowała go. Pamiętała, jak to było z Avim. Teraz poznała różnicę. Gdy tulili się do siebie z całej siły, Tim wyszeptał jej do ucha: - Deboro, nie potrafię uwierzyć, że to może być grzechem. Skinęła bez słowa głową, gdy spletli się w uścisku. Choć oboje się denerwowali, żadne z nich się nie bało. Byli całkiem niewinni, jednakże intuicja była doskonałym przewod- nikiem po zawiłościach aktu miłosnego. Był to jeszcze jeden znak, że stało się to, co się miało stać. I w taki oto sposób w lesistym zakątku, nad Jeziorem Ty- beriadzkim, przyszły ksiądz i córka rabina spełnili namiętną miłość, która zaczęła się w wigilię szabatu dawno, dawno temu. Tego samego wieczora, podczas kolacji, Debora przedstawiła swoim przyjaciołom amerykańskiego gościa po prostu jako Tima. Taktownie powstrzymali się od wszelkich pytań, czym się zajmuje w kraju. Jedyne pytanie, które było dla nich ważne, brzmiało: - Jak długo się tutaj zatrzymasz? Tim spojrzał na Deborę, mając nadzieję, że jej oczy podsuną mu odpowiedź, ale wyczytał w nich jedynie: "Sama chciałabym to wiedzieć". - Nie pomyśl sobie, że przemawia przez nas wyłącznie wścibstwo - wyjaśnił Boaz. - Jesteśmy ciekawi, to fakt, ale przede wszystkim mamy swoje zasady - każdy, kto odwiedza kibuc na dłużej niż dwie doby, jest zobowiązany do wykonania swojej działki pracy. - Co mam robić? - spytał natychmiast Tim. - Czy masz jakieś doświadczenie z obrządkiem bydła? - Obawiam się, że nie. Ale w Ameryce zajmowałem się trochę ogrodnictwem i będę szczęśliwy, jeśli przydzielicie mi pracę na polu. - Doskonale - powiedział Boaz. - Włóż tylko kapelusz z szerokim rondem i posmaruj się olejkiem, bo w przeciwnym razie będziesz wyglądał jak pomidor i jeszcze zerwą cię przez pomyłkę. Tim został przydzielony do chaty, którą zajmowało dwóch australijskich ochotników, wszyscy wiedzieli jednak, że tylko pro forma. Debora mieszkała obecnie z Hanną Yavetz, która szczęś- liwym zbiegiem okoliczności wyjechała jak co roku na miesiąc do pracy w signal Corps. Podczas krótkiego czasu, który spędzili razem, kochankowie mieli więc własny kąt. Codziennie pracowali ramię przy ramieniu na polu - mieli pierwszą okazję, by porozmawiać i poznać się nawzajem, nie popędzani tykaniem zegara, którego wskazówki nieubłaganie zbliżały się do godziny dwunastej w nocy poprzedzającej szabat. Z każdą nocą, którą spędzali w miłosnym uścisku, poczucie, że ich namiętność może być grzeszna, rozpływało się jak poran- na mgiełka nad taflą jeziora. Zostali już sobie zaślubieni w taki sposób, że żadna siła na ziemi nie zdołałaby ich rozdzielić. Czemu nie miałoby już tak pozostać na zawsze? Było to jedyne pytanie, które kołatało się nieustannie w gło- wie Debory. Czy może poprosić go, żeby został? Czy on poprosi ją, by z nim wyjechała? Debora pragnęła dzielić każde uczucie Tima. Nie zważając na jego słowa, że liczy się jedynie fakt, iż są razem, uzyskała zezwolenie, żeby zawieźć go do świętych miejsc związanych z jego religią. Mając dodatkowo na podróż wypłacone z góry za miesiąc kieszonkowe Debory, zaplanowali, jak na pobożnych piel- grzymów przystało, trasę śladami Mesjasza Timothy'ego. Zgodnie z milczącą umową nie poruszali - nie ośmielali się poruszyć - tematu przyszłości. Żyli z dnia na dzień. Ale każdy wschód i zachód słońca nieubłaganie przybliżał chwilę, kiedy będą musieli podjąć trudne decyzje. Czyż jednak nie znajdowali się na ziemi, gdzie Jozue rozkazał słońcu, by stanęło w miejscu na niebie - i czyż go nie po- słuchało? Pewnego dnia, późnym popołudniem, Debora spacerowała brzegiem jeziora, zadając sobie miliony pytań, na które nie było odpowiedzi. Nagle natknęła się na Boaza, który czytał coś, siedząc samotnie na trawiastym zboczu. Wiedziała, że czasami przychodzi tutaj, by uciec przed brze- mieniem swojego szefowania ("Dwie setki kibucników - dwie- ście opinii"), i zamierzała zostawić go w spokoju. Wyczuł jednak nawet na odległość, że chce porozmawiać, i przywołał ją gestem dłoni. Nie bawiąc się w uprzejmości, przeszedł od razu do sedna sprawy. - Jak długo jeszcze? - spytał. - Nie wiem - pokręciła głową Debora. - Oczywiście, że wiesz - rzekł ojcowskim tonem. - Wiesz z dokładnością do godziny, może nawet do minuty. - Wyjeżdżamy na naszą wycieczkę jutro - powiedziała. - Nie wyruszacie jednak jak Mojżesz, żeby spędzić czter- dzieści lat na pustyni - zauważył. - Tim musi wrócić do Jerozolimy. Kiedy? - Piętnastego - odpowiedziała bezbarwnym głosem. - To znaczy, że macie jeszcze pięć dni - rzekł cicho. - Na to, żeby któreś z nas podjęło decyzję? - spytała z nadzieją. - Nie, Deboro - powiedział Boaz tak łagodnie, jak tylko potrafił. - Żadne z was nie może zmienić tego, kim jest. Macie pięć dni na pogodzenie się z tą myślą. Nazajutrz rano Debora i Tim wsiedli do wysłużonego seda- na, by odbyć podróż, która, jak oboje wiedzieli - lecz żadne z nich nie wypowiedziało na głos - była pożegnalna. Debora rzuciła ostatnie spojrzenie na chatę, gdy Tim wkładał walizkę do bagażnika. Zabrał wszystkie swoje rzeczy. Absolut- nie wszystkie. Nie zostawił nic, do czego mogłaby wrócić. Kilka następnych dni zlało się w jedną plamę. Długie, sło- neczne wycieczki z przewodnikiem w ręku po Nazarecie, Ce- zarei, Meggido, Hebronie, Betlejem. A później, wieczorami, meldowali się niepewnie w skrom- nych hotelach, czując zażenowanie - chociaż dziesiątki innych młodych par robiło to samo. Wreszcie dotarli do Jerozolimy, miasta pełnego męki, nie tylko związanej z wiarą jednego i drugiego, ale również z ich życiem. Robili, co mogli, żeby odegnać smutek. Debora żartowała nawet, że ich zajazd znajduje się zaledwie o dziesięć minut drogi od Mea Shearim, i groziła wesoło, że zabierze Timo- thy'ego, by poznał Schiffmanów. Chodzili razem wszędzie - zwiedzili Stare Miasto, teraz zjednoczeni fizycznie, lecz podzieleni duchowo na maleńkie odłamki. Idąc wąskimi uliczkami, ocierali się ramionami o duchow- nych z rozmaitych kościołów - ormiańskiego, ortodoksyjnego greckokatolickiego, etiopskiego, o mułłów z arabskich mecze- tów - oraz frumerów, którzy wyglądali jak kopie sąsiadów Debory z Brooklynu. W końcu Debora zaprowadziła Timothy'ego na szczyt wzgó- rza nad Ścianą Płaczu, pokazując miejsce, gdzie jej "grzeszny głos" stał się przyczyną buntu. - Nie wierzę - powiedział Tim. - Mają taki pobożny wygląd. Są tacy zatopieni w modlitwie. - Uwierz mi, że niektórzy z nich poznaliby mnie i teraz, nie mogę się zatem modlić nawet w wydzielonym, ogrodzonym miejscu. Ale ciebie - mój jasnowłosy irlandzki przyjacielu- przyjmą z otwartymi ramionami. Szepnęła mu coś do ucha. - Nie - zaprotestował z uśmiechem - to byłoby święto- kradztwo. - Nie, dopóki ty go nie popełnisz - powiedziała. - Ale ja nie mam jarmułki. - Nie martw się, kochanie, zademonstruj im po prostu małą próbkę swojego jidysz, a zobaczysz, jak szybko dostaniesz ekwipunek. Tim wzruszył ramionami i skierował się z szacunkiem w stro- nę tłumu modlących się. Nagle grupka mężczyzn zaczęła pokazywać go palcami. - Patrzcie, patrzcie - zawołali w jidysz - oto idzie dusza do uratowania. Podbiegli do niego i wianuszkiem otoczyli go dobrotliwie. - Znasz jidysz? - spytał jeden z nich. - Yo, a bisl - odpowiedział Timothy. Ich podniecenie wzrastało, gdy kontynuowali swój kate- chizm. - Potrafisz się modlić? - Owszem, znam kilka modlitw. - Chodź, pomożemy ci. Niemal w magiczny sposób jarmułka znalazła się na czubku głowy Tima, gdy prowadzono go pod ścianę, żeby mógł do- tknąć świętych kamieni. Tim był ogromnie wzruszony, co natychmiast zauważyli. - Módl się - ponaglił go ktoś, wtykając mu do ręki książ- kę. - Potrafisz czytać po hebrajsku, prawda? - Trochę. Inny zaczął kartkować psalmy. - Czy mogę wybrać sam? - spytał Tim. - Oczywiście - rzekł z entuzjazmem przywódca. - Który? - Ostatni - sto pięćdziesiąty - odpowiedział Tim. - Doskonale - zawołali radośnie. Timothy wyrecytował psalm, uważany za "najwspanialszą symfonię pochwalną dla Boga, skomponowaną kiedykolwiek na ziemi", który zaczynał się i kończył "Alleluja" ("Chwalcie Pana") i miał to słowo w każdej linijce. Otaczający go mężczyźni byli wyraźnie pod wielkim wra- żeniem. - Może pójdziesz z nami na spotkanie z naszym rebe?- namawiali go. Przez chwilę Tim nie wiedział, co począć, albowiem ci młodzi mężczyźni, w przeciwieństwie do ponurych fundamentalistów, których opisała mu Debora, byli natchnieni żarliwą miłością do Boga. Nagle przyszła mu na myśl jedyna logiczna wymówka. - Przepraszam - usprawiedliwił się w jidysz - ale mam już duchowego przewodnika. Po czym wrócił do córki rabina i ruszyli razem, by przejść kolejno czternaście stacji Drogi Krzyżowej. Ostatnie pięć stacji - łącznie z miejscem ukrzyżowania Chrystusa w Kalwarii i Grobem Pańskim - znajdowało się w kościele św. Grobu, do którego uczęszczali wierni róż- nych wyznań - ortodoksyjni grekokatolicy, rzymscy kato- licy, jak również Koptowie, Ormianie, Syryjczycy i Abisyń- czycy. Gdy Tim wpatrywał się bez słowa w ten surowy pomnik Męki Pańskiej, Debora czuła, że nie zdaje sobie nawet sprawy z jej obecności. Milczał prawie przez pół godziny i nawet później mówienie sprawiało mu trudność. - Co chciałbyś teraz robić? - spytała z wahaniem. - Deboro - powiedział lekko drżącym głosem - czy masz coś przeciwko spacerowi? - Nie, oczywiście, że nie. - Właściwie, to kawałek drogi. Może jednak pojedziemy autobusem. - Ależ nie - nalegała Debora. - Pójdziemy piechotą, dokąd tylko zechcesz. - Chciałbym zobaczyć jeszcze raz Betlejem. Skinęła głową i wzięła go za rękę, gdy zaczęli długą wspi- naczkę. Było już późne popołudnie, gdy spragnieni i zakurzeni weszli do kościoła Narodzenia, wzniesionego przeszło tysiąc lat temu ponad miejscem, w którym urodził się Chrystus. Następnie przeszli pasażem do katolickiego kościoła św. Katarzyny, gdzie Timothy ukląkł w ostatniej ławce i zaczął się modlić. Debora stała obok niego, niepewna, jak ma się za- chować. Nagle usłyszała jego cichy jęk: "O mój Boże!", a następnie niespokojny szept: - Uklęknij, Deboro. Uklęknij! Posłuchała go natychmiast, wyczuwając jego przerażenie. - Pochyl głowę i módl się - polecił znowu. W chwilę później z frontowej ławki wstało dwóch męż- czyzn. W nawie uklękli, przeżegnali się i ruszyli ku wyjściu. Mieli na sobie czarne marynarki i białe koszule rozpięte pod szyJą. Gdy się zbliżyli, Tim przekonał się, że jego podejrzenie było słuszne - rzeczywiście byli to George Cavanagh i Patrick Grady. - Jesteś pewien, że cię nie zauważyli? - spytała Debora później, gdy stali w cieniu, czekając na autobus do Jerozolimy. - Nie mam pojęcia - odpowiedział, ulegając panice.- Mogli po prostu udać, że nie widzą. - A jeśli zauważyli, czy sądzisz, że komuś o tym powie- dzą? - Debora w pełni podzielała jego niepokój. - Jestem prawie pewny, że Cavanagh to zrobi - rzekł z goryczą. - Ale w jaki sposób kiedykolwiek się dowiesz. - Właśnie o to chodzi - przerwał jej, potrząsając z udręką głową. - Nigdy się nie dowiem. Siedzieli na niskim kamiennym murku na szczycie Góry Oliwnej. Żadne z nich się nie odzywało. Za niecałą godzinę Debora miała go opuścić, by wrócić do kibucu. Kończył się pewien etap jego życia. Wpatrywali się w rozciągającą się u podnóża góry dolinę i majaczące w oddali Stare Miasto, odbijające gdzieniegdzie promienie zachodzącego słońca. Wreszcie Tim przerwał klasztorną niemal ciszę. - Moglibyśmy zamieszkać tutaj - powiedział cicho. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Tutaj, w tym mieście - Jerozolimie. Popatrz, spotykają się tutaj niemal wszystkie religie - duch Boży zdaje się unosić nad Starym Miastem. To ojczyzna wszystkich ludzi. - Ojczyzna duchowa - poprawiła go. - O to mi właśnie chodziło, Deboro. To miejsce, gdzie moglibyśmy żyć oboje. Razem. - Tim - powiedziała w rozpaczy - ty chcesz zostać księ- dzem. Przez całe życie pragnąłeś służyć Bogu... - Mogę to robić również bez przyjmowania święceń- odrzekł, próbując przekonać samego siebie. - Jestem pewien, że któraś z chrześcijańskich szkół pozwoliłaby mi uczyć... Głos mu się załamał. Spojrzał na nią. Doskonale wiedziała, jakie jest ukryte zna- czenie jego słów, i kochała go zbyt mocno, żeby udawać, iż jest inaczej. - Timothy - powiedziała - w głębi serca wiem, że je- steśmy już poślubieni. Ale w rzeczywistym świecie to się nigdy nie uda. - Czemu? - Ponieważ nie mogę zapomnieć mojej religii - a ty swojej. Nic - nawet cała święcona woda tego świata - nie zmyje istoty tego, kim jesteśmy. - Chcesz powiedzieć, że wciąż boisz się swego ojca?- spytał. - Nie, nie wydaje mi się, żebym była mu cokolwiek winna. Miałam na myśli Ojca Wszechświata. - Ale czy ostatecznie wszyscy mu nie służymy? - Tak, Timothy. Ale każde służy mu na swój własny spo- sób, dopóki nie nastąpi kres. - Ale gdy Mesjasz nadejdzie ponownie... Nie dokończył zdania. Mimo że oboje wierzyli bez zastrzeżeń w przyjście Mesjasza, wiedzieli również, że świat, w którym żyją, jest zbyt zepsuty, by mógł Go przyjąć. Mesjasz nie przyjdzie - w każdym razie nie za ich życia. 29 Timothy Rozstali się na dworcu autobusowym w Jerozolimie. Gdy Debora weszła na najniższy stopień, przytulił ją impulsywnie po raz ostatni. Nie potrafił wypuścić jej z objęć. Kochał ją miłością tak płomienną, że spłonęłaby w niej cała jego determinacja, gdyby tylko Debora na to pozwoliła. - Nie powinniśmy tego robić - zaprotestowała słabo.- Twoi przyjaciele, to znaczy ci, którzy nas widzieli... - Nic mnie to nie obchodzi... nie obchodzi mnie nic poza tobą. - To nieprawda... - Przysięgam na Boga, że kocham cię bardziej. - Nie, Tim, sam nie orientujesz się w swoich uczuciach. - Jak możesz być taka pewna? - Ponieważ nie znam sama siebie. Próbowała się odsunąć nie tylko po to, by nie narazić na szwank jego księżowskiej reputacji, lecz przez wzgląd na sie- bie samą, wiedziała bowiem, że musi odejść teraz albo nigdy. Nie chciała też, by pozostała mu w pamięci jej twarz zalana łzami. Gdy tak stali, tuląc się nawzajem w ramionach, Debora czuła, że Tim również stara się powstrzymać łkanie. Ich słowa pożegnania były takie same - i wypowiedzieli je niemal jednocześnie. Każde z nich rzekło tylko: "Niech cię Bóg błogosławi" - i odwrócili się. Gdy Tim dotarł do Terra Sancta College, dwaj pozostali Amerykanie już tam byli. - Ten upał kompletnie nas wykończył - wyjaśnił Patrick Grady. - Poza tym na Jerozolimę trzeba by mieć mnóstwo czasu. - Tak, zwiedzenie wszystkiego zajęłoby chyba całe życie- zgodził się Cavanagh. Żaden z nich nie uczynił najmniejszej aluzji na temat tego, czy widzieli kochanków w Betlejem. Był to jeszcze jeden krzyż, który Tim musiał dźwigać. Będzie teraz żył w nieustannym niepokoju, zastanawiając się, co wiedzą obaj jego koledzy. Czy użyją tego w jakikolwiek sposób, żeby go zdyskredytować. I kiedy. - Przyznam, Hogan - powiedział George znacznie przy- jaźniejszym tonem - że bardzo żałowaliśmy, iż nie było cię z nami. Spędzilibyśmy czas znacznie pożyteczniej. - Czemu? - spytał Tim. - Moja znajomość łaciny jest całkiem niezła, ale większość inskrypcji była chyba po grecku. Naprawdę ogromnie byś się przydał. - Dzięki - rzekł ponuro Tim. - Bardzo mi to pochlebia. Tak jak obiecał, punktlich co do minuty, wrócił ojciec Bauer z niemieckimi seminarzystami. Wszyscy byli potwornie zmę- czeni, zakurzeni i spaleni słońcem, które dawało się mocno we znaki u schyłku lata. Tima przeszył spóźniony dreszcz. Graniczyło niemal z cu- dem, że nie wpadli z Deborą także na nich. Nazajutrz rano, lecąc na wysokości dziewięciu tysięcy met- rów nad ziemią i o tyleż samo bliższy niebu, Timothy czytał brewiarz, próbując zagłuszyć myśli pobożnymi sentencjami. Gdy samolot krążył nad miastem, czekając, aż wieża kontrolna zezwoli na lądowanie, przelecieli nad Watykanem. Bazylika św. Piotra, z kopułą zaprojektowaną przez Michała Anioła, w połączeniu z kolumnadą placu Berniniego wyglądała jak gigantyczna dziurka od klucza. Aby metafora nie zagubiła się w jednym z jego sennych pouczeń, ojciec Bauer zauważył: - To prawdziwe bramy raju, bracia. I od nas zależy, czy zasłużymy na klucze do Królestwa Bożego. Timothy spojrzał w dół, zastanawiając się, czy owe bramy nie zostały przed nim zamknięte na zawsze. CZęść iii 30 TIMothy - Pobłogosław mnie, ojcze, albowiem zgrzeszyłem... Od czego mam zacząć? - myślał Tim z udręką, klęcząc w dusznym konfesjonale w kaplicy North American College. Jak miał opisać to, co się wydarzyło na Ziemi Świętej? Co miał powiedzieć? że zakochał się w kobiecie? Było to przecież określenie zupełnie nieadekwatne do jego uczuć. Że miał stosunek płciowy? On, seminarzysta, zobowiązany już do czystości, który zaledwie za dwa lata złoży ślub wiecz- nego celibatu? - Si, figlio mio? Stanowiło dla niego pewne pocieszenie, że jego spowiednik mówi po włosku. Być może ciężar jego słów zostanie nieco rozproszony przez filtr obcego języka. - Ho peccato, Padre, zgrzeszyłem - powtórzył. - Jak mogę ci pomóc? - rozległ się szept zza kratki. - Kochałem kobietę, ojcze. Po chwili milczenia, kapłan sprostował: - Chciałeś powiedzieć, że kochałeś się z kobietą... - To żadna różnica - zapewnił Tim, niemal z oburzeniem. Spowiednik zakasłał. - Kochaliśmy się, ponieważ pragnęliśmy zgłębić nawzajem nasze dusze. Gdy stykały się nasze ciała, dusze łączyły się. - Ale wasze ciała... stykały się - rzekł spowiednik. On nie rozumie - pomyślał Tim. - Jak, na Boga, mam się wyspowiadać komuś, kto nie ma pojęcia, czym jest ziemska miłość? Próbował przedstawić całą historię w logiczny sposób, ale pomimo palącego pragnienia, by się wyspowiadać, chciał chro- nić Deborę. Nie wymieni jej imienia. Ani nie powie, że jej ojciec jest duchownym. Dialog trwał długo. Ksiądz zadawał tak wiele pytań. Gdzie? Ile razy? - Czemu chce ojciec wiedzieć to wszystko? - spytał Tim z rozpaczą. - Czy nie dość, że dopuściłem się tego, czego się dopuściłem? Próbował wytłumaczyć sobie, że być może to badanie jest częścią pokuty. Ma na celu usunięcie zmysłowości z jego duszy i odłożenie jej, niczym złośliwego nowotworu na tacę chirur- giczną, z dala od niego. Wreszcie ta ciężka próba dobiegła końca. Wyznał wszystko, co mógł. Co do reszty - pomyślał - Bóg wie, co uczyniłem i jak się z tego powodu czuję. Niech On mnie osądzi. Cały mokry od potu, czekał bez tchu na wyrok kapłana. - Wciąż pozostało kilka pytań bez odpowiedzi... - To był cały komentarz spowiednika. Zamilkł, czekając, co powie Timothy, by ocenić jego skruchę. - Wiem, wiem. Jestem seminarzystą. Powinienem być bar- dziej stanowczy. Kocham Boga, i pragnę Mu SłUżyć. Dlatego jestem tutaj. - Milczał przez chwilę, po czym dodał: - Dla- tego mogłem wrócić. - Czy jesteś pewien, że tym razem wytrwasz? - Jestem człowiekiem, ojcze. Znam jedynie moje intencje. - Czy z własnej woli omówisz przyszłość ze swoim stałym spowiednikiem? - Tak, ojcze - skinął głową Tim i wyszeptał: - Uczynię wszystko, co jest konieczne, żeby być godnym kapłaństwa. Wreszcie duchowny powiedział: - Człowiek składa się nie tylko z duszy, lecz i ciała. Nawet święci walczyli z tym demonem. Czy muszę wspominać świę- tego Augustyna i świętego Hieronima, którzy są teraz dok- torami Kościoła? Musisz pójść za ich przykładem. A co do twojej pokuty, przez następny miesiąc będziesz codziennie odmawiał trzykrotnie cały różaniec. Rozważaj wszystkie tajem- nice - radosne, bolesne i chwalebne, prosząc Matkę Boską, aby wstawiła się za tobą u naszego Pana i wybłagała łaskę dla ciebie. Recytuj również psalm pięćdziesiąty pierwszy podczas porannych i wieczornych modlitw. - Dobrze, ojcze. Przez kratkę Tim dostrzegł gest prawej dłoni spowiednika, czyniącej znak krzyża, gdy kapłan rozgrzeszał go w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. - Va in pace - powiedział cicho ksiądz - e pregha per me. - Idź w pokoju i módl się za mnie. Rzym, legendarne miasto siedmiu wzgórz, miał też ósme wzgórze, Janikulum, położone na Prawym brzegu Tybru. Tu- taj, w trzecim wieku naszej ery, cesarz Aurelian zbudował mur - który miał być nie do zdobycia - o wysokości sześciu metrów i długości osiemnastu kilometrów - by chronić Rzy- mian przed atakami barbarzyńców. To na wzgórzu Janikulum w 1953 roku papież Pius XII, któremu towarzyszył kardynał Francis Spellman z Nowego Jorku (inicjator zbiórki pieniędzy na ten cel), dokonał uroczys- tego otwarcia North American College - sześciopiętrowej konstrukcji z pastelowobrązowej cegły - co stanowiło wspa- niały gest wiernych katolików z Nowego Świata. Portyki przestronnego dziedzińca są pokryte niezliczonymi insygniami dla upamiętnienia hojności rozmaitych diecezji w Stanach Zjednoczonych. Znajdująca się pośrodku fontanna wyrzuca w górę strumień krystalicznej wody, tryskającej ze skały ozdobionej gwiazdami symbolizującymi wszystkie stany Unii. W różnych salach publicznych wiszą godła z mottem uczelni: "Firmum est cor meum" - "Silne jest serce moje". Dla sporej części stu trzydziestu mieszkańców college'u, przeważnie ame- rykańskich kandydatów do wyświęcenia, owo motto zawiera ukryte pytanie: "Czy moje serce jest dość silne?". Tutaj właśnie miał mieszkać Timothy wraz ze swoimi czte- rema kolegami podczas dalszych studiów. Na niektórych za- jęciach, na przykład z prawa kanonicznego, językiem wykła- dowym w dalszym ciągu była łacina, jednakże większość pro- wadzono w języku włoskim, który ćwiczyli intensywnie podczas Lata w Perugii. Ponieważ nie wszyscy byli lingwistami, włos- ko-angielskie słowniki Mondadoriego trzymano w rękach rów- nie często jak brewiarze. ` Podczas miesięcznej pokuty Tim dwa razy dziennie zwracał się do Boga słowami psalmu pięćdziesiątego pierwszego, pro- sząc Go: "Obmyj mnie zupełnie z mojej winy i oczyść mnie z grzechu mojego" *. I ufał, słowami psalmisty, że Wszech- mogący "stworzy w nim serce czyste i odnowi ducha niezwy- ciężonego". Ukląkł przed ołtarzem i przysiągł, że nigdy więcej nie będzie szukał kontaktu z Deborą. Ale nawet gdy składał tę przysięgę, jego rozpacz rozjaśniało dalekie światełko. Padało na trzepoczące w jego myślach py- tanie: "A może Bóg zrządzi, że znowu się spotkamy?". Gdy wychodził z kaplicy, był mokry od potu, jednakże bynajmniej nie z powodu bezwietrznej i ciepłej październikowej nocy. Rozpaczliwa myśl zrobiła nagle wyłom we wzniesionych przez niego murach obronnych. "Będę żył nadzieją ujrzenia Debory. Do końca mojego życia". 31 Debora Był to szok, lecz nie zaskoczenie. Ponieważ Debora i Tim spędzili ze sobą prawie trzy tygo- dnie, zaskoczeniem byłoby raczej, gdyby nie zaszła w ciążę. Prawdę mówiąc, jakaś cząstka Debory, nie kierująca się roz- sądkiem, pragnęła tego "nieszczęścia", któremu musiała stawić czoło w cztery tygodnie po rozstaniu z Timothym. O wyniku testu powiadomił ją doktor Barnea, kibucowy lekarz. On przynajmniej nie miał wątpliwości, rzekł bowiem z serdecznym uśmiechem: - Maze~ tow. Siedziała przez chwilę w milczeniu. - Nie wiem, co robić - powiedziała cicho. - Nie martw się - uspokoił ją doktor. - Powiem ci wszystko, o czym musisz wiedzieć. Poza tym w kibucu zawsze jakieś kobiety są w ciąży. Możesz uzyskać od nich lepsze porady niż z moich książek. Czy to naprawdę takie proste? - spytała sama siebie. Czy będzie zwyczajnie siedziała i przyglądała się, jak brzuch jej rośnie? Czy nie stanie się pośmiewiskiem albo, co gorsza, przedmiotem ogólnej litości? - Doktorze Barnea, dziecko, które noszę... Czekał cierpliwie, aż znajdzie w sobie odwagę, by mówić dalej. - Nie ma żadnej nadziei - powiedziała wreszcie - żebym mogła... poślubić ojca dziecka. Nie mogę mu nawet powie- dzieć. Lekarz uśmiechnął się uspokajająco. - A kto o to pyta? W kibucu narodziny dziecka są zawsze okazją do świętowania. A twoje dziecko Będzie rosło w naj- wspanialszych warunkach na świecie. Zresztą nie jesteś tutaj jedyną samotną matką. Nie zauważyłaś tego? - Nie - odparła. - No widzisz - powiedział doktor, kiwając triumfalnie palcem. - Do tego właśnie zmierzałem. Nie zauważyłaś, po- nieważ wszystkie dzieci są u nas traktowane jednakowo. - Ale jeśli dziecko... spyta o swego ojca? - No cóż - uśmiechnął się - chyba martwisz się o to trochę przedwcześnie, nie zrobi tego jeszcze bardzo długo. Do tej pory sytuacja może się zmienić. Nie - pomyślała Debora - to się nie zmieni. To dziecko Timothy'ego i nikt inny nie zostanie jego ojcem. Lekarz opacznie zrozumiał jej zamyślenie i dodał: - Posłuchaj, Deboro, to smutny fakt, że młodzi mężowie często idą do wojska i... nie wracają. Z przykrością muszę ci powiedzieć, że mamy tutaj dwie wdowy, nawet młodsze od ciebie, z pięciorgiem dzieci. Pochylił się i uderzył dłonią w biurko. - Ale dzieciaki mają się świetnie! Nasza wspólnota obdarza je miłością, której potrzebują. Teraz najważniejsze jest, żebyś przestrzegała odpowiedniej diety, brała witaminy i myślała o przyjemnych rzeczach. Debora wiedziała, że nie uda jej się wypełnić jego zaleceń. Wyjdzie z kliniki i będzie musiała stawić czoło rzeczywisto- ści - sama, chociaż nie sama. Ponieważ zdecydowała, że nigdy nie pokocha innego, była przygotowana na to, że zo- stanie matką, nigdy natomiast nie zostanie niczyją żoną. Tymczasem doktor zorientował się, że jeszcze coś ją gnębi. - Czy martwisz się o rodziców? - spytał domyślnie. - Tak - przyznała. - Mój ojciec ma swoje sposoby, żeby dowiadywać się o takich rzeczach. Doktor Barnea rozumiał aż nazbyt dobrze. - Deboro, czy chcesz poznać moją definicję człowieka do- rosłego? To ktoś, kto budzi się rano i mówi sobie: "Nic mnie nie obchodzi, co pomyślą rodzice". Dla mnie to prawdziwa psychologiczna bar micwa. Skinęła głową, wstała i powoli wyszła z kliniki. Ostre połU- dniowe słońce uświadomiło jej, jak długo przebywała w środ- ku - albowiem gdy przyszła dowiedzieć się o wyniki testu, było jeszcze zimno. Gdy wracała do swej chaty, tysiące sprzecznych myśli kłębiły się w jej głowie i atakowały ją niczym burza piaskowa na pustyni. Była właściwie pewna, że odtąd nie będzie jej już obchodziło, co pomyśli Moses Luria. Pragnęła natomiast tylko jednej rzeczy, która była niemoż- liwa. Chciała, żeby Tim wiedział o dziecku. 32 DaNIEL W miarę jak rosła moja zmysłowość i malała moja wiara, zacząłem zdawać sobie sprawę, czemu tak bardzo pociąga mnie Ariel - w oszałamiającym opakowaniu stanowiła wcie- lenie wszystkiego, co moja religia uważała za tabu. Powiedziała mi, że studiuJe historię sztuki w NYU, i chyba robiła to w wielkim stylu. ściany jej mieszkania były obwie- szone imponującymi dziełami sztuki współczesnej, łącznie z au- tentycznymi obrazami Utrilla, Braque'a i kilkoma rysunkami Picassa. Półki w salonie uginały się pod ciężarem setek książek na temat dzieł współczesnych mistrzów. Nigdy przedtem nie widziałem takiego mieszkania - a już na pewno nie u studentki. Po pierwsze, było ogromne i umeblowane wyłącznie na biało. Jedyny wyjątek stanowiły srebrne tace, ale nawet one były napełnione - nie żartuję - białymi czekoladkami. Jej lodówka była wypchana butelkami szampana i kawio- rem - oraz mrożonkami "Bird's Eye". Powinienem był się domyślić, ponieważ nigdy nie widywała się ze mną wieczorami we wtorki, środy i czwartki. Jasne, wiedziałem, że może mieć zajęcia również wieczorem, ale gdy zaproponowałem parę razy, że wpadnę koło północy, roze- śmiała się. Połapałem się wreszcie pewnej piątkowej nocy (tak, byłem na tyle otumaniony, że lekceważyłem nawet szabat), gdy przy- padkowo oblała mnie czerwonym winem i zaproponowała wesoło, że zliże je w ramach "pokuty". Rozebrała mnie i we- pchnęła pod luksusowy prysznic w łazience. Gdy wyszedłem spod niego, podała mi nie tylko płaszcz kąpielowy, lecz również męską koszulę i spodnie. Próbowałem wytłumaczyć sobie obecność owej męskiej gar- deroby tym, że należała do jakiegoś poprzedniego kochan- ka - albo nawet męża. Spodnie były jednak zbyt starannie wyprasowane, a ko- szula zbyt świeżo wyprana. I gdy tak patrzyłem na mono- gram w kształcie rombu z inicjałami "CM", uległem cieka- wości. - Do kogo to należy? - spytałem, starając się, żeby mój głos zabrzmiał obojętnie. - Do przyjaciela - odpowiedziała bez wahania i przywo- łała mnie skinieniem dłoni, żebym położył się obok niej. Ale nawet w czasie wstępnych pieszczot nie chciałem dać za wygraną. - Jakiego przyjaciela? - Nikogo ważnego. Daj temu spokój, dobrze? - Najwyraźniej jest dość ważny, by trzymać rzeczy w twojej szafie. W końcu straciła cierpliwość. - Na miłość boską, Danny. Czy naprawdę żyjesz w takim oderwaniu od świata? Czy to nie oczywiste, że jestem utrzy- manką? Prawdę mówiąc, byłem wstrząśnięty - i straszliwie zraniony. - Nie, nie było to dla mnie oczywiste - odparłem ci- cho. - Chcesz powiedzieć, że to mieszkanie...? - Nie, mieszkanie jest moje, ale on płaci czynsz. Czy to zbyt trudne do przełknięcia, mały rabinku? - Nie - skłamałem. - Po prostu tam, skąd pochodzę, takie rzeczy... - Kochanie, pochodzisz z innej planety. - Masz rację - powiedziałem, czując zakłopotanie, że zostały we mnie resztki konwencjonalnych wartości. - Nie rozumiem tylko jednej rzeczy. - Czego? - Co, u diabła, pociąga cię we mnie? - Twoja niewinność - odrzekła nie speszona. Uśmiechnęła się szeroko. - A czy ja nie jestem dla ciebie całą sałatką z zakazanych owoców? Skinąłem głową i chwyciłem ją pożądliwie w ramiona. - Po tym wszystkim nie uda ci się już wrócić do miłych żydowskich dziewczyn - powiedziała cicho gardłowym gło- sem, poddając się ulegle moim pieszczotom. Podczas wielu parnych nocy, gdy wkuwałem przedmioty, których studiowanie miałem rozpocząć dopiero na jesieni, odczuwałem częściowe zadowolenie, że przyjaciel Ariel zaprosił ją na Riwierę. Latem mieszkałem w domu i mógłbym z nią rozmawiać wyłącznie z automatu telefonicznego. Purytanizm mojego ojca był tak wszechobecny, że starałem się ze wszystkich sił wygnać Ariel nawet z moich myśli, żeby ojciec przypadkiem nic z nich nie wyczytał. Dom bez Debory wydawał się dziwny. Naskrobała do mamy zaledwie kilka linijek, zawiadamiając, że "wszystko jest w po- rządku", ale listy, które my wymienialiśmy, były znacznie bardziej szczere. Umierałem z ciekawości, czekając na następne wiadomości o rozwoju jej romansu - a przynajmniej miałem nadzieję, że to będzie romans - z pilotem Avim. Nader często dzwoniłem do mojego akademika, żeby spraw- dzić, czy jest dla mnie poczta. Dostałem jednak tylko zdaw- kową widokówkę od mojej uwodzicielki. Oddałem się więc bez reszty nauce, siłą woli starając się wymazać Ariel z pamięci. Czasami ojciec pukał delikatnie do moich drzwi. Mówił, że ma nadzieję, iż mi nie przeszkadza, po czym siadał i próbował pomóc mi w znalezieniu tematu rozprawy, którą musiałem napisać w ramach przygotowań do uzyskania stopnia akade- mickiego. Jego sugestie dotyczyły z reguły średniowiecznego mistycyz- mu, który miał również "Luriańską" tradycję, datującą się z XVI wieku. Aczkolwiek większość najważniejszych książek z tej dziedziny, na przykład Zohar, była zwyczajowo, jeśli nie formalnoprawnie, zakazana dla mężczyzn poniżej czterdziestki, ojciec był pewny, że zdoła przekonać dziekana, iż w moim przypadku "okoliczności są szczególne". Kiwałem tylko bez słowa głową i częstowałem go krakersami z masłem orzechowym i napojem imbirowym, które mama zostawiała zawsze na moim biurku. Robiłem co w mojej mocy, żeby ukryć prawdę, a mianowicie, że zdecydowałem się już, o czym chciałbym pisać i kogo widziałbym najchętniej jako swego promotora. Pod koniec lata udałem się do dziekana ze specjalną prośbą. Jak zwykle przywitał się ze mną serdecznie i jak zwykle zało- żyłem, że czyni to przez wzgląd na mego ojca, na jego sławę. - Chciałbym pisać pracę pod kierunkiem doktora Belle- ra - powiedziałem bez ogródek. - To naprawdę uczony człowiek - zauważył dziekan- ale nie miałem pojęcia, że interesujesz się archeologią... - Och, nie - przerwałem mu. - Nie miałem na myśli rabiego Bellera. Chodzi mi o jego brata z Columbia University. - Ach! - Nagle entuzjazm dziekana wyraźnie przygasł. Pogłaskał brodę, mrucząc coś niewyraźnie pod nosem w róż- nych tonacjach. Wreszcie powiedział w zrozumiałym języku: - Aaron Beller to epikoros, grzeszny geniusz. Mimo to uczciwy uczony nie może zaprzeczyć, że w swojej rodzinie jest najwybitniejszym umysłem od pokoleń... - Całkowicie się zgadzam - powiedziałem. - Dlatego właśnie wybrałem jego wykłady. Proszę sprawdzić, zaliczyłem wszystko na piątkę. - Czekałem z niepokojem, gdy dziekan zaczął znów pochrząkiwać. Po długiej chwili, ku memu zdziwieniu, uśmiechnął się, po- chylając się ku mnie przez biurko. - Wiesz co, Danny? Może jeśli Beller zgodzi się zostać twoim promotorem, twoja pobożność okaże się zaraźliwa? Może uda ci się go nawrócić? Nie martw się, zadzwonię w parę miejsc i wszystko załatwię. - Dziękuję. - Wstałem, rozradowany. - Ale ostrzegam cię - zawołał za mną dziekan. - Ten człowiek jest przewrotny. Nie daj mu się sprowadzić na ma- nowce. - Tak jest, panie dziekanie - odpowiedziałem. - Zresztą, syn silczańskiego rebego nie pozwoli zachwiać swojej wiary - rzekł dziekan z pewnością, która wzbudziła mój niepokój. Temat, który uzgodniliśmy z Bellerem, brzmiał: "Sublimacja seksualna jako czynnik wiary". Postanowiliśmy obaj opuścić drugie słowo tytułu, gdy prezentowaliśmy temat do akceptacji uniwersyteckiej radzie naukowej. Oczywistym punktem wyjścia była heretycka monografia Freuda Przyszłość pewnego złudzenia, w której przedstawia swój pogląd, że geneza religii wiąże się z tłumieniem albo przynajmniej ukierunkowywaniem na nowo tej pierwotnej na- pędowej siły życia - a mianowicie libido. Ja, w każdym razie, stanowiłem żywy przykład potęgi złych skłonności. Moje badania, wahające się od Platona do Freuda oraz poza nimi, przybliżyły mnie do zasadniczego poglądu Bellera, że "religia" powstała z inspirowanej przez poczucie winy po- trzeby wynalezienia patriarchalnej Istoty Najwyższej. Chyba mnie trochę poniosło, ponieważ streszczenie powinno liczyć dziesięć tysięcy słów, a moje, które oddałem Bellerowi, miało prawie dwadzieścia tysięcy. Stałem się również częstym gościem w jego domu - oczywiś- cie z Ariel - mimo to byłem straszliwie zdenerwowany, gdy spotkaliśmy się w tydzień po tym, jak oddałem mu pierwszy szkic. Na szczęście niemal natychmiast rozwiał moje wątpli- wości. - Pierwsza klasa, Danny. Naprawdę szczerze uważam, że masz tu zaczątek książki. Zrobiłem jednak na marginesach kilka uwag, gdzie powinieneś wyciąć bardziej kontrowersyjne koncepcje, by ten szkic został uznany przez dziekana za "ko- szerny". Udzielił mi dobrej rady, albowiem moja praca w obecnej postaci była najeżona herezjami. Pewnego dnia, późnym wieczorem, gdy kończyliśmy butelkę białego wina, spytałem niepewnie: - Aaronie, czy moglibyśmy porozmawiać? . - Jasne, Danny - odpowiedział. Myślę, że czuł, o co mi chodzi. - Wiedząc to, co wiem - to znaczy rzeczy, których do- wiedziałem się od ciebie - nie potrafię dobrnąć do końca. No wiesz... chodzi mi o smichę. Czekałem nerwowo na jego reakcję. - Danielu - rzekł powoli - cieszę się, że sam zacząłeś ten temat, albowiem dzięki temu czuję się moralnie usprawied- liwiony, by powiedzieć ci bez ogródek, co o tym myślę. Umilkł na chwilę, po czym dodał cicho: - Zawsze wydawało mi się, że masz wątpliwości co do zostania rabinem - zwłaszcza jeśli idzie o sukcesję po twoim ojcu. Nie bardzo sobie wyobrażam, żebyś mógł spędzić resztę życia w Brooklynie, pisząc Responsa na temat średniowiecz- nych sporów. Dla mnie byłoby to marnowanie wybitnego umysłu. Byłem zakłopotany tym, że zdaje się czytać w moich myś- lach. Mimo to czułem niewiarygodną ulgę. Uświadomiłem sobie, że jego zajęcia były dla mnie tylko pretekstem do zajrzenia w głąb własnych najskrytszych myśli, które przez całe życie oscylowały między strachem przed ojcem a urazą do niego. Najbardziej przeraziło mnie odkrycie, że nie tylko nie chcę być kolejnym silczańskim rebem, ale nie jestem nawet pewny, czy mogę w ogóle zostać rabinem. - Nie wiem, co robić - powiedziałem z rozpaczą. - To przecież Hillel powiedział dwa tysiące lat temu: "Jeśli nie ja decyduję o sobie, to kto?". Danny, to twoje życie. Umilkł, zastanawiając się nad czymś, potem zmarszczył brwi. - Zresztą, kimże ja jestem, żeby dawać ci rady? - odezwał się w końcu. - Przyznaję, że sam miewam czasami wątpliwo- ści. Mój ojciec i dwaj bracia są rabinami. Może to oni mają rację, a ja się mylę. Oni potrafią pogodzić się z faktem, że "nasz" Pan Bóg miał swój tajemniczy powód, by pozwolić na zagładę sześciu milionów naszych rodaków. Ale ja pytam, jakich potwornych grzechów dopuścili się tamci Żydzi, by zasłużyć na eksterminację? Martin Buber próbuje to wyjaśnić, mówiąc, że dokonało się "zaćmienie Boga". Ale tu właśnie wiara i ja bierzemy rozbrat. Na twarz wystąpiły mu rumieńce, najwyraźniej powiedział więcej, niż zamierzał. - Przepraszam. Myślę, że przekroczyłem dozwoloną szyb- kość, dosiadłszy mego ulubionego konika. - Nie - zapewniłem go. - Wyrażasz słowami dokładnie to, co czuję. Tylko co mówisz pacjentom, którzy odkrywają prawdę o sobie i okazuje się, że jest to dla nich prawie nie do zniesienia? - Mówię: do zobaczenia na następnej sesji - odrzekł spo- kojnie Aaron, uśmiechając się. 33 Debora Gdy skończył się pierwszy trymestr ciąży, minęły wreszcie napady porannych mdłości, które osłabiały Deborę do tego stopnia, że wydawało jej się, iż umrze. Czuła się już na tyle dobrze, by myśleć o sprawach macie- rzyństwa znacznie spokojniej, a nawet z domieszką radości. Nosiła dziecko Tima - jego cząstkę, której nie zdoła jej wy- drzeć żadna siła na ziemi. Wtedy zdarzyła się tragedia. Wiadomość nadeszła, gdy siadali do wieczornego posiłku w sali jadalnej. Wszedł pułkownik lotnictwa, z zaciśniętymi wargami i poważną twarzą. Poprosił Zipporę i Boaza na chwilę prywatnej rozmowy. Oboje, bladzi jak kreda, odeszli z nim w drugi koniec jadalni. Chociaż oficer mówił zbyt cicho, żeby go było słychać, wszyscy doskonale wiedzieli, jaką wiadomość przyniósł. Ich obawy potwierdził pełen straszliwego bólu krzyk Zippory. Zawodziła głośno, nie panując nad sobą zupełnie. Gdy Boaz spróbował ją objąć, przytulić, zaczęła machać rękami, odpy- chając go. Doktor Barnea natychmiast znalazł się przy niej. Wraz z in- nym kibucnikiem zaprowadził Zipporę do kliniki. Reszta mieszkańców kibucu siedziała nieruchomo, jak gdyby obrócili się w kamień. - Avi? - spytała Debora szeptem Hannę Yavetz. Kobieta skinęła ponuro głową. - Dokonano nalotu na bazę partyzancką w Sydonie. Sły- szałam przez radio. Jeden z naszych samolotów został trafiony pociskiem przeciwlotniczym. O Boże - jęknęła w duchu wstrząśnięta do głębi Debora. Siedzieli w milczeniu. W jednej sekundzie ze wspólnoty rol- ników przeobrazili się w gromadę oniemiałych żałobników. W dwadzieścia minut później wrócił doktor, sam na granicy łez. Wszyscy otoczyli go ciasnym kręgiem, żeby usłyszeć jego raport, który składał chrapliwym, łamiącym się głosem. - Avi został trafiony i odniósł ciężkie rany. Mimo to nie katapultował się, nawet gdy wrócił nad terytorium Izraela. Chciał sprowadzić na ziemię samolot... - głos mu się znowu załamał - ...żeby ktoś inny mógł nim latać. Wielu kibucników, kobiet i mężczyzn, którzy znali Aviego od urodzenia i dorastali z nim, zasłoniło twarz rękami i łkało cicho. - Nie musiał iść - powiedziała Hanna z goryczą. - Nie rozumiem? - zdziwiła się Debora. - Był ich jedynym synem. W izraelskich siłach obronnych jedynacy nigdy nie walczą w pierwszej linii. Avi musiał uzyskać specjalne zezwolenie. Debora pokiwała w milczeniu głową. - Wiem, że nie bał się śmierci - mówiła dalej Hanna.- Ale zniszczył również swoich rodziców. Teraz nie mają nic. Kibuc rzeczywiście troszczył się o swoich członków od ko- łyski do grobu. Na antypodach strefy, w której mieszkały dzieci, w odległym południowo-zachodnim rogu, znajdował się cmentarz. Tu, w obecności swej rozbudowanej rodziny - oraz dowód- cy skrzydła i kolegów pilotów - Avi Ben-Ami, lat dwadzieścia pięć, został złożony na miejsce wiecznego spoczynku. Gdy trumnę okrytą sztandarem z Gwiazdą Dawida opuszczano do grobu, rozległa się salwa honorowa. Nie było rabina. Z wyjąt- kiem krótkiej mowy, którą wygłosił dowódca Aviego, ceremo- nia była konwencjonalna. Ale żal był prawdziwy. Melancholia zawisła nad kibucem na długie tygodnie. De- bora poczuła palącą potrzebę, by zwierzyć się komuś spoza tej zamkniętej społeczności. Usiadła więc przy swoim małym drewnianym biurku i zaczęła pisać kolejny długi list do Danny'ego, tym razem opowiadając ze szczegółami, jak śmierć jednego żołnierza może zasmucić nie tylko wspólnotę, ale cały naród. Albowiem cały kraj oglądał tamtego wieczora zdjęcie Aviego w telewizji. I autentycznie dzielił smutek rodziny Ben-Amich. Pisała już od około piętnastu minut, gdy ktoś zapukał do jej otwartych drzwi. Nie była zdziwiona, widząc w nich Boaza i Zipporę. Od śmierci ich jedynego syna nabrali codziennego zwyczaju, który pozwalał im stawić czoło długiej nocy. O dzie- wiątej trzydzieści - tuż po wiadomościach telewizyjnych- odbywali forsowny spacer po terenie kibucu, dopóki nie zmę- czyli się na tyle, by móc zasnąć. - Czy ktoś jest w domu? - spytał Boaz, starając się, by jego głos brzmiał beztrosko. - Wejdźcie - odpowiedziała Debora, dostosowując się do jego tonu. - Nie, nie - zaprotestował. - Zresztą będzie nam ciasno. Przejdź się trochę z nami. Świeże powietrze dobrze ci zrobi. Skinęła głową i wstała, co było teraz trochę trudniejsze, ale wyszła z nimi na dwór. Debora wiedziała, że nie chodzi im o zwykłą zdawkową rozmowę. Przez całe tygodnie Boaz i Zippora żyli niemal jak pustelnicy. - Deboro - zaczął Boaz - zbieraliśmy się na odwagę, żeby porozmawiać z tobą... - Odwagę? - przerwała mu. - No cóż, tak - mówił dalej z zakłopotaniem Boaz.- Gdy jednak zastanowisz się nad sytuacją, naszą i swoją, zro- zumiesz zapewne, że możemy sobie wzajemnie pomóc. Debora zmusiła się do uśmiechu. - Jeśli o to chodzi, chętnie przyjmę każdą pomoc. - Tak jak ja to widzę, twoje dziecko nigdy nie będzie miało ojca - a Zippora i ja nigdy nie będziemy mieli wnuka. Gdyby udało nam się jakimś sposobem skleić te dwa strzaskane fragmenty, moglibyśmy stanowić znowu całość. - Umilkł i dodał: - Na ile to możliwe. - Co... - spytała Debora z wahaniem. - Co chcielibyście, żebym zrobiła? - Czy mogłabyś rozważyć możliwość, żeby dać dziecku nasze nazwisko? To znaczy, nie prosimy cię, by nosiło imię po Avim. Czy pozwoliłabyś, żeby nazywało się po prostu Ben- -Ami? Wtedy my zostalibyśmy babcią i dziadkiem. - To byłoby naprawdę dobre dla dziecka... - dodała prze- praszająco Zippora. Debora objęła serdecznie oboje przyjaciół. - Dziękuję - wyszeptała z oczyma pełnymi łez. - Nie - zaprotestowała Zippora - to my ci dziękujemy. Pewnego majowego poranka, bardzo wcześnie, Debora za- częła rodzić. Ponieważ w chacie nie było telefonu, jej współ- lokatorka, Hanna, pobiegła obudzić doktora Barneę, który mruknął sennym głosem: - Poczekaj, aż skurcze będą następowały co trzy minuty, i zaprowadź ją do sali operacyjnej. Sprowadzę pielęgniarkę. Przez ostatnie trzy miesiące Hanna chodziła z Deborą do szkoły rodzenia, żeby pomagać jej później w kontroli oddechu. Ból był gorszy, niż Debora sobie wyobrażała. Za każdym razem, gdy nadchodził skurcz, zaciskała zęby i próbowała- bezskutecznie - powstrzymać przekleństwa. W pewnej chwili, podczas coraz krótszych przerw w bólach, wysapała z trudem do Hanny: - Przeklęta Ewa - popatrz, co narobiła, jedząc to jabłko! Kibuc miał małą, lecz dobrze wyposażoną salę operacyjną, tak że w nagłych wypadkach doktor Barnea mógł wykonywać przy pomocy dwóch niepełnoetatowych pielęgniarek operacje wyrostka robaczkowego i składać połamane kości. No i, oczy- wiście, przyjmować na świat dzieci. O ósmej piętnaście lekarz stwierdził, że zbliża się najważ- niejsza chwila. Pielęgniarki wwiozły Deborę do sali, obok szła Hanna, trzymając ją za rękę i dodając dziewczynie odwagi. O ósmej dwadzieścia siedem wyłoniła się główka dziecka, a w chwilę później Hanna zawołała podnieconym głosem: - To chłopiec, Deboro! Masz ślicznego jasnowłosego chło- paczka. - Mazeł tow! - wykrzyknął zgodnie cały personel me- dyczny. Debora była nieopisanie szczęśliwa. Później, tego samego dnia, odwiedzili ją "dziadkowie", Boaz i Zippora, i wspólnie uronili łzy szczęścia. - Jak dasz mu na imię? - spytała Zippora. Debora zastanawiała się nad tym od dawna i postanowiła, że jeśli urodzi się dziewczynka, nada jej imię Chawa, po pier- wszej żonie ojca. Nie potrafiła zrozumieć motywów swojej decyzji, podejrzewała jednak, że wciąż pragnie go zadowolić. Nie miała natomiast żadnych wątpliwości, że jeśli urodzi się chłopiec, będzie nosił hebrajskie imię najbliższe imieniu Timo- thy, które oznacza "czczący Boga". Pozostawał jej do wyboru Elimelech - "Bóg jest moim królem" - oraz Elisha - "Bóg jest moim zbawieniem". Debora zdecydowała się na to drugie. Dwudziestego drugiego maja 1971 roku, Elisha Ben-Ami został obrzezany. Jego nazwisko czciło pamięć nieżyjącego mężczyzny, który nie był jego ojcem. Imię oddawało cześć żyjącemu, który nigdy nie dowie się, że Eli jest jego synem. Debora popadała z jednej skrajności w drugą, z radosnego uniesienia w całkowitą bezradność. Zdarzało się podczas tych pierwszych upajających dni, że siedziała w milczeniu, przera- żona tym, co zrobiła. Gdy jeszcze nosiła Eliego pod sercem, w chwilach zwątpienia pocieszała się: "Wszystko będzie dobrze, gdy tylko moje dziec- ko się urodzi". gdy chłopiec przyszedł na świat, optymistyczne fantazje zastąpiła bezlitosna rzeczywistość. Naturalnie, wszyscy kibucnicy pocieszali ją i gratulowali. Jednakże dla każdego z nich, oprócz Boaza, Zippory i samej Debory, Eli był tylko jeszcze jednym z wielu dzieci, które zawsze witano z radością. Ogromna miłość, którą odczuwała, była czymś, co pragnęła dzielić ze swoją prawdziwą rodziną, a przynajmniej z matką i Dannym, któremu kilkakrotnie omal nie zdradziła swego sekretu w listach pisanych w czasie ciąży. W głębi duszy musiała jednak przyznać, że jakaś jej nie kierująca się rozsądkiem cząstka chciałaby powiedzieć o wszyst- kim ojcu. Mimo że wydawało jej się, iż zerwała wszelkie emo- cjonalne więzy, tkwiąca w niej mała dziewczynka nadal prag- nęła akceptacji ojca. Czy on jednak kiedykolwiek przyjąłby marnotrawną córkę pod swój dach? 34 DanIel Byłem ostatnim z kandydatów, którym przyszło odpaść po drodze. Tym tylko się od nich różniłem. Na pierwszym roku Label Kantrowitz przeszedł coś w rodzaju załamania nerwowego. Było to szczególnie tragiczne, ponieważ miał żonę i dwójkę dzieci. Podobno uczy w jesziwie w rodzinnym Baltimore i nadal cierpi z powodu migren i wysokiego ciśnienia. Ja jednak mocno podejrzewam, że było w tym coś więcej. Po koniec trzeciego roku, gdy zostało nam przeszło dwanaś- cie miesięcy do smichy, odeszło jeszcze dwóch. O tych nau- czyciele nie wspominali, napomknęli tylko o jakichś "wewnę- trznych kłopotach". W przeciwieństwie do Kantrowitza dwaj kolejni odstępcy nie byli synami rabinów, zresztą ojciec Labela był jedynie dyrektorem małej jesziwy, a nie przywódcą wspólnoty. Żaden z nich nie był kimś w rodzaju dziedzica silczańskiego rebego. Żaden nie przerwał "złotego łańcucha" i nie złamał serca swemu ojcu. Zastanawiałem się, co zrobi ojciec. Prowadził takie chwaleb- ne życie i tak długo modlił się o następcę. Czemu niebiosa miały zesłać na niego takie cierpienie? W tym momencie zbeształem sam siebie. Jak śmiałem za- kładać, że moja utrata wiary była dziełem jakiejś siły wyższej? Nie jestem współczesnym Hiobem poddanym próbie. Jestem człowiekiem, który nie potrafi dłużej wierzyć w nakazy swojej religii. Jak miałem jednak spojrzeć w oczy ojcu, wiedząc, że uważa moją smichę za przedłużenie własnego życia, za przeznaczenie? Jak mam wymówić słowa, które go zdruzgoczą? Byłem wdzięczny, gdy Beller zjawił się nie zapowiedziany w moim akademiku, żeby dodać mi odwagi. - Czemu ja to robię? - pytałem z udręką. Beller popatrzył na mnie i spytał cicho, tonem, którego używał zapewne wobec swoich pacjentów: - Jak sądzisz, komu właściwie to robisz? - Mojemu ojcu - wyznałem, spuszczając oczy. Po chwili milczenia dodałem: - Robię to, żeby zranić mojego ojca.- Popatrzyłem na niego i spytałem z goryczą: - Dlaczego, Aaronie, dlaczego miałbym tego chcieć? - Tylko ty możesz znaleźć odpowiedź na to pytanie- powiedział cicho. - Czy ja go nienawidzę? - Czy go nienawidzisz? Co miałem odpowiedzieć na takie straszliwe pytanie - tylko prawdę. - Tak - wyszeptałem. - Coś mnie popycha do tego, żeby go ukarać. Popatrz tylko, jak potraktował moją siostrę! - Czy chodzi wyłącznie o Deborę? - wtrącił Beller. - Nie, masz rację. Chodzi również o mnie. Dlaczego muszę być rabinem? Dlaczego mam pozwolić, żeby był kowalem mojego losu i kształtował go wedle swojego widzimisię? A gdy- bym się nie urodził? - Na to już za późno - rzekł Beller z iskierką humo- ru. - Powrót do macicy na nic by ci się teraz nie zdał. Próbowałem odwzajemnić mu uśmiech, nie udało mi się jednak. - Kiedy zamierzasz mu powiedzieć? - spytał. - Gdy tylko kupię sobie kamizelkę kuloodporną - zażar- towałem bez przekonania. - Aaronie, nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać - wyznałem. - Po prostu powiedz mu prawdę. To jedyny uczciwy sposób. - Wiem. Ale nie mogę powiedzieć mu wprost. To go zabije. - Danny, on już przeżył gorsze katastrofy w swoim ży- ciu - pokręcił głową Beller. - Holocaust, śmierć Chawy, utratę pierwszego syna. Zapewniam cię, że sprawi mu to ból, ale go nie Zabije. - Nie znasz go - powiedziałem cicho. - Nie znasz tego człowieka. Nie odpowiedział. W czasie całej podróży metrem do Brooklynu zastanawiałem się z udręką, w jaki sposób mam załatwić sprawę "honorowo". Przychodziły mi na myśl miliony wykrętów, kiepskich wymó- wek, taktyk grania na zwłokę, typu: "Chciałbym przedtem spędzić rok w Jerozolimie...". Beller przekonał mnie jednak, że byłoby to niepotrzebne okrucieństwo wobec nas obydwu. Gdy pociąg dojeżdżał do Wall Street, miałem już gotowy tekst, tak że przez resztę podróży mogłem go przećwiczyć. Po dusznym wieczorze o tej późnowiosennej porze nadeszła względnie chłodna noc, a mimo to byłem zlany potem. Zbliżała się już północ, gdy szedłem naszą ulicą, mijając cichą, pogrążoną w ciemnościach synagogę, a następnie po schodkach do domu. Matka już dawno położyła się spać. W głębi ducha miałem tchórzliwą nadzieję, że ojciec może też udał się na spoczynek. Łudziłem się. Gdy cały świat smacznie spał, on zawsze praco- wał przy swoim biurku. Przypomniałem sobie chwile z dzieciń- stwa, gdy przychodził na śniadanie po całej nocy spędzonej nad rozważaniem jakiejś trudnej doktrynalnej kwestii. Ręka mi drżała, gdy wkładałem klucz do zamka. Drzwi skrzypnęły. Czy obudziłem matkę? Może podświadomie chcia- łem, żeby była obecna przy rozmowie i pomogła ojcu, złago- dziła wstrząs, zadziałała w charakterze mediatorki, pocieszyciel- ki. Nas obu. Smuga światła z półotwartych drzwi do gabinetu ojca prze- cięła mi drogę. Usłyszałem, jak woła czule: - Danielu, czy to ty? - Tak, ojcze - odpowiedziałem, ale głos uwiązł mi w gard- le i mówiłem tak cicho, że ojciec wstał od biurka i wyjrzał przez uchylone drzwi. Promieniał. - Co za miła niespodzianka, prawie rabinie Lurio. Czy skończyłeś wcześniej egzaminy? Nie odpowiedziałem. Stałem w ciemności, nie chcąc wystawić się nawet na nikłe światło. - Wejdź, wejdź - mówił radosnym tonem, nie widząc mojej miny. - Chciałbym, żebyś wysłuchał, co napisałem na temat właściwej interpretacji problemu małżeństwa. O tej porze przyda mi się świeży talmudyczny umysł. Podszedłem do niego powoli, z pochyloną głową. Objął mnie ramieniem i wprowadził do środka. Drżałem, nie tylko z napięcia, ale dlatego że jego gabinet był jedynym pomiesz- czeniem w domu, które miało klimatyzację - nie dla wygody ojca, lecz by zabezpieczyć przed zniszczeniem grube księgi. Część tych cennych, oprawnych w skórę tomów - na przykład wileński Talmud - liczących przeszło sto lat, została urato- wana ze szponów Hitlera z narażeniem życia i była obecnie jedynym "żywym" świadectwem pozostałym z prochów i po- piołów miasta Silcz. - Siadaj, siadaj - zaprosił mnie ojciec serdecznie.- Chcesz coś chłodnego do picia? Herbatę z lodem? Może szkla- neczkę wody sodowej? - Nie, dziękuję, ojcze. Nie chce mi się pić. W rzeczywistości całkiem zaschło mi w ustach, wargi miałem niemal spękane. Przyjrzał mi się sponad swoich okularów do czytania. - Wyglądasz blado, Danielu - zauważył. - To pewnie z powodu egzaminów, co? Wzruszyłem tylko ramionami. - Pewnie mało spałeś w ciągu tych ostatnich tygodni? Skinąłem głową, czując się winny i zawstydzony, że widać po mnie zmęczenie. Wśród wielu cech ojca, jakich mnie bra- kowało, była również ta niesamowita energia, która pozwalała mu świetnie funkcjonować przy minimalnej ilości snu. Usiadł wygodniej w swoim fotelu. - Nu - uśmiechnął się. - Jak ci idzie? - Co? - Egzaminy. Czy uważasz, że są trudne? - Nie... - zacząłem mówić, wciąż jednak brakowało mi odwagi, by dokończyć. - To dobrze - rozpromienił się ojciec. - Słucham? - Chciałeś powiedzieć, że nie są dla ciebie trudne. Jednym słowem, włożyłeś dużo wysiłku w naukę. - Nie, nie - zaprzeczyłem szybko i głos mi zadrżał. - Danielu - rzekł zmartwionym tonem. - Chyba nie przyszedłeś po to, żeby mi powiedzieć, że... nie zdałeś? - Nie, ojcze. - Co za ulga. Nie ma znaczenia, jaki dostałeś stopień. Naj ważniejsze, że zdałeś. Święty Boże, po tych wszystkich latach, gdy pragnął, żebym był najlepszy, nagle gotów jest zaakceptować mnie jako śred- niego - a nawet miernego - studenta. Ironia tego faktu dolała oliwy do ognia. Musiałem jak najprędzej wyznać całą prawdę, zanim serce zacznie mi walić tak szybko, że nie będę mógł wykrztusić słowa. - Ojcze... - zacząłem i znów powstrzymało mnie drżenie głosu. Zdjął okulary i powiedział cicho zatroskanym tonem: - Danny, stało się coś złego. Widzę to po twojej minie. Wyrzuć to z siebie. Nie bój się. Pamiętaj, jestem twoim ojcem. Tak, aż nazbyt dobrze pamiętam, kim jesteś. - Nie przystąpiłem do żadnego egzaminu - wyznałem cicho, czekając na uderzenie pioruna. Nic takiego nie nastąpiło. Jeszcze raz ojciec mnie zaskoczył. - Danielu - rzekł łagodnie - nie ty pierwszy przeżywasz kryzys wewnętrzny w takim okresie. Myślę, że powinieneś trochę wypocząć. Egzaminy można zdać w każdej chwili. Lekkim skinieniem głowy dał znak, że pozwala mi odejść. Ja jednak już się zdecydowałem. Nie mógłbym spojrzeć sobie w twarz, gdybym nie powiedział mu wszystkiego. - Ojcze? - Tak, Danielu? - Nie chcę być rabinem. Na chwilę zaniemówił. Być może nie istniały słowa, którymi dałoby się skwitować takie stwierdzenie. - Nie chcesz? Nie chcesz pójść w ślady ojca i dziad- ka? - Umilkł, po czym spytał niemal błagalnym tonem:- Czemu, Danny, powiedz mi tylko czemu? Zaszedłem już tak daleko, że musiałem wyznać wszystko. - Ponieważ... ponieważ stracIłem wiarę. Zapadła apokaliptyczna cisza. - To niemożliwe - wymamrotał, wstrząśnięty i zdezorien- towany. - Czego nie udało się zrobić Rzymianom, Grekom, Hitlerowi... Nie musiał kończyć zdania. Obaj wiedzieliśmy, że oskarża mnie o morderstwo, o przerwanie linii genealogicznej silczań- skich rabinów. - Danielu - wymówił wreszcie chrapliwym szeptem- chyba powinieneś zobaczyć się z lekarzem. Jutro rano we- zwiemy natychmiast... - Nie - przerwałem mu. - Jeśli jestem chory, to nieule- czalnie. Mój umysł opanowały demony, ojcze. Żaden le- karz... - Po czym dodałem z naciskiem: - I żaden rebe Gershon... nie potrafi uleczyć mojego bólu za pomocą egzor- cyzmów. Było tak cicho, że niemal słyszałem, jak płyną chmury po ciemnym niebie. O dziwo, ojciec wydawał się znów całkowicie nad sobą panować. - Danielu - wycedził - myślę, że powinieneś wyprowa- dzić się z domu. I to jak najszybciej. Skinąłem ulegle głową. - Weź wszystko, co chcesz, i zostaw swój klucz. Albowiem gdy wyjdziesz z tego pokoju, nie chcę cię nigdy więcej widzieć. Przewidziałem to wszystko podczas podróży pociągiem do Brooklynu. Sporządziłem nawet w pamięci listę wszystkiego, co powinienem zabrać z mojego pokoju. Nie byłem jednak przygotowany na to, co nastąpiło później. - Co do mnie - powiedział ojciec - to nie mam syna. Będę odmawiał kadisz przez jedenaście miesięcy, a potem znikniesz z moich myśli na zawsze. Wstał i wyszedł z pokoju. W chwilę później usłyszałem, jak drzwi zamykają się cicho. Wiedziałem, dokąd idzie. Do synagogi, by odmówić modlitwę żałobną. Ponieważ jego jedyny syn umarł. 35 DanIel Przez następne czterdzieści pięć minut pakowałem się gorącz- kowo. Oprócz najrozmaitszych ważnych dla mnie rzeczy za- brałem trochę ubrań i kilka książek. Na szczęście prawdziwą bibliotekę miałem w szkole. Mama, którą obudziły nasze głosy, stała w szlafroku, wy- glądając dziwnie obco bez swojej peruki, i mówiła do mnie- a właściwie paplała - jak gdyby jej słowa mogły w jakiś sposób wymazać tragizm tego, czemu się przyglądała. Ta scena przypominała do złudzenia inną, która rozegrała się pięć lat temu. Tylko że tym razem mama zostawała kompletnie sama. - Nie zniosę tego - szlochała. - Wygnał oboje moje dzieci. Dokąd pójdziesz, Danny? Kiedy cię znów zobaczę? Mogłem jedynie wzruszyć ramionami. Bałem się odezwać słowem, żeby samemu nie wybuchnąć płaczem i nie rzucić się jej w ramiona, aby mnie pocieszyła. Tak bardzo tego potrze- bowałem. Zadała jednak bardzo istotne pytanie. Dokąd mam pójść? Prawdopodobnie będę mógł spędzić jeszcze noc lub dwie w akademiku, zanim mnie wyrzucą za to, że okazałem się zdrajcą. I co wtedy? - Co będziesz robił, Danny? - łkała mama. - Nie wiem - wymamrotałem. - Może zacznę jesienią STudia. - I co będziesz studiował? - Nie wiem. W tej chwili jestem kompletnie zdezorientowany. ~: Nie chcąc obciążać Bellera, nie powiedziałem jej, że skłaniam SIę ku psychologii. Nagle poniosło mnie i dałem upust gniewowi, który tłam- siłem w sobie dotychczas, i wylałem go na moją nieszczęsną matkę. - Sądzisz, że to dla mnie łatwe? - wykrzyknąłem. - Czy naprawdę myślisz, że umyślnie sprawiam ci przykrość - albo nawet ojcu? Jestem zrozpaczony. Jestem okropnie... Objęła mnie i zalała się łzami, które zmoczyły mi koszulę. - Danny, jesteśmy twoimi rodzicami - błagała. - Nie odchodź tak po prostu. Nie mogłem tego dłużej znieść. - Wyrzucił mnie - krzyknąłem. - Dla niego nie jestem człowiekiem, tylko ogniwem jego przeklętego "złotego łań- cucha"! - On cię kocha - prosiła matka. - Pogodzi się z tym. - Naprawdę w to wierzysz? - spytałem gniewnie. Mama nie poruszyła się. Walczyły w niej sprzeczne uczucia i była jeszcze bardziej zagubiona ode mnie. Patrzyłem na nią ze smutkiem i współczuciem. Przecież to ona zostanie w tym domu wiecznej żałoby. Pocałowałem ją w czoło, wziąłem walizkę i zbiegłem po schodach na ulicę. Gdy doszedłem do rogu, odwróciłem się i spojrzałem po raz ostatni na dzielnicę, w której się urodziłem i dorastałem, na znajome domy ludzi, którzy kształtowali moje dzieciństwo, na synagogę, w której modliłem się od chwili, gdy nauczyłem się czytać. Wieczna lampka będzie się paliła nad Arką Przymierza, wiedziałem jednak, że jej światło nie padnie nigdy na moją twarz. Moja pokuta zaczęła się. Po powrocie do akademika poszedłem do mojego pokoju, w którym - podobnie jak w moich uczuciach - panował kompletny chaos. Otwarte książki - pozostałości mojej po- przedniej bezładnej egzystencji - walały się na łóżku i na kaloryferze. Z podświadomym lekceważeniem zepchnąłem kilka książek na podłogę i usiadłem na łóżku. Mimo że było późno, od- czuwałem desperacką potrzebę, by z kimś porozmawiać - przynajmniej przez telefon. Nie mogłem się jednak zdobyć na odwagę, żeby zerwać z łóżka Bellera. Wiedziałem też, że po Ariel nie mogę się spodziewać duchowego pocieszenia, jakie było mi potrzebne. Nie miałem nikogo. Siedziałem więc bez ruchu, a mój cały świat zastygał w smutku. Nie potrafię sobie przypomnieć, jak długo to trwało, wiem tylko, że gdy tak siedziałem, pogrążony w rozpaczy, pierwszy świt mojego wygnania zamienił się w dzień. Gdy usłyszałem pukanie do drzwi, przez chwilę myślałem, że to jeden z dziekanów - a może nawet obaj - przyszli, żeby mnie wyrzucić... albo postawić przed plutonem egzeku- cyjnym. Okazało się jednak, że to jeden z moich byłych kolegów z roku. - Hej, Luria - rzekł poirytowanym tonem, albowiem spacer do mojego pokoju oderwał go od nauki - telefon do ciebie. Pobiegłem do automatu i chwyciłem dyndającą słuchawkę. Była to moja matka. - Danny - powiedziała grobowym głosem - twój ojciec miał udar. 36 Debora Po zajęciach ze współczesnej poezji hebrajskiej wykładowca Debory, Zeb Morgenstern - wysoki, muskularny kanadyjski imigrant - stał w drzwiach, czekając na nią, by zaprosić ją dyskretnie na kawę. Czuła się tym mile połechtana. W parę chwil później siedzieli w ogródku kawiarnianym - Zeb udawał, że smakuje mu sernik, który wyglądał, jakby był z plastiku, Debora zaś jadła kanapki, które zastępowały jej obiad, we wtorki i czwartki bowiem wracała do kibucu, gdy stołówka była już nieczynna. Zeb zakończył właśnie seminarium błyskotliwą interpretacją poematu Yehudy Amichaia Połowa ludzi na świecie, porów- nując autora z rzymskim poetą Katullusem, jak również z Szek- spirem i Baudelaire'em. Połowa ludzi kocha, Połowa nienawidzi. A gdzie jest moje miejsce pomiędzy tymi połówkami, które są tak świetnie dobrane? - To przepiękne - entuzjazmowała się Debora. - W Brook- lynie nigdy nam nie mówiono, że istnieje jakaś hebrajska lite- ratura poza Biblią. Myślę, że masz rację, umieszczając go wśród wielkich. - Cieszę się, że tak uważasz - odpowiedział Zeb.