Alan Loy McGinnis Sztuka miłości czyli o sekretach trwałego szczęścia w małżeństwie P.W.Z.N. "Print 6" Lublin 1995 Tytuł oryginału: "The Romance Factor" Przekład: Andrzej Czarnocki Przedruku dokonano z pozycji: "Sztuka miłości" wydanej przez Oficynę Wydawniczą "Vocatio" Warszawa 1994 za zgodą wydawnictwa. Część 1: Cztery rady dla tych, którzy chcą kochać romantycznie Motto: Piękno, droga pani, syci tylko oczy, słodycz usposobienia oczarowuje duszę. Wolter Jak być pięknym niezależnie od wyglądu Wielu ludzi uważa, że ich szczęściu w życiu stoi na przeszkodzie niemożność znalezienia właściwego partnera. Trawią więc mnóstwo czasu na poszukiwaniu kogoś kto by ich uszczęśliwił. Tymczasem rozwiązanie problemu polega nie tyle na tym, by znaleźć właściwą osobę, co na tym, by się samemu nią stać. Moje małżeństwo uważam za niezwykle udane. Diane zdaje się jednak pasować do wielu mężczyzn i prawdopodobnie potrafiłaby stworzyć szczęśliwy związek z niejednym spośród zazdroszczących mi mężczyzn. Z jednej strony oczywiście jest mi przyjemnie, gdy myślę, że żaden z nich nie mógłby zaoferować jej tego, co ja. Z drugiej jednak strony zdaję sobie sprawę, że właściwa Diane zdolność do tworzenia szczęśliwych związków wynika przede wszystkim z tego, jaka ona sama jest. Moja żona w każdą relację wniosłaby umiejętność kochania i bycia kochaną, uszczęśliwiania i cieszenia się każdą wspólną chwilą. Takie zakwestionowanie przeznaczenia dwojga ludzi dla siebie i dopuszczenie myśli o tym, że żona mogłaby być szczęśliwa z kimś innym, brzmi pewnie dla niektórych z pewnością nieromantycznie. .. Chcę jednak powiedzieć przez to tylko tyle, że powodzenie w miłości zależy w głównej mierze od osobowości człowieka. Pociągająca powierzchowność i łut szczęścia nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziły, ale wszyscy przecież znamy owe nieustannie zdążające na randkę z "kimś cudownym" piękności, którym wiecznie coś w miłości nie wychodzi. I znamy również zupełnie przeciętnie wyglądające kobiety, za którymi zdaje się szaleć połowa mężczyzn na tym świecie w dowolnym wieku. O takich kobietach mówi się - jak o Joannie d'Arc - że "mają coś w sobie". Kto obserwował, jak taka kobieta potrafi nie tylko oczarować mężczyznę, lecz także utrzymać jego zainteresowanie, na pewno się ze mną zgodzi. Sex-appeal Choć w naszej epoce poświęca mu się mnóstwo uwagi, w gruncie rzeczy nie bardzo wiadomo, dlaczego niektóre osoby tak przyciągają płeć przeciwną albo dlaczego niektórzy partnerzy gustują tylko w sobie nawzajem i w nikim innym. Co w danym typie damskiej sylwetki pociąga niektórych mężczyzn nie robiąc na innych żadnego wrażenia? I co widzą kobiety w dziwolągu, który ma większe powodzenie od niejednego znacznie przystojniejszego mężczyzny? Odpowiedzi na tego typu pytania mają praktyczne znaczenie zarówno dla osób od lat żyjących w małżeństwie, jak i samotnych - wszystkim bowiem zależy na powodzeniu u płci przeciwnej. W konsekwencji stajemy wobec pytania o wagę wyglądu zewnętrznego dla wzajemnego doboru między osobami różnej płci. Spróbujmy odwrócić role i zapytać samych siebie: "Na ile istotny w pierwszym kontakcie jest dla mnie wygląd zewnętrzny mężczyzny (kobiety)? I na ile byłby on istotny dla naszego wspólnego życia?" Zdecydowana większość na pierwsze pytanie odpowie: "Bardzo istotny", na drugie zaś: "Nie bardzo". Byłoby chyba hipokryzją powtarzać za naszymi matkami, że "liczy się tylko to, co jest w środku". W pierwszym zetknięciu wygląd zewnętrzny odgrywa ogromną rolę. Szałowej dziewczynie będzie się kłaniać na ulicy mnóstwo mężczyzn, którzy mijaliby ją bez słowa, gdyby taką nie była. Zwiększa to oczywiście jej szanse. Zalety takiej sytuacji są jednak zwykle przeceniane. Pewna piękność stwierdziła kiedyś: "Wyróżnianie się urodą ma swoje ujemne strony. Człowiek styka się z mnóstwem facetów, którym chodzi wyłącznie o ciało". Ponieważ więc wspaniali kochankowie rzadko wyglądają wspaniale, pierwsza zasada dotycząca wzbudzania w drugim człowieku miłości brzmi: Pracuj nad swoim pięknem wewnętrznym. Choć rada ta może się wydać staroświecka i niewyszukana, zdolność wzbudzenia namiętności w drugim człowieku zależy od wewnętrznych, a nie zewnętrznych predyspozycji. Byłem kiedyś umówiony jednego dnia na dwie rozmowy z kobietami. Miały mniej więcej po tyle samo lat. Jedna została obdarzona wszelkimi atrybutami naturalnego piękna; idealną figurą, intrygującym kolorem oczu, regularnymi rysami i wspaniałymi włosami. Czy jednak była atrakcyjna? Ani trochę. Włosy zwisały jej smutno, strój skutecznie ukrywał zalety figury, a niedbały sposób siedzenia zdradzał niechęć do własnego ciała. Na tym samym krześle zasiadła później kobieta, która miała znacznie mniejszy kapitał urody - za duży nos, wielkie stopy. .. Tymczasem jakże odmienne wrażenie robiła na rozmówcy! Była to fantastyczna dziewczyna i do tego bardzo atrakcyjna jako kobieta. Jej sposób siedzenia na krześle, jej ubranie - niewątpliwie przemyślane pod kątem uwydatnienia walorów powierzchowności (a ja, jak większość mężczyzn, nigdy jeszcze nie spotkałem kobiety, która by ich w ogóle nie posiadała), słowem cała otaczająca ją aura kobiecości robiły piorunujące wrażenie. Różnicę między tymi kobietami potrafię podsumować tylko w ten sposób: ta druga miała klasę, natomiast ta pierwsza jej nie miała. W kontekście sex-appealu takie stwierdzenie może się wydać dziwne, ale sądzę, że większość mężczyzn zrozumie, co mam na myśli. Od czasu do czasu spotykamy kobiety, które emanują jakąś magnetyczną siłą. Przejawia się ona w tym, jak mówią, jak się poruszają, w jaki sposób trzymają głowę, jak patrzą, a nawet w tym, jak wiatr igra z ich włosami. .. Idealna figura Najlepszym świadectwem neurozy seksualnej. której ulega współczesny zachodni świat jest praktyka punktowania za aparycję na zasadzie: "Tej dziewczynie dałbym 3 punkty, tej 7 i pół, a tamtej 10". Przy przydziale punktów brane są przypuszczalnie pod uwagę włosy, zęby, muskuły (u mężczyzn), cera i grubość tkanki tłuszczowej w określonych miejscach - tak jakby od tego w głównej mierze zależało erotyczne oddziaływanie na drugą osobę, tak jakby seksualna atrakcyjność danego człowieka ograniczała się tylko do czasu, w którym zachowuje on pewne cechy fizyczne. Gdyby tak było, rację miałby Sokrates twierdząc, że "krótko króluje piękno". (Por. Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów, przeł. Irena Krońska, Warszawa 1982, s. 264) Kobieta osiąga fizjologiczną kulminację seksualną w okresie, gdy przeobraża się jej młodzieńcza sylwetka. Czy to oznacza, że później nieubłaganie traci na atrakcyjności? Oczywiście nie! Niektóre kobiety widząc na ulicy mężczyznę z dwadzieścia lat młodszą od niego osóbką, najwyraźniej aktualną towarzyszką życia, aż kulą się w sobie ze strachu, że również ich mężowi prędzej czy później zawróci w głowie jakaś spotykana na basenie piękność. Kobiety te nie zdają sobie jednak sprawy z siły, jaką dysponują w stosunku do męża. Właściwie wykorzystana wiedza i doświadczenie są wystarczającą przeciwwagą dla każdej młodej dyletantki. Dwudziestotrzyletniego Balzaka wprowadziła w świat namiętności Laura de Berny, kobieta czterdziestopięcioletnia. Ich związek przetrwał piętnaście lat. Maurice Gaudeket miał trzydzieści pięć lat, kiedy zakochał się we francuskiej powieściopisarce Colette, podówczas pani w wieku lat pięćdziesięciu dwóch. Goethe liczył sobie dwadzieścia sześć lat, a Charlotte von Stein - trzydzieści trzy. Rousseau miał dwadzieścia jeden, a pani de Warens - trzydzieści cztery. Dr Samuel Johnson był tak związany ze swoją żoną Tetty, niezbyt atrakcyjną i dużo od niego starszą, że będąc już wdowcem długo jeszcze nie rozstawał się z jej obrączką. Mając sześćdziesiąt sześć lat Sara Bernardt poznała o trzydzieści pięć lat młodszego Lou Tellegena. Ten ostatni w swojej autobiografii nazwał spędzone z nią chwile "najwspanialszymi czterema latami mojego życia". Prawie dwa tysiące lat temu Plutarch powiedział: "W ciemności wszystkie niewiasty są do siebie podobne". (Plutarch, Przestrogi małżeńskie, przeł. H. Birnbaum, Antwerpia 1936, s. 110). W rzeczy samej - porywający seks nie ma nic wspólnego z kształtem biustu czy długością penisa. Ważne jest jedynie, jak człowiek potrafi wykorzystać kapitał, który posiada. Mój znajomy, który ostatnio zakochał się i ożenił z kobietą raczej nie podziwianą za urodę, po powrocie z podróży poślubnej zawołał zachwycony: "Wierz mi - kiedy się kochamy, jest piękna! To niesamowite, co się z nią dzieje, kiedy drzwi zamykają się za nami". Jeśli zbliżenie miłosne jest dla nas czymś porywającym, jeśli potrafimy zauważyć, czego potrzebuje partner, i nie żałujemy mu tego, następnego ranka nie będzie on miał naszej aparycji nic do zarzucenia. "Te zdjęcia w magazynach dla mężczyzn wywołują we mnie poczucie niższości" - zwierzyła mi się kiedyś znajoma. "Mogłabym ćwiczyć osiem godzin dziennie, a i tak nigdy nie będę miała takiego ciała". Również mężczyźni dają wyraz podobnym odczuciom. Ilekroć mężczyzna nie śmie zaproponować randki pięknej kobiecie, prawie zawsze podaje jako powód własny wygląd zewnętrzny. Uważa, że nie jest dość przystojny. Nie afirmując swojego ciała, rzeczywiście będzie robił wrażenie nieatrakcyjnego. Reakcje człowieka na pewne bodźce są w dużej mierze zdeterminowane tym. co dr John Money w swojej książce Love and Love Sickness (Miłość i tęsknota za miłością) nazywa "odciskiem" kulturowym. Nasze środowisko kulturowe, bardziej niż jakiekolwiek inne w historii ludzkości, usiłuje nas przekonać, że seksowność musi iść w parze z konkretnymi cechami fizycznymi, na przykład z dużym biustem. Tymczasem, jak pisze Ernest Becker w książce Angel in Armor (Anioł w zbroi), nie ma najmniejszego powodu, by uważać duże piersi za bardziej seksowne od małych, dlatego tylko, że są duże. Wszystko zależy od oceniającego. Szukając zachłannie informacji o tym, co nas może wprawić w stan seksualnej ekstazy, gotowi jesteśmy uznać za podniecającą każdą propagowaną aktualnie kombinację cech. W jednej epoce będą to bujne kształty, w innej sylwetka sportsmenki. W jednej kulturze istotne okażą się kolczyki, w innej kółko w nosie. Piękno ma wiele imion, co nas zresztą winno tylko napełniać zachwytem. Kenneth Clark, historyk sztuki, przeprowadził badania nad wizerunkami kobiecego piękna w różnych kręgach kulturowych i stwierdził minimalny związek pomiędzy wyidealizowanym pięknem a sex-appealem: "Męskie libido i pożądanie zostają poruszone przez swoistą kombinację kobiecej żywotności, energii i zmysłowości. Libido może zupełnie nie reagować mimo faktu, że mężczyzna jest doskonale świadomy piękna danej kobiety". Uwaga na temat żywotności i energii jest bardzo trafna. Choć początkowo atrakcyjność drugiej strony może się wiązać z pewnymi cechami fizycznymi, w dalszej perspektywie zdolność do utrzymania zainteresowania partnera jest sprawą wnętrza. Osoby atrakcyjne zewnętrznie a miłość Można bronić tezy, że piękni mężczyźni i kobiety są przeważnie gorszymi od innych partnerami. Rozwodzą się częściej, co w jakiejś mierze wiąże się z faktem, że łatwiej im o nową znajomość, gdy dotychczasowa relacja zaczyna być nużąca. Jest jednak jeszcze jeden, istotniejszy powód, dla którego zawodzą w miłości. Człowiekowi, na którym skupia się uwaga otoczenia tylko dlatego, że ma taką a nie inną budowę fizyczną, bardzo trudno uniknąć postaw narcystycznych i egoistycznych. Pewna moja znajoma ma bardzo zdecydowany i negatywny pogląd na temat miłosnych możliwości przystojnych mężczyzn: "Oni są zwykle całkowicie zaabsorbowani własną osobą. Jeden taki, z którym się jakiś czas spotykałam zainteresowany był głównie tym, jak wygląda. Rozbierając się przed pójściem ze mną do łóżka, oglądał się w lustrze! Ja potrzebuję mężczyzny, który zamiast myśleć bez przerwy o swoim ciele nie posiada się z pożądania na mój widok!" Mężczyznom marzy się czasem piękna żona, którą można się pochwalić przed ludźmi, ale z całą pewnością żaden z nich nie chciałby się wiązać z kobietą nieustannie znikającą gdzieś, by poprawić makijaż, i zajętą głównie robieniem na wszystkich jak największego wrażenia. Innymi słowy - piękno pociąga, ale idący z nim często w parze narcyzm - odpycha. Wiara w siebie - najlepszy afrodyzjak Każdy chyba zetknął się z tym zadziwiającym zjawiskiem: ludzie o wielkich nosach i innych, zdawałoby się niewybaczalnych, defektach urody - ale w pełni siebie afirmujący - szybko i bez słów przekonują otoczenie, że nic im nie brakuje. Grigorij Rasputin, rozwiązły mnich ze świty cara Mikołaja II, miał taką władzę nad ludźmi i takie powodzenie u kobiet, że w jego jasnoniebieskich oczach dopatrywano się hipnotyzerskiej mocy. której płeć piękna nie potrafi się oprzeć. Brzydki jak noc pewnością siebie z nawiązką nadrabiał brak urody. Pisarka Judith Viorst regularnie publikująca swe teksty w magazynie Redbook i uznawana za eksperta w tych sprawach pisze: "Spotkałam ostatnio pewną grubą kobietę - nie pulchną, a właśnie grubą - z rodzaju tych, które powinny zrzucić co najmniej trzydzieści kilo i które zwykle ubierają się w przestronne, czarne szatki licząc jedynie na to, że ich ciała pozostaną niezauważone. Tymczasem ta kobieta miała na sobie coś niesamowicie kwiecistego i obcisłego, coś bardzo rzucającego się w oczy i w pewnej chwili dotarło do mnie, że w swoim przekonaniu wcale nie jest "wielka jak szafa", lecz raczej ... zmysłowa. Najbardziej niesamowite było jednak to, że pod koniec wieczoru podzielałam tę opinię, bo nosiła się z taką dumą i gracją, z tak autentyczną wiarą w siebie, że słowo "gruba" przestało być w moim odczuciu adekwatnym określeniem. Widziałam też inne kobiety przezwyciężające najróżniejsze niedostatki urody mocą przeświadczenia o swojej atrakcyjności. Widziałam kobiety znacznie starsze ode mnie, które wolne od przekonania, że pociągający wygląd związany jest nierozerwalnie z miłością, potrafiły zachować niewzruszoną wiarę w swoje zewnętrzne walory". Często bywam zapraszany do wygłoszenia prelekcji na zjazdach osób samotnych albo na spotkaniach parafialnych poświęconych zbliżeniu między ludźmi. Omawiam wówczas szeroko sposoby przezwyciężania poczucia niższości i nabieram szacunku do samego siebie. Im lepiej bowiem ktoś myśli o sobie, tym lepiej układają się jego relacje z innymi ludźmi. Elaine Walster w książce A New Look at Love (Nowe spojrzenie na miłość) pisze: "To, co myślimy o samych sobie - i o otaczającym nas świecie - jest zaraźliwe. Ten, kto ma o sobie dobre zdanie i jest pewny swego nieodpartego wdzięku, w przedziwny sposób również w innych wywołuje takie przekonanie". Powodzenie zależy od pewności siebie Tym, co najczęściej psuje atmosferę wieczoru we dwoje jest niepokój i napięcie któregoś z uczestników. Kobieta, która przed randką stroi się w nieskończoność z coraz większą obawą o to, jak będzie wyglądała, nie pokaże się ze swej najlepszej strony. Osoba zrelaksowana w kontaktach z płcią przeciwną zawsze jest odbierana jako atrakcyjniejsza od osoby pełnej napięcia czy skrępowania. Jak stwierdza psycholog George Harris, badania socjopsychologiczne wykazały, iż wpływ aparycji, możliwości finansowych czy rodzaju osobowości na notowania danej osoby na "rynku miłości", choć niewątpliwy, pozostaje daleko w tyle za zrelaksowanym, nieskrępowanym sposobem bycia. Anais Nin, autorka, którą łączyły intymne więzi z kilkoma najsłynniejszymi intelektualistami europejskimi napisała w swym dzienniku: "Niepokój jest największym wrogiem miłości. Człowiek jest wtedy jakby w uścisku tonącego. Chce go ratować, lecz wie, że panika wciąga ich oboje pod wodę". Techniki stosowane przez akceptujących siebie kochanków. Wewnętrzne piękno człowieka, jakim jest zdrowa pewność siebie, wyraża się również w sposób fizyczny. 1. Akceptujący siebie kochankowie przyciągają wzrokiem. Wystarczy przypatrzeć się w restauracji jakiejś zakochanej parze. Między tymi ludźmi dochodzi do bliskiego związku za pośrednictwem samych tylko spojrzeń. We wszystkich dyskusjach na temat stref erogennych i organów płciowych zaniedbywany jest organ, w którym koncentruje się największa siła - oczy. "(...) oczarowałaś me serce jednym spojrzeniem twych oczu (...)" - śpiewał Salomon przed tysiącami lat (Pnp 4, 9). Ludziom, którzy śledzą nas spojrzeniem i patrzą nam prosto w twarz, trudno się oprzeć. Badania wykazują, że nawiązanie z kimś kontaktu wzrokowego na czas przekraczający o dwie sekundy normalną długość trwania takiego kontaktu, świadczy jednoznacznie o zainteresowaniu patrzącym. Pisarka Marion Zola w książce All the Good Ones Are Married opowiada historię kobiety imieniem Merry przybyłej w odwiedziny do przyjaciół na Fire Island. Bohaterka spacerując samotnie wzdłuż wybrzeża patrzy w słońce zawieszone nisko na jasnym nieboskłonie. Jest najcichsza godzina dnia. Wszyscy są w domach czyniąc przygotowania do kolacji. W oddali widać jadącego na rowerze w jej stronę mężczyznę. Nagle widzi rower tuż przed sobą. Podnosi oczy i trafia na spojrzenie szczupłego, szpakowatego mężczyzny o młodzieńczej, gładkiej twarzy. Mężczyzna mija ją pedałując z chłopięcą determinacją. Merry idzie dalej. Znajoma ta twarz. .. Prawie jak u Dawida Michała Anioła. To trwało tylko sekundę, ale coś się już między nimi wydarzyło. Odwraca lekko głowę. Mężczyzna jest teraz o jedną przecznicę dalej i też się odwrócił. Merry jest zakłopotana. Jeszcze dwukrotnie spoglądają za sobą na wpół obróceni. Odległość rośnie. Merry jest zdecydowana nie odwracać się więcej. Szpakowaty mężczyzna zawraca rower. Dogania ją. "Czy mogę prosić o dziesięć minut z pani życia? Popatrzylibyśmy na zachód słońca" - pyta. W oczach jest jakaś siła. 2. Akceptujący siebie kochankowie potrafią zwiększać natężenie swojego wewnętrznego oddziaływania. Ten sposób zna każdy, kto ma powodzenie u płci przeciwnej. Pewna kobieta wyjaśniła mi go następująco: - Nie popadam w tym oczywiście w przesadę, ale jeśli chcę wzbudzić zainteresowanie mężczyzny, nie próbuję się przed nim popisywać czy odprawiać rytuałów godowych, jak niektóre kobiety. Po prostu zwiększam siłę jakby wewnętrznego oddziaływania. I koncentruję się na tym mężczyźnie. Nie interesuje mnie, jak wypadnę w jego oczach. W ogóle przestaję myśleć o sobie i skupiam się tylko na nim. Może docieram do niego przez sposób, w jaki na niego patrzę albo z nim rozmawiam - nie wiem. Wiem tylko, że to działa. 3. Akceptujący siebie kochankowie wykorzystują w pełni możliwości dotyku. Napięcie seksualne można doskonale wyrażać za pośrednictwem delikatnej pieszczoty czy muśnięcia włosów. Właściwe wykorzystanie dotyku może stworzyć pełny zmysłowości nastrój. Zmysłowość polega bowiem na wrażliwości, na otwieraniu się na cudowne odczucia dostępne ludzkiemu ciału i nie ma nic wspólnego z zewnętrznym wyglądem człowieka. Często słyszy się historie o olśniewających pięknościach, które w takim bezpośrednim, dotykowym kontakcie okazywały się tylko posągami z lodu. Słynny duet seksuologów z St. Louis - William Masters i Virginia Johnson - ostrzega przed "popełnianiem fundamentalnego błędu polegającego na upatrywaniu w dotyku wyłącznie środka do celu. Dotyk bowiem jest pierwotną formą komunikacji, niesłyszalnym głosem, który unikając niezręczności słów potrafi wyrazić nastrój chwili". I tutaj, jak w wypadku oczu, cały sekret polega na intensywności wymiany. Tej właśnie intensywności tak często brak partnerom żyjącym wspólnie od wielu lat. Dotykać kogoś automatycznie i bez uczucia, jak nadstawiającego grzbiet psa, to gorzej niż nie dotykać w ogóle. Wielu mężów skarży się, że ich żony straciły już seksualny powab - gdyby jednak na powrót uwrażliwili swe palce i zaczęli dotykać swe wybranki jak za dawnych lat, przemieniliby je nie do poznania. 4. Akceptujący siebie kochankowie uwodzą słowami. Znałem kiedyś mężczyznę, który nie tylko nie był przystojny, lecz który z powodu dziwnie uformowanej twarzy mógł nawet uchodzić za szpetnego. Tymczasem zawsze otaczały go piękne kobiety. Zapytałem go o to kiedyś, a on mi powiedział: "Jeśli uda mi się porozmawiać z kobietą choćby przez pięć do dziesięciu minut, wiem, że mam realną szansę nawiązać z nią bliższą znajomość. Zdaję sobie sprawę, że nie mogę polegać na mojej aparycji, a więc gotów jestem sporo zaryzykować, żeby doprowadzić do takiej rozmowy". Intelekt to zaiste niezwykle ważna strefa erogenna. I wcale nie trzeba celować w dowcipie. Ludzie, którzy mogą poszczycić się osiągnięciami w zabiegach o zainteresowanie pięknych nieznajomych, stwierdzają, że nic nie jest tak ważne jak to, żeby mówić. Temat konwersacji nie odgrywa takiej roli. Nie trzeba się przy tym silić na mądre uwagi. Wystarczy zacząć najskromniej i najniewinniej, tak jak zaczyna się większość rozmów: "Jak się pani bawi?" - na przyjęciu; albo w windzie: "Pracuje pan w tym budynku?". Kontakt werbalny staje się jeszcze ważniejszy w miarę dalszego, wspólnego życia. W moim gabinecie podawane już były najróżniejsze powody rozkładu wzajemnej więzi - niektóre zabawne, jak na przykład u kobiety, której w miłosnym zbliżeniu ze starszym od niej mężem (ten życzył sobie, by nie gasić w tych momentach światła) przeszkadzał widok jego sztucznej szczęki na dnie szklanki z wodą na nocnym stoliku. Jednak powód powracający najczęściej i najboleśniej odczuwany streszcza się w słowach: "Nie rozmawiamy już ze sobą". Zdaję sobie sprawę, że my, doradcy rodzinni, nawoływaliśmy do porozumiewania się w małżeństwie tak często i usilnie, że pojęcie to stało się już pewnym sloganem. Nie zmienia to jednak faktu, że pary, którym udało się uchronić romantyczny charakter wzajemnych odniesień zawsze dużo ze sobą rozmawiają. Bo właśnie rozmowa jest dla miłości tym, czym krew dla organizmu. Bez niej małżeństwo obumiera. Pewna żona, ciągle zakochana w swoim mężu, powiedziała: "Zawdzięczamy to rozmowom. On uwielbia siadywać ze mną przy kawie i po prostu rozmawiać. W większości małżeństw bywa inaczej - mężczyzna zwykle pogrąża się w lekturze doniesień sportowych. A Hank opowiada mi o wszystkim. Mówi o tym, co sam czuje, i chce wiedzieć, co się dzieje we mnie. To bardzo dobrze mi robi. Kiedy wyjeżdża służbowo, dzwoni i opowiada, jak ma już tego dosyć i jak bardzo chciałby wrócić do domu. Kiedy jest mu naprawdę źle, przysyła kwiaty. Ale ja wolę, jak dzwoni. Pięć minut rozmowy przed pójściem spać znaczy dla mnie więcej niż pięć tysięcy róż". Związek między ciałem a duchem W Starym Testamencie jest napisane: "Spójrzcie na Niego, promieniejcie radością (...)" (Ps 34, 6); to stara prawda, że istnieje związek pomiędzy wnętrzem człowieka a jego postrzeganiem osoby Najwyższego. Swego czasu znajomy opowiadał mi o pewnej czterdziestoletniej kobiecie, którą zauroczone było całe miasteczko. "A na zdjęciu maturalnym - zauważył - wyglądała gapowato i nieatrakcyjnie. Z cała pewnością nauczyła się bardzo dbać o siebie, ale swój rozkwit zasadniczo zawdzięcza wielkiemu sercu, uczciwości i inteligencji - oraz głębokiej więzi z Bogiem. " Św. Paweł zauważył dwa tysiące lat temu, że zasadnicze tworzywo piękna - miłość, radość, pokój, uprzejmość, dobroć, wierność - jest "owocem ducha" (Ga 5, 22). Stojąc jeszcze na czele Instytutu Relacji Międzyludzkich James Bender przyjrzał się życiu sporej grupy wybitnych aktorek i odkrył, że żadna z nich nie była piękna z natury. Helen Hayes, Ruth Gordon, Katharine Cornell, Lynn Fontane, Barbara Streisand, choć dziś odznaczają się czarującymi osobowościami i w sposób niekiedy bardzo zręczny stwarzają wrażenie pięknych, "w wieku szkolnym bynajmniej nie uchodziły za ładne - wszystkie musiały wyrównać braki urody walorami wewnętrznymi". Co w takim razie powiemy o mężczyznach? do najprzystojniejszych prezydentów Stanów Zjednoczonych należałoby zaliczyć Warrena G. Hardinga, Jamesa Buchanana, Franklina Pierce'a i Chestera A. Arthura. Niezbyt imponująca kompania. A najbrzydsi? Te nazwiska są zapewne lepiej znane: Andrew Jackson, Theodore Roosevelt, Abraham Lincoln. Wygląd im w niczym nie przeszkodził, bo byli wielcy w innym, wewnętrznym sensie. Publikując na łamach magazynu Redbook ankietę na temat przeżywania seksu przez kobiety redakcja nie spodziewała się tak żywej reakcji. Ponad sto tysięcy mężatek (liczba bez precedensu w kontekście tego typu badań) spontanicznie i uczciwie opisało swe odczucia. Jednym ze zdumiewających rezultatów tej ankiety było uwidocznienie się wyraźnej prawidłowości polegającej na tym, że im bardziej związana z religią czuła się respondentka, tym bardziej była zadowolona ze swojego życia płciowego i małżeństwa. Dotyczyło to kobiet we wszystkich grupach wiekowych: poniżej dwudziestu pięciu lat, między dwudziestym piątym a trzydziestym piątym rokiem życia oraz starszych. Respondentki o mocnych przekonaniach religijnych uważały się ogólnie za szczęśliwsze od tych o przekonaniach umiarkowanych, respondentki umiarkowanie religijne natomiast - za szczęśliwsze od religijnie obojętnych. Najreligijniejsze z kobiet zdecydowanie najczęściej były zadowolone z małżeństwa, życia płciowego, częstotliwości stosunków, zdecydowanie najczęściej rozmawiały swobodnie na te tematy z mężami, a nawet górowały nad innymi respondentkami pod względem zdolności do przeżywania orgazmu. (Takie przeprowadzane na zasadzie całkowitej dobrowolności ankiety mają swoje oczywiste wady, ponieważ są reprezentatywne nie tyle dla ogółu społeczeństwa, co dla specyficznego typu czytelnika danego czasopisma. (przyp. aut.).) Z moich obserwacji wynika, że na nabożeństwach można spotkać wiele nadzwyczaj atrakcyjnych kobiet. Fakt, że chrześcijanie potrafią czerpać więcej radości z seksu i są bardziej zaprzyjaźnieni ze swymi ciałami, nie powinien dziwić, jako że bliskość Boga może dokonać w człowieku wielu cudownych rzeczy. Brzydkie kaczątko w przedziwny sposób przemienia się w łabędzia z chwilą, gdy uświadamia sobie, że można być pięknym bez względu na to, jak się wygląda. Wywód na temat wewnętrznego i zewnętrznego piękna człowieka chciałbym zamknąć uściśleniem pewnych spraw. Otóż przede wszystkim nie miałem zamiaru wywołać wrażenia, jakoby z wartościami duchowymi szło w parze jakiekolwiek zanegowanie ludzkiego ciała. Wręcz przeciwnie - Pismo Święte mówi o świętości ciała (jest ono "świątynią Boga żywego") i każe czerpać z niego radość. W momencie, gdy czytamy te słowa, nasze ciało pulsuje krwią przepompowywaną naczyniami krwionośnymi o łącznej długości prawie stu tysięcy kilometrów, otrzymuje i wysyła miliardy najróżniejszych sygnałów, jednocześnie oferując nam całą gamę wspaniałych doznań. Większości z nas dobrze by zrobiło wewnętrzne uwolnienie się od ciężaru codziennych trosk i uzmysłowienie sobie - z podziwem i dumą - całej cudowności daru ciała. Nikogo też nie zachęcam do zaniedbywania ciała. Niektórzy chrześcijanie w dobrej wierze mniemają, że jest coś "duchowego" w zewnętrznym niechlujstwie czy braku zainteresowania dla przybywających w talii centymetrów. Są jednak w błędzie. Dbałość o kondycję, w jakiej znajduje się ciało, może miłości wyjść tylko na dobre, ponieważ zadbany organizm po pierwsze lepiej funkcjonuje, a po drugie samym wyglądem przysparza więcej radości partnerowi. Zaniedbywanie ciała oznacza w praktyce, że nie obchodzi nas nieprzyjemne wrażenie, jakie robimy na obcujących z nami na co dzień ludziach. Tymczasem powinniśmy wykorzystywać wszystkie środki pozostające do naszej dyspozycji - począwszy od diety, poprzez wysiłek fizyczny, odpowiedni sposób ubierania się i profesjonalną poradę - dla zwiększenia lub utrzymania swojej atrakcyjności w oczach partnera. Taka motywacja nie jest próżnością czy skłonnością narcystyczną, jest miłością. Motto: Pracuj nad swoim pięknem wewnętrznym Motto: Trudno wzrastać w środowisku, gdzie nie seks jest czymś wstydliwym, a uczucia. May Sarton, ur. 1912 r. - pisarz i poeta amerykański. Pielęgnowanie romantycznej strony osobowości "Od osiemdziesięciu lat każdy dzień zaczynam tak samo - wyznaje dziewięćdziesięciotrzyletni wiolonczelista Pablo Casals. I nie jest to żadna mechaniczna rutyna, lecz nadzwyczaj ważny element mojej codzienności. Siadam do pianina i gram dwa preludia i fugi Bacha... Jest to coś w rodzaju porannego błogosławieństwa dla całego domu. Ale nie tylko. Jest to także za każdym razem ponowne odkrywanie świata, którego mam szczęście być cząstką. Napełnia mnie wtedy świadomość cudowności życia, uczucie niewysłowionego zachwytu nad faktem bycia człowiekiem. Te dźwięki nigdy nie brzmią dla mnie tak samo - nigdy. Każdy dzień jest nowy, fantastyczny i niewiarygodny". Nawet nie wiedząc nic więcej o Pablu Casalsie mielibyśmy podstawy sądzić, że był wspaniałym kochankiem. Dlaczego? Ponieważ jego codzienny poranny gest zdradza człowieka o niezwykłej głębi uczuć, człowieka o gorącym sercu i pasji do odkrywania codziennych cudów. Gdy ktoś taki skupia swą uwagę na kobiecie, ona z pewnością nie potrafi mu się oprzeć. Rozmawiam niejednokrotnie z ludźmi, którzy nigdy nie przeżyli wielkiej miłości. "Wszyscy mi mówią, że kiedy przyjdzie, nie będę miała żadnych wątpliwości - oświadcza dwudziestosześcioletnia kobieta - ale ja już mam dosyć czekania. " Tymczasem takie osoby często muszą najpierw rozszerzyć swą zdolność odczuwania. Ich życie jest niekiedy tak ubogie i powierzchowne pod względem emocjonalnym, że po prostu nie są gotowi na przyjęcie miłości. Tak jak pływak zwiększa pojemność płuc przez odpowiednie ćwiczenia, tak i my możemy zwiększać pojemność naszych serc. Druga rada dla tych, którzy pragną romantycznej miłości brzmi więc: "Postaraj się zwiększyć swoją zdolność odczuwania". W obronie uczuć G. K. Chesterton powiedział kiedyś, że najpodlejszym rodzajem strachu jest strach przed "sentymentalizmem". Wielu z nas powzięło w jakimś momencie przekonanie, że dojrzałość jest równoznaczna z racjonalnością i tłumi uczucia okradając się tym samym z wielu najpiękniejszych momentów życia. Gdzie i w jaki sposób uczymy się tłumić emocje? W jednym z czasopism przeczytałem kiedyś o takiej oto smutnej scenie, która rozegrała się na tarasie wiejskiego domu: "Tego pięknego czerwcowego wieczoru młodsi członkowie rodziny - same nastolatki - zeszli się na bezalkoholowy koktajl przed pójściem na tańce. Byli to mili, bardzo konwencjonalni młodzi ludzie - opaleni, wymuskani i strasznie "przystosowani". Rozmawiali ze sobą o pływaniu, tenisie i o tym, kto ma najszybszy samochód. Nagle w oddali, po drugiej stronie trawnika, ukazała się zwiewna niczym duch, przepiękna dziewczyna w białej sukni. Wszystko w niej - włosy, oczy, skóra - zdawało się promieniować jakimś cudownym blaskiem. My, starsi, obserwowaliśmy, jak się zbliża, z czułością i nie bez domieszki zazdrości. Jeden z chłopców, najwyraźniej oszołomiony... podniósł się, by przywitać to nieziemskie zjawisko. "Cała piękna idzie - jak noc" - zacytował. A wokół - niczym dźwięk tłuczonego szkła - gromki śmiech! Chłopaka oblał pod opalenizną ciemny rumieniec wstydu. "I tak dalej w tym niemożliwym stylu" - wymamrotał". To była bolesna chwila dla miłośników poezji. I nie mniej bolesna dla miłośników miłości. Tak zwana grupa rówieśnicza w brutalny sposób zawróciła chłopca z drogi uczucia i romantyzmu. Mężczyzna a wielka namiętność My, mężczyźni, zostaliśmy sromotnie oszukani. Wydaje nam się ciągle, że kobiety szaleją za twardymi, pozbawionymi jakichkolwiek emocji typami w rodzaju Johna Wayne'a lub Clinta Eastwooda. Tymczasem kobietom podobają się dzisiaj tacy mężczyźni jak Michael Caine czy Dustin Hoffman. W dodatku najbardziej pociąga je w nich wrażliwość i delikatność. Może kiedyś płeć piękna szukała dających pewne oparcie "skał gibraltarskich", dzisiaj jednak świetnie radzi sobie sama i dochodzi do wniosku, że skała nie da się kochać. Słownik Webstera definiuje uczuciowość jako wrażliwość. Ktokolwiek więc jest uczuciowy w tym znaczeniu, w żadnym wypadku nie powinien tego skrywać przed kobietami. Wbrew obiegowym opiniom badania wykazują, że mężczyźni zakochują się łatwiej niż kobiety. Po przeprowadzeniu rozmów z 250 młodymi mężczyznami i 429 kobietami z tej samej grupy wiekowej socjologowie z uniwersytetu stanowego w Michigan stwierdzili, że 25 procent mężczyzn poważnie angażowało się uczuciowo już po czwartym spotkaniu z wybranką, podczas gdy odsetek poważnie zaangażowanych kobiet na tym etapie znajomości wynosił zaledwie 15 procent. Okazało się nawet, że prawie połowa kobiet wahała się jeszcze po dwudziestu randkach z mężczyzną, z którym się ostatecznie związała. Te rezultaty trzeba uznać za logiczne zważywszy na fakt, że mężczyzna jest tradycyjnie stroną, która zabiega, zaprasza, zaleca się i oświadcza, a kobieta jedynie obiektem starań. Rzadko dokonuje ona jawnie czynnego wyboru. Stąd, jak pisze Elaine Walster: "nie ma nic dziwnego w fakcie, że mężczyzna angażuje się całkowicie na rzecz kobiety, której pragnie. Nie ma też nic dziwnego w tym, że kobieta jest bardzo ostrożna w okazywaniu swych uczuć". Jak to trafnie ujął pewien autor: "Mężczyzna żeniąc się wybiera towarzyszkę życia, a niekiedy również pomocnika, kobieta natomiast zarówno towarzysza, jak i stopę życiową. Dlatego musi być interesowna". Tak czy inaczej mężczyzna przeżywa relację miłosną w sposób nie mniej, a może nawet bardziej intensywny uczuciowo od kobiety. W jednej z ankiet pod hasłem: Czym jest dla ciebie miłość? 