Autor: R. Garcia y Robertson Tytul: Not Fade Away Z "NF" 8/92 Buddy Holly'emu; również Fletcherowi Prattowi R.A. Heinleinowi, R.E. Howardowi i H. Beamowi Piperowi, którzy uważają, że ani przeszłość nie jest taka zła, ani przyszłość taka dobra, na jakie wyglądają. Postacie w płaskim krajobrazie Janet słyszała ostrzegawczy krzyk mew. Mewy to żarłoczne, złośliwe darmozjady, które zawsze zwiastują najgorsze, mimo to jednak spojrzała w górę zostawiając łopatę w świeżo skopanej ziemi. Poranne mgły oblizały czubki traw sprasowując wszystko: morze, ziemię i wiszącą w powietrzu wilgoć w jeden płaski, nieruchomy krajobraz - pastwiska, piaszczysto-żwirowatą plażę, bagniste równiny i gładką, metalicznie połyskującą zatokę. Faliste wzgórze Maine i garbate wyspy majaczyły w mglistej dali jakby oderwane od ziemi. Z mgły wyłoniły się dwie postacie. Myśliwy i ofiara - nasunęło się natychmiast Janet. Pierwsza postać, smukła, drobna, cały czas się potykała. Była tak niematerialna i srebrzysta jak otaczająca ją mgła. Padała i podnosiła się, ślizgała w błocie i znajdowała oparcie dla nóg na żwirowatej plaży brnąc przez słone trawy i burzany. Druga postać, bardziej odległa, ale zarazem i bardziej materialna, starannie stawiała duże kroki idąc przez bagna i wymachując czymś długim i masywnym. Janet patrzyła, jak obie sylwetki oddzielają się od stojących nieruchomo mgieł i zmierzają w jej stronę. Oceniała odległość spoglądając na jeepa, który stał nie opodal w pogotowiu. W górze nad jej głową mewy dalej skrzecząc zataczały koła. Mogłaby wyjechać intruzon naprzeciw. Zobaczyć, co się dzieje. Jakoś się zaangażować. Ci ludzie byli już na ich ziemi, a kiedy ktoś pyta: "Izalim ja stróżem brata mego?" - tata mówił, że Biblia odpowiada "Tak". Ale Janet nie lubiła jeździć po terenie wykopalisk jeepem, którego ciężkie koła miesiły ziemię nad indiańskimi domostwami i cmentarzyskami sprzed setek lat. Szpadel to co innego. Janet uważała go za narzędzie szacowne, delikatnie odsłaniające warstwę gleby jedynie po to, by poznać jej tajemnice. Skorupy naczyń i groty strzał zabierała do domu, ale wielką stertę kości zostawiła na plaży nietkniętą. Prawo do ojcowizny to jeszcze nie prawo do ograbiania zmarłych. Z takim uczuciem, jakby ją ukąsił wąż, obserwowała zbliżające się postacie. Z bliska pierwsza wydawała się niezupełnie ludzka, podobna do na pół tylko przepoczwarzonej ważki, szczupłej i kobiecej w srebrzystym kombinezonie ni to z metalu, ni ze skóry. Tam gdzie kombinezon był rozdarty, łyskało bladoróżowe ciało, z czerwonymi szramami, twarz zaś przypominała jasną błyszczącą maskę z płytkimi zagłębieniami w miejscu oczu, ust i nosa. Dziwny stwór wlókł za sobą po ziemi delikatne, mieniące się kolorami tęczy ciężkie od błota skrzydła. - O Jezu! - Janet wyciągnęła z ziemi ostry szpadel. Nie, na to nie jestem przygotowana - pomyślała. Srebrzysta kobieta-owad potknęła się na bruździe i wpadła do dołu. Szybko jednak stanęła na nogach i podciągnęła się do góry spoglądając Janet prosto w twarz i wyciągając ku niej błagalnym gestem lśniącą rękę zakończoną pięcioma metalowymi palcami. Zagłębienie ust otwarło się i kobiecy głos powiedział: - Pomóż mi. On chce mnie skrzywdzić. Ponad gołym metalowym ramieniem Janet widziała zbliżającą się drugą postać. Był to olbrzym o szerokich barach i czarnej brodzie. Wygolona górna warga ukazywała prostą, groźną krechę ust. Jedwabiste włosy spływały na kark, na którym spokojnie można by zaparkować półciężarówkę. Mężczyzna miał na sobie krótką tunikę, skórzane sztylpy i wełnianą pelerynę spiętą okrągłą miedzianą broszą. W jednej ręce trzymał topór o długim stylisku i nieprzyjemnym półkolistym ostrzu. Zbliżał się powoli, ale zdecydowanie, jak prymitywny kat, który odbył długą drogę i czekał zbyt długo. Obie postacie miały grube matowoczarne obręcze na rękach, ale poza tym różniły się między sobą, jak tylko mogą się różnić dwie ludzkie istoty. Z pewnością nie była to jeszcze jedna para zirytowanych turystów z Bay State* zagubionych w bagnistych równinach Maine. Srebrzysta postać sięgnęła ręką, złapała za materiał pod brodą i ściągnęła sobie przez głowę maskę. Spod maski ukazała się piękna twarz. Twarz kobieca. Jasnoszare oczy, wyraźne kości policzkowe, długi, prosty nos. Pełne wargi powiedziały: - Pomóż mi. On mnie porwał. - Głos zabrzmiał absurdalnie spokojnie. Srebrzysta postać równie dobrze mogłaby pytać, kiedy opadnie mgła albo jak się stąd dostać do Bar Harbor. Janet rzuciła szpadel, zerwała się na nogi i pomogła kobiecie wygramolić się z dołu. Metaliczna tkanina była w dotyku zimna, niemal elektryzująca. Janet czuła jakby kombinezon wyciągał z niej siłę. - Kto ty jesteś? Co się tu dzieje? - Jestem Deena. On mnie skrzywdził. I jeszcze może mnie skrzywdzić. - Chodź, wsiadaj do jeepa. - Janet poprowadziła kobietę do samochodu. Deena usadowiła się na krytym zielonym plastykiem siedzeniu bardzo zręcznie i fachowo. Janet obiegła wóz dokoła, żeby zająć miejsce kierowcy, i wsiadając nacisnęła klakson. Głośny sygnał przestraszył ją; poczuła się głupio. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Tak daleko od miasta spokojnie zostawia się kluczyki w samochodzie. Jeszcze kilka kroków i szary, ponury olbrzym, który zbliżał się nieubłaganie, będzie przy nich. Janet zaczęła manipulować kluczykami, żeby jak najprędzej ruszyć. Mężczyzna ani nie przyśpieszył kroku, ani nie uniósł topora. Zachowywał się tak, jakby miał mnóstwo czasu. Srebrzyste palce pogłaskały Janet po ramieniu. Opuściła ją panika, spokojnie naciskając pedały uruchomiła jeepa. Buksujące koła opryskały skórzane sztylpy i wełnianą tunikę mężczyzny fontannami błota. Odjeżdżając z rykiem silnika Janet zdążyła jeszcze dostrzec w bocznym lusterku jego znikającą postać. Stał z szeroko otwartymi ustami, z kropelkami śliny lśniącymi na brodzie, jakby widok ruszającego samochodu wprawił go w osłupienie. Podskakując na wybojach Janet z trudem odnajdowała wiejską drogę, nie mówiąc o trzymaniu się jej. Poczuła się znacznie lepiej, kiedy wjeżdżając w zielony tunel świerków i sosen zobaczyła pod sobą asfalt szosy stanowej. Srebrna ręka dalej spoczywała na jej ramieniu. Janet spojrzała w chłodne, szare oczy. Tak, ta kobieta jest materialna. To wszystko dzieje się naprawdę. Wiatr szalał w otwartym jeepie z szybkością dwukrotnie przekraczającą prędkość jazdy, uniemożliwiając rozmowę. Zwolnij. To nie pora, żeby cię aresztowano. Dlaczego nie? Policja jest nam potrzebna. Czas najwyższy, żeby konna policja hrabstwa zaczęła na siebie zarabiać. Ta kobieta została skrzywdzona, pobita, grożono jej siekierą. Spojrzała na swoją pasażerkę. Jaka kobieta? Przecież ona wiezie białowłosą wróżkę ze zbrukanymi skrzydłami. W Eastport jest granica, a Janet dałaby sobie głowę uciąć, że Deena nie ma ważnej wizy. Instynkt domu kazał jej zjechać z asfaltu w żwirowany gościniec wiodący do farmy ojca, a następnie w drogę prowadzącą do samych drzwi. Potrzebne jej były własne cztery ściany i znajomy telefon, żeby się mogła połączyć z tatą. Podskakując na wybojach przydusiła pedał hamulca; jeep zatrzymał się gwałtownie, kiedy zdjęła nogę z gazu. Wnętrze drewnianej chaty stanowiło bezładne zbiorowisko rzeczy jej i ojca. Grzejniki naftowe, płaszcze nieprzemakalne i buty, wszystko to wisiało przy drzwiach. Na stole walały się porozrzucane papiery razem z wykopanymi kawałkami skorup, suchym chlebem i brudnymi naczynami. Stojące na dole łóżko pokrywały zmięte prześcieradła. Widać było, że ani ona, ani tata nie są domatorami. Wina mamy, że uciekła. Janet złapała za telefon i zaczęła nakręcać numer. Deena zapytała: - Czy to jest komunikator? - Jej głos zabrzmiał lekko, nawet z nutą rozbawienia, jakby była starą przyjaciółką zaintrygowaną nową zabawką Janet. - Tak. To zwykły telefon, nic szczególnego. - Stojąc ze słuchawką w ręku Janet stwierdziła, że na dobrą sprawę nie potrafiłaby właściwie dokładnie powiedzieć, czym jest telefon. Poza tym, że są to druty, przekaźniki, mikrofony i operatorka. To była cała jej wiedza na ten temat. - Proszę cię, nie porozumiewaj się z nikim. - Deena wyciągnęła rękę. I znów Janet poczuła lekki, zniewalający dotyk na ramieniu. Kombinezon sprawował nad nią jakąś dziwną władzę. - Zamierzałam zadzwonić do taty, do mojego ojca. - Położyła słuchawkę, ale nie wypuściła jej z ręki. Deena zaprosiła ją do stołu, za wszelką cenę starając się nie naruszać panującego na nim bałaganu. - Proszę cię, usiądź. Nie chciałabym wprowadzać zamieszania w twoje życie. - Uśmiechnęła się wiedząc, że jej słowa brzmią absurdalnie. Jak może nieznajoma o metalicznej skórze i tęczowych skrzydłach być czymkolwiek innym, jak tylko komplikacją? Jednak jej naturalny wdzięk i pogoda sprawiły, że to Janet poczuła się gościem, który wkroczył w świat Deeny. Unosząc białą brew nieznajoma głębiej wciągała Janet w konspirację. - Nie jestem upoważniona do nawiązywania kontaktów na większą skalę. Śmiech Janet był na granicy histerii. - Ja nie jestem nikim na większą skalę. - Dlaczego? - rzekła Deena. - Masz wielkie serce i jesteś szlachetna. Potrzebowałam pomocy i uzyskałam ją od ciebie. Jestem ci za to bardzo wdzięczna. Dłoń Janet dalej spoczywała na słuchawce. Wolną ręką zrobiła gest w kierunku drzwi. - Ten człowiek. Nie możemy pozwolić mu tak biegać w przebraniu Conana Barbarzyńcy i wymachiwać siekierą. Eastport to małe miasto. Ludzie m u s z ą to zauważyć. Roześmiały się obie. Napięcie prysło, błyskawicznie rozładowane. Denerwujący epizod wydał się nagle czymś humorystycznym. Janet przypomniało się, jak przekręciła kluczyk w stacyjce i jaką zaskoczoną minę miał mężczyzna, kiedy zobaczył, że jeep się od niego oddala. Wyobraziła sobie, jak olbrzym idzie przez miasto z siekierą w ręku, a ludzie pierzchają zamykając się w domach. - Ale powiedz mi, kim on jest? - Janet cisnęły się na usta tysiące pytań, mogła więc równie dobrze zacząć od tego. - Dzikus. Proszę cię bardzo, najpierw porozmawiaj ze mną. A zadzwonić zawsze zdążysz. - Deena podkreśliła subtelny kontrast pomiędzy dzikusem, który ją ścigał, a grzecznym zachowaniem, jakiego oczekiwała od Janet. Janet odłożyła słuchawkę i usadowiła się naprzeciwko Deeny, która wyglądała w sposób niezwykle realny z odrzuconym do tyłu srebrzystym kapturem i z uśmiechem na pięknej twarzy o delikatnych rysach. Wyciągnęła ręce przez stół i przykryła dłonie Janet swoimi w geście niemal modlitewnym, usprawiedliwiającym, znajomym. - Wiem, że muszę ci się wydawać niesamowita. - Ostatecznie w tym, że biegasz w srebrnych trykotach i ze skrzydłami i że cię goni kudłaty Schwarzenegger z wielkim toporem, nie ma jeszcze nic niesamowitego. To jest po prostu coś nie z tego świata. Coś, co się widuje na stoiskach w supermarketach. - Na stoiskach w supermarketach? - Rozumiesz, mam na myśli nagłówki w rodzaju: "Anioł przybywa w UFO - Najazd jaskiniowca na Maine - Dziewczyna prawie rodzi na plaży". Znów się roześmiały. Chichot Deeny zabrzmiał jak dzwonki na lekkim wietrze. - Nie, nie to, że nie z tego świata, ale tak dobrze jest być... - Deena jakby w zagraconej chacie szukała właściwego słowa. - W erze cywilizowanej. - Deena, musisz mi powiedzieć, skąd przychodzisz. Zapomnij o dzikusie z siekierą. Naprawdę ważne jest tylko to. - Szczerze mówiąc, pochodzę dokładnie stąd. - To niemożliwe. Ja znam prawie wszystkich w okolicach Eastport. Nie mogłaś tu być nawet przejazdem. Stąd, ale nie z t e r a z - odparła Deena powoli. - Urodziłam się trochę na północ od tego miejsca. Na terenach, które obecnie nazywają się Kanadą. Teraz jest dwudziesty pierwszy wiek, starego stylu, tak? - Ach nie, jeszcze nie - odrzekła Janet. - Musisz nam dać jeszcze trochę czasu. Do roku 2001 brakuje ładnych kilku lat. - Janet sięgnęła za siebie, wyjęła czajnik i postawiła na piecu, ciepłym jeszcze od rana. Nie zdziwiła się specjalnie słysząc sformułowanie: "Na terenach, które obecnie nazywają się Kanadą". To pasowało do Deeny. Przynajmniej nie upierała się, że pochodzi z Wenus czy jakiejś Andromedy. Do cholery, kupa Kanadyjczyków z Quebecu i Nowej Fundlandii gada, że w gruncie rzeczy Kanada wcale nie jest Kanadą. - Kilka lat temu - westchnęła Deena - no cóż, miał mnie. Rządził bramą i jedyne, co mogłam zrobić, to uciec. Powiem ci coś: najlepiej będzie, jak po prostu sobie pójdę. Tak będzie dla ciebie najlepiej. - Chyba bym zwariowała, gdybyś coś takiego zrobiła - odparła Janet. Umierała ze strachu, że mogłaby się nigdy nie dowiedzieć, na czym polegała jej poranna przygoda. Deena ponownie westchnęła. - Ja mieszkam i pracuję bardzo blisko stąd. Ty byś nazwała to "przyszłością". - Aha. A ty jakbyś to nazwała? - Domem. Z czajnika buchnęła para. Obie dziewczyny zignorowały ten fakt. Deena poprowadziła srebrzystym palcem linię przez stół. - Jadąc tu z plaży - powiedziała - poruszałyśmy się z szybkością mniejszą niż prędkość światła. - Starałam się trzymać mniej więcej w granicach dozwolonej szybkości. Deena położyła drugi palec. - Przeniosłyśmy się z jednego