MAŁGORZATA MUSIEROWICZ CAŁUSKI PANI DARLING WYDAWNICTWO AKAPIT PRESS, ŁÓDŹ, 1995 R. Gotować potrafi naprawdę każde dziecko! Powinno tylko wyzbyć się obawy przed porażką. Z obawy bowiem rodzi się często panika, ą ta z kolei jest przyczyną takich katastrof, jak: rozlania, stłuczenia, przypalenia, a nawet podpalenia (kuchni)! Proponuję przyjąć specjalną praktykę: spoko. Pewność, spokój i precyzja ruchów. I wiara w sukces. A wtedy wszystko musi się udać! Gotowanie jest wesołą, kolorową, przyjazną sztuką. Jest też naprawdę świetną zabawą. I jest bardzo pożyteczną umiejętnością. Warto umieć gotować! Zaczynamy od pytania o zgodę. Najlepiej wybrać moment, kiedy mama jest spokojna, odprężona i ogląda telewizję albo czyta gazetę. Zgadzam się, że jest to moment rzadki i raczej trudny do uchwycenia, ale nie ma innego wyjścia, Pytanie: - Mamusiu, czy mogę coś ugotować? - w sytuacji, gdy mamusia właśnie gotuje (albo pierze, zmywa, prasuje, sprząta lub porusza w rozmowie z tatą ważkie zagadnienia, kto tu jest oszczędny, a kto wydaje za dużo pieniędzy) - takie pytanie musi wywołać odpowiedź: - Zwariowałeś? (lub: zwariowałaś?) Daj mi święty spokój! Lepiej idź odrabiać lekcje! Roztropne dziecko wybiera właściwy moment bardzo starannie. Siada przy mamie, wpatrzonej, powiedzmy, w ekran telewizora, przytula się, ociera główkę o jej ramię i pyta przymilnie: - Kochanie, zjadłabyś coś dobrego? Po uzyskaniu odpowiedzi twierdzącej roztropne dziecko drąży dalej: - Tak bym chciał (czy: chciała) - mówi - własnymi moimi rączkami przygotować ci coś pysznego. Zróbmy tak: ty sobie, mamusiu, posiedzisz, o, masz tu poduszkę pod plecy, a ja skoczę do kuchni i migiem wykombinuję coś do schrupania. Zgoda? Nie wyobrażam sobie matki, która po takim podejściu do sprawy potrafiłaby jeszcze nudzić na temat odrabiania lekcji. Roztropne dziecko, podniecone, udaje się do kuchni, zacierając rączki, starannie zamyka za sobą drzwi, po czym sięga... no? Po co ono sięga? Ależ tak! Po książkę kucharską! I w tym właśnie momencie staje się Dzieckiem Kulinarnym. Dziecko Kulinarne zaś, które zarazem chce być Dzieckiem Kulturalnym - sięga nie po byle książkę kucharską, lecz po tę oto specjalnie dla niego stworzoną książeczkę, która oprócz niezbyt trudnych, a miłych i stylowych przepisów na smakowite, osobiście przez Autorkę wypróbowane, specjały, zawiera jeszcze mnóstwo drogocennych wiadomości na mnóstwo pasjonujących tematów. A więc - uwaga! Zaczynamy! Od czego? Od umycia rąk, oczywiście. I - do dzieła! Caluski pani Darling Czyje, czyje? Pani Darling? A, wiem, wiem! - zakrzyknie z triumfem nasze Dziecko Kulinarne, nawet to, które jeszcze nie przeczytało znakomitej książki "Piotruś Pan". Dziecko Kulinarne, które pragnie być zarazem Dzieckiem Kulturalnym, powinno znaleźć tę śliczną książkę w bibliotece, by dowiedzieć się, że pani Darling była to piękna pani z romantyczną główką i słodkimi drwiącymi usteczkami - jak ją czule określił autor, sir James Matthew Barrie, nawiasem mówiąc - bardzo poważna osoba: baronet i rektor uniwersytetu w Edynburgu (żył w latach 1860-1937). Romantyczna główka pani Darling przypominała panu rektorowi owe szkatułki z zagadkowego Wschodu, coraz mniejsze i mniejsze, a pozamykane jedna w drugiej. A słodkie, drwiące usta pani Darling miały, zdaniem baroneta, ukryty w prawym kąciku, lecz niekiedy widoczny, pocałunek - ten, którego nikt nigdy nie mógł otrzymać, choćby nie wiem jak się starał. Nikt! - nawet pan Darling, który owszem zdobył ją całą - z wyjątkiem tej najmniejszej szkatuleczki w środku i tego pocałunku. Nigdy nie dowiedział się o szkatułeczce, a po pewnym czasie dał za wygraną, jeśli chodzi o pocałunek. Wendy przypuszczała, ze może Napoleon otrzymałby ten pocałunek, ale -widzę go, jak próbuje, a potem odchodzi wściekły i trzaska drzwiami. Pan Darling był poważnym i wcale nie romantycznym człowiekiem, który doskonale znał się na akcjach