Marek Kreutz Koniec końców Czytelnik Warszawa 1991 Okładkę projektował Jan Bokiewicz Copyright by Marek Kreutz, Warszawa 1991 ISBN 83-07-01904-4 Jeśli komórki nowotworowe mogą się mnożyć w,jnieskończoność, czy można znaleźć sposób, by każda komórka nieskończenie się mnożyła, a więc była nieśmiertelna? — Jestem pewien, że podejmie się próby, ale na razie nikt nie ma najmniejszego pojęcia o tym, jak się do tego zabrać. Nieograniczony rozród jest jedną tylko z cech nowotworowej komórki. Gdy hoduje się większą ilość mysich komórek, po jakimś czasie wszystkie prawie giną. Bardzo nieznaczna ich część ulega jednak jakiejś mutacji, która umożliwia; im dalszy rozród. Można więc unieśmiertelnić komórkę, dodając do niej DNA z niektórych wirusów nowotworowych. Wirusy te zawierają geny, które nazywamy genami nieśmiertelności, nie wiedząc jednak, na czym polega ich działanie. Jednym z najbardziej podniecających aspektów badania nowotworów jest obecnie poznanie tych genów nieśmiertelności i ich biochemicznych funkcji. Tymczasem dziś wszystko dzieje się tak, jak gdyby ludzie odmawiali umierania, jak gdyby uważali śmierć za jakiś niesłychany skandal, absurd. Obiecuje się nawet, że ludzie kiedyś będą żyć bez końca. Louis-Vincent Thomas (antropotanatolog) — Ale czy uważa Pan, że nieśmiertelność nie jest wykluczona? Może po uzyskaniu sztucznego białka i syntezie enzymów uda się odnawiać starzejący się organizm człowieka? — Na razie jest to science-fiction. Gdy będziemy więcej wiedzieli o komórkach, zrozumiemy, na czym polega starzenie się (...) — Czy byłby Pan zainteresowany nieśmiertelnością, gdyby ją panu zaofiarowano? — Oczywiście! Myślę, że każdy z nas, choć w zależności od tego, czy życie jego jest, czy nie jest interesujące. Ja kocham życie! Z przyjemnością czytam każdy nowy numer "Naturę". Z wywiadu z prof. Jamesem Watsonem (nagroda Nobla w 1962 wraz z F.H.C. Crickiem) PROLOG Spokojna powierzchnia Morza Śródziemnego od wschodu zmieniała kolor, z miedzianozłotego stawała się granatowa, by już w okolicach Bosforu i Dardaneli przechodzić stopniowo w połyskliwą czerń. Słońce leniwie opadało za horyzont, pogrążając w cieniu kontynent Federacji Europejskiej wraz z pięcioma miliardami jej mieszkańców; dokładna liczba, podana tego wieczora w komunikacie Służby Demograficznej, wynosiła 5 106 911 806 żyjących obywateli, którzy mieli teraz przed sobą kilka godzin, na ogół jeszcze chłodnej, wiosennej nocy. Do samotnej wysepki, jakich wiele na wschodnich krańcach Morza Jońskiego, zbliżał się od północy błękitny wod-nopłat ze znakami Federacji na pękatym kadłubie. Przybliżywszy się do skalistych brzegów, pilot obniżył lot i zręcznie posadził maszynę na falach. Pokonując opór wody, aparat powoli i statecznie wpłynął do niewielkiej zatoczki i z cichym szumem elektrycznych silników przybił do kamiennego mola. Po chwili w rozsuniętych drzwiczkach kabiny pojawił się wysoki mężczyzna. Był to człowiek bardzo już posunięty w latach. Czupryna, z fantazją sfalowana nad wysokim pobrużdżonym czołem, była co prawda niezwykle gęsta, ale już zupełnie biała, a szyję i podbródek szpeciły zwisające fałdy pomarszczonej skóry, drgające przy każdym przełknięciu śliny. Starczą twarz zdobiły gęste, krzaczaste brwi, nadając jej dumny i władczy wyraz. Starzec, otulając się beżowym wełnianym płaszczem, nadzwyczaj zręcznie jak na jego wiek zeskoczył na płytę mola i ruszył ku brzegowi krokiem mocnym i prężnym. Przy wyjściu z mola na szutrowej drodze oczekiwała biała begi-na z kierowcą w nieskazitelnie białym kombinezonie i błękitnej czapeczce na głowie, wyprężonym na baczność przy otwartych drzwiczkach. Starzec wsiadł. Kierowca zatrzasnął za nim drzwi, prze- biegł truchtem na swoje miejsce w samochodzie i begina ruszyła natychmiast w głąb wyspy, rozpraszając potężnymi reflektorami gęstniejący mrok. Po pięciu minutach jazdy dwa stożki światła dotknęły metalowej bramy o ażurowej konstrukcji, która pod tym dotknięciem rozwarła się bezszelestnie. Minąwszy bramę, pojazd przejechał jeszcze trzysta metrów i zatrzymał się przed wejściem do niewysokiego pawilonu w marokańskim stylu, o olśniewająco białych ścianach. Kierowca w błękitnej czapeczce wykonał wszystkie poprzednie czynności w odwrotnej kolejności i otworzywszy drzwi zamarł w postawie zasadniczej. Starzec, pokonując nadzwyczaj lekko trzy stopnie schodków, wszedł do środka. — Karło — powiedział niegłośno, wkraczając do przestronnego holu, rozświetlonego jasnym światłem, wydobywającym całe bogactwo barw i odcieni z mozaiki na podłodze i fresków pokrywających ściany, fresków, które do złudzenia przypominały te z pałacu w Knossos. — Jestem — odpowiedział spokojny głos i na schodach ukazał się wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, wyglądający na mniej więcej pięćdziesiąt lat, ubrany w rodzaj srebrzystej liberii. Z wysokiego, sztywnego kołnierza sterczała jajowata głowa całkowicie pozbawiona włosów. Pociągła, szczupła twarz pozbawiona była nie tylko śladów zarostu, ale także brwi i rzęs. — Bardzo