punktu w czasoprzestrzeni do drugiego. Poruszając się z szybkością mniejszą niż prędkość światła, poruszamy się tylko w przestrzeni. Gdy przekraczasz prędkość światła, twój ruch staje się jakby "czasowy". Tracisz zasadę przyczynowo-skutkową przeskakując między punktami w czasoprzestrzeni, których światło nigdy nie łączy. - Proszę cię, tylko mi tego nie demonstruj. - Janet była przekonana, że Deena mogłaby zniknąć bez najmniejszego trudu. - Nie obawiaj się. Chciałabym, żeby to było aż takie proste. - Potrząsnęła głową. Był to gest naturalny i dobrze znany, który niewiele się zmienił. - Kanały do podróży z szybkością ponadświetlną trzeba dopiero zbudować. A do tego potrzebna jest ogromna moc, ale kiedy już zostaną otwarte, wytwarzają własną materię i energię. Najlepsze porównanie to dziury, jakie drążą robaki, albo może nadprzewodniki, chociaż fizyka jest zupełnie inna. Macie nadprzewodniki? - Nie przy sobie. Tata mówi, że władze federalne używają ich do podsłuchiwania naszych telefonów. - To jest jak droga, którą przybyłyśmy. Jedne trasy są łatwe, inne nieprzejezdne. - A ten mężczyzna z siekierą? - Janet wydał się on dość pierwotny. Nie wyglądał na kogoś, czyje zainteresowania wykraczałyby poza własny punkt w czasoprzestrzeni. - Jestem archeologiem prowadzącym wykopaliska w terenie. Badam okresy szczególnej dzikości. Zrobiono na nas zasadzkę, a on mnie porwał i zmusił, bym go zaprowadziła do bramy. Poradził sobie jakoś z ukradzionym kluczem i zawlókł mnie w ten czas i w to miejsce. Przypuszczam, że mnie wykorzystał specjalnie w tym celu, żeby się tu dostać. Janet dotknęła czarnej matowej bransolety na ręce Deeny. - To jest klucz do bramy, tak? - Skąd wiesz? - Po raz pierwszy Deena wydawała się zdziwiona czymś z dwudziestego wieku, starego stylu. - My, dzikusy, mamy swoje sposoby. On też miał taki na ręce. Zupełnie nie pasował do reszty jego stroju. Co zamierzasz z nim zrobić? Deena spuściła oczy. - Nie chciałabym go zostawiać w waszej erze, ale jestem za słaba, żeby zarzucić na niego sieć i wciągnąć z powrotem w jego czas. Gdybym tylko mogła dostać się do domu, przysłałabym brygadę, która by go wytropiła i pojmała. I my mamy swoje sposoby. - A możesz się dostać do domu? - Z tym właśnie jest pewien problem. - Deena uniosła w górę swoje lśniące, szare oczy. - Potrzebna mi będzie twoja pomoc. Wszystko, cokolwiek Deena mówiła czy robiła, wydawało się takie słuszne. Janet nawet nie wyobrażała sobie, by mogła zadzwonić na policję miasta Eastport i powiedzieć, że ma gościa z przyszłości. Ich pomoc w takich sytuacjach sprowadzała się do przekazania obcych przybyszów biuru imigracyjnemu. Deena znalazłaby się w rękach władz, a ojciec ostrzegał Janet, czym to pachnie. Cholerni faceci z władz federalnych z pewnością by ją pokroili na kawałki. A ona, Janet, znalazłaby się na jakimś ekskluzywnym oddziale psychiatrycznym, naszpikowana narkotykami dla zatuszowania sprawy. Nie, wszelkiej niezbędnej pomocy musi udzielić Deenie sama. - Na przykład jaka? - Muszę się dostać do bramy, a jeśli on tam czeka, trzeba go przechytrzyć. Konfrontacja fizyczna byłaby najprawdopodobniej nieskuteczna. Czajnik zaczął gwizdać. Ponury olbrzym z siekierą był chyba ostatnią osobą, z którą Janet chciałaby się spotkać. Może to mimo wszystko jednak było zadanie dla policji. Znalazła dwa niezbyt czyste kubeczki i mało co się nie oparzyła próbując nalać do nich herbaty. - A jak byśmy go miały przechytrzyć? Deena dotknęła zębów srebrnym palcem. - Przede wszystkim musimy się stąd wynieść. Twój pojazd zostawił głębokie ślady w piasku, a ty wcale nie próbowałaś ukryć miejsca, w którym zjechałaś z twardej nawierzchni. Janet postawiła herbatę. - To on mógłby przyjść t u t a j? - Nie od razu. - Deena znów ujęła ją za rękę. - Jechałaś z lekkomyślnie dużą prędkością. Ale on w pogoni za mną pokonał piętnaście stuleci i ocean. To, że dotrze i tutaj, nie jest więc wykluczone. Janet pomyślała, że tata by wiedział, co robić w takiej sytuacji, i znów sięgnęła po telefon. Zawahała się jednak. Tata z pewnością wpadłby do domu ze strzelbą naładowaną najgrubszym śrutem. Tata atakował problemy jak cała cholerna dywizja pancerna. Może lepiej najpierw wysłuchać Deeny do końca. - Zostawimy mu fałszywe ślady, które go tak daleko odwiodą od bramy, że nie wróci przed zmrokiem. A po zmroku będę już miała nad nim przewagę. - Deena naciągnęła kaptur na głowę, tak żeby srebrne zagłębienia trafiły na oczy. - W ten sposób widzę po ciemku. Jeżeli odwaga jest umiejętnością zachowania elegancji w ogniu niebezpieczeństw, to Deena miała ją aż w nadmiarze. Pierwsza część planu wydawała się rozsądna, druga samobójcza, ale Janet aż się paliła do tego, żeby mylić ślady. Gdyby wezwała policję, to istniały równe szanse, że człowiek z siekierą zdąży na miejsce przed nimi. Janet krzątała się nalewając herbatę do aluminionwego termosu i szykując kanapki z serem. Przygotowała też ubranie i śpiwór na wypadek, gdyby przyszło im nocować pod gołym niebem, a następnie wrzuciła to wszystko do plecaka dodając jeszcze niezbędnik i jednopalnikową kuchenkę na butan. Pomyślała, czy by nie zrezygnować z kuchenki, ale ostatecznie parę kilo więcej czy mniej nie miało znaczenia, a gorąca herbata późną jesienią i do tego jeszcze w nocy, to naprawdę ważna sprawa. W liście, który zostawiła ojcu, napisała, że zamierza spać u przyjaciółki. A następnie zapędziła tę przyjaciółkę do jeepa. Na końcu piaszczystej drogi dojazdowej Janet zaparkowała samochód na żwirze i pobiegła zamazać ślady, jakie zrobiła jadąc do domu. Po czym ruszyła ku wzgórzom nie omijając ani jednego miękkiego miejsca, na którym można było pozostawić widoczne odciski opon. Po południu były już daleko na południe od Eastport, prawie na wysokości Bar Harbor, karmiąc po drodze kanapkami z serem żarłoczne wiewiórki i podziwiając, jak ukośne promienie słońca przebijają się przez rzędy świerków i srebrnych brzóz. Było to beztroskie popołudnie i Janet pozbyła się wszelkich podejrzeń co do tego, że Deena mogła być uciekinierką z jakiegoś stanowego szpitala. Wierzyła święcie, że ma do czynienia z kobietą, która była świadkiem budowy piramid i która suchą nogą przeszła przez Cieśninę Beringa. A do tego jeszcze widziała daleką przyszłość. Janet czuła, że każde słowo Deeny wypełnia luki, jakie pozostawiło wychowanie taty i edukacja szkolna. - A po co ci te skrzydła? Deena spojrzała na zwisające bezwładnie skrzydła. - To są ogniwa słoneczne, które stanowią napęd dla kombinezonu. A ten kombinezon to cudo, jeśli działa prawidłowo. Widzi w ciemności, grzeje w zimie i chłodzi w lecie. Bez niego ten człowiek zabiłby mnie z pewnością. - Pozawiązywała rozdarcia zapewniając Janet, że kostium również goi rany na ciele. - Ale nie może za ciebie zadzwonić do domu, co? - Dom nie będzie istniał jeszcze przez wiele wieków. - Deena poklepała ziemię. - To jest cały świat, jaki istnieje, tu i teraz. Myślę, że mogłabym wyryć na skale jakąś wiadomość podając obecną dokładną datę. Gdyby ktoś kiedyś znalazł ten kawałek skały, to z pewnością zgłosiłaby się po mnie jakaś drużyna. - W porządku - rzekła Janet. Wyglądało na to, że skała musi jeszcze jakiś czas poczekać. - A co to za historia z terenami, które "obecnie nazywają się Kanadą"? Przecież chyba nic złego z Kanadą się nie stało, nie ma mowy o żadnej wojnie, prawda? - Tata nauczył ją, że większość Kanadyjczyków to honorowi Amerykanie, którzy mówią po angielsku, ale nie płacą podatków. Deena zastanawiała się przez chwilę. - Pół Halifaxu wyleci w powietrze w wojnie światowej. - Ach, ale to się już stało. Wybuchł tam kiedyś statek z amunicją. Starzy ludzie do dziś wspominają ten huk. - Wobec tego Kanada nie ma się czego obawiać. Granice narodowe nie mają dla mnie większego znaczenia. Docieramy wszędzie i dlatego graniczymy ze wszystkimi. - Chryste - powiedziała Janet. - Całe szczęście, że cię nie przedstawiłam tacie. Uważa, że już samo graniczenie z Meksykiem jest wystarczającym złem. Mamy piwnicę zawaloną konserwami, na wypadek gdyby komuniści ogłosili rząd światowy albo demokraci oddali stan Maine Indianom. - Noga Sowietów nigdy nie postanie w Maine ani Indianie nie odzyskają tych terenów. - Tata w to nigdy nie uwierzy. - Czy twój ojciec jest takim niedowiarkiem? - Tata ma swoje poglądy, których się trzyma. Nie wierzy rządowi, odkąd z papierowych pieniędzy usunięto napis o równowartości w srebrze. Mam nadzieję, że nie będzie też żadnego kataklizmu nuklearnego? - W każdym razie o niczym takim nie słyszałam. - Do diabła. Straciliśmy masę czasu na te przygotowania. Całe weekendy spędzone w lesie tylko o jagodach i ziołach. - Zdaje się, że twój tata boi się cudzoziemców - rzekła Deena. Janet podniosła patyk i złamała go. - Ależ skąd. Niektórych wręcz podziwia. Na przykład takiego faceta, który powiedział, że Żydzi nie powinni żyć wśród innych narodów, tylko gdzieś się wynieść. - To twój ojciec popiera Hitlera? - Nie, ten człowiek nazywał się Mojżesz. Tata przypiął sobie na ścianie jego podobiznę. Wykapany Charlton Heston, tylko młodszy. Wzrok Deeny pobiegł gdzieś w dal pomiędzy brzozami. - I ty tak z nim jesteś w tej chacie przez całe życie? - spytała na koniec. - Przez całe życie. Od kiedy skończyłam dwadzieścia lat, sprawa stała się delikatna. Chciałam iść na studia i zostać archeologiem - Miała ochotę dodać: "Jak ty". Deena nie odwzajemniła jej uśmiechu. - A twoja matka? - Nie mam matki od czwartego roku życia. - Deena poruszyła bolesną strunę, ale rozmowa z tą przybyszką z przyszłości była stosunkowo łatwa. Jakby Janet rozmawiała z osobą dokonującą spisu ludności. Powiernica w srebrnym kombinezonie. Z wiekiem Janet odkryła, że jest coraz więcej spraw, o których nie może rozmawiać z tatą. - Mama od nas odeszła. Tata wziął mnie do pracy, bo mama powiedziała, że chce chociaż na jeden dzień zostać tylko z dwójką młodszych dzieci - Jimem juniorem i Sharon. Kiedy wróciliśmy, nie było żadnego listu, żadnego wyjaśnienia, nie było też mamy. - I nie wiedzieliście, dlaczego odeszła? - Wtedy nie. I przez długie lata nie. Teraz rozumiem, jak musiało jej być ciężko. Wyszła za mąż jako szesnastoletnia dziewczyna i w ciągu czterech lat urodziła trójkę dzieci. Tata uważa, że kontrola urodzin to spisek antychrześcijański. Jest zdania, że nie bez powodu w Biblii mówi się o tych wszystkich "zrodzonych". Mama rzeczywiście musiała potrzebować wytchnienia. Była swego rodzaju hippieską. Kłócili się jak wszyscy diabli, ale tata twierdzi, że rozwód to takie samo zło jak skrobanka. W ten sposób podzieliła się z nim rodziną. Widać nie zależało jej na mnie. - A chciałabyś się z nią zobaczyć? - Deena zapytała od niechcenia, jakby mówiła o zakupach w domu towarowym. - Chciałabym ci się jakoś odwdzięczyć. Jesteśmy bardzo dobrzy w tropieniu ludzi. Janet patrzyła wystraszona i zdziwiona. Było to coś bardziej realnego i osobistego od piramid czy nawet przyszłości Kanady. Porzucenie przez mamę i pozostawienie z tatą miało w życiu Janet decydujące znaczenie. Gdyby zdołała przebaczyć, to czy rzeczywiście chciałaby po tylu latach spotkać się z tą kobietą? - Nie mogę zmienić tego, że odeszła - rzekła Deena, jakby czytała myśli Janet. - Przeszłość to przeszłość. Doświadczony podróżnik w czasie nie próbuje tego, co niemożliwe. To tak jakbyś chciała wyjść przez okno na wysokim piętrze, żeby wypróbować prawo ciążenia. Nie można zmienić twego dotychczasowego życia. Ale możemy ją znaleźć dla ciebie teraz. Zabrzmiało to tak, jakby Deena miała na myśli jakieś czary. Jeżeli rzeczywiście chce coś dla niej zrobić, to czy jest sens, żeby traciła czas na wyśledzenie jej stukniętej matki? Przecież Janet nie jest adoptowanym dzieckiem, które poszukuje swojej "prawdziwej" mamy. Wie, że jej prawdziwa mama to zwykła szmata. - Może lepiej podaj mi numery wygranych na loterii. Deena spojrzała, jakby nie wiedziała, co to takiego loteria. Przez te podróże w czasie ci ludzie muszą tracić wiele przyjemności. - Ja naprawdę nie chciałabym ci komplikować życia. Najpierw pomóż mi dostać się do domu, a dopiero potem się nad tym zastanowisz. A jednak myśl o zobaczeniu matki jakoś Janet nie opuszczała. Może sprawiły to stanowczość i pewność w głosie Deeny, która mogła wiedzieć o przyszłości więcej niż mówiła, ale Janet postanowiła nie pytać. Przebyły kawał drogi, zanim dotarły, dobrze na południe, do autostrady federalnej nr 1, potem zaś z rykiem silnika pomknęły wzdłuż wybrzeża, już po ciemku, z zasuniętym dachem jeepa i podkręconymi oknami. Im bardziej zbliżały się do bramy, tym bardziej ożywiona i czujna stawała się Deena. I dobrze, bo perspektywa ponownego spotkania z wymachującym siekierą szaleńcem miała zupełnie odwrotny wpływ na Janet, która się nieźle spociła podczas jazdy. Srebrna ręka Deeny spoczęła na dźwigni biegów. - Nie masz się czego obawiać. Ze mną jesteś bezpieczna. - Deena, ja nie chcę opuszczać t u i t e r a z. - Nie ma potrzeby. Ja tylko pójdę skontaktować się z moją podstacją i zaraz wracam. Mogę nawet