NINA DREJ "Za drzwiami młodości" Rozdział I Dom, w którym się urodziłam i wychowałam, to stara, przedwojenna kamienica, z resztkami świetności na elewacji, drewnianymi schodami wewnątrz i toaletami w piwnicy, i na strychu. Tylko w nielicznych mieszkaniach były toalety. Budynek usytuowany był obok torów kolejowych. Gdy przejeżdżał pociąg w mieszkaniach trzęsły się meble. U Celiny na trzecim piętrze, było to widoczne najbardziej. Stała tam biblioteczka z szybami, która oprócz tego że sama drżała jak osika, to jeszcze trzęsły się w niej szyby. Na podwórku rosły cztery topole posadzone przez dzieci z parteru, kiedy byłam jeszcze bardzo mała. Tory kolejowe, to dodatkowa atrakcja podwórka. Czarny węglowy miał z nasypu doskonale zastępował kawę, kiedy bawiliśmy się w sklep. Przejeżdżający towarowymi pociągami polscy i radzieccy żołnierze rzucali suchary. Fajnie też było pomachać , gdy przejeżdżał pociąg osobowy, bo ludzie też nam machali. - Mnie pomachały trzy osoby, a mnie cztery - przekrzykiwaliśmy się zadowoleni. Na szynach kładliśmy też monety, które potem rozgniatał przejeżdżający pociąg. Najważniejszy był ten, kto miał najwięcej takich rozpłaszczonych pieniążków. Podwórko należało tylko do nas. Dzieci z innych podwórek miały tu wstęp tylko za szczególnym pozwoleniem. Było komu pilnować wstępu, bo mieszkało tam trzydzieścioro pięcioro dzieci. Obok naszego bloku był plac, na którym można było grać w piłkę, w klasy i w inne gry. Dorośli porobili tam ogródki, więc zawsze można było wsadzić rękę przez płot, aby wyrwać jakąś pyszną marchewkę czy inny ogrodowy smakołyk. Ten plac nazywaliśmy ,,Ejzelman" Podobno przed wojną stała tam kamienica , której właścicielem był Żyd o takim nazwisku. Na Ejzelman mogli wchodzić wszyscy, bo trudno było wygonić kogoś z tak dużego terenu. Jak przez mgłę pamiętam bramę obok naszego domu. Później ją zburzono. Resztki murów były tam bardzo długo. Płoty okalające ogródki służyły też za rusztowanie do robienia namiotów z koca, w których przesiadywało się latem do zmroku. W momencie, kiedy robiło się ciemno trzeba było wiać na inne podwórko, bo mama wołała do domu. Lepiej było wtedy nie słyszeć, bo nieposłuszeństwo karano laniem. Z dokładnością szwajcarskiego zegarka wiedzieliśmy, kiedy trzeba zmienić klimat , chociaż nikt z nas nie znał się wtedy na zegarku, a zresztą nikt takowego nie posiadał. Warto byłoby wspomnieć, że piwnice w naszym bloku były zalane, bo dostawały się tam wody z pobliskiego jeziora. Była to też uciecha dla dzieci. Łaziliśmy po wodzie w poszukiwaniu czegoś ciekawego dopóki nie wypędzili nas dorośli. Kiedy wysuszono ostatecznie piwnice, zamieszkały tam szczury. Ktoś wysypał trutkę na nie. Jednak pierwszą ofiarą trucizny na szczury był kot Marioli z pierwszego piętra. Wpadła wtedy do mnie z płaczem i już od drzwi wołała: - Ninka, kotek zmarł! - Nie płacz, trzeba zrobić mu pogrzeb - odpowiedziałam, chyba nie bardzo żałując kota ,a raczej węsząc dobrą zabawę. Zapakowałyśmy kota w pudełko i ubrałyśmy się odświętnie. Zebranie dzieciarni na tak ważną uroczystość nie stanowiło większego problemu. Ktoś przyniósł krzyżyk. Wszyscy ustawiliśmy się w kondukt żałobny i głośno śpiewając ,,Serdeczna matko..." Ruszyliśmy na miejsce pochówku, czyli pod płot. Niestety ktoś dorosły usłyszał nasze zawodzenie i rozpędził żałobną procesję. Dostało się nam za profanację, a kot i tak wylądował pod płotem. Z uporem maniaka robiliśmy mu nagrobek i krzyż z kamyków, a dorośli rozgarniali grób. W końcu zainteresowało nas coś innego, więc daliśmy spokój kociemu nagrobkowi. Rozdział II Babcia Antonina poszła na krótko do pracy. Powstał dylemat co zrobić z Niną. Ewa, moja siostra, chodziła już do szkoły. Po rodzinnej naradzie postanowiono posłać mnie do przedszkola. Wybrano nowo powstałe przedszkole w centrum miasta. Nie bardzo chciałam tam iść. W domu było mi dobrze. Do przedszkola nie chodziła Celina , Jolka, więc miałam się z kim bawić. Niestety decyzja była nieodwołalna. Któregoś dnia rano zaprowadzono mnie tam. Z ciężkim sercem przeżyłam czas do obiadu. Nie cieszyły mnie nowe zabawki, ani nowe koleżanki. Najgorsze nastąpiło później. Przyszła pora leżakowania. Okazało się, że leżaków jest mniej niż dzieci. Pani wychowawczyni postanowiła kłaść po dwoje dzieci na jednym posłaniu. Spać nie chciałam wcale, a z kimś to w ogóle nie wchodziło w grę. Niestety nie mogłam mieć wpływu na decyzję pani. Płakałam jak bóbr, ale to nic nie pomogło. Czara goryczy przelała się , gdy okazało się, że moim łóżkowym partnerem był chłopak. Tego moje kobiece serce nie zniosło. - Nie chcę z chłopakiem! - Krzyczałam, gdy pani usiłowała położyć mnie na siłę. W końcu udało się pani wcisnąć mnie do łóżka znienawidzonego chłopaka. Przepłakałam przez dwie godziny, a po leżakowaniu Doszłam do wniosku, że mam dosyć takiego przedszkola - wychodzę! Niezauważona przez nikogo, opuściłam niegościnne mury tej placówki wychowawczej i udałam się w sobie tylko wiadomym kierunku. Kiedy o piętnastej przyszła po mnie mama, nauczycielki z przerażeniem stwierdziły , że Ninki nie ma. Mama zdenerwowana pobiegła na poszukiwanie. Wychowawczynie też szukały mnie na własną rękę, bojąc się odpowiedzialności, gdyby coś się stało. Ninka tymczasem wędrowała sobie po mieście. Wieczorem, gdy poszukiwania nie odniosły skutku postanowiono wezwać milicję. Wtedy nieoczekiwanie w drzwiach pojawiłam się ja. Cała i zdrowa, tylko trochę głodna i brudna jak nieboskie stworzenie. Rozpacz rodziców natychmiast przerodziła się w gniew. - Gdzie byłaś ! - Darła się mama na niewinną córeczkę. - Przecież my tu wychodzimy z nerwów - dołożył swoje tata. Patrzyłam na nich przestraszonym wzrokiem i wiedziałam, że muszę dać rodzicom jakąś odpowiedź. Sama nie bardzo wiedziałam gdzie byłam, ale trzeba było działać. - Byłam na stacji kolejowej i widziałam w studni krokodyla- odpowiedziałam szybko. Rodzice się roześmieli i już wiedziałam ,że burza minęła. Tak skończyła się moja przedszkolna kariera. Ciągotki do włóczęgostwa, albo delikatniej mówiąc , do zwiedzania świata, miałam od zawsze. Lubiłam jak mama zabierała mnie ze sobą po zakupy czy do znajomych. Chłonęłam widoki, wysuwałam ciekawe wnioski i spostrzeżenia. Jednym z takich spostrzeżeń podzieliłam się z Jolką. - Wiesz, Jolka - opowiadałam z przejęciem, jak się idzie do mojego dziadka jedną droga , to można wrócić inną. - Jak to ? - Koleżanka nie mogła zrozumieć . - No to ci pokażę jak to się fajnie idzie , pójdziesz? - Namawiałam. Jola młodsza ode mnie o rok trochę się bała. - Nie , mama nie pozwala mi odchodzić od domu- jęczała. Ja już jednak podjęłam decyzję. - To się robi tylko takie kółko. Wychodzisz koło domu, wracasz i znów jesteś koło domu - tłumaczyłam. W końcu udało mi się naciągnąć Jolkę na tę wycieczkę. Wyruszyłyśmy w stronę domu dziadka. Tak mi się przynajmiej wydawało. Droga jakoś się wydłużała, domu dziadka nie było widać. Jolka zaczęła popłakiwać. Mnie też robiło się trochę markotno, ale jeszcze trzymałam się dzielnie. Nie rycz, jeszcze tylko kawałek i będziemy przy domu. - pocieszałam Jolkę. Niestety zaczęło zmierzchać i mnie też już trząsła się broda.Szłyśmy tak przestraszone, z brudnymi twarzami, na których rozmazałyśmy łzy i nie wiedziałyśmy co robić. Za którymś kolejnym zakrętem wpadłyśmy na panią Danusię - przyjaciółkę mamy. - Co tu robisz Ninka ? - Zapytała - Bo ja do dziadka, bo kółko, bo było blisko - jąkałam się , płacząc. - Chodźcie, odprowadzę was - powiedziała. Kiedy przyszłyśmy, trwały już poszukiwania. Nie pamiętam czym się dla mnie skończyła ta wycieczka, a może nie chcę pamiętać. Rozdział III Zrobiły się letnie upały i starsze dzieci chodziły na plażę. Mnie nie wolno było samej , to znaczy z innymi dziećmi, iść się kąpać, więc ryczałam jak bóbr. Babcia, która opiekowała się mną podczas nieobecności rodziców, zniosła mi na podwórko aluminiową wannę, nalała do niej wody i chlapałam się w niej do woli. Zanim rodzice wrócili z pracy na podwórku zaroiło się od wanien i reszta maluchów chlapała się w najlepsze. Niestety znoszenie wanny z drugiego piętra zostało obowiązkiem babci już do końca wakacji. Nie jedynym zresztą, bo ktoś musiał przecież nauczyć mnie jeździć na rowerze. Biegała, więc babcia Antosia za rowerem, trzymając kij wetknięty za siodełkiem. Wakacje się kończyły więc, Celina z trzeciego piętra, Zdzichu z parteru i ja szliśmy pierwszy raz do szkoły. Rodzice kupili nam tekturowe tornistry, bo innych przecież nie było. Pamiętam jak zazdrościła nam Jolka z mojego piętra, która szła do szkoły rok później. Rozdział IV Na trzecim piętrze lokatorzy mieli swoje strychy, na których suszyło się bieliznę. Nasz strych babcia przerobiła na pokoik. Mieszkała tam przez jakiś czas. Bardzo lubiłam się tam bawić, ale nie zawsze było mi wolno. Jeżeli już dostąpiłam zaszczytu, brałam obecną najlepszą koleżankę i bawiłyśmy się w dom. Pewnego razu zaprosiłam tam Jolkę. Znudzone zabawą odpoczywałyśmy na tapczaniku, gdy Jola zauważyła butelki z czymś za łóżkiem. Nagle zachciało jej się pić. - Ojej, chyba umrę, tak chce mi się pić - zajęczała. - To idź do kranu - odrzekłam - Nie chcę pić wody, tylko tego z butelek- odpowiedziała Jola, wskazując na szereg równo ustawionych flaszek po oranżadzie. Wiedziałam, że babcia nie pozwala ruszać nic w pokoiku, ale nie potrafiłam odmówić. Wzięłam więc jedną z butelek i udawałam, że nie mogę poradzić sobie z jej otwarciem. - Mocno zamknięta- stękałam niby z wysiłku. - Chyba musisz napić się wody- dodałam z zadowoleniem, że mój wybieg się udał. - Co ty taka słaba ? - Spytała Jolka wyjmując mi butelkę z rąk. Bez najmniejszego wysiłku pociągnęła za korek i za chwilę cały pokoik babci był oblany sokiem jagodowym. Jagody były wszędzie. Skapywały ze ścian i mebli. Przerażenie odjęło nam mowę. Szybko uciekłyśmy na strych Jolki. Niestety sąsiadka Truda - wszystkowiedzący anioł stróż bloku- wypatrzyła nas, zajrzała do pokoju i w te pędy pobiegła donieść babci. Babcia miała na niegrzeczne dzieci swoją metodę. Mianowicie, straszyła krzyżowaniem do podłogi. Baliśmy się tego wszyscy, bo każdy przynajmniej raz naraził się babci Antoninie. Tego dnia ja i Jolka leżałyśmy na podłodze w naszej kuchni drżąc ze strachu, a babcia jak zwykle nie mogła znaleźć to młotka, to gwoździ. - Gdzie ja położyłam ten młotek? - Pytała siebie głośno. - O jest!- Krzyknęła zadowolona wyjmując narzędzie tortur z szuflady. Struchlałyśmy. Jednak babcia nadal kręciła się po kuchni. Tym razem szukała gwoździ. - Gdzie mogą być te gwoździe? - Zastanawiała się, otwierając po kolei wszystkie szafy. Po dłuższym czasie , a dla nas bardzo długim ,babcia stwierdzała zniechęcona: - No gdzieś zapodziały mi się te gwoździe, więc tym razem wam daruję, ale jak jeszcze raz narozrabiacie, to na pewno je znajdę. Za każdym razem ten blef jej się udawał, a my wierzyłyśmy święcie, że kiedyś znajdzie jedno i drugie. Rozdział V W naszym bloku wszyscy się znali i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli. Gdy była potrzebna sąsiedzka pomoc to na pewno się znalazła, ale były też plotki i awantury między sąsiadami. Pewnego razu pan Bazyli, ojciec Wandy z parteru ganiał z siekierą jej matkę, która nie wiadomo dlaczego uciekała nago. Ktoś z sąsiadów udzielił jej wtedy schronienia. Kiedy pan Janek, z drugiego piętra bił swoją żonę, panią Marysię, to babcia pomogła jej go związać jak baleron. Specyficzną atmosferę miała nasza kamienica. Mieszkali tam ludzie różnego pokroju i o różnej pozycji społecznej. Jednak po pracy wszyscy byli sobie równi. Siostra moja- Ewa, wraz z koleżankami zorganizowała teatrzyk. Oczywiście one były reżyserkami, a młodsze dzieci aktorami. Graliśmy sztukę ,,Kopciuszek". Bardzo chciałam grać główną rolę, ale po ,,znajomości" zostałam brzydką siostrą. Próby odbywały się na strychu. Swoją nieskomplikowaną rolę opanowałam bardzo szybko. Wychodziłam na scenę mówiąc między innymi: - Książę na mnie teraz patrzy, książę ze mną będzie tańczył. Miałam jeszcze trzy takie ,, długie" kwestie i na tym koniec. Wreszcie premiera! Zaproszenia wypisane i rozniesione po mieszkaniach naszych sąsiadów. Pani Truda pozwoliła w swoim mieszkaniu zrobić garderobę. Między jedną ścianą strychu, a drugą rozciągnięto sznur, przez który przewieszono koc. To była kurtyna. Krzesła dla widzów pożyczyliśmy od mamy Celiny i od pani Trudy. Przyszli wszyscy sąsiedzi. Rysiek, starszy od nas o wiele lat syn sąsiadki z naprzeciwka akompaniował nam na akordeonie. Przedstawienie wypadło znakomicie. Szkoda , że Ewa zorganizowała tylko jedno. Była zdolna i za co się wzięła wychodziło dobrze. Później próbowaliśmy z innymi dziećmi robić przedstawienia, ale to już nie było to samo. Ciągotki artystyczne miałam zawsze. Zostało mi tylko śpiewanie do elektrycznej maszynki do golenia. Śpiewałyśmy z Jolką naśladując siostry ,,Sisters". Strych w naszym domu był miejscem zabaw całej blokowej dzieciarni. W deszczowe dni grało się tam w piłkę i prowadziło towarzyskie pogawędki. Razem z Celiną byłyśmy szczęśliwymi posiadaczkami małych, blaszanych kuchenek. W związku z tym trzeba było ugotować lalkom obiad. W tym celu ustawiłyśmy sprzęt na drewnianej desce klozetowej w ubikacji. Rozpaliłyśmy pod blachą i zabrałyśmy się do pichcenia. Ogień trochę się nam za mocno rozpalił, bo zajęła się deska i trzeba było uciekać. Mama Celiny dała nam za to ostrą burę. Obok naszego domu była niewielka góra tak zwane ,,Polskie radio". Dlaczego taka nazwa -nie wiem .Zjeżdżało się stamtąd na sankach wprost cudownie. Wieczorem świeciły tam latarnie, więc po zmroku nie trzeba było wracać do domu. Wszystkie dzieci czekały na Boże Narodzenie z niecierpliwością. Ja nie byłam wyjątkiem. Pewnego razu rodzice postanowili przyprowadzić nam Świętego Mikołaja. W tym charakterze miał się pojawić dziadek. Nie podejrzewano jednak, że dziadzio trochę się urżnie. Kiedy pojawił się przebrany w pokoju, z wrażenia odjęło nam mowę. Jednak,, Święty Mikołaj" zamiast rozdać prezenty postanowił nadrobić zaległości wychowawcze rodziców. - Gdzie są te niegrzeczne dziewczynki - krzyczał groźnie uderzając przy tym laską w podłogę. - Ależ Święty Mikołaju, one są grzeczne - usiłowała uspokoić dziadka mama. - Jakie tam grzeczne! - Wrzeszczał dziadek nie dając za wygraną. - Zaraz dostaną rózgą , a nie prezenty! Tego już było za wiele. Obie z siostrą z płaczem schowałyśmy się pod stół, a rodzice wyprowadzili niefortunnego świętego. Równie niecierpliwie oczekiwałam 6 grudnia. Dostawałyśmy wtedy drobne prezenty do buta. Śniło mi się kiedyś, że w prezencie dostałam książkę, a Celina czekoladę. Bardzo byłam zadowolona z tej książki. Celina koniecznie chciała się ze mną zamienić , na co ja nie miałam ochoty. Nalegała tak bardzo, że postanowiłam jej wlać. Zamachnęłam się i .... Oberwała moja siostra, która spała obok mnie. Nie spodziewała się tak przykrego przebudzenia. Usiadła na łóżku i po prostu oddała mi. Zaczęła się walka, bo ja nie byłam dłużna. Płakałyśmy obie okładając się równo. Przybiegli rodzice , aby nas rozdzielić. - Nawet w nocy nie ma z nimi spokoju - narzekał tata. Niestety często zdarzało się nam używać takich argumentów jak pięści. Rozdział VI Do szkoły miałam pod górkę, co opłacało się zimą. Wracając z powrotem do domu zjeżdżałam na tornistrze. Po takiej jeździe zeszyty moje były w opłakanym stanie. Mokre i w plamach po rozmazanym atramencie. Na razie do szkoły chodziłam chętnie, nie lubiłam tylko rano wstawać. Szybko nauczyłam się czytać i każdą, no prawie każdą ,wolną chwilę spędzałam nad książką. Oczywiście czytałam też w szkole na lekcjach. Kiedyś, będąc w drugiej klasie , rozłożyłam już swoją aktualną lekturę pod ławką i tak się zaczytałam, że nie zauważyłam pani stojącej nade mną . Przyglądała mi się już od dłuższego czasu. - Co ty Ninka robisz?- Zapytała - Nic- odrzekłam z niewinną minką . - Przecież widzę, że czytasz- stwierdziła zdziwiona moją bezczelnością. - Ależ, co też pani opowiada- łgałam w żywe oczy. Finał tej sprawy zakończył się wezwaniem matki do szkoły. Dostałam w domu burę , ale nie taką straszną, bo rodzice cieszyli się po cichu, że mają taką dobrze zapowiadającą się córeczkę. Córeczka rozrabiała w szkole nie zdając sobie sprawy z konsekwencji swoich czynów. W efekcie była zdziwiona ,,niezasłużoną" karą. Wychodząc z kąta, do którego postawiła mnie pani za gadanie na lekcji, grzecznie mówiłam ,, dziękuję". - Mówi się przepraszam- pouczała mnie nauczycielka. - Dziękuję za to, że mnie pani z kąta wypuściła- tłumaczyłam. Kiedyś Celina przez całą lekcję pokazywała mi język. - Zobaczysz, że dostaniesz - szeptałam do niej ze złością. Na te moje groźby Celina jeszcze mocniej wysuwała jęzor i poruszała nim, co sprawiało, że purpurowiałam ze złości. Takie to było okropne. Nie mogłam znieść tej zniewagi i na przerwie, gdy piliśmy mleko, wylałam jej na głowę pół swojej porcji. Nie poskarżyła pani, bo zagroziłam jej, że ją stłukę. Tym razem czuła się zagrożona, więc mi się upiekło. Celina zemściła się na pracach ręcznych wbijając mi w pośladek igłę. Kiedy wrzasnęłam głośno, wyleciałam za drzwi. Tłumaczenia , że to wina Celiny na nic się nie zdały. Jak tu wierzyć w sprawiedliwość w szkole. Szkolnej niesprawiedliwości doświadczyłam jeszcze niejednokrotnie. Kiedyś tata przywiózł z jakiejś podróży peruki. Jedną z blond włosami dla mnie , a drugą czarną dla Ewy. Peruki miały warkocze , co stanowiło duży plus, gdy miało się włosy obcięte na chłopaka. Wystroiłyśmy się w nie i poszłyśmy do szkoły. Wszystkie dzieci zazdrościły nam .Te z mojej klasy otoczyły mnie kołem i zasypywały gradem pytań. - Skąd masz takie włosy? - Gdzie się takie kupuje? - Dasz ponosić? Odpowiadałam na wszystkie pytania dumna , że jestem w centrum zainteresowania. Jednak moja pani była innego zdania. Najpierw nakrzyczała na mnie, zerwała mi z głowy perukę, a na końcu wytargała za uszy. Siostra moja nosiła tę ozdobę do końca lekcji i nikt nie miał do niej pretensji. Wracałam do domu z czerwonymi od płaczu oczami, czerwonymi od ciągnięcia uszami i z nieszczęsną peruką w tornistrze. - Co się stało? - Spytała babcia widząc moją zapłakaną twarz i napuchnięte uszy. Opowiedziałam jej wszystko i babcia oburzona postępowaniem nauczycielki ruszyła do akcji. Pobiegła do szkoły, wpadła do klasy, w której prowadziła lekcję moja pani i przy wszystkich dzieciach wytargała ją za uszy. Rozdział VII Zaczęła się era telewizora. Pierwsi mieli telewizor sąsiedzi z pierwszego piętra. Program zaczynał się jakoś tak po godzinie szesnastej, więc pustoszało podwórko, a dzieciarnia i wiele dorosłych wybierało się na telewizję. Pytanie ,, jest telewizja?" otwierało nam sąsiedzkie drzwi i po ulokowaniu się na dywanie oglądano wszystko jak leci, do momentu, kiedy uprzejmi gospodarze mieli dosyć i wyłączali swoje kino. Następnymi, którzy kupili to cudowne pudełko byliśmy my. Towarzystwo podzieliło się i sąsiedzi z pierwszego piętra odetchnęli z ulgą. Era telewizyjna rozwijała się szybko, więc mniej więcej po roku telewizor przestał być atrakcją. Naszej kamienicy nie ominęła tragedia. Ojciec Jolki wypił przez pomyłkę jakiś kwas i zmarł. Ubyło też drugiego faceta, chociaż to już nie była tragedia. Matka Wandy w końcu pogoniła swojego męża- pijaka. Odtąd wychowywała swoje trzy córki sama . - Ma teraz Julcia święty spokój - komentowali sąsiedzi. Janek, mąż Trudy z trzeciego piętra często wracał do domu na gazie, a Truda robiła mu awanturę: - Ty pijaku, draniu, znowu przepiłeś wypłatę ! Janek wtedy śpiewał jej głośno: - ,,Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz". Dziadek mój, mimo że nie mieszkał z nami też stanowił nie lada atrakcję. Przychodząc, dawał na lody, zabierał na oranżadę. Gdy miałam pięć lat zabrał mnie do pobliskiej knajpy i zamiast oczekiwanej oranżady dał wódki. Oczywiście sam też wypił, więc zostawił mnie pod knajpą swojemu losowi. Pod wieczór znalazła mnie mama. Byłam pod wpływem, zataczałam się, a majtki spadły mi na kostki. Zaraz po wojnie dziadek został ubowcem. Nosił broń i często dokuczał babci. Popijał zdrowo, najczęściej w knajpie za torami, w której upił i mnie. Pewnego razu, wieczorem gdy rodzina w komplecie siedziała w pokoju z kuchni dały się słyszeć strzały. Wszyscy zamarli. Na pewno ojciec strzela w okna z knajpy- powiedziała babcia do mojej mamy. Strzały nie powtórzyły się , więc trzeba było pójść do kuchni i oszacować szkody. Babcia Antonina włożyła sobie na plecy wielki wojskowy taboret i na czworaka, jak żółw popełzła do kuchni. Jakie było zdziwienie babci, gdy okazało się, że szyba w oknie jest cała. Za to z wiecznej szafy ( szafa wbudowana na stałe.) Ciekło coś czerwonego. Krew?! Z czego? Okazało się, że to słynne babcine jagody wystrzeliły w szafie. Jeszcze jeden wyczyn dziadka godny jest wspomnienia. Kiedyś, gdy bawiłam się na dworze przed domem, przechodził dziadek. - Czy chcesz Ninka pojechać z dziadkiem na wczasy?- Zapytał. Ninka chciała, więc dziadzio zabrał wnuczkę prosto z podwórka, nie zawiadamiając przy tym rodziców. Kiedy późnym wieczorem nie znalazłam się, rodziców ogarnęła panika. Zginęło dziecko. Ktoś na szczęście widział dziadka i rodzice dośpiewali sobie resztę. Zadzwonili do ośrodka, w którym dziadek był zaopatrzeniowcem i z ulgą dowiedzieli się ,że jestem cała i zdrowa. Mama długo potem gniewała się na niego. Dziadek mieszkał blisko mojej szkoły. Na przerwie biegałam tam. Zawsze dał mi pięć złotych, a pani Bronia, z którą mieszkał dawała mi szmatki na ubrania dla lalek, była bowiem krawcową. Rozdział VIII Z naszego bloku zaczęto się wyprowadzać. Pierwszymi byli moi rodzice chrzestni. Następnymi , moja koleżanka Mariola z rodziną. Mieszkanie ich było bardzo długo puste i nie zamknięte na żaden zamek, więc Celina i ja chodziłyśmy się tam bawić. Wszystkich ciekawiło kto się tam wprowadzi. Pewnego dnia zaczął się ruch. Ludzie nosili meble, biegały jakieś obce dzieci. Obserwowaliśmy tę bieganinę z zaciekawieniem. Hura! Wprowadziła się rodzina z siedmiorgiem dzieci, a obok rodzina z czwórką pociech. Po bilansie okazało się, że jest nas czterdziestu rozbójników. Rozbójników, a jakże, bo chodziliśmy kraść jabłka i inne owoce z pobliskich sadów. W moim domu nie brakowało owoców, ale kradzione były smaczniejsze. Nie zdawałam sobie sprawy ze szkodliwości naszych poczynań i pewnego razu, wraz z Jolką wsadziłyśmy swoje chude łapy do szafki na zamkniętym straganie, wyciągając stamtąd brzoskwinie. Kiedy napchałyśmy już brzuchy pomyślałyśmy o milicji. Pół dnia przesiedziałyśmy u Jolki na strychu, czekając kiedy przyjdą nas aresztować. Nabijaliśmy sobie rozmaite guzy, rozbijaliśmy kolana, a przerażeni rodzice spędzali nas z topoli rosnących przy torach w obawie o nasze życie. Drzewa te wybujały na wysokość drugiego piętra, a my oczywiście właziliśmy pod sam wierzchołek. Co do czystości to też można było mieć dużo do życzenia. Nie uchowałam się na podwórku w czystości ani minuty. Mama nie wypuszczała mnie przed wyjściem z wizytą na dwór, bo musiałaby przebierać mnie na nowo. Ewa mogła czekać przed domem. Ona lubiła być czysta jak prawdziwa dziewczynka. Rozdział IX Rośliśmy. Życie toczyło się swoim torem. Zabawy zmieniały się trochę. Może nawet poważnieliśmy, ale jeśli ,to niewiele. Świat ciekawił nas niezmiernie. Marzenie, żeby zostać piosenkarką trochę przybladło. Następne marzenie to być baletnicą. Zaczęły się więc tańce. Oczywiście każda baletnica miała długie włosy, a my Jolka i ja obstrzyżone byłyśmy na chłopaka. Na to też znalazł się sposób. Po prostu na głowę zakładało się rajstopy i warkocze były jak malowanie. Babcia przyglądała się tym naszym harcom i w końcu kazała nam się spakować, bo odwozi nas do Warszawy do baletu. Nie spodziewała się jednak, że ten niewinny żart potraktujemy poważnie. Kiedy za godzinę Jolka przytachała ogromną walizkę, ja też wypakowałam już pół szafy babcia po prostu roześmiała się. Poczułyśmy się śmiertelnie obrażone. Postanowiłyśmy się zemścić. Najlepiej byłoby znaleźć się w szpitalu. Aby nasz plan wprowadzić w czyn wlazłyśmy u Jolki na duży kuchenny stół i próbowałyśmy skacząc złamać sobie nogę. Niestety ku naszemu rozczarowaniu nie udało nam się to. Trudno, trzeba było żyć bez szpitala. Rozdział X Wieczna szafa była zawsze dla mnie zagadką. Wielka i nieprzystępna, bo nie dosięgałam do wszystkich jej kątów. Często, gdy rodziców nie było w domu, przystawiałam taboret szperałam w niej i oglądałam cuda, które tam odkryłam. Pewnego razu, gdy siedziałam w szafie odkryłam metalowy pojemnik pełen balonów. - Kochani rodzice - pomyślałam sobie, chcieli zrobić mi niespodziankę i schowali te balony. - Skoro już je znalazłam to pewnie mogę je wziąć.- Ucieszyłam się. Napompowałam zaraz kilka, porozdawałam innym dzieciom, bo skąpa nie byłam. Pobiegłam też do Elżuni z pierwszego piętra pochwalić się znaleziskiem. Tam dopiero Jurek, jej młodszy brat powiedział, że to nakłada się na siusiaka. Nie wiedział tylko w jakim celu. Poszedł nawet do ubikacji, aby przymierzyć , ale wyszedł stamtąd rozczarowany. - To chyba jest jakieś zepsute, bo spada. - Stwierdził. - Nie bardzo mu wierzyłyśmy. Dopiero, kiedy przyszedł dziadek nakrzyczał na mnie i wypytywał czy nie znalazłam tego przypadkiem na śmietniku zaczęłam Jurkowi wierzyć. Rozdział XI Gdy byłam w pierwszej klasie zdarzało się, że wieczorem zostawałam sama w domu. Pewnego razu ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam natychmiast i w drzwiach zobaczyłam obcego mężczyznę. Pan zapytał o rodziców, a gdy okazało się, że jestem sama, wyłuszczył sprawę. - Zostawiłem u twojego taty złoty zegarek w zastaw, czy mogłabyś mi go oddać ? - Zapytał. Pamiętałam , że w szafie w pokoju leżał złoty zegarek. Oglądałam go niejednokrotnie, bo był złoty jak skarby w bajkach. Pod nieobecność rodziców chwaliłam się nim nawet koleżankom. - Skoro jednak trzeba go oddać to trudno - pomyślałam. - Proszę za mną do pokoju - zaprosiłam gościa. Zaczęłam szperać w szafie w poszukiwaniu zegarka. Niestety nie mogłam go znaleźć. Wtedy przytrafiło mi się nieszczęście. Narobiłam w majtki.