38 procent mężczyzn uznało miłość za najważniejszą rzecz w życiu. Elaine Walster przytacza obszerną dokumentację na poparcie tezy, że kobiety angażują się w związek jako ostatnie i jako pierwsze gotowe są z niego zrezygnować; mężczyźni odwrotnie - pierwsi "wchodzą", ostatni "wychodzą". Wiadomo też, że pozbawionych szans związków najdłużej trzymają się właśnie mężczyźni i oni też najboleśniej przeżywają ich ostateczne fiasko. Brzydsza część ludzkości winna się więc raz na zawsze wyzbyć przekonania, że nie jest rzeczą męską głęboko czuć, namiętnie kochać czy odkrywać swe serce. Gdyby mężczyznom z większą łatwością przychodziło wyrażanie uczuć, wiele żon nie zeszłoby na manowce. Od pewnej kobiety usłyszałem kiedyś: - Mam stabilne małżeństwo, troje wspaniałych dzieci, pracę zawodową, studiuję zaocznie - i mimo to od pięciu lat romansuję z pewnym mężczyzną. Z mężem prawie nie rozmawiamy, natomiast z kochankiem jestem całkowicie otwarta i szczera. Mąż nigdy nie pamięta ani o moich urodzinach, ani o naszych rocznicach, ani o Dniu Matki - słowem o niczym z wyjątkiem Bożego Narodzenia. Kochanek jest uczuciowym mężczyzną, który nie zapomniałby o Dniu Łącznościowca, gdyby coś dla nas dwojga znaczył. Przypuszczam, że mąż tej kobiety nie jest pozbawiony uczuć, a tylko zabrnął w ślepą uliczkę blokując ich wyrażanie. Powróć do ukrytego w tobie dziecka Przeobrazić się w uczuciowo ciepłą osobę zdolną ciągle wnosić nowe życie w trwający od lat związek nie jest wcale tak trudno. Jedna z metod polega na odnowieniu w sobie wrażliwości z lat dzieciństwa i odtworzeniu w sobie pewnych aspektów dawno zarzuconej uczuciowości dziecięcej. Jezus wielokrotnie nawołuje, byśmy stali się bardziej jak dzieci. "Żadne dziecko nie rodzi się z zimnym sercem" - napisał Lin Jutang. I choć z czasem nauczyliśmy się zdmuchwiać płomień uczuć, w każdym z nas są jeszcze ich rozżarzone węgle. Najgorętsi kochankowie porzucają fasady i z zachwytem podobnym temu, z jakim dziecko puszcza latawiec w wietrzny, marcowy dzień, puszczają wodze namiętności. Thomasowi Harrisowi i jego książce I'm OK - You're OK (Ja jestem OK - ty jesteś OK) zawdzięczamy popularyzację koncepcji, zgodnie z którą w każdym człowieku istnieją jakby trzy osoby: dziecko, dorosły i rodzic. W pewnym odczycie dla zawodowych psychiatrów Harris powiedział, że kiedy mężczyzna i kobieta idą ze sobą do łóżka, powinni rodzica zostawić pod drzwiami sypialni, a dorosłego poprosić o dotrzymanie mu towarzystwa. Potem niech bawią się i szaleją jak dzieci zapomniawszy o całym świecie. Życie rozpłomienione namiętnością jest w ogromnej mierze kwestią wyboru - decyzji odrzucenia ochronnych zabezpieczeń i praktykowania sztuki miłości. I nie trzeba z tym wcale czekać na pojawienie się wymarzonej osoby. Rozszerzać zdolność odczuwania można przez pogłębianie już istniejących, a nie mających żadnego podłoża seksualnego relacji - nawiązując na przykład bliższy związek emocjonalny ze współlokatorem czy przyjacielem. Uczuciowy potencjał, który czyni człowieka atrakcyjnym w oczach przyjaciela, jest tym samym potencjałem, który czyni go atrakcyjnym dla płci przeciwnej. Ubieranie uczuć w słowa Umiejętność wyrażania uczuć i rozmawiania o nich jest wspólna wszystkim dobrym kochankom, ponieważ ich wzajemna relacja polega w znacznie większej mierze na kontaktach werbalnych niż seksualnych. Pewna znana mi od lat kobieta, która zrzuciła dwadzieścia kilogramów w nadziei, że zwiększy to jej szanse w miłości, ciągle nie osiągnęła jeszcze upragnionego celu. Prezentuje się teraz całkiem nieźle, ale najwyraźniej jeszcze nie rozwinęła w sobie czegoś istotnego dla tej sfery życia. Dopytywałem się więc, jak się zachowuje wobec mężczyzny, który jest w jej guście. - Cóż, na pewno nigdy mu nie mówię, że mi się podoba - powiedziała. - Zawsze taka byłam. Kiedy ktoś mi się podoba, robię wszystko, żeby to przed nim ukryć. - Ale dlaczego? - zapytałem zdumiony. - Po części dlatego, że nie chcę go wystraszyć takim wyznaniem - odpowiedziała. Po chwili dodała nieco zmieszana: - A po części dlatego, że sama się boję. Boję się odrzucenia. Z tych właśnie dwóch powodów wiele osób nie mówi o swoich uczuciach i wiele związków w ogóle nie dochodzi do skutku: dwoje zainteresowanych sobą ludzi milczy uparcie i z czasem rozchodzi na zawsze nie dowiadując się nigdy, że byli o krok od czegoś niezwykłego. Mojej znajomej trzeba częściowo przyznać rację w tym. że mężczyznę łatwo można wystraszyć. Z moich obserwacji wynika jednak, że choć wywołują w nim strach pytania w rodzaju: "Kiedy się znowu spotkamy?", są absolutnie urzeczeni, gdy ich zapytać: "Czy wiesz, że dawno już nie spotkałam kogoś tak interesującego jak ty?" W pierwszym pytaniu wyczuwają presję, w drugim - wewnętrzne ciepło. Ludzie zdolni obnażyć się w sensie okazania drugiemu swego zainteresowania, zawsze działają na korzyść wzajemnych relacji, co z drugiej strony nie oznacza oczywiście, że w każdym wypadku muszą spotkać się z wzajemnością. Kto jednak przyjmie zasadę dawania wyrazu pozytywnym uczuciom wybudzanym przez innych ludzi, będzie zdumiony, jak wiele sam w zamian otrzyma miłości. Nie rań tych, których najbardziej kochasz Najdziwniejsze jest to, że skłonność do okazywania uczuć pozytywnych zdaje się być odwrotnie proporcjonalna do czasu trwania związku. Pomijając szczególne okazje rzadko wyrażamy bezpośrednio naszą miłość w stosunku do osób, z którymi najwięcej nas łączy. Nie tak dawno temu wybierałem się samolotem do Chicago. Mój syn Alan studiujący w innym mieście był chwilowo w domu i miał mnie odwieźć na lotnisko. Pomagał mi właśnie wkładać torby do bagażnika, kiedy na deskorolce podjechał do nas mój drugi syn, Scott - dwunastolatek - i zapytał: - Wyjeżdżasz, tato? - Niestety. Wracam jutro późnym wieczorem. Scott zeskoczył z deskorolki, objął mnie w pasie i ściskając mocno powiedział: - Kocham cię, tato. Będzie mi smutno bez ciebie. - Ja też cię kocham, synu - odpowiedziałem. Po przyjeździe na lotnisko Alan powiedział: - Mamy jeszcze czas. Zaczekaj tu - ja zaparkuję i pójdziemy na kawę. Siedzieliśmy przy stoliku aż do momentu, kiedy pasażerowie zaczęli wchodzić do samolotu. Podniosłem się z krzesła i wyciągając rękę do Alana powiedziałem: - Dziękuję za podwiezienie i kawę. - Chłopak odsunął moją dłoń i objąwszy mnie swymi wielkimi ramionami powiedział: - Ja też ciebie kocham, tato. Siedząc już w samolocie pomyślałem: "McGinnis, co za gamoń z ciebie! Dlaczego możesz przytulić dwunastolatka i powiedzieć mu, że go kochasz, a dwudziestolatkowi ma wystarczyć uścisk twojej dłoni?" Komizmu całemu zajściu dodawał fakt, że leciałem wygłosić odczyt pod tytułem: "Jak wzbogacać relacje rodzinne". Słowa: "Kocham cię" mają w sobie taką niezwykłą moc, że nasi bliscy potrzebują je słyszeć nawet wtedy, gdy doskonale o tym wiedzą. Judith Viorst napisała: "Zwięzłość jest wspaniałym atrybutem rozumnej wypowiedzi, ale nie wtedy, gdy się mówi kobiecie: "Kocham". Te słowa zawsze należy uzupełnić mnóstwem szczegółów: Jak bardzo? Kiedy i gdzie zacząłem? Pochlebiające porównania z innymi kiedykolwiek kochanymi kobietami są również mile widziane. Nawet gdyby ktoś upierał się, że mógłby o swej miłości mówić bez końca, nie żałowałabym czasu i pozwoliła mu spróbować". Partnerzy, których uczucia nie stygną, mają zwyczaj dużo rozmawiać o tym, jak rodziła się ich miłość, przypominać momenty największej bliskości i dzielić się odczuciami i myślami. Dobrym przykładem są sprawy seksu. Ten temat nie powinien być dla małżonków w najmniejszej mierze krępujący. Tymczasem ze zdumieniem stwierdzam, że bardzo często z wielką trudnością przychodzi im dzielić się ze sobą tym, co czują podczas i po stosunku. A przecież kontynuacja tych przeżyć na płaszczyźnie rozmowy może mieć nawet efekt przedłużenia związanej z nimi przyjemności. Pewien promieniejący mężczyzna opowiadał mi kiedyś o swoim małżeństwie: - Wie pan, co mi się najbardziej podoba w intymnym współżyciu z żoną? Zdziwi się pan, ale następny poranek, kiedy żona przy śniadaniu patrzy na mnie zamglonymi jeszcze oczami i mówi: "Och, to było cudowne, kochanie". To są najpiękniejsze słowa, jakie można w ogóle usłyszeć. Słowa rzeczywiście mają uszczęśliwiającą moc i warto pracować nad sztuką wyrażania przez nie tego, co czujemy. Urealnianie oczekiwań We wczesnym okresie związku temperaturę uczuć podnoszą różnorakie przeszkody - sprzeciw rodziców, przymusowe rozstania, przeciągające się załatwianie różnych spraw. Dwoje zakochanych wyczekuje ślubu jako momentu, od kiedy będą "wreszcie szczęśliwi". Nieuchronnie czeka ich zawód, bo w tym życiu nie można liczyć na niczym niezmącone szczęście. Jest chyba raczej tak, że Bóg obdarza nas szczęściem po trochu i przed każdym następnym obdarowaniem sprawdza, co zrobiliśmy z poprzednią dawką. Za młodych lat miałem "płaskowyżową" teorię szczęścia. Zawsze żyłem nadzieją, że pokonawszy jeszcze jeden stromy stok (w rodzaju zaliczenia egzaminu czy znalezienia pracy) wejdę na płaski, wysoko położony teren o bezkresnych, otwartych horyzontach satysfakcji i spełnienia. Konsekwencją takiej wizji rzeczywistości było nieustanne zapatrzenie w przyszłość i czerpanie minimalnego zadowolenia z teraźniejszości. Tymczasem kolejne osiągnięcia okazywały się wyzute z istotnej treści i wcale nie wprowadzały mnie na płaskowyż szczęśliwości. Doskonale pamiętam upalny wieczór, kiedy po wielu latach pracy miałem otrzymać dyplom doktorski. Ceremonia ciągnęła się w nieskończoność, a ja czując pot spływający do butów pytałem sam siebie: "I to ma być to?" Istotnie nic się nie zmieniło, a życie doktora okazało się tak samo pełne frustracji jak życie doktoranta. Dzisiaj, bogatszy doświadczeniem, mam skromniejsze wymagania i jestem świadom faktu, że prawdopodobnie nigdy nie będzie mi dane przeżyć dnia wypełnionego niczym nie zmąconym szczęściem. Każda doba jest mieszaniną radości i smutku, ekstazy i znużenia. Choć skład mieszanki bywa różny, chcę chwytać za skrzydła - jak się pięknie wyraził poeta William Blake - całą radość zsyłaną przez Boga. Również w miłości wyznaczam sobie skromniejsze cele. Mam szczęście być mężem wspaniałej kobiety, ale jesteśmy już z sobą na tyle długo, że dobrze wiemy, co to jest falowanie uczuć. W niektóre dni miłość jest silniejsza, w inne słabsza. Spływające na nas dwoje romantyczne odczucia porównałbym raczej do strumyczków niż wodospadów, ale od czasu do czasu zdarza się również susza. Nie wpadamy jednak wówczas w panikę i zawsze staramy się doceniać nawet te najmniejsze, dostępne każdego dnia uniesienia. Myślę na przykład o sobotnich śniadaniach na werandzie, kiedy siedzimy jeszcze długo w słońcu rozmawiając, a żona przez stół wyciąga do mnie rękę - albo o wieczorach przy kominku, kiedy nie mając sobie wiele do powiedzenia cieszymy się po prostu swoją obecnością. G. K. Chesterton powiedział, że prawdziwe zadowolenie pozwala człowiekowi wykorzystać do końca każdą sytuację. Mężom i żonom mówię w poradni zawsze, że romantyczna miłość w małżeństwie to wspaniała oferta. Może nie aż tak wspaniała, jak im się kiedyś wydawałam ale w zupełności zadowalająca. I jeśli będą na co dzień cenić sobie miłość bez względu na dawki, w jakich do nich dociera, przekonają się, że Bóg hojnie potrafi obdarowywać radością. Ciesz się partnerem póki czas W docenieniu miłości pomaga świadomość, że naszych ukochanych nie mamy na zawsze. Kilka miesięcy przed śmiercią na raka Hazel Andre napisała tekst zatytułowany My Last Wonderful Days (Moje ostatnie, cudowne dni). Był on później wielokrotnie cytowany i doczekał się wielu przedruków na całym świecie. Zdecydowałem się zamieścić spory jego fragment, ponieważ duch, jakim tchnie, jest tym samym duchem, na którym buduje się piękną, romantyczną miłość: "Ponieważ wiedzieliśmy z mężem, że może mnie wkrótce zabraknąć, życie stało się cenne. Podejmowaliśmy mnóstwo nadprogramowych przedsięwzięć, które w innej sytuacji odłożylibyśmy na później, w rodzaju dwutygodniowej włóczęgi z wędką i namiotem po Grand Tetons ... Mój umysł i serce stały się czujne. Z całą ostrością odbierałam sens wielu wypowiedzi, na przykład zasłyszanej na spotkaniu kobiecym opinii, że miernikiem dokonań gospodyni domu jest suma szczęścia, jakie potrafi dać rodzinie. Coś kazało mi się wymknąć z tego spotkania, tak że zdążyłam dołączyć do męża, który właśnie wyjeżdżał na wieś ... Nie żałuję niczego - moje życie było bogate i pełne, cieszyłam się każdym jego mementem. Gdybym jednak mogła je przeżyć jeszcze raz, poświęciłabym więcej czasu na rozkoszowanie się pięknem - wschodów słońca, odchylanych palcem płatków róży, pokrytego patyną starego mosiężnego dzbanka do kawy, wyrazu zaskoczenia i zachwytu w oczach małej dziewczynki trzymającej po raz pierwszy na rękach puszystego kotka ... Szybciej zbliżałabym się do ludzi. O ile więcej byłoby na świecie chrześcijańskiej miłości, gdyby ludzie nie czekali do śmierci z przezwyciężaniem rezerwy wobec innych. Każdy dzień przeżywałabym jako ostatni - tak jak to robię teraz". Ciesz się światem widzianym oczami innych Uczyć się otwarcia na drobne codzienne uniesienia można także przez obserwację ludzi, którzy są do nich zdolni, oraz za pośrednictwem wielkiej literatury. Powieści to nie tylko rozrywka czy źródło informacji. Dobra lektura pozwala także rozszerzyć skalę doznań, wyostrza wrażliwość i pomaga zrozumieć ludzi. Psycholog Abraham Maslow przebadał tysiące osób w celu określenia ich zdolności do przeżywania tak zwanych doświadczeń szczytowych i doszedł do przekonania, że korzystnie jest pozostawać w bliskości tych, którzy są pod tym względem szczególnie utalentowani. W kontakcie z ludźmi wrażliwymi, doświadczającymi życia w sposób głębszy i pełniejszy uczymy się czuć podobnie. Nauczyłem się bardziej cieszyć światem patrząc na niego oczami mojej żony. Ona nigdy nie omieszka roześmiać się nad czymś zabawnym czy ucieszyć czymś radosnym. Wczoraj wieczór wyszliśmy na spacer. Było chłodno. a ona natychmiast zaczęła mówić o tym, jak jej się podoba taka aura. "Kiedy marzę o lecie" - powiedziała wsuwając mi rękę pod ramię - "zawsze sobie wyobrażam taki wieczór. " Dzięki asystowaniu w jej drobnych uniesieniach rozszerza się moja własna zdolność odczuwania drobnych radości. Żona potrafi dołączyć swój głos do każdej melodii, która aktualnie płynie przez wszechświat, a ja obserwując ją również zaczynam się otwierać na tę muzykę. Chesterton powiada: "Świat nie jest głodny rzeczy urzekających - świat jest głodny urzeczenia". Trzy miesiące temu mój syn, Scott przyniósł do domu kalekie pisklę gołębia. Prawdopodobnie zostało jako chore wyrzucone z gniazda. Odradzałem Scottowi opiekę nad maluchem, bo wszystkie do tej pory pielęgnowane przez niego i Diane dzikie ptaki wkrótce zdychały. Niewydarzone pisklę zostało jednak w domu i kiedy Scott był w szkole, zajmowała się nim moja żona. Umieściła je w pudełku na poduszce elektrycznej, wpychała mu do gardziołka ziarno, a nawet znalazła właściwą witaminę na wzmocnienie słabych skrzydeł. I tym razem udało im się. Ptak opierzył się i nabrał zdrowego, pięknego wyglądu. Kiedy z pisklęciem było jeszcze bardzo źle, Scott zapytał kiedyś: - A jeśli umrze, mamusiu, będziesz płakała? Żona kiwnęła głową. Scott powiedział wtedy bardzo poważnie: - Tak też myślałem, bo masz w sobie dużo miłości. Skąd w rozdziale o miłości romantycznej opowieść o żonie i pielęgnowanym przez nią ptaku? Stąd, że kochana przeze mnie kobieta stwarza mi możliwość rozwrzenia mojej skali odczuwania. Kto chce otworzyć się na radość, powinien przestawać z ludźmi, którzy są na nią otwarci. I najlepiej, jeśli zakochamy się w takiej osobie. Motto: Postaraj się zwiększyć swoją zdolność odczuwania Motto: Ekstatycznych przeżyć, tak jak muzyki, nie da się opisać słowami. Mark Twain Stwarzanie warunków dla romantycznych uniesień "To był najwspanialszy okres mojego życia - powiedziała Donna o swojej wielkiej młodzieńczej miłości. - Spotkaliśmy się na przyjęciu. Byliśmy w różnych grupach koleżeńskich, ale oczy Deana nieustannie szukały moich. On nie tylko patrzył, on zdawał się pochłaniać mnie całą oczami. Udało nam się wyjść razem i żadne z nas nie spało tej nocy. Szybko zauważyliśmy, że oboje jesteśmy z natury dość uduchowieni, i Dean powiedział: "Zjedzmy razem agapę". Chyba wtedy spostrzegłam, że jest inny niż wszyscy. Ten szaleniec pognał do sklepu nocnego i wrócił z jakimś sokiem i ciastem. Potem zjedliśmy to wszystko na wilgotnej trawie w parku. Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy, a w końcu poszliśmy na śniadanie. Miałam wrażenie, że więcej dowiedziałam się o nim przez tę noc niż o wielu chłopakach przez cały okres znajomości. Kręciło mi się w głowie. Pobraliśmy się w przeciągu dwóch tygodni. Nigdy nie zapomnę naszego miodowego miesiąca. Może dlatego, że Dean miał jechać do Wietnamu - w każdym razie obywaliśmy się niemal bez snu. W dzień było cudownie robić wspólnie zwykłe rzeczy - na przykład trzymać się za ręce w aptece. Jeśli trzeba było kupić wieczorem benzynę, jechaliśmy razem. Zaliczyliśmy wtedy mnóstwo koncertów. Chodziliśmy na spacery na La Cienega zaglądając do różnych galerii albo jeździliśmy na plażę posłuchać bicia fal. Kochaliśmy się w dzień raz czy dwa razy, potem w nocy przytulaliśmy się do siebie i niepostrzeżenie zaczynaliśmy znowu. Żyliśmy jak w ekstazie. Czułam się, jakbym zakochała się po raz pierwszy, i nigdy od tamtej pory już taka zakochana nie byłam". Dean nie wrócił z Wietnamu. Kolega, któremu powtórzyłem tę historię, stwierdził cynicznie: - Całe szczęście, że nie wrócił, bo oboje przeżyliby wielkie rozczarowanie. - Wypuścił z fajki parę kłębów dymu i dodał protekcjonalnym tonem: - Najprawdopodobniej wyidealizowała sobie te sześć tygodni. Męczenników zawsze wynosimy na piedestał. Ten cyniczny psycholog dał mi jednym słowem do zrozumienia, że nie wierzy w uniesienia i ekstazy. "Doświadczenia szczytowe" to zaiste śliski temat i nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przeżycia Donny i Deana miały tymczasowy charakter. Z drugiej jednak strony wyniki nadzwyczaj interesujących badań psychologicznych w tej dziedzinie zdają się wskazywać na to, że człowiek może aktywnie przyczynić się do rozbudzenia w sobie i w drugim miłości romantycznej lub przywrócenia żaru i blasku dawniejszej relacji. Trzecia moja rada brzmi w związku z tym: "Stwarzaj warunki dla romantycznych uniesień". Różne są opinie na temat wpływu, jaki człowiek może wywierać na tę sferę doznań. Niektórzy uważają, że "doświadczenia szczytowe" mają charakter chwilowych olśnień, których niezbędnym warunkiem jest, jak w wypadku C. S. Lewisa, "zaskoczenie radością". Inni - na przykład Abraham Maslov - utrzymują, że przeżycia ekstatyczne są bardziej powszechne niż się zwykle przyjmuje, a choć nie zależą bezpośrednio od woli człowieka, można pracować nad tworzeniem sprzyjającego im środowiska. Badania naukowe dowodzą, że przeżycia ekstatyczne wymagają odpowiednich uwarunkowań. W swej doskonałej książce o tej sferze ludzkich doznań Marghanita Laski, która zresztą - co ciekawe - nie jest psychologiem, a pisarką i krytykiem literackim, nazywa owe uwarunkowania "wyzwalaczami ekstazy". (Autorka wymienia także "antywyzwalacze", takie jak obecność tłumu, komercyjna atmosfera, brud, racjonalizm, brutalność, wojna, brzydota. (przyp. aut.)) Okoliczności tych nie należy mylić z samym doświadczeniem ekstazy, ponieważ ich wystąpienie w bardzo wielu wypadkach nie pociąga za sobą skutku w postaci szczególnego stanu świadomości. Jednak towarzyszą one "doświadczeniom szczytowym" na tyle często, że warto im się przyjrzeć bliżej. Najbardziej rozpowszechnionymi "wyzwalaczami" są: sztuka (zwłaszcza muzyka), krajobraz naturalny, gra w coś lub poruszanie się w rytmie, otwarcie się na nową świadomość religijną lub nową wiedzę, praca twórca, piękno, poród oraz fizyczny akt miłości. Niewątpliwie daje do myślenia fakt, że dwoje ludzi bardzo często zakochuje się w sobie przy zbiegu kilku wymienionych wyżej okoliczności. Dean i Donna nie działali świadomie, ale zauważmy, ile "wyzwalaczy" zdołali zmieścić w ciągu owych krótkich sześciu tygodni przed wyjazdem Deana do Wietnamu. Jeździli na koncerty i zwiedzali galerie (sztuka), spędzali czas w parkach i na plaży (natura), grali ze sobą i tańczyli (rytmiczny ruch), mieli swoją agapę w parku (religia), poświęcali mnóstwo czasu testowaniu się nawzajem i okrywaniu się przed drugim (nowa wiedza), no i oczywiście zbliżali się do siebie w sensie fizycznym. Wrażliwi kochankowie instynktownie wykorzystują takie okoliczności dla podniesienia jakości przeżyć. Oznacza to, że ekstatyczna przyjemność nie sprowadza się wyłącznie do obecności partnera, ale że można ją zwiększyć przez wykorzystanie całej gamy innych czynników. Wnioski są oczywiste. Większość z nas doskonale wie, w jaki sposób sprawić przyjemność drugiemu. Był czas - na początku znajomości z partnerem - gdy nie szczędziliśmy wysiłku, by łączyć ze sobą maksymalnie wiele szczęściodajnych elementów. Z upływem lat popadliśmy jednak w zastraszające niedbalstwo w sferze świadomych działań podtrzymujących poczucie szczęścia. Miłość jako wiedza Przyjrzyjmy się dwóm wyzwalaczom i ich życiodajnej dla romantycznej miłości roli: odkrywaniu nowej wiedzy i współżyciu płciowemu. Marghanita Laski wyodrębnia całą grupę ekstatycznych doświadczeń pod nazwą "ekstazy wiedzy". Są to chwile intelektualnego olśnienia i otwierania się nowych perspektyw. Doświadczyła ich większość ludzi. Nigdy nie zapomnę pewnego letniego popołudnia na pierwszym roku studiów. Siedziałem nad książką na trzecim piętrze opustoszałego akademika. Nagle z całą wyrazistością dotarł do mnie sens tekstu Johna Deweya, który jeszcze poprzedniego wieczoru czytałem bez zrozumienia. Coś we mnie "zaskoczyło". W głowie pojawiły się nieznane dotąd myśli, spostrzeżenia, refleksje. Kiedy dwoje ludzi zakochuje się w sobie, zaczynają się nawzajem odkrywać - tak jak Dean i Donna. Stopniowo nabierają do siebie zaufania, które pozwala im na odsłonięcie się przed drugim w takim stopniu, w jakim tego do tej pory nigdy przed nikim nie uczynili. Być zaproszonym do takiej bliskości to jedno z najbardziej oszałamiających doświadczeń dostępnych człowiekowi. Jak pisze Erich Fromm, cudowność pierwszych chwil miłości polega na "nagłym opadnięciu barier" - na przenikaniu wewnętrznych zapór partnera. (Erich Fromm, O sztuce miłości, s. 66) Przezwyciężenie czyjejś wewnętrznej bariery - bariery mającej na celu zabezpieczenie przed drugim człowiekiem - jest za każdym razem bardzo pochlebiające dla osoby dopuszczonej do intymności. Równie, a może jeszcze bardziej ekstatyczny charakter ma doświadczenie bycia poznawanym. Świadomość, że ktoś, kto bardzo chce wiedzieć jaki (jaka) jestem, ktoś nadzwyczaj zainteresowany wszystkim tym, co chcę mu o sobie powiedzieć, to potężny bodziec pozytywny nie pozbawiony seksualnych odniesień. Nic dziwnego, że w sytuacji takiej intensywnej obustronnej penetracji kochający się ludzie spędzają całe noce rozmawiając i dotykając się nawzajem. Również nam, psychoterapeutom, znana jest stymulacja płynąca z faktu odsłonięcia się drugiego człowieka, ponieważ ludzie często mówią nam rzeczy, których nie wyjawiają nikomu innemu. Czasami - jeśli dana osoba była już na kilku spotkaniach i mówi o sprawach dobrze znanych z kontaktów z innymi osobami - psychoterapeuta jest narażony na pokusę dekoncentracji. Aby tego uniknąć, musi ciągle zadawać sobie pytanie: "Co odróżnia tego człowieka od innych? Czy zmienił się od ostatniej wizyty? Czy da się w nim zauważyć coś, co można byłoby wykorzystać, aby mu pomóc?" Zawsze należy zakładać, że takie możliwości istnieją. Niestety w małżeństwie, po latach wspólnego życia bardzo łatwo o zaprzestanie poszukiwań w przeświadczeniu, że niczego nowego już się nie dowiemy. Po tysiącach wspólnych posiłków i nocy ludzie zaczynają być leniwi. Tymczasem ten, komu starczy cierpliwości i koncentracji, zawsze będzie odkrywać w drugim coś nowego. Często słyszę od kobiet: "Mąż opowiada wszystkim, że zna mnie na wylot, podczas gdy nie zna mnie wcale. Byłam tu u pana zaledwie kilka razy, a pan już wie więcej od niego". Najsmutniejsze jest to, że mąż mógłby poznać tę kobietę daleko lepiej ode mnie - gdyby tylko chciał. Pewien pastor poprosił żonę o udział w tygodniowych rekolekcjach, których uczestnicy przez kilka godzin dziennie mieli się otwierać przed sobą w małych grupach. Po powrocie żona oświadczyła: - Rozmawiałam przez cały tydzień z jednym człowiekiem w mojej grupce. Nie chciałabym cię zranić, ale staliśmy się przez to sobie bardzo bliscy. Nie poszliśmy ze sobą do łóżka, ale pomijając te sprawy uważam, że zna mnie znacznie lepiej od ciebie. Pastor był wstrząśnięty, ale nie uniósł się honorem, tylko poprosił ją, by również przed nim zechciała się otworzyć. Obiecał, że będzie jej słuchał, jak nikogo innego na świecie. W ciągu następnych kilku miesięcy przegadali ze sobą setki godzin i dzisiaj są sobie bardzo bliscy. Oczywiście niekiedy łatwiej jest otworzyć się przed psychoterapeutą lub kimś zupełnie obcym niż przed małżonkiem, bo ten ostatni ma możliwość wykorzystania uzyskanych informacji w raniący sposób. Wzajemne otwieranie się przed sobą i poznawanie przepastnych głębi duszy partnera nie musi być wcale łatwe w wypadku osób żyjących ze sobą latami. Na pewno jednak warto zapłacić za to każdą konieczną cenę. Wszyscy bez wyjątku tęsknimy do tego, by poznać kogoś i zostać przez niego poznanym. Zaspokojenie tej tęsknoty należy do samej istoty miłosnej ekstazy. Seks jako podpora romantycznej miłości Jak tego należałoby oczekiwać, najczęściej przywoływanym "wyzwalaczem ekstazy" jest akt seksualny. Nie ulega żadnej wątpliwości, że intensywność doznań i radość zakochania w ogromnej mierze zawdzięczamy pociągowi seksualnemu. Logiczne byłoby w takim razie, by partnerzy pragnący zachować coś z początkowych uniesień na dalsze lata poświęcali wiele uwagi i wysiłku wzbogacaniu i urozmaicaniu swego życia płciowego. Tymczasem ilekroć staje przede mną przeżywająca kryzys para małżeńska, niemal zawsze okazuje się, że więź seksualna zamiera. Doradcy rodzinni często mówią wówczas, że wynika to z głębszych małżeńskich problemów. Jeśli uda się je rozwiązać, więź seksualna wróci do normy. Tymczasem seks jest zbyt istotnym elementem małżeńskiej rzeczywistości, by można go było sprowadzić tylko do rangi symptomu i oczekiwać samoistnej poprawy. Seks należy do podstawowych budulców szczęśliwego związku. Stabilna, mocna więź seksualna może być podporą dla małżeństwa wykazującego wiele niedostatków. Natomiast pozornie uładzona, lecz pozbawiona napięcia seksualnego relacja może nagle runąć w gruzy. Techniki, które proponuje Marabel Morgan w kursie pod nazwą Total Woman (Kobieta z krwi i kości), bywają określane mianem staroświeckich i manipulatorskich, ale mnie idea "superseksu małżeńskiego" bardzo przypadła do gustu. Choć niektórzy zaśmieją się na sugestię, by żona witała męża ubrana tylko w kusą koszulkę i buty na wysokim obcasie, nigdy jeszcze nie rozmawiałem z mężczyzną, który uważałby ten pomysł za zupełnie chybiony (pod warunkiem, że dzieci zostaną najpierw umieszczone w bezpiecznym miejscu). Nigdy też nie miałem do czynienia z mężczyzną, który miałby coś przeciw "pracy domowej" zadawanej żonom na drugim wykładzie, a polegającej na zainicjowaniu i prowadzeniu gry miłosnej przez siedem kolejnych nocy. Jedna z kobiet zareagowała na to pytając półgłosem: - za kogo oni mnie mają, za maniaka seksualnego? Druga podjęła wyzwanie i po tygodniu wyznała: - Starałam się, ale nie wytrzymałam do końca. Dałam radę sześć razy, w poniedziałek byłam już zbyt zmęczona. Prowadzący postawił jej czwórkę, ale od męża z pewnością dostała piątkę! Pewna pani opowiedziała, że po siedmiu sumiennie i bez względu na wszelkie przeszkody wykorzystanych nocach mąż powiedział z omdlewającym uśmiechem: "Nie wiem, co ci się stało, kochanie, ale to mi się bardzo podoba". Potrzebujemy rozluźnionego, radosnego, pełnego seksu. Wielką przykrość sprawia mi widok par zablokowanych seksualnie na skutek zranień w innej sferze. Seksu nigdy nie wolno używać jako broni. Swego czasu rozmawiałem z kobietą rozgniewaną z kilku powodów na męża. - Jak długo już nie współżyjecie ze sobą - zapytałem - Kilka miesięcy. - I nie ma pani na to ochoty? - Owszem, mam, ale nie chcę, żeby pomyślał, że wszystko już między nami w porządku. - A więc obywa się pani bez współżycia z mężem? - Tak i dużo się onanizuję. Smutna historia. Oto dwoje spragnionych siebie ludzi, którzy przedkładają honor czy może wręcz chęć odwetu nad zaspokojeniem istotnych obustronnych potrzeb. Tymczasem ich i tak krucha relacja ulega postępującemu rozkładowi. Codzienny stres i zmęczenie Tak jak w wypadku innych "wyzwalaczy ekstazy" wykorzystanie więziotwórczych właściwości seksu jest kwestią poświęcenia mu niezbędnego czasu i uwagi. Małżonkowie widują się o najgorszych porach - rano, kiedy czas nagli, i wieczorem, kiedy rozdrażnieni i zmęczeni niewiele już mają sobie do zaoferowania. "Nic tak nieuchronnie nie podkopuje małżeństwa - twierdzi znany autor dr James Dobson - jak nadmiar obowiązków i zwykłe przemęczenie. Tempo życia bardzo utrudnia wzajemną komunikację". Pewna szczęśliwa obecnie kobieta w taki sposób określiła różnicę pomiędzy swym aktualnym związkiem a tym, który rozpadł się parę lat temu: "Moje pierwsze małżeństwo było praktycznie pozbawione seksu. Nie w tym znaczeniu, że rzadko ze sobą współżyliśmy, bo dochodziło do tego dość często - po prostu mąż był tak zajęty robieniem kariery, że nie poświęcał mi nawet połowy tej uwagi, na jaką zasługiwał najgorszy klient. Wyjąwszy te piętnaście minut dwa lub trzy razy w tygodniu zachowywaliśmy się jak istoty bezpłciowe. Teraz seksu jest mnóstwo w dotknięciach i rozmowach, a mój drugi mąż często jakby czuwa nad przebiegiem całego wieczoru. Przynosi mi jakiś romantyczny drobiazg albo różę kupioną w kwiaciarni. Czasem całuje mnie w szyję lub pieści mi piersi bez zamiaru kontynuowania gry miłosnej - jako taki seksualny środek wyrazu. Nieważne, że niekiedy nie kochamy się wcale takiej nocy - ja uwielbiam być w ten sposób traktowana". Niech to wyznanie będzie dla nas, mężczyzn, lekcją, bo choć doskonale wiemy, jak skumulować działanie kilku "wyzwalaczy", zapewne od dawna już nie postaraliśmy się o zorganizowanie czułego "sam na sam" z żoną. Wyniki jednej z ankiet wskazują na kobiety, a nie mężczyzn, jako stronę uskarżającą się na zbyt małą częstotliwość współżycia. Otóż okazuje się, że tylko 4 procent mężatek uważa, że współżyje za często, podczas gdy 38 procent, czyli niemal cztery żony na dziesięć, życzyłoby sobie częstszych zbliżeń. Dzielenie radości Miłość polega nie tylko na odczuwaniu, ale przede wszystkim na działaniu. Jeśli więc dwoje ludzi mających za sobą wspólne, piękne chwile nie pomyśli, jak je sobie zapewnić w przyszłości, problemy nie dadzą na siebie długo czekać. Calvin i Toni to jedno z typowych małżeństw, z jakim psychoterapeuci mają do czynienia. Mieszkali razem nadzwyczaj szczęśliwi przez prawie trzy lata. Kiedy się wreszcie pobrali, z miejsca wpadli w tarapaty, i to do tego stopnia, że w osiem miesięcy po ślubie Calvin miał już kochankę. - Zupełnie tego nie rozumiem - rozpaczała podczas wizyty Toni. - Byliśmy w naszym mieszkanku tacy szczęśliwi. Tak jakby małżeństwo było jakimś przekleństwem. Ona jest nawet brzydsza ode mnie. Cząstkowe informacje złożyły się w końcu na następującą opowieść. Poznali się wkrótce po rozwodzie Calvina i z początku poczuli się jak beztroskie dzieci. Po latach malowania i remontowania tynków swoich kolejnych domów Cavin był nareszcie wolny. Wprowadzając się do wspólnego mieszkania nie mieli praktycznie nic. Musieli pożyczyć nawet sprzęty domowe. Wszystkie obowiązki Calvina sprowadzały się do mycia i polerowania samochodu. Jeździli więc często na plażę, robili dalsze wypady w weekendy, chodzili do opery (na punkcie której oboje mają bzika) i zawsze zostawało im jeszcze mnóstwo czasu na to, by się kochać i wspólnie gotować. Ostatecznie postanowili się ustatkować - kupili dom, pobrali się i zainwestowali w sklep z antykami, który miała prowadzić Toni. Szczęście rozwiało się szybko. Weekendy trzeba było spędzać w sklepie, który uparcie nie chciał przynosić zysków. Lista zaległych napraw obciążających Calvina wydłużała się zamiast skracać. Nagle zaczęli się kłócić i zdarzało się to coraz częściej. W przerwach między kłótniami martwili się o sklep. Zapytałem Calvina o nową znajomą. - Ona nie znaczy dla mnie wiele - powiedział smutnym głosem. - Po prostu przez tę parę godzin jestem wolny od trosk i możemy się pobawić. Tak jak kiedyś z Toni. To nie małżeństwo było więc problemem, lecz fakt, że dali się bez reszty wciągnąć w kierat obowiązków i zapomnieli zadbać na co dzień również o przyjemną stronę życia. Małżonkowie często pytają: "Skąd na Boga mieliśmy przed ślubem czas i pieniądze na to, żeby włóczyć się po kawiarniach i fundować sobie tyle atrakcji? Dzisiaj nie stać nas nawet na hamburgera w barze". Odpowiedź jest prosta: przed ślubem sprawianie sobie przyjemności uważali za rzecz ważną. I wielu z nich wyszłoby na dobre, gdyby w jakiejś mierze powrócili do tej postawy. Proponuję sporządzić listę przedsięwzięć, które mogłyby przywrócić odrobinę romantycznego ciepła i blasku naszej wzajemnej relacji. Mogą to być zarówno rzeczy tradycyjnie kojarzące się z takimi przeżyciami, jak i rzeczy bardzo indywidualne. Znajdą się ludzie, dla których romantyczniejsze od dancingu w dobrej restauracji będzie zagrać w ringo na łące. Należy się spodziewać, że wiele z tego, co znajdzie się na takiej liście, będzie korespondowało z "wyzwalaczami" Marghanity Laski i nie pociągnie za sobą żadnych wydatków. Miałem kiedyś do czynienia z kobietą rozczarowaną małżeństwem dlatego, że oboje z mężem stali się "strasznie poważni" i od kiedy przyszły na świat dzieci element zabawy w ogóle zniknął z ich życia. Mąż bronił się twierdząc, że nie stać go na drogie imprezy. Poprosiłem ich więc o spisanie tego, co sprawiało im największą przyjemność w czasach narzeczeństwa. Okazało się, że były to: wycieczki rowerowe, przytulanie się do siebie kiedy za oknem pada deszcz, pikniki, snucie szczęśliwych wspomnień, "zakupy" przez szyby wystawowe, a wieczorem uroczyste kolacje przy świecach. Małe rzeczy mają również ogromne znaczenie, a często nie kosztują nic poza poświęceniem im odrobiny czasu i uwagi. Motto: Stwarzaj warunki dla romantycznych uniesień Motto: Bardzo zwracam uwagę na sposób, w jaki mężczyzna mówi o kobietach. Lubię tych, którzy z ciepłem i prostotą wyrażają się o matce lub żonie. Elizabeth Bowen Wojna płci Po trzech tygodniach spotkań z pewnym adwokatem i jego żoną zdecydowałem się w końcu porozmawiać sam na sam z męską stroną konfliktu. Wzajemna relacja w tym małżeństwie była bardzo nadwerężona, a ja ciągle nie mogłem dociec, dlaczego. Rozmowa w cztery oczy z mężczyzną szybko uzmysłowiła mi problem. - Jeśli wspomni pan o tym komukolwiek, nigdy się nie przyznam, że to powiedziałem, ale dla mnie kobieta to coś gorszego. Żona jest zresztą tego najlepszym dowodem. Gdyby nie to, że bardzo chciałem mieć syna, nigdy bym się nie ożenił. W rzeczy samej - skoro tylko dzieci się usamodzielnią, sam również gotów jestem odejść. Prawdopodobnie będzie mi potrzebna jakaś kobieta dla zaspokajania potrzeb seksualnych, ale z pewnością się nie ożenię. Jeśli chodzi o wszystkie inne rzeczy, zdecydowanie wolę męskie towarzystwo. Jednym z wymogów mojej profesji jest zachowanie w takich sytuacjach zimnej krwi i dociekanie przyczyn. Tym razem jednak nie zdołałem się opanować. - Litość bierze słuchając pana - powiedziałem. Połowa przyjemności, jaką można mieć z życia, przechodzi panu koło nosa. Kobiety to najlepszy pomysł Pana Boga! Podczas następnych spotkań wypowiadałem się już w sposób mniej emocjonalny, a mojemu pacjentowi udało się z czasem wykrzesać z siebie nieco szacunku dla płci odmiennej. Spojrzał inaczej na żonę, a z chwilą, gdy w nim nastąpiła przemiana ona również zaczęła się zmieniać. Mężczyzna nastawiony do kobiet negatywnie - z góry zakładający ich niższość, braki i oczekujący odrzucenia - przeważnie otrzymuje to, czego się spodziewa. I odwrotnie - kto im ufa i oczekuje sympatii, rzadko bywa zawiedziony. W związku z tym czwarta rada brzmi: "Postaraj się mieć jak najlepsze zdanie o płci przeciwnej". Innego mojego rozmówcę nie stać było na tak brutalną szczerość; po raz drugi żonaty miał na koncie wiele romansów, również z mężatkami. Na początku każdej znajomości zwykle nie posiadał się z zachwytu i powtarzał bez ustanku zarówno wybrance, jak i wszystkim dookoła, że spotkał nareszcie "tę jedyną, wymarzoną". Z czasem jednak jego entuzjazm przygasał i coś zaczynało się psuć. Zapytałem go o matkę. Okazało się, że była nieszczęśliwą, smutną kobietą. Faworyzowała drugiego syna, z innego małżeństwa, a jego samego traktowała tak, że opuścił dom w wieku piętnastu lat. - To może pan nie lubi kobiet? - spytałem. - Bzdura, doktorku - odpowiedział. - Gorzej pan nie mógł trafić. Pedałem nie jestem. Kobiety naprawdę na mnie działają. Gdybym mógł, to z co drugą szedłbym do łóżka. Akurat kobiety to ja lubię. Zwróciłem mu uwagę, że chodziło mi o kobiety a nie o seks. Zapytałem, czy potrafi cieszyć się ich towarzystwem tak samo jak ich ciałem. - Ma pan kobiety-przyjaciół? Jaki jest pański stosunek na przykład do koleżanek z pracy? Wobec tych pytań mężczyzna najpierw zamilkł, a w końcu powiedział: - Może ma pan rację, nie czuję się najlepiej w ich towarzystwie i to są chyba pozostałości po relacji z mamą. W okresie dzieciństwa większość ludzi przeżywa swego rodzaju stan zauroczenia rodzicem odmiennej płci. Jest to zjawisko zdrowe i normalne. Mężczyzna, którego łączyła z matką silna, serdeczna więź i który w odpowiednim czasie potrafił się od matki oderwać, ma ogromne szanse być wzorowym partnerem w małżeństwie. Zawsze powtarzam moim dorastającym córkom, że najlepsze nadzieje na dobrego męża rokuje chłopak, który naprawdę kocha swoją matkę (i, dodajmy, mieszka pięćset kilometrów od niej). Zaburzenia podstawowych, nawiązywanych w dzieciństwie relacji wywierają bardzo negatywny wpływ na późniejszą więź z partnerem odmiennej płci. W praktyce psychoterapeutycznej wiele uwagi i wysiłku poświęca się rodzicom pacjenta, jak również pytaniu o to, jak kochać rodziców i pozostać wolnym. Elvis i Edyp Trudno o lepszą ilustrację komplikacji wynikających z doświadczeń dzieciństwa niż tragiczne życie "króla rocka", Elvisa Presleya. Wszystkie jego związki z kobietami kończyły się absolutnym fiaskiem. Jako dziecko był rozpuszczony, a jednocześnie w jakiś sposób przytłoczony przez matkę, która prawdopodobnie na nim właśnie skoncentrowała swoje libido. Albert Goldman nazwał ją w swej kontrowersyjnej i ciętej biografii Presleya "prowincjonalną Kasandrą". Do jedenastego roku życia Elvis spał ze swoją "Satnin" (jego dziecinne określenie matki) w jednym łóżku. Jeszcze w dziewiątej klasie odprowadzała go do szkoły. Nic więc dziwnego, że i w życiu seksualnym nie zdołał się nigdy oderwać od matczynej spódnicy. Głaskał zresztą matkę aż do jej śmierci, a kiedy na pogrzebie otwarto trumnę plótł coś jak małe dziecko pochylony do jej "sooties" (tak nazywały się w ich wspólnym języku stopy). Później, coraz bardziej uzależniony od narkotyków, potrafił niekiedy zasnąć tylko wówczas, gdy jego ówczesna towarzyszka, Linda Tompson, przemawiała do niego jak do rozhisteryzowanego brzdąca. Urodzenie dziecka pozbawiało w jego oczach kobietę wszelkiej atrakcyjności, stając się matką przestawała być kochanką. Jak pisze Goldman, z chwilą, gdy Priscilla - żona Presleya - urodziła dziecko, Elvis zaprzestał z nią jakichkolwiek kontaktów seksualnych i zaniedbał ją do tego stopnia, że ostatecznie związała się z kimś innym. W miarę jak całe życie Elvisa ulegało postępującemu rozkładowi, jego szamotanina na polu męsko-damskich odniesień stawała się coraz żałośniejsza. Chwalił się, że miał tysiąc kobiet, ale był to wątpliwy wyczyn zważywszy na fakt, że sam ich nigdy nie zdobywał. Rekrutowano je i przyprowadzano do niego, mogły mieć co najwyżej osiemnaście lat i nie więcej niż metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, a do tego musiały szaleć na jego punkcie. Niektóre dziewczęta zgadzały się wystąpić w trójkę i walczyły między sobą w intymnej bieliźnie o względy "króla", podczas gdy ten, podniecony, a przy tym ciężki i wzdęty od cheeseburgerów, przyglądał im się z łóżka. W okresach szczególnego nadużywania narkotyków Elvis nie potrafił na czas zdążyć do ubikacji, więc zakładano mu wówczas ogromne pieluchy z ręczników. Był to w sumie tragiczny przypadek człowieka, który choć materialnie mógł sobie pozwolić na wszystko (podobno w wieku czterdziestu dwóch lat miał na koncie miliard dolarów), nie potrafił nawiązać prawidłowej relacji miłosnej. Przyczyn nie należałoby upraszczać, ale przynajmniej po części wiązały się one z zaburzoną relacją z matką. Kompleks Edypa nie jest współczesnym wymysłem: napisaną pięć wieków przed Chrystusem sztukę Sofoklesa życie odgrywa po dzień dzisiejszy. Przezwyciężanie przeszłości Człowiek nie musi jednak do końca życia cierpieć z powodu tkwiących w jego przeszłości problemów. Jeśli stosunki z rodzicami pozostawiały w dzieciństwie sporo do życzenia, należy właściwie zrozumieć te przeżycia i ustalić, w jaki sposób doprowadziły do powstania i utrwalenia się niewłaściwych postaw. Nie można ani na chwilę zapomnieć, że celem takiej refleksji nie może być postawienie kogokolwiek w stan oskarżenia - rodzice przeważnie działają w najlepszych intencjach. Chodzi o uświadomienie sobie emocji pogrzebanych w podświadomości i ciągle w ukryty sposób oddziałujących na psychikę. Zdrowa psychoterapia opiera się na przekonaniu, że dokuczliwy demon z chwilą jego zdemaskowania i nazwania traci wiele ze swojej mocy. Dostosowując wizję rzeczywistości do poznania samego siebie człowiek zaczyna realistyczniej postrzegać osoby, które obecnie podświadomie kojarzą mu się z dzieciństwem. Zamiast ich idealizować lub mylić z negatywnymi bohaterami przeszłości stopniowo staje się zdolny lubić ich (lub nie lubić) z powodu tego, jacy naprawdę są, Nie musimy być więźniami własnej przeszłości - tu właśnie Freud się pomylił. W poradniach takich jak nasza sporą część klienteli stanowią mężczyźni, którzy przy próbach kontaktów z kobietami z góry zakładają klęskę. Spodziewają się zawsze kosza i wyjątkowo często ich przeczucia się sprawdzają. Takich mężczyzn namawiam zawsze, by zebrali się na odwagę i możliwie najdłużej przestawali w damskim towarzystwie. Czasami mogą liczyć na przyjaźń jakiejś starszej kobiety w typie babci i przy jej pomocy bez żadnego ryzyka odkrywać walory kobiecości. U tych mężczyzn najmniejsze nawet sukcesy w sferze męsko-damskich kontaktów mają magiczny wpływ na poczucie własnej wartości. Kiedy Martin przyszedł do mnie po raz pierwszy, nie mógł ze skrępowania usiedzieć na krześle. Nieśmiało próbował rozmowy na różne obojętne tematy, a w końcu zamilkł. Wśród tej niezręcznej ciszy podziwiałem przez chwilę jego aparycję - szeroki w barach, o rumianej cerze i błękitnych oczach Paula Newmana. Byłem przekonany, że wiele jego rówieśniczek na uniwersytecie z największą ochotą umówiłoby się z nim na randkę, Z tym większym zdumieniem usłyszałem z jego ust następujące słowa: - Głupio mi o tym mówić, ale właściwie nigdy nie miałem dziewczyny. Opowiedział mi o swym pierwszym doświadczeniu seksualnym na kanapie jakiegoś mikrobusu: - To był ten jedyny raz, a ja byłem wtedy po paru piwach. Nie miało to wiele wspólnego z tym, co człowiek sobie wyobraża. Chciałbym czegoś o wiele więcej. Widzę na uczelni, jak pary chodzą ze sobą trzymając się za ręce; wyglądają tak, jakby było między nimi coś wielkiego. A ja jestem bardzo nieśmiały, Kiedy rozmawiam z dziewczyną, to się tak przejmuję, że aż dostaję mdłości. To nie jest warte tego stresu. Czy to możliwe, by mężczyzna był tak bezradny w sprawach miłości i tak niepewny w stosunkach z kobietami? Owszem, i zdarza się to częściej, niż nam się zdaje. Nieśmiałość jako atut Z