zadzwonić do bramy, gdzie jest mój zespół, zanim przyjedziemy. Niewykluczone zresztą, że zobaczysz dwie Deeny. Ale tym się nie przejmuj. - Potrafisz to zrobić? - To nie jest niemożliwe. Rano mogłam nie pójść po prostu na plażę i się nie uratować. Ta scena jest już przesądzona; coś mnie zatrzyma. - Na przykład co? - Kto wie? Po prostu wiem, że się nie uratuję. A poza tym gdybym się uratowała, straciłabym to popołudnie z tobą. Skręciły z asfaltowej szosy i Janet pochyliła się nad kierownicą, z lękiem myśląc o tym, co się czai poza zasięgiem jej świateł. Deena, z naciągniętym na głowę kapturem, prowadziła ją zapewniając, że ta ciemność przed nimi to jasny dzień. W swoim pełnym kostiumie znów była bajecznym robotem-widmem. Może to i było konieczne, ale na pewno nie dodawało otuchy. A jednak spod tej maski Deeny w dalszym ciągu emanował spokój i pewność siebie, które przywiodły je aż tutaj. - O, tu, prosto. Ten kawałek gołej plaży. - Ta brama wydaje się piekielnie niepewna. A co się stanie, jak się wyłonisz i plaża będzie pod wodą? - My tak nawet wolimy. Wyjść pod wodą to znacznie bezpieczniejsze i bardziej prywatne. Dzięki temu kombinezonowi mogę oddychać pod wodą. Deena miała więc odpowiedź na wszystko. Janet zachichotała, trochę histerycznie, wyobraziła sobie bowiem, jak brama zostaje otwarta i jak wody Zatoki Fundy wdzierają się do środka zalewając przyszłość. Ale Deena nie wydawała się tym zatroskana. Nadświetlne metro nie może działać w ten sposób. Nie było ani śladu powracającego do domu zespołu Deeny. Janet skierowała długie światła jeepa tam, gdzie według Deeny miała znajdować się brama. W zdenerwowaniu złapała za plecak, gotowa rozwalić każdego barbarzyńcę, jaki jej stanie na drodze. Tata zawsze starał się rozbudzić w niej zainteresowanie bronią. Na Boże Narodzenie zaskoczył ją nawet kupując na czarnym rynku colta AR-15, przerobionego na ogień ciągły. Tata nie wierzył w żadne Uzi ani broń NATO czy inne zagraniczne bzdury. Kałasznikow był dla niego cholernie nieamerykański. Czy Wyatt Earp używałby chińskiej wersji rosyjskiej spluwy? Ni cholery - dla Wyatta był dobry akurat właśnie colt. Teraz żałowała, że kazała ojcu tego colta zabrać; jego nie zaspokojone pragnienie syna było aż nazbyt oczywiste. Matka zabrała mu jedynego potomka męskiego, zostawiając córkę. Wysiadając z jeepa Janet słyszała szum fal i widziała migotliwą powierzchnię Atlantyku. Mgła uniosła się, za nimi wznosiła się czarna ściana sosen i widmowe zagłębienia znaczące bezkres plaży. Deena przemierzała mroczną przestrzeń lśniąc srebrem kombinezonu. Wpatrywała się w ciemność. - Nie ma nikogo. Pewnie dzikus się nie pokazał i dlatego nie było sensu wysyłać drużyny, chyba że... Chyba że stanie się coś potwornego i to bardzo szybko. I tak nieoczekiwanie, że nikt nie zdoła tego powstrzymać. Janet zaczynała rozumieć całą tę historię z punktami w czasoprzestrzeni. Żadna drużyna nie zjawi się po to tylko, żeby być świadkiem rzezi, której nie będzie w stanie zapobiec. W promieniach reflektorów Deena przypominała rzucony na piasek gigantyczny srebrny znaczek z maski samochodu. - Jeszcze kawałek możesz ze mną iść. Byłoby to nawet dla ciebie bezpieczniejsze. Janet potrząsnęła głową. Nie była przygotowana na przyszłość; sama myśl o ewentualnym zobaczeniu się z matką już ją wystarczająco zniechęcała. - Przynieś ze sobą numery wygranych na loterii albo zwycięzców w przyszłorocznych rozgrywkach Suffolk Downs. W swojej srebrnej masce Deena robiła wrażenie już bardzo odległej. - Dobrze, do zobaczenia. Dla ciebie nie potrwa to nawet sekundy. Dla mnie trochę dłużej, więc na razie... Janet dostrzegła podnoszący się cień. Z najbliższego zagłębienia poderwała się ociekająca piaskiem gigantyczna postać. W blasku reflektorów zobaczyła grubo ciosaną twarz dzikusa z rozwichrzonymi włosami i czarną brodą. Szedł prosto na nie wlokąc połyskliwe ostrze osadzone na długim drzewcu. Panika na wszystkich frontach. Zanim zdołała przyzwoicie krzyknąć, została zwalona potężnym ciosem. - To nie ja, ty kretynie! Ja jestem osobą postronną, kibicem siedzącym za blisko bramki. Chwileczkę! - Ale pod wpływem odrętwiającego ciosu Janet zrobiła salto lądując w oślepiającym blasku reflektorów. Światło i ciemność wymazały plażę. Nie mogąc złapać tchu, Janet klęczała na piasku i pluła żwirem w oczekiwaniu na uderzenie siekiery. Pochłonął ją gigantyczny ciężar; reflektory zgasły. Uczta umarłych Dławiąca ciemność trzymała ją jakby w cielesnym uścisku. Następnie Janet poczuła, że ktoś ją wlecze po gorącym piasku oślepioną przez jaskrawe światło dzienne. Słyszała, jak pod prażącym słońcem fale uderzają o brzeg. Ale i ona uderzała kogoś swoim plecakiem z całej siły, co jednak nie robiło na tym kimś najmniejszego wrażenia. Gałązki krzewów łapały ją za dżinsy i kurtkę, ale dopiero gdy znalazła się w chłodnym mroku pod drzewami, znów mogła widzieć. Poprzez krzewy, przesłaniające jej widok, odróżniała garbate wyspy u ujścia zatoki. Było to ponad wszelką wątpliwość wybrzeże Maine, Janet miała jednak niemiłe uczucie, że znajduje się w punkcie czasoprzestrzeni odległym od Eastport, USA. Uwięziona w mocnym uścisku barbarzyńcy, potykała się o korzenie drzew, porażona świadomością, że znajduje się z dala od domu, w mocy olbrzyma, który mógł z nią zrobić dosłownie wszystko. Nie było nikogo, kto by przyszedł jej z pomocą - ani policji, ani armii, ani gwardii narodowej - tylko ciemne ścieżki lasu. A najgorsze, że nie było taty. Jakaż okazała się głupia. Przecież miała w ręku telefon. Już tata dałby temu Conanowi Barbarzyńcy powąchać śrutu, ale nie, ona Deenie. Ufaj w przyszłość. "Ja po ciebie wrócę". Do diabła, jest skończoną idiotką! Ma to, na co zasłużyła. Kiedy dotarli tam, gdzie powinna była znajdować się asfaltowa szosa hrabstwa, Janet darła się jak opętana: - Puszczaj mnie, ty długowłosy, stuknięty sukinsynu! - Ale najwyraźniej angielszczyzna nie miała tu żadnego zastosowania. Był to prawdopodobnie jeszcze jeden nielegalny imigrant, który przyjechał obmacywać dziewczyny, ale nie nauczył się języka. Przeklinanie i miotanie się było całkowicie bezcelowe, więc Janet trzymając go na odległość wyciągniętego ramienia zaparła się obcasami. Dzikus zatrzymał się, usiadł, ale nie puścił jej ręki. Oparty o pień drzewa, z idiotycznym uśmieszkiem zadowolenia na twarzy, wyglądał jak pół kamienicy. Był tak groźny, jakim go zapamiętała z pierwszego spotkania: wielkie bicepsy, broda i rozczochrane włosy. Przypominał członków gangów motocyklowych, którzy przyjeżdżali w lecie naćpani z Portland autostradą federalną nr 1 poszukując piwa i okazji do gwałtu. Broszka, którą spięty był płaszcz mężczyzny, przedstawiała węża połykającego własny ogon - symbol wybitnie nieprzyzwoity. W ciężkim płaszczu, wełnianej spódnicy i skórzanych sztylpach wyglądał jak przebieraniec. Janet dosłownie konała z gorąca i marzyła o oswobodzeniu ręki już choćby po to, żeby móc zdjąć kurtkę. Czuła jak narasta w niej przerażenie. Po prostu było lato. W powietrzu roiło się od owadów, a słońce stało nieprawdopodobnie wysoko. Drzewa okrywało gęste zielone listowie. Ogromne dęby i klony, pomieszane ze znacznie wyższymi jodłami i cyprysami. Znikły młode sosny, wśród których się wychowała, znikły ciągnące się wzdłuż plaży równinne pastwiska. Patrzyła na wysoki las, który musiał mieć setki lat albo nigdy nie był karczowany. Spojrzała na dzikusa. - Kim jesteś? Jeżeli tkwili głęboko w przeszłości, zanim pierwsi osadnicy wykarczowali lasy, to co robił tutaj Conan? Nie był bliższy Hiawacie niż ona sama. Jeśli zaś znajdowali się daleko w przyszłości, kiedy już lasy zdążyły odrosnąć, to wobec tego przyszłość była znacznie nędzniejsza niż Janet sobie wyobrażała. Mężczyzna odpowiedział na pytanie, ale nie na wiele jej się to zdało. Jego język, wprawdzie melodyjny, nie był jednak ani hiszpańskim, ani francuskim, nie przypominał też Janet żadnego ze znanych jej słów indiańskich. W każdym razie dzikus nie mówił po angielsku. Byłoby to za łatwe. A przecież wypowiadane przez niego słowa miały w sobie coś odlegle znajomego, jakby zapamiętanego z filmu. Choć wydawało się to mało prawdopodobne. Tata uważał zagraniczne filmy za element zmowy antychrześcijańskiej. Monty Pythona musiała oglądać ukradkiem. Język mężczyzny wydał jej się jednak ładny, nie licujący z jego obrośniętą fizjonomią. Te niby znajome dziwne dźwięki podkreślał fakt, że mężczyzna powtarzał w kółko coś jakby "Ja-nant", chociaż dźwięk "j" wymawiany nieprawidłowo brzmiał jak "dż". - Tak - poklepała się po piersiach. - Ja Janet, ty Tarzan. - Chociaż dzikus przypominał Tarzana bardziej z muskułów niż z czystych rysów Lorda Greystoke'a. Czyżby on rzeczywiście znał jej imię? To chyba niemożliwe. Była przekonana, że nie spędził popołudnia w barze Eastport popijając piwko i przepytując chłopaków, kto to jest ta dziewczyna, która kopie na terenie starej indiańskiej osady. Tym razem mężczyzna poklepał się po piersiach i powiedział coś, co zabrzmiało jak "Bran". A następnie wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Przeraziło ją to nie na żarty, ale się nie cofnęła. Dotykając jej powiedział "Ban". Ten "Bran" i "Ban" najwyraźniej go rozbawiły, bo roześmiał się z własnego dowcipu. Wszystko wskazywało na to, że świetnie się dogadują t e r a z. Mężczyzna był najwyraźniej przekonany, że nawiązali rozmowę... może nawet puści jej rękę... I rzeczywiście po chwili puścił, z taką miną, jakby chciał powiedzieć: "A teraz możesz sobie wrzeszczeć, ile wlezie, na cały las". Wstała niemal ze szlochem i rozglądając się dokoła stwierdziła w przerażeniu, że to, czy dzikus ją trzyma, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia, ponieważ i tak nie miałaby dokąd uciec. Mężczyzna bełkotał dalej usiłując ją uspokoić i nazywając "Ban-Ja-nant". W pewnym momencie sięgnął pod płaszcz, skąd wyjął coś w rodzaju skórzanego portfela wielkości mniej więcej damskiej torebki, otworzył go, wyjął coś ze środka i ofiarował jej. Janet spodziewała się chustki do nosa, ale był to kawałek naprawdę starożytnej suszonej wołowiny, znacznie gorszy niż te, które się widuje przy kasach sklepowych między czerstwymi pączkami a papierem toaletowym. - Zrób mi tę uprzejmość - powiedziała Janet. - Pocałuj mnie w dupę. Mężczyzna usiadł i zaczął żuć; Janet ocierając oczy bezwładnie osunęła się na ziemię. Wyciągnął w jej stronę do połowy zjedzoną wołowinę. Odepchnęła jego rękę. - Jedzenie starej końskiej skóry jest całkowicie w twoim stylu - rzekła Janet. - Ja jestem od trzynastego roku życia wegetarianką, a poza tym nie wezmę nic z twojej ręki, nawet gdybyś mi podawał najlepszy stek. Kto wie, w którym punkcie czasoprzestrzeni padła ta krowa? Jest w tym wystarczająco dużo złej karmy, żebyś dostał choroby pyska i racic. Bran nie wyglądał na takiego, co przebiera w towarach, więc Janet sięgnęła do plecaka i wyciągnęła kanapkę z serem, żeby mu pokazać. Na sam widok kanapki poczuła jednak potworny głód i zaczęła jeść. Od jej ostatniego posiłku musiały minąć całe wieki. Podczas jedzenia przeszukała swoje kieszenie i plecak. Solidnie przygotowała się do spędzenia nocy poza domem. Zabawne. Miała jeszcze jedną kanapkę z serem, nylonowy śpiwór, jednopalnikową kuchenkę gazową, niezbędnik, aluminiowy termos, małą wodoszczelną puszkę z zapałkami, parę gumiaków, zegarek na rękę, pięć dolarów w banknotach, trzy ćwierćdolarówki, dwie pięciocentówki, sześć pensów i monetę dolarową z głową Statui Wolności, na szczęście. To wszystko plus dżinsy i kurtka puchowa, nie licząc trykotowej bawełnianej koszulki, skarpetek i bielizny, stanowiło relikt cywilizacji przemysłowej, jaki jej pozostał. Jeśli ten koszmar miałby potrwać dłużej niż powiedzmy dzień, to z pewnością dostanie fioła. Powinna była przynajmniej wziąć derringera, którego tata dał jej specjalnie, żeby zabierała idąc na randki. Nie miała dosłownie nic, co by jej zapewniło bezpieczeństwo - ani penicyliny, ani prezerwatyw, ani nawet scyzoryka. Jeżeli Tarzan ją zgwałci, to po prostu będzie musiała urodzić jego dziecko. Przynajmniej AIDS jej nie grozi, no i może nie wynaleziono jeszcze syfilisu. Termos był już pusty i czerstwa kanapka z serem więzła jej w gardle. Bran przyniósł kudłaty bukłak, który kiedyś stanowił szatę zewnętrzną jakiejś kozy. Pociągnąwszy łyk poczęstował Janet. Kozia skóra miała tłuste wyłysiałe miejsca, tam, gdzie się ocierała pod pachą Brana, więc Janet wstrzymała oddech i szybko łyknęła z bukłaka. Ale równie szybko wypluła to, co miała w ustach. Nie była to bowiem woda. Napój przypominał wino, które właśnie zamieniało się w ocet. Bran roześmiał się. Co za szczęście, że trafił jej się porywacz, którego tak łatwo rozbawić. Pociągnął jeszcze raz i odwiesił bukłak na miejsce. Następnie wstał, wskazał ręką przed siebie, powiedział coś niezrozumiałego i zaczął iść. Zanim doszedł do trzeciego drzewa, Janet wrzasnęła: - Poczekaj, ty małpoludzie, idę z tobą! - W duchu powiedziała sobie, że nie idzie za nim, tylko za czarną