- A propos, Amichai mieszka tuż obok mnie. Mogę cię kiedyś zabrać na spotkanie z nim, jeśli masz ochotę. Myślę, że dorów- nuje geniuszem Yeatsowi, a ty jak sądzisz? Uśmiech Debory zgasł. - Wstyd mi się przyznać, ale moja znajomość literatury angielskiej zatrzymała się na Juliuszu Cezarze. Zeb uśmiechnął się. - Jeśli pozwolisz, żebym cię przeprowadził przez Rubikon, chętnie udzielę ci indywidualnych lekcji ze współczesnej poezji angielskiej. Czy możesz zostać na kolację po zajęciach w przy- szłym tygodniu? Była rozdarta. Sama nie wiedziała, czemu próbuje odmówić sobie przyjemności spotkania z tym mężczyzną, odpowiedziała jednak: - Mam trzynastomiesięczne dziecko i powinnam wrócić do kibucu, zanim pójdzie spać. Ale mogę przyjść godzinę wcześniej, jeśli ci to odpowiada. - Och! - Zeb nie potrafił powstrzymać lekkiego okrzyku zdziwienia. - Słucham? - Nie wiedziałem, że jesteś mężatką. Nie nosisz nigdy ob- rączki. Debora poruszyła się nerwowo na krześle. - Właściwie nie jestem... Nigdy nie opowiadała nikomu zawiłego kłamstwa, w którym palce maczali również współmieszkańcy kibucu, uważając, że wstydem byłoby wykorzystywanie tragicznej śmierci Aviego, teraz jednak uznała za stosowne wyjaśnić: - Był pilotem - zaczęła powoli. Nie musiała nic więcej mówić. - Bardzo mi przykro - rzekł ze współczuciem Zeb.- Kiedy to się stało? - Przeszło rok temu - odparła. - Nad Libanem. - Zatem nigdy nie widział swojego syna? Debora pokręciła głową. - Nie - powiedziała cicho - ojciec nigdy go nie widział. - Masz przynajmniej kibuc - skomentował wreszcie.- Jestem pewien, że możesz liczyć na moralne wsparcie. Kiwnęła głową, spoglądając nerwowo na zegarek. - Chyba muszę już iść. Nienawidzę jazdy po tych wąskich drogach, gdy jest ciemno. Wstała. Zeb podniósł się również. - Nie zapomnij o przyszłym tygodniu. Przyniosę książki. - Będę czekała z niecierpliwością - uśmiechnęła się Debora. Przez cały rok od urodzenia Eliego nie poświęciła nawet jednej myśli ewentualności związku z innym mężczyzną. Zresz- tą, pomyślała z gorzką ironią, jest kobietą, która nigdy nie wyszła za mąż, ale dwukrotnie owdowiała. Zastanawiała się, czemu Zeb ją wyróżnił. Na seminarium uczęszczały znacznie ładniejsze dziewczęta, a mimo to właśnie do niej uśmiechał się w szczególny sposób, gdy wchodził do sali. A kiedy czytał na głos poezje, odnosiła wrażenie, że zwraca się do niej. Musiała przyznać, że ją pociąga. Zanim jeszcze się pożegnali, już myślała o następnym spotkaniu. Ta myśl cieszyła ją i za- razem wprawiała w zmieszanie. Słońce zachodziło i na szczycie Mount Caramel Debora czuła już chłodny powiew od morza. W półtorej godziny później, gdy otworzyła drzwi do swojej chaty, powitała ją smużka dymu papierosowego. Przy stole siedział Boaz Ben-Ami. Jeden rzut oka na jego minę sprawił, że książki wypadły jej z rąk na podłogę. - Dobrze - zażądała z bijącym sercem - mów natych- miast. 37 DanIel Ojca zabrano do brooklyńskiego Jewish Hospital i umiesz- czono na oddziale intensywnej opieki medycznej. Gdy przyjechałem, moje siostry przyrodnie stały obok ma- my, obie z twarzami szarymi jak popiół, można było odnieść wrażenie, że już opłakują ojca. Zmierzyły mnie wściekłym wzrokiem, jak gdybym był mor- dercą. - Jak on się czuje? - spytałem. Nie odpowiedziały. W ponurej poczekalni panowała cisza, słychać było jedynie ciche łkanie mojej matki, kryjącej twarz w dłoniach. Ukląkłem przy niej. - Mamo, czy on... żyje? Ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Następnie usłyszałem zduszony szept: - Jest wciąż nieprzytomny. - Co mówią lekarze? - spytałem siostry. - Ojciec żyje - szepnęła Rena, litując się nade mną.- Ale badania, które przeprowadzono, wskazują, że może być częściowo sparaliżowany. - Umilkła, po czym dodała:- Należy się spodziewać, że będzie mówił niewyraźnie. - To wszystko przez ciebie - syknęła najstarsza, Mal- ka. - Będziesz go miał na sumieniu. Nie była mi potrzebna reprymenda od niej. - Daj spokój, gdzie zostało napisane, że posłuszeństwo wobec ojca nakazuje wstępować automatycznie w jego ślady? - Czy ktoś zadzwonił do Debory? - spytałem mamę. Skinęła głową. - Dzwoniłam do kibucu - wyjaśniła Rena. - Przyjeżdża... - Wspaniale - burknęła Malka. - Będzie mogła dokoń- czyć dzieła, które rozpoczął jej brat. Nagle moja matka wstała i krzyknęła: - Sztil, kinder! Przestańcie się kłócić. Wszyscy jesteście jego dziećmi - wszyscy! Posłuchaj, Danny, pojedziesz w nie- dzielę na lotnisko po siostrę... Skinąłem głową. - A dzisiaj będziesz spał w domu. - Nie! - zaprotestowała Malka. Mama zmierzyła ją surowym spojrzeniem. - Przepraszam cię, ale gdy Moses jest... chory, ja ustalam zasady - powiedziała. Załatwiono dla matki nocleg w szpitalu. Moje siostry oraz ich mężowie mogli przyjść tam po porannej modlitwie. Obie pary wyszły przed zapadnięciem nocy, żeby zdążyć przynajmniej na ostatni autobus. Czekałem razem z matką, zjedliśmy częściowo rozmrożony szpitalny koszerny posiłek, prawie nie odzywając się do siebie, po czym - gdy dostała środek uspokajający - poszedłem do domu. Gdy wędrowałem ciemnyMii ulicami, jakaś moja cząstka modliła się, żeby mnie napadnięto. Albowiem pragnąłem być fizycznie ukarany za ohydną zbro- dnię, której się dopuściłem. Mimo iż zmęczona lotem i ogromnie zmartwiona, Debora wyglądała zdrowiej i ładniej niż kiedykolwiek. Opalona i smuk- ła, w niczym nie przypominała bladej nastolatki z lekką nad- wagą, która pozostała mi w pamięci. Uścisnęliśmy się serdecznie, ciesząc się ze spotkania, a jed- nocześnie zasmuceni. Byłem wcześniej w szpitalu i mogłem ją uspokoić, że ojciec odzyskał przytomność o szóstej nad ranem, rozmawiał krótko z mamą, po czym zasnął. - Kiedy będę mogła go zobaczyć? - spytała niecierpliwie. - Na razie pozwalają wchodzić do niego tylko mamie. Być może pozwolą mu dzisiaj wieczorem na innych gości. - Co się stało, Danny? Opowiedziałem jej o mojej wielkiej zdradzie i o tym, że Malka oskarżyła mnie o usiłowanie ojcobójstwa. - Posłuchaj, Danny - powiedziała z uczuciem - żadne prawo nie mówi, że musimy żyć, spełniając fantazje naszych rodziców. Popatrzyłem na nią. W mojej siostrze zmieniło się coś znacz- nie więcej niż tylko wygląd. Debora, co było całkiem zrozumiałe, czuła się brudna po podróży samolotem i pragnęła się umyć i przebrać. Gdy brała prysznic, siedziałem na łóżku, szczęśliwy, że znów jestem w jej pokoju. Mały neseser był otwarty i pod dwiema książkami w mięk- kich okładkach dostrzegłem fotografię rozpromienionej ko- biety, trzymającej na ręku ładne jasnowłose niemowlę. W tle był widoczny kibuc. Kobietą była Debora. I nie było to raczej cudze dziecko. W mojej głowie panował taki zamęt, że nie umiałem zna- leźć słów, żeby poruszyć ten temat z Deborą w czasie po- dróży do szpitala. Moja troska koncentrowała się na zdro- wiu ojca. Gdy dotarliśmy do szpitala, obie przyrodnie siostry wraz z mężami stały pod drzwiami sali ojca, pełniąc straż. Oczywiście Malka powitała mnie kolejną reprymendą. - Nie przyszedłeś wczoraj pomodlić się. Odpowiedziałem jej niezbyt grzecznie, żeby nie wtykała nosa w cudze sprawy. Nie uznałem za stosowne wtajemniczać jej w prawdziwy powód mojej nieobecności, a mianowicie, że czułem się zbyt winny, by się pokazać publicznie. Spędziłem cały ranek w pokoju, modląc się sam. Ona jednak nadal wy- głaszała mi kazania, dowodząc, że gdybym przyszedł do syna- gogi, wezwaliby mnie do czytania Tory, a następnie odmówi- libyśmy specjalną modlitwę w intencji wyzdrowienia ojca. Odparłem ostro, że skoro tak jej na tym zależało, mogła udać się do Beth EL, nowej reformowanej synagogi przy Ocean Parkway, gdzie kobiety są wzywane do czytania Tory. - Oni nie są prawdziwymi Żydami - oburzyła się Mal- ka. - Grają na organach - jak w kościele. - W Świątyni Salomona istniały wszystkie rodzaje muzy- ki - powiedziała Debora. - Przeczytaj Jeremiasza, rozdział trzydziesty trzeci, wers jedenasty, a znajdziesz tam odwołanie do psalmu setnego, wykonywanego przez chór i orkiestrę le- witów. Ten idiotyczny spór stałby się jeszcze bardziej zajadły, gdyby z pokoju, w którym leżał ojciec, nie wyszła mama. Żadne z nas nie ośmieliło się spytać o jego samopoczucie. Wpatrywaliśmy się w nią tylko w milczeniu. - Mówi... trochę niewyraźnie, ale mówi - oznajmiła ci- cho. - Lekarz twierdzi, że dziewczęta mogą się z nim zoba- czyć, ale po kolei... - Dzięki Bogu - powiedziała cicho Malka i ruszyła w kie- runku drzwi. - Nie - powstrzymała ją matka. - Najpierw chce zoba- czyć Deborę. - Dlaczego? - Moją najstarszą siostrę dosłownie wmuro- wało w ziemię. - Tak sobie życzy - zapewniła matka. Widziałem, że Debora sama była zaniepokojona tym za- skakującym zlekceważeniem hierarchii rodzinnej. Wstrzymując oddech, otworzyła z wahaniem drzwi i weszła do środka. Przebywała tam około dziesięciu minut, po niej weszły pozo- stałe siostry. Gdy czekaliśmy na zewnątrz, spytałem Deborę, jak znalazła ojca. - Nieźle - wzruszyła ramionami, przygryzając wargi, żeby się nie rozpłakać. - Co się stało? Czy wciąż jest na ciebie wściekły? - Nie - pokręciła głową. - Prosił mnie... prosił, żebym mu wybaczyła. Przez chwilę pozwoliłem sobie na iskierkę nadziei. Może i ja mogę liczyć na cudowne pojednanie? Nie zdążyłem nawet postawić tego pytania, a już otrzymałem na nie odpowiedź. - Nie chce cię widzieć, Danielu... absolutnie nie - powia- domiła mnie Malka, wychodząc z pokoju. - Ale czemu? - spytałem błagalnym tonem. - Powiedział, że jego syn musi zostać rabinem. Żąda tego Pan Wszechświata. W tej chwili Debora - niech Bóg ją błogosławi - ujęła mnie mocno za ramię i uścisnęła. To mnie uratowało - dzięki niej moje serce nie przestało bić. Było to dziwne. Jadąc autobusem ze szpitala do domu, nie zamieniliśmy z Deborą ani słowa. Założyłem, że milczy, po- nieważ jej myśli zaprząta stan zdrowia ojca. Potem dowiedzia- łem się, że ona myślała podobnie o mnie. Mimo to mieliśmy tyle wspólnego, tak wiele myśli, które mogły być jedynie naszą tajemnicą. Pomimo odległości i przerw w komunikowaniu się wiedzieliśmy, że nadal jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi i żad- ne z nas nigdy nie będzie miało lepszego. Gdy dotarliśmy do domu, nie mogłem już dłużej znieść oczekiwania. Zaparzyłem nam cytrynową herbatę i usiadłem naprzeciwko siostry. - Deb - zacząłem z wahaniem - czy możemy poroz- mawiać od serca, tak jak w czasach, gdy byliśmy dziećmi? - Jasne, ja też o tym marzę. - Deboro, czy ty masz dziecko? - spytałem ją zatem bez ogródek. - Tak - odpowiedziała bez mrugnięcia okiem. - Jak to się stało, że nie zawiadomiłaś mnie o swoim za- mążpójściu? - Ponieważ nie wyszłam za mąż - odpowiedziała po chwili wahania. Byłem zbyt wstrząśnięty, żeby cokolwiek powiedzieć. Pomyś- lałem, że potraktuje moje milczenie jako subtelny znak zapy- tania, delikatną prośbę o więcej informacji. Ona jednak nie śpieszyła się z wyjaśnieniami. - Posłuchaj, siostrzyczko - odezwałem się w końcu - nie bawię się w żadne moralne oceny... Zacisnęła wargi tak mocno, że przypominały białą krechę. - W porządku - powiedziałem zawiedziony - jeśli nie chcesz mi powiedzieć... - Nie, nie - przerwała mi. - Chcę, naprawdę chcę. Ale to takie trudne. - Dobrze - zgodziłem się - wypij swoją herbatę. Nie śpieszy mi się. - Prawdę mówiąc, płonąłem z ciekawości i nie potrafiłem się powstrzymać, by nie zapytać: - Czy to ktoś z kibucu? Zawahała się przez chwilę, po czym odpowiedziała cicho: - Tak, ktoś z kibucu. - Och, widzę, że te opowieści o "wolnej miłości" nie są przesadzone. Jakim bezmyślnym głupcem się okazałem! Naprawdę spra- wiłem jej przykrość. - To nie był zwykły romans - zaprotestowała z oczyma pełnymi łez. - Był lotnikiem. Został zabity - dodała cicho. - O Boże! - Gorączkowo szukałem w myślach właściwych słów. - To straszne. Bardzo mi przykro. Podszedłem do niej i objąłem ją. Przez chwilę staliśmy mocno przytuleni, łzy płynęły nam obojgu z oczu. Paradoksalnie, to ona starała się mnie pocieszyć. - Danny, Danny, już dobrze. Dziecko ma dziadków w ki- bucu i pewnie ze dwanaścioro braci i sióstr. - Czy ojciec wie? Pokręciła przecząco głową. - A mama? Znowu ten sam ruch głową. - Ale dlaczego? Ucieszyliby się na wieść o dziecku. Zaraz, zaraz, mam siostrzeńca czy siostrzenicę? - To chłopiec - odpowiedziała bezbarwnym tonem.- Ma na imię Elisha. - Elisha - "Bóg jest moim zbawieniem" - przetłuma- czyłem odruchowo. - Piękne imię. Czemu je wybrałaś? Z jakiegoś powodu nie potrafiła odpowiedzieć na to proste pytanie. - Hej, Deb - powiedziałem tak wesoło, jak tylko po- trafiłem. - Mamy więc z czego się cieszyć. Mazeł tow. Wy- gląda na urocze dziecko. Szkoda, że go z sobą nie zabrałaś. Nie potrafiłem się powstrzymać, by nie dodać: - Może byłby dla ojca pocieszeniem po mojej przedwczes- nej śmierci. - Przestań, Danny - zmitygowała mnie - nie mów tak. Jeszcze wszystko się między wami ułoży. - Nie - pokręciłem głową. - Przysiągł, że nie odezwie się do mnie słowem, dopóki nie zostanę rabinem Lurią. A to oznacza - nigdy. - Wciąż nie rozumiem, czemu nie mogłeś dobrnąć do koń- ca - powiedziała. - Jaką różnicę robiło ci te kilka tygodni? To by go uspokoiło, a ty zyskałbyś na czasie. - Właśnie o to chodzi - odpowiedziałem z rosnącym gniewem. - Chciałem mu się sprzeciwić, pokazać mu, że nie będę dłużej jego marionetką. - Miała twarz absolutnie bez wyrazu, gdy dodałem szeptem: - Tak, wiem, że spłonę za to w piekle. - Sądziłam, że my, Żydzi, nie wierzymy w piekło - za- uważyła. - Przepraszam, Deb - poprawiłem ją pedantycznie - ale wierzymy - nazywa się Gehinnom. Jeśli więc chcesz w przy- szłości korespondować ze mną, pisz lepiej na azbeście. Obrzuciła mnie zagadkowym spojrzeniem. - Nie rozumiem. Wierzysz w piekło. Wierzysz w Dzień Sądu Ostatecznego. Czy wierzysz w Boga? - Tak. - Czemu więc nie możesz być rabinem? - Ponieważ - odpowiedziałem, czując przeszywający ból - nie wierzę w siebie. 38 DeboRA Wszystko, co żyje, dziękuje Ci i wySławiają imię Twoje w prawdzie... Zebrani odśpiewali końcowy hymn głośno i z uczuciem. Następnie, gdy pochylili głowy, ich przywódca duchowy pod- niósł ręce w geście błogosławieństwa. Ześlij pokój, dobrobyt, błogoSławieństwo, życzliwość, łaskę i miłosierdzie nam wszystkim, narodowi Twemu. BłogoSław nas, Ojcze nasz, wszystkich wraz, światłością oblicza Twego, gdyż w świetle oblicza Twego, dałeś nam, Wiekuisty, Boże nasz, naukę życia. Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, który błogoSławisz naród Twój pokojem. Gdy potężne piszczałki organów rozbrzmiały uroczystymi dźwiękami Adagia g-moll Albinoniego, rabi Stephen Goldman, ubrany w czarne szaty i kapelusz, który, z wyjątkiem koloru, przypominał kapelusz kardynalski, ruszył energicznie główną nawą świątyni Beth El. Stanął przy wyjściu, osobiście składając życzenia szabatowe wychodzącym. Mimo że synagoga była klimatyzowana, niewiele osób przy- szło się pomodlić w ten upalny czerwcowy wieczór. Gdy rabi Goldman wymienił kilkadziesiąt uścisków, zrobiło się na tyle pusto, że dostrzegł mocno opaloną młodą kobietę, najwyraźniej zdenerwowaną, stojącą w dalszej ławce. Spojrzał jej z uśmiechem w oczy i złożył życzenia szabatowe. - Szabat szalom - powiedział, ściskając jej dłoń. - Jesteś nowa, prawda? - Rzeczywiście, jestem tutaj dopiero od kilku dni. - Aha. A jak masz na imię? - Debora - odpowiedziała, dodając z zakłopotaniem:- Debora Luria. - Chyba nie z tych Luriów? - spytał z autentycznym zdziwieniem. - Owszem - odrzekła niepewnie. - Co, na miły Bóg, sprowadziło cię tutaj? Czy twoja ro- dzina nie uważa nas za pogan? - Prawdę mówiąc, nie należę już do nich. Mieszkam w kibucu. - Wspaniale - wykrzyknął z entuzjazmem. - W którym? - Kfar Ha-Sharon. Znasz go? - Oczywiście. Kilku moich kolegów z seminarium spędzało tam letnie miesiące. Robicie, zdaje się, przetwory z pomidorów? - Niezupełnie - uśmiechnęła się Debora. - Zamrażamy ziemniaki. - No cóż, przynajmniej nie pomyliłem się co do tego, że chodzi o warzywa - zażartował. - Muszę uścisnąć jeszcze parę dłoni, czy możesz zaczekać chwilę? Chciałbym z tobą pogadać. Skinęła głową. Po paru chwilach Debora i młody rabin siedzieli na sąsied- nich ławkach, dzieląc się wspomnieniami z Izraela. - Podobało mi się twoje kazanie, rabi. - Dziękuję - powiedział. - Bunt Koracha przeciw Moj- żeszowi prowadzi do wielu współczesnych analogii - łącznie ze sprawą zarządu świątyni. - Czy jutro też będziesz wygłaszał kazanie? - spytała. - Tak, na temat szczególnego fragmentu Izajasza. - Pamiętam rozdział trzydziesty szósty - powiedziała De- bora. - Podoba mi się wizerunek Jerozolimy jako rodzącej kobiety. Porównania są uderzające. - Bez wątpienia masz to wszystko w małym palcu - za- uważył Goldman. - Ale czego innego miałbym się spodziewać po córce rabina? Jak długo zostaniesz tutaj? - Trudno powiedzieć. Mój ojciec miał udar. Wciąż jeszcze leży w szpitalu. - Przykro mi to słyszeć. Czy to bardzo poważne? - Dosyć - odpowiedziała. - Mamy jednak nadzieję, że wyjdzie z tego obronną ręką. - Jeśli pozwolisz, chciałbym jutro rano odmówić modlitwę za jego powrót do zdrowia. Czy będziesz tutaj? - To bardzo uprzejme z twojej strony. Tak, oczywiście, przyjdę. - Świetnie - powiedział. - Wobec tego wezwiemy cię do czytania Tory. Aż do tej chwili Debora uważała się za wyzwoloną. Teraz nagle zdała sobie sprawę, że to nieprawda. - Och, nie... nie mogę - wyjąkała. - Nie widzę powodu, czemu miałabyś tego nie zrobić- nie dawał za wygraną rabi Goldman. - Jestem pewien, że czytasz po hebrajsku lepiej ode mnie. Poza tym będziesz mu- siała tylko wypowiadać błogosławieństwa, które... - Znam je - przerwała mu. - Chodzi po prostu o to, jak zostałam wychowana. - Nie musisz mi tłumaczyć - rzekł ze współczuciem.- Ale czy jesteś dość odważna, żeby postąpić na przekór tradycji i zasmakować trochę równości? Zawahała się. Trwało to jednak zaledwie ułamek sekundy. No, Deboro - pomyślała - czekałaś na to przez całe życie. - Tak - odpowiedziała śmiało. - Będę zaszczycona, mo- gąc odczytać błogosławieństwa. - Cieszę się - uśmiechnął się rabi Goldman. - Dla mnie to również zaszczyt. Zobaczymy się jutro rano. - Dziękuję, rabi - powiedziała i śpiesznie opuściła sy- nagogę. Kręciło jej się w głowie, trochę z podniecenia, a trochę ze strachu. Jutro - nie licząc dnia narodzin Eliego - nastąpi najważ- niejsza chwila w jej życiu. Podobnie jak Danny w wieku trzynastu lat, spełni po raz pierwszy swój obowiązek religijny, w pełni potwierdzając swą dorosłość w świecie żydowskim. Był piękny czerwcowy poranek. Świetna pogoda, w sam raz na plażę - pomyślała Debo- ra. - Przy odrobinie szczęścia, nikt nie pokaże się w świątyni. Nie bardzo się pomyliła. Większość z kilkudziesięciu osób, które przyszły się modlić w ogromnej synagodze, stanowili starsi ludzie. Debora usiadła w tylnych ławkach, ale obok przejścia, żeby mogła wyjść natychmiast, gdy zostanie wywołana. Podczas pierwszych modlitw skubała nerwowo chusteczkę w nadziei, że rabi Goldman zauważy oznaki jej straszliwego zdenerwo- wania. Ale on uśmiechał się tylko uspokajająco ze swego miej- sca na podium. Wreszcie, dwadzieścia minut po jedenastej, wierni powstali. Arka Przymierza została otwarta, rabi oraz kantor wyjęli święte rodały, trzymając je z taką troskliwością, z jaką rodzice ob- chodzą się z ukochanym dzieckiem. Chór - przy akompaniamencie organów - odśpiewał sło- wa z Księgi Przysłów, które wspaniale oddają najpiękniejszą pieśń pochwalną Tory: Jej drogi drogami miłymi, ku szczęściu wiodą wszystkie jej ścieżki. Dla tego, co strzeże jej, drzewem jest życia, a kto się jej trzyma - szczęśliwy. Pan umocnił ziemię mądrością... Dwoje wiernych - kobieta i mężczyzna - pomogli zdjąć pektorał oraz ozdoby, które dekorowały zwoje, i rozwinęli je na ustępie, który miał być czytany tego dnia. Wcześniej rabi Goldman, gdy wchodził do sanktuarium i mijał rząd ławek, w którym siedziała, szepnął: - Dzień dobry, Deboro. Masz numer czwarty. Teraz czekała zdenerwowana, gdy kantor odśpiewywał kolej- no po hebrajsku: - Niech wstanie pierwszy lektor. Niech wstanie drugi... Niech wstanie trzeci... Debora siedziała, wstrzymując oddech, bojąc się, że nie usłyszy swojego numeru albo wstanie zbyt wcześnie. W końcu usłyszała - a może wydało jej się, że słyszy - słowa: - Niech wstanie czwarty... Wzięła głęboki oddech. Nagle, w cudowny sposób, poczuła, że całkowicie nad sobą panuje. Wyprostowana, weszła po wyłożonych dywanem schodach i stanęła w odległości niecałych trzech metrów od rabiego Goldmana, a jeszcze bliżej Tory. Nigdy nie znajdowała się tak blisko świętych pergaminów. Gdy jej wzrok padł na święte słowa, kantor zarzucił jej jedwabny szal modlitewny na ramiona. Zadrżała. Tradycyjnie tałes nosili wyłącznie mężczyźni. Teraz jednak zdobił jej ramiona, podkreślając zaszczyt, jakiego dostąpiła. Kantor pokazał srebrnym wskaźnikiem, gdzie zaczyna się jej tekst. Ujęła frędzle tałesu i umieściła je na literach, następnie ucałowała szal, tak jak to robili mężczyźni w synagodze jej ojca, co widziała tysiące razy. Niemal ukradkiem kantor położył dużą białą kartkę na pulpicie w zasięgu jej wzroku. Zerknęła na nią. Znajdował się tam hebrajski tekst modlitw, napisany fonetycznie w angielskiej transkrypcji. Ale Debora Luria znała wszystko na pamięć. Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszechświata, któryś wybrał nas spośród wszystkich narodów i nadal nam Torę... Próbowała wodzić wzrokiem za srebrną strzałką, gdy kantor odśpiewywał jej partię, ale oczy przesłaniały jej łzy. Potem wszystko się skończyło. Została jeszcze tylko jej koń- cowa modlitwa dziękczynna. Tym razem śpiewała silnym gło- sem, który potwierdzał doniosłość sytuacji. Kantor zaczął recytować specjalną modlitwę, która była tradycyjną nagrodą dla tego, kto został wezwany. I znów Debora mogłaby recytować razem z nim. - Oby Ten, który błogosławi naszych ojców - Abrahama, Izaaka i Jakuba... Nagle jednak usłyszała ze zdumieniem dalsze słowa kantora. Było to coś całkiem nowego: - ...i nasze matki - Sarę, Rebekę, Rachelę i Leę - po- błogosławił również... Pochylając się ku Deborze, spytał ją o jej hebrajskie imię. Wyszeptała je. - ...Deborę, córkę rabina Mosesa i Racheli, i oby zesłał całkowite wyzdrowienie jej czcigodnemu ojcu... W swym krótkim życiu Debora przeżyła kilka wzniosłych oraz przerażających chwil. Ale ta przewyższyła wszystkie. Mia- ła wrażenie, że piorun uderzył w jej duszę i rozpalił ją. Spełniła obowiązek córki. I wierzyła z całego serca, że Bóg wysłuchał modlitwy za jej ojca. Gdy szła do swojej ławki, zebrani pozdrawiali ją ze wszyst- kich stron i życzyli jej więcej siły. Było to niemal nie do zniesienia i pośpieszyłaby ku wyjściu z synagogi, gdyby nie zauważyła znajomej postaci, wyglądają- cej zza filaru. - Gratuluję, Deb. Danny przyszedł świętować jej bat micwę. 39 Debora - Deboro, telefon do ciebie. - Kto dzwoni, mamo? - Bo ja wiem - wzruszyła ramionami Rachela. - Powie- dział, że ma na imię Steve. Czy on jest Żydem? - zadała szybko to najwyższej wagi pytanie. Debora wybuchnęła niepowstrzymanym śmiechem. - Jeśli to ten, o którym myślę, to jest rabinem, mamo. - Jaki rabin przedstawia się jako "Steve"? W takim razie nie może być jednym z naszych. Mimo to, jeśli jest... odpowied- ni, zaproś go na szabat. - On jest żonaty, mamo - rzuciła obojętnie Debora, idąc do telefonu. - Ach! - Entuzjazm Racheli nagle się ulotnił. - Od kiedy to do mojej córki dzwonią żonaci rabini? - Wznosząc oczy ku niebu, dodała: - Ojcze Wszechświata, czemu musisz sku- piać wszystkie nieszczęścia na moich dzieciach? - Cześć, Deboro. Naprawdę czekałem, dopóki nie zobaczę czterech gwiazd na niebie, żeby się absolutnie upewnić, że szabat już się skończył. - Wszystko w porządku, rabi - odpowiedziała. - Proszę - rzekł z naciskiem. - Jedyni ludzie, którzy zwracają się do mnie per "rabi", to wierni, którym nie podo- bają się moje kazania. Tak czy owak, zastanawialiśmy się z żoną, czy mogłabyś wpaść do nas jutro na drugie śniadanie. Po prostu bajgle z wędzonym łososiem - i odrobina prozeli- tyzmu. - Co przez to rozumiesz? - spytała ze zdziwieniem. - Powiem ci, jak już zjesz swój bajgiel - odpowiedział dobrodusznie rabi. Podał Deborze swój adres i odłożył słu- chawkę. - Czy mogę spytać, o co w tym wszystkim chodzi?- Rachela zmierzyła przenikliwym spojrzeniem córkę, która wró- ciła do salonu. - O nic - odrzekła lekko Debora. - Wyłącznie o bajgle. W chwili gdy Estera Goldman otworzyła drzwi, Debora poczuła ostre ukłucie bólu, ponieważ oboje, ona i jej mąż, trzymali na rękach dzieci - bliźnięta. Nagle Debora zatęskniła rozpaczliwie za synem. Steve'owi Goldmanowi wydało się, że rozumie uczucia, które odmalowały się na twarzy Debory. - Dzieci to nie tylko radość, zapewniam cię - powiedział, prowadząc ją do salonu. - Są cudowne, ale nie w środku nocy. - Wskazał suto zastawiony stół i zaprosił ją: - Poczęs- tuj się bajglem. Zgodnie z obietnicą, rabi nie poruszał poważnych tematów, dopóki Debora nie skończyła drugiego bajgla. - Jestem czegoś bardzo ciekaw, ale proszę, powiedz mi, jeśli uważasz, że to nie mój interes. Stanowisz dla mnie wielką zagadkę... - No cóż, różnie już o mnie mówiono, ale "zagadką" nie byłam jeszcze nigdy. Co cię tak intryguje? - Jestem pewien, że wiesz, o co mi chodzi - odpowiedział przyjaźnie Steve. - Córka silczańskiego rabina mieszka w ki- bucu tak zdecydowanie świeckim, że jego członkowie pracują na polach nawet podczas najważniejszych świąt. Potem wraca do Brooklynu i bierze udział w czymś, co jej rodzina uważałaby z pewnością za obrzędy pogańskie. - Milczał przez chwilę, pozwalając jej zastanowić się nad tymi wstępnymi uwagami, po czym rzekł: - Wypływa z tego dla mnie tylko jeden wnio- sek - że czegoś szukasz... - To prawda - przyznała - i mam nadzieję, że nie za- brzmi to pompatycznie, ale myślę, że szukam lepszego kon- taktu z Bogiem. - O to właśnie chodzi w naszym ruchu - wtrąciła Este- ra - i wcale nie wszystko, co robimy, jest nowomodne. Wzy- wanie kobiet do Tory było powszechną praktyką dawniej, w okresie talmudycznym. To sami frumerzy "zreformowali" ten zwyczaj. - Szczerze mówiąc, gniewa mnie to, że ortodoksi patrzą na mnie z góry, ponieważ nie akceptuję idiosynkratycznych sposobów interpretowania przez nich Biblii. - Steve, gorącz- kując się coraz bardziej, uderzył pięścią w stół i powie- dział: - A przecież Tora należy do wszystkich Żydów. Bóg dał ją Mojżeszowi na górze Synaj, a nie pewnemu rabinowi w Brooklynie, który uważa, że ma wyłączny przywilej świę- tości. - Masz rację - zgodziła się Debora. - Wiele z tych rzeczy, które przed chwilą powiedziałeś, wyjąłeś wprost z ust mojemu bratu Danny'emu. Rzucił właśnie seminarium. Wy- gląda na to, że mój ojciec będzie ostatnim rabinem Lurią. - Przepraszam - powiedział Steve. - Czy jesteś przy- gnębiona? - Z powodu ojca - tak, z powodu Danny'ego - nie. I mówiąc z brutalną szczerością, nie jestem pewna, czy w świe- cie, w którym nie ma już Silcza, potrzebny jest silczański rebe. - Ale to wcale nie oznacza, że linia rabinów Luria musi wygasnąć - wtrącił dramatycznie Steve. - Czy pomyślałaś kiedykolwiek, że możesz zostać rabinem? Moje seminarium rozpoczęło już smichę kobiet. Debora była tak zaskoczona, że ledwo zdołała wykrztusić: - Mój ojciec podałby ci zapewne tysiąc doktrynalnych przyczyn, dla których kobiety nie mogą zostać rabinami. - Z całym szacunkiem - odparł Steve - ale potrafiłbym mu podać tysiąc i jeden, dla których mogą. Masz czas, żeby posłuchać wykładu? - Słucham - uśmiechnęła się Debora. - A zatem, po pierwsze, od stuleci rabini źle interpretują męski zaimek w Biblii, ponieważ jeśli się nad tym dobrze zastanowić, chodzi tam o "człowieka", a nie o "mężczyznę". Wielowyznaniowy zespół, który zajmuje się uwspółcześnianiem poprawionej standardowej wersji Biblii, używa nadal zaimka On" w odniesieniu do Jezusa i Boga, natomiast w innych przypadkach proponuje interpretację taką jak na przykład w Księdze Powtórzonego Prawa, rozdział ósmy, werset trzeci: "...nie samym tylko chlebem żyje człowiek...". Oczy Debory rozbłysły. Natychmiast wspomniała słowa, które od dawna tkwiły jej w pamięci jak cierń w boku. - Czy nie pamiętasz znanego zakazu rabiego Eliezera, by kobiety czytały Torę? - A Ben Azzai? - zareplikował Steve. - Mędrzec o rów- nym autorytecie? Powiedział, że mężczyzna winien uczyć córkę Biblii. W rzeczywistości - i założę się, że nie uczono cię tego w szkole - Talmud mówi, że Bóg obdarzył kobiety większym rozumem niż mężczyzn. - Masz rację - przyznała z wymuszonym uśmiechem.- Nigdy nam o tym nie mówiono. - Jeśli chcesz się przekonać na własne oczy - wtrąciła Estera - zajrzyj do Traktatu Nida. Debora popatrzyła na nią z podziwem, Steve zaś ciągnął swoją myśl: - Ty, Deboro, ze wszystkich ludzi, potomkini Miriam Spiry... - Kogo? - Pozwól, że pokażę ci to czarno na białym. Podszedł do półki i wyjąwszy tom Encyclopaedia Judaica, przerzucił szybko kartki. - Może przeczytasz to głośno, Deboro? - spytał, wska- zując miejsce na stronie. - "Luria - słynna rodzina, której genealogia sięga czter- nastego wieku". Steve pokazał jej tekst kilka akapitów poniżej. - Czytaj dalej, proszę. - "Źródła donoszą, że córka protoplasty rodu, Miriam- w przybliżeniu tysiąc trzysta pięćdziesiąty rok - uczyła prawa żydowskiego zza zasłony w jesziwie". - Zdumiona Debora podniosła wzrok na oboje Goldmanów. - No widzisz - uśmiechnęła się Estera. - Nie byłabyś nawet pierwsza. - Czy nie sądzisz, że nadszedł czas, żeby kobiety z rodu Luriów wyszły wreszcie zza zasłony? - spytał po chwili jej mąż. Zapadło niezręczne milczenie. - Ale ja nie ukończyłam college'u. - A Mojżesz? - uśmiechnął się rabi. - A Chrystus? A Budda? Egzamin wstępny do Hebrew Union College polega na sprawdzeniu znajomości Tory, Talmudu i języka hebraj- skiego. Założę się, że zdałabyś go z marszu. Debora wahała się przez chwilę. - Naprawdę zabiłeś mi ćwieka. Nie wiem, co powiedzieć. - Po prostu obiecaj mi, że się nad tym zastanowisz. - Z pewnością to mogę ci obiecać - ustąpiła Debora. - To świetnie - odpowiedział Steve. - A teraz czas na coś oszałamiającego. Poczekaj, aż spróbujesz strudla Estery. Gdy żona rabiego zaczęła kroić ciasto, Debora poczuła się głupio, że prawie z nią nie rozmawiała. Spytała więc uprzejmie: - Powiedz mi, Estero, jak się czujesz będąc żoną nowo- czesnego rabina? - Powinnaś mnie zadać to pytanie - wtrącił Steve. - Dlaczego? - zdziwiła się Debora. - Ponieważ Estera również jest rabim. Jedynym człowiekiem, do którego mogła się zwrócić, był Danny. - Przepraszam, że zawracam ci głowę właśnie teraz. - Daj spokój, Deb. Skoro kryzys nastąpił wtedy, gdy się go spodziewaliśmy, to nie jest kryzys. Nawet jeśli nie mogę sobie poradzić ze sobą, to nie znaczy, że nie potrafię być obiektywny w stosunku do ciebie. - Umilkł, po czym dodał serdecznie: - I dumny jak diabli. - Ale, Danny, przypuśćmy, że mnie przyjmą. Czy człon- kowie B'nai Simcha będą płacili za mnie czesne, tak jak płacili za ciebie? Entuzjazm Danny'ego nie przygasł. - Jeśli egzaminy będą ci szły dobrze, przyznają ci sty- pendium. - W porządku, przypuśćmy, że są nienormalni i rzeczywiś- cie to zrobią. Powiedz mi, pod którym drzewem w Prospect Parku twój siostrzeniec i ja mamy rozbić namiot. Danny nie odzywał się przez chwilę, pocierając palcem czoło, jak gdyby chciał pobudzić mózg. - Szczerze mówiąc, Deb - powiedział tonem świadczącym o tym, że chce przekonać samego siebie - wiesz, jak bardzo i mama, i ojciec pragnęli, żebyś wróciła. A perspektywa posia- dania nowego wnuka - w ich własnym domu - sprawi, że tata znowu nabierze chęci do życia. - A jeśli się dowie, co robię? - Kto mówi, że musisz poinformować go o wszystkim szczegółowo? "Rabi" oznacza nauczyciela. Po prostu powiedz, że uczysz się, żeby zostać nauczycielką. Nie skłamiesz - nie powiesz tylko całej prawdy. Danny skrzyżował ramiona na piersi, promieniejąc zadowo- leniem. - Teraz możesz rozwiązać wszystkie moje problemy- zażartował. Debora jednak siedziała nadal z grobową miną. - O co chodzi? - ponaglił ją brat. - Nie mogę dłużej kłamać - jęknęła cicho. - Że zostaniesz nauczycielką? Przecież ci powiedziałem... - Nie w tym rzecz, Danny! - wykrzyknęła. - Kiedy się dowiesz, co ukrywam, zapewne również będziesz żałował, że nie umarłam. Chyba eksploduję, jeśli komuś nie powiem. Czekała w milczeniu na jakiś sygnał ze strony Danny'ego. - Mów, Deboro. słucham. - Eli nie jest synem Aviego. Wymyśliłam tę historyjkę, żeby ukryć prawdę. Na początku wydawało się to takie łatwe... - Deb - powiedział brat - kogo obchodzi, kim jest ojciec dziecka? Najwyraźniej go kochałaś. Cokolwiek zrobiłaś, nie zmieni to moich uczuć wobec Eliego. - Owszem, zmieni. - Odetchnęła głęboko i wyrzuciła z sie- bie, patrząc Danny'emu w oczy: - Eli jest synem Timothy'ego Hogana. Danny'ego po prostu zamurowało. Patrzył na Deborę z nie- dowierzaniem. Nie był zaszokowany. Ani oburzony. Zwyczajnie stracił mowę. Następne chwile przypominały film, puszczony w zwolnio- nym tempie - nawet łzy spływające po policzkach Debory wydawały się niemal stać w miejscu. - Myślałem, że jest już księdzem - powiedział cicho Dan- ny. - Wiem, że rozpoczął studia w Rzymie... - Danny - przerwała mu Debora. - Rzym dzielą od Izraela zaledwie trzy godziny lotu samolotem. Po czym opowiedziała mu wszystko. - Czy Timothy wie o tym? Debora pokręciła przecząco głową, nawet wówczas mając przed oczyma twarz ojca swego dziecka, gdy kochali się po raz ostatni, jego niebieskie oczy, spoglądające na nią z niewymow- ną czułością. Dawno temu szukała pocieszenia, wierząc, że oszczędza Timowi cierpienia. Prawdę mówiąc, pozbawiła go również radości. - Tim nigdy nie zobaczy swego syna - oznajmiła bratu z wyraźnym żalem. - Nigdy się nie dowie, że w ogóle go ma. O Boże, Danny, co ja mam zrobić? - No cóż, na dobry początek - powiedział, starając się ją rozweselić - napij się czegoś. Gdzie ojciec trzyma swój al- kohol? - Nie mogłabym... - Daj spokój, Deb, pamiętasz Koheleta: "...w radości pij swoje wino *? - No, dobrze - zgodziła się, ocierając łzy z policzków.- Zakosztujmy odrobinę tej radości. Barek rabina Mosesa Lurii był zaopatrzony nader skrom- nie - kilka butelek rytualnego wina, trochę wódki i- eureka! - Pejsachówka? - wykrzyknęła Debora, gdy Danny wyjął specjalną paschalną karafkę tego trunku. - Słyszałam, że to prawdziwa bomba w butelce. - Rzeczywiście - odrzekł Danny, przyglądając się etykiet- ce. - Siedemdziesiąt pięć procent. Gdyby była ciut mocniejsza, można by ją wlewać do baku zamiast benzyny. Postawił na stole dwie malutkie szklaneczki z rżniętego szkła i napełnił je mocnym, pachnącym migdałami alkoholem. Debora upiła zaledwie łyczek i zrobiła się blada jak ściana. - Myślę, że ta okazja zasługuje na błogosławieństwo- powiedział Danny, wznosząc szklaneczkę, i wyrecytował po hebrajsku, głosem drżącym z emocji: - "Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszechświata, który nam dałeś życie i utrzymałeś nas, i dozwoliłeś doczekać pory tej". Gdy- bym miał barani róg - dodał - zadąłbym w niego. - I pa- trząc na siostrę, wzniósł toast: - Wszystkiego dobrego, De- boro - długiego życia, zdrowia i szczęścia dla Eliego... Nagle struny głosowe odmówiły mu posłuszeństwa. - Mój syn ma prawdziwe nazwisko - powiedziała błagal- nym tonem. Danny wahał się przez chwilę, po czym wyznał: - Wiem. Ale po prostu nie chce mi przejść przez gardło. 40 Daniel Czekałem na próżno na dramatyczny telefon od złożonego na łożu boleści ojca. Nie zadzwonił nigdy. Skończył się właśnie rok akademicki. Wyświęcono rabi- nów - z wyjątkiem tych, którzy odpadli po drodze. Musiałem pogodzić się z faktem, że rezygnacja ze smichy pociąga za sobą utratę możliwości uzyskania stopnia bakalaureusa - co odzwierciedla różnicę między posiadaniem limuzyny a koniecz- nością prowadzenia jej. Na szczęście wciąż miałem kilkoro przyjaciół. A ściślej mó- wiąc dwoje. Bellera - który udostępnił mi gabinet w swoim mieszkaniu, oraz Ariel - u której trzymałem już od pewnego czasu część mojej garderoby. Zgodziła się, żebym wprowadził się do niej wraz z moimi książkami. Zaprosiła mnie nawet, żebym pozostał tam przez całe lato, podczas gdy ona miała towarzyszyć swemu "opiekunowi" - jak go kpiąco nazywa- łem - w kolejnej europejskiej hulance. Co będę jadł, gdy wyczerpią się delikatesy w jej lodówce, to całkiem inna sprawa. Beller zaproponował mi również gościnę w jego domku w Truro - letnim schronieniu psychiatrów na wybrzeżu. Mu- siałem jednak pozostać w mieście i pomóc Deborze przygoto- wać się do specjalnych egzaminów wstępnych, które zorgani- zowało dla niej seminarium. Gdy pożyczyłem jej pieniądze na książki, doszedłem do wniosku, że dwieście sześćdziesiąt jeden dolarów, które zostały na moim koncie w banku, starczy mi najwyżej na sześć tygo- dni - zakładając, że będę jadł tylko jeden posiłek dziennie. Nie zwierzyłem się Ariel z grożącego mi bankructwa. Mimo to przed wyjazdem to osobliwie amoralne stworzenie odbyło ze mną szczerą rozmowę. Najwyraźniej dla odmiany, Charlie Meister zamiast na Riwierze, wynajął dla nich w tym roku willę i jacht na Morzu Kaspijskim, gdzie prawdopodobnie mogli odbyć rejs po największym jeziorze świata i kupić u źród- ła kawior i jesiotra. - Martwię się, że zostajesz tutaj sam, Danny - powie- działa. - Wolałabym, żebyś zamieszkał u Aarona. Miałbyś przynajmniej z kim pogadać. - Psychoanalitycy nie rozmawiają - mruknąłem - tylko słuchają. Poza tym, będę uczył siostrę. A to jest dla niej idealne miejsce, gdzie można się skoncentrować. Poradzę sobie. - Daj spokój, Danny - powiedziała zdumiewająco ma- cierzyńskim tonem. - Przede mną nie musisz się zgrywać. Jak zamierzasz zarabiać na życie? Szukałem jakiejś dowcipnej odpowiedzi, rozbroiła mnie jed- nak całkowicie troska w jej oczach. - Nie wiem, Ariel - przyznałem się. - Gdy tylko Debora załatwi swoje sprawy, będę musiał znaleźć jakąś pracę. - Czy twoja męska duma dozna uszczerbku, jeśli zapro- ponuję ci pożyczkę? Co miałem na to odpowiedzieć - że nie mam dumy? Albo jeszcze szczerzej, że nie mam pieniędzy? Wzruszyłem tylko ramionami. - Dobrze - powiedziała, nachylając się ku mnie. - Po- daj mi numer swojego konta, a ja polecę, żeby dokonano przelewu. - Wyłącznie w ramach pożyczki - zastrzegłem. - Zwrócę ci co do grosza. - Zgoda. - Pokiwała tak energicznie głową, że jasne loki opadły jej na twarz. - Tak czy owak, nie ma pośpiechu. Naprawdę nie zbiednieję bez tych pięciu tysięcy. - Pięciu tysięcy? - powtórzyłem zdumiony. - Czemu, u diabła, myślisz, że potrzebuję aż tyle? - Chcę po prostu, żebyś się dobrze bawił, gdy mnie nie będzie. Poza tym, możesz mądrze zainwestować te pieniądze i stać się bogatym człowiekiem do czasu, gdy się znów zoba- czymy. - Ale ja nie mam zielonego pojęcia... - No cóż, chyba mogę być ci pomocna. Charles jest istnym geniuszem w interesach i obracaniu pieniędzmi. Czasami udaje mi się to i owo podsłuchać... - Nagle przerwała i zamyśliła się, po czym dodała konspiracyjnym tonem: - Danny, nie po- winnam ci mówić, ale tego lata można będzie nachapać się na pszenicy. Pomyśl o tym. Jedyny wniosek, jaki potrafiłem w tej chwili wyciągnąć ze wspaniałomyślnych słów Ariel, to że troszczy się o moje zdro- wie i ostrzega mnie, żebym unikał białej mąki. Przyrzekłem sobie zastanowić się nad tym głębiej, gdy już ochłonę z wra- żenia po nagłym wzbogaceniu się. Nazajutrz rolls Charlesa zatrzymał się przed domem, żeby zabrać Ariel. Kusiło mnie, by zejść na dół i pomachać jej na pożegnanie. Nie miałem jednak ochoty oglądać jego gęby. Mój smutek po utracie Ariel - albowiem coś mi mówiło, że rozstaliśmy się na zawsze, choć nie padły słowa pożegna- nia - zmniejszył się nieco, gdy o wpół do dziesiątej rano zadzwonił do mnie mój bank (po raz pierwszy!), żeby mnie poinformować, że moje konto znacznie się powiększyło dzięki przelewowi pięciu tysięcy dolarów. Myślę, że urzędnik był jeszcze bardziej przejęty ode mnie. Bogaty jak nigdy, udałem się do Zabara i kupiłem w ogrom- nych ilościach moją ulubioną solę, nowoszkockiego łososia, pełnoziarnisty pszenny chleb oraz inne frykasy, żeby dokar- mić moją dzielną siostrę, gdy przyszła na pierwszą lekcję. Jak się okazało, świętowaliśmy również wyjście naszego ojca ze szpitala. Debora pracowała jak szalona. Lata jałowej frustracji wy- tworzyły w niej strumień pary, który popychał ją niestrudzenie do przodu. Nie tylko uczyliśmy się razem bez przerwy, od rana do wieczora, ale Bóg wie jak długo siedziała jeszcze po nocach, żeby zapamiętać wszystko, co przerobiliśmy. W każ- dym razie zawsze następnego dnia miała to wykute na blachę. Moje przewidywania, jeśli idzie o ojca, spełniły się co do joty. Fakt, że otarł się o śmierć, sprawił, iż złagodniał i poparł bez zastrzeżeń decyzję Debory, że zostanie "nauczycielką heb- rajskiego", nie zakwestionował również jej wyboru uczelni. Oczywiście, nadejdzie czas, gdy będzie musiała obwieścić mu nowinę o nieznanym wnuku. Ale to może poczekać, aż trochę odzyska siły. Podczas pierwszej wizyty w gniazdku Ariel Debora nie po- trafiła powstrzymać się od pytania, jakim cudem, u licha, wykopany z własnego raju, wylądowałem dla odmiany w tym. Gdy więc wieczorem piliśmy kawę, opowiedziałem jej o wszyst- kim. Bez względu na to, przez co przeszła, pozostała nadal w pew- nym sensie niewinną dziewczynką. Mimo że miała nieślubne dziecko - w dodatku z seminarzystą rzymskokatolickiego wyznania - nie zdawało się to wpływać na jej duchową czys- tość. Kochała Tima całym sercem i nie miała poczucia grzechu. Widziałem, że była zaszokowana moim wyznaniem, ale nie pozwoliła sobie na żaden osąd, powiedziała tylko: - Danny, wprawdzie nie brzmi to bardzo koszernie, ale jakie mam prawo, żeby cię osądzać? Mimo to uważałem również za swój obowiązek troszczenie się o jej dobre samopoczucie. Czułem instynktownie, jak wielkim uczuciem darzy swego syna, ale nawet w mojej zagmatwanej sytuacji miałem świado- mość, że dorośli potrzebują surowca w postaci miłości, żeby przetworzyć go na miłość do dzieci. Avi Ben-Ami był zawsze mitem. Timothy, aczkolwiek cał- kiem realny, stopniowo zblednie w jej pamięci - a przynaj- mniej tak mi się wydawało - niczym wzór na starym gobe- linie. Wiedziałem, że w obecnej chwili życie Debory wypełnia niepokój o egzaminy. Będzie to jednak krótkotrwały środek znieczulający ból samotności. Jak ma zaśpiewać dziecku do snu kołysankę o tatusiu, wiedząc, że Eli tatusia nie ma. Debora twierdziła z uporem, że jej życie jest pełne, kiedy jednak naciskałem ją, chcąc dowiedzieć się czegoś bliższego o mężczyznach w jej życiu w Izraelu, nie chciała o niczym mówić. Mimo to wpadłem na pewien ślad. Jednym ze specjalnych tematów, z których przygotowywała się do egzaminu wstępnego, była współczesna poezja hebrajska. Nie miałem o niej zielonego pojęcia, albowiem w moim semi- narium uważano, że poeta godzien jest analizy dopiero przynaj- mniej w sto lat po śmierci. Kilkakrotnie zapuściłem delikatną sondę i dowiedziałem się, że ma indywidualne zajęcia z facetem o imieniu Zeb, który jeśli nawet -jak ujęłaby to Ariel - nie rozpalił w niej ognia, to w każdym razie rozniecił coś więcej niż tylko miłość do słowa. Debora, oczywiście, natychmiast zajęła pozycję obronną. - Skąd ci przyszło do głowy, że on się mną interesuje? - Daj spokój, Deb. Wykładowcy w college'u nie proponują dodatkowych zajęć bez głębszych powodów. Zadzwonisz do niego po powrocie do Izraela? - Wówczas jedynie, jeśli test pójdzie mi dobrze - rzekła wymijająco. Świetnie - pomyślałem. - Mam tylko nadzieję, że Zeb nie ma żony albo nie jest kimś w rodzaju żydowskiego mnicha. Debora zdała egzaminy wstępne dwudziestego siódmego i dwudziestego ósmego czerwca 1972 roku. Dwanaście godzin pisemnych testów z Tory, Talmudu, historii i języka, a następ- nie egzaminy ustne - byłem absolutnie pewien, że zda je śpiewająco. Przed powrotem do kibucu - i do syna - Deborę czekało trudne zadanie wyjawienia rodzicom tajemnicy swojego ma- cierzyństwa. Zaczekała z tym do wigilii pierwszego szabatu, gdy ojciec był już w domu i zajął swoje miejsce u szczytu stołu. Po kolacji opowiedziała swoją historię w obecności naszych sióstr, ich mężów i dzieci - stanowiących coś w rodzaju chóru greckiego w tym dramacie. Opłakali Aviego Ben-Amiego, po czym ojciec przyrzekł, że przez miesiąc będzie śpiewał psalmy ku pamięci swego bohater- skiego zięcia - ta reakcja tylko spotęgowała jeszcze zawsty- dzenie Debory. Wszyscy zgodzili się, że to wielkie szczęście, iż Avi nadal żyje w swoim synu. Matka nie ukrywała radości na myśl, że znów usłyszy w domu dziecięcy śmiech. A co jeszcze ważniejsze, moja znakomita siostra pomoże choremu ojcu uleczyć złamane serce. Przy mojej psychoanalitycznej żyłce - którą "zaraziłem" się od Bellera - doszedłem do wniosku, że ojciec widzi w Elim mojego zastępcę, puszczając mnie w ten sposób nie tylko w nie- pamięć, lecz wykreślając z grona żywych. 42 Debora Debora przeżyła ogromny wstrząs, gdy trzydziestego sierpnia 1972 roku musiała pożegnać się z miejscem, które zawsze uważała za swój dom, oraz z ludźmi, którzy stanowili dla niej rodzinę. Podczas ostatnich dni w Kfar Ha-Sharon, dokądkolwiek szła, przyjaciele zatrzymywali się, by z nią porozmawiać. I każ- da rozmowa kończyła się uściskiem. Smutek rozstania łagodziła radosna perspektywa wspólnego zamieszkania z małym synkiem. Gdy Steve Goldman zadzwonił do niej z wiadomością, że przyjęto ją do seminarium, nie posiadała się z radości, uważając to za mały krok w walce o równość żydowskich kobiet. Chyba cały kibuc załadował się do starego autobusu, żeby odprowadzić ją na lotnisko. Debora siedziała, trzymając Eliego na kolanach, i bała się rzucić ostatnie spojrzenie na lazurowe wody Jeziora Tyberiadzkiego, żeby nie wybuchnąć płaczem. Nawet wygadanemu Boazowi nie udało się przekonać funk- cjonariuszy służby bezpieczeństwa, żeby pozwolili całej grupie wejść do terminalu. Wpuszczono jedynie Boaza i Zipporę. - A teraz, Deboro - powiedział surowo Boaz - przysięg- nij uroczyście, że odwiedzisz nas w przyszłym roku w lecie. - Przysięgam, że będę wracała co rok. - Powiedzmy; raz na kilka lat - odpowiedział filozoficz- nie. - Zawrę jednak z tobą specjalną umowę. Będziesz praco- wała w polu tylko pół dnia, a resztę poświęcisz na naukę. Eli, wyczuwając smutny nastrój rozstania, zaczął płakać. - Cśśś, kochanie - powiedziała cicho Debora - jesteś przecież dużym chłopcem. A teraz pocałuj babcię i dziadka na do widzenia. Malec posłusznie powiedział łamiącym się głosem: - Szalom sawta. Eli był zbyt podenerwowany, by usiedzieć spokojnie, toteż Debora przez większą część lotu służyła mu jako poduszka. Odpoczęła jedynie przez krótką chwilę, gdy stewardesa za- proponowała jej, że potrzyma "słodkie maleństwo" - a nie było to słowo, którego w tej chwili użyłaby Debora - żeby mamusia mogła odświeżyć się w łazience. Niepokój synka, mimo że męczący, odwrócił jej myśli od innych trudnych spraw. Na przykład, jak pogodzić studia z wypełnianiem obowiąz- ków matki. A przede wszystkim, jak mieszkać znów pod jed- nym dachem z ojcem. Wyjechała z domu jako nieposłuszna dziewczynka, która została ukarana. Wracała jako kobieta, która zaznała cierpienia i zasmakowała podstawowych rozkoszy życia. Czy ojciec pogodzi się ze zmianą jej statusu? Czy zaakceptuje fakt, że jest dorosła? Nawet gdyby się nie pogodził, nie miała wyjścia, dopóki nie zdoła się uniezależnić finansowo. To niepokoiło ją nawet bardziej niż zajęcia w seminarium, albowiem była podekscytowana perspektywą studiowania Tal- mudu, Tory oraz historii na równi z mężczyznami. Nie wybie- gała myślą poza studia, jeśli idzie o jej smichę. Dzieliło ją od tego wiele lat, nie traktowała więc całej sprawy na tyle poważ- nie, by się bać. Widziała przed sobą mnóstwo innych wyzwań. Danny po raz pierwszy naprawdę uświadomił sobie, że ma siostrzeńca, gdy odbierał Deborę na lotnisku. Przytulił do siebie małą ludzką istotkę. Głęboko wzruszony, popatrzył na Eliego i odwróciwszy wzrok, zauważył cicho: - Ma oczy swojego ojca. - Tak - potwierdziła szeptem Debora. Śpiący i przestraszony Eli zaczął płakać. - Cicho, malutki, jestem twoim wujkiem - pieszczotliwie odezwał się do niego Danny, po czym spytał Deborę: - W ja- kim języku on mówi? Hebrajskim? Angielskim? - Pół na pół - odpowiedziała Debora. Nagle Eli uspokoił się. Położył ciepłą, pulchną rączkę na szyi Danny'ego. - Proszę wziąć bagaże - powiedział jego wuj, skinąwszy na tragarza. - Mój gruchot czeka na nas. Limuzyna, do której się skierowali, była tak długa, że przy- pominała raczej wagon kolejowy. Szofer w niebieskiej liberii trzymał drzwi otwarte. Gdy upew- nił się, że Eli i Debora usadowili się wygodnie, poszedł dopil- nować bagażu. - Danny, zwariowałeś? - zaprotestowała Debora, gdy brat wsiadł do środka i zamknął drzwi. - To musiało kosz- tować cię fortunę. - Nic nie jest za dobre dla mojej siostry - odparł serdecz- nie. - Zresztą, jeśli idzie o pieniądze, to moim jedynym prob- lemem jest, na co je wydawać. Opowiedział jej w dużym skrócie, w jaki sposób stał się bardzo bogatym człowiekiem. Deborę zaniepokoił finansowy sukces brata i jego euforyczne zachowanie na pokaz. Sprawiał wrażenie, jak gdyby chciał ją za wszelką cenę przekonać, że jest szczęśliwy. - Czy rodzice wiedzą o tym? Pokręcił przecząco głową. - Nie, nie miałem odwagi zadzwonić. Wprawdzie ojciec czuje się znacznie lepiej, ale rzadko wychodzi z domu, nie licząc synagogi. Uśmiechał się z wyraźnym przymusem. - Chciałbym im pomóc, Deb - powiedział, spuszczając oczy. - Zwłaszcza mamie. Chciałbym ją zaprowadzić do Saks Fifth Avenue, by mogła wykupić cały sklep. Wiem jednak, że ojciec gardzi tym, co zrobiłem, i nie pozwoliłby jej iść ze mną. Gdybym tylko znalazł sposób... - Głos mu się załamał. - O co chodzi? - spytała serdecznie. Wziął ją za rękę. - Deb, gdybyś się zorientowała, czego mogą potrzebo- wać - dla domu, dla szkoły, czegokolwiek - po prostu daj mi znać. Chciałbym coś zrobić, no wiesz, być w jakiś sposób pomocny... użyteczny... Ku zdziwieniu Debory, gdy dojechali do autostrady Brook- lyn Queens, kierowca zjechał na pobocze, gdzie czekała druga limuzyna. - Co się stało? - Obawiam się, że syn marnotrawny musi wysiąść. Nie mogę się pokazać na terytorium ojca. Czuję się jak Spinoza, który został wyklęty. Debora ujęła dłoń brata w obie ręce. - Posłuchaj, Danny - szepnęła z uczuciem. - Postaram się wszystko naprawić, przysięgam. Będziesz ze mną w kon- takcie? - Ty musisz być - odpowiedział. - Zatrzymałem się w hotelu "Pierre". Zaczął grzebać w kieszeniach i po chwili wyjął czarne pudeł- ko zapałek. - Jest na nim numer telefonu. Zadzwoń, gdy nikogo nie będzie. Czy mógłbym przynajmniej od czasu do czasu zabrać gdzieś mojego siostrzeńca i kupić mu kilka milionów zabawek? - Oczywiście - roześmiała się Debora i ucałowali się ser- decznie. - Opiekuj się mamą, dobrze? - szepnął Danny, obejmując Eliego. I wysiadł z samochodu. Gdy limuzyna ruszyła, Debora patrzyła przez tylną szybę, jak Danny wsiada ze smutkiem do drugiego samochodu. 43 Debora Ta, która wyjeżdżała w milczeniu i niełasce, wracała teraz w chwale niczym królowa Estera. Deborę i Eliego witali nie tylko rodzice i siostry, lecz dziesiąt- ki krewnych, z których każdy chciał zobaczyć dziecko. Orzekli zgodnie i ochoczo, że chłopczyk jest jeszcze ładniejszy niż na zdjęciach. Gdy wszyscy się zebrali, rabin Luria nakazał, by się uciszyli. Poza tym, że dawało się zauważyć lekkie usztywnienie po prawej stronie, wciąż wyglądał blado i mizernie, gdy wznosił toast z okazji przyjazdu najmłodszego członka rodziny Lu- riów... Eliego Ben-Ami. Debora uważała, że ojciec starannie wyreżyserował całe przedstawienie, ponieważ nikt nie wspomniał imienia jej brata. Gdyby zginął w wypadku samochodowym, a nie został wy- gnany, przynajmniej wspominano by go jako "świętej pamięci Danny'ego". Nie powiedziano jednak nic. Kompletnie nic. Debora nie mogła w żaden sposób upewnić się, czy ktokol- wiek z zebranych wie o jego złotej metamorfozie. Jednakże, gdy uroczystość osiągnęła swoje apogeum, za- uważyła, że matka siedzi w odległym kącie, płacząc cicho z tęsknoty za swoim jedynym synem. Dopiero po wyjściu ostatniego gościa Luriowie siedli do późnej kolacji. Rabin uśmiechał się do swego błękitnookiego wnuka, nawet wówczas gdy maluch celowo zrzucał łyżeczkę na podłogę po to, by Debora ją podnosiła. - Nu, mój mały, porozmawiajmy trochę mamaroszn. Debora zjeżyła się, słysząc, że ojciec proponuje jej synowi, by rozmawiali w jidysz. W pewien sposób starszy pan nadal żył w silczańskim getcie i powiedzenie "język ojczysty" nasu- wało myśl o epoce, gdy jidysz był językiem obywateli drugiej kategorii - matek, które nie dostąpiły zaszczytu nauki heb- rajskiego. Ona, przeciwnie, przyjechała z kraju, w którym hebrajski był nie tylko językiem błogosławieństw, ale pytano w nim o najbliższy przystanek autobusowy. Mimo że ojciec nie przypominał obrzydliwego rabiego Schiff mana, przestał być dla Debory przykładem nowoczesnego Żyda. Był jednak nadal jej ojcem. Będzie musiała nauczyć się oddzielać poglądy od uczuć. Zabierając dziecko z Izraela, pocieszała się myślą, że przynaj- mniej jej synek będzie uczył się angielskiego. Teraz zdała sobie sprawę, że podczas jej całodziennych zajęć w seminarium Eli będzie słuchał w Brooklynie mniej angielskiego niż w kibucu. A nie chciała, żeby dorastał, czytając Szekspira czy Thomasa Jeffersona w obcym języku. Dziekan Wiktor Aszkenazy - mężczyzna o szerokich ba- rach, który wyglądał raczej na trenera drużyny futbolowej- wszedł na podium. Uśmiechnął się do swego audytorium, składającego się z kil- kunastu mężczyzn i chyba dwukrotnie większej liczby kobiet, a następnie zwrócił się do nich słowami, których Debora Luria nawet w najśmielszych marzeniach nie spodziewałaby się usły- szeć w seminarium rabinackim: - Panie i panowie... Jakże długą i ciężką drogę musiała przebyć, żeby doczekać takiej chwili. - Słowo "rabin", zanim stało się zaszczytnym tytułem- mówił dalej dziekan - oznaczało po prostu nauczyciela. In- teresującą rzeczą jest, że zyskało ono obecne znaczenie w epoce Hillela, współczesnej Chrystusowi... Następne słowa wprawiły Deborę w zupełne osłupienie. Coś podobnego w żydowskim seminarium! - W Ewangelii według św. Marka, gdy Piotr ma wizję Jezusa rozmawiającego z Eliaszem i Mojżeszem, zwraca się do swego mistrza, tytułując go rabinem. Historycznie biorąc, dwaj inni żydowscy mędrcy nie mogą rościć sobie prawa do tego tytułu. Dziekan przerwał, przesuwając spojrzeniem po twarzach studentów. - Rabin nie ma uprawnień kapłańskich. Nie jest pośred- nikiem między Bogiem a człowiekiem. Nie może udzielać roz- grzeszenia - to leży wyłącznie w rękach Wszechmogącego. Nie może rozkażywać nikomu, ale musi wzbudzać szacunek. Ponieważ jest po pierwsze i przede wszystkim nauczycielem. I ma obowiązek być wzorem ziemskiego zachowania oraz szacunku dla Boga. Pozwólcie mi przytoczyć bardzo stary dowcip, który jest dzisiaj równie boleśnie prawdziwy jak wów- czas, gdy go słyszałem, będąc dzieckiem. Kilka matron siedzi na plaży na Florydzie, przechwalając się osiągnięciami swoich dzieci. Jedna mówi dumnie, że jej syn jest chirurgiem, druga, że prawnikiem, i tak dalej. Wreszcie pytają panią Greenberg: "Nu, a jak tam twoje dzieci?". "Mój syn jest rabinem" - od- powiada. Na to wszystkie wydają głośny jęk, a jedna mówi ze współczuciem: "Aj waj, co za okropne zajęcie dla miłego ży- dowskiego chłopca". Słuchacze uśmiechnęli się, przyjmując do wiadomości tę niemiłą prawdę. - Oczywiście - dodał szybko dziekan - dzisiaj jest to również okropne zajęcie dla miłej żydowskiej dziewczyny. I obawiam się, że określenie "zajęcie" jest aż nazbyt właściwe. Rabin ma przed sobą prawie niewykonalne zadanie - po- wstrzymać rodaków od prób utrzymania za wszelką cenę toż- samości w nieżydowskim świecie, pozostania odrębną mniej- szością. Nie wspominając już o zwykłym nakłanianiu do czy- nienia dobra w świecie, gdzie zło nie tylko istnieje, lecz -jak Bóg mówi Izajaszowi w rozdziale czterdziestym piątym, werset siódmy - On sam je stworzył. Podszedł bliżej do słuchaczy i mówił dalej cicho, niemal konfidencjonalnie. - To prowadzi do samego sedna sprawy, prawda? Przez resztę waszego życia niemal codziennie będzie podchodził do was ktoś - Żyd czy innowierca - i zadawał wam najbardziej prowokujące, egzystencjalne pytanie: "Czemu nasz kochający, sprawiedliwy, miłosierny Bóg stworzył również zło?". Jest to problem, którego nie potrafił zrozumieć Hiob. Ani ofiary holocaustu - czy ci, którzy przeżyli. Zadaniem nas, rabinów, jest więc uczenie mężczyzn i kobiet, jak żyć w tym niedo- skonałym świecie. Wasze studia rabinackie będą szły w dwóch kierunkach. Z jednej strony - będziecie przyswajać spuściznę tysiącleci mędrców i nieść ją, niczym pochodnię w starożytnym biegu sztafetowym, młodszemu pokoleniu. Jeszcze ważniejsza jednak jest pasterska funkcja współczesnego rabina - dora- dzanie, pocieszanie. Przede wszystkim, wskazywanie drogi, słowami Biblii: "Czyń sprawiedliwie, kochaj miłosierdzie, krocz pokornie z twoim Bogiem". Daję wam moje błogosławieństwo i życzę wszystkiego najlepszego. Debora spędziła ranek z Mojżeszem, a popołudnie z Jo- naszem. Aczkolwiek znała te teksty z własnej lektury, po raz pierwszy mogła porozmawiać na ich temat swobodnie z profesorem i kolegami studentami. Ich wykładowca Starego Testamentu, profesor Schoenbaum był znanym konserwatystą, który głosował przeciwko wyświę- ceniu kobiet i słynął z niepotrzebnych afrontów typu: "Nawet kobieta potrafi zrozumieć to pojęcie". Jednakże gdy pierwszego dnia stało się jasne, że Debora znacznie przewyższa wiedzą oraz intuicją swoich kolegów, Schoenbaum zakończył zajęcia słowami: - Sądzę, że wszyscy moglibyście pójść za przykładem pan- ny Lurii, która myśli jak prawdziwy bachur jesziwa. Innymi słowy, jak mężczyzna. Gdy wychodziła pierwszego dnia z budynku, żeby udać się do domu, na schodach powitał ją jej wierny opiekun. - Co za miła niespodzianka! - wykrzyknęła, rzucając mu się na szyję. - Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko poszło dob- rze - uśmiechnął się brat. - Och, Danny, uwielbiam to. Przez całe życie czytałam Torę przy blasku świecy. Teraz nagle czytam ją w jasnym świetle dnia, z ludźmi, którzy wyznają te same wartości. - Było trudno? - spytał, biorąc od niej ciężką torbę z książ- kami i przewieszając sobie przez ramię. - W porównaniu z takim poganiaczem niewolników jak ty, profesor Schoenbaum jest miłym kiciusiem. - No cóż - rzekł Danny z udawaną pokorą - to była część mojego planu - zahartować cię przed prawdziwą walką. Masz czas, żeby wypić z bratem filiżankę kawy? - Dobrze, ale szybciutko - odpowiedziała. Siedzieli w kawiarnianym ogródku, pijąc cappuccino, gdy przypadkowy geniusz Wall Street spytał cicho: - Czy miałaś okazję porozmawiać z nim? Mam na myśli ojca. - Na razie nie. Wolę nie przyśpieszać niczego na siłę. - Tak,.tak - powiedział Danny, starając się ukryć roz- czarowanie. - To chyba właściwa strategia. Chciałem tylko wiedzieć, czy... niczego nie potrzebuje. - Szczerze mówiąc - odrzekła - myślę, że potrzebuje czasu. Ale popracuję nad tym, przyrzekam. - A mama? - nie ustępował Danny. - Nie dowiedziałaś się, czy nie mógłbym jej czegoś kupić? - Chyba - uśmiechnęła się Debora - marzy o opiekaczu do grzanek. Wyglądałoby jednak absolutnie podejrzanie, gdyby nagle pojawił się w kuchni. Może poczekamy do jej urodzin i damy jej go w prezencie? - Tak... dobrze... jasne - zgodził się Danny, który był wyraźnie spięty i zdenerwowany. - Ale ja chciałem zrobić coś więcej. Kupić im tamten dom letniskowy, który wynajmowali- śmy zawsze w Spring Valley, żeby mogli z niego korzystać, kiedy tylko zapragną. - Umilkł na chwilę, po czym dodał:- Właściwie już go kupiłem. Debora ujęła go za rękę. - Danny - powiedziała cicho - spróbuj być cierpliwy. Nie sądzę, żeby udało ci się kupić miłość ojca. - Masz rację - rzekł z goryczą jej brat. - Tego właśnie się obawiam. - Powiedz mi - spytała, starając się poprawić mu na- strój - co robisz przez cały dzień? - No cóż - odpowiedział - moi wielbiciele w McIntyre & Alleyn wyposażyli mnie we własne biurko oraz sekretarkę i dokładają starań, żebym mógł zdać oficjalny egzamin na maklera w Instytucie Finansów. - Ach - uśmiechnęła się Debora - a zatem znowu jesteś studentem? - Tak, nawet mi się to podoba. Niestety, traktują mnie jak wyrocznię delficką - czekają z nabożeństwem na każdą moją kolejną przepowiednię. Mam nadzieję, że nauczę się dość, by wiedzieć, co robię. W każdym razie kupiłem komputer - po- trzebuję całej dostępnej inteligencji. - Musisz być bardzo zajęty. - Nie jestem - odpowiedział markotno. - Nie bawi mnie wyłącznie przyglądanie się, jak moje pieniądze procentują. Mam mieszkanie z sześcioma sypialniami przy Piątej Alei- pięć z nich świeci pustkami. Z jakiegoś powodu nie umiem nawet kupić sobie przyjaciół. - Widziałeś się z Bellerem? - Tak, któregoś wieczora zaprosiłem ich na kolację. Umó- wił mnie z psychologiem... - I? - Zamiast badać moją duszę, facet sondował mnie, w czym lokować pieniądze. - To żart? - spytała Debora. - Czy ja się śmieję? Przyglądał jej się przez chwilę ze znużonym uśmiechem, wreszcie spytał: - To taki szmat drogi stąd do Brooklynu. Czemu nie za- mieszkasz z Elim u mnie na Manhattanie? Zatrudniłbym gos- posię... albo kogo tylko zechcesz." Debora bardzo chciała powiedzieć "tak, ale potrzebowała czasu, by zdecydować się na opuszczenie rodzicielskich objęć, które dopiero odzyskała. - Danny... Eli jest w sympatycznym prywatnym przed- szkolu prowadzonym przez dwie izraelskie dziewczyny. Nie chcę znowu wyrywać go z korzeniami. Wolałabym, żeby po- mieszkał trochę dłużej w domu. - Hej, siostrzyczko - powiedział Danny nie znoszącym sprzeciwu tonem - przyznaj, że nie potrafisz przeciąć nowo odzyskanej pępowiny. Chyba nie sądzisz, że uwierzę, iż to przedszkole Eliego zatrzymuje cię w domu. - To prawda - odrzekła Debora, spuszczając wzrok.