( Widać musiałam być trochę chora.) Przeprosiłam pana i pobiegłam do toalety. Tam ogarnęła mnie panika. Nie miałam czystych majtek, nie było jak się umyć, a tam czekał gość. Wreszcie jakoś uporałam się z tym problemem i po dłuższej chwili wyszłam z ubikacji. Niestety pana już nie było. Za to była już moja starsza siostra, która nakrzyczała na mnie za otwarte na oścież drzwi na korytarz. Na drugi dzień Ewa przypomniała sobie o moim gościu, kiedy rodzice nie mogli znaleźć w szafie dwóch tysięcy złotych. Była to jak na owe czasy spora suma. Naszego zegarka na szczęście tam nie było. Rodzice zaprowadzili mnie na milicję, zawiadomili o przestępstwie, a ja musiałam złożyć zeznania. Tego faceta złapano. Kazano mi odróżnić go spośród dziesięciu innych mężczyzn. Okazało się, że owszem zostawił w zastaw zegarek, ale piętro niżej. Szafa w pokoju kryła jeszcze jedną tajemniczą rzecz - lalkę. Była piękna! Miała dwa długie, kasztanowe warkocze , była ubrana w piękną sukienkę , nosiła majteczki , haleczkę , a na nogach miała śliczne białe buciki. Miała tylko jeden mankament. Nie była moja. Lalka była własnością Ewy, która i tak już się nią nie bawiła. Mnie jednak nie wolno było jej ruszać, bo mogłam zepsuć. Na koncie miałam już kilka popsutych lalek , więc nie dziwię się zakazowi rodziców. Zakaz ten nie obowiązywał , gdy byłam sama w domu. Miałam, więc okazję do zabawy. Rozbierałam moją ,,córeczkę" i ubierałam, karmiłam i woziłam w wózeczku. Zawsze bawiła się ze mną jakaś koleżanka. Dziewczynki z mojej kamienicy znały moją lalkę i nie imponowała im tak jak obcym dzieciom. W związku z tym zaprosiłam do siebie koleżankę z klasy, Krysię. Krysi lalka podobała się tak bardzo, że po skończonej zabawie nie mogła się z nią rozstać. - Pożycz mi ją do domu - błagała. - Nie mogę, bo mama nie pozwala - byłam nieugięta. Wiedziałam przecież, że nawet w domu lalką nie wolno mi się bawić, a co dopiero pożyczać komuś. Krysia jednak nie dawała za wygraną. Nie potrafiłam odmówić, więc znalazłam kompromisowe rozwiązanie. - Wiesz co, podzielimy się nią - zawołałam zadowolona ze swojego pomysłu. - Jak? - Wybałuszyła na mnie oczy Krysia. Nie mówiąc nic więcej, po prostu urwałam łeb kochanej lali i pożyczyłam go Krysi. Lalka, chociaż bez głowy była w domu, gdyby mama pytała. Afera wybuchła dopiero kiedy przez przypadek mama wypatrzyła w szafie szanowny korpus. Kazała mi odzyskać głowę, jednak Krysia gdzieś ją zgubiła. Rozdział XII Na plażę chodziłam już sama. To znaczy bez opieki dorosłych. Braliśmy rano koce, jedzenie, coś do picia i dużą paczką szliśmy nad jezioro. Pływałam jak ryba. Nie bałam się wody, a co za tym idzie pozwalałam sobie na brawurę. Obok plaży był tartak. Następne miejsce do zabawy. Na teren zakładu wstęp był zabroniony, ale na jeziorze spławiano drzewo. Wielkie kłody pływały w wodzie, kusząc do biegania po nich. Nikt nie przepuściłby takiej okazji. Biegało się po nich, a sztuką było nie spaść do wody. Spadłam wiele razy. Tylko raz zdarzyło mi się wpaść pod belki i gdyby nie pomoc innych dzieci utonęłabym z pewnością. Wielką męką było chodzenie na plażę z mamą . Ciągnęła mnie ze sobą nad malutką zatoczkę bliżej domu, a przecież moje towarzystwo szło się kąpać na dużą gwarną plażę miejską. Nudziłam się okropnie i z utęsknieniem wpatrywałam się w przeciwległy brzeg , gdzie bawiły się moje koleżanki. W końcu nie wytrzymałam. Weszłam do wody i postanowiłam przepłynąć jezioro. Niezauważona przez nikogo dopłynęłam na środek. Niestety mama narobiła wrzasku i w chwilę potem znalazła się przy mnie łódź. Facet w niej był tak zachwycony dobrze pływającą siedmiolatką, że asekurował mnie do mojego upragnionego brzegu. Kłopot miałam tylko z powrotem do domu. Nie dość, że przez miasto szłam w stroju kąpielowym, to jeszcze w domu czekało mnie lanie. Rozdział XIII W naszym bloku nikt nie chował zwierząt. Tylko Truda przygarniała od czasu do czasu bezpańskie kociaki. Moi rodzice zawsze zostali namówieni na adopcję, kiedy u Trudy rozmnożyły się po raz kolejny. Kota dostała też Celina. Po dostaniu takiego zwierzątka trzeba było go wykąpać. Ewa nalała do wanny wody i kąpałyśmy wrzeszczącego delikwenta. Pachniał potem wieloma szamponami. Koty przewijały się u nas często, ale żaden nie dożywał u nas spokojnej starości. Po prostu ginęły. Najdłużej mieszkał z nami rudy, pręgowany kocur Kuba. Kocisko było bardzo mądre . Nie było w domu żadnej kuwety, bo Kubuś załatwiał się na dworze. Nie obsikiwał też mebli, jak to mają w zwyczaju inne koty. Za to łazęgował sporo. Wychodził wieczorem, a wracał rano, gdy mama zawołała go przez okno. Biegł wtedy po schodach z głośnym miauczeniem. Gdy na wołanie mamy kot się nie zjawiał, to był znak, że stało mu się coś złego. Więc wysyłano mnie na poszukiwania. Zazwyczaj znajdowałam go zamkniętego w cudzej piwnicy. Pewnego razu, kiedy Kuba nie wrócił do domu, jak zwykle zaczęłam go szukać po piwnicach wołając go po imieniu. Z jakiegoś miejsca dochodziło mnie jego miauczenie, ale nie wiedziałam skąd. Wreszcie znalazłam! Kot siedział na wielkim klonie rosnącym przed domem. Widocznie zapędził go tam jakiś pies i biedak nie mógł sam zejść. Zadzwoniliśmy po straż pożarną, ale dzielne strażaki nie chciały przyjechać ratować kota. Już wyobrażałam sobie jego głodową śmierć na drzewie. Kota uratował sąsiad z parteru- Robert. Wszedł na drzewo i ściągnął go. Kubuś z wdzięczności podrapał sąsiada i dał dyla do domu. Zatrzymał się dopiero na tapczanie, na którym sypiał po nocnych wojażach. Nie interesowało go nawet śniadanie. Kocur zniknął tak samo nagle jak się pojawił. Obawialiśmy się , że został ukradziony na skórki, bo tego samego dnia zginął też rudy kot sąsiadów. Żal po stracie Kuby był tak wielki, że nigdy już nie zdecydowaliśmy się na kota. Po jakimś czasie w domu zamieszkał pies- pekińczyk. Miał piękne imię Miśka, bo okazał się być suką. Było to bardzo rozpieszczone przez nas zwierzątko. Miśka piła tylko słodką herbatę. Jeśli chodzi o jedzenie, to potrafiła nie jeść nawet kilka dni, gdy nie było jej ulubionego dania. Tym daniem była sparzona wątróbka, nereczki i chude mięsko z kurczaczka. Rarytasy te trudne były w tych czasach do zdobycia. Ile Miśka wytrzyma bez jedzenia nie dowiedzieliśmy się nigdy, bo po trzydniowej głodówce mama gotowała jej kaszkę mannę na mleku, albo jajecznicę i karmiła psinę na siłę łyżką. Miśka miała w bloku swoich wrogów. Nie wiadomo dlaczego nienawidziła pani Trudy z trzeciego piętra. Przypuszczaliśmy, że dostała od niej kiedyś porządnego kopniaka. W swym psim serduszku zachowała urazę do końca swych dni. Truda była jedyną sąsiadką, na którą Miśka szczekała zawzięcie i koniecznie chciała ją ugryźć. Uprzykrzyła też mocno życie sąsiadce, bo chodziła na trzecie piętro i zostawiała na jej wycieraczce psi,, prezent", a dopiero potem szła na podwórko. Pewnego razu, gdy byłam już w piątej klasie, postanowiłam być bardziej przydatna społeczeństwu niż do tej pory. Zaczęłam udzielać się w szkole, pomagałam koleżankom w lekcjach, a nawet zostałam ,, Niewidzialną ręką". W tym celu przekopałyśmy z Jolką kilka ogródków. Oczywiście miałyśmy na celu głęboko idącą pomoc staruszkom, do których te ogródki z pewnością należały. Jakoś się tak dziwnie złożyło, że przekopałyśmy również świeżo zasiane grządki. Nie wiem jakim cudem się to wydało, ale wystąpiłyśmy na szkolnym apelu i nikt nie miał zrozumienia dla naszej ciężkiej pracy. W związku z tym, że ,, Niewidzialna ręka" umarła szybko gwałtowną śmiercią, postanowiłam zająć się poszerzaniem mojej wiedzy religijnej, poprzez szczegółowe studiowanie katechizmu i regularne chodzenie na lekcje religii. A kiedy już będę wszystko wiedziała, to wstąpię do klasztoru - planowałam sobie po cichu. Niestety życie płata nam różne figle. Kiedyś wyjątkowo postanowiłam nie iść na religię z bardzo błahego powodu. Po prostu nie wzięłam do szkoły kanapek i po pięciu lekcyjnych godzinach głód wygrał walkę z przyszłą zakonnicą. Idę do domu, bo umieram z głodu - poskarżyłam się Celinie. Nie idziesz??? - Celina ze zdziwienia otworzyła usta. No przecież mówię - odpowiedziałam skręcając w stronę domu. Perspektywa samotnego powrotu do domu nie wydała się Celinie zbyt kusząca, więc pogrzebała szybko w tornistrze i z satysfakcją zawołała: Mam kanapkę! Zakonnica, która była we mnie chwyciła kanapkę i pobiegłyśmy, bo już było dosyć późno. Wpadłyśmy do zachrystii w ostatniej chwili i kiedy zdążyłam odpakować kanapkę, wszedł ksiądz. Schowałam więc głowę pod ławkę i zaczęłam ją łapczywie pożerać. Co ty tam robisz pod tą ławką? - zapytał duchowny wychylając się zza katedry. Wyprostowałam się i z pełną buzią powiedziałam zgodnie z prawdą, bo zakonnice nigdy nie kłamią. Jem , psze księdza. Jak możesz jeść na lekcji? - wrzasnął ksiądz, aż pokazały mu się niebieskie żyły na skroniach. Głodnego nakarmić - popisałam się znajomością biblii. W tym momencie wielebny spurpurowiał na twarzy i w moim kierunku poszybował olbrzymi pęk kluczy. W ostatniej chwili uchyliłam głowę i klucze spadły obok. Wynoś się stąd, ale szybko - wrzeszczał. Chwyciłam nie dojedzoną kanapkę, tornister i przerażona, nic nie rozumiejąca wybiegłam z sali. Oczywiście moje plany bycia zakonnicą odpłynęły w dal. Jednak wcale tego nie żałowałam. Wręcz przeciwnie. Cieszyłam się z tego, a kościół był ostatnim miejscem, gdzie możnaby było mnie spotkać. Rozdział XIV Kiedy byłam już starsza, strych przemienił się w salę do tańca. Nie było wtedy dyskotek. Królowały prywatki. Przynosiłam z domu adapter i płyty, Celina dawała stolik, a jej brat Rysiek ustawiał ten sprzęt i puszczał muzykę. Trzęśliśmy się w rytm muzyki i wszyscy byli zadowoleni. Czasem, gdy było za głośno, jakiś rodzic uciszał nas stanowczo, a czasem nawet rozpędzano imprezę. Prywatkę uatrakcyjniali koledzy Ryśka, którzy przychodzili na jego zaproszenie. Było więc z kim tańczyć wolne kawałki. Były to czasy, kiedy dzieci chodziły sprzedawać butelki, by mieć pieniądze na lody, albo co poniektórzy na papierosy. Mirek, syn Trudy ćmił już od piątego roku życia. Ja też próbowałam wtedy palić papierosy. Paliło się na strychu, u pani Trudy, albo u Wandy z parteru, która nawet poczęstowała fajką. Wanda imponowała nam bardzo. Była starsza od nas o pięć lat, więc w naszych oczach to już dorosła osoba. Od takiej dorosłej dostać papierosa to już coś. Wanda wybierała kogo chce zaprosić. Mówiła na przykład: - Ciebie nie zapraszam, tylko Ninę i Celinę. Paliłyśmy więc dumne z tego wyróżnienia, aż robiłyśmy się żółte na twarzy. Odmówić jednak nie wypadało. Rozdział XV Czasy się zmieniały. Babcia wyprowadziła się do swojego mieszkania na innej ulicy, w związku z tym więcej obowiązków spadło na mnie. Często, gdy rodziców nie było w domu dostawałam nakaz , aby posprzątać. Lubiłam to jak diabli. Trzeba było jednak radzić sobie jakoś. Zawsze miałam w domu papierosy, bo rodzice palili i owoce, które z racji ojca pracy były w domu pod dostatkiem. Innym sąsiadom trudniej było zdobyć te rarytasy i to był mój atut. Mirek z trzeciego piętra i jego siostra Teresa sprzątali za mnie. Dostawali za to szlugi, bo tak na papierosy mówił Mirek, no i owoce, które aktualnie miałam w domu. Mieszkanie pani Trudy stało się miejscem spotkań wszystkich dzieci z bloku. Wchodziło się do niej jak do siebie, mówiło dzień dobry i zajmowało miejsce przy stole. Z gospodarzami nie było potrzeby rozmawiać. Zawsze był tam ktoś z rówieśników. Pani Truda od wczesnej wiosny do późnej jesieni chodziła boso i bez majtek. Dzieci podglądały ją z zainteresowaniem. Śmiano się też z niej, bo wszystkie jej dzieci miały w imieniu literę ,,r", której ona nie wymawiała. Klęła też jak szewc. Często wieczorem było słychać jak pani Truda nawołuje swoje dzieci do domu. Zazwyczaj nie chciały od razu przychodzić, więc zdenerwowana sąsiadka wołała je w ten sposób: ,,Romek, Mirek, Piotrek, Teresa - s.....syny do domu!". Swoista samokrytyka. Mieliśmy także w naszym domu ,,firmę" rozładunkową. Do firmy, w której pracował mój ojciec przychodziły wagony z cytrusami, pomidorami i z arbuzami. W tamtych czasach były to rarytasy dostępne tylko na święta i to nie dla wszystkich. Tata jako kierownik zawsze miał kłopot z rozładunkiem tego towaru. Ninka, zbierz załogę - mawiał , zarobicie trochę, a ja będę miał z głowy rozładunek. Brałam wtedy starsze dzieci i szliśmy na stację kolejową. Ilu ma być ,,pracowników" decydował tata, ale kto to miał być ,to już zależało ode mnie. Dzieci bardzo się do tej pracy rwały, w związku z tym trzeba było przy mnie pochodzić i trochę się podlizać. Robota była dobrze zorganizowana. Skrzynki lekkie, więc dzieciarnia ustawiona w szeregu podawała sobie ładunek taśmowo, z rąk do rąk, a ktoś dorosły odbierał i układał na samochód. Wesoło było przy tym, chociaż narobiliśmy się , bo nieraz rozładowało się i czternaście ton towaru. Opłacało się , bo oprócz pieniędzy wszyscy brali w torby owoce. Rozdział XVI Pani Marysia, mama Jolki postanowiła pomalować mieszkanie. Efektem tego malowania było dziecko. Mieszkańcy zastanawiali się, czy dziewczynka nie jest córką zatrudnionego przez panią Marysię fachowca. Sąsiadka jednak nie chciała się przyznać. Pewnego razu wracając ze szkoły zobaczyłam panią Marysię z dwuletnią już córeczką i sąsiadką z parteru. Przypadkiem byłam świadkiem takiej rozmowy: - Pani Marysiu- prosiła sąsiadka z parteru, powiedz pani, Sylwia jest malarza, czy nie. - Ależ pani Reniu, na pewno nie malarza- odpowiadała coraz bardziej zdenerwowana nagabywaniami mama Jolki. - Ależ pani Marysiu, bo wszyscy i tak się domyślają- ripostowała ta druga. W tym czasie znudzone dziecko kręciło się niemiłosiernie u boku matki. Pani Marysia nie wytrzymała w końcu i ze złością krzyknęła do córki: Stój spokojnie ty p.....lony malarzu. Takich humorystycznych zdarzeń było w naszym domu więcej. Pewnego razu, mój ojciec wracał w nocy z mocno zakrapianej kolacyjki. Niestety nie miał klucza od drzwi, a rodzina na nieszczęście spała snem sprawiedliwego. Cóż miał robić biedny, strudzony Zygmunt? Wpadł na genialny pomysł i wyjął kaseton z drzwi. Powstała dziura o wymiarach miej więcej 50 na 50cm. W sam raz aby się przez nią przecisnąć. Niestety tatuś przeliczył się i utknął gdzieś na poziomie brzucha. Trzeba tu dodać, że dawno już zapomniał jak wygląda smukła sylwetka. Kiedy wysiłki, by się wydostać spełzły na niczym, tatulo się zmęczył zasnął jak anioł , pochrapując sobie z cicha. Rano od strony naszej kuchni mama zobaczyła zwisającą glacę swojego twardo śpiącego męża, a sąsiedzi ujrzeli wystający tyłek. Tu jeszcze raz przydała się sąsiedzka pomoc, bo bez niej mama sama nie dałaby rady wyciągnąć mężusia z dziury. Rozdział XVII Nadszedł czas, aby spełnić przynajmniej część moich marzeń. W klubie ,,Kolejarz" zorganizowano kółko taneczne. Zapisałyśmy się tam z Celiną natychmiast. Nie był to co prawda balet, tylko taniec ludowy, ale nam to wystarczało w zupełności. Tańczyłyśmy więc krakowiaka, oberka, kujawiaka z wielkim zacięciem. Niestety , dzieci nie przychodziły regularnie na próby, pani instruktorka zdenerwowała się i mniej więcej po roku rozwiązano działalność . Bardzo tego żałowałam. Po tańcach przyszła kolej na teatr. Pierwsza moja rola, to rola herolda w sztuce,, O szewczyku Dratewce". Wchodziłam na scenę i wołałam głośno: ,,Król idzie, hej król idzie". Byłam z tego dumna. Zwłaszcza, że nie wymawiałam ,,r", a co za tym idzie nie wszystkie amatorskie teatry chciały mnie przyjąć w swoje szeregi. Warto dodać, że litery tej nie wymawiała oprócz mnie i Trudy jeszcze siostra moja Ewa, Celina z trzeciego piętra i Wanda z parteru. Teatr istniał bardzo długo, a potem samoistnie przeistoczył się w kabaret. Zarówno w teatrze jak i w kabarecie grałam główne role. Tylko, że kabaret okazał się niewypałem, bo nasz instruktor jak i aktorzy nie mieliśmy bladego pojęcia o kabarecie. Wychodziło więc nam coś, z tekstami kogoś. Oczy na to otworzył nam reżyser z Warszawy, który przyjechał do nas w ramach pomagania młodym aktorom. Wróciliśmy więc do teatru. Rozdział XVIII Nasza kamienica stała przy ulicy prowadzącej do dworca kolejowego. Było to powodem pewnego zabawnego zdarzenia. Na drugim piętrze mieszkała sąsiadka, której mąż pracował na drugą zmianę. Wracał do domu o godzinie 23. Zazwyczaj o tej porze już spała, więc nie zamykała drzwi, żeby mąż mógł wejść. Po godzinie 22 obudziła się najmłodsza córka naszej sąsiadki i mama musiała wstać do dziecka. Kiedy wróciła z powrotem do łóżka mąż już spał. Wsunęła się cicho pod kołdrę. Zaniepokoił ją jednak zapach alkoholu wydobywający się z ust pochrapującego męża. Usiadła na łóżku i już chciała zapytać gdzie pił, lecz w świetle latarni zza okna zobaczyła całkiem obcego mężczyznę. Zerwała się przestraszona, narzuciła szlafrok i przybiegła do nas zadzwonić na milicję. Po przyjeździe władzy okazało się, że pijany delikwent nie mieszkał nawet w naszym mieście. Po drodze na dworzec urwał mu się film , a że mieszkał też na pierwszym piętrze myślał ,że przyszedł do domu. Milicja zabrała chłopa na izbę wytrzeźwień . Sąsiadce facet musiał zapłacić za nocleg. Taka była wola panów w niebieskich mundurach. Rozdział XIX Takich historii, które po latach opowiada się jako anegdotki było w naszym domu wiele. Najbardziej pamiętam te, które wydarzyły się w moim mieszkaniu lub w bezpośrednim sąsiedztwie. Kamienica nasza miała jedną wadę. Mianowicie mieszkania tam były bardzo wysokie. Wieszanie firan, czy zwykła wymiana żarówki sprawiały wszystkim lokatorom nie lada kłopot. Do tej czynności potrzebny był niewątpliwie mężczyzna, bo panowie są przeważnie wyżsi od kobiet. U nas w domu roboty na wysokościach wykonywał tata. Kiedy trzeba było zmienić żarówkę, pod lampę stawiało się stół, na stół taboret, na taboret mały stołeczek. Na tak przygotowaną piramidę wchodził bohater dnia i wykonywał tę z pozoru prostą czynność. Nie za każdym razem wychodziło to bez szwanku. Kiedyś tata wszedł po niedokładnie ustawionych stołkach, a będąc już na górze zachwiał się i spadł. Zdarzenie to obserwowały żona i teściowa. Zamiast biec nieszczęśnikowi na ratunek, wybuchnęły śmiechem. Tego było już za wiele. Śmiać się z nieszczęścia męża i zięcia? Zdenerwowany i urażony tata w porywie sprawiedliwego gniewu wpadł do kuchni, chwycił garnek z czerwonym barszczem i rzucił go na podłogę. - Teraz się k..wy śmiejcie - krzyknął. Niestety śmiech zamarł na ustach mamy i babci. Tata, porywczy, ale dobry człowiek, oczywiście sam sprzątał rozlaną zupę przy gderliwym akompaniamencie swoich pań. Rozdział XX Siostra moja , Ewa wyjechała na studia do Wrocławia. Nie musiałam już dzielić z nią pokoju. Miałam biurko do swojej dyspozycji, mogłam bez przeszkód przyjmować koleżanki. Bardzo mnie te zmiany cieszyły. Byłam już przecież w ósmej klasie i potrzebowałam prywatności. Niestety nie potrafiłam utrzymać takiego porządku, jaki miała moja siostra. Nie zjedzone i już zapleśniałe kanapki wrzucałam na dno biurka, papiery i inne śmieci też tam trafiały. Kiedy Ewa wracała do domu robiła mi w biurku gruntowne porządki , przy akompaniamencie wymówek. - Nina, popraw się , bo poskarżę mamie. - Przecież jest czysto - łgałam w żywe oczy. Kiedyś przez takie sprzątanie Ewa o mało nie narobiłaby kłopotów. Przed świętami tata dał mi stary portfel grubo wypchany pieniędzmi i prosił ,żebym go gdzieś schowała. Wrzuciłam go do biurka między stare zeszyty, papierzyska i kanapki, po czym zapomniałam o całej sprawie. Ewunia po przyjeździe postanowiła jak zwykle posprzątać mi w biurku. Wygarnęła wszystkie śmieci i wyniosła do śmietnika. Niestety w jej mniemaniu portfel to też był śmieć. Historia ta dobrze się skończyła, bo pani Truda obserwowała przez okno poczynania mojej siostry i zaraz potem pobiegła zobaczyć co też takiego dobrego Ewa wyrzuciła. Znalazła portfel i odniosła rodzicom. Wszyscy byli zaskoczeni uczciwością sąsiadki, która raczej nie słynęła z uczciwości. Rozdział XXI Wiek dziecięcy się skończył. Wybryki też nie były takie dziecięce. Byłam już nastolatką. Zaczęły się pierwsze miłości. Pierwszy raz zakochałam się w się w siódmej klasie. Moim wybrankiem był chudy dryblas z drugiej równorzędnej klasy. Niestety kochałam go bez wzajemności. Wzdychałam do niego nadaremnie. Na potańcówkach szkolnych tańczyłam z nim kilka razy, ale wtedy drżałam jak osika i mylił mi się krok. Przebój Czerwonych Gitar ,,Matko" przerobiłam do własnych potrzeb i śpiewałam: ,,Straciłam ciebie Zbyszku". Zrobiłam się bardziej melancholijna, ale w przerwach między marzeniami sprawiałam kłopoty wychowawcze z lubością. W naszej kamienicy miałam też adoratora. Był nim Krzysiek, który mieszkał piętro niżej. Adorator to może za wielkie słowo. Krzysztof po prostu dojrzewał i rozpierała go seksualna energia. Często więc pilnował czy przypadkiem nie idę do piwnicy po ziemniaki, a gdy już mnie wypatrzył, schodził za mną po cichu i usiłował całować i wsadzać mi łapy pod spódnicę. Zawsze jakoś udało mi się wyrwać. Do piwnicy bałam się chodzić i zawsze szukałam jakiegoś towarzystwa. Choć nie zawsze je znalazłam. Mamie się nie przyznałam, a strach przed piwnicą sprytnie wytłumaczyłam pojawiającymi się tam duchami. Słyszałam raz jak mama mówiła do taty: Nina na stare lata boi się duchów, może trzeba pójść z nią do psychologa. O niedoczekanie wasze - myślałam ze złością. Krzysiek przestał za mną chodzić do piwnicy przez przypadek, a właściwie przez pewien wypadek. Któregoś dnia znowu zmuszona byłam iść po te diabelne kartofle, ale tym razem koło mieszkania napalonego kolegi przebiegłam na paluszkach. Uff, udało się - myślałam zadowolona otwierajac drzwi. Kiedy weszłam już do środka wpadł jak burza mój amant. Przewrócił mnie na skrzynię z ziemniakami i położył się na mnie. Byłam przerażona. Ręką wymacałam największego kartofla i z całej siły uderzyłam go w skroń. Krzysiek znieruchomiał. Wygrzebałam się spod niego i pobiegłam po Jolkę. Jolka! zabiłam Krzyśka - krzyczałam już od progu.. Zwariowałaś? - zdziwiła się . Chodź ze mną! - wołałam ciągnąc nic nie rozumiejącą koleżankę do piwnicy. Na miejscu okazało się, że Krzyśka nie było, a gdy opowiedziałam Jolce całą historię popukała się znacząco w czoło i dodała: Ty to masz fantazję. Oszołomiony chłopak przestał mnie prześladować, ale Jolka nie mogła mi uwierzyć, więc postanowiłam w jakiś sposób jej to udowodnić. Byłam oburzona brakiem wiary u koleżanki, więc za wszelką cenę postanowilam jej udowodnić, że mówię prawdę. Minęło już trochę czasu od tego wypadku. Krzysztof nabrał wody w usta i ja też udawałam,że nic się nie stało. Jolka natomiast często wracała do tego tematu, podkpiwując sobie z moich fantazji i głośno rozmyślając dlaczego tak bezczelnie nałgałam. Tego już było za wiele. Jak jesteś taki niedowiarek, to już wiem jak ci udowodnię, że Krzysiek to jest napaleniec. - powiedziałam któregoś dnia. No, to udowodnij! - zawołała Jolka węsząc już jakąś sensację. Zaproszę go do siebie, a ty się schowasz pod łóżko.Zobaczysz, że po krótkiej chwili rzuci się na mnie, a ty wtedy wyjdziesz i powiemy mu razem do słuchu. - wyłuszczyłam koleżance podstępny plan. Dobra, jak się rzuci to ci uwierzę. - zgodziła się . Tak też bezzwłocznie zrobiłyśmy. Pobiegłam piętro niżej i zaprosiłam nieświadomego swoich losów Krzyśka do mnie. Przyszedł bez pytania,, po co". Jolka leżała pod łóżkiem i niecierpliwiła się coraz bardziej, bo kolega zachowywał się nienagannie. Już myślałam, że zawsze w oczach Jolki będę kłamczuchą, ale w końcu Krzysztof rzucił się na mnie. Przewrócił mnie na łóżko, pod którym leżał mój świadek koronny. Krzysiek ostro wziął się do rozpinania mojej bluzki, ja broniłam się jak mogłam, a Jolka nie wyłaziła spod tego przeklętego wyra. Zostaw mnie zboczeńcu! - darłam się do niego. Wyłaź kretynko! - krzyczałam jednocześnie do Jolki. Po chwili koleżanka wygramoliła się spod łóżka i wziąwszy się pod boki stanęła przed Krzyśkiem, który był tak zajęty szarpaniem się ze mną, że nawet tego nie zauważył. A ty skurczybyku, a ty draniu jeden. Już masz przesrane w tym domu! - krzyczała na niego Jolka. Kolega zerwał się jak opażony. Ma się na zboczeńców swoje sposoby - powiedziałam do niego z satysfakcją. Uciekał chyłkiem w stronę drzwi, a my wykrzyczałyśmy za nim wszystkie brzydkie wyrazy, jakie przyszły nam w tej chwili do głowy. Dlaczego nie wylazłaś od razu? - zapytałam Jolkę z pretensją w głosie. Przecież musiałam poczekać, aż akcja się rozwinie. - powiedziała. No, a on by mnie całkiem poszarpał - stwierdziłam ponuro. E tam zaraz poszarpał. Przecież byłam obok. - tłumaczyła się. Zaraz jednak dodała z błyskiem zadowolenia w oczach: Ale fajna akcja, nie? Kretynka - skwitowałam to jednym słowem. Rozdział XXII Aniołem nigdy nie byłam. Zawsze miałam ochotę coś zbroić, choć nie zawsze było to zamierzone. Za to pomagać wszystkim lubiłam bardzo. Ta pomoc objawiała się różnie. Od opieki nad małymi dziećmi w Domu Dziecka, po ... No właśnie ! Kiedyś, gdy stałyśmy z Celiną przed domem podeszło do nas dwóch Węgrów. Zapytali o najbliższy hotel. Na ich twarzach widać było zmęczenie. Dźwigali wielkie i na pewno ciężkie plecaki. Niestety jedynym słowem, które zrozumiałyśmy to ,,hotel". Wytłumaczyć obcokrajowcom jak dojść do tej jedynej w naszym mieście noclegowni było ponad nasze siły. Uprzejme szesnastolatki postanowiły zaprowadzić przystojnych i nie starych Węgrów do hotelu. Na miejscu okazało się, że chłopcy będą musieli spać na dworcu, bo nie na miejsc. Chyba, że... Przecież babcia miała pokoik!! Uratujemy biednych Madziarów!! Z trudem, ale udało nam wytłumaczyć im, że już nie mają kłopotu. Jednak my go dopiero zaczynałyśmy mieć. Najpierw trzeba było wykraść babci klucze. Następnie wprowadzić chłopaków na stryszek tak, aby nikt z sąsiadów ich nie zauważył.( Bałyśmy się sąsiadów tak mocno jak i rodziców.) Turyści nie bardzo rozumieli dlaczego muszą przemykać pod ścianami, ale nie oponowali. Gdy znaleźliśmy się w pokoiku odetchnęłyśmy z ulgą. W moim domu była impreza, na którą zaproszeni byli również rodzice Celiny, więc nie obawiałyśmy się o wpadkę. Nasi goście poczęstowali nas węgierską kiełbasą ,,Salami", a my ich polskim papierosem ,,Sport". Ze względu na brak porozumienia panowie postanowili przejść do konkretów. Niestety na tym polu także nie mogliśmy się dogadać. Pożegnałyśmy się więc i obiecałyśmy, że o szóstej rano obudzimy ich i po cichu wyprowadzimy z budynku. Rano wstałyśmy i na palcach poszłyśmy po Węgrów. Pakowali plecaki bardzo mozolnie, a w każdej chwili mógł nas ktoś zobaczyć. Nareszcie! Nie był to jednak koniec naszych nerwów. Na półpiętrze zatrzymali się przy zlewie i jak gdyby nigdy nic zaczęli poranną toaletę. Wydawało się nam, że myją się już wieczność. Kiedy spakowali mydło i ręczniki odetchnęłyśmy. Niestety wyciągnęli szczoteczki do zębów i pastę. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak głośno mył zęby. Bałam się , że szorowanie słychać na parterze. Udało się nam jednak wyprowadzić gości bez wpadki, ale emocji miałyśmy pod dostatkiem. Myślę, że stąd wywodzi się powiedzenie o polskiej gościnności. Rozdział XXIII Na kolonie , obozy i zimowiska jeździłam do piętnastego roku życia.. Później byłam już za stara. Musiałam organizować sobie lato sama. Co prawda nie zmieniło się nic z naszego letniego rozkładu w czasach gdy byliśmy dziećmi, bo dalej chodziliśmy na plażę . Nie skakaliśmy jednak po belkach, ale za to paliliśmy po kątach jak smoki. No i towarzystwo powiększyło się o szkolne przyjaciółki. Może zorganizowalibyśmy coś ciekawszego, ale niewiele było nam wolno. - Wyrwać się na jakiś biwak !