się cieszę, że znowu pan do nas zawitał — Karło nieco pochylił lśniącą czaszkę. — Zabierz płaszcz i przyjdź zaraz do salonu — polecił starzec, podając Karłowi okrycie. Salon był obszernym pomieszczeniem, zbudowanym na planie koła, z podłogą obniżoną o kilkanaście centymetrów w stosunku do reszty domu, pięć par przeszklonych drzwi wychodziło na półkolisty taras, zawieszony nad morzem kipiącym przy nadbrzeżnych skałach. Starzec usiadł ciężko na jednym z miękkich białych foteli i rozluźnił kołnierzyk koszuli z naturalnego jedwabiu o barwie kości słoniowej. Uff, już po wszystkim... Cały ten skom- 8 plikowany dzień ma poza sobą. Wszystko poszło chyba jak najlepiej... Żadnych potknięć. Ritter z pewnością da sobie radę. Uśmiechnął się. Zepsuje troszkę jutrzejszą pompę w Genewie, ale przynajmniej finał na miarę postaci! Lubił wielkie finały, jak u tego, no... Beethovena. Lodowiec Mer de Glace będzie jego grobowcem... Wspaniały Mer de Glace. Do salonu wszedł Karło i zatrzymał się w progu. — Kończymy z generałem, drogi Karło — starzec wskazał swoją twarz. — Duchy nie istnieją, nie powinny istnieć, od jutra, Karło, będziesz miał do czynienia tylko z dyrektorem semibanku w Mediolanie, Davidem Mercuri, bierz się do roboty. Karło zniknął, po chwili pojawił się znowu, ciągnąc niewielki stolik na kółkach zastawiony słojami i puzderkami różnej wielkości i kształtu. Zatrzymał się przy siedzącym i przez chwilę patrzył na jego twarz. — A jednak szkoda — westchnął — to była wyjątkowo udana postać. To mówiąc, sięgnął do siwej czupryny i zręcznie odkleił ją od czaszki. — Też tak uważam, drogi Karło — powiedział starzec — ale sam przyznasz, że generał bardzo nam się już postarzał, tymczasem David Mercuri ma przed sobą przyszłość. — Bez wątpienia — przyznał grzecznie Karło i w salonie rozległ się odgłos delikatnego klaskania; to dłonie Karla wklepywały nawilżający krem w napiętą i gładką skórę na głowie siedzącego. — Czy mogę o coś zapytać? — odezwał się Karło, odrywając ostrożnie brwi znad przymkniętych powiek i wrzucając je kolejno do alabastrowego pojemnika. — Tak? — Kiedy odbędzie się pogrzeb? — Przypuszczam, że na początku tygodnia. — Czy będzie mi wolno pojechać na tę uroczystość? Siedzący na fotelu uśmiechnął się. — Robisz się sentymentalny, Karło. — Chciałbym się trochę rozerwać — pospieszył Karło z wyjaśnieniem. — To chyba już ostatni pana pogrzeb? — Miejmy nadzieję, ale cóż można wiedzieć... Palce Karla odlepiły rzęsy od powiek i po chwili twarz siedzącego w delikatny sposób została pozbawiona zmarszczek i nieprzyjemnych fałd na podbródku. Zabieg nie trwał dłużej niż pół godziny i kiedy niedawny starzec o-tworzył oczy, ujrzał w lustrze, podsuniętym mu przez Karla, twarz czterdziestoletniego mężczyzny, lekko pobladłą i bez jednego włoska. Przeciągnął się. Tak, dzisiaj pełny relaks, może kobieta? Należy mu się w końcu trochę oddechu, zanim wskoczy w skórę Davida Mercuri... Kiedyż skończą się te przebieranki? Akcja Beta postępuje, ale ile jeszcze czasu do jej zakończenia... Karło w milczeniu porządkował stolik z przyborami. — Każdą wyprawę na brzeg uważasz za rozrywkę, Karło... Co cię właściwie tam tak bawi? Zagadnięty zaprzestał na chwilę układania słoików i zastanowił się. — Pośpiech — odparł. — Pośpiech ich wszystkich. W tym ciągłym pośpiechu przypominają jakieś owady, które kiedyś widziałem... Może mrówki. Ten pośpiech często sprawia, że po prostu nie mogę oderwać wzroku. Mężczyzna z twarzą nie wykończonej lalki znowu się uśmiechnął. Czas... Czas jak morze, nieskończone, leniwe morze... Nad ekranem terminalu, wiszącym na ścianie, pojawił się czerwony sygnał. — Do diabła, sprawdź, kto to i czego chce. Karło bez słowa skierował się w stronę drzwi. — Karło — mężczyzna powstrzymał go. — Oczywiście, będziesz mógł złożyć wieniec na grobie generała Pinto, jeżeli tak bardzo chcesz. — Dziękuję — Karło skłonił się i wyszedł. Wrócił po chwili, żeby poinformować, że na rozmowę czeka Peter van Liin. — Prezydent? Czego chce? 10 T — Twierdzi, że to sprawa wyjątkowa, jest lekko zdenerwowany. — Przełącz. Na ekranie ukazała się ciężka, jakby z grubsza tylko ciosana twarz van Liina, który stanowisko prezydenta Rady Najwyższej FE objął dwa lata temu, po sierpniowych wyborach. — Jak się czujesz w roli nieboszczyka? — zapytały usta na ekranie, szerokie na przynajmniej dziesięć centymetrów. — Trochę zmęczony, o co chodzi? Rzadko mam okazję przebywać na wyspie. — Niestety, muszę ci przeszkodzić — powiedział van Liin. — Mówi ci coś nazwisko Ruben? Alfred Ruben? — Nic. — To genetyk, pracuje u Hartza w Zurychu, daliśmy mu pozwolenie na badania, pracuje nad hemofilią — mówił van Liin tym swoim męskim, matowym głosem, który tak dobrze mu służył w prezydenckiej karierze. — Zechac otrzymał jego raport, zechciej zerknąć na ten fragment... Twarz van Liina zniknęła z ekranu, a pojawił się fragment tekstu, jarzący się seledynowymi literami. — Rozumiem — mężczyzna przed ekranem pokiwał głową. — Co o tym sądzisz? Na ekranie znów pojawiła się twarz van Liina. — Przypadek. Po prostu przypadek. To się musiało stać prędzej czy później. W nauce można dochodzić do tego samego różnymi drogami... W każdym razie to jest dokładnie to. Ten... — Ruben — podpowiedział van Liin. — Jak on się zachowuje? — Najpierw oczywiście zgłupiał, ale dopóki nie był pewny, nie rozgłaszał, potem wysłał lojalnie raport do Zechaca i poprosił do siebie reporterów z tv. Na szczęście Zechac zareagował w porę i wyperswadował mu ten krok, Ruben dał się przekonać, ale zdaje się, że nie do końca... 