i kapitałach. Pani Darling starała się więc, by jej książka z rachunkami domowymi była prowadzona bardzo dokładnie. I rzeczywiście - nigdy nie brakowało jej nawet brukselki. Ale z czasem cale kalafiory zaczynały się gubić, a na ich miejsce pojawiły się rysunki przedstawiające dzieci bez twarzy. Rysowała je wtedy, kiedy powinna była dodawać. Były to zagadki pani Darling. Wkrótce potem pojawiła się Wendy, najstarsze dziecko państwa Darling. Po niej urodził się Janek, a na końcu Michał. Dla oszczędności zgodzono nianię - sukę rasy nowofuniandzkiej imieniem Nana oraz gosposię, która najmując się do pracy przysięgała, że ma o wiele więcej niż 10 lat. Wspaniale umieli się bawić wszyscy razem! Tańczyli radośnie, a najbardziej radosna była pani Darling, która umiała tak prędko kręcić się w tańcu, że widać z niej było tylko ten pocałunek. Gdybyś w takiej chwili skoczył ku niej, może byś go otrzymał. Pani Darling była dobrą mamą. Takie mamy, jak pisze sir Barrie, można poznać po tym, że co noc, kiedy dzieci już usną, przetrząsają ich główki, porządkując myśli na rano. Podobno wygląda to zupełnie jak porządkowanie szuflad. Miłe myśli potrafi mama pogładzić i przytulić do policzka jak kotka, ale są i, takie myśli, które trzeba jak najszybciej ukryć. A kiedy wstajesz rano, wszystkie psoty i brzydkie myśli, które miałeś idąc do łóżka, są już zwinięte w jak najmniejszy węzełek i wtłoczone na samo dno twojego umysłu. A na wierzchu leżą pięknie przewietrzone twoje najładniejsze myśli, gotowe do użytku. Jako dobra mama pani Darling, rzecz jasna, nie szczędziła pieszczot swym dzieciom i jestem przekonana, że mogły one otrzymać od niej mnóstwo pocałunków, buziaków i całusków - kiedy tylko zapragnęły (z wyjątkiem tego jednego-jedynego, tego nie do zdobycia...). Całuski takiej ślicznej pani o drwiącym uśmiechu na pewno były trochę słodkie, ale trochę nie - ot tak właśnie, jak te oto staroświeckie ciasteczka, zwane całuskami właśnie, Żeby je upiec, trzeba zacząć od kupienia stugramowej tabliczki gorzkiej czekolady. Niech dziecko zaraz przełamie tabliczkę na cztery części i jedną z nich zje, a trzy - połamie na jeszcze mniejsze kawałeczki i rozpuści je w małym rondelku, ustawionym na garnku z gotującą się wodą (tylko ostrożnie!...). Teraz proszę zdjąć rondelek z garnka, zgasić oczywiście ogień i pozwolić, by roztopiona czekolada wystygła. Tymczasem ubić w mikserze 1/2 kostki masła, 1/2 szklanki cukru i l jajko. Do puszystej masy dolać czekoladę, dodać szczyptę soli, 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia i 2 szklanki mąki. Wszystko starannie wymieszać łyżką, po czym wyłożyć na stolnicę i wyrabiać gładkie ciasto. Kiedy już będzie zwarte - utoczyć z niego kulę i włożyć ją (w foliowym woreczku!) do lodówki, na godzinę. Po tym czasie rozwałkować ciasto partiami na placki o grubości około pół centymetra i wycinać z nich foremką - co? - oczywiście serduszka! Przełożyć całuski na blachę wyłożoną folią aluminiową lub posmarowaną tłuszczem. Piec około 20 minut w piekarniku rozgrzanym uprzednio do temperatury 120 stopni. Po wystygnięciu smarować ciasteczka lukrem: może to być lukier biały (cukier puder, śmietanka i parę kropel soku z cytryny), a może być różowy (cukier puder, sok malinowy) albo po prostu ciemny, z roztopionej czekolady. Wierzch każdego ciasteczka można udekorować kawałeczkiem owocu lub skórką pomarańczową. Proszę fantazjować do woli! Chlebek juliański Kiedy kolejny rok zbliża się ku końcowi, nasze Dziecko Kulturalne, któremu udało się oderwać od telewizora, zaczyna sobie zadawać twórcze pytania. Na przykład - na temat kalendarza. Kto właściwie wymyślił taki, a nie inny podział czasu i dlaczego rok ma mieć akurat 365 dni, a zaczynać się musi zawsze l stycznia? Może też być i tak, że Dziecko nasze uczyło się już w szkole o starożytnym Egipcie i dawno wie o tym, że egipscy uczeni jako pierwsi na świecie stworzyli