- Trochę mi głupio to przyznać, ale wciąż zależy mi na ap- robacie ojca. Danny pokiwał głową i przyznał szeptem: - Rozumiem. To jest już nas dwoje. - Nagle, zakłopotany, spojrzał na zegarek. - O rety, zrobiło się późno. Odprowadzę cię do twojego samochodu. - Nie mam samochodu - powiedziała. - Ależ masz. - Wziął ją pod rękę i wyszli z kawiarni. - Nie - zaprotestowała błagalnym tonem Debora, wy- czuwając w powietrzu jakąś rozrzutność - tylko nie jeszcze jedna długachna limuzyna. - Chciałbym bardzo - uśmiechnął się Danny - ale lepiej, żeby rodzina nie wiedziała, że się widujemy. Spowodowałoby to zbyt duże napięcie w domu. Poszedłem więc na kompromis. Nazywa się Moe. - Słucham? Widziała z daleka żółtą taksówkę, zaparkowaną na poblis- kim rogu ulic, i opartego o nią korpulentnego kierowcę w skó- rzanej czapce. - Ruszajcie się, kochani, bo trafimy akurat na korek w tunelu. - Kto to? - spytała Debora. - Moe, twój zaprzyjaźniony kierowca - i możesz mi wie- rzyć, rozmawiałem z wieloma, zanim go wybrałem. Będzie cię zabierał codziennie po zajęciach i odwoził do domu - dzięki czemu będziesz niezależna, zyskasz czas na naukę i odpoczynek. - Danny, nie musisz mnie rozpieszczać - powiedziała Debora ze wzruszeniem. - Umieram z chęci, by cokolwiek dla ciebie zrobić, Deboro. Pozwól przynajmniej podarować sobie Moego. Debora uścisnęła brata serdecznie i powiedziała cicho: - Dziękuję ci, Dan. - Pośpieszcie się - ponaglił ich Moe. - Za pięć minut potrzebny nam będzie helikopter. Uchylił czapki, trzymając drzwi otwarte. Wsiadając do sa- mochodu, Debora pomyślała, że żałuje, iż Danny nie słyszał przemówienia dziekana Aszkenazego, ponieważ sam mógłby posłużyć za wzór - dobroci, hojności i miłości. Myślała o swoim bracie, który zapewne stał samotnie na balkonie i przyglądał się temu, co się dzieje w Central Parku- zakochanym siedzącym na zielonej murawie, staruszkom space- rującym wolno alejkami, młodym ludziom uprawiającym joging i ludziom w średnim wieku, którzy poruszali się w tempie pośred- nim między jednymi a drugimi - on był poza tym wszystkim. Czemu jest taki samotny? - zastanawiała się. - Przecież chłopiec - wciąż nie potrafiła myśleć o nim jak o dorosłym mężczyźnie - który miał kiedyś w sobie tyle joie de vivre, mógłby mieć mnóstwo przyjaciół, gdyby naprawdę chciał. Czemu wycofał się z normalnego życia? 44 Daniel Nawet mój ojciec, przy całej swej mądrości, nie potrafił sprawić, by historia się powtórzyła. Przez dwa lata prosiłem Deborę, żeby rozpoczęła samo- dzielne życie na Manhattanie. W tym czasie dokonałem kilku szczęśliwych posunięć na rynku, przewidując dewaluację dolara w 1973 roku i wzrost cen za kontrakty typu "future" na sok pomarańczowy w 1974 roku, dzięki czemu stałem się tak nie- przyzwoicie bogaty, że mieszkałem samotnie w dwunastopo- kojowym dwupoziomowym mieszkaniu. Zaproponowałem Deborze, że podzielę je tak, żebyśmy mog- li mieszkać tuż obok siebie, pozostając niezależni. Ona jednak uparcie wolała zostać w Brooklynie i dojeżdżać codziennie do HUC. Jednakże dopiero incydent, który zdarzył się pewnej nie- dzieli, zmusił ją do tego, by stawiła czoło sprzecznym uczuciom, które w niej walczyły w związku z tym, że jako dorosła kobieta wciąż mieszkała w domu rodziców. Pracowała na górze nad referatem semestralnym i szła właś- nie po książkę do bogatej biblioteki ojca, gdy usłyszała z jego gabinetu głos synka, recytującego w średniowiecznym jidysz pierwsze zdanie z Księgi Rodzaju. Debora zajrzała do środka, zarazem wzruszona i przestra- szona, widząc swego syna na kolanach ojca, który uczył go Tory - jak mnie niegdyś. Przez chwilę odczuwała zadowolenie, że jej syn dostąpił przywileju, którego ona nigdy nie miała. Potem nagle zdała sobie sprawę, że nasz ojciec ma obsesję - chce jeszcze raz przeżyć to, co przeżywał ze mną. Gdy wyszedł jak zwykle w niedzielę do jesziwy i Debora była pewna, że jej nie usłyszy, zadzwoniła do mnie i powie- działa, że wieczorem przeprowadzi się do mojego mieszka- nia - przynajmniej na czas, dopóki nie znajdzie czegoś dla siebie. Była bardziej uradowana niż zdziwiona, gdy jej oznajmiłem, że - optymistycznie - dawno już wystąpiłem o zezwolenie na prace budowlane, które utworzą mieszkanie 1505-A z "żeb- ra" mojego apartamentu. Ponieważ = jak poinformowałem ją radośnie - nie bę- dzie mogła dłużej korzystać z pomocy matki jako kucharki i opiekunki do dziecka (co wyrzucałem jej konsekwentnie jako kolejną niedojrzałą zależność), ucieszyła się, słysząc, że znalazłem dla niej odpowiednią gosposię. Pani Lucille La- mont, mimo że pochodziła z Birmingham w Alabamie, pro- wadziła koszerną kuchnię od prawie czterdziestu lat. Z gas- tronomicznego punktu widzenia Eli nie przeżyje kulturowego wstrząsu. Jak mi wyznała tej nocy, zarówno ojciec, jak i mama byli przygnębieni jej nagłą decyzją i obietnica, że będzie spędzała z nimi większość szabatów, stanowiła dla nich słabe pocie- szenie. Smutek w oczach ojca wywołał w niej poczucie winy i omal nie zachwiał jej postanowieniem. Ostatecznie jednak, dzięki Bogu, instynkt przetrwania mojej siostry wspomógł jej wolę. O trzeciej po południu zajechał Moe swoją taksówką, żeby pomóc jej przewieźć bagaże, łącznie z trójkołowym rower- kiem. Debora przeżyła chwilę ogromnego zaskoczenia, gdy cho- wała do walizki swoje ostatnie podręczniki. Przyszła do niej mama, pod pozorem pomocy przy pakowaniu, okazało się jednak, że chce pochwalić decyzję córki. - Wierz mi, moje dziecko - powiedziała - że nikt nie będzie tęsknił za małym Elim bardziej ode mnie, ale postępujesz słusznie. Jak inaczej mogłabyś... - Zawahała się. - Mogłabym... co, mamo? - spytała Debora. - Dobrze wiesz - wyjąkała mama, wzburzona i zażeno- wana. - Prowadzić normalne życie. - Chcesz powiedzieć, że moje życie nie jest normalne? - Nie - powiedziała mama. - Nie jesteś zamężna. Mimo że ojciec z uporem wzbraniał się spytać, dokąd się wyprowadza, oboje z matką nie mieli najmniejszych wątp- liwości. - Pamiętaj, żeby Danny nosił ciepły płaszcz - przekazała nawet Deborze wiadomość dla mnie. CZęść 4 45 Timothy Dwudziestu sześciu młodych ludzi leżało twarzą ku ziemi na chłodnej kamiennej posadzce bazyliki św. Jana na Lateranie. Ubrani w identyczne śnieżnobiałe alby, z góry wyglądali niczym skupisko kokonów jedwabnika. Chociaż mieli pod sobą dywan, chłód kamieni przynosił pewną ulgę ich płonącym policzkom, rozpalonym od rzymskiego lata i żarliwości tłumów. Był dwudziesty dziewiąty czerwca 1974 roku, dzień świętego Piotra i Pawła, jeden z najważniejszych dni w kościelnym kalendarzu. Dla nich miał on dodatkowe znaczenie. Dziś bo- wiem odrzucali więzy łączące ich ze światem doczesnym i po- ślubiali swoje dusze wiecznemu Kościołowi. Było wśród nich czterech spośród pięciu amerykańskich Irlandczyków (George Cavanagh został wyświęcony rok wcześ- niej). Na uroczystość zjechali krewni zarówno z pobliskiego Neapolu, jak i z odległych Filipin. Wśród rodzin z Ameryki, które zebrały się tu licznie, by cieszyć się chwałą swoich synów i siostrzeńców, nie znalazł się jednak nikt, kto byłby dumny z Tima. On zaś do pewnego stopnia wolał zachować ten moment wyłącznie dla siebie. Miał przecież w podobny sposób po- strzegać świat do końca życia. Oficjalnie jego oblubienicą był Kościół. Prywatnie znał jej inne, prawdziwe imię: samotność. Na tronie, trzy schodki wyżej, siedział odziany w purpurę główny celebrant, kardynał Emilio Auletta, przewodniczący Kongregacji Nauczania Katolickiego. Obecność tak wysokiego w hierarchii kościelnej dostojnika była szczególnym wyróż- nieniem dla młodych kleryków. Po głównej mszy, kardynał po raz ostatni spytał ich, czy są gotowi poświęcić się służbie Bożej. Uklękli, nisko pochyliwszy głowy, a ojciec John Hennessy, rektor North American College i dzisiejszy Cerimoniere- mistrz ceremonii - tubalnym głosem odczytał ich nazwiska, po czym zwrócił się do Jego Eminencji: - Święty Kościół prosi cię, byś udzielił tym mężczyznom, naszym braciom, święceń kapłańskich. - A twoim zdaniem zasłużyli sobie na to? - spytał kardynał. - Po rozmowach, jakie odbyłem z braćmi w Chrystusie, i po wysłuchaniu opinii wykładowców, uważam, że zasłużyli na tę łaskę. Gdy Tim ukląkł, kardynał lekko położył ręce na jego głowie. W ciszy, która teraz nastąpiła, coś w jego duszy zaczęło dźwię- czeć i brzmiało coraz głośniej, w miarę jak pozostali kapłani celebranci, kładąc ręce, udzielali mu błogosławieństwa. Paradoksalnie, był to najbardziej fizyczny i zarazem najbar- dziej duchowy moment w tym dniu. Ci, których dotknęła już ręka Boga, teraz przekazywali tę świętą łaskę Timowi. Na swój sposób mówili: "Teraz jesteśmy braćmi". Kardynał Auletta odśpiewał modlitwę konsekracyjną, asys- tujący księża szybko przyodziali alumnów w ornaty i czerwone stuły. Ci, którzy rankiem leżeli niczym białe poczwarki, teraz wznosili się niczym nowo narodzone purpurowe motyle. Obecnie dostąpili zaszczytu, by stanąć u boku kardynała i koncelebrować mszę. Gdy na koniec przeszli główną nawą, Tim - mimo całej swej determinacji - patrząc na zapłakanych gości, przyjaciół i krewnych, zapytał w duchu: "A kto za mną uroni łzę?". Tuż po wzniosłej uroczystości nastąpiło nie mniej poważne postludium. W murach North American College co chwila strzelały flesze i korki, a Asti Spumante z takim zapałem napełniał kieliszki, że szampan lał się dookoła. Pośród Amerykanów, którzy specjalnie zjechali na tę okazję, był opiekun Tima, Francis Mulroney, były biskup Brooklynu, ostatnio wyniesiony nie tylko do godności arcybiskupa Bos- tonu, lecz także uhonorowany tytułem kardynała. Tim pośpieszył do niego z gratulacjami, lecz arcybiskup przerwał mu: - Chwileczkę, drogi chłopcze. Dziś jest dzień twojej chwały. Cieszę się, że opuściłeś Brooklyn i podjąłeś dalszą naukę. - Jestem pewien, że Wasza Eminencja użył pewnych wpły- wów, by zapewnić mi hojne stypendium - uśmiechnął się Tim. - Tylko tyle mogłem dla ciebie zrobić. Pontificia Univer- sitas Gregoriana na pewno ci się spodoba. Chyba nie muszę ci mówić, że wyszło stamtąd więcej papieży i kardynałów, niż prezydentów i senatorów z Harvardu. Przy okazji, wiesz jak nasi europejscy koledzy nazywają tę uczelnię? - Tak, Wasza Eminencjo. W skrócie pug, czyli mops. Za- bawna nazwa dla amerykańskich uszu. - Zwłaszcza dla tych z Brooklynu - znacząco roześmiał się kardynał Mulroney. - A kto początkowo przezywał mnie chuliganem? - pół żartem spytał Tim. - Nie ja - odparł kardynał. - Chociaż ojciec Hanrahan z niekłamanym uznaniem mówił o twoim lewym sierpowym. Tim popadł w zadumę. Wiedzą o mnie wszystko - pomyś- lał. - Wszystko. Nowo wyświęcony ojciec Timothy Hogan przeszedł do gó- rujących nad Wiecznym Miastem ogrodów North American College. Tam, w dniu, który powinien być najszczęśliwszym dniem jego życia, spojrzał w niebo i spytał z bólem w sercu: - Panie, jak długo mam Ci służyć, zanim dowiem się, kim naprawdę jestem? 46 Timothy - Domine Hogan, surge. - Adsum - odparł Timothy, wstając z miejsca. Do tej pory zdołał już przywyknąć, że po łacinie nie tylko prowadzono wykłady, ale też w tym języku rozmawiano. Przez ostatnie dwa lata, pięć razy w tygodniu, Tim wchodził po marmurowych schodach głównego budynku Instytutu, kie- rując się do sali wykładowej na primo piano. Tutaj, od wpół do dziewiątej do wpół do pierwszej, wraz z prawie setką kole- gów siadał w ciasnych drewnianych ławkach, aby słuchać wykładów z prawa kanonicznego. Były też zajęcia z filozofii, teologii i historii Kościoła, lecz najwięcej uwagi poświęcano szczegółowej - słowo po słowie, zdanie po zdaniu, akapit po akapicie - analizie obszernego Textus, znanego oficjalnie jako Codex Iuris Canonici. - Domine Hogan. Tim podniósł wzrok na profesora Patrizia di Crescenzę. - Dic nobis, Domine - ciągnął wykładowca. - Habenturne impedimenta matrimonii catholicorum cum acatholicis baptizatis in codice nostro? Czy nasz kodeks zabrania zawierania mał- żeństw między katolikami i ochrzczonymi niekatolikami? - Itaque, Domine - bez wahania odpowiedział Tim.- Codex noster valid pro omnibus baptizatis et impedimenta mat- rimonii sunt pluria. Tak, ojcze. Nasz kodeks obowiązuje wszyst- kich chrześcijan i zawiera wiele zastrzeżeń dotyczących takiego małżeństwa. - Optime - zawołał ojciec di Crescenza i poszukał wzro- kiem innego studenta, który mógłby wyliczyć choćby część przeszkód, uniemożliwiających związek między osobami wy- znającymi prawdziwą wiarę, ale należącymi do różnych koś- ciołów. Tim cały czas zastanawiał się w duchu, czemu hierar- chia rzymskokatolicka uzurpowała sobie prawo do stanowienia zasad obowiązujących wszystkich chrześcijan. Nic tu nie było względnie proste. Tim wkuwał niuanse Ko- deksu Apostolskiego, ale tęsknił za jakąś bardziej frapującą sprawą, na przykład lisa, który wdarł się do wiejskiego kurnika. Za czymś bardziej zbliżonym do zwyczajnego życia. Przypomniał sobie rozmowę z Dannym Lurią dawno temu, gdy obaj jechali metrem z Brooklynu na Manhattan. Młody kandydat na rabina znał wiele kruczków prawnych, na pewno pochodzących z Talmudu. Tekst, który Tim trzymał teraz w ręku, liczył bez mała tysiąc stron i zawierał dwa tysiące czterysta czternaście zasad, w większości dotyczących tajemnic wiary. Wszystkich musiał się gruntownie nauczyć do pisemnych i ustnych egzaminów na stopień licencjata. Istniały też zasady, które każdy ksiądz obowiązany był znać, by móc prowadzić parafię. Na przykład, jak unieważnić nie skonsumowane małżeństwo. Tim zastanawiał się nieraz nad hipotetyczną odwrotnością tej sytuacji: skonsumowanym niemałżeństwem. Takim bez ślubu. Czy Bóg uznałby związek uświęcony tylko miłością? - De impedimentis matrimonii clericorum". "O proble- mach związanych z małżeństwem duchownego". Znakomity, choć niebezpieczny temat, ojcze Hogan. Godzien waszego umysłu - oznajmił profesor di Crescenza. Mówił po włosku, gdyż Tim przyszedł do niego w przerwie między zajęciami. Jedną z największych radości starego wykładowcy było to, że pozwolono mu uczyć, choć już dawno przekroczył siedem- dziesiątkę. Dzięki temu mógł nadal inspirować młode, bystre umysły, wśród których - jego zdaniem - Tim należał do najznakomitszych. - To obszar, który po drugim soborze watykańskim wy- maga ponownego zbadania. Wiem, że stworzysz coś bardzo wartościowego, ojcze Hogan. Nagle z tyłu dobiegł Tima starczy, rozdrażniony głos: - Patrizio, habeste istas aspirinas americanas? Dolet caput mihi terribiliter. Tim odwrócił się i natychmiast rozpoznał pomarszczoną twarz zaglądającego przez drzwi księdza. Ojciec Paolo Ascarelli był oficjalnym skrybą, łacinnikiem, jednym z najwyższych rangą członków domu papieskiego. - Przykro mi, Paolo, lecz mam jedynie zwykłą włoską aspirynę - odparł po włosku profesor. - W poniedziałek dałem ci ostatnią z moich magicznych pigułek. - Niech to diabli... - Starzec skrzywił się, dotykając bolącej głowy. - Tak potwornie mnie łupie, że pomogłaby tylko efedryna. Może zadzwonić do ambasady amerykań- skiej? Profesor tylko uśmiechnął się pobłażliwie. - Mam buferynę, ojcze, może poskutkuje? - wtrącił Tim. - Bóg cię zesłał, młody człowieku - zawołał ksiądz.- Jak się nazywasz? - Timothy Hogan, ojcze. Niestety, fiolkę mam u siebie w pokoju. - A gdzie mieszkasz? - Przy Via dell'Umilta. - Och... ulica pokory. Jeśli jesteś tak zwinny, na jakiego wyglądasz, to na pewno w parę minut obrócisz tam i z po- wrotem. Z góry dziękuję. Ojciec di Crescenza rzucił szybkie spojrzenie swemu studen- towi, jakby chciał powiedzieć: "Nie musisz się przejmować tym starym hipochondrykiem". Tim jednak odparł: - Oczywiście, ojcze Ascarelli. Za chwilę wrócę. - Świetnie, świetnie - ucieszył się cierpiący sługa Bo- ży. - A gdybyś tak przypadkiem w drodze powrotnej wstą- pił po butelkę San Pellegrino... - zawołał za odchodzącym Timem. W niespełna dziesięć minut później zdyszany Timothy Hogan postawił na biurku małą plastikową fiolkę buferyny i butelkę wody mineralnej. Profesor di Crescenza już wyszedł. Jak co wieczór wybrał się na przechadzkę do odległej części placu Świętego Pawła, pod numer piąty Borgo Santo Spirito, gdzie mieściły się kwa- tery jezuitów. - Siadaj, siadaj, ojcze Hogan - polecił ojciec Ascarelli, gdy już skończył cały rytuał przyjmowania lekarstwa.- Chciałbym cię lepiej poznać. Podczas twojej nieobecności pro- fesor wychwalał cię tutaj pod niebiosa. Na ogół nie słucham tego, co mówi Patrizio - zwłaszcza że ostatnio mocno posunął się w latach - ale tym razem przestał wreszcie gadać i pokazał mi część twojej pracy. To znakomite. - Dziękuję, ojcze. - Tim był zarówno zmieszany, jak i ucieszony. - Oczywiście, masz jeszcze długą drogę do tytułu doktora praw kanonicznych - zastrzegł Ascarelli - lecz wspaniale posługujesz się łaciną. Przypuszczam, że gdybyś nie uczył się w Ameryce, już teraz niemal byś mi dorównywał. Wybacz staremu człowiekowi obcesowość, ale moim zdaniem, języka Cycerona można naprawdę nauczyć się jedynie w cieniu Forum Romanum. Westchnął teatralnie. - Wielka szkoda, że po drugim soborze watykańskim tak straciła na znaczeniu szacowna niegdyś pozycja skryby. Dzięki Bogu, że nadal wychodzą po łacinie bulle, encykliki i nomina- cje, bo w przeciwnym razie pewnie tkwiłbym w domu, zajmując się czasownikami nieregularnymi. Timothy uśmiechnął się. - Powiedz mi - zagadnął Ascarelli z błyskiem w oku- czy twoim zdaniem Zbawca znał łacinę? - No cóż - ostrożnie odparł Tim - mógł rozmawiać z Poncjuszem Piłatem po łacinie. A Euzebiusz wspomina prze- cież o rozmowie między cesarzem Domicjanem i krewnymi Jezusa. - Otóż to! - zawołał uszczęśliwiony starzec. - Historia Ecclesiastica rozdział trzeci, wers dwudziesty. Trafiłeś w samo sedno, Timothy. Musimy kiedyś znowu porozmawiać - dodał ciepłym tonem. - Będzie to dla mnie przyjemność - odparł Tim z równą serdecznością. - W każdym razie - powiedział Ascarelli - przemyśl sobie tę naszą małą pogawędkę. - Oparł pomarszczone dłonie na biurku i wstał ciężko. - Weź to. - słucham? - zdziwił się Tim. Skryba wskazał na fiolkę z tabletkami. - Ależ przyniosłem to dla ojca... - zaprotestował Tim. - Wiem, wiem - z uśmiechem odparł Ascarelli. - Lecz jeśli je zabierzesz, będę miał pretekst, by po ciebie posłać, a wtedy znów porozmawiamy. Dziękuję. Już znacznie lepiej się czuję. Módl się za mnie. Zanim oszołomiony Timothy zdążył odpowiedzieć: "A ty za mnie, ojcze", stary ksiądz wyszedł. W ciągu kilku następnych miesięcy ataki migreny ojca As- carellego jakby się nasiliły, co wymagało coraz częstszych wizyt Timothy'ego w apartamencie księdza w Governatorio, dużym, chaotycznie zbudowanym gmachu w Watykanie. Starzec co i rusz prosił Tima o przepisanie na czysto nowego dokumentu, który właśnie sporządził. Wkrótce zaś rzekł od niechcenia do Tima: - Jeśli gdzieś znajdziesz jakiś retoryczny błąd, nie wahaj się go poprawić. Wiesz przecież - dodał z porozumiewawczym mrugnięciem - że tylko papież jest nieomylny. Zanim minęła wiosna, łączyła ich już nie tylko aspiryna, lecz także zamiłowanie do łaciny. Tim uważał się niemal za syna starego skryby i zrobiłby dla niego dosłownie wszystko. A co chyba ważniejsze, było to uczucie wzajemne. - Jestem za stary do tej pracy, Timothy - swoim zwykłym zbolałym głosem poskarżył się pewnego popołudnia Ascarel- li. - Niestety, Jego Świątobliwość tylko mnie darzy zaufaniem, jeżeli idzie o łacinę. To zbyt ciężkie brzemię, ostatnio więc złożyłem rezygnację. - Co takiego? - Och, oczywiście jej nie przyjęto. Nie ryzykowałbym, gdybym sądził, że może być inaczej. Poszli jednak na ustęp- stwo, a mianowicie otrzymałem zezwolenie - oraz pewne fundusze - na zatrudnienie pomocnika. Domyślasz się, kogo wybrałem? Uśmiechnęli się do siebie. - Muszę dokończyć dysertację - nieśmiało wspomniał Tim. - Owszem, ale jesteś młody i możesz pracować po nocach, w czasie, kiedy tacy wiekowi starcy jak ja leżą już zagrzebani w swych łóżkach. Wierz mi, chłopcze, jeśli dowiedziesz słusz- ności opinii, jaką ci wystawiłem, spełnisz swoje najwyższe ziemskie aspiracje. - Na przykład jakie? - czujnie zapytał Timothy. Ascarelli nie odpowiedział wprost. - Dla mnie największym szczęściem jest jadać przy papies- kim stole - odparł i dodał tajemniczo: - Tam nie znajdziesz poślednich włoskich gatunków. - O czym mówisz, ojcze? - Tim był wyraźnie zbity z tropu. - Naturalnie o winie. Sprowadzają je z Francji. Rzecz jasna, jako Włoch boleję nad zdradą papieża Klemensa V, ale gdy w tysiąc trzysta siedemdziesiątym siódmym roku stolica apostolska powróciła w końcu z Awinionu do swojej praw- dziwej ojczyzny, przywieziono też beczki przedniego burgunda. Od tamtej pory Watykan wciąż spogląda na północ, gdzie Bóg najbardziej błogosławi winogronom. Experto crede, to praw- dziwa pokusa. Dobranoc, mój synu. Słowa skryby dodały mu otuchy, a mimo to, wracając na Via dell'Umilta, Tim zatrzymał się przy Piazza Navona, słu- chając figlarnych piosenek, kobiecych śmiechów i brzęku szkla- nek. Patrzył na rozradowanych rzymiań i zadawał sobie pyta- nie, czy nie nazbyt pochopnie wyrzekł się przyjemności do- czesnego świata. 47 Timothy PONTIFICIA UNIVERSITAS GREGORIANA ROMAE AD DOCTORUM CONSEQUENDUM IN FACULTATE IURIS CANONICI (Cum specializatione in Iurisprudentia) R.P. TIMOTHY HOGAN PUBLICE DEFENDET DISSERTATIONEM DE IMPEDIMENTIS MATRIMONII CLERICORUM (Director R.D. Prof. Patrizio di Crescenza) DIE VENERIS 26 MAIAS 1978, HORAlo IN AULA MAGNA W ciągu kilku miesięcy - de facto, jeśli nie de iure - Tim stał się papieskim skrybą, a ojciec Ascarelli, który nadal for- malnie sprawował ten urząd, pełnił jedynie funkcję redaktora. Ponieważ jednak manuskrypty wracały bez najmniejszych nawet uwag czy poprawek, Tim zaczął się zastanawiać, czy Ascarelli w ogóle je czyta. W końcu zebrał się na odwagę, by o to spytać. - Timotheus, mój drogi chłopcze - odparł starzec - po co mam męczyć swój słaby wzrok sprawdzaniem nominacji nowego biskupa Teksasu? Przecież on i tak zrozumie tylko tyle, że ma zmienić kowbojski kapelusz - petasus decem con- giorum capax - na infułę. Wolę raczej napisać do "Latinitas" artykuł o strategiach w futbolu amerykańskim, pila pede puI- sanda americana. Nadzorowanie papieskiej poczty rozsyłanej do licznych za- kątków globu uświadomiło Timowi dwie rzeczy. Przede wszyst- kim zdał sobie sprawę, jak rozległy i potężny jest katolicki świat. Ponadto przekonał się, że zarządzenia Watykanu były bez cienia sprzeciwu przyjmowane nawet w tak odległych kra- jach jak Sri Lanka. Papież mógł jednym pociągnięciem pióra zdecydować o losach milionów ludzi. Między kolejną encykliką a nominacją Tim potrafił jeszcze znajdować czas na naukę i z wyróżnieniem zdawać egzaminy. Wieczorami, po zakończonej pracy, siadał z Ascarellim nad kieliszkiem grappa, ale pił niewiele, ponieważ czekał go jeszcze powrót rowerem na Via dell'Umilta. Tutaj uczył się i pisał, podczas gdy Ascarelli - i zapewne wszyscy inni w Watykanie- spokojnie spał. Choć gmach uczelni był tylko zaadaptowanym siedemnasto- wiecznym klasztorem, znajdowała się tam - prócz innych oznak nowoczesności - niewielka, lecz dobrze wyposażona sala gimnastyczna. A ponieważ żadna praca nie mogła wy- czerpać energii Tima, czasem o drugiej lub trzeciej nad ranem można go było zobaczyć wiosłującego na stacjonarnej łódce do ćwiczeń. Aby oderwać się od innych spraw, postawił sobie za zadanie "przepłynąć" z Włoch do Nowego Jorku. Co wie- czór liczył przebyte kilometry, spodziewając się, że do końca roku dobije do trzech tysięcy. Pewnej nocy, gdy spocony zmierzał ku Azorom, wyrwał go z tego sportowego transu głos z niezbyt odległej przeszłości: - Na Boga, Hogan, co ty wyprawiasz? Chcesz dostać zawału? Był to George Cavanagh, ten sam, który niegdyś, w upalne popołudnie w Perugii, zwierzał mu się ze swoich grzechów. Teraz, w koloratce, wyglądał inaczej. Tim aż jęknął w duchu. Przez ponad rok nie musiał znosić jego obecności. Cavanagh był bolesnym wspomnieniem ostatniego dnia spędzonego z Deborą. - Powinieneś spać - rzekł ostro Tim, z trudem łapiąc oddech. - Jak mógłbym zasnąć, skoro mój idol wciąż nie śpi?- George z uśmiechem usiadł na ławeczce, chwycił hantle i ma- chinalnie zaczął ćwiczyć biceps. - To prawda - ciągnął. - Nie ma w tym ani trochę drwiny. Podziwiam cię, Hogan. W moich oczach jesteś genial- nym taktykiem. Ulubieniec tych z lewej i tych nieco z prawej, awangardy i konserwatystów. Mistrz romanita. Tim wiosłował coraz szybciej, ze świstem wciągając powie- trze przez zaciśnięte zęby. - Nie mów tylko, że nie znasz takiego słowa - nie ustę- pował Cavanagh. - Romanita. Tajemnica sukcesu w Waty- kanie. Słodka, ale enigmatyczna maska i nieco osobistego czaru. Gdyby Machiavelli żył dzisiaj, pewnie napisałby o tobie. Tim obrzucił go posępnym spojrzeniem. - Daj spokój... - w głosie George'a brzmiał niekłamany podziw. - Słyszałem, że Fortunato chciał ci oddać katedrę prawa kanonicznego. Tim wiosłował w milczeniu. - Mówią też, że odmówiłeś - dalej próbował George.- Co naprawdę masz zamiar zrobić? - Może ty mi to powiesz, ojcze Cavanagh? Wszak jesteś wszechwiedzący. - Z moich informacji wynika, że chcesz wrócić jako dusz- pasterz do Stanów. Wiem, że "praca misyjna" dobrze wygląda w życiorysie, lecz dlaczego porzucasz Rzym, kiedy stoisz u pro- gu sławy? - Jestem księdzem, nie politykiem - gniewnie odparł Tim. George wstał. - Wybacz, Hogan - powiedział z wyraźnym rozgorycze- niem. - Nie dla mnie romanita, czyli szlachetne lizusostwo. Pax tecum. Późną wiosną Tim skończył pisać pracę. Obronę wyznaczo- no na czwarty tydzień maja, pod egidą samego ojca Angela Fortunata, dziekana wydziału. - To wielki zaszczyt - podkreślił Ascarelli. - Rzecz jasna, ja także przyjdę. To mi przypomina, że nie mam zaproszenia... - Na obronę? - zdziwił się Tim. - Nie, skądże. Tam jest wstęp wolny. Na przyjęcie. - Nie ma żadnego przyjęcia - odparł Tim. - Oszalałeś, figlio mio? - oburzył się Ascarelli. - Czy może chcesz pozbawić starca dobrego jedzenia? - Naprawdę, ojcze, żadnego przyjęcia... - Och... - Skryba potrząsnął palcem. - Jeszcze ci nie powiedziano. Zapewniam cię jednak, że gdy dziekan Fortunato przewodniczy obronie, zawsze odbywa się potem wystawne przyjęcie. Słowa skryby szybko się potwierdziły. Po powrocie do swo- jego pokoju Tim znalazł pod drzwiami kopertę z wytłoczonym na odwrocie złotym herbem i napisem: "Civitas Dei est patria mea" - "Miasto Boga jest moją ojczyzną". Tim wyjął list. W nagłówku były słowa: Cristina, Principessa di Santiori i znakomity adres, gdzieś w pobliżu wzgórza Pala- tyn, a poniżej pięknie wykaligrafowany tekst: Drogi Ojcze Hogan! Wybacz mi moją śmiałość, lecz tak wiele pochwał na Twój temat lotem ptaka przefrunęło nad watykańskim murem, że mam wrażenie, jakbym już Cię znała. Mój dobry przyjaciel, dziekan Fortunato, wspomniał mi o Twej "obronie" (która, w co nie wątpię, będzie bardziej panegirykiem niż egzaminem), wyznaczonej na dwudziestego szóstego tego miesiąca. Jak słyszałam, nikt z Twych krewnych nie przybędzie na tę okazję zza Atlantyku, pozwól zatem, że przyjęcie na Twoją cześć odbędzie się w moim domu. Jeśli zgodzisz się przyjąć moją propozycję, prześlij mi pro- szę, listę osób, z którymi chciałbyś uczcić swój doktorat. Szczerze oddana Cristina di Santiori Tim uśmiechnął się i włączył kuchenkę, żeby zagotować wodę na kawę. Miał jeszcze dużo do zrobienia, zanim słońce wzejdzie nad wzgórzem Eskwilin. Obudził się po trzech godzinach snu, o szóstej rano, żeby zdążyć na pierwszą mszę. Dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę ze znaczenia listu. Klan Santiorich należał do grona szacownych rodów zna- nych w Rzymie jako aristocrazia nera, "Czarna Szlachta". Z tej warstwy od wieków wywodzili się świeccy książęta, zwani "tajnymi szambelanami płaszcza i szpady", którzy mieli znacz- ne wpływy na papieskim dworze. Niektórzy dziedzicznie piastowali tam pewne urzędy. Członko- wie rodu Serlupi Crescenzi od stuleci pełnili funkcję koniuszych, w klanie Massimo dziedziczne było stanowisko ministra poczty. Santioriowie stali jeszcze wyżej, do nich bowiem należał tytuł Wielkiego Mistrza Świętego Hospicjum, najbardziej za- szczytny, jaki papież mógł nadać osobie świeckiej. Ich nazwisko nigdy nie pojawiało się w prasie, co może najlepiej dowodziło szlachectwa tego rodu. Nikt nie relacjonował przyjęć, gdyż wstęp do pałacu był tylko za zaproszeniami, co wykluczało obecność czwartego stanu. Tim usiadł w rogu refektarza, nad talerzem płatków kuku- rydzianych. Po chwili podszedł do niego George Cavanagh. - Mogę się przysiąść, ojcze Hogan? Tim spojrzał na niego i próbując ukryć rozdrażnienie, odparł niechętnie: - Proszę bardzo. George, który tymczasem zajął już miejsce przy stole, zdu- miał Tima, zwracając się do niego z najwyraźniej szczerą ser- decznością: - Słuchaj, Hogan... co prawda każdy może przyjść do auli, ale... - przerwał. - Bardzo się zdenerwujesz, jeśli będę na twojej obronie? Przez te lata często ci dokuczałem i nie wiem, czy życzysz sobie mojej obecności. - Przyjdź - odpowiedział Tim. - Nic już nie może przy- prawić mnie o większe zdenerwowanie. - Dzięki. Przypuszczam, że nie zrozumiem ani słowa. Tim, mile zaskoczony jego zachowaniem, rzekł równie ser- decznie: - Wiesz, George, potem jest małe przyjęcie... - U Santiorich? - spytał Cavanagh. Oczy błyszczały mu z podniecenia. - Tak. - Dzięki. Miałem nadzieję, że mnie zaprosisz. Choć nikt nie wątpił, w jaki sposób zakończy się egzamin, w sali panowała wyraźna atmosfera podniecenia. Przestronną Aula Magna wypełniali studenci i wykładowcy, a gdzieś w tłu- mie była też księżniczka Czarnej Szlachty, wraz ze świtą. Tim przybył kwadrans przed rozpoczęciem tej wielkiej próby. Na miejscu zastał tylko ojca Ascarellego. - Mam tak słaby słuch, że muszę siedzieć w pierwszym rzędzie - wyjaśnił stary jezuita, po czym zniżył głos, by udzie- lić swemu protegowanemu kilku ostatnich porad. - Pamiętaj, że bez względu na skład komisji, możesz się spodziewać głupich pytań. Odpowiadaj wówczas: "non pertinet" i mów swoje. Najlepiej znasz ten temat, bo pracowałeś nad nim ostatnio. Dziekan Fortunato będzie oczywiście zadawał mnóstwo pytań, chcąc zabłysnąć intelektem. Zgadzaj się z nim we wszystkim i nie przejmuj się. - Dziękuję, ojcze - odparł Tim z nikłym uśmiechem. - Masz. - Starzec wcisnął mu coś do ręki. Okazało się, że to baton Hersheya. - Jeden z moich byłych studentów przysyła mi paczki z Ame- ryki - wyjaśnił Ascarelli. - Czekolada pobudza pracę umysłu. Tim szczerze się roześmiał, ujęty tak niezwykłym gestem, potem zaś zjadł baton, podczas gdy Ascarelli przyglądał mu się z zadowoleniem. - Ostatnia rada - z czułością w głosie rzekł Ascarelli.- Jeszcze tylko przez dwie godziny będziesz studentem. Nie zmarnuj ich. Ciesz się. Egzamin na swój sposób przypominał mecz tenisowy. Timo- thy z dużą wprawą odbił dziesiątki podkręcanych pytań: sil- nych serwisów, starannie wymierzonych lobów i czasami -jak to przewidział Ascarelli - zwykłych kiksów. Czuło się ogólną przychylność, mimo że na sali panowała cisza, nie licząc mru- czenia starego jezuity w pierwszym rzędzie: - Bene... optime. Kiedy było już po wszystkim, Tim poczuł głęboką ulgę, zmieszaną jednak z nutą żalu. Ascarelli miał rację: po raz ostatni błyszczał jako student. Wspaniały Palazzo Santiori stał przy eleganckiej Via San Teodoro. Każda z wysoko sklepionych komnat była swoistą galerią dzieł sztuki, z których część pochodziła z wczesnego renesansu, czyli czasów, gdy wielu artystów korzystało z pro- tektoratu możnych rodów. - Niewiarygodne - szepnął Tim, zatrzymując się z za- chwytem przed Zwiastowaniem Rafaela. Nie peszyła go obec- ność możnych tego świata, ale nie był przygotowany na spot- kanie z którymś z dawnych mistrzów. - Santioriowie zawsze mieli oko, jeśli chodzi o talenty. Księżniczka była niska, mocnej budowy ciała, siwowłosa, o oczach, błyszczących mocniej niż jej liczne klejnoty. - To wcześniejsza wersja obrazu, który wisi w Watykanie, ale moim zdaniem wśród prac Rafaela nie ma dzieł "drugiej kategorii". Nie sądzi ojciec? - Och tak, całkowicie się zgadzam - szybko odparł Tim, zastanawiając się, jak to jest, gdy mieszka się wśród tylu bez- cennych skarbów. - Pozwól, ojcze... Czy mogę mówić "Timoteo"? Pozwól, że cię przedstawię kilku fascynującym osobom. Kolekcję obe- jrzysz spokojnie innym razem. Tim ruszył za księżniczką po szerokich marmurowych scho- dach. Serce mu biło jak szalone, w rytm stuku jej obcasów. Po przebyciu kolejnej kondygnacji wyszli na dach, do ogrodu oświetlonego pochodniami zatkniętymi w żelazne ogrodzenie. Rozciągała się stąd zapierająca dech w piersiach panorama Wiecznego Miasta. Widać też było całe Forum Romanum, skąpane w blasku reflektorów. Tim utkwił wzrok w szacow- nych ruinach Imperium, żeby nie patrzeć na równie znakomi- tych gości, zgromadzonych na tarasie. Znajomy głos przywrócił mu poczucie rzeczywistości. - Nunc est bibendum, czyli "teraz pić pora", jak powiada poeta - odezwał się ojciec Ascarelli. - Horacy był prawdziwie rzymskim poetą. Zgadzasz się ze mną? Tim spojrzał na swego mentora i zaśmiał się cicho. - Widzę, że na dobre korzystasz z okazji, ojcze. - Ruchem głowy wskazał kieliszek szampana w ręku skryby. - W moim wieku trzeba wykorzystywać każdą chwilę- roześmiał się także Ascarelli. - Piłem za twoje zdrowie i będę pił jeszcze. Dziękuję, że nie zapomniałeś o mnie, kiedy księż- niczka układała listę gości. Teraz mogę umrzeć jak prawdziwy arystokrata. - Carpe noctem - ciepło powiedział Tim. - Et tu, fili - odparł Ascarelli i zniknął w tłumie kar- dynałów. W tym momencie Tim przyrzekł sobie, że teraz będzie pił tylko wodę mineralną, by zapamiętać wszystkie twarze, dźwięki i słowa... świadczące o jego chwale. Następnego ranka obudził się jednak z bólem głowy. Nie tyle może z nadmiaru picia czy jedzenia, ile raczej, jak stwier- dził, z powodu ogromnego umysłowego wysiłku. Po południu błyszczał wiedzą, a wieczorem kąpał się w blasku sławy. Ledwie zdążył na poranną mszę, potem wrócił do łóżka i przespał śniadanie. Wieczorem w refektarzu przysiadł się do niego George. - Mogli cię wczoraj wybrać, Hogan. - Co takiego? - Było tam pewnie aż szesnastu książąt Kościoła, nie tylko Włosi. Kiedy kardynał arcybiskup Paryża wzniósł toast na twoją cześć, stwierdziłem, że bez problemu zagarnąłbyś głosy wszystkich Francuzów. - Naprawdę był tam? - szczerze zdziwił się Tim. Nauczył się już nie zwracać uwagi na ciągłe przytyki George'a, doty- czące jego błyskotliwej kariery. - Nie widziałeś go? Pewnie za bardzo wpatrywałeś się w La Loren. - W kogo? - Daj spokój, chyba nie byłeś na tyle ślepy, żeby nie za- uważyć pięknej Sofii i jej czujnego towarzysza, Carla. Przecież patrzeć nam wolno. Z kim właściwie rozmawiałeś? Tim potarł pulsujące skronie. - George, bezskutecznie próbowałem wszystkich spamię- tać. Nie żartuję. Przyjdź do mojego pokoju, to pokażę ci listę, którą sporządziłem... - Takiego zaproszenia za nic nie odrzucę - pośpiesznie wtrącił Cavanagh. Później, gdy się pochylili nad papierami leżącymi na biurku Tima, George mruknął z nie ukrywanym podziwem: - Istna plejada znakomitości. Nadal chcesz wrócić do Brooklynu, by wysłuchiwać spowiedzi staruszek i podlotków? - Wracam do parafii St. Gregory's - twardo odparł Tim. - Stamtąd pochodzę. - No to jedź. - George wzruszył ramionami. - Ale ktoś z twoim talentem znalazłby lepszy sposób służenia Kościołowi. - A co ty zamierzasz robić? - spytał Tim. - Niezbyt mądrze kontynuować karierę - rzekł George.- Na razie ruszam z misją jezuitów do Argentyny. Pomyślałem sobie, że prędzej trafię do nieba, jeśli czasem zadbam o innych, nie tylko o siebie. - Godne pochwały - szczerze oświadczył Tim. - Prawdę mówiąc, nigdy cię nie podejrzewałem... - O altruizm? - bez urazy dokończył George. - Wiem. Czasem sam się dziwię, jak rozwijają się we mnie chrześcijań- skie uczucia. Zaproszenie nadeszło w takiej samej kopercie z papieru przypominającego pergamin, z pieczęcią Santiorich. Mój drogi Timoteo! Nie musiałeś przysyłać kosza kwiatów, gdyż Ty sam byłeś największą ozdobą przyjęcia. Urokiem i mądrością podbiłeś wszystkich gości. Wiem, że w ostatnich dniach przed powrotem do Ameryki na pewno masz wiele zajęć, ale jeśli znajdziesz trochę czasu, chciałabym Cię zaprosić w tę niedzielę na lunch. Zaprosiłam także jednego z moich krewnych, na pewno z przyjemnością go poznasz. List podpisany był po prostu "Cristina". Zasiedli we czwórkę, daleko od siebie, przy długim, biało nakrytym stole w przestronnej jadalni Santiorich. Księżnicz- ka, Timothy po jej prawej ręce, Giulietta, siostra Cristi- ny - po lewej i na końcu przystojny szpakowaty ksiądz po pięćdziesiątce. Przedstawił się jako młodszy brat księżniczki, Gianni. Tim wiedział jednak dokładnie, z kim ma do czynienia, gdyż czytał o nim w papieskich Annuario: był to monsignor Giovanni Orsino, zastępca sekretarza stanu do spraw Ameryki Łaciń- skiej. Był równie wytworny i czarujący jak jego siostra. - Jeśli się zgodzisz - powiedział przepraszającym tonem do Tima - wolę, żebyśmy rozmawiali po angielsku. To zna- czy - poprawił się zaraz - ty będziesz mówił po angielsku, a ja spróbuję robić mniej błędów niż zwykle. - Oczywiście - odparł Timothy i dodał uprzejmie: - Ale pańska znajomość angielskiego jest bardzo dobra. - Senza complimenti, proszę. Będę wdzięczny, jeśli mnie poprawisz. Pozostanę bez obrazy. - Dobrze, monsignore - zgodził się Tim, puszczając mimo uszu ostatnie, błędnie sformułowane zdanie. - Często używa pan angielskiego podczas pracy w Sekretariacie? - Teraz nie - odpowiedział monsignor Orsino. - Doku- menty, z jakimi na co dzień się stykam, są przede wszystkim po hiszpańsku. A hiszpański, jak powiadają, to sepleniący włoski. Ale kiedyś... - Już wkrótce, Gianni - zabrzmiał z drugiego końca stołu dźwięczny głos jego starszej siostry. - Wkrótce. Orsino zaczerwienił się i, wskazując na Cristinę, dokończył: - "Wkrótce", jak mówi niepoprawna optymistka, mogą mi powierzyć całkiem nową funkcjację. - Monsignore chciał zapewne powiedzieć "funkcję"- uprzejmie sprostował Timothy. Księżniczka skorzystała z przywileju starszeństwa i włączyła się do rozmowy. - Mój brat jest najstarszym członkiem Sekretariatu, a za półtora roku, po odejściu na emeryturę Bonaventury, otworzą się drzwi nuncjatury papieskiej w Waszyngtonie Wów- czas... - z rzadką u Włochów skromnością, księżniczka nie dokończyła zdania i wykonała jedynie znaczący ruch ręką. Uważała, że Orsino będzie następcą arcybiskupa Bonaventury. Musiał tylko wyszlifować swój angielski stosownie do wymo- gów służby dyplomatycznej. - Bardzo chciałam, żebyście się poznali - dodała po chwili. - Zwłaszcza że wszystkie amery- kańskie nominacje są zatwierdzane w Rzymie. Rzym z kolei polega na opinii nuncjusza z Waszyngtonu. - Cristino - zaprotestował Tim - będę zwykłym księ- dzem. Nie widzę siebie w roli biskupa. - Ale ja widzę - odpowiedziała twardo. W ciepłym blasku popołudniowego słońca Tim schodził wolno z Palatynu. Myślał o tym, że tytuł księżniczki nie był jedynie pustym słowem w odniesieniu do Cristiny Santiori. Nie nosiła korony, ale miała niezaprzeczalną władzę. 48 Debora W drugiej połowie studiów rabinackich mniejszą wagę przy- kładano do starego prawa, a o wiele większą do związków z codziennym życiem. Przyszłych rabinów uczono psychologii -jak reagować na problemy, dręczące członków kongregacji. Kłopoty małżeńskie, rozwód, choroba, śmierć. Pełny cykl smutku. - Rabin nie jest psychoterapeutą - podkreślał profesor Albert Redmont. - Współczesny lekarz ma tyle zajęć, że zwykle aplikuje swym pacjentom tylko pigułki, do łykania trzy razy dziennie. Rabin dysponuje o wiele skuteczniejszym lekarstwem. Wiara może podnieść leżących. Uzdrawia nawet lepiej niż nauka, której możliwości wyznaczają granice wiedzy. Wiara w Boga nie zna ograniczeń. Przyszli rabini pracowali w szpitalach, domach starców i przedszkolach. Uczyli się w praktyce, jak pokonać cierpienie gorsze od samej śmierci - strach umierającego przed nie- znanym. - Weź mnie za rękę i powtarzaj: "Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną..." *. - Dziękuję, rabi Luria. Dziękuję za twoją dobroć. Kontakt z takimi ludźmi umacniał Deborę w przekonaniu, że wybrała właściwą drogę. W trakcie świąt na ostatnim roku studiów Debora dostała przydział do tymczasowej kongregacji w Nowej Anglii. Znaczyło to, że przez pewien czas miała być przywódcą duchowym grupy Żydów, którzy zbierali się wyłącznie na tak zwane Groźne Dni - od Nowego Roku do Jom Kippur- aby zmyć grzechy i umocnić swoją wiarę. Członkowie kongregacji byli rozproszeni na obszarze około pięciuset kilometrów kwadratowych, wzdłuż kanadyjskiej gra- nicy, w New Hampshire i Vermont. Co roku wybierali inną miejscowość, gdzie gromadzili się w ratuszu albo kościele uni- tarnym, przywozili zwój Tory - przechowywany cały rok przez pewnego chirurga ortopedę - i wspierali się nawzajem na tyle, aby przez następne dwanaście miesięcy nie zatracić wiary w miejscach tak odludnych, że więcej było tam czarnych niedźwiedzi niż osadników. - Profesorze - odezwała się Debora, gdy dziekan Asz- kenazy przedstawił jej sytuację - nie chcę, by wyglądało, że narzekam, ale wielu moich kolegów otrzymało przydziały do dużych miast, nawet do uczelni. - Wskazała na mapę. - Dla- czego ja? - Szczerze? - spytał dziekan. - Proszę - skinęła głową. - Praktyki na uczelniach są bardzo łatwe. Nie ma trudności z porozumieniem. Studenci, którzy podczas świąt dla modlitwy rezygnują z wypoczynku, odznaczają się silną wiarą. - Zamyś- lił się, a po chwili podjął: - Deboro, ludzie, których poznasz, potrzebują pomocy. Przez cały rok - a szczególnie w okresie chrześcijańskiego Bożego Narodzenia - dręczy ich pytanie, dlaczego muszą dokładać tylu starań, aby różnić się od innych. To mała grupa, lecz mocno zachwiana w przekonaniach. Tak więc - dodał po chwili - postanowiłem wysłać do nich najlepszego z moich studentów. - Spojrzał na nią. - To znaczy ciebie. 49 Debora Laroche w stanie Vermont leżało tak daleko na północy, że już we wrześniu liście drzew mieniły się czerwienią i złotem. Ostry podmuch chłodnego wiatru powitał wysiadającą z au- tobusu Deborę. Nogi zesztywniały jej po długiej podróży, wiodącej jakby przez całą Europę i Bliski Wschód, gdyż auto- bus przystawał w miastach o tak egzotycznych nazwach jak Bristol, Calais, West Lebanon i Jerycho. Do Laroche, ostatniego przystanku na trasie, przybył- oprócz Debory - tylko jeden pasażer. Z początku wywołało to lekką konsternację u dwóch osad- ników w średnim wieku, okutanych w szaliki i kurtki, którzy czekali na "rabina Lurię". Ani osiemdziesięcioletni farmer, ani dziewczyna w płaszczu z wielbłądziej wełny nie pasowali do ich wyobrażeń świątobliwego męża. Farmer przywitał się ze swą rodziną w gwarze joual, używa- nej w Quebecu. Pozostawała więc tylko Debora. - Nikt was nie powiadomił, że jestem kobietą? - zapytała, widząc, że doktor Harris i pan Newman, którzy stanowili komitet powitalny, ciągle jeszcze nie mogą dojść do siebie. - Chyba zawiadamiali - odparł doktor. - Miałem jednak tyle pracy przy złamaniach, że zapomniałem. Szczerze mówiąc, dotychczas przysyłali mężczyzn. - Takich, co pomagali przy wyrębie drzew i budowie sza- łasów po święcie Jom Kippur? - Nie, nie... - z zakłopotaniem uśmiechnął się Newman. Otworzył drzwiczki furgonetki. - Zastanawiam się tylko, co pomyślą nasze żony... - Będą dumne, że wreszcie widzą kobietę za pulpitem. - Na pewno - mruknął Newman. - Ale pani jest taka... - Młoda? - podsunęła Debora. - Tak - przyznał. - I ładna - dodał niemal bezwiednie. - To źle czy dobrze? - spytała Debora. Przyparty do muru Newman zaczerwienił się. Z pomocą pośpieszył mu lekarz. - Proszę się nie obrażać, panno Luria... eee... rabi. Żyjemy tutaj w kompletnej izolacji. Tylko w czasie dorocznych spot- kań możemy się dowiedzieć o zmianach w żydowskim świe- cie... - Otóż to - pogodnie odparła Debora. - Jedną z tych zmian macie właśnie przed sobą. Kościół unitarny był pełen ludzi, których Debora nigdy nie wzięłaby za Żydów. Klimat i warunki życia zmieniły ich do tego stopnia, że praktycznie niczym się nie różnili od swoich sąsiadów niemojżeszowego wyznania. Organista odegrał pierwszy hymn. Debora, w białej szacie i kwadratowym kapeluszu liturgicznym, weszła na podium. Wśród wiernych rozległ się pomruk zdumienia. Napięcie rosło. - Szana towa - powiedziała z uśmiechem. - Jak widzicie, na Nowy Rok dostaliście coś całkiem nowego. Szczery śmiech, jaki rozbrzmiał w kościele, świadczył o tym, że obrała dobrą taktykę. - Zaczniemy na trzydziestej pierwszej stronie modlitew- nika. Organista podał parę taktów, a potem, ku zdumieniu wier- nych, rozległ się czysty, piękny głos Debory: - "Jakże dobre są twe namioty, Jakubie" - śpiewała po hebrajsku, lecz zaraz przeszła na angielski: - "Z łaski mocy Twojej miłości wchodzę do domu Twego. Pełen lęku modlę się przed Twą Świętą Arką". W zmierzchu odchodzącego roku- ciągnęła swoimi słowami - zwracamy się do Ciebie wzorem ojców naszych w poprzednich pokoleniach. Stajemy przed Tobą wraz z całym Twoim wiernym ludem... Jej zapał łączył te rozproszone skupiska ludzi, którzy dwa razy w roku gromadzili się w świątyni, aby odnowić swoją wiarę oraz poczucie własnej tożsamości. Debora także była pod wrażeniem tej chwili. - Niechaj zabrzmi w nas echo trąb niebieskich i niech obudzi naszą dobroć i chęć oczyszczenia duszy... Zanim nadszedł czas, aby odczytać Torę ze zwoju, pieczo- łowicie strzeżonego przez doktora Harrisa, Debora podbiła serca wszystkich zebranych. Niemal każdy po zakończeniu modłów chciał uścisnąć jej rękę, zagadać, zasięgnąć duchowej rady. - Nie masz pojęcia, rabi, ile to dla nas znaczy - rzekł Nate Berliner, ortodonta z miasteczka leżącego w pobliżu granicy stanu Maine. - Przejechałem z rodziną ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, żeby się tu znaleźć. I choćbyś w przyszłym roku była setki kilometrów stąd, na pewno tam przyjedziemy. - Dlaczego seminarium nie przysyła częściej ludzi podob- nych do ciebie? - pytali niektórzy. Większość jednak po prostu mówiła o samotności. O tym, jak ciężko jest - jak obrazowo ujął to jeden z wiernych - "stale mieć naładowane baterie wiary". - Nie pomogą zebrania dwa razy w roku - dodał. - To za mało. - Porozmawiam z dziekanem - obiecała Debora.- Mógłby przecież przysyłać rabina co miesiąc. - Moglibyśmy mieć niedzielną szkółkę dla dzieci - pod- chwycił ktoś inny. - Najważniejsze - wtrąciła pani Harris, wyraźnie ośmie- lona widokiem kobiety-rabina - żeby przyjechał ktoś tak cudowny jak ty. Gdy Debora opowiedziała Danny'emu o swoich doświad- czeniach, wyraził chęć towarzyszenia jej, gdy będzie jechała na Dzień Pokuty. Nie chodziło tylko o zwykłą ciekawość. Danny, choć "odszczepieniec", w duchu zachował bojaźń bożą. W tak doniosłym dniu chciał być z kimś, kogo kochał najbardziej na świecie. Debora skorzystała z okazji i przekonała go, by odśpiewał część Tory, co też zrobił ku zachwytowi słuchaczy, którzy od razu zauważyli, że słowa płyną mu prosto z serca. Pod sam koniec długiego dnia postu i modłów, kiedy wierni stanęli przed otwartą Arką Przymierza i prosili, aby przez cały na- stępny rok dane im było pozostawać w Księdze Życia, Danny zadął w barani róg. Dął z taką siłą, że - jak stwierdził potem pan Newman- słychać go było pewnie u samego Boga. W czasie długiej jazdy do domu Danny nie umiał opanować entuzjazmu. - Teraz dopiero zrozumiałem zdanie: "Bóg, który czuwa nad śladem Izraela" - powiedział. - Ci ludzie są całkowitym zaprzeczeniem getta. Widują się raz na trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Jeśli szukasz prawdziwych wyzwań, Deb, przyjedź tu na dłużej po ukończeniu studiów. - Jasne, a Eli będzie co dzień chodził do innej szkoły. Dlaczego ty nie podejmiesz się tej pracy? - Zapomniałaś, że nie jestem rabinem? - uśmiechnął się wykrętnie. - W tym najmniejszy problem - odparła Debora. - Nie zamierzasz przecież być księdzem. Każdy rabin może wypo- wiedzieć odpowiednie słowa i wyświęcić drugiego Żyda. W przyszłym roku, gdy uzyskam dyplom... - Pomyślę o tym - przerwał Danny, siląc się na beztroskę. Po chwili spytał: - Kiedy mówisz: "ksiądz"... kiedy używasz tego słowa... myślisz wówczas o Timie? - Tak - cicho przyznała Debora. - Nie potrafię o nim zapomnieć. Zwłaszcza w Dzień Pokuty. - To nie był grzech - zapewnił ją Danny i delikatnie dotknął jej dłoni. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. - Ciągle się zastanawiam, kiedy, do licha, mam o tym powiedzieć Eliemu - odezwała się nagle Debora. - Zasługuje przecież na prawdę. Danny pokiwał głową. - Skoro już mowa o zwierzeniach... W jaki sposób zamie- rzasz oznajmić ojcu, że to właśnie ty będziesz kolejnym rabinem Lurią? - Trafiłeś na właściwy moment - odparła Debora.- Właśnie dzisiaj, przy ostatniej modlitwie, złożyłam przyrzecze- nie, że w tym roku przestanę kłamać. - Kiedy? - Jak nabiorę odwagi. 50 Debora Jako przedmiot dowolny na ostatnim roku studiów Debo- ra wybrała współczesną poezję hebrajską. Chciała w ten sposób dokończyć kurs rozpoczęty pod opieką Zeba, w Iz- raelu. Zbiegiem okoliczności zobaczyła jego nazwisko na okładce podręcznika zatytułowanego Nowa jerozolimska antologia współczesnej poezji hebrajskiej. Przekład i opracowanie Z. Mor- genstern. - Podstawową rzeczą, która odróżnia ten zbiór od in- nych - powiedział profesor Weiss na pierwszym wykładzie- jest to, że Morgenstern nie tylko dobrze zna język, ale i sam należy do grona poetów... Ciekawe - pomyślała Debora. - O tym nie wiedziałam. Nie zdradził się z tym sześć lat temu. Sądził, że to ogólnie znana prawda? A może - co bardziej prawdopodobme - był po prostu nieśmiały? Tak nieśmiały, że czekał o tydzień za długo, żeby zaprosić ją na kawę. Dalsze słowa Weissa wyrwały ją z zamyślenia. - W przyszłym tygodniu Morgenstern przeczyta kilka swo- ich wierszy na spotkaniu autorskim w YMHA. Bilety wy- przedano, ale jeśli ktoś z was chciałby iść, myślę, że zdołam to załatwić. Zwłaszcza że Morgenstern jest moim gościem. Zastanawiała się, co zrobić. Nie chodziło o to, czy ma pójść, czy nie - co do tego nie miała cienia wątpliwości. Wahała się, czy powinna poprosić -jeśli to możliwe - o miejsce w pierw- szym rzędzie. Co zrobi Morgenstern na jej widok? Uśmiechnie się i będzie czytał z większym uczuciem? Czy też z zakłopotania zacznie się jąkać? A może, co najgorsze, w ogóle jej nie pozna? W dniu spotkania Debora wróciła po zajęciach do domu, zjadła kolację z Elim i zostawiła go pod opieką pani Lamont, gdyż Danny wyjechał z miasta. Wyjaśniła, że idzie na "ważny wykład". Sala w budynku YMHA przy Dziewięćdziesiątej Drugiej Ulicy była wypełniona po brzegi. Profesor Weiss wszedł na podium, aby przedstawić gościa. Było tak tłoczno, że Debora ledwie przecisnęła się do tylnego rzędu. Badawczo przyglądała się Zebowi od chwili, gdy zajął miej- sce w fotelu. Nic się nie zmienił - no, może wyglądał trochę na zmęczonego. Kiedy profesor Weiss zakończył pełny pochwał wstęp, Zeb nieśmiało wyszedł na środek podium. Sięgnął do kieszeni moc- no sfatygowanej tweedowej marynarki i wyjął okulary. Czas nie stoi w miejscu - pomyślała Debora. - Dawniej ich nie potrzebował. Pamiętała, z jaką pasją czytał im na kursie hebrajskie wier- sze. Wówczas miał jednak maleńką salę i zaledwie dwunastu ~studentów. Teraz, gdy stanął przed setkami osób, zupełnie stracił pewność siebie. Zaczął od kilku starannie wybranych fragmentów dzieł współczesnych poetów hebrajskich, po czym odczytał szereg własnych fraszek na temat akademickiego życia. Dopiero pod sam koniec przeczytał osobisty wiersz, po ~którym oczy Debory wypełniły się łzami. Obnażył w nim swoją duszę. Była to elegia o synu, który zmarł wkrótce po swojej Bar micwie. : Teraz wyjaśniło się, dlaczego Zeb zostawił ten utwór na koniec. Kiedy go przeczytał, nie mógł już wydobyć z siebie głosu. Ciche oklaski nie były wyrazem znudzenia, ale świadczyły o głębokim wzruszeniu widzów. Profesor Weiss mimochodem wspomniał Zebowi, że jedna ze studentek poprosiła o bilet na wieczorny odczyt. - Debora... Co za miła niespodzianka! Co robiłaś przez te wszystkie lata? - To długa historia - odpowiedziała, z radością podając mu na powitanie rękę. - Jak twój malec? - Już nie jest taki mały. Chodzi do pierwszej klasy szkoły Solomona Shechtera. - Cudownie - odparł Zeb. - Wiesz, u Weissów będzie dziś parę osób. Małe przyjęcie. Chyba nie zrobi im różnicy, jeśli sprowadzę jeszcze jednego gościa. Przyszłaś tu... sama? - Tak - powiedziała. - I z radością przyjmuję zapro- szenie. Mimo że każdy z gości na przyjęciu chciał zamienić parę słów z Zebem udało mu się jednak znaleźć cichy kąt, by, porozmawiać tylko z Deborą. - Bardzo mi przykro z powodu twego syna - powiedziała cicho. Skinął głową. - Straciłem coś więcej niż dziecko - rzekł półgłosem.- Rozwiodłem się. Chyba oboje sądziliśmy, że gdy się rozstanie- my, łatwiej nam będzie zwalczyć poczucie winy. Nie wiem, co z Sandrą, ale ja nadal czuję się jak zbrodniarz. Jestem zupełnie zdrów, a mój syn zmarł na białaczkę. Debora chciała coś powiedzieć, lecz przerwał jej ruchem ręki. - Nie mów tylko, że to bez sensu. Mnóstwo czasu spędzi- łem u psychiatry. Myślę, że nikt nie zrozumie takich kosz- marów, jeśli sam ich nie doświadczył. - Rozumiem cię - szepnęła Debora. - Zatem byłeś żo- naty, kiedy cię poznałam? - spytała szybko. - Tak. Przyznaję, że nie byłem dobrym mężem. Ale się zmieniłem. Czy wiesz, że przez osiem miesięcy, jakie upłynęły od rozwodu, nawet nie spojrzałem na inną kobietę? - Czy wiesz, że od śmierci mojego męża... nigdy... nie pomyślałam o innym mężczyźnie? - Debora czuła się zasko- czona własną szczerością. Zeb obrzucił ją badawczym spojrzeniem. - Nie sądzisz, że już pora? - spytał łagodnym tonem. Umknęła spojrzeniem w bok. - Może... - odpowiedziała niemal bezgłośnie. - Chciałbym być z tobą - cicho wyznał Zeb. - Ale nie sądzę, by było to możliwe. - Dlaczego? - spytała ze smutkiem. - Nie jestem jeszcze gotów na nowe uczucie. A z tobą musiałoby to być uczucie. - A jeśli przejmę inicjatywę? - spytała Debora, znowu dziwiąc się własnym słowom. - To znaczy, jeśli zaręczę, że nie będzie żadnego uczuciowego zaangażowania? - Oczywiście, Deboro - z czułością odparł Zeb. - Wątpię jednak, żeby któreś z nas zachowało choć odrobinę zdrowego rozsądku. Jak się wieczorem okazało, miał rację. Debora do tej pory nie opuściła żadnego wykładu. Nazajutrz po spotkaniu z Zebem nie poszła na zajęcia. Została z nim, w nadziei że zdobędzie odpowiedź na najbardziej palące pyta- nie: "Czy znajdą w sobie dość uczucia, żeby podtrzymać roz- kwitającą miłość?". Po śniadaniu poszli do parku. Opowiedzieli sobie o tym, co się wydarzyło od czasu, kiedy była jego studentką. Debora chciała przede wszystkim wiedzieć, co Zeb sądzi o czekających ją święceniach. - Będę brutalnie szczery - czuję fizyczną wręcz niechęć do rabinów - odparł Zeb. - Co prawda żadnego z nich nie całowałem. A poważnie, Deboro, nie wiem, czy ktoś z twoim pochodzeniem zdoła w pełni zrozumieć, jak okropnie nie cier- pię religijnych aspektów judaizmu. Dla mnie wszyscy ultraor- todoksi są sztywni, doktrynerscy i wyniośli. Przepraszam, jeśli cię uraziłem. - Nie uraziłeś. Jestem po prostu ogromnie zaskoczona. Dlaczego w takim razie pojechałeś do Izraela i za głodową pensję wykładałeś hebrajską literaturę? - Tu właśnie tkwi zasadnicza różnica. - Zeb demonst- racyjnie uniósł palec. - Nie jestem religijny, lecz fascynuje mnie dziedzictwo kulturowe mojej rasy. Kocham Biblię za piękno jej poezji, za bogactwo uczuć. Z drugiej strony gardzę domorosłymi "tłumaczami", wierzącymi, że zajmą najlepsze miejsca w ognistym rydwanie Eliasza. Przerwał, żeby się uspokoić, i spytał półżartem: - Już mnie nie lubisz? - Bardzo się o to starasz - przyznała z uśmiechem.