obręczą na jego ręce. Klucz do bramy był jej jedyną nadzieją na powrót do domu. Las przypominał teraz park - drzewa rosły w znacznej odległości jedno od drugiego. W rzadkim poszyciu Janet widziała tłuste przepiórki i pomykającą drobną zwierzynę - być może, były to kuny. Idąc dalej natknęli się na dużego srebrzystego wilka. Nikt trzeźwy nie widział w Maine wilka co najmniej od pół wieku, ale zwierzę stało przed nimi namacalne i zupełnie nie spłoszone, gapiąc się, kiedy przechodzili. Kiedy minął szok, Janet zaczęła się martwić o różne głupstwa, jak na przykład o to, że zostawiła w jeepie zapalone światła. Rozładuje sobie akumulator. No cóż, będzie miała dość czasu, żeby coś z tym zrobić. Miną wieki, zanim ludzie wymyślą baterie, a co do samochodów, potrwa to jeszcze dłużej. Przeszli przez ostatnią strefę drzew i nagle otworzył się przed nimi widok na coś, co stanowiło połączenie ogrodu warzywnego z wykarczowanym lasem. Wszystkie drzewa, poza najwyższymi, zostały zredukowane do poczerniałych pieńków, pomiędzy którymi rysowały się wielobarwne wzgórki porośnięte kukurydzą, żółto-zielonym gąszczem słoneczników i dyni. Pośrodku tego wielkiego ogrodu wznosił się prymitywny ostrokół z cienkich pali poprzetykanych gałęziami, sponad którego łypały ku nim zaokrąglone dachy długich budynków z drewna i kory. Janet stała w palącym słońcu, oszołomiona widokiem obcego, a jednocześnie znajomego. Była to indiańska wioska, na której terenie jeszcze wczoraj prowadziła wykopaliska. Linia brzegu cofnęła się nieznacznie i nadłożyli kawał drogi, ale budynki nie budziły wątpliwości. Z osady dochodziła piekielna wrzawa - ludzie śpiewali i krzyczeli na całe gardło, ale Bran dalej szedł naprzód bez najmniejszego wahania. Janet szła za jego bransoletą. Przy bramie położył siekierę na ziemi i uniósł ręce przytykając wierzch dłoni do ust. Na ich powitanie wyszła grupa starszych mężczyzn, wymalowanych i wysmarowanych tłuszczem. Wygłaszali uroczyste mowy, których Janet zupełnie nie rozumiała. Ich poważny i dostojny sposób bycia nie licował ze strojami: okrywały ich jedynie naszywane paciorkami opaski biodrowe, które pozwalały wiatrowi igrać swobodnie z ich genitaliami. Żeby nie pozostawać w tyle, Bran wygłosił równie niezrozumiałą mowę w swoim własnym śpiewnym języku. Przekonawszy się, że strony nie mogą nawiązać porozumienia, nagi klub starszych panów zaprosił ich do środka. Ci dziadkowie o wytwornych manierach, spaleni na piernik, z kolczykami z muszelek w uszach i tatuowanymi ogonami, nadawali ton całej osadzie. Jeśli nie liczyć opasek biodrowych, które się tu i ówdzie trafiały, całe zbudowane z drewna i kory miasteczko wyglądało jaka obozowisko punkowych nudystów świętujących Halloween. Janet otoczył tłum podnieconych Indian: wzruszone kobiety, dzieciaki z oczami jak spodki, wychudzone psy i oswojone skunksy - wszystko to gapiło się na nią, jakby to ona była dziwolągiem. Po wygłoszeniu mów powitalnych wodzowie podjęli poważne próby nawiązania porozumienia. Ustawiwszy parę gości na zakurzonych trzcinowych matach mężczyźni zaczęli robić sugestywne ruchy oznaczające siadanie. Janet i Bran usiedli. Następnie starcy przeszli do pantomimy jedzenia i picia, brudnymi paluchami ładując wyimaginowane jedzenie do ust. Bran skłonił się lekko, co miało oznaczać przyzwolenie. Możliwe, że już wcześniej tu jadł. Kobiety postawiły przed nimi miski pełne delikatnej, ale sycącej papki z ziarna kukurydzy, z mięsem i suszonymi jagodami. W miarę jak Janet wyjadała mięso, nastrój świętowania wyraźnie się wzmagał. Wznoszono okrzyki i pojawiło się więcej nagich kobiet ze skórzanymi workami na plecach, pokrzykujących "Hajiii, haiii". Janet o mało nie zwróciła papki, którą i tak z trudem przełykała. Z każdego worka szczerzyła się czaszka. Skórzane worki zawierające ludzkie szczątki oparto rzędami w pobliżu mat tworząc w ten sposób galerię zmarłych. Następnie przed tymi nowymi gośćmi ustawiono miski z jedzeniem. Przerażona Janet siedziała skulona obejmując własne nogi. Całkowicie straciła zainteresowanie dla posiłku. Przeszłość jawiła jej się wielkim odrażającym domem wariatów, w którym silną ręką rządzą pacjenci. Bran jadł jak świnia. Uśmiechając się do wszystkich wymieniał niezrozumiałe dowcipy z obsługującymi ich nagimi kobietami. Kilka z nich miało na biodrach pasy naszywane muszelkami. Bezwstydne flądry. Odchodząc kręciły w stronę Brana wielkimi tyłkami. W tym samym czasie inne kobiety pochlipywały drąc się za włosy i rozbijając gliniane garnki, które Janet miała kiedyś wykopywać. Uczta umarłych trwała cały dzień, choć żaden z drogich nieobecnych nawet nie ruszył papki ani mięsa. W powietrzu dosłownie roiło się od niebieskich much, które obsiadły ciała i miski z jedzeniem. Niektóre usiadły nawet na porcji Janet. A, niech im będzie. Ogłupiała od upału i widoku tego, co się wokół niej działo, Janet powoli dostawała bzika. Późnym popołudniem zaprowadzili ją do dużej, chłodnej chaty, gdzie padła półprzytomna. Przebywszy okres od północy do południa w przeciągu kilku sekund Janet cierpiała na ciężki przypadek niedospania. Obudziła się, kiedy kobiety wtaszczyły na wieczór do chaty swoich zmarłych. Znów zaczął się ten sam koszmar, ale teraz już znosiła go lepiej. Spała dobrze, a jej zegarek wskazywał godzinę dziesiątą rano czasu wschodniego. Domyślała się nawet, dokąd wędrują kości zmarłych na noc. Zawsze zdumiewało ją wielkie cmentarzysko za wioską. Jakim cudem tyle osób mogło być pochowanych jednocześnie? Teraz już wiedziała. Całkowicie rozbudzona patrzyła, jak kobiety zamieniają chatę w jedną wielką koszmarną trupiarnię. W przyćmionym świetle ognisk czyściły i przystrajały całe pokolenia swoich zmarłych w różnych stadiach rozkładu, przemawiając do nich pieszczotliwie i popłakując. Wbrew swojej woli Janet zauważyła u siebie zrozumienie i akceptację dla tego, co robiły. Kobiety żegnały się z utraconymi rodzicami, dziećmi i kochankami, pełne współczucia i czułości, których nie były w stanie osłabić smród i robactwo. Oszołomiona, przyglądała się jak ich myją, ubierają w futra i naszyjniki i stroją tak, że na tle reszty mieszkańców osady wyróżniali się elegancją. Zapdając w niespokojny sen Janet ze łzami w oczach przysięgała sobie, że jeśli kiedykolwiek wróci do domu, to z całą pewnością wyrzuci szpadel. Nazajutrz o świcie Bran był gotów do dalszej drogi. Bóg jeden wiedział, dokąd zamierzał iść, ale Janet postanowiła mu towarzyszyć. Tej nocy miała straszne sny: wszędzie widziała czaszki - w ciemnych kątach, w ziemi, poprzez warstwę ludzkiego ciała. Mieszkańcy wioski wyposażyli ich w jedzenie i wyprawili w podróż. Kierując się na północ, wzdłuż wybrzeża, Bran był w doskonałym nastroju; cały czas mówił do niej, nie zrażony barierą językową. Podczas pierwszego odpoczynku Janet rozebrała się do bielizny i weszła do zimnej wody, żeby zmyć z siebie trupi odór. Kiedy się kąpała, podszedł do niej ciekawski jeleń. Zjadła na brzegu ostatnią kanapkę z serem i starannie schowała do kieszeni plastikową torebkę. W tym zbieraniu opakowań był jakiś patos, ale przecież Janet znalazła się w świecie, gdzie plastyk był rzadszy od złota. Mijali ich idący na południe ludzie, którzy nieśli worki ze zmarłymi i pokrzykiwali "Hajii!". Następna osada wydawała się niemal zupełnie normalna: wymalowani Indianie, którzy bili w bębny, jedli psie mięso i tańczyli nago. Zatrzymali się tutaj na kilka dni. Włóczęga na północ w towarzystwie Brana Barbarzyńcy mogła być gorsza, ale nieznacznie. Przypominała weekendy spędzane z tatą w lasach na ćwiczeniach z obrony cywilnej, tyle że trwała bardzo długo. W pewnym sensie był to "Dzień po". Czas i przestrzeń zmiotły Stany Zjednoczone z powierzchni ziemi lepiej niżby to zrobili komuniści. Patrzenie na puste miejsce po Eastport było niezwykle przygnębiające. Bran musiał jej nieskończenie wiele razy mówić, dokąd idą, ale Janet naturalnie nic z tego nie rozumiała. Powoli jednak zaczynała łapać poszczególne słowa. Zorientowała się na przykład, że "aber" w jego języku znaczy ujście rzeki, a "ab" zatoka. Niektóre słowa wydawały jej się nawet niepokojąco znajome, choć nie mogła dopatrzyć się w tym żadnej regularności. Na przykład "dor" znaczyło "duży", a znów "bak" "mały". Janet upodobała sobie słowo "sooigy" oznaczające miejsce, gdzie można było usiąść. Cały czas marzyło jej się sooigy. Nie miała ani dość siły, ani zapału, by uczyć Brana angielskiego. Pod jej kierunkiem opanował jednak zupełnie nieźle: "Bran jest sukinsynem". A także na powitanie "Pieprzę cię" i w porze lunchu "Żarcie gotowe". Ale w sumie było to niezbyt zabawne. Janet bez przerwy myślała o Deenie. "Przyjdę po ciebie". Zgoda. Ale w którym punkcie czasoprzestrzeni? Te bzdury o szybkości ponadświetlnej mogły być zwodnicze. Deena obiecała, że Maine nigdy nie zostanie oddane Indianom. Może to i prawda, ale osobista przyszłość Janet była gęsto zaludniona Indianami, którzy zachowywali się, jakby byli właścicielami tego kraju. Nic złego nie przytrafiło się też Kanadzie - po prostu przestała istnieć. Przynajmniej dla niej. Indianie nie tylko ich nakarmili, ale także przewieźli swoim sanoe przez zatokę do Nowej Szkocji. Janet zrozumiała teraz, dlaczego Indianie nie mogli sobie dać rady w nowoczesnym świecie. Żywili i wozili tę parę białych cudzoziemców nie pytając o pieniądze, nie przejmując się tym, że przyjdą jeszcze miliony takich jak oni, którzy wytną im lasy, wybiją zwierzynę i wymordują ich samych, a niedobitków wypędzą. Nie to, żeby Indianie z natury rzeczy byli tacy szlachetni. Janet widziała kiedyś, jak dostali w swoje ręce kogoś, kogo uznali za wroga. Przy tym, co wtedy zrobili, Teksaska Masakra Piłą Mechaniczną przypominała Muppet Show. Najbardziej ponure w tym barbecue połączonym z wiwisekcją było to, że w antraktach ofiara miała obowiązek zabawiać swoich oprawców śpiewem i opowiadaniem dowcipów na swój koszt. Ani jednak Janet, ani Bran nie odgrywali głównej roli w tym swoistym variete. Raz przynajmniej była zadowolona, że przyszłość jest szczelnie zamknięta. Jedyne niebezpieczne chwile zdarzały się wtedy, gdy dzicy okazywali im zbyt wielką przyjaźń. Którejś nocy Janet i Bran spali w chacie, należącej do pewnej grubej Indianki Pocahontas. Rano przyszła młoda kobieta i w języku znaków dała im do zrozumienia, że babcia jest chora. Czy nie zechcieliby zostać jeszcze dzień dłużej i pomóc w leczeniu staruszki? Trudno było odmówić, a Bran najwyraźniej kwapił się do pomocy. W filmach o Tarzanie biały, który wyleczył jakiegoś ważnego dzikusa, stawał się kimś w rodzaju boga. Janet nie czuła się na siłach, żeby wynaleźć penicylinę czy choćby aspirynę, ale znała się nieźle na ziołach, próbowała więc postawić właściwą diagnozę. Córki Pocahontas w języku znaków powiedziały, że coś złego nawiedziło starą kobietę we śnie, z czego można się było domyśleć, że po prostu źle spała. Żarłocznej staruszce należało więc wytłumaczyć, żeby się na noc nie obżerała niedźwiedzim mięsem. Wieczorem większość wioskowej młodzieży zebrała się w chacie chorej, która siedziała w wyplatanym wiklinowym fotelu. Pod jedną ścianą stali chłopcy w opaskach biodrowych, pod drugą dziewczęta w spódniczkach z trawy. Przypominało to studniówkę bez smokingów. Zaczęło się od chichotów i zamieszania, po czym dobierano się parami stając naprzeciwko siebie. Janet przypadł Bran. U boku chorej stało paru wodzów potrząsając grzechotkami ze skorupy żółwia i zawodząc jak lokalna orkiestra w repertuarze pieśni i tańców hawajskich. W pewnym momencie wodzowie uderzyli we właściwą nutę i rozpętało się piekło. Chłopcy opuścili opaski biodrowe, a dziewczęta uniosły spódniczki. Rzucając się sobie w ramiona zaczęli podskakiwać jak stado królików w upale, podczas gdy wodzowie wymachiwali grzechotkami, a chora przyglądała się widowisku. Istna dyskotekowa orgia. Tata twierdził, że terapia przez dotykanie to tylko inna nazwa rozpusty. Janet nie wierzyła mu aż do tej chwili. Bran za pomocą słodkich słówek i dość wulgarnych ruchów usiłował skłonić swoją Ba-Ja-nant, by się włączyła w ogólną zabawę, ale powiedziała "nie" tak głośno, że wywołało to ogólne poruszenie. Było oczywiste, że uważają ją za kogoś, kto w najlepszym razie psuje zabawę, a w najgorszym nie pragnie szczerze wyzdrowienia chorej. Pewnych aspektów zostania białą boginią Janet nie wzięła pod uwagę... Poszła więc na kompromis: rozebrała się do bielizny, podczas gdy Bran pieprzył jedną z wnuczek starej Pocahontas, która zgodziła się zająć jej miejsce. Reszta uczestników, która nigdy nie widziała bielizny na oczy, uznała najwyraźniej, że Janet jest naga, tylko nie wyposażona odpowiednio fizycznie do uprawiania tej grupowej terapii. Wnuczka Pocahontas nie mogła mieć więcej jak dwanaście lat i Janet w myśli dołożyła Branowi, do napaści i uprowadzenia, gwałt na nieletniej. Kiedy Bran skończył z Lilią Wodną, dumnie przeszedł w drugi koniec chaty i wypieprzył jeszcze staruchę, ot tak sobie, mimochodem. Wywołało to szaloną radość wśród