11 — Wie coś więcej? — w głosie mężczyzny był niepokój. — Na razie chyba nie, ale jest bardzo ambitny. — Sprawdziliście jego grupę? — Tak, ma MN — odparł van Liin natychmiast. — Obawiam się, że jest tylko jedno wyjście... — Też tak myślę... Zapadła chwila ciszy. — Dobrze — powiedział wreszcie mężczyzna przed e-kranem — tylko zadbajcie o wszystkich, podkreślam: o wszystkich. Ritter to załatwi, wchodzi na moje miejsce od jutra. Wyłączył ekran i przymknąwszy oczy, złożył głowę na oparciu fotela. Prędzej czy później... Ten Ruben, łebski facet, szkoda że jest MN, wielka szkoda. Szum morza działa usypiająco. Morze... Falujące, niezmierzone, nieruchome morze. CZĘŚĆ PIERWSZA Śmieszny, staroświecki wagonik kolejki zębatej sunął w górę powoli, ale uparcie. Eroll postawił kołnierz tefrono-wej kurtki i odsunął się trochę od okna; wiało chłodem. Obok starsza pani o nobliwym wyglądzie cieszyła się jak dziecko. — To ma chyba ze sto lat! — wykrzykiwała, pukając w ściany wagoniku. — Zapewniam cię, że więcej — odpowiedział siedzący naprzeciw niej siwowłosy mężczyzna. Słowo „zapewniam" powtórzył kilka razy. Wyglądają na szc79śl:wą parę staruszków, pomyślał, poczuł przenikliwy dreszcz, zapewne z powodu coraz zimniej-szego górskiego powietrza. Zbliżali się do końca podróży. Pięćdziesiąt pięć minut trwało pokonanie trasy Chamonix--Mohtanvert, tak jak przed stu, a może dwustu laty. Nie miał pojęcia, kiedy zbudowano tę kolejkę, nie miał pamięci do dat, kojarzyły mu się z jednym tylko — z cmentarzem. Wagonik podjechał pod szary, betonowy peron i zatrzymał się. Wraz z grupą pasażerów opuścił kolejkę i ruszył w kierunku Hotel du Montanvert. Para staruszków szła przed nim, rozglądając się z entuzjazmem. Przysłuchiwał się, jak starsza pani wypytuje partnera o ceny pokojów, popatrując z odrobiną zazdrości na tych, którzy znikali za ogromnymi wrotami hotelu. Nie każdego było stać na Hotel du Montanvert, chociaż bynajmniej nie grzeszył komfortem. Był tu kiedyś i znosił śpiewająco owe reklamowane szeroko „spartańskie warunki" tylko dlatego, że obok była Mariko, każdego dnia i każdej nocy, i nic nie mogło zakłócić tego czasu. Ominął hotel i wszedł na obszerny taras widokowy. Kręciło się po nim sporo ludzi, z tego powodu zapewne właśnie 13 tu wyznaczono mu spotkanie. Widoczność była dobra, nawet bardzo dobra, każdy mógł podziwiać szeroką panoramę alpejskich szczytów i słynny Mer de Glace. Skrzący się bielą jęzor lodowca spływał gdzieś spomiędzy szczytów Moine i Grandes Jorasses, tak się w każdym razie zdawało, ale było to złudzenie wynikające z oddalenia, w rzeczywistości oba szczyty dzieli znaczna odległość, a bramą dla lodowej rzeki jest raczej Moine i Grand Chormoz, pomiędzy którymi, w miejscu zwanym Młynami, łączą się w jeden dwa lodowe nurty, Geant i Leschaux, i już jako Mer de Glace spływają w dolinę Chamonix, zamieniając się przy końcu swojej drogi w wartko biegnące strumienie. Starsza pani, która razem ze swoim towarzyszem również dotarła na taras, co chwilę wykrzykiwała nazwy rozpoznanych w przewodniku szczytów. Wskazywała je palcem, szarpiąc swego towarzysza. On znosił to wszystko ze spokojem i łagodnością, jaką daje tylko późny wiek i ogromna zażyłość z drugim człowiekiem, z którym przeżyło się całe długie życie. — Tam Dru! Trzy tysiące siedemset pięćdziesiąt dwa metry! — oznajmiła, przymierzając rzeczywistość do trzymanego w dłoniach rysunku z przewodnika. — Tam Mount Mallet! Widzisz? — stanowczo domagała się potwierdzenia. — Nie, to nie Mallet, to Szczyt Republiki — poprawiła się — zaraz obok Grand Chormoz, taki ząbek, widzisz? — Samolot— powiedział krótko jej towarzysz, przerywając potok zachwytów. — Nie widzę — zaniepokoiła się staruszka, gorączkowo przeszukując horyzont ogromną lornetą. — Ach, tak! — zawołała z dziecięcym zachwytem. — Widzę! Ale to nie samolot, to raczej helikopter — przypatrywała się uważnie. — Nie wygląda na górskie pogotowie, jest większy... Chyba nie powinien lecieć tak nisko. — Szkoda, że nie siedzisz obok pilota, powiedziałabyś mu, co ma robić — bąknął siwy pan. 14 — Jesteś złośliwy, Eryku — zauważyła tonem, który świadczył, że zupełnie się tym nie przejmuje. Eroll mimo woli spojrzał w tamtym kierunku. Helikopter przybliżał się, widział go już dobrze nie uzbrojonym okiem. Nagły, bezgłośny błysk ujrzeli wszyscy. Staruszka krzyknęła i mocno chwyciła za ramię swego towarzysza. Wszyscy obecni na tarasie widzieli, jak maszyna rozpada się na części, ciągnąc za sobą smugę dymu. Za daleko