- Ale słucham dalej. - W moim przekonaniu wszystkim nam przypisano okreś- lone miejsce. Dotyczy to zarówno Żydów, jak i ich bliźnich. Każdy człowiek musi mieć ojczyznę. - Co to ma wspólnego z moimi święceniami na rabina? - Zależy, czego naprawdę oczekujesz. Jeśli zaczniesz po- wtarzać wyświechtany frazes o "narodzie wybranym przez Boga", nie licz na moje poparcie. - A co twoim zdaniem powinnam robić? Znów dał się ponieść emocjom. - Szukaj zadowolonych z siebie Żydów, łap ich za kołnierz i powtarzaj, że mają kochać bliźnich. Począwszy od swoich współwyznawców. Jak wiesz, Hillel powiedział, że to podstawa całej naszej religii. Reszta jest tylko komentarzem. - Tak, wiem o tym - szepnęła z uśmiechem. Zeb od~vrócił się nagle i chwycił ją za ramiona. - W takim razie na pewno będziesz dobrym rabinem.- Uścisnął ją. - Chcę siedzieć w pierwszej ławce na twoich kazaniach. Podczas spaceru po parku Zeb wyznał jej, że tylko wytężona praca pozwala mu na dłużej zapomnieć o uporczywym bólu. Pisał i studiował bez wytchnienia. Od śmierci syna skrywał swe emocje, niczym pływak pod wodą, który wynurza się, by nabrać powietrza, jedynie wówczas, kiedy jest bliski omdlenia. - Czasem mam wrażenie, jakbym był burzową chmurą- powiedział. - Rzucam cień na każdego, kogo spotkam. Wiem, że teraz dotknie to ciebie. Nie przeszkadza ci moja melancholia? Uścisnęła mu rękę. - Nie. Jest mi bardzo bliska - odparła miękko. Zeb zatrzymał się i spojrzał na nią. - Zatem coś nas łączy... Każde z nas ma tylko połowę serca. Jeśli złożymy te połówki... Umilkł, gdyż Debora położyła mu palec na ustach. - Nie, Zeb. Tego nie powiedziałam. W nocy obserwowałam cię, jak spałeś. Nawet wtedy widziałam na twej twarzy piętno smutku i samotności. Chciałabym ci jakoś pomóc. - I możesz to zrobić - rzekł z przekonaniem. - Właśnie razem... - Nie - przerwała mu. - Zrozumiałam także, że wciąż jestem inna. Nie oddałam połowy... ojcu Eliego. Poświęciłam mu wszystko. Wiem, jak rozpaczliwie chcesz kochać i być kochany. Zasługujesz na kogoś, kto spełni to pragnienie. Wy- bacz, Zeb, ja nie potrafię. W jego oczach znów zagościł cień smutku. - Deboro, próbujesz mi powiedzieć, że resztę życia spę- dzisz sama? - Nie jestem sama. Mam swoją pracę. - Tak, tak - wykrzyknął - oraz swego syna. O tym już mówiliśmy. A co z mężem? Raz na zawsze wyrzekłaś się męż- czyzn? Spuściła głowę. - Wiem, o czym mówisz, Zeb, lecz wiem także, że nigdy nie zdołam pokochać nikogo innego - wyznała cicho. - A zeszłej nocy? To miał być eksperyment? Wzruszyła ramionami. Nie chciała przyznać, jak bardzo bliski jest prawdy. - Przepraszam - szepnęła. - Nie umiem odpowiedzieć. - Do diabła, Deboro, życie trwa za krótko! - wybuchnął Zeb. - Któregoś dnia odkryjesz, że czekałaś tak długo, iż jest za późno. Spojrzała na niego ze smutkiem. - Już jest za późno, Zeb. Jestem tego pewna. Chwycił ją, chciał potrząsnąć, ale się opanował. - Deboro... nie pojmujesz? On nie żyje! Nie masz męża! Kiedy, do licha, się z tym pogodzisz? Popatrzyła na jego udręczoną twarz i odpowiedziała szep- tem: - Nigdy. Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Wołał za nią, lecz się nie obejrzała. - Jesteś szalona, Deboro! - krzyczał. - Sama nie wiesz, co robisz! Wiem - westchnęła w duchu. - Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz. 51 Daniel Oto paradoks: czemu nawet najszczęśliwsze chwile blakną z upływem czasu, a momenty klęski, choćby usiłowało się je zapomnieć, pozostają na zawsze w pamięci? Dokładnie o piątej szesnaście rano, w ostatnią środę maja 1978 roku, kiedy błogo spałem w hotelu "Ritz" w Chicago, zbudził mnie telefon od Debory. Była bliska paniki. - Coś się stało z Elim? - spytałem. - Nie, Danny. To tata... - Chory? - Jeszcze nie, ale ten skandal może go zabić - odpowie- działa. - Całą noc spędził na rozmowach ze starszymi. - Już świta - zawołałem z rosnącym niepokojem. - Zni- szczono synagogę? - Prawie. Zdradził jeden z rabinów. Chyba się domyślasz, o kogo chodzi. - Schif~man z Jerozolimy? - strzeliłem. - Oby jego imię na zawsze było wymazane! - krzyknęła Debora, przywołując najcięższą klątwę naszej wiary. - Co zrobił? Spróbuj się uspokoić, bo nic nie zrozumiem. - Zaraz zrozumiesz - westchnęła gorzko. Potem opowiedziała mi wszystko. Otóż demonstracyjnie biedny rebe Schiffman przez całe lata brał "pożyczki" z naszych funduszy. Delikatne określenie, zważywszy, że kradł pieniądze ofiarowane przez wiernych, którzy chcieli wspomóc studentów wyjeżdżających do Jerozo- limy. Część datków szła wprost na prywatne konto Schiff mana. Debora powiedziała mi też o zdarzeniu, jakie miało miejsce, gdy służyła w domu dobrego rabina. W Filadelfii mieszkało szczodre, wielkoduszne małżeń- stwo - Irv i Doris Greenbaumowie, bezdzietni milionerzy. Schiffman w jakiś sposób wyłudził od nich pięćset tysięcy dolarów w czasie lunchu w hotelu "King David". Datek miał pokryć koszty budowy bursy, ale w jakiś sposób trafił do banku w Zurychu. Niedawno, w kilka miesięcy po śmierci pana Greenbauma, wdowa, w towarzystwie siostrzenicy Helene, wybrała się na objazd tych miejsc; które hojnie wspomogła finansowo. Najpierw odwiedziła centrum młodzieżowe w portowym mieście Ashkelon, gdzie ze wzruszeniem wysłuchała, jak wielu biednych emigrantów z krajów arabskich zdobyło pracę dzięki organizowanym tutaj kursom mechanicznym. Następnego dnia, już w Jerozolimie, wzięła taksówkę do Mea Shearim i kazała się zawieźć do jesziwy B'nai Simcha. Po przybyciu na miejsce zobaczyła wąski, jednopiętrowy budynek, bez wątpienia mieszkalny, tyle że przerobiony na szkołę. I żadnej bursy. - To jakaś pomyłka - rzekła półgłosem Doris do swej siostrzenicy, po czym zwróciła się do szofera: - Jest pan pewien, że to właśnie ten adres, który podano panu w hotelu? - Ten, ten - odparł szofer, potrząsając trzymaną w ręku kartką i wskazując szyld nad drzwiami budynku. - Widzi pani, jest napisane: "Jesziwa B'nai Simcha". - Przepraszam - wtrąciła Helene. - Nie umiemy czytać po hebrajsku. Może lepiej wysiądę i spytam kogoś. - Nie, nie - szybko zaprotestował szofer. - Żaden męż- czyzna nie zechce rozmawiać z kobietą, a większość kobiet stroni od przyjezdnych. Sam pójdę. Obie panie czekały w taksówce, która stopniowo zaczęła przypominać piec, gdy tymczasem szofer krążył po ulicy w po- szukiwaniu kogoś, kto by chciał rozmawiać z Żydem bez mycki. W końcu wrócił biegiem, wsunął głowę przez okno i rzekł: - To na pewno tutaj. Nie ma bursy. Studentów rozloko- wano w kwaterach prywatnych. - To niemożliwe! - wykrzyknęła pani Greenbaum.- Rabi Schiffman wziął pieniądze niemal dziesięć lat temu! Chcę się natychmiast z nim widzieć! Szofer znowu poszedł na rekonesans. Odważył się nawet przekroczyć próg szkoły. Pojawił się w pięć minut później, wolno zmierzając do taksówki. - Obawiam się, że go tutaj nie ma - oznajmił. - Co to znaczy? - spytała pani Greenbaum. - Szkoła przeszła w ręce jego asystenta. Mówią, że rebe wraz z rodziną jakiś miesiąc temu wyjechał z kraju. - Nie rozumiem. - Doris Greenbaum była coraz bardziej zdenerwowana. - Przecież mu podałam w liście dokładną datę naszego przyjazdu. Jej siostrzenica zorientowała się już jednak w sytuacji. - Pewnie właśnie dlatego wyjechał. Po powrocie do hotelu Helene zadzwoniła do Stanów, do swego męża Morta, prawnika. To on załatwiał przelew pieniędzy. Mimo że w Filadelfi dopiero ledwie świtało, Mort obiecał, że zaraz pójdzie do biura i wyjaśni sprawę. Kilka godzin później miał już potwierdzenie, że w pierwszych miesiącach 1969 roku cała suma, zgodnie z jego instrukcjami, została przekazana na właściwe konto. Zatelefonował więc do banku w Jerozolimie i pod preteks- tem, że Fundacja Greenbaumów chce ponownie zasilić jesziwę B'nai Simcha, spytał, czy numer konta nie uległ zmianie. Spełniły się jego najgorsze przypuszczenia. Konto zlikwido- wano blisko trzy lata temu. Natychmiast więc wezwał do telefonu dyrektora oddziału i zażądał wyjaśnień, gdzie zniknęły pieniądze fundacji. Z ksiąg wynikało, że pięćset tysięcy dolarów zostało od razu, w dniu wpłaty, przekazane na konto w Zurychu. To było wszystko, co etyka zawodowa pozwalała bankierowi ujaw- nić. Amerykański prawnik musiałby przeprowadzić odpowied- nie procedury, chcąc uzyskać dalsze informacje. Dwa dni później troje Greenbaumów zasiadło w filadelfij- skim biurze Morta i odbyło telefoniczną konferencję ze świato- wym przywódcą B'nai Simcha, rabinem Mosesem Lurią. Mort w tym czasie zdążył ustalić, że dobry rebe Schiffman przez lata przywłaszczył sobie niemal dwa miliony dolarów, a teraz siedzi gdzieś w Szwajcarii - z pewnością jak najbliżej zagrabionej fortuny. Ze słów Debory wynikało, że ojciec wprost oszalał z gniewu i zaskoczenia, zwłaszcza kiedy prawnik wspomniał, że prasa już zwęszyła sprawę i nie da się tego ukryć. Mort obiecał, że - w miarę swych sił - pomoże wyjaśnić ten problem, zanim skandal zostanie nagłośniony. Gdyby otrzymał listę ofiarodawców z ostatnich dziesięciu lat, Mort mógłby się z nimi skontaktować i skłonić do mil- czenia w zamian za zwrot wszystkich utraconych pieniędzy. - Ale skąd ja wezmę tak olbrzymią sumę? -jęknął ojciec. - Przykro mi, rabi Luria - odparł prawnik. - Cuda to pańska specjalność, nie moja. Spytałem Deborę, czy ojciec miał jakieś oszczędności, cho- ciaż dobrze wiedziałem, że nawet zastaw hipoteczny pod ma- jątek szkoły będzie jedynie kroplą w morzu. Debora także zdawała sobie sprawę, że nie było najmniej- szej szansy, aby nasi ludzie mogli zgromadzić tak olbrzymią sumę. Ojciec jednak, jak powiedziała, nie chciał przyznać się do porażki i zwołał wszystkich wiernych do shuł, na siódmą wieczór. - Danny - spytała błagalnym głosem - czy mógłbyś jakoś pomóc? Ze zdenerwowania nie mogłem pozbierać myśli. Owszem, byłem bogaty, ale przecież nikt nie trzyma takich pieniędzy w domu. Ze ściśniętym sercem próbowałem ją jakoś pocieszyć. - Posłuchaj, Deb, weź się w garść i spróbuj uspokoić ojca. Zadzwonię do ciebie dokładnie za trzy godziny. - Dzięki Bogu - westchnęła. - W tobie cała nadzieja. Odłożyłem słuchawkę, zadowolony, że przynajmniej pod- niosłem ją na duchu. Sęk w tym, że w ogóle nie wiedziałem, co począć. 52 Debora O szóstej czterdzieści pięć w synagodze był taki tłum, że dla młodszych zabrakło ławek. Przyszli nawet studenci, wracający z wieczornych zajęć. Kilka dziewcząt siedziało na schodach galerii. Dokładnie o siódmej rabi Luria, z poszarzałą twarzą, roz- trzęsiony, podszedł do pulpitu i zaczął recytować psalm czter- dziesty szósty: - "Bóg jest dla nas ucieczką i mocą: łatwo znaleźć u Niego pomoc w trudnościach. Przeto się nie boimy, choćby waliła się ziemia i góry zapadały w otchłań morza..." *. Spojrzał ze smutkiem w morze zaniepokojonych twarzy, spoglądających w jego stronę. - Przyjaciele... oto godzina najcięższej próby. Dziś się oka- że, czy zostaniemy razem, czy rozpadniemy się na tysiąc części i znikniemy. Nie przesadzam. Nie obawiam się, że jakiekolwiek słowo wypowiedziane tutaj wyjdzie poza te mury, gdyż w naszej społeczności brat nie zdradza brata. Westchnął ciężko. - Być może moje ostatnie słowa nie do końca są prawdą. Znalazł się bowiem pośród nas Kain, a my wszyscy odegrali- śmy rolę Abla. Nie mam powodu chronić winowajcy, powiem więc wprost, że rebe Lazar Schiffman, przywódca naszej jeszi- wy w Jerozolimie, zbiegł z pieniędzmi, jakie w minionych latach wpłacali ludzie dobrej woli, by wesprzeć nauczanie cnoty. Głuchy pomruk rozległ się wśród zebranych. Rabi nie pró- bował ich uciszać. Liczył na to, że poczucie wspólnej krzywdy skłoni ich do działania. - Mógłbym przekazać tę sprawę odpowiednim władzom i czekać, aż złodzieja dosięgnie zasłużona kara. Niestety, ucier- piałoby na tym nasze dobre imię, które - jak głosi Tora- jest naszym najcenniejszym skarbem. Zwołałem zatem to ze- branie - ciągnął - by zwrócić się do was z nadzwyczajnym apelem. Nasza kongregacja liczy prawie tysiąc osób. Są wśród nas nauczyciele i kupcy, ludzie o skromnych dochodach. Są też majętni biznesmeni. Unikniemy hańby, jeśli zbierze- my... - przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. Nie potrafił spo- kojnie wymienić tak ogromnej sumy. - Blisko dwa miliony dolarów - dokończył wreszcie. Znowu rozległy się pomruki. W powietrzu wyczuwało się strach. - Zaciągnęliśmy już pożyczkę pod hipoteczny zastaw sy- nagogi i szkoły, ale to dało nam niewiele ponad dwieście tysięcy. Resztę musimy zebrać wśród nas. Pamiętajcie - głos rebego drżał z emocji - że jeśli nam się to nie uda, wszystkich nas nazwą przestępcami. To nie jest też wezwanie z Jom Kippur, kiedy jest czas, by spokojnie je przedyskutować, przemyśleć, zważyć i poddać analizie. Musicie ofiarować wszelkie wasze zasoby - natychmiast. W czasie przemowy rabina szames Izaak i kilku starszych uczniów rozdawało wiernym odbitki formularza. Na galerii, wśród kobiet, to samo robiły dziewczęta. - Wypełnijcie te dokumenty - zakończył rabi Luria.- Potem wstańcie i razem odśpiewamy psalmy... Gwar narastał. Szelest papieru i skrzypienie starej drewnianej podłogi pod nogami potęgowało efekt zamieszania. Wierni w parę minut uporali się z pisaniem i wstawali, by oczyścić swe dusze w modlitwie. Przy pulpicie trwała tymczasem niezwykła ceremonia. Sza- mes Izaak półgłosem odczytywał wysokość każdej kwoty, a do- ktor Cohen i dwaj starsi kongreganci dokonywali szybkich obliczeń. Pracowali gorączkowo przez czterdzieści pięć minut. W koń- cu rabi westchnął tak głośno, że wśród wiernych natychmiast zapanowało milczenie. - Ze smutkiem stwierdzam, że to zbyt mało. Nasza hańba jest nieunikniona. Napiszę krótkie oświadczenie, iż odżegnu- jemy się od wszelkich związków z rebem Schiffmanem, zapew- niając poszkodowanych, że odzyskają swoje pieniądze, choćby miało to potrwać sto lat. - Chwileczkę, tato - zabrzmiał czyjś głos z galerii. Wszystkie głowy zwróciły się w tamtą stronę. W zwykłych okolicznościach mężczyźni oburzyliby się, że jakaś kobieta ma czelność przerywać obrady zgromadzenia, lecz teraz było cicho jak makiem zasiał. Tym bardziej że chodziło o córkę rabiego. - Tak, Deboro? - cicho spytał jej ojciec. - Czemu prze- szkadzasz? Podeszła do balustrady i wyciągnęła rękę. Trzymała w dłoni różową prostokątną kartkę. - Rabinie Luria - powiedziała uroczystym głosem - za twoim pozwoleniem, chciałam coś ogłosić. Rabi wyczuł, że zebrani czekają na jej dalsze słowa, odparł więc bezbarwnym tonem: - Mów. - Panie i panowie... - zaczęła. Wśród kobiet zapanowało lekkie poruszenie, gdyż żadna z nich nie spodziewała się takiego wyróżnienia. - Trzymam w ręku czek wystawiony na rzecz B'nai Simcha na sumę... - zawiesiła głos, umiejętnie potęgując napięcie -. . miliona siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy dola- rów - dokończyła. Zebranym aż zaparło dech z osłupienia. Nawet pani Herscher, siedząca najbliżej Debory, była przekonana, że się przesłyszała. Rabi Luria, mimo całej swej mądrości, poczuł się zbity z tropu. - Gdzie ów dobroczyńca, żebyśmy mogli mu podzięko- wać? - spytał wreszcie. - Nie ma go - odparła Debora. - I nie chce żadnych podziękowań. Ma tylko jedną małą prośbę. Zanim rabi zdążył spytać, jaka to prośba, wierni odzyskali głos i krzycząc, zaczęli się dopytywać o to samo. - Prosi, by mógł stanąć tutaj rankiem, w dzień szabatu, i odebrać błogosławieństwo, jakiego tylko rabi Luria może mu udzielić. Myśli niczym ptaki przelatywały wśród zebranych. Co za hojność i skromność... Wszystkie oczy z napięciem patrzyły na rabiego. Z jego twarzy można było wyczytać, że wreszcie pojął, komu zawdzięcza ów dar. Ku zdumieniu wiernych rzekł twardym głosem: - Powiedz swemu bratu, Danielowi, że choć w biedzie, nie odstąpimy od naszych zasad. Zbawienia nie można kupić. - To znaczy, że odmawiasz, tato? - z bezgranicznym zdziwieniem spytała Debora. - Tak! - Rabi uderzył pięścią w pulpit, nie panując nad swoim gniewem. - Odmawiam! Odmawiam! Odmawiam! Wierni zerwali się z ławek. - Nie, rabi Luria! - krzyczeli. - Pobłogosław go! Po- błogosław! Ponad wszystkimi wybił się dźwięczny głos Debory: - Na miłość boską, tato, nie bądź samolubny... - Samolubny?! - z furią zawołał rabi. Twarz mu poczer- wieniała. - Jak śmiesz... Nagle zachwiał się i przycisnął rękę do piersi. Wierni, wstrząśnięci, umilkli, zanim jeszcze upadł na ziemię. Siedząca na galerii Rachela Luria otworzyła usta do krzyku, lecz nie wydała żadnego dźwięku. Po chwili, która wszystkim zdawała się wiecznością, doktor Cohen ukląkł nad nieruchomym ciałem. Jego szept dotarł do najdalszych zakątków bożnicy. - Nie żyje. Rabi Luria nie żyje. Zaledwie przebrzmiały straszliwe słowa lekarza, wierni od- ruchowo zaintonowali modlitwę odmawianą po śmierci blis- kich: - "Chwalmy Pana... on to bowiem jest Najwyższym Sę- dzią..." W ciszy, jaka nastąpiła później, dał się słyszeć przenikliwy trzask dartej tkaniny. Wierni rozrywali odzież na znak żałoby. Można było pomyśleć, że nagle pękło Niebo. Wielki mąż zmarł na ich oczach i wszyscy musieli się teraz ukorzyć. Zarówno piąta Księga Mojżeszowa, jak i Talmud zalecały, aby ciało, jeśli to tylko możliwe, zostało pochowane w dniu śmierci, choćby o północy. Nie szczędzono zatem wysiłków, aby tak wielki człowiek jak Moses Luria spoczął zgodnie z naj- świętszym rytuałem. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zjawili się człon- kowie Chewra Kadisza, Bractwa Pogrzebowego. Nie wiadomo było, kto ich wezwał, a jednak przyszli, jak zawsze gotowi, by z namaszczeniem oddać zmarłemu ostatnią posługę. Przenieśli ciało rabina Lurii do jego domu. Podczas gdy żona i córki, wraz z innymi kobietami, opłakiwały zmarłego w oddzielnym pokoju, oni czynili przygotowania do pogrzebu. Doktor Cohen i stryj Saul, starsi przedstawiciele kongregacji, byli niemymi świadkami przygotowań. Zgodnie z tradycją zmarłego otaczało dwadzieścia sześć świec, członkowie Bractwa pracowali więc w półmroku. Pierwszy z nich odmówił modlitwę tak starą, iż wieść niosła, że pochodziła z pierwszego wieku. Prosił Najwyższego, aby zmarły mógł "w świątobliwym gronie wejść do ogrodów Edenu". Pozostali, recytując półgłosem psalmy i wersety z Biblii, okryli prześcieradłem nogi i tors zmarłego - ktoś tak dostojny jak rabi Luria nie mógł leżeć nagi. Potem obmyli mu twarz i włosy w rozmaitych płynach i w surowym jajku, oczyścili resztę ciała i zakryli bawełnianą chustką każdy otwór. Dwóch z nich dźwignęło rabina do pozycji stojącej, inni zaś wylali na niego ciągły strumień wody. - Czysty. Czysty. Czysty - zaśpiewali. Potem owinęli ciało w ręcznie tkany całun, dali tałes i kaptur na głowę. Przed zakryciem twarzy zmarłego należało jednak dokonać ostatniego obrzędu. Pierwszy z Bractwa zwrócił się do doktora Cohena: - To powinność syna. - Skontaktowaliśmy się już z Dannym - odparł le- karz. - Jest w drodze z Manhattanu, ale kto wie, kiedy tu będzie. Czas nagli. Rebe Saul także przecież należy do rodziny. - Nie. - Pierwszy z Bractwa wykonał przeczący ruch ręką. - Musi być syn. Zaczekamy. Krzątanina ustała, tylko po cichu odmawiano modlitwy aż do chwili, gdy w końcu Daniel Luria wszedł z lękiem do pokoju. Twarz miał równie bladą jak jego zmarły ojciec. - Danny... - odezwał się stryj Saul. Chociaż szeptał, jego głos i tak brzmiał o oktawę niżej od pozostałych. - Dobrze, że jesteś. Danny nie mógł wykrztusić ani słowa. Z przerażeniem roz- glądał się po pokoju. 53 Daniel Bałem się. Była to wręcz śmiertelna panika - strach, że oskarżą mnie o spowodowanie śmierci ojca. A jeszcze bardziej bałem się spojrzeć na jego ciało. Najwięcej bólu sprawiała mi jednak świadomość, że zniknęła ostatnia nadzieja, jaką wiązałem z telefonem od Debory. Cóż za ironia losu. Czekałem na wiadomość, że ojciec zgodził się wybaczyć mi i że przywraca mnie do łask. Tymczasem Debora zadławionym głosem powiadomiła mnie, że człowiek, którego uczuć pragnąłem każdą cząstką ciała, odtrącił mnie nawet w chwili śmierci. Myślałem o tym podczas długiej jazdy taksówką z Manhat- tanu. Nie wierzyłem, żeby ktoś z ludzi czuwających przy ojcu naprawdę oczekiwał mojego przybycia. A jednak, choć wyklęty, byłem jedynym synem i spoczywał na mnie szczególny obowiązek. Pierwszy z Bractwa Pogrzebowego wskazał na mnie. Zawa- hałem się. Stał po drugiej stronie stołu i trzymał uniesiony całun, ale ja nie miałem sił, by znieść widok martwej twarzy ojca. Podszedłem parę kroków, lecz nadal nie mogłem spojrzeć. Jeden z żałobników wyciągnął rękę. Najwyraźniej chciał, bym wziął to, co trzymał w zaciśniętej dłoni. - Garść poświęconej ziemi - z Ziemi Świętej - wyjaś- nił. - Musisz położyć mu na oczy. W drżących palcach poczułem chłodne grudki. Wreszcie zdobyłem się na odwagę i spojrzałem na ojca. Ku mojemu zdziwieniu wyglądał spokojnie. Nawet się uśmie- chał tak jak kiedyś, gdy byłem mały i sadzał mnie sobie na kolanach. Teraz z kolei nie potrafiłem oderwać od niego wzro- ku. Patrzyłem na Mosesa Lurię, człowieka, którego czciłem, kochałem - i lękałem się - i za którym boleśnie i beznadziej- nie tęskniłem. Czemu nie mogę cię obudzić, ojcze? Dlaczego nie dałeś mi więcej czasu, bym mógł ci wszystko wytłumaczyć? Żebym mógł wyjaśnić powody mojego postępowania? Proszę... nie zasypiaj na wieczność z urazą w sercu. Stryj Saul dotknął mnie, wyrywając z tej bolesnej zadumy. - Dalej, Danny - szepnął łagodnie. - Robi się coraz później. Sypnąłem grudki ziemi na zamknięte powieki. Przypadkowo musnąłem palcami czoło ojca. Było zimne, lecz jakby wciąż pełne życia. Usłyszał moje myśli? Pierwszy z Bractwa klepnął mnie w ramię i skinął dłonią, żebym się odsunął. Z trudem cofnąłem się i stanąłem obok Sau- la. Zakryli ojcu twarz i ułożyli go w prostej sosnowej trumnie. Jak zahipnotyzowany szedłem za nimi po schodach, gdy znosili trumnę. Widziałem mamę i Deborę, które usiłowały przepchnąć się bliżej, w nadziei że ostatni raz spojrzą na męża i ojca. Przecisnąłem się do nich i objąłem je. Debora była tak przybita, że nie odezwała się słowem, lecz mama zaszlochała: - Powiedz mu, że go zawsze kochałam, Danny. Dopiero po wyjściu z domu pojąłem doniosłość tej chwili. Spowitą w mroku ulicę wypełniał zwarty tłum ludzi. Setki, może tysiące żałobników. Wypchnięto mnie na czoło olbrzy- miego konduktu. Nie wszyscy należeli do B'nai Simcha. Posuwając się, mijali- śmy kolejne domostwa, gdzie członkowie innych wyznań stali w milczeniu, oddając cześć mojemu ojcu. Był znany ze swej pobożności daleko poza granicami naszej niewielkiej gminy. W końcu, na granicy zewnętrznego świata, wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy w stronę cmentarza Sha'ray Tze- dek. Byłem teraz sam ze swoimi myślami - i myślałem o ma- mie i Deborze. Ponieważ kobiety miały zakaz wstępu na cmen- tarz, musiały zostać w domu, pozbawione przywileju towarzy- szenia ojcu w ostatniej drodze. Brakowało mi ich tak samo jak jego. Nagle ujrzałem ognie. Jeszcze przed chwilą szyby samochodu były tak ciemne, jak wnętrze mojej duszy. Teraz wszędzie wokół rozkwitały pło- mienie. Auto zostało otoczone przez tłum z pochodniami. Wyjęto trumnę z karawanu i pochód ruszył w kierunku mogiły. Przy którejś z siedmiu przerw na modlitwę odważyłem się szybko zerknąć przez ramię. Zapłakany Saul jękliwym głosem recytował któryś z psalmów. Za nim dostrzegłem szwagrów, doktora Cohena, starszyznę i setki innych, zupełnie nie znanych mi twarzy. Ich szaleńcze lamenty zmieniały pogrzeb w rodzaj żałobnej ekstazy, co w połączeniu z migotliwym światłem pochodni przyprawiało mnie o zawroty głowy. Niekiedy wyłapywałem pojedyncze słowo lub wers psalmu: - "O, Panie, mój kres pozwól mi poznać i jaka jest miara dni moich..." *. Też powinienem się modlić. I chciałem. Ale byłem zbyt przygnębiony, żeby znaleźć odpowiednie słowa. Wreszcie dotarliśmy do świeżo wykopanego grobu. Trumnę postawiono na ziemi i nadeszła kolej, abym spełnił ostatnią powinność - wyrzekł słowa noszone w sercu przez każdego Żyda właśnie na wypadek nagłej potrzeby. Tłum zamilkł, a ja ze ściśniętym gardłem rozpocząłem kadisz: - "Pochwalonyś Ty, Wiekuisty, Boże nasz, Królu Wszech- świata, któryś stworzył nas wedle wyroku i karmił, i utrzymy- wał wedle wyroku, i masz liczbę nas wszystkich wedle wyroku, i gotów znowu ożywić nas wedle wyroku. Pochwalonyś Ty, Wiekuisty...". Po chwili przyłączyli się wierni: - Niech będzie imię Jego wzniosłe błogosławione na zawsze i na wieki wieków. W tej strasznej chwili nie umiałem zapomnieć, że te same słowa wypowiadał ojciec po mojej symbolicznej śmierci. Trumna zniknęła w grobie, a pierwszy z Bractwa zainto- nował: - O Ty, Wiekuisty, któryś jest panem miłosierdzia... przy- jmij duszę rabiego Mosesa, syna rabiego Daniela Lurii, który dołączył do swych przodków... Wzdrygnąłem się, słysząc, że ojca nazwano synem człowieka, którego imię nosiłem. Dziadkiem oczywiście był rabi Daniel Luria. Gdy modlitwa dobiegła końca, na cmentarzu zapanowała taka cisza, że skwierczenie pochodni brzmiało niemal jak ka- nonada. Pierwszy z Bractwa skinął na mnie. Wiedziałem, co mam zrobić. Chwyciłem czekający szpadel i zgarnąłem na trumnę nieco ziemi. Potem - kiedy inni poszli za moim przykładem - szeptem powtórzyłem słowa mamy i usunąłem się w ciemność. 54 Daniel W czasie tradycyjnych siedmiu dni żałoby siedzieliśmy w po- dartych ubraniach na pudłach lub niskich stołkach, cierpliwie odpierając miliony pokus. Był to czas zapomnienia przerywany jedynie trzy razy dzien- nie, kiedy to odmawialiśmy - my, mężczyźni - kadisz. Zgodnie z odwiecznym zwyczajem wszystkie lustra w domu zostały zasłonięte lub odwrócone do ściany. Nikt nie wiedział, skąd się wziął ten obyczaj. Moim zdaniem chodziło o to, by żałobnicy nie oglądali swego odbicia i nie czuli żalu, że pozo- stali wśród żywych. Dostojnicy przybywający zewsząd, by wyrazić szacunek, nie mogli ukoić mojego smutku. Ponad wszystko pragnąłem samo- tności. Niestety, tego właśnie mi odmawiano. Mama, odwrotnie, zdawała się czerpać pocieszenie z obec- ności otaczających ją kobiet, które wzdychały i mruczały pod nosem, co - przynajmniej dla jej udręczonej duszy - miało zastępować rozmowę. Ja zaś najbardziej martwiłem się o małego Eliego. Miał dopiero siedem lat i nie bardzo rozumiał, co się stało, lecz smucił się, widząc łzy w oczach bliskich, i przerażały go tłumy obcych ludzi ubranych na czarno, którzy bez przerwy kręcili się po domu i mamrotali modlitwy. Co gorsza, nikt nie zwracał na niego uwagi. Zaślepieni smut- kiem, Debora i ja po prostu zapomnieliśmy o nim. Dla Eliego śmierć była czymś abstrakcyjnym. Wiedział ze szkoły, że Abraham "dołączył do przodków" w wieku stu siedemdziesięciu pięciu lat i że nawet Matuzalem, mimo iż dożył zdumiewającego wieku dziewięciuset sześćdziesięciu dzie- więciu lat, też w końcu opuścił ziemię. Śmierć dziadka była jednak dla niego zbyt przerażająca, by mógł ją pojąć. Przecież wszystkie książki dziadka jak dawniej stały równo na półkach, a w pokoju czuć było delikatną woń fajki. Nie mógł uwierzyć, że dziadek więcej nie wróci. Miałem go obok siebie w czasie wieczornych modlitw i uczy- łem tyle przynajmniej, że kadisz jest specjalną modlitwą za dziadka. Wszyscy podziwiali jego spokój. Wystarczyło jednak choć trochę rozsądku, by zrozumieć, że to tylko pozory. Moje starsze siostry, gdy nie przyjmowały gości, miały na pocieszenie chociaż mężów. Debora zaś przez większość czasu przebywała sama - wyjąwszy chwile, kiedy mogłem się wy- rwać spod życzliwej opieki krewnych. Niecierpliwie wyczekiwała szabatu. Nie dlatego, że to ozna- czało przerwę w żałobie. Miała o wiele ważniejszy powód: chciała głośno odmówić kadisz w pogańskim przybytku Steve'a Goldmana, w świątyni Beth El. Ze zdumieniem przyjąłem wieść, że testament ojca przywraca mnie do świata żywych. Zapis zawierał to, czego rabi Luria nie chciał powiedzieć za życia: że nie całkiem stracił nadzieję na moją skruchę. Słowa dokumentu wyrażały wiarę, że za sprawą Stwórcy poddam się przeznaczeniu i wstąpię w ślady przodków. Wów- czas miały spłynąć na mnie najszczersze błogosławieństwa ojca. Ojciec był jednak również pragmatykiem. W przypadku, gdy osoba, o której mówił "mój syn Daniel" (samo słowo "syn" przyprawiało mnie o drżenie serca), okazałaby się nie- zdolna do przejęcia funkcji rabina, spuścizna przechodziła na ukochanego wnuka, Eilshę Ben-Amiego, który miał zadatki na wielkiego przywódcę. Jeśli zaś by umarł, zanim Eli osiągnie wiek męski, duchowym spadkobiercą, w myśl zapisu ojca, miał być rebe Saul Luria. On też stawał się mentorem Eliego do czasu jego pełnoletności. Debora popadła w straszliwą rozterkę. Cóż za ironia: ona, która najbardziej z nas kochała ojca, zaznała od niego najwięcej bólu. Nie dość, że musiała przeżyć koszmar z powodu swojego buntu, to jeszcze teraz - symbolicznie przynajmniej - odebrał jej syna. Nie po to odważyła się urodzić dziecko, by je złożyć na ołtarzu dogmatów przeszłości. Usiadła, zaciskając pięści i miętosząc mokrą od łez chus- teczkę, i zwierzyła mi się ze swoich myśli. Nie umiała powstrzymać rozgoryczenia. Dziwne, lecz staną- łem w obronie ojca. - Spróbuj go zrozumieć, Deb. To miał być zaszczyt. - Nieprawda - zaprzeczyła z goryczą. - To taki rodzaj kary. Nie wierzę, żeby w głębi serca nie domyślał się, co na- prawdę robię. Nie mógł mnie powstrzymać za życia, więc... zrobił to teraz. - Nie! - oświadczyłem dobitnie i chwyciłem ją za ramio- na. - Zaprotestuję i ty zaprotestujesz w imieniu Eliego. Miała jednak skrupuły. - Zostaną wówczas bez przywódcy. B'nai Simcha ulegnie rozwiązaniu... - Posłuchaj, jeśli jest jakaś rzecz, która nas różni od innych ludzi, to na pewno wola przetrwania - powiedziałem twar- do. - Zapewniam cię, Deb, że dadzą sobie radę. Saul, dzięki Bogu, jest zdrów, silny i cieszy się poważaniem. Zobaczysz, jak chętnie uznają go za swego przywódcę, dopóki Eli nie dorośnie na tyle, by sam mógł zdecydować. - Właśnie, przecież wtedy go spytają - wyraziła wątp- liwość Debora. - To prawda - przytaknąłem. - I wtedy sam za siebie odpowie: "nie". Wyraz jej twarzy świadczył, że bardzo chciała mi wierzyć. - Zaufaj mi, Deboro. Przypomnij sobie słowa Hillela: "Bądź szczery wobec siebie i nie czuj się winny...". Popatrzyła na mnie. Była blada, oczy miała mocno zaczer- wienione. - A ty nie czujesz się winny? Spojrzałem na drzwi prowadzące do salonu, gdzie kilkunastu żałobników śpiewało psalmy. Przeważali starsi, pod wodzą doktora Cohena, który złapał mnie wczoraj i próbował nakłonić do przejęcia duchowej sche- dy po ojcu. Odmówiłem, wyjaśniając, że dawno zszedłem z wła- ściwej ścieżki i że pod względem moralnym poniosłem śmierć. Nie chcieli słuchać, jakby uważali, że skrucha mnie oczyści nawet w oczach Boga. Nalegaliby bez końca, gdyby nie stryj Saul, który rzekł stanowczo: - Dajcie mu trochę czasu, żeby odnalazł siebie. Później, kiedy żałoba dobiegła końca, stryj Saul - owdo- wiały przed blisko dziesięciu laty - wprowadził się do naszego domu. Wiedziałem, że jego obecność przynosi ulgę matce, ale ogarniał mnie smutek, gdy patrzyłem, jak siadał za biurkiem ojca. Zwłaszcza że wkrótce zadał mi bolesne pytanie: - Danny, co zamierzasz zrobić ze swoim życiem? Wzruszyłem ramionami. Nawet jemu - mimo jego dobro- ci - nie potrafiłem wyjawić, że mieszkam w złotej dżungli i że zupełnie zagubiłem drogę. 55 DEbora - Plujesz na grób swego ojca! - krzyknęła Malka. Cała rodzina Luriów zebrała się w komplecie. Był to pierw- szy szabatowy wieczór po zakończeniu siedmiodniowej żałoby i na wyraźne żądanie Racheli ("Ja teraz rządzę tym domem ) pozwolono przyjść także Danny'emu. W zewnętrznym świecie czas nie stał w miejscu i szybkimi krokami nadchodził moment święceń Debory. Postanowiła skorzystać z okazji i powiadomić bliskich, że zamierza zostać rabinem. Reakcja starszej siostry była do przewidzenia, jed- nakże wszystkich zaskoczyła jej gwałtowność. Śmierć rabina ujawniła siłę Racheli. Siłę, której żadne z nich wcześniej nie dostrzegało. Nagle wyszło na jaw, że pomimo różnicy wieku Moses szanował żonę i liczył się z jej zdaniem. Nadal pozostawało otwartą sprawą, kto zasiądzie na sil- czańskim tronie, ale nikt nie podważał władzy Luriów. Tego wieczora Danny zobaczył, jak Rachela z mamy stała się kró- lową. Z powagą popatrzyła na dzieci. - Posłuchajcie mnie wszyscy, i to uważnie. W moim domu nie będzie nienawiści. - Malko... - próbowała się bronić Debora. - Może tego nie wiesz, lecz naszym odległym przodkiem była właśnie ko- bieta rabin... - Bzdury! - Nie popisuj się swoją ignorancją. Nazywała się Miriam Spiria i naprawdę możemy być z niej dumni. Zgoda, nikt do niej pewnie nie mówił "rabi Miriam", lecz studiowała prawo i teraz, pięć wieków później, ród Luriów nadal się cieszy sławą mędrców. - Debora ma rację - cicho, ale dobitnie powiedział Dan- ny. - Absolutną rację. - Ty... - wykrzyknęła Malka. - Ty i ta twoja siostra! Oboje przynosicie hańbę naszej rodzinie! W tym momencie Eli, który wciąż jeszcze na swój sposób przeżywał śmierć dziadka, wystraszył się i zaczął płakać. Danny próbował go uspokoić. - Nic nie rozumiem, wujku - szlochał malec. - Kiedyś zrozumiesz - odparł Danny, w duchu czując ulgę, że nie musi wyjaśniać Eliemu, dlaczego niektórzy ludzie uważają wspaniałe osiągnięcie jego matki za policzek wymie- rzony Bogu Wszechmogącemu. Reakcja sióstr była tak gwałtowna, że Debora nie uważała za stosowne zwierzać się rodzinie z innych swoich planów i przemilczała fakt, że od jesieni przenosi się na prowincję. Czekała ją ciężka próba. Studenci na ogół unikali samodzielnej pracy z wiernymi, jakby do końca nie ufali we własne siły. Jako pomocnicy mogli kontynuować swoją edukację - i uczyć się na błędach starszych rabinów. Ze swoimi znakomitymi referencjami Debora mogła posta- wić najtwardsze warunki - i wygrać. A skoro nie zawiodła w niezwykle trudnej diasporze w Nowej Anglii - i niemal przez całe życie obserwowała ojca - nie zawahała się zażądać funkcji starszego rabina w stosunkowo młodej i szybko ros- nącej społeczności. Chciała pozostać w okolicach Nowego Jorku, aby Eli mógł często odwiedzać babkę i bywać w ulubionych miejscach każ- dego dziecka: w parku, w zoo, w ogrodzie botanicznym. Bez specjalnego trudu znalazła odpowiednie miejsce. W lesis- tym Connecticut, zaledwie rzut kamieniem od Nowego Jorku. Kongregacja Beth Shalom w Old Saybrook była względnie młoda. Co więcej, ze względu na pobliski Uniwersytet Yale, przeważali w niej intelektualiści. Brakowało religijnych szkół, w rodzaju tej, do której Eli uczęszczał w Nowym Jorku, lecz o kwadrans drogi od uroczej szarej willi, którą Debora wyna- jęła na spokojnym brzegu Long Island South, była renomo- wana Fairchild Academy, znana z wysokiego poziomu nau- czania i liberalnego światopoglądu. W dniu otrzymania nominacji Debora była tak przejęta, że wieczorem wzięła syna i wybrała się z sąsiedzką wizytą do Danny'ego, by uczcić swój triumf szampanem. Brat jednak okazał daleko mniejszy entuzjazm, niż się spodziewała. Kiedy tylko zostali sami, spytała go, o co chodzi. - Masz rację, nie szaleję z radości - przyznał. - Jest taka piosenka Mówię do drzewa, ale nikt przecież nie oczekuje od drzewa odpowiedzi. Nie spodoba ci się to, co powiem, ale moim zdaniem usiłujesz uciec. - Przed czym? - Przed mężczyznami. Myślałaś o tym przy podejmowaniu decyzji? - Tak - przyznała szczerze. - I chcesz być pierwszym w dziejach rabinem żyjącym w celibacie? - Daj spokój, Danny - zaprotestowała, w duchu zdając sobie sprawę, że Danny ma rację. - Nic z tych rzeczy. - Naprawdę? - Spojrzał na nią bystro. - Po wyjeździe do Old Saybrook znajdziesz się ipso facto poza męskimi zaku- sami. A poza tym... - dodał ze smutkiem - będzie mi bra- kować naszych pogawędek. Jesteś nie tylko moją siostrą, lecz także powiernikiem. - Są jeszcze telefony. - Wiesz doskonale, że to nie to samo. - Dobrze, będziesz zatem przyjeżdżać na weekendy- powiedziała z czułością Debora. - W każdym razie teraz mamy jeszcze dwa miesiące letnich nocy na rozmowy od serca. Niestety, przez następne tygodnie Danny'emu nie starczyło odwagi, by podzielić się z siostrą tym, co go najbardziej gryzło i dręczyło. Czek, którym uratował wiernych z B'nai Simcha, niezupełnie bowiem pochodził od niego. Nie potrafił przez jeden dzień zdobyć tak ogromnej sumy z własnych zasobów finansowych. Dlatego też, w przystępie rozpaczy, włamał się do komputera firmy McIntyre & Alleyn i "pożyczył" potrzebną kwotę. Spłacił dług w ciągu paru dni, i to z nawiązką, ale zgodnie z literą prawa nawet szczytny cel nie usprawiedliwiał nieuczciwych posunięć. I pewnego dnia - prędzej czy później - będzie musiał ponieść konsekwencje. Część 5 56 TImothy Ojciec Joe Hanrahan już czekał przy wejściu na płytę lotnis- ka Kennedy'ego, gdy z samolotu, którym przyleciał Timothy, zaczęli wysiadać pasażerowie. Tim od razu dostrzegł księdza i zaskoczony wstrzymał kroku. - Jak ojca przepuścili? - spytał. - Bez problemu, mój chłopcze. - Stary porozumiewawczo mrugnął okiem. - Kosztowało mnie to zaledwie parę błogo- sławieństw. Celnicy to pobożni chłopcy. Uściskali się. - Tim, mój drogi... - z rozrzewnieniem powiedział Han- rahan. - Dobrze cię znów widzieć, zwłaszcza w koloratce. Poza tym się nie zmieniłeś. Nadal jesteś tym samym chłopcem, który rzucał kamieniami w okno rabina. - Ty też się nie zmieniłeś, ojcze Joe. - W głosie Tima brzmiało skrywane uczucie. - Czego ponoć nie można powie- dzieć o diecezji. - Właśnie - skinął głową proboszcz, gdy przeszli przez kontrolę paszportową. - Poza twoim wujostwem reszta Ir- landczyków wyprowadziła się do Queens. Zniknęły wszystkie znane twarze. Przeżywamy za to prawdziwy najazd Latynosów. - Yo lo se - lekko zacinając się, odparł Tim. - Estoy estudiando como un loco. - Powinienem wiedzieć, że pomyślisz i o tym - uśmiechnął się Hanrahan. - Sam z trudem sobie radzę. Gdyby nie młody ojciec Diaz... Nawet niedzielną mszę odprawia po hiszpańsku. Najciekawsze, że nasi nowi parafianie, choć dziwni pod wielo- ma względami, nie zatracili wiary. Są bardzo pobożni. - Więc szkoła parafialna nadal rozkwita - zauważył Tim. - No... niezupełnie - nerwowo chrząknął Hanrahan.- Mamy przedszkole i pierwszą klasę, ale reszta dzieci dojeżdża autobusem aż do St. Vincent's. Mówiąc wprost, większość wier- nych po prostu odeszła. Gdyby nie Latynosi, kościół stałby pusty. Tim posmutniał na myśl, że okna w jego dawnej szkole pozostają teraz ciemne. - Szkoda... - szepnął. - Chyba jednak nie należało na wstępie żądać czesnego. - Mógłbyś o tym pomówić ze swoimi przyjaciółmi w Rzy- mie - westchnął proboszcz. Tim nie wiedział, co sądzić o jego słowach. Czyżby do uszu starego księdza dotarły wieści o tym, w jakich wysokich krę- gach ostatnio się obracał? Mało prawdopodobne. Raczej był to wyraz żalu, że oddaje parafię mniej liczną, niż ją zastał. - Oczywiście, czeka na ciebie pokój na plebanii - ciągnął Hanrahan. - Ale jeśli wybaczysz mi odrobinę samolubstwa... - Nie rozumiem. - Przed trzema laty zmarła moja matka... - Przykro mi - cicho przerwał Tim. - Miała już dziewięćdziesiąt trzy lata i była prawie głucha, więc chyba jest jej lepiej tam, gdzie słychać anielskie śpiewy. Ja w każdym razie mieszkam w naszym dawnym mieszkaniu i pozwoliłem sobie przygotować tam pokój dla ciebie. Będę ci bardzo wdzięczny, jeśli się zgodzisz przyjąć gościnę. - Oczywiście, ojcze - odparł Tim. Bagażowy, który przydźwigał na parking walizki Tima, od- mówił napiwku. Poprosił tylko o modlitwę za swą ciężarną żonę, żeby tym razem urodziła chłopca. Parę minut później stare pinto proboszcza wyjechało na szosę wiodącą z Queens do Brooklynu. - Boże, jak to dobrze, że choć trochę będziemy razem- odezwał się Hanrahan. - Wybierasz się na tamten świat, ojcze? - zażartował Tim. - Nie, nie... jeszcze nie teraz. Słyszałem jednak... - umilkł, po czym dodał z zadumą: - Niezbyt długo zabawisz w Brook- lynie. - Bednigame, Padre. He pecado. Hace dos semanas que no he confesado. Timothy niezbyt chętnie siadał w konfesjonale. Wciąż uwa- żał, że nie jest godzien, by pełnić obowiązki księdza, a szcze- gólnie ciążyła mu rola spowiednika. Zza kratki dobiegał głos młodego małżonka, proszącego o rozgrzeszenie, ponieważ popełnił cudzołóstwo. - Nic nie mogłem poradzić - tłumaczył. - Wciąż mnie kusiła, a przecież pracujemy razem. - Głęboko zaczerpnął powietrza. - Nie, to nieprawda. Sam siebie oszukuję. Po- żądałem jej i nie umiałem nad sobą zapanować. - Płacz- liwie pociągnął nosem. - Boże, nie karz mnie za to, co zrobiłem! Potem przyszła pora, aby Tim dał mu napomnienie i wy- znaczył pokutę. Czuł się jak hipokryta. - Synu, Bóg czasem zsyła szereg pokus, żeby nas wypró- bować. To właśnie wtedy musimy być najsilniejsi i dowieść siły naszej wiary. Z pomocą Ricarda Diaza Tim nauczył się odprawiać mszę po hiszpańsku i całkowicie oddał się swoim duszpasterskim obowiązkom. Bywało, że wychodził z kościoła dopiero przed północą. Nikt z parafian nie domyślał się jednak, że ojciec Timothy obawia się chodzić w dzień po ulicach - bał się, że ujrzy coś, co przypomni mu Deborę Lurię. W końcu nie wytrzymał narastającego napięcia. Postanowił zrobić niewielki rekonesans i zaspokoić dręczącą ciekawość. W niedzielę padał deszcz. Odpowiadało to planom Tima, gdyż w czarnym kapeluszu i w czarnym płaszczu, z kołnierzem podniesionym dla ochrony przed wiatrem, mniej się rzucał w oczy, krążąc w pobliżu domu Luriów. Przemókł do suchej nitki. Przechodnie nie zwracali na niego uwagi, zajęci walką z wiatrem wyrywającym parasole. Najpierw poszedł do synagogi. Stała na swoim miejscu, choć złota farba na hebrajskich literach nad drzwiami zaczęła się trochę łuszczyć, a budynek zdawał się pochylać ze starości. Kilkadziesiąt metrów dalej, wiele lat temu-jakby w innym życiu - był dom świątobliwych Żydów, gdzie w piątkowe wieczory gasił lampy... ...I spotkał niezwykle religijną żydowską dziewczynę... Szedł dalej, chociaż nogi ciążyły mu jak z ołowiu. W końcu stanął przed domem rabiego Mosesa Lurii. Spojrzał na okno, w którym kiedyś wybił kamieniem szybę. Kiedy to było? Przed wiekami? Jakiś siwowłosy starzec spostrzegł nieznaną postać stojącą nieruchomo przed domem rabina. Zakorzeniony strach przed obcymi sprawił, że zapytał podejrzliwie: - Przepraszam pana. Mogę w czymś pomóc? Starzec poczuł ulgę, gdy nieznajomy odpowiedział mu w jidysz. - Zastanawiam się, czy w tym domu nadal mieszka sil- czański rabi. - A któż by inny? Skąd pan przybył, z Marsa? - Rabin zdrów? - A dlaczego miałby być chory? - rzekł starzec. - Rabi Saul cieszy się znakomitym zdrowiem. Niech Bóg go chroni przed złym okiem. - Rabi Saul? - zdziwił się Tim. - Nie rabi Moses? - Oy Gotenyu, a zatem nic pan nie wie. Nie było pana tutaj, kiedy rabi Moses odszedł? Niech spoczywa w spokoju. - Rabi Luria zmarł? - zawołał Tim. - To straszne... Brodaty Żyd pokiwał głową. - Na dodatek zmarł w takich przykrych okolicznościach... - Jakich okolicznościach? - dopytywał się Tim. - I dla- czego Daniel nie przejął ojcowizny? Jego zachowanie na nowo rozbudziło niepokój starca. - Wie pan, sądzę, że zadaje pan zbyt wiele pytań. Może o niczym pan nie wie, bo to nie pański interes? - Och... przepraszam - zająknął się Tim. - Znałem całą rodzinę... dawno temu. - Dawno" to bardzo dużo czasu - filozoficznie zauważył starzec. - W każdym razie, życzę panu bezpiecznej drogi, dokądkolwiek pan wraca. Tim chciał zostać dłużej przed domem Luriów, by wyczytać z niemych cegieł, jakaż to tragedia się tutaj wydarzyła, lecz nie mógł tego zrobić pod czujnym okiem starca. Podziękował, powiedział: "Szalom" i odszedł. Wieczorem miał odprawić mszę po hiszpańsku. W miarę upływu czasu Tim zrozumiał, że jego decyzja przy- jazdu do parafii St. Gregory's była podyktowana, przynajmniej częściowo - a może całkowicie - pragnieniem powrotu do miejsca, gdzie niegdyś mieszkała Debora. Pragnieniem chodze- nia ulicami, po których chodziła. Marzeniem, że kiedyś ją zoba- czy, choćby nawet idącą pod rękę z jakimś innym mężczyzną. Teraz jednak żałował, że nie zastanowił się głębiej nad mo- tywami swego postępowania. Czuł się jak w czyśćcu. Pokuta, którą sam sobie wyznaczył, pozbawiała go pasji, koniecznej do pełnienia funkcji duszpasterza. Był pół kochankiem, pół księdzem - i jednocześnie nikim; dziwnym wybrykiem natury. Nie wytrzymał tej próby, jeśli w ten sposób Wszechmogący chciał go wypróbować. Teraz pozostawało mu tylko z niepo- kojem czekać na karę z ręki Stwórcy - i zastanawiać się, pod jaką przyjdzie postacią. Wkrótce przyszła, zadając mu niewysłowione cierpienie. Zwykle czuł się najszczęśliwszy w szkole parafialnej. Chodził tam często, uczył dzieci pacierza i pieśni religijnych, krzewił w ich sercach prawdziwą miłość do Boga. Brał też udział w wycieczkach, pozornie dla opieki, ale głównie dlatego, że w świecie zewnętrznym czuł się najlepiej w towarzystwie dzieci. Pewnego słonecznego ranka poszli do ogrodu botanicznego. Pogoda była piękna, Tim z lekkim sercem spoglądał na swoich podopiecznych. Mimo że inne części tej dzielnicy zmieniły się nie do poznania, tutaj piękno kwiatów pozostało to samo. Czuł się znów młody. Czysty. Było tak ciepło, że dzieci mogły usiąść na trawie, by zjeść kanapki i wypić mleko. Zakonnica poprosiła Tima, żeby coś opowiedział. Urzeczony otaczającymi ich cudami natury przytoczył słowa Kazania na Górze: - "Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich..." *. Zamilkł nagle. W odległości niespełna piętnastu metrów ujrzał ciemnowłosą młodą kobietę prowadzącą za rękę synka i wesoło rozmawiającą z drobną, siwą staruszką. Nie mógł się mylić. To były Debora i jej matka. I dziecko Debory. Nagle uświadomił sobie, że dzieci wpatrują się w niego z uwagą. - "...Jeśli więc ziele na polu... Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, małej wiary?" * - dokończył i żeby ukryć swoje uczucia, spytał jedną z dziewczynek: - Dorie, jak sądzisz, co Jezus chciał przez to powiedzieć? Gdy dziewczynka wstała i rozpoczęła swoją prostą egzegezę, Tim znów spojrzał w tamtym kierunku. Debora była już tak daleko, że ledwie ją widział, a mimo to serce pękało mu z bólu. Powróciła do domu. Poślubiła innego. Kogoś, kogo kochała tak bardzo, że urodziła mu dziecko. Wieczorem poszedł do jadalni i nalał sobie pełną szklankę whisky. Wrócił do siebie, przysunął fotel do okna i otworzył je, czując na policzkach chłodny powiew wiatru. Pociągnął głęboki łyk i zaczął sam siebie strofować. Co cię tak zaskoczyło, na litość boską? Spodziewałeś się, że zostanie żydowską zakonnicą i co wieczór będzie ci palić świe- cę? Głupi irlandzki durniu... Wybrała własne życie. Zapo- mniała... Wzniósł toast. - Twoje zdrowie, Deboro. Dzięki tobie pozbyłem się wspo- mnień. Nie muszę już myśleć o tym... kim dla mnie byłaś. Znów wypił parę łyków. Mocny trunek wyzwolił jego praw- dziwe uczucia. Początkowo nawet nie zdawał sobie sprawy, że łzy płyną mu po policzkach. - Niech cię diabli, Deboro... - powiedział półgłosem.- Nikt nie może cię kochać bardziej ode mnie. 57 Timothy Tim nie odważył się zadzwonić z plebanii ani nawet z domu ojca Hanrahana, gdyż siostra Eleanor, od lat pełniąca tam rolę gospodyni, w każdej chwili mogła wejść do pokoju. Zły na siebie, kupił ostatnie wydanie "The Tablet", dał kioskarzowi pięć dolarów i poprosił o resztę w monetach. - Idzie ojciec do salonu gier? - zażartował stary sprze- dawca. - Zgadł pan, panie O'Reilly - odparł Tim. Początkowo zamierzał skorzystać z ulicznego automatu, ale bał się, że go zobaczy któryś z przechodzących parafian. W końcu pojechał metrem na Fulton Street i wszedł do biurowca, gdzie znajdowało się wiele automatów telefonicz- nych. Wybrał taki, gdzie był pewien, że nikt go nie zobaczy ani nie usłyszy. - Witaj, Tim. Cieszę się, że dzwonisz. - Jestem wdzięczny, że Wasza Eminencja znalazł czas, by ze mną porozmawiać. - Nie bądź niemądry. Zawsze miło mi cię słyszeć. To pew- nie zrządzenie opatrzności, bo właśnie sam chciałem do ciebie zadzwonić. Co się stało? - Eminencjo... - zawahał się Tim. - To trudno wyjaśnić... - Tim, wyczuwam w twoim głosie desperację. Mam na- dzieję, że nie straciłeś... swego powołania. Tu, w Bostonie, księża uciekają, jakby katedra stała w płomieniach. - Nie, nie - pośpieszył z odpowiedzią Tim. - Nie mogę jednak wyjaśnić tego przez telefon. Czy mógłbym przyjechać na prywatną rozmowę? - Oczywiście. Przyjmę cię jutro rano, jeśli wstaniesz tak wcześnie. - Dziękuję, Wasza Eminencjo - z ulgą westchnął Tim. Posiadłość kardynała na wzgórzu w Brighton wyglądała skromnie w porównaniu z rzymskimi pałacami, lecz wziąwszy pod uwagę, że stała w samym sercu purytańskiej twierdzy, można ją było nazwać okazałą. Tim denerwował się, siedząc na ławce ustawionej w końcu długiego marmurowego korytarza. Po dziesięciu minutach w wielkich mahoniowych drzwiach pojawił się śniady, bar- czysty Kubańczyk - sekretarz kardynała. Ledwie zdążył ski- nąć na Tima, kiedy w progu ukazała się zażywna postać sa- mego Mulroneya. - Chodź, chodź, mój chłopcze. Witaj w kraju fasoli, sztok- fisza i baseballu. Kardynał otoczył Tima ramieniem i prowadząc go do przy- tulnego saloniku, obejrzał się jeszcze na kubańskiego księdza. - Ojciec Jimenez przyniesie nam herbatę i możemy za- czynać. Zaprosiłbym cię na lunch, ale jem dzisiaj obiad z komi- sją wydziałową w Boston College. Muszę się mocno trzymać, gdy będą mnie nagabywać o pieniądze. Ale oszczędzę ci tych niemiłych szczegółów, póki nie zostaniesz kardynałem. Zajął miejsce w głębokim fotelu ze skóry o barwie zbliżonej do jego stroju. - No dobrze, mój chłopcze - ciągnął. - Twoje oczy nigdy nie były takie smutne. Coś cię gnębi. Powiedz mi, co to za sprawa. Tim przez całą noc zastanawiał się, jaki wymyślić pretekst, jaką historyjkę, a nawet, jeśli to będzie konieczne, jakie kłam- stwo - na tyle wiarygodne, żeby usprawiedliwić prośbę o prze- niesienie go z Brooklynu. - To zabawne - rzekł Mulroney. - Znam cię od czasu, gdy zaczynałeś seminarium, pamiętam twoje studia w Rzymie i przez wszystkie te lata nic się nie postarzałeś. Teraz widzę cień na twojej twarzy. Domyślam się, że przechodzisz straszliwy kryzys. I niezależnie od tego, co mi mówiłeś przez telefon, podejrzewam, że zniechęciłeś się do duszpasterstwa. Mam rację? - Nie, Wasza Eminencjo - szybko zaprzeczył Tim. - Ani trochę. Po prostu... Nie potrafił dokończyć zdania - póki nie zdecydował, że niezależnie od ryzyka, lepiej będzie powiedzieć prawdę. - Jest pewna kobieta... Mulroney ukrył twarz w dłoniach i wyszeptał: - Ojcze Wszechmogący, wiedziałem, wiedziałem... - Źle się wyraziłem - przerwał szybko Tim. - Była. Mieszkała w mojej parafii... - Tak? - Znałem ją długo przedtem, zanim zostałem wyświęco- ny - dodał gorączkowo. - Chodziłem do seminarium... i... Tak, zgrzeszyłem. - Zawahał się chwilę. - Ale kochałem ją całym sercem. - A teraz? - zaniepokoił się kardynał. - Przypadkowo widziałem ją w mieście. Nie potrafię znieść... - Wyszła za mąż? - przerwał Mulroney. Tim skinął głową. - I ma przynajmniej jedno~ dziecko. - To dobrze - bezwiednie westchnął kardynał. - Roz- mawiałeś z nią? - Nie. Zobaczyłem ją tylko z daleka, ale... - Powróciły wspomnienia? - ze współczuciem spytał Mul- roney. - Tak, właśnie. Zwariuję, jeśli dłużej zostanę w St. Gregory's. Na szczęście w tej chwili wszedł ojciec Jimenez. Niósł na tacy herbatę i ciastka. Mulroney spojrzał na niego. - Dziękuję, Roberto, postaw to na stoliku. Sekretarz spełnił prośbę, skłonił się z szacunkiem i zniknął za drzwiami. Kardynał znów spojrzał w pełne strachu, błękitne oczy Tima i uśmiechnął się. - Ojcze Hogan, wstyd przyznać, lecz byłem przekonany, że moja wiara została wystawiona na próbę. Deo gratias, pomogłeś mi ją odzyskać. - Nic z tego nie rozumiem, Eminencjo. - Od czasu gdy powierzono mi archidiecezję w Bostonie, usilnie szukałem pretekstu, żeby cię tu ściągnąć i bez lunety podziwiać twoją wschodzącą gwiazdę. Parę dni temu, zanim zadzwoniłeś, nadarzyła się świetna okazja. - Przerwał, po czym dodał mniej radosnym tonem: - Szkoda tylko, że nie stało się to w lepszych okolicznościach. Powiedz mi, czy pod- czas studiów poznałeś niejakiego Matta Ridgewaya? - Spotkałem go może ze dwa razy. Kiedy zaczynałem, był już na trzecim roku. Pisywał świetne artykuły do "Latinitas". Miał poczucie humoru i wspaniałe wyczucie języka. - Nawet sobie nie wyobrażasz, ile zdziałał dla nauki łaciny w naszych szkołach - mówił dalej kardynał. - Powierzyłem mu funkcję dyrektora nadzwyczajnego katedry filologii klasy- cznej i podróżował po wszystkich krajach Wspólnoty, szerząc, można powiedzieć, ewangelię Ewangelii. - Westchnął. - Był to naprawdę utalentowany młody człowiek. - "Był", Wasza Eminencjo? Zachorował? - Szczerze mówiąc - posępnie odparł Mulroney - jego przypadłość jest świadectwem choroby toczącej cały Kościół. Zachciało mu się żenić. Oświadczył, że już dłużej nie zniesie samotności. I, mówiąc szczerze, nawet ja potrafię to zrozumieć. - Tak, Wasza Eminencjo - szepnął Tim, do głębi poru- szony osobistym tonem tej rozmowy. - Pomogłem mu uzyskać laicyzację z Rzymu, ale coraz trudniej załatwiać podobne sprawy. Kuria, a nawet Jego Świą- tobliwość, są mocno zaniepokojeni liczbą odstępstw księży, od czasu kiedy Jan XXIII "otworzył okno". Wróćmy jednak do sedna sprawy. Po odejściu Ridgewaya, w archidiecezji powstał wakat, a brakowało odpowiedniego kandydata, który podołał- by trudnym obowiązkom. W takiej sytuacji mógłbyś zacząć od razu. Kiedy się przeprowadzasz? - Czy mógłbym najpierw pomówić z ojcem Hanrahanem? Nie chcę, aby moja decyzja sprawiła mu nadmierny kłopot. - Oczywiście, Tim. Ufam jednak, że mój stary druh i na- stępca, biskup Brooklynu, na tyle szybko znajdzie mu wika- riusza, żebyś mógł objąć swoje obowiązki od Czwartego Lipca. Będzie jeszcze jedna okazja do świętowania. Kardynał spojrzał na zegarek. - Och... Jeśli się spóźnię, nie zdołam obronić wiary przed uczonymi z Boston College. Przed odlotem Tim zatelefonował na plebanię, żeby podzielić się nowiną z ojcem Hanrahanem. Powiedziano mu jednak, że proboszcz już wyszedł. Właśnie wzywano pasażerów na pokład samolotu. Tim po- śpieszył w kierunku wyjścia, czując się tak lekko, jakby zrzucił ogromny ciężar z serca. 58 Timothy Tim wszedł do mieszkania proboszcza tuż po ósmej wieczór. Od razu zauważył, że zdarzyło się coś strasznego. Na stole stało tylko jedno nakrycie. Siwowłosa siostra Elea- nor siedziała nieruchomo, z twarzą zastygłą w maskę bólu. - Co się stało, Nell? Gdzie ojciec Joe... Zachorował? - Nie, nie - odparła. - Musiał nagle wyjść, by opatrzyć ostatnim namaszczeniem... Teraz chyba inaczej to nazywają. - Tak, sakramentem chorych - rzucił niecierpliwie Tim. - Kto umiera? Zakonnica zbladła. - Nie wiem. To zapalenie płuc... - wyjąkała nerwowo.- Nie pamiętam nazwiska. Tim wyczuwał, że próbuje coś ukryć. - Powiedz, o kogo chodzi - zażądał stanowczo. - O... o twoją matkę, ojcze Tim - odpowiedziała wy- straszona siostra Eleanor. - Dzwonili ze szpitala, że prosiła o księdza Hanrahana. Jego matka? Tuck i Cassie utrzymywali go zawsze w przekonaniu, że jego matka niezdolna jest sensownie rozmawiać, że nie umiałaby poznać nawet własnego syna. Jak więc teraz, na łożu śmierci, mogła tak dobrze pamiętać ojca Hanrahana i posłać po niego? Tim pognał na plebanię, chwycił z biurka kluczyki od mik- robusu i wypytał ojca Diaza, jak najszybciej dotrzeć do Mount St. Mary's Nursing Home. Pobiegł do samochodu, wskoczył za kierownicę, przez chwilę męczył się, żeby uruchomić oporny silnik, aż w końcu z nagłym szarpnięciem ruszył. Jechał pełnym gazem, nie patrząc na boki. Zachowywał się jak straceniec, jakby bał się, że to, co go czeka, nie jest warte dalszego życia. ' Półtorej godziny później wjechał na stację benzynową, by zatankować. Nagle spostrzegł stare pinto ojca Hanrahana, zaparkowane przed pobliskim barem szybkiej obsługi. Podczas gdy pracownik stacji napełniał bak mikrobusu, Tim wbiegł na salę, gdzie zobaczył starego księdza popijającego herbatę dla uspokojenia nerwów. Tim nie miał czasu na zbędne uprzejmości. - Tylko nie kłam, Joe - powiedział ostro. - Dlaczego nikt nigdy nie pozwolił mi widzieć się z matką? Poprowadzę przez resztę drogi, a ty opowiesz mi wszystko. Z trudem się opanował, by nie potrząsnąć starym księdzem. Pięć minut potem jechali dalej. Tim siedział za kierownicą, a Joe Hanrahan nerwowo próbował wyjaśniać: - Widzisz, Tim, ona miała halucynacje. Opowiadała takie rzeczy, że serce pękało z bólu. - To znaczy, że z nią rozmawiałeś? - Tak - potulnie przyznał proboszcz. - To przecież po- winność księdza. - A co z powinnością syna? - Ty miałeś własne życie, chłopcze. - I przez te wszystkie lata karmiłeś mnie kłamstwami?!- wybuchnął Tim. Hanrahan zacisnął usta. Skręcili z głównej szosy na wąską, krętą drogę. Tylko parę minut jazdy dzieliło ich od szpitala. Tam miał znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania. Kamienne słupy i żelazna brama. Malowany napis z dwoma rzędami wąskich liter: "Mount St. Mary's Nursing Home". Tim był zbyt przygnębiony, żeby zwrócić uwagę na okreś- lenie nursing home, eufemizm zastępujący słowo "zakład". Myślał wyłącznie o tym, że wreszcie, po tylu latach niewy- słowionego bólu, będzie mógł zaspokoić swą dziecięcą tęsknotę. W drzwiach czekały trzy zakonnice, wśród nich przeorysza. - Ojciec Joseph... - powitały go z czułością i niepokojem. - Witajcie, siostry. Szkoda, że widzimy się przy tak smutnej okazji. To mój nowy wikariusz, ojciec Timothy. Dwie z nich nie dostrzegały nic niezwykłego w obecności Tima. Trzecia, dwudziestoparoletnia nowicjuszka, nie umiała jeszcze patrzeć na księdza, nie widząc w nim mężczyzny. Hanrahan, z dwiema siostrami po bokach, ruszył w głąb mrocznego korytarza. Tim wraz z najmłodszą zakonnicą zostali nieco z tyłu. - Wybacz, ojcze, ale nie mogę się nadziwić, jak bardzo jej oczy są podobne do twoich - szepnęła. - Jestem jej synem - odparł cicho. - Tak myślałam. Margaret często o tobie wspominała. Naprawdę?! - krzyknął w duchu. - Co mówiła? - spytał na głos. - Wciąż majaczy. Z całym szacunkiem wobec twej osoby, to chyba oczywiste, że nie jesteś Mesjaszem. - Nie, nie jestem - szepnął Tim ledwie słyszalnym gło- sem. - Mówiła coś... rozsądniejszego? Zakonnica zarumieniła się. - Że jesteś "piękny". Mówiła o twoich oczach. Widziała mnie zaledwie przez tydzień, a wciąż pamięta moją twarz - pomyślał Timothy. - Jak w jej przypadku brzmi oficjalna diagnoza? - spytał. - A zatem nic nie wiesz? - zdziwiła się zakonnica.- Gdybyś czytał kartę choroby... a przez ćwierć wieku zgroma- dzono tego całą bibliotekę... Najczęściej pada słowo "schizo- frenia". - Co jeszcze? - chciał wiedzieć Tim. Poprzedzająca ich trójka skręciła w prawo i zniknęła w załomie korytarza. - Ostatnio jej stan się pogorszył. Demencja starcza... a te- raz ciężkie zapalenie płuc i gorączka... Obawiam się, że ta wizyta całkiem wytrąci cię z równowagi, ojcze. - Jestem na to przygotowany - odparł Tim, patrząc przed siebie. Nie wspomniał, że na tę chwilę zbierał siły przez całe życie. Na końcu długiego, cichego korytarza jasny snop światła padał na ciemne linoleum. Drzwi były otwarte. Ojciec Han- rahan i obie zakonnice weszli już do sali. Timothy był zdrętwiały ze strachu. Młoda siostra chyba to wyczuła, gdyż łagodnym ruchem położyła mu rękę na ramieniu. To, co zobaczył Tim, nie było człowiekiem, ale żywym wid- mem. Kosmyki splątanych siwych włosów okalały pomarszczoną twarz o chorobliwie zapadniętych policzkach. Tylko oczy zda- wały się mieć w sobie coś ludzkiego. Jego oczy. Jej ręce, mimo podłączonych rurek, szarpały kratę okalającą łóżko. Wątłym ciałem co chwila wstrząsał atak kaszlu. Potem ich spojrzenia się spotkały. Margaret Hogan po prostu patrzyła. Chociaż obłąkana i umierająca, od razu wiedziała, kto po tylu latach wkroczył w jej życie, tuż u jego kresu. - Jesteś... Timothy - wychrypiała. - Mój... syn. Omal mu serce nie pękło. Nagle znów szaleństwo przyćmiło jej świadomość. - Nie... to anioł Gabriel albo Michał lub Eliasz... Przyszedł, by mnie zabrać do nieba... Tim usiłował zwrócić na siebie uwagę ojca Hanrahana. Zmu- sić go do przyznania, że nawet teraz, okryta całunem śmierci, Margaret Hogan rozpoznała syna. Jak wyglądałoby ich spotkanie przed szesnastu laty, gdy Tuck Delaney w brutalny sposób zniweczył jego nadzieję na spotkanie z nią? Wszyscy oni zmówili się, by trzymać go z dala od niej. - Chcę, żeby wszyscy wyszli - mruknął Tim z lodowatym spokojem. - Ale ojciec Hanrahan... - zaczęła przeorysza, nie rozu- miejąc, o co chodzi. - Jestem jej synem - cicho oznajmił Tim. Proboszcz skinął na siostry, by opuścić salę. Tim nagle został sam na sam z kobietą, która obdarzyła go życiem. - Margaret... - zaczął, starając się zapanować nad sobą.