- Marzyłyśmy nieraz. Rzeczywiście nasze marzenie spełniło się wkrótce dzięki mojej siostrze Ewie. Jako osobie dorosłej rodzice pozwolili jej wybrać się pod namiot z koleżankami. Wybrały się więc niedaleko naszego miasta, na łąkę nad jeziorem. Od naszego domu było tam około trzech kilometrów. Na szczęście dla mnie pogoda była deszczowa, więc szybko znudziło się im w ociekającym wodą namiocie. Nie złożyły go jednak, tylko wróciły do domu. Jaka była radość kiedy rodzice zgodzili się , abym ja poszła tam pomieszkać z moimi koleżankami. Nam deszcz nie przeszkadzał. Namówiłam na tę eskapadę Celinę i Alkę - koleżankę ze szkoły. Wszystkie trzy nigdy nie mieszkałyśmy pod namiotem, więc było to dla nas nowe przeżycie. Kłopot był tylko jeden. Nie miałyśmy kuchenki i żadna z nas nie potrafiła rozpalić ogniska z mokrego chrustu. Pozostało nam popijanie konserw mięsnych i rybnych mlekiem kupowanym w pobliskiej leśniczówce. Deszcz już nie padał i zrobiło się ciepło. Opalałyśmy się , kąpałyśmy i kopciłyśmy do woli. Z braku lodówki mleko trzymałyśmy w trzcinach. Woda chłodziła je , ale zdarzało się, że kanka przechyliła się i do mleka wpłynęło mnóstwo wodnych żyjątek. Nie stać nas było na luksus wylania jedynego prócz wody napoju, więc wyłowiłyśmy te większe, a reszty wolałyśmy nie widzieć. Po tygodniu pobytu na naszą polankę przyjechali turyści. Dwoje młodych, zakochanych ludzi. Nie wychodzili prawie z namiotu, więc nie przeszkadzali nam. Zdarzało się, że do brzegu przypływali kajakarze, ale po kąpieli odpływali. Trochę było żal, bo niekiedy byli wśród nich całkiem ładni chłopcy. My też byłyśmy zauważone. Pewnej nocy, kiedy już głęboko spałyśmy nagle spadło nam coś na głowę. Wszystkie obudziłyśmy się przerażone. - Ratunku!!, Duszę się - darła się Celina -Umieram - płakała Alka, która na dodatek spaliła się za mocno na słońcu. Tylko ja jakoś zachowałam zimną krew. Doczołgałam się po omacku do suwaka od namiotu i udało mi się go otworzyć. Celina i Alka darły się w dalszym ciągu. - Cicho wariatki- wrzasnęłam z kolei ja. - Ktoś nam spuścił namiot- stwierdziłam. Mimo całego mojego opanowania nie potrafiłam postawić namiotu z powrotem. Okryłyśmy z Celiną trzęsącą się Alkę, a same poszłyśmy do namiotu obok po pomoc. Sąsiad pomógł nam i po chwili mogłyśmy pójść z powrotem spać. Nigdy nie dowiedziałyśmy się kto to zrobił. Po tej pełnej wrażeń nocy Alka dostała wysokiej gorączki. Spakowałyśmy się więc i wróciłyśmy do domu. Rozdział XXIV Tego lata udało mi się jeszcze raz pojechać pod namiot. Rodzice, którzy odwiedzali nas nad jeziorem widocznie uznali, że byłyśmy grzeczne i pozwolili nam pojechać na prawdziwe pole namiotowe. Było ono co prawda niedaleko mojego miasteczka , ale to nie to co samotna polana. Namówiłyśmy się z Alką i Celiną , przygotowałyśmy prowiant i pojechałyśmy autostopem. Pole było kategorii pierwszej. Łazienki, kuchnia polowa i takie różne bajery. Byli też tam cudzoziemcy i mnóstwo młodzieży. Nasz niebieski namiot rozbiłyśmy w centrum pola, tak abyśmy nie wychodząc z namiotu mogły obserwować co ciekawsze okazy męskie. Nie musiałyśmy długo czekać, a ,,panowie" już przyszli i zaprezentowali się nam ze swojej jak najlepszej strony. Mnie od razu wpadł w oko długowłosy chłopak z Kraśnika, na którego wszyscy wołali ,,Pip". Celina i Alka znalazły sobie ,,narzeczonych" z Warszawy. Nie lubiłam ich. Byli to wyjątkowi buce. One jednak były zachwycone i wieczorem, kiedy ja z moim Pipem piłam piwo, one ,,pitigriliły" się w namiocie. Po piwku biedna Ninka musiała czekać pod namiotem, aż koleżankom znudzą się amory. Święta też nie byłam, ale to one zajmowały namiot. Siedząc tak pod tym nieszczęsnym namiotem usłyszałam zabawny dialog: - Ojej!, Co tu tak mokro?- Zapytał dziewczęcy głos. - Chyba wylała się woda ze szklanki- odpowiedział na to zmieszany głos chłopaka. - Przecież tu nie ma żadnej szklanki, a zresztą to jest takie lepkie - odpowiedział ze wstrętem głos mojej koleżanki. Uciekłam spod namiotu dusząc się ze śmiechu. Na drugi dzień żadna nie chciała się przyznać, że tak mocno podziałała na chłopaka. Ja jednak domyślałam się czyj to był głos. Naprzeciwko naszego pola namiotowego była jadłodajnia. Tam właśnie na okres lata zatrudniła się moja koleżanka - Mańka. Obydwie miałyśmy skłonności do podróżowania autostopem. Mańka po odpracowaniu trzech dni miała wolne następne trzy. Nie namyślając się długo postanowiłyśmy zwiedzić Poznań. Żeby nie tracić czasu wybrałyśmy się w podróż nocą. Szczęścia miałyśmy wiele, bo od razu zatrzymał się wielki TIR. Kierowca jechał z towarem do Niemiec właśnie przez Poznań. Był zadowolony, że nie będzie nudziło mu się w podróży. Bawiłyśmy go gadaniem do północy, a potem pozwolił nam przespać się na łóżkach z tyłu kabiny. - No, dziewczyny - rzekł budząc nas o trzeciej nad ranem, pora odpracować podróż. Struchlałyśmy. Ciężarówka stała na poboczu. Wszędzie głucha cisza i znikąd ratunku. Kierowca widząc nasze przerażone miny roześmiał się i wyjaśnił: - W termosie jest kawa , w skrytce pączki. Poszukajcie kubków i przygotujcie śniadanie. Ja w tym czasie rozprostuję kości. Odetchnęłyśmy z ulgą. Pan okazał się sympatyczny i podróż upłynęła nam w wesołej atmosferze. Dopiero po przyjeździe na miejsce okazało się, że nie bardzo mamy co z sobą zrobić. Połaziłyśmy trochę po Poznaniu, zwiedziłyśmy palmiarnię i wyruszyłyśmy w podróż powrotną. Miałyśmy szczęście, że nikt z rodziny się o tej eskapadzie nie dowiedział. Pieniędzy na pobyt na polu namiotowym nie dostałyśmy za wiele. Trzeba było radzić sobie inaczej. Wyjeżdżałyśmy więc do domu co kilka dni, aby, najlepiej pod nieobecność rodziców, opróżnić lodówkę z żarcia. Pewnego dnia obowiązek zaopatrzenia nas w prowiant przypadł Celinie i mnie. Celina co prawda trochę się dąsała, bo jej warszawiak narobił swojej pannie na szyi kilka różnej wielkości malinek. Obowiązek jednak przewyższył. Zawiązałyśmy Celinie na szyi gustowną chusteczkę i wyruszyłyśmy jak zwykle autostopem. W moim domu była mama. Wesoła i tryskająca humorem, nie pytała nawet kiedy wracamy, tylko zapakowała torbę smakołyków w postaci wędlin, konserw itp. Dała nawet parę groszy. Zadowolona szykowałam się do wyjścia, gdy wtem, drzwi otworzyły się z impetem i wpadła przez nie czerwona ze złości mama Celiny ciągnąc za sobą spłakaną koleżankę. - Zobacz!- Wołała do mojej mamy , zrywając nieszczęsną chustkę z szyi zawstydzonej dziewczyny. - Taki wstyd!- Krzyczała oburzona - dać sobie narobić takiego świństwa!! Moja mama milczała zaskoczona świętym oburzeniem spokojnej przecież sąsiadki. Ta jednak nie przestawała krzyczeć. - Obejrzyj sobie szyję Niny, na pewno też ma pełno malinek! Mama skrupulatnie przyjrzała się mojej szyjce, ale oprócz brudu nie znalazła nic gorszącego. - Nina na szyi nic nie ma - rzekła moja mama z godnością. - Nigdzie nie pojedziesz!!- Groziła swojej córce sąsiadka, wyprowadzając ją za drzwi. Jeszcze na schodach słychać było krzyki, a potem wszystko ucichło. Cóż, musiałam sama wracać nad jezioro. Po rzeczy Celiny pojechał jej brat Rysiek. Nie długo byłyśmy z Alką same. Moja nieoceniona mamusia przywiozła nam moją kuzynkę Teresę, która akurat zawitała w nasze progi. Teresa bardzo się ucieszyła, gdyż jej konserwatywna mama nigdy by na mieszkanie pod namiotem nie pozwoliła. Nie biwakowałyśmy już długo, bo lato miało się ku końcowi i powoli wszyscy opuszczali pole namiotowe. Niechętnie, ale wróciłyśmy i my. Rozdział XXV Zamiłowanie do podróży i różnorakich przygód rozwijało się we mnie wraz z wiekiem. To, że udało mi się odwiedzić Poznań bez wiedzy rodziców rozzuchwaliło mnie tylko i dodało pewności siebie. Postanowiłam kontynuować poznawanie Polski. Kłopot był tylko w tym, że rozpoczął się rok szkolny i trzeba było chodzić do szkoły. Od czego jednak są wagary? Pewnego pięknego jesiennego ranka Ninka wraz z koleżanką Mańką zamiast do szkoły wyruszyły w podróż do najbliższego miasta. Tam w jakiejś kawiarence wypiłyśmy kawę spaliłyśmy po paczce papierosów i bogatsze w nowe doświadczenia wróciłyśmy do domu. Przez cały rok szkolny takie wyprawy pozwoliły nam poznać całe województwo. Geografię regionu znałyśmy na piątkę. Ze stopniami radziłam sobie całkiem nieźle. Niestety, opuszczone godziny lekcyjne były widoczne w dzienniku z daleka, więc pofatygowano do szkoły mamę . Wybuchła afera. Obie mamy, Mańki i moja, próbowały zwalić winę na którąś z nas. Nigdy się nie dowiedziałam która z nas miała zły wpływ na drugą. Efektem tego był całkowity zakaz spotkań z koleżanką. Idealną córką nie byłam i ściśle nie respektowałam rodzicielskich zakazów. Na wagary jednak chodziłam dużo rzadziej. Zbliżały się następne wakacje i wszystkie moje myśli skierowane były w tym kierunku. Pobyt pod namiotem, który tak bardzo przypadł mi do gustu rok wcześniej tym razem też mi się marzył. Kłopot był tylko w znalezieniu towarzystwa. Celina nawet nie mogła myśleć o polu namiotowym, Alce też zabroniono na wszelki wypadek, ale ja byłam grzeczna, tata obiecał mi pożyczenie namiotu, wiec pozostało mi tylko namówić jakąś dziewczynę. W klasie miałam sympatyczną koleżankę. Mieszkała na wsi dosyć daleko oddalonej od naszego miasta. Była to niewysoka, krótko obcięta blondynka- Alka, którą nazywaliśmy po prostu ,,Mała". Zaproponowałam jej wspólny pobyt pod namiotem, a ona zgodziła się natychmiast. W umówiony dzień przyjechała do mnie z niewielkim prowiantem, małym plecaczkiem i z niewielka ilością gotówki. Brak było tylko najważniejszej rzeczy- namiotu. Zadzwoniłam w tej sprawie do ojca, który był w tym czasie w pracy, a tam właśnie można było wypożyczyć wspomniany namiot. Jakież było moje zaskoczenie , gdy usłyszałam przez słuchawkę głos taty, który brzmiał jak wyrok: - Nie dostaniesz żadnego namiotu. - Dlaczego?, Przecież mi obiecałeś - spytałam zdziwiona. Tu ojciec wytoczył swój największy argument - Bo nie - powiedział spokojnie. - Tatooo!- Jęczałam w słuchawkę, przyjechała koleżanka, co ja jej powiem? - Nic ponadto, że nie dostałaś namiotu - rzekł mój cudowny ojciec i odłożył słuchawkę. Siedziałam jak struta. - Co się stało ? - Zapytała Mała, która ze zdziwieniem obserwowała moją reakcję. Oczy miałam pełne łez i zacięte, pełne wściekłości usta. Nie odpowiadając na jej pytanie ruszyłam do kuchni, gdzie urzędowała mama, szukając u niej ratunku. - Mamo! - Wołałam od progu - ojciec nie chce dać mi namiotu. - No to trudno - spokojnie powiedziała mama, dając mi do zrozumienia, że spodziewała się takiej decyzji. - A więc zmowa!! - Wrzeszczałam. - Specjalnie to wymyśliliście, żeby zrobić mi na złość - płakałam już na głos, nie zważając na siedzącą w drugim pokoju koleżankę. Nagle zaświtał mi w głowie wspaniały pomysł. Odwróciłam się na pięcie i poszłam do pokoju, gdzie czekała na mnie trochę przestraszona awanturą ,,Mała". - Pojedziemy w Polskę autostopem - szepnęłam do niej, tak żeby mama nie słyszała. - Dobra - zgodziła się szybko koleżanka, której powrót do domu się nie uśmiechał. Spakowałam się szybko. Problem jednak tkwił w tym , że trzeba było wynieść moje ciuchy tak, aby mama nie widziała. Od czego jednak ma się sąsiadów, a właściwie sąsiadki. Otworzyłam okno, wychyliłam się tak jak mogłam najmocniej i zawołałam Teresę, która mieszkała piętro niżej. Dopiero po kilku nawoływaniach firanka w jej oknie poruszyła się i wysunęła się głowa bardzo wyczekiwanej sąsiadki. - Czego chcesz? - Spytała grzecznie. - Wyrzucę plecak przez okno - szeptem scenicznym oznajmiłam Teresie, nie zastanawiając się , że przed chwilą darłam się głośno. Gdyby więc mama słyszała, to cała konspiracja na nic by się nie zdała. - Po co ? - Zapytała zdziwiona. - Ojej - zniecierpliwiłam się - później ci wszystko wyjaśnię. - Weź go i zabierz do siebie do domu , a ja zaraz przyjdę po niego - wyjaśniłam. - Rzucaj! - Krzyknęła, ... I plecak poszybował w dół. - No, sprawa załatwiona - powiedziałam z ulgą. - A masz jakąś kasę? - Spytała Mała. Niestety nie śmierdziałam groszem. - Może pożyczę od kogoś? - Myślałam na głos, ale mimo moich wysiłków nie przypominałam sobie nikogo z moich znajomych, którzy mieliby jakąkolwiek gotówkę na zbyciu. - No to klops - stwierdziłam załamana. Siedziałyśmy w milczeniu, bo i gadać nam się odechciało. Słychać tylko było mamę , która zadowolona z pomyślnego zakończenia sprawy podśpiewywała w kuchni jakieś pioseneczki. - Nina! - Rozległ się nagle maminy głos. - Co chcesz? - Zapytałam z miną cierpiętnika stając w drzwiach kuchni. - Pójdziesz na pocztę i zapłacisz za mieszkanie i prąd - powiedziała mama nie zważając na moją kwaśną minę. Dobrze, że na mnie nie spojrzała, bo zobaczyłaby wielką radość malującą się na mojej niewinnej buzi. Za chwilę jednak opanowałam się, z powagą wzięłam pieniądze, książeczki opłat i jak gdyby nigdy nic wyszłam z koleżanką na pocztę. - Co ty się tak cieszysz? - Zapytała moja nic nie rozumiejąca koleżanka. - Jak to co? - Spojrzałam na nią z niewinną minką. - Mamy forsę - dodałam. - A co rodzice ? - Ojej - zniecierpliwiłam się. Wyśle się do nich telegram, że wyjechałam, a książeczki wrzuci się do skrzynki na listy. Tak też zrobiłam. Potem odebrałam od Teresy plecak i w drogę. Zanim zastanowiłyśmy się jaki obrać kierunek, nogi same nas poniosły na warszawską trasę, bo najruchliwsza i łatwiej było o samochód. - Gdzie jedziemy? - Dopytywała się Mała jakbym była przynajmniej atlasem świata. - Zapytaj kierowcy, który się pierwszy zatrzyma. - Odpowiedziałam machając przy tym zawzięcie ręką. Zatrzymał się autobus jadący do Warszawy. W środku siedzieli jacyś ludzie. Wszyscy raczej młodzi z plecakami, wyglądali na autostopowiczów. - Ty - szepnęła do mnie Mała - ten kierowca zabiera wszystkich z trasy. - Jasne, fajny gość - odrzekłam rozpromieniona. Poczułam powiew przygody. - Jak to fajnie - pomyślałam, wszyscy sobie gdzieś jadą zwiedzają ciekawe miejsca, a potem będą mogli opowiadać co widzieli. Po kilku kilometrach jazdy poznałyśmy Grzegorza. Był sympatyczny, bez bagażu i bardzo głodny. - Okradli mnie nad morzem - przyznał się po chwili. - Nie mam pieniędzy, dokumentów i plecaka. Z Gdańska jadę dwa dni, bo zatrzymać samochód chłopakowi trudniej niż dziewczynie - powiedział. Współczułyśmy mu bardzo, ale nie miałyśmy ze sobą nawet kanapki, aby go poczęstować. W pewnym momencie autobus zatrzymał się. - Mam tu coś do załatwienia i odjeżdżam za półtorej godziny- powiedział kierowca. Była więc okazja aby coś zjeść, no i nakarmić głodnego. Poszliśmy we trójkę do baru mlecznego, gdzie z naszych skromnych funduszy zjedliśmy jakiś ciepły posiłek. Po przybyciu do Warszawy wdzięczny Grzegorz zabrał nas do swojego mieszkania. Tam zaprosił nas od razu do kuchni. Z wielkiej lodówki wyjął puszkę z parówkami, które w takiej postaci były przez nas widziane tylko w filmach. Zastawił stół różnymi smakołykami, podał te parujące kiełbaski i zaczęłyśmy zajadać z takim apetytem, jakbyśmy to my nie jadły od dwóch dni. Wdzięczność chłopaka nie skończyła się tylko na kolacji, ale zrobił nam stertę kanapek na drogę i poprosił swojego przyjaciela , aby ten wywiózł nas na trasę poza miasto. Zmierzchało. Stałyśmy na rozdrożach. Jedna droga wiodła do Katowic, druga do Wrocławia. Umówiłyśmy się, że Mała będzie zatrzymywać samochody jadące do Katowic, a ja do Wrocławia. Która pierwsza zatrzyma, tam pojedziemy. Wypadło na Wrocław. Zatrzymała się duża ciężarówka. Kierowca jechał do Jelcza przez Wrocław, bo tam też miał coś załatwić. Bardzo mu się podobała podróż z nami, bo śpiewałyśmy po drodze, opowiadałyśmy kawały i nasz dobroczyńca nie był śpiący. Nad ranem jednak zmęczenie dało się we znaki i zasnęłyśmy. Rano, kiedy otworzyłyśmy oczy, samochód stał nad rzeką, a pan zażywał kąpieli. - Radzę wam dziewczyny zrobić to samo - powiedział, gdy zobaczył nasze zaspane gęby wyglądające z szoferki na świat. Natychmiast skorzystałyśmy z okazji i już po chwili pluskałyśmy się w najlepsze. Pan kierowca poczęstował nas śniadaniem, a kanapki od Grzegorza zostały nam na później. Bardzo przywiązałyśmy się do naszego pana kierowcy, więc we Wrocławiu, kiedy wyładowywał swój towar grzecznie czekałyśmy na niego pod jakąś firmą. Może nie tyle byłyśmy przywiązane do samego pana co do jego portfela, z którego wyłuskiwał pieniążki na bułeczki i konserwy. Zdawałyśmy sobie sprawę , że nasze zasoby finansowe szybko się skurczą, w związku z tym oszczędzałyśmy ostro. Niestety w Jelczu musiałyśmy pożegnać miłego kierowcę i ruszyć dalej. Mała przypomniała sobie o siostrze w Bielsku - Białej. - Dlaczego miałybyśmy jej nie odwiedzić ? - Jeżeli tylko nas przyjmie, to jedziemy - zawołałam. Tym sposobem kroki nasze skierowałyśmy na Górny Śląsk. Niestety , warszawskie zapasy skończyły się nam dawno i w Opolu poczułyśmy wilczy głód. Zaszaleć nie mogłyśmy, więc trzeba było zadowolić się suchą bułką i litrem mleka. Zaczynałyśmy odczuwać zmęczenie, a jak na złość szczęście przestało nam dopisywać i żaden wóz nie chciał się zatrzymać. Owszem, zatrzymał się - radiowóz. Panowie milicjanci wylegitymowali nas, sprawdzili, czy nie uciekłyśmy z poprawczaka i puścili wolno. Odetchnęłyśmy. Nie miałyśmy przecież osiemnastu lat i liczyłyśmy się z tym, że jakiś mądrzejszy glina odstawi nas przez izbę dziecka do domu. Na szczęście dla nas, nic takiego się nie stało i mogłyśmy kontynuować naszą ,,podróż za jeden uśmiech". W Bielsku byłyśmy około dwudziestej drugiej. Siostra mojej koleżanki chwyciła się za głowę widząc nas w drzwiach. - Co wy tu robicie? - Zapytała ze zgrozę w głosie. - No, przyjechałyśmy cię odwiedzić - odpowiedziała trochę niepewnie Mała. Starsza o kilka lat, zamężna siostra dała nam reprymendę, ale dała też kolację. Kazała wziąć prysznic i położyła do łóżek. - Nic nie może równać się z łóżkiem po tak długiej i męczącej podróży.- Powiedziałam z rozrzewnieniem, zasypiając. Mała już nie odpowiedziała. Rozdział XXVI Cały dzień spędziłyśmy zwiedzając miasto, a wieczorem szwagier mojej koleżanki zawiózł nas na dworzec, kupił bilety i dopilnował, abyśmy nie wysiadły z pociągu przed jego odjazdem. - Trudno, wracamy - westchnęła Mała. Nie pisane nam jednak było dotrzeć do domu. Gdy wreszcie wysiadłyśmy w naszym miasteczku okazało się, że strach przed powrotem jest zdecydowanie za silny, aby pozwolił nam na spokojne przywitanie się z rodzicami. Pieniędzy jednak miałyśmy jak na lekarstwo. Od czego jednak są przyjaciele? Tym razem udało się nam pożyczyć niewielką kwotę i tak zaopatrzone rozważałyśmy na ławce w parku co robić dalej. - Ja proponuję Gdańsk- rozpromieniła się Mała , dodając jakby na swoje usprawiedliwienie. - Nigdy tam nie byłam. - Dobra, mnie jest wszystko jedno - zgodziłam się natychmiast. Ruszyłyśmy na trasę Gdańską. Samochód zatrzymał się w miarę szybko, ale kierowca nie był skory do wydawania na nas pieniędzy, więc po przyjeździe do miasta musiałyśmy uszczknąć trochę z naszych finansowych zapasów i kupić coś do jedzenia. Tak jak poprzednim razem postanowiłyśmy jechać na noc i przespać się w szoferce jakiegoś gościnnego kierowcy. Wieczorem wyszłyśmy poza Gdańsk. Niestety, droga nie była ruchliwa i posunęłyśmy się zaledwie trzydzieści kilometrów. Noc zbliżała się nieuchronnie, a my głodne, zmęczone i bez szansy na jakikolwiek nocleg. Z tęsknotą spoglądałam w rozświetlone okna jakiegoś gospodarstwa. Nagle zaświtał mi genialny pomysł. - Mała - szarpnęłam za ramię zasypiającą już koleżankę, a gdyby tak na sianie? - Co na sianie? - Spytała niezbyt przytomnie. - Spanie na sianie! - Zawołałam zadowolona ze swojego pomysłu. - O już, zaraz cię ktoś zaprosi - podkpiwała. - No to zobaczymy, spróbować nie zawadzi. Ruszyłam w stronę domostwa. - No chodź - wolałam ociągającą się koleżankę. Nieśmiało zapukałam do drzwi. W środku słychać było ruch, po chwili drzwi uchyliły się lekko i wyjrzała niepewnie głowa starszej kobiety. Obmiotła nas taksującym spojrzeniem i zapytała: - O co chodzi? - Dobry wieczór - powiedziałam grzecznie. - Jedziemy do cioci do Kartuz, ale uciekł nam ostatni autobus. Boimy się. - Wyjaśniłam zdziwionej takim najściem kobiecie. - Czy mogłybyśmy zanocować na sianie? - Spytałam po chwili wahania. - Józek! - Zawołała w głąb mieszkania, chodź no tu. Przyczłapał starszy pan i przyjrzał się nam życzliwie. Widocznie słyszał całą rozmowę, bo od razu powiedział: - Możecie spać na sianie, tylko zostawcie jakieś legitymacje. - Nie palić mi tam, bo wzniecicie pożar. - Dodał po chwili. Tym sposobem udało się nam przespać noc w miarę spokojnie i pod dachem. Rano podziękowałyśmy gospodarzom i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Ruch samochodowy był większy niż wieczorem , więc szybko zatrzymałyśmy jakiś pojazd. Kierunek - Szczecin. Tam, w Goleniowie, niedaleko Szczecina mieszkała moja ciotka Jagoda, której zresztą nie zamierzałam odwiedzić, bo i po co? Zaraz podkablowałaby rodzicom, że jestem i nie daj boże zabraliby mnie do domu. Oprócz cioci miałam tam mnóstwo koleżanek i kolegów, którzy pomogą w potrzebie, nakarmią i przenocują. Tak też się stało. Przez trzy dni karmiono nas i dostarczano nam różnorakich rozrywek. Jednak po upływie tego czasu, coś tak zaczęłyśmy czuć lekki smrodek roztaczający się wokół nas. Znaczyć to mogło tylko jedno. Nasi gospodarze mieli nas powoli dosyć. Wcale im się nie dziwię, bo przecież ukrywali mnie i Małą w altance na działce.. Musieli też po cichu wynosić nam jedzenie. - Mała, jedziemy dalej - stwierdziłam pewnego dnia i radośnie żegnając się z naszym towarzystwem ruszyłyśmy na trasę. Wielkiego wyboru nie miałyśmy, bo albo nad morze, albo znowu na Dolny Śląsk. Wybrałyśmy to drugie. Tym razem trasa prowadziła przez Zieloną Górę. Droga była mało uczęszczana, więc po przejechaniu kilku kilometrów utknęłyśmy na dobre. Jednak doświadczenie nie pozwoliło nam się martwić. Przespałyśmy się jak dawniej - na sianie. Trochę dawała się nam ta podróż we znaki, bo coraz częściej czułyśmy głód , a dobrodusznych kierowców, którzy poratowaliby nas w potrzebie gdzieś wymiotło. Spanie na sianie też nie było już taką frajdą. Zaczęłyśmy, o dziwo, bać się robactwa, które spacerowało sobie w najlepsze po sianku. Głód nie pozwalał od razu zasnąć, czarne myśli chodziły po głowie, a do domu strach wracać. Cóż kontynuowałyśmy tę nieszczęsną wędrówkę, bo nie widziałyśmy innego wyjścia. Dzień jednak szybko zmywał nam troski z twarzy i znowu stawałyśmy się bohaterkami nie zważającymi na nic. Trasa do Wrocławia była długa. Trwała trzy dni, ale już drugiego dnia poznałyśmy dwóch chłopaków, którzy mieli duuużo jedzenia, a o wiele mniej szczęścia. - Dziewczyny, my schowamy się w krzakach, a wy zatrzymacie samochód. Wtedy wyskoczymy i pojedziemy wszyscy.- Tłumaczył nam jeden z nich. - Dobra- Mała zgodziła się natychmiast. Ja natomiast miałam trochę wątpliwości, ale świadomość, że mamy zapewnione żarcie, pozwoliła mi nie myśleć o tym, iż podróż w męskim towarzystwie znacznie się wydłuży. Nie było to jednak aż tak proste jakby się wydawało. Zatrzymałyśmy już piąty z kolei samochód, ale gdy z krzaków wyłaniali się niedomyci jegomoście, to kierowca po prostu ruszał nie oglądając się na nic. Udało się nam w końcu zatrzymać zdezelowaną ciężarówkę, której kierowca zabrał nas nie patrząc na podejrzany wygląd męskiej części autostopowiczów. Jednak po paru kilometrach sami poprosiliśmy o wysadzenie . Szczelna paka zaczęła napełniać się spalinami. Wysiedliśmy krztusząc się i kaszląc. Do Wrocławia - rodzinnego miasta naszych przygodnych znajomych dotarliśmy wieczorem. Chłopcy mieszkali prawie poza miastem, więc rozbili nam namiot pod laskiem, nakarmili i zostałyśmy same. Zasnęłyśmy natychmiast. W środku nocy obudziły nas rozmowy. To wrócili nasi gospodarze. Chciałam im powiedzieć, że nie śpimy, ale Mała, która nie spała dłużej ode mnie położyła palec na ustach w znaczącym geście. Rozmowa, którą usłyszałyśmy nie napawała optymizmem. Chłopcy byli podpici i wyraźnie podochoceni. - Ty, myślisz, że będą się bronić? - Usłyszałyśmy bełkotliwy głos. - No co ty - odparł drugi, przecież są nam coś winne. - A jak będą? - Znów zapytał ten pierwszy. - Siły nie masz?- Odpowiedział jego kompan i dodał: - Dasz w mordę i po krzyku. Zdrętwiałyśmy . Przez głowę zaczęło przelatywać mi mnóstwo czarnych myśli. Nasi przyszli kochankowie dyskutowali na szczęście dalej. - Gumki masz? - Zapytał jeden z nich. - Zostały na stole - odpowiedział drugi. - Trzeba iść po nie, bo jakby co, to nie my - rozsądnie wydedukował ten bardziej podpity. Usłyszałyśmy oddalające się kroki. - O Jezu, trzeba wiać! - Krzyknęła przerażona Mała. Nie musiała dwa razy powtarzać. Chwyciłyśmy swój niewielki dobytek i w nogi. Posuwałyśmy się po ciemku, byle dalej od namiotu. Gałęzie drzew drapały nam twarze, krzaki szarpały za bluzy. Bałyśmy się tylko, aby nasi prześladowcy nas nie znaleźli. Nie czułyśmy ani nocnego chłodu ani rosy osiadającej nam na butach , tylko ten strach. Kiedy oddaliłyśmy się na bezpieczną odległość, usiadłyśmy pod drzewem i przeczekałyśmy tę straszna noc do rana. Nasza sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Siedziałyśmy w szczerym polu, z dala od miasta. Nie znałyśmy kierunku, w którym mogłyśmy pójść, poza tym byłyśmy głodne. - Ja chcę do domu - jęknęła Mała. - Ja też, bez względu na wszystko - odpowiedziałam. Podniosłyśmy się i ruszyłyśmy na poszukiwanie szosy. Na szczęście szosa okazała się być dosyć blisko. Niestety, nie była to trasa prowadząca do domu. Na znakach drogowych widniał napis: Legnica 65, a w drugą stronę; Wrocław 2. - I co my teraz zrobimy? - Westchnęła moja zmarnowana koleżanka. - Trzeba skombinować coś do jedzenia, bo umieram z głodu - powiedziałam . - No to co, jedziemy? - Zapytała Mała wiedząc już o co chodzi. - Legnica!. Pewnie! ,Bo Wrocław za blisko i nie za bardzo bezpieczny - stwierdziłam mając na myśli ostatnią noc. Zaczęłyśmy zatrzymywać samochody. Zdobywanie jedzenia przy pomocy wymyślonej bajeczki miałyśmy opanowane do perfekcji. Tym razem historia biednych, okradzionych na polu namiotowym dziewcząt także poskutkowała. Kierowca, który nas zabrał, mimochodem przysłuchiwał się dialogowi, który prowadziłyśmy między sobą. - Jak ciotki nie będzie? - Martwiła się na niby Mała. - To wtedy klops. Nikt już nie pożyczy nam pieniędzy na drogę do domu. - Powiedziałam smutnym głosem. - Żeby chociaż coś zjeść . - Jak uda się nam dojechać w dwa dni do domu, to z głodu nie umrzemy- odpowiedziałam jej optymistycznie. W tym momencie kierowca nie wytrzymał. Zatrzymał auto przed wiejskim sklepikiem, wszedł do środka i po chwili wrócił trzymając w ręku siatkę pełną wiktuałów. - Macie dziewczyny - rzekł wręczając nam zakupy. - Słyszałem, że macie kłopoty - dodał. - Tak, okradli nas. Nie mamy pieniędzy ani dokumentów - smutnym głosem oznajmiłam samarytaninowi. Po dojechaniu do Legnicy, pożegnałyśmy się z kierowcą i przeszłyśmy na drugą stronę ulicy, aby złapać samochód do Wrocławia. Tym razem też się udało i pan poczęstował nas swoimi kanapkami. Miłą wiadomością dla nas było to, że facet jechał do Oleśnicy, czyli jakieś czterdzieści kilometrów za Wrocław. Decyzja powrotu na łono rodziny była nieodwołalna. Miałyśmy serdecznie dosyć tego całego autostopu. W Oleśnicy, a właściwie za nią, przesiedziałyśmy o suchym pysku do wieczora. Nie zatrzymał się żaden zafajdany samochód. Nasze rozmowy dotyczyły wyłącznie żarcia. Niestety inwencja twórcza wyczerpała się nam i w mózgu burczało tak samo jak w żołądku. Kiedy wieczorem zatrzymał się w końcu jakiś wóz, nie miałyśmy siły na wymyślanie historyjek. Zasnęłyśmy natychmiast. Kierowca wysadził nas w Łodzi, żartując przy tym, że nie miał zbyt gadatliwego towarzystwa. Zmęczone, głodne, przeszłyśmy to cholerne miasto na piechotę, bo na środki lokomocji nie było forsy, a bałyśmy się jechać na gapę. Na trasie warszawskiej wystałyśmy się bardzo długo, a gdy w końcu zatrzymał się samochód, to kierowca zażądał forsy za przejazd. Groszem nie śmierdziałyśmy, więc nas nie zabrał. Pech przestał nas prześladować około południa. Zatrzymałyśmy elegancki, zagraniczny wozik, który w szybkim tempie przywiózł nas do Warszawy. Trzeba było jeszcze przejść to miasto, aby wyjść na trasę. Ostatnie dwieście kilometrów i jesteśmy w domu. - Przejść całą Warszawę na piechotę? Przecież to nie możliwe! - Jęczała Mała. - Mamy chyba z dziesięć kilosów - dołączyłam się do biadolenia koleżanki. Tak jęcząc i stękając, ruszyłyśmy przed siebie, kierując się drogowskazami. Po dwóch godzinach nogi miałam spuchnięte jak banie. Mała trzymała się lepiej, ale i ona miała dosyć. - Boże, ile mogą się ciągnąć te szyny tramwajowe - biadoliła. - Już chyba zaraz będzie pętla i koniec - powiedziałam z nadzieją w głosie. Umówiłyśmy się ,że o jedzeniu nie będziemy wspominać. Miałyśmy przecież na co narzekać. Żaden choćby najbardziej byle jaki gruchot nie chciał się zatrzymać, a końca tej metropolii jakoś nie było widać. Wreszcie jest! Zatrzymała się przed nami najpiękniejsza limuzyna na świecie. Kierowca zaprosił nas uprzejmie do swojego ,,Żuka" i ruszyliśmy. - Niestety panienki , mogę zawieźć was tylko do Zakroczymia - powiedział nasz wybawca. - Nic nie szkodzi - odrzekłam zadowolona, bo do głowy przyszedł mi jak zwykle genialny pomysł. W Zakroczymiu mój tata miał znajomych, którzy znali także i mnie. - Mała, jest szansa na żarcie - szepnęłam do niej i opowiedziałam o moim zbawczym pomyśle. - A jak cię nie poznają - zwątpiła - No, to się przedstawię- odpowiedziałam. Dom znajomych leżał przy szosie, więc nie miałyśmy daleko. Udałyśmy się tam natychmiast. - Dzień dobry, - powiedziałam kłaniając się grzecznie. Mała również dygnęła jak pensjonarka. Pani, która była w kuchni spojrzała zdziwiona. Nie znała mnie, więc szybko wydukałam swoje nazwisko. - Poczekajcie chwilę - powiedziała i zniknęła za drzwiami. Po chwili weszła prowadząc za sobą dobrze mi znaną postać. - Dzień dobry Ninka - rzekł trochę zdziwiony moim widokiem, ale nie pytał o nic, tylko zwrócił się do kobiety stojącej obok: - No dawaj Maryśka jedzenie, dziewczyny są na pewno głodne. Za chwilę na stole wylądowały kiełbaski, szyneczka, masełko, serek i inne pyszności, których u bogatego gospodarza nie brakowało. Pałaszowałyśmy to wszystko w milczeniu. Byłyśmy w kuchni same, więc zachowywałyśmy się jak świnki. Pieczone mięso wpychałyśmy do dziobów łapami, popychałyśmy to sobie sałatą i byłyśmy naprawdę szczęśliwe. Gdy poczułyśmy już jako taką sytość, zwolniłyśmy tempo jedzenia, racząc się teraz wolniej i staranniej dobierając smakołyki. Nagle, za naszymi plecami dał się gwar męskich głosów. Struchlałam. W jednym z tych głosów rozpoznałam mojego kochanego tatę. - O Jezu! - Stęknęłam, ojciec. Mała nie musiała o nic pytać. Spojrzała na mnie wymownie i szepnęła: - Ja się boję, chyba się wynoszę. Nie zdążyłam jej odpowiedzieć, bo do kuchni wszedł ojciec z gospodarzem. Skuliłam się na krześle czekając na ... Grom z jasnego nieba, albo jakiś inny kataklizm. Nic takiego jednak się nie stało. Tatuś tak się ucieszył z odzyskania córeczki, że uściskał mnie i nie powiedział złego słowa. Byłam uratowana. Wieczorem, kiedy już wykąpane, leżałyśmy w czystej pościeli dzieliłyśmy się wrażeniami z podróży. Mała jednak nie mogła się nadziwić. - Ty to masz starego - wzdychała. Moi starzy to by mi tak wlali, że nie siadłabym na tyłek przez rok. - Nie bój się w domu czeka mnie jeszcze przeprawa z mamą, która nie jest dla mnie tak pobłażliwa jak tata. Jednak spotkanie z mamą było tak odległe, że nie chciało mi się o tym myśleć. Spać w prawdziwym łóżku było tak przyjemnie, że nic więcej się nie liczyło. Na drugi dzień ruszyłyśmy razem z ojcem do domu. Oczywiście , tak jak oczekiwałam, mama objechała mnie zdrowo, ale chyba bardziej dlatego ,iż wypadało, a nie dlatego, że była na mnie zła. Rozdział XXVII Rodzice od czasu do czasu postanawiali wcielić w życie zasady wzięte żywcem z psychologii wychowawczej. Tym razem było to wychowanie przez pracę. Widać przyszło im to do głowy po moim wybryku autostopowym. - Jeśli chcesz mieć pieniądze, to sobie zarób - stwierdzał tata , bardzo ze swego pomysłu zadowolony. - Gdzie, przecież nie ma dla mnie pracy? - Stękałam. - Mam przecież jeszcze wakacje. - O to się nie martw, jak chcesz to praca zawsze się znajdzie - ripostował ojczulek. Pamiętałam doskonale, że brak pieniędzy, to bardzo uciążliwa sytuacja. - Dobra, tylko znajdę sobie kogoś do towarzystwa - zgodziłam się w końcu. Wybór mój padł na Jolkę z mojego piętra. - Zawsze można trochę zarobić - stwierdziła filozoficznie i za dwa dni tyrałyśmy już na polu, przy pieleniu jakiegoś zielska. Ręce nienawykłe do pracy na roli bolały od pierwszej chwili. Przerwę na posiłek przedłużałyśmy do oporu. Nie mogłyśmy doczekać się końca dnia. W końcu Jolka zaczęła cichym głosem śpiewać: ,,Zachodźże słoneczko, skoro masz zachodzić, bo nas nogi bolą po tym polu chodzić". Po chwili ja dołączyłam się do tego śpiewania i już razem na dwa głosy wyłyśmy: ,,Nogi bolą chodzić, ręce bolą robić, zachodźże słoneczko, skoro masz zachodzić". Wyglądało to tak smętnie, jakbyśmy naprawdę odrabiały pańszczyznę. Reakcja kobiet, które pracowały z nami była różna. Jedne robiły znaczące kółko na czole, inne wzruszały ramionami, a jeszcze inne nie mogły powstrzymać się od komentarza: - ,,Takie gówniary, to by tylko po zabawach chodziły, a do roboty to się nie nadają". Uważałam za słuszne powiedzieć tej pani kilka słów prawdy, a Jolka dodała swoje. Znalazła się jednak i taka, która wzięła nas w obronę. - Co się ich czepiasz, to już dziewczyny pośpiewać sobie przy robocie nie mogą? Jednak już więcej nie śpiewałyśmy. Kariera pracownic polowych trwała trzy dni i dosyć. Do końca wakacji byłam przykładną córką. Chodziłam na plażę, a nawet zniżałam się do pomocy w domu. Pod koniec wakacji rodzice zlitowali się nade mną i wysłali mnie na kilka dni do cioci, do Goleniowa. Jest to małe miasteczko niedaleko Szczecina. Pociąg miałam prawie bezpośredni. Trzeba było tylko przesiąść się w Szczecinie - Dąbiu i po trzydziestu minutach jazdy było się na miejscu. Jeździłam tam wielokrotnie i taka podróż ,to dla mnie pestka. Tym razem też nic wielkiego się nie zdarzyło. Około północy wysiadłam na stacji w Dąbiu i jak zwykle przesiadłam się do zapowiadanego właśnie pociągu do Świnoujścia, przez Goleniów. Wpakowałam się pośpiesznie do przedziału i pociąg ruszył. Teraz miałam czas, aby się trochę rozejrzeć. Z przyjemnością pomyślałam, że tym razem nie jest to zwykły piętrus, lecz elegancki ciepły przedział. Noc była chłodna, więc ciepełko było wskazane. Pasażerowie też nie tacy zwyczajni. Elegancki pan, wyglądający na Szweda, paniusia z pieskiem i starsza nobliwie wyglądająca dama. Zwykle do Goleniowa wracali pracownicy pobliskiej fabryki. Wyglądałam oknem i kiedy z daleka ujrzałam światła miasta, powoli zaczęłam zbierać się do wyjścia. Niestety okazało się że to jeszcze nie Goleniów, bo pociąg przemknął szybko, nawet nie zwalniając. Po dłuższej chwili poczułam zaniepokojenie. - Przepraszam, czy był już Goleniów? - zapytałam jak mogłam najgrzeczniej. - Tak, jakieś dziesięć minut temu - odpowiedziała mi paniusia z pieskiem. Zamarłam. - Jak to..., dlaczego się nie zatrzymał? - wyjęczałam przestraszona. - Bo to ekspres, nie zatrzymuje się w małych miejscowościach - poinformowała mnie starsza dama. W tym momencie wszedł konduktor. - Bilety do kontroli, proszę - powiedział. Zerwałam się szybko i spojrzałam na niego błagalnie. - Proszę pana, ja powinnam wysiąść w Goleniowie, bo chyba pomyliłam pociągi!.. - no... to... trzeba zrobić dopłatę do ekspresu - wyrecytował powoli unosząc brwi. - Ależ proszę pana to dziewczę pomyliło pociągi, niech pan będzie człowiekiem - zapałała świętym oburzeniem dama. - Żartowałem tylko - wytłumaczył się szybko konduktor. - Co ja teraz zrobię? - zmartwiłam się. - Wysiądzie pani w Wysokiej Kamiennej i poczeka pani na pociąg z powrotem.Po czym kłaniając się wyszedł. - Może pani pojechać ze mną do Świnoujścia, a rano dam pani na taksówkę do Goleniowa - zaproponował ,,Szwed". - Dziękuję , ale rodzina na mnie czeka. W tym momencie uzmysłowiłam sobie, że ciotka i babcia odchodzą od zmysłów. No, ale cóż miałam zrobić. - Sama sobie wezmę taryfę - pomyślałam - pewnie nie będzie taka droga. Wysiadłam na stacji i z przerażeniem stwierdziłam że to wiocha zabita dechami. Ciemno, głucho i nie ma co marzyć o jakimkolwiek aucie. Weszłam do poczekalni. Pustka. Piec w kącie, ławka i rozkład jazdy. Podeszłam i zaczęłam szukać na nim najbliższego pociągu do Goleniowa. Był. O szóstej rano. Spojrzałam na zegarek. Pierwsza piętnaście. - Boże, tyle czasu sama na takim zadupiu. - pomyślałam i wstrząsnął mną dreszcz. Zaczęłam się bać że ktoś może mnie napaść. Chwyciłam walizkę i wyszłam przed budynek. Nie mogłam zrozumieć, że taki ekspres zatrzymał się na wsi, a nie w mieście. Goleniów, chociaż mały , to jednak miasto. Nagle moją uwagę przykuło światło dobiegające z budyneczku obok poczekalni. Natychmiast skierowałam się w tamtą stronę. - Zawsze to lepsze niż sterczeć w ciemnej poczekalni - pomyślałam. Zapukałam leciutko i nie czekając na zaproszenie, weszłam do środka. W pokoju siedzieli dwaj panowie w mundurach kolejarskich. Stały tam jakieś urządzenia ze światełkami, więc domyśliłam się, że to pokój zawiadowcy. - Dobry wieczór - wyszeptałam nieśmiało. Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem. Szybko, aby nie dać im dojść do głosu opowiedziałam historię mojej fatalnej pomyłki. - No ... ,trochę się boję siedzieć sama w tej pustej poczekalni. - dokończyłam. Panowie byli bardzo mili i pozwolili mi posiedzieć razem z nimi. Zmęczenie jednak dało mi się we znaki i nie wiadomo kiedy zasnęłam. Obudziło mnie szarpanie za rękaw. Zerwałam się przestraszona. - Proszę pani, zaraz będzie jechała lokomotywa do Goleniowa - powiedział kolejarz.Proszę pójść ze mną na peron. Zegar dworcowy pokazywał kwadrans po drugiej. Byłam zaspana i szłam jak owieczka, nie zwracając uwagi na nic. Chwilę postaliśmy w milczeniu, gdy z daleka dał się słyszeć miarowy stukot kół. Po chwili na stację wtoczyła się lokomotywa i zatrzymała się z piskiem. Z okna wyjżał umorusany maszynista. - No gdzie jest ten pasażer? - Zapytał. Zrobiłam krok do przodu. - A nie ubrudzisz mi się tu, panienko? - dodał wesoło. - Mogę nawet dokładać do pieca - Zapewniłam gorliwie. Ruszyliśmy. Sen przeszedł mi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wnętrze starej lokomotywy ciekawiło mnie bardzo. Już coraz mniej takich zabytków poruszało się po torach. Panowie, bo było ich dwóch zabawiali mnie rozmową i co tu ukrywać jawnie podśmiewali się z mojej przygody. Kiedy wysiadłam w Goleniowie, mina mi zrzedła. - Co powiedzą w domu? - martwiłam się. Przecież nikt mi nie uwierzy w pomylenie pociągów. Znają przecież moje zamiłowanie do przygód, więc znowu pomyślą,że gdzieś mnie poniosło. Stało się tak jak przewidywałam. U cioci nikt nie spał. - A ty cholero jasna ! - krzyczała babcia, gdy tylko pojawilam się w drzwiach. - Babciu, ty nic nie rozumiesz ! - próbowałam się tłumaczyć. Zanim jednak dopuszczono mnie do głosu, dostałam kilka razy mokrą ścierką po plecach. Uwierzono mi w końcu, ale czułam się bardzo pokrzywdzona za niesprawiedliwe lanie. Rozdział XXVIII W trakcie roku szkolnego w dalszym ciągu udzielałam się w kółku teatralnym. Brałam udział w konkursie recytatorskim i w ogóle byłam grzeczną dziewczynką. Niestety moja niespokojna dusza nie dawała mi spać spokojnie. Wczesną wiosną moja trupa teatralna wystawiała spektakl pod interesującym tytułem ,,Zwariowany Stefek". Ja grałam rolę Stefka. Pewnie dlatego, że miałam krótkie włosy, no i był u nas, jak i we wszystkich tego typu teatrach amatorskich, niedobór chłopaków. No, nie chwaląc się aktorka też byłam niezłą, co z dobrym skutkiem wykorzystywałam w życiu. Po cyklu przedstawień w rodzinnym mieście zaproponowano nam wyjazd do Ostrowa Wielkopolskiego. Wszyscy byli zachwyceni takim awansem. Po tygodniowych przygotowaniach przyszedł nareszcie dzień wyjazdu. Pociąg do Poznania wyjeżdżał wieczorem, ale mnie już zaświtał w głowie nowy pomysł. Można pojechać autostopem! Mańka, co prawda nie należała do kółka, ale dla towarzystwa zgodziła się jechać ze mną. W tym celu udałyśmy się na trasę zaraz po lekcjach. Miałyśmy pieniądze, pełne brzuchy i tylko termin tym razem nie był obojętny. Musiałyśmy być w Ostrowie na dworcu najpóźniej wtedy, gdy pociąg z całą grupą wjeżdżał na peron. - To się da zrobić - tłumaczyłam Mańce, przecież mamy kilka godzin przewagi. Ona akurat najmniej się tym przejmowała. Ruszyłyśmy. Kierunek Łódź. Pierwszy samochód zatrzymał się natychmiast. Droga była dobra, więc kierowca pokonywał trasę z łatwością zabawiając nas rozmową: - To gdzie się panienki wybieracie? - Zagadnął. - Jedziemy na występy - odpowiedziałyśmy z dumą. Pan z niedowierzaniem pokręcił głową. - Tak same, po nocy? - Spóźniłyśmy się na pociąg - zełgałam na poczekaniu. - A, to co innego - stwierdził i po chwili dodał: - Ja niestety mogę dowieźć was tylko do Łasku. - Dobre i to - powiedziała Mańka. Łask - małe miasteczko gdzieś między Łodzią, a Kaliszem powitało nas już w nocy. Kierowca pomachał nam na pożegnanie i zostałyśmy same. Przejmujący chłód kazał nam ubrać się we wszystko co mamy. Wyglądałyśmy jak bałwany. Nie musiałyśmy jednak wstydzić się swojego wyglądu, bo nie było żywej duszy. Szosa pusta, tak jakby nigdy nikt tędy nie jeździł. Żaden nocleg nie wchodził w grę, bo nie miałyśmy na to czasu. Stałyśmy więc jak te sieroty i po raz kolejny w życiu żałowałam ,że wpadłam na następny głupi pomysł. - Głupie pomysły, to moja specjalność - powiedziałam głośno do zasypiającej koleżanki. - Zawsze o tym wiedziałam - odpowiedziała ze stoickim spokojem. - No wiesz, a ty to niby mądrzejsza? - Zapałałam świętym oburzeniem. - Sama to powiedziałaś - broniła się. - Co innego ja, a co innego jak ktoś to powie - podnosiłam głos. - Odwal się - skwitowała Mańka krótko. Kłóciłybyśmy się pewnie nadal, gdyby nie nadjeżdżający samochód. Kierowca jak gdyby wiedział, że musi zażegnać wiszącą na włosku nocną awanturę na szosie i zatrzymał się. - Do Kalisza - powiedział wychylając się z szoferki. - Dobrze, my też - odpowiedziałam pakując się do ciepłego wnętrza. Piąta rano, a my w Kaliszu. Do Ostrowa już niedaleko. Głód zaprowadził nas na dworzec. Tylko tam można było coś zjeść o tej porze. W dworcowym barze zamówiłam mój ulubiony napój - mleko. Mańka poprosiła o herbatę. Suche kanapki smakowały jak pierwszorzędna pieczeń. Po takim posiłku, nawet nie wiadomo kiedy zasnęłyśmy. Obudziłyśmy się trochę za późno i biegiem ruszyłyśmy na trasę. Niby było już niedaleko, ale musiałyśmy liczyć na łut szczęścia , bo gdy samochód nie zatrzyma się w miarę szybko, to klops. Na szczęście trasa była uczęszczana, kierowcy uczynni, więc dosyć szybko znalazłyśmy się w Ostrowiu. Naprawdę miałyśmy fuksa, bo na dworzec wpadłyśmy chwilę przed wjazdem naszego pociągu na stację. Nie obyło się bez bury. Moja instruktorka była oburzona moją lekkomyślnością. - Nina, gdzieś to dziewczyno była? Czy zdajesz sobie sprawę jak my się denerwowaliśmy? Cała sztuka byłaby położona gdybyś nie dotarła.- Krzyczała. - Przepraszam - powiedziałam tylko, zdając sobie sprawę z tego jak narozrabiałam. Pojechaliśmy do hotelu, a stamtąd na próbę. Wszystko wypadło świetnie, wiec szybko zapomniano o moim wyczynie. Mańka czując się nie najlepiej w naszym teatralnym towarzystwie zmyła się do jakiejś ciotki w Mogilnie. Nam pozostało tylko wystawić sztukę. Widownia w teatrze zapełniła się po brzegi. - Chyba biorą z łapanki - skwitował to mój kolega wyglądając dyskretnie zza kurtyny. Rozpoczęło się. Rolę miałam opanowaną doskonale, więc nie bałam się żadnej wpadki. Niestety. Trafiły się dwie, na szczęście zauważone tylko przez aktorów. Ja jako zwariowany Stefek, w pewnym momencie kłócę się z moją żoną. Chodzimy po scenie i w pewnej chwili, bezwiednie siadamy równocześnie po obu stronach zwykłej drewnianej ławy. Kiedy moja sceniczna małżonka płacze, ja zrywam się ze słowami:,, Dosyć tego!". Wtedy... ława przechyliła się gwałtownie i koleżanka wylądowała na tyłku. Rozległ się śmiech na sali i gromkie brawa, bo przecież była to komedia. Druga wpadka zdarzyła się tuż pod koniec sztuki. Stefek wysiadywał jajka zamiast kury, która uciekła mu z kurnika. Jajkami były kule bilardowe ułożone w tekturowym pudełku. Siedzę, więc sobie na tych bilardowych kulach, klepię swoją kwestię, a tu bile, jedna po drugiej, wolniutko toczą się po scenie i jest obawa, że zaraz stoczą się na widownię. Na ułamek sekundy zamarłam. Za chwilę opanowałam się i zmieniłam tekst, dostosowując go do sytuacji. Po czym pozbierałam te nieszczęsne ,,jaja". Sztuka została przyjęta bardzo dobrze. Wszyscy nam gratulowali. Czułam się z tym bardzo dobrze. Po raz pierwszy zrozumiałam , że nie tylko przygody liczą się w życiu. Mieszkałam w hotelu, jadłam w restauracji, byłam aktorką. Sprawiało mi to ogromną radość. Na drugi dzień wróciłam grzecznie ze wszystkimi, pociągiem do domu. Obiecałam sobie, że już nigdy więcej nie wyrwę się na taką eskapadę. Słowa dotrzymałam. Rozdział XXIX Zaangażowałam się w teatr mocniej niż kiedykolwiek. Nie tylko zresztą w teatr. Żadna szkolna akademia nie odbyła się beze mnie. Recytowałam na nich wiersze i pomagałam przy realizacji. Moje aktorskie zapędy stały się kiedyś zaczątkiem kłopotów, w które nie wpędziłam się zupełnie sama. Przygotowywano w szkole akademię poświęconą Julianowi Tuwimowi. Z jego twórczości wybrano wiersze o różnej treści. Były, więc poezje liryczne, erotyki oraz wiersze o charakterze wesołym. Od profesora, który przygotowywał to wszystko zależało, jaki wiersz przypadnie nam w udziale. Nie zależało mi zbytnio na konkretnym wierszu, ale nie chciałam dostać erotyka, bo to recytować było trudno. Niestety nie byłam jedyna. Wszyscy bali się tego jak ognia. Oczywiście , w dniu rozdawania wierszy poszłam na wagary, bo miała być klasówka z matematyki. Na drugi dzień profesor wezwał mnie do siebie i powiedział: - Nie było cię wczoraj, więc sam wybrałem ci wiersz na akademię. - Przecież to erotyk! - krzyknęłam oburzona biorąc wiersz do ręki. - Trudno, ktoś musi to wziąć , chociaż nie wiem jak dasz sobie z nim radę .Nie widzę cię w tej roli. - Jeśli o to chodzi, to proszę się nie martwić - powiedziałam urażona. Próby odbywały się codziennie , więc szybko nauczyłam się go na pamięć. Recytowałam, co prawda bez zbytniego zaangażowania, ale poprawnie. Prawdziwą deklamację zostawiłam sobie na akademię. W końcu przyszedł ten dzień. Aula w naszej szkole była pięknie przystrojona, tak jak i wykonawcy. Oprócz wierszy, śpiewaliśmy piosenki Bułata Okudżawy. Na pianinie przygrywał nasz szkolny kolega. Wszystko przygotowane było bardzo profesjonalnie. No i zaczęło się. Nie było żadnych wpadek. Śpiewaliśmy , a po każdej piosence, kolejno schodziliśmy z podium dla chóru, aby wyrecytować swój wiersz. Czekałam na moją kolej z duszą na ramieniu. Wreszcie ja! Stanęłam przed publicznością i drżącym głosem zaczęłam: - ...Gdy Wenus miała szesnaście lat, zauważyli rodzice...". Po drugiej linijce wiersza, publiczność rozmyła się , a ja już bez tremy dokończyłam recytację. Poszło mi dobrze. Z zadowoleniem wróciłam na podium dla chóru. Po skończonej akademii koleżanki zaczęły winszować mi wspaniale powiedzianego wiersza, więc otoczona wianuszkiem dziewcząt puszyłam się jak paw. Niestety, rozległ się dzwonek i trzeba było wrócić do klasy na resztę lekcji. Po drodze dogonił mnie polonista , który przygotowywał akademię, chwycił mnie za rękę i wyszeptał z przejęciem: - Byłaś wspaniała! Jak ty grałaś! Jestem zachwycony! Stałam ze skromnie spuszczonymi oczyma, ale po chwili chochlik kazał mi odpowiedzieć: - Mówiłam, że dam sobie radę. - Dasz radę? - zapytał. - Dziewczyno, ty mnie podnieciłaś! Tego już moja młodzieńcza natura nie wytrzymała. Spiekłam raka i ... po prostu zwiałam. Całe szczęście , że polskiego uczył mnie ktoś inny, bo na lekcji czułabym się głupio, pamiętając o tym incydencie. Niestety, już na drugi dzień dało się odczuć skutki pięknie powiedzianego erotyka. W czasie lekcji fizyki do klasy wszedł wielbiciel mojego talentu i rzekł do naszego fizyka: - Czy mógłbyś zwolnić Ninę, bo potrzebna mi pomoc w bibliotece. - Oczywiście - powiedział. - Nina, możesz iść. Wstałam niepewnie i ruszyłam za profesorem do biblioteki. Na miejscu zaraz zapędził mnie do roboty. Najpierw kazał wejść na drabinkę i powkładać na półki brakujące książki. Robiąc to, czułam na sobie, a raczej na moich nogach, jego spojrzenie. Później prosił o skatalogowanie nowych tytułów. Kiedy nie wyrobiłam się ze wszystkim do końca kazał mi przyjść na drugi dzień. Niestety tak już zostało. Musiałam zadomowić się w bibliotece, bo pracy było dużo, a profesor nie wiadomo dlaczego na pomocnicę wybrał sobie tylko mnie. Po pewnym czasie zaczęło dochodzić do różnych krępujących mnie sytuacji. Nauczyciel niby przypadkiem ocierał się o mnie, a gdy stałam na drabince, nagle zaczął dbać o moje bezpieczeństwo, trzymając mnie za nogi , abym nie spadła. Zaczęłam wagarować, aby unikać pracy z zaczepliwym facetem, bo przecież było mi wstyd powiedzieć o tym komukolwiek. Na szczęście wszystko jakoś ucichło i po powrocie do szkoły nie byłam wzywana do biblioteki. Myślałam, że kochliwy pan profesor dal sobie spokój. Kiedyś, wieczorem, po próbie szkolnego kółka teatralnego pan Zenek, bo tak miał na imię , zaproponował całej grupie: - A gdybyśmy tak poszli wszyscy na dancing? - Ja stawiam - dodał po chwili widząc nasze zdziwione miny. Wszyscy zerwali się z miejsc, natychmiast gotowi do wyjścia. Tylko ja pakowałam swoje rzeczy dłużej niż to było potrzebne. - No co się tak grzebiesz?- zagadnęła mnie koleżanka. - Ja chyba nie pójdę z wami - odpowiedziałam niepewnie, pamiętając o dokuczliwych zalotach profesora. Koleżanka popatrzyła na mnie tak, jakby widziała mnie pierwszy raz. - Ty nie pójdziesz?? - krzyknęła zdziwiona, wiedząc, że do takich imprez zawsze byłam pierwsza. - Albo wszystkich zapraszam, albo nikogo - powiedział stanowczo nasz przyszły fundator, słysząc słowa mojej rozmówczyni. Koleżanka spojrzała na mnie wymownie, a inna dodała: - Chyba nie zrobisz nam tego. Nie zrobiłam. Poszłam ze wszystkimi. Było bardzo sympatycznie. Tego wieczoru, pan Zenek kazał wszystkim mówić sobie po imieniu. Pewnie dlatego, aby nie wzbudzać sensacji. Postawił nam wino, sobie wziął wódkę. Żartowaliśmy, ale w pewnym momencie zauważyłam, że pan Zenek częściej niż innym dolewa mi wina. - Oho, trzeba mieć się na baczności - pomyślałam. Jednak od tańca z nim nie mogłam się wymigać. Prosił po kolei wszystkie dziewczyny, więc i ja nie mogłam odmówić. W tańcu przytulał mnie mocniej, niż by to wypadało i z trudem starałam się zachować odpowiednią odległość. - Czemu mnie unikasz ? - zapytał - Przecież nic ci nie zrobiłem. - Wcale nie unikam - skłamałam nie wiedząc dlaczego. Miałam dosyć zalotów podstarzałego lowelasa. Niby był młodym nauczycielem, ale ja przecież miałam siedemnaście lat ! Urwałam się z tego dancingu po cichu, aby nikt nie mógł namawiać mnie na zostanie. W szkole dzień minął bez żadnych niespodzianek. Nawet nie widziałam mojego amanta. Wieczorem do moich drzwi zadzwonił Mirek, syn Trudy. - Czy możesz wyjść na chwilę na dwór? - spytał z tajemniczą miną. - Po co? - zdziwiłam się. Nie miałam z Mirkiem żadnych spraw, które kazałyby wychodzić mi w zimny listopadowy wieczór. - Ktoś na ciebie czeka - szepnął mi do ucha. To wystarczyło, aby ciekawość gnała mnie po schodach z prędkością światła. Przy drzwiach wyjściowych na podwórko zwolniłam, bo w cieniu topoli majaczyła postać nieznajomego mężczyzny. Podeszłam bliżej i..., no oczywiście! Mój kochany profesor, zalany w trupa. - Ninka - wyszeptał, kocham cię. - Niech pan idzie do domu - powiedziałam. - Dlaczego nie chcesz nawet ze mną porozmawiać? - zapytał. - Mam chłopaka - skłamałam, bo myślałam, że w ten sposób dam mu delikatnie kosza. - Co mnie obchodzi jakiś gówniarz ! - krzyknął. - Mnie obchodzi!- powiedziałam głośno i wróciłam do domu. Wieczorem następnego dnia Mirek znowu zapukał do moich drzwi. - Powiedz mu, że nie wyjdę - wysyczałam ze złością. Po chwili jednak Mirek pojawił się znowu. - Nina, on powiedział, że to już ostatni raz. - Co tam się dzieje? - zapytał ojciec wychylając się z pokoju. - Nic tato - zawołałam w głąb mieszkania, a do Mirka dodałam: - Powiedz, że już idę ! Chwyciłam kurtkę i zbiegłam po schodach. - Wygarnę mu, co on sobie wyobraża, żeby zdechł - psioczyłam. Niestety , gdy stanęłam przed profesorem poczułam się jak uczennica. Cała moja odwaga gdzieś się rozmyła. - Słucham pana - powiedziałam. - Co jesteś taka oficjalna? - zapytał, i nachylając się do mnie poprosił: - Daj się chociaż pocałować. Poczułam woń alkoholu. - Ma pan żonę , dzieci, więc proszę mnie więcej nie nachodzić. - powiedziałam. - Jak sobie życzysz - odpowiedział i po prostu odszedł. Poczułam się głupio. - Może mu za ostro nagadałam, może zabrzmiało to jak groźba? - myślałam. Na drugi dzień nie poszłam do szkoły , bo bałam się spotkania z moim prześladowcą. Mamie powiedziałam, że nasza klasa organizuje dzień szkoły więc idę dzisiaj na pierwszą. Około dwunastej rozległo się pukanie do drzwi. Słyszałam jak mama otwiera, a potem zaprasza kogoś do środka. Przewróciłam następną stronę książki, którą właśnie czytałam. - Ninka, do ciebie - zaanonsowała mama i w drzwiach pokoju pojawił się jak gdyby nigdy nic mój profesor. Liczył chyba, że nikogo nie będzie w domu. - Proszę niech pan wejdzie - powiedziałam uprzejmie, chociaż gotowało się we mnie od środka. - Przyszedłem prosić cię o pomoc w bibliotece - łgał głośno, żeby mama słyszała. - Napije się pan kawy? - spytałam ignorując to co mówi. - Chętnie - powiedział posyłając mi powłóczyste spojrzenie. Zrobiłam kawę nie mówiąc nic i udając, że nie widzę pytających spojrzeń mamy. Siedzieliśmy w milczeniu i nie bardzo wiedziałam co robić. - Może pokazać panu zdjęcia? - zapytałam, aby tylko przerwać milczenie. - Chętnie obejrzę - odpowiedział. Chwyciłam album i zaczęłam objaśniać kolejne fotki. Byłam bardzo zdenerwowana i gdy tylko zobaczyłam w filiżance fusy powiedziałam szybko: - Już muszę wyjść, przepraszam. Polonista zerwał się skrępowany, powiedział do widzenia i wyszedł. - Po co on tu przylazł? - zapytała natychmiast mama. - Mówił przecież, że potrzebuje mnie do pomocy, głucha jesteś? - odpowiedziałam opryskliwie. - Nie pozwalaj sobie za wiele gówniaro! - krzyknęła. Czując awanturę wiszącą w powietrzu, szybko czmychnęłam za drzwi. Na ulicy czekał na mnie profesor. Spodziewałam się tego, więc podeszłam i zapytałam: - Ta pomoc w bibliotece to oczywiście był blef? - Pomoc by mi się przydała, przyjdziesz? - popatrzył na mnie pytająco. Nie miałam ochoty na żadną pracę, a już tym bardziej z moim profesorkiem. Jednak szkoda mi się go zrobiło i zgodziłam się. - Jutro na matmie - odpowiedziałam, załatwiając przy okazji dwie pieczenie przy jednym ogniu. - Pomogę mu i będę mogła zwolnić się z lekcji - myślałam zadowolona, idąc do kawiarni, gdzie spotykaliśmy się z całą naszą paczką. Nie spodziewałam się, że najgorsze dopiero przede mną. Nazajutrz , gdy pracowałam przy wypełnianiu kart czytelnika, weszła do biblioteki nieznana mi pani. - Słucham, w czym mogę pani pomóc ? - zapytałam. - Pomóc ? , owszem możesz - powiedziała podniesionym głosem, a po chwili dodała: - Odczep się od mojego męża. Zbladłam jak ściana. Od razu wiedziałam o kogo chodzi, mimo, że nie czułam się winna. - Proszę pani, ja z pani mężem nie mam nic wspólnego - zaczęłam się tłumaczyć. - Ja tu tylko pomagam. - Nic wspólnego? Już ktoś życzliwy poinformował mnie o tym co się tu dzieje. - To są jakieś plotki - próbowałam się bronić. - Jeszcze śmiesz kłamać, a to co ? - krzyknęła wymachując mi przed nosem moim zdjęciem. - Widocznie ukradł mi je pani mąż, kiedy nachodził mnie w domu - krzyknęłam także tracąc cierpliwość. Panią profesorową zatkało. Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Myślała pewnie, że jakaś uczennica kokietuje jej przystojnego męża, a on, biedny samczyk, nie potrafi się opędzić. Ja jednak miałam dosyć. Z płaczem opuściłam bibliotekę, chwyciłam swoje książki i wróciłam do domu z postanowieniem ,że nigdy już do szkoły nie wrócę. Taką spłakaną zastała mnie babcia. - Co się stało - spytała, głaszcząc mnie po głowie. Opowiedziałam wszystko po kolei. Po prostu musiałam się wyżalić. Babcia nie odpowiedziała. Posiedziała jeszcze trochę, zrobiła mi herbaty i poszła. Było mi żal, że nie pocieszyła mnie, ani nie powiedziała dobrego słowa. Do szkoły zaczęłam chodzić gdzieś po tygodniu. Nie wychodziłam jednak z klasy w obawie, że spotkam profesora. Kiedy już zapomniałam o nim, zajrzał na lekcję fizyki i poprosił mnie na korytarz. Wyszłam sztywna ze zdenerwowania. - Była u ciebie moja żona - rzekł. Skinęłam głową, nie odzywając się ani słowem. - Przepraszam cię za nią i za przykrości, które ci zrobiła - powiedział ze smutkiem. - Po cholerę jednak napuściłaś na mnie swoją babcię - powiedział ze złością. - Cooo ?, ja?, na pana? babcię? - dukałam zdziwiona. - No tak - powiedział zbity nieco z tropu. Przyszła do mnie do domu, wyciągnęła duży rzeźnicki nóż i zagroziła ,że jak się od ciebie nie odczepię, to potraktuje mnie tym nożem. Całe szczęście, że nikogo nie było w domu. Milczałam przez moment trawiąc tę wiadomość, a po chwili wybuchnę łam głośnym śmiechem. - Babcia, u pana? - ryczałam ze śmiechu już na głos, wyobrażając sobie babcię Antoninę z kuchennym nożem w ręku, wymachującą nim i podskakującą , aż się jej trzęsie wydatny brzuszek. - Cicho, tu są lekcje - skarcił mnie profesor, odciągając dalej od drzwi klasy. - Przepraszam, ale ja nic o tym nie wiedziałam - powiedziałam ,gdy uspokoiłam się trochę. - Wracaj do klasy i zapomnijmy o tym całym incydencie - rzekł w końcu mój niedoszły kochanek. Nigdy więcej nauczyciel nie zaczepiał mnie w szkole, no i poza nią, bo nie widywaliśmy się, nawet przypadkiem. Życie zaczęło toczyć się swoim rytmem. Nie było żadnych wzlotów i upadków. Ponura jesień zamieniła się w zimę , a później zima zamieniła się w pełną kwiatów wiosnę. Szkoła zorganizowała nam wycieczkę do Warszawy. W planie oprócz zwiedzania miasta była wizyta w operze warszawskiej, a później kolacja i nocleg w ,,Domu Chłopa". Warszawę znałam, a na operę czekałam z niecierpliwością, bo bardzo mi się spodobała, kiedy po raz pierwszy widziałam ją w Łodzi. Wystawiano wtedy Halkę. Tym razem miała to być Traviata. Kiedy wieczorem, zmęczeni, ale pełni wrażeń zasiedliśmy w operze, wszystkim udzielił się uroczysty nastrój. Już uwertura zrobiła na mnie duże wrażenie. W trakcie pierwszego aktu, ktoś nagle zaczął przeciskać się między krzesłami. Spojrzałam zniecierpliwiona, bo przeszkadzał i ujrzałam nad sobą głowę ,,mojego" profesora. - Ninka, wyjdź ze mną - poprosił. - Przecież oglądam operę - wyszeptałam. Było mi głupio. Czułam na sobie ciekawe spojrzenia całej klasy. - Pójdziemy do hotelu, błagam cię! - jęczał, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że przeszkadza połowie widzów, a druga połowa nadstawia uszy, aby uszczknąć coś z naszej rozmowy. - Interesuje mnie to - odparłam zezłoszczona już na dobre, a po chwili dodałam głośno: - Proszę nie przeszkadzać. Profesorek wzruszył ramionami i wyniósł się. W trakcie antraktu koleżanka, która siedziała najbliżej mnie spytała: - Co, ten podrywacz teraz przyczepił się do ciebie? - Oj, już myślałam, że jest odczepiony. Inaczej chyba nie pojechałabym na tę wycieczkę. - On tak szybko nie rezygnuje. Kiedyś była w szkole grubsza afera z taką jedną uczennicą, która mu nie odmówiła.- zrelacjonowała mi lepiej poinformowana koleżanka. Zadzwonił dzwonek, więc wróciłyśmy na widownię. Po tych rewelacyjnych informacjach jakoś nie mogłam skupić się na operze. W ,,Domu Chłopa" zeszliśmy na kolację. Baśka, moja informatorka i zarazem współlokatorka, szturchnęła mnie w łokieć i wskazała brodą profesora, który siedział gdzieś w końcu sali i powiedziała: - Zobacz, już chyba da ci spokój, bo znalazł nową ofiarę. Spojrzałam w tamtą stronę. Polonista wyraźnie adorował dziewczynę z innej klasy. Ona była z tego bardzo zadowolona i widać było, że coś z tego wyniknie. - A czy ty wiesz, że on ma pokój obok naszego? - spytała nagle Baśka. - Chyba szykował się mnie odwiedzić w nocy - stwierdziłam. - Albo raczej, żebyś miała bliżej do niego - dodała koleżanka. W hotelowym pokoju, kiedy zostałyśmy same, z podróżnej torby wydobyłam pieczołowicie przechowywaną butelkę wina. - Ty to myślisz o wszystkim! - zawołała z zachwytem Baśka. - No, a nie pomyślałam o korkociągu - zauważyłam ze smutkiem. - To drobny szczegół, od czego jest pilniczek - mówiąc to Baśka z zapałem zabrała się do wydłubywania korka. Kiedy już czerwony płyn rozlany był do kubków od mycia zębów wzniosłyśmy toast: - Za wolność, miłość i lenistwo! Popijałyśmy powoli, żartowałyśmy, gdy z korytarza dał się słyszeć szept. Baśka położyła palec na ustach. - Ciii, przyszedł profesor ze swoją zdobyczą - wyszeptała. Zamieniłyśmy się w słuch. Zza ściany, bardzo wyraźnie słychać było każde słowo. - Przecież nie będę milczeć przez cały wieczór - powiedziałam ze złością. - No to pijemy! - roześmiała się Baśka. Kiedy położyłyśmy już się do łóżek, winko lekko szumiało nam w głowach, a sen jakoś nie nadchodził. Co chwilę, to ja, to Baśka przypominałyśmy sobie coś śmiesznego i ryczałyśmy na cały regulator. Za ścianą panowała cisza. Powoli zaczął ogarniać nas sen. Wtem, zza ściany dał się słyszeć miarowy stukot i skrzypienie. Mimo woli zaczęłyśmy nasłuchiwać, patrząc na siebie wymownie. Kiedy nic więcej się nie wydarzyło, a my mościłyśmy się w pościeli, zza ściany dał się słyszeć zdyszany krzyk: - Oj, oj, och jak dobrze, jak dobrze panie profesorze!! Wybuchnęłyśmy niepohamowanym śmiechem, nie zważając, że słychać nas za ścianą. - Widzisz, co straciłaś ?! - powiedziała Baśka patrząc na mnie zaczepnie. - Masz rację - przyznałam. Rozdział XXX Zakochiwałam się regularnie i właściwie nie było przerwy między jedną miłością , a drugą. Wszystkie były poważne i do grobowej deski. Ja też spoważniałam, ale nie do końca. Moje miłości były raczej krótkotrwałe. Może dlatego, że nie byłam taka szybka, a może dlatego, że miałam nierówno pod sufitem. W tym wieku powaga powinna cechować moje zachowanie. Ja jednak namawiałam moich ukochanych na odrobinę szaleństwa. Kwitowali to wzruszeniem ramion, lub pocałunkiem. To drugie lubiłam o wiele bardziej. Z głową w chmurach pisałam wiersze, słuchałam muzyki poważnej i chodziłam na prywatki. Buntowałam się też, jak na młodą osobę przystało. Pierwsza miłość dopadła mnie już w podstawówce, ale z perspektywy moich siedemnastu lat, była to błahostka. Druga miała na imię Marek, trądzik na twarzy i odstające uszy. Marek nie podobał się moim koleżankom, ale był romantyczny i... grał cudownie na pianinie. Było to bardzo ważne, bowiem przeżywałam właśnie fascynację Beethowenem i jemu podobnym, a Marek grał tylko dla mnie. Niestety moja miłość choć burzliwa była jednak nietrwała. Koleżanki namówiły mnie, abym zostawiła Marka, no i oczywiście zrobiłam to natychmiast, bo czego się nie robi dla przyjaźni. W pierwszej klasie szkoły średniej, a właściwie między klasą pierwszą, a drugą, rodzice wysłali mnie na obóz młodzieżowy do Ornontowic, koło Rybnika. Byłam bardzo zadowolona, bo obóz młodzieżowy to nie to samo co kolonia. Najmłodsza uczestniczka miała piętnaście lat, a wychowawczyni, osiemnaście. Moje koleżanki z pokoju natychmiast pozakochiwały się w przystojnych dwudziestoletnich wychowawcach. Ja upatrzyłam sobie Michała, który był zastępcą kierownika, miał dwadzieścia cztery lata i... grał cudownie na pianinie. Miałam wrażenie, że moja miłość, to będzie czysto platoniczne uczucie, ale zaczęła się między nami snuć nić porozumienia. Kiedyś, gdy wszyscy szaleli na obozowej dyskotece, a ja snułam się po korytarzu tęskniąc za moim ukochanym, nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się Michał. - Nie jesteś na dyskotece? - zapytał, a jego słodki głos ukoił moją tęsknotę. - Wolę słuchać innej muzyki - powiedziałam poważnie , za nic nie przyznając się, że liczyłam na spotkanie z nim. - Jak masz ochotę, to wejdź do pokoju muzycznego, a ja zaraz wrócę i zrobimy sobie koncert - powiedział, wręczając mi klucze od pokoju, gdzie stało pianino. Szczęście moje nie miało granic. Po chwili Michał wrócił i rozpoczął swój koncert. Słuchałam wpatrzona w jego profil i po chwili w moich oczach pojawiły się łzy wzruszenia. Michał zerknął na mnie kątem oka i westchnął: - tak, tak, miłość jest smutna. - Ja nie jestem zakochana ! - krzyknęłam szybko i podbiegłam do okna, żeby nie widział mojego zaskoczenia. - Jak on mógł tak szybko rozszyfrować moje uczucie? - myślałam w panice. To jest tylko tytuł utworu - roześmiał się podchodząc do mnie. Odwrócił moją twarz do siebie i zapytał: - Naprawdę nie jesteś zakochana? Nie odpowiedziałam, tylko spojrzałam mu w oczy i pochyliłam twarz w jego kierunku. Michał odsunął się ode mnie. - Chcesz żebym cię pocałował? - powiedział z uśmiechem. Tego już było za wiele jak na moje zakochane serduszko. Wyskoczyłam z pokoju jak burza i zwiałam do siebie. Rzuciłam się na łóżko płacząc. - Jak ja się teraz pokażę, umrę ze wstydu, będzie się ze mnie śmiał - tysiące najtragiczniejszych myśli przebiegało mi przez głowę. W pewnym momencie poczułam jak ktoś otwiera drzwi i siada na moim łóżku. Zesztywniałam. - Ninka, nie płacz - powiedział Michał głaszcząc mnie po głowie. - Nie płacz, dobre sobie - myślałam ze złością nie podnosząc głowy z poduszki. - Wstań, chcę z tobą porozmawiać - szepnął i podniósł mnie za ramiona. Usiadłam ze spuszczoną głową, aby nie widział moich zapuchniętych od płaczu oczu. - Wiesz ile ja mam lat ?- zapytał - Będzie mi tu chrzanił o wieku - myślałam ze złością , ale głośno odpowiedziałam: - wiem i co z tego? Jesteś jeszcze nieletnia i sama wiesz, że jako wychowawca...- nie dokończył. Objął mnie ramieniem i pocałował w policzek. - Podobasz mi się - powiedział wstając. - A, co... - Muzyki możesz posłuchać zawsze - przerwał mi i wyszedł. Od tego momentu moje życie obozowiczki zmieniło się zdecydowanie. Rozrabiałam jak dawniej , ale na widok pana kierownika dostawałam palpitacji serca. Oczywiście nadal słuchałam muzyki w wykonaniu Michała, nadal wzdychałam do niego, ale wszystko było bardzo poprawne i moralne. Dzień wyjazdu z obozu był strasznym przeżyciem dla wszystkich. Płacz i zgrzytanie zębów. Żal było wakacyjnych przyjaźni z koleżankami, a oprócz tego każda z nas już nigdy miała nie zobaczyć swojego ukochanego. Wszystkie stały ze swoimi chłopcami, całowały się , tylko ja, samotna jak palec ukradkiem zerkałam na Michała, krzątającego się wśród wyjeżdżających. Widziałam, że przygląda mi się od czasu do czasu, ale była to dla mnie słaba pociecha. Postanowiłam sprawdzić jak będę się czuła bez jego widoku i poszłam do parku za budynkiem. Usiadłam na ławeczce z daleka od wszystkich i rozmarzyłam się. - Nina, dlaczego się tu chowasz? - powiedział Michał pojawiając się nagle przede mną. - Chciałam być trochę sama - odpowiedziałam ze smutkiem w głosie. Michał wziął mnie za ręce i zajrzał w oczy. - Tak mocno to przeżywasz? - zapytał. Byłam zła. Nie dość, że mnie nie kocha, i że nie pozwala się kochać, to jeszcze mam mu opowiadać jak jest mi źle bez niego. Niedoczekanie! - Nic nie przeżywam i nikogo nie kocham - prawie wrzasnęłam i oparłam głowę na jego ramieniu. - Chyba teraz, kiedy obóz się kończy mogę ci powiedzieć, że też cię kocham, tylko nie mogłem inaczej, przepraszam - wyszeptał jednym tchem. - Tyle straconego czasu - powiedziałam. Michał objął mnie i zaczęliśmy się całować. ROZDZIAŁ XXXI Po powrocie z obozu, miasto powitało mnie wakacyjnym słońcem, ale ja byłam smutna, szara i zdecydowanie jesienna. Dni dzieliłam na takie, w których przychodził list od Michała i takie, w których ja pisałam do niego. Moja miłość była bardzo wyrozumiała. Pozwalała mi na spotkania towarzyskie, a nawet na flirtowanie z chłopakami. Takim chłopakiem do flirtów był Krzysztof, zwany przez wszystkich Kusy, z racji wysokiego wzrostu. Chodziliśmy razem na prywatki, do kina i na spacery. Wszyscy uważali nas za parę, ale dla mnie liczył się tylko Michał. Któregoś dnia rano, tak około godziny trzynastej, mama wtargnęła do mojego pokoju krzycząc głośno: - Do której zamierzasz spać, gnijesz w tym łóżku i nie ma z ciebie żadnego pożytku! Nie odpowiedziałam, tylko naciągnęłam kołdrę na głowę. - Masz list od Michała - dodała mama, wiedząc, że to jedyny sposób na wyciągnięcie mnie z łóżka. - Figę - burknęłam spod kołdry. - No, to zobacz - zawołała. - Zaraz zobaczymy co pisze - dodała. Tego już było za wiele. Wyskoczyłam z łóżka jak z procy. - Oddawaj, cudzych listów się nie czyta ! - wrzeszczałam usiłując wyrwać kopertę. W końcu udało mi się to. Mama skapitulowała, a ja schowałam się w toalecie, aby spokojnie przeczytać kolejny miłosny list. - ,,Nadziejo mojego serca" - pisał mój ukochany. - Jak pięknie - wzdychałam, nikt tak do mnie nigdy nie mówił. - ,,Przyjeżdżam do ciebie w przyszłym tygodniu, zarezerwuj mi hotel - przeczytałam dalej. - Boże, Przyjeżdża!!, chyba zwariuję. Natychmiast pobiegłam do Celiny, aby pochwalić się tą cudowną wiadomością, a po godzinie już wszystkie moje przyjaciółki wiedziały o przyjeździe Michała. Wreszcie przyszedł ten upragniony dzień. Wszystko zapięte na ostatni guzik. Hotel zarezerwowany, a ja, dzięki pomocy koleżanek, wystrojona jak stróż w Boże Ciało. Teraz trzeba na dworzec. - Mańka, chodź ze mną, bo sama się boję - prosiłam koleżankę. - Co ty, to twoja randka - próbowała oponować. - Nie bądź świnia - prawie już skomlałam. Mańka świnia nie była, więc poszłyśmy razem. Pociąg wjechał na stację, ludzie wysiedli, a Michała nie było. Popłakałam sobie natychmiast, ale Mańka przywołała mnie do porządku. - Nie rycz, jak krowa, cały makijaż ci spłynie. - No to co! - i tak nie mam dla kogo ładnie wyglądać. - Chodź - Mańka pociągnęła mnie za rękaw, może jest w hotelu. - Ciekawe jak się tam znalazł, chyba samolotem - ironizowałam, ale szłam posłusznie za Mańką, jak cielę. Weszłyśmy do recepcji. Tutaj też zabrakło mi języka w gębie i Mańka musiała zapytać o Michała za mnie. - Tak, ten pan przyjechał i prosił przekazać, że jak ktoś do niego przyjdzie, to jest na obiedzie w restauracji. - Dziękuję - powiedziała koleżanka, zerkając na mnie ze zdziwieniem. - No co ty, nie zemdlejesz? - zapytała gdy już wyszłyśmy. - Wszystko w porządku, spadaj do domu - powiedziałam serdecznie i ruszyłam na spotkanie. Siedział przy stoliku i jadł obiad, ale wyglądał tak romantycznie, jak gdyby grał na harfie. Przywitaliśmy się , lecz ciężko mi było wydukać jakieś słowo. Michał zauważył moje milczenie. - Coś się stało? - zapytał. - nnie, tylko tak jakoś - odpowiedziałam rezolutnie. Po obiedzie poszliśmy na długi spacer i już gęba mi się nie zamykała. Potem było wino pokoju hotelowym i wiele słów o miłości. Michał był trzy dni, które zleciały bardzo szybko. Znowu zrobiło mi się jesiennie w sercu, no i wokół też. Spadały liście, przychodziły listy, a ja czytałam Tuwima, bo jego wiersze bardzo pasowały do mojego nastroju. Jesień przerodziła się w zimę, później przyszła wiosna. Mój ukochany przyjechał do mnie jeszcze kilka razy, a w maju mieliśmy się spotkać w Oświęcimiu, bo jechałam z klasą na wycieczkę. Trasa wycieczki wiodła przez Kraków, Wieliczkę, Ojców, no i Oświęcim. W trakcie wycieczki kombinowałam, jak tu poinformować profesorkę o moim planowanym spotkaniu. Postanowiłam pójść na żywioł. - Proszę pani, a w Oświęcimiu przyjdzie po mnie wujek i chciałam się zwolnić na trochę - rzuciłam w chwili, gdy profesorka była zaabsorbowana czymś innym. - A ile ten wujek ma lat ? - zapytała rozsądnie. - No... dwadzieścia cztery - odpowiedziałam szybko. - No to cię nie zwolnię - odpowiedziała pani i wróciła do swojego zajęcia dając mi w ten sposób do zrozumienia, że dyskusja skończona. - To się jeszcze okaże - mruknęłam pod nosem. W Ojcowie nie mogłam doczekać się końca zwiedzania, bo następnym etapem wycieczki był Michał. Kiedy już znaleźliśmy się w autokarze, spoglądałam nerwowo na zegarek i modliłam się w duchu, żeby tylko zdążyć. - Nina, zobacz, jacyś chłopcy jadą za nami i kiwają nam - wyrwała mnie z rozmarzenia Mańka. Rzuciłam się do okna. Za nami jechał fiat, a w nim dwóch całkiem przystojnych chłopaków. Natychmiast zapomniałam o Michale. Kiwałyśmy do nich, oni do nas, pisaliśmy sobie liściki, które my przytykałyśmy do szyby, a oni odczytywali. W ten sposób umówiliśmy się na spotkanie. Właśnie w tym nieszczęsnym Oświęcimiu. Kiedy już autokar stanął pod dworcem, profesorka zaczęła dawać instrukcję dobrego zachowania, ja już wypatrywałam Michała. Na hasło,, możecie wyjść" pierwsza dopadłam klamki i już po chwili byłam na zewnątrz. - No cześć dziewczyny - zawołali chłopcy, którzy przyjechali za nami. - Siadajcie, zrobimy sobie przejażdżkę - zaproponował jeden z nich. Zatrzymałam się i spojrzałam pytająco na Mańkę. - Wsiadamy? - zapytała. - Mała!, leć na dworzec i powiedz Michałowi, że zaraz wracam - zawołałam do koleżanki ładując się do auta. - Nina, co robisz!! - usłyszałam jeszcze przerażony krzyk profesorki. Chłopcy zachowali się bardzo kulturalnie. Pokazali nam miasto, kryte lodowisko i po godzinie odwieźli na miejsce zbiórki. Niestety Michała już nie było. - Byłaś? - dopytywałam się Małej. - No tak , ale widziałam tylko jak jakiś facet wsiada do pociągu. - Chyba cię widział, jak jechałaś z tamtymi chłopakami - dodała po chwili. - No to sobie nagrabiłam - rozpłakałam się. Nawciskałam sobie od idiotek, ale to nie polepszyło mojego samopoczucia. Na dworze panowała wiosna, a w moim sercu nie tęskniąca jesień, a zimny sopel lodu. W domu natychmiast zabrałam się do pisania płomiennych listów, które niestety zostawały bez odpowiedzi. ROZDZIAŁ XXXII Przyszło następne lato. Michał tkwił gdzieś we mnie jak trucizna, ale od czego jest antidotum. Poznałam Jacka. Był ratownikiem. Dobrze zbudowany blondyn z Warszawy, którego zazdrościły mi inne koleżanki. Jeszcze jednym atutem Jacka było to, że mówił do mnie kwiatuszku i był bardzo romantyczny. Niestety nie grał na żadnym instrumencie. Jacuś zakochał się we mnie bez pamięci i nie informując mnie zaplanował nasz ślub. Jak na porządnego syna przystało zawiadomił rodziców o czekającym ich szczęściu, a ci szybciutko napisali do moich, delikatnie podpytując o potomka. Z kolei moi zmartwieni staruszkowie przeprowadzili ze mną poważną rozmowę i odetchnęli z ulgą, gdy dowiedzieli się, że jeszcze nie będą myć wnukowi zafajdanej pupy .Jackowi dostało się też ode mnie za samowolę, ale nie spowodowało to żadnych skutków ubocznych. Nadal chodziliśmy na długie romantyczne spacery nad jezioro i opalaliśmy się na plaży. Wśród korespondencji, przychodzącej do rodziców, znalazł się jeden niepozorny list zaadresowany do mnie, obcym charakterem pisma. Znane było tylko nazwisko - Michała. Rozerwałam kopertę i zaczęłam czytać: -,, Pani Nino... ". Przebiegłam wzrokiem linijki tekstu i zatrzymałam się na zdaniu, które wstrzymało na chwilę moje serce. - ,, Michał jest żonaty i ma córkę. Czytałam pani listy, ale nie dawałam ich mężowi. Proszę więc więcej nie pisać....". Wiedziałam już, że go nigdy nie zobaczę. Popłakałam sobie , powzdychałam i postanowiłam napisać ostatni raz, żeby wiedział ,że ja wiem o wszystkim. Moje antidotum jakoś przestało działać , więc razem z listem od tej wstrętnej baby wróciła tęsknota za Michałem. Po dwóch tygodniach dostałam kartkę od Michała. Zapraszał mnie na kolonie, które prowadził gdzieś w górach. - Jadę - zwierzałam się Mańce. Popatrzyła na mnie zdziwiona. - Przecież on jest żonaty - stwierdziła. - To ostatni raz tłumaczyłam zła, że nie popiera mojego pomysłu. - Zrobisz jak uważasz - odpowiedziała wzruszając ramionami. - Masz chyba jakieś pieniądze na bilet ? - zapytała po chwili. - A, bo to raz jeździłam autostopem? - tłumaczyłam bardziej sama sobie niż Mańce. Niestety mój wyjazd nie doszedł do skutku. Mama, jakimś tylko jej znanym sposobem dowiedziała się o planowanej wyprawie w ramiona bądź, co bądź żonatego mężczyzny i nałożyła na mnie skuteczny areszt domowy. Na otarcie łez pozostał mi więc w dalszym ciągu Jacek. Na nieszczęście wakacje się kończyły i mój ratownik musiał wyjechać. Pozostała korespondencja i bogate życie towarzyskie. Na horyzoncie znowu pojawił się Kusy, ale odpędzałam się od niego, bo zaczął ostro popijać. Za to Jacuś przyjeżdżał dosyć często i spędzaliśmy razem romantyczne chwile. Pewnego razu to ja postanowiłam wybrać się do niego, a przy okazji zwiedzić stolicę. Data ustalona, rodzice, o dziwo, pozwolili, a nawet dali na bilet i wyruszyłam. Jechałam autobusem, który zatrzymywał się w każdej wiosce, a to wprowadzało mnie w parszywy nastrój. - Chyba się starzeję - myślałam ponuro. - Jak mogłam jechać autobusem?. - Cóż, pieniędzy za bilet i tak mi nie zwrócą, ale przynajmniej będzie normalnie - pomyślałam sobie i na następnym przystanku wysiadłam. Humor wrócił mi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Poprawiłam torbę na ramieniu i ruszyłam wzdłuż szosy usiłując złapać po drodze jakiś samochód. Nie czekałam długo. Zatrzymał się przede mną z piskiem opon przepiękny.... żuk. W kabinie obok kierowcy siedziała jakaś damulka, ale za to na pace było miejsce w sam raz dla mnie. Raźno wskoczyłam do środka wciągnięta przez jakąś pomocną dłoń, która okazała się kończyną całkiem miłego chłopaka. - Nareszcie przyjemny zapach spalin i świst powietrza - pomyślałam zadowolona. Pani wysiadła gdzieś po drodze, a uprzejmy kierowca zaproponował mi miejsce w kabinie. - dziękuję bardzo - odpowiedziałam grzecznie i samochód potoczył się dalej. Potoczył się, to chyba nie najlepsze słowo. Pan kierowca, siedząc samotnie w kabinie najwyraźniej się nudził i z nudów zaczął się bawić w kierowcę rajdowego. Bryka nagle przyspieszyła, drzewa uciekały szybciej niż na przyspieszonym filmie, a mój towarzysz podróży zaczął się śmiać widząc moją przerażoną minę. - Nigdy nie jechałaś szybko? - zapytał. - Jechałaś, ale nie takim gratem - odpowiedziałam urażona. Nie dane mi było długo się obrażać , bo nagle samochodem mocno rzuciło, przeleciałam na drugą stronę paki, po drodze mijając mojego rozmówcę. Nie zdążyłam nawet krzyknąć, bo za chwilę zderzyłam się z deską wystającą z plandeki i poczułam, że samochód stacza się z jakiejś pochyłości. Kiedy wszystko ucichło wygramoliłam na zewnątrz. Chłopak stał cały i zdrowy obok kierowcy, któremu też nic nie było. Tylko mnie ciekła strużka krwi z rozbitego łuku brwiowego. - Zjeżdżajcie - warknął zdenerwowany szofer, bo jak was tu zobaczy milicja, to beknę za to, że bez zezwolenia wożę ludzi. Trochę oszołomiona chwyciłam swój bagaż i bez zastanowienia skierowałam się w stronę szosy. - Poczekaj ! przecież to trzeba zszyć - rzekł mój towarzysz niedoli wskazując na moją brew i przytrzymując mnie za ramię. - A masz igłę i nici ? - zapytałam kpiąco. - Ale z ciebie osa - roześmiał się i przyłożył mi na ranę swoją chusteczkę. Wzruszył mnie ten gest i to, że będę miała bliznę i to, jak ja się pokażę u Jacka i w domu. Nie pozostało mi nic innego tylko rozpłakać się na cały regulator. Czekałam na słowa ,,nie becz", czy coś w tym rodzaju, a on po prostu wytarł mi łzy i powiedział uspakajająco: - Tu niedaleko jest szpital, zaprowadzę cię. Tego już było za wiele. Ryknęłam takim płaczem, że chłopak popatrzył na mnie z przestrachem, lecz mimo to, dzielnie wziął mnie pod ramię moją torbę pod drugie i poszliśmy. Po zszyciu popatrzyłam w lustro w szpitalnej toalecie i zobaczyłam dziewczynę z podbitym okiem, opatrunkiem na czole i w brudnych, pochlapanych krwią ciuchach. Nie, w takim stanie nie mogę pokazać się u przyszłych teściów - pomyślałam. Usłużny chłopak, którego zapomniałam nawet zapytać o imię, zaprowadził mnie na przystanek autobusowy i już bezpiecznie dotarłam do domu. Została jeszcze przeprawa z rodzicami. Na miejscu jednak czekała mnie miła niespodzianka. Przerażeni moim widokiem rodzice nie robili mi wymówek, ciesząc się ,że żyję, a ja przyrzekłam im i sobie ,że już więcej nie pojadę autostopem. Gęba goiła mi się dosyć szybko, siniaki poznikały i tylko z łuku brwiowego wystawały nici chirurgiczne, które wyglądały jak antenki nadawcze. Moje koleżanki natychmiast to podłapały i dostałam przezwisko ,,Ufo". Podróż do Jacka została odłożona do chwili wyjęcia szwów, ale nie zrezygnowałam z niej. Rodzice pogodzili się z tym, że zawsze gdzieś mnie nosi, więc prosili tylko, abym postarała się o tak pilnie poszukiwaną u mnie rozwagę. Ja ze swojej strony obiecałam, że zaopatrzę się w coś takiego. W końcu wyruszyłam. Byłam bogatsza o nowe doświadczenia i bliznę pod okiem, a może i trochę rozsądniejsza. Do Warszawy dojechałam szczęśliwie, autobusem. Bez przeszkód dotarłam do domu Jacka i zapukałam do drzwi pewna, że wybiegnie mi na spotkanie. Jakie było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że w drzwiach stanął starszy pan, tylko trochę przypominający Jacka. - Dzień dobry, czy zastałam Jacka? - wystękałam. - Proszę wejść, co prawda Jacek wyszedł na chwilę, ale na pewno zaraz wróci.- odpowiedział. Ojciec Jacka wprowadził mnie do pokoju. - Proszę usiąść, a ja zrobię kawy - zaproponował i wyszedł. Rozejrzałam się po pokoju. Nic ciekawego w nim nie było. Ot tak jak większość mieszkań. Najchętniej bym się stąd ulotniła, ale nie wiedziałam jak to zrobić. Obiecałam sobie, że obedrę ze skóry mojego chłopaka. Nie mogłam jednak złościć się długo, bo wrócił szanowny tatuś. Podał mi kawę i zaczął przeprowadzać wywiad środowiskowy. - Czy pani się uczy? - zapytał tak z głupia frant. - Tak, uczę się - odpowiedziałam z uśmiechem. - Co zamierza pani robić po szkole? - sondował mnie tatulek. - Zamierzam studiować - odpowiedziałam uśmiechając się jeszcze milej. - A plany matrymonialne? - Pewno kiedyś, ale nieprędko. - Jacek mówił mi, że zamierzacie się pobrać - poinformował mnie w końcu. - Tu cię boli, pacanie - pomyślałam sobie, a na głos powiedziałam to, co przypuszczalnie chciał usłyszeć. - Jacek chyba tak żartował, bo tak naprawdę nigdy nie rozmawialiśmy o małżeństwie, a poza tym jesteśmy przecież za młodzi na tak poważny krok. Tatuś był usatysfakcjonowany. Popytał jeszcze delikatnie o stan rodzinnych finansów. Na tym polu też się nie zawiódł, bo puściłam wodze fantazji, przedstawiając swoją rodzinę jako nadzianych, do granic obrzydliwości ludzi. W końcu wrócił mój ,, przyszły" mąż i zostałam zwolniona ze spowiedzi. Wyszliśmy na długi, romantyczny spacer, na którym objechałam Jacka jak święty Michał diabła, za nieobecność w domu, a on nieszczęsny biedaczek przyznał się, że tato mu tak kazali. Resztę dnia spędziliśmy już miło, a późnym wieczorem wsiadłam w ostatni autobus i wróciłam do domu. Jesień szybko zamieniła się w zimę. Czas dzieliłam między szkołę, spotkania z przyjaciółmi i dosyć intensywną korespondencję z Jackiem. Pod koniec stycznia przyszedł list, który zadecydował o moim zerwaniu z nim. - Kochany kwiatuszku, mam w domu ciężką sytuację, bo rodzina śmieje się ze mnie, że chciałem się żenić. Nie mówią na mnie inaczej jak żonkoś. W związku z tym mam propozycję. Nie piszmy do siebie więcej i nie utrzymujmy żadnych kontaktów, aż do lata. Jeśli okaże się, że nasza miłość wytrzymała tę próbę czasu, to znowu będziemy razem. - czytałam z coraz bardziej rosnącym zdziwieniem. - A to drań, maminsynek jeden, zachciało mu się robić próby!! - wrzeszczałam na głos chodząc po pokoju jak tygrys w klatce. - Już ja ci napiszę , aż ci pójdzie w pięty.