Indian. W języku znaków powiedzieli, że babcia nie tylko czuje się znacznie lepiej, ale od czasu, kiedy zjadła swojego ostatniego męża, nie miała tak wesołej miny. Wszyscy bawili się świetnie wyganiając z babci złe sny, ale Janet obudziła się późno i zjadła resztki swojej papki bez entuzjazmu. Bran wstał radosny jak skowronek i do tego bardzo z siebie dumny. - No, ruszajmy - powiedziała Janet palcami imitując kroki i pokazując na północ. Czuła się kiepsko i nie chciała, żeby nad nią odprawiali swoje egzorcyzmy. Gdzieś w Nowej Szkocji zabrakło im Indian, chociaż do tej pory nie zauważyła deficytu. W dzikich bezdrożach, całe stulecia od apteki, nie mówiąc już o szpitalu, Janet poczuła, że traci siły. Po co komu AIDS, kiedy z powodzeniem można umrzeć w następstwie wybicia zęba czy zainfekowanego ukąszenia pluskwy? Przywalił ją ogromny ciężar czasu i przestrzeni. I do tego była sama z Branem. Robiło się coraz ciemniej. Z każdym krokiem ogarniało ją większe znużenie, straciła nadzieję, że kiedykolwiek dobrną do następnej wioski. Bran pogodził się z jej zmęczeniem. Oparłszy topór o drzewo sięgnął do swojej torby ze słowami: "Żarcie gotowe". Ale nieustępliwa biegunka, jaka dotknęła Janet, odebrała tej propozycji całą atrakcyjność. Infekcja najwyraźniej nie miała dostępu do Brana. Żył z bakteriami za pan brat. Janet rozwinęła śpiwór i wlazła do niego natychmiast. Jak długo była wewnątrz, czuła się bezpieczna - nylonowy śpiwór nie pomieściłby Brana, a tym bardziej ich dwoje. Leżąc na wznak i trzymając się za brzuch słyszała, jak Bran łamie suche gałęzie na opał. Na liściach nad sobą zobaczyła cienie rzucane przez płomienie ogniska. A potem zorientowała się, że Bran coś je. On się nie uskarżał na brzuch. Następnie doszedł ją odgłos kroków. Nie były to - pac, pac, pac - kroki typowe dla Indian, tylko stąpanie ciężko obutego barbarzyńcy. Kroki zatrzymały się za jej głową. Zamknęła oczy udając, że śpi. Chryste, czego on chce od takiego żywego trupa, jakim ona jest w tym momencie. Po tym jednak, jak widziała jego igraszki ze staruszką, uznała, że nie pogardziłby i młodą kózką. Złapała za brzeg śpiwora w nadziei, że Bran nie poradzi sobie z suwakiem. Słyszała jego cichy śpiewny szept. Zdanie, którego nie zrozumiała, kończyło się słowem "Ban-Ja-nant". Bran ukląkł koło jej głowy i wbił w ziemię coś twardego. Kroki oddaliły się. Janet otworzyła jedno oko i koło swojej głowy zobaczyła rękojeść noża. Zostawił jej nóż. Złapała za niego i pociągnęła, jak mogła najmocniej. Rękojeść wygięła się, ale ostrze dalej mocno tkwiło w ziemi. No cóż, ładny gest z jego strony. Prostak nawet nie znał swojej siły. Janet przewróciła się na bok i patrzyła, jak Bran układa się przy ognisku: ze swymi szerokimi barami i długą grzywą przypominał śpiącego lwa. A więc nie jest gwałcicielem. Może nawet miał swoje zalety. Tyle, że był głupi. Skąd wiedział, że jego Ban-Ja-nant nie poderżnie mu gardła jego własnym nożem i nie ucieknie z kluczem do bramy? Skąd mógł to wiedzieć? Rano Janet zaparzyła herbaty ziołowej. Mimo nieustannego obijania i wstrząsów kuchenka gazowa była w lepszym stanie niż ona sama. Powinna napisać do producenta - wyryć w twardej skale swoje podziękowanie. Dziś mieli leczniczą herbatę o zapachu dzikiej maliny, ale Janet wątpiła w jej terapeutyczne działanie, zwłaszcza że była to mieszanka zalecana przy kłopotach z macicą, a macicę Janet miała w porządku, Bran zaś nie miał żadnej. No cóż, najważniejsza jest wiara. Bran siadł, ziewnął, spojrzał na nią i uśmiechnął się. - Pieprzę cię, Ba-Ja-nant - powiedział. Janet wręczyła mu herbatę. - Przykro mi, Sir Galahadzie, ale już miałeś swoją szansę. Nie straciła cnoty w Nowej Szkocji. Stało się to na tylnym siedzeniu buicka electry pewnego alfonsa z Portland w pewnym szczególnie podniecającym punkcie jej życia. Przy akompaniamencie piosenki Buddy Holly'ego "Not Fade Away". (Czy może stanie się to dopiero kiedy nadejdą buicki o dużych kołach, z magnetofonami i nalepkami z króliczkiem oraz kondomy). Straciła natomiast swój wegetarianizm. W następnej wiosce wyrzekła się go na rzecz mięsa, ale nie byle jakiego - była to gotowana dziczyzna pływająca w tłuszczu z jelenimi kudłami, a do tego ozór i móżdżek w charakterze przystawki. Jej organizm najwyraźniej tego potrzebował. Janet wysysała kości Bambi, żeby się dobrać do szpiku. Po upływie dnia czy dwóch biegunka opuściła ją z najwyższym obrzydzeniem. W tłustym jelenim mięsie musiało być coś, czego brakowało w papce kukurydzianej. Janet była wegetarianką od chwili, kiedy na lotnisku łysy facet w żółtej todze wręczył jej "Wyższy smak: przewodnik po kuchni wegetariańskiej i diecie bez k a r m y". Przeczytała dziełko od deski do deski, łącznie z przepisami, i książka wywarła na niej wrażenie. Ponieważ jednak autorem był jakiś obcy s w a m i, musiała ją ukryć na strychu pod podłogą, razem z numerami "Cosmo" i starym zdjęciem mamy w towarzystwie młodszego rodzeństwa. Pełno tam było obcych nazwisk, jak Gandhi i Thoreau, i tata powiedział, że te żółte suknie i zgolone głowy to jedynie przykrywka dla tych, co się kręcą koło lotnisk i tylko patrzą, kto wsiada i wysiada z samolotu. Rząd prawdopodobnie dołożył im do zasiłków jakieś ekstra pieniądze. Czy widzieliście kiedy, żeby któryś z tych łysych piłował drzewo czy nalewał benzynę? Janet jednak w dalszym ciągu wierzyła w to, co mieli do powiedzenia ci żółci, i Swami Prabhupada: "Jesteście tym, co jecie"... ale kto chciałby być miską papki kukurydzianej z jagodami? Zdanie się na uprzejmość obcych zjadaczy mięsa miało swoje złe strony. Jeśli Indianie naprawdę kogoś polubili, poczęstunek składał się z niedźwiedziego mięsa i psich hamburgerów. Szczeniaki stanowiły specjalny przysmak, Indianie bowiem kochali swoje psy. Kobiety karmiły szczenięta prosto z ust, tak jak własne dzieci - najpierw przeżuwały mięso, a następnie zapraszały psiaki do francuskiego pocałunku, chichocząc, gdy poczuły w ustach mały różowy język. Danie z królika oznaczało tyle co wymówienie gościny. Następne plemię przewiozło ich łodzią przez Cieśninę Cabota do Nowej Fundlandii. Tam przekroczyli kolejną bramę, usytuowaną na nie odznaczającym się niczym szczególnym wzgórzu. Gdyby Bran nie zaczął zabawiać się kluczem, Janet nie zorientowałaby się, o co chodzi. Kiedy był już gotów, przycisnął ją do siebie blisko, przytrzymał i przekręcił obręcz na ręce. Powściągając w sobie chęć wyrwania mu się i ucieczki Janet śledziła każdy jego ruch. Dokoła nich zamknęła się ciemność. Czuła na sobie ramię Brana, który jednocześnie położył palce jednej swojej ręki na przegubie drugiej. Zorientowała się, że usiłuje zgrać swój ruch z własnym pulsem, i spojrzała na zegarek. Cyfry świeciły w ciemności. Oceniła, że upłynęło sto osiemdziesiąt siedem sekund, może niezbyt dokładnie, w każdym razie tyle mniej więcej według jego pulsu. Bran ponownie przekręcił obręcz na ręce i świat powrócił. Ale niezupełnie ten sam. W dalszym ciągu znajdowali się na wzgórzu, ale trawa była zieleńsza, a i drzewa się jakoś zmieniły. Wydało jej się też, że jest chłodniej, a powietrze wilgotniejsze i niebo pochmurne. Nie było to lato. W Eastport powiedziałaby, że to wczesna wiosna. Ale która wiosna? Nie spodziewała się, że są w dwudziestym wieku starego stylu. A nie mogła spytać Brana. Ten trik z pulsem świadczył o tym, że umiał liczyć, ale kto wie, jakiego używał kalendarza; może kierował się gwiazdami i księżycem. Janet usiłowała przypomnieć sobie wszystko, czego nauczył ją tata o gwiazdach. Według precesji bieguna niebieskiego mogłaby się zorientować, w którym są stuleciu. Hmm. Dużo by jej z tego przyszło. Czując się bardziej oddalona od domu niż kiedykolwiek, wlokła się potulnie za Branem. Późnym popołudniem poczuła lekki zapach morza i kiedy wyszli z lasu, roztoczył się przed nimi widok na zatokę. Janet zobaczyła coś, co napełniło ją otuchą: na niewielkim wzniesieniu tuż nad poziomem wody dostrzegła osadę składającą się z prostokątnych budynków ze spiczastymi dachami. Z pewnością nie zbudowali jej Indianie, a jeśli potrzebowała dalszych dowodów, to je miała: w zatoce na kotwicy kołysał się statek. Kiedy szli drogą w stronę wybrzeża, na myśl przychodziły jej najrozmaitsze możliwości. Osada robiła wrażenie europejskiej, ale starej, bardzo starej. Domy, zbudowane z torfu i drewna, miały krótkie, szerokie kominy, z których unosił się błękitny dym w jeszcze bardziej błękitne niebo. Grube strzechy z torfu okapami sięgały niemal ziemi. Statek miał dwa maszty - wysoki maszt główny i mniejszy skośny fokmaszt. Janet słyszała o osadach wikingów na Nowej Fundlandii, ale to nie był statek wikingów. Kto tu przybył pierwszy: Francuzi? Anglicy? Kto to był Cabot? Przebyła właśnie cieśninę nazwaną jego nazwiskiem. Jeśli to nawet byli pierwsi osadnicy, to i tak dzieliły ją od domu całe stulecia. Kiedy przekroczyli niewielki prymitywny mostek z bali przerzucony nad strumieniem, Bran wydał okrzyk. Z domów zaczęli się wysypywać ludzie. Opalone na brąz kobiety i duzi niezgrabni mężczyźni, wszyscy śpieszyli, żeby ich powitać. Byli ubrani tak samo jak Bran - w skóry i wełniane samodziały. Tłocząc się wokół nowo przybyłych, poklepywali Brana po plecach, ją zaś nazywali Ban-Ja-nant, choć mimo tej poufałości spoglądali na nią z nabożnym lękiem. Kim byli ci ludzie? Skąd pochodzili? Byli biali, mieli brody, hodowali świnie i kurczęta, ale nie przypominali pielgrzymów z "Mayflower". Nie mieli broni ani Biblii - tylko łuki i harfy. Janet przestała się nad tym zastanawiać i dała się porwać życzliwej ludzkiej fali. Ugościli ją i po raz pierwszy od wielu miesięcy dostała normalne jedzenie, o ile naturalnie mięso wieprzowe z zieleniną, filet z ryby i ciasteczka owsiane można nazwać normalnym jedzeniem. Ludzie ci jedli palcami i dziwili się jej przyborom stołowym. Tej nocy Janet rozpostarła swój nylonowy śpiwór na klepisku przed paleniskiem drewnianego domostwa. O świcie wszyscy już byli na nogach, gotowi do wyjścia. Janet miała silne przeświadczenie, że czekali na nią i Brana. Nie po raz pierwszy czuła, że jest ponaglana, sama nie wiedząc dlaczego. Ale tym razem było inaczej. Tym razem Bran nie wlókł jej grożąc, że ją zostawi, bezradną i samotną, tym razem opadły ją kobiety dosłownie dusząc przejawami swojej serdeczności, jakiej Janet nie zaznała od czasu, kiedy miała cztery lata. Szczególnie troskliwie zajęła się nią Branwen, duża kobieta robiąca wrażenie matki Brana - ugotowała jej śniadanie i obsypała podarkami. Janet dostała od niej wełnianą pelerynę, ufarbowaną na zielono skórzaną kurtkę z miedzianymi zatrzaskami, kilka wełnianych spódnic i lnianych koszul. We wszystkim pomagała Branwen Gwyn, szczupła, rudowłosa kilkunastoletnia dziewczynka z bałwochwalczym wyrazem w błękitnych oczach. Gwyn z pewnością była córką Branwen, a tym samym siostrą Brana. Branwen okazywała małej macierzyńskie ciepło, Gwyn zaś odnosiła się do starszej kobiety z wielką rewerencją. Ban-Ja-nant była ulubienicą wszystkich. Kobiety obdarowywały ją na wyprzódki. Mężczyźni kłaniali jej się dotykając kosmyków włosów. Wszystko to razem wzruszało ją niemal do łez. Odpłynęli z pierwszą falą. Statek miał wspaniałą potężną rufę w kształcie łabędzia, dziób zaś zdobiła rzeźba bogini. Nad ich głowami wznosił się maszt główny, utrzymywany w pozycji pionowej przez więzi przednie, grube jak jej ręka w przegubie, i podtrzymujący reję dłuższą niż szerokość statku. Janet podziwiała lśniące złocenia, malowane listwy, czerwone topsle i pokładówkę o oknach z zasłonami i balkonikami. U steru tego ogromnego statku stał mały łysawy mężczyzna, który poruszał dwoma wielkimi bliźniaczymi sterami ze sterownicą nie grubszą od laski, i mówił coś ostro w dziwnym języku, który przypominał hiszpański albo włoski. Branwen i Gwyn przyprowadziły Janet na lewą stronę do wielkiej kabiny wymalowanej w kwiaty i gryfy pokładówki. Z balkonu pierwszego piętra Janet patrzyła, jak Nowa Fundlandia znika pod horyzontem pochłaniana przez butelkowozielone morze. Łóżko było wystarczająco duże, by w nim dokonywać morskich manewrów, przykryte błamem z jaskółczych skórek obramowanym białym gronostajem. Obawiała się, że ktoś zechce towarzyszyć jej w spaniu. Ale do snu otuliły ją Branwen i Gwyn. Gwyn wyjaśniła jej na migi, że będzie spała przed drzwiami kabiny. Gdyby Ban- Ja-nant czegokolwiek potrzebowała, wystarczy, że zawoła. Branwen wygłosiła dłuższe przemówienie, bardziej macierzyńskie, a następnie wręczyła Janet ostatni dar. Był to cienki, obosieczny sztylet, inkrustowany srebrem w dzikie konie. Pokazała Janet, jak się go chowa do pochwy w cholewie buta, a następnie wsunęła jej sztylet pod poduszkę, tak żeby teraz, kiedy Janet była z nimi, czuła się bezpieczna. Nylonowym śpiworem wymościły jej wielką skrzynię i przykryły na noc stertami futer. Rankiem Janet widziała skaczące w tyle za statkiem delfiny, a wieczorami przez okna swego balkonu podziwiała zachód słońca. Na pełnym morzu złapał ich sztorm - straszliwy