było, żeby dobiegł ich jakikolwiek dźwięk, cała tragedia rozegrała się przed oczami przypadkowych widzów, niczym w pozbawionym nagle dźwięku holograficznym filmie. — Widziałeś?! Widziałeś!? — wołała starsza pani bliska płaczu. Taras rozbrzmiewał podnieconymi głosami, ktoś pobiegł do hotelu zawiadomić górską straż. W tym bałaganie Eroll usłyszał nagle tuż obok: — Brand? Odwrócił się. Przed nim stał młody mężczyzna, wyglądający na nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, w grubej ocieplanej kurtce koloru indygo, niedbale rozpiętej, w spodniach i butach do tras wysokogórskich. Przez chwilę nie był pewien, czy to ten człowiek wymówił nazwisko Brand, jego oczy bez przerwy przesuwały się po otoczeniu, ale ani razu nie spoczęły na Erollu. — Pan coś mówił? — Jestem Sydney — powiedział tamten. — To na mnie pan czekał, możemy iść. Zeszli z tarasu, na którym przybywało ludzi, choć już od dawna nic nie było widać. — Daleko? — zapytał Brand. — Dwie godziny drogi — Sydney machnął ręką w kierunku górskich szczytów. — Co tam się właściwie stało? — zapytał. — Chyba rozbił się jakiś helikopter — powiedział Brand. Sydney wzruszył ramionami. — Jechał go sęk — powiedział. — Idziemy, Numer Jeden czeka na pana, jak było umówione. 15 Szli jakiś czas wzdłuż lodowca, potem zeszli z turystycznego szlaku, wspinając się stromą, górską ścieżką. Torba ze sprzętem ciążyła Erollowi coraz bardziej. Zaczął żałować, że wziął nissana, seksta była dużo lżejsza. Ale miała gorszy obraz — pocieszał się. Po godzinie wspinaczki Syd-ney zarządził postój. Usiadł na głazie i zapalił jakieś śmierdzące świństwo. — Długo już jesteś z nimi? — zagadnął Eroll. — Nie twoja sprawa — usłyszał w odpowiedzi. — Żeby to spotkanie miało jakiś sens, musicie odpowiadać na moje pytania — powiedział spokojnie — albo nie mam po co tam iść. Sydney spojrzał na niego spode łba. — Ja nie jestem od gadania, poczekaj na Pierwszego, już on ci przyszykował gadułę jak trzeba — powiedział. Wstał, rzucając niedopalonego papierosa. — Nie zawiążecie mi oczu? —- zapytał Eroll z przekąsem. — Nie trzeba — odparł Sydney, ruszając w górę. — Zanim zejdziesz na dół, nas już tu dawno nie będzie. Pomarańczowy parmonides czekał na niego tam, gdzie go pozostawił przed wjazdem na Montanvert, jakieś sto metrów od stacji kolejki zębatej w Chamonix. Eroll wrzucił nissana na tylne siedzenie, wsiadł, zatrzasnął drzwi i wsunął kasetę do odtwarzacza. Cofnął ostatnie minuty nagrania. — ...aż do zwycięstwa! Mamy w swoich planach więcej takich akcji! Ci, którzy rządzą dzisiejszą Europą, muszą zrozumieć, że czas już przywrócić temu kontynentowi dawne, narodowe ramy. Precz ze Zjednoczoną Federacją Europy! Każdy wraca tam, skąd przyszedł! Wtedy dla każdego prawdziwego Szwajcara znajdzie się praca i miejsce do życia! Powrót do dawnych państwowych granic — oto cel walki organizacji bojowej Brown Helvetia! 16 Na ekranie widział wykrzywioną w dziwnym grymasie, metalową maskę na twarzy terrorysty, który stojąc na tle ośnieżonych szczytów, recytował swoje credo. Boże, co za gówno! — pomyślał i zatrzymał taśmę. Kiedy jechał na spotkanie z tymi, którzy dziesięć dni temu wysadzili w powietrze połowę Place de 1'Opera, powodując śmierć kilkudziesięciu ludzi i dalsze tyle raniąc, miał nadzieję na świetny re-' portaż, na coś ekstra, czego jeszcze nie było. Zobaczył tę idiotyczną maskę, usłyszał, co ma do powiedzenia Numer Jeden Helvetii, i wiedział już — rewelacji nie będzie. Za tę kasetę, którą przed chwilą nakręcił, żadne stacja nie zapłaci mu więcej niż za reportaż z parlamentarnych obrad, po prostu jeszcze jedna grupa separatystycznych obłąkańców. Chętnie dałby w pysk facetowi w masce, ale musiał swoją rolę grać do końca. Żaden reporter, a już szczególnie jeśli jest wolnym strzelcem, nie może sobie pozwolić na takie spontaniczne reakcje, tym bardziej wobec ludzi, którzy jednym ruchem kciuka wysyłają do nieba kilkaset osób. Zapuścił silnik i podjechał do bramki przy wjeździe na superszybką. Automat wyświetlił numer toru, przypisaną prędkość i otworzył bramkę. O tej porze tłok na trasach nie był jeszcze tak duży, po południu można było czekać przy bramce nawet i czterdzieści minut. Parmonides wjechał na tor. Kiedy osiągnął przepisane przez elektronicznego cerbera 252 km na godzinę, Brand włączył automatpilota i ułożył się wygodniej, opuszczając oparcie fotela. Był zmęczony, rześkie górskie powietrze rozłożyło go trochę. Dużo jeździł ostatnio. Szukał tego jednego, jedynego tematu, który pozwoliłby mu rozmawiać z tv z pozycji dyktującego stawkę. Nie było to proste. Miał trzydzieści pięć lat, od dziewięciu lat w branży i jeszcze nigdy mu się to nie udało. Takich jak on było w Europie kilkadziesiąt tysięcy. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy z wszelkiego rodzaju kamerami, urządzeniami holo i innymi zabawk|iitii,do zapisu dźwięku i obrazu przemierzali co/jeizień kontyn^rjt wzdłuż i wszerz w nadziei trafienia na tęibpmbę.CfBa tę fśoną sprawę, która poruszy 2 — Koniec.. 