badań przeprowadzonych przez Philipa Zimbardo z uniwersytetu w Stanford wynika, że około 40 procent dorosłych Amerykanów uważa się za ludzi nieśmiałych. W większości wypadków nieśmiałość nie paraliżuje ludzi do tego stopnia i nie izoluje ich tak od płci przeciwnej, jak to było w przypadku Martina. Nie brak jednak i osób jego pokroju. Nieśmiały mężczyzna potrafi kochać kobietę z daleka, niekiedy wręcz obsesyjnie - poświęcając jej większość swych myśli. Nierzadko podoba się swej wybrance, która chętnie by go poznała - i tak żyją w nieświadomości nie przeczuwając tęsknoty drugiego. Pocieszające dla tych ludzi niech będzie to, że nieśmiałość może być atutem i że wewnętrzna niepewność jest do przezwyciężenia. Martin nigdy nie miał okazji zaobserwować prawidłowych odniesień miłosnych. Chłopiec uczy się kochać kobietę głównie na przykładzie ojca. Tymczasem stosunki między rodzicami Martina pozostawiały pod tym względem wiele do życzenia. Po uwielbianym przez siebie ojcu Martin odziedziczył strach przed kobietami. Wspólnie z kolegami staraliśmy się wytłumaczyć Martinowi, że informacje, na których zasadza się jego niepewność, są nieprawdziwe i że dziewczęta, z którymi nawiąże kontakt, z pewnością okażą się dużo łagodniejsze i wcale nie takie straszne, jak on to sobie wyobraża. W takich wypadkach użyteczne bywają spotkania w grupie, które spełniają funkcję laboratorium międzyludzkich odniesień. Bezpieczne środowisko grupy terapeutycznej pozwala na eksperymenty w nawiązywaniu relacji z kobietami. Jeśli jakaś metoda zawodzi, można bez negatywnych konsekwencji zastosować inną. Martin przez ponad rok przychodził co tydzień na terapię grupową i stopniowo nauczył się być sobą w kontaktach z kobietami. Odkrył, że płeć piękna nie jest ani taka straszna, ani taka tajemnicza, jak mu się wcześniej wydawało. Martin jest nadal nieśmiały, ale ma już na swym koncie kilka wspaniałych przyjaźni z dziewczętami. W zeszłym roku wpadł do nas na kawę w towarzystwie jakiejś piękności, która oczu wprost nie mogła od niego oderwać. Destrukcyjne oddziaływanie feminizmu Jeszcze przed dwudziestu laty mieliśmy w poradniach powszechnie do czynienia z mężczyznami usiłującymi wyrwać się z pęt małżeństwa. Najczęściej o coś się na partnerki gniewali, a nierzadko mieli wyraźną ochotę zamienić starą żonę na nową. W drzwiach poradni stawała więc najczęściej zrozpaczona, szukająca pomocy, zapłakana kobieta i gniewny mężczyzna. Dziś bardzo często spotykamy się z odwrotną sytuacją. Rozgniewana jest żona a załamany - mężczyzna w średnim wieku. Takie kobiety rzadko odchodzą do innych mężczyzn, natomiast bardzo zdecydowanie dążą do zmiany swej sytuacji, nawet kosztem samotnego życia w jakimś wynajętym mieszkaniu. Najczęściej trudno jest nawet dyskutować z zarzutami, które kierują pod adresem męża. Zwykle mają już za sobą kilka lat małżeństwa, w trakcie których mężczyzna dowiódł, że jest nieczułym zarozumialcem i tyranem. W kobiecie skumulowało się przez ten czas tyle agresji i frustracji, że absolutnie nie dopuszcza do intymnych zbliżeń, ze wstrętem odnosi się do mężowskich przyzwyczajeń czy powiedzonek i za wszelką cenę dąży do wolności. To mąż musiał ją namówić, żeby przyszła do poradni, i to on prosi o pomoc. Nareszcie świadom zagrożenia dwoi się i troi usiłując naprawić sytuację. Kobieta mówi niekiedy: - Rzeczywiście próbuje się zmienić, ale jest już za późno. Nie sądzę, bym mogła się jeszcze zdobyć wobec niego na uczucia, bez których małżeństwo nie ma dla mnie sensu. Ruch feministyczny posunął uwidaczniającą się w takich sytuacjach nieufność wobec mężczyzn do prawdziwej nienawiści. Być może zwolennicy równouprawnienia kobiet (ja zresztą uważam się za jednego z nich) uznali pewne przejaskrawienia za konieczne. Ostatecznie jest to czynnik często doprowadzający do przemiany społeczeństw. Z drugiej jednak strony ukazywanie relacji damsko-męskich w kategoriach konfliktu i walki nie może wyjść na dobre żadnej ze stron. Posłużę się przykładem pisarki Marilyn French. Jej wrogość w stosunku do tradycyjnej męskiej postawy zdobywcy jest w pełni uzasadniona, ale nie sposób zaakceptować tego, co proponuje w zamian. Przygnębiające wrażenie robią na mnie nawoływania w rodzaju: "Zapomnij o mężczyznach. Uwolnij się, zamieszkaj sama albo z siostrami. Mężczyzna może być przydatny do seksu. ale niczego więcej po nim się nie spodziewaj". Nie mam nic przeciwko siostrzanym więziom, ale odrzucać całe niewypowiedziane bogactwo i tajemnicę relacji damsko-męskiej to odrzucać bardzo wiele z radości i szczęścia dostępnego na tym świecie. Mężczyzna i kobieta nie są naturalnymi wrogami. Bóg stworzył oboje na swoje podobieństwo i, zgodnie z jakże ciepłym opisem dzieła stworzenia w Księdze Rodzaju, przeznaczył sobie nawzajem. Problematyki męsko-damskiej nie da się sprowadzić do równego wynagrodzenia za pracę i zamienności ról. Wypowiadając wojnę drugiej płci występujemy przeciw jednemu z fundamentalnych źródeł ludzkiego spełnienia - przeciw szczęściu płynącemu z miłości. Życzę kobietom, aby nie zaprzestały walki aż do momentu, kiedy z naszego środowiska kulturowego zostanie wyplenione wszystko, co sprzeciwia się równouprawnieniu. Życzę im, aby nie przestawały demaskować u mężczyzn dyskryminacyjnych postaw, aż do czasu, kiedy ci do końca ich poniechają. Nie można się jednak domagać, byśmy się bez siebie nawzajem obywali. Ani jedna, ani druga strona nie będzie wówczas mogła wykorzystać całego swego osobowego potencjału. W swym opublikowanym w 1963 roku feministycznym manifeście Feminine Mystique (Mistyka kobiecości) Betty Friedan poruszyła wiele ważnych kwestii. Było to bez wątpienia wymogiem ówczesnej epoki. Co jednak mówi Friedan dzisiaj? Otóż uważa, że ruch feministyczny winien wkroczyć w nową fazę charakteryzującą się bardziej wyważonym stosunkiem do małżeństwa, macierzyństwa i wychowania dzieci. Rozwiedziona i od lat samotnie mieszkająca na Manhattanie Friedan powiada o sobie, że "z największą przyjemnością weszłaby w dobry, poważny związek z mężczyzną". Zapewne nie ma sensu obawiać się o to, że kobiety odwrócą się od wszystkich mężczyzn z powodu krzywd, których sprawcami byli tylko niektórzy z nich. Nie wydaje się również prawdopodobne, by feminizm mógł wyrugować romantyczną miłość. Większość moich znajomych feministek, w tym także bardzo zapalonych, nie pragnie rozdziału płci. Osobiste szczęście jest im ciągle droższe od rewolucyjnych ideałów. Jak to trafnie ujął pewien anonimowy mędrzec: "Miłość jest znacznym postępem w stosunku do innych metod walki". Motto: Postaraj się mieć jak najlepsze zdanie o płci przeciwnej Dedykacja Przeciętnie raz na miesiąc jakiś pacjent kliniki, w której pracuję, zadaje mi z gestem wyrażającym najwyższe zdumienie takie mniej więcej pytanie: "Jak pan może słuchać całymi dniami naszych przygnębiających opowieści? Czy nie ma pan czasem dość tych wszystkich chorych, poplątanych ludzi?" Nigdy nie wiem, co mam na to odpowiedzieć, bo ci, z którymi pracuję, zwykle stają mi się bardzo bliscy i źle się czuję słysząc, że któryś z nich mówi o sobie w taki sposób. Dla mnie nie są to ludzie "chorzy", a współtowarzysze pielgrzymki zmagający się w dużej mierze z tymi samymi problemami co ja; ludzie, którzy być może zrozumieją swoją sytuację lepiej, jeśli przyjrzymy się jej wspólnie. Nie tylko zaszczycają mnie swoją przyjaźnią, ale nieustannie uczą wrażliwości. Rozmawiając z nimi o tym, co noszą w swoim wnętrzu, dowiaduję się bezcennych rzeczy o samym sobie. To im właśnie chciałbym dedykować niniejszą książkę. W celu ochrony prywatności moich pacjentów fakty z ich życia przytaczam w dowolnych kombinacjach mieszając imiona, miejsca i szczegóły w sposób uniemożliwiający identyfikację konkretnych osób. W niczym nie umniejsza to jednak prawdziwości określonych przeżyć. Podziękowania Wiele osób pomogło mi w przygotowaniu tej książki do druku. Roy M. Carlisle z wydawnictwa Harper and Row, utalentowany edytor, pracował usilnie, by nadać całości logiczny kształt. Mike Somdal wykroczył znacznie poza zakres obowiązków agenta autorskiego; jest on moim mądrym krytykiem i bliskim przyjacielem. Niżej wymienieni byli uprzejmi przeczytać rękopis (a niekiedy kilka jego wersji) i wyrazić o nim swoje zdanie: dr James Hagelganz, Cherry Henricks, Don Henricks, dr Taz Kinney, Tricia Kinney, dr Lee Kliewer, David Leek, Diane McGinnis, dr Walter Ray, Kathy Scroggie, Linda Somdal, Dagny Svensson, Mark Svensson, dr John Todd i Wendell Will. Jarre-Beth Fees i Rena Inman pomogły mi bardzo w opracowaniu źródeł. Następującym czasopismom wyrażam podziękowanie za zezwolenie na przedruk tekstów: "Farm Journal" za wyjątki z "My Last Wonderful Days" pióra Hazel Andre, lipiec 1956, Dale E. Smith; "Glamour" za wyjątki z "Romance vs. Sex Appeal. The Battle Women Lost" pióra Harriet Van Horne, listopad 1961, The Conde Nast Publications, Inc.; "Atlantic Monthly" za wyjątki z "My Mother's Hands" pióra Roberta Fontaine, marzec 1957, The Atlantic Monthly Co. Przedmowa Cieszy mnie fakt, że "Sztuka miłości" dobrze się sprzedaje. Cieszy przed wszystkim przez wzgląd na tematykę książki - traktuje ona o miłości i małżeństwie oraz pewnych pryncypiach, których zachowanie jest nader istotne dla powodzenia w obu tych sferach. Od czego więc zależy powodzenie związku? Z pewnością ważne jest, by spotkać właściwą osobę. Tak samo, a może jeszcze ważniejsze, jest jednak uświadomienie sobie, że udany związek to związek, którego strony nie szczędzą czasu i energii na praktykowanie prostych zasad i technik współżycia mających na celu umacnianie monogamicznej miłości. Praca doradcy rodzinnego daje mi możliwość obserwacji wewnętrznego funkcjonowania małżeństw i niestety aż nazbyt często bywam świadkiem katastrof. Rozstający się małżonkowie mają ku temu tysiąc powodów, niejednokrotnie wystarczających - niemniej jednak rozwód zwykle zostawia po sobie w ich życiu ogromne spustoszenia. Tymczasem na podstawie doświadczeń w pracy z setkami par małżeńskich jestem coraz bardziej przekonany o tym, że każdy, kto chce przyciągnąć do siebie partnera, może tego dokonać oraz że większość małżonków zastanawiających się nad rozwodem potrafiłaby - jeśli chciałaby tego wystarczająco mocno - odbudować związek i rozniecić w sobie na nowo wzajemną miłość. W większości wypadków małżeństwa rozpadają się nie z powodu różnic osobowościowych czy na skutek "przerośnięcia" jednego partnera przez drugiego, a dlatego, że osoby bardzo w sobie niegdyś zakochane ulegają po ślubie dziwnemu lenistwu i zaczynają zaniedbywać wzajemne relacje. Zaczynają poświęcać więcej czasu i energii karierze zawodowej, dzieciom, osobistym zainteresowaniom - czy w końcu flirtowi z kimś trzecim. I pewnego dnia nie mają już do czego wrócić. W niniejszej książce staram się dowieść, jak nieistotne dla szczęścia w miłości są walory fizyczne i wskazać te atrybuty, którymi rozumni kochankowie rzeczywiście się wzajemnie przyciągają. Czynię również kilka sugestii na temat doboru towarzysza życia. Jest sprawą niezwykle istotną, by wybierać go bardzo starannie - spory fragment książki dotyczy zasadzek zagrażających romantycznej miłości z tej strony i ma na celu uwrażliwić na dające o sobie znać sygnały ostrzegawcze, gdy mimo wszystko ciągle odczuwamy słabość wobec określonego typu osób. Rozciągający się na dziesięciolecia związek między mężczyzną a kobietą nie raz i nie dwa wymaga wyrzeczeń. Cztery rozdziały poświęcam kwestii zachowania osobistej niezależności bez popadania w egoizm oraz mówienia o własnych potrzebach bez przyjmowania postaw cierpiętniczych czy dyktatorskich. Udzielam też pewnych wskazówek w zakresie umiejętnego wyrażania uczuć negatywnych. Większość ludzi, niestety, wstępuje na nową drogę życia z minimalną wiedzą na temat postępowania w sytuacjach konfliktowych. Tymczasem nie ma mowy, byśmy mogli z drugim człowiekiem na co dzień żyć lub pracować bez podstawowych umiejętności w tym zakresie. Jednym z celów, jaki sobie stawiam w mojej pracy psychologa doradcy, jest pomoc ludziom w wychodzeniu ze sporów małżeńskich z nieumniejszoną miłością do partnera. Gniew i złość można wyrażać w sposób właściwy lub niewłaściwy i sądzę, że swój sukces książka zawdzięcza między innymi szczegółowej odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób nie zgadzać się z kimś, a jednak go rozumieć. Żyjemy na "padole łez" i tak wiele z nich zostało wylanych z powodu niewierności współmałżonka. Dla niektórych ludzi nie może być w życiu nic gorszego, niż odkrycie, że partner ma romans. Dlaczego miliony ludzi lądują w cudzych łóżkach i co zrobić, by temu zapobiec? Książka niniejsza porusza problematykę ludzkiej płciowości i na tej podstawie sugeruje pewne działania zapobiegające niewierności. Można w niej znaleźć też kilka uwag na temat odbudowy związku po zdradzie. Zdrada małżonka nie musi być końcem świata - nie musi też być końcem małżeństwa. Wszyscy zetknęliśmy się kiedyś z małżeństwami o kilkudziesięcioletnim stażu, w których obie strony są ciągle na siebie otwarte, gotowe sobie pomagać i nieprzerwanie cieszą się nawzajem swoją obecnością. W końcowych rozdziałach książki przedstawiam kilka modeli takich wartościowych związków i zatrzymuję się dłużej nad bardzo zwyczajną cnotą, która mogłaby przeobrazić wiele związków - nad myśleniem o drugim człowieku. Ludzie w Stanach nie rozwodzą się już dzisiaj tak ochoczo, jak za czasów pierwszego wydania "Sztuki miłości". Są dane wskazujące na to, że rozwodowy szczyt mamy już za sobą i że częstotliwość rozwodów zaczyna się zmniejszać. Jest ich dzisiaj mniej na tysiąc małżeństw niż w roku 1974. Mam nadzieję, że wynika to ze wzrastającej świadomości szkód, jakie na skutek rozpadu rodziny ponoszą dzieci, szkód, których skutki rozciągają się niekiedy na całe dziesięciolecia. Być może też nasza cywilizacja dochodzi na powrót do wniosku, że bez rezygnacji z natychmiastowego zaspokajania swoich potrzeb i bez dawania siebie drugiemu człowiekowi - przynajmniej od czasu do czasu - nie da się uchronić żadnych wartości. We wszystkich szczęśliwych związkach partnerzy prędzej czy później dochodzili do tych prawd. Małżeństwo jest najbardziej wymagającą relacją międzyosobową, jaką nawiązujemy w życiu, albowiem zdecydowanie przewyższa wszelkie inne pod względem długości trwania i stopnia intymności. Z rodzicami i dziećmi żyjemy pod jednym dachem znacznie krócej niż z małżonkiem, a wszelkie relacje związane z pracą zawodową są nadzwyczaj krótkotrwałe w porównaniu z tym, czego się oczekuje w wypadku małżeństwa. Ta w założeniu najtrwalsza i najgłębsza więź z drugim człowiekiem zasługuje więc na najsolidniejszy wysiłek z naszej strony i na uprzywilejowane miejsce w hierarchii poczynań. Niniejsza książka proponuje pewne przemyślenia i techniki mające na celu wzmocnienie romantycznej miłości w relacjach małżeńskich.. Zachęcam wszystkich, by nie szczędzili czasu i energii na praktykowanie tych sprawdzonych metod; mam nadzieję, że dzięki temu książka ta okaże się pożyteczna. Motto: W miłości mężczyzny i kobiety kochających się z pasją, wyobraźnią i czułością jest coś bezcennego i współczuć tylko można temu, kto nigdy tego nie doświadczył. Bertrand Russel, ur. 1872 r. - filozof i matematyk; laureat Nagrody Nobla w 1950 r. W obronie romantyczności Im częściej stykałem się z ludźmi, którzy mieli problemy w małżeństwie, z tym większą ostrością uświadamiałem sobie, jak niewiele wiem na temat miłości mężczyzny i kobiety. Zacząłem więc szukać odpowiedzi na następujące pytania: Czy tradycyjna romantyczna miłość jest możliwa we współczesnej epoce związków na jedną noc i błyskawicznych rozwodów? Czym jest owo poczucie bliskości, które każe dwojgu ludziom rozmawiać ze sobą do świtu - to uczucie, jakaś wyższa siła czy decyzja? Czy można je odzyskać, kiedy wszystko zdaje się zamierać? Dlaczego uczucie wygasa? Czy można nienawidzić kogoś, kogo się kiedyś kochało, czy może w takim wypadku nigdy nie było mowy o prawdziwej miłości? Aby znaleźć odpowiedź, przeczytałem setki książek i artykułów napisanych przez osoby będące autorytetami w tej dziedzinie i rozmawiałem z dziesiątkami wykształconych osób - z psychologami, socjologami, psychiatrami, pracownikami socjalnymi i teologami. Potem, ciągle w poczuciu niedosytu, kartkowałem książki biograficzne, pragnąc zapoznać się z historiami słynnych małżeństw na przestrzeni dziejów. W obliczu całej tej wiedzy ciągle pozostaję romantykiem. Z biegiem lat jestem coraz bardziej przekonany, że uniesienia miłosne są czymś jak najbardziej realnym, że człowiek ma na tę sferę odczuwania większy wpływ, niż mu się wydaje, oraz że są one w zasięgu niemal każdego, kto decyduje się postawić na wielką miłość. Wszyscy słyszeliśmy o ekspertach w dziedzinie miłości, o ludziach, którzy potrafią podtrzymywać żar uczuć i którzy posiedli sekret przeżywania miłosnych uniesień bez względu na upływ czasu. Celem tej książki jest ujawnienie tajemnicy trwałego szczęścia w miłości. Jeżeli ciągle kochamy partnera, zastosowanie się do poniższych wskazówek wzbogaci nasze życie i zabezpieczy przed rafami życia. Jak stać się lepszym kochankiem Przyjrzyjmy się zwycięzcom w tej grze. Czy mieli tylko szczęście do partnerów? Czy o wygranej zadecydowało ich wykształcenie, wygląd zewnętrzny, pieniądze? Zwykle wszystko to nie miało większego znaczenia. Sukces związany był raczej z ich osobowością do budowania trwałych więzi. Nie są to cechy dziedziczne wybranych, wręcz przeciwnie, mogą one stać się udziałem każdego. Nie chcę przez to powiedzieć, że w związku mężczyzny i kobiety wszystko jest proste - przeciwnie jest to rzeczywistość nad wyraz skomplikowana. Nie twierdzę też, że łatwo wejść w posiadanie sekretu szczęśliwej miłości. Utrzymuję zaś, że znane historii trwałe i szczęśliwe związki miłosne budowane były w oparciu o pewne ogólnie obowiązujące zasady, które dają się sprecyzować i przyswoić. Miłość romantyczna jawi się niektórym jako rzecz wielce tajemnicza, coś nad czym człowiek nie ma najmniejszej kontroli, tak jakby "zakochanie się" było podobne do "uderzenia się" głową w zbyt niską futrynę. Tymczasem, jak wyjaśnia znany filozof i psycholog Erich Fromm, zwrot "zakochać się" (ang. to fall in love, dosłownie: "wpaść w miłość" - przyp. tłum.) jest nielogiczny sam w sobie, ponieważ sugeruje bierność i przypadkowość - jakby coś "się działo" samo i nie wiadomo dlaczego - podczas gdy miłość jest w rzeczywistości postawą wymagającą szczególnie intensywnej aktywności. (Por. Erich Fromm, Mieć czy być, przekł. Jan Miziński, Warszawa, 1989, s. 46) Miłość można obudzić William Lederer, autor poruszający często tematykę miłości i małżeństwa, pisze, że "miłość nie jest źródłem dobrych wzajemnych odniesień, lecz ich konsekwencją". To bardzo istotna uwaga. Zwykle przyjmuje się bowiem, że dopiero na gruncie danej w jakiś sposób miłości kształtowane są wzajemne relacje. Tymczasem według Lederera jest akurat odwrotnie. Początkowy pociąg wzajemny spełnia funkcję pierwszego impulsu, ale o później wzbudzanych uczuciach decyduje jakość świadomie kształtowanych relacji. Dobrym przykładem na to, że miłość można świadomie wzbudzić, jest historia Roberta Redforda i Loli Van Wagenen. Ona właśnie skończyła gimnazjum, a on wrócił z samotnej podróży po Włoszech, gdzie, jak powiedział, zaczął dużo pić i myśleć o sobie jako o "starym człowieku". Redford wspomina: "Lola była taka czuła i wrażliwa. Miałem jej tyle do powiedzenia, że po prostu mówiłem, i to niekiedy całymi nocami. Ją naprawdę interesowało to wszystko, a ja naprawdę potrzebowałem mówić. Spacerowaliśmy nocami wzdłuż Hollywood Boulevard aż do Sunset, potem wzdłuż Sunset aż na szczyty wzgórz, potem na drugą stronę do Hollywood Bowl i z powrotem, żeby popatrzeć na świt - cały czas rozmawiając. Często powtarzałem, że nie ożenię się przed ukończeniem trzydziestu pięciu lat, ale coś mi mówiło, że to jest osoba, z którą chciałbym pójść przez życie". Jakiś czas później Redford znalazł się w Nowym Jorku. Tęsknił za Lolą. Pewnego dnia zadzwonił do niej z automatu i powiedział: "Mam tu trzydzieści dwa dolary w dwudziestopięciocentówkach. Zadecydujmy, czy się pobierzemy, czy nie". Lola potrafiła wzniecić ogień z iskry początkowego zainteresowania. Zamiast czekać na "przyjście" miłości, stworzyła relacje, których miłość była naturalną konsekwencją. Są z Redfordem małżeństwem od 1958 roku. Prawdziwa miłość nie ma więc nic wspólnego ze strzałą Amora - miłość trzeba budować. Umiejętność budowania miłości należy do najważniejszych ludzkich umiejętności. Tajemnica i moc miłości Miłość romantyczna jest czymś na tyle ulotnym - krytyk muzyczny Henry Finck nazwał ją "splotem paradoksów" - że wielu ludzi nauki wyraża się o niej dość sceptycznie. Pewna pani psycholog wtłoczywszy w komputer całe morze danych doszła do niespecjalnie zaskakującego wniosku, że okres romantyczny w relacjach damsko-męskich trwa nie dłużej niż osiemnaście do trzydziestu sześciu miesięcy od momentu pierwszego przypływu uczucia. Niektórzy naukowcy uważają nawet wielkie romantyczne miłości za swego rodzaju "patologię" będącą wytworem europejskiej kultury wieków średnich. Ludzie kochali się jednak już znacznie wcześniej niż w dwunastym wieku i nie tylko w Europie. Dla oczu Heleny wyruszyło na wojnę tysiąc okrętów, Jakub musiał odsłużyć za rękę Racheli siedem lat i "(...) wydały mu się one jak dni kilka, bo bardzo miłował Rachelę". (Rdz. 29,20) Płomień namiętnej miłości od niepamiętnych czasów jest siłą napędową ludzkich poczynań. Oczywiście taka miłość jest ulotna, o czym również od tysięcy lat zaświadczają poeci. Odradza się jednak wiecznie jak zielona murawa i świat zawdzięcza jej zbyt wiele ze swego piękna, zbyt wiele zachwycających sonat i posągów, by można się było od niej odwrócić. Zamiast odżegnywać się od namiętnej, romantycznej miłości z tego tylko powodu, że jej nie rozumiemy, winniśmy z największą uwagą studiować stany duszy, które mogły stać się inspiracją dla takich dokonań jak poemat miłosny znany pod nazwą pieśni nad pieśniami: "O jak piękna jesteś, jakże wdzięczna, umiłowana, pełna rozkoszy! Postać twoja wysmukła jak palma, a piersi twe jak grona winne. Rzekłem: wespnę się na palmę, pochwycę gałązki jej owocem brzemienne". (Pnp 7,7-9) Uzdrawiająca moc miłości W klinice psychiatrycznej, gdzie pracuję, mamy na co dzień do czynienia z wieloma załamanymi ludźmi. Niekiedy są to osoby od tak dawna "sparaliżowane" depresją, że czasem doprawdy nie wiem, co z nimi począć. Zdarza się jednak, że w okresie leczenia ktoś taki spotyka się z miłością i sam również gotów jest pokochać. Dla obserwującego taki przebieg wydarzeń lekarza bywa to wręcz strofujące, bo okazuje się, że miłość działa na podopiecznego znacznie skuteczniej niż wszystkie aplikowane mu pastylki i terapie razem wzięte. Nigdy nie doradzam żyjącym samotnie pacjentom wiązania się z kimś w celu poprawy samopoczucia, uświadamiam im jednak ich potrzebę miłości, bo jak powiedział antropolog Ashley Montagu, "w ludzkiej miłości drzemie ogromna siła". Słynnego poetę angielskiego Roberta Browninga zachwyciły swego czasu "przedziwne, bujne rytmy", które odkrył w dwóch zielonych tomikach poezji pióra nowej, nieznanej autorki. W liście do niej napisał: "Naprawdę kocham te tomiki całym sercem - i panią razem z nimi". Browning był wówczas krzepkim, tryskającym energią trzydziestosześcioletnim mężczyzną. Elizabeth Barret miała lat czterdzieści i była inwalidką; w czasie, gdy dostała list od roku nie opuszczała pokoju na piętrze w domu swego ojca na Wimpole Street. Robert i Elizabeth zakochali się w sobie - namiętnie i głęboko. Z biegiem czasu ona zaczęła schodzić na dół, potem do ogrodu, by wreszcie - po tygodniach spiskowania - wymknąć się wraz z nim do kaplicy St. Marylebone, gdzie wzięli ślub. Jeśli w tej miłości było coś patologicznego, to Bogu niech będą dzięki za anomalię, która podniosła inwalidkę z łóżka i zainspirowała ją do napisania tak cudownych wierszy miłosnych. Pewnego ranka we Włoszech Elizabeth wsunęła Robertowi do ręki plik zapisanych kartek, których treść opublikowano później jako Sonnets from the Portuguese (Sonety z portugalskiego). Jeden z tych sonetów na pewno mógłby kandydować do tytułu najsłynniejszego wiersza miłosnego wszystkich czasów: "Jak ciebie kocham? Pozwól niech wyliczę. Kocham głęboko, daleko, jak zbiec Potrafi dusza, gdy nie musi wlec Dawnych pęt, po kres bytu i łaski najwyższej... Dopóki tchu w piersi, Kocham łzą, śmiechem, życiem! A gdy zechce Bóg, Będę jeszcze bardziej kochała po śmierci". (Elizabeth Barret Browning, Poezje wybrane (sonet XLI), przekł. Ludmiła Marjańska, Warszawa, 1987, s. 60) Miłość stygnąca Nie wszyscy jednak mają tyle szczęścia co Browningowie. Można wręcz powiedzieć, że miłość to jedno z najpowszechniejszych i największych rozczarowań w ludzkim życiu, być może największe. Ogromna większość ludzi, którzy w tym roku się rozwiodą, gorąco się kiedyś kochała, a teraz jest już tylko dowodem na to, że na miłości można się bardzo zawieść. Przez różne poradnie przewijają się nieustannie - niegdyś idealiści i kochankowie, dzisiaj ludzie, których nadzieje zostały przekreślone. Nierzadko są zagniewani na siebie do tego stopnia, że mimo niebagatelnych sum, jakie muszą płacić za każdą godzinę terapii, niejedną z nich potrafią spędzić na wylewaniu swych żalów do partnera. Jakże często poradnia pełni tylko funkcję przystanku w drodze do adwokata. Erich Fromm pisze: "Nie ma chyba sprawy, którą byśmy podejmowali z takimi zawrotnymi nadziejami i tak pełni oczekiwania, która by jednak zawodziła z taką regularnością jak miłość". (Erich Fromm, O sztuce miłości, przeł. Aleksander Bogdański, Warszawa, 1971, s. 18.) Tymczasem to nie miłość zawodzi, lecz ludzie. I jednym z powodów, dla którego tak często się to zdarza, jest fakt, że w dziki, niebezpieczny świat damsko-męskich relacji wchodzimy bez odpowiedniej wiedzy i przygotowania, pod presją środowiska, które zachęca do wstępowania w związki nie oferując jednak niemal żadnej edukacji na temat więzi między mężczyzną a kobietą. A przecież w żadnej innej sferze nasza ignorancja nie powoduje tak dotkliwych skutków. Złamane serca, złamane życia, samobójstwa, te wszystkie problemy, z którymi mam tak często do czynienia, są w przeważającej mierze wynikiem dyletanckiego podejścia do sytuacji konfliktowych w małżeństwie i nieliczenia się z zasadami znanymi od wieków mądrym kochankom. Zasady te są na tyle ważne, że powinny być wykładane w każdej szkole. Można żyć bez znajomości zasad rozwiązywania równań, ale wiedza i umiejętności w zakresie właściwych odniesień do płci przeciwnej są absolutną koniecznością. Ogólne zadowolenie z życia, a nawet sukcesy zawodowe człowieka w dużej mierze zależą od tego, czy potrafi stworzyć szczęśliwy dom. Znudzenie - wielki wróg miłości W wielu małżeństwach rozwód brany jest pod uwagę nie dlatego, że małżonkowie znienawidzili się po kilku czy kilkunastu latach życia razem, a dlatego, że są po prostu sobą znudzeni. Po dawnych uniesieniach nie ma już ani śladu i nawet seks przestał być atrakcją. Nieformalna ankieta, którą New York Times przeprowadził wśród seksuologów, ujawniła, że wiele małżeństw szuka pomocy nie tyle w problemach fizjologicznych - takich jak impotencja czy niemożność osiągnięcia orgazmu - lecz z powodu "zobojętnienia na te sprawy". Seks z małżonkiem stał się nudny. Tymczasem wcale tak być nie musi. Moja z górą siedemdziesięcioletnia przyjaciółka zdumiała mnie wyznając, że po czterdziestu ośmiu latach małżeństwa jej więź z mężem posiada ciągle "fascynujący seksualny charakter". Wyjaśniła, że choć problemy zdrowotne odbiły się nieco na częstotliwości stosunków, "przeżywamy je coraz intensywniej. Ilekroć to robimy, wytwarza się jakby pole magnetyczne, które nas bardzo do siebie zbliża". Inna kobieta po piętnastu latach małżeństwa napisała: "Pobierając się kochaliśmy się do szaleństwa i miesiąc miodowy był jak z bajki. Intensywność przeżyć z czasem oczywiście przygasła. Po jakimś roku potrafiliśmy już na krótko się rozstawać, choć Frank do dzisiaj dzwoni do mnie z biura po to tylko, żeby się dowiedzieć, jak się miewam. Ja wolę jego niż kogokolwiek innego na świecie. Jeśli nawet nie kocham go tak samo jak przez te pierwsze miesiące i lata, to na pewno nie kocham go mniej. Jest to inna miłość, ale ciągle wielka. I nie wyobrażam sobie, by kiedykolwiek mogła być mniejsza. Jesteśmy inni niż kiedyś, ale ten rozwój posłużył tylko naszemu zbliżeniu". Miłość rozniecana na nowo Większość poradników małżeńskich wypowiada się w tym samym tonie co wiele matek. Przestrzegają one mianowicie swoje córki, by nie oczekiwały, że intensywne życie płciowe i ekstatyczne przeżycia będą trwały wiecznie. Zgodnie z powyższym poglądem należy się z góry pogodzić z tym, że relacja małżeńska stanie się z góry mniej frapująca, a na pierwszy plan wysuną się inne sprawy - dzieci, zabezpieczenie bytu rodziny, znajomi. Jednak choć prawdą jest, że faza początkowej fascynacji nie trwa długo (kto z nas mógłby wykonywać jakąkolwiek pracę, gdyby było inaczej?), płomień miłości można rozniecić na nowo. Można też przedsięwziąć konkretne kroki w celu podniesienia swojej atrakcyjności w oczach partnera. W następnym rozdziale będziem mówili więc o tym, jak niewielki związek ze szczęściem w miłości ma wygląd zewnętrzny. Część 2: Wybór właściwego partnera Motto: Kluczem do trwałego, dającego spełnienie związku jest umiejętność doboru partnera. Dla szczęścia człowieka największe znaczenie ma fakt, kogo wybrał sobie na towarzysza życia. Myron Brenton Jak uniknąć pułapek romantycznej miłości - Jak ja mogłam kochać - dziwi się pewna kobieta. - Po roku małżeństwa nie potrafię go nawet tolerować! Decydując się na wielkie uczucie musimy liczyć się z kilkoma poważnymi niebezpieczeństwami. W jedną z pułapek wpadła wspomniana pani. W przeświadczeniu, że idzie za głosem serca, związała się z nadzwyczaj podłym typem. Nierzadko jednak serce bywa oskarżane o to, czemu w istocie winne są nasze własne idealizujące rzeczywistość zabiegi i projekcje. To nie szaleństwo miłości wciąga nas wówczas w matnię, lecz błędny wybór partnera dokonywany pod wpływem bardzo ryzykownej skłonności, by "stronić drugiego w barwy swoich tęsknot". W okresach głęboko odczuwanej samotności czy przygnębienia człowiek szczególnie chętnie się zakochuje i jakikolwiek, choćby w przybliżeniu stosowny obiekt może się stać celem jego psychicznych projekcji. Niestety, bardzo często kończy się to poważnymi problemami. Niewłaściwy obiekt Są ludzie, którzy zdają się wręcz pełnić funkcję piorunochronów dla zawiedzionych w miłości bliźnich. Oto kilka uwag na temat pociągu do niewłaściwych osób i ewentualnych środków zaradczych. Po pierwsze trzeba powiedzieć, że uczucie i obiektywnie trafny wybór to dwie różne sprawy. Fakt, iż ktoś nas bardzo pociąga czy wywołuje swym widokiem burzę namiętności, absolutnie nie oznacza jeszcze, że jest dobrym kandydatem na małżonka. Zakochać się bardzo łatwo. Dla niektórych to tak jak kichnąć. Ludzie kochliwi muszą jednak przejść kilka miłości, zanim odkryją kogoś, z kim będą mogli spędzić szczęśliwie resztę życia. Są też osoby odpowiednie, które nas jednak nie pociągają. Właściwym rozwiązaniem jest dopiero ktoś, kto spełnia oba warunki. Po drugie zalecałbym ostrożność w wypadku występowania u drugiej strony cech, które co prawda wydają się bardzo pociągające, ale stanowią absolutną odwrotność naszej osobowości. Zakochiwanie się w osobach o zupełnie odmiennej konstrukcji psychicznej jest typowym zjawiskiem u dorastającej młodzieży. Czasami na widok takiej pary zastanawiamy się: "Cóż oni mogą mieć ze sobą wspólnego?" Rzeczywiście, wspólnego mają ze sobą bardzo niewiele, ale na tym właśnie polega mechanizm takiego przyciągania. Człowiek z siebie niezadowolony (a to można powiedzieć o większości dorastających młodych ludzi) zakłada podświadomie, że uszczęśliwić go może tylko ktoś wywodzący się z zupełnie innego środowiska i reprezentujący zupełnie inny system wartości. Powabne staje się to, co egzotyczne. Chłopak sąsiadów czy przyjaciele z dzieciństwa nie budzą najmniejszego zainteresowania. Tacy ludzie nie nadają się przecież na bohaterów fantastycznych marzeń. W odróżnieniu od nich ktoś pod wieloma względami różny i obcy może być obiektem niezliczonych zabiegów idealizacyjnych. Dr Don Tweedie, znany psycholog, opowiada, że w przyszłej żonie pociągnęła go swoboda i lekkość. W jej rodzinie wszyscy byli bardzo beztroscy - śmiechom i zabawom nie było końca. U niego w domu nacisk położony był na pracę i odpowiedzialność. "Cudownie było spędzić u niej weekend w towarzystwie tych ludzi. Całe dwa dni graliśmy w cokolwiek i śmieliśmy się do rozpuku. Byłem przeświadczony, że potrzeba mi właśnie kogoś takiego jak ona. Po ślubie okazało się jednak, że to, co było przedtem takie zachwycające, teraz doprowadza mnie do pasji. Przekonałem się na przykład, że dom prowadzi z taką beztroską, jakby oddawała się zabawie. Szuflady były zawsze powysuwane, z niedokręconych kranów kapała woda, a na słoikach brakowało zakrętek". Ostatecznie państwo Tweedie stworzyli wspaniałe małżeństwo, ale nie obyło się bez rocznej separacji i bardzo poważnej korekty postaw obu stron. Na jakiej więc zasadzie dobierać sobie partnera? Czy wiązać się z kimś bardzo podobnym, czy z kimś bardzo różnym od siebie? Otóż tak jak w większości spraw najlepiej trzymać się środka. Na pewno dobrze jest, gdy partner ma także odbiegające od naszych zainteresowania i cechy. W innym wypadku wybieralibyśmy własne odbicie. Jeśli jednak nie ma żadnych zbieżnych zainteresowań i wartości, nie ma też na czym budować wspólnego losu. Przez jakiś czas po ukazaniu się bestsellera Niny i George'a O'Neillów zatytułowanego Open Marriage (Otwarte małżeństwo) od wielu osób słyszałem, że życzyłyby sobie związku, w którym każdy z małżonków mógłby iść własną drogą. Niejedna z nich musiała się niestety przekonać, że małżeństwa, w którym obie strony zawsze chodziły własnymi drogami, w ogóle nie było sensu zawierać. Po trzecie trzeba umieć odróżnić miłość od zależności. Zły to znak, jeśli któraś ze stron chce mieć przy sobie kogoś silnego, "kto się nią zaopiekuje" lub "na kim będzie mogła się oprzeć". Kto kocha drugiego głównie z myślą o tym, co może mu on zapewnić, w istocie nie kocha, a tylko jest zależny. W praktyce terapeutycznej często mamy do czynienia z osobami (są to głównie młode kobiety) szukającymi schronienia u silniejszego partnera - guru, duchowego mistrza czy po prostu doświadczonego kochanka, który zdaje się zawsze panować nad sytuacją. Kobiety te najwyraźniej liczą na to, że udzieli im się pewność siebie i samodzielność drugiej strony. Nigdy tak się jednak nie dzieje. Ślub z osobą posiadającą potrzebne nam samym cechy w niczym nas do tych cech nie przybliża. Małżeństwo z abstynentem nie uleczy alkoholika, tak jak małżeństwo z muzykiem pozostanie bez wpływu na muzyczny słuch u osoby, której, jak to się mówi, słoń nadepnął na ucho. Po czwarte należy się strzec fascynacji złem. Mężczyzna w stylu Casanovy, na przykład, zdobywa jedną kobietę za drugą, mimo iż większość z nich doskonale wie, że ma do czynienia z łajdakiem, który potrafi być słodki jak miód, ale też absolutnie bezwzględny. Zdobycz - tak samo w literaturze jak w życiu - jest zafascynowana ciemną stroną osobowości zdobywcy. Czemu więc często lgniemy do osób, które nas obrażają i krzywdzą? Wyjaśnienie po części polega na tym, że człowiek potrafi znajdować przyjemność w bólu. Jest to jednak problematyka na tyle głęboka i skomplikowana, że nie będę jej w tym miejscu rozwijał. W każdym razie są powody ku temu, by historie typu Samsona i Dalili czy Edypa i Jokasty powracały również we współczesnej literaturze. Są one odzwierciedleniem pewnej wrodzonej człowiekowi rzeczywistości wewnętrznej. Ze spotkania mężczyzny i kobiety może wyniknąć zarówno dobro, jak i zło. Szkoda tylko, że podczas, gdy zło zawsze wzbudza pewne zainteresowanie, dobrem często człowiek bywa znudzony. Po piąte trzeba szukać kogoś szczęśliwego i zadowolonego z życia. Najpewniejsza recepta na małżeńską klęskę to występować w roli misjonarza i poślubić jakiegoś nieszczęśnika z zamiarem odmiany jego losu. Strzec się należy osób, dla których jesteśmy jedyną radością w życiu. Dobrze jest czuć się wybawcą, a słyszeć, że kobieta na czas spotkań zapomina o wszystkich swoich troskach to wielki bodziec pozytywny dla męskiego poczucia własnej wartości - jednak szczęście w małżeństwie wymaga z reguły, by obie strony stały pewnie na własnych nogach. Po szóste wreszcie należy mieć się na baczności przed kuszącym wyzwaniem nowości i niezwykłości. Zupełna inność danej osoby na tle wszystkich ludzi, których do tej pory znaliśmy czy kochaliśmy, może być potężnym środkiem dopingującym do zbliżenia i zdobycia jej dla siebie. Jak już o tym była mowa, cudowność pierwszych chwil miłości polega w dużej mierze na przezwyciężaniu wewnętrznych barier u partnera. Takie bariery u dwojga nieznanych sobie ludzi są rzeczą naturalną. Pojawia się pragnienie pokonania przeszkód i dopóki to nie nastąpi, znajomość jest wielce frapująca. Na tej właśnie zasadzie niektórzy tracą serce do partnera po pierwszych kontaktach seksualnych. Chodziło im tylko o sprawdzenie się i teraz nie mają już o co walczyć. Dlaczego bańka mydlana pęka Jest oczywistym faktem, że nasi życiowi towarzysze tracą z czasem w naszych oczach na atrakcyjności. Powodów nie tak trudno dociec. Po pierwsze we wstępnym okresie znajomości ludzie starają się pokazać z najlepszej strony. Nie ma tu rzecz jasna mowy o świadomym wprowadzaniu drugiej osoby w błąd - po prostu każdy instynktownie usiłuje sprzedać się jak najlepiej. Dbamy o powierzchowność, doraźnie rezygnujemy ze złych nawyków i w ogóle robimy wszystko, co może nam przydać blasku. I nie ma w tym nic zdrożnego - tyle że to tylko tymczasowe zabiegi. Z drugiej strony sami bardzo chcemy, by wybrana przez nas osoba podobała się nam i jeśli nie przebywamy z tą osobą na co dzień, mamy pełne pole do popisu. Kobieta, która pragnie łagodnego, wrażliwego partnera, może go zawsze mieć, o ile tylko czasowe rozłąki każdorazowo umożliwią jej życzeniową rekonstrukcję wyobrażeń o tym człowieku. Kiedy dziewczyna pisze z uniwersytetu o "cudownym chłopaku jeżdżącym volkswagenem w kolorze moich marzeń", albo gdy młody żonkoś chwali się wszem i wobec, jak genialna jest jego żona(podczas gdy w rzeczywistości jej intelekt nie wyrasta ponad przeciętność), wiadomo, że wierzą oni w coś, ponieważ jest im z tym dobrze. Nawet krótki okres wspólnego życia dający możliwość zaobserwowania partnera w sytuacjach stresu i zmęczenia doprowadzi do weryfikacji tych przekonań. Bańka pęka jednak również z innego powodu. Tak jak jesteśmy skłonni do idealizowania kogoś nowo poznanego, tak też poznawszy daną osobę bliżej często ulegamy tendencjom odwrotnym. Oto typowy przykład: młodzieniec, któremu w okresie narzeczeństwa widok wybranki zapierał dech w piersiach, w miesiąc po ślubie zastanawia się, gdzie się podział cały jej sex-appeal. Dlaczego? Otóż z chwilą, gdy stała się częścią domowego otoczenia, mimowolnie zaczął przeprowadzać różnorodne skojarzenia między nią a własną przeszłością. Nagle żona wydała mu się pod wieloma względami podobna do matki. Poprzednio nie dostrzegał tego wcale, ale teraz widzi żonę w sytuacjach znanych z dzieciństwa - pochyloną nad zlewem, robiącą pranie, pracującą w ogródku. Być może małżonka reaguje w sposób przypominający matkę. Podświadomość wysyła sygnał ostrzegawczy: "Kazirodztwo!" i żona traci w oczach młodego człowieka cały seksualny powab. Trzeci powód, dla którego bańka pęka, wiąże się z idealizowaniem samej miłości. Po prostu niekiedy zbyt wiele się po niej spodziewamy. Ktoś mi kiedyś powiedział: "Dobre małżeństwa w moim otoczeniu mogę policzyć na palcach jednej ręki. Ja się angażuję dopiero mając pewność, że to właściwa osoba, dopiero wtedy, kiedy między nami dzieje się coś niesamowitego". Taka celowość działań i idealistyczne spojrzenie na związek dwóch osób zasługuje z jednej strony na pochwałę, z drugiej jednak budzi pewne obawy. Bez względu bowiem na staranność w doborze partnera codzienne życie małżeńskie niemal zawsze wiąże się z pewnymi rozczarowaniami. A rozczarowani idealiści mają tendencję pochopnie i przedwcześnie decydować się na rozwód. Choć z racji mojej pracy kontaktuję się przede wszystkim z małżeństwami przeżywającymi trudności, jednocześnie znam setki bardzo udanych związków. Niekoniecznie idealnych czy żyjących w stanie permanentne ekstazy, ale dobrych i z perspektywami na przyszłość. Ilekroć więc ktoś uskarża się na absolutny brak szczęśliwych małżeństw, podejrzewam go o stosowanie nierealistycznych kryteriów. Nasze środowisko kulturowe - filmy i piosenki - przyzwyczaiły nas do upatrywania w miłości między kobietą a mężczyzną jednorazowego rozwiązania wszelkich problemów. Miłość ma być legendarnym Graalem, którego odnalezienie zapewnia ostateczne szczęście. Ten tok rozumowania wiedzie wprost do katastrofy, ponieważ łączy z romantyczną miłością oczekiwania, które może zaspokoić tylko zbawienie. Miłość między dwojgiem ludzi może się najwyżej załamać pod ciężarem takich wymagań. Oto paradoks: romantyczna miłość jest szczęściodajna tylko pod warunkiem, że nie wiążemy z nią zbyt wielkich oczekiwań. Najlepiej z niej korzystamy akceptując jej ograniczenia. Jak ustrzec się przegranej w miłości Skoro wiele związków załamuje się z powodu złego doboru partnera, warto się w tej delikatnej materii kierować zasadami sprzyjającymi prymatowi głowy nad sercem. Oto one: 1. Staranny dobór środowiska kontaktów z płcią odmienną. Ktoś, kogo spotykamy w podejrzanej spelunie, najprawdopodobniej nie stroni od alkoholu. Osoba spotkana w kaplicy z reguły jest religijna. Niby to oczywiste, ale ja jestem niezmiennie zdumiony minimalnym udziałem intelektu w doborze miejsc, w których ludzie szukają sobie partnera. 