atlantycki huragan. Przerażona Janet włożyła futrzany płaszcz i wyszła na pokład, gdzie stwierdziła, że trzymają się tylko topsle, zaś maszt główny zakreśla we mgle i deszczu wielkie koła. Ulewa chłostała jej twarz, gdy patrzyła, jak grube liny pękają, a czerwone żagle drą się na strzępy. Wokół niej nie było nic bezpiecznego ani solidnego. Bran stał za sterem obok łysawego mężczyzny. Szare atlantyckie bałwany zawijały się zalewając rzeźbę łabędzia na rufie, a ich spryskując fontannami słonej wody. Mały mężczyzna przypominający teraz Chico Marksa naszpikowanego narkotykami wyrzucał z siebie w podnieceniu potoki słów w swoim niezrozumiałym języku. Bran podał Janet ramię. Z dwojga złego, bojąc się bardziej sztormu niż swego dzikiego towarzysza, poszukała schronienia pod jego wełnianym płaszczem - bliskość jego zwalistej postaci mimo wszystko podnosiła ją na duchu. Obejmując go w pasie patrzyła, jak fale rozbijają się o tańczący po rozszalałym oceanie statek. Bran stał na rozstawionych nogach, mocno wpartych w deski pokładu. Janet zauważyła, że palcami jednej ręki dotyka przegubu drugiej mierząc puls. W pewnej chwili przekręcił klucz do bramy i sztorm ustał, pozostawiając ogromny statek w objęciach ciemności. Po chwili poczuła, jak Bran ponownie obraca klucz przywracając morze i niebo. Sztorm zelżał; nastał świt i przed nimi ukazała się czerwona linia poranka. Pod strzępami żagli płynęli po bardziej już przyjaznym oceanie ku nowym dniom. Na bezkresnym oceanie Janet stała na kamiennym parapecie warownej wieży, ubrana w futrzany płaszcz, w wianku z kwiatów na głowie, i patrzyła na szare wody oceanu. Wieża wznosiła się nad głęboką fosą połączoną drewnianym mostem z otoczonym palisadą dziedzińcem. Poniżej stromo opadały ku morzu krzewy i usiane kamieniami wzgórza. Daleko w zatokę sięgały skaliste przylądki obejmując niby ramionami statek, którym przybyła. Janet nie miała wątpliwości, że duża zielona wyspa leżąca naprzeciwko Nowej Fundlandii po drugiej stronie Atlantyku jest Irlandią. Bran i jego rodzina nazywali ją na różne sposoby - najczęściej używając słów oznaczających "ziemię" i "matkę". Janet powoli uczyła się języka. Była to jednak Irlandia wczesnego średniowiecza, według starego stylu. Bran powiedział Janet, że za mniejszym morzem, na wschód, żyje król imieniem Artur. Nie miało to jednak większego znaczenia, jako że pierwszy lepszy lord uważał się tam za króla. Tego dnia Janet była podejmowana przez miejscowego królika, którego imię przypominało kichnięcie. Wszyscy uważali się za chrześcijan, ale i to znaczyło niewiele. Janet uczestniczyła w uroczystościach wielkanocnych w położonym bardziej na południe królestwie o nazwie Munster. Uroczystości te przypominały obrządki płodności i orgie narkotyczne. Bran powiedział, że są już prawie w domu. Nawet Janet zaczynała tak do tego podchodzić. Straciła wszystkie torby plastykowe poza jedną i mniej więcej w połowie Atlantyku wyczerpał jej się zapas gazu do kuchenki, którą po prostu wyrzuciła do Golfsztromu. Nie mając możliwości odnowienia zapasu, nie zamierzała dźwigać dwukilogramowej pamiątki. Przestała myśleć o sobie jako o zaginionej, przestała też sobie wyobrażać swoją twarz na kartonach z mlekiem. Tutaj kartony z mlekiem były brązowo-białe i muczały. Nikt za nią nie tęsknił, ponieważ nie istniał stan Maine. Dla rodziny Brana było to Avalon; dla Indian ojczyzna. Do diabła, musiałaby się urodzić i przeżyć ze dwadzieścia lat, zanim ktoś by się o nią upomniał. - Ban-Ja-nant. - W płaszczu z kapturem i w butach z cielęcej skóry, cicho, na palcach, przyszła Gwyn. - Wiem, że jedzenie jest już gotowe. Ja tylko chciałam popatrzeć na morze. - Janet powiedziała to po angielsku, ale Gwyn zrozumiała, o co chodzi. Dziewczynka była samą dobrocią, pełną uwielbienia młodszą siostrą, którą Janet straciła, kiedy mama zabrała Sharon. Delikatnym ramieniem objęła w pasie Janet, szpcząc nowe słowo oznaczające miłość, i poprowadziła ją w stronę wiodącego na dziedziniec mostka. Z daleka słychać było ujadanie psów i pijackie śpiewy. To podochoceni myśliwi wracali z polowania wśród wzgórz. Branwen oczekiwała je u wejścia na most, troskliwie wygładzając płaszcz Janet; Gwyn poprawiła jej wianek na głowie. W czułej eskorcie kobiet Janet poszła do wielkiej wykładanej drewnem sali obwieszonej ogromnym łosim porożem. Obie kobiety były niezwykle dumne ze swojej Ban-Ja-nant. Branwen chciała być jej matką, Gwyn siostrą. Janet nazywała je matką i siostrą w języku, którego się właśnie uczyła. Na inne nazwy nie reagowały. Janet jako obiekt macierzyńskiej troski poczuła się nawet szczęśliwa. Uświadomiła sobie, jak wiele straciła mając jedynie ojca. Jej dawne życie w lasach, wykopywanie domostw dawno zmarłych Indian i przygotowywanie się do zagłady atomowej wydało jej się dziwną, nienaturalną egzystencją. Rzeczywistością stawało się tu i teraz. Kiedy weszła na salę, nawet mały tłusty król wstał ze swego dębowego tronu i wzniósł kielich. Był już mocno podchmielony, podobnie jak i Bran, ale pewniejszą ręką trzymał trunek. Na rożnie obracał się cały wół, z kopytami i ogonem. Prawdziwy organiczny wół - bez sterydów, pestycydów i - bez jąder. A więc król Gyfeochu był pijaczyną w koronie, zaś jego dziedziniec zwykłym gumnem. Tak czy siak, trwała uczta na jej cześć i wszyscy, od lorda do świniopasa, traktowali ją jak członka rodziny królewskiej, jak kogoś więcej niż ludzką istotę. Starcy skłaniali przed nią głowy, a piękni młodzieńcy zginali się wpół. Było to denerwujące, ale miłe. A nawet upojne. Po winie, wołu, bażancie i występach akrobatów Bran poprosił o harfę. Przyniesiono mu piękny instrument z kości słoniowej intarsjowany złotem. Siedząc na ławie, z jedną potężną nogą ugiętą w kolanie, Bran stroił harfę uśmiechając się do Janet. Był obdarzony pięknym, głębokim barytonem - wywodził się z rodu królewskiego, kraju, gdzie do znamion królewskości, obok balowania i picia, należał śpiew. Janet nie rozumiała połowy słów, ale to nie miało znaczenia. Wszystkie pieśni były mniej więcej jednakowe: mówiły o dzielnych mężczyznach i kobietach-czarodziejkach. Ban-Ja- nant była jedną z nich. Przybyła przez Krainę Baśni z Kraju Dalekiego za Wyspami Zachodnimi. Żyła pomiędzy czerwonoskórymi Elfami z Avalonu. Kiedy Bran śpiewał, ludzie mu wierzyli. Nawet sama Ban-Ja-nant wierzyła mu po części. Wiedziała, że "ban" znaczy "jasna i piękna", wynikało to bowiem z pieśni Brana. Piła z czarodziejskiej posrebrzanej flaszy korzenne wino, gorące w najzimniejsze nawet noce. Na jej ręce lśnił runiczny kryształ, który odmierzał chwile dnia, nawet w ciemności. Obecnie jednak Ban-Ja-nant jest pod działaniem złego uroku, dlatego nie spodziewajcie się po niej, ludzie, wielu czarów. Janet wiedziała też, że ci obojętne jak nieprawdopodobnie mogłoby to zabrzmieć -Bran, Branwen, Gwyn i wszyscy inni rozmyślnie wyruszyli przez Atlantyk, poprzez czas i przestrzeń - po nią. Przebycie Opasującego Świat Oceanu, znalezienie magicznej bramy, zaprzyjaźnienie się z Indianami i pojmanie Deeny złożyło się na podróż epicką. Całe lata poszukiwań zostały uwieńczone spotkaniem na plaży w pobliżu Eastport. To ją Bran ścigał tego dnia, nie Deenę. Ale dlaczego właśnie ją? Nikt nie potrafił Janet tego jak dotąd wyjaśnić, a w każdym razie nie w znanych jej słowach. Była po prostu tą Ban-Ja-nant, którą Gwyn wielbiła, a Bran kochał. Wszystko to w sumie wyglądało na jedno wielkie kosmiczne nieporozumienie. Dziś Ban-Ja-nant popijała z prostego złotego kubka i poprzez ogień spoglądała w stronę Brana. Może ona nie była czarodziejką, ale Bran z pewnością był dzielny. Trwała u jego boku, kiedy walczył z nawałnicami i piratami u wybrzeży Cork. Mogło być gorzej. Ale tu i teraz nie mogło być lepiej. Bran chciał ją po prostu kochać dniem i nocą - miłość bez granic, jak mówi pieśń. Około północy niebo pojaśniało. Pod morzem gwiazd dwóch podpitych wioślarzy odstawiło ich z powrotem na statek. Janet siedziała na dziobie wraz z Branem i Branwen i wspólnie popijali z termosu grzane korzenne wino, w dalszym ciągu cudownie ciepłe. W ciemnościach wyczuwała jego silne ciało, słyszała szczery śmiech. Bran pobił na głowę tego alfonsa z Portland. Co do tamtego to Janet bardzo szybko się zorientowała, że facet próbował ją przyuczyć do zawodu. Jeszcze jeden stary piernik z głową do interesów i nosem do wiejskich talentów - prawdopodobnie zostanie kiedyś senatorem. Bran przede wszystkim okazywał jej szacunek - w pierwszym rzędzie przedstawił ją rodzinie. Jego matka traktowała ją jak córkę. Wszyscy inni jak królową. Pozycja Ban-Ja-nant była całkiem przyjemna, ale trapiło ją cały czas, że nie zrobiła nic, żeby sobie na nią zasłużyć, że ci ludzie zbyt łatwo jej zaufali. Zaczęła ostrzej popijać korzenne wino. Kiedy dopłynęli do statku, na dobre kręciło jej się w głowie, można nawet powiedzieć, że była rozkosznie pijana. I w nastroju do amorów. Bran przyniósł harfę i zaczął przygrywać, zaś Janet przy świetle pochodni czesała wspaniałą burzę rudych włosów Gwyn. Obserwowała silne palce Brana na strunach instrumentu. Muzyka powiedziała jej, jak to będzie. Jego stara podskakująca Pocahontas i Księżniczka Lilia Wodna nie były w gruncie rzeczy takie złe. W każdym razie nie była to czcza żądza, tylko terapia, na miłość boską, przyjacielski dyplomatyczny gest. W jakiś czas później leżała na swojej kołdrze obramowanej gronostajem. Lampy naftowe rzucały na belkowany sufit złocistą poświatę. Muzyka w dalszym ciągu brzmiała w jej głowie, to zanikając, to rozbrzmiewając głośniej, bliżej, jakby harfa znajdowała się w kabinie. Zasłony rozsunęły się i Janet zobaczyła na swoim malowanym balkonie Brana. Zachichotała. B a l k o n. Ledwie mogła w to uwierzyć! Może w średniowieczu uważano to za coś oryginalnego. Janet pomachała i Bran wszedł. Szarpiąc struny usiadł na wielkim futrzanym łożu. Wydawało się to nieuniknione. Pewnego dnia czy nocy musiało się to stać. Nie mogła się oprzeć sile, z jaką przyciągała ją ta rodzina - matka i siostra - których tak bardzo było jej brak. Wszystko, co było do tej pory, odchodziło w cień. Żałowała, że sprawy nie mogą poczekać, aż zrozumie z tego coś więcej, aż pojmie, d l a c z e g o to wszystko się dzieje, ale może po prostu człowiek nigdy tego nie wie. Bran przestał grać, odstawił harfę i uśmiechnął się do niej. - Pieprzę cię, Ban-Ja-nant. Znów zachichotała. - Chyba rzeczywiście to zrób. Był wyraźnie zaskoczony, ale gotów. Sięgnęła, by mu odpiąć broszę przedstawiającą nieprzyzwoitego węża ssącego własny ogon. Płaszcz opadł na podłogę i Bran porwał Janet w ramiona. Poturlali się spleceni w uścisku, ubrani od stóp do głów, a pod nimi kołysał się statek. I to też wydało jej się zabawne. - Wolnego, Conan, pozwól mi chociaż zrzucić te cholerne buty. - Ściągając buty i ciskając je na boki poczuła za cholewą sztylet. Ten ze srebrnymi końmi, ofiarowany przez Branwen. Niezłe zabezpieczenie, mamo. No cóż, Branwen zrobiła, co mogła, żeby Ban-Ja-nant czuła się bezpiecznie. Nie zdążyła rozebrać się do końca. Bran pieścił ją cały czas powtarzając słowo, które szeptała Gwyn, a które oznaczało miłość. A potem nagle wszedł w nią, gwałtownie, mocno. Naturalne narodziny, do tego się to wszystko sprowadza. Plątał jej się po głowie jakiś zapamiętany wers o tym, że miłość jest większa od cadillaca, ale nie mogła sobie przypomnieć, skąd ten wers pochodził. Janet obudziła się dobrze po północy. Lampy naftowe płonęły w dalszym ciągu, a obok niej spoczywała ogromna postać chrapiącego Brana. Poczuła się zaniepokojona, oszołomiona, ale jednocześnie jakoś dziwnie trzeźwa. Uniosła ramię Brana i zsunęła z niego klucz do bramy. Futrzane nakrycie leżało zmięte na podłodze. Owinąwszy się w nie wyszła na balkon. Morska bryza wzdymała zasłony i Janet poczuła ciężki, słony zapach morza. Ogromna rufa w kształcie łabędzia wznosiła się samotna pod księżycem, przesłaniając widok gwiazd. Mocno oparta plecami o nadbudówkę, odetchnęła głęboko. A więc tak to miało być? Będzie tu żyła mając Brana za kochanka, Branwen za matkę i Gwyn za siostrę? Dziwne. Obracała w rękach ciężki klucz do bramy. Kiedy będą mogli się lepiej porozumieć, skłoni go, żeby ją nauczył, jak się nim posługiwać. Ale czy i tak kiedykolwiek wróci do domu? Tata i Eastport wydały jej się odległe jak kraina z bajki. Nic dziwnego, że uważali Ban-Ja-nant za taką wyjątkową. Bez względu na to, kim była. Musiała się zdrzemnąć; kiedy się obudziła, pod wielkim łukiem rufy zobaczyła srebrzystą postać. Przed nią stała Deena z odrzuconym do tyłu kapturem. Robiła wrażenie bardzo ludzkiej. - Mówiłam ci, że po ciebie przyjdę. Janet złapała za klucz. - Jezu, Deena, ty masz wyczucie chwili. Deena spojrzała na nią z wyrazem jakby usprawiedliwienia. - To był pierwszy punkt w czasoprzestrzeni, w którym mogłam po ciebie przyjść. Ta brama koło Eastport jest zbyt niebezpieczna. Pozastawiał pułapki i zasadzki jak ta, w którą wpadłam. Nie byłam w stanie ustalić okresu, w którym wyszedł, więc przybyłam tu