17 serca pięciu miliardów telewidzów, a reportera wyniesie na szczyt sławy i uznania w jeden wieczór, dając pieniądze, olbrzymie pieniądze. O tej forsie śni każdy z tych ludzi, gdy bierze do ręki kamerę. Kiedy dziewięć lat temu Brand kupował swój pierwszy sprzęt profesjonalny, marzył o karierze Holdiego, który właśnie wtedy wpadł na trop afery z „lewymi dziećmi", a jego rewelacyjne kasety telewizja rzymska zakupiła za sumę przyprawiającą o zawrót głowy. Marzył o karierze Richnera czy van Proofa, których reportaże z pierwszego i jak dotąd ostatniego orbitalnego miasta spowodowały odwołanie, a potem wstrzymanie projektu Orbita, ponieważ udowodniły, jak wielu ludzi tam zamieszkałych straciło życie z powodu wadliwej konstrukcji stacji. Do tego jednak, żeby powtórzyć ich sukcesy, trzeba było mieć nie tylko dobry sprzęt, ale dużo sprytu i jeszcze więcej szczęścia. W profesji wolnego strzelca wielu widziało szansę dla siebie, ale nielicznym była ona dana. Brand nie był wyjątkiem. Po godzinnej jeździe opuścił superszybką i wjechał w o-bręb miasta, które nazywało się Zurychem, chociaż powierzchnia dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych, którą kiedyś zajmowało to miasto, stanowiła teraz ledwie jedną dziesiątą całości. Na Uto Quai zatrzymał go kolorowy tłum, idący całą szerokością bulwaru. Stulecie Zjednoczenia — zupełnie zapomniał o tej fecie. Włączył tv. Na niewielkim samochodowym ekranie ukazała się twarz van Liina, szefa federacyjnego rządu, jego modulowany głos zabrzmiał w kabinie pa-rmonidesa. — ...zanim sto lat temu połączyliśmy się w wielką europejską rodzinę. Za nami poszli inni, świat postawił na jedność, na pokój! Ale to my byliśmy pierwsi! Właśnie my, stojąc u progu nowej straszliwej wojny, zdobyliśmy się na to, by ją odrzucić, rozsądek zatriumfował i jedynie słuszna alternatywa stała się faktem — mówił van Liin, patrząc co jakiś czas prosto w kamerę. — Zjednoczenie się Europy i utworzenie Rządu Federacyjnego pozwoliło skuteczniej zająć się naszym najważniejszym problemem, jakim jest 18 l problem demograficzny, problem przeludnienia. Sztuczna regulacja przyrostu naturalnego, chociaż niesie ze sobą wiele niedogodności, jest naszym dobrodziejstwem, jest najbardziej humanitarnym sposobem na zmniejszenie wielkości populacji... Idź do diabła — pomyślał Brand i wyłączył obraz. Pochód przepływał obok, jakieś roześmiane twarze zaglądały co chwilę do środka pamonidesa. Eroll zasunął szyby. Nie było rady, trzeba było czekać, o wycofaniu się me było już mowy. Zapalił papierosa, robił to rzadko, ale w tej sytuacji nie pozostawało nic innego. Przez ostatnie lata dawał sobie jakoś radę, były okresy, kiedy powodziło mu się nawet lepiej niż średnio, ale tylko tyle. Słowo kariera nie bardzo pasowało. Dorobił się sprzętu, urządził niezłe studio w mieszkaniu na Zolikonie, miał znajomości w branży, stał się po trochu starym wyjadaczem i przestał myśleć o tym jednym, niepowtarzalnym sukcesie. Otoczony nimbem zawodu nie miał kłopotów z kobietami, chociaż związki te nigdy nie trwały długo. Przy jego trybie życia pewne rzeczy były, tak mu się przynajmniej zdawało, nie do pogodzenia. Zdanie to zmienił, kiedy poznał Mariko. Unikał raczej bywania na przyjęciach, ale akurat wtedy poszedł. Party urządzał jakiś ważniak z sieci genewskiej i chciał się tam pokazać. Miała krótkie, kruczoczarne włosy, lekko skośne oczy i śniadą cerę kobiet ze Wschodu. Sądził, że pochodzi z Wysp Japońskich, ale wyjaśniła, że jej ojciec był Koreańczykiem. Miała nie więcej jak trzydzieści lat i pracowała na Oddziale Zapłodnień w klinice Hartza w Zurychu. Tego wszystkiego dowiedział się w czasie drogi powrotnej z Genewy do Zurychu, superszybka była wyjątkowo zatłoczona, więc jechali chyba z półtorej godziny. Kiedy następnego ranka obudził się obok nagiej, filigranowej postaci, wiedział już znacznie więcej. Miała męża, z którym rozeszła się niedługo po ślubie, powodów nie dociekał. Mąż był psychiatrą, specjalistą od tak zwanej szczurzej choroby, musiał więc być człowiekiem zamożnym, ale Brand wolał 19 o to nie pytać. Szczurza choroba, polegająca na nagłym, niespodziewanym wzroście poziomu agresji nieukierunko-wanej i wyładowującej się na pierwszym lepszym przedmiocie lub osobie, doprowadzająca często do poważnych samookaleczeń, spowodowana była, jak sądzono, przeludnieniem i szerzyła się zastraszająco wśród mieszkańców Federacji bez względu na pochodzenie społeczne, stan majątkowy czy wykształcenie. Psychiatrzy nie narzekali na brak pacjentów. Brand uważał jednych i drugich za potężnie kopniętych. Osoba byłego męża niezbyt go interesowała. Wiedział już, że gotów jest zostać na dłużej w małym mieszkanku na Pasażu Armstronga. Podobało mu się. Było pełne nieznanych roślin, zapachów, dziwnych figurek z brązu. Nad tapczanem wisiał sporych rozmiarów portret Mariko, będący najwyraźniej dziełem komputera, który ułożył jej podobiznę z mnóstwa niezrozumiałych dla Branda symboli. Mariko wytłumaczyła mu potem ich znaczenie, zawierały fragmenty informacji, głównie