- Możemy porozmawiać? Popatrzyła na niego pustym wzrokiem. - Chcę ci udzielić komunii - dodał. - Dać ostatnie namaszczenie - powiedziała. - Tak - skinął głową. Ojciec Hanrahan zostawił torbę na stoliku. Tim wyjął z niej stułę, założył ją, wziął do ręki buteleczkę ze świętym olejem i usiadł przy łóżku matki, zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie przytomna. Z rosnącym niepokojem obser- wował napady kaszlu. Nie miał już czasu, aby odegrać rolę syna. Musiał być księdzem. - Margaret, jestem gotów wysłuchać twej spowiedzi- powiedział cicho. Reagowała odruchowo. Przeżegnała się i wymamrotała: - Pobłogosław mnie, ojcze, gdyż ciężko zgrzeszyłam. Mi- nęło trzysta lat od mojej ostatniej spowiedzi... O, Boże - pomyślał Tim. Bełkotała coś o aniołach, diabłach i czarownicach. O tym, że była matką Zbawcy. Tim zakrył oczy dłonią i udawał, że słucha. W rzeczywistości powstrzymywał się od płaczu. Nagle, niczym promień słońca przeświecający przez burzową chmurę, doznała gwałtownego przebłysku świadomości. - Nie jesteś prawdziwym księdzem. Przebrałeś się tylko. Jesteś moim maleńkim Timem, prawda? Było to paradoksalne, ale jej rozsądne słowa wstrząsnęły nim bardziej niż poprzednie majaki. - Tak, mamo - odparł. - Jestem Timothy. Ale dorosły. - Zostałeś księdzem? - Na jej twarzy odbił się wyraz zakłopotania. - Nikt mi nie mówił, że mój synek poświęcił się służbie Bogu. Przyglądała mu się. Miał teraz jedyną szansę, by zapytać o to. - Mamo, kim był mój ojciec? - Twój ojciec? Tim skinął głową. - Spróbuj się skupić - rzekł błagalnie. - Powiedz, kto to był? Uśmiechnęła się. - Oczywiście Jezus. - Jezus? - Mówił napiętym głosem, usiłując ją skłonić do logicznego myślenia. - To niemożliwe. Jezus siedzi po prawicy Boga. Zastanów się. Wiem, że to było dawno temu. - O tak... - pokiwała głową. - Bardzo dawno temu... Tyle już zapomniałam... Nie pamiętam. Zaraz, już wiem, to był Mojżesz. - Mojżesz? E': - Oczywiście - odpowiedziała z obłąkańczym wyrazem twarzy. - Już sobie przypomniałam. Mojżesz odwiedził mnie . Powiedział, że będę miała syna. - Syna? - dopytywał się Tim. - I ja jestem tym synem? Znowu popatrzyła na niego. - Nie, ty jesteś księdzem. Przyszedłeś, żeby mi udzielić ostatniego sakramentu i żebym mogła wreszcie spocząć w ra- mionach Mojżesza i zobaczyć mojego Jezuska. Tim przypatrywał jej się ze ściśniętym gardłem. Czemu nie mogę do niej dotrzeć? Czemu nie mogę poznać prawdy? W tym momencie chora niespodziewanie wyznała: - Pobłogosław mnie ojcze, gdyż ciężko zgrzeszyłam. Popeł- niłam grzech z... Nie zdołała dokończyć. Opadła na poduszkę. Uszło z niej życie. Tim poruszał się niczym w transie. Namaścił ją świętym olejem i udzielił rozgrzeszenia. - W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Wstał i raz jeszcze popatrzył na matkę. Pochylił się, poca- łował ją w czoło i w końcu odwrócił głowę. 59 Timothy - Bóg Wszechmogący wezwał do siebie naszą siostrę Mar- garet, zatem powierzamy jej ciało ziemi, z której powstała... - Amen - rzekł Timothy, przyłączając się do innych ża- łobników, zebranych nad mogiłą Margaret Hogan. Nie było ich zbyt wielu. Syn, siostra, mąż siostry i dwie z trzech siostrzenic. Trzecia, Bridget, mieszkała wraz z mężem w Pittsburghu i uznała, że nie musi jechać w tak długą drogę na pogrzeb kogoś, kogo w ogóle nie znała. Każdy rzucił na trumnę garść ziemi, a ojciec Hanrahan odczytał werset z Ewangelii św. Jana: - "Niech się nie trwoży serce wasze" *. - Na zakończenie przytoczył słowa Jezusa do Tomasza: - "Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze mnie" **. Ceremonia dobiegła końca. Zebrani wolnym krokiem zaczęli wracać przez omiatany wiatrem cmentarz. Tim pozostał przy grobie. Rozmawiał ze zmarłą matką tak, jak to czynił za jej życia, zwracając się niemymi słowami do niewidzialnej osoby. Gdy po chwili dołączył do reszty żałobników, usłyszał gder- liwy głos otyłego i łysiejącego Tucka Delaneya. - Dlaczego nie było hymnu pochwalnego? - z nutą irytacji spytał ojca Hanrahana. - Wybacz, wypełniłem życzenie jej syna. Wuj spojrzał gniewnie na Tima. - Wystarczająco wiele padło pustych słów - rzekł z po- wagą Tim. - Jeszcze trochę i mógłbym udławić się fałszem. - No, no, Timmy... - karcąco powiedział sierżant Dela- ney. - To tak teraz uczą mówić księży? - Zostaw go - wtrącił ojciec Hanrahan. W milczeniu podeszli do samotnej, zakurzonej limuzyny, która przywiozła ich na cmentarz. Tim czekał, aż wszyscy wsiądą. - Dalej, wsiadaj - popędzał go Tuck. - W radiu zapo- wiadali deszcz, a poza tym, jeśli się pośpieszymy, uda nam się dojechać przed godziną szczytu. - Świetnie - odparł Tim z kpiną w głosie. - Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybyś utknął w korku. Jedźcie... Wrócę metrem, jak będę gotów. Zatrzasnął drzwi samochodu. Usłyszał jeszcze, jak wuj mówi do szofera: - Ruszamy. Znam dobry skrót... Tim wrócił do mogiły matki. Kilka metrów od świeżo sko- panej ziemi, w której spoczęły szczątki Margaret Hogan, wzno- sił się duży marmurowy grób z napisem "Evan O'Connor, kochający mąż, ojciec i dziadek". Rodzina O'Connorów usta- wiła tam nawet kamienną ławkę, by krewni mogli spocząć, oddając się rozmyślaniom i modlitwie za duszę zmarłego. Wzięłaś tajemnicę ze sobą - pomyślał Tim, patrząc na mogiłę matki. - Teraz już się nie dowiem. Uśmiechnął się gorzko i szepnął: - Lepiej dla nas obojga, żeby to był naprawdę Gabriel czy nawet Jezus. Albo Mojżesz... Nagle zdrętwiał, zdjęty przerażającą myślą. - Moses - poprawił się w duchu. - Czy ona znała Mo- sesa? Nie, niemożliwe. To bluźnierstwo. A jednak... Powróciły wspomnienia z dzieciństwa. Znów miał czternaście lat, siedział w bibliotece i słuchał słów świętego męża: - "Gdy moja żona umarła, szames Izaak przybył...". Człowiek, który to powiedział, nazywał się Moses Luria. Tim zaczął gorączkowo obliczać. Jeśli miał rację - a spraw, Boże, żeby się jednak mylił - Eamonn Hogan wyjechał do- kładnie w tym samym roku, gdy rabi Moses stracił pierwszą żonę. Wszystko się zgadzało w najdrobniejszych szczegółach. Moses Luria, choć pogrążony w żalu, przede wszystkim był młodym mężczyzną. A moja biedna matka, ze swoją dziew- częcą urodą, niewinna... Na pewno czuła respekt przed młodym rabinem. Był przecież sługą bożym, chociaż czcił trochę innego Boga. Miał dar wy- mowy - i mógł go użyć, żeby wzbudzić w niej współczucie. Mrok zapadał już nad cmentarzem, gdy Tim, odpędzając złe myśli, pośpieszył do metra. Uciekał przed przypuszczeniem, że on, ksiądz, oddany miło- ści do Chrystusa, mógłby być synem rabina Mosesa Lurii. 60 Timothy Tim chciał się wyspowiadać u ojca Hanrahana, aby w ten sposób zawrzeć z nim ziemski rozejm. Wiedział bowiem, że po tym, co odkrył, nie może dłużej być księdzem. - Pobłogosław mnie, ojcze, gdyż ciężko zgrzeszyłem. Sie- dem dni upłynęło od mojej ostatniej spowiedzi. - słucham - powiedział ojciec Joe. - Dopuściłem się kazirodztwa - z bólem szepnął Tim. - Co takiego?! - Pozostawałem w cielesnym związku z kobietą, o której teraz wiem, że jest moją siostrą. Ojciec Joe był wstrząśnięty. - Co to za fantazje o "kazirodztwie"? - Mówię prawdę - nie ustępował Tim. - Powinienem domyślić się od razu, kiedy ten Żyd przyznał, że znał moją matkę. - Żyd? - Rabi Luria... Niech spłonie w piekle. - Sądzisz, że rabin był twoim ojcem? - ze zdumieniem zapytał ksiądz. - Jestem pewien. On jednak trafił już pod sąd swojego Boga. A co ze mną? Pojmujesz mój grzech? Jaką możesz mi wyznaczyć pokutę? Na całym świecie nie ma siły zdolnej oczyś- cić moją duszę. Przez kilka minut panowała głęboka cisza. - Teraz wysłuchaj mojej spowiedzi... - powiedział ojciec Hanrahan drżącym głosem. Tim potrząsnął głową. - Nie mogę. Nie jestem księdzem. Nie jestem prawdziwym księdzem. Poza tym, nie wyznaczyłeś mi pokuty. Ojciec Hanrahan silnie chwycił go za ramiona. - Moja spowiedź jest twoją pokutą! - krzyknął. Zanim Tim zdołał zaprotestować, stary ksiądz rzucił się na kolana i uczynił znak krzyża. - Pobłogosław mnie, ojcze, gdyż ciężko zgrzeszyłem. Sie- dem dni upłynęło od mojej ostatniej spowiedzi. Popełniłem wiele śmiertelnych grzechów. Nie w ciągu minionego tygodnia, ale przez prawie całe moje dorosłe życie. Współdziałałem w kłam- stwie. Moim jedynym usprawiedliwieniem jest to, że prawda, którą znałem, była objęta tajemnicą spowiedzi. Nikt, nawet Ojciec Święty, nie mógł mnie zmusić do złamania ślubów milczenia. Przerwał, potem dodał: - Teraz, jako penitent, mogę to wyjawić memu spowied- nikowi. Spojrzał na Tima, jakby prosząc o współczucie. - To było dawno temu... - zaczął z oporami. - Jak dawno? - ostro spytał Tim. - Możesz mówić kon- kretniej? Zawahał się przez chwilę, spojrzawszy na Tima. - Zanim się urodziłeś... - powiedział w końcu. Tim drgnął, ale odparł krótko: - Mów dalej. - Jeden z moich parafian wyznał, że dopuścił się cudzołós- twa i kobieta zaszła w ciążę. To była siostra jego żony. Chciał, by zrobiła aborcję. Jako policjant znał odpowiednich leka- rzy... - Odetchnął głęboko. - Odwiodłem go od tego. Po narodzinach dziecka sfałszowałem metrykę. Chciałem bronić biednej, chorej istoty... i jej syna. Chciałem bronić bezbronnego malca. Pochylił głowę i zaniósł się szlochem. Tim siedział jak skamieniały. Tuck Delaney jest moim ojcem? Ta wrzaskliwa, tępa bestia? Na samą myśl o tym robiło mu się niedobrze. Stary ksiądz powoli uniósł głowę i napotkał druzgocące spojrzenie Tima. - Oto i moja spowiedź, ojcze Hogan - wykrztusił.- Wybaczysz mi? Tim milczał. - Jestem pewien, że Pan Bóg w swej nieskończonej łasce udzieli ci przebaczenia - wycedził w końcu. A po chwili dodał lodowatym tonem: - Ja tego nie uczynię. Nigdy. Był upalny nowojorski ranek, więc Tuck Delaney, choć ubrany w koszulę z krótkimi rękawami, pocił się obficie przy koszeniu trawnika przed białym domkiem w Queens, w którym zamieszkał wraz z rodziną przed kilku laty, po tym jak dostał awans na sierżanta. Przerwał na chwilę, wytarł czoło chusteczkę i w tej samej chwili dostrzegł nadchodzącego siostrzeńca. Tim miał na sobie dżinsy i spłowiałą baseballową bluzę. - Cześć, Tim - mruknął Tuck. - Co to za nowa moda wśród księży? - Lepiej milcz - odezwał się Tim. - Nie masz prawa uczyć mnie moralności. Tuck zjeżył się, byczy kark poczerwieniał mu z wściekłości. - Hola, mój panie - warknął. - Uważaj, co mówisz, bo ksiądz czy nie ksiądz, przywalę ci w gębę. Tim nawet się ucieszył z wybuchu Delaneya. Łatwiej wyła- dować gniew na kimś, kto jest równie wściekły. Przez cały czas, jadąc metrem do Queens, rozmyślał, jak zacząć tę rozmowę. Teraz już nie musiał bawić się w ceregiele. - Przynosisz hańbę policji, sierżancie Delaney - syk- nął. - Powinni cię zamknąć za seksualne wykorzystywanie dzieci. Tuck wyglądał, jakby za chwilę miał dostać apopleksji. - Co u diabła... Nagle zrozumiał, że Tim już wie. Zamarł. Prawie przestał oddychać. - Co mi próbujesz wmówić? - spytał z utajoną groź- bą. - Zwariowałeś? Tima ogarnęła fala nagłego wstydu, że jego ojciec okazał się zwykłym zwierzęciem. - Powinienem cię zabić za to, że mi ją odebrałeś - warknął przez zaciśnięte zęby. - I przelać własną krew? Dałem ci życie, chłopcze. - Tuck zachichotał nerwowo. - Taki święty człowiek rozmyśla o oj- cobójstwie? - Zabiłeś moją matkę. Pozbawiłeś ją prawdziwego życia. - Gadaj zdrów, bękarcie. To chyba najlepsze określenie. - Tacy jak ty, Tuck, zasługują na inne miano. Dużo gorsze... Złośliwy uśmiech wykrzywił twarz policjanta. - Nawet nie wiem, czy to na pewno ja. Twoja matka lubiła sypiać z każdym. - Zamknij się! - krzyknął Tim. - No, dalej... - prowokował go Tuck, zaciskając pięś- ci. - Pokaż, że naprawdę jesteś moim synem. Uderz mnie. Wahanie Tima uznał za tchórzostwo i chcąc go podrażnić, otwartą dłonią klepnął go parę razy w policzek. W tym momencie Tim stracił panowanie nad sobą i z roz- machem uderzył pięścią w wielkie brzuszysko. Tuck z bólu zgiął się wpół, a Tim walnął go z prawej strony prosto w szczę- kę. Cassie wybiegła na ganek w chwili, kiedy jej mąż osunął się na trawę. - Boże, Tim! Co ty wyprawiasz?! Tim ściskał bolącą dłoń i z trudem łapał oddech. - Dlaczego, Cassie? - szepnął. - Dlaczego? - Na litość boską! - krzyknęła histerycznie. Podbiegła do Tucka, który wsparty na łokciach, nieporadnie próbował się dźwignąć. - Przyjęłam cię pod swój dach. Wyobrażasz sobie, co czułam? Jak cierpiałam? Co z ciebie za duchowny? Tim płonącym wzrokiem popatrzył na przybranych ro- dziców. - Co z was za ludzie? - powiedział z głębi zranionego serca. Odwrócił się i odszedł. 61 Debora Oficjalnie Debora stała się rabinem Beth Shalom pierwszego września i trzy razy wystąpiła publicznie; dwukrotnie w szabat i raz w czasie pogrzebu. Dzięki temu zdążyła poznać niektórych członków kongregacji. Dopiero jednak w wigilię Nowego Roku zrozumiała, dlaczego projektant synagogi przewidział miejsce dla dziewięciuset osób. Wraz z zamknięciem pełnego cyklu pór roku Żydzi na całym świecie zbierali się na modły i pokutę. Rytuał katharsis, do- stępny zawsze katolikom, im dany był tylko w Dni Święte. Wspólnie wyznawali winy, błagali o przebaczenie i wspólnie odbierali naganę, wygłaszaną przez odzianego w białą szatę rabina. W tradycyjnym kazaniu rabi na ogół przytaczał biblijną historię Abrahama, któremu Bóg nakazał złożyć ofiarę z jedy- nego syna, Izaaka. Rabi Debora Luria wykorzystała jednak ów tekst tylko jako punkt wyjścia do głębszych przemyśleń. Przelotnie wspo- mniawszy o pobożności Abrahama i bezwzględnym posłuszeń- stwie Izaaka, mówiła dalej: - Są też w Biblii inne przykłady ofiar, po wielekroć prze- wyższające przypadek Abrahama. Na przykład Księga Sędziów przytacza historię Jeftego, bohatera, który - związany przy- sięgą - miał zabić swą jedyną córkę. Wśród wiernych zapanowało poruszenie. Zaledwie kilku mgliście pamiętało tę historię. - Spójrzmy na parę zasadniczych różnic - ciągnęła De- bora. - Po pierwsze, Abraham nigdy nie rozmawiał z synem o swoich zamiarach, choć jak twierdzą komentatorzy, Izaak był już dorosły: skończył wówczas trzydziesty siódmy rok życia. Zebrani zaczęli szeptać między sobą. ("Nigdy nas o tym nie uczono w szkole niedzielnej"). Debora kontynuowała: - W opowieści o Abrahamie i Izaaku nie ma miejsca na szczery dialog ojca z synem. Jefte zaś nie tylko powiadamia córkę o swych ślubach, ale w dodatku ona dodaje mu odwagi, by je spełnił. I odwrotnie niż w przypadku Izaaka, nie pojawił się żaden anioł, mówiący: "Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego" *. Jefte zabił córkę. Debora niemal czuła, jak dreszcz grozy przebiegł przez ciche sanktuarium. - Sądzę, że to bardziej prawdziwa historia religijnego po- święcenia, gdyż znajduje potwierdzenie w codziennym życiu, w którym wszyscy musimy służyć Bogu, nie szukając anioła, który nas wyratuje albo chociaż podpowie, jak mamy postę- pować. Jutro, kiedy przeczytamy, że Abraham chciał złożyć ofiarę z Izaaka, będę myślała o córce Jeftego, nie dość godnej, by jej imię zostało zapisane na kartach Biblii. Od zarania wieków żydowskie kobiety były córkami Jeftego. To był udany Nowy Rok dla kongregacji Beth Shalom i nowego rabina. Deborę szanowano nie tylko na pokaz. Odnosiła również sukcesy jako powierniczka. Czasem, jak jej biblijna imiennicz- ka, sprawowała sądy w sprawach małżeńskich. Czasem koiła smutek i pocieszała strapionych. Tydzień po Jom Kippur niejaki Lawrence Greene, pediatra z Essex, uległ wypadkowi, gdy nocą jechał do pilnego we- zwania. Debora przesiedziała wraz z jego żoną niemal czter- dzieści osiem godzin w szpitalu, dopóki nie minęło zagrożenie życia, wychodząc tylko na chwilę, żeby przywieźć Eliego ze szkoły. Pozostawał jednak pewien problem, który Debora już wkrót- ce sobie uświadomiła. Jej życie osobiste było zupełną klęską. Niemalże z definicji, obowiązki rabina nie mieściły się w zwy- kłych godzinach pracy. Dla młodej, samotnej matki była to wyjątkowo trudna sytuacja. Od czasu, gdy zamieszkali we dwoje w nowym domu z półakrowym ogrodem, Debora nie mogła zapewnić synowi takiej atmosfery szabatu, żeby choćby trochę przypominała ona tę, którą sama pamiętała z dzieciń- stwa. Szabat w rodzie Luriów oznaczał coś więcej niż od- mawianie modlitw i śpiewanie nabożnych pieśni. Przede wszyst- kim był afirmacją rodziny. Debora, Eli i pani Lamont stanowili w wieczór szabatu osobliwe trio. Debora ubierała się śpiesznie przed wyjściem do świątyni, na chwilę zasiadała z synem i gospodynią przy świe- cach, po czym wspólnie błogosławili chleb i wino. Po szybkim ~ posiłku i odśpiewaniu hymnu dziękczynienia Debora wkładała "mundur" -jak nazywał to Eli - i pędziła do synagogi na wieczorne modły. Żeby wynagrodzić synowi piątkową nieobecność, zabierała go często w czwartki na kazania. Potem z uwagą słuchała jego opinii - z reguły bardzo trafnych. - Za dużo machasz rękami, mamo - powiedział kie- dyś. - Wyglądasz, jakbyś próbowała złapać taksówkę. Nieco inaczej było w sobotnie ranki. Raz w miesiącu w Beth Shalom urządzano nabożeństwo dla dzieci. Debora zostawiała Eliego w małej kaplicy, a sama szła do dorosłych, do głównej nawy. Nawet nie podejrzewała, że w czasie gdy się modliła za dusze wiernych, zgromadzeni na dole malcy dokuczali Eliemu, że jest synem rabina. Dowiedziała się o tym dopiero za którymś razem, kiedy w drodze do domu spytała, czemu jest taki smutny. Przypo- mniała sobie gorzkie dzieciństwo brata i cięgi, jakie zbierał od rówieśników, bo był synem rabina Lurii. Na studiach rabinackich zetknęła się ze zjawiskiem "SKD", znanym także pod pełną nazwą jako "syndrom kaznodziejskich dzieci". Chodziło tu o presję, wywieraną przez otoczenie na dzieci duchownych. Cóż jednak za korzyść miała ze swej wie- dzy, skoro nie potrafiła temu zaradzić? W soboty, gdy odbywała się bar micwa, wracała wyjątkowo późno. Eli sam siadał do obiadu, a potem ze znudzoną miną oglądał w telewizji mecz baseballu. Często też wychodziła wieczorami, wzywana do chorych. Nieraz wracała z takich wizyt o drugiej albo trzeciej w nocy. W niedzielę zabierała syna do świątyni. Rozstawali się na schodach. Eli bez pośpiechu szedł do swojej klasy i błagał w duchu, żeby matka nie skorzystała ze swojego przywileju i nie zrobiła im wizytacji. Chyba największym kłamstwem, jakim karmiła się Debora, była myśl, że wszystko można naprawić przez jedno krótkie popołudnie. Niedziele zamierzała spędzać wyłącznie z synem, ale nie brała pod uwagę pewnych nieuniknionych faktów. Po pierwsze, właśnie w niedzielę zawierano większość mał- żeństw. Po drugie, w piątek i sobotę nie było pogrzebów, a zatem na niedziele przypadało ich więcej. Ot, i tyle wyszło z rodzinnych wieczorów. Debora była sumienna i oddana pracy. Czuła prawdziwe powołanie. Próbowała być dobrą matką, lecz nad wszystko przedkładała obowiązki rabina. Intuicyjnie wiedziała, że dzieci takie jak Eli, z chwilą gdy przestaną grać pierwsze skrzypce, reagują protestem skierowa- nym przeciwko starszym. Był tylko jeden szkopuł. Sygnały nadchodziły szyfrem. Nie otrzymywała żadnych listów od praw- nego pełnomocnika swego siedmioletniego syna, stwierdzają- cych na przykład: "Mój klient wyraża stanowczy sprzeciw wobec stosowanych przez Panią metod rodzicielskich i rezer- wuje sobie prawo do odszkodowania za trwałą krzywdę, po- wstałą wskutek zaniedbania". Gdybyż sprawy były takie proste... Niestety, bunt Eliego wyrażał się jedynie zmianą zachowania. I kiedy sygnał zostałby odczytany, mogło być już za późno. 62 Timothy Śnieżne burze w Nowej Anglii były równie gwałtowne jak złość Tima. Był zadowolony, że ma tak wiele pracy: sprawdzał program studiów, wizytował szkoły, przygotowywał wykłady. Nie łudził się, że kiedykolwiek znajdzie ukojenie. Był szczęśliwy, kiedy nieprzytomny ze zmęczenia padał na łóżko i mógł przynajmniej jedną noc przespać bez koszmarów. Opowiedział kardynałowi całą prawdę o swoim pochodzeniu i oznajmił, że chce zrezygnować z zajmowanych funkcji i zdjąć sutannę. Mulroney był poruszony jego uczciwością. Stwierdził, że chociaż teoretycznie ktoś z nieprawego łoża nie powinien parać się duszpasterstwem, to jednak istnieje precedens w prawie kanonicznym, zezwalający na wyjątki. - Twoja sprawa to klasyczny przykład ecclesia supplet- przypomniał Timowi. - Innymi słowy, Kościół stoi po twojej stronie. Poza tym - dodał z niezwykłą otwartością - nie możemy cię stracić. Przydałoby się jeszcze paru podobnych tobie, aby siłą ducha podtrzymali kruszącą się ścianę. Tim z zapałem przystąpił do pełnienia nowych obowiązków. Wielu księży szczerze żałowało odejścia Matta Ridgewaya, lecz jego osiągnięcia wkrótce zbladły w porównaniu z tym, co zdziałała wiedza i charyzma Tima. Nikt tak jak ojciec Hogan nie potrafił dotrzeć do młodzieży. Studenci chłonęli jego każde słowo, a ci, którzy nie rozumieli błyskotliwych odniesień do łaciny, mieli dodatkowy bodziec, by zacząć się uczyć. Także władze Kościoła nie szczędziły mu pochwał. Na po- czątku drugiego semestru kardynał Mulroney wezwał Tima do siebie. - Coś mi się zdaje, że będziesz musiał przystopować- z powagą oznajmił kardynał. - Nie rozumiem - zdziwił się Tim. - Nareszcie zatem znalazłem w tobie jakąś rysę - uśmiech- nął się Mulroney. - Nie doceniasz samego siebie. A to właśnie twój talent sprawił, że będziesz moim prywatnym asystentem. Wątpliwy zaszczyt, ale... - Słucham?! - Jesteś rozumny i młody. Potrzebna mi twoja pomoc, choćby po to, żebym mógł zachować wiarygodność w Rzymie. Dostaniesz własne biuro i sekretarza, a przede wszystkim bę- dziesz przy mnie na odległość głosu. Odpowiada ci to? - Ależ tak, Wasza Eminencjo - odparł Tim, ale dodał z nutką tęsknoty w głosie: - Choć z drugiej strony będzie mi brakować podróży po kraju. Krajobraz Nowej Anglii jest dobrym panaceum na cierpienia duszy. - Tym się nie przejmuj - raźno powiedział kardynał.- W mojej kancelarii wszyscy są zbyt zajęci, by mieć czas na cierpienia. Uśmiał się serdecznie z własnego dowcipu. Po pewnym czasie Mulroney zaczął traktować Tima jako swego dublera i wysyłał go na rozmaite imprezy dobroczynne. Za pierwszym razem Tim - niezbyt pewnie czując się w na- rzuconej roli - zaczął od słów: - Jego Eminencja żałuje... Oczekiwał szmerów zawodu wśród osób czekających na gościa w purpurowym kapeluszu. Ku jego zdumieniu jednak nikt nie okazał niezadowolenia. Mało tego, za każdym następ- nym razem był witany z otwartą serdecznością. Nareszcie zyskał "grzech", z którego mógł się wyspowiadać. Był próżny - gdyż cieszyła go rosnąca popularność. Pewnego wiosennego popołudnia, gdy pili herbatę, kardynał spytał: - Tim, co w ogóle wiesz o finansach, księgowości, kredy- tach, darowiznach i tym podobnych sprawach? - Obawiam się, że nic - przyznał Timothy. - To dobrze. Wiedziałem, że jesteś pokrewną duszą. Mod- liłem się przez cały tydzień i już wiem, że dla rozwiązania problemów finansowych potrzebne jest nam jagnię, żeby je wpuścić między byki. - Nie rozumiem związku, Wasza Eminencjo. Chodzi o baj- kę Ezopa? Mulroney zaczął się tak serdecznie śmiać, że aż pektorał podskakiwał mu na piersi. - Nie oczekuj ode mnie erudycji, chłopcze - odparł.- To tylko jeszcze jedna z moich idiotycznie poplątanych przenoś- ni. "Byk" to korzystne wieści z Wall Street, a ,~jagnię" - raczej dwa - to my obaj. Potem, w kilku prostych słowach, wyjaśnił kłopoty Bosto- nu - takie same jak każdej diecezji w kraju: spadek frekwencji wiernych oraz darowizn i datków. - Oczywiście mamy spore fundusze - ciągnął - ale po- chodzące z czasów świetności Kennedych. Przez wszystkie lata nasze banki nie zarobiły nawet tyle, żeby sprostać inflacji. Jutro czeka nas spotkanie z kilkoma finansistami. Musimy być zarzewiem i nie pozwolić, aby dzieci marzły zimą przez brak opału. - Przez całe życie nigdy nie myślałem o pieniądzach- odparł Tim. "Z wyjątkiem tego, kiedy musiałem zapłacić za wybitą szybę" - dodał w duchu. - Znakomicie - ucieszył się kardynał. - Zatem będziesz absolutnie świeży! W świecie prywatnych banków, zdominowanym głównie przez protestantów, bostońska firma McIntyre & Alleyn była podejrzanym wyjątkiem. Zyskała znakomitą reputację- i zyski - tylko z tego powodu, że katolicy woleli powierzać pieniądze katolikom. Przetrwali kryzys w dwudziestym dzie- wiątym roku, gdyż M & A znała wyłącznie jeden sposób na prowadzenie interesów - tradycyjny. Niestety, w zwariowa- nych latach siedemdziesiątych, ta cnota stała się przeszkodą. Gros inwestorów - choć niektórzy od trzech pokoleń byli klientami firmy - porzuciło strategię kamienia łupanego i wybrało choćby takiego awanturnika jak Michael Milken z Drexelu. Pod sam koniec dekady M & A zamknęła biura w Filadelfii i Baltimore, zostawiając jedynie maleńką filię w Nowym Jorku. I tylko główna siedziba firmy, w centrum Bostonu, mogła się pochwalić iście pańskim, mahoniowym wystrojem wnętrza. Kiedy arcybiskup i jego asystent wysiedli z windy, spostrzegli robotnika klęczącego przed oszklonymi drzwiami dyrekcji ban- ku. Do słów "McIntyre & Alleyn" dopisywał złotymi literami: i Lurie". - Co to za zmiany? - brzmiały pierwsze słowa kardynała, gdy usiedli w sali konferencyjnej z dwoma starszymi ban- kierami. - Nowa krew - wyjaśnił McIntyre senior. - Choć mó- wiąc bez ogródek... - przerwał na chwilę, po czym dodał niechętnym tonem: - Fuzja z panem Luriem to nie nasz pomysł. Nie mieliśmy wyboru. Wykupił większość udziałów. Kardynał Bostonu zdradzał wyraźny niepokój. Tim wyczu- wał jego narastające rozdrażnienie. - Dlaczego nikt z was wcześniej nie porozmawiał z Jego Eminencją? - spytał. - Proszę wybaczyć, lecz interesy pana Luriego nie mają nic wspólnego z majątkiem archidiecezji - posępnie odparł Alleyn. - On działa "agresywnie", a my musimy słuchać inwestorów, którzy wciąż zabraniają nam... hazardu. - Przepraszam, panie Alleyn - wtrącił Tim. - Moim zdaniem, nie powinien pan gloryfikować starych metod, okreś- lając je jako "ostrożne". Tak pan przywykł do wypłacania rocznych dywidend i udziałów, że zupełnie zapomniał o kapi- tale. Teraz, gdy majątek się kurczy, Kościół staje przed koniecz- nością zamknięcia szkół parafialnych. Mulroney pochylił się w jego stronę. - Dobra robota, chłopcze - szepnął. - Pociągniesz ją dalej? - Sam? - zdębiał Tim. - Jeśli zechcesz, pożyczę ci kapelusza - zażartował kar- dynał, po czym zwrócił się do bankierów: - Panowie, od tej chwili sprawy przejmuje ojciec Hogan. Traktujcie jego słowa jako wyraz mojej opinii. Mam nadzieję, że Bóg natchnie was pomysłem, jak wydobyć nas z tych kłopotów. Podniósł się i wyszedł, zostawiając Tima na pastwę losu. - Cóż mamy zatem robić, ojcze Hogan? - z szacunkiem spytał McIntyre. - Będę wdzięczny, jeśli dostanę księgi i kogoś, kto potrafi mi wszystko wyjaśnić. Pan Alleyn zrozumiał, że trzeba ułagodzić młodego księdza. - Zostaniemy obaj. Zamówimy kanapki, żeby nie tracić czasu na lunch. - Świetnie - zgodził się Tim. - Może też zaprosimy agresywnego pana Luriego? - To chyba niemożliwe - przepraszająco rzekł pan Al- leyn. - Pracuje w Nowym Jorku. - Przyjedzie, gdy usłyszy, że chodzi o dobro Kościoła- zapewnił go Tim. - Och, Lurie nie jest katolikiem - powiedział McIntyre.- Niestety... to Żyd. - Panie McIntyre, pańskie zachowanie nie licuje z godnoś- cią chrześcijanina. Mogę z nim porozmawiać przez telefon? Bankier nacisnął klawisz interkomu i wydał kilka poleceń. Zanim Tim dopił kawę, rozległ się brzęczyk oznajmiający, że uzyskano połączenie. - Och, dzień dobry, Dan - uprzejmie zaczął Alleyn.- Wybacz, że ci przeszkadzam, ale jak wiesz, od lat prowadzimy finanse archidiecezji Bostonu. Jest tu ze mną doradca kar- dynała Mulroneya. Chciałby zamienić z tobą parę słów. - Proszę bardzo. - Dzień dobry, panie Lurie. Mówi ojciec Hogan. - Hogan? Czy nie czasem Timothy Hogan? - Owszem - odparł Tim. - Skąd pan... W tym samym momencie zorientował się, z kim ma do czynienia. W ten oto sposób pełnomocnik kardynała Bostonu, słynący ze świetnej znajomości łaciny, zaczął rozmawiać z pa- nem Luriem z Nowego Jorku - w jidysz. - Wos iz mit der nomen "Lurie"? - spytał. Dlaczego teraz nazywasz się Lurie? - Ikn hob szoyn gebracht genug szanda ojf die miszpo- cheh - odparł głos. Dość już narobiłem kłopotów rodzinie. Chwilę później rozmowa dobiegła końca. - Danny przyleci najbliższym samolotem - oznajmił Tim. - Zamówimy kanapkę i dla niego. Z serem. 63 Daniel Po zawziętym boju przy dostawach zboża sądziłem, że nic więcej nie wytrąci mnie z równowagi. Nieprawda. Przez cały lot do Bostonu byłem tak zdenerwowany, że nie mogłem nawet przeczytać gazety. Minęło ponad osiem lat od czasu, kiedy ostatni raz widzia- łem "szwagra". Tyle się wydarzyło, zwłaszcza w życiu naj- droższej nam osoby, że wiedziałem, iż jej cień zaciąży nad naszym spotkaniem, choć ona sama będzie oddalona o setki kilometrów. Przeczuwałem także, że rozmowy potoczą się w napiętej atmosferze: z jednej strony katoliccy bankierzy, uniżeni wobec przedstawiciela kurii, z drugiej ja - obcy religijnie i finan- sowo. Pod osłoną konwenansów kryła się ledwie zawoalo- wana niechęć. McIntyre i Alleyn ciągle nie mogli mi darować, że przejąłem ich ukochaną firmę. Zapomnieli, że w zeszłym roku niewiary- godnie tępy i zadufany w sobie Pete McIntyre doprowadził ich niemal do bankructwa i że zjawiłem się wówczas niczym rycerz na białym koniu, niosąc ratunek i wyzwolenie. Teraz, jako współczesny Daniel, wkraczałem do jaskini lwa na spotkanie z człowiekiem, który omamił moją siostrę, znisz- czył jej życie, a co gorsza - chociaż nieświadomie, gdyż od- mówiono mu ojcostwa - w pewnym sensie zrujnował też ~życie własnego syna. Najtrudniejsze były, rzecz jasna, pierwsze chwile. Wszedłem do sali konferencyjnej i zobaczyłem Tima. Przybyło mu parę ~kilo, ale poza tym nic się nie zmienił. Gdy witaliśmy się, powiedział parę frazesów, że przykro mu z powodu śmierci mojego ojca. Podziękowałem, proponując, byśmy bezzwłocznie przeszli do rzeczy. Wystarczyło, że tylko spojrzałem w przygotowane dokumen- ty. Tego nie mógł wymyślić nawet taki kretyn jak Pete. To było czyste, karygodne niedbalstwo. Podczas gdy na całym świecie odsetki wynosiły około dwu- dziestu procent, McIntyre i Alleyn trzymali obligacje pań- stwowe z czasów drugiej wojny światowej, przynoszące nie więcej niż trzy, cztery procent. Przed przerwą na lunch opra- cowałem wstępny plan restrukturyzacji finansowej zasobów archidiecezji. Tim był mi niezmiernie wdzięczny. Na szczęście McIntyre i Alleyn, chyba powodowani swois- tym noblesse oblige, czuli się w obowiązku dotrzymywać Ti- mowi towarzystwa, nawet więc podczas lunchu nie mieliśmy czasu na prywatną rozmowę. Ojciec Hogan spytał tylko, jak to się stało, że ktoś, kogo dawniej interesowały tradycje prze- szłości, teraz szuka przyszłości w inwestycjach. Udzieliłem mu krótkich wyjaśnień, począwszy od spekulacji z rosyjską pszenicą latem siedemdziesiątego drugiego roku. Napomknąłem także, że udało mi się trafnie przewidzieć wzrost popytu na fasolę sojową w czerwcu siedemdziesiątego trzeciego, co w rezultacie uczyniło mnie dyrektorem M & A. - Główną przyczyną był znaczny spadek połowów sardeli w Peru - dodałem. Tim nie chciał wierzyć. - Teraz kpisz sobie ze mnie, Dan - powiedział. - Skądże. Hodowcy na całym świecie stosują mączkę rybną w karmieniu trzody. W razie potrzeby można ją zastąpić soją. Na niepowodzeniach peruwiańskich rybaków skorzystali rol- nicy z Iowa. Cena soi podskoczyła do dwunastu dolarów za buszel. To niesłychane. - Nie, ojcze Hogan. - Alleyn pośpieszył z chropawym komplementem. - Naprawdę niesłychane było to, że Danny dokładnie wiedział, jak w danej chwili pokierować akcjami firmy. Taktownie nie wspomniałem, że zaraz potem Pete - wbrew moim ostrzeżeniom - wyłożył się jak długi na cenach złota i musiał mi odsprzedać własne, nazwijmy to, "dziedzictwo". Pracowaliśmy jeszcze niemal dwie godziny, po czym oznaj- miłem, że chcę złapać powrotny samolot o piątej. Tim uparł się, że na lotnisko odwiezie mnie samochodem, który dostał do dyspozycji z archidiecezji. Tak jak słusznie podejrzewałem, nie był to tylko gest grzeczności. Jazda na lotnisko nie trwała zbyt długo, Tim nie tracił więc czasu. Ledwo wsiedliśmy, porzucił pozę spowiednika i spytał niecierpliwie: - Co słychać u Debory? - Nic szczególnego - odparłem krótko. - Pewnie już nieraz zostałeś wujkiem - próbował dalej. Uznałem, że najlepiej będzie, jak przedstawię mu oficjalną, choć nieprawdziwą wersję jej "tragedii". - Ma syna - powiedziałem sucho. - Mąż zmarł. - Tak mi przykro... - Tim był zaskoczony. Bez wątpienia zamierzał spytać o szczegóły, lecz na szczęście dotarliśmy właśnie do terminalu Eastern Airlines. Zdążył tylko poprosić o przekazanie kondolencji. Wysiadłem. Chciałem zaraz zniknąć za szklanymi drzwiami, ale coś mnie skłoniło, by spojrzeć za siebie. Tim był tak przybity i... bezradny - to chyba najlepsze określenie - że musiałem go jakoś pocieszyć. - No... - mruknąłem. - To silna dziewczyna. Da sobie radę. Po czym odszedłem, próbując wymazać z pamięci widok jego twarzy, wyrażającej bezbrzeżny smutek. 64 Timothy Słowa Danny'ego rozdrapały ledwie zabliźnioną ranę. Odkrycie, że Debora obdarzyła synem kogoś innego, ozna- czało definitywny koniec jego utajonych marzeń. Przez minione lata Tim nosił w sercu wizerunek szczęśliwej krainy - ogrodu (gdyż takie było dosłowne znaczenie nazwy "eden"), w którym on i Debora przechadzali się ręka w rękę i do woli cieszyli się swą miłością. Bardzo cierpiał, choć z drugiej strony czuł też paradoksalną ulgę, że Debora jest dla niego niedostępna. Teraz jednak znów zyskał szansę, żeby spotkać się z Deborą. Teoretyczną, ale jednak szansę. Kochał ją tak bardzo, że nawet zapragnął ją pocieszyć w bó- lu po utracie męża. - Dzień dobry. Czy to ojciec Hogan? Tim od razu rozpoznał głos. Dzwoniła Moira Sullivan, świec- ka nauczycielka łaciny, którą poznał w trakcie wizytowania Akademii Świętego Serca w Malden. Studenci ją uwielbiali. Pełna naturalnego wdzięku, o melodyjnym głosie, jasnowłosa. Tak, przyznał w duchu, atrakcyjna dla kogoś, kto nie składał ślubów czystości. Już mężatka - nosiła obrączkę. W czasie krótkiego spotkania w pokoju nauczycielskim za- dała mu kilka pytań, a przy innych okazjach nieraz cytowała jego wcześniejsze wypowiedzi ("Jak wspomniał ojciec Ho- gan..."). Zatelefonowała jakieś dziesięć dni później. - Miło mi panią słyszeć. - Przede wszystkim chcę podziękować za wspaniałe reko- mendacje, jakie ksiądz napisał do siostry Irene. - Nie było w tym słowa przesady - zapewnił ją Tim.- Jest pani znakomitą nauczycielką - ornamentum linguae La- tinae. - Och... - w jej głosie zabrzmiało skrępowanie. - Chcia- łam spytać, czy dotarł już do księdza ten nowy podręcznik, o którym wspominałam... - Tak, pamiętam. Kurs łaciny przygotowany w Cambridge. Zamówiłem go zaraz po naszym spotkaniu. - Ach, tak... - Była wyraźnie rozczarowana. Zawahała się. - I co? Zgadza się ksiądz z moim zdaniem? - Pewnie tak, choć samej książki jeszcze nie widziałem. Zamówienie poszło do Blackwells, a to zabiera nieco więcej czasu. - W takim razie... Może mój egzemplarz na coś się przy- da... - Nagle zaczęła mówić szybciej. - Mogę księdza za- prosić do siebie na mały poczęstunek? Oczywiście zrozumiem, jeśli ksiądz odmówi... - Skądże - odparł Tim. - Bardzo chciałem poznać pani rodzinę. O ile dobrze pamiętam, ma pani dwie córki... - Tak i będą zachwycone obecnością księdza. - Zapadła chwila niezręcznego milczenia. - Mój mąż... - Też jest nauczycielem? - spytał Tim ciepłym tonem. Znów przerwa. - Nie żyje - cicho powiedziała Moira. - Zginął osiem lat temu, w Wietnamie. Tim mimo to nie zmienił swej decyzji. Obiad w towarzystwie owdowiałej matki w niczym nie wykraczał poza zakres jego duszpasterskich obowiązków. Biały regał z książkami zasłaniał niemal całą ścianę miesz- kania w Somerville. Tim dowiedział się, że to mąż Moiry wykonał większość mebli. Gospodyni oraz jej dwie córki, dzie- sięcio- i jedenastoletnia, robiły wszystko, aby podtrzymać dob- rą atmosferę spotkania, lecz widać było, że wciąż myślą o nie- obecnym ojcu i mężu. Moira nerwowo opowiadała o swojej pracy, o rodzinie i o zwykłych codziennych sprawach, nieobcych Timowi. Tylko raz czy dwa wspomniała Chucka, i to też nazywając go niemal abstrakcyjnie "mężem". Dziewczynki nie umiały jeszcze tak dobrze maskować swoich uczuć. Nawet kiedy się uśmiechały, w ich oczach gościł cień smutku. Tim wyczuł, że trochę poweselały (a przecież po to głównie został zaproszony), kiedy z zainteresowaniem słuchał ich aneg- dot ze szkoły. Ellen sporo mówiła o treningu hokeja, a Susie pochwaliła się, że została wybrana do chóru. Cała trójka była mocno zżyta, zjednoczona dotkliwą stratą. Tim bolał nad ich losem z całego serca. Żal mu było zwłaszcza dziewczynek, bezbronnych w świecie, który wciąż nieufnie traktował dzieci wychowywane przez samotną matkę. Jak na ironię społeczeństwo łatwiej przyjmuje dziecko z roz- bitego małżeństwa niż sierotę, pomyślał. Jakby dziewczynki ponosiły część winy za śmierć ojca - koledzy unikali ich, by nie "zarazić się" nieszczęściem. Moira, pełna energii i życia, też nie zasługiwała na los, który ją spotkał. Ileż to wdów, ofiar wojny w Wietnamie, płakało przy konfesjonale? Im więcej dzieci, tym więcej łez. Smutne. - Pewnie ksiądz ma już dość tych ciągłych zaproszeń- powiedziała Moira przy stole. - Nie lubię tylko, kiedy oczekują ode mnie przemówień- uśmiechnął się Tim. - Dobrze na chwilę zapomnieć o obo- wiązkach... zwłaszcza w takim uroczym towarzystwie. Mrugnął do dziewczynek. Zaczerwieniły się z radości. Moira była wyraźnie zdenerwowana. Odruchowo, choć był to odruch poparty doświadczeniem, przejęła rolę "żony". Wy- starczyła przecież sama obecność Tima, by ich grono zaczęło przypominać namiastkę rodziny. Tim odgadł jej myśli i sprawiło mu to skrytą radość, połą- czoną z zażenowaniem. O dziewiątej Moira wyszła na kilka minut, żeby ułożyć dziewczynki do snu. Tim uważnie przejrzał podręcznik do łaciny. Potem wstał z krzesła i zerknął na tytuły innych książek. - Masz wspaniałą bibliotekę - powiedział, kiedy Moira wróciła ze świeżo parzoną kawą. - Nawet w tydzień nie zdołałbym przebrnąć przez dział teologii. Zazdroszczę ci... Jak znajdujesz czas, by tyle czytać? - Dziewczynki chodzą wcześnie spać - wyjaśniła z uśmie- chem. - Gdyby nie dzisiejsza wizyta księdza, siadłabym teraz z książką na trzy, cztery godziny. Tim po części wyczuwał, co chciała przez to powiedzieć, lecz ku własnemu zaskoczeniu nie zmienił tematu. - Chyba nie codziennie? Masz na pewno wielu przyjaciół... - Nie - odpowiedziała krótko, bez użalania się nad sobą. Milczała przez chwilę. - Może to właśnie zbliżyło mnie do Kościoła - doda- ła. - Na półce, którą ksiądz łaskawie nazwał "działem teolo- gii", stoi książka Williama Jamesa O odmianach doświadczeń religijnych. Autor zawarł w niej podstawową tezę, że religia jest dla ludzi ucieczką od samotności. - Tak - przyznał Tim. - W ten sam sposób można też zapewne potraktować powołanie kapłańskie. Od razu pożałował tych słów, gdyż zabrzmiały one nieco dwuznacznie. Próbował naprawić błąd, podążając, jak mu się wydawało, tropem myśli Moiry. - Tęsknisz za mężem. - Nie - odpowiedziała ze zdumiewającą szczerością.- Chuck i ja byliśmy dzieciakami. Żadne z nas nie wiedziało, czym tak naprawdę jest małżeństwo. Zanim Chuck uznał, że popełnił błąd, urodziłam dwie córki. Cóż więc miał robić miły, lecz nie całkiem dorosły chłopak? Przy pierwszej okazji zaciąg- nął się do piechoty morskiej. Mam nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt cynicznie w uszach księdza... - Tim. Mów do mnie Tim. Tak, rozumiem, co masz na myśli. Czasem brakuje nam odpowiedniej wiedzy przed zawar- ciem małżeństwa. A to wymaga przecież ogromnego ładunku wiary. Moira spojrzała na niego. - Tak. Wiesz o tym znacznie więcej od przeciętnego męża. Tim, zaskoczony, nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Moira chyba wyczuła jego zakłopotanie, gdyż dodała wyjaśniającym tonem: - Przecież co miesiąc służysz radą rozmaitym parom. Znasz ciemne strony małżeństwa. Tim pokiwał głową, uśmiechając się do niej ciepło. Moira jednak, spragniona uczucia, dostrzegła w tym coś więcej niż zwykłą serdeczność. Zaczęła mówić całkiem innym tonem. Zwracała się teraz do mężczyzny, nie do księdza. - Dotąd pamiętam, jak niektóre z moich koleżanek strze- lały oczami za młodym wikarym. Twoje parafianki na pewno robią to samo. Tim roześmiał się, wciąż udając, że rozmowa dotyczy cał- kiem obcych osób. - Owszem, zdarzają się egzaltowane nastolatki... - urwał. Moira popatrzyła na niego. - A co powiesz o trzydziestoczteroletnich wdowach?- szepnęła. Mimowolnie spojrzał na jej piersi, wyraźnie zarysowane pod białą bluzką, i aż przestraszył się własnych myśli. Dobrze wiedział, że potrzebowała chwili zapomnienia. Gor- sze, że on także... Musiał mocno wytężyć wolę, aby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. - Zdajesz sobie sprawę, czym jest ślub czystości? - Och... - Zaczerwieniła się. - Czyżbym więc trafiła na człowieka wolnego od wszelkich ziemskich namiętności? - Tak - odparł Tim, choć ciążyło mu poczucie winy. - Boże... ale się wygłupiłam. Obraziłam cię? Czy zniena- widzisz mnie za to? Stała teraz tak blisko, że kosztowało go wiele wysiłku, by pozostać obojętnym na jej urodę. - Nie, Moiro - odpowiedział łagodnie. - Nie obraziłaś mnie. Jeśli to może być dla ciebie pocieszeniem, rozumiem cię, chociaż nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić. Mam nadzieję, że nadal będziemy przyjaciółmi. Popatrzyła na niego z podziwem. - Tak... przynajmniej tyle. Tim, jako mężczyzna, nie mógł zaprzeczyć, że była bardzo atrakcyjna, a jednak zwyciężył w nim ksiądz. Co więcej, poczuł się tak pewnie, że złożył lekki pocałunek na jej czole i szepnął: - Dobranoc. Nie cię Bóg błogosławi, Moiro. Gdy wsiadł do samochodu, nie miał nawet siły, żeby włączyć silnik. Siedział bez ruchu przy kierownicy. Cierpiał wraz z Moi- rą. I gardził sobą za swoje kłamstwo, że odrzucił wszelkie ziemskie namiętności. Prawda zaś była taka, że jego postępowaniem wcale nie kierowały względy religijne, lecz niezaspokojona tęsknota za Deborą. 65 Daniel - Co, panie Lurie, znów robimy jakieś pekuniarne mach- lojki? - Mógłbyś pukać, McIntyre - z rozdrażnieniem odpo- wiedział Danny. Nie lubił, jak jego młodszy współpracownik bezceremonialnie wchodził do gabinetu. - Och, przepraszam. Nie wiedziałem, że jesteś takim for- malistą. Peter McIntyre III zachowywał się wyjątkowo arogancko wobec głównego udziałowca swojej rodzinnej firmy. Usiadł, położył nogi na biurko, jakby chciał się pochwalić drogimi butami od Gucciego, i spytał: - Nawet nie sądziłeś, że znam takie słowo, co? - Szczerze mówiąc, nie - odparł Danny z ledwo powstrzy- mywaną irytacją. - Pochodzi od łacińskiego słowa pecunia, czyli "pieniądz", które z kolei - chyba mi nie uwierzysz - wywodzi się od słowa pecus, co znaczy "bydło". - Lepiej będzie, jak stąd wyjdziesz... Peter nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. - Wspaniała rzecz, łacina - ciągnął, uśmiechając się szero- ko. - Kto by pomyślał, że "pekuniarny" pochodzi od krowy. Ale, jak sądzę, w twojej szkole tego nie uczyli, prawda, Dan? Przez chwilę ze złośliwym uśmiechem spoglądał na Dan- ny'ego, potem dodał: - A to przestępstwo. Grzech, który popełniłeś. Danny zerwał się i wściekłym ruchem zrzucił nogi Petera z biurka: - Co ci się roi w tej pustej głowie? - Parę nazwisk - odparł McIntyre. - Moje własne. Al- leyna. - Zawiesił głos. - I twoje. Z pełną premedytacją rozgrywał tę partię. - Musi być jakieś hebrajskie słowo na takie postępowanie, panie Lurie. Coś w rodzaju "zagarnięcia funduszy", "defrau- dacji", może "sprzeniewierzenia"? Niepotrzebne skreślić. Danny jęknął w duchu. - Wiesz co? - półgłosem ciągnął Pete. - Kiedy się po- znaliśmy, pomyślałem: "Oto najbardziej cwany facet na świe- cie". Naśladowałem cię we wszystkim w nadziei, że odkryję twój sekret. Na pewno nie zauważyłeś nawet, że kiedy zacząłeś szyć garnitury u Francesca, ja także udałem się do niego. Czytałem te same książki. Zapisałem się nawet na kurs kom- puterowy... co było twoim olbrzymim wkładem w rozwój na- szej firmy. Danny, zaniepokojony nagłymi pochwałami, siedział w mil- czeniu. - Muszę ci coś wyznać - kontynuował McIntyre. - Cza- sem, kiedy byłem pewien, że już jesteś w domu, przyjeżdżałem do biura o pierwszej lub drugiej w nocy i przeglądałem wszyst- kie dokumenty na twoim biurku, czytałem podkreślone zdania, notatki... - Innymi słowy, zachowywałeś się jak podstępny zło- dziej - ze złością mruknął Danny. - Nazwij to, jak chcesz - odparł niezrażony Pete. - To i tak pestka w porównaniu z twoimi wyczynami. Szwindel z Walston Industries jest prawdziwym popisem żonglerki, choć niektórzy woleliby zapewne słowo: "kradzież". Danny wstrzymał oddech. Od czasu, gdy na krótko "poży- czył" z zasobów firmy milion siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów, upłynęły prawie dwa lata, pogrążył się więc w błogim poczuciu bezpieczeństwa. Teraz starał się mówić spokojnym, pewnym siebie tonem. - Fundusze, którymi zawiaduję, podlegają kontroli co pół roku, Peter. Nigdy nie było najmniejszych wątpliwości... - Ależ wiem! - zawołał McIntyre. - Nie ma lepszego finansisty niż SuperDanny. W odpowiednim czasie zdołałeś wszystko naprostować. "Kupiłeś" Walston Industries, potem odsprzedałeś akcje... - Z zyskiem - wtrącił Danny. - Nominalnym, mój przyjacielu, nominalnym - podkreślił Pete. - Być może jestem głupi, ale nie rozumiem, jak ktoś z twoim doświadczeniem nie mógł wyciągnąć z tego znacznie więcej. - Do czego zmierzasz? - odezwał się Danny. - Chcę spytać cię o to samo. Musiałeś zrobić coś... na pograniczu legalności. Okropnie jestem ciekaw, co to było. - Może nagle potrzebowałem określonej sumy na pokry- cie chwilowego deficytu? Tak czy inaczej, nie ma żadnych dowodów. McIntyre milczał. Delektował się tą chwilą, niczym ostatnią kroplą wyśmienitego porto. - Na Wall Street nadal brakuje komputerów, Dan. Starzy i zacofani kontrolerzy z komisji rewizyjnej patrzą jedynie na wydruki. Nie szperają po bazie danych. - Starczyło ci bezczelności, żeby wetknąć nos do mojego prywatnego komputera? - Danny był wściekły. McIntyre beztrosko skinął głową. - Szczęściem dla firmy - odparł. - I nie muszę ci chyba mówić, co się stanie, jeśli wywęszą coś w SEC. Nie tylko ty poniesiesz konsekwencje, ale i cała spółka - szacowna in- stytucja, istniejąca na długo przedtem, zanim twoi ziomkowie obsiedli Ellis Island. Przerwał na chwilę. - Wyłącznie z tego względu zdecydowałem się podjąć tę rozmowę - oznajmił. - Powiadomiłem o tym tylko ojca i dziadka. Upoważnili mnie, żebym występował w ich imieniu. - I co? - spytał Danny. - Chodzi nam o coś, czego na pewno nie zrozumiesz: o dobre imię. Mamy dla ciebie propozycję. Rzetelną, sprawied- liwą... i nie do odrzucenia. Danny wstrzymał oddech, gdy Peter wstał i zaczął krążyć po obszernym gabinecie, niczym sportowiec rozgrzewający mięśnie przed finałową rozgrywką. Zatrzymał się w najdalszym kącie i rzekł spokojnie: - Odsprzedasz nam swoje udziały w McIntyre & Alleyn za pięćdziesiąt centów od dolara. - To bezczelność! - Tak... - Pete kiwnął głową z udawanym współczu- ciem. - Wierz mi, Dan, broniłem cię ze wszystkich sił. Ojciec upierał się przy dwudziestu pięciu centach. Danny nie mógł wykrztusić słowa. - Chcesz nieco czasu do namysłu? - spytał McIntyre.- Pięć, dziesięć minut? - A jeżeli odmówię? - W tym sęk. Nie masz żadnego wyboru. Nas i Alleynów w najgorszym razie czeka nieco wstydu, ty zaś, dobry człowie- ku, powędrujesz za kratki. Jasno się wyraziłem? Danny opadł na skórzany fotel. Na chwilę zamknął oczy, westchnął ciężko. - Zgoda. Przygotuj papiery do podpisu. A teraz wynoś się z mojego biura. - Już idę, Danny. Dokumenty będą gotowe jutro na jede- nastą i bylibyśmy ci wdzięczni, gdybyś do południa opuścił nasze biuro. Pocztę prześlemy pod wskazany adres. Ze złośliwym uśmiechem wyciągnął rękę. - Żal mi zostawiać cię tutaj zupełnie samego. Mogę ci postawić drinka albo coś w tym rodzaju? Rzecz jasna, jeśli się wygłupisz i wyskoczysz przez okno, cała nasza umowa straci ważność. Danny chwycił z biurka niewielki złoty zegar - prezent gwiazdkowy od pracowników banku - i z całej siły cisnął nim w McIntyre'a. Nie trafił. Zegar z trzaskiem wylądował na ścianie. - Nie przejmuj się tym, Dan. - McIntyre uśmiechnął się beztrosko. - Położymy nową tapetę. Dobranoc, stary. 66 Daniel Myślę, że każdy na moim miejscu rzuciłby się z mostu. Ja zaś, zamiast rozpaczać, poczułem zdumiewającą ulgę. Bóg pokarał mnie za moje grzechy. Chociaż wziąłem pieniądze z kasy tylko po to, żeby ratować B'nai Simcha, i nie zwróciłem ich od razu dlatego, że obowiązywał mnie siedmiodniowy okres żałoby po śmierci ojca, byłem nie mniej winny, niż gdybym je ukradł zaledwie na pół minuty. Tak więc, zamiast się topić albo zalać, odwiedziłem niewielki sztybel w Bronksie, gdzie ostatnio bywałem dość często. Wie- działem, że nawet nocą zastanę tam jedną lub dwie osoby pogrążone w czytaniu Biblii i będę mógł się do nich przyłączyć. Rebe Schlomo od razu wyczuł mój nastrój. - Coś ci dolega, Danile? Wzruszyłem ramionami. Uznał to chyba za potwierdzenie. - Kłopoty z żoną? Pokręciłem głową. - Ze zdrowiem? - Nie. - Z pieniędzmi? - nie dawał za wygraną. - Coś w tym rodzaju - odparłem raczej przez grzeczność. - Posłuchaj, Danile - współczująco powiedział sta- rzec. - Ze mnie żaden Rotszyld, ale jeśli potrzeba ci kilku dolarów, zawsze mogę ci pożyczyć. - Doceniam to, rebe Schlomo - podziękowałem. - Teraz jednak najbardziej szukam bratniej duszy. Może poczytamy księgę Izajasza? - Niech będzie Izajasz. We trzech lub czterech spędziliśmy tak całą noc, robiąc jedynie przerwy na szklankę herbaty. Po porannej modlitwie poszedłem do domu, żeby stawić czoło dalszemu życiu. Powitała mnie migająca lampka automatycznej sekretarki. - "Proszę zadzwonić do dziekana Aszkenazego z Hebrew Union College" - brzmiała wiadomość. Pięć minut później rozmawiałem ze zwierzchnikiem dawnego seminarium Debory. - Danny, mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam - powie- dział. - Dostałem twój numer od Debory. Nie kłopotałbym cię, ale to naprawdę ważna sprawa. Musisz mi pomóc. - Jak? - Pamiętasz tę "nie istniejącą" synagogę na północy, gdzie Debora stawiała pierwsze kroki? - Oczywiście. Jak mógłbym zapomnieć tak dzielnych ludzi? - Oni ciebie także nie zapomnieli. To dobrze, bo student, który miał do nich jechać, postanowił nagle, że nie zostanie rabinem, i rozpoczął karierę futbolisty. Znalazłem się w kropce. Zastąpisz go, Danny? - Sam? - Chyba wciąż umiesz czytać po hebrajsku? - zażartował dziekan. Nie roześmiałem się. - Przepraszam - powiedziałem - ale nie zostałem... wy- święcony. - Daj spokój - mruknął. - Wiesz przecież, że każdy Żyd może odprawiać mszę. Tam, na północy, liczą na to, że po- prowadzisz modły i zadmiesz w szofar. - Mam także wygłosić kazanie? - zapytałem nerwowo. - Oczywiście - przytaknął dziekan Aszkenazy. - Nie wątpię, że z radością wrócisz do książek i przygotujesz wy- śmienitą mowę. Nie muszę chyba mówić, że miał całkowitą rację. Godzinami przesiadywałem w uczelnianej bibliotece, z za- chwytem odkrywając awangardowe teorie nowego pokolenia współczesnych teologów. Niektóre książki tak mi się spodo- bały, że zdobyłem się na odwagę, poszedłem do księgarni i kupiłem je sobie. Nic mnie tak nie wciągnęło od czasu kursów u Bellera. Aaron, widząc moją pasję, żartował nawet, że "zadurzyłem się w Bogu", ale wyczuwałem, iż w głębi ducha jest ze mnie zadowolony. Pisałem nieraz do trzeciej albo czwartej rano, podekscyto- wany, z głową pełną przemyśleń i nowych idei. W końcu, dwa dni przed Nowym Rokiem, załadowałem książki do wypożyczonego kombi i ruszyłem w drogę. Nie mogłem się porównywać z Deborą, ale sądziłem, że "kongregacja w proszku" (raz w roku dodać wody i mamy pełną synagogę) odwzajemni mój entuzjazm. Traktowałem ów wyjazd jako swoistą inicjację. W życiu przeczytałem na głos setki świętych tekstów, ale nigdy dotąd nie wygłosiłem kazania. Nawet na swojej bar micwie, jak to jest przyjęte u ortodoksów, przedstawiłem jedynie interpretację fragmentu Biblii, aby udowodnić, że dobrze korzystałem z na- uk. Teraz miałem się z innymi podzielić własnymi odczuciami i przemyśleniami. Mówiłem o tradycji. O naszym dziedzictwie. O tym, co to znaczy być Żydem w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku. Zwłaszcza rok był ważny, gdyż przypominał, iż zmiotło nas morze chrześcijan, jakże często, mimo tolerancji, nie pamięta- jących o tym, że są naszymi duchowymi spadkobiercami. Chciałem, żeby wszystko zyskało na znaczeniu. Podczas Modlitwy za przywódcę kraju", nawiązałem do wysiłków" prezydenta Cartera zmierzających do podpisania układu po- kojowego między Egiptem a Izraelem. Wyraziłem nadzieję, że będzie to pierwszy krok do zakończenia wojny w całym tam- tejszym regionie. Początkowo peszyło mnie, że wierni chłonęli każde moje słowo. W końcu jednak zacząłem znajdować w tym przyjem- ność, a po ostatniej modlitwie w Jom Kippur byłem naprawdę dumny. Doktor Harris nalegał, żebym jeszcze został. Po ostatnim zadęciu w szofar zaprosił mnie na kolację w towarzystwie kilku członków starszyzny. W pierwszej chwili sądziłem, że chcą mnie wyswatać. - Jest pan żonaty, rabi Luria? - Nie - odparłem. - Nie zdążyłem. A przy okazji, nie jestem rabinem. - To nie ma najmniejszego znaczenia - wtrącił pan Newman z utajoną pasją. - Dla nas jest pan rabinem. Chcie- liśmy tylko spytać, czy coś pana łączy z Nowym Jorkiem. - Cienka nić - odpowiedziałem półżartem, ale już wie- działem, do czego zmierzają. Zaczęli opowiadać, że w minionym roku często powracał pomysł, aby na stałe dołączyć do ich rozproszonej społeczności "wędrownego" rabina. - Czasem myślę o nas jak o rozsypanych perłach...- Doktor Harris lubił takie metafory. - Perłach, z których warto zrobić naszyjnik. Sądziliśmy, że przyjmie pan naszą ofertę. - Mam więc służyć za sznurek - powiedziałem pozornie lekkim tonem, ale byłem głęboko wzruszony. - Mniejsza o nazwę - odparł pan Newman. - Przepro- wadziliśmy dokładne rozeznanie. Gdyby zdołał pan odwiedzić pięć miast, każde w inny dzień tygodnia, dotarłby pan do wszystkich naszych wiernych. Zapłacimy dwadzieścia pięć ty- sięcy rocznie... no, może trochę więcej, ale niewiele. Plus, oczywiście, pokrycie kosztów podróży. Co pan na to? - spytał nieśmiało. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jakie znaczenie miały dla mnie jego słowa. Skoro pytał, czy zadowoli mnie tak skromna suma, nie mógł nic wiedzieć o moim drugim życiu... malwer- santa. Dla nich byłem wciąż czysty. Potraktowałem ich ofertę jak dar Nieba, pozwalający mi zapomnieć o dawnych grze- chach. - Doktorze Harris... - powiedziałem cicho - czuję się zaszczycony. Moi gospodarze odetchnęli z radosną ulgą. - Dziękujemy, Danny - z patosem powiedział pan New- man. - Nie masz pojęcia, jak bardzo jesteśmy ci wdzięczni. Nie mogłem mu odpłacić podobnym oświadczeniem. Ni- gdy się nie dowiedział, że właśnie odnalazłem prawdziwy cel życia. Nie chciałem być rabinem ciężkiej wagi, żądającym po- chlebstw i ukłonów. Nie zamierzałem wyrokować o postępkach innych, póki sam nie zostałem właściwie osądzony. I nie chciałem schylać głowy przed złotym cielcem. Nowy Testament nie był moją Biblią, ale znalazłem w nim niezwykle interesujące myśli. Na przykład: "korzeniem wszel- kiego zła jest chciwość pieniędzy". Miało to dla mnie o wiele głębsze znaczenie, gdyż cały fragment, z Pierwszego Listu do Tymoteusza, brzmiał: "Za nimi to uganiając się, niektórzy zabłąkali się z dala od wiary i siebie samych przeszyli wielu boleściami" *. W moim przypadku tak się stało, że powróciłem do wiary. Z tej prostej przyczyny, że chciałem czuć się potrzebny. 67 Debora Była wczesna wiosna trzeciego roku rabinatu Debory. Trwa- ły przygotowania do Święta Paschy. Debora prowadziła właś- nie zajęcia ze studentami, kiedy weszła jej sekretarka, infor- mując, że dzwoni wychowawca Eliego, Stanford Larkin. Z po- czątku Debora pomyślała ze strachem, że synowi coś się stało. Miała rację, chociaż nie zrozumiała natury obrażeń. Pan Lar- kin chciał z nią pomówić w cztery oczy. Postanowiła jechać od razu. - To bardzo żywe dziecko - zaczął wychowawca. Debora, która sama udzielała porad rodzicom, zrozumiała, że pod tym eufemizmem kryje się zwykły "rozrabiaka". - Ma ogromnie dużo energii. Czyli sprawia kłopoty. Ciekawe tylko, jak daleko się po- sunął. - W pewnym sensie podziwiam go za odwagę - ciągnął Larkin. - Nie boi się kolegów nawet dwukrotnie większych od niego. Kłopot w tym, rabi, że to on zawsze zaczyna wszyst- kie bójki. Wiem z doświadczenia - mówił dalej - że podob- nym zachowaniem dzieci pragną ściągnąć na siebie uwagę. Potrzebują nas. Debora z poczuciem winy skinęła głową. - Co pan proponuje? - Nalegałbym na wizytę u psychologa. Serce w niej zamarło, ale starała się nie okazywać zdener- wowania. - Tak, tak. Ma pan zupełną rację. Jeśli zna pan kogoś odpowiedniego... Larkin wziął z biurka jakąś kartkę. Widniało na niej na- zwisko doktora Marca Wildinga. Żeby nie ulegało wątpliwości, iż tak właśnie miała się skończyć ich rozmowa, na dole była dokładna data i godzina wizyty u doktora Wildinga. Po trzech godzinnych spotkaniach z Elim, czwarte psycholog odbył z Deborą. Doktor Wilding siedział wsparty rękami o biurko, eksponu- jąc muskularne ramiona. W college'u grał w futbol, w obronie. Mówił suchym, rzeczowym tonem i ani na chwilę nie spuszczał oka z Debory. Nie ułatwiało jej to trudnej i bez tego rozmowy. - Nadajecie na różnych falach - zaczął. - Wciąż uważasz go za dziecko, a dziś nawet dziewięciolatek jest świadom włas- nej płci. Z psychologicznego punktu widzenia to prawie męż- czyzna. Rozumiesz, o czym mówię, Deboro? - Tak, panie doktorze. - Delikatnie dała mu do zrozu- mienia, że nie życzy sobie, by zwracał się do niej po imieniu. - Czy są jacyś mężczyźni w otoczeniu twojego syna?- spytał psycholog. - Mój brat, Danny. - Często się spotykają? - Co kilka miesięcy. Zwykle podczas wakacji. - Nie sądzisz, że to mało? Nikt się rano nie goli w łazience, nikt w weekendy nie pogra z nim w futbol, nikt nie nauczy go boksować... - Dziękuję bardzo. Dosyć ma bijatyk przez cały ty- dzień - odpowiedziała Debora. - Aaaa... - Wilding uśmiechnął się ze zrozumieniem.