- postanowiłam w końcu. Zabrałam się do odpisywania na ten jakże miły liścik. Moje uczucie do Jacka nie było na tyle głębokie, żebym mocno przeżywała to co napisał, ale ucierpiała na tym moja kobieca duma. - Jacusiu, nasza miłość już została wystawiona na próbę i nie wytrzymała jej. Nie potrafiłeś wytrzymać docinków rodziny. Wolałeś zrezygnować z czegoś co było dla ciebie istotne. W związku z tym uważam ,że nasze chodzenie dobiegło końca i życzę ci, aby twoja następna dziewczyna nie wzbudzała w twoim domu tylu niezdrowych emocji co ja. - wyskrobałam i schowałam list do koperty. Jeszcze tego samego dnia list wysłałam i poczułam się wolna. Pomyślałam nawet o Michale, ale jakoś tak bez żalu. Ucieszyło mnie to, bo znaczyło tylko jedno. Odkochałam się!!. Trochę jednak było mi smutno, bo polubiłam ten stan zakochania. Rozdział XXXIV Czułam się coraz bardziej samotna. Nawet na dyskoteki nie miałam z kim chodzić, bo koleżanki prowadzały się ze swoimi chłopakami i co jakiś czas któraś opuszczała stan panieński, rzucając się w ramiona męża. Siedziałyśmy kiedyś z Mańką w kawiarni, popijałyśmy leniwie kawę, obserwowałyśmy bez entuzjazmu miejscowych chłopaków i wysuwałyśmy filozoficzne wnioski. - Wiesz, nie ma na kim oka zawiesić - stwierdziła Mańka. - Same jakieś takie ochlapusy - dodałam. - Ja chyba nie wyjdę za mąż, bo nie ma za kogo - westchnęła moja koleżanka z żalem. - Ja jeśli wyjdę, to na pewno nie będzie to chłopak z tego miasta - stwierdziłam stanowczo. - No, chyba masz rację - z ulgą przyznała Mańka. - No to w takim razie staropanieństwo nam nie grozi - roześmiałam się. - Żeby poznać jakiegoś fajnego chłopaka, ale nie stąd, musimy udać się do innego miasta, albo czekać na wakacje.- rozumowała logicznie Mańka. Mnie nie trzeba było długo namawiać. - Wybierzemy się w sobotę, na dyskotekę do najbliższej miejscowości - zaplanowałam. - Zgoda, trochę się rozerwiemy - zapałała entuzjazmem przyjaciółka. Do soboty były już tylko dwa dni, które spędziłyśmy pracowicie, poprawiając swoją urodę i kompletując niezbędną garderobę. Oczywiście skompletowanie wyżej wymienionej nie obyło się bez pomocy koleżanek. W sobotę późnym popołudniem pojawiłyśmy się przed budynkiem dyskoteki. Kupiłyśmy bilety i weszłyśmy na salę. Zdecydowałyśmy się na zabawę do białego rana, bo i tak wcześniej nie miałyśmy powrotnego pociągu. ,,Dyskoteka" składała się z czterech grajków, którzy rozłożyli swój sprzęt na małym podwyższeniu. Po drugiej stronie sali był bufet obficie zaopatrzony w .....piwo. - No cóż, może się rozkręci - zastanawiała się głośno Mańka. Z braku innych napoi kupiłyśmy sobie piwo i popijając w kąciku obserwowałyśmy rozwój wypadków. Orkiestra zaczęła grać i towarzystwo ruszyło szturmem na parkiet. My, jako nowe twarze, natychmiast zostałyśmy zauważone. Tancerzy miałyśmy bez liku, tylko, że byli jacyś tacy niewyględni. Niestety im dłużej trwała impreza tym bardziej napici byli nasi adoratorzy. Zaczęłyśmy odmawiać tańca, co z kolei było bardzo źle widziane. Atmosfera robiła się coraz bardziej gęsta. Na szczęście dwóch bijących się podpitych oprychów odwróciło od nas uwagę naszych wątpliwych amantów i przy wtórze melodii z ,,Bonanzy" opuściłyśmy lokal. - Co teraz zrobimy? - zatroskała się Mańka. Była godzina dwudziesta trzecia, ostatni nasz pociąg już odjechał. Następny dopiero o szóstej rano, a my czterdzieści kilometrów od domu. - Pójdziemy na autostop - zawołałam zadowolona ze swojego pomysłu. - W nocy? - zdziwiła się Mańka. - A bo to pierwszy raz? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie. Mańka wzruszyła ramionami. - To chodźmy - powiedziała. Stanęłyśmy na trasie wypatrując jakiegokolwiek samochodu. - Zobacz, nic nie jedzie - stwierdziła ponuro koleżanka. - Przyjedzie, zobaczysz, przecież wielu kierowców wybiera się w trasę na noc. - odpowiedziałam z nadzieją w głosie. Minęła godzina, a my zaczęłyśmy już dobrze marznąć. Nareszcie u wylotu drogi pojawił się wymarzony pojazd. - O matko, chyba zwalnia! - krzyczała podekscytowana Mańka machając jak pajac rękami. - Możemy się zabrać? - zapytałam, gdy samochód zatrzymał się przed nami. - Siadajcie, ale ja tylko dwadzieścia kilometrów. - odpowiedział kierowca. Nie trzeba było powtarzać dwa razy. Za chwilę siedziałyśmy już w ciepłym wnętrzu szoferki. - To gdzie tak po nocy panienki się wybierają? - zapytał podejrzliwie. - Wracamy z dyskoteki, a pociąg miałybyśmy dopiero rano. - odpowiedziała zgodnie z prawdą Mańka. - Ja niestety zaraz skręcam i musicie wysiąść - powiedział kierowca. - A nie podrzuciłby pan nas do domu? - zapytałam z nadzieją w głosie. - Tak, to przecież już niedaleko, prosimy! - zawtórowała mi przyjaciółka. - Nie mogę, jest już późno, a ja rano jadę w trasę - wytłumaczył się. Trudno, musiałyśmy wysiąść. Znowu stałyśmy na szosie, opatulone po uszy, jak chochoły. Po piętnastu minutach Mańka pękła. - Już kurde mam dosyć! - wrzeszczała. - Zmarzłam jak durna foka! - A myślisz, że mnie to ciepło? - zapytałam zaczepnie. - Może byśmy tak szły zamiast stać? - zaproponowałam ugodowo. - No, może to jest najmądrzejszy pomysł - stwierdziła Mańka. Ruszyłyśmy poboczem drogi, w trochę lepszych humorach. Stawiałyśmy duże kroki, aby się rozgrzać i efekty były wyczuwalne po kilku minutach. Cały czas oglądałyśmy się, czy przypadkiem nie jedzie jakiś samochód, niestety droga była pusta. - Robi się całkiem ciemno, patrz księżyc się chowa - zauważyła Mańka. - Będziemy się trzymać białej linii - powiedziałam. Szłyśmy więc dalej w całkowitych ciemnościach. Od czasu do czasu księżyc wyglądał zza chmur i wydawało mi się, że spogląda na nas ironicznie. - Czuję się jak idiotka - powiedziała Mańka, chyba czując na sobie spojrzenie księżyca. - Ale znalazłyśmy amantów - zakpiłam. - Celina była tam kilkakrotnie i mówiła, że dyskoteki są super - przypomniała mi koleżanka. - Widocznie ona ma inne potrzeby - westchnęłam. Droga była nadal pusta, a my miałyśmy już sporo kilometrów w nogach. Odechciało nam się gadać. Marzyłyśmy tylko o ciepłym łóżku i spaniu. W końcu zobaczyłyśmy światła miasta. - Jezuniu, jak mnie bolą nogi - jęknęłam. Spojrzałam na zegarek. - Za pół godziny przyjedzie nasz pociąg. - Mogłyśmy przesiedzieć na dworcu - żałowała Mańka. - Trudno, za to jesteśmy już w domu - usiłowałam znaleźć dobre strony naszej pieszej wycieczki. Mańka popatrzyła na mnie z ukosa. - My zawsze potrafimy wszystko zagmatwać. - Widać tak nam pisano - stwierdziłam z zadowoleniem zwalając wszystko na przeznaczenie. Rozdział XXXV Celina wychodzi za mąż! Ta wiadomość rozeszła się wśród znajomych lotem błyskawicy. Tylko nieliczni wiedzieli, że jest w ciąży. Marek, jej wybranek, oświadczył się bardzo romantycznie, wręczając pierścionek zaręczynowy. Już teraz skończyły się dla niej dyskoteki. Szykowała wyprawę ślubną, a my, jej koleżanki szykowałyśmy się na wesele. W między czasie postanowiłam wyskoczyć do cioci do Goleniowa, wszak tam też miałam mnóstwo koleżanek i kolegów. Po przywitaniu się z rodziną, natychmiast rzuciłam się nadrabiać goleniowskie zaległości towarzyskie. Przyjaciółki zapełniły mi czas tak, żebym przypadkiem się nie nudziła, więc nie miałam czasu na goszczenie u cioci Jagódki i wujcia Zenka. W dniu powrotu oczywiście spóźniłam się na pociąg, co zostało źle odebrane przez rodzinę, bo groziło to spóźnieniem się na wesele Celiny. - Jak można być tak nieodpowiedzialnym - dziwiła się ciocia. - Ciociu, to koledzy nie chcieli mnie puścić - tłumaczyłam się. - Akurat - odpowiedziała mi na to Jagoda. W końcu wyjechałam jakimś kombinowanym pociągiem z tysiącem przesiadek , by w ostatniej chwili zdążyć na ślub. Panna młoda nie miała nawet czasu zapytać mnie gdzie się szlajałam, tylko spojrzała na mnie pytająco i czułam wymówkę w jej spojrzeniu. Na weselu bawiłam się do białego rana. Tańce były u pani Trudy, więc miejsca nie brakowało. Na drugi dzień poprawiny i później już normalne życie, to znaczy Celina powoli wczuwała się w rolę matki, a my z Mańką dalej wiodłyśmy rolę beztroskich dziewcząt. Nasza koleżanka Ala wyjechała na studia i mieszkała w akademiku, więc odwiedzałyśmy ją często z okazji różnych studenckich imprez i bawiłyśmy się wesoło. Rozdział XXXVI Przyszła wiosna , zrobiło się cieplej i mama zapędziła mnie do świątecznych porządków. Nie powiem, żebym robiła to z ochotą, ale i tak nie miałam nic do roboty, bo wszystkie koleżanki zajęte były tym samym. Najgorsze było ranne wstawanie, a mama budząc mnie, od razu wyliczała co mam tego dnia zrobić. Zwlokłam się z łóżka zaspana i zła jak osa poczłapałam do łazienki. - Napijesz się ze mną kawy? - zapytała mama przez drzwi łazienki. - No - odpowiedziałam nakładając na szczoteczkę pastę do zębów. Spod półprzymkniętych powiek usiłowałam spojrzeć w lustro, ale trudno mi było, więc dałam za wygraną i zaczęłam szorować zęby. W momencie kiedy pasta rozeszła mi się po ustach, poczułam obrzydliwy, gorzki smak. - O Jeżu, a czo to? - wrzeszczałam sepleniąc i szybko płukając usta. Wypadłam z łazienki trzymając w ręku tubkę . - Co się stało? - mama spojrzała na mnie zdziwiona. - Co to za nowy specyfik do zębów? - zapytałam. Mama popatrzyła na tubkę i zaczęła zanosić się ze śmiechu. - Tym umyłaś zęby? - zdziwiła się. - A czym? - spojrzałam na nią oburzona. - I czego tak rżysz? - dodałam. - No... bo, bo - jąkała się ze śmiechu mama. - Daj, sama przeczytam - usiłowałam wyrwać jej tubkę. - Poczekaj, już ci mówię - mama ocierała łzy, a po chwili dodała: - To przecież jest ojca maść na hemoroidy. - No, to pięknie - warknęłam. - To po cholerę trzyma ją w łazience? - dodałam ze złością. - Bo tam jej używa - odpowiedziała mama i po chwili podsunęła mi filiżankę parującej kawy. - Masz, to cię uspokoi. - Tak, tylko będziecie nabijać się ze mnie przez rok - stwierdziłam złowróżbnie. Rozdział XXXVII Święta wielkanocne . Przyjechała moja siostra i przywiozła nam nowinę. Wychodzi za mąż. Ona i jej narzeczony ustalili datę na dziesiątego września. Hura! Pobawię się na weselu. - ucieszyłam się.Święta, to śniadanie z rodziną, a potem kombinowanie co by tu robić, aby całkiem nie umrzeć z nudów. W pierwszy dzień kawiarnie pozamykane i siłą rzeczy trzeba było siedzieć w domu. Tym razem zaraz po śniadaniu zadzwoniła Mańka i wybrałyśmy się na wycieczkę rowerową. Słońce grzało wystarczająco mocno, aby chcieć posiedzieć na łonie natury. Siedziałyśmy więc marząc o wakacjach, kąpieli w jeziorze i wielkiej miłości. Ewa wychodzi za mąż, będzie weselicho. - pochwaliłam się. Trochę się wytańczę. - dodałam. Z kim? Z kijem od szczotki? - zakpiła Mańka. Oj, coś się chyba do września znajdzie. - odpowiedziałam pełna optymizmu. Wesele weselem, a co zrobimy z jurzejszym dniem? - zapytała. Może wyskoczymy na jakieś piwko? - zaproponowałam. Stoi, to co , po śniadaniu? Tak , jak tylko wstaniemy od stołu zaraz do ciebie zadzwonię. Tak więc wróciłyśmy do domu mając nadzieję na ciekawie spędzony następny dzień. Niestety od rana nic się nam nie udawało. Najpierw my mieliśmy gości i rodzice uważali, że powinnam chociaż trochę posiedzieć z nimi, a potem do Mańki zjechała niezapowiedziana rodzina ,więc Mańka wpadła do mnie dopiero po południu. Napijesz się kawy? - zapytałam gościnnie. Dobra, to zrób po filiżance, a potem pójdziemy na piwko. - zgodziła się przyjaciółka. Poszłam do kuchni, lecz po chwili wróciłam z gradową miną. Kawa wyszła, chlali wszyscy i się skończyła.- wyjaśniłam. To nic, chodź na to piwo - powiedziała ugodowo Mańka. W kawiarni, do której zawsze chodziłyśmy był tłok nie do opisania. Stanęłyśmy spokojnie z boku wypatrując jak sępy zwalniającego się stolika. Co jest? - zdziwiła się Mańka, nie ma nikogo znajomego? Nie ma, ale tam ludzie wychodzą - odpowiedziałam szybko i poszybowałam w stronę wolnego miejsca. Nasza cierpliwość została nagrodzona. Usiadłyśmy z ulgą, bo zaczynały boleć nas nogi. Co wam podać?- przy stoliku pojawiła się kelnerka. Piwko - z lubością powiedziała Mańka. Raczej dwa - sprostowałam. Nie ma już piwa, wszyscy chlają dziś jak najęci - powiedziała kelnerka ponurym głosem. To poproszę dwie kawy - poprosiłam. Kiedy naburmuszona kelnerka odpłynęła na zaplecze, Mańka westchnęła: Chyba piwo nam dzisiaj nie pisane. Nie tylko ja zaczynam wierzyć w przeznaczenie. - westchnęłam, kiwając głową ze zrozumieniem. Po chwili piłyśmy już napój który tylko z nazwy przypominał kawę. Rozglądałyśmy się smętnie wokół, szukając na siłę kogoś znajomego. - Trzeba coś zorganizować, bo umrę z nudów. - jęknęła Mańka. - We dwie? - zdziwiłam się. - No to poszukajmy kogoś z naszego towarzystwa - zaproponowała rezolutnie koleżanka. - Idź i szukaj, mądralo. - zakpiłam. - Popatrz, przyszedł Janusz - szturchnęłam Mańkę pod bok. - O jejku, a co on tu robi? - zdziwiła się. - Przecież był w wojsku. - Jeśli był to już wyszedł i właśnie idzie w naszą stronę.-odrzekłam. Zza Janusza wyłonił się jeszcze jakiś chłopak. - A tego znasz? - zapytała Mańka. Nie zdążyłam jednak odpowiedzieć, bo już zatrzymali się obok nas. - Cześć, macie wolne miejsca? - zapytał Janusz. - Jasne, siadajcie. - powiedziała Mańka odsuwając fotel od stolika. Gdy już usadowili się na miejscach Janusz dokonał prezentacji. - To jest Krzysztof. - powiedział. Podałyśmy mu rękę i swoje imiona. Poza tym przyjrzałam się obcemu z ciekawością. - Niczego sobie - pomyślałam, tylko po cholerę te wąsy? Rozmowa rozwijała się , a ja zerkałam od czasu do czasu na Krzysztofa i oceniałam go w myślach. - Włosy ciemno blond, no i oczy....., ale jakie! Duże, brązowe i z rzęsami, których mogła mu pozazdrościć każda dziewczyna. - Pociągający - podsumowałam go wreszcie i wróciłam do toczącej się rozmowy. Janusz właśnie prawił o wyjściu na jakąś imprezę. - Do kogo niby mamy iść? - zapytałam. - No przecież mówię, że do Jarka, tłumaczę, że dostał mieszkanie i urządza parapetówę. - zniecierpliwił się Janusz. Mańka popatrzyła na mnie pytająco. - Dobra, tylko dopijemy kawę. - odpowiedziałam wiedząc, że moja przyjaciółka ma ochotę iść. Po chwili szliśmy ulicą w stronę nowego osiedla. Mańka i ja przodem, a Janusz i Krzysztof z tyłu. Po cichu, tak, żeby nie było słychać, wymieniałyśmy opinie o nowym facecie. Mańce też podobał się Krzysztof . Nagle z tyłu dał się słyszeć głos naszego nowego znajomego. Nadstawiłyśmy uszu. - Skąd wynalazłeś taka małolatę? - zapytał szeptem Janusza. - Coś ty, Nina? Ona ma dwadzieścia lat! - oburzył się Janusz. Czułam na sobie ich spojrzenia i gotowało się we mnie. - Słyszałaś, jak zagląda mi w metrykę? - szepnęłam ze złością. Mańka kiwnęła potakująco głową. Nie powiedziałam jednak co myślę o liczeniu mi lat, bo w tym momencie wchodziliśmy już do mieszkania Jarka. Mieszkanko, owszem przytulne, tylko widać, że gospodarz dopiero się urządza, bo oprócz wersalki stało tylko jedno krzesło i mały stolik. - Rozgośćcie się - zaproponował Jarek wpuszczając nas do środka. Usiadłyśmy z Mańką na wersalce, koło nas Janusz, a obok niego jeszcze Jarek ze swoją dziewczyną. Krzysztof zajął wolne krzesło. Siedzieliśmy więc ściśnięci jak śledzie w beczce. Nasz gospodarz poczuł się prawdziwym gospodarzem i po chwili na stole pojawiły się dwa kieliszki i pół litra wódki. - Przepraszam, ale nie mam więcej kieliszków. - powiedział uśmiechając się bezradnie. - Nic nie szkodzi, będziemy pić po dwoje - wybrnął z sytuacji Krzysztof i nalał wódki do kieliszków podsuwając je Jarkowi i jego dziewczynie. Następne kolejki poszły już jak z płatka. Mańka piła z Januszem, a ja z Krzysztofem. Atmosfera była wesoła, wszyscy opowiadali jakieś dowcipy i co chwila wybuchaliśmy śmiechem. Niestety w pewnym momencie rozległ się dzwonek do drzwi, a kiedy Jarek poszedł otworzyć naszym oczom ukazały się dwie nadobne, podpite dziewice. Gospodarz wpuścił je, ale widać, że zrzedła mu mina. - To są moje kuzynki - przedstawił je od niechcenia. Korzystając z chwili zamieszania spowodowanego najściem kochanych kuzynek wyszłam do toalety. Wracając, natknęłam się na Janusza czekającego na mnie w przedpokoju. - Poczekaj, chcę ci coś powiedzieć - szepnął. - Co się stało? - spytałam również szeptem. - Widzisz, trzeba się pozbyć tych dziewczyn, bo nawet nie ma na czym siedzieć, a poza tym nie były zaproszone. - wytłumaczył mi. - Jak to zrobić - zapytałam. - Po prostu, gdy wejdziesz, usiądź na kolanach Krzysztofa. Spojrzał na moja zdziwioną minę i szybko dodał: - I tak nie ma gdzie siedzieć. No dobra, nie jestem dzika. - odrzekłam. Wróciłam do toalety i poprawiłam włosy. W pokoju zastałam sytuację jednoznaczną. Na kolanach Jarka siedziała jego dziewczyna, Mańka przytulona do Janusza tylko puściła mi oko, dwie intruzki zajęły resztę miejsca na wersalce, a Krzysztof tak jak przedtem zajmował jedyne krzesło. Stanęłam bezradnie, bo mimo próśb Janusza głupio mi było tak od razu usiąść Krzysztofowi na kolanach. - Chodź tu - powiedział Krzysztof, wyciągając do mnie rękę. - No to ułatwił mi zadanie - pomyślałam podchodząc. Usiadłam cała sztywna na tych nieszczęsnych kolanach, ale mój amant nie pozwolił mi na bezczynne siedzenie. Zaczęliśmy się całować. Rozejrzałam się kątem oka. Wszyscy, oprócz dwóch samotnych dziewczyn całowali się zawzięcie. - Ja już bym dawno wyszła po takiej scence - szepnęłam do Krzysztofa. Nie odpowiedział niestety, zamykając mi usta pocałunkiem. - Niech tam, całuje się bosko. - pomyślałam i już nie miałam ochoty na żadne dyskusje. Niestety tym razem on przerwał nam tę słodką ciszę. - Chodź do drugiego pokoju, tam jest łóżko. - szepnął czule całując mnie w ucho. W mojej głowie zapłonęła ostrzegawcza lampka. - O nie mój panie - pomyślałam. Głośno jednak odpowiedziałam: - Muszę już iść do domu. Wstałam z kolan Krzysztofa, sięgnęłam po torebkę i ruszyłam do wyjścia. Zerknęłam na Mańkę, licząc po cichu, że wyjdzie ze mną, ale moja koleżanka właśnie zmierzała z Januszem do drugiego pokoju. - Odprowadzę cię - zerwał się Krzysztof. - Fajnie to chodźmy - powiedziałam ucieszona tym, że nie będę musiała drałować sama po ciemku. Po drodze rozmawialiśmy ze sobą jak para starych znajomych. Dowiedziałam się, że właśnie przeprowadził się z mamą z Legnicy. Niestety jutro wyjeżdża i wróci na stałe dopiero za miesiąc. Przechodziliśmy właśnie obok nowego neonu. Przyjrzałam się temu cudowi techniki odwracając głowę w kierunku Krzysztofa. - Chcesz, żebym cię pocałował? - zapytał, zaglądając mi w oczy. - Ależ skąd ci to przyszło do głowy? - zdziwiłam się, ciesząc się jednocześnie, że po ciemku nie widać moich rumieńców. - No przecież prowokująco odwróciłaś głowę. - roześmiał się . - Zarozumiały gnojek - pomyślałam, ale nie odepchnęłam go, gdy zaczął mnie znowu całować. Przed moim domem spędziliśmy jeszcze godzinę rozmawiając, a kiedy zebrałam się już do wyjścia Krzysztof zapytał; - Dasz mi swój adres? - A lubisz pisać listy? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie. No... nie, ale się postaram - roześmiał się. ROZDZIAŁ XXXVIII Krzysztof wyjechał, a ja najpierw opowiedziałam o nim mamie, a potem koleżankom. To, że mi się podobał nie stanowiło żadnej przeszkody w bieganiu po dyskotekach i bawieniu się tak jak dawniej, tylko częściej zaglądałam do skrzynki na listy. Na placu boju zostałyśmy jedynie my z Mańką. Celina kupowała ubranka dla dzidziusia, Jolka szykowała się do szkoły cyrkowej, a Wanda, stara mężatka, chodziła w ciąży z drugim dzieckiem. Ten twój Krzysztof chociaż napisał ? - pytała codziennie Mańka. Jeszcze nie - odpowiadałam coraz bardziej zawiedziona. No to nie napisze - pocieszała mnie kochana koleżanka. Starałam się więc pomijać temat Krzysztofa milczeniem. Nie liczyłam co prawda na list, ale po cichu miałam nadzieję, że w końcu napisze. Zróbmy coś ciekawego, bo się zanudzę - marudziłam byle nie rozmawiać o nim. Autostop? Do Gdańska? - zaproponowała Mańka po namyśle. Po ciuchy! - zawołałam entuzjastycznie. Po ciuchy?, a skąd forsa? - ponuro zapytała Mańka. Nie martw się coś się tam od starych wyciągnie - pocieszyłam ją. Za podróż przecież nie płacisz. Umówiłyśmy się na drugi dzień rano. Jakimś cudem udało się nam wyciągnąć od starych trochę kasy, bo przecież na bilet też potrzebowałyśmy. Nikt nie wtajemniczał ich, że jedziemy autostopem, bo i po co? Podróż minęła nam wyjątkowo szybko i już o godzinie dziesiątej byłyśmy na miejscu. Trochę przygazował - komentowała Mańka naszą podróż, gdy już wysiadłyśmy. Mamy za to cały, długi dzień dla siebie - pocieszałam. Wozik był super, takim mogłabym jeździć zawsze - ekscytowała się moja koleżanka. Usiadłyśmy na ławeczce, aby omówić plan działania. Najpierw sklepy, czy jakaś kawka? - zapytałam. Kawka i jeszcze na dodatek pączuś - zadysponowała. No tak, później mogłybyśmy nie mieć pieniędzy nawet na wodę mineralną. - stwierdziłam po przemyśleniu. Pospacerowałyśmy chwilę podziwiając gdańską starówkę, a przy okazji rozglądając się za jakąś przytulną kawiarenką. Trafiłyśmy w końcu na kawiarnię. Wspaniale wyglądające pączki i ciastka utwierdziły mnie w przekonaniu, że to tu zakotwiczymy. - uroczyście stwierdziła Mańka, a pani zza lady uśmiechnęła się do nas miło. Nie licz na darmowe ciastko, lizusie - szepnęłam jej do ucha. Kawa była gorąca i mocna, a pączki naprawdę świeże, co u nas po prostu się nie zdarzało. Niestety mimo uprzejmości z naszej strony nic darmowego się nam nie trafiło. Szkoda. Ruszyłyśmy w miasto. Żeby znaleźć jakiś atrakcyjny ciuch trzeba było się nieźle nachodzić. Mimo szczerych chęci nie kupiłyśmy szałowych kreacji, a tylko takie sobie bluzeczki. Zniechęcone usiadłyśmy na skwerku. Wracałabym już, bo mnie bolą nogi. - wystękała Mańka. Mamy jeszcze dużo czasu, wiesz przecież jak szybko przyjechałyśmy do Gdańska. - odpowiedziałam. To wracajmy drogą okrężną! - wpadła na genialny pomysł . No to którędy? - zapytałam. Przez Malbork - zaproponowała. Ruszyłyśmy na trasę i już po chwili siedziałyśmy w wygodnej szoferce. Samochód dowiózł nas do Malborka, a stamtąd postanowiłyśmy kierować się na Iławę. Nie przewidziałyśmy tylko jednej rzeczy. Droga ta nie była główna, więc i ruch na niej mniejszy. Byłyśmy już spory kawałek za miastem. Powrót nie miał sensu, ale tkwiłyśmy przy drodze jak strachy na wróble, trochę złe na siebie, ze dałyśmy się tak wmanewrować. Czas mijał nieubłaganie, a my tak na dobrą sprawę nie wiedziałyśmy nawet w jakim jesteśmy województwie. Nie uśmiechała się nam perspektywa nocowania gdzieś w kopie siana. Zaczęłyśmy być głodne i coraz bardziej złe. Zawsze nam się udawało i prędzej czy później przejeżdżający samochód się zatrzymał. Tak też było i tym razem. Miły pan kierowca jechał do jakiejś wsi za Iławę, a to już było coś. Następne dwie godziny sterczałyśmy za tą wsią czekając na boskie zmiłowanie. Nadeszło!! Do domu dowlokłyśmy się bardzo późnym wieczorem. Tam zdenerwowani rodzice zrobili mi porządną awanturę, którą ich grzeczna, acz bardzo zmęczona córka skwitowała jednym zdaniem: Przecież nie umawialismy się na konkretną godzinę. Nazajutrz rano mama zajrzała do mojego pokoju wymachując białą kopetrą. Wstawaj, to dostaniesz list. Chyba od tego Krzysztofa, o którym mi opowiadałaś. - powiedziała, ściągając ze mnie kołdrę. List? - zainteresowałam się, ale przypomniały mi się sztuczki kochanej mamusi i dodałam: Pewnie to znowu jakiś rachunek za prąd. Nie musisz tego czytać, ja przeczytam go za ciebie. - mówiąc to mama udała, że rozrywa kopertę. Co prawda znałam już te jej numery, ale zawsze mógłby być ten pierwszy raz, kiedy rzeczywiście przeczyta moją korespondencję. Wyskoczyłam więc z łóżka i chwyciłam kopertę. Przeczytałam swoje imię. Do mnie! Od Krzysztofa! - zawołałam radośnie. To już się zdążyłaś zakochać? - mama powątpiewająco pokiwała głową. Zakochać? Nie, ale cieszę się z listu, to chyba normalne, nie? - odpowiedziałam. To tak ze wszystkich listów się cieszysz, czy tylko od płci przeciwnej? - zapytała. Ze wszystkich! - zaakcentowałam dobitnie. No, no, ale z ciebie kochliwa istota - westchnęła mama wychodzac do kuchni. Rozerwałam kopertę i zaczęłam czytać list. Był zwięzły. Opowiadał o przygotowaniach Krzysztofa do przeprowadzki i o niczym szczególnym. O miłości i o tęsknocie ani słowa. Co prawda nie spodziewałam się tego, ale miło było by coś takiego przeczytać. Jednak bardzo się z tego listu cieszyłam, bo i chłopak mi się podobał. Oczywiście odpisałam natychmiast. Nie omieszkałam też telefonicznie poinformować Mańki. Napisał. - powiedziałam jedno słowo, gdy odebrała telefon. Od tej pory zaczęła się burzliwa korespondencja między mną , a Krzysztofem. Burzliwa, to znaczy częsta, bo o żadnych wzniosłych słowach nie było mowy. Z niecierpliwością czekałam na jego przyjazd.W międzyczasie maj zazielenił drzewa, zrobiło się bardzo ciepło, a ptaki uwijały się jak w ukropie, karmiąc swoje pisklęta. Pora w sam raz na miłość - myślałam wystawiając twarz do słońca. Rozdział XXXIX Moja koleżanka Alka, zaprosiła mnie na studenckie Juwenalia. Odbywały się one w pobliskim mieście wojewódzkim, a nocleg Ala zapewniała w swoim akademiku. Oczywiście pojechałam tam , bo szykowała się świetna zabawa. Jak zwykle wybrała się ze mną Mańka. Nie mogłam co prawda bawić się tam przez wszystkie dni, bo obiecałam Jolce, że pójdę z nią do cyrku. Szykowała sie przecież do szkoły cyrkowej i musiała koniecznie pójść, aby popatrzeć na akrobatów. Na razie jednak siedziałam w akademiku i szykowałam sie na bóstwo. Wieczorem zapowiadała się szałowa dyskoteka w jednym ze studenckich klubów. Zanim to nastąpiło poznałam kilka fajnych osób, z którymi po południu urwałam się na piwo. Dyskoteka była świetna i to nie jedna, a kilka. Wszystkie kluby studenckie organizowały ubaw, więc trzeba było zaliczyć to co się da. Do białego rana dało się chyba wszystko, ale na sen właściwie zabrakło już czasu. Wyjeżdżałam rano autostopem do domu, będąc na pół przytomna. Na trasie nie czekałam długo. Zatrzymał się samochód osobowy, więc usiadłam na tylnym siedzeniu podałam nazwę miasta i natychmiast zasnęłam. Niestety i tym razem nie obyło się bez przygód, bo arcydowcipny pan kierowca zrobił mi kawał i obudził mnie dopiero w następnej wsi za miasteczkiem. Nie chciałem pani budzić, tak słodko pani spała. - powiedział śmiejąc się bezczelnie. Posłałam mu nienawistne spojrzenie i wysiadłam trzaskając drzwiami. Ze złości nie powiedzialam nawet dziękuję. W domu byłam koło południa. Od progu oznajmiłam rodzicom, że nie ma mnie dla nikogo i wskoczyłam do łóżka. Nie pospałam długo, bo tata obudził mnie na obiad. W niedzielę gotował i lubił mieć wszystkich przy stole. Wszystkich obecnych, bo Ewa nadal studiowała we Wrocławiu. Przy drugim daniu mama powiedziała: Dzwonił Krzysztof. Jak to dzwonił, z Legnicy? - zdziwiłam się aż mi widelec wypadł z ręki. Nie, już przyjechał. - odpowiedziała spokojnie krojąc kotleta. I ty mi to dopiero teraz mówisz? - popatrzyłam na mamę z wyrzutem. Przecież spałaś. - odpowiedziała popijając kompot. No to trzeba było mnie po prostu obudzić. - wyjaśniłam coraz bardziej zła za ich ignorancję. Cha, cha cha, obudzić! - ojciec z uciechy aż się popłakał. Przecież ciebie nawet armaty nie obudzą. - dodał po chwili. Na obiad jednak wstałam. - odparłam. Bo