2. Wyczulanie na wyraźne sygnały ostrzegawcze takie jak: nieodpowiedzialność, zachowanie podrywacza, drobne, niby niewinne kłamstewka. Często lekceważymy te sygnały, bo za bardzo zależy nam na tym, żeby to był właśnie "on" lub "ona". 3. Unikanie jak ognia żonatych mężczyzn i zamężnych kobiet. Jeśli sądzić na podstawie moich doświadczeń terapeutycznych, można powiedzieć, że większą skłonność do wchodzenia w trójkąty mają kobiety. Powód nie jest tajemnicą - rozpoczynając związek z żonatym mężczyzną kobieta mniej ryzykuje, bo nie musi się angażować. Kochanka nie jest narażona na odrzucenie i nie musi podejmować poważnych decyzji. Okazuje się jednak, że tylko teoretycznie. Setki razy rozmawiałem z kobietami, które nie chciały się angażować, a potem przepadały z kretesem. Niemal wszyscy są zgodni co do tego, że rola "drugiej kobiety" nie jest do pozazdroszczenia, że smutne są jej samotne weekendy i że ostatecznie niemal zawsze przegrywa. 4. Wiedza o przeszłości. Wiele istotnych informacji dostarczą nam dotychczasowe losy partnera. Przezwyciężenie trudnych doświadczeń w rodzaju zaburzonego życia rodzinnego w dzieciństwie czy bolesnego rozwodu wymaga dania mu pewnego kredytu zaufania, niemniej jednak uważne przyjrzenie się przeszłości potencjalnie najbliższej osoby jest ze wszech miar pożądane. Czy to nam się podoba, czy nie - i bez względu na to, jak bardzo ktoś chciałby zerwać z dotychczasowym życiem - każdy jest poniekąd sumą własnych doświadczeń. Kot może zacząć chadzać innymi ścieżkami, ale zdarza się to znacznie rzadziej, niż sądzą idealiści. Powróćmy do kobiety zakochującej się w żonatym mężczyźnie w nadziei, że jej wybranek zdobędzie się na rzecz nieprawdopodobną - na rozwód z żoną i ślub z kochanką. Rozsądek nakazuje dopuścić myśl o tym, że po kilku latach mężczyzna zacznie szukać szczęścia z następną kobietą, a druga żona podzieli los pierwszej. W moim gabinecie wielekroć padały już z ust kobiet słowa: "Jak mam mu zaufać? Kiedy zaczął się ze mną spotykać, też był już przecież żonaty!" Komunałem jest już powiedzenie, że ci, którzy nie wyciągają wniosków z przeszłości, zasługują na to, by powtórzyła się ich kosztem. Nie chcę być dla nikogo złym prorokiem, ale tak właśnie często bywa. Nieszczęść czyhających w wiadomych miejscach naprawdę wypada unikać. Miłość jako decyzja Ciągle jeszcze nie brakuje ludzi, którzy wierzą, że miłość zapisana jest w gwiazdach - że przeznaczeni dla siebie mężczyzna i kobieta odnajdą swój wzrok nawet w tłumie i nieodwołalnie muszą się ze sobą połączyć, wszelki zaś opór wobec tych odwiecznych wyroków oznacza ucieczkę przed własnym losem, przeznaczeniem, Kupidynem czy "precyzyjnym planem Bożym". Tymczasem jest to oczywisty absurd. Choć mocno wierzę w uszczęśliwiającą moc miłości, absolutnie nie zgadzam się z poglądem, że człowiek jest zdany na łaskę i niełaskę tajemniczych sił lub determinowany przez Najwyższego. Wręcz przeciwnie - dochodzę do wniosku, że niemal zawsze do niego należy zarówno decyzja o zakochaniu się, jak i wybór momentu, w którym ono następuje. Pewien lekarz zwierzył mi się: - Byłem zakochany siedem czy osiem razy w życiu i teraz z perspektywy czasu widzę, że za każdym razem sam tego chciałem. Swego czasu poczułem wielką namiętność do pewnej kobiety pracującej w naszym biurowcu i byłem przekonany, że to ona tak na mnie działa. Teraz jednak uzmysławiam sobie, że byłem po prostu znudzony i szukałem rozrywki, a w dodatku miałem nawet pewną tego świadomość. Wystarczyłby mi zupełnie przeciętny obiekt. Chodzi o to, że choć miłość może dać wiele szczęścia, serce człowieka w dużym stopniu podległe jest jego woli. Miłością nie rządzi przypadek. W ogromnej mierze jesteśmy kowalami własnego losu. Zaznaczam, że nie mówię o samym pociągu seksualnym. Pod tym względem oddziałuje na nas bardzo wiele osób w bardzo różnych sytuacjach. Jednak człowiek o pewnym stopniu samoświadomości nie pozwala, by rządziły nim hormony. Ma wybór pomiędzy zduszeniem pożądania w zarodku a nadaniem mu dalszego biegu. Pewien boleśnie zraniony rozwodem cieśla powiedział mi: - To się może wyda panu mało romantyczne, ale ja zrobiłem sobie listę cech, którymi musi się charakteryzować moja przyszła żona, i choćby nie wiem co, nie zakocham się w kobiecie, która nie będzie spełniała przynajmniej większości tych warunków. Pod względem seksualnym oddziałuje na mnie oczywiście mnóstwo kobiet. W paru z nich mógłbym się z pewnością zakochać, ale do tego nie dopuszczę. Za to zobaczy pan, co się będzie działo, kiedy spotkam kogoś, kto spełni wymogi z mojej listy ... Niegłupie podejście. I wcale nie wykluczające romantyzmu w relacji z wybranką. Ten człowiek uznaje walory miłości romantycznej nie zapominając o jej ograniczeniach. Chce z niej czerpać szczęście, a nie stać się jej ofiarą. Część 3: Cztery zasady tworzenia więzi intymnych Motto: Rzadko kto uważa, że ma prawo do sukcesu w jakiejś dziedzinie, ale za to niemal każdy oczekuje takiego sukcesu w małżeństwie. Sydney J. Harris Miłość a zaspokajanie potrzeb Przedmiotem niniejszego i kilku następnych rozdziałów będzie odpowiedź na pytanie, dlaczego miłość wygasa. Aby odpowiedzieć na to pytanie, sformułujemy najpierw następny warunek udanego związku: "Określ jasno potrzeby, których zaspokojenia oczekujesz w małżeństwie". Zaobserwowałem, że ludzie cieszący się stabilną, owocną więzią z partnerem mają z reguły bardzo jasne pojęcie o swoich potrzebach i zakładają, że większość ich mogą zaspokoić. Idealne zaspokojenie potrzeb Na przykład Lisa jest szczęśliwą żoną operatora dźwigu. Żyje z Brianem od wielu, wielu lat i należałoby oczekiwać, że o jakimkolwiek romantyzmie nie może już być między nimi mowy. Z wyglądu naprawdę nie przypominają rozmarzonej młodej pary. A jednak są ze sobą nadzwyczaj silnie związani. Lisa mówi: "Cóż, Brian nie jest może najprzystojniejszym facetem w mieście, i chyba nie zrobią go już dyrektorem, ale jego śmierć przeżyłabym bardzo ciężko. I wcale nie dlatego, że nie potrafiłabym wrócić do pracy i zarobić na życie. Nie o to chodzi. Brian przestudiował mnie dokładnie i wie, czego mi trzeba do szczęścia. Na przykład bardzo ważna jest dla mnie muzyka, więc on, choć wcale nie przepada za utworami symfonicznymi, chodzi ze mną na koncerty z wielką ochotą. I jest szczęśliwy przynosząc mi w prezencie nową płytę, o której wie, że mi się spodoba. Myślę, że jego szczęście wynika ze świadomości, jak wielką mi robi przyjemność. Albo seks ... Tyle kobiet skarży mi się na niezdarność czy gruboskórność mężów. Brian jest zupełnie inny. Zna moje ciało, tak jak muzyk zna swój instrument i potrafi wydobyć ze mnie wszystko. Nigdy się nie spieszy, uwodzi mnie, bawi się ze mną, drażni. Czasami mnie pozostawia inicjatywę. Naprawdę nie mogę sobie wyobrazić większego spełnienia w tej sferze. To samo dotyczy zresztą innych spraw. Chcę pewnych rzeczy z życia, a Brian potrafi zapewnić mi większość z nich. Nie wszystkie. Ale więcej z pewnością od nikogo nie dostanę". Czy szczęście Lisy płynie z faktu, że ma za męża wspaniałego faceta? Owszem, ale tylko po części. Znam bowiem mnóstwo żon wspaniałych facetów, które wcale nie czują się szczęśliwe. Skąd więc to szczęście Lisy? W dużej mierze stąd, że zupełnie świadomie związała się z Brianem mając na względzie zaspokojenie pewnych swoich potrzeb. (Co oczywiście nie oznacza, że jest z nim po to tylko, by brać - tym tematem zajmę się jednak w innym miejscu. ) Lisa dobrze zna swoją wewnętrzną konstrukcję i potrafiła przekazać tę wiedzę mężowi. Mów o swoich potrzebach W odróżnieniu od rozwiązania wypracowanego przez Lisę i Briana nader wiele osób wstępuje w związek małżeński z niemałymi oczekiwaniami - po części nierealistycznymi, po części sprzecznymi z oczekiwaniami partnera, a nade wszystko prawie nigdy głośno nie wyrażanymi. Joan, na przykład, zawsze widziała się wyłącznie w tradycyjnej roli żony i matki. Sama mówi o sobie, że była niepoprawną romantyczką, bo jaka kobieta marzy dzisiaj o małym domku i czekaniu z dziećmi na męża wracającego wieczorem z pracy. Moim zdaniem zawinił nie tyle jej romantyzm, co bezpodstawne założenie, że Gordon ma taką samą wizję małżeństwa. Jak na ironię okazał się swego rodzaju feministą. O dzieciach jeszcze nie myślał, a na pewno nie chciał ich mieć od razu. Natomiast usilnie nakłaniał Joan do podjęcia pracy zawodowej. Nie było nic złego ani w jednej, ani w drugiej wizji życia. Problem polegał na tym, że zarówno Gordon, jak i Joan czekali z ujawnieniem swych potrzeb aż do czasu, kiedy już oboje czuli się niezrozumiani i w jakiś sposób odepchnięci przez drugą stroną. Zdążyli zadać sobie tyle ran, że ich więź nie wytrzymała. Ze smutkiem obserwowałem ich rozstanie, ponieważ to małżeństwo można było uratować. Powinieneś wiedzieć, czego chcesz Jednym z istotnych powodów, dla którego przemilczamy wobec partnera nasze oczekiwania, jest to, że sami nie zawsze dobrze wiemy, czego nam potrzeba do szczęścia. Od trzydziestu lat słucham ludzi zwierzających się ze swoich problemów. Strawiłem na tym około dwudziestu pięciu tysięcy godzin. I coraz bardziej jestem przekonany, że ludzie mają z reguły niejasne pojęcie o tym, co może ich uszczęśliwić. Dla niewiadomych powodów mało kto chce wniknąć w swoją konstrukcję psychiczną i związane z nią specyficzne potrzeby. Cóż zresztą możemy powiedzieć o tym, co nas uszczęśliwi w przyszłości, skoro z reguły nie pamiętamy nawet, z jakich powodów niegdyś bywaliśmy szczęśliwi. Często odsyłam ludzi do domu z czystą kartką papieru opatrzoną nagłówkiem: " Dwadzieścia rzeczy, które lubię robić". Wypisanie tych rzeczy jest pracą domową na najbliższy tydzień. Zawsze zaznaczam, że nie chodzi wcale o wielkie przedsięwzięcia. Wystarczą zwykłe codzienne zdarzenia w rodzaju zanurzenia się w wannie pełnej gorącej, pokrytej pianą wody. Wiele osób pojawia się po tygodniu z sześcioma lub siedmioma zaledwie pozycjami, co jednoznacznie dowodzi braku kontaktu z najgłębszymi i najbardziej spontanicznymi obszarami osobowości. Skądinąd wiadomo, że nie są to ludzie szczęśliwi - i nic dziwnego, skoro nie wiedzą nawet, w jaki sposób sprawić sobie przyjemność. Kto więc pragnie dobrego i efektywnego porozumiewania się z partnerem, powinien najpierw poznać własne potrzeby. Drugi krok polega na ich wyartykułowaniu. Musi po prostu powiedzieć mężowi lub żonie, czego mu trzeba do szczęścia. Różnica między komunikowaniem a presją Zasada mówienia o swoich potrzebach, jak większość słusznych zasad, jest podatna na wypaczenia. Dochodzi do nich wtedy, gdy komunikowanie przechodzi w naleganie. Niektórzy mężczyźni bez końca klarują żonie, jakiej postawy od niej oczekują, tak jakby nie wierzyli, by mogła kiedykolwiek zachować się właściwie. Jak mówić o swoich potrzebach bez wywierania presji na partnera? Na początek dobrze jest powiedzieć o tym, kiedy czujemy się z nim szczęśliwi. Nieustanne uskarżanie się na monotonię wspólnego życia wcale nie posuwa sprawy do przodu, natomiast niezwykle korzystny efekt może mieć wskazanie na szczęściodajne cechy i zachowania partnera. Afirmacja zachowań pozytywnych nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła. "Zamiast krytykować to, czego nie lubisz - stwierdza psychiatra i seksuolog Avodah K. Offit - skoncentruj się na tym, co ci się podoba. Znacznie lepszy skutek osiągniesz mówiąc: "Lubię słuchać z tobą muzyki. To mnie bardzo nastraja do pieszczot" niż zgłaszając pretensję w rodzaju: "Czy naprawdę nie stać cię na nic lepszego na zachętę niż ten stary, sprośny dowcip?"" Niejednokrotnie trzeba będzie powiedzieć partnerowi również o rzeczach przykrych. Należy jednak przystąpić do tego z całą delikatnością i otwartością na jego punkt widzenia. I od razu na początku zastrzec, że nie chodzi o szukanie winnego. Lepiej mówić o świadomości jakiegoś braku czy niezrozumienia, którą chcielibyśmy się podzielić. Paradoks polega na tym, że ujawnienie swoich potrzeb bez pretensji i agresji z reguły bardzo zjednuje partnera. Nie ma nic trudniejszego niż kochać kogoś, kto stwarza wrażenie samowystarczalności. - On mnie nie potrzebuje - usłyszałem ostatnio od pewnej zupełnie zbitej z tropu kobiety. - On nikogo nie potrzebuje. Równie dobrze mógłby żyć zupełnie sam. Przypadkiem znam tego człowieka i wiem, że absolutnie nie dałby sobie rady bez żony. Tyle, że nie potrafi jej tego powiedzieć. Odrobina zdrowego egoizmu? Jednym z powodów, dla którego mamy opory przed komunikowaniem drugiej stronie naszych potrzeb, jest obawa, że to zbyt egoistyczne. A miłość z natury rzeczy nie może być egoistyczna. Myślimy więc, że w relacji miłosnej winniśmy jakoby uwolnić się od biologicznego instynktu szukania przyjemności i unikania bólu poświęcając wszystko dla szczęścia ukochanej osoby. Rodowodu tych wzniosłych założeń należy doszukiwać się głównie w tekstach autorów typu biskupa Andersa Nygrena. W swym klasycznym traktacie teologicznym biskup Nygren ustanowił hierarchię postaw, w której miłość-agape zajmuje najwyższe, a miłość erotyczna najpośledniejsze miejsce. Eros (który oznacza nie tylko seks) wyraża się w postawie: "Kocham cię, bo cię potrzebuję" i jest dla autora zawsze czymś niskim. Przeciwne miejsce w skali ocen zajmuje agape - całkowicie bezinteresowna miłość, którą darzy nas Bóg. Osoby, które zwracają się do mnie o pomoc i radę, jeśli nie odnajdują w sobie tak rozwiniętej zdolności do poświęcenia się zaspokajaniu potrzeb małżonka, zaczynają mieć poczucie winy. Altruistyczną pozę udaje im się przybrać tylko na krótki czas, po którym następuje nawrót normalniejszych, interesownych postaw. Na domiar złego zauważają, że druga strona również nie jest specjalnie skłonna do poświęceń. Poczucie winy jest jednak w tym kontekście przeważnie bezzasadne. Niektórzy teologowie bez złej intencji zbyt ostro rozgraniczają agape od erosa w konsekwencji zniekształcając nawet obraz Bożej miłości do człowieka. Ten, kto przedstawia Boga jako łagodnego autokratę, który kocha człowieka niczego od niego w zamian nie wymagając, najwidoczniej nie wniknął dostatecznie głęboko w treść zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu. Biblia ukazuje bowiem Boga jako współczującego wrażliwego Ojca, który raduje się miłością swoich dzieci. On, który pierwszy kocha, i to zanim jeszcze się nawrócimy, choć cierpliwy i wytrwały, oczekuje naszej odpowiedzi. Jeśli jej zabraknie, może się od nas odwrócić. Teologowie z dawien dawna roztrząsają mroczną kwestię grzechu, który nie może być dopuszczony i wielu nie może się do końca zgodzić, na czym on polega. Na pewno wiadomo jednak, że wiąże się ze świadomym i upartym odrzucaniem Boga, co jest dla Niego szczególnie bolesne. Nawet Bóg oczekuje pewnej wzajemności. Matka Teresa z Kalkuty zdobywa się na niebosiężne wyrzeczenia dla głodnych i cierpiących bliźnich. Dlaczego? Przede wszystkim czyni to dla Boga, lecz podejrzewam, że nieobojętne jest jej również pełne wdzięczności spojrzenie jakiegoś dziecka, któremu ulżyła w niedoli. Nigdy nie otrzyma tyle, ile ofiarowała, ale ważny jest dla niej sam fakt wzajemności. Z odwzajemnionej miłości czerpie energię do dalszego działania. I odwrotnie - nawet najwięksi święci nie przedłużają w nieskończoność aktów miłosierdzia w stosunku do osób, które odpłacają im przekleństwem. Zbyt wielu jest innych cierpiących, którzy przyjmą miłosierdzie z wdzięcznością. Pytanie, przed którym stajemy, brzmi: "Czy można kochać nie oczekując żadnej wzajemności?" Z moich obserwacji wynika, że żadna relacja nie jest wolna od oczekiwania wzajemności. Jeśli można taką tezę sformułować w odniesieniu do miłości, którą Bóg kocha ludzi, to tym bardziej w odniesieniu do miłości, którą ludzie kochają Boga. Człowiek zwraca się do Boga, ponieważ Go potrzebuje. Miłość człowieka do Boga zawiera pewien element uwielbienia i wdzięczności (co nazywamy oddawaniem czci Bogu), zwłaszcza, kiedy człowiek zda już sobie sprawę, że Bóg kochał go zawsze. Niemniej jednak, jak powiedział św. Augustyn, to nasz wewnętrzny niepokój jest pierwszym impulsem na drodze do Boga. Współczesny teolog Lewis Smedes uważa, że: "Wszyscy szukamy Boga, ponieważ wszyscy potrzebujemy, aby nas napełnił". Jeśli niepokój i tęsknota serca sprawia, że kierujemy wzrok ku Bogu, nie ma niczego nagannego w podobnym niepokoju i tęsknocie pomiędzy mężczyzną a kobietą. Nie chciałbym być źle zrozumiany: nie propaguję egoizmu. Ukazuję tylko miłość jako splot zachwytu nad ukochaną osobą i tęsknoty za osobistym spełnieniem. Kilka słów w obronie erosa Chciałbym teraz zabrać głos w obronie erosa, który w wielu środowiskach traktowany jest nazbyt szorstko. Powodem takiego traktowania jest, jak już powiedziano, upatrywanie w erosie "miłości-potrzeby" o egoistycznym podłożu. Szczególnie krytyczny wobec erosa jest pisarz C. S. Lewis. W zaciekłym ataku na Wenus w Czterech miłościach potępia miłość romantyczną w ogóle, a miłość erotyczną w szczególności (C. S. Lewis, Cztery miłości, tłum. Maria Wańkowiczowa, Warszawa, 1962), co łączę z faktem, że bardzo późno się ożenił. Gdyby wcześniej poznał tajniki małżeńskiego łoża, być może nie byłby tak kategoryczny w swych twierdzeniach. Literatura chrześcijańska w negatywny z reguły sposób odnosi się do namiętności seksualnej w czystej postaci. Zarzuca jej hedonizm, jednocześnie wskazując na to, że seks winien być wyrazem czegoś większego i głębszego. Trudno nie zgodzić się z tym, że miłość erotyczna dostarcza człowiekowi ogromnej przyjemności, ale czy pociąg seksualny jest sam w sobie czymś złym? Przypatrzmy się erosowi na jego najbardziej podstawowym poziomie, jako zwykłemu pragnieniu spółkowania. To pragnienie nie tylko bardzo głęboko w nas tkwi - ono pochodzi od Boga. A skoro w akcie spółkowania Bóg skoncentrował tyle przyjemności, należy zakładać, że chciał, byśmy ją odczuwali, Czy więc pragnienie spółkowania może być samo w sobie grzeszne? Wyobraźmy sobie brygadzistę wracającego późnym wieczorem z pracy. Jest bardzo zmęczony i, jak to wówczas bywa, jego myśli krążą uparcie wokół wiadomych spraw. Już wjeżdżając do garażu oczyma wyobraźni widzi żonę. Wie, że zastanie ją w łóżku z książką w ręku i że będzie prawdopodobnie naga. Wchodząc pod kołdrę czuje okrągłości jej ciała i natychmiast jest gotowy do zbliżenia. W tym momencie jest skoncentrowany głównie na swoich potrzebach. Nadzwyczajniej w świecie pożąda swojej żony. Czy taka "zwierzęca" namiętność jest grzechem? Niektórzy twierdzą, że tak. W jednej z poradni małżeńskich nazwano takie zachowanie "wykorzystywaniem drugiego człowieka dla własnej przyjemności", z czego automatycznie miało wynikać, że pożądanie seksualne naznaczone jest wielkim złem. Tymczasem większość kobiet tego zła nie dostrzega;. Wręcz przeciwnie - nigdy nie zdarzyło mi się spotkać takiej, której przykrość sprawiałby fakt, że jej ciało jest przedmiotem pożądania. Kobiety przyznają, że czasami idą z tym w parze pewne problemy, bo mężowie działają zbyt szybko, ale o potępieniu nie ma mowy. Zgódźmy się więc co do tego, że czerpanie cielesnej przyjemności ze współżycia z kochaną osobą jest czymś zasadniczo dobrym, a nie złym. Eros staje się niegodziwą manipulacją dopiero wtedy, gdy czerpiemy przyjemność kosztem partnera. Do tego dość istotnego problemu będziemy musieli jeszcze powrócić. Powyższe rozważania wprowadzają nas w temat, który parokrotnie przewinął się już w dotychczasowych wywodach, a którym teraz chciałbym zająć się szczegółowo - tematykę wzajemnej relacji pomiędzy własną tożsamością a intymną więzią z drugą osobą. Motto: Określ jasno potrzeby, których zaspokojenia oczekujesz w małżeństwie Motto: O losie człowieka decyduje to, za kogo sam się uważa. Henry David Thoreau (1817-1862), amerykański filozof, moralista i pisarz) Znaczenie niezależności W opinii wielu osób złe zdanie na swój temat jest uroczą, może nieco staroświecką, ale bardzo użyteczną cechą we wspólnym pożyciu. Tymczasem okazuje się, że dobrzy kochankowie wcale nie są pariasami, a z reguły pewnymi siebie i pełnymi inicjatywy ludźmi, którzy potrafią czerpać satysfakcję z różnych źródeł, są otwarci na cudowności otaczającego ich świata i gotowi dzielić się ze współmałżonkami przeżywanym przez siebie bogactwem. Ostatnio miałem okazję rozmawiać z pewną atrakcyjną wdową, której małżeński układ polegał na pełnym i bardzo twórczym partnerstwie. Jest to kobieta czynna zawodowo, która nie potrzebuje mężczyzny ze względów finansowych. Nie brakuje jej też przyjaciół. - Owszem - powiedziała - mam nadzieję, że Bóg ześle mi jakiegoś mężczyznę, ale nie w tym rzecz, bym była zrozpaczona czy potrzebowała pomocy. Doskonale potrafię poradzić sobie z cieknącą rurą czy zepsutym samochodem. Moje życie jest pełne, tyle że chciałabym mieć z kim się nim podzielić. Chodzi mi o stojącego na własnych nogach mężczyznę, z którym spotykałabym się wieczorami. Po całym dniu użerania się z klientami dobrze jest mieć świadomość, że w domu będzie można porozmawiać z człowiekiem, który z zainteresowaniem o tym posłucha. Jednocześnie sama chcę mu dać to samo. Z taką wizją miłości kobieta ta stworzy zapewne bardzo harmonijny związek, a jej wybrańcowi będzie można tylko pozazdrościć. Nic bowiem tak dobrze nie rokuje małżeństwu jak fakt, że obie strony stoją mocno na własnych nogach, że same sobie dają radę w życiu i w najistotniejszych sprawach nie są od nikogo zależne, a dodatkowo chcą jeszcze dzielić swe osobiste zadowolenie z kimś innym. Druga zasada obowiązująca tych, którzy pragną przeciwdziałać umieraniu miłości brzmi więc: "Pielęgnuj własną niezależność". Erik Erickson jest jedną z barwniejszych postaci współczesnej psychologii. Kursuje nieustannie pomiędzy Europą a Ameryką, zajmuje się sztuką oraz psychologią, a choć nigdy nie zadbał o formalne wykształcenie, jest uznawany za jeden z najbardziej wszechstronnych i płodnych umysłów zajmujących się problematyką tożsamości człowieka. Erickson reprezentuje pogląd, że wszelka intymność między dwojgiem osób możliwa jest dopiero na gruncie w pełni ukształtowanej tożsamości. Dopiero człowiek, który dorastając odrywa się ostatecznie od rodziców, osiąga etap rozwoju wewnętrznego umożliwiający "pokonanie strachu przed utratą własnego ego w sytuacjach wymagających zapomnienia o sobie. Na ten nieodzowny dla budowania intymnej więzi warunek wskazywano oczywiście znacznie wcześniej. Przede wszystkim mówił o nim sam Chrystus nakazując nam kochać bliźnich jak samych siebie. Rozwijanie własnej indywidualności Z Chrystusowego przykazania miłości wynika, że aby kochać bliźniego, musimy sami się poznać. Stwarzając nas tak różnymi - ludzkie osobowości są tak samo niepowtarzalne jak linie papilarne - Bóg z cała pewnością pragnął, byśmy tę wyjątkowość rozwijali i by każdy coraz bardziej stawał się zamierzoną przez Niego indywidualnością, Za swej kadencji na stanowisku dyrektora Federalnej Komisji do Spraw Porozumiewania się Nicholas Johnson podzielił się na łamach Saturday Review kilkoma bardzo trafnymi uwagami na temat rozwijania tożsamości: "Musisz odkryć, kim naprawdę jesteś; co sam uważasz za słuszne i najlepsze. Masz nie tylko maszerować w rytmie jakiegoś werbla, ale sam być doboszem. Sam musisz ustalić swój rytm. Musisz wejrzeć w swą duszę i przekonać się, co tam jest. Dobrze byłoby pobyć w tym celu jakiś czas samemu w lesie. Ale wyjazd z namiotem - z różnych zrozumiałych powodów - może nie być w twoim wypadku najwłaściwszym rozwiązaniem. Rzecz nie w namiocie ... Chodzi o to, byś odszukał swoją duszę, kopnął ją, dźgnął kijem, przekonał się, czy jeszcze żyje i zobaczył, w którą pójdzie stronę". Trzeba mieć swoje zasady Oczywiście nie nakłaniam nikogo do ekscentryzmu czy izolowania się od ludzi. (Choć łatwiej zapewne pokochać pogodnego ekscentryka niż kogoś, kto za wszelką cenę pragnie się wszystkim podobać. ) Każdy związek wymaga rozsądnych kompromisów i pewnej elastyczności. Ale z elastycznością też można przesadzić. W kiepskich powieściach niejednokrotnie padają deklaracje typu: "Zrobiłbym dla niej wszystko. Mógłbym oszukać, zabić..." Brzmi to może efektownie, ale wystarczy chwila zastanowienia, by zauważyć, że takie ślepe przywiązanie zdradza człowieka pozbawionego jakiejkolwiek tożsamości. W cenie są raczej ludzie z poczuciem własnej wartości, którzy nigdy nie przekroczą pewnych granic. Jaki jest dokładny przebieg linii wyznaczającej tę nienaruszalną wewnętrzną sferę, nie zawsze wiadomo. Bywa różny u różnych osób i przeważnie podlega ciągłym zmianom. Zdarzają się jednak sytuacje, które ujawniają niezłomność pewnych zasad i przekonań. W znakomitej książce Identity and Intimacy (Tożsamość a bliskość) William Kilpatrick ukazuje życie Tomasza More'a jako dobitny przykład takiej wewnętrznej autonomii. Kwestionując małżeństwo króla Henryka VIII z Anną Boleyn, More świadomie ryzykował życie. Nie był przy tym naiwnym idealistą, lecz doświadczonym prawnikiem doskonale obeznanym ze sztuką kompromisu. Uznanie małżeństwa króla wymagałoby jednak od niego krzywoprzysięstwa, zaświadczenia o czymś, co uważał za sprzeczne z Bożym prawem. W sztuce Roberta Bolta zatytułowanej A Man for All Seasons (Człowiek na każdą pogodę) jest scena, w której Tomasza odwiedza w więzieniu rodzina rozpaczliwie błagając, by ustąpił królowi. Tomasz odpowiada córce: Kiedy człowiek składa przysięgę. Meg, to tak jakby brał samego siebie w dłonie. Jak wodę. (Składa ręce.) Jeśli wówczas rozsunie palce, nie może oczekiwać, że się jeszcze kiedykolwiek odnajdzie. Dalszy ciąg tej historii jest zapewne wszystkim dobrze znany. More stanął przed sądem i został stracony. W przedmowie do swej sztuki Bolt w pięknych słowach mówi o opisywanym przez siebie bohaterze i duszy ludzkiej, która może być niczym twierdza: "Wiedział, od czego zaczynał, i w czym tylko mógł, ustąpił swoim wrogom i swoim bliskim. W obu wypadkach były to znaczące obszary, bo odczuwał zasadny strach i wiele rzeczy było mu drogich ... W końcu jednak zażądano od niego, by ustąpił z tego skrawka, na którym ulokował swą duszę. I wówczas ten giętki, pełen poczucia humoru, bezpretensjonalny, a zarazem subtelny człowiek poddaje się jakiemuś zupełnie pierwotnemu rygorowi i tkwi niewzruszenie w miejscu niczym skała. Nie można poświęcić wszystkiego dla rodziny. Potrzebujemy kogoś, kto jak Tomasz More nigdy nie przekroczy pewnej granicy. Nie chcę żony, która jest gotowa zrobić dla mnie "wszystko". Nie zawsze mogę na sobie polegać i w takich momentach potrzebna mi jest jej wierność czemuś wyższemu niż moja zmienna wizja rzeczywistości. To przywraca mi trzeźwość sądu. Domowa degradacja Rozwinięta tożsamość i indywidualność potrzebna jest partnerom nie tylko w momencie nawiązywania relacji miłosnej, ale przez cały okres jej trwania. Z reguły łatwiej przychodzi to mężczyznom, gdyż od kobiety oczekuje się w naszym środowisku kulturowym zależności. Choćby nawet kiedyś - na przykład w okresie studiów - funkcjonowała jako osoba samodzielna i niezależna, po ślubie często "zostaje zdegradowana" do roli gospodyni domowej. Tradycjonaliści wynoszą pod niebiosa cnoty strażniczki ogniska rodzinnego, żony i matki (i słusznie, bo to pod wieloma względami rzeczywiście chwalebna rola), ale zdecydowanie zbyt wiele "zdegradowanych" kobiet szuka pomocy psychoterapeutycznej, by można było poprzestać na konserwatywnym punkcie widzenia. Alice Rossi w artykule Transition to Parenthood (Przejście na etap rodzicielstwa) pisze, że u wielu kobiet w okresie łączącym wczesne lata dojrzałości z wiekiem średnim obserwuje się zanik dynamiki rozwoju osobowego i poczucia własnej wartości, podczas gdy u mężczyzn - w tym samym czasie konkurujących między sobą i odnoszących sukcesy w świecie pracy - występuje zjawisko odwrotne. Nie są rzadkością kobiety, które - w wystarczającym stopniu niezależne przed ślubem - po piętnastu, dwudziestu latach małżeństwa muszą się od nowa uczyć samodzielności. Psychiatra Genevieve Knupfer przytacza przypadek pięćdziesięciopięcioletniej wdowy, która przed ślubem kilkakrotnie wyjeżdżała sama za granicę, a po śmierci męża nie potrafiła sobie poradzić z załatwieniem paszportu. Nie jest prawdą, że każda kobieta musi dla swego spełnienia i rozwoju pracować zawodowo. Jednak każda powinna pielęgnować jakieś indywidualne zainteresowania regularnie odrywające ją od zajęć domowych. Niebezpieczna stagnacja Innymi słowy mamy tak wobec partnera, jak i samych siebie obowiązek niedopuszczenia do wewnętrznego zastoju. Nie jest dobrze, jeśli nasz małżonek budząc się pewnego ranka po dwudziestu latach wspólnego życia skonstatuje, że przybyło nam tylko zmarszczek, a poza tym jesteśmy tacy, jak zawsze. Wielki angielski kaznodzieja Benjamin Jowett powiedział kiedyś: "To bardzo smutne spotkać się z kimś po dziesięciu latach przerwy i zauważyć, że tkwi dokładnie w tym samym punkcie co kiedyś - nie jest ani łagodniejszy, ani bystrzejszy, ani jakby niczego nowego nie doświadczył, a tylko zesztywniał". Wzajemna bliskość winna zawsze iść w parze z rozwiniętą i rozwijaną u obu stron indywidualnością, ponieważ partner ma prawo oczekiwać, byśmy byli twórczy i ciekawi. Kobiety w biurze często tylko dlatego wydają się mężczyznom bardziej interesujące od żony, że są na bieżąco w różnych sprawach, rozwijają swe talenty, przebywają w stymulującym rozwój otoczeniu, stają wobec różnorodnych wyzwań, podczas gdy żony ulegają intelektualnemu lenistwu poprzestając na lekturze romansideł i śledzeniu wątpliwej jakości seriali. Znałem kiedyś pewnego wykładowcę uniwersyteckiego, którego - choć chodził w dżinsach i kolorowych swetrach, a do tego zawsze był obiektem adoracji ze strony sporej grupki swych słuchaczek - cechowała niezwykła lojalność wobec żony i wierność tradycyjnym wartościom. I nagle po wielu latach przykładnego życia okazało się, że ma zawrotny romans ze studentką. Zjawił się u mnie w momencie, kiedy zdecydował się podjąć walkę i odbudować zrujnowane małżeństwo. Ten człowiek regularnie biegał, grał w piłkę ręczną, uczył się rzeźbić i stale podwyższał kwalifikacje zawodowe. Był czynny i w pełni korzystał z życia. Żona wręcz przeciwnie - przybyło jej dziesięć kilogramów i przestała dbać o swój wygląd. Od kiedy dzieci usamodzielniły się, zabrakło jej jakichkolwiek bodźców do rozwoju. Wieść o romansie męża była dla niej straszliwym wstrząsem. Początkowo odizolowała się jeszcze bardziej, obraziła na cały świat i całymi dniami płakała. Podczas pierwszej rozmowy ze mną była w okropnym stanie. Tego samego wieczoru spotkałem się z jej mężem. Pytałem, czy rzeczywiście studentka ma taką przewagę nad żoną. - Cóż, właściwie nie - odpowiedział. - Obydwie są atrakcyjne, choć różne - jedna blondynka, druga brunetka. Jill jest oczywiście młodsza, ale obie mi się bardzo podobają. Mogę się uważać za szczęściarza - interesują się mną dwie fantastyczne kobiety. Jedyna różnica między nimi polega na tym, że w Jill jest jakby więcej życia. Żona też miała kiedyś otwartą głowę i robiła mnóstwo rzeczy. Jest inteligentna i ja ją naprawdę ciągle kocham. Tylko, że tak się ostatnio zaniedbała: intelektualnie, fizycznie i w ogóle. Codziennie wypija dwie, trzy lampki wina i jest właściwie zamroczona przez resztę wieczoru. Zadziwiające, do jakiej mobilizacji zdolni są ludzie w sytuacji realnego zagrożenia. W dwa tygodnie później żona wykładowcy była kimś zupełnie innym. Wyszczuplała, zrobiła sobie nową fryzurę. Powiedziała mi: - Zrozumiałam, że jeśli chcę być atrakcyjna dla Billa, muszę się rozwijać. Nie wiem, jak do tego doszło, ale ja przespałam te dwa ostatnie lata. Nie przestałam kochać Billa, natomiast przestałam szanować samą siebie! A przecież świat jest taki wielki i wspaniały. Tyle w nim do zobaczenia i do zrobienia. Jak widać, żona, która na powrót zaczyna interesować się życiem, sama przez to staje się bardziej interesująca. Mój znajomy wykładowca zakochał się powtórnie we własnej małżonce, zerwał ze studentką i jest teraz bardzo szczęśliwy. Potrzeba tworzenia Nie jest więc prawdą, że odrębne sfery zainteresowań małżonków szkodzą ich wzajemnej więzi. Odkrycie i rozwijanie swoich talentów i preferowanych aktywności - oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji - może być wielkim darem dla partnera. Bóg zaszczepił w nas potrzebę. tworzenia. Erik Erickson nazywa to "produktywnością" człowieka. Matki wychowujące małe dzieci mają aż nadto sposobności ku temu, by tę potrzebę zaspokoić. Gdy jednak dzieci dorastają, powstaje pustka, która domaga się wypełnienia. Dr Neil Warren, dyrektor Fuller Graduate School of Psychology powiedział kiedyś: "Moja żona najbardziej podoba mi się w chwilach, kiedy coś sprawia jej osobistą satysfakcję. Najszczęśliwszy jestem z nią wtedy, kiedy ona sama jest szczęśliwa i zadowolona". Zbyt wielka zażyłość Ciekawe, że zbyt wielka zażyłość z partnerem może odbić się negatywnie na poczuciu własnej wartości, a co za tym idzie również na więzi partnerskiej. - Nie pojmuję - skarżył mi się kiedyś pewien mąż. - Do najgorszych kłótni dochodzi między nami po cudownych weekendach we dwoje. Dlaczego po kilku dniach w jakimś pięknie położonym hotelu, po wspaniałych zbliżeniach i mnóstwie wspólnych rozrywek kłócimy się do upadłego? Powodów może być wiele, ale w takich konfliktach często dochodzi do głosu potrzeba samotności. Jedna lub obie strony podświadomie domagają się w ten sposób niezbędnej przestrzeni. I rzeczywiście. W tydzień później usłyszałem od jego żony: - Od ślubu jesteśmy jak papużki-nierozłączki. Ile razy zapowiadam, że następnego dnia idę rano pobiegać, Bob nastawia sobie budzik, żeby pójść ze mną. A ja czasem mam ochotę pobiegać sama! Ta para nie uniknie kłopotów, jeśli nie zdoła dojść do porozumienia co do właściwych proporcji pomiędzy wzajemną bliskością a zaspokajaniem potrzeby samotności. Khalil Gibran powiada, że nie powinniśmy "narzucać pęt swej miłości" pozwalając raczej, by "falujące morze powstało między brzegami naszych dusz". (Khalil Gibran, Prorok, tłum. Teresa Truszkowska, Kraków, 1981, s. 13.) Małżeństwo nie oznacza ścisłej łączności we wszystkim i oddziaływania na każdą sferę życia partnera. Niektórzy potrzebują przez pół godziny posiedzieć rano samotnie nad filiżanką kawy. Lekarz Palu Tournier uchodzi za mistrza małżeńskiej miłości, a jednak grubym murem oddziela się od wszystkich na czas codziennego godzinnego spotkania z Bogiem. Wydawałoby się, że prośba pacjenta czy rodziny powinna go od czasu do czasu odwieść od tego czasu skupienia. Ale nie. Tournier twierdzi, że po to, aby móc kochać, człowiek musi mieć czas na wyciszenie i sam na sam z Bogiem. Oczywiście i z samotnością nie wolno przesadzić. Wiele małżeństw rozpadło się właściwie dlatego, że mąż i żona spędzali ze sobą za mało czasu. Musimy szukać "złotego środka". Jak to swego czasu podsumowała znana telewizyjna para: - Nie wiem, co robić - skarży się płaczliwie Charlie. - Czasami czuję się straszliwie samotny, a czasami chcę być zupełnie sam! - Spróbuj połączyć jedno z drugim. I pięć centów za radę się należy - odpowiada konkretna jak zawsze Lucy. Krąg przyjaciół Strategia ukierunkowana na wzmocnienie poczucia własnej wartości, a co za tym idzie i wzajemnej więzi w małżeństwie, powinna więc polegać między innymi na rozszerzaniu kręgu przyjaciół czy, jak się wyraził Samuel Johnson, utrzymywaniu pozamałżeńskich przyjaźni "w stanie używalności". I w tej sferze część działań należy podejmować indywidualnie. W sztuce przyjaźni (Alan Loy McGinnis, Sztuka przyjaźni, Warszawa, "Vocatio", 1992) pisałem o tym, że bardzo często popełniamy fatalny błąd