do Irlandii. Wiedziałam, że prędzej czy później wróci do domu. - Wlókł mnie tutaj opętany kawał drogi - przez Nową Szkocję, Nową Fundlandię i Bóg jeden wie, którędy jeszcze. Do diabła, Deena, tyle czasu zwlekałaś... A ja właśnie... A my... - Nie zwlekałam ani chwili. Przybyłam tutaj, zobaczyłam statek i zaraz ukazałaś się ty, więc natychmiast zastosowałam środek usypiający. Będą spali do rana. A ty dostałaś antidotum. - W porządku. Gdybyś się zjawiła o jeden punkt w czasoprzestrzeni wcześniej, miałabyś nas oboje, wczepionych w siebie. Deena znów się roześmiała, co przypominało dzwonki na wietrze. - Mam nadzieję, że namiętność nie zawróci cię z drogi. Wracasz ze mną? - Do diabła, Deena. Właśnie doszłam do wniosku, że Bran nie jest taki zły. Pokochałam jego rodzinę. I oni mnie pokochali. Dzięki niemu zaznałam najlepszych pieszczot na dobranoc od czasu, kiedy się dowiedziałam, po co są chłopcy. A ty wparowujesz i mówisz mi: "Zbieraj się, Janet, idziemy, dosyć tego dobrego". Cholera. - Janet potrząsnęła głową, mocno ściskając rękoma poręcz balkonu, żeby przekonać samą siebie, że to wszystko dzieje się naprawdę. Deena obdarzyła ją swoim charakterystycznym chłodnym uśmiechem. - Nie chciałabym ci komplikować życia. Zostań więc i ródź mu dzieci, aż cię to wykończy. Aż zostaniesz trzydziestoletnią staruszką, która być może dożyje czterdziestki. Deena miała rację. Jak może zostać? Branwen rodziła dzieci i przeżyła czterdziestkę, ale Branwen to okaz zdrowia. Janet czuła się przy niej jak chuchro. Miesiącami żyła pod grozą biegunki, zapalenia wyrostka czy zwykłego bólu zęba. Wiedziała, co to średniowieczna stomatologia - żadnej tam nowokainy. Żadnych nitek do czyszczenia zębów. Po prostu dają ci wódki, a potem trzymają mocno i żelaznymi obcęgami wyrywają ząb. - Okay, idę. - Wśliznęła się do kabiny, żeby spakować plecak, starając się nie patrzeć na rozciągniętego w łóżku Brana, który dalej chrapał jak porwany żeglarz. Zdradza Brana, Branwen i Gwyn nie zostawiając im nawet listu pożegnalnego. A zresztą i tak nie umieją czytać. Porzuciła futrzaną narzutę biorąc jedynie zieloną kurtkę, najlepszą sukienkę, buty z nożem Branwen i portmonetkę, którą zrobiła jej Gwyn. Niech sobie resztę zatrzymają. Już i tak czuła się paskudnie. Janet, w dalszym ciągu zawstydzona, wręczyła Deenie klucz do bramy. - Zatrzymaj go - rzekła Deena. - Klucz masz od niego, a i ja jestem ci coś winna. Nauczę cię, jak go używać. Z tymi słowy opuściły statek. Cała przyjemność towarzyszenia Deenie polegała na tym, że nawet w średniowieczu oznaczało to luksusy. U burty statku kołysała się do połowy zanurzona łódź podwodna, którą Deena nazywała "Krakan", a która przypominała szarego, plastykowego potwora z Loch Ness pławiącego się w zatoce. Na gładkim, garbatym kadłubie osadzony był smukły, przypominający linią brontozaura mostek kapitański, z szyją peryskopu. Wewnątrz wszystko było z ciepłego plastiku, który ustępował pod dotykiem i robił wrażenie miękkiego. Deena nie mogła się oprzeć pokusie wygłoszenia małego wykładu. Cichy napęd zamienia wodę morską w siłę dodatkowo wydzielającą tlen. Żadnych śrub. Kadłub pochłaniający dźwięki. Deena osiągnęła dno w Rowie Filipińskim i znalazła się tak blisko starych, rozklekotanych nuklearnych łodzi podwodnych, że było słychać, jak załoga onanizuje się w swoich kojach. Jedyną obsługę "Krakana" stanowił zwalisty szympans, którego Deena nazywała Superszympansem i który przeraził Janet swoim widokiem. Deena jednak ścisnęła ją za rękę. - Nie bój się. On jest na mnie specjalnie uwarunkowany. Musi mnie słuchać. - Gestem oddaliła szympansa obdarzając Janet filuternym uśmiechem. - Największy brak, jaki odczuwamy w domu, to brak ludzi. - Dlaczego? - Janet patrzyła, jak szympans odchodzi wypełniając sobą pół korytarza. - Mówiłaś, że nie było wojny nuklearnej. - Wojny nie było, ale przyrost naturalny spadł dramatycznie. My przez cały czas bawimy się i nie mamy czasu rodzić dzieci. - Poklepała Janet po brzuchu. - Mam nadzieję, że jesteś w ciąży. Chcesz sprawdzić? - Ach, jeszcze nie tak zaraz. Na razie mam dość silnych wrażeń. - Nie chciała być w ciąży, a zresztą wszystko wskazywało na to, że Deena nie zabiera jej bezpośrednio do Eastport. W tej chwili była po prostu szczęśliwa, że wróciła na łono cywilizacji, według nowego stylu. Cudowny też był powrót do normalnej diety. Kuchnia Deeny nie przewidywała żadnych zdechłych zwierząt. Ciasto drożdżowe, krem z ryżu, egzotyczne sery, przetwory owocowe, liofilizowane warzywa, które ożywały w garnku, i tofu w dwudziestu ośmiu smakach. Swami Prabhupada dostałby karmicznego orgazmu. Deena pokazała jej, jak obsługiwać kuchnię "Krakana" i już wkrótce Janet gotowała dla nich obu. Po kilku dniach spędzonych na morzu przeszli przez bramę środkowoatlantycką, której używał Bran. Była to ich największa brama, wyjaśniła Deena, służąca do przewożenia najpotężniejszych ładunków. Deena pokazała też Janet, jak się posługiwać kluczem, żeby znaleźć bramę i wybrać odpowiedni moment przejścia. Nalegała, żeby to załatwić jednym szybkim skokiem aż do końca średniowiecza, "dziesiąty wiek starego stylu". Miała do załatwienia ważne sprawy na Orkadach. Płynęły wzdłuż wybrzeży Irlandii, które mało się zmieniły w ciągu czterech wieków - pozostały te same gęste lasy i ciemne ostępy. Tempo życia w średniowieczu było jak gdyby zwolnione. W okolicy północnej Szkocji, w kanale Fair Isle, spotkały czerwony statek z uśmiechniętą głową smoka na dziobie. Załogę stanowili potężnie zbudowani, krzepcy mężczyźni - typowi wikingowie. Sądząc z tego, że na widok wynurzającego się "Krakana" nie okazali szczególnego ożywienia, musieli już wcześniej robić z Deeną interesy. W każdym razie patrzyli na nią z respektem, kiedy pojawiła się na pokładzie. W swoim bajecznym srebrzystym kostiumie mogła najodporniejszego wikinga przyprawić o zawrót głowy. Janet widziała, jak jedni się żegnają, inni zaś robią znaki palcami przywołując różnych bogów. W swojej wełnianej sukience i zielonej kurtce z miedzianymi napami czuła się niemal normalnie. Na pokładzie obcego statku były kobiety i dzieci, co zdziwiło Janet, która nie słyszała, żeby wikingowie brali ze sobą w morze rodziny. Kobiety siedziały zbite w ponurą gromadkę pod jedynym masztem, zbyt przestraszone lub znękane morską chorobą, żeby robić cokolwiek poza tuleniem się do siebie. Statek wpłynął w Cieśninę Północną i zakotwiczył w porcie pełnym łodzi rybackich i pękatych kupieckich k n o r r ó w, gdzie mężczyźni wysadzili na brzeg kobiety i dzieci. Deena powiedziała, że Orkady i północna Szkocja stanowią część Norwegii, tu i teraz. Była w dobrych stosunkach z Jarlem Thorfinnem Rozpruwaczem, spokrewnionym z Audem Wielkogłowym, Ketilem Płaskonosym i wszystkimi najważniejszymi ludźmi w Norwegii. Rynek był podniecający na swój prymitywny rybny sposób. Nad otwartymi straganami, gdzie wypatroszony dorsz rozkładał się w słońcu, bzyczały roje much. Sam widok warzyw i mięsa niemal wystarczył, żeby Janet dostała biegunki. Wszędzie leżały sterty najróżniejszych przedmiotów - były to mosiężne misy, gliniane dzbany, sztuki materiału, pierścienie, spinki, miecze, kolczugi. Większość tych rzeczy musiała pochodzić z kradzieży, ponieważ małe rybackie miasteczko nie było w stanie wyprodukować nawet dziesiątej ich części. Janet miała w torbie pełno rzymskich monet, które dała jej Branwen. Nie mogąc się oprzeć potrzebie wydawania pieniędzy, zaczęła kupować absolutne śmiecie: sznurki czerwonych szklanych paciorków, pierścionki pozieleniałe wskutek starcia wierzchniej warstwy złota, ceramikę z "Dalekiego Wschodu", która tak się miała do prawdziwych chińskich wyrobów, jak to, co oferował dom towarowy w Eastport, i na koniec okrągłą miedzianą broszkę, która przedstawiała węża połykającego swój ogon i przypominała jej Brana. Nikogo nie obchodziło, że na jej złotych monetach była odciśnięta głowa jakiegoś zmarłego cezara. Wydawali jej reszty srebrnymi bizantami i dużymi miedziakami. A potem poszły na targ niewolników. Mężczyźni ze statku pousadzali kobiety i dzieci pomiędzy innymi istotami o pustych oczach, będących ludzkim towarem. Janet zorientowała się, że mężczyźni nie byli jedynie krzepkimi bandziorami, ale również handlarzami niewolników. W tym punkcie czasoprzestrzeni egzotyczna, cuchnąca wyprawa obróciła się w coś naprawdę odrażającego. Deena okazała zainteresowanie dwiema matkami z dziećmi. Janet była oburzona. - Co ty robisz? - Chcę je uratować - odparła. - Tutaj są źle traktowane. Istnieje u nas coś w rodzaju dozwolonego limitu imigrantów i w tych granicach możemy przyjmować pewną liczbę nieszczęśników z przeszłości. Janet popatrzyła po ludziach wystawionych na sprzedaż - chłopcach, dorosłych mężczyznach, kobietach z dziećmi. Uznała, że najstarsi z nich nie zarobiliby nawet na swoje utrzymanie. W pewnym momencie dostrzegła skuloną samotną dziewczynkę o szeroko rozwartych oczach i płomiennie rudych włosach. Była to jak gdyby młodsza wersja Gwyn, mniej więcej ośmioletnia. Janet nie mogła oderwać od niej wzroku. - Weź i ją. - Którą? - Deena spojrzała we wskazanym kierunku, a następnie potrząsnęła głową. - Nie. Wiem, że masz dobre serce, ale ja już wyczerpałam limit. Janet nie ustępowała. - Mówiłaś, że przyszłość potrzebuje ludzi. - Ale ona się nie nadaje. Jest za duża, żeby się szybko przystosować, a za młoda, na niańczenie dzieci. Najlepsze są matki karmiące. Ich uwaga jest całkowicie skierowana na potomstwo, które wzrasta już w naszej obyczajowości błyskawicznie chwytając język. Janet patrzyła na Deenę z niedowierzaniem. Handlarz niewolników poczuł interes i zaczął się koło niej kręcić. - Posłuchaj, jeżeli ją tak zostawimy, kupi ją jakiś napalony zboczeniec, który ją potrzyma aż do czasu, kiedy się będzie nadawała do pieprzenia. - Sądząc z wyrazu twarzy mężczyzn, nie czekaliby dłużej niż rok czy dwa. Janet widziała, jak kupujący rozbierali chłopców i dziewczynki do naga, jak podziwiali ich tyłeczki, wymieniając w staroskandynawskim na ich temat żarty, które nie wymagały tłumaczenia. Dlaczego Deena nie kupiła ich wszystkich na pniu? W łamanym języku gaelickim Janet zaczęła pertraktować z handlarzem. Żałowała, że nakupiła tyle śmiecia, bo w rezultacie skończyło się na tym, że musiała przebić kudłatego zboczeńca bełkoczącego nad przerażoną dziewczynką. Płacenie okazało się problemem. Musiała opróżnić całą swoją torbę zostawiając sobie jedynie miedzianą broszkę i klucz do bramy. Handlarz wziął rzymskie monety, greckie bizanty i duże miedziaki, ważąc je starannie na małej wadze. Zaprotestował tylko przeciwko amerykańskiej walucie. Żaden szanujący się wiking nie będzie podcierał tyłka papierowymi banknotami. Nie chciał też bilonu. Szydził z dziesięciocentówek i ćwierćdolarówek - uznał, że to miedziane krążki jedynie pokryte srebrem - co dowodziło, że średniowieczny ciemniak ma więcej zdrowego rozsądku od amerykańskiej mennicy. Janet poczuła się głupio kupując niewolnicę za dolary z posągiem wolności i pensy z głową Lincolna. Chociaż nawet nie w połowie tak głupio, jak mógłby się poczuć archeolog, który je być może znajdzie w skarbcach wikingów. Janet wiedziała, że jest to rodzaj znaleziska, o którym się nic nie mówi, tylko chowa do kieszeni. Wyobraźmy sobie na przykład, że wstajesz podczas konferencji i mówisz, że znalazłaś dolara z 1979 roku z napisem "W Bogu ufamy", wybitego przez Haakona Dobrego. Wprawdzie wieku miedzi nie da się określić metodą węgla radioaktywnego, ale za to łatwo stracić pracę pod zarzutem psychicznej niestabilności i niepoważnego traktowania zawodu. Janet jeszcze ciągle brakowało pieniędzy. Już-już Knut Gwałciciel Nieletnich miał wziąć rudowłosą dziewczynkę, kiedy Deena skinęła na jednego ze swoich kumpli, handlarzy niewolników, który sięgnął do swojej kiesy i pokrył różnicę. Deena objęła Janet srebrzystym ramieniem. - Masz aż za dobre serce, ale to dlatego wtedy mi pomogłaś. W dalszym ciągu mam wobec ciebie dług wdzięczności. Delikatny srebrzysty dotyk obudził w Janet poczucie winy. Nie miała odwagi zdradzić Deenie motywów swego postępowania; pozwoliła jej wierzyć, że jako Ban-Ja-nant była tylko nieświadomym niczego obserwatorem. Janet ujęła rudowłosą dziewczynkę za rękę i z jakimś dziwnym, absurdalnym uczuciem poprowadziła ją na statek. Co ona z nią zrobi? Kupiła ją przecież tylko z tego powodu, że mała przypominała jej Gwyn. - Czy wy kiedykolwiek zwracacie tych ludzi ich czasom? - spytała Deenę. Deena uśmiechnęła się smutno. - Nie możemy podróżować przez historię tylko po to, żeby naprawiać krzywdy. To beznadziejne zadanie nie miałoby końca, a uratowani cierpieliby jeszcze bardziej na skutek naszej ingerencji. Ci ludzie pochodzą najprawdopodobniej z miejsc, które już nie istnieją, dlatego obawiam się, że od tej małej się nie odczepisz. Dziewczyny wsiadły na "Krakana" i pożegnały wesołą załogę handlarzy niewolników. Janet wzięła przerażone dziecko do swojej kabiny. Małą najpierew sprzedano, potem zagłodzono, wreszcie