- No właśnie. Bije się, bo nie umie boksować. Paradoks? - Nie, doktorze - przyznała Debora. - A co z tobą? - spytał. - Wybrałaś samotność? Przy- puszczam, że jako rabin nie możesz przecież narzekać na brak kontaktów z mężczyznami. - Owszem, ale właśnie dlatego, że jestem rabinem, te "kon- takty" dotyczą wyłącznie spraw wiary. Rozumie pan, doktorze? - Jak najbardziej - odparł. - Czy jednak nie przyszło ci do głowy, że to właśnie twój problem ma kapitalny wpływ na zachowanie Eliego? - Mój problem? - Deboro, jesteś młoda, ładna... i samotna. Zapewniam cię - a mówię to całkiem obiektywnie - że jeśli zawrzesz stały związek, będzie to miało cudowny wpływ na Eliego. Kiedy się zdecydujesz ponownie wyjść za mąż? Debora czuła się urażona, ale w głębi ducha musiała przy- znać, że pytanie nie było pozbawione sensu. - Nigdy - odpowiedziała szczerze. - Nie leży to w moich planach. - Dlaczego? - To nie pańska sprawa. A teraz proszę mniej uśmiechów jak z reklamy pasty do zębów, a więcej fachowych porad. Obiecuję, że gdy usłyszę, co zrobić z Elim, wyjdę i będzie pan mógł dręczyć innych rodziców. Przy okazji, czy wobec ojców też jest pan tak obcesowy? - Oczywiście - uśmiechnął się Wilding. - Zdziwiłoby cię, jak spokojnie to przyjmują. Masz odwagę, Deboro. Jeśli oka- żesz się równie dzielna wobec syna, znajdziesz właściwe wyjście. - To znaczy jakie? Wilding spojrzał jej prosto w oczy i powiedział tylko dwa słowa: - Szkoła wojskowa. - Co takiego?! - Proszę bardzo, możesz mnie uważać za faszyzującego reakcjonistę. Eli wymaga jednak dyscypliny. Nazwij mnie też męskim szowinistą, lecz potrzebuje innych wzorców niż te, które ma w domu. - Doktorze... - jęknęła Debora. - Naprawdę chce pan ubrać mojego syna w mundur i przez cały dzień kazać mu salutować? - Tak - odparł psycholog, dla podkreślenia uderzając dłonią w blat biurka. - Dla jego dobra. Jeśli wzdragasz się przed tak radykalnym rozwiązaniem, są jeszcze zwykłe szkoły z internatem... Debora nie mogła dłużej znieść tej rozmowy. - Chce pan mi go odebrać, prawda? - Usiłuję mu pomóc, Deboro. - W głosie Wildinga po raz pierwszy zabrzmiała nuta współczucia. - Wydaje mi się, że wyczuwam jego prawdziwe potrzeby. - Więc może znajdzie pan choć jedno rozwiązanie, które nie wykreśli mnie z jego życia. Marco Wilding podparł ręką kanciastą brodę, zastanawiał się chwilę, po czym odpowiedział: - Wiem. Powinienem wpaść na to dużo wcześniej... - Tak? - niecierpliwie spytała Debora. - Twój kibuc. Eli uwielbia to miejsce. Z utęsknieniem wypatruje lata i popada w rozpacz, gdy musi wracać. Myślałaś kiedyś, żeby wyjechać tam na stałe? - I wszystko rzucić? Pracę... obowiązki? Doktor Wilding spoważniał nagle. Popatrzył jej prosto w oczy. - Najważniejszym obowiązkiem matki jest troska o dziec- ko. To wszystko, co miałem pani do powiedzenia, pani Luria. Brat po raz pierwszy odmówił rozmowy na ten temat. - Ależ, Danny, jesteś moim jedynym przyjacielem. Postaw się choć przez chwilę na moim miejscu. Co byś zrobił? - Wybiegłbym z domu i poślubił pierwszą ładną napotkaną dziewczynę. - Kpisz ze mnie. Takie słowo jak "miłość" nie ma tu nic do rzeczy? - Owszem - odpowiedział. - Zrobiłbym to z miłości do dziecka. I zrobię to, jeśli pozwolisz, żeby Eli zamieszkał ze mną. Dobrze wiesz, że doradzając jako rabin, wciąż mam do czynienia z różnymi rodzicami i różnymi dziećmi. Jestem pe- wien, że mąż lub żona mogą wytrzymać niemal wszystko. Dziecko tego niestety nie potrafi. W tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Debora powie- działa bratu, że zatelefonuje do niego o dziesiątej wieczorem, i pobiegła otworzyć. W progu stały dwie osoby. W pierwszej chwili Debora nie zauważyła nawet Jerry'ego Phillipsa, nauczyciela gimna- styki ze szkoły Eliego. Widziała tylko krew rozmazaną na twarzy syna. - O mój Boże! - jęknęła. - Co się stało? Chłopiec spuścił głowę. Jerry pośpieszył z wyjaśnieniem: - Nic mu nie będzie, rabi. Rozbity nos, wystarczy go po- rządnie umyć. Gorzej ten drugi, Victor Davis... Boże - pomyślała Debora. - Na dodatek z mojej kon- gregacji. - Sam zaczął! - z gniewem bronił się Eli. Debora nie zwróciła uwagi na jego słowa. - Co właściwie się stało? - spytała nauczyciela. - Zanim zdążyłem ich rozdzielić, Eli przydusił Davisa i tamten rąbnął głową w parkiet. - Nic mu nie jest? - Mam nadzieję - niepewnie odparł Phillips. - Zabrali go do szpitala w Middlesex na prześwietlenie. Och, właśnie, mam się tam spotkać z jego rodzicami... - Był szczerze za- kłopotany. - To... przykra sprawa, rabi - mruknął. - Tak, panie Phillips - powiedziała Debora. - Dziękuję za zrozumienie... i za to, że pan go odwiózł. Zamknęła drzwi i popatrzyła na syna. - Powinieneś się wstydzić! - krzyknęła. - Mamo, przysięgam, że to on zaczął! - zawołał Eli.- Cały czas szturchał mnie w kark. Debora przez chwilę próbowała wyobrazić sobie tę scenę i zrozumiała nagle, że przeciwnik Eliego był znacznie wyższy. Ale odwaga nie tłumaczyła bójki. - Dobrze już. Chodźmy do łazienki. Muszę cię umyć. Na początek wytarła twarz syna zimnym mokrym ręczni- kiem. Eli skrzywił się odruchowo. Musiał nieźle oberwać, ale po męsku próbował nie pokazywać po sobie, że go boli. Z tru- dem się powstrzymała, żeby go nie przytulić. Dziesięć minut po tym, jak odesłała Eliego do jego pokoju, aby odrobił lekcje, rozległ się dzwonek telefonu. Był to pan Davis. Debora przede wszystkim z niepokojem spytała, co z Vic- torem. Davis mruknął, że nie stwierdzono poważnych obrażeń, ale że "cała sprawa mogła skończyć się dużo gorzej". - Bardzo mi przykro - powiedziała Debora. - Przykro? - powtórzył pan Davis. - Powinna się pani wstydzić. To tak się zachowuje syn rabina? Chciała mu wytłumaczyć, że na ogół każdy chłopiec staje się nieco agresywny w dziewiątym roku życia - bez względu na zawód rodziców. "Z psychologicznego punktu widzenia to prawie mężczyzna", jak to trafnie ujął doktor Wilding. - Rabin powinien być przykładem dla reszty społeczeń- stwa - grzmiał Davis. - To hańba, że syn tak zwanego przywódcy duchowego zachowuje się jak chuligan. Ostrzegam, jeśli jeszcze raz zobaczę go na treningu koszykówki, więcej nie przyjdę do świątyni. Debora zacisnęła zęby. Mimo wszystko zdobyła się na uprzejmość. - Cieszę się, że poznałam pańskie stanowisko w tej sprawie, panie Davis - powiedziała chłodno. - Dobranoc. Odłożyła słuchawkę, ukryła twarz w dłoniach i próbowała pozbierać myśli. Jeśli mały Davis był choć trochę podobny do ojca, nic dziwnego, że Eli mu przyłożył. Poszła do pokoju syna. Pod drzwiami zobaczyła smugę światła. Zapukała cicho. Nie było odpowiedzi. Powoli otworzyła drzwi i zobaczyła, że Eli zasnął, skulony pod kocem. Nawet nie zgasił lampki. Wiedziona dziwnym odruchem rozejrzała się po pokoju i od razu uświadomiła sobie, że coś się zmieniło. Eli zawsze woził ze sobą swoistą relikwię: oprawioną w ram- ki fotografię "ojca" stojącego dumnie przed odrzutowcem Phantom, z Gwiazdą Dawida na burcie. Fotografię tę stawiał obok łóżka i patrzył na nią przed zaśnięciem. To chyba była dla Debory najtrudniejsza część kłamstwa. Eli co wieczór koń- czył modlitwę słowami: "Dobranoc, mamo", a potem dodawał po hebrajsku: "Dobranoc, abba". Już wiedziała, co się zmieniło. Ramka była pusta. Gdzie zdjęcie? W pierwszej chwili opanowało ją bezsensowne prze- rażenie, że Eli dowiedział się prawdy i podarł fotografię na milion kawałków. Gdy jednak popatrzyła uważniej na śpiącego syna, odkryła, gdzie jest zdjęcie - trzymał je w ręku. Debora z trudem powstrzymywała łzy. Pochyliła się, łagod- nie odgarnęła mu z buzi kosmyk jasnych włosów i pocałowała go w czoło. Potem, zgasiwszy światło, zamknęła drzwi i zeszła do salonu, żeby przeprowadzić najważniejszą rozmowę telefo- niczną w swoim życiu. Przy śniadaniu ciężko jej przychodziło panować nad ner- wami, lecz nie wspomniała ani słowem o wczorajszej bójce. Mimo to Eli był markotny i przygaszony. Usiadła naprzeciw niego, upiła łyk kawy i przystąpiła do rzeczy. - Eli, podoba ci się tutaj? - Co to znaczy "tutaj"? - Nie wiem. W Connecticut, w szkole... w ogóle tutaj. - Tak - odparł bezbarwnym głosem. - Może być. Spod oka zerknął na matkę, próbując odczytać jej intencje. - A tobie, mamo, się podoba? Trudne pytanie. Debora nie miała na to gotowej odpowiedzi. - Szczerze mówiąc, byłabym tu szczęśliwa, gdyby coś mi nie podpowiadało, że z tobą jest inaczej. - Ze mną? Nie wiem, o co ci chodzi - odparł obronnym tonem. - Czemu nie powiesz wprost tego, co masz do powie- dzenia? - No... - zawahała się, żeby nie zdradzić swego zdener- wowania. - Czasami tęsknię za kibucem. A ty? - Jeździmy tam co lato, więc jak mam tęsknić? - A zimą? - podsunęła. - Tęsknisz? Nie odpowiedział od razu. - Trochę... - przyznał szeptem. - Chciałbyś tam wrócić na stałe? - A co z twoją pracą? - zaprotestował nieco zbyt szybko. - Przede wszystkim jestem nauczycielką. Rabin nie musi ciągle występować w uroczystych szatach i wygłaszać kazań. W zakres nauki wchodzą także studia nad Biblią. Mogłabym przecież uczyć w okręgowym liceum w kibucu. Eli znów milczał przez chwilę, a potem spytał cicho: - Kto powiedział, że dostaniesz tę pracę? - Dziadek Boaz - odparła z uśmiechem. - Rozmawiałam z nim wczoraj wieczorem przez telefon. Na chwilę zapadła kompletna cisza. Debora ze wzruszeniem obserwowała, jak jej syn walczy z narastającym wybuchem radości. - Naprawdę? - spytał. - Naprawdę - odpowiedziała. Spojrzał na nią szeroko rozwartymi oczami i nagle jak sza- lony rzucił się jej w ramiona. 68 Timothy Zaledwie parę osób zdawało sobie sprawę, że Timothy, mimo całej swojej popularności, wciąż nie był oficjalnym człon- kiem archidiecezji Bostonu. Każdy ksiądz przechodzący z jed- nego biskupstwa do drugiego podlegał dwu- lub trzyletniej "karmazynizacji". Kiedy Tim już zakończył okres formalnej karencji, kardynał Mulroney wydał na jego cześć skromny obiad i po raz pierwszy zaszczycił go tytułem "monsignore". Niemal natychmiast wzrosła liczba zaproszeń z sierocińców na oficjalne przyjęcia charytatywne. Oczywiście Tim czuł się dużo lepiej podczas szkolnych pik- ników i na festynach Rycerzy Kolumba niż na wykwintnych bankietach w sali hotelu "Ritz Carlton", gdzie wytworne damy co chwila prosiły go do tańca, pewne, że nie wzbudzą tym zazdrości mężów. Po nie kończących się miesiącach "fraternizacji w imię Bo- ga" - jak niefrasobliwie określał to Mulroney - Tim zaczął przybierać na wadze. Teraz, zamiast lunchu, biegał wokół stawów Boston College. Pewnego pochmurnego dnia ze zdziwieniem zobaczył swoją sekretarkę, zazwyczaj flegmatyczną siostrę Margueritę; śpie- szącą bez płaszcza w jego stronę. Wymachiwała jakąś kopertą. - Monsignore! - wołała przejęta. - Przyszło zaproszenie z Waszyngtonu! - Mimo to nie powinnaś wychodzić na dwór bez płaszcza, Meg - zażartował zdyszany Tim. Głęboko wciągnął w płuca zimne powietrze. - Od prezydenta Reagana? - Prawie - wysapała. - Z ambasady Watykanu. Tim udał zdziwionego, żeby nie robić jej przykrości, choć domyślał się, co zawiera list. Niecały rok wcześniej, w styczniu 1984 roku, Ronald Reagan odnowił oficjalne stosunki dyplomatyczne z Watykanem, pozo- stające w zawieszeniu od ponad wieku. Od tamtej pory delegat Stolicy Apostolskiej był tytułowany w Waszyngtonie "Jego Ekscelencja Ambasador". Tim został właśnie zaproszony na uroczyste przyjęcie powi- talne na cześć nowego wysłannika Watykanu do Ameryki. Był nim nikt inny, jak ukochany brat księżniczki, arcybiskup Gio- vanni Orsino. - Czyż to nie cudowne, monsignore? - zawołała z radością siostra Marguerita. Tim zmarszczył brwi. - Meg, to poufna sprawa - powiedział surowym to- nem. - Nie chcę, aby jakieś plotki dotarły na drugie piętro rezydencji. Zakonnica zaczerwieniła się i lekko skinęła głową. Bez wąt- pienia już rozgadała - westchnął Tim w duchu. Światła ambasady Watykanu przy Massachusetts Avenue dawały tyle blasku, że widać je było z okien przelatujących samolotów. Nie kończąca się kawalkada limuzyn przywoziła kolejnych przedstawicieli arystokracji Waszyngtonu. Tim był już wewnątrz, gdy usłyszał fanfarę Hail to the Chief. Prezydent i pani Reagan pojawili się na szczycie scho- dów. Uśmiechnięci unieśli dłonie w geście powitania. Pode- szli do gospodarza, arcybiskupa Orsino, który gorąco ich powitał, po czym przedstawił im członków katolickiej elity Ameryki. Mulroney, chociaż był kardynałem, czuł się nieswojo w tłu- mie dyplomatów i dostojników rządowych. Większość czasu spędził na rozmowach o sprawach zawodowych ze znajomymi kardynałami z Nowego Jorku, Chicago, Los Angeles, Detroit i Filadelfii. Tim, który nie znał tu nikogo, trzymał się na uboczu, ob- serwując wspaniały tłum gości. Był tutaj, wśród wielu innych znakomitości z Kapitolu, senator O'Dwyer z Massachusetts, który kiedyś, dawno temu odwiedził go w Seminarium św. Atanazego. Nagle tuż nad uchem Tim usłyszał znajomy głos: - Cześć, Hogan. - To poufałe przywitanie było tu zgoła niestosowne. Tim odwrócił się i zobaczył George'a Cava- nagha, dzierżącego w ręku na pół opróżniony kieliszek szam- pana. - Sądziłem, że nadal tkwisz w południowoamerykańskiej dżungli - powiedział, gdy wymienili uścisk dłoni. - Kto by pomyślał, że trafisz na taką galę. - Przecież to także dżungla - odparł George z nie ukry- waną ironią. - Jak ci się wiedzie? - spytał Tim, próbując przybrać równie swobodny styl bycia. - Czuję się trochę przemęczony, ojcze... powinienem chyba powiedzieć: monsignor Hogan. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak trudno pasać trzódkę na południe od granicy. Przetrwałem tylko dlatego, że wierzyli we mnie. - Cavanagh pociągnął łyk szampana i westchnął ciężko. - W końcu się wypaliłem. Tim, uwierz mi, mam dość tej partyzantki. - Chyba nie zamierzasz porzucić Kościoła? W znużonych oczach George'a zamigotały znajome błyski. - Nie. Nie zamierzam się poddać. Ale wróciłem do "kom- panii". W przyszłym miesiącu czeka mnie konsekracja na biskupa pomocniczego Chicago. Dostaniesz zaproszenie. - Och... - Tim nie krył zaskoczenia. Potem dodał z praw- dziwą serdecznością: - Należą ci się gratulacje, Ekscelencjo. - Niezupełnie - smutno powiedział George. - Zwyczajne quid pro quo. - Nie rozumiem. - Chodzi o moją gazetę, monsignore. Musiałem ją zlik- widować. "La Voz del Pueblo" zamilkła. Zanim Tim zdołał coś powiedzieć, George dodał szybko: - To nie znaczy, że wyzbyłem się dawnych ideałów. Teraz będę je głosił z ambony, a nie z pniaka po ściętym drzewie w tropikalnym lesie. Szczerze mówiąc, bardzo mi to odpowia- da. Nie chodzi tylko o bieżącą wodę i miękkie łóżko, ale o pewną ulgę... podczas tych najgorszych nocy, kiedy dusza nie może zasnąć. - Też tego doświadczyłem - pokiwał głową Tim. George jednym haustem opróżnił kieliszek. - Mówiąc między nami, Timmo, czasem pragnę, aby nasze pacierze można było przesyłać pocztą poleconą. Żeby choć raz mieć pewność, że dotrą do adresata. - Zachwiał się lekko.- Buntownik ze mnie, co? - Skądże - pośpiesznie odparł Tim. - Wyglądasz raczej na wstawionego. Najlepiej wracaj do domu i połóż się spać. - Do domu? - zawołał George. - Gdzie jest "dom" katolickiego księdza? Czterech z nas zajmuje apartament w Watergate. Możesz sobie to wyobrazić, Timmo? Campesinos przymierają głodem w Nikaragui, a my mieszkamy w pokoju z całodobową obsługą. Tim zaczął go popychać w kierunku wyjścia. Na zewnątrz pomógł mu odszukać kierowcę, a gdy George wsiadł już do limuzyny, rzekł krzepiąco: - Wiesz, Cavanagh... podziwiam cię. Naprawdę. George uniósł głowę i spytał niewyraźnie: - Mówisz serio? - Chciałbym mieć twoje serce - z emfazą odparł Tim. - Nie wierzę. Ale ja chciałbym mieć twoją głowę. Dob- ranoc, monsignore. Z tymi słowy George zamknął okno i skinął na szofera, że może ruszać. Gdy Timothy wrócił na salę, zbliżył się do niego gospodarz. - Caro Timoteo - powiedział ambasador Orsino. - Wszę- dzie cię szukałem. - Bardzo jestem rad z naszego spotkania. Jak się czuje pańska siostra, Ekscelencjo? - Kwitnąca jak zawsze. Przesyła ci najserdeczniejsze po- zdrowienia - odparł Orsino. - Chciałbym jednak pomówić z tobą na osobności. Może jutro w porze śniadania? - Kiedy tylko Ekscelencja sobie życzy. - Dobrze. Przyślę po ciebie samochód za kwadrans ósma. Buona notte. Ranek w Waszyngtonie był niezwykle pogodny i ciepły jak na tę porę roku. Stół wystawiono na taras rezydencji, a w należytej odległości stanął kamerdyner w białych rękawiczkach. Poza nim na tarasie były jedynie dwie osoby: Tim oraz brat księżniczki. - Tim, proszę, mów do mnie Gianni - rzekł dyploma- ta. - Słyszałem dużo dobrego o twoich poczynaniach w Bos- tonie. Wydaje mi się, że jesteś równie biegły w łacinie, jak w prowadzeniu ksiąg rachunkowych. Tim nie potrafił powstrzymać się od uśmiechu. - Lubię tę pracę. Odzew wiernych... - A pozycja? Nie lubisz być nazywany "monsignore"?- Orsino zauważył wahanie Tima i dodał: - Nieco próżności to nie grzech. Przyznam ci się, że choć mam już kilkanaście tytułów, cieszę się z każdego następnego. Tim znów się uśmiechnął, słysząc to dziecinne wyznanie. - Zapewniam cię, że w pełni zasługujesz na zaszczyty. Prawdę mówiąc, mam na biurku prośbę kardynała Mulroneya, aby cię podnieść do godności... - Orsino zawiesił głos, po czym dokończył melodramatycznym tonem: - Ale nie. Jesteś zbyt cenny, żebyś nawet jako biskup miał siedzieć w Bostonie. Potrzebujemy cię w Rzymie. Sama nazwa ukochanego miasta wzbudziła w Timie falę nostalgii. - Cóż miałbym robić? - spytał, z trudem maskując pod- niecenie. - To nie będzie tak łatwe jak tłumaczenie łacińskich lis- tów - odparł ambasador. - Przekonałem Ojca Świętego, że masz w sobie dość azbestu, aby wytrzymać między patelnią a płomieniem. - Uśmiechnął się. - Ładna angielszczyzna, nieprawdaż? - Tak... Gianni - odparł Tim, oszołomiony wieścią, że jego imię dotarło do papieża. Orsino upił łyk kawy, otarł usta i wsparł ręce na stole. Popatrzył na Tima. - Patelnia to Ameryka Południowa, Timoteo - wyjaśnił konfidencjonalnym tonem. - Nikt poza mną nie wie, jak bardzo potrzebujemy tam pomocy. "Ogniem" niestety jest kardynał Franz von Jakob, nominalny arcybiskup Hamburga. Znasz oczywiście jego obecną funkcję? - Tak - odpowiedział Tim. - Przewodniczy Kongregacji do spraw Doktryny Wiary. - Spotkałeś go kiedyś? - spytał Orsino. - Nie bywam w tak wysokich kręgach - wyjaśnił Tim. - A jednak go spotkałeś - uśmiechnął się ambasador.- Był na twojej obronie, chociaż potem, zgodnie ze swoim cha- rakterem, nie pojawił się na przyjęciu u mojej siostry. Mówiąc między nami, to niemożliwy człowiek. Z drugiej strony, wyko- nuje wręcz niemożliwe zadanie. Tylko Prusak mógłby się pod- jąć pracy duszpasterskiej w Afryce, gdzie msza odprawiana jest przy dźwiękach bębnów, a celibat oznacza, że kapłani nie mieszkają na stałe z żonami i dziećmi. I nie muszę wyjaś- niać - dodał po chwili - że preferuje rządy żelaznej ręki. - Bardzo słusznie - zauważył Tim z kwaśną miną.- Sanctum Officium ma długie dzieje. Zwłaszcza pod dawną nazwą: Inkwizycja. - Uwierz mi, Timoteo, w porównaniu z Ameryką Łaciń- ską, Afryka to dziecinna igraszka. Wiem to z własnego do- świadczenia. Jezuici wpajają wiernym najgorsze bezeceństwa. Tak zwana "rewolucja kulturalna" to wierutna bzdura. Tylko czekać, jak zaczną śpiewać hymny w rytm tanga. Jeżeli ich nie powstrzymamy, Ojciec Święty za przykładem Klemensa XIV skasuje Towarzystwo Jezusowe. To prawdziwa wojna, mój chłopcze. - Jaka ma być w tym moja rola? - ze zdumieniem za- pytał Tim. - Otóż to. - Orsino wstał i zawzięcie gestykulując, zaczął krążyć po tarasie. - Jesteś wykształcony. Masz dar wymowy. Charyzmę. A przede wszystkim niezachwiane poparcie Rzymu. Za moją rekomendacją kardynał von Jakob oraz sam Ojciec Święty chcą ci powierzyć funkcję specjalnego wysłannika kurii do diecezji w Ameryce Łacińskiej. - Do wszystkich? - Tylko tam, gdzie panoszą się jezuici - odparł Orsino.- Więc chyba nie do wszystkich - dodał z uśmiechem. - Dość mamy poniżających incydentów, jak ten z udziałem sandinis- tów w czasie, gdy Jego Świątobliwość zawitał do Nikaragui. Południowoamerykańscy księża nie powinni czytać wywroto- wych gazet wydawanych przez jezuitów... - Jak "La Voz del Pueblo"? - Właśnie - przytaknął ambasador. Zaraz też szybko zmienił temat. - Zdążysz dotrzeć do Rzymu przed końcem miesiąca? - Raczej tak. Co prawda kardynał Mulroney... - Nim się nie przejmuj - z błyskiem w oku przerwał Orsino. - Jest dumny z ciebie. A ponieważ najważniejszy jest czas, postanowiono, że uroczystość odbędzie się w Rzymie. Chyba ci to nie przeszkadza? - Jaka uroczystość? - spytał Tim. - Myślałem, że to oczywiste. - Na twarzy ambasadora zagościł promienny uśmiech. - Nie możemy pozwolić, aby nuncjusz o tak ogromnym zakresie obowiązków piastował godność poniżej arcybiskupa. Gratuluję, Wasza Ekscelencjo. Klimatyzowana limuzyna sunęła przez rozgrzane upałem ulice Waszyngtonu. Timem targały mieszane uczucia. Każdy ksiądz na świecie radowałby się na wieść, że otrzyma królewskie szaty biskupa. Ale nie każdy musiałby za to płacić służbą na rzecz... In- kwizycji. 69 Daniel W ciągu miesiąca, jaki upłynął od chwili, gdy przyjąłem propozycję doktora Harrisa, sprzedałem swój apartament w Nowym Jorku i kupiłem domek w Lisbon, w stanie New Hampshire. Resztę pieniędzy ulokowałem w obligacjach pań- stwowych. Nie miałem już ochoty prowadzić interesów na Wall Street, zresztą zawsze w głębi ducha czułem, że to mi nie sprawia żadnej przyjemności. Wybrałem Lisbon nie tylko ze względu na egzotyczną nazwę, ale także dlatego, że miejscowość ta leżała dokładnie pośrodku skupiska pięciu wiosek, w których pełniłem teraz nieoficjalną funkcję doradcy duchowego. O rzut śnieżką stąd były także narciarskie trasy w Vermont, a dokładnie w Stowe i Sugarbush. Postanowiłem zająć się sportem nie tyle po to, aby poprawić kondycję, ile dlatego, że zawsze słyszałem, iż przyjeżdżają tam samotne dziewczyny z Nowego Jorku. Może była to praw- da - ale kto do tej pory miał okazję to sprawdzić? Wciąż rozszerzałem swoją działalność. Każdego lata zabie- rałem jednego lub dwu członków kongregacji do Izraela. Pod- czas gdy ja odwiedzałem Deborę i Eliego, członkowie mojej rozproszonej trzódki mogli uczęszczać na kursy hebrajskiego, a przede wszystkim czerpać ze źródła mądrości przodków. Ponadto zyskiwałem nauczycieli do szkół niedzielnych. Z bie- giem czasu stworzyłem silny zespół. Tak byłem pochłonięty pracą, podróżami z miasta do miasta i z jednej uroczystości na drugą, że nawet nie zauważyłem, jak minęły aż cztery lata od chwili, gdy zostałem "rabinem bez teki". Tylko raz uświadomiłem sobie, jak szybko przesypują się ziarnka piasku w klepsydrze: w maju znów zawitałem do Iz- raela, na trzynaste urodziny Eliego - i na najważniejszy mo- ment w jego duchowym życiu: bar micwę. Kibuc nie miał własnej świątyni, Debora zwróciła się więc do rabina z Or Chadash w Hajfie - jednej z pierwszych zreformowanych synagog w Izraelu. Był to niewielki, ale ładny budynek, mniej więcej w połowie zbocza góry Karmel. Rabin nawet poprosił Deborę, aby z tej okazji wraz z nim zajęła miejsce przy pulpicie i żeby odśpiewała Torę tuż przed Elim. Jednakże niespodziewany cień smutku padł na tę radosną uroczystość. Prócz mieszkańców kibucu, przybyłych kawalkadą astmatycznych autobusów, pojawiło się także sześciu mężczyzn nieco po czterdziestce. Przyjechali z różnych zakątków kraju. Okazało się, że to piloci z tej samej eskadry, w której służył "ojciec" Eliego. Boaz i Zippora byli głęboko wzruszeni, Eli zaś niemal za- niemówił z emocji. Debora załatwiła szybko, aby dowódca eskadry, pułkownik Sassoon, czytał Torę przede mną, Boazem i przed nią samą. Eli nie spuszczał wzroku z mężczyzn, jakby chciał wniknąć w ich wspomnienia i odnaleźć choćby cień ojca. Ja zaś od razu zauważyłem, że podczas całej ceremonii i później, na przyjęciu w kibucu, dręczyło ich pytanie, jak to się stało, że ciemnoskóra Debora i jeszcze ciemniejszy Avi dali życie takiemu blondini. Kłopot w tym, że Eli także to zauważył. Wieczorem, kiedy starsi zasiedli za stołem, Eli poszedł do sali gimnastycznej, aby dalej świętować w gronie kolegów- i koleżanek - z klasy. Sądząc po śmiechach, jakie usłyszałem, gdy na chwilę wróciłem do pokoju po sweter, zabawa była wyśmienita. Nagle tuż obok mnie rozległ się głos Eliego: - Cześć, wujku Danny. - Cześć. Spisałeś się na medal - powiedziałem z uznaniem. - Dzięki - odparł ze źle ukrywanym podnieceniem. - Ale czy mógłbyś powiedzieć mi prawdę? - Jasne... - mruknąłem lekko zaniepokojony, nie wiedząc, czego się spodziewać. - Czy łamał mi się głos przy Torze? - Ani trochę - zapewniłem go. - Śpiewałeś czystym barytonem. - Gila mówi, że fałszowałem. - Kto to jest Gila? - zapytałem niewinnie. - Nikt - odpowiedział. Teraz rzeczywiście głos mu się załamał. - Ach, prawda... Twoja dziewczyna, o której wspominał Boaz. - Nie wygłupiaj się, wujku Danny. Jestem za mały na dziewczyny - zaprotestował zbyt żarliwie. Przez lata, które spędziłem jako "rabin z lasu", nauczyłem się dostrzegać i cenić uczucia łączące ludzi. Nawet nastolatków. - Lubię ją - zauważyłem. - Razem będziemy służyć w lotnictwie - z dumą oznajmił Eli. - No, to dopiero za pięć lat. Nie myśli się o takich rzeczach w dzień bar micwy. Posmutniał nagle. - Wujku, w Izraelu myśli się tylko o tym. Noc była ciepła i zdążyłem już wypić nieco wina, a mimo to zrobiło mi się zimno. Jak można mówić o normalnym dzieciństwie w obliczu tak ponurej perspektywy? Z drugiej strony moja młodość także nie była najszczęśliw- sza. Może czułbym się znacznie lepiej, gdybym dokładnie wie- dział, co będę robił w wieku osiemnastu lat? Bez odwołania. Chciałem serdecznie objąć mego przystojnego siostrzeńca, ale - mimo swych trzynastu lat - tak wyrósł, że mogłem go jedynie poklepać po plecach. Nagle uświadomiłem sobie, że przecież nie miał żadnego powodu, by iść taki kawał drogi do chat dla gości. Zatem nasze spotkanie nie było przypadkowe. Eli czekał na mnie, by już jako dorosły człowiek zadać mi kilka podstawowych pytań. - Wujku Danny... - zaczął. Starał się mówić spokoj- nie. - Możemy porozmawiać... wiesz, jak mężczyzna z męż- czyzną? To dla mnie bardzo ważne. Z całej naszej rodziny tylko tobie naprawdę ufam. Boże, miałem wrażenie, że niebo wali mi się na głowę. - Jeśli chcesz mnie spytać, jak żyć, to odpowiem ci do- piero wtedy, gdy sam się dowiem - próbowałem rozładować nastrój. - Nie, wujku. To nie są żarty - odpowiedział z powagą. - Dobrze - skapitulowałem. - Powiedz, co ci chodzi po głowie. Usiedliśmy na schodach wiodących do mojej chaty. Eli przez długą chwilę spoglądał na jezioro. - Wujku Danny - odezwał się wreszcie - przez cały miniony tydzień przyjeżdżali z Tel Awiwu i nawet z Chicago krewni Boaza i Zippory. Godzinami przesiadywali razem, oglą- dali zdjęcia i rozprawiali o dawnych czasach. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, do czego to pro- wadzi. - To był obłęd - z namysłem mówił Eli. - Nazwozili miliony zdjęć. Nawet stare, wyblakłe i zbrązowiałe, z Budapesz- tu. I pewnie milion fotografii Aviego z czasów, gdy był małym chłopcem. Opuścił głowę i mruknął cicho: - Nie było tylko zdjęć mamy z Avim. Ani jednego. Nawet ze ślubu. - Urwał, po czym spojrzał na mnie. - Jak myślisz, co to znaczy? Gorączkowo usiłowałem znaleźć jakiś żart, wykręt... coś, co pomogłoby mi wyrwać się z pułapki. Lecz mój siostrzeniec był zbyt mądry - a prawda silniejsza od naszej woli. - Nigdy nie poznałem Aviego - odparłem w końcu, gdyż tylko tyle mogłem powiedzieć, nie uciekając się do kłamstwa. - Nie o to pytałem - posępnie stwierdził Eli. - Tak? - udałem zdziwienie. - A więc o co? Znowu popatrzył na mnie. - Jesteś pewien, że on był moim ojcem? - spytał szeptem. Miałem przecież co najmniej kwadrans, żeby uzbroić się w zapas wszelkich wykrętów, a mimo to poczułem się bezrad- ny. Siedziałem jak skamieniały. W końcu Eli uwolnił mnie od męczarni. - Wszystko gra, Danny - odezwał się miękko. - Nie musisz nic mówić. Twoja twarz powiedziała mi wszystko. 70 Daniel Dwa dni później odwiozłem Eliego do Jerozolimy na "drugą bar micwę". Stryj Saul, jako silczański rabi, z czysto dyp- lomatycznych względów nie mógł uczestniczyć w sobotniej ceremonii. Uzgodniłem z nim jednak, że uczcimy pamięć ojca, pozwalając Eliemu, by przeczytał Torę w poniedziałek, w czasie porannych modłów pod Ścianą Płaczu. Debora nie pojechała z nami. Żywiła uzasadnioną obawę, że zostanie rozdzielona z synem i jak zwykle wepchnięta w za- tłoczony sektor dla kobiet. Wciąż dokuczała jej bolesna pamięć o zamieszkach. Może chodziło także o inne wspomnienia. Nie muszę mówić, że przybyła cała jerozolimska B'nai Sim- cha, nie wyłączając chłopców z jesziwy, szczęśliwych, że trafiło im się pół dnia wolnego od zajęć. Tak jak ja, Eli czuł się dobrze po obu stronach ścieżki - zarówno wśród radośnie tańczących frumerów, jak i na dyskotece w kibucu. Po zakończeniu modłów, kiedy przeszliśmy do szkoły na poczęstunek złożony z ciasta i wina, Saul odwołał mnie na bok, żeby przedyskutować jakieś silczańskie sprawy. Choć minęły już lata od śmierci mojego ojca, Saul nie po- trafił dogadać się ze starszyzną Jerozolimy w sprawie lokalizacji szkolnego internatu. Zapoznał mnie z sytuacją, bo nie tylko należałem do klanu, lecz także - mimo że Doris Greenbaum wspaniałomyślnie odstąpiła od swych roszczeń - uważał mnie za dobroczyńcę, choć rzecz jasna nie zdawał sobie sprawy, jaką cenę przyszło mi za to zapłacić. Teraz postanowił raz na zawsze rozwiązać sprawę internatu. Tydzień wcześniej zabrał mnie na obchód wszystkich odpo- wiednich budynków w Mea Shearim, a nawet jeszcze dalej, w przyległych dzielnicach. Domy były zniszczone, a ceny- astronomiczne. Moim zdaniem najlepiej prezentował się poszarzały ze staro- ści, dwupiętrowy budynek z jerozolimskiego kamienia. Łatwo pewnie udałoby go się przerobić na bursę dla około sześć- dziesięciu chłopców, a na dodatek stał niedaleko szkoły. Dziś jednak rebe Bernstein, rozgadany i do gruntu uczciwy następca niesławnego Schiffmana, przedstawił całkiem nową propozycję. Saul uznał, że powinienem jej wysłuchać. Uszczęśliwiony Eli poszedł w swoją stronę, czyli do "Richie's Pizza" na King George (jako chłopak z kibucu dobrze wiedział, gdzie w wielkim mieście znaleźć ładne dziewczyny). My nato- miast siedliśmy w gabinecie rabina przy herbacie, a rebe Bern- stein przedstawił nam szczupłego, ubranego na czarno męż- czyznę nazwiskiem Gordon. Pan Gordon przypiął dużą mapę do tablicy ogłoszeń i zaczął prezentację. - Tutaj, proszę szanownych panów, jest cudownie nowo- czesne osiedle Armon David. Zaprojektowano szerokie ulice, zastosowano najlepsze materiały, wykonano wspaniałe elewa- cje. Możecie mi wierzyć, znajdziecie tu w sąsiedztwie najbar- dziej ortodoksyjnych frumerów. Przerwał, byśmy mogli lepiej uświadomić sobie te atrakcje, po czym mówił dalej: - Co więcej, nową szosą, którą nam obiecało Ministerstwo Budownictwa, dojedzie się tam autobusem w dwadzieścia mi- nut. No, może w pół godziny. W całej swej naiwności - zwłaszcza że wciąż byłem urze- czony pobytem w Świętym Mieście - początkowo ucieszy- łem się, że znaleźliśmy w pobliżu taki budynek - nie tylko z przestronnymi pokojami, ale nawet z pasem zieleni. Dzie- ciakom po zajęciach przydałby się łyk naprawdę świeżego powietrza. Nagle coś mnie tknęło. Nawet pominąwszy oczywistą prze- sadę mówcy, osiedle było od Jerozolimy dalej niż trzeba. Co gorsza, podejrzanie blisko arabskich wiosek Dar Moussa i Zey- tounia. - Wszystko pięknie - wtrąciłem - ale chciałbym wie- dzieć, czy mówimy o tej, czy o tamtej stronie Zielonej Linii? Gordon zrobił wielce urażoną minę. - Syn wielkiego rabina Mosesa Lurii - niech jego pamięć będzie błogosławiona - nie powinien brać pod uwagę absur- dalnych roszczeń terytorialnych. To ziemia, którą dał nam Bóg Wszechmogący. Miałem ochotę spytać: "Skoro dostaliśmy ją w darze od Najwyższego, to dlaczego Gordon nam ją sprzedaje?". Były jednak ważniejsze sprawy. Popatrzyłem na Saula, lecz chciałem, by mój głos docierał do wszystkich. - W pełni doceniam talent pana Gordona jako planisty, ale obawiam się, że na B'nai Simcha ciąży pewna odpowiedzial- ność. Zgodzisz się ze mną, stryju? Jeśli się przeniesiemy do Armon David... - Zyskacie miejsce dla setki uczniów - pośpiesznie wtrącił Gordon. Zdradzał objawy paniki. - Nie o to chodzi. - W dalszym ciągu mówiłem do Sau- la. - Jeżeli postawimy bursę po tamtej stronie Zielonej Linii, będzie to odczytane jako akt polityczny. Jako znak, że nasza społeczność popiera okupację obszarów arabskich. Gordon albo nie chciał zrozumieć, albo naprawdę nie zro- zumiał mojej krytyki. - Innymi słowy - zagrzmiał - odrzucając poprawę bytu, zadacie cios w interesy Wielkiego Izraela! Wszystkie spojrzenia spoczęły na stryju Saulu, który po- gładził brodę i odparł cicho: - Nie wierzę w takie ciosy, ani w przenośni, ani w rzeczy- wistości. Danny ma rację. Gordon aż zawrzał. Z rozmysłem mnie pominął i skupił uwagę ma najsłabszym, jak mu się zdawało, ogniwie naszego łańcucha. Na maleńkim rebe Bernsteinie. - Jakiż to będzie skandal, kiedy ludzie usłyszą, że obecny silczański rabin rezygnuje z naszych słusznych roszczeń choćby do milimetra Ziemi Świętej! - Przepraszam, panie Gordon - cicho, lecz wyraźnie po- wiedział Saul. - Nie użyłem słowa "rezygnuję". Na pański zarzut mogę tylko wspomnieć, że każdy Żyd winien postępo- wać zgodnie z naczelną zasadą Pikuach Nefesz, poszanowania ludzkiego życia. Wiwat stryj Saul! Pośpieszyłem mu z pomocą. - Panie Gordon, chyba pan pamięta Trzecią Księgę Moj- żeszową, rozdział dziewiętnasty, werset szesnasty: "Nie będziesz czyhał na życie bliźniego". Choćby z tego względu musimy odrzucić pańską propozycję. Trudno było uwierzyć, ale Gordon po prostu zwinął mapę i zniknął za drzwiami z krótkim "Pff!". Znaczyło to zapewne, że B'nai Simcha tworzą nie prawdziwi Żydzi, lecz moralni bankruci, których powinno się czym prę- dzej odesłać z powrotem na Brooklyn. No i jeszcze parę sto- sownych epitetów. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Rebe Bernstein z uśmiechem ulgi popatrzył na stryja. - Dziękuję, rabi Luria - szepnął. Stryj Saul promieniał radością. - Jestem z ciebie naprawdę dumny, rebe Danielu - zwrócił się do mnie ze wzruszeniem. Nieco zakłopotany, musiałem mu przypomnieć, że nie jestem prawdziwym rabinem. - Jesteś, Danile - odpowiedział. - Jesteś. Gdy wracaliśmy samochodem do kibucu, Eli w niczym nie przypominał kogoś, kto zaledwie czterdzieści osiem godzin temu przechodził poważny kryzys osobowości. Nawet podśpie- wywał pod nosem jakąś melodię z izraelskiej listy przebojów. Nie miałem serca, by go spytać, w jaki sposób tak szybko i bezboleśnie doszedł do siebie. Na szczęście, gdy zaczęło się zmierzchać, sam poruszył ten temat. - Pamiętasz naszą nocną pogawędkę, wujku Danny? - Tak - odpowiedziałem lakonicznie. Jak, do diaska, mogłem o niej zapomnieć? - Rozmawiałem z mamą. Powiedziała mi prawdę. Co takiego?! - Podejrzewam, że o tym wiedziałeś - dodał wielko- dusznie. - Uhm - mruknąłem niezobowiązująco. - I co z tego? - Co z czego? - spytałem. - Co z tego, że mój ojciec i matka nie byli małżeństwem? Widzisz jakąś różnicę? - Masz rację - przyznałem. - Według żydowskiego pra- wa jesteś wystarczająco koszerny, żeby wziąć za żonę córkę głównego rabina. Przejechaliśmy chyba z kilometr, zanim spytał z łobuzerskim uśmiechem. - A ładna chociaż? - Kto? - Lekko zbił mnie z tropu. - Córka głównego rabina - odparł. - Może warto się koło niej zakręcić. Zatem Debora jeszcze raz zagrała na zwłokę. Wiedziałem jednak, że prędzej czy później któreś z nas będzie musiało zebrać się na odwagę i wyznać Eliemu prawdę. A na razie, jak powiadają, powinniśmy podziękować Bogu i żyć dalej. Dotarliśmy do Kfar Ha-Sharon tuż po kolacji. Niestrudzony Eli zrezygnował z posiłku, gdy dostał pozwolenie, by jechać autostopem dalej, do kibucu, w którym mieszkała Gila. Po- szedłem więc do chaty Debory, by coś przegryźć. Z przyjemnością słuchała relacji z Jerozolimy. - Nie podejrzewałam Saula o taką odwagę - powiedziała w końcu. - A ja? - domagałem się chociaż odrobiny uznania.- Kto pierwszy poruszył sprawę Zielonej Linii? - Słusznie, masz w tym swój udział - przyznała. - Z tą różnicą, że za parę dni powrócisz do lasu, a Saul do Brooklynu, gdzie będzie musiał stawić czoło Bóg wie ilu rozgniewanym frumerom. 71 timothy W pięćdziesiąt dni po Zmartwychwstaniu jedenastu apos- tołów znów zebrało się w domu, w Jerozolimie. Nagle zerwał się wicher z Niebios, a Duch Święty zstąpił przed nich pod postacią języków ognia. Dla uczczenia Objawienia Pańskiego obchodzi się Zielone Świątki, które są też najlepszą okazją do nadawania święceń biskupich. Uroczystości są prawdziwą eksplozją czerwieni, co ma przypominać zarówno płomienie, jak i krew apostołów, którzy wszyscy, z wyjątkiem jednego, zginęli śmiercią męczenników. W niedzielę, dwudziestego szóstego maja 1985 roku, w ba- zylice św. Piotra w Rzymie, Timothy Hogan stanął twarzą w twarz z Jego Świątobliwością papieżem. Ojciec Święty, cały w purpurze, z wyjątkiem białej piuski, miał po bokach dwóch kardynałów, w tym arcybiskupa Nowego Jorku. Tim, tak jak inni kandydaci, na szyi miał zawieszony pektorał i ubrany był - dziś po raz ostatni - w zwykłą sutannę. Patrząc na Tima przenikliwym wzrokiem, papież - jako główny konsekrator - spytał go, czy jest gotów wypełniać obowiązki biskupa. - Czy zdecydowałeś się zachować wiarę i posłuszeństwo wobec następcy apostoła Piotra? - Tak - z trudem wyszeptał Tim. Klęknął. Ciepłe dłonie Ojca Świętego spoczęły na jego gło- wie. Nigdy więcej nie będę tak blisko Boga - pomyślał. Potem dwóch kardynałów położyło mu ręce na głowie, a pa- pież go namaścił olejem świętym, po czym kciukiem i palcem wskazującym uczynił znak krzyża. W ogromnej bazylice panowała tak głucha cisza, że słychać było, jak Jego Świątobliwość szepnął: - L'anello. Potem powiedział cicho po włosku: - Podaj dłoń. Tim uniósł rękę, a Ojciec Święty oznajmił uroczyście: - Przyjmij ten pierścień, znak twej wierności. Z wiarą i mi- łością chroń oblubienicy Boga, Jego świętego Kościoła. Tima ogarnęła nagła fala smutku. To moje zaślubiny- pomyślał. - Jedyny związek, w jaki wstąpię w całym moim doczesnym życiu. Już jako arcybiskup schylił głowę, aby przyjąć błogosławień- stwo. Zerknął szybko w tłum widzów i zobaczył promieniejącą szczęściem twarz swego dawnego protektora, ojca Ascarellego. To tylko pogłębiło jego uczucie, że jest godzien takiego za- szczytu. Przecież ktoś tak utalentowany jak Ascarelli mógł bez większego trudu zdobyć kapelusz kardynała. A jednak, jako prawdziwy jezuita, gardził wszelkimi honorami. Przed laty, na pytanie Tima, czy kiedykolwiek chciał chodzić w purpurze, Ascarelli pokręcił głową i mruknął: - Sacredos sum, non hortus. Księdzem jestem, nie kwiatem. Papież włożył na głowę nowego arcybiskupa biało-złotą mitrę, i wręczył mu ostatni symbol duszpasterskiej powinno- ści - kij pastuszy. Po mszy, kiedy chór nadal wyśpiewywał radosne alleluja, Tim wrócił do zakrystii, uwolnił się od biskupich dystynkcji i wyszedł na plac Świętego Piotra. Gwardia Papieska w poma- rańczowo-czarnych, ozdobionych lampasami uniformach i śred- niowiecznych puklerzach utworzyła szpaler wśród tłumów ludzi. Tim był teraz oficjalnie arcybiskupem kościoła Santa Maria delle Lacrime. Chodziło zresztą o czystą formalność, gdyż biskupi, nie posiadający konkretnej diecezji, otrzymywali przy- dział do jakiegoś kościoła w Rzymie. Kościół Santa Maria "zaproponowała" Timowi księżniczka, na znak sympatii. Ten ulotny związek potęgował jeszcze nie- realność ostatnich wydarzeń. Jak to możliwe, że on, Timothy Hogan, dawny ulicznik z Brooklynu, teraz przywdział pur- purową szatę biskupa? Zatopiony w myślach doszedł prawie do Via della Con- ciliazione, kiedy posłyszał z tyłu nosowe wołanie: - Vostra Grazia, Vostra Grazia! Odwrócił się i zobaczył niewielkiego człowieczka w średnim wieku, ubranego w wytartą kurtkę z czarnego sztruksu i beret. Nieznajomy biegł w jego stronę, nie przestając wołać: - Wasza Wielebność! Wasza Wielebność! Tim wstrzymał kroku. - Tak? - spytał. - Do usług Waszej Wielebności - z szacunkiem wysapał człowieczek. - Oto moja wizytówka. LUCA DONATELLI USŁUGI WIDEO NA KAŻDĄ OKAZJĘ - Proszę przyjąć moje serdeczne gratulacje i zadzwonić w sprawie przesłania pamiątkowego filmu z tej wspaniałej uroczystości. Pracuję w formacie Beta lub VHS, wedle życzenia. Przyjęcie odbywało się w rezydencji księżniczki. Nic się nie zmieniło u Santiorich, nawet gospodyni, cudownie zachowująca zdrowie i młodość dzięki odpowiedniej diecie, ćwiczeniom, modlitwom - i corocznym wizytom w ekskluzyw- nej klinice doktora Niehansa w Montreux. Tim impulsywnie chwycił ją w ramiona i niemal uniósł jej drobną figurkę. - Grazie, Cristina - szepnął. - Grazie per tutto. - Co za bzdury, Wasza Wielebność - odpowiedziała z sze- rokim uśmiechem. - Wszystko zawdzięczasz własnym zale- tom. Cała moja zasługa, że cię odkryłam jedna z pierwszych. - Z szacunkiem, Vostra Altezza - przerwał jej ojciec As- carelli - ale byłem przed tobą. Serdecznie uściskał swego protegowanego. - Dobrze ci w purpurze, chłopcze. Mam nadzieję, że nadal będziesz służył Bogu jak do tej pory. Przy długim stole zasiadło dziewiętnaście osób, gdyż arcy- biskup Orsino w ostatniej chwili przysłał telegram z przepro- sinami. Lśnił kryształ, wino z toskańskich winnic Santiorich miało tę samą barwę, co szaty gości - oczywiście z wyjątkiem habitu ojca Ascarellego. Tim został przedstawiony paru kardynałom przybyłym ad limita do Rzymu z zagranicy oraz kilku prefektom świętych kongregacji Watykanu. Kardynał Nowego Jorku uścisnął Ti- mowi dłoń i powiedział z emfazą: - Arcybiskupie Hogan, mam zaszczyt i święty obowiązek przekazać ci ważną wiadomość. - Zrobił pauzę dla wywoła- nia większego efektu, potem dodał: - Mój przyjaciel, kar- dynał Bostonu, przesyła ci najlepsze pozdrowienia od siebie oraz innych osób, których lista jest tak długa, że bez wąt- pienia zawiera nazwiska wszystkich kibiców bostońskich Red Soxów! Tim zaczął mu dziękować, lecz w tej samej chwili stanęła przy nich księżniczka. Biorąc Tima pod rękę, uśmiechnęła się do kardynała. - Wasza Eminencja wybaczy - zagruchała. - Muszę porwać na chwilę arcybiskupa, gdyż jeden z moich gości śpieszy się na samolot. Tim bez oporu poszedł za nią. Ależ władzę ma ta kobiet- ka - myślał - skoro tak traktuje najpotężniejszego prałata Stanów Zjednoczonych. Po wyjściu ostatniego z gości Ascarelli namówił Tima, żeby razem popatrzyli z tarasu na puste Forum. - Wiem, o czym myślisz - mruknął starzec. - Naprawdę? - spytał Tim. Był lekko skołowany po dłu- gim, pełnym wrażeń dniu. - Zastanawiasz się, czy ów triumf jest naprawdę twoją zasługą, czy też zawdzięczasz go księżniczce i jej romanita. Milczenie Tima było wystarczająco wymowne. - Znasz mnie na tyle, żeby wiedzieć, że nie jestem skory do pochlebstw. Zasłużyłeś na tę godność. Księżniczka poprosiła tylko o to, aby przyjęto cię do jej parafii. Wielu ubiega się o ten zaszczyt. Aristocratici mają w swoich rękach najwspanial- sze kościoły Rzymu. Nawet klejnot na Piazza Navona jest własnością prywatną. - Pobierają czynsz? - uśmiechnął się Tim. - Każdy na swój sposób - odparł Ascarelli. - Słyszałem, że księżniczka raz do roku, w charakterze wynagrodzenia, bywa na obiedzie u Jego Świątobliwości. Dowiesz się wszyst- kiego, gdy przyjdzie pora. - Pora na co? - zapytał Tim. - Cóż to, chłopcze, chcesz na mnie próbować romenita? Ze wszystkich absolwentów tylko ty jesteś papabile. - Ja? Papieżem? Niedorzeczny pomysł - niedbale odparł Tim i nagle zamilkł. Widok Forum Romanum sprawiał, że Ascarellemu usta się nie zamykały. - Dziwna rzecz, że papiestwo jest ostatnią współczesną instytucją opartą na renesansowych wzorach. Promuje talent. Mój stary druh Roncalli - Jan XXIII - pochodził z biednej chłopskiej rodziny z Bergamo. Z kolei Luciani - Jan Pa- weł I - był synem robotnika sezonowego. Mój własny ojciec zatrudniał go kilka razy w porze winobrania. Co więcej- zachichotał stary skryba - papieżami było także trzech Żydów. - Co takiego? - jęknął Tim, przekonany, że to tylko dowcip. - Rodzina Pierleonich - wyjaśnił Ascarelli. - Kiedyś zwykli mieszczanie z rzymskiego getta. Potem, kiedy kropla święconej wody kapnęła w odpowiednie miejsce, przyszedł na świat Grzegorz VI i VII, a także Anaklet II. Ziemia się nie zawali, jeśli jakiś irlandzki chłopak z Brooklynu... - Ojcze Ascarelli... - przerwał mu Tim. - Skąd ci przy- szło do głowy, że mam tak wysokie ambicje? Stary skryba patrzył na niego przez chwilę. - Widzę to w twoich oczach, Timoteo. Jest w nich jakaś... tęsknota. Czego innego mógłbyś bardziej pragnąć? 72 timothy Zanim Tim wrócił do swojej nowej kwatery w eleganckiej części North American College na Gianicolo, niebo pojaśniało już pierwszą zapowiedzią świtu. Pod drzwiami znalazł gustow- ną kopertę z pieczęcią papieską. Wewnątrz była niewielka kartka z zapisanymi odręcznie słowami: Jego Świątobliwość prosi na mszę celebrowaną w poniedziatek, 27 maja, o szóstej rano. Tim spojrzał na zegarek. Ledwo miał czas się ogolić i przebrać. Za kwadrans szósta czekał w niestosownie modernistycznej kaplicy papieża, świeży, bez żadnych oznak senności dzięki połączonemu działaniu kawy i adrenaliny. Dokładnie za pięć szósta wszedł papież w otoczeniu trzech czy czterech kardynałów. Na widok nowego arcybiskupa uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Benvenuto, Timoteo. Tim pochylił głowę, by ucałować papieski pierścień, lecz Jego Świątobliwość szepnął: - Teraz będziemy się modlić. W obliczu Boga wszyscy jesteśmy równi. Po mszy Ojciec Święty zabrał Tima do wyłożonej aksamitem windy. Towarzyszył im tylko sekretarz papieża, monsignor Kevin Murphy. Piegowaty i rudowłosy, pochodził z Dublina. Znany był z tego, że potrafił przebiec rano piętnaście kilomet- rów wzdłuż Tybru, zanim ktokolwiek inny w Pałacu Apostol- skim zdążył włożyć kapcie. Jego Świątobliwość dokonał prezentacji. - Jak wiesz, Timoteo, jestem tutaj, aby służyć Bogu, lecz to Kevin układa porządek dnia - zażartował. - Zapamiętaj to sobie. Tim i Irlandczyk wymienili uśmiechy. Winda zatrzymała się i jej pasażerowie przeszli do wykwintnej sali o wysokim łuko- wym sklepieniu, wypełnionej dziełami sztuki. W porównaniu z nią podświetlane panele papieskiej kaplicy wyglądały niczym plastikowa atrapa zrobiona w Hongkongu. Grono watykań- skich dostojników czekało, by dołączyć do Ojca Świętego na czas śniadania przy owalnym stole. Wśród zebranych prałatów wyróżniał się kardynał Franz von Jakob, gdyż Niemiec był przynajmniej o głowę wyższy od pozostałych, a do tego trzymał się bardzo prosto. Tim przejął inicjatywę i przedstawił się pierwszy. Posępny von Jakob zareagował zdawkowym uśmiechem i odparł lakonicznie: - Witam, Ekscelencjo. Nikogo nie dziwiło, że właśnie on zajmował miejsce po prawej ręce papieża. Tim jednak nie posiadał się ze zdumienia, gdy okazało się, że on sam ma zasiąść po lewej. Miał wrażenie, że papież chciałby go mieć pod ręką. Von Jakob, nie tracąc czasu, od razu zaczął przepytywać Tima, aby sprawdzić, na ile emisariusz orientuje się w prob- lemach Kościoła w Brazylii. - To największy kraj katolicki na świecie... i najbiedniej- szy - nerwowo odpowiedział Tim. - Niektórzy twierdzą, że powinniśmy mu bardziej pomóc... Uważa tak również wielu tamtejszych księży. - Krzyczą coś o "triumfie proletariatu" - z gniewem wtrącił kardynał. - Brzmi to jak słowa z Kapitału. - Jestem przekonany, że prawdziwym Armagedonem sta- nie się wojna między żołnierzami Kościoła i mrocznymi siłami marksizmu - powiedział papież cichym, spokojnym głosem. - Brazylijczycy grożą rebelią - ciągnął von Jakob.- Księża buntujący chłopów wspomagani są przez naszych naj- lepszych teologów, jak choćby otoczony przesadną czcią pro- fesor Ernesto Hardt. - Czytałem jego artykuły - skinął głową Tim. - Otwarcie opowiada się za reformą. - Reforma" - o to właśnie chodzi - podchwycił Nie- miec. - Uważa się za drugiego Marcina Lutra. Wokół aż huczy od niepokojących plotek o jego nowej książce. Mówią, że może ona stać się hasłem do buntu, na które czekają Bra- zylijczycy. - Wciąż czegoś nie rozumiem, Franz - rozległ się głos po drugiej stronie stołu. - Przecież możesz mu nakazać pokutę milczenia. Sposób okazał się skuteczny wobec jego rodaka, Leonarda Boffa... - Nie. Hardt jest zbyt groźny - odparł von Jakob.- Jeśli będziemy nieostrożni, odejdzie z Kościoła... i Bóg wie, ile tysięcy pociągnie za sobą. - Zwrócił się w stronę Tima i spytał: - Wyobrażasz sobie, jak wiele osób garnie się do protestantów? - Idą całą falą - przytaknął nowy arcybiskup. - Czyta- łem raport, że dzień w dzień, co godzina, czterystu latynoskich katolików w Ameryce odstępuje od wiary. Wśród mężczyzn siedzących przy stole zapanowało poru- szenie. - Choćby z tego powodu musisz przekonać Hardta- ponownie zwrócił się do Tima von Jakob - żeby zrezygnował z publikacji książki. Nie potrzebuję chyba mówić, że to zadanie najwyższej wagi. Timothy prowadził skryte życie. Nawet w sprawach polityki Kościoła zachował dziecięcą ufność. Miał jednak własne ideały, a pomysł, żeby poddawać cenzurze jakąkolwiek książkę, budził w nim moralny sprzeciw. Był ciekaw, czy George Cavanagh podjąłby się takiego za- dania. Myślał też o czymś innym. - Z całym szacunkiem, jeśli wolno spytać - powiedział ze skrywanym niepokojem. - Co zadecydowało o moim wy- borze? - Tak diaboliczny geniusz jak Hardt potrzebuje godnego przeciwnika. Arcybiskup Orsino z Waszyngtonu bez wahania wskazał na ciebie. - Wszyscy wiedzą, że nie mówię po portugalsku. - Znasz za to łacinę, włoski i hiszpański - rzekł kardynał, pokazując jakąś kartkę, bez wątpienia wyjętą z akt personal- nych Tima. - Miałem okazję nauczyć się kilku słów w czasie pielgrzym- ki po Ameryce Południowej - spokojnie wtrącił papież.- Nie obrażając naszych luzytańskich braci, moim zdaniem por- tugalski brzmi tak samo jak hiszpański, tyle że mówi się z ka- mykami w ustach. Rozległy się śmiechy uznania. - W mojej kongregacji mam wyśmienitych nauczycieli ję- zyka, którzy wykorzystują tak doskonałe metody, że mógłby im pozazdrościć sam Berlitz - oznajmił von Jakob. - Obie- cuję, że za trzy miesiące będziesz mówił po portugalsku jak rodowity Brazylijczyk. - Wtedy pozostanie tylko jeden problem - z humorem zauważył Ojciec Święty. - Będziesz musiał zastanowić się, co powiedzieć. Na tym śniadanie dobiegło końca. Kardynałowie rozeszli się do swoich siedzib, a Tim ruszył wraz z monsignorem Murphym do jego biura, które stało na straży prywatnych spraw papieża. Sekretarz wyjaśnił, że plan zajęć nowego arcybiskupa prze- widuje lekcje z brazylijskim księdzem, trzy razy dziennie po cztery godziny. Mieli pozostawać ze sobą nawet podczas posił- ków i rozmawiać wyłącznie po portugalsku. - Potem - zażartował monsignor Murphy - Eminencja będzie mógł dla relaksu poczytać coś lekkiego. Na przykład historię Brazylii. - Dziękuję, monsignore - odparł Tim. - Sądzę jednak, że ta harówka będzie niczym w porównaniu z prawdziwym zadaniem. Sekretarz zawahał się chwilę. - Mogę coś powiedzieć? - spytał ściszonym głosem.- Jak Irlandczyk Irlandczykowi? - Oczywiście. - Myślę, ze Wasza Ekscelencja powinien wiedzieć, że nie będzie pierwszym legatem papieskim wysłanym do Ernesta Hardta. - Tak? - mruknął Tim. - A co się stało z moim po- przednikiem? - Nie wrócił - krótko odparł Murphy. zakładka Dwa dni później. 73 Debora Droga Deb! Załączam wycinek z "Boston Globe ", który - jestem pe- wien - umknął uwagi izraelskiej prasy. Szczerze mówiąc, długo się wahałem, czy go wysłać. Wiem, że wciąż jeszcze myślisz o Timie. Zresztą nie może być inaczej, skoro bez przerwy widzisz jego twarz, kiedy spoglądasz na Eliego. Mimo to nie byłem pewien, co poczujesz, gdy na odległych wybrzeżach Galilei dowiesz się że Twój "stary przyjaciel" został arcybiskupem. Czy to szczęście dla rabina D. Lurii? Albo wręcz powód do dumy? I pytanie za sześćdziesiąt cztery szekle: Jak to przyjmie Eli? Nie sądzisz, że Twój syn zasługuje na to, by wiedzieć, że jego ojciec jest chrześcijaninem? Czy nie powinien także poznać gorzkiej prawdy, że nawet gdyby Tima wybrali na papieża- a musimy się liczyć z taką możliwością - on nadal będzie narażony na pogardę antysemitów na całym świecie z powodu swojej żydowskiej krwi? Nie chcę go krzywdzić, myślę jednak, że dzięki temu bardziej trzeźwo spojrzy na życie. Zwłaszcza że już niedługo będzie je ryzykował dla nas wszystkich... Jeśli zabrzmiało to jak kazanie, niech tak będzie. Jeśli nie powiesz. "amen ", to ja... Wciąż nie umiem dokończyć poprzedniego zdania. Może Ty to potrafisz. Kocham Cię Danny Debora postanowiła zatrzymać dołączone zdjęcie, ale wie- działa, że powinna spalić ten list - bez względu na jego wartość. Fotografia wystarczy. Mogła przecież co chwila pa- trzeć na nią i przywoływać w pamięci słowa tekstu. A jednak jakaś wewnętrzna siła skłaniała ją do tego, by przechowywać wszystko, co przysyłał Danny. Nawet później nie bardzo rozumiała, dlaczego umieściła list, wraz ze zdjęciem, w górnej szufladzie biurka. Przez czternaście lat - od dnia, w którym urodziła syna- usiłowała znaleźć odpowiednie słowa. Teraz może by potrafi- ła... lecz jak ostatni tchórz broniła się przed rozmową. Zamiast szczerze wyjawić synowi prawdę, zostawiła list w takim miejscu, by Eli mógł go bez trudu znaleźć. Nie trwało to zbyt długo. Następnego dnia Eli nie przyszedł na kolację. Debora najpierw myślała, że znów został dłużej z Gilą w jej kibucu. Kiedy jednak wróciła do siebie i na środku podłogi znalazła zmięty w kulkę list Danny'ego, zadzwoniła do przy- jaciółki syna i z przerażeniem dowiedziała się, że Eli nie pojawił się nawet tego dnia w szkole. Odłożyła słuchawkę i pobiegła podzielić się swoim niepoko- jem z Boazem i Zipporą. Ku swemu zaskoczeniu i zarazem uldze znalazła u nich Eliego. Sądząc z gęstej zasłony dymu papierosowego, rozmowa trwała już od kilku godzin. Syn spojrzał na nią rozpłomienio- nym wzrokiem, pełnym gniewu z powodu jej zdrady. - Eli... Odwrócił się do niej plecami. - Masz pełne prawo mnie nienawidzić - powiedziała bez- radnie. - Już dawno powinnam była ci wszystko wyznać. - Nie - przerwał jej Boaz. - Wszyscy ponosimy jed- nakową winę. Próbuję go o tym przekonać, odkąd tu przyszedł. Przecież kłamałaś dla nas. Zippora bez słowa skinęła głową. Eli wyładował swą złość na "dziadku". - Jak mogłeś to zrobić? Jak mogłeś zhańbić pamięć włas- nego syna? Przynajmniej na to Boaz mógł odpowiedzieć. - Uznałem... uznaliśmy to za dowód miłości. - Miłość - parsknął chłopiec. - Wobec kogo? Jakiegoś chrześcijanina, z którym moja tak zwana matka poszła do łóżka? - Eli! - krzyknęła Debora. - Nie masz prawa tak mówić! - Nie? Powinnaś się wstydzić... - przerwał, chociaż nadal wrzała w nim wściekłość. Teraz z kolei Debora zaczęła mu tłumaczyć. - Tak, wstydzę się, ale tylko tego, że nie miałam odwagi, by z tobą porozmawiać. Pragnę jedynie, żebyś zrozumiał, dla- czego znalazłeś się na świecie. - Umilkła, potem podjęła cicho: - Kochałam twego ojca. Był czuły, dobry... o czystym sercu... I przysięgam ci, że odwzajemniał moje uczucia. Eli popatrzył na Boaza i Zipporę. Wbrew jego oczekiwaniom zgodnie skinęli głowami. - Twój ojciec to mensch - zapewnił go Boaz. - Który "ojciec"? - wybuchnął Eli. - Twój syn... czy ksiądz mojej matki? Znów przeszywał ich wszystkich wzrokiem. Debora wprost skamieniała, ale Boaz odpowiedział z pasją: - Nie muszę ci mówić, jakim człowiekiem był mój syn. Słyszałeś to przez czternaście lat. Kłamaliśmy tylko, że. był twoim ojcem. I zapewniam cię, że nawet jeśli od dziś prze- staniesz mnie znać, zawsze będę wdzięczny za chwile, w których nasz chłopiec żył w tobie. Teraz - dodał - chcę, żebyś prze- prosił Deborę. Ledwo go znała... i za tę część kłamstwa cały twój słuszny gniew powinien spaść na mnie. Eli był zaskoczony. - Ale, Boaz... - wymamrotał. - Ja... nie mam do ciebie żalu. - Dlaczego? - zawołał starzec. - Chcesz znienawidzić Deborę za to, że twój ojciec jest chrześcijaninem? Pokrętny podział świata na "my" i "oni" doprowadził do holocaustu. Wiem, co mówię, bo przez tę samą nienawiść straciłem i rodzi- ców, i syna. Nieważne, czy jesteś Żydem, czy chrześcijaninem- bądź tylko dobry. Twój ojciec - którego znałem - był dobry. Debora odzyskała głos. - Wciąż jest dobry - powiedziała z cichą determina- cją. - Tim wciąż żyje. - Spojrzała na Eliego. - Teraz jestem to winna zarówno Eliemu, jak i Timowi, aby się poznali. - Nigdy! - krzyknął chłopiec. - Nie chcę nigdy widzieć tego człowieka! - A dlaczego? - ze złością spytała Debora. - Potępiasz nas, bo ukrywaliśmy przed tobą prawdę. Czego się teraz boisz? Że mógłbyś go polubić? - Po tym, co zrobił?! - Nie! - zawołała Debora. - Mylisz się, jeśli sądzisz, że mnie porzucił. Chciał nawet... zrezygnować ze stanu duchow- nego... i zamieszkać w Jerozolimie. Nigdy nie powiedziałam mu o tobie. Do tej pory nic nie wie. Na twarzy chłopca pojawił się wyraz konsternacji. Debora mówiła dalej: - Bóg jeden wie, jak cię kocham, Eli. Starałam się, jak mogłam, być dobrą matką. Niestety, teraz widzę, że popeł- niłam błąd. Nigdy sobie nie wybaczę, że pozwoliłam ci do- rastać bez ojca. Eli miał łzy w oczach. Do tej pory Zippora była jedynie niemym świadkiem całej sceny. Teraz przemówiła: - Jak długo będę tego wysłuchiwać? Ile razy mamy cię przepraszać i zadręczać się wyrzutami sumienia? Wciąż żyjemy. Do wczoraj kochaliśmy się jak żadna rodzina na świecie. Jak możemy pozwolić - popatrzyła wprost na Eliego - by zwykła kartka papieru to zmieniła? Proponuję, byśmy napili się teraz po kieliszku wódki. - Spojrzawszy ponownie na chłopca, zastrzegła: - Ty tylko kropelkę, bojczik. Potem siądziemy razem i pogadamy tak długo, aż przypomnimy sobie, czym naprawdę dla siebie jesteśmy. Rozmawiali przez całą noc. W końcu, gdy wszyscy byli pewni, że przeszli swego rodzaju katharsis, rabin Debora Luria zapytała syna: - Powiedz, Eli, kiedy zechcesz pojechać ze mną do Rzymu? Eli, wciąż jeszcze płonąc gniewem, odpowiedział: - Nigdy. część 6 74 timothy Umysł Tima wyczyniał dziwne sztuczki. Po dziesięciu godzi- nach lotu silniki odrzutowca DC-10 linii lotniczych Varig wydawały się ziewać ze zmęczenia. Tim poprosił zawsze chętną do pomocy stewardesę o jeszcze jedną filiżankę czarnej kawy i spytał żartem, czy pilot także może dostać kawę. Dziewczyna uśmiechnęła się, jakby dla potwierdzenia, że bawi ją poczucie humoru Jego Ekscelencji, i odeszła. Podczas gdy inni pasażerowie pokładu pierwszej klasy już dawno spali, Tim nadal w pocie czoła przygotowywał się do swej pierwszej misji w roli nuncjusza papieskiego. W Rzymie, w rzadkich chwilach wytchnienia od nauki języka, pędził do biura von Jakoba i przeglądał grube dossier Hardta, przygo- towując na własny użytek skróconą wersję. Ernesto Hardt, urodzony w Manaus, nad Rio Negro, w 1918 roku, był synem szwajcarskiego imigranta i mameluckiej ko- biety, w której żyłach płynęła krew indiańska i hiszpańska. Wychowywany przez franciszkanów, w końcu wstąpił do ich zakonu. Studiował w Rzymie, zrobił doktorat w Pontificia Uniwersitas Gregoriana, potem nauczał w Lizbonie, aż w 1962 roku pierwszy objął katedrę teologii katolickiej w nowo ot- wartym uniwersytecie w Brasilii. Fakty z jego życia zajmowały niecałą stronę. Resztę akt wypełniała ogromna bibliografia i komentarze krytyczne róż- nych konserwatywnych watykańskich uczonych. Podejrzanie często na marginesach pojawiały się kąśliwe notatki podpisane przez von Jakoba. W następnych działach zgromadzono wyłącznie korespon- dencję między Rzymem i Brasilią. Z jednej strony przeważały surowe upomnienia kierowane do Hardta, z drugiej - uprzej- me, lecz zjadliwe odpowiedzi w stylu: "Trudno głosić Słowo Boże w państwie, o którym On, jak się zdaje, zapomniał". Tim przekartkował kilka publikacji. Hardt pisał przeważnie po hiszpańsku, gdyż chciał, aby jego książki rozpowszechniły się szeroko w Ameryce Łacińskiej. Nie ulegało wątpliwości, że występował w obronie ciemiężonych, choć w polemiczny spo- sób korzystał z frazeologii zaczerpniętej z Pisma Świętego- a dokładniej ze Starego Testamentu. Można mu było przyczepić wiele etykietek, lecz określenie "marksista" byłoby równie właściwe jak "chrześcijański fun- damentalista", mimo że domagał się dosłownego odczytywania Biblii. Ciągle wspominał o wydarzeniu opisanym w trzech z czterech ewangelii, kiedy to pewien pobożny młodzieniec spytał Jezusa, co więcej ma czynić, by zasłużyć na żywot wiecz- ny. Chrystus odrzekł: "Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w nie- bie" *. Kto z prawdziwych chrześcijan uznałby słowa Zbawiciela za pochwałę socjalizmu? Tim czytał dalej, oczekując, że zaraz znajdzie prawdziwą herezję i próbę buntu, bo jak dotąd Ernesto Hardt jawił mu się wyłącznie jako oddany sługa Boży. Brasilia została tak zaprojektowana, by z góry przypominała sylwetkę samolotu. Bardziej wtajemniczeni widzieli w tym jednak symbol uschniętego krzyża. Do lat czterdziestych dwudziestego wieku brazylijskie Mato Grosso było ostatnim ogromnym nie zbadanym obszarem na Ziemi. Przez prawie dwa stulecia rząd Brazylii marzył o wy- budowaniu w głębi kraju nowej stolicy, jasnej iskry w samym sercu ciemności. Niemal każda książka o współczesnej architekturze zawiera zdjęcia oszałamiających budowli, zaprojektowanych przez Os- cara Niemeyera. Wśród nich największe wrażenie robi stroma, stożkowata katedra. Futurystyczne, starannie zaplanowane miasto przyjęło pierw- szych mieszkańców w 1960 roku. Realizacja całego projektu urbanistycznego zajęła nieco ponad trzy lata. Lot z Rio dobiegł końca. Tim wziął neseser, czarny płaszcz (gdyby w czasie misji napotkał jakieś trudności, czekała go tu długa pora deszczowa) i przeszedł rękawem do marmurowej hali terminalu. Delegat Stolicy Apostolskiej, monsignor Fabrizio Lindor, otyły, lecz nieskazitelnie elegancki w przewiewnym garniturze, mimo późnej pory wyglądał zadziwiająco świeżo. Z wyciągniętą ręką podszedł do Tima. - Benvenuto, Vostra Grazia. Wiem, że Ekscelencja musi być zmęczony... Proszę oddać kwit bagażowy ojcu Rafaelowi. On się zajmie resztą, a my chodźmy do samochodu. Tim miał zaledwie dość siły, żeby skinąć głową. Minęli przeszklone drzwi i wsiedli do czarnego mercedesa, beztrosko stojącego pod znakiem zakazu parkowania. - Kardynał von Jakob polecił nam zarezerwować apar- tament dla Waszej Ekscelencji. Wziąłem najlepszy w hotelu "Nacional", ale dla bezpieczeństwa... eee... dla wygody... mógł- by Ekscelencja zamieszkać w pokojach gościnnych ambasady. - Dla bezpieczeństwa? - zdziwił się Tim, otrząsając się nagle ze stanu odrętwienia. Nuncjusz papieski wzruszył ramionami. - Jesteśmy z dala od Watykanu... za to w pobliżu gęstej dżungli. W czasie dwóch godzin lotu z Rio Tim postanowił, że od razu wybada ambasadora. - Monsignor Lindor, chciałbym spytać o... mego poprzed- nika. - Arcybiskupa Rojasa? - Tak. Utrzymywał kontakty z ambasadą? Lindor przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. - Rzadkie. Nie zabawił tutaj zbyt długo. - Tak? - niedbale spytał Tim. - Uległ legendarnemu urokowi Hardta? - Owszem... - niechętnie odparł dyplomata. - Można tak powiedzieć. Poparł teologię wyzwolenia i za radą Hardta zaczął współpracować z biskupem Casaldaligą w Amazonii. - Mógłbym jakoś z nim porozmawiać? - zapytał Tim. - Obawiam się, że nie - odparł Lindor. - Rojas nie żyje. Został zastrzelony. - Wiadomo chociaż przez kogo? - Z tego, co słyszałem, to był przypadek - wyjaśnił am- basador. - Podczas marszu protestacyjnego szedł obok Casal- daligi. Przygotowano zamach. Zabójca przez pomyłkę strzelił do Rojasa. - Timowi wydawało się, że usłyszał jeszcze ciche mruknięcie: - Tym gorzej. Jechali przez wyludnione nocne ulice wielkiego miasta. Smukłe budynki wyglądały niczym olbrzymie podświetlane stalagmity na tle granatowego nieba. Nuncjusz zwierzył się nieopatrznie z tęsknoty za Rzymem. Brzmiało to jak bezwied- ne wyznanie, że czuje się nieswojo w tym złowieszczym Dis- neylandzie. Kiedy dotarli do hotelu, Lindor odezwał się serdecznie: - Ekscelencja, jak sądzę, zechce jutro wypocząć, ale jeśli trzeba, mogę wpaść po południu. Świetnie nadaję się na prze- wodnika po naszym mieście. - Dziękuję, monsignore - odparł Tim. - Sądzę jednak, że do rana zdążę się wyspać. Chcę jak najszybciej przystąpić do pracy. Czy ojciec Hardt wie, że przyjeżdżam? - Nie wysyłałem mu zawiadomienia - powiedział amba- sador. - Ani, zgodnie z instrukcją Waszej Wielebności, nie przygotowałem żadnego spotkania. Z drugiej strony wiem, że ma zaufanych ludzi wśród franciszkanów. Sądzę więc, że nie będzie zaskoczony. - Co do tego nie miałem wątpliwości - zapewnił go Tim. - Z moich notatek wynika, że prowadzi wykłady tyl- ko raz w tygodniu, a resztę czasu spędza, jak to eufemistycz- nie ujmują dokumenty, "w terenie". O ile wiem, najbliższe jego wystąpienie jest właśnie jutro. Nie chciałbym tego prze- gapić. - Mam nagrania wszystkich jego wykładów - odparł am- basador. - Ekscelencja może ich wysłuchać w zaciszu mojego biura. - Bardzo chętnie - zgodził się Tim. - Czytałem także stenogramy. Mimo to uważam, że najlepiej zrobię, jeśli go zobaczę na żywo, w działaniu. Proszę się nie obawiać, mon- signore, nie ucieknę. - Szczerze mówiąc, Wasza Ekscelencjo, to drugi Savo- narola. - Mam przez to rozumieć, że także spłonie na stosie?