polegający na porzuceniu starych przyjaciół u stóp ołtarza, tak jakby od momentu ślubu mogły nas interesować wyłącznie znajomości z innymi parami małżeńskimi. Tymczasem szanse na to, że w gronie czworga osób każdy każdemu przypadnie do gustu nie są wcale duże, a fakt, że mąż czy żona nienajlepiej dogaduje się z dotychczasowymi przyjaciółmi małżonka, nie powinien być powodem do zerwania starych więzi. Każdą wspólną przyjaźnią z inną parą małżeńską należy się oczywiście cieszyć, ale żadne z małżonków nie powinno mieć wyrzutów sumienia w związku z utrzymywaniem na własną rękę dawnych znajomości, jeśli kontakty te działają na niego relaksująco i zaspokajają określone potrzeby. Z pewną nieufnością podchodzę do wypowiedzi w rodzaju: "Żona jest moim najlepszym przyjacielem. Mogę jej powiedzieć wszystko i dlatego nie potrzebuję nikogo innego". Zgoda, małżonek powinien być najlepszym przyjacielem, ale nie jedynym. Nie można w jednej tylko osobie szukać zaspokojenia wszystkich potrzeb emocjonalnych, bo takie nierealistyczne oczekiwania nadmiernie obciążają relacje małżeńskie. Przyjaźniąc się we właściwy sposób z wieloma osobami człowiek rozszerza swoje horyzonty i wraca do domu bardziej zadowolony. Znacznie łatwiej kochać żonę czy męża w takim właśnie stanie ducha. Wzajemne uzupełnianie się Miłość możliwa jest między ludźmi bardzo różnymi wtedy, gdy wnoszą oni do związku wzajemnie uzupełniające się cechy. Ariel Durant zmarła po 68 latach małżeństwa ze słynnym dr Willem Durantem. Ten ostatni miał wówczas 96 lat i przebywał na oddziale intensywnej terapii w Cedars-Sinai Hospital. Podobno nie został poinformowany o śmierci żony, ale Jack Smith spekulował na łamach jednej z gazet, że prawdopodobnie wyczuł jej odejście i "był zdania, że nie powinna bez niego udawać się w tak daleką drogę". W każdym razie zmarł w dwa tygodnie później. Poznaliśmy Durantów na przyjęciu z okazji ukazania się jakiejś książki. Byli już oni wówczas bardzo znaną parą i niezwykle zależało mi na tym, aby przyjrzeć im się z bliska i zobaczyć, jak się do siebie odnoszą. Will okazał się zaskakująco niskim mężczyzną z pięknym siwym wąsem. Ona, jeszcze mniejsza, wyglądała mu zza ramienia niczym wścibski ptaszek. Wszystkim obecnym znana była opowieść o ich ślubie, na który pani Kurant przyjechała z Haremu na wrotkach i ukazała się oczom narzeczonego "czerwona i spocona, z rozdartą pończochą, stłuczonym kolanem" oraz wrotkami zwisającymi z ramienia. On miał lat dwadzieścia siedem, ona piętnaście. Wiele osób twierdziło wówczas, że tak niedorzeczny związek nie ma najmniejszych szans. Rzeczywiście bardzo się między sobą różnili tak wiekiem, jak i temperamentem. On doktoryzował się właśnie na uniwersytecie Columbia. Podczas wielkich uczelnianych uroczystości Arie nie czuła się najlepiej występując w skromnym stroju wśród wymuskanych absolwentów i ich strojnych, wykształconych sympatii. Will jednak zawsze powtarzał jej, że jest tym, co go najlepszego mogło spotkać w życiu. I nie pomylił się. Choć Arie nigdy nie zadbała o formalne wykształcenie, w dniu, kiedy ją po raz pierwszy zobaczyłem, miała na swym koncie cztery doktoraty honoris causa. Jej wkład badawczy i twórczy był na tyle istotny, że figuruje jako współautorka pięciu ostatnich tomów monumentalnego dzieła Willa Kuranta pt. The Story o Civilization (Historia cywilizacji). Miło ich sobie wyobrazić - małżonków z sześćdziesięcioletnim stażem - pracujących wspólnie w domowej bibliotece nad jakimś wiekopomnym dziełem. Jedna z tajemnic tej, jak się okazało, niezrównanej kombinacji osobowości polegała na tym, że żadna ze stron nie zrezygnowała z własnej indywidualności i na swój specyficzny sposób wzbogacała wspólny związek. W niedługi czas po złotym weselu Durantowie rozpoczęli pracę nad swą Dual Autobiography (Podwójną autobiografią). Ta książka, której kolejne rozdziały pisała na przemian to jedna, to druga strona, jest dwugłosem na temat wspólnego życia. Wspominając początkowy okres znajomości Arie wyznaje, że często zastanawiała się, w jaki sposób ona "biedna, żydowska dziewczyna nie mająca do zaoferowania nic poza własnym ciałem i chętnym, lecz kiepsko wyposażonym w wiedzę umysłem" mogła wzbudzić zainteresowanie wybitnego naukowca. Will odpowiada: "Powiem ci, Arie. Zagrzebałem się w książkach, a ty przyszłaś do mnie niczym powiew życia ... Zakochałem się w twoich krągłych ramionach, zgrabniutkich nogach, potarganych włosach, w twoich roześmianych oczach i podskakujących piersiach. Zakochałem się w twoim żywym i bystrym umyśle tak spragniony, by się rozwijać, uczyć, rozumieć". Patrząc na tych dwoje kruchych ludzi, widząc, jacy na przestrzeni wspólnie przeżytych lat stali się niezależni, a jednocześnie, jak czule się do siebie odnoszą, łatwo było uwierzyć, że miłość może trwać wiecznie. Motto: Pielęgnuj własną niezależność Motto: Drzwi do szczęścia otwierają się na zewnątrz. Soren Kierkegaard Niebezpieczeństwo bycia dla siebie najważniejszym Miłość stygnie z upływem lat między innymi na skutek rosnącej obojętności, której co gorsza często towarzyszy coraz większe skoncentrowanie na samym sobie. Art Sueltz w książce Life at Close Quarters (Samo życie) przedstawił ten powszechny małżeński problem w parodystycznej ewolucji reakcji męża na przeziębienie żony: "Rok po ślubie: Moja kruszynka pociąga nosem! Jedziemy do szpitala porządnie się zbadać! To przez to kiepskie odżywianie, musimy jeść więcej warzyw i owoców. Dwa lata po ślubie: Nie podoba mi się ten twój kaszel, kochanie. Wezwałem doktora Millera; zaraz tu będzie. A teraz zrób to dla mnie i połóż się do łóżka. Trzy lata po ślubie: Może byś się jednak położyła. To by ci dobrze zrobiło. Przyniosę ci coś do jedzenia. Jest jakaś zupa? Cztery lata po ślubie: Bądź rozsądna! Jak nakarmisz dzieci i pozmywasz, kładź się natychmiast do łóżka! Pięć lat po ślubie: Weźże aspirynę! Sześć lat po ślubie: Nie mogłabyś sobie przepłukać czymś gardła zamiast tak siedzieć i skrzypieć jak stara szafa? Siedem lat po ślubie: Przestań z tym kichaniem! Chcesz mnie zarazić, czy co?" W poprzednim rozdziale mowa była o tym, że miłość zamiera, gdy partnerzy zaniedbują swój indywidualny rozwój i tracą poczucie własnej wartości. Obecnie przedmiotem naszego zainteresowania będzie druga skrajność - karykaturalne zaabsorbowanie samym sobą charakterystyczne dla ludzi stawiających swoje "ja" na piedestale. O ile brak indywidualności istotnie upośledza zdolność kochania i bycia kochanym, o tyle sytuacja ludzi zainteresowanych wyłącznie własną osobą jest jeszcze gorsza. Choć zabrzmi to jak truizm, wiele małżeństw rozpada się po prostu na skutek egoizmu jednego lub dwojga partnerów. Jest nadzieja, że fala skoncentrowania na sobie, jaka przetoczyła się przez społeczeństwo Zachodu w ostatnim dziesięcioleciu, zacznie wreszcie opadać. Wokół plącze się już bowiem zbyt wielu poranionych rozbitków, którzy nie tak dawno jeszcze oświadczali swoim rodzinom i światu, że "teraz mają zamiar dla odmiany zająć się sobą". Ludzie ci dość szybko przekonywali się jednak, że taka orientacja życiowa kończy się wielkim osamotnieniem i że sensu ludzkiej egzystencji nie da się sprowadzić do kontemplacji własnego pępka. Piewcami tego wykolejonego indywidualizmu byli psychologowie-populiści, tacy jak Robert Ringer czy Fritz Perls. Tytuły książek Ringera - Looking Out for Number One (Kto jest najważniejszy) i Winning Through Intimidation (Zwycięstwo przez zastraszenie) - awansowały do rangi kulturowych haseł współczesnej cywilizacji amerykańskiej. Wyzywające credo Fritza Perlsa zdobi Ściany poczekalni setek amerykańskich poradni psychoterapeutycznych uświadamiając pacjentom "prawdziwy" sens miłości: "Ja mam swoje sprawy i ty masz swoje sprawy. Ani ja nie jestem po to, aby spełnić twoje oczekiwania, Ani ty nie jesteś po to, aby spełnić moje. Ty to ty, a ja to ja. I jeśli przypadkiem spotkamy się, będzie cudownie. A jeśli nie, to nic się na to nie da poradzić". Taki hołdujący wyłącznie własnym upodobaniom styl życia ma zapewne swoje zalety, ale jego zwolennicy powinni powstrzymać się od małżeństwa i wydawania na świat dzieci. Nie sądzę, by z filozofii dr Perlsa wynikło wiele dobrego dla żony i dwojga dzieci, które gdzieś zostawił po drodze. Arogancja nie da się pogodzić z miłością. Często jest interesująca - Fritz Perls nigdy nie był nudny - ale w istotny sposób upośledza zdolność kochania. Problem pychy Zapatrzenie w siebie określano kiedyś mianem pychy. Wydaje mi się, że warto dzisiaj wrócić do tego pojęcia. W teologii pycha zawsze uważana była za największy grzech i źródło wszelkich innych grzechów. Przypatrując się w poradni ludziom, którzy rozstają się z małżonkiem w imię "samorealizacji" siejąc przy tym wokół straszliwe spustoszenie, dochodzę do wniosku, że dawniejsi teologowie mieli wiele racji. Już z samej natury człowiek ma skłonność do zbytniego koncentrowania się na sobie. Tak więc agitacja ze strony Ringera i Perlsa ukierunkowana na wzmocnienie tej tendencji była całkowicie chybiona. Przekraczanie samego siebie Jedną rokującą nadzieję drogą jest przekraczanie samego siebie. Aby żyć pełnią życia musimy zarazem zaakceptować, jak i przekroczyć siebie. Viktor Frankl, żydowski psychiatra więziony podczas wojny w hitlerowskim obozie koncentracyjnym, wyznaje, że siłę do życia w tych nieludzkich warunkach dawał mu duchowy obraz żony, który był dla niego w jakiś sposób realniejszy od obozowej rzeczywistości. Dlatego Frankl często pyta borykających się z różnorakimi problemami pacjentów, dla kogo dźwigają swe ciężary. Twierdzi, że dopiero wtedy, gdy zaczynają żyć nie dla siebie, a dla kogoś innego, mają szansę odnaleźć szczęście. Jezus, choć nigdzie nie każe gardzić samym sobą, nie nawołuje też - jak to czynią niektórzy psychologowie nurtu humanistycznego - do uwielbiania samego siebie. Mamy zawsze zwracać oczy duszy ku wyrazistej wizji Ojca ("Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem") i przekraczać samych siebie poprzez umiłowanie bliźniego ("Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego" Mt 22, 37-39). W jaki sposób te dwie zasady mogą nam praktycznie pomóc lepiej kochać małżonka i zapobiec wygaśnięciu romantycznej miłości? Po prostu przez fakt, że będziemy odnosić się do potrzeb partnera przynajmniej z takim samym zainteresowaniem jak do własnych. Nie znam żadnego sprawdzającego się w miłości człowieka, który nie miałby w sobie nadzwyczaj rozwiniętej wrażliwości na potrzeby drugiej strony, regularnie ich nie odnotowywał i nie wyciągał praktycznych wniosków ze swych obserwacji, również przy wykorzystaniu własnej intencji. Oto więc trzecia zasada dla tych, którzy nie chcą przeżyć śmierci miłości: "Staraj się, aby potrzeby twoje i współmałżonka, były równomiernie zaspokajane". Przyjaźnię się z małżeństwem dwojga wielkich indywidualistów, którzy od trzydziestu dziewięciu lat z doskonałym skutkiem zabiegają wzajemnie o swoje szczęście. Dr Dean Foster wykłada na uczelni wojskowej i jest jednym z największych ekscentryków jakich zna świat. Robi skandaliczne uwagi zupełnie obcym osobom i zawsze pracuje nad dziesięcioma projektami badawczymi jednocześnie. Trudno o lepszy okaz niezależności i samodzielności. Tego typu ludzie, dniami i nocami przesiadujący w laboratoriach, przeważnie nie sprawdzają się w małżeństwie. Jednak Dean i Maxine tworzą niezwykle zgraną parę. Ogromna w tym zasługa posuniętej do granic możliwości tolerancji, a jaką Maxine odnosi się do swego męża-geniusza. Z drugiej strony Dean troszczy się o jej potrzeby tak jak o własne. Maxine maluje i Dean na bieżąco śledzi u niej przypływy i odpływy artystycznego natchnienia. Maxine może tygodniami nie brać pędzla do ręki, ale ilekroć wraca jej chęć malowania, Dean wie o tym, choć często nie pada na ten temat ani jedno słowo. Jest to czas, kiedy Maxine wyjeżdża ze sztalugami w jakąś malowniczą okolicę. Kiedy ich bliźnięta wymagały jeszcze opieki, Dean odstępował od swoich zawodowych planów i cały dzień spędzał borykając się z dziećmi i pieluchami. Niejednokrotnie widziałem, jak nie zwracając uwagi na protesty żony dosłownie wypychał ją za drzwi z całym malarskim ekwipunkiem. Liczyło się tylko to, aby Maxine mogła malować. Niekiedy wyjeżdżają razem, a wtedy Dean nosi za żoną pudło z farbami i sztalugami albo przygląda się bacznie jej artystycznym poczynaniom. Wybrałem się kiedyś z nimi na taką wyprawę i Dean dał mi wtedy lekcję koncentracji. Był całkowicie zaabsorbowany pracą żony - takim go sobie wyobrażam w laboratorium badawczym - i najwyraźniej cieszył się każdym udanym pociągnięciem pędzla. Dean jest przykładem zupełnie niezależnego, bardzo aktywnego życiowo człowieka, który w kontaktach z żoną potrafi przekroczyć samego siebie i z wielkim upodobaniem tańczyć pod jej dyktando. Dla Maxine to najlepsza inspiracja. Jak poznać potrzeby partnera Dean ma dobroczynny wpływ na żonę, ponieważ doskonale zna jej potrzeby. Poznawanie duszy swojej żony kosztowało go z pewnością nie mniej wysiłku niż wnikanie w naukowe zawiłości, z którymi ma do czynienia w laboratorium badawczym. Niestety, nie każdy chce zdobyć się na ten wysiłek. Swego czasu rozmawiałem z młodym człowiekiem, któremu coś się nie układało z poślubioną niedawno kobietą. - Dobrze zna pan żonę? - zapytałem. - A kto zna kobiety? - zapytał w odpowiedzi wzruszając ramionami. Poinformowałem go, że poznawanie kobiety nie różni się istotnie od gromadzenia danych w jakiejkolwiek innej dziedzinie. Tak się złożyło, że mój rozmówca zawodowo trudnił się wyceną nieruchomości. Ponieważ jego praca polegała na zdobywaniu informacji, zachęciłem go, by te same zasady zastosował w celu lepszego poznania żony. W miesiąc później, podczas wspólnego lunchu z niejakim zdumieniem zauważyłem, jak dosłownie potraktował tę sugestię. Najwyraźniej uderzyłem we właściwą strunę, bo przystąpił do gromadzenia informacji o żonie z takim entuzjazmem, jakby chodziło o wieżowiec. Rozmawiał z rodziną o jej dzieciństwie: o środowisku, w którym wzrosła, i o tym, jak była wychowywana. Dotarł do jej znajomych i przyjaciół wypytując o preferencje żony, aby zapoznać się dokładnie z jej pracą w domu i przy dziecku, a także aby posłuchać wykładów, na które uczęszcza na uczelni. Wieczorami zwracał uwagę na to, co żona lubi czytać i oglądać w telewizji. Jednym słowem chcąc zrozumieć najbliższego człowieka całkowicie zanurzył się w jego życiu. Eksperyment przyniósł oczekiwane rezultaty, a zainteresowanie męża sprawiło młodej małżonce ogromną satysfakcję. Uszczęśliwiaj kochaną osobę Powyższe rozważania prowadzą oczywiście wprost do tego, co jest istotą miłości - do pragnienia uszczęśliwienia kochanej osoby. O miłości świadczy bowiem najpewniej fakt, że nasze myśli i plany koncentrują się wokół tego, jak uszczęśliwić partnera. Doskonałą ilustracją takiej postawy jest wypowiedź pewnego mojego znajomego, który zakochał się we wspaniałej, emanującej energią i zmyśłowością kobiecie: - Kiedy myślę o niej, nie chodzi mi zasadniczo o seks, choć i on odgrywa swoją rolę. Przede wszystkim pragnę ją uszczęśliwiać. Wyobrażam sobie, jak w jesienny dzień spracerujemy Piątą Aleją, jak kupuję jej gorącego precelka u ulicznego sprzedawcy, a potem patrzę na błogi wyraz jej oczu, kiedy go zjada ze smakiem. To właśnie znaczy dla mnie miłość - robić to, co ją uszczęśliwia. Kto kiedykolwiek prawdziwie kochał, prawdopodobnie zna owo przemożne pragnienie uszczęśliwiania kochanej osoby nawet kosztem własnych wyrzeczeń. Wyrzeczenia przestają być istotne, bo człowiek czerpie szczęście ze świadomości, że sprawia drugiemu przyjemność. Ktokolwiek przeżywa takie stany, doświadcza nie tylko jednego z największych możliwych w tym życiu uniesień, lecz również w sposób doskonały realizuje zasady etyki chrześcijańskiej, w imię miłości drugiego przekracza samego siebie. Dbaj o szczęście partnera Zauważam, że ludzie cieszący się darem nie stygnącej miłości zwracają bacznie uwagę na specyfikę potrzeb swojego partnera. Doskonale wiedzą, co sprawia przyjemność kochanej osobie i są gotowi wiele zrobić, aby jej tę przyjemność udostępnić, nawet wówczas, gdy nie wiąże się bezpośrednio z ich własną osobą. Fakt, że żona przeżywa wspaniale seks z mężem, jest również dla niego źródłem satysfakcji. Trochę inaczej jest jednak wówczas, gdy żona czerpie przyjemność z aktywności nie związanej z osobą męża. Dr Edward Danks jest pastorem prezbiteriańskim w Darien w stanie Connecticut, człowiekiem na wskroś racjonalnym, który nigdy nie działa i nie mówi bez namysłu. Dlatego chyba między innymi jest prezbiterianinem. Ze swoim poczuciem tego, co stosowne i sensowne, mógłby się ze względów poznawczych zainteresować bardziej spontanicznym czy entuzjastycznym przeżywaniem chrześcijaństwa, ale na pewno nie czułby się dobrze w roli przywódcy wspólnoty charyzmatycznej. Zapytałem go kiedyś, co myśli o ruchu zielonoświątkowym, oczekiwałem starannie przemyślanej krytyki jego założeń, ale w zamian tego usłyszałem: "Dla ruchu charyzmatycznego muszę być tolerancyjny, ponieważ sypiam z charyzmatyczką". Potem opowiedział mi o doświadczeniu chrztu w Duchu Świętym, jakie stało się udziałem jego żony, Barbary. Choć w dalszym ciągu nie był przekonany do mówienia językami, cieszył się, ilekroć widział żonę w tym szczęśliwą. Pomyślałem, że w jego sytuacji, prawdopodobnie zareagowałbym tak, jak większość mężów reaguje na aktualnego bzika żony - byłbym przeciw. Tłumaczyłbym jej, że czeka ją niechybny zawód, kiedy z upływem czasu mnie pierwsze oczarowanie. Odwodziłbym od angażowania się. W gruncie rzeczy zaś byłbym po prostu niezadowolony, że znajduje szczęście poza mną. Ed zachował się inaczej. Choć entuzjazm charyzmatyków był dla niego absolutną egzotyką, zachęcił żonę do zaangażowania. Nie tylko jej nie odwodził od pełniejszego uczestnictwa w ruchu zielonoświątkowym, ale nawet to aktywnie i skutecznie wspierał. Za jego namową Barbara wzięła udział w ogólnokrajowym zjeździe charyzmatycznym. Potem oboje sprawowali pieczę nad lokalną konferencją zielonoświątkowców, dla której otworzył podwoje swojej kaplicy. Dlaczego? Ponieważ Edward kocha żonę i, wszystko, co jej służy, uważa za rzecz wartą zachodu. Świadomie czy nieświadomie realizuje w ten sposób zasadę psychologa Williama Jamesa: "Pozwól drugiemu na jego własne szczęście, o ile tylko nie sprzeciwia się ono stanowczo twojemu". W ostatnich rozdziałach mowa była o dwóch zgubnych dla miłości skrajnościach. Jedną określiliśmy jako brak nieodzownej indywidualności prowadzący do neurotycznego uzależnienia. Druga polegała na aroganckim zapatrzeniu w samego siebie. Między tymi postawami jest taka różnica jak pomiędzy Woody Allenem z jego "Przepraszam, że żyję" a Mohammedem Ali ryczącym: "Ja jestem królem!". Gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami leży złoty środek. Na ten właśnie punkt równowagi zdaje się wskazywać pozornie tylko prosta odpowiedź największego znawcy ludzkiej duszy, Jezusa, kiedy zapytano Go o najważniejsze przykazanie. Jezus wymienił dwa: po pierwsze kochać Boga nade wszystko, po drugie kochać bliźniego jak samego siebie. Idąc za pierwszym przykazaniem postrzegamy własną osobę z prawidłowej perspektywy. Człowiek wierzący nie może ani wynosić się nad innych, ani czuć się od nich gorszy. Paradoks drugiego przykazania polega na tym, że najpełniej odkrywamy samych siebie kochając innego człowieka. Motto: Staraj się, aby potrzeby twoje i współmałżonka były równomiernie zaspokajane Motto: W najważniejszym ze wszystkich świecie rodzinnych relacji są słowa niemal tak magiczne jak słynne "Kocham cię". Brzmią one: "Może masz rację". Oren Arnold Kochać i negocjować Wszystkim nam znane są przypadki rodzin całymi latami żyjących w stanie stabilnej równowagi, w których ni stąd, ni zowąd wszystko ulega nagłemu rozchwianiu, zaczyna się łamać i rozpadać jakby pod działaniem jakiejś niezwykłej odśrodkowej siły. Później często okazuje się, że przyczyną były szybkie zmiany w zakresie potrzeb psychicznych jednego z partnerów, za którymi drugi zupełnie nie nadążał. Rozpatrzmy taką sytuację na przykładzie małżeństwa, w którym mężczyzna pije nałogowo. Oczywiście wzajemne relacje są w opłakanym stanie i wszyscy dziwią się, że ona z nim jeszcze wytrzymuje. Zwykle jednak kobieta czerpie z całej sytuacji jakąś satysfakcję. Niewątpliwie poświęca się, ale niekoniecznie i nie do końca za darmo. Załóżmy jednak, że mąż podejmuje skuteczną walkę z nałogiem. Przestaje pić, a w związku z tym ona przestaje być męczennicą. W tym momencie, o ironio!, nierzadko dochodzi do rozwodu. Powód? Wzajemna relacja nie zdążyła się na czas zrównoważyć. A oto inny przykład. Jedna ze stron - powiedzmy żona - ma zdecydowaną nadwagę. Owa otyłość została swego czasu uwzględniona - być może nieświadomie - jako element równowagi w związku. Kobieta taka w przeświadczeniu, że powinna wyrównać mężowi niedostatki swej aparycji, często próbuje zyskać sobie miłość przez uległość. Załóżmy jednak, że po jakimś czasie udaje jej się schudnąć. Wygląda wspaniale. Strategia streszczająca się w formule: "Siedź cicho, bo możesz go stracić" przestaje być aktualna. W jej miejsce pojawia się poczucie własnej wartości, świadomość swoich praw i gotowość do przemawiania własnym głosem. Wzajemna relacja musi ulec daleko idącym przeobrażeniom. Nie każda para wytrzymuje tempo tych zmian i w rezultacie często dochodzi do rozstania. Potrzeby się zmieniają Większość związków zasadza się na obopólnym domniemaniu, że spełnione w nim zostaną określone potrzeby stron. Dane na temat potrzeb partnera tracą jednak z czasem na aktualności. Oczywistym błędem jest zakładać, że dzisiaj potrzebuje on dokładnie tego samego, co przed dziesięciu laty. Kobieta, której kiedyś w zupełności wystarczało prowadzenie domu i wychowywanie dzieci, może mieć teraz zupełnie inne pragnienia. Podobnie z typowego dla młodej męskiej psychiki kultu własnej siły może w średnim wieku pozostać bardzo niewiele. Dojrzalszemu mężczyźnie nie będzie już tak bardzo zależało na własnej niezależności i osiągnięciach. Wielu psychiatrów wskazuje na fakt, że w niezwykle ważnym dla rozwoju osobowego wieku średnim dochodzi niejako do krzyżowania się potrzeb męskich i żeńskich: kobieta dojrzewa do penetracji zewnętrznego świata i odciśnięcia na nim swego piętna, podczas gdy mężczyzna - zmęczony współzawodnictwem i osiąganiem celów - ciąży ku domowi i pragnie rozwijać opiekuńczy, bardziej kobiecy aspekt swej osobowości. O "kryzysie wieku średniego" pisze się ostatnio chyba aż za wiele, jednak z moich doświadczeń w pracy z małżeństwami wynika, że śledzenie właściwych temu okresowi życia zmian u partnera jest sprawą pierwszorzędnej wagi. Codzienne zajęcia, niegdyś wykonywane z lekkością, zaczynają coraz bardziej ciążyć. Posłużmy się najprostszym przykładem odpowiedzialności za uiszczanie rachunków. Swego czasu małżonkowie ustalili, że należy to do obowiązków męża. Żonie było wszystko jedno, a mąż czuł się dobrze w tej odpowiedzialnej roli i tak też zostało. Pięć lat później jednak ilekroć ma usiąść do wypisania przekazów i czeków jest najwyraźniej naburmuszony. Wydawałoby się, że sygnał jest wystarczająco czytelny i czas zastanowić się nad nowym podziałem obowiązków. Żona jednak - pewna, że doskonale zna męża - nie bierze tej irytacji poważnie: mąż sam przecież chciał opłacać rachunki. Taka sytuacja może doprowadzić do poważnego konfliktu, mimo iż żona chętnie podjęłaby się tego obowiązku, gdyby wiedziała, jak uciążliwy stał się on dla jej partnera. Winę za ewentualny konflikt ponoszą oboje. Żona za to, że nie dociekała powodu zdenerwowania męża, mąż za to, że nie potrafił powiedzieć: "Kochanie, mam już dość siedzenia nad książeczką czekową i całej tej papierkowej roboty. Zdaje się, że stąd są te moje comiesięczne pretensje o to, ile w tym domu wydaje się pieniędzy. Może dla odmiany ty byś się tym teraz zajęła?" Niewykluczone, że trzeba będzie odwzajemnić się przejęciem którejś z czynności dotychczas zarezerwowanych dla żony. Pewne znane mi małżeństwo było tak niezadowolone z podziału obowiązków, że zdecydowało się na radykalne odwrócenie pewnych ról. Teraz on robi zakupy i gotuje, a ona wykonuje prace gospodarcze i zmywa. Taki układ będzie dla wielu par nie do przyjęcia, ale ważny jest nie tyle konkretny podział czynności, ile fakt, że małżonkowie szczerze mówią, co lubią, a czego nie znoszą, i dopuszczają możliwość zmian. Oczywiście nie może być tak, że jedna strona robi to, co lubi, a druga musi wziąć na siebie całą resztę. Codzienne życie z drugim człowiekiem wymaga ciągłych kompromisów i nie znam dobrego małżeństwa, w którym oboje partnerzy nie podejmowaliby ochoczo również tego, co im nie w smak. Mój wywód miał tylko wskazać na to, że potrzeby małżonków zmieniają się, w związku z czym należy na bieżąco negocjować układ zapewniający jak najpełniejsze ich zaspokojenie. Tym samym stajemy wobec zasady czwartej: "Regularnie negocjuj z partnerem na temat obustronnych świadczeń". Kojarzące się z transakcją pojęcie negocjacji może się wydać w kontekście miłości nie na miejscu. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że dobrze do siebie nawzajem dostosowani partnerzy potrafią na bieżąco - często bezwiednie i nieświadomie - korygować chwilowy brak równowagi w związku. W momencie, gdy jedna strona zaczyna otrzymywać więcej niż dawać, następuje automatyczna korekta. Ludzie z reguły zakochują się w sobie dlatego, że druga osoba potrafi wyjść naprzeciw ich zasadniczym potrzebom. I na początku jest im ze sobą cudownie. Realizują swoje potrzeby seksualne i czują się szczęśliwi jak nigdy przedtem. Załóżmy jednak, że mają już za sobą osiem lat małżeństwa. On ciągle ją kocha, ale nie jest do końca zadowolony z życia. Ciąży mu dotychczasowa praca i chciałby przenieść się do Oregonu, gdzie mógłby dostać inną posadę. Ona nie lubi tamtejszej dżdżystej pogody, a myśl o sprzedaniu domu i postawieniu przyszłości na jedną kartę napawa ją przerażeniem. Poza tym ciężko by jej było rozstać się z mieszkającymi opodal rodzicami. Oto dwa zestawy potrzeb na drodze ku nieuchronnej kolizji. Atmosfera zagęści się jeszcze, gdy okaże się, że na razie nie stać ich na powiększenie rodziny. Kiedy wynika sprawa przeprowadzki do Oregonu, ona nie wspomina o dzieciach, ale jej niechęć do zmiany miejsca zamieszkania w dużej mierze zasadza się na domniemaniu, że musiałaby na nie czekać jeszcze dłużej. Przeprowadzka staje się jedną z tych spraw, o których nie potrafią ze sobą rozmawiać. Jego niechęć do aktualnej pracy rośnie. W drodze do domu coraz częściej wstępuje do baru na kilka piw. W domu z reguły wypija jeszcze kilka i zasypia rozłożony na podłodze przed telewizorem. Ona czasami go budzi, a czasami zostawia w tym stanie i idzie do sypialni sama. Nie współżyją już ze sobą tak często i namiętnie jak kiedyś. On utył i w tych momentach wstydzi się trochę swego brzucha. Impas w życiu seksualnym odbija się z kolei negatywnie na jej poczuciu własnej atrakcyjności. Wzajemne relacje stopniowo ulegają rozkładowi. Doradca małżeński powinien zidentyfikować problem przeprowadzki i związanego z nim braku porozumienia jako zasadnicze źródło trudności i uraz. Najbardziej zadziwiające jest to, że sprawa wyjazdu nigdy nie została przedyskutowana w sposób umożliwiający choćby wybadanie, czy kompromis jest możliwy. On mówił o tym zawsze półgębkiem nie dając jej odczuć, jak bardzo uprzykrzyło mu się obecne zajęcie. Ona uśmiechała się tylko i zmieniała temat. Wtedy on czuł się dotknięty i milknął. Ona żyła dalej całkowicie nieświadoma tego, jak bardzo zależy mu na zmianie posady. Kiedy jednak sprawa została poruszona podczas spotkania z przyjaciółmi, on o dziwo zareagował bardzo nerwowo. Jak sobie radzić z konfliktami? Tylko na drodze negocjacji i kompromisu. W opisanej wyżej sytuacji żona nie oponowałaby pewnie aż tak przeciw przeprowadzce, gdyby mąż zgodził się na to, aby zadomowiwszy się trochę w Oregonie mieli zaraz dziecko. A może w ogóle zrezygnowałby z wyjazdu, gdyby udało mu się na miejscu znaleźć inną pracę. O takim rozwiązaniu nie wspomniał z obawy, że żona uzna go za słabeusza. Nie ma prostej. ogólnej recepty na wszystkie sytuacje konfliktowe. Ich pomyślne rozwiązywanie zawsze jednak wiąże się z regularnym dzieleniem się z partnerem swymi marzeniami i frustracjami, uważnym śledzeniem zachodzących w nim zmian i rzeczywistym wysiłkiem mającym na celu maksymalne zbliżenie obu stanowisk. Równość jako znamię miłości Oto małżeństwo w wieku około czterdziestu pięciu lat. Za sprawą córki stali się właśnie dziadkami. Piętnastoletni syn jest jeszcze w domu. W pierwszych latach związku Martha udzielała się w organizacjach dziecięcych i rodzicielskich, a Bob prowadził małą firmę hydrauliczną. Kiedy dzieci były jeszcze małe, wykorzystywali każdą sposobność, aby wybrać się gdzieś we dwoje - na przykład na piknik do lasu. Kiedyś zajechali do motelu z torbą orzeszków w czekoladzie i na przemian kochali się i raczyli słodyczami. Kiedy dzieci poszły do szkoły, Martha zapisała się na uniwersytet. Ukończyła czteroletnie studia i dwuletni kurs podyplomowy w zakresie działalności socjalnej. Obowiązki domowe przejął na ten czas Bob i dzieci. Wszyscy ogromnie się cieszyli z dyplomu Marthy. Teraz Martha pracuje w agencji pomocy rodzinie i jest z tej pracy bardzo zadowolona. We wspólnym życiu Marthy i Boba były okresy, kiedy żałowali, że się spotkali, pobrali, a zwłaszcza że zdecydowali się na dzieci. Boba nie raz i nie dwa wprawiły we wściekłość pożerające lwią część dochodów opłaty za naukę. Niejeden też raz marzył o zagubionej wśród tropikalnych mórz wysepce, gdzie jak za młodu mógłby do woli wylegiwać się i włóczyć w przyjemnym towarzystwie. Martha wielekroć wymykała się gdzieś, aby w samotności wypłakać swe żale. Niekiedy przez cały dzień lub weekend potrafiła zupełnie bojkotować domowników ze wszystkimi ich potrzebami i życzeniami. We wzajemnej relacji Bob i Martha doświadczyli przejścia od dzikich uniesień młodości do łagodnego ciepła rozświetlonego od czasu do czasu jakimś żywszym promieniem. Oboje potrafią się śmiać z tej zmiany. Poprzez wszystkie koleje losu zachowali poczucie humoru i gotowość do wychodzenia naprzeciw zmieniającym się potrzebom partnera. Na przykład Bob zapisał się ostatnio na uniwersytet, który ukończyła Martha i na który uczęszcza teraz jego córka. Zadziwił też wszystkich sprawiając sobie motocykl - w ten sposób oszczędza i czas, i benzynę. Ochoczo wskakuje nań każdego ranka i rusza z kopyta na oczach skonsternowanych i z całą pewnością nieco zazdrosnych sąsiadów. Martha cieszy się dynamizmem męża i jest gotowa w znacznej mierze przejąć na czas jego studiów ciężar utrzymania rodziny. Żadne z nich nigdy nie zdradziło małżonka. Żadne też nie ma konkretnych planów na następne lata. Obydwoje wiedzą tylko, że będą się starali wychodzić naprzeciw potrzebom partnera. Oto przykład związku doskonale zdającego egzamin ze stałego negocjowania układu małżeńskiego i z wzajemnego przystosowania. Motto: Regularnie negocjuj z partnerem na temat obustronnych świadczeń Część 4: Szesnaście sposobów na to jak przetrwać sztorm i ocalić statek Motto: Ludzie potrafią być niekiedy bardzo nietolerancyjni w stosunku do łez, których sami są przyczyną. Marcel Proust Sztuka rozwiązywania konfliktów Zajmiemy się teraz bliżej owymi burzliwymi okresami, przez które prędzej czy później przejść musi większość małżeństw, kiedy o żadnej równowadze nawet nie ma mowy, a partnerzy ścierają się ze sobą z taką gwałtownością, że nie są zaspokajane niczyje potrzeby. Oto kilka sugestii dotyczących postępowania w sytuacjach konfliktowych: 1. Zgódź się na krótkie okresy "niepoczytalności" partnera. Żadna relacja międzyludzka, o ile tylko jest dostatecznie ścisła i trwa dostatecznie długo nie obywa się bez napięć i burz. W dobrym małżeństwie takie momenty niejako się zakłada. Kto z góry uznaje, że kochający człowiek ma prawo od czasu do czasu odczuwać zazdrość, zniecierpliwienie, znużenie, a nawet gniew, ten nie wpadnie w panikę, kiedy stanie wobec takiej sytuacji. Dość często zdarza mi się wygłaszać prelekcje dla managerów i osób zajmujących się w firmach kontaktem z klientami na temat "wydobywania z ludzi tego, co najlepsze". (Więcej na ten temat w książce tegoż autora Sztuka motywacji, czyli jak wydobyć z ludzi to, co w nich najlepsze, Oficyna Wydawnicza "Vocatio", Warszawa 1992) Jedna z moich sugestii sprowadza się właśnie do tolerowania u kontrahentów czy klientów krótkich okresów niepoczytalności. Wszyscy żyjemy na granicy racjonalności i od czasu do czasu tę granicę przekraczamy. Z cała pewnością mogę to powiedzieć o sobie. Na szczęście los obdarował mnie wyjątkowo tolerancyjnym współpracownikiem. Kiedy na parę dni ogarnia mnie "niż emocjonalny", Taz Kinney uśmiecha się tylko pobłażliwie. Wie, że za kilka dni wrócę do siebie i że nadejdzie czas, kiedy role się odwrócą i on z kolei będzie musiał więcej dostać niż dać. Ta sama zasada obowiązuje w małżeństwie. Jeśli z góry zgodzimy się na to, że podczas rejsu zdarzają się burze i nie będziemy próbowali w panice opuścić statku, obędzie się bez rozwodu. Św. Paweł powiada, że "Miłość cierpliwa jest (...)" (1 Kor 13, 4). Żona byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Betty Ford, nazywa to "sztuką wielkodusznego kompromisu". Okazuje się, że przed ślubem dużo rozmawiali z Geraldem o tym, czego nawzajem od siebie oczekują. "Określiliśmy nasze cele w sposób bardzo konkretny" - opowiada pani Ford. "Ustaliliśmy na przykład, ile będziemy mieć dzieci. Zgodziliśmy się też, że dobre małżeństwo rzadko realizuje w praktyce teoretycznie słuszny układ 50 na 50. Założyliśmy układ 75 na 25. To 75 miało czasem przychodzić ode mnie, a czasem być wkładem Geralda. " 2. Uznaj gniew za emocję taką samą jak każda inna. Choć gniew nie jest łatwy do przyjęcia, można nauczyć się go traktować - u siebie i u partnera - jako normalny środek wyrazu. Niekiedy człowiek wynosi z dzieciństwa irracjonalny strach przed negatywnymi emocjami. Swego czasu trafił do mnie mężczyzna, który miał już za sobą trzy małżeństwa. Zdecydowaliśmy się dotrzeć do sedna jego problemów z kobietami. Któregoś dnia przyjechał do mnie po lunchu z przyjaciółką i z niekłamanym entuzjazmem opowiedział o sprzeczce, do jakiej doszło podczas posiłku: - To było coś wspaniałego. Po raz pierwszy w życiu wściekłem się na kobietę i udało nam się rozwiązać problem. Kończąc jedzenie znowu byliśmy przyjaciółmi. W przeszłości ilekroć okazywałem niezadowolenie - a nie działo się to znowu tak często - kobiety tylko się na mnie obrażały. Pytałem dalej, bo nie chciało mi się wierzyć, by wszystkie kobiety w tak niewłaściwy sposób reagowały na jego gniew: - Czy w dzieciństwie pozwalano się panu złościć? - W każdym razie drogo za to musiałem płacić. Mama obrażała się i milkła. Czułem się wtedy bardzo winny. Przez chwilę błądził myślami w przeszłości. - Pamiętam, że szedłem do mojego pokoju i myślałem sobie: "Muszę być naprawdę bardzo zły, skoro mamie jest tak strasznie przykro". W tym momencie było już jasne, dlaczego bał się własnego gniewu i dlaczego w postawie kobiet bezzasadnie dopatrywał się aż tak wielkiego odrzucenia. Są jeszcze inne powody, dla których w sytuacjach agresji i napięcia wpadamy w neuzasadnioną panikę. Być może nasi rodzice kłócili się ponad miarę i w jakimś momencie postanowiliśmy, że we własnym małżeństwie nie dopuścimy do ujawniania się takich uczuć. Niekiedy nieodzowną dla zdrowej relacji tolerancję dla agresji upośledzają doświadczenia wyniesione z poprzedniego związku. Cokolwiek jednak skłaniałoby nas do tłumienia gniewu, trzeba się z tym uporać, ponieważ odczuwane, a nie uzewnętrzniane uczucia wrogości odbijają się ujemnie na współżyciu seksualnym i mogą prowadzić do związków pozamałżeńskich oraz wielu innych z pozoru niewytłumaczalnych zachowań. Kiedy mężczyzna mówi mi: "Moja żona jest wspaniałą kobietą, ale zamierzam się rozwieść, bo już jej nie kocham", albo kiedy kobieta wyznaje" "Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale ostatnio nie znoszę, jak mąż mnie dotyka", przede wszystkim pytam, o co się gniewają na partnera. 3. Przyjmuj najkorzystniejszą dla partnera interpretację zdarzeń. W sygnałach płynących z zachowania partnera trudno się niekiedy zorientować i dlatego rozsądniej jest przyjąć lepszą niż gorszą ewentualność. Dopóki nie mamy całkowitej pewności, że jest inaczej, dopóty należy upatrywać przyczyny konfliktu w nieporozumieniu i trzymać się jak najdalej od myśli o premedytacji czy celowym działaniu na naszą szkodę. Oto dwoje ludzi krótko po ślubie. Już kilka razy po udaniu się na spoczynek powtórzyła się rozmowa o tym, czy wszystkie drzwi są zamknięte na klucz. - Pozamykałaś drzwi? - Nie. Myślałam, że ty to zrobiłeś. Znowu któreś wstaje z westchnieniem, by posprawdzać zamki. Jest to tylko drobna uciążliwość, ale powodowana nią irytacja z czasem narasta, aż pewnego wieczoru dochodzi do kłótni. Obydwoje oskarżają się o wygodnictwo i wysługiwanie się partnerem. Dopiero przy śniadaniu, kiedy emocje nieco opadają, młodzi dochodzą do sedna problemu. U niej w domu drzwi na noc zawsze zamykał ojciec, u niego zaś matka. Obydwojgu wydawało się, że druga strona świadomie uchyla się od swego obowiązku. Ten błahy przykład pokazuje, w jaki sposób drobne urazy doprowadzają do wybuchu. Małżonkowie wychodzą z błędnych założeń, a gdy dochodzi do konfliktu posądzają się wzajemnie o najgorszą motywację. Tymczasem powinni przyjmować interpretację najkorzystniejszą dla partnera i wytrwale szukać w zniekształconych sygnałach prawdziwej treści. 4. Zastanów się, czy agresja współmałżonka nie ma swego źródła w dawnych urazach. Gniew i ból objawiają się niekiedy bardzo podobnie. Zraniony pies często wita pomocną dłoń warczeniem i to nie dlatego, że jest zły na życzliwego mu człowieka, ale dlatego że odczuwa ból i boi się, by go nieopatrznie jeszcze bardziej nie skrzywdzono. Z dużym prawdopodobieństwem można zakładać, że przyczyną złego nastroju partnera jest raczej uraza niż zła wola. Im szybciej małżonkowie nauczą się zastępować warczenie słowami "Czuję się podle", "Smutno mi" itp., tym lepiej kształtować się będą ich wzajemne relacje. Tymczasem zaś zamiast warczeć dobrze jest zastanowić się nad tym, co tak naprawdę nas boli. 5. Nie musisz czuć się odpowiedzialny za każdy zły nastrój partnera. Zamiast doszukiwać się w każdej trudniejszej sytuacji małżeńskiego kryzysu, trzeba najpierw ustalić jej przyczyny. Nie jest najmądrzejszym wyjściem irytować się tym, że partner jest zdenerwowany. Wiadomo - nie życzymy sobie, by zakłócał nasz błogi spokój. Chcielibyśmy mieć naokoło same uśmiechnięte twarze. Ten chwalebny dezyderat ma jednak zasadniczą wadę - nazbyt często rozmija się z rzeczywistością. Trzeba zrozumieć, że partner może okresowo przeżywać indywidualne problemy. Może ma kłopoty z szefem, może ktoś mu dokucza, może boli go brzuch. W takich sytuacjach nie będzie go stać na mnóstwo czułości i anielski spokój. Druga strona powinna mieć jednak świadomość, że w niczym nie zawiniła. Wszystko co może zrobić, to zapytać, czy nie jest powodem zdenerwowania. Jeśli odpowiedź brzmi: "Nie", pozostaje jej tylko upewnić się, czy nie mogłaby w czymś pomóc. Jeśli i tym razem partner zaprzeczy, można i trzeba zostawić go w spokoju. Przyznanie komuś prawa do bycia od czasu do czasu w kiepskim nastroju jest też nieocenionym darem. 