genetycznej czy biochemicznej, fizjologicznej. Był to prezent od kolegów z kliniki, zabawna i miła pamiątka, tworzona nie bardzo legalnie i wymagająca sporo pracy, ale właśnie dlatego cenna. Mówiła mu o tym wszystkim, spokojna, opanowana, ale wyczuwał w niej niezrozumiałe napięcie, niepewność. Miesiąc później rozstali się na dłużej. Wyjechał na reportaż, chodziło o machlojki na starym składowisku odpadów promieniotwórczych pod Hawrem, na półwyspie Cotentin. Noce spędzał w nędznych hotelikach w jakimś Barfleur czy Omonville. Nerwowe, pełne napięcia dni (kilkakrotnie grożono mu pobiciem, a nawet śmiercią) nie pozwalały zasnąć. Pod przymkniętymi powiekami pojawiała się twarz Mariko, jej drobna sylwetka, skośne, ciemne oczy. Gdzieś pod czaszką kłębiły się myśli o tym, że ma już trzydzieści kilka lat, i o tym, że nie bawi się wcale tak świetnie, polując na tematy do reportaży, jak to kiedyś mu się zdawało, że po prostu ciężko haruje, czekając na lepsze życie — a życie, to krótkie życie mija. 20 Pierwszego wieczoru po powrocie, leżąc na tapczanie obok Mariko, opowiedział jej o wszystkim, o czym myślał w czasie tamtych nocy nad kanałem La Manche. — Chciałbym, żebyśmy mieli dziecko — powiedział wreszcie — wybór płci należy do ciebie, nie chciałbym umrzeć bezpotomnie. Mariko uniosła się-i usiadła, widział tylko jej szczupłe plecy. Splotła dłonie na karku, silnie zaciskając palce i skurczyła się jak mały bezbronny ślimak. — Szesnaście lat temu sprzedałam limit — powiedziała. Nie miała prawa go zatrzymywać, wiązać, powinna była go odtrącić, nie komplikować życia ani sobie, ani jemu, postąpiła tchórzliwie, ohydnie... Dopiero wtedy zrozumiał to ogromne napięcie, które wyczuwał pod pozornie spokojną powierzchnią. Patrząc na jej zgarbione, nagie plecy, powiedział: — Damy sobie jakoś radę. Sam nie wiedział jak, ale czuł, że musi tak powiedzieć. Odwróciła się twarzą do niego, jej oczy były suche. — Nigdy nie będziesz miał ze mną dziecka, nie mogę ci go dać — powiedziała. — W końcu to stanie się najważniejsze, zostaw mnie, nie rób sobie wyrzutów, powinnam ci to wyjaśnić od razu. Długo tłumaczył, że nie zrezygnuje ani z niej, ani z dziecka. Jej limit był wyczerpany, ale istnieją przecież inne możliwości, prawo do drugiego dziecka można na przykład kupić... — Czy zdajesz sobie_sprawę, ile to kosztuje? Ile na to trzeba? Zdawał sobie sprawę. Prawo do drugiego dziecka kosztowało majątek. Przepisy mówiły wyraźnie: każda kobieta ma prawo do urodzenia jednego dziecka — i żaden bank seminacyjny nie wydałby plemników Erolla, gdyby miały być połączone z gametami Mariko. Dura lex sed lex— Europa pękała w szwach. Nigdy dotąd nie odczuwał tego prawa jako ograniczającego wolność osobistą, jego wolność. Obowiązek sterylizacji wszystkich, semibanki, wszystko to 21 funkcjonowało na długo przed jego urodzeniem, było proste i jasne. Prawo obejmowało wszystkie kobiety i wszystkich mężczyzn bez wyjątku, miłość miłością, a decyzja o poczęciu nowej istoty musiała być w pełni świadoma i wymagała maksimum odpowiedzialności. Prawo było więc logiczne, prawo było rozsądne, podważała je tylko niewielka grupa nielegalnych naturystów, którzy nie pozwolili się wysterylizować... A jednak, do diabła, chce mieć dziecko właśnie z Mariko, tylko z Mariko! l właśnie tego mu nie wolno! Cóż go obchodzą takie czy inne racje? Jakim prawem van Liin czy ktokolwiek inny dyktuje mu, z kim może mieć potomka, a z kim nie! Brand walnął pięścią w krąg kierownicy. Kolorowy tłum wciąż blokował przejazd. Do gmachu Zuryskiej Niezależnej Sieci TV dotarł dopiero około trzeciej. Na Tavianiego natknął się wysiadając z windy. Niski, tęgawy, zawsze wesoły Orlando Taviani był prawą ręką kierownika sekcji REP. Nigdy chyba nie miał w ręku kamery, ale znał się na tej robocie jak mało kto, wiedział zawsze, co pójdzie lepiej, co gorzej, i szef sekcji REP polegał na jego zdaniu.' — Witaj, królu strzelców! — zawołał na widok Branda. Znali się od ładnych paru lat, zresztą w ten sposób grubasek zwracał się do wszystkich, którzy dostarczali mu materiały. — Jak łowy? Brand potrząsnął pulchną dłonią, wyciągniętą w jego kierunku serdecznym gestem. — Owszem, coś w sam raz na dzisiejszy dzień zachwytów, towar ekstra — powiedział, wychodząc z założenia, że autoreklamy nigdy za wiele. — Nie masz pojęcia, co tu się dziś dzieje, amico — westchnął Taviani. — Mamy sygnały, że do południa było około 22 czterdziestu zamachów,-w dodatku pojutrze ten pogrzeb, więc nie można za bardzo radośnie, ale i nie smutno, rozumiesz... Zwariować można. — Jaki pogrzeb? — Nic nie wiesz? Eduardo Pinto... — Taviani skierował kciuk w dół. — Bum! — Szef Bezpieczeństwa? — Si, si! — przytaknął Taviani radośnie — rozwalił się dziś rano w Alpach... — Czekaj... — Eroll chwycił Tavianiego za guzik od marynarki, skrojonej nieco staroświecko, ale ze smakiem. — Rano? W Alpach? — Tak, leciał helikopterem do Genewy na uroczystości zjednoczenia i szlag go trafił — potwierdził Taviani, lekko zaskoczony reakcją Branda. — Nie przejmuj