- spytał żartobliwie Tim. - Na pewno nie - odpowiedział Lindor. - To byłoby zbyt dobre dla niego. Dyrektor hotelu kazał na powitanie Tima zanieść do jego apartamentu kosz owoców i butelkę wina, lecz Tim wziął z lodówki miejscowe piwo o nazwie "Antarctica" i usiadł na łóżku. Nawet nie sięgnął po szklankę, tylko pociągnął spory łyk prosto z butelki i popatrzył na swoje odbicie w lustrze zawieszonym nad biurkiem. - Nadal nieźle wyglądasz, Hogan - mruknął sam do sie- bie. Rzeczywiście, jedyne nieprzyjemne chwile przeżywał tylko wówczas, kiedy przy czesaniu znajdował na szczotce coraz więcej jasnych włosów. Nie potrafił zdusić w sobie lęku, że wyłysieje. Nie ze względu na próżność, raczej chodziło o to, że będzie mniej podobny do Tima Hogana, a bardziej do par- szywego Tucka Delaneya. Wypił piwo, wyciągnął się na wznak i zasnął. Nawet nie zdążył wsunąć się pod kołdrę. Następnego ranka właśnie jadł śniadanie złożone ze świeżych owoców i mocnej kawy, kiedy zadzwonił nuncjusz. - Ekscelencja miał rację - powiedział. - Hardt prowadzi wykład dzisiaj od czwartej do szóstej. Samochód ambasady będzie czekał pod hotelem. Nie uszło uwagi Tima, że Lindor nie wyraził chęci, aby mu towarzyszyć. - Nie trzeba, monsignore, dziękuję - odparł. - Wolę pojechać autobusem. Uniwersytet Brasilii - jeszcze jeden klejnot Niemeyera- mieścił się na północno-wschodnim krańcu miasta. Tim wysiadł z autobusu przy Eixo Rodoviario. Gdy wszedł na teren kam- pusu, ze zdumieniem ujrzał tłum studentów w przeróżnych strojach i o różnym kolorze skóry. Sam ubrany był "po cywil- nemu" - nie miał nawet pektorału. Wykłady religijne na ogół odbywały się w Instituto de Teo- logia, ale Hardt był tak popularny, że występował w ogrom- nym amfiteatrze budynku nauk ścisłych. Jak na ironię, Słowo Boże znajdowało słuchaczy w miejscu, gdzie królowała nauka. Katedrę Hardta otaczały kurki z gazem i inne utensylia nowoczesnego laboratorium. Ernesto Hardt - wysoki, lekko przygarbiony, o wysuszonej skórze, z grzywą siwych włosów okalających czoło - wszedł na podium dokładnie o czwartej piętnaście. Ubrany był w sztruksowe spodnie i koszulę khaki z krótkimi rękawami. Na szyi miał niewielki złoty krzyżyk. Tim dyskretnie usiadł w jednym z ostatnich rzędów. Gdy widzowie z szacunkiem wstali na widok wykładowcy, podniósł się również, by nie ściągać na siebie uwagi. Hardt nie miał żadnej teczki, podręczników czy notatek. Przyniósł ze sobą tylko oprawną w skórę, zniszczoną Biblię, do której rzadko zaglądał w czasie półtoragodzinnego wykładu. Mówił o Kazaniu Jezusa na Górze. Ale kiedy przytoczył słowa: "Błogosławieni ubodzy w du- chu" *, zinterpretował to jako pochwałę biednych. - Co dokładnie miał Pan na myśli, mówiąc: "Błogosławie- ni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości" **? Czyżby chodziło Mu po prostu o jakąś abstrakcyjną koncepcję wymiaru kary? Oczywiście, że nie. Kluczowymi słowami są tu "łaknienie" i "pragnienie". W naszej religii "sprawiedliwość" oznacza równy podział strawy pomiędzy wszystkich ludzi na Ziemi. Ten sam pogląd odnajdziemy w Zwojach znad Morza Mart- wego, zwłaszcza w dwóch, zwanych na ogół zwojami "Dzięk- czynienia" i "Wojny", pochodzących z czasów Jezusa. Nie może zatem być wątpliwości, o czym naprawdę mówił Zbawca. Przenikliwe spojrzenie jego szarych oczu badawczo dotknęło każdej twarzy, zanim dokończył gromkim głosem: - Nie ma sprawiedliwości na świecie, póki ludzie głodują! Tim zastanawiał się tylko, czy kazanie Jezusa spotkało się z równie entuzjastyczną reakcją słuchaczy. W sali wrzało. Hardt wyjął z kieszeni zmiętoszoną chusteczkę i wytarł z po- tu twarz i czoło. - Pierwszą powinnością w służbie Bogu są nie modlitwy, lecz czyny. Nie ofiary, lecz hojność. Tylko wówczas można zacząć mówić o innych znaczeniach słowa "sprawiedliwość". Ogorzałe policzki Hardta pokryły się teraz rumieńcem. Do- szedł do sedna sprawy, chociaż nawet nie wspomniał, że w jego słowach kryje się potępienie Kościoła katolickiego. Zabrał Chrystusa z Rzymu i przeniósł, żywego i namacalnego, w samo serce brazylijskiej dżungli. Oparł się o ścianę z napisem "E Proibido Fumar", sięgnął do kieszeni, wyjął paczkę marlboro i zapalił papierosa. Zaciąg- nął się głęboko, po czym wrócił do wykładu. - Część oficjalna dobiegła końca - powiedział w potocz- nym dialekcie Brazylijczyków. - Dla zainteresowanych jednak powiem jeszcze parę słów o wolności. Nikt się nie ruszył. - Każde dziecko w szkole wie, że okrutny obyczaj niewol- nictwa został w naszym kraju formalnie zniesiony przez Joa- chima Nabuca w tysiąc osiemset osiemdziesiątym ósmym roku. Niestety, do niektórych ludzi to wciąż nie dotarło. W niedzielę, zamiast iść do kościoła, jedziemy do Sao Jodo, by wziąć udział w demonstracji przed hacjendą Da Silva. Kto chce nam pomóc w malowaniu tablic i transparentów, niech się potem zgłosi do Jorge'a lub Vittorii. Wskazał na parę młodych asystentów, ubranych tak jak on i uzbrojonych w notesy, by spisać nazwiska ochotników do armii sprawiedliwości. - W przyszłym tygodniu będę mówił o śladach Starego Testamentu w Ewangeliach, przynieście więc ze sobą odpo- wiednie teksty. Vai com Deus. Studenci zaczęli się rozchodzić. Wielu podeszło do Jorge'a i Vittorii. Sala opustoszała w takim tempie, że Timothy nagle został sam na sam - choć dzieliła ich spora odległość - ze swoim heretyckim adwersarzem. Brazylijczyk odezwał się pierwszy. - Dobry wieczór, Wasza Ekscelencjo. Mam nadzieję, że mój wykład nie był zbyt elementarny. - Wprost przeciwnie, dom Ernesto - odparł Tim. - Wiele się dowiedziałem. Mogę pana zaprosić na filiżankę kawy? Profesor uśmiechnął się. W jego postawie było coś takiego, czego Tim nigdy dotąd nie widział u księży. Jasne spojrzenie i dziwny... spokój ducha. - Chętnie, zwłaszcza w kraju, gdzie kawa jest jedynym ogólnie dostępnym dobrem. Lecz tym razem przecież Watykan płaci, jeśli więc zamiast kawy znalazłaby się niezła butla vinho verde... - Proszę bardzo - uprzejmie odparł Tim. - vinho verde. Gdzie? - Może u mnie, choć kuchnia będzie nader skromna. Za- praszam. - Jestem wdzięczny - powiedział Tim. - Jeśli zechce podać mi pan adres... - Trudno tam dojechać. Lepiej, jak sam zabiorę Waszą Ekscelencję. O wpół do ósmej? - Będę czekał. - Świetnie - mruknął Hardt. Potem dodał z łobuzerskim uśmiechem: - Będzie jeszcze lepiej, jeśli zasoby finansowe pozwolą Waszej Ekscelencji na kupienie kilku butelek więcej. Cenabis bene apud me, jak powiadał Katullus. - Constant - odparł Tim. Hardt uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Pax tecum. Odwrócił się i ruszył w stronę tylnego wyjścia, gdzie czekali Jorge i Vittoria. 75 timothy Kwadrans po siódmej Tim, w lekkim czarnym garniturze, z dwiema zielonymi butelkami pod pachą, stanął przed hotelem "Nacional". Był ciekaw, jakim samochodem przyjedzie Hardt. Podejrzewał, że będzie to coś zdecydowanie proletariackie- go - stara ciężarówka albo zdezelowany pikap. Tak i nie. Dokładnie o siódmej dwadzieścia dziewięć (czyżby wpływ szwajcarskiego pochodzenia?) Hardt zajechał landro- werem, ale tak wiekowym, że znawcy win określiliby go mia- nem gran reserva. - Proszę wsiadać - zawołał teolog przyjaznym tonem. Zerknął na butelki. - Widzę, że Ekscelencja poważnie po- traktował moje słowa. Za ten rocznik Watykan wybulił niezłą sumę. Przycisnął pedał. Samochód z nagłym zrywem i piskiem opon potoczył się do przodu. W czasie jazdy rozmawiali głównie o astronomicznie wyso- kich cenach w Brasilii. Minęli Eixo Rodoviario Norte i wyje- chali na autostradę. Po dziesięciu minutach Tim spytał: - Zawsze mieszkał pan tak daleko od miasta? - Nie - odparł Hardt. - Póki się cieszyłem łaską Koś- cioła, miałem skromne lokum opodal katedry. Teraz mieszkam w jednym z anti-Brasilias. Niezbyt wygodnie, lecz mogę być bliżej ludzi. - Anti-Brasilias? - zdziwił się Tim. - Znane także pod nazwą favelas, co oznacza "slumsy". Za nami pozostało najlepiej zaplanowane miasto w historii świata. Urbaniści zapomnieli tylko o jednym: o mieszkaniach dla candangos, pionierów, którzy wykonali prace budowlane. Teraz - ciągnął Hardt - biedota żyje w favelas, które otaczają Brasilię niczym paciorki naszyjnika - tylko nie są tak piękne. Niektóre leżą nawet trzydzieści kilometrów od miasta. - Smutne - powiedział Tim. - Tak, Wasza Ekscelencjo. - Hardt uśmiechnął się cynicz- nie. - Pomyśleli o wszystkim, tylko nie o ludziach. - Zerknął na Tima. - Trochę jak w Watykanie, nieprawdaż? Minęło pół godziny, zanim skręcili z autostrady na wyboistą drogę, wijącą się wśród chat i baraków. Niektóre "domy" postawiono z zardzewiałej blachy, inne z pustaków, bez wąt- pienia przyniesionych z placów budowy. Z każdego dachu sterczały w ciemne, wieczorne niebo wysokie maszty anten telewizyjnych. Ulica - jeśli można ją tak nazwać - była jeszcze węższa i bardziej wyboista niż droga. Hardt ciągle trąbił, by rozpędzić kury i gromady dzieciaków. Jego dom prezentował się nieco lepiej od innych. Tim już z daleka słyszał głuchy pomruk generatora i czuł swąd spalin. Hardt, chociaż prawie dwa razy starszy od Tima, zwinnie wyskoczył z landrowera i ruszył, by pomóc wysiąść gościowi. - Dziękuję - z humorem rzekł Tim. - Dam sobie radę, nie łamiąc nogi. - Wiem, dom Timoteo. Niepokoiłem się tylko o vinho! W tej samej chwili podbiegł do nich mały, może dziesięcio- letni, ciemnoskóry chłopiec, bosy, tylko w szortach i w pod- koszulku. - Tato! Tato! - zawołał. Hardt wziął go na ręce. - To mój syn, Alberto - oświadczył z dumą. Tu, w półmroku nędznej favela, to jawne pogwałcenie zasady celibatu nie wydawało się niczym niestosownym. Tim rozejrzał się, nie pojmując, jak ludzie mogą mieszkać w takich warunkach. - Cicho tutaj... - Tylko tyle zdołał powiedzieć. - To prawda. Po czymś takim piekło wygląda pewnie jak plaża w Miami. Mógłbym dodać... - Dość kazań, Ernesto - przerwał mu kobiecy głos.- To przecież nasz gość. Tim odwrócił się i zobaczył młodą kobietę. Miała nie więcej niż trzydzieści lat, a jej uśmiech znakomicie pasował do ciemnej cery i lśniących czarnych włosów. - Proszę mu wybaczyć brak ogłady - powiedziała swo- bodnym tonem. - Obawiam się, że zawiniło wychowanie u franciszkanów. Tam nie uczą zasad savoir-vivre'u. - Wy- ciągnęła rękę. - Jestem Isabella. Mam nadzieję, że długa jazda nie zmęczyła zbytnio Waszej Ekscelencji. - Ale skądże - odparł Tim, oczarowany tą kobietą, tak młodą, że mogłaby być córką Hardta. Teolog zdawał się czytać w jego myślach. - Aż dziw bierze, jak zgrzybiały velho mógł sobie złapać taką młodziutką gazelę. Isabella uśmiechnęła się do Tima. - Proszę nie zwracać na niego uwagi. To tylko podstępna próba udowodnienia swej męskości. Poznaliśmy się jak dobrzy brazylijscy katolicy: na pikiecie. Studiowałam na wydziale prawa. Hardt żartobliwie dokończył opowieść. - Zlitowała się nad biednym wykładowcą, który nawet nie znał podstawowej prawdy, zawartej w Księdze Przysłów, roz- dział trzydziesty pierwszy, werset dziesiąty, że wartość dzielnej niewiasty przewyższa perły. Tim pamiętał ten werset i natychmiast zacytował po łacinie świętego Jeremiasza: - Mulierem fortem quis inveniet. Hardta wprawiło to w dobry nastrój. - Co za radość słyszeć, że katolik cytuje Pismo Święte- powiedział z zadowoleniem. - Zwykle szukają wsparcia w po- glądach innych katolików. Skierował na Tima spojrzenie jasnych szarych oczu. Nie sposób było się nie uśmiechnąć. - Proszę - rzekł wprowadzając gościa do swego domu.- Widzę, że tym razem nie przysłali mi ponuraka. Czego się napijemy, don Timoteo? Może sherry? - Z przyjemnością - odrzekł Tim. Hardt położył mu rękę na ramieniu i poprowadził do swego gabinetu. Pokój oświetlała jedna migotliwa lampa, lecz półki, zrobione z drewna lub cegieł, były pełne nie tylko książek, ale także najnowszych czasopism teologicznych i biblijnych. - Absolwent Gregorianum? - spytał Hardt. Tim skinął głową. - Instytut Biblijny? - Nie. Prawo kanoniczne. - Och! - skrzywił się Hardt. - Zupełna strata czasu. Wypijemy za to? - Tylko pod warunkiem, że zachowam prawo do apela- cji - zażartował Tim. - Dziś wieczór obowiązuje wyłącznie prawo do następnej kolejki - odparł Hardt. Sięgnął po butelkę bez nalepki i napeł- nił bursztynowym płynem dwie duże szklanki. Ruchem ręki wskazał Timowi miejsce na mocno sfatygowa- nej kanapie. Sam usiadł za biurkiem i wyczekująco spojrzał na młodego arcybiskupa. - Dom Ernesto, wiedział pan, że przyjadę. Rozpoznał mnie pan od razu - z powagą zaczął Tim. - Jestem zatem zdzi- wiony, że nie czytał pan mojego curriculum vitae. - Och, Timóteo, mam nadzieję, że nie poczujesz się zawie- dziony, lecz twoje pełne akta jeszcze nie istnieją. Sądzę, że .. między innymi właśnie dlatego cię wybrano. Powiedz mi, cze- mu twoim zdaniem Watykanowi tak zależy na tym, aby za- kneblować usta duchownym w środku brazylijskiej dżungli? - Zakneblować" to mocne sformułowanie, dom Ernesto." Hardt pochylił się nad biurkiem i powiedział z nie skrywa- nym gniewem: - Zatem, by "nałożyć pokutę milczenia". W ten sposób von Jakob potraktował mojego przyjaciela i brata, Leonarda Boffa. Kiedy znów spotkasz Jego Eminencję kardynała von Jakoba, przypomnij mu Ewangelię św. Jana, rozdział ósmy, werset trzydziesty drugi... - "I poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli" - natych- miast zacytował Tim. - Brawo, dom Timóteo. Czy wierzysz w to, czy też wyłącz- nie pamiętasz? - Wierzę - odparł Tim. - Więc dlaczego nie zajmiesz się czymś naprawdę wartoś- ciowym? - Na przykład? Hardt znów pochylił się nad biurkiem i z powagą, która niemal zmuszała do uśmiechu, powiedział: - Spraw, żeby moja książka wyszła po angielsku. Zanim Tim zdążył coś odpowiedzieć, Isabella wsunęła głowę do pokoju i rzekła: - Przygotowałam coś na ciepło. Dokończycie dyskusję przy stole. Jadalnia składała się w istocie z długiego drewnianego stołu, ustawionego w kącie kuchni. Okaflowane palenisko służyło do gotowania i jednocześnie pełniło rolę pieca. Przy stole siedziało dwoje dzieci: chłopiec, którego Tim zdążył już poznać, i nieco młodsza dziewczynka, Anita. - Mam nadzieję, że Ekscelencji nie przeszkadza obecność rodziny - odezwała się Isabella. - Ale Ernesto wciąż jest w drodze i rzadko go widujemy. - Ależ skąd - uspokoił ją Tim. - Bardzo lubię rozmawiać z dziećmi. - O tak - zgodził się Hardt. - Im młodsze, tym lepiej. Zanim nauczą się kłamać. Zdjął spory garnek z fajerki i postawił go na poczerniałej cynowej tacy leżącej pośrodku stołu. Potem usiadł, pochylił głowę i wraz z rodziną zmówił krótką modlitwę w rodzimym narzeczu. Wreszcie spojrzał na "papieskiego agenta". - Dom Timóteo, jesteś naszym gościem. Zechce Wasza Łaskawość okazać nam swą łaskę? Dzieci zachichotały, co świadczyło, że nadspodziewanie do- brze znają angielski. Tim uznał, że powinien w tym momencie dać wyraz swej prawowierności, skorzystał więc z okazji i powiedział: - Benedictat dominus et panem et pietatem nostram, amen. Hardt dużą łyżką nałożył mu na talerz parującą potrawę, wyjaśniając, że nazywa się ona xinxim de galinha. Zdaniem Tima, bez względu na egzotyczną nazwę, przypominała raczej wodnistą zupę. Hardt tymczasem z wyraźnym zadowoleniem zajął się otwieraniem dwóch zielonych butelek. Podczas posiłku Tim wdał się w pogawędkę z Isabellą, która, jak się okazało, miała dużą wiedzę zarówno w sprawach świec- kich, jak i religijnych. Wyjaśniła, że po ukończeniu studiów pracowała na pół etatu, trzy dni w tygodniu, w rządowej agencji pomocy dla Indian. Timowi serce ściskało się z bólu, gdy patrzył na te pełne życia dzieci - mimo że nie znał ani słowa w ich dialekcie. Zachowywał jednak ostrożność, gdyż zdawał sobie sprawę, iż Hardt poddaje go swoistej odmianie prania mózgu, czemu zdecydowany był dać stanowczy odpór. Po kolacji obaj wrócili do gabinetu. Hardt otworzył dolną szufladę biurka i wyciągnął prawdziwy skarb - ginjinha, moc- ny likier wiśniowy. Napełnił kieliszki i usiadł. - Chcę cię o coś spytać, Timothy - powiedział z zadu- mą. - Czemu von Jakob myśli, że moje ideały zginą, gdybym na przykład spalił rękopis? Byłeś dziś w sali wykładowej. Bez mała czterysta osób notowało każde moje słowo. Niektórzy mieli magnetofony. Sądzisz, że Jezus był pamflecistą? - Prze- szył Tima spojrzeniem szarych oczu. - To nie brak szacunku z mojej strony. Jezus głosił Słowo. Głosił Prawo Mojżesza w zupełnie innym świetle, przepełnione miłością. Historia uczy, że możesz spalić stare księgi - a nawet zniszczyć nowe - ale nie zdołasz zabić Słowa. Czyżby von Jakob o tym nie wiedział? Tim zastanawiał się przez chwilę, po czym spytał cicho: - Co konkretnie masz do zarzucenia Kościołowi katolic- kiemu? - Mogę tylko powiedzieć, co złego dzieje się w Brasilii. Tim, widziałeś naszą katedrę? To jeden z najpiękniejszych kościołów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Wygląda jak sup- likacja zaklęta w kamieniu. - Hardt walnął dłonią w biurko.- Ale jest pusty! To wszystko fasada pozbawiona treści! Jakże mam pełnić rolę księdza i karmić hostią ludzi, którzy potrze- bują chleba? Odpowiedz, Tim. Czy ci głodujący muszą czekać na powrót Mesjasza, żeby wreszcie się najeść do syta? Odchylił się na oparcie trzeszczącego krzesła i wyciągnął przed siebie nogi. - Słyszałeś może, że połowa ziemi w Brazylii jest własnością zaledwie pięciu tysięcy osób? Zastanów się, Tim. Wyobraź sobie, że cały obszar między Nowym Jorkiem a Chicago znaj- duje się w rękach grupy ludzi, którzy nie zdołaliby nawet zapełnić jednego sektora stadionu Jankesów. Tymczasem sie- demdziesiąt milionów Brazylijczyków cierpi z niedożywienia. W Afryce, na Wybrzeżu Kości Słoniowej, gdzie też ludzie głodują, buduje się katedrę dwukrotnie większą od bazyliki św. Piotra! Coś potwornego! Timothy był przerażony. - I to można znaleźć w twoich książkach? - szepnął. - Nie żartuj. To można znaleźć w każdym almanachu świata. - Zatem piszesz o czymś jeszcze gorszym? - Nie - odparł Hardt. - Zamiast przytaczać dane statys- tyczne z almanachów, wskazuję winowajcę. Kościół. Nagle spojrzał na zegarek. - Boże, już prawie pierwsza. Musisz być wykończony po- dróżą i moimi wywodami. - Nie, skądże - zaprzeczył Tim. - Tylko chyba muszę już wracać do hotelu. - Z przyjemnością cię odwiozę - zaproponował Hardt. - Nie, nie. Nie ma potrzeby. Mogę przecież... - Zadzwonić po taksówkę? - Hardt wybuchnął śmie- chem. - Nie mamy telefonu. A pierwszy autobus odchodzi o piątej rano, pełen robotników. Możesz wybierać: albo po- służę ci za kierowcę, albo prześpisz się na kanapie, na której teraz siedzisz. Można ją rozłożyć. Zważywszy, że już trochę wypiłem, proponowałbym raczej tę drugą wersję. - Wybieram kanapę - z uśmiechem oznajmił Tim. - Świetnie. Zaraz ci przyniosę coś do spania. - Hardt wyszedł, a po chwili wrócił z dresem w barwach brazylijskiej kadry piłkarskiej. - Jedyna pomoc, jaką dla naszej sprawy dostaliśmy z pra- wego skrzydła - wyjaśnił. - A konkretnie, od Josego Madei- rosa, kapitana drużyny. Mam zamiar to wystawić na aukcji, więc obchodź się z tym ostrożnie. Potrzebujesz jeszcze czegoś? - Nie - odparł Timothy. Powieki zaczynały mu ciążyć.- Dziękuję. - Jeszcze jedno - wychodząc już, przypomniał sobie Hardt. - Tak zwane ustronne miejsce jest na końcu ogrodu. A gdybyś miał ochotę bardziej zbratać się z ludem, przy drodze znajdziesz publiczną latrynę. Latarka~ leży na biurku... i na pewno nie będziesz musiał pytać o drogę! Tim został wreszcie sam. Rozebrał się i starannie złożył ubranie na krześle za biurkiem. Zrobiło się zimno, ucieszył się więc, że Brazylia dawała swym sportowcom najlepsze dresy Adidasa. Rozejrzał się po pokoju i nagle pomyślał: Mógłbym teraz bez większego trudu znaleźć ten rękopis. Nawet gdyby leżał ukryty za książkami, wziąłbym latarkę i... Zmitygował się. Był księdzem, a nie szpiegiem. Zresztą teraz już wiedział, że działałby z własnych, prywatnych po- budek. Miał ochotę przeczytać tę książkę i poznać ukryte myśli Hardta. 76 Timothy Rano pierwszy czajnik zagotowanej wody posłużył do za- parzenia kawy, drugi do golenia. - Masz jakieś plany na dzisiaj, dom Timóteo? - spytał Hardt, gdy obaj golili się przed niewielkim metalowym lu- sterkiem. - Nic specjalnego. Ambasador niezobowiązująco zaprosił mnie na obiad, lecz mógłbym tam nie iść. W niedzielę, o jede- nastej, odprawiam mszę. - Nie wiem, czy odważysz się po tym, co zobaczysz dzisiej- szego ranka - powiedział Hardt ostrzegawczym tonem.- Boję się, że stracisz nieco zapału. Nie - pomyślał Tim - żaden złotousty heretyk nie od- wiedzie mnie od Eucharystii. Cała rodzina Hardtów zasiadła do śniadania złożonego ze smażonych bananów i kolejnej porcji kawy. Mały Alberto wskazał na bluzę Tima i zachichotał. - Futebol, futebol. - Sim - z uśmiechem odpowiedział Tim. - Te gosta de futebol? - Sim, senhor. Idziesz na dzisiejszy mecz? - Jeszcze nie wiem, co zaplanował dla mnie twój ojciec.- Zwrócił się do gospodarza. - Ernesto? - Bez obaw - spokojnie odparł teolog. - To będzie część twojej wielkiej podróży po slumsach. Po śniadaniu pomogli posprzątać ze stołu. Isabella zabrała piszczącą Anitę, żeby w zlewie umyć jej włosy, a Hardt nalał sobie trzecią filiżankę kawy - i zapalił trzeciego papierosa. - Powinieneś rzucić palenie, dom Ernesto - zauważył Tim. - To pewna śmierć. - A ty powinieneś czym prędzej rzucić celibat - rzekł duchowny. - Bo wykończysz się jeszcze szybciej. - Skąd ta pewność? - Tim był wyraźnie speszony. - Obserwowałem cię, kiedy rozmawiałeś z Albertem- odparł Hardt. Nagle zmienił temat: - Nie darowałby nam, gdybyśmy się spóźnili na jego grę. Idziemy. Tim ruszył za nim po rozmokłych'ulicach, brnąc w swoich wypolerowanych, czarnych skórzanych butach przez kałuże mętnego błota. Tak rozpoczęła się ich wycieczka po favela. Tim przekonał się teraz, jak wiele skrajnej nędzy skryło się poprzedniego dnia w łaskawym mroku. Osiedle było zrujnowane, zatłoczone, śmierdzące i brudne. Może z pół tuzina domów miało generator taki jak u Hardta. Wodę w całej wiosce pobierano jedynie z dwóch pomp. Hardt znów właściwie odczytał myśli Tima. - Tak, dom Timóteo... Skażona. I wszystko, co jedliśmy, było przedtem dokładnie przegotowane. To niewielki postęp, jaki udało się moim braciom i mnie osiągnąć. Uczymy zasad podstawowej higieny, przez co znacznie obniżyliśmy liczbę zachorowań na dyzenterię. Wśród na wpół zrujnowanych baraków znajdowało się roz- mokłe boisko, gdzie Alberto i około dwudziestu podobnych mu chłopców zawzięcie kopało piłkę. Dwie puste beczki po oleju zastępowały bramki. Piłkarze, nie przerywając gry, radośnie zamachali rękami na widok gości. - Oi, dom Ernesto. Como vai? - Bem, bem - odparł Hardt i też pomachał do nich. - Nieźle im idzie - zauważył Tim. - Znają inne sporty? - Nie - mruknął Brazylijczyk. - Poza tym, ciągle oglą- damy zdrowych. Chodźmy dalej. Poprowadził Tima przez wąskie uliczki wioski. - Jak zapewne wiesz, właśnie tutaj, w tak zwanym Trzecim Świecie, notuje się największą liczbę narodzin. - Tak - cicho odpowiedział Tim. - Słyszałem o tym. - W żadnym jednak z burżuazyjnych krajów nie wspomina się o równie wysokiej liczbie zgonów wśród noworodków- cierpko kontynuował Hardt. - Dziecko ~urodzone tutaj ma dziesięć razy mniej szans na przeżycie niż taki sam noworodek, dajmy na to, z Ohio. Gdy jednak zdoła utrzymać się przy życiu - jeśli tak można określić wegetację mieszkańców fave- las - przeciętny Brazylijczyk umiera dziesięć lat wcześniej niż jego kuzyn w Stanach Zjednoczonych. W milczeniu przeszli kilka błotnistych przecznic. - Mam nadzieję, że nie zabrzmi to głupio - odezwał się w końcu Tim - lecz co chwila mijamy grupy barczystych osobników, którzy... jak to powiedzieć... bezczelnie mierzą mnie wzrokiem. - Nie bój się - uspokoił go Hardt. - Nie będą cię zaczepiać. - Ale kim są?... Należą do jakiegoś gangu? - Bardzo pejoratywne określenie, Wasza Ekscelencjo. To nie tylko najsolidniejsi mieszkańcy favela, ale także członkowie associacao dos moradores, swoistego "stowarzyszenia obywa- teli". Krótko mówiąc, robią dla nas to, czego nie robi rząd. W tej samej chwili doszli do dużego budynku, który wydawał się całkiem nie na miejscu w tej okolicy. Był to długi, biały, jednopiętrowy dom, nieco przypominający stodołę. - Ten drapacz chmur to nasz szpital - wyjaśnił dom Ernesto. - A ci ludzie siedzący przed drzwiami to moradores czy lekarze? - Ani jedno, ani drugie - odparł Hardt beznamiętnym tonem. - Grabarze. Spojrzał z powagą na Tima. - Nie musisz tam wchodzić. Niektóre choroby są bardzo zaraźliwe. - Nie szkodzi - odparł Tim, zbierając w sobie wszystką odwagę. Nie był przygotowany na to, co zobaczył. Mimo że nieraz już odwiedzał w szpitalach chorych i umierających, nigdy dotąd nie patrzył na nieuleczalnie chorych ludzi, którym odmówiono wszelkiej medycznej pomocy. Ogromną salę wypełniały krzyki młodych i jęki starców. Hardt miękkim ruchem położył dłoń na ramieniu Tima. - Wiem, co czujesz, bracie - powiedział łagodnie. - Od dziesięciu lat przychodzę tu codziennie, a jednak ciągle nie mogę się do tego przyzwyczaić. - Nie ma żadnych lekarzy? - spytał Tim, czując, jak ściska mu się żołądek. - Ależ są - odparł Hardt. - Przyjeżdżają, robią obchód i odjeżdżają. Czasem, gdy jakaś duża wytwórnia leków okaże swą szczodrość, przywożą środki przeciwbólowe albo najnow- sze, nie całkiem sprawdzone lekarstwa. - Przynajmniej jakaś pociecha - zauważył Tim. - Trzeba ci jednak wiedzieć, że przy całej swojej hojności firmy farmaceutyczne wolą raczej zarabiać, niż rozdawać dary. Lekarstwa, które dostajemy, z takich czy innych przyczyn nie nadają się dla "cywilizowanego" świata. Nawet nie wspomnę o ogromnych transportach darmowego thalidomidu. Mamy też pielęgniarki. Jedną lub dwie z pełnymi kwalifikacjami. Reszta to moradoras, przyuczone zaledwie do robienia zastrzy- ków, wynoszenia zmarłych i zmieniania pościeli. - Westchnął ciężko. - To jedyne chwile, gdy żałuję, że nie jestem lekarzem. Jako ksiądz mogę tylko udzielić ostatniego namaszczenia i wy- jaśnić niektórym, czemu, tak młodych, Bóg wzywa ich do siebie. Tim patrzył na pacjentów leżących wokół na niskich łóżkach. Jedni skręcali się z bólu, inni wili się w drgawkach, większość jednak leżała całkiem bezwładnie. Tak bez wątpienia musiało wyglądać piekło Dantego. Nagle dotarł do niego dźwięk bar- dziej przeraźliwy niż jęki konających. - Słyszę dzieci... - Tak. - Hardt ze współczuciem spojrzał mu prosto w oczy. - Leżą na pierwszym piętrze. To dziesięć razy gorsze od tego, co oglądasz tutaj, nie przesadzam. Jesteś pewien, że chcesz tam iść? Wzrok Tima był bardziej wymowny niż jego słowa: - Czyż Pan nasz nie powiedział: "Pozwólcie dzieciom przy- chodzić do mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże" *? - Dobrze, mój bracie - rzekł Hardt, ze wzruszeniem chwy- tając go za ramię. - Podziwiam cię. Weszli po trzeszczących, chybotliwych drewnianych scho- dach na pierwsze piętro. Tim poczuł mdłości od widoku i zapachu tego, co tam zasta- li. Blade, wychudzone dzieci, niektóre z rozdętymi brzuchami, kwiląc i płacząc, leżały na materacach. Mniejsze, kołysane w ra- mionach matek... umierały. - Ile z nich wychodzi stąd żywych? - ochrypłym głosem spytał Tim. Hardt, choć na ogół był skłonny do rozmowy, tym razem milczał. - Ile, dom Ernesto? - nie ustępował Tim. - Czasem... - zaczął Hardt. - Czasem Bóg czyni cu- da. - Przerwał, po czym dodał cicho: - Ale niezbyt często. Tim poczuł bezsilną wściekłość. - Na co cierpią? - Na normalne infekcje wieku dziecięcego... a poza tym czerwonka, tyfus, malaria... zaczynają się też przypadki AIDS, gdyż choroby to jedyna dziedzina, w jakiej jesteśmy światową potęgą. - To nieludzkie! - nie wytrzymał Tim. - W Brasilii jest sześć dużych, nowoczesnych szpitali! Hardt skinął głową. - Owszem... ale poza naszym rejonem. Tknięty nagłą myślą Tim zwrócił się do Hardta: - Czy możesz zawieźć mnie do mojego hotelu i wrócić tu ze mną? - Oczywiście - z lekkim zdziwieniem odparł Brazylij- czyk. - Ale po co? - Nie pytaj. Powiedzmy, że chcę zrobić coś szczególnego dla tych dzieci. - W takim razie lepiej idź na dół i pomóż zbijać trum- ny - poradził mu Hardt. Tim stracił cierpliwość. - Tym razem, dom Ernesto, mówię do ciebie jako arcybis- kup. Jedziemy! Zaskoczony Hardt wzruszył ramionami i poszedł w stronę schodów. W pierwszej chwili portier zamierzał jak najszybciej skiero- wać zabłocony landrower na hotelowy parking, ale nagle zo- baczył, kto siedzi za kierownicą. - Bom dia, padre. Czy mogę odprowadzić samochód? - Nie, dziękuję. Zabawimy tu tylko chwilę. - W takim razie proszę zostawić go tutaj. Będę strzegł go jak lew. Hardt mrugnął okiem do Tima, jakby chciał powiedzieć: "Widzisz, kto tutaj jest szefem?". W parę chwil później Tim wrócił do samochodu, niosąc czarną walizkę. - Mogę zapytać, co tam taszczysz? - zagadnął Hardt, gdy ruszyli w drogę. - Nie, bracie - odparł Tim. - To oficjalna sprawa Koś- cioła. Przez resztę drogi słuchali radiowej transmisji z meczu pił- karskiego. Kiedy dojechali do wioski, Tim przeprosił swego gospodarza i zniknął w gabinecie Hardta. Gdy się przebierał, słyszał, jak za ścianą Hardt podniesionym głosem rozmawia z Isabellą w ich dialekcie. Kiedy po kilku minutach pojawił się w pełnym, purpurowym stroju rzymskokatolickiego arcybiskupa, Isabella i Hardt aż oniemieli ze zdumienia. - Co ty wyprawiasz, u licha? - sarkastycznie mruknął teolog. - Do karnawału jeszcze dwa miesiące. Tim nawet się nie uśmiechnął. - Wracam do szpitala. Nie musisz mnie odprowadzać. Znam drogę. Nie zwlekając, energicznym krokiem wyszedł z domu. Oszo- łomieni Ernesto i Isabella ruszyli za nim. Dwadzieścia minut później dowiedzieli się, że nie wszystko na ziemi i w niebie śniło się teologii wyzwolenia. Tim klękał przy każdym dziecku, rozmawiał, a przede wszystkim dotykał... Hardtowie widzieli z daleka, jak za sprawą Tima na dziecięcych buziach pojawiały się uśmiechy, a w oczach matek łzy. Ilekroć Tim czynił znak krzyża i przechodził do następnego pacjenta, zapłakane matki błogosławiły go i zwyczajowo całowały w rękę. Kiedy dotarł do odległego końca sali, odwrócił się i ponad morzem dziecięcych główek zobaczył uśmiechnięte twarze Er- nesta i Isabelli. Właśnie skończył swą najważniejszą służbę Bożą od czasu, gdy wstąpił do stanu duchownego. Gdy wrócili do domu Ernesta, Isabella zaparzyła kawę, a Hardt odezwał się do Tima: - Chciałeś mi zapewne dać lekcję niesienia pomocy dusz- pasterskiej? - Jeśli uznasz, że wyniosłeś z tego jakąś naukę, dom Ernesto, mogę ci jedynie pogratulować - odparł Tim.- W istocie próbowałem tylko udowodnić - sobie samemu i tobie - że istnieje coś dobrego w potędze naszego świętego Kościoła. Hardt jednak nie wydawał się przekonany. - Z twoją czystą duszą, Tim, poruszyłbyś serca tych bied- nych dzieci nawet ubrany w strój świętego Mikołaja. - Nieprawda - wtrąciła Isabella. - Ci ludzie wiedzą, że purpura to kolor szat biskupich. Tyle tylko, że do tej pory żadnego biskupa nie widzieli. - Popatrzyła na gościa.- Miałeś rację, dom Timóteo. - Dziękuję - odpowiedział Tim. - I jeśli mogłoby to w czymkolwiek pomóc, chciałbym jutro odprawić mszę w szpi- talu. Oddzielnie na każdym piętrze. - Pozwolisz, że ci będę asystował, dom Timóteo? - nie- oczekiwanie poprosił Hardt. W miarę jak tygodnie "wizyty" Tima przeradzały się w mie- siące, rozmowy obu mężczyzn stawały się coraz bardziej osobis- te. Tim przedkładał ciepło domostwa Brazylijczyków nad zim- ny luksus hotelu. Często spędzali całe noce, dyskutując o Piś- mie Świętym... i mówiąc o swoich najskrytszych uczuciach. Pewnego wieczora Hardt, jak zwykle paląc papierosa i wy- dmuchując kłęby dymu, spytał swego gościa: - Powiedz mi, młody przyjacielu... Czy nigdy nie kochałeś żadnej kobiety? Tim zawahał się przez chwilę, nie wiedząc, jak ma zareago- wać. Nawet w tym odległym i obcym miejscu często nieświa- domie wracał myślami do Debory. Nie rozmawiał o niej z ni- kim, z wyjątkiem swego spowiednika, a i wówczas nie wspo- minał jej imienia ani nie rozwodził się nad swym uczuciem. Mówił o grzechu, nigdy o radości. Teraz nagle zapragnął zwierzyć się temu człowiekowi, którego przecież tak bardzo podziwiał. Brazylijski ksiądz słuchał go z powagą i nie przerywał ani słowem, nawet gdy opowieść Tima stała się mniej spójna, a pewne szczegóły wyraźnie się poplątały. Gdy Tim skończył, Hardt odezwał się łagodnie: - Moim zdaniem, powinieneś się z nią ożenić. - Głęboko wciągnął powietrze i dodał: - Nie sądzisz? - Nie jestem już wolny, dom Ernesto. Poślubiłem Kościół. - Zatem nadal hołdujesz fałszywym dogmatom. W całym Piśmie Świętym nie ma bardziej ironicznego, a zarazem traf nego fragmentu, niż słowa z rozdziału trzeciego Pierwszego Listu do Tymoteusza. Pamiętasz chyba, jak sam święty Paweł opisuje dobrego biskupa: "nienaganny... trzeźwy, rozsądny...". - "Mąż jednej żony" * - Timothy odruchowo uzupełnił opuszczone słowa cytatu. - Powiedz mi całkiem szczerze, nadal myślisz o niej? Tim przymknął oczy, żeby nie widzieć reakcji Hardta. - Tak, Ernesto. Wciąż powraca do mnie obraz jej twarzy. - Żal mi ciebie - powiedział współczująco Hardt. - Żal, gdyż nigdy nie zaznasz szczególnej miłości, jaką czuję do Al- berta i Anity. Tim wzruszył ramionami. - Czy wiedziałbyś, jak ją odnaleźć? - spytał jego brazylij- ski przyjaciel. Tim zawahał się. - Nie byłoby to niemożliwe - przyznał w końcu. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie Hardt się odezwał: - Będę się modlić za ciebie, bracie. - Po co? - Żebyś znalazł w sobie dość odwagi - odparł z głęboką pasją. 76 Daniel Czułem się, jakbym podróżował w czasie. W jednej chwili szedłem wytwornymi ulicami francuskiej dzielnicy Montrealu, a po paru krokach znalazłem się w miejscu, które wyglądało jak nowojorska Lower East Side sto lat temu. Ulice nadal wyglądały dość elegancko: St. Urbain, Boulevard St. Laurent. Lecz tylko to świadczyło o kanadyjskim rodowo- dzie miasta. Wzdłuż szerokiego Boulevard St. Laurent, zwa- nego przez mieszkańców "Głównym", ciągnął się rząd sklepów z szyldami wypisanymi w jidysz. Ten język rozbrzmiewał wszę- dzie, zwłaszcza w głośnych negocjacjach między ulicznymi sprzedawcami a brodatymi klientami w czarnych surdutach. Przez sześć lat pracy w wiejskich rejonach Nowej Anglii mocno tęskniłem za tymi widokami i dźwiękami mojego dzie- ciństwa. "Główny" bulwar wzbudził we mnie uczucie nostalgii. Z jed- nym małym wyjątkiem. Nie należałem już do drużyny. Mój zwykły strój budził konsternację przechodniów. Patrzyli na mnie, jakbym miał dwie głowy - w dodatku bez mycki. Był to jednak dla mnie jedyny sposób, żebym mógł dołado- wać etniczne baterie, i dlatego najczęściej, jak mogłem, od- wiedzałem St. Urbain Street. Kiedy potrzebowałem nowej żydowskiej książki - lub starej, której nigdzie nie mogłem kupić - jechałem na poszukiwania do najbliższego miasta. Czyli do Montrealu. Raz na kilka miesięcy odbywałem bibliofilską podróż dla samej przyjemno- ści wzięcia do ręki nowych książek, kartkowania ich. Tej pamiętnej niedzieli zjadłem dwie solidne kanapki z pas- trami - luksus zupełnie niedostępny w północnej Nowej An- glii. Potem jak zwykle pomaszerowałem do księgarni "Świat- łość Wiekuista" przy Park Avenue. Zawsze dzwoniłem wcześniej, aby się upewnić, że zastanę uczonego właściciela sklepu, rebego Vidala. Mogłem na nim polegać, że poinformuje mnie, co nowego w Starym Testamen- cie, tego dnia jednak go nie spotkałem. Był jedynie stary, przygarbiony sprzedawca, który w kącie rozmawiał w jidysz z kilkoma klientami. Podszedłem do półki z napisem: "Nowości". Nie potrafię opisać tego uczucia. Na Brooklynie uważałem to za rzecz naturalną. Teraz jednak, hermetycznie zamknięty w gęstej kniei, po raz pierwszy czerpałem prawdziwą radość z obcowania z książkami w świętym języku. Krążyłem po księgarni prawie przez dwadzieścia minut. W końcu, z lekka zniecierpliwiony, podszedłem do kantoru, gdzie stała metalowa, staroświecka kasa. Spodziewałem się, że może tam znajdę wiadomość od Vidala. W tym momencie odmieniło się całe moje życie. Za kasą siedziała kilkunastoletnia dziewczyna o najpiękniej- szych piwnych oczach, jakie widziałem w życiu. Już z daleka wyczuwałem, że emanuje z niej coś, co mistycy określają she- kinah, kwintesencją boskiej energii. Z szacunkiem stanąłem przed kontuarem i powiedziałem: - Przepraszam, szukam rebego Vidala. Miał być... Natychmiast odwróciła się do mnie plecami. Boże, jakiż bluźnierczy nietakt popełniłem! Żadna porządna dziewczyna z ortodoksyjnej rodziny nie rozmawiałaby nigdy z nieznajomym mężczyzną. Była w księgarni tylko po to, by obsługiwać kobiety. Okazałem się kompletnym głupcem, zacząłem więc prze- praszać - czym, rzecz jasna, wyłącznie pogorszyłem sy- tuację. - Proszę mi wybaczyć... - wydukałem. - Nie chciałem obrazić... to znaczy... Ponownie odwróciła głowę, zwracając się w jidysz do starca zajętego w kącie z klientami: - Stryju Abe, czy byłbyś uprzejmy obsłużyć tego pana? - Za chwilkę, Miriam - odpowiedział. - Oj, wygląda mi, że to szajgec, idź więc na zaplecze. Zjeżyłem się. Abe użył najbardziej obraźliwego wyrażenia, jakim skrajni ortodoksi określają innych Żydów - nazwał mnie poganinem. Mogłem się wściekać, ale w gruncie rzeczy, biorąc pod uwagę mój wygląd, starzec miał absolutną rację. W swetrze i koszuli z rozpiętym kołnierzykiem, nie wspominając o gołej głowie i stanowczo za krótkich pejsach, byłem po prostu obcy. Stryj Abe popatrzył na mnie z drugiego końca sklepu i mruk- nął pod nosem: - Co za chucpa... Potem z premedytacją wrócił do rozmowy z klientami, pew- nie w nadziei, że sobie pójdę. W końcu dobili targu i księgarnia opustoszała. Podszedłem do starca. - Oui, monsieur? - spytał. Co on sobie myśli, do diabła, że kto ja jestem? Yves Mon- tand? Odpowiedziałem w jidysz, żeby go przekonać, iż należy mi się przynajmniej odrobina szacunku. - Czym mogę służyć? - spytał z lekką irytacją. - Szukam rebego Vidala - powiedziałem. - Uprzedziłem go telefonicznie, że przyjdę dzisiaj. Błysk zrozumienia pojawił się w jego oczach. - Ach, to pan musi być tym kowbojem. - Kim? - Mój brat tak pana nazywa - odparł. - Przeprasza, ale musiał zawieźć żonę do szpitala. - Coś poważnego? - spytałem. - Cóż - wzruszył ramionami - gdy ktoś spędził dzieciń- stwo w Bergen-Belsen, a nie w przedszkolu, wszystko jest poważne. Ale, wola boska, tym razem to tylko zwykłe nadciś- nienie. Czym mogę panu służyć? - Proszę przekazać rebemu Vidalowi najszczersze życzenia zdrowia dla żony - powiedziałem. - A tymczasem chciałbym rzucić okiem na książkę Alfreda J. Kolatcha The Jewish Book oJ Why. - Dlaczego cię to interesuje, młodzieńcze? Jesteś Żydem? - Żartuje pan? Nie widać? - Nie, przynajmniej sądząc po twoim stroju. Ale wierzę ci na słowo. Powiedz, po co potrzebujesz książki, która mówi wszystko, co wie każdy uczeń jesziwy. - Może to pana zdziwi - odparłem - lecz nie każdy na tym świecie ma przywilej pobierania nauk w jesziwie. Wielu z moich uczniów nie zna hebrajskiego, a mimo to chcą wiedzieć więcej o swoim pochodzeniu. A zatem, mógłby pan pokazać mi tę książkę? Stryj Abe wzruszył ramionami, sięgnął pod kontuar i wy- jął niebiesko-czerwony tomik. Wystarczył mi jeden rzut oka, by wiedzieć, że autor wyśmienicie objaśniał żydowskie oby- czaje. - Znakomita rzecz - powiedziałem, spoglądając na księ- garza. - Mógłbym zamówić dwa tuziny? - Nie jest to niemożliwe - odparł stary, chociaż wystar- czyłoby zwykłe "tak". W tym momencie z zaplecza wyjrzała jego przecudowna bratanica. - Stryju, dzwoni tato. - Och... - zafrasował się Abe i popatrzył na mnie.- Czekaj i nic nie mów - wymamrotał. Potem wyszedł zza kontuaru i zwrócił się do dziewczyny: - Miriam, nie rozmawiaj z kowbojem. Posłusznie skinęła głową, odprowadzając go wzrokiem, do- póki nie zniknął na zapleczu. Znam dokładnie rozdział i werset, mówiący o tym, że źle zrobiłem. Ale zrobiłem. Na to nie było wyjaśnienia w książce The Jewish Book of Why. - Chodzisz jeszcze do szkoły, Miriam? - spytałem nie- śmiało. Zawahała się, bojaźliwie zerkając za siebie. - Nie powinniśmy rozmawiać - powiedziała, wyraźnie skrępowana. Ale nie odeszła. - Wiem, że nie powinniśmy - odparłem. - Zakaz można znaleźć w kodeksie prawa żydowskiego rozdział sto pięćdzie- siąty drugi, werset pierwszy i w Szulchan Aruch even ha ezer rozdział dwudziesty drugi, werset pierwszy i drugi. - Czytałeś Szulchan Aruch? - spytała zaskoczona. - Studiowałem trochę i dosyć dobrze znam pełną wersję. - To dlatego ojciec tak bardzo cię lubi. - Czyżby rebe Vidal wspominał o mnie? - zdziwiłem się. Zarumieniła się i znów się obejrzała. - Stryj zaraz wróci. Lepiej będzie... - Nie - powstrzymałem ją. - Jeszcze chwila. Co dokład- nie mówił twój ojciec? - Że jesteś... bardzo oczytany - odpowiedziała szybko, zażenowana. - I że szkoda... - Szkoda, że co? - Szkoda, że... I wtedy, w tak ważnym momencie wrócił stryj Abe. - Rozmawiałaś z tym nieznajomym? - spytał surowo. Miriam zaniemówiła, pośpieszyłem jej więc z pomocą. - To moja wina, proszę pana. Pytałem ją właśnie, która godzina. - Nie ma pan zegarka? - podejrzliwie zapytał stary. - Eee... - rozpaczliwie szukałem jakiegoś wytłumacze- nia. - Akurat mi stanął. Po części mówiłem prawdę. W kosmicznym sensie, czas się zatrzymał w chwili, gdy ujrzałem Miriam Vidal. Abe kazał bratanicy odejść, dodając, że "sam się zajmie tym turystą". Poczułem się jednak podniesiony na duchu, widząc, że Miriam nie wypełniła jego polecenia. Jak przyklejona tkwiła za kontuarem, chłonąc każde słowo naszej rozmowy. - A zatem, mój panie - szorstko odezwał się Abe - na dziś skończyliśmy interesy? - Nie - odpowiedziałem. - Nie po to przejechałem po- nad trzysta kilometrów, żeby kupić zaledwie jedną książkę. Chciałem pomówić z rebem Vidalem o nowych publikacjach na temat mistycyzmu. - Zrobi pan to następnym razem. Życzę przyjemnej po- dróży. Zanim zdążył odejść, zapytałem go jeszcze: - Szolem? Parsknął gniewnie, sądząc, że nie potrafię poprawnie wy- mówić tak prostego słowa. - Szalom. - Nie, nie - zaprzeczyłem. - Chodzi mi o Gerszoma Szolema. Pisze na temat kabały. Uznał to za wybieg, gdyż spytał podejrzliwie: - A konkretnie, który tytuł pana interesuje? - Chciałbym zobaczyć, co macie. - Proszę bardzo. - Wskazał na przeciwległą ścianę.- Książki o mistycyzmie znajdują się na trzech najwyższych półkach. Jeśli zechce pan o coś spytać, proszę przycisnąć dzwo- nek koło kasy, to przyjdę. A teraz pan wybaczy. Odwrócił się i zobaczył bratanicę, która ciągle tu stała. - Zdaje mi się, że kazałem ci wyjść - rzekł, marszcząc gniewnie brwi. - Przecież z nim nie rozmawiam ani nic takiego. - Ale patrzysz - zdenerwował się stryj. - Wiesz dobrze, co o tym mówi kodeks. Nadszedł właściwy moment. - A dokładnie który z traktatów, jeśli wolno spytać?- Starałem się, żeby zabrzmiało to jak najbardziej zjadliwie. Stryj Abe oniemiał. - Eee... nieważne. Po prostu to zakazane. - Bardzo przepraszam - powiedziałem, gotów do zwa- dy. - Zgodnie z rozdziałem sto pięćdziesiątym drugim, werset pierwszy, to mnie nie wolno patrzeć na Miriam - czego, jak pan sam może zauważyć, nie robię. Nie wolno mi patrzeć i nie wolno mówić, że ma najpiękniejsze włosy i najcudowniejszy głos na świecie. Nie wolno, więc tego nie robię. Kątem oka jednak zerknąłem na nią. Uśmiechała się. - Tak czy owak, mam wszystkie wasze książki Szolema, wpadnę więc innym razem. Czy mógłby pan przekazać wiado- mość dla rebego Vidala? - Być może - odparł stary zrzęda. - O co chodzi? - Oczywiście napiszę oficjalny list, lecz teraz chciałbym prosić o zaszczyt oficjalnego poznania jego córki. Rzecz jasna w towarzystwie opiekuna. - W żadnym razie! - zawołał. - To bogobojna dziew- czyna... - Bez obaw - wtrąciłem. - Będę miał myckę... Jeśli trzeba, mogę się ubrać na czarno i włożyć futrzany kapelusz. - Czy pan kpi sobie z nas? - spytał starzec. - Nie, usiłuję tylko przekonać pana, że jestem godzien audiencji u pana bratanicy. Poza tym, ostateczną decyzję pode- jmie jej ojciec. - Nie zgodzi się. Jestem tego zupełnie pewien - stanowczo powiedział księgarz. - Przyjechał pan skądś z lasu. Nawet nie znamy pańskiej rodziny. Wówczas po raz pierwszy poczułem dumę ze swego po- chodzenia. Wystarczyło tylko, że powiem, kim naprawdę jestem. - Czy ma pan może egzemplarz Zbioru pieśni chasydzkich?- spytałem niewinnym głosem. - Oczywiście, oba tomy. Chce pan kupić? Odpowiedziałem mu pytaniem: - Zna pan słowa pieśni? - Niektórych - odparł. Spuścił oczy, jakby poczuł się nieco zażenowany. - Tych najbardziej popularnych. Znów ukradkiem spojrzałem na Miriam, która obserwowała tę scenę szeroko otwartymi oczami. Zacząłem nucić: - Biri biri biri biri bum. Starzec patrzył na mnie jak na wariata. Ośmielony jego konsternacją, strzeliłem palcami i zaśpiewa- łem pełnym głosem. - Rozpoznaje pan to, rebe Abe? - Oczywiście. To pieśń napisana przez Mosesa Lurię, zmar- łego rabina silczańskiego, niech spoczywa w spokoju. Wszyscy ją znają. - Jestem jego synem... biri bum. Usłyszałem zduszone westchnienie i zerknąłem na Miriam która zakryła usta dłonią, ale nie zdołała zasłonić błyszczących oczu. Stary wpatrywał się we mnie, jakby zapomniał języka w gębie. - Co robisz, Abe? - zagrzmiał czyjś głos. Starzec odwrócił się i zobaczył swego zażywnego brata, rebego Vidala, wchodzącego do księgarni. - To ten meszugener... to on śpiewał. - Biedny Abe wpadł w panikę. - Twierdzi, że... - Wiem, wiem. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego... - Co? - spytał osłupiały stryj. - Dlaczego mu nie wtórujesz? - I dobry rebe Vidal wy- buchnął gromkim śmiechem. Nie muszę chyba dodawać, że dostąpiłem audiencji. Co więcej, zostałem zaproszony do Vidalów na cały szabat. Za- mieszkałem w suterenie u stryja Abego przy Clark Street. Do końca tygodnia rozpaczliwie próbowałem zapuścić pejsy i dzięki moim ciemnym włosom zdołałem do piątku osiągnąć w miarę przyzwoity wygląd. Rozpakowałem walizkę w pokoju gościnnym - szumna nazwa na klitkę wielkości szafy - i pomyślałem o moich szalonych przedsięwzięciach ostatnich kilku dni. Rozpaczliwie potrzebowałem stroju ortodoksyjnego Żyda i musiałem odwie- dzić wiele sklepów, aż wreszcie kupiłem odpowiedni - i dobrze skrojony - chałat. Popatrzyłem w lustro i usłyszałem głos, pytający: - Hej, Danny, gdzieś ty się podziewał? Matka Miriam włożyła niemało wysiłków i kosztów w przy- gotowanie przyjęcia. Zaproszono nawet starszych kuzynów o imionach Mendele i Sophie. Ja przyniosłem butelkę Chateau Baron de Rothschild, koszernego czerwonego wina z Bordeaux. Bałem się tylko, że rozleję trochę na kosztowny śnieżnobiały obrus, gdyż przez cały czas nie mogłem oderwać oczu od Miriam. Wyglądała piękniej niż zwykle, w biało-niebieskiej sukience z wysokim koronkowym kołnierzykiem i mankietami. Jej anielska twarz promieniała wewnętrznym światłem. Targały mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony czułem się szczęśliwy, a także mile połechtany w swej dumie faktem, że rebe Vidal przejrzał wszystkie śpiewniki w swojej księgarni i co chwila intonował nową melodię Luriów. Z drugiej - za- cząłem się zastanawiać, czy zdołam ścierpieć to, że przyjęto mnie raczej jako syna mojego ojca. Potem doszedłem do wniosku, że skoro nasz biblijny przodek Jakub mógł prze- pracować czternaście lat na polach Labana, by zdobyć rękę ukochanej Racheli, ja też przetrzymam ojcowską chwałę i zdobędę Miriam. - Przy okazji - odezwał się rebe Vidal, kiedy podano rybę. - Czytałem w "La Tribune", że twój stryj narobił nie- złego zamieszania. - Jak to? - spytałem z niekłamanym zdziwieniem. Choć co tydzień dzwoniłem do domu, najczęściej byłem bombar- dowany pytaniami matki, które sprawiały wrażenie nie koń- czących się wariacji na temat: "Czy ciepło się ubierasz?". - Podpisał się pod petycją wydrukowaną przez "The New York Times" - wyjaśnił mi gospodarz. - Dołączyło do niego wielu innych rabinów, konserwatywnych, a nawet "refor- mackich". Domagają się, by rząd Izraela w imię pokoju za- przestał budowania osiedli na zachodnim brzegu Jordanu. Rzecz bez precedensu, jak na kogoś z jego pozycją. Mimo woli rozpromieniłem się z dumy. Saul nie tylko po- stąpił jak prawdziwy przywódca - myślał o szczęściu swego narodu z wizją - lecz odważnie zaprezentował swe poglądy na forum publicznym. - Wielu ortodoksyjnych rabinów potępia tę postawę- dodał rebe Vidal. - I na pewno nie zyskał nowych przyjaciół w Brooklynie. Uważasz, że postąpił słusznie? - Bez wątpienia - powiedziałem. - Pierwszym obowiąz- kiem przywódcy jest zadbanie o bezpieczeństwo narodu. Saul miał prawo i obowiązek zrobić to, co zrobił. Poza tym Biblia ściśle określa granice państwa żydowskiego. W Księdze Rodzaju, rozdział piętnasty, werset osiemnasty, nieco na wyrost wspomniano o całym kraju "od Rzeki Egip- skiej aż do rzeki wielkiej, rzeki Eufrat", ale w Księdze Sę- dziów, rozdział dwudziesty, werset pierwszy, jest mowa tylko o ziemiach "od Dan aż do Beer-Szeby", co nie daje nam nawet Hajfy i Negewu. - Zgadzam się, że to trudne pytanie - odparł rebe Vi- dal. - I równie niełatwa odpowiedź. Śpiewaliśmy i jedliśmy. A potem znów śpiewaliśmy. Ja głoś- no, żeby Miriam mnie usłyszała, a ona tak nieśmiało i cicho, że chwilami wydawało mi się, iż zaledwie porusza ustami. W trakcie posiłku zauważyłem, że krewni - nawet stryj Abe - spoglądają po sobie i kiwają głowami. Tuż po dziesiątej wieczór niechętnie opuściłem dom Vida- lów. Towarzyszył mi Abe. Do południa miałem nie widzieć mojej Miriam - o Boże, spraw, by naprawdę była moja! A może rano, w bożnicy, odważę się ukradkiem popatrzeć na galerię dla kobiet. Nie, w tych okolicznościach nie mog- łem ryzykować. Abe, sam owdowiały przed wielu laty, był szczęśliwy, że znalazł sobie towarzysza. Usiedliśmy w półmroku w jego po- koju na froncie domu i nawzajem opowiadaliśmy sobie rodzin- ne historie. Oczywiście Abe znał większość moich. Podkreślał z dumą, że jego ród wywodzi się bezpośrednio od Chaima Vidala, który pod koniec szesnastego wieku studiował w Ziemi Świętej wraz z Izaakiem Lurią. Część rodziny osiadła w południowej Francji, gdzie średnio- wieczni papieże zezwolili osiedlać się Żydom w pewnych rejo- nach między innymi w Avignon i Aix-en-Provence. Vidalowie byli więc Francuzami od pięciuset z górą lat, póki naziści nie uznali, że nadają się tylko do pieca. Ci, którzy przeżyli wojnę, nie znali angielskiego, wyemigrowali więc do Quebecu. I tu pozostali. Podjąłem delikatne śledztwo. - Ile lat ma Miriam? - spytałem. - Osiemnaście, chwała Bogu - odpowiedział Abe. - Jak to się stało, że dotąd nie wyszła za mąż? - zdziwiłem się, szybko jednak dodając: - Wcale nie narzekam. - Ach... - uśmiechnął się Abe. - Brat twierdzi, że nie mógł znaleźć dla niej odpowiedniej partii. A szczerze mó- wiąc, jeśli masz tylko jedną córkę, najmłodszą z wszystkich dzieci, i do tego taką perłę jak Miriam, niechętnie pozwolisz jej odejść z domu. W zeszłym roku poszedł na kompromis i nawiązał rozmowy z kilkoma rodzinami. Nawet chyba po- lubił chłopca od Dresslerów, ale wtedy zaoponowała Mi- riam... - Dlaczego? - przerwałem z niepokojem, lękając się, że był może w moim wieku. - Powiedziała, że jest nie dość ortodoksyjny. Wpadłem w rozpacz. Co za ironia losu... Gdybym od razu wstąpił w ślady ojca, nikt by nie wątpił w moją prawowierność. Ale teraz - przynajmniej w oczach rebego Vidala - byłem "kowbojem", istotą niemal z innego świata. Spędziłem bezsenną noc, kręcąc się i przewracając na łóżku, i zastanawiając się, czy zdążę powrócić do prawdziwej wiary. Nawet tak kochający i zaborczy ojciec jak rebe Vidal nie pozwoliłby, żeby jego córka pozostawała panną w dziewięt- nastej wiośnie życia. Miałem więc bardzo niewiele czasu. Rano, w szuł, dostąpiłem zaszczytu przeczytania fragmentu Księgi Przysłów. Brakowało mi wokalnych umiejętności De- bory, lecz miałem zdrowe płuca i wiedziałem, że w naszej tradycji siła głosu rekompensuje chropawość tonu. Najgłośniej jak umiałem, odczytałem obie modlitwy i odnośny fragment. Wchodząc na podest, byłem bardziej zdenerwowany niż na własnej bar micwie. Serce biło mi szybciej, ręce lepiły się od potu... Kiedyś chodziło tylko o to, żebym stał się mężczyzną. Gdybym coś poplątał albo zapomniał błogosławieństw, zawsze była kolejna szansa. Tym razem chciałem zostać mężem i nie miałem wątpliwości, że pobożna Miriam sprawdzi w tekście każde moje słowo. Kiedy mój występ dobiegł końca, wśród wiernych zapano- wało lekkie poruszenie. Słyszałem strzępki rozmów: - Syn rabina Lurii... - Vidal chyba chce go wyswatać... - Jeśli Miriam znowu powie "nie", oddam mu własną córkę... Cud stał się przy obiedzie. Mój gospodarz rozmawiał o frag- mentach Pisma Świętego czytanych w tym tygodniu, ja zaś cytowałem Rashiego oraz innych komentatorów, -gdy nagle anioł zabrał mój talerz po zupie. Miriam - nie jej matka, jak było to przyjęte - podeszła do mnie na wyciągnięcie ręki, żeby sprzątnąć niepotrzebne nakrycia. Czując jej bliskość, ledwie zapanowałem nad sobą. Chciałem choć na nią spojrzeć, lecz twardo udawałem, że słucham wy- wodów jej ojca. Na policzku poczułem eteryczne muśnięcie jej oddechu. Po odmówieniu modlitwy dziękczynnej uprzejmie spytałem rebego Vidala, czy mogę zabrać jego córkę na spacer. Z osobą towarzyszącą, rzecz jasna. - Jeżeli moja żona czuje się na siłach... - odpowiedział z uśmiechem. - Sądzę, że wszystkim nam przyda się nieco słońca. Uradowałem się na myśl, że choć przez chwilę będę z Mi- riam. W dodatku sam na sam. Rebe Vidal i jego żona z roz- mysłem szli powoli, po niedługim czasie zostali więc dobre pięćdziesiąt metrów za nami. Znów ogarnęło mnie zdenerwowanie, bo nie wiedziałem, jak rozpocząć rozmowę, choć doskonale zaplanowałem, w jaki sposób ją skończę. Wkrótce odkryłem, że Miriam, choć wyglądała na cichą i spokojną, wcale nie była nieśmiała. Na swój sposób przypo- minała Deborę. Od razu przejęła inicjatywę. - Powiedz, Danielu - odezwała się do mnie po raz pierw- szy zupełnie oficjalnie - czym właściwie się zajmujesz? - Różnymi rzeczami - odparłem z zakłopotaniem.