kalendarz słoneczny, oparty na cyklu zmian pór roku i podzielili dobę na 24 godziny. Pór roku było 3, każda po 4 miesiące: pora wylewu Nilu, pora siewów i pora żniw. Pozostałe kalendarze świata starożytnego były, między nami mówiąc, mocno amatorskie i zabałaganione. Rolnictwo opierało się na swoistym kalendarzu przyrody, powiązanym z kultem bogów, uroczystościami i obrzędami. W starożytnym Rzymie posługiwano Się kalendarzem dla celów politycznych, co natychmiast wszystko popsuło: był on o całe 90 dni w niezgodzie ze Słońcem. Najstarszy rzymski kalendarz, tzw. rok Romulusa, liczył 10 nierównych miesięcy i rozpoczynał się l marca! Wreszcie w 153 roku p.n.e. ustalono, 10że rok zaczynać się będzie l stycznia, w dniu, kiedy konsulowie obejmowali swój urząd. I taki wesoły bałagan trwałby pewnie do dziś, gdyby nie wielki Juliusz Cezar (żyjący w latach 100-44 p.n.e.), wspaniały wódz rzymski, mąż stanu i pisarz. W roku 45 p.n.e. Cezar stał się jedynowładcą rzymskiego imperium. Mając pełnię władzy i jasną świadomość, że świat stęskniony jest za ładem, mądrością i sprawiedliwością, Juliusz Cezar zabrał się do reform, Rozumiejąc zaś znaczenie czasu, postanowił zrobić porządek także z kalendarzem. Dodajmy nawiasem, że przyrząd do mierzenia czasu, czyli zegar, jest wynalazkiem średniowiecza, zaś precyzyjne zegarki, dokładnie strzegące czasu, liczą sobie zaledwie dwa stulecia. Starożytny Rzymianin miał specjalnego niewolnika do obserwowania cienia dachu, padającego na specjalny kamień. Gdy niewolnik wracał z posterunku, wiedziano, że jest południe! Reforma kalendarza rzymskiego (zwanego juliańskim, na cześć Cezara) weszła w życie l stycznia roku 45 p.n.e. Kalendarz juliański przyjął za podstawę rok słoneczny, znany dotąd w Egipcie. Zamiast dodatkowego miesiąca wprowadził Cezar w latach przestępnych tylko dodatkowy dzień, w lutym. Jak więc Dziecko widzi, kalendarz juliański to nasz kalendarz, tyle tylko, że odrobinę zmieniony przez papieża Grzegorza XIII w roku 1582 (od tego czasu nosi nazwę kalendarza gregoriańskiego). Ale zawdzięczamy go oczywiście Cezarowi. To on postanowił, że porządek i ład powinny obowiązywać także w materii tak nieuchwytnej jak czas. Pomyślmy ciepło o Cezarze w chwili, gdy kolejny odcinek czasu, wymierzony w 12 miesiącach, pozostanie za nami, a nowy rok, wyznaczony przez Cezara tyle wieków temu, rozścieli przed nami swoje tajemnicze jeszcze perspektywy. Poświęćmy wielkiemu Cezarowi nie tylko myśl pełną szacunku, lecz i coś smacznego z naszego sylwestrowego menu: chleb juliański. Juliańską nutę nada naszemu chlebkowi czosnek, uwielbiany i często stosowany przez starożytnych Rzymian. 2 potężne ząbki czosnku proszę obrać i zmiażdżyć na deseczce, rozcierając go z 1/2 łyżeczki soli. Połówkę pięciodekagramowej kostki drożdży proszę rozetrzeć w naczyńku letniego mleka oraz z pół łyżeczki cukru. Pół 11 kilo mąki wsypać do miski, dodać 1/4 kostki masła lub margaryny (roztopić i ostudzić!) oraz 2 łyżki oliwy. Dorzucić czosnek, roztarty z solą, wlać mleko z drożdżami i energicznie wyrabiać płaską drewnianą kopystką. Kiedy ubite ciasto będzie już na tyle gładkie by odstawało od ścianek miski - pozwalamy mu urosnąć. Ustawiamy miskę w ciepłym miejscu i nakrywamy lnianą, czystą ściereczką. Po pół godzinie powinno podwoić swą objętość. Wtedy nakładamy je do podłużnej lub okrągłej formy, wysmarowanej tłuszczem, smarujemy po wierzchu żółtkiem i posypujemy naszymi ulubionymi ziołami lub kminkiem czy czarnuszką. Pieczemy chlebek w stałej temperaturze 200 stopni, tak długo, aż wyrośnie, popęka apetycznie i ślicznie się zrumieni. Pyszny to chlebek i na ciepło, i na zimno. Kto lubi, może wrzucić do ciasta przed pieczeniem np. smażone pieczarki lub zapiec w chlebku kilka młodych cebul, albo nawet i klopsiki mięsne. Szczerze mówiąc, ciasto z powyższego przepisu jest tak pełne wdzięku, że wprost zachęca do eksperymentów!12 J/