się tak — dodał ironicznie — on miał już chyba z dziewięćdziesiąt lat... Niech to jasna cholera! Eroll był wściekły, ale prędko się opanował. Nie mógł się przyznać Tavianiemu, że widział to na własne oczy, miał przy sobie kamerę i nie skorzystał z niej. Trudno, było, minęło... Wyjął z torby kasetę i podał Tavianiemu. — Co tu jest? — zapytał Orlando, biorąc do ręki pudełeczko niewiele większe od kieszonkowej zapalniczki. — Wywiad z Numerem Jeden organizacji Brown Helve-tia — odparł Brand. — Ki diabeł? — Zrobili Place de 1'Opera w zeszłym tygodniu. — Aha — przypomniał sobie Taviani i skrzywił się lekko. — W zeszłym tygodniu, to tak dawno. Było tam chociaż ze sto trupów? — Dziewięćdziesiąt osiem — powiedział Brand. — Czekam piętro niżej w Złotym Kocie — dodał, kierując się ku schodom. W Złotym Kocie było jak zwykle tłoczno, ale znalazł wreszcie jakąś wolną lożę, to znaczy wgłębienie w ścianie, gdzie było miejsce dla dwóch osób. Ponad stolikiem, we 23 wnęce, jarzył się ekran terminala, pokazując fragment uroczystości w Genewie. Brand zamówił piwo, które automat wypluł natychmiast na stolik, otwierając na moment kanał podający. Upił złocistego płynu ze szklanki, odstawił ją i sięgnął do sensorowej klawiatury na brzegu stolika. Obraz tłumu na ekranie zniknął, ustępując seledynowym literom telegazety. Odnalazł hasło „Ogłoszenia" i dział „Odstąpię limit". Lista zawierała kilkadziesiąt nazwisk, większość jednak już znał, szukał tych, które pojawiły się w ciągu ostatnich kilku dni. Znalazł dwie nowe pozycje: Lizza Bean 653, Anim. Str., N. Z. W. 343 768 34 p.m. oraz Barba Scito 4-654 Theat. Pl. Żur. C 773 698 65 a.m. Pociągnął łyk piwa i przekazał oba numery do pamięci tele. Po chwili skasował jednak numer pani Scito; było już dawno „post meridiem". Z numerem Lizzy Bean automat połączył go natychmiast. Na ekranie ukazała się owalna twarz o regularnych rysach, okolona burzą rudych włosów. — Jestem z ogłoszenia, czy Lizza Bean? — zapytał, mimo że był tego całkowicie pewien. Była bardzo ładna i mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat. Spodziewał się tego. Odkąd studiował ten dział ogłoszeń i wydzwaniał po kolei do każdej z tych kobiet, przekonał się, że wszystkie są bardzo młode i na ogół ładne. Tylko wtedy federy liczą się tak bardzo i chęć ich posiadania jest tak wielka, że zaćmiewa wszystko. Kiedy uzyskał potwierdzenie, wyrażone niedbałym skinieniem głowy, zapytał krótko: — Ile? — Sto dwadzieścia tysięcy — padła natychmiastowa odpowiedź. Czy to wysokość sumy, czy też ton, jakim została zakomunikowana, sprawiły, że poczuł wściekłość. — Nie wydaje ci się, kotku, że to cena zbyt wyśrubowana? — zapytał, zaciskając palce na szklance. — Jeśli chcesz mieć drugiego bobaska, tatulku, to trzeba bulić, w moim przypadku taki numer można zrobić tylko raz, chyba rozumiesz... Nie masz federów, to znikaj... 24 Ruda piękność wyłączyła się. Brand powoli uniósł do ust szklankę i opróżnił ją duszkiem. Niepotrzebnie w ogóle dzwonił. Ceny rzadko spadały poniżej stu tysięcy, a nie miał nawet połowy tej sumy, wliczając oszczędności Mariko. l nieprędko będzie miał, jeżeli nadal będzie tak bystry, jak dziś rano na tarasie Montanvert. Niech to diabli... Do dziupli, w której siedział, zajrzał Taviani. Usiadł naprzeciwko i kładąc kasetę na stole popukał w nią palcem. — Szef powiedział, że to jest gówno, takie numery już nikogo nie biorą, Eroll. Owszem, szybko do nich dotarłeś, rzecz w miarę aktualna, ale nic poza tym — Taviani teatralnym gestem rozłożył ręce. — Wiesz sam, co ci będę mówił... Brand słuchał spokojnie. To była zwykła gadka Tavianie-go. Można było dać głowę, że żaden szef tego materiału nie widział, chodziło tylko o to, ile Taviani ma zapłacić. To były jego normalne zagrywki. Eroll niedbale sięgnął po leżące na stole pudełeczko z nagraniem. Pulchna rączka szybko chwyciła jego dłoń i przytrzymała na stole. — Nie ma się co gniewać! Szef powiedział, że po starej znajomości możemy ci dać dwa tysiące, amico. Eroll wstał i schował kasetę do kieszeni. — Przepraszam cię, Orlando — powiedział — ale spieszę się. Jeszcze dzisiaj chciałbym skoczyć do Genewy, poznałem tam ostatnio paru facetów, może dadzą więcej. Taviani podskoczył jak na sprężynie, zastępując mu dro- 9S- _ — Bene! Bene! Daję trzy, wiesz, że więcej nie mogę! Eroll, ten materiał nie jest tego wart, zdajesz sobie sprawę! Usiedli z powrotem. Brand położył kasetę i przesunął w kierunku Tavianiego. — Napijesz się czegoś? — zapytał Taviani zwyczajnie, jakby cała scena przed chwilą nie miała miejsca. Był to właściwie zupełnie poczciwy facet, tyle że nieprzyjemnie lojalny wobec firmy i może dlatego wydawał się niezastąpiony. Bystry, inteligentny, znający się na interesach, przy 25 tym obdarzony męską południową urodą i wdziękiem, wciąż miał wielkie powodzenie u kobiet. W wieku sześćdziesięciu lat, żywotny i pełen energii, robił wrażenie człowieka szczęśliwego i dobrze w życiu usadowionego, czasem nieco cynicznego, ale w gruncie rzeczy pozytywnie nastawionego do