6. Nie popadaj w przesadę broniąc własnych interesów. Na kartach niniejszej książki wielokrotnie twierdziłem już, że nie ma nic niewłaściwego w tym, by oczekiwać od małżeństwa zaspokojenia pewnych potrzeb i zgłaszać żonie czy mężowi swoje pragnienia. W tym miejscu chciałbym jednak równocześnie zaznaczyć, że dbałość o własny interes nie może iść za daleko. Niektórzy tak boją się uronić czegokolwiek z tego, co im się należy, że całą energię skupiają na obronie własnych praw. Nie jest to zachowanie sprzyjające miłości. Ludzie silni nie upatrują w każdym nieporozumieniu sposobności do "postawienia na swoim" i obrony własnych pozycji. Potrafią pójść na kompromis i ustąpić nie tracąc panowania nad sobą. Tym samym występują wobec innych z pozycji pewności, a nie słabości i poczucia zagrożenia. 7. Przyznaj drugiej osobie prawo do niekonsekwentnego zachowania. Często pojmujemy miłość w sposób nazbyt uproszczony i domagamy się od partnera bardzo konsekwentnych zachowań i wypowiedzi. Młody żonkoś, który nieustannie zadaje sobie pytanie: "Czy ona naprawdę mnie kocha?" słysząc pewnego dnia wypowiedziane w przypływie złości słowa: "Wcale cię nie kocham!", gotów jest wyrywać sobie włosy z głowy i uznać, że pozostaje mu tylko założyć sprawę rozwodową. Tymczasem ludzkie uczucia rzadko bywają absolutnie jednoznaczne. Stany emocjonalne są raczej zlepkiem wielu uczuć. W dodatku w różne dni dominują różne emocje. Fakt, że mąż nie czuje akurat wzbierającej fali miłości do żony, wcale nie oznacza, jakoby się definitywnie "odkochał". Może jest na nią zły za to, że zapomniała odwołać wizytę u dentysty i wszystko przesłania mu chwilowo perspektywa utraty dwudziestu pięciu dolarów. Już jutro może być jednak ciepły i czuły. Innymi słowy statyczna czy jednowymiarowa wizja uczuciowości partnera jest poważnym błędem. Znany południowoafrykański pisarz, Alan Paton, bardzo trafnie oddaje zawiłości ludzkiego wnętrza: "Z odkryciem złożoności natury ludzkiej szło w parze inne - odkrycie złożoności i irracjonalności ludzkich motywacji, odkrycie tego, że można jednocześnie kochać i nienawidzić, być uczciwym i sprzedajnym, aroganckim i pokornym, mieścić w sobie dwa przeciwstawne i uznawane za wzajemnie wykluczające się stany. Nie wszystkim, jak sądzę, jest to wiadome i dla wielu nie byłoby zrozumiałe. Pisarze oczywiście zawsze o tym wiedzieli. Jest to zresztą bardziej niepokojąca rzecz dla tych, którzy nie trudnią się pisaniem, ludzie pióra bowiem zawsze z niej korzystali w swojej twórczości". 8. Zmieniaj utarte wzorce wzajemnych odniesień. Jednym z największych osiąnięć naukowych ostatnich lat w zakresie badań nad rodziną było zastosowanie do życia rodzinnego ogólnej teorii systemów. Zgodnie z tą teorią zawierając małżeństwo dwoje ludzi tworzy większą systemową całość. Ów system zaczyna żyć własnym życiem, co sprawia, że jego części składowe funkcjonują razem inaczej niż funkcjonowałaby ich prosta suma. Terapeuci na co dzień obserwują, jak teoria systemów sprawdza się w małżeństwie. Dobrze znany ze spotkań indywidualnych pacjent przychodzi na pierwszą wspólną sesję z żoną i nagle okazuje się kimś zupełnie innym. Tę prawidłowość odkryje każdy, kto bacznie przyjrzy się danej parze małżeńskiej. Kobieta inaczej mówi i zachowuje się, dopóki w pomieszczeniu jest mąż, a inaczej gdy go już nie ma. I nie jest to z jej strony żadna nieuczciwość. Tak potężnie wpływa na nią relacja z mężem. W ciągu kilku lat wspólnego życia tworzy się między małżonkami mnóstwo powiązań - wspomnienia przeszłych problemów i ich rozstrzygnięć, modele komunikacji, hierarchiczne układy kompetencyjne, przesłanki ocen moralnych - słowem cała baza danych, z której system nieustannie korzysta przy podejmowaniu decyzji i działań. Często dla małżonków baza ta okazuje się ciężarem, nie pomocą. W takiej sytuacji dobrze jest niekiedy zwrócić się do profesjonalnego terapeuty. W małżeństwie, które nie funkcjonuje prawidłowo. przyczyna może leżeć w systemie. Ten bowiem, tak jak silnik samochodowy, wymaga od czasu do czasu regulacji. Żadnej z części niczego nie brakuje - chodzi tylko o ich wzajemne ustawienie. 9. Nigdy nie posługuj się dziećmi w rozwiązywaniu konfliktów. Jedna z obiegowych prawd głosi, że dziecko zbliża małżonków. Praktyka życia jednoznacznie dowodzi jednak, że jest przeciwnie. Badania wykazują, że pojawienie się dzieci niejednokrotnie nadwyręża, a czasami nawet zrywa centralną dla wszystkich rodzinnych odniesień relację między małżonkami. Małżonkowie powszechnie twierdzą, że najszczęśliwsze okresy we wzajemnej relacji przeżywają przed przyjściem na świat dzieci i po ich usamodzielnieniu się. W ankiecie (Podanych rezultatów nie należy brać zbyt dosłownie, ponieważ większość bezdzietnych małżonków, jeśli nie są ze sobą szczęśliwi, szybko się rozwodzi. Niemniej jednak wskazują one dość jednoznacznie na to, że obecność dzieci wpływa raczej negatywnie niż pozytywnie na romantyczny aspekt więźi małżeńskiej. (przyp. autora)) przeprowadzonej przez "Ladies Journal" jako zadowolone z małżeństwa określiło się 72 procent kobiet bezdzietnych, podczas gdy tego samego zdania było tylko 57 procent kobiet mających dzieci. Żony-matki w odróżnieniu od żon bezdzietnych okazały się również. * mniej zadowolone z życia w ogóle (55 procent w porównaniu z 65 procentami bezdzietnych); * mniej zadowolone z życia płciowego (16 procent w porównaniu z 26 procentami); * mniej odporne na zmęczenie (43 procent w porównaniu z 49 procentami); * mniej odporne na zdenerwowanie (31 procent w porównaniu z 41 procent). Ja należę oczywiście do zwolenników rodzicielstwa. Satysfakcja, jaką można czerpać z wychowywania dzieci, rekompensuje wszelkie związane z tym niedogodności, oczywiście jeżeli więź pomiędzy małżonkami jest dostatecznie mocna, a oni sami przygotowani na stres. Przytoczone dane jednoznacznie świadczą jednak o tym, że dziecko nie jest lekarstwem na problemy małżeńskie. Kto próbuje uciekać się do takich metod, przeważnie nie tylko nie pozbywa się problemów, ale dodaje do nich następny. 10. Nie wspominaj o rozwodzie, dopóki nie bierzesz go poważnie pod uwagę. Dość często zdarza się, że w sytuacji napięcia i konfliktu jedno z małżonków szermuje gołosłownie hasłem rozwodu, w gruncie rzeczy po to tylko, by uświadomić drugiej stronie powagę sytuacji. Niebezpieczna to broń. Człowiek, który czuje się niesłyszany i nierozumiany, ma zawsze prawo o tym powiedzieć. Jeśli jednak ucieka się w rozmowie do terapii wstrząsowej, musi liczyć się z tym, że partner nie tylko się nie otworzy, ale zareaguje jeszcze większym zamknięciem. Zadziwiające, jak krótki czas dzieli zwykle pierwsze wzmianki o rozwodzie od wyprowadzenia się jednego z partnerów. Tragedia polega na tym, że takie pogróżki często nie są wyrazem poważnej intencji a wołaniem o miłość. Znam pewne małżeństwo z pięćdziesięcioletnim stażem. Ten związek przechodził bardzo burzliwe koleje losu. Theodore pił przez prawie dziesięć lat. Nie ustrzegli się nawet zdrad. Od tego czasu minęło już jednak dwadzieścia lat i teraz oboje przeżywają jakiś cudowny renesans swej miłości. - Miłe chwile przychodziły i odchodziły - zwierzyła mi się ostatnio Sarah - ale nigdy nie było najmniejszej wątpliwości, że się kochamy. I nawet wtedy, kiedy oboje poważnie wykroczyliśmy przeciw złożonym sobie nawzajem przyrzeczeniom, nigdy nie myśleliśmy o rozwodzie i nigdy w kłótni nie poruszaliśmy tego tematu. Chcieliśmy być ze sobą i póki to było oczywiste, wiedzieliśmy, że jakimś cudem wybrniemy z bagna, w jakie się sami wpakowaliśmy. Motto: Jeśli sam nie możesz stać się takim, jakim chcesz być, jakże zdołasz drugich przemienić według swego upodobania. Tomasz a Kempis Pojednanie Twierdziłem wcześniej, że pewna doza konfliktów to rzecz normalna w zdrowych relacjach małżeńskich. Zjawiska te nie mogą jednak wymknąć się spod kontroli, gdyż wtedy dają początek niebezpiecznej spirali agresji. Złość i gniew zaczynają żyć własnym, autonomicznym życiem i związek jest poważnie zagrożony. Oto kilka sugestii dotyczących zatrzymania spirali agresji: 1. Opieraj się pokusie rezygnacji. Wiele par małżeńskich traktuje wizyty w naszej poradni jako ostatnią deskę ratunku. Kiedy zgłaszają się, wzajemna więź jest już właściwie zniszczona. Choć dwoje głęboko zranionych ludzi teoretycznie nie powinno mieć ochoty i sił do dalszej walki, często okazuje się, że małżonkowie są ze sobą zwarci jakby w śmiertelnym boju. Często też gotowi są poświęcić swój związek i wielu terapeutów nie usiłuje ich nawet od tego odwodzić. Praca ze skłóconymi małżonkami jest tak bardzo wyczerpująca, że część moich kolegów po fachu po prostu nie czuje się na siłach stawić czoła wyzwaniu. Nie chcąc samemu wikłać się w walkę doradca małżeński może oświadczyć klientom, że powinni się bardziej kontrolować. Może też załatwić problem mówiąc: "Obydwoje potrzebujecie pomocy i z chęcią będę rozmawiał z każdym z was indywidualnie, ale co do przyszłości waszego związku niczego nie obiecuję. O tym, czy zostaniecie ze sobą, czy się rozwiedziecie, będziecie musieli zadecydować sami". Cóż, tak jest łatwiej. Nie mam najmniejszego zamiaru potępiać moich kolegów, bo żaden z nas nie jest wyposażony w nieograniczoną odporność na trudne, konfliktowe sytuacje. Z uwagi jednak na osobiste przekonania na temat małżeństwa usiłuję ratować każdy związek, jeżeli tylko małżonkowie zwracają się do mnie o pomoc. Oczywiście nie zawsze mi się to udaje i niektóre osoby decydują się na rozstanie, ale małżeństwo jest dla mnie rzeczą zbyt świętą. bym mógł komukolwiek doradzać jego rozwiązanie - nawet w najtrudniejszych okolicznościach. W większości wypadków aktualny związek jest dla małżonków najlepszym z możliwych. Uważam też, że każde małżeństwo, choćby było przyczyną wielkiego bólu, da się uratować, o ile tylko strony wykażą dostateczną dozę dobrej woli. Jeśli dwoje ludzi rzeczywiście chce odbudować to, co uległo zniszczeniu, jeśli wystarczająco mocno pragnie znowu obdarzać się miłością, wszystko jest w zasięgu ich możliwości. Najłatwiej oczywiście poddać się i szukać zastępczego spełnienia w nowym związku. Początkowo będzie się nawet wydawało, że druga osoba jest wyposażona we wszystko, czego brakowało pierwszej. "Rozmawiamy ze sobą" - powie zachwycony mężczyzna o nowej przyjaciółce. "Czuję się z nią wspaniale. Możemy rozmawiać o rzeczach, o których nigdy nie dało się rozmawiać z moją żoną." Czy jednak ów mężczyzna zdaje sobie sprawę, dlaczego z taką łatwością przychodzi mu rozmawiać z przyjaciółką o rzeczach, których nigdy nie powiedziałby żonie? Przecież to bardzo proste: dlatego, że między nim a przyjaciółką nie ma jeszcze żadnej przeszłości. "Jesteśmy skłonni wierzyć nieznajomym z tego tylko powodu, że nigdy nie mieli nas okazji oszukać" - powiedział Samuel Johnson. Na kontaktach z nową osobą nie ciążą minione kaprysy. Żadna ze stron nie nauczyła się jeszcze omijać pewnych tematów. Innymi słowy konta na razie są czyste i stąd owa łatwość rozmowy, która jednak nie oznacza wcale, że nowa kobieta jest wyposażona w coś, czego brakowało żonie. W gruncie rzeczy ma do zaoferowania tylko to czyste konto. Wiele osób jest przeciwnych rozwodom z pobudek religijnych. Po ich stronie, i to ze względów czysto praktycznych, opowiada się jednak coraz większa liczba ekspertów mających doświadczenie w pracy z ludźmi, którzy zawarli nowy związek małżeński. Zmiana partnera najzwyczajniej w świecie nie rozwiązuje problemu. Dr Irene Kassorla, najdalsza od wszelkiej moralistyki autorka książki Nice Girls Do, wypowiada się na temat rozwodów w sposób jednoznacznie negatywny. Jest matką dwóch córek i sama ma za sobą rozwód, niemniej jednak uważa: "Jestem głęboko przekonana, że małżeństwo to idealny stan dla człowieka, a rozwód jest tylko stratą czasu. Człowiek wymienia tylko twarz dawnemu partnerowi". Każdy, kto zawodowo trudni się terapią małżeńską, ma do czynienia z setkami klientów borykających się z trudnościami w nowym związku, którzy jednogłośnie oświadczają: "Gdybym wtedy wiedział to, co wiem teraz, bardziej bym dbał o pierwsze małżeństwo. Teraz widzę, że wcale nie było takie złe". 2. Nie trać nadziei na poprawę. W słynnym Hymnie o miłości św. Pawła jest zawarta następująca myśl: "Miłość (...) we wszystkim pokłada nadzieję (...)" (1 Kor 13, 4-7). Od lat zauważam, że tych, którym dobrze się wiedzie w miłości, cechuje jakiś wielki optymizm w odniesieniu do wspólnej przyszłości. Nawet wówczas, gdy coś się nie układa, potrafią wracać do wspaniałych, przeżytych razem chwil i wytrwale wierzą w nadejście lepszych czasów. Każda miłość ma coś z tańca, w którym partnerzy pozostają w nieustannym ruchu, to zbliżając się do siebie, to oddalając. Niekiedy oddalenie może być znaczne, z czego jednak wcale nie wynika, że taniec dobiegł końca. Jeśli tylko zdobędą się na cierpliwość, z pewnością znowu wzajemnie się zbliżą. Swego czasu zjawili się u pewnego pastora bardzo skłóceni małżonkowie. Z miejsca oświadczyli, że zrobili już dla utrzymania związku wszystko, co było w ich mocy. Z siedmiu przeżytych wspólnie lat przez ostatnie cztery rozmawiali wyłącznie o córce. Ona była jedyną rzeczą, która ich jeszcze łączyła. - Zasadniczy problem polegał na tym - opowiada dr D. L. Dykes, pastor Kościoła Metodystycznego w Shreveport w Luizjanie - że widzieli tylko dwie drogi: albo kontynuację dotychczasowego, bardzo niezadowalającego stanu rzeczy, albo rozwód. Na szczęście okazali się rozsądnymi, otwartymi ludźmi i dali sobie wskazać trzecią drogę. Dali się przekonać, że pewne rzeczy można zmienić. Dzisiaj jest to bardzo szczęśliwa para. Mąż uwielbia nawiązywać do biblijnej opowieści o synu marnotrawnym, którego ojciec, jak wiadomo, radował się, że syn "(...) był umarły, a znów ożył (...)" (Łk 15, 24). Tak samo ów mężczyzna przytulając z uśmiechem żonę powtarza teraz wszystkim: "Nasza miłość umarła i znowu ożyła!" Można mu zapewne zarzucić, że wyrywa cytat z kontekstu, ale to przecież w tym przypadku bez znaczenia. Historia jego małżeństwa raz jeszcze dowodzi, że miłość może powrócić i że autentyczna wola odbudowy związku przynosi realne owoce. Jest więc poważnym błędem żywić fatalistyczne przeświadczenie, jakoby partner był niereformowalny, a związek z nim skazany na bylejakość. Wszystko, co żyje, podlega zmianom. Zmieniają się ludzie i zmieniają się ich wzajemne odniesienia. Powyższe spostrzeżenia prowadzą nas wprost do następnej sugestii dotyczącej zatrzymania spirali agresji. 3. Zmieniaj się nie czekając na przemianę partnera. Wiele par małżeńskich tkwi w nieskończoność w patologicznych sytuacjach powtarzając bez końca zachowania, które ani na milimetr nie posuwają sprawy do przodu. Doradca próbuje wówczas niejako siłą wyrwać małżonków z prowadzących donikąd kolein. Nierzadko mogliby się oni jednak obejść bez pomocy z zewnątrz, gdyby przynajmniej jedna strona gotowa była zaryzykować i spróbować czegoś nowego. W tym jednak właśnie tkwi trudność. Nikt chętnie nie zmienia własnych poglądów i zachowań, i tylko z największym oporem daje się ruszyć z miejsca. Ten brak elastyczności bywa również nazywany pychą. Zmiana jest przecież równoznaczna z przyznaniem, że nie mieliśmy racji. Z drugiej strony uświadamiamy sobie, że gdybyśmy w różnych sprawach zaczęli jakby od zera i pod pewnymi względami zupełnie inaczej, we wzajemnej relacji mógłby wreszcie dokonać się wyczekiwany przełom. Pewnego razu po prelekcji na temat pojednania zgłosiła się do Bruce'a Larsona pewna kobieta i zapytała: - Czy Bóg może uzdrowić związek, który nie tyle jest zrujnowany, co właściwie w ogóle nie istnieje? Kiedy Larson zaczął dopytywać się o szczegóły, powiedziała: - My z mężem nigdy się nie kłócimy ani nie denerwujemy. Po przyjściu z pracy mąż je kolację, ogląda telewizję, czyta gazetę, a potem idzie spać. Nieco później ja także czytam gazetę, oglądam telewizję i idę spać. - Czy tak jest zawsze? - zapytał Larson. - Od lat. - Czy oboje jesteście wierzący? - Nie. Ja tak, ale mąż nie. - Czy pani go kocha? - Tak - powiedziała, a w jej smutnych oczach zabłysły łzy. - Bardzo go kocham. - Jak pani myśli: czy on panią kocha? - Nie. Na pewno nie. Inaczej nie byłby taki zimny i obojętny. - Cóż, jako osoba wierząca pani musi ponieść ryzyko związane z dociekaniem prawdy o rzeczywistych uczuciach męża. On musi panią kochać, gdyż inaczej nie wracałby co wieczór do domu, aby powtórzyć ten sam przeraźliwie nudny rytuał. Poszedłby pograć w kręgle, napić się, czy w ogóle zrobiłby coś choć odrobinę bardziej twórczego od tego, co robi w domu. Może ciągle wierzy, że pewnego dnia zdarzy się cud i znowu będziecie się kochać jak dawniej. - Ale co ja mogę zrobić? - zapytała kobieta. - A co teraz pani robi, żeby coś zmienić? - Proszę go ciągle, żeby przyszedł na spotkanie grupy modlitewnej i rozkładam wszędzie książki i broszury w nadziei, że do nich zajrzy. - Czy to odnosi jakiś skutek? - zapytał Larson. - Nie. - To może należałoby spróbować czegoś znacznie bardziej radykalnego, co również panią będzie znacznie więcej kosztowało. Na tym polega tajemnica krzyża. Musi się pani poświęcić, tak jak Chrystus poświęcał się dla pani na krzyżu. - Co mogłabym na przykład zrobić? Larson opowiada, że przez chwilę szukał w myślach czegoś, co wprawiłoby męża w prawdziwe osłupienie. - Któregoś wieczoru, kiedy będzie oglądał telewizję, niech pani założy najcieńszą nocną koszulę, skropi się najlepszymi perfumami, usiądzie mu na kolanach, włoży rękę we włosy i powie, że go pani bardzo kocha, - tak jak zawsze go pani kochała. Jak się pani wydaje, co on na to odpowie? - Wolałabym się nie domyślać - uśmiechnęła się kobieta. - Ale co się może wtedy zdarzyć najgorszego? - Może mnie wyśmiać. - Owszem. Czy to panią zaboli? - Nie potrafię sobie wyobrazić większego bólu. Kilka dni później Bruce otrzymał od niej list zaczynający się słowami: "Drogi panie Larson! Zrobiłam, jak mi pan poradził i niech pan zgadnie, co się stało ... Nie śmiał się!" Ten moment zapoczątkował prawdziwy przełom w ich małżeństwie. Oczywiście mogło być również inaczej. Podejmowanie ryzyka w miłości rzadko owocuje tak dramatyczną przemianą. ale zawsze robi na drugiej stronie ogromne wrażenie. Chyba nie znam małżeństwa, które nie mogłoby bardzo zmienić się na lepsze, gdyby jedno z partnerów odrzuciło swą pychę i pozwoliło działać miłości. Następna rada ściśle wiąże się z poprzednią. 4. Rozwijaj w sobie postawę pokory. "Miłość (...) nie szuka swego (...)" - czytamy w Pierwszym Liście do Koryntian (13, 4-5). Niektórym małżonkom tak bardzo zależy na własnej racji, że w wypadku różnicy zdań gotowi są niemal unicestwić partnera. Taka zupełnie nieproporcjonalna do bodźca reakcja może u niektórych ludzi wynikać ze strachu przed utratą kontroli nad rzeczywistością. Inni boją się, by nie wyszło na jaw, że są w błędzie. Wszystkie takie obawy trzeba dusić w zarodku, bo ten, kto nie potrafi nie mieć racji, pozbawia miłość szansy na przetrwanie. Podczas uroczystej kolacji siedzący naprzeciw swej żony Winston Churchill raz po raz maszerował po stole zgiętymi wpół palcami. Celem tego marszu wydawała się być pani Churchill. W końcu ktoś obserwujący tę scenę zadał jej pytanie: - Dlaczego Sir Winston spogląda na panią tak melancholijnie i co wyprawia z tą ręką na stole? - To bardzo proste - odpowiedziała dama. - Mieliśmy w domu małą sprzeczkę. Winston przyznaje, że zawinił i błaga mnie na kolanach o przebaczenie. Reżyserom filmowym udało się przekonać wielu widzów, że dwoje kochających się ludzi nigdy nie ma powodu się przepraszać, ale ja jeszcze nie zetknąłem się z udanym małżeństwem, w którym partnerzy wychodziliby z takiego założenia. Kochający się ludzie bardzo często muszą się przepraszać. I nie jest to bynajmniej oznaką jakichś nieprawidłowości. Niemożliwe, by dwoje ludzi żyjących tak blisko siebie nigdy się nie urażało. Jeśli się jednak kochają, nie chcą drugiemu świadomie sprawić nawet drobnej przykrości. Dlatego gdy do tego dojdzie, przepraszają. Robert Fontaine napisał kiedyś w Atlantic Monthly o wizytach, jakie składał w małym mieszkanku swych podeszłych wiekiem rodziców. Rozmawiał z ojcem o baseballu i popijał herbatę, którą niezmiennie witała go matka. Egzystencja rodziców wydawała mu się strasznie ograniczona. "Zadawałem sobie pytanie, o czym myślą. Czy zauważają się jeszcze nawzajem? Czy stać ich w stosunku do siebie na jakieś silniejsze uczucia? Chyba nie, skoro krew krąży w nich wolniej, ręce zesztywniały, a wzrok się przyćmił... A jednak pewnego ranka trafiłem na kłótnię. Mówili podniesionymi głosami złoszcząc się na siebie z jakiegoś niejasnego powodu - czegoś, co miało związek z wydarzeniem sprzed około ćwierćwiecza. Skutki tego wydarzenia oceniali zupełnie różnie i atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. - Taka właśnie jesteś, zawsze pewna swego - powiedział ojciec. - Jakże mam nie być pewna, skoro tam byłam. - Ja też tam byłem. - W takim razie nie pamiętasz. - Moja pamięć jest bez zarzutu - krzyknął ojciec. Przez jakiś kwadrans skakali sobie do oczu, w końcu ojciec chwycił kapelusz i wybiegł z mieszkania trzaskając za sobą drzwiami. - Niech idzie - powiedziała matka. - I tak go nie zatrzymam. O co się pokłóciliście? Matka wzruszyła ramionami. - Już nie pamiętam. On jest taki uparty. Ciągle liczę na to, że z tego wyrośnie. - Jeśli do tej pory nie wyrósł, to chyba nie masz na co czekać. - Dobrze by jednak było, gdyby się opamiętał. Powoli zaczynam mieć tego dosyć. Fontaine poszedł do domu. Wkrótce matka zadzwoniła powiadamiając go, że ojciec jeszcze nie wrócił. Nie była już taka nieprzejednana. - Mam nadzieję, że nie zrobi żadnego głupstwa - powiedziała. Nie jest już przecież młokosem. Fontaine pisze, że otworzył szeroko oczy ze zdumienia na widok ojca, który w tym wieku potrafił być przygnębiony i dotknięty do żywego taką drobnostką, oraz matki - smutnej i zagubionej niczym dziewczyna po pierwszej sprzeczce z ukochanym. "- W jakimś sensie byłem zbudowany. Nie podejrzewałem, że są jeszcze do czegoś takiego zdolni. - Fontaine postanowił pójść do matki i dotrzymać jej towarzystwa do czasu, aż wróci ojciec. Zachowywała się w taki sposób, jakby wszystko między nimi było skończone, a ojciec odszedł do innej kobiety. W końcu drzwi otworzyły się i do środka wszedł cicho ojciec. W ręku trzymał niewielkie zawiniątko. Nieśmiało uśmiechnął się na przywitanie. - Gdzie byłeś? - zapytałem. Matka nie mogła zapanować nad uśmiechem. Cieszyła się, że wrócił. - Poszedłem do kina. Strasznie jaskrawe kolory. Oczy mnie rozbolały. - Napijesz się herbaty? - zapytała matka. - Musisz być bardzo zmęczony tymi kolorami. Ojciec wręczył jej paczuszkę. Była to buteleczka płynu do rąk z rodzaju tych, które sprawiają, że dłonie zachowują miękkość jedwabiu. Ojciec spuścił głowę i zaczerwienił się. Był to naprawdę wzruszający moment. Matka promieniała. - Jaka śliczna buteleczka! - Podobno dłonie są od tego miękkie jak aksamit - powiedział ojciec". Problemy między dwojgiem ludzi nie świadczą jeszcze o totalnym fiasku ich wzajemnej relacji. Natomiast brak pokory może przekształcić drobne nieporozumienie w poważny konflikt. 5. Wykazuj dużo tolerancji. Widziałem kiedyś na murze klasztornym następującą anonimową sentencję: "Miłość odnajdzie ten, kto potrafi przyjąć ludzką naturę taką, jaka jest". Najwięcej szczęścia z miłości czerpią ludzie akceptujący wady i dziwactwa partnera. Zapytany o swe wieloletnie pożycie z Joanne Woodward Paul Newman powiedział: "Nie uważam, by można było stracić cierpliwość do drugiego człowieka. Wszyscy mamy wady. Trzeba tylko kochać na tyle, by nie rozpatrywać ich w oderwaniu od całej reszty". Niektóre spośród najlepszych znanych mi małżeństw to ludzie bardzo różniący się między sobą, o indywidualizmie posuniętym niekiedy do dziwaczności. Ludzie ci wykazują jednak ogromną wzajemną tolerancję. Jeden z moich znajomych nigdy jeszcze nie współżył z żoną poza obrębem czterech ścian własnej sypialni. Po prostu poza domem nie jest zdolny do aktu płciowego. - I to ci nie przeszkadza? - zapytałem nieco zbulwersowany jego żonę. Uśmiechnęła się tylko pobłażliwie i powiedziała: - Nie, właściwie nie. Jest wspaniałym mężczyzną i wspaniałym kochankiem, a ponieważ bardzo się kochamy, gotowa jestem zaakceptować jego upodobania i dziwactwa. Uświadomiłem sobie, że trudno o lepsze rozwiązanie, i że - jak to gdzieś napisał Dostojewski - człowiek jest nadzwyczaj pojętnym zwierzęciem. Potrafi dostosować się do niemal każdych warunków - jeśli tego chce. A chcieć przechodzić do porządku dziennego nad tym, co irytuje, koncentrując się w zamian na pozytywach partnera, to wybierać styl życia, który daje najwięcej zadowolenia. Dr Carl Rogers, najbardziej chyba znana w Stanach Zjednoczonych postać współczesnej psychologii, powiada, że gdy idzie plażą podziwiając inny co wieczór zachód słońca, nie wykrzykuje w kierunku linii horyzontu: "Może z prawej nieco więcej oranżu" albo "Czemu tło jest takie purpurowe?" Raczej w milczeniu cieszy oczy niepowtarzalnością i bogactwem podniebnych krajobrazów. Tak samo trzeba patrzeć na ludzi, których kochamy. 6. Zamień zachowania destruktywne na twórcze. Małżeństwo, tak jak każdy żywy organizm, jest w jakiejś mierze odporne na negatywne oddziaływania, ale z drugiej strony potrzebuje też odpowiedniej pożywki i warunków do wzrostu. Jest taki poziom destrukcyjnych oddziaływań, którego przekroczenie grozi załamaniem się procesów życiowych. Małżonkowie przeżywający kryzys powinni w jakimś momencie podjąć świadomą decyzję o powstrzymaniu się od wszelkich destrukcyjnych zachowań i podjęciu działań ukierunkowanych na wzmocnienie więzi. Bill i Edie na tyle oddalili się od siebie, że każda rozmowa kończyła się kłótnią. - Kłóciliśmy się - opowiada Edie - trzy lub cztery razy w tygodniu. I nie przebieraliśmy w słowach. - W końcu - wtóruje jej Bill - chodziło już tylko o to, by zranić drugiego. To było jak powracający co noc senny koszmar. Edie opowiada, jak doszło do przełomu: - To był jeden z tych dni, kiedy nic się nie układało, a my nie kontrolując się zupełnie wyładowywaliśmy na sobie nawzajem własne frustracje. Nagle w samym środku jakiejś tyrady Bill zamilkł raptownie i spojrzał na mnie. Ja też spojrzałam na niego i oboje nagle zrozumieliśmy, że mimo tego całego niebotycznego nonsensu coś nas jednak łączy. Ja wybrałam jego, a on mnie i między naszymi duszami rozpięty jest most. Tego wieczoru dzieci zjadły odgrzewaną zupę, a my zamówiliśmy sobie pizzę i kochaliśmy się w salonie przy sygnale wiadomości telewizyjnych. Następne kilka tygodni przeżyli w całkowitym niemal milczeniu. - To był nasz rozejm na honorowych warunkach - mówi Bill. - Postanowiliśmy już więcej nie wysadzać w powietrze żadnych mostów. W tym okresie małżeństwo Billa i Edie scalała tylko jedna wątła nić - wspomnienie czasów, kiedy bez względu na okoliczności liczyło się tylko to, że są razem. Dokonała się jednak rzecz najważniejsza: postanawiając "nie wysadzać już w powietrze żadnych mostów" przerwali spiralę agresji. Świadoma decyzja zapoczątkowała dalsze istotne przemiany. Skupili swoją uwagę na tym, co ich łączy, i na czym można budować. Przyjaźń wróciła i z czasem stała się coraz mocniejsza. To wszystko działo się przed kilku laty. Teraz Bill i Edie twierdzą, że nigdy jeszcze nie byli sobie tak bliscy. Prawdziwe pojednanie jest możliwe. Dla odbudowania nadszarpniętej więzi wystarczy cierpliwość i dobra wola. Jak już wielokrotnie powtarzałem, o możliwości powrotu małżonków do siebie nawzajem rozstrzyga odpowiedź na pytanie, czy obie strony dostatecznie mocno tego chcą. Uczucie nie musi wrócić już jutro, ale istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że wróci. Część 5: Jak uniknąć zdrady Motto: Zmienność jest specyfiką kobiety pozwalającą uniknąć brutalności związanej z poligamią. Kto ma jedną dobrą żonę, ten jakby miał duchowy harem. G. K. Chesterton Dlaczego związek pozamałżeński jest taki kuszący Naszą uwagę skupimy teraz na największym chyba wrogu trwałej więzi miłosnej - niewierności. Na łamach tej książki prezentuję pogląd, że możliwe jest połączenie romantycznej miłości z życiem w jednym, trwałym związku. Niektórzy są zdania, że jest to koncepcja wewnętrznie sprzeczna. Podobno kto nie odżegnuje się od namiętności i chce iść za głosem serca, prędzej czy później musi zmienić obiekt swoich pragnień. Statystyki niewierności Okazuje się, że Amerykanie zmieniają partnerów coraz częściej. Statystyki są zaskakujące. Wśród kilku tysięcy ankietowanych mężczyzn w przybliżeniu połowa przyznaje się do związków pozamałżeńskich, a dwie trzecie nie miałoby nic przeciwko takiemu związkowi w określonych okolicznościach. Również wśród kobiet przypadki cudzołóstwa są coraz częstsze. Według jednego z badań wynika, że 26 procent mężatek podejmuje pozamałżeńskie relacje seksualne przed ukończeniem dwudziestego piątego roku życia. Legalizacja pozamałżeńskich związków seksualnych. Zdaniem niektórych takie statystyki tylko potwierdzają fakt, że miłość charakteryzująca się wyłącznością jest w epoce wolności seksualnej czymś nierealistycznym. Nigdy nie brakowało ludzi, którzy dążyli do nadania cudzołóstwu pozorów legalności i naturalności, i którzy próbowali dowodzić dobra płynącego z seksualnego rozluźnienia. Na obydwu oceanicznych wybrzeżach Stanów Zjednoczonych pozawiązywały się kluby pod szyldem "Zamieńmy się żonami" (Wiliam Kilpatrick: "Niech no tylko Amerykanie wezmą się za zorganizowanie cudzołóstwa... "), a wielu psychologów i terapeutów małżeńskich zapewnia o dobroczynnym wpływie odpowiednio dozowanej niewierności. Stąd krok już tylko do religii nowego typu reprezentowanej przez autorów w rodzaju Ronalda Mazura ze wspólnoty unitariańskiej. W jednej ze swoich książek Mazur oświadcza, że "tradycyjna monogamia ze swym sztywnym wymogiem wyłączności, choć kanonizowana mocą teologicznej koncepcji wierności" jest "kulturowo uwarunkowaną zbiorową neurozą". Instynkt wierności Tymczasem to, co Mazur nazywa "zbiorową neurozą" - ludzki instynkt tworzenia związków na zasadzie wyłączności - jest, mimo wszelkich prób zdyskredytowania go jako dziwactwa, rzeczywistością głęboko zakorzenioną niemal we wszystkich kulturach. Chybiły wszelkie podejmowane w historii zamachy na romantyczną miłość dwojga ludzi. W roku 1848 pewien zaciekły wróg monogamii - Jankes nazwiskiem Noyes - założył społeczność o nazwie "Oneida", w której wszystko, włącznie z aktem seksualnym, było wspólne. Ludzi młodych i niedoświadczonych łączono ze starszymi, często w pomieszczeniach określanych eufemistycznie jako "socjalne". Kiedy między kobietą a mężczyzną pojawiały się zaczątki romantycznego uczucia, mobilizowano przeciw ich miłości całą społeczność, bo Noyes miał monogamiczne związki za "wykluczające i samolubne". Eksperyment oczywiście nie powiódł się, bo ludzie dążą do intymnej więzi na przekór wszelkim przeciwnościom. Należałoby stąd wnioskować, że człowiek przeznaczony jest do czegoś więcej niż wyzutego z uczucia seksu. Podkreśla to ostry biblijny zakaz związków pozamałżeńskich, jak również cała długa historia popierania przez Kościół monogamii. Pismo Święte zajmuje w tej kwestii bardzo jednoznaczne stanowisko i zwalnia od wdawania się w jakąkolwiek "etykę sytuacyjną". Związek pozamałżeński jest zawsze złem. Jeśli nawet nie jest to grzech największy (interesujące, że grzechy natury seksualnej wydają nam się z reguły gorsze od innych), to z całą pewnością jest to grzech. Niektórzy jęcząc pod ciężarem tego surowego prawa pytają niekiedy, czy Bóg nie wymyślił przykazań po to tylko, by uprzykrzyć nam życie. A przecież przykazania mają jedynie na celu nasze szczęście. Bóg, jako Stwórca człowieka, najlepiej wie, co uszczęśliwi jego stworzenie. I jako Stwórca twierdzi, że najlepiej jest ofiarować siebie wybranej osobie i pozostać temu wyborowi wiernym. Istnieje dość rozpowszechniony pogląd, że relacje seksualne z innymi partnerami nie szkodzą małżeństwu o tyle, o ile się je odpowiednio dawkuje. Wystarczy podobno utrzymać niezobowiązujący i doraźny charakter tych kontaktów oraz zadbać o właściwe zrozumienie sytuacji przez małżonka. Tymczasem większość osób, które zwracają się do mnie o ratowanie ich małżeństwa, nie zamierzała z niego rezygnować podejmując flirt czy szukając nowych wrażeń seksualnych. Prześledźmy bardzo typowy przebieg zdarzeń. Lila i Harold osiągnęli już chyba wszystko. On jest doskonale zapowiadającym się adwokatem, ona założyła mały sklepik, który wspaniale prosperuje, mimo iż ostatnio musiała przerwać pracę ze względu na urodzenie dziecka. Nawiasem mówiąc w tym dziecku oboje są zakochani do szaleństwa. Lila przeżywa teraz dosyć trudny okres określany przez nią, z braku odpowiedniej nazwy, mianem "kryzysu tożsamości". Harold jest zaangażowany w bardzo zawiłą, lecz rokującą nadzieje na sukces sprawę, w związku z którą często wyjeżdża. Współżyją rzadziej niż kiedyś. Ona przypisuje to swej mniejszej atrakcyjności po ciąży i połogu, i w drodze do domu niemal każdego popołudnia wstępuje na salę gimnastyczną. Kiedy wraca, on jest już śpiący. Lila zaczyna się nudzić. Po raz pierwszy w życiu nie czuje się adorowana. W końcu niemal bez zastanowienia idzie do łóżka z przystojnym stałym klientem. Po dwóch tygodniach i trzech dalszych seksualnych epizodach zjawia się w moim biurze. Więź z mężem wydaje mi się mocna i jestem pewny, że uda mi się wyperswadować jej romans, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. Jednak Lila nie daje się tak łatwo przekonać. Twierdzi, że z pewnością uda jej się wszystko wytłumaczyć Haroldowi. Oboje są przecież ludźmi wyzwolonymi i racjonalnymi. Powie o wszystkim mężowi i da mu prawo do takich samych przygód. Harolda nie miałem okazji poznać osobiście jeszcze przez kilka miesięcy, ale to, co mówi o nim Lila budzi we mnie w stosunku do niego uczucia zarówno solidarności, jak i podziwu. Dowiedziawszy się o zdradzie nie wpada we wściekłość ani nie wychodzi trzaskając drzwiami. Uwagę skupia raczej na sobie i raczej po swojej stronie dopatruje się winy. Uważa, że Lila go zdradziła, ponieważ ją zaniedbał. Znacznie intensywniej zabiega teraz o żonę i planuje wyjazdy tak, aby jak najwięcej być w domu i zająć się bardziej dzieckiem. Domaga się od Lili, by zostawiła kochanka. Udaje się jej to na dwa tygodnie, po czym pewnego dnia, kiedy znowu jest sama, a w sklepie coś się nie układa, dzwoni do niego i wszystko zaczyna się od nowa. Coraz więcej rozmawia z Haroldem o "otwartym małżeństwie". Podczas następnej wizyty jest w euforystycznym nastroju. Harold nie wrócił na noc i chyba ma przyjaciółkę. Lila może się teraz pozbyć poczucia winy i brać to co najlepsze z obu światów. Po kilku miesiącach znowu jest u mnie, tym razem daleka od euforii. Wygląda mizernie, włosy ma w nieładzie, po dawnej żywotności nie pozostał nawet ślad. Harold domaga się rozwodu. Co się stało? Oczywiście zakochał się w przyjaciółce. A kochanek? Ciągle się spotykają, ale zrobił się jakiś dziwnie daleki. Lila nie jest już dla niego wyzwaniem. Co z dzieckiem? Ten mały człowiek do końca życia będzie nosił w sobie coś z bólu rodziców, którym wydawało się, że można zignorować doświadczenie tysięcy pokoleń. I tak w naszym, jak to się mówi, "rozwinięty" i "liberalnym" społeczeństwie niewierność rozbija dobre, funkcjonujące związki małżeńskie krzywdząc dzieci, przekreślając marzenia dorosłych, trwale raniąc niewinnych ludzi. Rozbitkowie trafiają do mojego gabinetu. Są jak dzieci, które nie zrobiły nikomu nic złego, które starały się postępować zgodnie z najlepszymi zasadami, i które z winy rodziców lub małżonka stoją teraz na zgliszczach własnego życia. Ci ludzie nie wywoływali wojny ani nie prowokowali obstrzału. Po prostu mieli nieszczęście należeć do rodziny, w której ktoś podłożył bombę. Czy można kochać więcej niż jedną osobę? Rozpatrując skomplikowane powody, dla których dajemy się sprowadzić na manowce, przede wszystkim musimy uporać się z dwoma błędnymi poglądami. Niektórzy żywią na przykład mylne przekonanie, że nie można czuć miłości do więcej niż jednej osoby jednocześnie i że z chwilą, gdy zaczynamy odczuwać miłość do kogoś innego, niemożliwe jest, byśmy czuli ją jeszcze w stosunku do poprzedniego partnera. To nieprawda. Niemal codziennie rozmawiam z ludźmi, u których zdarzające się od czasu do czasu fascynacje jakąś nową osobą wcale nie umniejszają ciepłych, czułych uczuć w stosunku do stałego partnera. Często słyszy się też opinie typu: "Nie zrobiłaby tego, gdyby w ich małżeństwie wszystko było w porządku". To również nieprawda. W zakrojonym na szeroką skalę badaniu postaw seksualnych kobiet, 61 procent niewiernych żon określiło swą relację z mężem jako "dobrą" lub "bardzo dobrą". Biologia nie zna wyłączności Czego w takim razie szukały? Z jakich powodów ludzie żyjący w szczęśliwych związkach i znajdujący w nich seksualne spełnienie biorą sobie na głowę problem (i to w dodatku nie byle jaki) prowadzenia podwójnego życia?. Po pierwsze z powodów biologicznych. Jedną z ciekawych sprzeczności cechujących człowieka od czasu jego wypędzenia z Edenu jest rozdźwięk pomiędzy mentalnym instynktem monogamii a biologiczną wrażliwością na wdzięki niemal każdego przedstawiciela płci odmiennej. Każdy żywy organizm podlega elementarnemu popędowi do rozmnażania. Na poziomie czysto biologicznym popęd ten bierze górę nad wieloma innymi impulsami, w związku z czym zdolność do spółkowania z więcej niż jedną osobą zaznacza się tu bardzo wyraźnie. Po drugie z powodu zwodzenia, jakiemu poddani są ludzie i ich wrodzonej skłonności do grzechu. Okresy zwiększonego ryzyka Pewne okoliczności zwiększają podatność na pokusę niewierności. Są to z reguły okresy zniechęcenia albo szczególnego zapotrzebowania na czułość. Ryzyko jest jeszcze większe, jeśli dodatkowo w małżeństwie nie układa się najlepiej. Dr Avodah Offit wskazuje w książce Night Thoughts: Reflections of a Sex Therapist (Nocne przemyślenia. Refleksje seksuologa) dziesięć sytuacji, z którymi idzie w parze zwiększone ryzyko niewierności. Wspólnym elementem jest tu poczucie straty lub stres. Ryzyko zwiększają więc zakłócające ustalony porządek i poczucie bezpieczeństwa trudne sytuacje rodzinne takie jak: * ciąża i poród: * wczesny okres życia dzieci, kiedy wymagają one intensywnej opieki; * wypadek dziecka albo choroba małżonka; * śmierć i żałoba. Dr Offit wskazuje też na inne kryzysowe sytuacje sprzyjające szukaniu pociechy w nowych doznaniach seksualnych. Są to momenty, w których jedno z małżonków: * zmienia pracę; * decyduje się rozpocząć lub rozpoczyna nową działalność zawodową; * jest bardzo zaangażowane w pracę w związku z koniecznością rozwijania interesu albo odnoszonymi sukcesami; * dużo podróżuje; * jest przygnębione niepowodzeniem; * musi się rozstać z dziećmi podejmującymi studia z dala od rodzinnego domu. Smak zakazanego owocu Sytuacja staje się jeszcze dramatyczniejsza i trudniejsza przez fakt, że wszystkich nas fascynuje to, co zakazane. W klasycznym studium pt. Love in the Western World (Miłość w świecie zachodnim) Denis de Rougemont posuwa się nawet do twierdzenia, że wszelka miłość romantyczna jest z zasady "nielegalna". De Rougemont reprezentuje pogląd, że miłość romantyczna jest tworem dwunastowiecznych trubadurów, których zaiste bardziej interesowały intrygi i machinacje związane z cudzołóstwem niż monotonia małżeńskiego życia. Nie należę do zwolenników takiego ujęcia historii miłości, a tym bardziej nie zgadzam się z tezą, jakoby miłość romantyczna z natury była cudzołożna. Jest jednak pewna doza prawdy w twierdzeniu, że miłość karmi się przeszkodami. Opór rodziców Romea i Julii rozpalał tylko namiętność słynnych kochanków. Brak przeszkód pozbawia uczucia dreszcza emocji. Gdyby doktor Żywago wpierw poślubił Larę, na pewno potem kochałby się w Toni. Trawa u sąsiada wydaje się zawsze bardziej zielona od naszej. Potrzeba bycia potrzebnym Pracowałem kiedyś z kobietą, która, zanim mąż się o tym dowiedział, ponad trzy lata regularnie współżyła z sąsiadem z przeciwka. - Ciągle nie rozumiem do końca, dlaczego to robiłam - wyznała. - Wiem, że to mnie nie usprawiedliwia, ale ja po prostu chciałam być komuś potrzebna, chciałam, żeby mnie ktoś pożądał. Denis jest dobrym mężem i jeśli go zapytać, zawsze odpowie: "Jasne, że cię kocham". I ja nawet w to nie wątpię, tylko jakoś za mało w tym było dla mnie ognia. Kiedy więc ten mężczyzna zaczął do mnie przychodzić w ciągu dnia, pisać wiersze na moją cześć i w ogóle zachowywać się tak, jakbym była szczytem jego pragnień, uległam. Podobno Ann Landers, znana dziennikarka, powiedziała kiedyś, że mężczyźni dają miłość, żeby dostać seks, a kobiety dają seks, żeby dostać miłość. Tak chyba było ze mną. Współżycie było dla mnie niemal dodatkiem. W gruncie rzeczy zależało mi na tym, żeby mnie ktoś pożądał. Tego typu pragnienia są typowe i często nie znajdują zaspokojenia w tradycyjnych, trwających już wiele lat małżeństwach. Po tysiącach stosunków we wszystkich możliwych pozycjach nie tylko partner dla nas, ale i my dla partnera tracimy na atrakcyjności. A to drugie boli jeszcze bardziej niż pierwsze. Znudzenie Ostatnim z tutaj omawianych i zapewne najpowszechniejszym powodem niewierności jest znudzenie. Żaden trwający od lat związek nie jest tak frapujący jak romans z kimś nowym. Tryskająca życiem, po raz drugi już zamężna młoda kobieta mówi mi: - Nie mam najmniejszego powodu, by czuć się nieszczęśliwa, a jednak moje małżeństwo mnie nudzi i dostałam zupełnego bzika na punkcie pewnego mężczyzny, którego spotykam w pracy. Czy coś jest ze mną nie tak? To zależy pewnie w jakiej dziedzinie. Pomijając moralność, biologicznie najprawdopodobniej wszystko jest w porządku. Po prostu uległa impulsowi, który w okresach niżu emocjonalnego pojawia się u wielu ludzi. Z tym impulsem musi zmagać się prawie każdy, kto dłuższy czas związany jest z jedną osobą. Uważam, że powab romansu z kimś nowym nie wynika z natury miłości romantycznej, a ze znudzenia stałym związkiem. Uważam też, że poprzez pewne konkretne posunięcia można kontrolować własny niesforny erotyzm lub powrócić do uporządkowanych relacji, jeśli błąd został już popełniony. Jak strzec swojej wierności Z uwagi na seksualne uwarunkowanie natury ludzkiej oraz ogromną ilość bodźców seksualnych, jakimi bombarduje nas na co dzień współczesne środowisko kulturowe, obrona wierności małżeńskiej wymaga świadomych i celowych działań. Oto kilka sugestii: 1. Zdecyduj się ostatecznie. Najlepiej jak najszybciej wiążąco określić swój zasadniczy pogląd na więź seksualną ze współmałżonkiem, gdyż w dłuższej perspektywie nasze postępowanie w znacznie większej mierze zależy od przekonań niż uczuć. Pismo Święte domaga się wierności. Mamy być wierni naszym wybranym w doli i niedoli, zarówno wówczas, gdy wydają nam się bardzo pociągający, jak i wtedy, gdy się takimi nie wydają. Nieprzyjęcie zdecydowanego stanowiska na rzecz monogamii (a wielu jej nie przyjmuje) pociąga za sobą konsekwencje w postaci określonych zachowań w konkretnych sytuacjach. I odwrotnie: kto podjął taką decyzję, ma z góry przemyślany styl postępowania i działa w sposób zgodny ze swymi przekonaniami. Najbardziej żałośni są ludzie błąkający się na oślep w gąszczu seksualnych zasadzek dzisiejszego świata i dopasowujący swe zachowanie do okoliczności. Tacy ludzie przeważnie o wiele za późno uświadamiają sobie, że bez uprzedniego przemyślenia konsekwencji narazili na szwank lub utracili swój największy skarb - rodzinę. 