już się wyspałaś i byłaś głodna. - stwierdziła mama. No to ja wychodzę. - powiedziałam wstając od stołu. Będziesz go szukać? - tatę najwyraźniej bawiła ta sytuacja, bo podsmiewywał się cały czas. Nie muszę. - odpowiedziałam z godnością. Pierwsze kroki skierowałam do Jolki, która już szykowała się do cyrku. Nina, po przedstawieniu jesteśmy zaproszone do cyrkowego wozu . - wołała gdy tylko weszłam. O`k. - powiedziałam bez entuzjazmu. Co, nie cieszysz się? - popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. Krzysztof przyjechał - odpowiedziałam. Chyba nie powiesz mi, że nie idziesz? - Jolka popatrzyła na mnie z nieukrywaną złością. Idę, idę - powiedziałam, choć w myślach już widziałam się na romantycznym spacerze. Przed pójściem do cyrku zajrzałyśmy do kawiarni, gdzie miałam nadzieję znaleźć Krzysztofa. Niestety nie było go. Trudno, idę do tego cholernego cyrku - pomyślałam. Po występie Jolka opowiadała z entuzjazmem o swoich wrażeniach. Widziałaś tych woltyżerów? Cudowny pokaz! Ja chyba też się zdecyduję na woltyżerkę. Albo akrobaci. Tam na trapezie wysoko to na pewno jest niebezpiecznie. Może to będę robiła w cyrku? Która godzina? - przerwałam jej wywód brutalnie. No, co ty, nie słuchasz mnie? - zapytała. Słucham, ale jest jeszcze sporo czasu przed wizytą u tych cyrkowców, to może zajrzałybyśmy do kawiarni? - zaproponowałam niepewnie. Jolka zgodziła się, lecz niechętnie. Liczyła się z możliwością puszczenia w tak zwaną trąbę, gdybym ewentualnie spotkała się z Krzysztofem. Cóż, nasza przyjaźń została nastawiona na próbę. W kawiarni pierwszą osobą , którą zobaczyłam był Krzysztof. Siedział przy stoliku z Januszem. Serce podskoczyło mi do gardła. Jeżeli uda, że mnie nie zna? - spojrzałam na Jolkę z obawą. Coś ty, już na ciebie patrzy - powiedziała szturchając mnie w bok. Krzysztof podniósł się od stolika i zmierzał w naszym kierunku. Pamiętaj, idziesz ze mną - syknęła koleżanka. Kiwnęłam tylko głową, bo właśnie stanął przede mną mój uroczy chłopak. - Poznajcie się, to jest Jolka. - przedstawiłam ich sobie i spojrzałam na Krzysztofa. O boże, ale oczy. - pomyślałam, przełykając ślinę. Cześć, usiądziecie z nami? - zapytał. Chętnie. - odpowiedziałam. Tylko na chwilę, bo zaraz wychodzimy. - powiedziała Jolka mrożąc mnie wzrokiem. Wychodzicie? - w głosie Krzysztofa słychać było rozczarowanie. Nagle wpadłam na diabelski pomysł. Moja koleżanka została zaproszona do cyrkowego wozu. Idę z nią, żeby dotrzymać jej towarzystwa,a może i ty poszedłbyś z nami? - zaproponowałam nie patrząc na Jolkę. Na długo tam idziecie? - zapytał. Nie, na trochę. - powiedziałam szybko. Kątem oka zobaczyłam jak Jolka zielenieje ze złości. Udałam jednak, że tego nie zauważam. Dobrze, pójdę z wami. - powiedział Krzysztof po krótkim namyśle. Tym razem opuszczonym kumplem poczuł się Janusz, ale wóz cyrkowy nie jest przecież z gumy. Przed wejściem na plac cyrkowy czekał na nas znajomy Jolki - akrobata. No, już myślałem, że nie przyjdziecie - powiedział wpuszczając nas do środka. Za bardzo mnie to wszystko ciekawi, żebym miała nie przyjść. - odpowiedziała Jolka pakując się do wozu. Tam siedziało już sporo osób z branży cyrkowej. Kiedy ona zdążyła ich wszystkich poznać? - zdziwiłam się w duchu. Rozsiedliśmy się wygodnie, a nasza przyszła cyrkówka zabrała się do wypytywania o egzaminy, szkołę, pracę i tym podobne bzdury, które mnie wogóle nie interesowały. Owszem, rozgladałam się z ciekawością po wozie , bo była to dla mnie w pewnym sensie egzotyka. Od czasu do czasu wtrącałam się do rozmowy chcąc w oczach Krzysztofa wyglądać na inteligentną osobę. Chyba jednak nie za bardzo mi to wychodziło, bo po postawieniu,, inteligentnego" pytania jakoś tak wybuchali śmiechem, a moim zdaniem nie mówiłam nic śmiesznego. Zauważyłam, że Jolka zaaklimatyzowała się na dobre i nie jestem już jej do niczego potrzebna. Był to dobry moment, aby się pożegnać. My chyba już pójdziemy. - powiedziałam, spoglądając na Krzysztofa. No to cześć - wyrzuciła z siebie Jolka wracając do przerwanej rozmowy. Gospodarz odprowadził nas do drzwi i wyszliśmy. Był już późny wieczór, ale do domu nie chciało mi się wracać. Przejdziemy się jeszcze? - zapytał Krzysztof. Kiwnęłam głową i skierowaliśmy się w stronę parku. Widzę, że nie czekałaś na mnie. - powiedział, gdy usiedliśmy na ławce. Nie podałeś daty przyjazdu. - odpowiedziałam. Rozmowa się nie kleiła. Coś tam usiłowałam bąknąć o pogodzie, ale wyszło to banalnie, więc się zamknęłam. Siedzieliśmy w milczeniu. Krzysztof objął mnie ramieniem i zapytał: Nie zimno ci? Nie, nie zimno. - odpowiedziałam. Znowu zapadła cisza. Ta cisza przeszkadzała zarówno mnie jak i jemu, bo w końcu przygarnął mnie do siebie i zaczął całować. Chyba to nam najlepiej wychodzi. - pomyślałam zarzucając mu ręce na szyję. O zakochana para. - usłyszeliśmy nagle jakiś chichoczący głos. Ze wstydem odskoczyłam od Krzysztofa i popatrzyłam na intruzów. Oddalało się od nas dwóch pijaczków, zataczając się, że aż miło. Zdałam sobie sprawę, że jest już bardzo późno, skoro knajpiani goście wracają do domu. Muszę już iść. - powiedziałam podnosząc się z ławki. Odprowadzę cię. - zaproponował Krzysztof. Skinęłam głową i poszliśmy. Przed domem spędziliśmy jeszce pół godziny sprawdzając, czy naprawdę umiemy się całować. Umieliśmy. Spotkamy się jutro? - spytał, kiedy już pożegnaliśmy się naprawdę. Dobrze. - zgodziłam się łaskawie. Po ustaleniu gdzie i kiedy pobiegłam na górę. Trochę nie za późno, moja panno? - zapytał tata otwierając mi drzwi, bo jak zwykle zapomniałam swoich kluczy. Sorry. - odrzekłam i zniknęłam w swoim pokoju. Leżąc już w łóżku wspominałam te namiętne pocałunki i wyobrażałam sobie nasze przyszłe rozmowy, spacery i czułe słówka, jakimi zostanę obsypana. Chyba się zakochuję. - westchnęłam zasypiając. Rozdział XL Zbliżały się wakacje. Robiło się coraz bardziej gorąco, a w moim sercu na dobre zagościła miłość. Zaniedbałam trochę koleżanki, bo codziennie spotykałam się z moim ukochanym, ale one też albo zakochane, albo zajęte tak jak Jolka, która ćwiczyła pilnie do egzaminów. Pewnego razu postanowiliśmy wybrać się na dancing. Akurat byłam przy forsie, więc ten zawsze palący problem tym razem nie istniał. Namówiłam też na pójście Jolkę i Janusza. Umówiliśmy się wszyscy w parku niedaleko naszego domu. Jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam Krzysztofa. Był bardzo elegancki. Miał na sobie garnitur i krawat. Nikt z moich znajomych by się tak nie wystroił na żadną okazję. Chyba, że na wesele, albo na pogrzeb. Bylam dumna, że mam takiego eleganckiego partnera. Na dancingu bawiłam się świetnie, a później urwaliśmy się naszemu towarzystwu i poszliśmy na długi spacer. Tym razem mieliśmy już o czym rozmawiać. Po prostu opowiadaliśmy sobie o nas samych. Nie były to co prawda romantyczne słowa, na które czekałam, ale na wszystko przyjdzie kolej. Wracając zatrzymaliśmy się na mostku. Krzysztof objął mnie i pocałował. Pragnę cię. - wyszeptał mi do ucha. Przyjdź jutro do mnie o dziesiątej. - gładko zmieniłam temat. Trochę krępuję się twoich rodziców. - odpowiedział. Nikogo nie będzie w domu. - wyjaśniłam. Leżąc już w łóżku rozpamiętywałam słowa Krzysztofa. Pragnę cię! - och, jak to pięknie brzmi. - zachwycała się moja romantyczna dusza. Nagle zrobiło mi sie gorąco i usiadłam na łóżku. O boże! Przecież ja mu złożyłam propozycję! Przyjdź do mnie o dziesiątej! Pięknie! - myślałam gorączkowo. Przecież on pomyśli, że jestem jakaś łatwa. - panikowałam. Będzie być może chciał dostać, to co według niego mu obiecałam. Wybij sobie to z głowy mój panie, nie tak szybko. - pomyślałam i uspokojona zasnęłam. Rano pobiegłam do Jolki i poprosiłam ją, aby po dziesiątej przyszła do mnie choć na chwilę. Następnie poszłam do Celiny i zaproponowałam jej, by przyszła obejrzeć Krzysztofa, bo go przecież nie znała. W ten sposób załatwiłam sobie ochronę , na wypadek, gdyby pan K. myślał o czymś więcej niż o pocałunkach. Nie znałam go przecież zbyt dobrze, a była to pierwsza randka u mnie w domu. Tak więc po dziesiątej, gdy Krzysztof rozsiadł się już wygodnie zaczął się przemarsz wojsk. Jolka wpadała regularnie co dziesięć minut, a Celina, która gotowała obiad, zaglądała między mieszaniem zupy, a przygotowywaniem surówki. Nawet nie zdążyliśmy się porządnie pocałować. U ciebie zawsze taki tłok? - zapytał z niesmakiem Krzysztof. Nie, to tak jakoś dzisiaj. - wytłumaczyłam nieznacznie się rumieniąc. Może zamknęłabyś drzwi? Przecież i tak wiedzą,że jesteśmy. - odparłam. To może chodźmy na spacer, bo nawet nie mogę pobyć z tobą. - powiedział Krzysztof. Przecież jesteś ze mną . - zdziwiłam się. Chcę być tylko z tobą. - powiedział przytulając mnie do siebie. Oj! Bardzo mi się to spodobało. Czułam, że zakochuję się coraz bardziej. W czerwcu zaczęła sie fala upałów, więc najczęściej spotykaliśmy się na plaży. Opalaliśmy się , kapaliśmy i kradliśmy po kryjomu drobne pocałunki. Czy przyjdziesz dzisiaj do mnie? - zapytał Krzysztof leniwie przeciągając się na kocu. Nie. - odpowiedziałam stanowczo. Ale dlaczego jesteś taka uparta? - popatrzył na mnie zdziwiony. Mam mu powiedzieć, że się wstydzę jego mamy, że jestem dzika? - myślałam. Nikogo nie będzie. Obiecuję, że wypijemy tylko herbatę i pójdziemy na długi spacer. - Krzysztof jakby zgadł moje myśli. Dobrze, ale tylko na herbatę. - zgodziłam się. Po południu spotkaliśmy się koło jego domu i poszliśmy na górę. W pokoju usiadłam przy stole i zaczęłam rozglądać się ciekawie. W tym czasie Krzysztof wniósł tacę z herbatą. Dlaczego nie mówisz do mnie Krzysiu? - zapytał. Nie wiem, może Krzysztof brzmi poważniej. - odpowiedziałam. Wolałbym czulej, niż poważniej. - powiedział biorąc mnie za rękę. Jeśli tak wolisz, to nie ma sprawy. - uśmiechnęłam się do niego. Chodź do mnie. - Krzysztof pociągnął mnie w swoim kierunku. Usiadłam mu na kolanach. Przytulił mnie mocno i zapytał; Czy ty mnie choć trochę lubisz? Kocham cię. - szepnęłam. Krzysztof przytulił mnie jeszcze mocniej i zaczął całować. Zaraz, zaraz, a gdzie jego ,, Kocham cię"? - myślałam gorączkowo. To ja idiotka zapewniam go o swojej miłości, a on nic? Chodźmy już na ten spacer. - powiedziałam dosyć oschłym tonem. Rozmowa jakoś się nie kleiła. Szliśmy głównymi alejkami, trzymając się za ręce. Chciałam zapytać go o jego uczucia do mnie, ale nie w centrum parku. Chodźmy gdzieś w boczną alejkę. - zaproponowałam. Tutaj też jest miło. - odpowiedział rozglądzjąc się wokoło. W pewnym momencie zobaczyłam dwie kobiety, które przyglądają się nam z uwagą. Mało tego. Miałam wrażenie, że idą za nami już przez dłuższą chwilę. Spojrzałam na Krzysztofa. Minę miał dosyć niewyraźną. Panie w końcu wyprzedziły nas, a Krzysztof im się ukłonił. Co to za baby? - zapytałam. To moja mama i siostra. To co, śledzą nas? - zapytałam z ironią. Chciały cię po prostu zobaczyć, a do domu zaprosić się nie dałaś. - Krzysztof się wcale nie speszył. Czy wszystkie twoje koleżanki tak oglądają? - zakpiłam, podkreślając słowo koleżanki. Nie, tylko te szczególne. - roześmiał się widzac moją naburmuszoną minę. Przecież mnie nie kochasz! - wypaliłam. Zatrzymał się i wziął mnie za ręce i spojrzał na mnie z powagą. Posłuchaj. Mogłem powiedzieć ci, że cię kocham, ale tak nie jest. Nie lubię kłamać. Jeśli się w tobie zakocham, to natychmiast ci o tym powiem. Nie odezwałam się. Byłam wściekła. To ja, zakochana idiotka, przy pierwszej nadarzajacej się okazji wyznałam mu miłość, a on nie dość, że mnie nie kocha, to jeszcze pokazuje jak małpę. Wyszliśmy z parku i poszliśmy nad jezioro. Krzysztof objął mnie ramieniem, pocałował delikatnie w ucho i wyszeptał: Pragnę cię. To sobie pragnij! Niedoczekanie twoje! - pomyślałam ze złością, a głośno odpowiedziałam: Muszę już iść do domu, bo obiecałam pomóc mamie przy sprzątaniu. Krzysztof nie oponował. Odprowadził mnie do domu, a ja bez słowa pobiegłam na górę, nawet nie umawiając sie z nim jak zwykle. Słyszałam jak jeszcze za mną wołał, ale nie reagowałam. Rzuciłam się na łóżko i całą złość i żal wylałam z siebie, płacząc jak bóbr. Pewnie zakochałby się we mnie, gdyby jego ,,pragnę cię", było zaspokojone. Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Myślą tylko o jednym. Świnie. Przecież go kocham, więc może..., nie, bo potem porzuci mnie jak starą szmatę. - biłam się z myślami. Nie spotykałam się z Krzysztofem i tęskniłam za nim jak diabli. Po trzech dniach wpadłam na niego na ulicy. No, nareszcie. Gdzie ty się podziewasz? Dzwonię do domu nikt nie odpowiada, szukam w kawiarni - nie ma. - zawołał zadowolony Krzysztof. Widocznie się mijaliśmy. - odpowiedziałam także zadowolona ze spotkania. Już cię teraz nie puszczę, chodź na kawę. Zgodziłam się bez wahania. Oczywiście w kawiarni zrobił się bardzo dociekliwy. Co się stało, że tak wtedy pobiegłaś nawet się nie oglądając? - zapytał. - Ciekawe , udaje głupka, czy rzeczywiście nie domyśla się. - pomyślałam. Postanowiłam nie mówić mu prawdy. Skoro nie wie, to będę udawać, że wcale mnie to nie obeszło. Głośno odpowiedzialam: Spieszyłam się, bo byłam już i tak spóźniona. Mama była zła. Krzysztof przyjął to do wiadomości i do tematu nie wracaliśmy więcej. Osiemnastego czerwca obchodziłam swoje dwudzieste urodziny. Chciałam je spędzić jak najlepiej, ale nie miałam ani pomysłu, ani pieniędzy. Co prawda umówiłam się z Krzysztofem pod wieczór, ale tym razem spacer po parku nie był kuszącą propozycją, bo padało. Siedziałam więc w domu i kombinowałam, co by tu zrobić? Włączyłam muzykę i z nudów zaczęłam przeglądać moją marną garderobę. W co ja się ubiorę? - martwiłam się przerzucając bluzki i spódnice. Nina! Czy ty nie słyszysz? - mama wpadła do pokoju otwierając z impetem drzwi. Czego się drzesz! - powiedziałam uprzejmie. Telefon do ciebie. Dzwoniła Baśka. Nie wpadłabyś dzisiaj do nas? Ja i Marek urządzamy małą imprezkę. Będziemy tylko my, no i oczywiście weź obowiązkowo ten swój nowy nabytek. Z nieba mi spadłaś, bo naprawdę nie mamy się gdzie dzisiaj podziać. - ucieszyłam się. No to o osiemnastej u nas. - zakończyła rozmowę. Z moim nowym nabytkiem umówiłam się o dziewiętnastej. Telefonu nie miał. Zaistniał więc problem jak go powiadomić? Pójść do niego nie chciałam, bo siostra, która przebywała u niego tymczasowo i mama były wystarczająco ciekawskie. Nie miałam ochoty być znowu mierzona od stóp do głów. Postanowiłam posłużyć się starymi sposobami. To znaczy Mirkiem pani Trudy. Niestety ten sposób zawiódł, bo Mirka po prostu nie było w domu. Raz kozie śmierć, idę sama. - pomyślałam. Nie było to jednak takie proste, bo przed drzwiami Krzysztofa po prostu zabrakło mi odwagi. Stałam więc z ręką przygotowaną do pukania i nie mogłam się zdecydować. Nagle drzwi się otworzyły i stanęłam oko, w oko z jego mamą. Przepraszam bbarzo, czy Krzysztof jest w domu? - zapytałam jąkajac się. Proszę, niech pani wejdzie. - mama Krzysztofa szerzej otworzyła drzwi. Ja chciałam go tylko poprosić na chwilę. - tłumaczyłam się jak pensjonarka. Krzyś śpi, proszę wejść do niego i go obudzić. - namawiała mnie jego mama, lekko popychając do przodu. O boże, ale obciach. - myślałam idąc do jego pokoju. Mama dyskretnie się ulotniła. Krzyś spał z wypiekami na twarzy i mimo tych wstrętnych wąsów wyglądał naprawdę słodko. Krzysiu. - powiedziałam cicho, potrząsając go za ramię. Mój nowy nabytek przeciągnął się, otworzył oczy i spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Ty tutaj? Jak miło. Chciałam tylko... Chodź do mnie kotku. - mówiąc to, pociągnął mnie za rękę prosto na łóżko i zatkał mi usta pocałunkiem. Był taki cieplutki, prosto ze snu, ale przecież w każdej chwili mogła wejść jego mama. Przestań, ktoś idzie. - przestraszyłam się. Nikt tu nie wejdzie. - powiedział usiłując jedną ręką rozpiąć mi bluzkę, a drugą głaskał mnie po nodze. Daj spokój. - stanowczo zdjęłam jego rękę z mojego uda, mimo, że było to całkiem miłe uczucie. Podniosłam się i poprawiłam włosy. Idziemy na imprezę do mojej koleżanki na osiemnastą. Pośpiesz się więc, bo już jest za piętnaście. Baśka i Marek byli od niedawna małżeństwem i mieszkali bez rodziców, co było luksusem. Mieli mały pokoik i kuchenkę, ale swoje. Spóźniliśmy się trochę do nich, lecz gospodarze byli wyrozumiali. Za chwilę zamknąłbym drzwi i nie wpuścił spóźnialskich. - powiedział Marek sadzając nas za stołem. Mamy coś na przeprosiny. - Krzysztof wystawił na stół butelkę, którą zakupiliśmy po drodze. No i jest to też urodzinowa, bo Nina ma dzisiaj urodziny. - dodał. Baśka i Marek zaczęli składać mi życzenia i oczywiście mieli pretensje, że nic nie powiedziałam. Czym się tu chwalić, że się starzeję? - roześmiałam się. Impreza przebiegała w miłej atmosferze i byłoby tak do końca, gdyby... O, ktoś puka. - Marek ze zdziwieniem spojrzał na drzwi. Zapraszaliście jeszcze kogoś? - zapytałam. Nie, tylko was. - odpowiedziała Baśka otwierając. W progu stał Jacek, mój dawny chłopak z Warszawy. Zdziwienie odebrało mi mowę. Co on tu do cholery robi? Zerwałam z nim przecież tak dawno. - myślałam i aż się we mnie zagotowało. Tymczasem Baśka posadziła gościa za stołem i dokonała prezentacji, patrząc na mnie wymownie. Jak mnie tu znalazłeś? - spytałam Jacka. Byłem u ciebie i twoja mama podała mi adres, a przecież znam Baśkę i Marka, więc przyszedłem. - wytłumaczył. Kochana mamuśka, zawsze coś spieprzy. - pomyślałam. Marek nalał szybko do kieliszków i wzniósł toast: No, to zdrowie Niny, bo ma dzisiaj urodziny! Ale walnął. Mógł już chociaż o tym nie wspominać. - szepnęłam do Baśki. Jacek zerwał się i zaczął składać mi życzenia.Kątem oka zauważyłam, że Krzysztof jest jakiś nieswój. Niestety Jacek nie miał w planie wyjścia. Wprost przeciwnie. Zapytał gospodarzy czy może u nich przenocować, po czym zaczął rozprawiać o swojej pracy ratownika w ośrodku wczasowym. Nie spostrzegł, że jest intruzem, a ja nie mogłam nic zrobić , bo nie był moim gościem. Mimo wszystko usiłowałam zachowywać się swobodnie. Żartowałam, śmiałam się, ale w środku coś mi się gotowało. Już ja sobie porozmawiam ze swoją mamusią. - postanowiłam. W pewnym momencie skończył się alkohol. Wszyscy mieli ochotę na jeszcze, a w szczególności ja. Miałam ochotę po prostu się upić. Skoczę tu obok do knajpki i kupię co nieco. - zaproponował Marek. Pójdę z tobą. - Krzysztof zerwał się z miejsca. Po wyjściu Marka i Krzyśka na chwilę zapadła krępująca cisza. Po co przyjechałeś? - zapytałam wreszcie. Przecież umawialiśmy się, że jak nasza miłość wytrzyma, to spotkamy się w wakacje. - odpowiedział Jacek. Kto się umawiał? Ja? A może to ty umówiłeś się tak ze swoim tatusiem? - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. Baśka siedziała obserwując nas bez słowa. Ninka, spróbujmy jeszcze raz. - Jacek usiłował wziąć mnie za rękę. Czy nie zauważyłeś jeszcze, że nie jestem sama, że nie czekałam na ciebie? - zapytałam wyrywając mu dłoń. Jacek nie zdążył odpowiedzieć, bo w drzwiach stanął.. Marek. A gdzie Krzysztof? - zapytałam. Poszedł do domu i prosił, abym ci przekazał, że nie będzie stał ci na drodze. Nie chce być tym drugim. - Marek przekazał to, o co prosił go Krzysztof z wielkim trudem, bo mówiąc zaczerwienił się, aż po czubki swoich i tak czerwonych włosów. Zapadła cisza. Zrobiło mi się bardzo przykro. Bez słowa chwyciłam swoją torebkę i wybiegłam. Nie chciało mi się iść do domu, więc poszłam na nasze podwórko. Usiadłam na starej ławce, pamiętającej jeszcze zabawy w sklep i rozpłakałam się. Gdyby mnie kochał,to nie zostawiłby mnie z Jackiem. Przynajmniej usiłowałby dowiedzieć się po czyjej jestem stronie. Zresztą wiedział, że go kocham. Widocznie nie zależało mu na mnie, skoro zostawił mnie. Szkoda,że jeszcze nie powiedział ,,weź ją sobie". - myślałam rozżalona. Nie miałam ochoty na spotkanie z rodzicami, więc czekałam na podwórku, aż w naszych oknach zgaśnie swiatło. Dopiero wtedy poszłam do domu. Była niedziela. Bolała mnie głowa. Pewnie to efekt wypitego alkoholu, ale też i stresu. Postanowiłam nie wstawać z łóżka, lecz koło południa mama zajrzała do pokoju. Jak długo zamierzasz gnić w tym łóżku? - spytała. Jak mi się będzie podobać! - odpowiedziałam i po chwili dodałam z wyrzutem: Czemu powiedziałaś Jackowi gdzie jestem? A dlaczego niby miałabym nie mówić, lubiłam Jacka. - odpowiedziała wzruszając ramionami. A Krzysztof, przecież wiesz, że chodzę z nim. Krzysztof? Krzysztofa nie znam. To się umów z Jackiem, a mnie życia nie układaj! A stało się coś? Stało. Krzysztof po prostu wyszedł. Jeszcze się pogodzicie. - mama z niewyraźną miną poszybowała do kuchni. Łatwo tak powiedzieć, a mnie krwawiło serce. Po południu zwlekłam się jakoś z wyra i poszłam na skargę do Celiny. Opowiedziałam jej wszystko, ale Celina zajęta obszywaniem pieluch, nie za wiele miała dla mnie czasu. Poszłam więc poskarżyć się Jolce. Ta akurat była wolna i zaproponowała mi wyjście do kawiarni. Po co będziesz tak siedzieć w domu i rozpamiętywać wszystko od poczatku. Napijemy się kawy, a może przyjdzie Krzysztof, to sobie wyjaśnicie pewne sprawy i po kłopocie. Łatwo ci mówić, ale myślę, że Krzysztof wcale nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Przecież nie zależy mu na mnie. Oj, nie klep głupot, tylko chodź. - Jolka już się poważnie zezłościła. Niestety w kawiarni nie było Krzysztofa. Wypiłyśmy kawę i poszłyśmy na spacer. O ironio! Spacerować z Jolką tymi samymi alejkami co z nim. Ten dzień uważałam za stracony. Następnego dnia też nic się nie zmieniło, tylko doszłam do wniosku, że Krzysztof też jest dla mnie stracony. Trochę popłakiwałam, ale zaczynałam też być na niego zła. Co on sobie myśli! Wszystko mu wolno? Ja niby mam tu czekać, aż pan łaskawie przestanie się burmuszyć? Przecież nie było w tym ani odrobiny mojej winy. Spadaj kochanie! Wieczorem umówiłam się z Mańką i poszłyśmy do kina. Niestety nie mogłam wysiedzieć do końca filmu i gdyby nie koleżanka, to napewno bym wyszła. Moje postanowienie zignorowania Krzysztofa niezupełnie mi wychodziło. Po kinie zajrzałam mimo woli do kawiarni i rozczarowana wróciłam do domu. Najlepszą metodą na miłość jest druga miłość. - myślałam sobie. Zaczęłam kombinować gdzie by tu wyskoczyć. Może na jakieś wczasy? Sezon urlopowy w pełni, ale pod namiotami zawsze znajdzie się jakieś miejsce. Wrócę opalona i może zakochana w jakimś normalnym chłopaku, a pan Krzysiu niech się gniewa na inną naiwną, której będzie pragnął. Niestety plany planami, ale po prostu nie miałam z kim ich zrealizować. Mańka wybierała się w czasie wakacji do pracy, Jolka wyjeżdżała do Julinka na egzaminy, a kto miał wyjechać to już wyjechał. Snułam się więc po mieście, spotykając od czasu do czasu różnych znajomych, tylko tego, którego chciałam spotkać nie było. Mama wiedziała, że nie chodzę z Krzysztofem i czuła się głupio, że to przez nią. Chciała mnie czymś zająć, więc ciągle wyszukiwała mi jakąś robotę. A to posprzątaj, a to idź po zakupy, albo do babci po jakieś klamoty. Myślała,że mnie uszczęśliwia, a ja kombinowałam jakby to gdzieś zwiać. Wracałam któregoś razu od babci, obładowana pakunkami jak wielbłąd, a tu na przeciwko mnie pojawił się nagle Krzysztof. O boże, nie mógł mnie zobaczyć eleganckiej? Tylko z tymi tobołami? Matka zawsze mnie załatwi. - pomyślałam wściekła. Cześć, może ci pomóc. - -powiedział jak gdyby nigdy nic. Bardzo proszę, ale przecież mam już niedaleko. Wiem, ale razem będzie szybciej. - uśmiechnął się do mnie. Och jak mi się zrobiło słodko. Co ty tu dźwigasz, kamienie? - zdziwił podnosząc torbę. To tylko pościel od babci. - wytłumaczyłam. Szliśmy w milczeniu. Chciałam coś powiedzieć, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Pod domem podziękowałam i weszłam na schody. Poczekaj! Może porozmawiamy. - zawołał gdy już byłam na półpiętrze. Zaniosę torbę i wrócę. - odpowiedziałam. Zachowam się tak, jakbym to ja miała prawo pogniewać się na niego za to, że mnie zostawił u Baśki.- planowałam sobie. Ciebie to po śmierć wysłać. - gderała mama, gdy weszłam. Nie odezwałam się tylko pobiegłam do lustra. Poprawiłam włosy i pobiegłam z bijącym sercem do drzwi. Wychodzę! - krzyknęłam, gdy już byłam na schodach. Nie chciałam, żeby znowu wymyśliła mi jakieś zajęcie. Krzysztof czekał na mnie przed wejściem. Chodź, pójdziemy do parku. - zaproponowałam. Rozmawiałem z Baśką. Opowiedziała mi wszystko.Wiem, że nie było w tym twojej winy. Po prostu nie spodziewałaś się przyjazdu tego bufona. - wyjaśnił, gdy usiedliśmy na ławce. Nie czuję się winna.Mam żal do ciebie, że mnie tam zostawiłeś. Mogliśmy przecież wyjść razem.- odpowiedziałam patrzac w ziemię. Milczeliśmy. Czułam, że ta historia coś wyraźnie między nami popsuła i to coś trudno będzie naprawić. A miałem właśnie tego wieczoru powiedzieć ci, że cię kocham. - westchnął Krzysztof. Podniosłam głowę i popatrzyłam na niego. Miałeś to powiedzieć? Kochasz mnie? Tak. - powiedział patrząc mi w oczy. To powiedz mi to teraz. - zaproponowałam. Kocham cię. - szepnął . Od tej pory wszystko wróciło do normy. Z Krzysztofem spotykałam się codziennie. Byłam zakochana i szczęśliwa. Świadomość, że i on mnie kocha dodawała mi skrzydeł. Oczywiście Krzysiu gościł u mnie w domu i moi rodzice też oglądali go sobie jak małpę. Ojciec nawet próbował wciągać go w rozmowę, żeby się lepiej poznać na tym gagatku, jak twierdził. Któregoś dnia wpadła do mnie Jolka, która już była szczęśliwą uczennicą studium cyrkowego,wołając już od progu: Umówiłaś się dzisiaj z Krzyśkiem? Właśnie stałam przed lustrem robiąc się na bóstwo przed randką. A masz w stosunku do mnie inne plany? - zapytałam. Nie, ale akutat wróciłam do domu i widziałam twojego lubego przy przejeździe kolejowym... No, bo tam się z nim umówiłam. - przerwałam jej. Poczekaj! Był z jakimś kumplem. Obaj zalani w trupa sikali prosto na chodnik. Zamarłam. Jak to sikali? Przy ludziach? - zapytałam wolno cedząc słowa. Nie, poprosili, aby wszyscy przechodnie wyszli. - powiedziała Jolka kpiąco. Usiadłam na krześle. Co ja mam teraz robić? - popatrzyłam na nią bezradnie. Umówiłaś się to idź, a na miejscu zobaczysz, czy zostaniesz, czy wrócisz do domu. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła siedemnasta. No to ja ci pokażę, pijaczyno. - pomyślałam i z impetem zamknęłam za sobą drzwi, zostawiając Jolkę wewnątrz. Skradałam się powoli, chcąc zza rogu wypatrzeć, czy rzeczywiście Krzysztof jest tak pijany, jak mówiła koleżanka. Czy wogóle tam jest. Jakoś nie bardzo mi sie chciało wierzyć, że mój Krzysiu potrafi się tak nachlać. Dyskretnie wyjrzałam zza węgła. Mój kochany stał podtrzymywany przez równie pijanego kolegę i zataczalisię razem w najlepsze. Przecież go tak nie zostawię. - pomyślałam zaskoczona, że nie zezłościłam się tak jak powinnam. Wyszłam zza rogu i podeszłam do nich. O, moja kochana! - wybełkotał Krzyś, a po chwili dodał czkajac głośno: Poznaj mojego najlepszego przyjaciela z Legnicy. najlepszego, jak bozię kocham. Przyjrzałam się temu koledze uważnie. Stał chwiejąc się miarowo i uśmiechał się promiennie. Pokiwałam głową. Chodźcie, odprowadzę was do domu. Zgoda, moja kochana. - ucieszył się Krzysztof. Tylko z pozoru sprawa wydawała się prosta. Panowie zataczali się i w żaden sposób nie można było namówić ich na pójście w miarę prosto. W końcu stanęłam między nich, objęłam mocno w pasie i tak powolutku, krok za krokiem prowadziłam w stronę domu. Zataczaliśmy się razem, bo utrzymać równowagę było mi bardzo trudno.Postanowiłam pójść parkiem, aby widziało mnie jak najmniej ludzi, ale i tak nie udało mi się tego uniknąć. Jakaś starsza pani splunęła na mój widok i powiedziała: Jak ci nie wstyd dziewczyno, tak się nie szanować. Nie odpowiedziałam, tylko zacisnęłam zęby i pomyślałam sobie w duchu: Zapłaciszmi za to jak wytrzeźwiejesz, draniu. Przed domem zaczęły się kłopoty. Najlepszy kolega zastrajkował. Nie idę do żadnego domu. Nie po to tu przyjechałem, żeby siedzieć w domu. Idę na dziwki! A ty - dodał po chwili, zostaw tę dziwkę i chodź ze mną. Zamarłam. Nie wiedziałam, czy dać mu w twarz, czy po prostu odejść. Z bicia po gębie zrezygnowałam, bo nie będę awanturować się z pijakiem, odejść też nie mogłam, bo uważałam, że Krzysztof musi się znaleźć w domu. Czekałam po prostu na rozwój wypadków. Nie mów tak o mojej kochanej, bo dostaniesz w mordę. - Krzysztof stanął w mojej obronie. No to idę sam. - zadecydował najlepszy kolega. - Już cię nie lubię, przyjacielu z Legnicy. - pomyślałam. Kiedy zostaliśmy sami postanowiłam dokończyć moją misję i podprowadzić Krzysztofa przynajmniej do drzwi mieszkania. Nie spodziewałam się, że tu też trafię na ostry opór. Nie mogę iść do domu, bo jestem pijany. - powiedział Krzysztof. Dlatego, że jesteś pijany, to właśnie powinieneś iść. - tłumaczyłam. Nie mogę się tak pokazać mojej mamie, bo się zdenerwuje. Ten argument przekonał mnie, więc zabrałam mojego ,,adonisa" do parku. Usiedliśmy na ławce, a właściwie ja usiadłam, bo Krzyś złożył swoją skołowaną główkę na moich kolanach i po prostu zasnął. Co miałam robić? Siedziałam. Rozmyślałam o życiu, o swojej przyszłości z.... Krzysztofem i tak mijała godzina za godziną. Zaczął padać drobny deszczyk. Wszelkie wcześniejsze próby dobudzenia go spełzły na niczym. Tym razem, mimo mojego poświęcenia, nie zamierzałam moknąć. Zaczęłam bardziej stanowczo szarpać mojego kawalera. Wstawaj, bo pada deszcz. Cisza. Oddychał spokojnie jak niemowlę. Trochę mnie poniosło. Zerwałam się strącając jego głowę z moich kolan.Ta odskoczyła i wyrżnęła z impetem o ławkę. O Jezu! - jęknął Krzysztof i od razu usiadł. Może byś się tak w końcu ocknął i wybrał do domu, bo ja nie mam zamiaru dłużej cię niańczyć. Już nie śpię Ninka. - odpowiedział już całkiem trzeźwy. To spadaj do domu! Moja rola skończona. - powiedziałam odchodząc. Ninka, poczekaj! - zawołał za mną. Nie zareagowałam. Teraz, skoro już wytrzeźwiał mogłam pokazać mu jak bardzo mnie obraził swoim zachowaniem. Krzysztof nie zamierzał jednak rezygnować. Podbiegł do mnie i przytrzymał za połę swetra. Puszczaj.- szarpnęłam się. Przepraszam cię za wszystko, już się nie gniewaj. - prosił przymilnie zaglądając mi w oczy. Puszczaj, bo porwiesz sweter. - ostrzegłam. Nie puszczę dopóki nie przestaniesz się gniewać. - Przecież nie będę stała na coraz większym deszczu z idiotą trzymającym mnie za sweter. - pomyślałam sobie. Dobra, ale mnie puść. A nie uciekniesz? - nie był pewien swojej wygranej. Nie , nie ucieknę głuptasie. Chodź, pójdziemy gdzieś napić się czegoś ciepłego, bo jest mi zimno. - powiedziałam poprawiając wilgotny już sweter. W kawiarni, nad szklanką gorącej herbaty zapytałam go o tego przyjaciela z Legnicy. Co to za typ z którym się tak nachlałeś? To mój kolega, przyjechał mnie odwiedzić. - wytłumaczył . Mam nadzieję, że jak najszybciej wyjedzie. Coś ty! - oburzył się , to przecież mój najlepszy przyjaciel! Ale cham, nazwał mnie przecież dziwką. - powiedziałam. W tym momencie miałam wrażenie, że Krzysztof zasłonił się zanikiem pamięci. Niemożliwe! Jurek? On nigdy by tak nie powiedział ! To, co w takim razie ja kłamię? - zapytałam ze złością. Nie, może i tak było, ale.. on cię przeprosi. Nie zależy mi na jego przeprosinach i nie chcę go oglądać! - powiedziałam trochę za głośno i kilka osób popatrzyło na nas ciekawie. Chodźmy stąd. - dodałam, biorąc torebkę. W następnym tygodniu widywaliśmy się bardzo rzadko. Przed południem Krzysztof szukał pracy, a po południu dotrzymywał towarzystwa swojemu gościowi. Uparłam się i mimo próśb, nie miałam chęci dać się przeprosić temu koledze. Któregoś dnia jednak, Krzysztof przyszedł z nim do mnie i nie miałam wyjścia. Dla dobra sprawy dałam się łaskawie przeprosić. Odetchnęłam jednak z ulgą, gdy wyjechał. Rozdział IXL Krzysztof szukał pracy. Niestety bezskutecznie. Często też z tego powodu nie miał humoru. - Może zaczniesz od września? - zaproponowałam. Dosyć już leniuchowania. Muszę też pomóc finansowo mamie. - odpowiedział. Mimo, że codziennie rano wychodził z domu i odwiedzał różne firmy, wszędzie mu odpowiadano: ,,nie ma". Do jakiej ja dziury trafiłem? - narzekał. A ty nie bądź taki wielkomiejski. - budził się we mnie patriotyzm lokalny. Wiesz, zapytam ojca o pracę dla ciebie. Wydaje mi się,że szuka pracownika. - wpadłam na pomysł. Jest tylko jeden problem. Trzeba dojeżdżać do innego miasta. - dodałam zmartwiona. Nic nie szkodzi, jeżeli tylko twój ojciec by mnie przyjął to ja bym nawet dojeżdżał. - ucieszył się. W takiej firmie nieźle się nawet zarabia. - dodał. Postanowiłam nie zwlekać i jeszcze tego samego dnia porozmawiać z tatą. Po kolacji kręciłam się po pokoju, układając sobie poczatek rozmowy. No, o co chodzi? Przecież widzę,że łazisz w kółko jak ćma. - zapytał tata, odkładając gazetę. Usiadłam na kanapie i zaczęłam: Podobno szukasz pracownika. A co, chcesz się zatrudnić? - roześmiał się. Oj, ty to tylko żartujesz, a ja poważnie. - zezłościłam się. No, dobrze, o co chodzi?- tata przybrał oficjalny ton. No wiesz, ten Krzysztof, no ten co z nim chodzę. - stękałam. Co ten Krzysztof? - niecierpliwił się. No to on szuka pracy. - wyrzuciłam jednym tchem. Ja nie przyjmuję tak z ulicy. Przecież on nie jest pierwszy lepszy z ulicy, tylko mój chłopak. A kochasz go? Kocham, a co? - odpowiedziałam zaczepnie. Oooo, to co innego. Skoro go kochasz, to niech przyjedzie do mnie do pracy w poniedziałek o dziesiątej. - powiedział. Mnie jakby ktoś wsadził na sto koni. Podbiegłam do taty i uściskałam go mocno. Udusisz mnie! - śmiał się. Na drugi dzień opowiedziałam Krzysztofowi przebieg rozmowy z ojcem. Pojedziesz tam ze mną? - zapytał. Pojadę, bo przecież sam nie trafisz. - odpowiedziałam. Trochę było mi żal, że Krzysztof zacznie pracować, bo oznaczało to rzadsze spotkania i nudę do południa, ale rozumiałam, że w jego przypadku to konieczne. Pojechaliśmy. Ojciec rozmawiał z Krzysztofem, pokazywał mu magazyny - teren przyszłej pracy, a ja siedziałam na krześle i nudziłam się. W końcu rozmowy zakończyli, a Krzysztof został zatrudniony na okres próbny. Zaczynał od razu na drugi dzień. Usiedliśmy już swobodnie i piliśmy herbatę, kiedy tata zagaił: Może i ty byś przez wakacje popracowała? Potrzebna jest mi osoba, która by wypełniała takie tam kwitki. Nie bardzo uśmiechała mi się jakakolwiek praca, na dodatek w wakacje, ale i tak do popołudnia nie miałabym co robić, przynajmniej byłabym blisko Krzysztofa. Dobrze mogę spróbować. - odpowiedziałam. W ten sposób tata zamiast jednego zyskał dwóch pracowników. Krzysztof bardzo się ucieszył z mojej decyzji, a ja już jej żałowałam. Od następnego dnia zaczęły się koszmarne dojazdy.Krzysztof przychodził po mnie i ruszaliśmy na stację. O godzinie piątej rano wyjazd, a powrót jak dobrze poszło o szesnastej. Mimo to spotykaliśmy się jeszcze po pracy. Byliśmy wtedy tylko dla siebie. Cała moja rodzina, oprócz Ewy, znała już Krzysztofa. Ojciec chwalił go, że dobrze pracuje. Byłam z niego dumna. Pewnego razu odwiedziła nas babcia. Widząc mnie szykująca się na randkę z Krzysztofem zapytała: A ty Ninka całujesz się z tym swoim Krzysiem? Tak babciu. - odpowiedziałam. A gdzie? - babcia była dociekliwa. No w parku, jak nikt nie widzi. - powiedziałam zastanawiając się o co babci chodzi? Babcia pokiwała ze zrozumieniem głową i poszperała w torebce. Wyjęła z niej klucze i dając mi powiedziała: Weź te klucze i idźcie sobie do mnie, wrócę za trzy godziny. Bez słowa wyjęłam je babci z ręki i bąknąwszy,,dziękuję" pobiegłam na spotkanie. To co będziemy dzisiaj robić? - zapytał Krzysztof. Mamy lokal. - mówiąc to pomachałam mu przed nosem babcinymi kluczami. Skąd masz? Babcia mi dała! To ucałuj babcię ode mnie i chodźmy. - powiedział śmiejąc się . Dni nie były już takie cudowne jak kiedyś. Często po pracy byliśmy zmęczeni, a zdarzały się jeszcze takie dni, że Krzysztof musiał zostawać dłużej i wracał do domu około dwudziestej drugiej. Wybiegałam wtedy przed dom czekając na jego powrót. Mieszkanie przy torach miało swoje dobre strony, bo słychać było pociąg, którym wracał mój ukochany. Spotykaliśmy się wtedy choć na chwilkę i po popatrzeniu na siebie, po całuskach wracałam do domu. Któregoś dnia, a właściwie wieczora, Krzysztof nie przyjechał. Zdenerwowana wypatrywałam, czy nie idzie od strony dworca, ale zobaczyłam tylko sąsiada z pierwszego piętra, który pracował razem z Krzysztofem. Podbiegłam do niego pełna niepokoju . Dobry wieczór, Krzysztof nie przyjechał? - zapytałam. Jeżeli chcesz go mieć, to go lepiej pilnuj. - powiedział. O co chodzi, panie Józku? - zapytałam. O to, że twój Krzysztof wyszedł dziś z pracy z fakturzystką i widocznie dobrze się bawi, skoro nie wrócił do domu. - odpowiedział wchodząc do budynku. Ale jak to? - zawołałam za nim. Sama go zapytaj. - zawołał już od swoich drzwi. Usiadłam na schodkach przed wejściem ze skołatanym sercem i nie mogłam dojść do siebie. To on już mnie zdradza? - myślałam zrozpaczona. Zacisnęłam usta. Miałam jeszcze nadzieję, że pan Józef kłamał z jakiegoś powodu. Jeżeli Krzysztof nie wróci na noc, to nie ma o czym mówić. Zrywam z nim. Przeboleję to jakoś. Michała przebolałam, to i tu dam sobie radę. Mimo takiego mocnego postanowienia, przepłakałam pół nocy w poduszkę. Rano, cała zdenerwowana czekałam jak zwykle na Krzysztofa. Nie przychodził. Może zaspał? - łudziłam się. Pobiegnę szybko do niego! Do pociągu i tak zdążę. - postanowiłam i pobiegłam na skróty przez park. Otworzyła mi mama Krzysztofa, mocno zdziwiona moją poranną wizytą. Krzysia nie ma, nie wrócił na noc. Bardzo się o niego martwię. - powiedziała. Bo on miał mieć całą noc wagony, tylko ja nie byłam pewna. - skłamałam. Pobiegłam na dworzec po drodze połykając łzy. W pracy Krzysztofa też nie było. Tato, a gdzie jest Krzysztof? - zapytałam. Ojciec popatrzył na mnie zdziwiony. Przecież dzisiaj skończył mu się okres próbny i miał iść do ratusza po stały angaż. Nie wiesz o tym? - zapytał po chwili zaglądając mi podejrzliwie w oczy. Zapomniałam. - odpowiedziałam odwracając głowę, by nie widział mojej ponurej miny. Około godziny dziesiątej zadzwonił. Podniosłam słuchawkę. No co z tobą Nina? Ja tu czekam, a ciebie nie widać! - powiedział z pretensją w głosie. Co za tupet. - pomyślałam, a do słuchawki powiedziałam jak gdyby nic się nie stało: Zaraz będę. Czekaj pod ratuszem. Czekał. Nie ogolony, z widocznymi śladami nieprzespanej nocy. Ciekawa jestem jak mi się będziesz tłumaczył. - powiedziałam siadając obok niego na murku. Z czego mam ci się tłumaczyć? - udał durnia. Z tego, że nie wróciłeś na noc i z tego, że poszedłeś na rozbieraną randkę z panią Anią. - wytłumaczyłam. Co ty wygadujesz? - oburzył się. Co ja wygaduję? To idź do pracy i posłuchaj plotek. Całe biuro już o tym gada. Ta twoja nowa miłość nie była dyskretna. - sklamałam. Na żadnej randce nie byłem, a nocowałem w domu. - łgał dalej. Twoja mama twierdzi, że jednak na noc do domu nie dotarłeś. Byłaś u mnie w domu? - przestraszył się. Pokiwałam głową. Nina, to nie jest tak. Owszem wyszedłem z biura z Anią, chciała postawić mi kawę, bo coś jej tam załatwiłem, a potem spóźniłem się na pociąg. Wierz mi, przesiedziałem całą noc na dworcu. - tłumaczył się. Proponuję, żeby i dziś postawiła ci kawę. Jesteś wolny. - powiedziałam i odeszłam szybkim krokiem. Nina, poczekaj! - wołał za mną. Nie reagowałam. Wiedziałam, że coś tracę, ale co to za miłość, gdy on zdradza mnie już na początku. Dlaczego nie poczekasz? - Krzysztof zdyszany stanął koło mnie. Chyba powiedzieliśmy już sobie wszystko. - odpowiedziałam. Nie, jeszcze chciałbym ci powiedzieć, że cię kocham. Wątpliwa metoda okazywania miłości. - warknęłam odchodząc. Poczekaj, coś ci pokażę. - powiedział podwijając rękaw. Zatrzymałam się z zainteresowaniem. Pokazał mi swoją rękę i powiedział: Widzisz te blizny? Kiedyś już ciąłem się przez dziewczynę i teraz też się potnę. Oho, wytoczył ciężką altylerię. - roześmiałam się w duchu. Przestań błaznować, przecież sam mi mówiłeś, że w dzieciństwie spadła ci na rękę szyba z pobitych drzwi. No, ale... - jąkał się zbity z tropu. Idź, załatw sobie ten angaż i daj mi spokój. - powiedziałam już nieco łagodniej, bo coś we mnie powoli topniało. Krzysztof przytrzymał mnie za ramiona i patrząc mi w oczy szepnął: Ja naprawdę cię nie zdradziłem. Uwierzyłam, bo bardzo tego chciałam. Trochę jeszcze naburmuszona poszłam jak cielę za Krzysztofem. Widać tak musiało być. - pomyślałam, nagle wierząc w przeznaczenie. O istnieniu przeznaczenia przypominałam sobie zawsze wtedy, kiedy było mi ono najbardziej potrzebne, ale widać tak musiało być. Rozdział IIXL Krzysztof zaczął pracować na stałe, a ja z końcem sierpnia miałam pracę zakończyć.Czekałam więc z niecierpliwością na ten moment. Trochę żałowałam straconych wakacji, ale wycofać się już nie mogłam. Życie potoczyło się zwykłym torem. Jolka dostała się do szkoły cyrkowej, Celina urodziła córkę, Mańka nadal pracowała gdzieś poza miastem, a ja dojeżdżałam do pracy i w dalszym ciągu byłam zabójczo zakochana w Krzysztofie. Pewnej soboty, będąc jeszcze w pracy zakomunikowałam Krzysztofowi: Zostaliśmy dziś zaproszeni do Baśki. Mam nadzieję, że tym razem nie planujesz wizyty jakiegoś Jacka. - zażartował. A ty przypadkiem nie zostań w pracy na noc. - odgryzłam się. U Baśki było jak zwykle wesoło. Tym razem nikt nie zakłócił nam imprezy i siedzieliśmy prawie do północy. Masz ochotę na romantyczny spacer? - zapytał Krzysztof, gdy stanęliśmy już przed moim domem. Jasne, wcale nie chce mi się spać. Noc jest taka ciepła. - odpowiedziałam rozmarzona. Poszliśmy do parku. Nie było ciemno. Niebo obsypane było gwiazdami, a uliczne latarnie też rzucały trochę światła na naszą ławkę, bo oczywiście zamiast spacerować usiedliśmy. Na siedząco jest się wygodniej całować. W pewnym momencie Krzysztof popatrzył na mnie i spytał: Czy zostałabyś moją żoną? W jednej chwili przez moją głowę przeleciały tysiące myśli: Czy ja go dostatecznie mocno kocham, czy on będzie dobrym mężem, bo przecież znamy się tak krótko. Czy nie będzie pijakiem? Czemu nic nie mówisz? - Krzysztof zniecierpliwił się. Chcę być twoją żoną. - odpowiedziałam w końcu. To pobierzmy się na przykład w październiku! - zawołał zadowolony. No, nie wiem jakby to wyglądało, bo we wrześniu bierze ślub moja siostra. Musiałabym zapytać rodziców. - powiedziałam. No to w poniedziałek powiedz to ojcu w pracy i zapytaj czy mógłby być ten październik. Zapytam. - szepnęłam zamykając mu usta pocałunkiem. W poniedziałek kręciłam się cały czas w pobliżu ojca i czekałam, aż będzie sam. Wreszcie wypatrzyłam taki moment i podbiegłam. Złapałam go za rękę i konspiracyjnie szepnęłam: Tato, muszę z tobą porozmawiać na osobności. Zciekawiony ojciec bez słowa wpuścił mnie do swojego pokoju i zamknął drzwi. O co chodzi? - zapytał. Chcemy się pobrać z Krzysztofem, tylko nie wiemy czy zgodzisz się, żeby to był październik. - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. A więc chcecie się pobrać. - zadumał się . Październik? No tak, mogłoby tak być? - dopytywałam się. Tata nie odpowiedział. Widziałam, że myśli o czymś intensywnie i nie chciałam przeszkadzać. Jednak cisza się przedłużała i już powoli traciłam cierpliwość. A więc tak moja panno. - zaczął. Po pierwsze, to ten delikwent musi przyjść do mnie i się oświadczyć. Po drugie, to ja nie będę robił co miesiąc wesela, więc albo dołączacie do Ewy, albo czekacie rok. Powiedz to swemu narzeczonemu. - dodał wychodząc. Powiedz to swemu narzeczonemu, tratata. - przedrzeźniałam go. Zła byłam, bo nie dostałam rzadnej konkretnej odpowiedzi, a jeszcze te staroświeckie oświadczyny. Poszłam jednak poinformować Krzysztofa o wynikach rozmowy. Mój chłopak nie był bynajmniej oburzony. To dołączymy do twojej siostry, we wrześniu. - powiedział. No, a te oświadczyny? - zapytałam niepewnie. Nie przejmuj się. Zapytam się tylko kiedy mogę przyjść i oświadczę się przepisowo. - roześmiał się. Czy mówiłeś już swojej mamie o naszych planach? - dopytywałam się. Tak, nawet poprosiłem siostrę o przysłanie mi niezbędnych dokumentów. - pochwalił się. Krzysiu, a czy my ze wszystkim zdążymy?, przecież jest już połowa sierpnia. - zmartwiłam się. Wszystko będzie w porządku, kotku, nie masz się o co martwić. - pocieszył mnie całując w czubek nosa. Czekałam więc tylko na te oświadczyny, które uważałam za staroświecki wymysł, ale ojciec był nieugięty. Któregoś dnia będąc wieczorem w domu, tata zagadnął do mnie: Dzisiaj przyjdzie ten twój. Chce się oświadczyć. Tak, to czemu mi nic nie powiedział? - zdziwiłam się. Ma zamiar przyjść do mnie. - zaznaczył. O której będzie? - dopytywałam się. Ma być o dziewiętnastej. - odpowiedział. Spojrzałam na zegarek. Była osiemnasta, więc miałam jeszcze czas, aby pobiec do Baśki i wszystko jej opowiedzieć. Zaraz wracam! - zawołałam od drzwi, aby ojciec nie zatrzymał mnie w domu. Zrelacjonowałam wszystko Baśce w rekordowym tempie i zanim się zorientowałam była godzina dwudziesta. O boże, ojciec mnie chyba zabije. - powiedziałam zrywając się z krzesła. Wybiegłam od Baśki jak błyskawica i chwilę później wpadłam zziajana do domu. Krzysztof z ojcem popijali koniak. Gdzie się do cholery włóczysz, ty latawico. - Mój rodzic nie liczył się ze słowami. Przepraszam, byłam u Baśki i zasiedziałam się. - tłumaczyłam. To chłopak przyszedł się oświadczać, a osoby najbardziej zainteresowanej nie ma. - gderał dalej. Popatrzyłam na Krzysztofa, przyglądał się tej scenie z rozbawieniem. No dobra, skończ już. - zniecierpliwiłam się. Lepiej podam herbatę. - dodałam ugodowo. Herbatę to już sam zrobiłem. - tata nie dawał za wygraną. Oświadczyłeś się? - zwróciłam się do Krzysztofa. Poprosiłem o twoją rękę. - powiedział. Zostałeś przyjęty? - zażartowałam sobie. No, tak. - odpowiedział zdziwiony nie wiedząc do czego zmierzam. To pożegnaj mojego tatuśka i wychodzimy. - powiedziałam ciągnąc Krzysztofa za rękę. Krzysztof spojrzał niepewnie na mojego tatę. - Idźcie, idźcie. - tata niecierpliwie machnął ręką. Zaczęły się przygotowania do ślubu i wesela. Moi rodzice zaprosili do siebie mamę Krzysztofa i omawiali wspólnie nasze dalsze życie, nie interesując się wcale naszym zdaniem na ten temat. No cóż, mój rozsądny narzeczony tłumaczył mi, że na pewno nie chcą dla nas źle i że poprawki wniesie życie. Zrezygnowałam więc z czepiania się, a skupiłam się na mojej ślubnej sukni. Nie była to błaha sprawa, bo w tym kryzysie zdobycie sukni graniczyło z cudem. Udało mi się w końcu odkupić ładną sukienkę od koleżanki. Sprawę sukienki do urzędu cywilnego też załatwiłam tanim kosztem, po prostu pożyczając ją od sąsiadki z pierwszego piętra. Podobno dobrze jest mieć coś pożyczonego, bo to przynosi szczęście. Krzysztof też zwijał się jak w ukropie, załatwiając obrączki i samochód, którym mieliśmy jechać do ślubu. Martwię się, bo jest już tak późno, a dokumenty z Legnicy jeszcze nie przyszły. - powiedział Krzysztof któregoś dnia. Przecież tak dawno prosiłeś o nie siostrę. - powiedziałam. Wiem, ale w Legnicy jest powódź, więc urzędy nie pracują normalnie. Przez nienormalną pracę urzędów mam nie wychodzić za mąż? - zapytałam ze złością. Jutro będę tam dzwonił. - uspokoił mnie. Nazajutrz rano Krzysztof wpadł do mnie wymachując dużą kopertą. Właśnie wracam z poczty. Mam te papiery. Moja siostra, żeby je zdobyć płynęła do urzędu amfibią! - wołał już od progu. Ale heca. Po ulicach łodzią. - zaśmiałam się. To, że będziesz moją żoną zawdzięczam Halince. - powiedział całując mnie w policzek. Uhu. - zamruczałam przytulając się do mojego przyszłego męża. Tymczasem przygotowania do tego podwójnego wesela szły pełną parą. Zarezerwowano lokal i zamówiono orkiestrę. Zaproszenia zostały wysłane i czekaliśmy tylko na ten dzień, no i na drugą pannę młodą - Ewę. Dziesiąty września przyszedł tak jak każdy inny dzień. Bez fanfar,trzęsienia ziemii i bez jakichkolwiek kataklizmów. Dziwne. Od rana świeciło słońce i to był dzień mojego wesela. Po domu kręcili się domownicy i weselni goście, którzy przyjechali wcześniej na tę uroczystość.Ja byłam trochę zdenerwowana, bo nie widziałam jeszcze naszych obrączek, które miał przywieźć Jurek - świadek Krzysztofa. Co będzie, jak okażą się za małe? Czas uciekał, na trzynastą mieliśmy być w urzędzie stanu cywilnego, a pana młodego nie było. W końcu o dwunastej trzydzieści wpadł Krzysztof wołając: - Jesteś gotowa? Mam obrączki, możemy jechać. Nie wyglądasz kwitnąco. - powiedziałam przyglądając się mu z podejrzliwością. No wiesz, w nocy przyjechał Jurek i trochę wypiliśmy. - tłumaczył się. Znowu ten Jurek, czy ty zawsze musisz z nim chlać? - odparłam z wyrzutem. Nie gniewaj się, zobacz lepiej jakie śliczne obrączki nam przywiózł.- Krzysztof wyciągnął pudełeczko i otworzył je. Zerknęłam tylko na nie w przelocie, bo na horyzoncie pojawiła się moja mama wołając: Czyście powariowali, przecież musimy już jechać. Wszyscy czekają tylko na was. Wieczko puzderka się zatrzasnęło i mój luby wciskając mi do ręki bukiet poprowadził mnie do mojej wyśnionej białej limuzyny. Przed domem zgromadzili się wszyscy sąsiedzi, życząc mnie i Ewie szczęścia. Siostra z narzeczonym wsiadła do czerwonego opla cioci Jagody, a ja.... do czarnej wołgi. Na pogrzeb mnie wieziesz? - syknęłam gdy wsiedliśmy. O co ci chodzi? Czarny kolor to zły? - zdziwił się. Całe wieki było tak, że pannę młodą do ślubu wiezie się białym powozem lub białym samochodem. - wytłumaczyłam. Mama też coś mi na ten temat mówiła, ale na postoju nie było innych taksówek. - powiedział. Sam ślub w urzędzie odbył się bez przeszkód. Obie pary, to znaczy Ewa z Arturem i ja z Krzysztofem, przysięgły sobie miłość i wierność, a potem gratulacje i szampan w sali obok. Tu jednak nastąpiły pewne komplikacje, bo mocno zamrożony trunek nie dał się w żaden sposób otworzyć. Panowie młodzi otworzyli w końcu szampany zębami i wzniesiono toast. Tradycji stało się zadość. O godzinie siedemnastej czekał nas jeszcze prawdziwy ślub - kościelny, a potem weselisko. Rodzice zarządzili, żeby do fotografa jechać przed pójściem do kościoła, aby goście weselni nie czekali na nas zbyt długo. Tak też zrobiliśmy. Pan fotograf był zachwycony widząc dwie pary. Ojej, jak to cudownie! Będą piękne zdjęcia! - wołał popychajac lekko Ewę i Artura przed obiektyw. Ustawiał ich w różnych dziwnych pozach, pstrykał i gadał jak najęty. A teraz proponuję, abyście państwo zrobili sobie wspólne zdjęcia. Ustawił nas razem i pstrykał znowu. Państwu już dziękuję. - zwrócił się do Ewy. Do widzenia. - Ewa i Artur ukłonili się i zniknęli za drzwiami. Pan fotograf wziął nas w obroty. Po dziesięciu minutach i my byliśmy wolni. Spojrzałam na zegarek. Krzysiu, spóźnimy się. Już jest za pięć. Ewa pewnie się denerwuje. - zawołałam wyciągając pana młodego z atelier. Niestety przed domem nie było ani mojej siostry, ani jej męża. Pojechali? Nie poczekali na nas? - zdziwiłam się. Pewnie są już w kościele. - powiedział mój mąż, otwierając przede mną drzwi od czarnej wołgi. Musimy się pośpieszyć, panie kierowco, bo my na piątą. - wytłumaczyłam taksówkarzowi. Nasza podróż do kościoła nie odbyła się tak szybko, jakbyśmy sobie tego życzyli. Stanęliśmy na przejeździe kolejowym. Dróżniczka spuściła szlaban dużo wcześniej i schowała się w swojej budce. Krzysiu, już jest po piątej. - jęknęłam, nerwowo poprawiając welon. O, już jedzie, nie denerwuj się. - Krzysztof z zadowoleniem pokazał mi nadjeżdżający pociąg. Cholera, jak na złość jedzie długi, towarowy. - zaklęłam. Niech się państwo nie denerwują. Już dróżniczka otwiera. - wtrącił się do rozmowy kierowca. Podjechaliśmy pod kościół. Wypadliśmy z taksówki i pobiegliśmy szybko do kościoła. Zobacz, nikogo nie ma. - zdziwił się Krzysztof. Rozejrzałam się na boki. Przy ołtarzu ksiądz dawał ślub jakiejś parze. Zobacz, Ewa już bierze ślub. Nie poczekali na nas. - przestraszyłam się. To co robimy? - zapytał . Jak to co? Lecimy do nich. - mówiąc to zawinęłam sobie mój długi welon wokół ręki i pociągnęłam Krzysztofa za sobą. Pobiegliśmy.W kościele słychać było tylko stukot moich pantofli o kamienną posadzkę. Przed ołtarzem okazało się, że ksiądz daje ślub innej parze. Spojrzał na nas jednak i zgromił wzrokiem, a za naszymi plecami wyrosła w pewnym momencie moja mama. Co wy za gonitwy po kościele urządzacie! Dlaczego nie weszliście główną nawą. - spytała. Wzruszyłam ramionami. Pierwszy raz biorę ślub, to skąd mogę wiedzieć gdzie mam iść. - odpowiedziałam ze złością. Chodżcie za mną. - mama ruszyła w stronę głównej nawy. Widzisz, mówiłam, że ta czarna wołga jest od pogrzebów, a facet nawet nie wiedział, że młodych do ślubu podwozi się pod główne wejście.- zdążyłam jeszcze szepnąć mojemu mężowi. Cała ceremonia odbyła się bez zakłóceń, a potem przed kościołem goście obsypali nas ryżem. To na szczęście. To szczęście wyciągałam przez całe wesele ze stanika i z majtek. Zamierzałam jednak być szczęśliwa, więc nie narzekałam. Orkiestra grała, kelnerzy podawali jadło i napoje, a my czekaliśmy tylko na koniec tej szopki. Po godzinie dwunastej, kiedy już mogłam zdjąć welon i kiedy goście podlali sobie na tyle, żeby nie zwracać uwagi na obecność młodej pary, czmychnęliśmy z weseliska do domu. Epilog Na drugi dzień czekały nas oczywiście poprawiny. Urządzała je u siebie moja teściowa, a wszystko dobrze by się skończyło gdyby nie....No właśnie. Krzysztof za dużo wypił, więc rolą żony było położenie męża do łóżka. Tak przynajmniej twierdziła moja teściowa. Cóż mogłam robić? Pomogłam rozebrać się panu mężowi, ułożyłam go na tapczanie i wróciłam do gości. Najgorsze miało nastąpić gdy i ja udałam się na spoczynek. Krzysztof spał na środku łóżka posapując przez sen. Szybko przebrałam się w koszulkę i wskoczyłam, a właściwie usiłowałam wskoczyć pod kołderkę do mojego mężusia. Niestety nie było to możliwe. Przypomniałam sobie o zarwanym łóżku i o dołku, w którym właśnie słodko spał Krzysiu. Z jednej strony tapczanu było dwadzieścia centymetrów i z drugiej tyle samo. Żeby położyć się spać musiałam jakimś cudem wślizgnąć się do tego dołka. Krzysiu, obudź się. - zawołałam, szarpiąc go za ramię. Cisza. Ani drgnął. Usiadłam na zrolowanym dywanie i rozpłakalam się. Dobre sobie. Druga noc, a już mój mąż nie wpuszcza mnie do łóżka. Co będzie dalej? - myślałam, a łzy ciekły mi po policzkach, rozmazując resztki niedomytego makijażu. Wstawaj, byku! - krzyknęłam, ale niezbyt głośno, by nie obudzić śpiącej za ścianą teściowej. Bez skutku. Krzyś sapnął tylko i odwrócił się na drugi bok. Może teraz mi się uda. - pomyślałam wpychając się od ściany. Niestety dołek był w dalszym ciągu całkowicie zajęty. Nie dam się tak łatwo. - postanowiłam zapierając się o ścianę plecami. Nogami zaś usiłowałam wypchać męża z dołka. Posuń się w końcu moczymordo! - syczałam przez zaciśnięte zęby. Zadziałało. Posunął się! Szybko wskoczyłam w dołek i przykryłam się kołdrą, złośliwie ściągając ją z Krzysztofa. I tak znalazłam swoje miejsce w życiu. Koniec