kupiono z licytacji i zabrano w podróż morską dając do połknięcia plastykowemu smokowi. Janet uklękła przy niej częstując ją tofu. Staroskandynawski brzmiał jak pochrząkiwanie świni, spróbowała więc gaelickiego. - Mam na imię Janet. - Postukała się w pierś. Ze słabym uśmiechem dziewczynka wytarła z buzi truskawkowe tofu i powiedziała: - Gwyn. Po krótkiej wymianie zdań w łamanym języku gaelickim Janet dowiedziała się, że Gwyn pochodzi z Irlandii, że jej matka nazywa się Branwen, a brat Bran. Janet stwierdziła, że dygocze jeszcze bardziej niż mała. Zaprowadziła ją wraz z jej opowieścią do Deeny, która właśnie wytyczała dalszy kurs statku. Deena słuchała przez jakiś czas historii Gwyn, po czym powiedziała: - Zapytaj ją, jak się nazywała jej babka ze strony matki. Błękitne oczy małej zapłonęły. - Gwyn - odparła. - Widzisz? Te imiona występują przemiennie. Co drugie pokolenie mają w rodzinie Gwyn. Skoro jej matka ma na imię Branwen, to mała musi mieć także i brata Brana. Jest to wśród Celtów imię równie częste jak rude włosy. Janet wiedziała, że to prawda. Słyszała, że Bran wyśpiewywał te imiona w swoich staroirlandzkich pieśniach. J e j Gwyn i j e j Bran muszą już nie żyć od setek lat. Jakież to smutne. Zatęskniła za domem. Ale Deena nalegała, żeby najpierw zobaczyła przyszłość. - Przybyłam wprost po ciebie. Nawet nie odprowadziłam mojego kontyngentu ludzi. Chodź ze mną. Jak wypełnię swoje zadanie, odwiozę cię do domu - o ile w dalszym ciągu będziesz chciała wracać. Janet nie mogła odmówić. Deena przecież po nią przyszła. Tyle że chciała najpierw załatwić swoje sprawy, pozbyć się Gwyn i dopiero potem wziąć kurs na Eastport. Deena pozwoliła Janet wykonać długi skok przez bramę środkowoatlantycką za pomocą klucza Brana. Wyłoniły się na Atlantyku dalekiej przyszłości, o jedną bramę przed domem. Kiedy "Krakan" znalazł się u wybrzeży Maine, Janet stwierdziła, że przyszłość Eastport nie rysuje się zbyt różowo. Na głębokości peryskopu woda wibrowała zielonkawym światłem słonecznym, a łódź podwodna przemykała się wśród zatopionych budynków oblepionych rozgwiazdami. Obrośnięte glonami okna ziały ku Janet pustymi otworami. Widać było ulice, parkingi, przejścia nadziemne i - w płytkich miejscach na dnie morza - baseny pływackie. Wyglądało na to, że wybrzeże Maine tak zostało zbudowane, że musiało się zapaść. - Efekt cieplarniany - powiedziała Deena. - Lody polarne stopniały i zalały całe wybrzeże atlantyckie. - Największe budynki były w dalszym ciągu zamieszkałe: dolne piętra zostały zalane plastykiem, wyższe wznosiły się w górę ku światłu. Łodzie podwodne cumowały na poziomie ulicy, zaś ich ślady krzyżowały się na powierzchni wody powyżej. Zmniejszająca się populacja nie rościła sobie praw do niższych budynków tworzących mozaikę na dnie oceanu. - Na pewno spodoba ci się nowy, niemal tropikalny klimat - rzekła Deena. - No cóż, Maine nie zginie bez podrywaczy z narciarskich ośrodków wypoczynkowych, ale szkoda tych wszystkich miast od Portsmouth do Eastport. Nic dziwnego, że Indianom nie zależało na odzyskaniu Maine. Zacumowały przy cienkiej jak pajęczyna białej podstacji zbudowanej nad tą samą bramą, przy której całe wieki temu Janet zaparkowała swojego jeepa. - Jesteśmy prawie w domu - zakomunikowała Deena. - Już bliżej nie można przyprowadzić łodzi podwodnej. Wszystkie bramy prowadzące do okresu rodzimego są małe i położone na szelfach kontynentalnych. To rodzaj kwarantanny, która gwarantuje, że klucze do bram nie zostaną użyte przeciwko nam. W ten sposób ludzie nie mogą się przedostać do naszego rodzimego okresu, a statki nie mogą wpływać na nasze wody. Muszę jeszcze załatwić dla nas badania lekarskie: dla ciebie, dla mnie i dla tych wszystkich ludzi. Przeszłość nękają najrozmaitsze choroby, zupełnie nam niepotrzebne. - Przejechała palcami po swoich białych włosach, odgarniając je z czoła. Znalazłszy się niemal w domu, powinna czuć się zrelaksowana, zamiast tego jednak robiła wrażenie zmęczonej. - Ile ty masz lat, Deena? - Nigdy do tej pory nie przyszło Janet do głowy, żeby ją o to spytać. Na twarz Deeny powrócił chłodny uśmiech. - Nawet gdybym ci powiedziała, to byś i tak nie uwierzyła. Zresztą możemy o tym później porozmawiać. Masz przed sobą wspaniałą przyszłość. Weź swoje rzeczy. Najpierw przepuszczę tamtych, a potem wrócę po ciebie. Janet poszła do kabiny, żeby się spakować, ale Gwyn już tam nie zastała. Do licha, małpa musiała ją zabrać do komory drzwiowej razem z innymi. A Janet chciała wytłumaczyć małej wszystko, krok po kroku, żeby ta się nie bała. Widziała, że Deena ustanowiła bardzo wyraźną granicę pomiędzy nią a resztą. Niepokoiła ją myśl, że Deena ma ją za inną niż Gwyn, inną niż oni wszyscy. Dobrze, że przynajmniej Deena jej nie popędzała. Janet powrzucała rzeczy do plecaka i do torby, aż zostały same buty. Biorąc je do ręki poczuła nóż. Nóż Branwen z rozpędzonymi srebrnymi końmi na ostrzu. A jeśli mała Gwyn rozpozna nóż? I powie, że ten nóż należy do jej matki? Janet przyjęła wyjaśnienie Deeny. Ale co będzie j e ś l i? Poczuła w torebce broszkę i klucz do bramy. Ożyły wspomnienia, jakby widziała rzeczy, które dopiero miały się zdarzyć. Naciągnęła buty, przewiesiła torbę przez ramię i specjalnym rękawem udała się do podstacji o białych ścianach. Nie było tam Deeny, ale w ślepych drzwiach sterczał Superszympans. To musi być komora drzwiowa, w której z pewnością czeka Gwyn. Czegóż innego mogłaby pilnować małpa? Idąc wolno Janet wskazała kciukiem łódź podwodną. - Hej, Cheeta, Deena cię potrzebuje, ale szybko. Ja popilnuję drzwi. Małpa poczłapała do rękawa. Jak tylko zniknęła jej z oczu, Janet uderzyła w małą zieloną płytkę. Biała ściana rozsunęła się. Komora zajmowała prawie całą podstację. Zarówno wygląd pomieszczenia, jak i jego zapach wydały się Janet aseptyczne i - poza żółtym matowym kręgiem stanowiącym samo przejście - olśniewająco białe. Jej oczom ukazali się ludzie Deeny, którzy w żałosnych gromadkach siedzieli poza obrębem pierścienia, znużeni i zatroskani. Naciskając wewnętrzną płytę, by zamknąć drzwi, Janet zawołała cicho "Gwyn". Wszyscy obecni spojrzeli w jej stronę. Co miała dalej robić? Dziewczynka podniosła się i ruszyła ku niej biegiem. Zanim jednak do niej dotarła, Janet skamieniała wpatrując się w drugi koniec komory. Po drugiej stronie żółtego kręgu siedziała kobieta w wieku Janet, o tym samym kolorze włosów i oczu. Kobieta była od niej tęższa i miała surowsze rysy, a jej młode, obfite i nie spętane stanikiem piersi obciskała kolorowa trykotowa koszulka. Długie, zaczesane do tyłu włosy przytrzymywała opaska, której tak bardzo nie lubił tata, twarz zaś kobiety wydała się Janet tak znajoma jak twarz ze zdjęcia, które ukryła pod podłogą na stryszku. Kobieta trzymała na ręku Jima juniora, a obok niej, uczepiona maminej minispódniczki, stała Sharon. Biała ściana za Janet zaczęła się rozsuwać. Janet błyskawicznie skoczyła w bok wlokąc za sobą Gwyn i obydwie przylgnęły płasko do ściany komory. W tym momencie weszła Deena. Janet mocno uderzyła w wewnętrzną płytę, przytrzymując ją tak, żeby zablokować przejście małpie. Deena obróciła się. - To jest moja mama - powiedziała Janet wolną ręką wskazując kobietę. - A to mój brat. I młodsza siostra. Deena zagryzła wargę. - Nie byłam pewna - powiedziała wolno - ale podejrzewałam. Mówiłaś, że zniknęli w pobliżu tego miejsca, gdzie prowadziłam nabór ludzi. Nieźle się nad tą partią namęczyłam. - Nabór? Deena, to jest normalne kidnaperstwo. Szare oczy Deeny uciekły w bok. Janet w dalszym ciągu przytrzymywała płytę. Deena powiedziała: - Kiedy ją braliśmy, nie wiedziałam, że ty istniejesz. W przeciwnym razie wzięlibyśmy i ciebie. Pochodzisz z dobrego pnia. - Z dobrego pnia? - Janet mało nie zadławiła się tymi słowami. Mocniej uchwyciła Gwyn. S w o j ą Gwyn. Córkę Branwen. Teraz już nie miała co do tego wątpliwości. - Deena, ty jesteś najzwyklejszą handlarką żywym towarem, w srebrnym kostiumie. Nic dziwnego, że łączy cię przyjaźń z morskimi bandziorami i gwałcicielami Jarla Thorfinna. To jest Gwyn, prawda? Przepuszczałaś ich statki przez bramę atlantycką do czasów, kiedy te nabory były łatwiejsze. - Nam tak bardzo brakuje ludzi - pożaliła się Deena. - Przecież nie możemy pozwolić, żeby superszympansy wychowywały nam dzieci. To nie myśmy zrobili ze Skandynawów piratów. Wykorzystujemy materiał ludzki, który znajdujemy i ograniczamy się do minimum. Wierz mi, że służymy dobrej sprawie. Omijając wzrokiem Deenę Janet patrzyła na swoją matkę. Widziała przerażoną młodą kobietę tulącą do siebie dwójkę małych dzieci i odciętą od pierworodnej córki, którą przecież musiała kochać. W oczach Janet wezbrały łzy. - Ja chcę zabrać moją matkę do domu. Trzymała drzwi, ale gdyby je nawet puściła, to i tak Deena miała w pogotowiu swoją małpę. Żadna z nich się nie ruszyła. Obie dyszały ciężko. Pierwsza przemówiła kobieta w srebrnym kostiumie: - Daj szansę swojej przyszłości. Zabierzesz ich do ich czasu, to będą żyli i umrą w nędzy. Skrócisz wszystkim życie o całe dziesięciolecia. Janet z trudem zdobyła się na odpowiedź. - M n i e już ty skróciłaś życie o więcej niż dziesięć lat. Pozwoliłaś mi wzrastać w świadomości, że matka mnie odtrąciła, że mnie nie chciała. I po co to wszystko? Po to, żebyście mieli niewolników do wychowywania waszych dzieci i wykonywania najróżniejszych posług, którymi sami już nie chcecie sobie zawracać głowy. Deena, ja nie jestem szympansem ani rasowym psem z papierami, którego można wykorzystywać do celów rozpłodowych, żeby wam przysparzał dalszych cholernych niewolników. Srebrzysta ręka Deeny złapała Janet za ramię. Chłodny kontakt był jakby obezwładniający. Dłoń Janet wypuściła płytę drzwi. Głos Deeny wydawał się bardzo spokojny, bardzo odległy. - Mój kontyngent został wyczerpany. A ty najwyraźniej nie możesz podjąć żadnej rozsądnej decyzji, więc ja ją za ciebie podejmę. - Sięgnęła obok Janet do zielonej płyty. Dwustukilogramowy szympans czekał tylko na rozkazy. Janet dosłownie uwiędła w uścisku Deeny. Wolną ręką sięgnęła do cholewy buta i namacała nóż, który dała jej irlandzka matka. Jej palce zamknęły się na rękojeści. Dobywając resztek opuszczających ją sił zatopiła nóż w dłoni Deeny przygważdżając ją do plastykowej ściany tuż przy płycie. Deena syknęła i puściła Janet cofając się jak przed zarazą. - Ty dzikusko. Obydwiema rękami Janet złapała za klucz do bramy i ściągnęła go Deenie z przegubu dłoni. - Tak - rzekła - jestem właśnie dzikuską, więc się trzymaj z daleka ode mnie, od mojej rodziny, od Brana. Zostanie ci jeszcze i tak dużo czasu, z którym będziesz mogła sobie igrać. - Nie wiedziała, czy Deena zastosuje się do jej życzeń, ale co szkodziło spróbować. Janet widziała przed sobą przyszłość jako serię wyraźnych punktów w czasoprzestrzeni. Zabierze Gwyn do domu do Branwen. I wtedy odda Branowi klucz do bramy, żeby mógł chronić rodzinę. W rzeczywistości zrobiła to już dawno temu, zanim jeszcze spotkała Brana na plaży. Początek mieszał się teraz z końcem - Janet wprawiała właśnie w ruch wypadki, które miały doprowadzić do jej porwania. Kiedy wróci z małą Gwyn, zjawi się przed rodziną Brana nie wiadomo skąd: Ban-Ja-nant, która zwraca im córkę i daje klucze do bram. Nic dziwnego, że Gwyn ją wielbiła. Nic dziwnego, że kochał ją Bran. Nic dziwnego, że kierując się jej opowieścią tropili ją przez czas i przestrzeń: właśnie w ten sposób Bran znalazł ją na plaży. Nadświatło w niesamowity sposób igrało ze związkiem przyczynowo-skutkowym zamieniając czasoprzestrzeń w węża połykającego własny ogon. Przypuszczała, że odda również Branowi broszkę w torbie, którą dostała od Gwyn. Mocno przyciskając do siebie Gwyn Janet wkroczyła w żółty krąg bramy. A następnie ze słowami: "Mamo, to ja, Janet, przyszłam po ciebie" sięgnęła po siedzącą w drugim końcu pierściania kobietę. Matka wstała i tuląc do siebie dwójkę malców postąpiła ku swojej dorosłej córce. Janet patrzyła na nią cały czas wyciągając rękę. Boże, jaka ona jest do mnie podobna. Oto jesteśmy, w odległości zaledwie paru metrów od siebie, w tym samym wieku - jednocześnie. Janet usłyszała za sobą rozsuwające się drzwi - wiedziała, że to przechodzi Superszympans. Ujmując matkę za rękę pociągnęła ją wraz z bratem i siostrą do koła, tam gdzie była już Gwyn. - Mamo, ja jestem Janet, twoja córka. Zabieram cię do domu. - W chwili gdy Superszympans ruszał do ataku, przekręciła klucz. Zapadła ciemność. Przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz przypis do 4 strony maszynopisu * Inaczej Massachusetts. R. GARCIA Y ROBERTSON Dawniej wykładowca historii nauki na uniwersytecie w Los Angeles, dziś utrzymuje się już wyłącznie z pisarstwa. W jego opowiadaniach przeplatają się elementy SF i fantasy (zwłaszcza mitologii skandynawskiej). Nowy, ciekawy talent. Mieszka wśród lasów ze swoją żoną Michelle i dwiema córkami. "Not Fade Away" to tytuł piosenki, która pojawia się w opowiadaniu. W swobodnym przekładzie oznacza "Nie znikaj". D.M.