2. Zastanów się, czy nie jesteś znudzony raczej sobą niż partnerem. Skoro do wielu pozamałżeńskich związków seksualnych dochodzi na skutek zwykłego znudzenia, warto zbadać, czy to rzeczywiście partner przestał być interesujący, czy też może jesteśmy nudni my sami albo nasze dotychczasowe życie. Jeśli okaże się, że przyczyna leży po naszej stronie, trzeba próbować coś zmienić. A zmieniać można niemal wszystko. Można podjąć zupełnie inną pracę, zająć się akrobatyką spadochronową albo rzeźbiarstwem. Temu, kto jest znudzony własnym życiem, nowy partner nie pomoże na długo. Wkrótce i on będzie stary, ponieważ nie w partnerze tkwi problem. 3. Zaprowadź ład w swych myślach i marzeniach. Pewna znana publicznie (a również mnie osobiście) postać stała się bohaterem seksualnego skandalu. Wszyscy byli zszokowani. Wszyscy poza naszym wspólnym znajomym, który stwierdził, że to, co się stało, nie tylko go nie dziwi, ale nawet jest zgodne z jego przewidywaniami. Zapytałem, na czym je opierał. - Widziałem, co on czyta - odpowiedział. - Wiem jakiego typu czasopisma kupował sobie przed podróżą na lotnisku i jakie oglądał filmy. Musiał w końcu sam zrobić coś takiego. Kiedy Jezus oświadcza, że ilekroć pożądamy kobietę, już się z nią dopuściliśmy cudzołóstwa, nie oznacza to jakobyśmy grzeszyli każdą zabarwioną seksualnie pokusą, której przedmiotem nie jest nasza żona. Gdyby tak było, większość mężczyzn popełniałaby codziennie wiele grzechów. Czym innym jest sama pokusa, a czym innym jej uleganie. Moim zdaniem Jezus mówi raczej, że każdy, kto świadomie pozwala sobie choćby na myśli seksualne nie związane z osobą współmałżonka, nieuchronnie zmierza do ich urzeczywistnienia. Innymi słowy mówi po prostu, że myśl rodzi czyn i każdy, kto świadomie i akceptująco trwa myślą przy jakimś grzechu jest w sytuacji, jakby już go popełnił, bo prędzej czy później zgrzeszy. Specjaliści od komputerów posługują się często powiedzonkiem: "Wrzuciłeś śmieci, dostaniesz śmieci". To samo prawidło stosuje się do ludzi. U tego, kto zaśmieca sobie głowę szmirowatą literaturą i pornografią, zasady moralne prędzej czy później ulegną załamaniu pod naporem silnych, destrukcyjnych bodźców. Kilka lat temu ktoś przyjrzał się bliżej popularnemu serialowemu kiczowi General Hospital i obliczył, że w gronie siedemnastu głównych postaci doszło do czterech rozwodów, dwóch ciąży przedmałżeńskich, dwóch przypadków narkomanii i czterech "nielegalnych" miłości. Żaden człowiek nie wychodzi bez szwanku spod zmasowanego naporu tego typu pikantnych treści. 4. Pamiętaj, że wszystko ma swoje granice. Niektórzy są zdania, że z uwagi na wszechobecność wzajemnych seksualnych oddziaływań między ludźmi należy ograniczyć krąg znajomych do osób tej samej płci. Jednak takie zubożenie kontaktów zuboża również małżeństwo. Mam wśród płci pięknej wielu wspaniałych przyjaciół. To pomaga mi lepiej rozumieć i kochać żonę. Zawarłem z Diane pakt, który przyznaje nam obojgu prawo przyjaźnić się i spotykać na mieście z kimkolwiek chcemy bez konieczności uzyskania zgody partnera. Obydwoje jednak wiemy, że wszystko ma swoje granice. Ilekroć dochodzimy do wniosku, że zbliżamy się do strefy seksualnego niebezpieczeństwa, czym prędzej zbieramy manatki i uciekamy. Żadna przyjaźń nie znaczy dla nas tyle, byśmy chcieli dla niej ryzykować małżeństwo. 5. Nie zapominaj o znaczeniu drobnych decyzji. Richard DeVoss, jeden z założycieli sieci sprzedaży bezpośredniej "Amway", zaczynał praktycznie od niczego, a teraz jest współwłaścicielem firmy, której roczny obrót przekracza miliard dolarów. "To zdumiewające - mówi DeVoss - w jak wielkim stopniu o naszym życiu decydują nie wielkie, a małe, kumulujące się decyzje". W początkach firmy wszystko zależało od momentów takich jak ten, kiedy po długiej pracy w jakiejś piwnicy dwóch zmęczonych mężczyzn miało zadecydować, czy zostać jeszcze pół godziny dłużej, czy pójść już do domu. To były owe przełomowe chwile, których suma przeważyła szalę. To samo prawo obowiązuje w świecie więzi międzyosobowych. Inaczej rzecz ujmując o naszej wierności nie rozstrzygamy w momencie, gdy musimy zadecydować, czy się rozbierzemy i odbędziemy stosunek płciowy. Wtedy jest już o wiele za późno. Istotne są drobne, wcześniejsze decyzje w rodzaju: "Czy do niej zadzwonić?", "Czy coś się stanie, jeśli napiszę do niej jeszcze ten jeden raz?" Oto kluczowe momenty rozstrzygające o naszych przyszłych losach. Wygrywajmy więc małe potyczki, aby wygrać wojnę. 6. Pamiętaj, że seks to nie wszystko. Choć czytelnikom pism typu Penthouse może się to wydać absolutnie nieprawdopodobne, to są na świecie ludzie, którzy potrafią latami (i to całkiem dobrze) obywać się bez współżycia płciowego. Nie jest to z mojej strony zachęta do życia w celibacie; chciałbym raczej zwrócić uwagę na fakt, że poza seksem życie oferuje także wiele innych cennych wartości. Na przykład doświadczenie czyjejś dobroci czy bezinteresowności jest porównywalną satysfakcją. Znam kobietę, której mąż poddany został dziesięć lat temu skomplikowanej operacji i w rezultacie tego utracił zdolność do normalnego współżycia. Kiedy następnego dnia dowiedział się o wszystkim, był zupełnie zdruzgotany i zaczął układać mowę do żony o tym, że nie będzie się sprzeciwiał rozwodowi. Żona znała go na tyle, że od razu zorientowała się, do czego zmierza, i natychmiast ucięła szorstko: - Jeśli chcesz się mnie pozbyć, to będziesz musiał poszukać lepszego pretekstu. - Potem zmieniła zupełnie ton i powiedziała: - Wolałabym żyć z połową ciebie niż z jakimkolwiek innym całym mężczyzną. I nie mam powodów, by sądzić, że nie jest tym życiem w pełni usatysfakcjonowana. Motto: Panie, kiedy błądzimy, daj nam chęć się zmienić, a kiedy błądzą inni, nie pozwól, byśmy się im zbytnio uprzykrzali. Peter Marshall (1902-1949; duchowny, pastor) Czym zastąpić zazdrość Skoro żadne małżeństwo nie jest wolne od problemów i sytuacji, które mogą ewentualnie prowadzić do zdrady, wypada zastanowić się nad tym, jak jej zapobiegać, a także, w jaki sposób ocalić związek, kiedy niewierność stała się już faktem. Zazdrość - dobra czy zła? Okazywanie zazdrości nie należy dzisiaj do dobrego tonu. I nie bez racji. Dobrze jest zdać sobie sprawę, że zazdrość może powodować zachowania patologiczne. Żona, która syczy jak użądlona, ilekroć mąż obejrzy się za ładną dziewczyną albo serdecznie uściśnie zaprzyjaźnioną kobietę, nie przyczynia się do wzrostu więzi małżeńskiej. Taka żona powinna dociec rzeczywistych powodów swego irracjonalnego wzburzenia. Możliwe są dwa wyjaśnienia: albo usiłuje "krótko trzymać" męża - co nie jest zbyt sensowną postawą - albo czuje się zagrożona i w gruncie rzeczy po prostu domaga się miłości. Przeżywając nieprzyjemny stan zwątpienia w swoje osobiste walory czy atrakcyjność, ma najświętsze prawo do szczególnych względów u męża, tyle tylko że póki domaga się ich w tak pokrętny sposób, raczej oddala się, niż zbliża do celu. Ataki zazdrości mają oskarżycielski wydźwięk i najczęściej prowadzą do konfliktów. Z drugiej strony trzeba powiedzieć, że umiarkowana zazdrość może być odczytana jako wyraz miłości. Wiele osób - nie wiadomo dokładnie, dlaczego - wychodzi dzisiaj z założenia, że najwłaściwszą postawą wobec kontaktów małżonka z osobami płci odmiennej jest zachowywanie pozorów całkowitego spokoju, tak jakby w ogóle nie było istotne, czym się te kontakty mogą skończyć. Taki jest stereotyp niezaborczej, wyzwolonej miłości. Tymczasem również obojętność nie jest więziotwórcza. Swego czasu oglądałem z Diane program telewizyjny poświęcony niewiernym mężom. W pewnym momencie pytano w nim kobiety, co by zrobiły dowiedziawszy się, że mąż je zdradza. Moja zazwyczaj tak łagodna żona odwróciła się wówczas w moją stronę i powiedziała: "Ja wiem, co bym zrobiła - walczyłabym o ciebie!" Nie zamierzam sprawdzać, czy dotrzymałaby słowa, ale to specyficzne wyznanie miłości sprawiło mi niewysłowioną przyjemność. Tak samo zareagowaliby wszyscy inni znani mi mężczyźni. Zazdrość może być więc również czymś pozytywnym. Jak zapobiegać zdradzie Oto kilka konstruktywnych działań zmniejszających ryzyko niewierności ze strony małżonka: 1. Dbaj o życie płciowe. Wieść o tym, że mąż sypia z inną kobietą, wywołuje u większości żon zdumiewającą reakcję. Wiele jest oczywiście łez, gniewu i pretensji, ale w 99 procentach przypadków następuje także intensyfikacja współżycia. Początkowo byłem bardzo zaskoczony tym zjawiskiem. Wydawało mi się, że do głębi urażona kobieta przede wszystkim odmówi mężowi współżycia, że postawi go wobec ultimatum: "Albo śpisz z nią, albo ze mną". Przypuszczałem też, że czując się odrzucona nie będzie chciała kontaktów seksualnych z obawy przed porównaniem z rywalką. Tymczasem po setkach rozmów z małżeństwami znajdującymi się w tej dramatycznej sytuacji wiem już, że kobieta niemal zawsze reaguje odwrotnie. Dochodzi u niej do dużego pobudzenia seksualnego, w związku z czym staje się w łóżku daleko bardziej aktywna i agresywna. Po kilku miesiącach często następuje spóźniona reakcja oziębłości, ale we wczesnym stadium kryzysu kobieta ma zwiększone potrzeby seksualne. Dlaczego? Po prostu instynktownie próbuje zatrzymać swego mężczyznę. Nie są to zachowania przemyślane czy udawane i nie wchodzi tu w grę żadna próba manipulacji. Popęd płciowy jest ciekawym fenomenem. Reaguje na głębokie procesy psychiczne. Przychodzi samoczynnie na pomoc kobiecie, która nawet nie jest świadoma, że jej seksualne walory są atutem w walce o męża. I kobieta ta nagle staje się o wiele bardziej namiętna. Piszę o tym w określonym celu: skoro żonę stać na taką aktywność seksualną po to, by wydrzeć męża rywalce, czemu nie miałaby wcześniej rozpalić w sobie tego ognia - dla zapobieżenia niewierności? 2. Powiedz współmałżonkowi, co myślisz na temat zdrady. Tak jak wokół seksu w ogóle, tak myśli nasze krążą często wokół ewentualnej zdrady. Tymczasem jest to temat nadzwyczaj rzadko poruszany w rozmowach nawet między bardzo bliskimi sobie małżonkami. Potrafimy rozmawiać o tym z przyjaciółmi - zastanawiać się nad prawdopodobieństwem i konsekwencjami niewierności - ale nie z bezpośrednio zainteresowanym. Komu więc zależy na wierności małżonka, powinien głośno o tym mówić. Niech druga strona nie ma żadnych wątpliwości, jak wielkiego bólu byłaby przyczyną. Nie wolno mówić: "Jeśli kiedykolwiek wdasz się w coś takiego, nie chcę o tym wiedzieć". Partner ma prawo wtedy pomyśleć, że pewne rzeczy mogą mu ujść na sucho. Można też wywołać wrażenie, jakoby zdrada nie była niczym złym, a cała sztuka polegała wyłącznie na utrzymaniu jej w tajemnicy. To najzupełniej zrozumiałe, że wielu z nas wolałoby nie wiedzieć o niewierności małżonka, a niektórym ta nieświadomość wyszłaby nawet na dobre, jednak mówić tego głośno nie należy. Radziłbym uświadomić małżonkowi, jak wielką wagę przywiązujemy do jego wierności, natomiast nie wdawać się w przypuszczenia na temat swej ewentualnej reakcji na zdradę. Pogróżki w rodzaju: "Jeśli mnie zdradzisz choć raz, to mnie więcej nie zobaczysz" nie są szczytem wyrafinowania. W gruncie rzeczy nie potrafimy przewidzieć, jak się wówczas zachowamy. 3. Pamiętaj, że najlepszym środkiem zapobiegawczym są dowody własnej wierności. Można powiedzieć partnerowi (bez wdawania się w szczegóły), że sami nie skorzystaliśmy z okazji do zdrady - o ile tak rzeczywiście było. Jest to jednak materia bardzo delikatna. Mąż nie poczuje się pewniej wysłuchując obszernych relacji żony o zabiegach biurowych zalotników. Jeśli jednak małżonkowie świadomie i zdecydowanie chcą pozostać sobie wierni i uznają to za istotny element wzajemnego układu, trzeźwe świadectwa są jak najbardziej na miejscu. Małżonkowie o długim stażu często zakładają, że partnerowi doskonale znana jest ich lojalność. Jednak czynienie zbyt wielu założeń jest zawsze niebezpieczne. W dobrych małżeństwach partnerzy nie szczędzą sobie informacji o tym, co czują i myślą. Mówią, co się zmieniło, ale nie pomijają również milczeniem spraw niezmiennych, takich jak stanowisko w kwestii cudzołóstwa. 4. Unikaj dłuższej rozłąki. Twierdzenie, jakoby rozłąka służyła miłości niekoniecznie i nie zawsze jest prawdziwe. Wiele młodzieńczych związków kończy się z chwilą, kiedy dziewczyna wyjeżdża na uniwersytet, a chłopiec zostaje w rodzinnym mieście. Małżonkowie, z których jedno robi karierę w Los Angeles, a drugie w Nowym Jorku, igrają z ogniem. Oczywiście stosunkowo krótkie rozstanie rozpala wzajemne uczucia. "Tęsknię niesamowicie" - pisuje do mnie Diane, kiedy wyjeżdżam z odczytami. Nasza wspólnota życia zostaje przerwana i przebywając gdzieś samotnie mam doskonałą okazję uświadomić sobie, jaka to dla mnie strata. Nie śmiałbym jednak opuszczać żony na dłużej niż - powiedzmy - sześć tygodni. Mogłaby się przyzwyczaić do życia beze mnie. Idealista powie, że nasza miłość nie jest specjalnie głęboka i trwała, skoro istnieje ryzyko, że przestaniemy za sobą tęsknić po upływie tak krótkiego czasu. Jego stanowisko nie uwzględnia jednak działania kompensacyjnych mechanizmów, do jakich ucieka się organizm w celu wyrównania straty. Organizm ma ograniczoną tolerancję na ból i dąży do szybkiego przystosowania się do zmienionych warunków. Dlatego nie chciałbym nigdy przebywać z dala od żony na tyle długo, by zdążył ustać ból z powodu rozłąki. Większości kobiet, które wpadają w ramiona obcych mężczyzn z powodu nieobecności zaliczającego nadgodziny męża, bardziej zależy na kontakcie werbalnym niż cielesnym. Psychiatra David Reuben pisze: "Borykając się od siódmej rano do zmroku z dziećmi, sprzątaniem, zakupami, psami i kotami, domokrążnymi sprzedawcami i nieszczelną pralką, a na koniec zjadłszy w samotności kolację kobieta zaczyna cierpieć z powodu emocjonalnego niedożywienia". Choćby minimalne wyjście męża naprzeciw tym potrzebom ma ogromne znaczenie. Dowodzi tego historia Jacka: - Na wieść o tym, że Ellen mnie zdradza, zupełnie się załamałem. Ostatecznie udałem się do znajomego duchownego poprosić go, aby miał oko na dzieci, kiedy ja się wyprowadzę. Nie wiem, jak mu się to udało, ale w końcu wytłumaczył mi, na czym polega problem. Powiedział, że niewierność Ellen była w gruncie rzeczy rozpaczliwym wołaniem o pomoc. Powiedział, że nie szukała innego mężczyzny, tylko po prostu nie miała tego, za którego wyszła. Zrozumiałem - byłem tak zaabsorbowany pracą, że miesiącami nocowałem w domu raz na dziesięć dni. Teraz znowu jesteśmy razem i Ellen ma mnie, ile tylko zapragnie. Minęły już cztery lata i jak do tej pory nie było żadnych problemów. 5. Stosuj bodźce pozytywne. Zgrabnym komplementem czy podziękowaniem można więcej uzyskać od partnera niż niezliczoną liczbą gróźb i wymówek pełnych zazdrości. Kto ma za małżonka atrakcyjną osobę, która w pracy z pewnością spotyka się z różnego rodzaju propozycjami, powinien wyraźnie powiedzieć, że zdaje sobie z tego sprawę. Nic tak cudownie nie brzmi w uszach mężczyzny jak poranne pożegnanie w rodzaju: "Świetnie wyglądasz. Panienki w biurze będą pewnie omdlewać na twój widok, ale dziś wieczór należysz do mnie. Zaraz jak wrócisz, zamierzam intensywnie zająć się tym pięknym ciałem". Ważne też jest, by głośno doceniać wierność małżonka. Wielu z nas ma szczęście żyć z ludźmi o wysokim poziomie moralnym, którzy gotowi są z miłości oprzeć się nawet bardzo silnym pokusom. Kiedy jednak ostatnio wyraziliśmy im za to naszą wdzięczność? 6. Ufaj partnerowi. Najpewniejszą metodą na wepchnięcie żony w ramiona obcego mężczyzny jest podejrzewanie ją nieustannie o zdradę. Niepewność, napięcie, podejrzliwość i ciągłe indagacje ze strony męża nie tylko nie umacniają jej w wierności, ale z reguły wywołują odwrotny skutek. Nikt nie lubi, by mu nie ufano, zwłaszcza wtedy, gdy nie daje ku temu powodu. Oskarżycielski ton budzi w nas to, co najgorsze. Ufność odwrotnie - prowokuje do jak najpozytywniejszej odpowiedzi. Żona, która nie śledzi każdego kroku męża, i jest przekonana o jego uczciwości to wielki dar. Spotykając się z takim zaufaniem zwykle staramy się zrobić wszystko, by go nie zawieść. Stare przysłowie mówi: "Daj psu przyzwoite imię, a zrobi wszystko, by na nie zasłużyć". Kiedy małżonek zdradzi - Ostatnio dowiedziałam się, że mąż mnie zdradza - mówi siedząca u mnie w gabinecie młoda kobieta. - Zawsze żyłam w przekonaniu, że nasze małżeństwo jest idealne. Łączyła nas taka wspaniała przyjaźń. Twierdził, że jestem wspaniałą kochanką. Czuję się zdruzgotana. Ta kobieta jest nawet brzydsza ode mnie. Zdrada małżonka to straszne przeżycie, które zawsze wzbudza we mnie najgłębsze współczucie dla poszkodowanego. W dzisiejszym świecie mnóstwo ludzi staje wobec faktu, że ich mąż czy żona sypiała lub sypia z kimś trzecim. Oto kilka sugestii, jak się odnaleźć w takiej sytuacji: 1. Pamiętaj, że to jeszcze nie koniec świata. Zdrada nie musi nawet oznaczać końca małżeństwa, chyba że sami tego chcemy. Znam wiele bardzo dobrych związków, w których w przeszłości wydarzyło się takie "trzęsienie ziemi" i w których strona poszkodowana gratuluje dziś sobie, że nie wpadła niepotrzebnie w panikę. Najdotkliwszą konsekwencją niewierności małżeńskiej jest poczucie odrzucenia doświadczane przez zdradzonego małżonka. Człowiek taki często dochodzi do wniosku, że przestał być atrakcyjny i nie sprawdza się w łóżku. Tymczasem wcale tak być nie musi. Jeśli romans miał dla zdradzającego marginalne znaczenie, niewykluczone, że zdradzony jest w dalszym ciągu obiektem jego miłości. Jeden z moich przyjaciół powiada: - Dlaczego przywiązywać do stosunku płciowego taką wagę? Seks jest często czymś incydentalnym. Gdyby moja żona przespała się z jakimś mężczyzną (jak to się zresztą kiedyś, dawno już temu zdarzyło), najprawdopodobniej potrafiłbym zapanować nad sytuacją. Kocham ją, wiem, że ona mnie kocha, i nie pozwoliłbym, żeby taki epizod zrujnował to, co nas łączy. Trudno zgodzić się całkowicie z moim przyjacielem, ale doświadczenia seksualne rzeczywiście miewają niekiedy charakter przelotnych i stosunkowo mało znaczących epizodów. Człowiekowi, którego żona podczas podróży służbowej spędza noc z obcym mężczyzną, bardzo trudno uwierzyć, że nie wchodziło tu w grę uczucie i że jego małżeństwo nie jest zagrożone. Zwykle przedstawia sobie sytuację w najciemniejszych barwach. I to jest niekonsekwencja, ponieważ z drugiej strony większość mężczyzn uważa, że krótki, powierzchowny romans nie zaszkodziłby ani ich miłości do małżonki, ani samemu małżeństwu. Jakże im jednak trudno dać taki sam kredyt zaufania drugiej stronie. 2. Staraj się nie tłumić emocji. Ból to w sytuacji zdrady najnaturalniejsza reakcja i komu jest do płaczu, ten powinien płakać. Często kobiety, które właśnie dowiedziały się o niewierności męża, przychodząc do mnie po ratunek powiadają: "Muszę się wziąść w garść. Mój płacz tylko go odstręczy". To nie tak. Trzeba wyrazić zarówno ból, jak i gniew. 3. Nie mścij się i nie potępiaj. Niektórzy czerpią pewną satysfakcję z cudzych błędów między innymi dlatego, że popełniony przeciw nim grzech odwraca uwagę od ich własnych występków i stwarza możliwość wywierania presji na winowajcę. W przerażającym fragmencie swych autobiograficznych tekstów zatytułowanych Bachelorhood: Tales of Metropolis (Kawalerskie lata. Opowieści z metropolii) Philip Lopate opisuje, jak pewnego wieczoru jego ojciec bił matkę za romans z niejakim Willym: "Słyszeliśmy przez drzwi, jedno za drugim, jej spazmatyczne łkania zakończone zawsze gorzkim, jakby pytającym skowytem, niczym u płaczącej lalki naciskanej mocno w talii". Po przeczytaniu takiego opisu człowiek bezwiednie i rozpaczliwie powraca do przepojonej współczuciem sceny spotkania Chrystusa z niewiastą przy studni czy z niewiastą schwytaną na cudzołóstwie. Nasz Pan nie propagował moralnego relatywizmu. Jasno określił, co jest dobre, a co złe. Znał jednak również niedoskonałość tego świata i wiedział, że kto stara się sprostać trudnym ideałom - choćby czasem się potknął - robi więcej niż ten, kto się nie stara. Kilku autorów skrytykowało ostatnio z bardzo zasadniczych pozycji powieści księdza Andrew Greeleya. Są to książki o ludzkiej chciwości, rozwiązłości, o cudzołóstwie i o księżach, którzy niekiedy nie potrafią sprostać wymogom celibatu. Greeley broni się jednak skutecznie w "Osobistym posłowiu" do Thy Brother's Wife (Żona bliźniego twego): pisze bowiem, że jest to powieść "o przyrzeczeniach dotrzymywanych w sposób niedoskonały złożonych, ale przecież dotrzymywanych" oraz o Bogu, "który rysuje wyraźnie nawet zwichrowanymi liniami, który łatwo i szybko przebacza i który pragnie nas kochać z czułością matki". Człowiek zraniony cudzym błędem nie potrafi zdobyć się na przebaczenie podobne Bożemu, ale w takim przebaczeniu powinien upatrywać swojego ideału. W każdym zaś razie żaden chrześcijanin nie może posługiwać się cudzym grzechem w tym celu, aby jeszcze bardziej pognębić winowajcę. 4. Zbadaj okoliczności. Z jednej z przeprowadzonych wśród kobiet ankiet wynika, że dowiedziawszy się o niewierności męża 9 procent respondentek nie zareagowałoby w ogóle, 10 procent założyłoby sprawę rozwodową, a 70 procent uzależniło swoje zachowanie od powodów i okoliczności zdrady. Ogromna większość pytanych kobiet wykazała więc rozsądek, ponieważ konkretne okoliczności zdrady mogą być diametralnie różne. Nie jest na przykład obojętne, czy niewierny małżonek sam szukał wrażeń, czy został uwiedziony. Wyjaśnienie tej kwestii może nastręczyć sporo trudności, ale nierzadkie są przecież wypadki bardzo świadomych działań, których ofiarą padają z gruntu uczciwe osoby. Jeśli uwodzicielska akcja zbiega się z kryzysowym okresem w życiu człowieka, trudno ręczyć nawet za samego siebie. Za młodych lat odnosiłem się do osób winnych cudzołóstwa z surowością i poczuciem wyższości. Jak jednak gdzieś napisał Goethe, wystarczy trochę pożyć, aby złagodnieć w osądach. Wśród grzechów, które popełniają moi bliźni, nie ma ani jednego, którego nie byłbym zdolny popełnić sam. 5. Określ zakres własnej odpowiedzialności. Jeśli zdradzeni małżonkowie mają w sobie choć odrobinę pokory, to zwykle słyszę od nich również takie słowa: "I ja ponoszę winę. Popełniłem mnóstwo błędów". Prowadzone w tym duchu rozmowy z głównym winowajcą mogą sprawić, że sytuacja potencjalnie bardzo niebezpieczna posłuży wzajemnemu zbliżeniu. 6. Nie dociekaj szczegółów. Niektórym ludziom właściwa jest makabryczna skłonność przypatrywania się z bliska wszystkim raniącym szczegółom zdrady. Nie do końca rozumiem taką postawę, bo niekiedy zakrawa to na masochizm. Jednocześnie podejrzewam tu często niskie motywy. Wypytywanie partnera o treść rozmów, przebieg współżycia i towarzyszące temu wszystkiemu odczucia utrzymuje go w poczuciu niższości. Domagać się od winowajcy bolesnych wyznań i spychać go do roli bezsilnego świadka kolejnej repetycji raniących wydarzeń to bardzo surowa kara dla obydwu zaangażowanych stron. 7. Nie odpłacaj pięknym za nadobne. Natura podpowiada oczywiście, by zafundować winowajcy tę samą, co on nam, przyjemność. Niekiedy nie jest to zresztą odwet, lecz rozpaczliwa próba udowodnienia sobie i drugiej stronie, że ciągle jeszcze możemy się komuś podobać. Ta dość zrozumiała reakcja często jednak pociąga za sobą zgubne skutki. Nigdy nie prowadziłem stosownej statystyki, ale moim zdaniem więcej małżeństw rozpada się ostatecznie w sytuacji zdrady odwzajemnionej niż nieodwzajemnionej. Ulec pokusie zemsty to najczęściej ostatni gwóźdź do trumny dla, i tak już bardzo nadszarpniętego zaufania. 8. Przed podjęciem decyzji o rozstaniu sprawdź, czy zdrada była jedynie potknięciem, czy rezultatem trwałej określonej postawy. Niektórzy ludzie nigdy nie będą wierni, ponieważ w gruncie rzeczy takimi być nie chcą. Wszystkim nam znane są małżeństwa, w których jedna strona - przeważnie kobieta - całymi latami znosi kolejne "miłosne przygody" małżonka. Temu, kto potrafi podołać takiej sytuacji i widzi w niej jakiś sens dla siebie i dla dzieci, można tylko życzyć sił i szczęścia. Niech jednak ma świadomość, że nie musi w niej trwać. Pismo Święte domaga się od małżonka cierpliwości i wytrwałości, ale nie zamyka drogi wyjścia nikomu, kto miał nieszczęście związać się z maniakiem seksualnym. (Więcej na ten temat we wspaniałej książce dr Jamesa Dobsona Miłość potrzebuje stanowczości, Oficyna Wydawnicza "Vocatio", Warszawa 1993) 9. Nie trać poczucia własnej wartości. Są ludzie, którzy w obliczu zdrady partnera samych siebie oskarżają o wady lub braki. Żona, która nie może utrzymać męża przy sobie, często jest skłonna myśleć, że przestała być atrakcyjna. Jednak nawet najgorszy możliwy scenariusz - kiedy mąż zakochuje się w innej kobiecie, zupełnie traci serce do żony i ocenia ją jednoznacznie negatywnie - nie jest jeszcze powodem, by tracić wiarę w siebie. Choć trudno oczekiwać, by nie robiło to na żonie żadnego wrażenia, fakt, iż ktoś negatywnie wyraża się na jej temat, nie oznacza jeszcze, że ma rację. Bardzo niedawno rozmawiałem ze wspaniałą matką trojga dzieci. Wpadła na chwilę, aby opowiedzieć o swym przyjacielu i zbliżającym się ślubie. - On jest cudowny - powiedziała. - Przechodzi nawet na drugą stronę, żeby otworzyć mi drzwi, kiedy wysiadam z samochodu. Zakochałam się jak nie przymierzając nastolatka. Miło to było słyszeć po niezliczonych godzinach, które z nią spędziliśmy w zupełnie innym okresie jej życia. Swego czasu jedno z jej dzieci poważnie zachorowało, a ona - wyczerpana fizycznie - zaczęła pić. Mąż zareagował tylko zwolnieniem się z pracy i przeprowadzką do sąsiadki z tej samej ulicy. Kiedy siedziała wtedy z nami płacząc bez przerwy, zastanawiałem się, czy sam podołałbym takiej sytuacji. Znalazł się jednak wówczas "terapeuta", którego czuła troska przywróciła jej zdrowie i poczucie własnej wartości. Bardzo się ucieszyliśmy widząc ogrom zmian, jakie się w niej dokonały. Rezultaty zabiegów zawodowych doradców nie zawsze są takie spektakularne, ale przypadki w rodzaju powyższego dowodzą, że nie należy tracić wiary w siebie z powodu jednej przegranej rundy w zaciętej grze, której na imię życie. Część 6: Jak budować trwały związek Motto: Miłość nie polega na wpatrywaniu się w siebie nawzajem, lecz na tym, by razem patrzeć w tym samym kierunku. Antoine de Saint-Exupery Miłość jako decyzja Czy w naszym zmiennym świecie wyłączność i stałość jest możliwa? Na ile sensowne jest ślubować wierność jednej osobie i przyrzekać jej dozgonną miłość? Na powyższe pytania można odpowiedzieć pozytywnie tylko w świetle takiego rozumienia miłości, jakie zaproponował Kierkegaard. Dla niego miłość nie jest uczuciem jest aktem woli, decyzją, wyborem. Kierkegaard powołuje się na słowa Chrystusa, które wielokrotnie już powracały na łamach tej książki: "Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego" (Mt 22, 39). W Chrystusowym przykazaniu miłości podkreśla fakt, że jest ono przykazaniem. Rzecz to jego zdaniem zdumiewająca, bo przecież miłość z reguły pojmowana jest jako uczucie, czyli coś, na co człowiek nie ma wpływu. Jezus jednak, o dziwo, każe kochać ... Kierkegaard dochodzi do wniosku, że w takim razie miłość to coś znacznie więcej niż uczucie. I niewątpliwie trafia w sedno, choć być może przesadza nieco upatrując w niej samego tylko wyboru. W gruncie rzeczy miłość łączy bowiem w sobie oba elementy. Im więcej wiem o ludziach, którzy są długie lata szczęśliwi w małżeństwie, tym bardziej świadom jestem faktu, jak wiele z tego szczęścia zależało i zależy od ich woli. Miłość jest nie tylko odczuwaniem, ale bywa też, że uczuć tych nie ma. Kto nie chce w nieskończoność zmieniać partnerów, ten musi kochać czymś więcej niż uczuciem. Do pewnego stopnia musi również kochać wolą. Benjamin Disraeli, wielki angielski mąż stanu, przez piętnaście lat nie mógł zagrzać miejsca przy żadnej kobiecie. Jako dwudziestojednoletni mężczyzna związał się z Sarah Austen, żoną przyjaciela rodziny. Pani Austen skłoniła męża do pożyczenia Disraelemu znacznych sum pieniężnych. Następną kochanką była Clara Bolton, żona lekarza, w której domu nieustannie odbywały się jakieś przyjęcia. Jej rozliczne kontakty utorowały Disraelemu dostęp do kręgów literackich i politycznych. Nie minął jednak rok, a już zamienił Clarę na oszałamiającą, choć cokolwiek nadpobudliwą seksualnie matkę czworga dzieci, Lady Henriettę Stykes. Powyższe perypetie poważnie nadszarpnęły reputację Disraelego. Kiedy więc poprosił o rękę dwanaście lat starszą od siebie wdowę, Mary Ann Evans, nikt, nie wyłączając wybranki, nie łudził się, że krok ten powodowany jest miłością. Nie twierdził tego nawet sam Disraeli. Mary Evans miała po prostu dom przy ekskluzywnej Park Lane, a do tego roczny dochód w wysokości czterech tysięcy funtów. Nie była ani piękna, ani szczególnie inteligentna. Ubierała się w sposób skandalicznie odbiegający od aktualnej mody i nie próbowała nawet udawać, że dorównuje mężowi intelektem. Mawiała podobno, że "zawsze się jej myli, kto był pierwszy - Rzymianie czy Grecy". Ten zdawałoby się z góry skazany na niepowodzenie związek okazał się jednym z najbardziej udanych w kraju. Z rosnącym zachwytem Disraeli zaczął postrzegać dom jako miejsce, gdzie znajdował prawdziwy odpoczynek po swej wymagającej najwyższej intelektualnej mobilizacji pracy i gdzie mógł się pławić w pełnej ciepła adoracji, jaką dawała mu żona. Każdego wieczoru spieszył co tchu z Izby Gmin, aby opowiedzieć jej o wydarzeniach dnia. Nawet wówczas, gdy zachowała się w sposób obraźliwy dla wydelikaconego poczucia smaku ówczesnej angielskiej śmietanki towarzyskiej, nigdy jej nie krytykował i jak lew bronił przed zarzutami. Wyniesiony do godności lorda natychmiast udał się do domu, wziął żonę w objęcia i powiedział: "Jesteś teraz, moja droga, Lady Beaconsfield". Do dawnej rozwiązłości już nie wrócił - w każdym razie nic o tym nie wiadomo. "Jest mi bardziej kochanką niż żoną" - powiedział kiedyś o Mary Ann. Ona zaś po trzydziestu latach małżeństwa wyznała: "Dzięki jego dobroci moje życie było jednym pasmem szczęścia". Dale Carnegie uważa, że w stopniu zaiste niezrównanym posiadła najważniejszą umiejętność zamężnej kobiety - sztukę postępowania z mężczyzną. Nigdy nawet nie dopuszczała myśli, że może się zawieść na mężu i spędziła całe wspólne życie chwaląc go i adorując. Z jakim skutkiem? "Jesteśmy ze sobą od trzydziestu lat - powiedział Disraeli - i jeszcze ani razu się z nią nie nudziłem". A tak wiele osób posądzało ją o głupotę z powodu braku wiedzy historycznej! Mieli oboje swój prywatny dowcip. "Wiesz przecież - mawiał Disraeli, że ożeniłem się z tobą tylko dla pieniędzy. - Owszem - odpowiadała mu z uśmiechem Mary Ann - ale gdybyś miał to zrobić powtórnie, chyba ożeniłbyś się ze mną z miłości? Disraeli przyznawał jej rację. I tak za sprawą małżeństwa skoncentrowany na tym, co istotne, uskrzydlony miłością żony dwukrotnie sięgnął po godność premiera i przeszedł do historii jako jeden z największych mężów stanu. Ta miłość nie była zbudowana na uczuciowym zawrocie głowy. U jej podstaw legło świadome zaangażowanie i dopiero owa stałość dała wzrost emocjom. (Dale Carnegie, Jak zdobywać przyjaciół i wpływać na ludzi, Studio Emka, Warszawa 1993) Wzrost miłości Również C. S. Lewis jest głosicielem poglądu, że miłość to akt woli. "Nie trać czasu niepokojąc się, czy "kochasz" swego bliźniego - pisze Lewis - postępuj tak, jakbyś go miłował. Skoro to robimy, odkrywamy jedną z wielkich tajemnic. Jeśli zachowujesz się względem kogoś tak, jakbyś go kochał, niebawem będziesz go miłował". Następnie Lewis wyjaśnia, że powyższa prawidłowość obowiązuje również w odwrotnym kierunku: "A jeśli skrzywdzisz kogoś, kogo nie lubisz, przekonasz się wkrótce, że twoja nieżyczliwość do niego wzrośnie. Jeśli oddasz mu przysługę, zobaczysz, że pozbędziesz się częściowo twojej niechęci". (C. S. Lewis, O wierze i moralności chrześcijańskiej, tłum. Maria Ponińska, Warszawa, 1968, s. 119) Ktoś mógłby w tym miejscu zawołać z oburzeniem, że przez całą książkę mamiłem go ideałem namiętnej, ekstatycznej miłości, a teraz nagle odrzucam wszelkie emocje i upatruję w miłości świadomych decyzji i wyborów. Niczego takiego nie robię. Twierdzę tylko, że uczucia raz są, raz ich nie ma, a przetrwanie trudnych okresów umożliwia jedynie świadome zaangażowanie woli. Współczesny model "plastycznej" egzystencji Instynkt wierności zasadniczo odbiega od właściwego współczesności pędu, by "zaznać wszystkiego", "dać się ponieść uczuciu" czy "żyć chwilą obecną". Współczesne tendencje w psychologii wnoszą minimalny wkład w budowanie trwałych związków. Propagują typ nieokreślonej, bezwiednie dryfującej, nie uznającej żadnych zewnętrznych ograniczeń osobowości. Sens życia upatrywany jest raczej w samorealizacji niż w zaangażowaniu na rzecz drugiego człowieka. Głosi się, że cała sztuka polega na tym, by nie "skostnieć", by nie utracić "plastyczności". W momencie, gdy relacja z drugą osobą przestaje być ekscytująca, należy się z niej wycofać. I to bez specjalnego poczucia winy, bo związki trwałe i wyłączne nie mają właściwie racji bytu. Przecież wszyscy zmieniamy się nieustannie i co dnia jesteśmy kimś innym. Tymczasem przeciw takiemu kultowi spontaniczności i zmienności można podnieść wiele zarzutów. Przeżywający kolejne miłości ludzie mogą się pochwalić co najwyżej przejściową intensywnością, ale na pewno nie głębią uczuć. Miłość jako lojalność W moim biurze zjawiła się pewnego razu siedemdziesięciosześcioletnia kobieta z opowieścią o tym, jak trudno jej ostatnio wytrzymać z mężem. - Związałam się z nim na dobre i na złe - powiada - ale nie zdawałam sobie sprawy, że może być aż tak źle. Mąż, od kilku lat na emeryturze, pewnego wieczoru zamiast spać zaczął chodzić po całym domu i opowiadać niestworzone rzeczy. Demencja starcza postępuje zwykle stopniowo, ale w jego wypadku zmiany dokonały się błyskawicznie. W przeciągu jednej nocy ten spokojny, ułożony zawsze człowiek zmienił się nie do poznania. Zaczął przeklinać, palić i pić bez umiaru, a do tego chodzić krok w krok za żoną jak uwiązany na postronku. Również w momencie, kiedy mi o tym opowiadała, maszerował tam i z powrotem w przyległym pomieszczeniu. Zapytałem, czy próbowała mu pomóc. Wymieniła całą listę lekarzy, u których była z mężem. Mieli mężowi do zaproponowania jedynie dom starców. Wydawało mi się, że moja rozmówczyni jest u kresu wytrzymałości. Uznałem, że oczekuje ode mnie, bym w jakiś sposób wyraził akceptację dla rozwiązania, które uwolniłoby ją od nieznośnego staruszka - dla jakiejś formy separacji lub nawet dla rozwodu. Jednak w momencie, gdy zacząłem o tym mówić, w jej oczach pojawił się gniewny błysk. Natychmiast zorientowałem się, że nie przyszła po żadne pozwolenie czy radę. Doskonale wiedziała, co ma robić. Pragnęła się tylko rozładować, aby mieć siłę wrócić do domu i znowu ofiarować choremu mężowi choć trochę miłości i czułości, przyszła wyartykułować negatywne emocje i w ten sposób zmniejszyć wewnętrzne napięcie. Unosząc się z krzesła po zakończeniu rozmowy ze słyszalnym niemal westchnieniem przygotowała się do powrotu na linię frontu. Kiedy znikła za drzwiami, przez dłuższą chwilę rozmyślałem nad tym, o ile głębsza jest jej miłość od dzikich namiętności wstrząsających poszukiwaczami nowych wrażeń. Ta kobieta jeśli drżała na widok męża, to nie z zachwytu, a ze złości. W obecnym stanie umysłu był dla niej odpychający. A jednak świadoma dobra, jakie jej świadczył pracując całe swe małżeńskie życie i zaspokajając wszelkiego rodzaju potrzeby, była mu teraz oddana wcale nie mniej niż w czasach, kiedy się "kochali"; jemu - choremu, nieznośnemu, włóczącemu się za nią niczym psiak staremu człowiekowi. Decyzja wytrwania Przyszła chyba pora na to, by padły słowa, które i tak paść muszą, kiedy mowa o miłości w jej najgłębszym sensie: kto wybiera miłość na całe życie, ten w jakiejś mierze wybiera zarazem cierpienie i ofiarę. Mówiąc o Jezusie, nie możemy zapominać, że był to "(...) mąż boleści, oswojony z cierpieniem (...)" (Iz 53, 3). Cierpienie jest nieodzownym elementem każdej bliższej relacji. Jezus nadał mu sens i godność. Mógł szukać w życiu przyjemności albo tak zachwalanego przez współczesną psychologię nieograniczonego rozwoju w ramach "plastycznej" egzystencji, a jednak zawsze przedkładał szczęście innych nad swoje własne, ponieważ wybrał, by stać się dla wszystkich sprawcą zbawienia. Choć na pewno należy się wystrzegać dramatyzowania własnej roli u boku kochanej osoby, z drugiej strony można jednak zasadnie twierdzić, że w jakimś zakresie jesteśmy dla niej narzędziem zbawienia. Przychodzi mi tu na myśl przykład Helen, żony Carla Rogersa. W wieku czterdziestu kilku lat Rogers przez ponad rok nie odczuwał żadnego popędu seksualnego - ani do żony, ani do jakiejkolwiek innej osoby. Lekarze nie potrafili wskazać przyczyny. Później Rogers napisał: "Helen nie traciła pewności, że wrócą normalne impulsy i trwała przy mnie przez cały ten trudny okres. Jej spokojna, niewzruszona miłość znaczyła dla mnie bardzo wiele i była prawdopodobnie najlepszą terapią". Wytrwałość Helen miała dla jej męża zbawczy skutek. Bez zgody na pewną dozę cierpienia człowiek nie może być szczęśliwy w małżeństwie. Nie może też odpowiednio wychować dzieci. Kto szuka nade wszystko osobistej przyjemności i satysfakcji, nigdy nie stworzy ciepłej, kochającej się rodziny. Są w życiu chwile wymagające męstwa i wytrwania. Jak mówi apostoł Paweł: "Miłość (...) Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma". (1 Kor 13, 4-7) Kiedy jakiś sympatyczny mężczyzna, będący w dodatku najlepszym przyjacielem męża, budzi w kobiecie jednoznaczne pragnienia, podczas gdy jej mąż ma akurat nadwagę i jest chwilowo przygnębiony z powodu kiepskich perspektyw zawodowych, kobieta owa, jeśli chce dotrzymać małżeńskich przyrzeczeń, musi zgodzić się na pewne cierpienie. Cierpieniem jest też jeździć przez trzy lata starym gratem, gdy wszystkie wolne środki finansowe pochłaniają koszty za uczelnię, do której uczęszczają dzieci. Nikt nigdy nie twierdził, że upojne stany właściwe pierwszym miesiącom znajomości są chlebem powszednim małżeństwa. Kto na tym tylko polega i tego oczekuje, szybko będzie się musiał rozstać z małżonkiem. Kto jednak buduje na złożonych sobie nawzajem przyrzeczeniach i na łączącej obie strony wierze w sens małżeństwa i rodziny, ten wiele jeszcze razy zazna powrotu fali radości. Trudno podejrzewać o sentymentalizm kogoś takiego jak Harry Truman, i to w ostatnim okresie życia. A jednak były prezydent Stanów Zjednoczonych potrafił o swojej żonie, Bess, napisać: "Chodziliśmy razem do szkółki niedzielnej, potem od piątej klasy do szkoły podstawowej i aż do końca gimnazjum. Ukończyliśmy je w tej samej klasie, później razem przeszliśmy przez życie. Dla mnie ona jednak ma ciągle te same niebieskie oczy i złote włosy, co za dawnych lat". Kolejne pary stają co dzień przed ołtarzem ślubując sobie wierność "w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli". W uszach "wyzwolonych" kobiet i wyrafinowanych bywalców słowa te brzmią zapewne staroświecko i nieżyciowo. A przecież wystarczy odrobina zdrowego rozsądku, by uświadomić sobie, że wszyscy ci wyzwoleni i wyrafinowani ludzie pewnego dnia będą słabi i chorzy. Wtedy będzie im bardzo potrzebny ktoś, kto będzie chciał przy nich trwać, mimo iż przestali być atrakcyjni. Wiele lat temu ktoś zadzwonił do mnie bardzo wcześnie rano. Przeprosił za zakłócenie spokoju i powiedział, że jego chora żona pytała o mnie w nocy. W związku z tym chciałby wiedzieć, czy nie wybrałbym się do niej do szpitala. Ubrałem się i pojechałem natychmiast, bo dzwoniącym był David Leek, jeden z moich najlepszych przyjaciół. Wiedziałem, że jeśli nieśmiały z natury David zdobywa się na telefon o takiej porze, sprawa jest poważna. Betty umierała na raka przez cały prawie okres mojej czteroletniej znajomości z tą parą. Oboje byli z natury romantykami i wielokrotnie miałem okazję przekonać się, jak wiele mieli dla siebie nawzajem czułości. David zdobył Betty przed dwudziestu ośmiu laty, na studiach, pokonując po drodze kilku bardzo przystojnych rywali. Stworzyli wspaniałe małżeństwo. Kiedy dotarłem do szpitala, Betty była już nieprzytomna. David trwał na posterunku z krzesłem przysuniętym do samego łóżka. W dzień i w nocy starał się jej pomagać. Pilnował, by nic złego jej się więcej nie przytrafiło. W drodze do domu myślałem o tym, o ile jest głębsza ich miłość od jakiegoś efemerycznego zauroczenia i jak wiele obojgu przydaje godności. On miał jeszcze na sobie garnitur, w którym poprzedniego dnia był w pracy. Zadziwiające wydały mi się niewyczerpane zasoby energii, jakie uruchamia w niektórych niedola ukochanej osoby. Skąd mają na to wszystko siłę? Co sprawia, że człowiek może przesiedzieć w szpitalu całą noc? Co sprawia, że żona potrafi czekać latami na wziętego podczas wojny do niewoli męża? Co sprawia, że kobieta rok za rokiem jeździ w niedzielę na widzenie z małżonkiem, który trafił do więzienia? Bez wątpienia coś więcej niż ekstatyczne uniesienia, coś więcej niż chwilowa fascynacja. To kwestia wytrwałości, lojalności i oddania. Takie zachowania najczęściej nie wynikają z namiętności, ale z zaangażowania w los ukochanego człowieka. Jest to prosta wierność danemu słowu, zwykła uczciwość polegająca na tym, by nie uchylać się od podjętych zobowiązań tylko dlatego, że brak dopingu w postaci własnej przyjemności. Gdybym musiał wybierać między miłością ekstatyczną a miłością zasadzającą się na świadomym wyborze i wzajemnym zobowiązaniu, wybrałbym tę drugą. I jeśli kiedykolwiek los postawi mnie w takiej sytuacji, pragnę kochać jak ten mężczyzna przy łóżku umierającej kobiety. Motto: Choćby małżeństwo było wytworem niebios, za konserwację i eksploatację odpowiada człowiek. John Graham Zaniedbane cnoty: życzliwość, uprzejmość, zainteresowanie We wszelkich dyskusjach panelowych ludzie mojej profesji pytani są zawsze o przyczyny kruchości współczesnych małżeństw. Czy są to problemy seksualne, czy finansowe, czy może fakt, że dzisiaj w rodzinach zamiast rozmawiać ogląda się telewizję? Z moich doświadczeń wynika, że w wymienionych zjawiskach można upatrywać co najwyżej następstw, a nie przyczyn kryzysu małżeństwa. Rzeczywista przyczyna jest tak prosta i oczywista, że mając ją wskazać czuję się wręcz zażenowany. Moim zdaniem większość małżeństw załamuje się z powodu niedbalstwa. Zwykłego niedbalstwa. Nie wiadomo, gdzie i kiedy ktoś zaszczepił nam przekonanie, że prawdziwa miłość najpierw sama się rozpala za sprawą jakiejś tajemniczej reakcji chemicznej, a potem, gdy już zostanie uwieńczona ślubem, płonie dalej samoistnie nie potrzebując żadnego paliwa. Jak jednak starałem się dowieść w tej książce, miłość rzadko bywa absolutnie spontaniczna. Najczęściej sami ją powołujemy do życia. A jeśli potrafi płonąć latami, to tylko dlatego, że dwoje kochających się ludzi bez przerwy podsyca ten płomień. Gdy przestają się interesować swoją miłością, ta szybko wypala się i gaśnie. Ktoś napisał, że "nawet miłość o najgłębszym korzeniu nie podlewana usycha". Wydawałoby się rzeczą oczywistą, że sprawne funkcjonowanie skomplikowanego, opartego na zasadzie współzależności systemu aktywnego zaspokajania obustronnych potrzeb, jakim jest relacja miłości, musi wymagać nieustannych i pracochłonnych zabiegów konserwacyjno-ekspoloatacyjnych. Tymczasem ile to już razy mieliśmy okazję usłyszeć, że "miłość nie ma nic wspólnego z wysilaniem się" albo że "jeśli ludzie naprawdę się kochają, to wszystko i tak się ułoży". Taka relaksowa wizja może się wydać ponętna, ale ja nie zetknąłem się jeszcze w życiu z niczym, co przedstawiałoby jakąkolwiek wartość, a nie wymagało czasu, uwagi i mnóstwa bieżących zabiegów. Już od dwudziestu pięciu lat mieszkam we własnym domu i ciągle z najwyższym zdumieniem zauważam, ile pracy potrzeba, aby raz postawiony budynek po prostu się nie rozpadł. Siły natury - ciążenie i słońce - niezmordowanie pracują nad tym, aby materia, z której powstał, wróciła do stanu naturalnego bezładu. Wystarczy nasze przyzwolenie, a dom się sam zawali. Kto się spóźni o miesiąc z naprawą rynny wymagającą godziny pracy, ten poświęci cały weekend na wymianę przegniłych płyt ściennych. Obowiązuje bowiem zasada, że im dłużej czekamy z naprawą, tym szybciej postępuje zniszczenie. W rodzinach obserwuję działanie tego samego prawa. Wielu małżonków zjawiających się w moim gabinecie w końcowym stadium rozpadu związku nie zaczynało w swych kłótniach od nierozwiązywalnych problemów. Poważniejsze zaburzenia w funkcjonowaniu więzi pojawiły się dopiero po całej serii drobniejszych usterek, z którymi można było sobie poradzić na zasadzie drobnej regulacji czy dokręcenia obluzowanego elementu. Małżonków jednak interesowały wówczas inne sprawy - dzieci, praca, wymiana mebli, gra w tenisa. Destrukcja postępowała coraz szybciej i w momencie, gdy przyszli do mnie, ich dom był już ruiną z powyrywanymi drzwiami, poprzepalanymi bezpiecznikami, przeciążoną siecią elektryczną, nadwątloną konstrukcją nośną. Ogólnie jestem zdania, że większym niedbalstwem grzeszą mężczyźni niż kobiety. Mężczyzna, przynajmniej tradycyjnie, największą wagę przywiązuje do sukcesu zawodowego. Taki tradycyjny typ osobnika płci męskiej żeniąc się oddycha z ulgą, bo oto teraz całą swoją energię może skupić na "prawdziwych" osiągnięciach. Małżeństwo zapewnia mu bezpłatny wikt i opierunek. Taka wizja związku jako zaplecza służącego działalności wyższego rzędu to wielki i podstępny wróg trwałej więzi. Nie wygląd więc ani intelekt stanowi o wartości mężczyzny jako kochanka, lecz fakt, że potrafi całą swą uwagę skupić na kobiecie. Nie ma takiej, która pozostałaby na to nieczuła. Powiedzieliśmy już, że to właśnie ów żar roznieca pierwszy ogień miłości. Srodze myli się jednak ten, kto dość prymitywnie zakłada, że ogień raz rozpalony będzie płonął bez końca i że od tego momentu można się już całkowicie poświęcić innym sprawom. Miłości trzeba dostarczać paliwa, trzeba ją pielęgnować, popychać, wspomagać, a niekiedy nawet przywrócić życie przez zastosowanie kuracji wstrząsowej. Uznanie zależności miłości od wysiłku człowieka nie ma nic wspólnego z jej deprecjonowaniem. Przeciwnie - dowodzi, jak wiele miłość dla nas znaczy, skoro jesteśmy gotowi obserwować ją uważnie, zaradzać jej potrzebom i podtrzymywać płomień uczucia bez względu na koszty. W 1957 roku Arlene Weiss była na jakimś przyjęciu na Manhattanie. W pewnej chwili ktoś przypadkiem strącił z lodówki ciasto rumowe. Pragnąc oszczędzić gospodyni przykrości Arlene i jej towarzysz - niedawno poznany początkujący aktor - przykucnęli i łyżeczkami zjedli ciasto z podłogi. - Tylko my jedliśmy z podłogi - wspomina Arlene - i to chyba scementowało naszą przyjaźń. Taki uśmiech do świata bardzo nam pomagał przez te całe dwadzieścia cztery lata. Owym początkującym aktorem był Alan Alda. Są ze sobą już ponad ćwierć wieku. Tak udane małżeństwo musiało się oczywiście stać przedmiotem dziennikarskich dociekań. Wszyscy chcieli poznać sekret tego związku. Okazało się, że Alan i Arlene nie mają żadnej gotowej recepty. Alan pokusił się jednak o sformułowanie kilku ogólniejszych wniosków. Miłość powraca falami - powiedział. - Falami szczenięcego zachwytu, intensywniejszego nawet od porywów młodości. Potem z kolei ogarnia człowieka niezadowolenie, ba nawet niechęć. To trzeba po prostu przeczekać. Według dziennikarzy Arlene nie prezentuje się porywająco. Sama się czesze, nie maluje się prawie wcale i wygląda jak typowa gospodyni domowa w średnim wieku. Jak udaje jej się utrzymać przy sobie zarabiającego miliony dolarów gwiazdora, jednego z najpopularniejszych mężczyzn Ameryki? "To chyba przede wszystkim jakaś specyfika naszej relacji" - odpowiada. "Oboje mamy poczucie humoru, dużo ze sobą rozmawiamy, gramy w różne rzeczy ... i czytamy sobie na głos". Ta przyjaźń z całą pewnością zawiera pierwiastek romantyczności. "Istotą bycia razem - powiada Alan - jest wyostrzona świadomość tego, co się dzieje z otaczającymi nas ludźmi ... Jak się ubierają, co dziecko dostało z klasówki, czy nie chodzi ciągle w tym samym ubraniu ... Mnie i Arlene zawsze bardzo zależało na naszym małżeństwie i włożyliśmy wiele energii w to, żeby stało się tym, czym jest". "Wyostrzona świadomość", o której mówi Alda, jest wyłącznie kwestią woli. To nie talent a decyzja. Każdy małżonek zauważa, że podczas gdy z nim rozmawiamy sennie i bez cienia entuzjazmu, na wieść o jutrzejszej grze w golfa nagle zaczynamy mówić zupełnie innym głosem. - Powiem panu, w czym rzecz - oświadczyła mi pewna podenerwowana rozmówczyni przesuwając się na sam brzeg krzesła. - Chcę być dla męża tak samo ważna jak jego klienci. Kiedy rozmawiamy jadąc samochodem, mówi do mnie tym samym zniechęconym, lekceważącym tonem, jakiego używa w stosunku do dzieci. Ale niech ktoś zadzwoni, a natychmiast się ożywia i odzyskuje humor. Wszyscy oczywiście mamy prawo do tego, by w domu się rozluźnić, nieco stępieć na bodźce i odreagować stres. W odróżnieniu od zewnętrznego świata jest to miejsce, gdzie wolno nami nie być na najwyższych obrotach. Kto jednak nawykowo odmawia domownikom swego zainteresowania, szybko będzie zbierać gorzkie owoce. Ed Goldfader jest właścicielem i dyrektorem Tracers Company of America Inc., nowojorskiej agencji zajmującej się poszukiwaniem osób zaginionych. Twierdzi, że coraz więcej żon ucieka od swych rodzin - nie do innego mężczyzny, a w przekonaniu, że życie to coś więcej niż obsługiwanie gburowatego męża. O tym, że uciekinierki mają prawo czuć się niedowartościowane niech świadczy następujący fakt. Mężowie poszukujący żon przez firmę Goldfadera odpowiadają na pytania dotyczące życiorysu i wyglądu zewnętrznego małżonki. Otóż bardzo często nie potrafią podać koloru jej oczu! Wartość czasu Ktoś powiedział, że o hierarchii wartości człowieka najlepiej świadczy to, ile czasu poświęca poszczególnym zajęciom. Nie deklaracje są istotne a rozkład dnia. Ludzie najlepiej sprawdzający się w miłości niekoniecznie muszą wyróżniać się uczuciowością, natomiast zawsze wyróżniają się pod względem czasu poświęcanego partnerowi. Ciągle jeszcze bardzo często mam do czynienia z mężczyznami, którzy całymi latami kolekcjonują nadgodziny i uważają, że sukces finansowy uszczęśliwi żonę, podczas gdy ta wolałaby mieć mniej pieniędzy, ale za to częściej męża w domu. Znam kobietę, która wyszła za mąż w pierwszy weekend po studiach, dziewięć miesięcy później urodziła pierwsze dziecko i przez następnych trzydzieści lat była żoną dość sztywnego i nieprzystępnego pracoholika. Całe jej życie ograniczało się do prac związanych z prowadzeniem domu. Mąż nigdy nie miał dla niej zbyt wiele czasu. W końcu ku ogólnej konsternacji rzuciła go dla dziesięć lat młodszego od siebie cieśli, który parę posesji dalej restaurował stary dom. Cieśla ze swą brodą i jeansami wyglądał jak nie przymierzając student. Zachodziłem w głowę, co ją pchnęło do takiej decyzji, skąd wzięła odwagę, by zerwać z całym dotychczasowym życiem, narazić się na pogardę ze strony dzieci i dezaprobatę przyjaciół. - On ma dla mnie czas - powiedziała. - Oczywiście pochlebia mi, że interesuje się mną młodszy mężczyzna, ale nie to jest najważniejsze. On jest gotów robić ze mną wszystkie te głupstwa, o których zawsze marzyłam. Pracuje trzydzieści pięć godzin tygodniowo i ani minuty dłużej. Chodzimy do ZOO, godzinami włóczymy się po sklepach, przyrządzamy egzotyczne potrawy, a potem siadamy do kolacji przy świecach. Ta kobieta zapewne zrozumie kiedyś na czym polegał jej błąd, ale z tej historii płynie ważna nauka. Największym darem dla kochanej osoby są hojne porcje naszego czasu. Czas jest wart więcej niż najcenniejsza zawartość obwiązanego wstążką pudełeczka. Nick Stinnett, dziekan Wydziału Rozwoju Osobowego i Rodziny na uniwersytecie stanowym w Nebrasce, postanowił przeprowadzić badania nad zdrowymi, szczęśliwymi rodzinami, aby ustalić, czemu zawdzięczają swoją siłę. Oto najistotniejsze cechy wspólne dla niemal wszystkich silnych rodzin: * Wysoki stopień motywacji religijnej. Nie wszystkie badane rodziny należą do zorganizowanych struktur kościelnych, ale niemal wszystkie uważają się za bardzo religijne. * Afirmacja. Członkowie tych rodzin nie szczędzą sobie komplementów i tego, co w psychologii bywa nazywane "głaskami". * Wspólnie spędzany czas. Wszystkie sfery życia - posiłki, praca, rekreacja - są organizowane z myślą o tym, aby rodzina przebywała razem. W wielu rodzinach drogi małżonków rozchodzą się nie z powodu niezgodności charakterów czy sprzecznych celów życiowych, lecz dlatego tylko, że nie poświęca się czasu na budowanie wzajemnej więzi. A przecież, jak powiedział pisarz i krytyk Andre Maurois, "małżeństwo to budowla, którą trzeba odbudowywać każdego dnia". Moja żona celuje w takim codziennym budowaniu więzi. Kiedy rano biorę kąpiel, często przychodzi do łazienki z dwiema kawami - dla siebie i dla mnie - po czym siada na posadzce, aby porozmawiać o czekającym nas dniu. Są to dla mnie bardzo romantyczne chwile, choć ona w wałkach nie wygląda wystrzałowo, a już na pewno nie można tego powiedzieć o nagusie w wannie. Odczuwam wtedy jej szczególną bliskość, bo z wypchanego zajęciami poranka potrafi wykroić czas na to, by usiąść i zamienić ze mną kilka słów. Charlie i Martha Sheddowie są naszymi dobrymi przyjaciółmi. Wychowali pięcioro dzieci, przeżyli ze sobą ponad czterdzieści lat i nadal bardzo się kochają. Im właśnie zawdzięczamy z Diane pomysł regularnych i ściśle przestrzeganych spotkań we dwoje. Często odbywają się one po kolacji i rozejściu się dzieci. W lecie wyciągamy się na leżakach w ogródku i konkurujemy w wypatrywaniu pierwszej gwiazdy. Zimą przechodzimy z kawą do salonu i rozpalamy ogień w kominku. Rozmowa nie zawsze dotyczy spraw zasadniczych, niekoniecznie też szepczemy sobie do ucha czułości. W gruncie rzeczy chodzi o spotkanie z partnerem w jego aktualnym, niepowtarzalnym stanie ducha. Dzieci zdają się rozumieć wagę tego "sam na sam". Innym pomysłem zapożyczonym od Charliego i Marthy jest cotygodniowy, zaplanowany małżeński posiłek na mieście. Ma to być szczególny czas dla męża i żony, a więc posiłki w drodze do kina czy teatru, jak również posiłki w towarzystwie dzieci lub gości nie załatwiają sprawy. Zwykle jemy z Diane na mieście piątkowy lunch. Około południa kończę przyjmowanie pacjentów i żegnam się z pracą na weekend. Potem spotykam się z Diane w jakiejś restauracji i spędzamy tam dwie przyjemne godziny. Reszta popołudnia również należy do nas. Niekiedy robimy coś niezwykłego - idziemy do muzeum albo do parku - innym razem są to tylko rutynowe zakupy w supermarkecie. Całe piątkowe popołudnie staramy się jednak być razem. Te wspólne godziny stały się dla mnie tak ważne, że ilekroć muszę wyjechać, robię wszystko, by w piątek w południe być z powrotem w domu. Myślenie o partnerze Ktoś powiedział mądrze, że "kto myśli o innym człowieku, jest o krok od miłości". Istotnie - jednym z najważniejszych znamion miłości jest fakt, że poświęcamy partnerowi tak wiele uwagi jak w najwcześniejszym okresie związku. Miłość to życzliwe zainteresowanie drugim człowiekiem. Swego czasu pytano "króliczki" z Playboya, czym najbardziej może zabłysnąć mężczyzna. Jedna z dziewcząt opowiedziała o wielbicielu, który chciał jej zaimponować wynajęciem helikoptera za 900 dolarów. Osiągnął skutek odwrotny od zamierzonego. Dziewczyna bała się latania i uznała jego gest za śmieszny. - Ważne są drobne rzeczy - powiedziała. - Nie tyle wystawne kolacje i szampan, co telefon nazajutrz po spotkaniu czy fakt, że chce podejść do aparatu, kiedy dzwonię podczas ważnej narady. Rytuały i gesty mają ogromne znaczenie dla podtrzymania temperatury wzajemnych uczuć. Zachodzi tu zjawisko kumulacji wrażeń. W związku, w którym obie strony świadczą sobie rozmaite przysługi i na różne drobne sposoby okazują życzliwość i miłość, gromadzone latami pozytywne doświadczenia pełnią funkcję spoiwa w sytuacjach kryzysowych. Uwielbiam jeździć na nartach, a już całkiem szczególnie, gdy mogę to robić w Snow Bird w stanie Utah. Pamiętam zimę rok po ślubie z Diane. Śniegu było w naszej okolicy mało, a pieniędzy w portfelu mieliśmy jeszcze mniej. Salon świecił pustkami, bo nie stać nas było na meble. Pogodziłem się już z głodnym zimowym budżetem, który nie przewidywał środków nie tylko na drogi pobyt w Snow Bird, ale i na jakikolwiek inny wypoczynek. Wśród moich bożonarodzeniowych prezentów od Diane znalazła się jednak również mała koperta zawierająca książeczkę oszczędnościową z całym szeregiem dokonywanych w ciągu ostatniego roku drobnych wpłat. Diane "urywała" gdzieś skromne pięcio-, siedmiodolarowe kwoty i chomikowała w banku. Przez cały rok w tajemnicy przede mną oszczędzała na zimowy wyjazd i oto pod koniec grudnia mieliśmy do dyspozycji tysiąc dwieście dolarów. W styczniu opuściliśmy więc nasz pusty salon i spędziliśmy dziesięć cudownych dni w Utah. Objadaliśmy się nieprzytomnie krewetkami i pomykaliśmy na nartach w śnieżnym kurzu. Któregoś mroźnego wieczoru wybraliśmy się do Salt Lake City na koncert mormońskiego chóru. Dużo się śmieliśmy i kochaliśmy, przez cały czas w absolutnym zachwycie wchłaniając ofiarowane nam na tydzień piękno. Salon mógł poczekać i poczekał, a okazja, by razem cieszyć się śnieżycą, może się już w tej formie więcej nie powtórzyć. Przez cały czas myślałem o wielomiesięcznym, planowym wysiłku, jakiego wymagała od Diane nasza zimowa eskapada - o wszystkich lunchach, których nie zjadła, i sklepach, które omijała. Najważniejsze były dla mnie właśnie owe rozrzucone po całym roku momenty koncentracji na tym, co jak się spodziewała, sprawi mi ogromną przyjemność. Takiej dobroci się nie zapomina. Utrwala ona przyjaźń niczym jedna z wielu warstw pięknej lakierowej powłoki. Identycznie rzecz się ma z bardziej konwencjonalnymi prezentami. Wystarczy wyobrazić sobie kochaną osobę przemierzającą hale sklepowe, przebierającą w swetrach czy płaszczach - cały czas z myślą o nas, o tym, co lubimy i co nam się podoba. Sztuka romantycznego życia nie wymaga jakiejś specjalnej uczuciowości. Wymaga myślenia o drugiej osobie. Romantyczne jest wszystko, co wynika z podstawowej decyzji na rzecz miłości. Kiedy mąż wracając z pracy przynosi żonie piękną różę, kiedy dziewczyna robi swemu chłopakowi cytrynowe ciasto dokładnie takie, jakie on uznaje za najlepsze, kiedy żona organizuje dla męża udział w myśliwskiej wyprawie, która była dla niego zawsze mrocznym i nazbyt kosztownym przedmiotem pożądania, nie mamy do czynienia z rozemocjonowaniem, a z konkretnymi, konsekwentnymi decyzjami i działaniami. Te zaś są naprawdę mocnym spoiwem dla związku. Na ścianie ogrodowego pomieszczenia, w którym siedzę nad maszyną do pisania, wisi krzyż wycięty z surowego drewna mirtowego. Krzyż ten wiele dla mnie znaczy nie tylko jako określony symbol, lecz również z uwagi na to, w jaki sposób stał się moją własnością. Mark Svensson jest od wielu lat moim najlepszym przyjacielem. Swego czasu przechodził ciągnący się miesiącami kryzys psychiczny, a ja również nie byłem w tym okresie w najlepszym nastroju. Spotykaliśmy się nadal na cotygodniowym lunchu, ale rozmowa nie kleiła się i mieliśmy sobie wiele do zaoferowania. Myślę, że Mark, tak jak ja, zastanawiał się wtedy, czy nasza przyjaźń, która w przeszłości wielokrotnie już przechodziła burzliwe koleje losu, przetrwa ten czas wyjątkowego napięcia i skrępowania. Pewnego dnia ktoś powiesił w mojej altanie piękny krzyż sklejony z dwóch kawałków drewna mirtowego artystycznie i zgrzebnie zarazem wyciętych na pile mechanicznej. Od razu się domyśliłem, że to Mark. Zadzwoniłem do niego, a on powiedział: - Och, po prostu chciałem ci coś podarować, a nie miałem czasu dłużej na ciebie czekać. Poszedłem raz do warsztatu, włączyłem piłę i ten krzyż sam się prawie zrobił. To trwało nie dłużej niż dwadzieścia minut, więc nie ma o czym mówić. Dla mnie jednak to nie była drobnostka. Choć między nami nie układało się najlepiej, Mark pragnął mi okazać przyjaźń. I dzisiaj ów krzyż, ilekroć nań spojrzę znad kartki maszynopisu, uświadamia mi, że ten, komu zależy na trwałym związku z drugą osobą, musi kosztem swego czasu zdobywać się na czułe gesty, gdyż te lepiej świadczą o miłości czy przyjaźni niż wszelkie słowne deklaracje. Miłość przyjacielska Theodor Reik w swojej książce A psychologist Looks at Love (Psycholog przygląda się miłości) wyraża pogląd, że pierwsze namiętne porywy serca przechodzą z czasem w coś o wiele spokojniejszego i subtelniejszego: "Ta nowa jakość bycia razem odbiegająca od namiętnej miłości rodzi między partnerami atmosferę odpoczynku i harmonii. Choć żadna ze stron nie idealizuje już drugiej i wielkie uniesienia należą do przeszłości, wzajemna relacja nacechowana jest przejrzystością i spokojem. Kochanek zmienił się w przyjaciela. Gwałtowność uczuć przeminęła, a jej miejsce zajęła łagodność czułego przywiązania". Elaine Walster nazywa taką miłość "przyjacielską". "Większość małżonków w końcu odkrywa na szczęście, że w gruncie rzeczy cały czas potrzebowali przyjaciela ... We wczesnym okresie związku, kiedy ludzie borykają się z obecnymi w każdej relacji problemami, potrzeba im jakiegoś mocniejszego spoiwa i tę funkcję pełni namiętność. Z czasem jej miejsce zajmuje przyjacielska miłość - wspólnota myśli, odczuć i przyzwyczajeń. Namiętność jest delikatnym, nietrwałym kwiatem - przyjacielska miłość zaś odporną, wiecznie zieloną rośliną karmiącą się ciągłym wzajemnym kontaktem". Spierałbym się z panią Walster o to, czy miłość namiętna jest całkowicie nieobecna w trwającym wiele lat związku. Znam wiele par, które doświadczają jej nawrotów. Jednak obydwa powyższe opisy miłości przyjacielskiej bardzo trafiają mi do przekonania. Jak dojść do takiej miłości? Jak pchnąć namiętność na tory wiodące ku czułej przyjaźni, a nie ku obopólnej obcości i rozczarowaniu? Elaine Walster twierdzi, że nie jest to wcale takie trudne. Trzeba tylko w taki sposób układać wspólne życie, aby obfitowało w wiele szczęśliwych momentów. Przyjrzyjmy się, jak Alan Alda dba o takie przeżywane razem szczęście. Wśród gości obecnych na przyjęciu z okazji szesnastej rocznicy ślubu Alana i Arlene był ktoś, kto musiał zdążyć na nocny samolot. Alan zaoferował się odwieźć go na lotnisko i poprosił Arlene, aby mu towarzyszyła. Kiedy zajechali na miejsce, wyciągnął z kieszeni dwa bilety i oświadczył Arlene: "To nie on leci, tylko my". Okazało się, że po kryjomu przygotował realizację wielkiego marzenia żony, aby razem wybrać się do Paryża. Załatwił jej paszport, poprzesuwał umówione terminy, spakował bagaże i wynajął opiekunkę do córek. Taki gest to wielki wkład w budowanie przyjacielskiej miłości. Pamięć o nim jest jak złożone w banku pieniądze. Każde dobre małżeństwo niejednokrotnie sięgać musi do takich rezerw dobroci. Wielkie prawdy są zawsze proste, a wielcy ludzie nie wstydzą się ich głosić. Kiedy Izaaka Bashevisa Singera, laureata nagrody Nobla w dziedzinie literatury, zapytano, co charakteryzuje wielkiego pisarza, uciął wyrafinowany wywód dziennikarza słowami: "Najważniejsze to naprawdę interesować się ludźmi i okazywać im dobroć. Dochodzę do wniosku, że w życiu liczy się tylko dobroć". Motto: Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość. 1 Kor 13, 13 Zakończenie Pewnego dnia, kończąc już pracę nad tą książką, spakowałem maszynopis do walizki i poleciałem do Teksasu w odwiedziny do pewnej pary. Chciałem się przekonać, czy wyłożone przeze mnie zasady znajdują praktyczne zastosowanie w ich małżeństwie. Nie są to ludzie młodzi i nie żyją ze sobą od wczoraj. Zanim zdecydowali się zamieszkać razem, poważnie zastanawiali się nad tym, co zrobić, aby wspólny związek był dla obu stron źródłem jak największego zadowolenia. On przez telefon powiedział mi, że udało im się już poradzić sobie z wieloma problemami. Jest to rzeczywiście związek pod wieloma względami nietypowy. lecz przyznać trzeba, że funkcjonuje dobrze. Obydwoje są ludźmi z natury spokojnymi, ale mają między sobą jakiś żywy, stały kontakt emocjonalny. Pewnego dnia, kiedy on był w sklepie (do niego należą bieżące zakupy i po większej części sprzątanie), ona rozmawiała ze mną myjąc w zlewie warzywa. - Z każdym miesiącem wspólnego życia coraz bardziej uświadamiam sobie, jaki to wspaniały człowiek. Może nie jest zbyt wylewny, ale za to bardzo wrażliwy na moje nastroje i potrzeby. Po prostu zauważa, co mi sprawia przyjemność. Nie znam lepszego mężczyzny. - Zastanowiła się dłuższą chwilę. - Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak szczęśliwa. Dochodzę do przekonania, że kiedyś gorąco się w sobie zakochali i że umieją, przynajmniej na pozór, nie martwić się rzeczami, które tak wielu z nas przyprawiają o niepotrzebny ból głowy. Ona nie podziela na przykład poglądów odwracających się od mężczyzn feministek i wcale nie uważa go za seksualnego szowinistę. Nie oznacza to, by siostrzane więzi nie były dla niej ważne. Przyjaźni się z kilkoma kobietami. W ogóle jest bardziej towarzyska od niego. Chętnie zapraszałaby częściej kogoś do domu, ale przez wzgląd na niego gotowa jest poprzestać na lunchu z przyjaciółmi gdzieś na mieście. Z takich spotkań zawsze przychodzi roześmiana i ma mnóstwo nowych rzeczy do opowiedzenia. On chętnie wszystkiego słucha i to zdaje się jej wystarczać. Ona nie widzi żadnej sprzeczności pomiędzy swą wielką przyjaźnią z kobietami, a głębokim przywiązaniem do mężczyzny. I ma też swoją hierarchię wartości: siostrzane więzi są cenne, ale jeśli miałaby kiedykolwiek wybierać, wybrałaby jego. Wybór ten z całą pewnością nie wynikałby z faktu, że czuje się od niego zależna, bo jest z nich dwojga bardziej niezależną osobą. Mając szczęście mieszkać na wsi, na farmie, i to jest być może powodem, dla którego w odróżnieniu od nas, mieszczuchów, żadne z nich nie musi być - choćby na zasadzie instynktu samozachowawczego - najważniejsze dla samego siebie. W każdym razie żyją wolni od obaw o własne terytorium. Naprawdę trudno powiedzieć, co ich łączy. Pewne rzeczy lubią robić razem i uczynili sobie z nich małe, wspólne rytuały. Lubią razem oglądać jedno z wydań wiadomości telewizyjnych i on zawsze tak kończy pracę, żeby na nie zdążyć. Myślę, że chodzi im nie tyle o wieści ze świata, co o stały, wspólnie spędzany czas. Tak, rytuały odgrywają w tej relacji istotną rolę. On nigdy nie pójdzie do lodówki po coś do picia nie zapytawszy uprzednio, czy i jej czegoś nie przynieść. A ja byłem świadkiem, jak ona dobre pięć minut potrząsała butelką z sosem do sałatek. Nic nie mówiła, ale skądinąd wiem, że on lubi dobrze wymieszany sos. Zadziwiające, jak ściśle splatają się ich myśli i działania. Są już ze sobą na tyle długo, że on doskonale zna jej ulubiony gatunek soku i gotów jest zajrzeć do trzech sklepów, aby go dostać. Ona pamięta, co mu smakuje, i często przyrządza mu te potrawy. Wiele wiedzą o swoich ciałach i potrafią to wykorzystać do sprawienia sobie przyjemności. Często i chętnie się dotykają. Nigdy jednak publicznie i zdaje się, że nawet moja obecność była dla nich nieco krępująca. Obydwoje dołożyli starań, aby się dowiedzieć, co drugą stronę najbardziej pobudza seksualnie, i wiele z tych rzeczy udało im się włączyć do wspólnego życia. Być może układ ten funkcjonuje tak dobrze dlatego, że panuje w nim zasadnicza równość - każda ze stron gotowa jest iść drugiej z pomocą i czuje się odpowiedzialna za wzajemną relację. Krótko mówiąc żadne z tych dwojga nie jest skupione zbytnio na sobie. Choć oboje wykazują zdrową dozę niezależności, pozostają w nieustannym kontakcie z partnerem. Własna osoba interesuje ich jednak mniej niż możliwość sprawienia drugiemu przyjemności. Ich wzajemny stosunek dobrze określa pewne słowo, wprawdzie staroświeckie, ale w tym wypadku najtrafniejsze: oddanie. Nikt ich do tego oddania nie zmuszał i myślę, że każde z nich, gdyby chciało, potrafiłoby odstąpić od swej specyficznej służby. Obydwoje traktują jednak cała sprawę trochę tak, jak traktuje się śluby składane przy wstąpieniu do zakonu. Człowiek wyrzeka się pewnych rzeczy, aby służyć Bogu. Tak, teraz myślę, że to jest jeden z zarzutów, które naukowcy wysuwają pod adresem ideału miłości romantycznej - zbyt wielkie pokrewieństwo ze światem pojęć dwunastowiecznego trubadura, który ślubował oddanie i wierną służbę pani swego serca. Tych dwoje z Teksasu byłoby zapewne zażenowanych porównaniem ze średniowiecznym pieśniarzem i damą dworu. Rzadko jest między nimi mowa o "wielkiej miłości". Układ polegający na wzajemnym oddaniu zakłada bardzo delikatną równowagę, ale kiedy już się wytworzy, zasługuje na piewcę miary Dantego. Ten wysławiając swoją Beatrice, w istocie wysławiał Miłość. Był bowiem, jak wiadomo, zakochany w miłości. Domostwo tych dwojga pełne jest ciepła, o które coraz trudniej w dzisiejszych czasach. Gotów jestem posunąć się do twierdzenia, że gdzieś na najgłębszym poziomie decyzja o oddaniu była u tych ludzi świadoma. Ona podejmując ją musiała jako kobieta inteligentna zdawać sobie sprawę, że powierzając się drugiemu człowiekowi wiele ryzykuje. Mimo to dokonała się w niej ta przemiana serca, a on szczęśliwym trafem poszedł w jej ślady. Może zresztą nie była to kwestia szczęścia. lecz coś na kształt reakcji łańcuchowej. Przecież miłość rodzi miłość. Tego wszystkiego się domyślam, lecz nie wiem na pewno, bo nie pytam. To są tacy ludzie - dostrzega się u nich pewne rzeczy, ale jakoś brakuje odwagi i chęci na dociekania i dłuższe rozmowy. Piękny zachód słońca też jest ze swej natury raczej przedmiotem zachwytu niż dyskusji. A jednak o czymś mi powiedzieli. Powiedzieli mi o uroczystości, jaka się odbyła z okazji ich wspólnego zamieszkania. Wiedzieli już wtedy, że jest między nimi coś, na czym obojgu bardzo zależy. Zaprosili więc kilkoro przyjaciół na spotkanie, na którym mieli wyjaśnić, co w związku z tym zamierzają. Wieść o tym dotarła jednak i do paru innych osób, tak że w oznaczonym miejscu i czasie zgromadził się spory tłumek. Nie było im łatwo publicznie mówić o swojej miłości. Oddać się drugiemu na całe życie to jedno, a powiedzieć o tym głośno wobec przyjaciół i znajomych to całkiem coś innego. Ludzie często czynią idealistyczne postanowienia, których nie są do końca pewni. Wtedy o wiele łatwiej nie mówić o nich nikomu. Tych dwoje publicznie wyznało sobie miłość i moim zdaniem z pozytywnym dla niej skutkiem. Żałuję, że osobiście nie przysłuchiwałem się słowom, które wypowiedzieli na tej uroczystości, ale naprawdę nie mogłem być obecny. Niektórzy ze zgromadzonych prawdopodobnie kręcili nosem na ich zdaniem zbyt sentymentalny ton wypowiedzi. Mowa była o miłości w zdrowiu i w chorobie, a na domiar złego padły nawet słowa "cześć" i "oddanie". Inną zaskakującą w tych zmiennych czasach rzeczą było przyrzeczenie, że układ nie ma charakteru tymczasowego. Ta para oświadczyła, że chcą zostać ze sobą na zawsze. Nie byli na tyle naiwni, by twierdzić, że pozostaną zupełnie nieczuli na wdzięki innych ludzi - oboje zdawali sobie sprawę, że będą odczuwać pociąg fizyczny nie tylko do wybranej osoby. Zobowiązali się jednak wzajemnie, że nie popędzą za pierwszym lepszym ponętniejszym obiektem. Zobowiązali się do wierności. Nie zawahali się nawet użyć tego słowa - "wierność". Wiedzieli oczywiście, że podejmują spore ryzyko. Wiedzieli, że głupio będzie spojrzeć przyjaciołom w oczy, jeśli rzeczy potoczą się inaczej. Dostałoby im się wtedy za swój idealizm. Ponieważ ludzi przyszło sporo, a nasi bohaterowie byli bardzo religijni, uroczystość odbyła się w pobliskiej kaplicy w obecności tamtejszego duchownego. Słyszałem, że wśród zgromadzonych znalazł się cynik, który powiedział, że według jego opartej na poważnych opracowaniach wiedzy tacy romantycy zwykle nie wytrzymują ze sobą dłużej niż półtora roku. Cóż, sprawa jest ciągle otwarta, Może jeszcze nie wytrzymają. Na razie jednak nic nie zapowiada zmiany. Tak się składa, że tych dwoje to moi rodzice. Od uroczystości minęło już trochę czasu - w czerwcu tego roku dokładnie pięćdziesiąt lat.