- Przede wszystkim uczę. Widzisz, jest wielu Żydów rozsianych w rejonach górnej Nowej Anglii, którzy potrzebują zorganizo- wanej wspólnoty. Bardzo trudno zachować tożsamość religijną, kiedy jest się zdominowanym przez drzewa. - To prawowierni? - spytała. - Nie, niezupełnie - odrzekłem z wahaniem, bo z jednej strony chciałem udzielić odpowiedzi, a z drugiej obawiałem się, że w jakiś sposób zdyskredytuję w jej oczach moją kon- gregację. - Zanim ludzie będą mogli się uczyć, potrzebują światła do czytania. Postrzegam moją pracę jako pewien rodzaj pociechy duchowej, dzięki której każdy może pójść w dalszą drogę. Rozumiesz to? - Tak. To chyba nowy pomysł - powiedziała. - Na swój sposób nakłaniasz ich do skruchy. Byłem po uszy zakochany, lecz nie mogłem biernie przy- jmować zawoalowanej krytyki. - Przepraszam, Miriam. Ich jedyną winą jest brak wiedzy. A z tego powodu nie muszą okazywać skruchy. Gdy zaczyna- łem sześć lat temu, znali jedynie słowo "amen". Teraz doszli przynajmniej do słów: "Bóg naszym Panem, Bóg jest jedyny". Nie sądzisz, że to cudowne? Zastanawiała się przez chwilę, prawdopodobnie nad tym, co by powiedział jej nauczyciel na tak radykalne poglądy. - To brzmi bardzo idealistycznie, Danny - zdobyła się wreszcie na odpowiedź. - Zamierzasz się tym zajmować do końca życia? Zasadnicze pytanie. Skrywające przeogromną liczbę pułapek. - Chcę być z tobą szczery, Miriam. - Popatrzyłem prosto w jej piękne piwne oczy. - Nie jestem tego pewien. Ojciec widział we mnie swojego następcę, mnie jednak ciągle dręczyły wątpliwości. - Bałeś się odpowiedzialności? - Tak, Miriam. Byłem przerażony. A co z tobą? - spyta- łem. - Masz jakieś plany? - Nie - odparła krótko. - Zaledwie marzenia. - Na przykład jakie? - Być dobrą żoną, eszet chajil, pobożnego i wykształconego człowieka. - I jak dotąd nie trafił ci się nikt wystarczająco "poboż- ny"? - spytałem z niemałym niepokojem. - Właśnie - odparła, jakby zakłopotana. - Miałam jed- nak jeszcze jedno marzenie... - Tak? - próbowałem dodać jej otuchy. Spuściła wzrok. - Chciałam znaleźć kogoś równie mądrego jak mój ojciec. Kogoś, kto by wiedział nie tylko, jak się modlić... - zawahała się, a po chwili dodała jeszcze ciszej, zwierzając się z najskryt- szych myśli: - ...ale też potrafił się śmiać. W naszej religii jest przecież tyle radości. Aż fiknąłem koziołka w duchu. - No cóż, sądzę, że ja potrafię się śmiać - powiedziałem. - Wiem - odparła z nikłym uśmiechem. - Wiem to od chwili, gdy zobaczyłam, jak śpiewałeś w księgarni. Domyśliłam się, że Ojciec Wszechświata zesłał nam cię ze szczególnych względów. Jesteś taki radosny, Danielu. Rozjaśniasz wszystko wokół niczym zapalona świeca. Umilkła nagle, najwyraźniej speszona. - Za dużo mówię. - Nie, nie - zawołałem. - Proszę, mów dalej. Mów wszyst- ko, co tylko zechcesz. Uśmiechnęła się z zakłopotaniem, po czym rzekła niemal szeptem: - Resztę muszą powiedzieć inni. Najpierw odbyłem prywatną rozmowę z rebem Vidalem i oficjalnie poprosiłem go o rękę córki. Myślałem, że odpowie "tak", ale był tak wzruszony, że tylko bez słowa chwycił mnie w ramiona. Mimo niepewności uznałem to za znak zgody. Vidal z dumą ogłosił wynik rozmowy reszcie rodziny i za- proponował, byśmy jeszcze zaczekali godzinę, dla pewności, że i nad Nowym Jorkiem zaświecą gwiazdy, aby mógł za- dzwonić do mojego stryja i omówić kontrakt małżeński. Palce mi drżały, gdy wykręcałem numer. Zaledwie usłysza- łem, że ktoś podniósł słuchawkę, wrzasnąłem: - To ja, Danny! Mam wspaniałe wieści! Odpowiedziała mi przeraźliwa cisza. Zniżyłem głos. - To ty, mamo? Czy coś się stało? Za sobą słyszałem zaniepokojone szepty Vidalów. - Och... -jęknąłem zdławionym głosem. - Przylecę pierw- szym samolotem. Kompletnie wstrząśnięty odłożyłem słuchawkę i zwróciłem się do moich gospodarzy: - Boję się, że musimy zaczekać z tą rozmową. Wydarzyło się coś okropnego. - Ale co, Danny? - przestraszyła się Miriam. - Mój stryj, Saul... - bełkotałem. - Szukali mnie po całym New Hampshire... Mój stryj, Saul, został postrzelony. Postrzelony. Nie mogłem uwierzyć we własne słowa. Z tego, co powiedziała mama, zrozumiałem, że niejaki Efraim Him- melfarb, członek starszyzny, tak się wściekł na polityczną deklarację stryja zamieszczoną w "The New York Times", że kupił pistolet i w szabat strzelił do Saula podczas poran- nego nabożeństwa. - Co ze stryjem? - Rebe Vidal był równie jak ja wstrząś- nięty. - Dosięgło go kilka kul - wymamrotałem. - Jedna utkwi- ła w głowie. Operowano go od razu, ale szanse przeżycia są... - Pół na pół? - spytał z nadzieją. - Nie. - W piersiach czułem rozżarzone węgle. - Jedna do miliona. Byłem tak oszołomiony, że nie mogłem pojąć całej potwor- ności tego, co się stało, i szukałem ucieczki w bezsensownych rozważaniach, jak Himmelfarb mógł pogwałcić tradycję, niosąc cokolwiek w szabat. Usłyszałem współczujący głos rebego Vidala: - Usiądź, Danny. Zadzwonię na lotnisko i dowiem się o samolot. Siedziałem jak skamieniały, myśląc o moim ukochanym stryju, mądrym i odważnym stryju, kiedy nagle zobaczyłem przed sobą dłoń Miriam, trzymającą szklankę wody sodowej. - Wypij - powiedziała łagodnie. - To ci pomoże. Dziwne, co? W takiej chwili całą siłą woli musiałem się powstrzymać, żeby jej nie dotknąć - a to właśnie było mi teraz naprawdę potrzebne. Rebe Vidal powoli wszedł do pokoju. - Przykro mi, Danielu - powiedział cicho. - Najbliższy samolot jest dopiero o siódmej rano. - Nie! - wykrzyknąłem. - Umrze do tego czasu. Jadę! - Nie, Danny... Zabraniam. - Przytrzymał mnie za ra- miona. - Są tragedie, którym nie możemy zapobiec, i takie, których możemy uniknąć. Nie pozwalam ci prowadzić samo- chodu w tym stanie. Wiedziałem, że ma rację, ale byłem tak zrozpaczony, że musiałem coś robić. Popatrzyłem na niego i zrozumiał. - Chcesz iść do szul, żeby się pomodlić? Skinąłem głową. Zwrócił się do żony i córki. - Nie czekajcie na nas. - Będziemy, tato. Będziemy czekać - odezwała się Mi- riam. Spojrzała na mnie z uczuciem. Gdy wkładaliśmy palta, rebe Vidal odezwał się: - Danielu, jest jeszcze wielu innych naszych ludzi, którzy chcieliby się pomodlić za silczańskiego rabiego. Pozwolisz, że ich wezwę? - Tak - odparłem cicho. - Chodźmy. Pomyślałem, że obecność większej liczby osób choć trochę zdejmie ze mnie ciężar bólu. Poszliśmy do niewielkiej synagogi, gdzie dołączyło do nas ponad dwudziestu wiernych. Śpiewaliśmy psalmy przez kilka godzin. Nikt nie wyszedł. Czasem tylko ktoś sięgnął po szklan- kę wody, lecz poza tym modły trwały bez najmniejszej przerwy, jak gdyby ważyły się losy świata. Dręczył mnie okropny smutek i poczucie winy. W dzień, gdy Eli obchodził swoją bar micwę, wypowiedzia- łem słowa, które wpłynęły na losy całej naszej społeczności. Prywatnie przekonałem Saula, że nie należy budować internatu na okupowanych terytoriach. Od tej pory spoczęła na nim publiczna odpowiedzialność. Został ugodzony kulą, która w is- tocie była przeznaczona dla mnie. Podczas modłów podszedłem do Arki Przymierza i rzuciłem się na kolana. - Panie, Boże ojców naszych, korzę się przed Tobą. Pozwól żyć Saulowi. Nie pozwól cierpieć sprawiedliwym. Niech Twój gniew spadnie na mnie. Proszę, wysłuchaj mnie, a będę Ci wiernie służył przez resztę moich dni. Amen. Zostaliśmy do świtu, a po porannej modlitwie wierni powoli wracali do domu, wyczerpani psychicznie i fizycznie. Kobiety, które także nie zmrużyły oka, czekały na nas z grzankami i kawą. Bałem się zapytać, czy są nowe wiadomości. Na szczęś- cie od razu odezwała się pani Vidal. - Danny, dzwoniła twoja matka... - Tak? - Wstrzymałem oddech. - Twój stryj... - wyjąkała. - Był operowany. Wyjęli kulę... Żyje. - Co? - aż zabrakło mi tchu. - Chirurg stwierdził, że to prawdziwy cud. Nie mogłem wykrztusić słowa. Popatrzyłem tylko na rebego Vidala, którego zmęczone oczy jakby zaszły mgłą, gdy rzekł półgłosem: - Czasem... chyba nawet wówczas, gdy tracimy niezachwia- ną wiarę, Ojciec Wszechmogący daje nam wyraźny znak, że wysłuchał naszych modłów. Miał rację. To był znak dla mnie. Nie mogłem dłużej uchylać się przed moim przeznaczeniem. Daniel Nie były to zwykłe święcenia. Stryj dopilnował, żebym zdał egzamin u co najmniej czterech szanowanych mędrców- Gedolei Hatorah - z różnych części miasta. Gdy myślę o tym dzisiaj, widzę ze zdumieniem, że wcale się nie uczyłem do tego sprawdzianu. Nie starałem się zapamiętać właściwych wersetów ani nie robiłem nic, co mogłoby mnie podnieść na duchu przy odpowiedziach na trudne pytania. Przez cały czas zachowywałem się jak lunatyk. Byłem w po- dwójnym szoku. Prześladowany wizją rabina padającego pod gradem kul przy otwartej Arce... postrzelonego przez jednego z nas. A z drugiej strony - dla zrównoważenia tej potworno- ści - nieprzytomnie zakochany i szczęśliwy dzięki Miriam. Wreszcie. byłem synem własnego ojca. Rabi Daniel Luria- silczański rabin. Chociaż był to czwartek, a ja przyszedłem pół godziny wcześ- niej, synagogę wypełniał zwarty tłum ludzi. Przeszedłem przez środek nawy, ubrany w stary tałes, który niegdyś należał do mojego ojca. Wierni wstawali, chylili głowy i wołali: "Jaszer kojach!", "Więcej siły!", "Obyś dożył stu dwudziestu lat!". Pokonałem trzy stopnie, stanąłem przed Świętą Arką i za- cząłem modlitwę: Przyjmij moją modlitwę w obfitości Twej łaski. Odwróciłem się w stronę wiernych, wsparłem dłonie na pochyłym pulpicie i popatrzyłem wokół. W dole widziałem morze głów i tysiące białych tałesów. Stryj Saul siedział na wózku w pierwszym rzędzie, a obok niego stał Eli. Spojrzałem na galerię, gdzie napotkałem promienne spo- jrzenia trzech kobiet, które miłowałem najbardziej na świecie: mojej matki, siostry oraz siedzącej między nimi Miriam, która za trzy tygodnie miała zostać moją żoną. Przez chwilę milczałem. Potem zaintonowałem jedyną mod- litwę odpowiednią na taką okazję: Błogosławię Cię, o Panie, nasz Boże, Królu Wszechświata, który zachowujesz mnie przy życiu, podtrzymujesz mnie i dajesz mi ten cudowny czas. Gdy wierni spontanicznie podjęli słowa modlitwy, zakryłem twarz dłońmi i rozpłakałem się. 79 Timothy W przeddzień Nowego Roku, kiedy pozostali goście - księ- ża, studenci i najbliżsi sąsiedzi - wyszli, Hardt zabrał Tima do swego gabinetu, nalał dwa kieliszki mocnego ginjinha i po- wiedział: - WypiJmy - Za coś szczególnego? - zapytał Tim. Hardt wysunął szufladę biurka i wyjął gruby plik papierów. Spojrzał na Tima i rozpromienił się. - Skończyłem. Oto książka, której tak bardzo obawia się von Jakob. Daję ci ją w geście braterskiego przymierza. - Nie rozumiem. - Jest twoja - powiedział z naciskiem Hardt. - Możesz ją dziś wieczorem przeczytać, a rano spalić. Możesz zresztą spalić już teraz. - Przerwał na chwilę, po czym dodał: - Albo też... możesz mi pomóc ją wydać. Szczęśliwego Nowego Roku, dom Timóteo. Jeszcze długo po wyjściu Hardta Tim stał bez ruchu. Potem powoli usiadł za biurkiem i skierował słabe światło lampki na maszynopis. Uniwersytecka sekretarka Hardta spędziła na pewno wiele godzin przepisując tekst i oprawiając całość. Umieściła nawet tytuł na okładce: "Ukrzyżowanie miłości". Tim nie musiał czytać całych czterystu osiemnastu stron, żeby wiedzieć, co zawierają. Hardt poruszał temat trudnej i- jego zdaniem - bezsensownej wstrzemięźliwości seksualnej księży. To, co mogło doprowadzić do wybuchu skandalu, był to ogrom danych. Hardt podawał fakty, przykłady, nazwiska i zeznania księży ze wszystkich zakątków katolickiego świata, którzy nie tylko wyrazili zgodę na wywiad, ale nawet pozwolili, by ujawnić ich personalia. Co więcej, wciąż pełnili funkcje duszpasterskie, chociaż otwarcie przyznawali się do utrzymy- wania stosunków cielesnych. Tim dobrze wiedział, że dzieje Kościoła pełne są historii o upadłych księżach i papieżach hołubiących swych "bratan- ków" w Stolicy Apostolskiej. Zaskoczyły go jednak relacje z Ameryki. Richard Sipe, psychoterapeuta z Baltimore, były mnich za- konu benedyktynów, zakładał, że przynajmniej połowa z pięć- dziesięciu tysięcy rzymskokatolickich księży ze Stanów Zjed- noczonych złamała ślub czystości. Mimo to Ernesto Hardt nie zbierał tych dokumentów z za- miarem zniszczenia Kościoła. Pragnął raczej przydać godności życiu ludzi, którzy służyli Bogu, nie rezygnując jednak z do- czesnych potrzeb emocjonalnych. O wpół do piątej rano Tim odłożył ostatnią stronę i uświa- domił sobie, że najlepszym argumentem na uzasadnienie ziem- skich potrzeb ludzi służących Bogu jest prywatne życie jego brazylijskiego przyjaciela. Nazajutrz podczas śniadania gospodarz zdawał się celowo unikać dyskusji o książce i przede wszystkim rozmawiał z dzieć- mi. Tim jak zwykle przekomarzał się z Isabellą, ale wyczuwał, że i ona z niepokojem oczekuje jego opinii. Tuż po ósmej wyprawiła Alberta i Anitę z domu i oboje- z właściwą dzieciom niechęcią - udali się do szkoły prowa- dzonej przez jednego ze współpracowników Hardta. Hardt zerknął na Tima i spytał z szelmowskim uśmiechem: - Dobrze spałeś, bracie? Timothy od razu przeszedł do sedna sprawy. - Uważam, że książka jest groźna, wywrotowa - i bardzo ważna. Von Jakob ma wszelkie powody, by obawiać się jej publikacji. - Znakomicie - ucieszył się Hardt. - To dowód, że do- brze wykonałem pracę. - Wciąż nie mogę się nadziwić, w jaki sposób sam jeden zdobyłeś te wszystkie informacje. - Och, Timóteo, wprawdzie moje nazwisko widnieje na karcie tytułowej, ale naprawdę miałem setki współautorów, którzy zbierali dla mnie dane we wszystkich zakątkach świata. Choćby w tym tygodniu do mojego biura przy uniwersytecie nadszedł ręcznie spisany raport z Czechosłowacji. - Wyjaśnił, że długotrwałe praktyki tamtejszego Kościoła udzielania po- tajemnych święceń kapłańskich, a nawet biskupich, doprowa- dziły do powstania całkiem sporego "podziemia" duchownych, wśród których było wielu żonatych. - Sądzisz, że von Jakob wie o tym? Hardt wzruszył ramionami. - Ojciec Święty na pewno. Może cię to zaskoczy, lecz ze względu na brak duchownych w Górnej Amazonii papież właśnie udzielił dyspensy dwóm żonatym mężczyznom, aby mogli zostać wyświęceni i pełnili tam obowiązki duszpasterskie. - Jak mógł uczynić coś, co zaprzecza wszystkiemu, w co wierzy? - zdumiał się Tim. - Bo jest realistą - odparł Hardt - i jako namiestnik Chrystusa ma obowiązek utrzymania Kościoła przy życiu. W tej sprawie jesteśmy jednomyślni. - Wytłumacz mi więc, w imię Boga, co ja tu robię!- zawołał Tim. - A nie przyszło ci nigdy do głowy, że Bóg wybrał cię, abyś głosił prawdę, a nie przemilczał ją? Powiedz mi szczerze, w co teraz wierzysz? Tim mówił wolno i z namysłem. - Jako realista - podkreślił to słowo - uważam, że skoro żonatym księżom wolno pełnić swoje obowiązki nad Amazon- ką, równie dobrze mogą to robić w Watykanie. Hardt obdarzył go radosnym uśmiechem. - Dziękuję, bracie. Ale co powiesz w Rzymie? W tym momencie arcybiskup Hogan odwrócił role. - Wiem, co chciałbyś, żebym powiedział, Ernesto. Ale pozwól, że najpierw coś tobie powiem. Prawda, choćby naj- bardziej godna podziwu, nie zawsze jest najlepszą drogą do szczytnego celu. Nie chodzi o mnie, ale przypuśćmy, że książka ujrzy światło dzienne... i zostaniesz ekskomunikowany. - Nie boję się - odpowiedział Hardt. - Wiem, bracie, lecz nie chcę, by Kościół cię stracił... - Ale co możesz na to poradzić? Rzym się tym nie prze- jmuje. - A jeśli spróbujemy to zmienić? Pomożesz mi zbudować coś nowego? - Na przykład? - spytał Hardt. - Na początek szpital - odparł Timothy. - Największej radości z faktu, że jestem księdzem, doznawałem tutaj, udzie- lając chrztów. - Przerwał i dodał ciszej: - I największego bólu - przy pogrzebach. Daj mi szansę przeprowadzić zbiórkę pieniędzy na budowę szpitala dziecięcego. - Póki ludzie rządzą Kościołem, nie zobaczysz zbyt wielu szpitali w dżungli - ostudził go Hardt. - Jeśli dasz mi dość czasu, bym spróbował, Ernesto, nie tylko wydam twoją książkę po angielsku, ale nawet sam ją przetłumaczę. Znam kilku świeckich bogaczy, którzy ze zro- zumieniem odniosą się do naszej sprawy. Hardt milczał przez chwilę, po czym rzekł ze skrywanym wzruszeniem: - Użyłeś wyrażenia: "nasza sprawa", dom Timóteo. Choć- by dlatego wstrzymam się z publikacją. - Na jak długo? - spytał Tim. - Jak długo będzie trzeba - odparł Hardt. - Albo póki nie zrezygnujesz ze zdobycia pieniędzy. Wieczorem, w przeddzień wyjazdu do Rzymu, Tim uroczyś- cie stanął przy ognisku wraz z Ernestem i Isabellą, szukając odpowiednich słów dla wyrażenia swych uczuć. Brazylijski ksiądz trzymał pod pachą plik papierów. Nagle rzucił je w płomienie. - Co ty zrobiłeś, Ernesto? - wykrzyknął zaskoczony Tim. - Teraz nie będziesz musiał kłamać przed Ojcem Świę- tym - odparł Hardt. - Możesz uczciwie powiedzieć, że wi- działeś, jak spaliłem moją książkę. - Ernesto, prosiłem tylko, żebyś zaczekał... nie niszczył jej... Hardt uśmiechnął się. - Sądzę, że nie powinieneś w Rzymie używać słowa: "zniszczył". Tym bardziej, że mam dla ciebie pożegnalny prezent. Podszedł do swego biurka i wyjął kilka małych czarnych krążków. - Może się zdziwisz, bracie, ale w dzisiejszej dobie nawet uniwersytety położone na skraju dżungli dysponują kompute- rami. Owiń dobrze te dyskietki w folię, zanim wsiądziesz do samolotu. - Ale dlaczego? - wyjąkał Tim. - Dlaczego mi je dajesz? - Przez ostrożność - wyjaśnił Hardt. - Gdyby coś złego spotkało mnie - lub nasz komputer - zawsze będę wiedział, że moja książka spoczywa bezpiecznie w pewnych rękach. Adeus, Tim. Módl się za mnie. Padli sobie w ramiona. 80 timothy Samochód z Watykanu czekał na lotnisku. Timothy od razu zadzwonił do ojca Ascarellego. - Nie, mój synu, jak mogłeś mnie obudzić, skoro od dnia, gdy zachciało ci się odejść, sam muszę wykonywać całą pracę? Jeszcze nie nauczyłem się dobrze pisać lewą ręką... - Co takiego? - nie zrozumiał Tim. - Nic, nic - zbył go Ascarelli. - Wpadnij do mnie z sa- mego rana. - Dziękuję, ojcze, ale czy mógłbym na chwilę spotkać się z tobą teraz? - Oczywiście, synu. Wstawię wodę, to napijemy się herbaty. Parę minut później czarna limuzyna zatrzymała się przed frontem Governatorio. Tim, mocno dzierżąc swoją walizkę, wyskoczył z auta. Bez tchu zatrzymał się przed apartamentem Ascarellego i lekko zapukał. Za drzwiami dało się słyszeć szuranie kroków. Drzwi się otworzyły i Tim ujrzał swojego mentora, ubranego w ten sam stary, wytarty szlafrok. - Benvenuto, figlio mio. Uściskali się na powitanie. Tim zauważył jednak, że Ascarelli klepał go po plecach tylko lewą ręką. Całą prawą część ciała miał nienaturalnie sztywną. - Co ci się stało, ojcze? - z niepokojem zapytał Tim. - Nic, nic. Drobne niedomaganie. Gdy usiedli, Ascarelli niedbale nadmienił, że niedowład pra- wej ręki to skutek małego ataku serca. Teraz, w osiemdziesią- tym roku życia, musiał się nauczyć posługiwać lewą ręką. Gwizd czajnika przerwał ich rozmowę. Tim kazał gospoda- rzowi spokojnie siedzieć i sam się zajął herbatą. Ostrożnie postawił kubek w zasięgu lewej ręki starca i usiadł naprzeciw. - Nie obawiaj się - uspokoił go Ascarelli. - Będę tutaj, gdy otrzymasz kardynalski kapelusz. - Nadal sądzisz ojcze, że przywiązuję wagę do tych rze- czy? - zaoponował Tim. - Nigdy o to nie dbałem i nadal nie dbam. - Mów, co chcesz, ale w całym Sekretariacie aż huczy o twoich osiągnięciach. Przez cały czas twego pobytu w Brazylii Hardt nie napisał ani jednego słowa herezji. Von Jakob na pewno cię wynagrodzi. - Mylisz się, ojcze. Hardt dużo pisał, ale nie publikował tego... na razie. Tim opowiedział Ascarellemu o swojej znajomości z Hard- tem i umowie, jaką zawarli. - Szpital dziecięcy... brzmi cudownie. Ale skąd chcesz zdo- być miliony dolarów na realizację tak ambitnego projektu? Świat jest pełen szczodrych katolików, jednak to tylko ludzie. Chcą własnych pomników, tak by znajomi mogli ich oglądać, idąc do pracy. - To już mój problem, ojcze. Mam do ciebie niewielką prośbę. Przywiozłem egzemplarz książki Hardta. - Co takiego? - z podnieceniem zapytał starzec. - Szyb- ko, pokaż. Tim sięgnął do walizki i wyjął małą paczuszkę starannie owiniętą w folię. - Co to jest? - podejrzliwie spytał Ascarelli. - Kanapka? - To tylko strawa dla umysłu - odpowiedział Tim, roz- wijając folię i wyjmując sześć dyskietek. - Pamiętasz, ojcze, temat mojej pracy? - Owszem. "O problemach związanych z małżeństwem duchownego". Dlaczego pytasz? - Ta książka rozwiązuje problemy - cicho oznajmił Tim. - Jesteś pewien? - Kardynał von Jakob niemal się uśmiech- nął. Tim nigdy dotąd nie widział go w takim nastroju. - Tak, Wasza Eminencjo. Widziałem, jak palił książkę. - Deo gratias - powiedział kardynał. - Spisałeś się zna- komicie. Ale na tym się nie skończyło. - Wiesz, z kim się kontaktował? - brzmiało następne pytanie. - Skąd czerpał informacje? - Z całym szacunkiem, Eminencjo - odparł Tim, usiłując ukryć pogardę, jaką czuł dla Wielkiego Inkwizytora - ale postępowałem zgodnie z wytycznymi. Nikt mi nie wręczył aparatu z mikrofilmem i nie kazał odgrywać Jamesa Bonda. Niemiec skinął głową. - To prawda. Chociaż... szkoda, że przepuściłeś taką oka- zję. Mimo to jestem pewien, że papież będzie zadowolony. Pierwszą nagrodą Tima było niewielkie, lecz eleganckie mie- szkanko w budynkach Pałacu Apostolskiego. Gdy już spakował wszystkie książki, po raz pierwszy za- dzwonił jako specjalny wysłannik papieża. Księżniczka Santiori ucieszyła się z jego powrotu i - zgod- nie z jego oczekiwaniami - zaprosiła nazajutrz na lunch. - Wszyscy o tobie mówią, caro. Przygotuj się na dłuższą wizytę, gdyż chcę ci zadać masę pytań. Pełen optymizmu, Tim powędrował do Governatorio, gdyż zgodnie z obietnicą chciał zabrać ojca Ascarellego na kolację do "Da Marcello" na Zatybrzu. Nikt nie odpowiedział na pukanie. Być może skryba zasnął. Tim załomotał mocniej. Portiere, który w głębi korytarza odkurzał chodnik, podszedł w jego stronę. - Przykro mi, Wasza Ekscelencjo, lecz ojca Ascarellego tuż po południu zabrano do Santa Croce. Tim zbladł. - Źle z nim? - Wasza Ekscelencjo... - odparł portier. - On ma prze- cież osiemdziesiąt lat. Jak ma być dobrze? Tim pędem puścił się do odległego o parę przecznic szpitala. Po drodze przynajmniej raz usłyszał uwagę przechodzącego księdza: - Jeszcze jeden zwariowany Irlandczyk, jak Murphy. Za- wsze muszą biegać. Po pięciu minutach od wejścia do szpitala Tim już wiedział, że ojciec Ascarelli żyje, choć przeszedł kolejny zawał. Profesor Rivieri wstrzymał wszelkie wizyty do czasu wieczornego ob- chodu. Tim bez słowa skinął głową i bezzwłocznie poszedł do szpi- talnej kaplicy, by się pomodlić. Potem powędrował wzdłuż Tybru. Mrok gęstniał nad mia- stem - i w jego sercu. Nigdy dotąd nie zaznał podobnego smutku, bo też nigdy nie bolał nad utratą ukochanych ro- dziców. Kiedy wrócił, profesor Rivieri już czekał na niego. - Obawiam się, że atak poczynił niemałe szkody. To tylko kwestia czasu... Za zezwoleniem lekarza, Tim usiadł przy łóżku chorego, rozmawiał chwilę z przyjacielem, recytował jego ulubione łaciń- skie wiersze. Próbował się uśmiechać, kiedy chory słabym głosem po- prawiał jego błędy. Pedanteria słowa pozostała bodaj jedyną radością starego skryby. Tim chciał odwołać spotkanie z księżniczką, lecz Ascarelli uparł się, że "głodujące dzieci są ważniejsze od umierającego starca". Z ciężkim sercem dotarł do palazzo, obojętny na urodę dnia i szalone wyczyny motocyklistów. Smutne wieści zmąciły także radość księżniczki. Zaraz na- kazała swemu sekretarzowi wysłać do szpitala bukiet najpięk- niejszych kwiatów. Tim nie krył zdenerwowania. Do tej pory prosił o pieniądze najwyżej na naprawę dachu kościoła parafialnego. Nie wiedział nawet, czy zdoła wymienić tak ogromną sumę, jakiej potrze- bował, kolejny więc raz dokonał w myślach obliczeń. Po lunchu przeszli do patio, żeby wypić kawę. Tim uważnie patrzył na swoją patronkę. Księżniczka była mocno wzruszona jego opowieściami o nędzy brazylijskich dzieci. Nadszedł chyba właściwy moment, by zaapelować do niej o pomoc. - Księżniczko, dzieci potrzebują szpitala. W dwudziestym wieku nie powinny umierać na czerwonkę i odrę. - Zgadzam się - odparła ze współczuciem. - Ile to by mogło kosztować? Tim poczuł, że serce wali mu jak młotem. Wypił łyk wody mineralnej. - Coś około ośmiu milionów dolarów. - Starał się mówić suchym, rzeczowym tonem. Zapadła cisza. Księżniczka przez chwilę rozważała jego sło- wa. Wreszcie odezwała się żarliwie: - Nie ma o czym mówić, Timoteo. Musisz mieć te pienią- dze. Sama dopilnuję, żebyś je dostał. Tim miał łzy w oczach. - Niech cię Bóg błogosławi, Cristino. - Zawahał się przez chwilę, zastanawiając się, czy nie powinien wstać i wziąć ją w ramiona. Ona jednak znów się odezwała: - Posłuchaj, Timoteo, utworzymy komitet. Znam najświet- niejsze rzymskie rody... wszystkie, nawet te, które nie utrzy- mują bliższych związków z Kościołem. Zaproszę ich przed- stawicieli, byś mógł wyłuszczyć swą prośbę. Przy następnej okazji urządzimy prawdziwą galę i będziemy lansować dob- roczynność. Wierz mi, zjawi się nawet Jego Świątobliwość. Dała piękny przykład szlachetnej rzymskiej sztuki, jak po- wiedzieć "tak", myśląc "nie". - Cristino - przerwał Tim z narastającym gniewem.- Siedzimy tutaj, popijamy kawę i planujemy kolejne bale, a tam dzieci umierają w ramionach matek. Jestem pewien, że jeśli zbierzesz swoich przyjaciół i okażą się równie czuli i wrażliwi jak ty, to kiedy przemówię do nich, wystawią czeki, i to na duże sumy. Księżniczka była najwyraźniej zdumiona. Czyżby Timothy niewłaściwie odczytał jej intencje, jej szczerą chęć pomocy? - Drogi chłopcze... - odezwała się jak do małego dziec- ka. - Nikt nie może być - jak by to ująć? - tak... brutalny w swoich wymaganiach. Bez względu na szczytny cel tej spra- wy, moi znajomi nie mogą finansować każdej działalności charytatywnej w Rzymie, bo sami pozostaną bez środków do życia. - Wątpię - odparł Tim. Był mocno zakłopotany, lecz wyczuwał, że nigdy więcej nie trafi mu się podobna szansa, mówił więc bez ogródek. - Księżniczko, nawet ty mogłabyś wypisać taki czek i pra- wie byś tego nie odczuła. - To już lekka przesada, Wasza Ekscelencjo - powiedziała chłodniejszym tonem. Tim wstał i zaczął chodzić w tę i z powrotem, próbując zapanować nad emocjami. - W głębi serca wciąż jestem prostym chłopcem z Brook- lynu - zaczął swoją przemowę. - Nic nie wiem o świecie wielkiej finansjery. Lecz nawet gdybym nie był tytularnym arcybiskupem, domyśliłbym się, że twój kościół, Santa Maria delle Lacrime, ma taką wartość, że Watykan bez wahania zapłaciłby sumę wystarczającą na wybudowanie pięciu szpitali. - Oszalałeś? - rzekła. - Sugerujesz, że mam sprzedać kościół od stuleci będący w rękach Santiorich, by sfinansować jakąś klinikę dla obcych ludzi mieszkających w dżungli? Tim z całych sił walczył z gniewem. To kobieta. Samotna. Stara. A jednak nie mógł się powstrzymać. - Wasza Wysokość... Na ścianach twojej jadalni wiszą dzieła sztuki, które mogłyby być ozdobą największych muzeów świata. Codziennie czytam o obrazach sprzedawanych na aukcji za miliony dolarów. Masz pokoje pełne dzieł starych mistrzów... Spocony i bez tchu umilkł, by się opanować. Księżniczka zachowała niewzruszony spokój. - Myślę, że powinniśmy się pożegnać, Wasza Ekscelencjo- powiedziała po prostu. - Przepraszam - odparł cicho. - Trochę mnie poniosło. Naprawdę przepraszam. Uśmiechnęła się. - Drogi Timothy... Nigdy nie spotkałam kogoś o tak czys- tym sercu. Podziwiam cię i zawsze będę o tobie myślała jak najlepiej. Był odprawiony. Dawniej, po równie gorzkich doświadczeniach, Tim biegł do swego przyjaciela po radę i pocieszenie. Teraz prawie ze wstydem szedł do szpitala, gdzie Ascarelli leżał na łożu śmierci, bez wątpienia czekając na wieść o zwycięstwie. Dotarł tam dopiero po zmroku, kiedy niebo przybrało barwę jego myśli. Profesor Rivieri przyjął go z bardzo poważną miną. Tim, przestraszony, oczekiwał najgorszego. - Zmarł, professore? Lekarz pokręcił głową. - Wystąpiły zaburzenia w krążeniu. Wątpię, czy przeżyje tę noc. - Jest na tyle przytomny, by mnie poznać? - z troską zapytał Tim. - Tak, arcybiskupie Hogan. Jest pan chyba jedyną osobą, którą wzywa z imienia. Chciał, by to Jego Ekscelencja udzielił mu ostatniego namaszczenia. Timothy skinął głową. - Niech pan poprosi szpitalnego kapelana o pożyczenie mi stuły oraz innych... - nie mógł dalej mówić. Lekarz łagodnie położył mu dłoń na ramieniu. ; - Wasza Dostojność, ojciec Ascarelli ma za sobą długie i szczęśliwe życie. Widzę po nim, że jest gotów na spotkanie śmierci. Kwadrans później Tim był już przy łóżku starca. Ascarelli oddychał z trudem i - chociaż zawsze był wiernym sługą ' Kościoła - kosztowało go wiele wysiłku, by głośno powtarzać ; słowa Tima. Oczywiście mówili po łacinie. ! Potem zapadł w sen, być może ostatni. Tim ani na chwilę nie odszedł od łóżka, gdyż nie chciał, aby stary jezuita po przebudzeniu musiał go szukać. Chwilę po jedenastej jego cierpliwość została nagrodzona. Skryba uchylił powieki i szepnął: - To ty, Timoteo? - Tak, ojcze. Nie przemęczaj się. - Bez obaw, figlio. - Ascarelli przerywał po każdym sło- wie dla zaczerpnięcia oddechu. - Jak powiada poeta: "Nox est perpetua una dorimenda". Mam przed sobą długą noc wypoczynku. Aby przekonać Tima, że wciąż potrafi logicznie myśleć, kazał mu opowiedzieć o spotkaniu z księżniczką. Nie - myślał Tim - nie mogę być zwiastunem złych wieści. Choć z drugiej strony, skoro pamięta, gdzie byłem, ucieszyłby się, że raz jeszcze udało nam się ujawnić ludzką hipokryzję. Zawsze to lubił. Mówił oględnie, przedstawiając się w roli nieokrzesanego głupca i podkreślając komiczny aspekt całego wydarzenia. Na koniec jednak mimo wszystko nie zdołał ukryć rozgoryczenia. Skryba spojrzał na niego i westchnął filozoficznie, jakby chciał powiedzieć: "Czego oczekiwałeś od tej hipokrytki?". Potem zmienił temat. - Wiesz, Timoteo, dla takiego pedanta jak ja nawet śmierć jest pouczającym doświadczeniem. Gdy cię nie było, przez całe popołudnie rozmyślałem nad tekstem napisanym przez Sofok- lesa, kiedy też był już jedną nogą w grobie. Pamiętasz Edypa w Kolonie...? Starego króla, zwracającego się do swych córek? Zmarszczył spocone czoło, wygrzebując z zakamarków umy- słu właściwe zdania: - Jedno słowo, które rekompensuje wszystek trud życia. To... miłość. - Spod półprzymkniętych powiek zerknął na swego duchowego wychowanka. - Pamiętasz? Po grecku brzmi to... - To philein - odpowiedział Tim. - Ludzka więź. - Nigdy mnie nie zawiodłeś. - Ascarelli uśmiechnął się słabo. - To właśnie nadawało sens memu życiu. Kapłan bez trudu może wielbić Boga. Trudniej kochać bliźniego. Z drugiej strony, gdyby to było bez znaczenia, po co mie- libyśmy żyć na tym świecie? Dziękuję Bogu, że dał mi ciebie, Timoteo. Że dał mi kogoś, z kim mogłem dzielić miłość do Niego. Wyczerpany, głębiej wtulił głowę w poduszkę. Milczał przez kilka minut, aż w końcu zdołał zebrać siły, by znów przemówić. Ale szepnął tylko: - Grazie, figlio mio... Dziesięć minut później wszedł profesor Rivieri, przyłożył stetoskop do piersi leżącego, a potem wypełnił akt zgonu papieskiego skryby, ojca Paolo Ascarellego, jezuity. Tim poczuł się opuszczony. W gabinecie lekarskim zastał monsignora Murphy'ego oraz ojca przełożonego Towarzystwa Jezusowego, Guillerma Mar- tineza. Sekretarz papieża tylko skinął głową na widok Tima i po- wiedział do ojca Martineza: - Jego Świątobliwość jest głęboko zasmucony śmiercią ojca Ascarellego. Przyśle samochód, by przewieźć ciało na rodzinny cmentarz w Piemoncie. - Monsignor Murphy - łagodnie przerwał Tim. - Czy w kondukcie znajdzie się miejsce dla mnie? Zanim sekretarz zdążył odpowiedzieć, głos zabrał ojciec Martinez: - Oczywiście, Wasza Dostojność. Paolo cię kochał. Zawsze wyrażał się o tobie z najwyższym podziwem i miłością. - Ja czułem do niego to samo - odparł Tim przez ściśnięte gardło. Dwa dni później siedział w papieskiej limuzynie, zmierzającej na północ, przez żyzne ziemie w dolinie Padu. Wraz z nim jechało czterech jezuitów i ojciec Martinez. Ciążyła im żałoba, lecz długie i pogodne życie ojca Ascarellego skłaniało raczej do przemyśleń niż smutku. Grobowiec rodziny Ascarellich stał na wysokim wzgórzu, skąd rozciągał się widok na jezioro Garda. W pogrzebie wzięli udział siostrzeńcy i siostrzenice skryby, krewni i kuzyni, oraz starzy znajomi, z których jeden przed- stawił się jako dottor Leone, adwokat rodziny. Ceremonia trwała krótko, gdyż zgodnie ze stanowczym żą- daniem zmarłego nie było żadnych przemówień. Krewni zaprosili przybyłych z Rzymu duchownych do domu na collazione. Samochody z wolna ruszyły wśród wspaniałych winnic Piemontu, minęły kamienny mur i solidną żelazną bramę. Przejechali jeszcze z pół kilometra, zanim dotarli do dużego domu, przed którym rozstawiono stoły pełne miejscowych przysmaków. Tak jak zapewne pragnąłby stary skryba, stypa przebiegała pod znakiem toastów i zabawnych anegdot, a pogrzeb zmienił się w radosną afirmację życia. Po południu dottor Leone z szacunkiem poprosił Tima i ojca Martineza o chwilę prywatnej rozmowy. Przeszli do wysoko sklepionej biblioteki, z antycznym biurkiem ustawionym w po- bliżu ogromnego, sięgającego sufitu okna. - Mam nadzieję, że wybrałem stosowną chwilę, choć jes- teśmy z dala od Rzymu. Chcę powiedzieć parę słów o tes- tamencie, jaki zostawił Paolo... zwłaszcza że właśnie was, oj- cowie, wyznaczył na egzekutorów. Jezuita bez słowa skinął głową, lecz Timothy, nieco zasko- czony, mruknął: - Tak... oczywiście, dottore. Usiedli. Leone wyjął kopertę z teczki, którą wcześniej zo- stawił przy oknie. - Instrukcje są nadzwyczaj jasne. Chodzi jedynie o kodycyl, ale z tym także nie powinno być większych trudności. Włożył okulary, uważnie przeczytał dokument, po czym energicznie odłożył go na biurko. - Urzędowy język, zwłaszcza prawniczy, bywa nie do znie- sienia. Wiem, co mówię, gdyż sam to pisałem. Czy mogę po prostu streścić wszystkie punkty testamentu? Obaj duchowni skinęli głowami. Prawnik zdjął okulary i zaczął: - Paolo był jedynym synem, zatem odziedziczył po ojcu praktycznie wszystkie winnice... z wyjątkiem tego, co dostały siostry, niech spoczywają w pokoju. Jako lojalny jezuita, Paolo wyraził wolę, aby po jego śmierci wyłącznym właś- cicielem majątku stało się Towarzystwo Jezusowe, pod warun- kiem - to podkreślał ze szczególną stanowczością - że dochody zostaną przeznaczone na działalność misyjną Towa- rzystwa w Trzecim Świecie. Prosił także, aby ojciec przełożony zakonu skorzystał w tej sprawie z rady arcybiskupa Hogana, w chwili spisywania testamentu pracującego wśród biednych w Brazylii. Timothy i ojciec Martinez wymienili spojrzenia, bez słów przysięgając, że dołożą wszelkich sił i starań, aby wspólnie wypełnić wolę ojca Ascarellego. Tim zwrócił się do prawnika. - Co jeszcze, dottore? - spytał. - Nic, Wasza Ekscelencjo. To alfa i omega. Rok w rok, po zakończeniu zbiorów, podejmiecie wspólną decyzję, w jaki sposób wykorzystać pieniądze ze sprzedaży. Ja także jestem egzekutorem, lecz nie mam prawa głosu. Ojciec Martinez przemówił pierwszy. - Mam nadzieję, że ta suma wystarczy na ufundowanie dorocznej nagrody dla studentów łaciny w pobliskim semina- rium, dla uczczenia pamięci Paola. Oczy prawnika rozszerzyły się ze zdumienia. - Ach, rozumiem, o co chodzi. Ojciec Ascarelli żył wyłącz- nie z watykańskiej pensji, od ponad trzydziestu lat byłem więc inwestorem jego dochodów z winnicy. Już to wystarczy, by wybudować kilka dużych szkół. - Aż tyle? - spytał zaskoczony jezuita. Leone uśmiechnął się. - Zapewniam, że prawdziwy problem tkwi zgoła gdzie indziej. Nie wątpię, że dyskusja, jak wydać doroczny dochód, będzie za każdym razem ciągnąć się miesiącami. - Co to znaczy? - z zapartym tchem spytał ojciec Mar- tinez. - Ceny wina ciągle wzrastają - odparł adwokat. - Tu zaś powstają najprzedniejsze gatunki. Tylko w zeszłym roku przekazałem do banku prawie trzy miliardy lirów. Timothy, który do tej pory nie mógł wykrztusić słowa, teraz aż stracił oddech. Była to oszałamiająca suma, prawie dwa miliony dolarów. Nagle odkrył, że tylko po łacinie potrafi wyrazić swą wdzięczność. - Deo gratias! - zawołał. - Nie - z humorem poprawił go ojciec Martinez. - As- carello gratias! - po czym zwrócił się do prawnika: - Na początku wspomniał pan o kodycylu. - Tak - odpowiedział Leone. - Paolo wezwał mnie dzień przed śmiercią. Wyjawił, że ojciec Hogan nosi się z zamiarem wybudowania szpitala dziecięcego w Brasilii. Nalegał, żeby potraktować to priorytetowo i zostawił w tym celu odpowiedni zapis, poświadczony przez dwie pielęgniarki. Sprawa, niestety, nie trafiła do notariusza, ale... Ojciec przełożony uniósł dłoń, przerywając dalszą wypo- wiedź prawnika. - Nie potrzeba tego legalizować, Avvocato. Słowom Paola wystarczy jeden świadek. - Ojciec Martinez ma na myśli Boga Wszechmogącego- z uśmiechem wyjaśnił Tim. Gdy pozostali księża szykowali się do długiej drogi powrot- nej, Timothy poszedł do winnic Ascarellego. Dopiero teraz spostrzegł, że ciągną się po horyzont. Kiedy był już na tyle daleko, że nie mogli go słyszeć inni, spojrzał w szkarłatne niebo i zawołał z radością: - Niech cię Bóg błogosławi, ojcze Ascarelli. Ocaliłeś tysiące chorych dzieci... i moją duszę - dokończył szeptem. Kawalkada w końcu dotarła do Rzymu. Tim, choć wyczer- pany fizycznie i psychicznie, wiedział, że nie spocznie, póki się nie pomodli za duszę swego ukochanego mentora. O wpół do dwunastej w nocy plac św. Piotra był pusty i słabo oświetlony. Tim słyszał echo swoich kroków po ka- miennym bruku. Doszedł do głównego wejścia i ze zdumie- ' niem zauważył, że olbrzymie brązowe wrota są zawarte. ; Był zły na siebie, iż nie pamiętał, że bazylikę zamykano o zachodzie słońca i otwierano dopiero z pierwszymi promie- niami świtu. Gdy ruszył wolno przez Via della Conciliazione, w stronę rzeki, przypomniał sobie słowa Chrystusa, zapisane przez Mateusza w rozdziale szóstym. "Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy (...) żeby się ludziom pokazać. (...) Ty zaś, gdy chcesz się modlić (...) módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój (...) odda tobie" *. Zgodnie z pouczeniem Zbawcy pomodlił się w duchu. "Ojcze nasz, który jesteś w niebie, niech się święci imię Twoje! Niech przyjdzie królestwo Twoje; niech Twoja wola spełnia się na ziemi, tak jak i w niebie" 81 Timothy Biskup pomocniczy miasta Chicago patrzył z okna gabinetu na szare ulice swej metropolii - największej katolickiej diecezji w Ameryce. Siedzący w kącie młody absolwent St. Mary's of the Lake zawzięcie wodził ołówkiem po papierze, usiłując nadążyć za potokiem słów prałata. Zadzwonił telefon. Młody ksiądz podniósł słuchawkę. - Och... - powiedział, wyraźnie zbity z tropu. - Tak... zaraz... - O co chodzi? - zapytał biskup. - To z Rzymu, Wasza Ekscelencjo - bez tchu wyszeptał młodzieniec. - Prawdopodobnie rozmawiałem z Watykanem... ale tylko z centralą. - Dowiedz się, kto dzwoni - polecił George Cavanagh, jakby takie telefony były czymś najzupełniej codziennym. Sekretarz rozmawiał z kimś przez chwilę, po czym oznajmił: - Niejaki Timothy Hogan. - Mój drogi Jerzy - z niezadowoleniem cmoknął George. - Mówisz o ogólnie szanowanym arcybiskupie i nun- cjuszu papieskim. - Przejął słuchawkę. - Salve, Wasza ~ks- celencjo. Czemu zawdzięczam ten niezwykły zaszczyt? - Poświęcisz mi pięć minut? - spytał Tim z lekka zdu- szonym głosem, ale mogło to być wynikiem zakłóceń na łą- czach. - Tobie, Timmo, nawet sześć. Co się stało? Tim powiedział mu najpierw o śmierci ojca Ascarellego. - Naprawdę mi przykro - odparł George. - Wiem, ile dla ciebie znaczył. - Dziękuję. Chcę omówić z tobą pewną niezwykle istotną sprawę - z powagą oznajmił Tim. - Sam jesteś? Biskup pomocniczy miasta Chicago popatrzył na sekretarza i powiedział uprzejmie: - Przepraszam cię na chwilę, Jerzy. To poufna sprawa. Młody ksiądz skinął głową i zniknął za drzwiami. - Dobrze, Timmo. Jeśli moi wrogowie nie założyli pod- słuchu, jesteśmy teraz sami. - Rzeczywiście masz wrogów? - zaniepokoił się Tim. - Oczywiście. Zaniedbywałbym swoje obowiązki, gdybym ich nie miał. Mów, w czym mogę ci pomóc. - Czytałem gdzieś, że pełnisz funkcję doradcy zarządu przy czymś, co się nazywa Katolicki Dom Wydawniczy Ame- ryki. To prawda? - Tak - odparł George. - Tyle tylko, że pełna nazwa brzmi Nowy Katolicki Dom Wydawniczy Ameryki. Nie po- wiesz mi chyba, że napisałeś książkę? - To nawet więcej - odparł Tim. - Co sądzisz o opub- likowaniu angielskiego przekładu traktatu Ernesta Hardta na temat małżeństw duchownych? - Ernesta Hardta? - z szacunkiem powtórzył George.- Kiedy mógłbym przeczytać maszynopis? - Domyślałem się, że mimo pułapek władzy nie zaprzedałeś swoich zasad. Wysłałem ci dyskietki za pośrednictwem Federal Express. Tekst jest po portugalsku, ale sądzę, że w ciągu miesiąca uporam się z tłumaczeniem. - I chcesz zachować anonimowość, prawda? - Nie, George. Jeśli przekład będzie wystarczająco dobRY, możesz wydrukować moje nazwisko. - Wybacz, bracie, ale muszę cię ostrzec, że nie jest tO najlepsza droga do kariery. - Właśnie - odparł Tim. - Zrezygnowałem z kariery. - Co takiego? - zdumiał się George. - Lepiej usiądź. To długa historia. George z uwagą słuchał opowieści Tima o jego wewnętrznej wędrówce, jaką odbył pod duchowym przewodnictwem Hart- ta. Był głęboko poruszony, gdy Tim skończył. - Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, co powiedzieć. Z jed- nej strony, chciałbym cię widzieć na Piotrowym Tronie. A z drugiej, przypuszczam, że masz zadatki na świętego. Jeśli chcesz, to pomogę ci znaleźć jakąś posadę katechety w Stanach. - Nie, George. Dziękuję. (:hyba wezmę urlop z Kościoła. - Po co? - Wybacz, Wasza Ekscelencjo, ale jedyną wskazówkę co do moich zamiarów znajdziesz w Pierwszym Liście św. Jana, rozdział czwarty, werset ósmy. Dziękuję za wszystko. Niech cię Bóg błogosławi. George Cavanagh odłożył słuchawkę i półgłosem zacytował wspomniany fragment: "Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością". Zastanawiał się chwilę, a potem szepnął w duchu: "Mam nadzieję, że jest równie pobożna i piękna, jak ta, z którą cię widziałem w Jerozolimie". 82 Debora Eli podejrzliwie spojrzał na mężczyznę, który pojawił się w drzwiach ich chaty. - Jesteś jej synem? - spytał nieznajomy. Był wysoki i opalony, z włosami spłowiałymi od słońca. Na pewno przybył z daleka, gdyż mówił po hebrajsku trochę niepewnie, z amerykańskim akcentem. - Woli pan rozmawiać po angielsku? - zapytał Eli. - Tak, jeśli można - odparł mężczyzna. - Wiem, że kaleczę święty język. Pozwolisz, że wejdę? Eli, jak każdy nastolatek, miewał swoje humory, ale nigdy nie był nieuprzejmy. Teraz jednak coś go drażniło w zachowa- niu gościa. - Matki nie ma - odparł cierpko, w nadziei że obcy zniechę- ci się i odejdzie. - Kończy pracę w szkole dopiero po piątej. - Och, jest nauczycielką? - zainteresował się przybysz. - Skąd te wszystkie pytania? - zadziornie odezwał się Eli. - Jestem jej dawnym przyjacielem - wyjaśnił Ameryka- nin. - I przebyłem dość długą drogę, by ją zobaczyć. - Co to znaczy "długą"? - spytał chłopiec. - Brazylia wystarczy? - uśmiechnął się nieznajomy. - Kpi pan ze mnie? - Nie. Jeśli powiem: "proszę" po portugalsku, pozwolisz mi wejść? Jesteś dość nieuprzejmy. - Och... - zawstydził się Eli. - Chyba ma pan rację. Przepraszam. Po prostu... nie spodziewałem się nikogo. Napije się pan kawy albo coca-coli? - Nie masz nic mocniejszego? - Jeśli chce pan coś naprawdę mocnego, to w kantynie jest piwo - drwiąco odparł chłopiec. - Dobrze, niech będzie kawa, jeśli nie sprawi ci to kłopotu. Eli rozmyślnie stanął tyłem do gościa, włączając elektryczny czajnik. Potrzebował trochę czasu, żeby nieco ochłonąć. Od- wrócony, nie mógł widzieć, że nieznajomy uważnie mu się przypatruje. Nie mógł także odczytać jego myśli: Znam tego chłopca. Nie tylko dlatego, że przypomina Deborę... to coś więcej. Rozpoznaję jego zachowanie. Otwierając szafkę, by wyjąć puszkę z kawą rozpuszczalną, Eli spojrzał na pożółkły wycinek z gazety, który Debora kiedyś przypięła do wewnętrznej strony drzwiczek. Papier był pomar- szczony jak jesienny liść. Przyjrzał się fotografii. Potwierdziła jego domysły. Nie od- wracając głowy, spytał: - Słodzisz, ojcze? - Tylko jedną łyżeczkę. Skąd wiesz, że jestem księdzem? Widać to mimo sportowej koszuli? Eli odwrócił się. - Nie wygląda ojciec na księdza. - Zmierzył go wzro- kiem. - Bardziej na arcybiskupa. - Naprawdę? - zdumiał się gość, lecz zaraz podjął grę chłopca. - Wielu arcybiskupów odwiedza wasz kibuc? - Nie - padła odpowiedź. - Ojciec jest pierwszy. Ale tak się składa, że mój prawdziwy ojciec robi w tym interesie. Uśmiech zamarł na twarzy gościa. Nieznajomy przez chwilę nie mógł wydusić ani słowa. - Nie mówisz poważnie. - Nie - zgryźliwie odparł chłopiec. - Jaki ojciec, taki syn. Dwie pary identycznych niebieskich oczu spoglądały na siebie przez chwilę. - Nigdy mi nie powiedziała - szepnął Tim. - A co by to zmieniło? - Wszystko! - odpowiedź Tima płynęła z głębi serca.- Wszystko. - No, to nieco się spóźniłeś, wielebny. Przegapiłeś nawet moją bar micwę. Chociaż z drugiej strony, nikt by cię nie wezwał do czytania Tory. Dobrze - pomyślał Tim, odzyskując panowanie nad so- bą. - Jeszcze zobaczysz, co potrafię. - Posłuchaj, bojczik, równie dobrze jak ty umiem czytać Biblię. - Po hebrajsku? - I po aramejsku. Po syryjsku, jeśli potrzeba. A skoro o tym mowa, kiedy ostatni raz studiowałeś Zwoje znad Morza Martwego? Eli był zupełnie zbity z tropu. Przez chwilę panowało napięte milczenie. - Matka wie o twoim przyjeździe? - Nie - odparł Tim. - Jeszcze przed paroma dniami sam o tym nie wiedziałem. Dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę ze znaczenia tego, co zrobił. Siedemdziesiąt dwie godziny wcześniej stał na roz- stajach życia. Całym sercem chciał służyć Bogu, a mimo to obietnica Nieba nie zdołała wypełnić jego wewnętrznej pustki. Wiedział, że potrzebuje Debory. Zawsze jej potrzebował. Ale może popełnił błąd, sądząc, że po tylu latach nadal odwzajem- nia jego uczucia? - Jak długo zostaniesz? - spytał chłopiec. - To zależy. - Od czego? - Od tego... czy twoja matka... ucieszy się na mój widok. - Na pewno nie, jeśli ma choć trochę rozsądku. Zasłużyła na prawdziwego męża, a nie na jakiegoś chrześcijańskiego astronautę, który raz na dziesięć lat zlatuje na Ziemię. - Na czternaście - poprawił go Tim. - A ty zasługujesz na prawdziwego ojca. Eli wzruszył ramionami. - Do tej pory dawałem sobie radę bez niego. A właściwie co robiłeś w Brazylii? - Zmieniasz temat - z rozbawieniem zauważył Tim. - A czego się spodziewałeś? - rozzłościł się Eli. Mówił lekko łamiącym się głosem. - Wparowałeś tutaj niczym pro- rok Eliasz i oczekujesz, że będę skakał ze szczęścia? Gdzie, do diabła, byłeś, kiedy dorastałem? Był bliski płaczu. Tim, głęboko wzruszony, miał ochotę wziąć go w ramiona. - Proszę cię... - szepnął, bojąc się, że jeśli go obejmie, zmiażdży tę kruchą istotę, która była jego synem. - Proszę, nie płacz. - Nie płaczę! - krzyknął Eli. - Nie widzisz, że jestem wkurzony? Wściekam się, bo odszedłeś od mojej matki! Nawet nie masz pojęcia, przez co musiała przejść. - A ty? - miękko spytał Tim. - Nie wątpię, że także nie było ci łatwo. - Skąd wiesz? - hardo zapytał Eli. - Znam chłopca podobnego do ciebie, który też wychowy- wał się bez ojca... - Kolejny z twoich synów? - Nie. Nie mam najmniejszej ochoty przyczyniać się do przeludnienia naszej planety. - Tim przerwał, po czym dodał z naciskiem: - Nigdy nie wiedziałem, że mam ciebie, przysię- gam. Nigdy, aż do chwili, gdy wszedłem do tej chaty. - Nie "masz" mnie. Nie jestem przedmiotem, który można odłożyć i wziąć, kiedy ma się ochotę. Jestem człowiekiem. - Tak przy okazji, jak masz na imię? - Eli. - Psalm dwudziesty drugi: "Eli, Eli lama azavtani..." - Bardzo sprytne, arcybiskupie. Ale nie musisz mnie na- wracać. - Proszę tylko o filiżankę kawy. Eli odwrócił się bez słowa i podsunął gościowi na wpół wystygłą lurę. Tim patrzył na zdjęcie przedstawiające Deborę z sześciotygodniowym niemowlęciem. Eli już miał na końcu języka jakąś uszczypliwą uwagę, ale coś w wyrazie twarzy mężczyzny powstrzymało go. - Kiedy wróci twoja matka? - zapytał Tim lekko drżącym głosem. - Nie wiem - odparł Eli. - Może za pół godziny. Chcesz wyjść wcześniej? - Nie... pomyślałem tylko, że do tego czasu moglibyśmy zagrać w piłkę. - Jak chcesz. - Eli demonstracyjnie wzruszył ramiona- mi. - W kibucu zawsze ktoś jest na boisku. W ciągu pół godziny na pewno uda ci się zarobić parę siniaków. - Dam sobie radę - uspokoił go Tim. - Gdzie mogę się przebrać? - Tam. - Eli wskazał na sypialnię. - Pożyczyć ci coś? - Nie, dziękuję. - Tim uśmiechnął się nagle. - Mam taki strój, że aż ci oko zbieleje. - Nie mów - burknął chłopiec. - Wystąpisz jako arcy- biskup? - Lepiej. Zaraz zobaczysz. Chwilę później wrócił w błyszczącym niebieskim dresie re- prezentacji Brazylii. - Och... - jęknął Eli. W tym momencie otworzyły się drzwi. - Eli... - zaczęła Debora. - Co się dzieje? Co to za samochód... I wówczas go zobaczyła. - O Boże. Przez chwilę patrzyli na siebie. Nie było słów. Nawet po tylu latach potrafili porozumieć się w myślach. - Deboro... - wyszeptał wreszcie Tim. - Nawet nie wiesz, ile razy marzyłem o tej chwili. - Ja też - odpowiedziała cicho. - Nie sądziłam tylko, że nastąpi w tym życiu. - Popatrzyła na syna. - Przed- stawiam ci... - To głupie - przerwał jej Eli, nieudolnie próbując ukryć swoje uczucia. - Idę stąd, zanim zacznie się melodramat. Wybiegł gwałtownie, usiłując powstrzymać się od płaczu. Byli sami. Tylko we dwoje, po milionach dni i nocy. - On jest cudowny, Deboro. Możesz być z niego dumna. - A ty? - Czy mam prawo? Na miłość trzeba zasłużyć. Nie od- wiedzałem was zbyt często. - Zawsze byłeś obecny w moich myślach - powiedziała otwarcie. - A ty w moich - wyznał. - W końcu postanowiłem nie ryzykować... - Co masz na myśli? - Akt wiary... Nadzieja, że się spotkamy w przyszłym życiu. Wymieniłem to wszystko na szczęście bycia z tobą tu i teraz. - Zawahał się i dodał: - Możemy zacząć od po- czątku? - Nie, ukochany - uśmiechnęła się. - Będziemy żyć dalej. PODZIĘKOWANIA Na początku były słowa. Wiele słów - i wszystkie na niewłaściwym miejscu. W końcu Linda Grey, mimo nawału zajęć związanych z pro- wadzeniem wydawnictwa, znalazła nieco czasu, żeby uporządkować mój chaotyczny maszynopis. Jest wspaniałym i utalentowanym redak- torem. Wszystkie drogi na ogół prowadzą do Rzymu - albo do Jerozoli- my, jeśli już o tym mowa. Ale wiodą tylko do bramy. Mam ogromny dług wdzięczności wobec osób, które dosłownie i duchowo wprowa- dziły mnie do wnętrza tych dwóch potężnych twierdz religii. Jego Eminencja kardynał Roger Etchegaray, przewodniczący Pa- pieskiej Rady Sprawiedliwości i Pokoju, powitał mnie, obcego, w Wa- tykanie, i tak ukazał życie owego ośrodka władzy, jak inaczej byłby mi niedostępny. Uczynna siostra Marjorie Keegan, asystentka kar- dynała, oprócz niezwykle cennych dokumentów dostarczyła mi wielu wspaniałych anegdot z życia nowojorskich Żydów. Ojciec Jacques Roubert TJ, sekretarz papieskiego Biura do spraw Europy Zachodniej, zaprosił mnie do światowej kwatery jezuitów przy Borgo Santo Spirito 5, dzięki czemu moja książkowa wiedza o Towarzystwie Jezusowym znacznie się wzbogaciła. Jako gość Mishkenot Sha'ananim, szczególnego ośrodka adeptów Sztuki, poznałem wyjątkową atmosferę Jerozolimy. Rabin Hugo Gryn oraz jego były współpracownik, rabin Larry Tabick, przeczytali maszynopis, szlifując go pod względem merytorycz- nym. W niektórych sprawach zwracałem się także do rabina doktora Louisa Jacobsa. Nie muszę chyba dodawać, że pomyłki, które pozo- stały w tekście, są wyłącznie wynikiem mojego niedouczenia i uporu. Wielebny magister Donald Doherty z Maryknoll Society oraz wielebny Michael Hilbert TJ z Gregorian University udzielili mi wskazówek dotyczących kształcenia księży. Zdumiewające dane o odstępstwach od wiary katolickiej wśród duchownych Ameryki zostały udokumentowane w książce A. W. Richarda Sipe'a A Secret World: Sexuality and the Search for Celibacy, wydanej w Nowym Jorku w 1990 roku. Jestem także niezmiernie wdzięczny wielebnemu Edgarowi Wellsowi, proboszczowi kościoła Najświętszej Marii Panny w Nowym Jorku, oraz pannie Susan Rybarchyk za protestanckie spojrzenie na niektóre sprawy; pani Irmie Rabino oraz rabinowi Rhondzie Nebel z Jewish Theological Seminary (gdzie sam krótko studiowałem w latach pięć- dziesiątych); doktorowi Philipowi Millerowi i pani Sylvii Posner z Heb- rew Union College. Panowie Peter Govett i Howard Levine okazali mi nieocenioną pomoc w sprawach giełdowych. Ponadto składam podziękowania Ricie Antilety, wielebnemu Malcolmowi Fosterowi, Donowi Galliga- ' nowi, Tonyi Gomez oraz profesorowi T. J. Luce'owi. Miałem zaszczyt rozmawiać z wieloma wspaniałymi ludźmi, którzy dzielili się ze mną swoim doświadczeniem, z duchownymi, którzy ze zrozumiałych względów wolą zachować anonimowość, oraz z człon- kami amerykańskiej kongregacji katolickiej, z której wyszła pierwsza amerykańska kobieta-biskup, jak też pierwsza urodzona w Ameryce święta, matka Elizabeth Ann Seton. Państwo Patrickowie Courtneyowie - dawniej ojciec Pat i siostra Margarita - zapoznali mnie z historią swojej wiary i miłości, która zasługuje na oddzielną książkę. Nie zdołałbym zamieścić pełnej bibliografii źródeł, z których korzys- tałem w czasie czteroletniej pracy nad tą książką. Powinienem jednak wspomnieć, że były wśród nich Catholic Encyclopedia i Encyclopaedia Judaica, People of God pióra Penny Lernoux, The Jesuits Malachiego Martina oraz The Lifetime of a Jew Hayyima Schaussa. I oczywiście najważniejsza książka, Biblia Święta. Oxford,1991 E.S. SŁOWNICZEK (wg "Minisłownika podstawowych terminów judaistycznych" Magdy Bendowskiej) aguna - kobieta samotna, opuszczona przez męża bez formalnego rozwodu lub której mąż zaginął i brak dowodu jego śmierci. Nie może ona powtórnie wyjść za mąż. aron ha-kodesz - Arka Przymierza, "święta skrzynia", szafa w syna- godze, w której przechowuje się zwoje Tory, wbudowana zwykle we wschodnią ścianę, wskazująca symbolicznie kierunek Jerozoli- my. Otwiera się ją podczas ważniejszych modlitw. bar micwa - specjalna uroczystość obchodzona od XIV wieku, pod- czas której chłopiec żydowski staje się pełnoletni wobec prawa religijnego. Odbywa się w synagodze, zwykle w pierwszy szabat po trzynastych urodzinach chłopca. baruch ha-ba - słowa powitania po hebrajsku ("Niech będzie błogo- sławiony ten, kto przybywa"). bat micwa - ceremonia, podczas której dziewczynka osiąga religijną pełnoletność, co zgodnie z prawem żydowskim następuje po ukoń- czeniu dwunastu lat i jednego dnia. bejt ha-midrasz - "dom nauki", miejsce studiów Prawa, dyskusji nad problemami judaizmu, z własną biblioteką dzieł rabinicznych do- stępną dla wszystkich. Uczęszczać mógł i powinien każdy męż- czyzna bez względu na wiek. bima - "miejsce podwyższone", podium z pulpitem w synagodze, przy którym odczytuje się Torę. czulent - danie tradycyjnie spożywane przez Żydów w szabat. W jego skład wchodzi fasola, mięso, ziemniaki, kasza perłowa, czasem suszone śliwki i przyprawy. Ponieważ gotowanie tego dnia jest zabronione, przyrządza się je w piątek po południu i pozostawia w piecu na całą noc. dybuk - postać, w którą wcieliła się dusza zmarłego grzesznika. filakterie - tefilin - niewielkie skórzane pudełeczka w kształcie sześcianu, przywiązywane za pomocą czarnych rzemieni do lewego ramienia i czoła. Zakłada się je podczas modlitwy porannej w dni powszednie. frumer - ultraortodoksyjny Żyd. Gemara - zbiór komentarzy do Miszny. Jest dziełem Amoraitów, wraz z Miszną tworzy Talmud. hawdala - błogosławieństwo odmawiane na zakończenie szabatu lub świąt, oznaczające koniec dnia świątecznego i początek powszed- niego. Składa się ze wstępu, błogosławieństwa nad winem, won- nymi korzeniami i światłem świecy oraz błogosławieństwa koń- cowego. jesziwa - wyższa szkoła talmudyczna. jidysz - język, którym posługiwała się większość Żydów aszke- nazyjskich (od słowa "Aszkenaz", jakim w średniowieczu na- zywano Niemcy) do II wojny światowej. Powstał w Niemczech we wczesnym średniowieczu. Jego podstawę stanowił język nie- miecki, do którego weszły słowa aramejskie, hebrajskie, romań- skie i słowiańskie. Zapisywany alfabetem hebrajskim. Stał się codziennym językiem szerokich mas żydowskich w Europie Środ- kowej i Wschodniej, rozwijając swoją własną literaturę i kulturę. kitel - biała szata noszona dawniej w każdy szabat i z okazji wszyst- kich większych uroczystości. koszerny - rytualnie czysty. maca - nie kwaszony chleb pieczony z mąki i wody, bez dodatku soli. mazel tow - szczęścia, powodzenia. midrasz - komentarz do ksiąg biblijnych, ułożony w formie przypo- wieści. minjan - zgromadzenie złożone z dziesięciu Żydów płci męskiej powyżej trzynastego roku życia, niezbędne do odprawienia modłów w synagodze i niektórych ceremonii religijnych. Miszna - kodeks prawny, dzieło stanowiące zbiór nauk prawnych judaizmu, przez setki lat przekazywanych ustnie, będących przed- miotem badań wielu pokoleń uczonych różnych szkół i tradycji. mohel - mężczyzna dokonujący obrzędowego zabiegu obrzezania. rabi - pierwotnie tytuł stosowany tylko wobec uczonych zajmują- cych się interpretacją i wyjaśnianiem Biblii i Prawa Ustnego, później również nadawany żydowskim nauczycielom i uczonym cieszącym się dużym poważaniem i autorytetem religijnym, a od czasów średniowiecza duchowym przywódcom społeczności żydo- wskiej. rodaly - ręcznie pisany zwój Pięcioksiągu używany do publicznego odczytywania w synagodze; uważany za największą świętość. smicha - wyświęcanie rabich, początkowo zwyczaj stosowany tylko w Palestynie. Później, od XVI wieku przekształcił się w dyplom nadawany uczniowi przez nauczyciela, potwierdzający jego umiejęt- ności i prawo do pełnienia funkcji sędziego i nauczyciela. synagoga - najważniejsza instytucja religijna w życiu Żydów; miejsce publicznych modłów i centrum życia społecznego. Odprawia się w niej modły codzienne, w szabat i święta, a także z okazji innych uroczystości (śluby i rocznice). szabat - dzień wypoczynku w judaizmie, trwający od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę. Jedno z najważniejszych świąt żydowskich. Przestrzeganie i wypełnianie nakazów szabatu podlega ścisłym rygorom. Na przykład, zakaz pracy wolno złamać jedynie w wypadku zagrożenia życia lub opieki nad chorym. W ob- rębie miejsca zamieszkania nie ma żadnych ograniczeń w porusza- niu się, ale nie można go opuszczać na odległość większą niż dwa tysiące kroków. W piątek wieczorem, po modłach w synagodze, urządza się w domu uroczystą kolację. Trzem uroczystym posiłkom spożywanym podczas szabatu towarzyszy odmawianie specjalnych hymnów. szabesgoj - nie-Żyd wykonujący za opłatą czynności zabronione wyznawcom judaizmu podczas szabatu. szajgec - obraźliwa nazwa nie-Żydów. szames - woźny sądowy lub synagogalny, pełniący funkcje pomoc- nicze, na przykład, zapalanie świec przed szabatem. szeitl - peruka znana już w czasach talmudycznych. Od XV wieku noszenie jej przez zamężne kobiety uznawano za religijny obowią- zek. Obecnie ortodoksyjne Żydówki nie golą głowy, tylko chowają włosy pod peruką. sztrejml - czarna okrągła czapka ozdobiona wokół brązowym futrem z trzynastu sobolich skórek, używana przez chasydów w szabat i święta. szul - popularna nazwa synagogi, używana przez Żydów aszkenazyj- skich. Talmud - Miszna oraz całość nauk Amoraitów zwana Gemarą, obejmująca komentarze i wypowiedzi tych uczonych na temat Miszny. Dalsze prace nad Miszną prowadzone w słynnych akade- miach na terenie Palestyny i Babilonii doprowadziły do zgroma- dzenia materiału, który złożył się na powstanie dwóch Talmu- dów - Palestyńskiego oraz Babilońskiego, różniących się objętoś- cią, stylem i tematyką. tałes - prostokątny szal modlitewny z frędzlami wzdłuż krótszych boków, nakładany przez mężczyzn podczas modlitwy. Zwykle biały, wykonany z wełny, nieraz bawełny lub jedwabiu. Tora - powszechnie przyjęte znaczenie: Prawo, odnosi się do pierw- szych pięciu ksiąg Biblii w odróżnieniu od pozostałych. Termin ten może oznaczać także zwój Pięcioksiągu.