wszystkich. A jednak tam gdzieś w środku, na samym dnie, tkwiło coś, co przeszkadzało, co uwierało, jakaś zadra, która z wiekiem dawała znać o sobie coraz częściej. Nie było już tygodnia, by Taviani nie studiował swojego odbicia w lustrze, coraz częściej zdarzały się chwile, kiedy czuł, że ta łódź powoli, ale jednak stale i nieubłaganie płynie, pozostawiając za sobą kolejne przystanie. Starał się o tym nie myśleć, ale w najmniej oczekiwanych momentach przychodziły mu do głowy niepotrzebne pytania: ilu jeszcze kobiet dotknie w swoim łóżku — pięciu? Dziesięciu? Ile jeszcze sensacyjnych materiałów zakupi dla swojej firmy? Dziesięć? Dwadzieścia? Sto dwadzieścia? Niechby nawet, te liczby zaczynały być przerażająco konkretne. Zamówili po szklance Cenesse Winę. — Orlando, ty masz dzieci? — zapytał nagle Brand. Ta-viani zaśmiał się głośno. — Nawet troje, ale każde z inną, to jedyny sposób — powiedział. — Je seme ś tout vent! Sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik stereografii. — Dziewczynka i dwóch chłopców. — Każde z inną? Taviani przytaknął. Brand przez chwilę przyglądał się podobiznom. — Kochałeś te kobiety? — zapytał po chwili. — Certamente! l nie tylko te — odpar,ł Taviani. Ni stąd, ni zowąd wróciło wspomnienie wczorajszego wieczoru u Elzy. Bawiąc się z dzieciakiem, posypał sobie swoje czarne pukle białym talkiem, udając Świętego Mikołaja. Do pokoju weszła akurat Elza i zawołała: jak ty wyglądasz?! Dopiero wtedy spojrzał w lustro i widok staruszka, którego tam zobaczył, przeraził go. — Miłość to miłość, a dzieci to dzieci, non 26 e vero? To jedyne, co po nas w gruncie rzeczy zostaje — powiedział. — Słuchaj, Orlando — Brand zebrał się w sobie — potrzebuję federów, ale nie trzech czy pięciu tysięcy, potrzebuję pięćdziesiąt kawałków. Taviani gwizdnął cicho, w jego pulchnych policzkach zrobiły się małe dołki. — Mam zamiar kupić prawo do limitu. — Sei matto! Czy akurat z nią musisz mieć dzieci?! — zawołał Taviani nieco zirytowany. — Muszę mieć ten limit, Orlando — powtórzył Brand. Taviani wzruszył ramionami, pociągnął ze szklanki i odstawiając ją, powiedział: — Opowiem ci historię, amico, posłuchaj. Pewien genetyk wyleczył jednego faceta z hemofilii jakąś rewelacyjną metodą, nie znam szczegółów. Nasz reporter dowiedział się o tym i genetyk zaproponował wywiad. Nawet się ucieszyłem, bo nareszcie coś w różowym kolorze. Umówili się wczoraj, mój chłopak pojechał tam ze sprzętem, pewny, że tamten czeka i puchnie z dumy, a tymczasem facet wyrzucił go po prostu za drzwi, odwołując wywiad. Chłopak tak się wściekł, że nie chce mieć z tym już nic wspólnego. A ja myślę, że coś w tym musi być, wiesz jak to jest z tymi, którzy grzebią w genach, jak im się uda, publika pieje z zachwytu, jak nie — zaraz robi się grubsza sprawa, podnosi się krzyk o zagrożeniu, zaprzestaniu, e cosi via. A dla nas — tak czy inaczej — korzyść. — Ale co ja mam do tego? — Brand nie bardzo rozumiał tę nagłą zmianę tematu. — Gdybyś powęszył, amico? Wiesz, ja mam nosa, tam coś śmierdzi na pewno... Ty nigdy nie myślałeś o stałej robocie? — zapytał nagle. — Mógłbym cię poprzeć u Grun-sta, zawsze to stały dochód i nie taki mały... ed allora? Brand bawił się w milczeniu szklanką. — Nie mam nawet połowy tej sumy— ciągnął Taviani. — Ale dajmy na to, że w tej chwili wręczam ci czek, kupujesz 27 limit. Idziecie oboje do banku, potem walicie prosto do Oddziału Zapłodnień i za dziewięć miesięcy rodzi się wam śliczny bobas. W dalszym ciągu będziesz jeździł na te swoje polowania? Nadstawiał łeb w byle sprawie? Powiedziałem o tym, bo cię lubię i chciałbym ci pomóc, zrobisz jak uważasz — Taviani wstał. — Tengiti. — Orlando — Taviani zatrzymał się. — Co to za instytut? — zapytał Brand. — Klinika Hartza, facet nazywa się Ruben, profesor Alfred Ruben. * IV Przy kolacji, którą jedli we dwójkę w zielonej sypialni na Pasażu Armstronga, zapytał o Rubena: w końcu Mariko pracowała w tej samej klinice. Owszem, słyszała o Rubenie, prowadził jakieś badania, miał u Hartza swoje laboratorium, ale szczegółów nie znała. — Jeżeli chcesz, rawsze mogę się dowiedzieć — powiedziała. — Taviani zaproponował mi dzisiaj etat u siebie, co ty na to, Japoneczko? — Czy to znaczy, że nie musiałbyś tak często wyjeżdżać? — ucieszyła się. — To znaczy to i wiele innych rzeczy, wiele zmian... Powtórzył jej rozmowę w Złotym Kocie, pomijając pewne fragmenty. — Przyszło mi do głowy, że należałoby może najpierw dotrzeć do pacjenta tego Rubena. Mając już jakieś informacje, mógłbym łatwiej przycisnąć genetyka do muru. — Ty naprawdę chcesz się ustatkować — powiedziała Mariko zdumiona. — Naprawdę — przyciągnął ją do siebie. — Z tobą. Boję się tylko, czy facet wracający co wieczór do domu nie przestanie cię interesować zbyt szybko, Japoneczko. — Nie wiem, to trzeba sprawdzić — powiedziała, śmiejąc się i jej oczy zmieniły się w wąskie, skośne szparki. 28 Następnego ranka obudził go brzęczyk terminala. Dzwoniła Mariko, wymyślając mu od leniwych susłów. Była już w klinice. — Pacjent nazywa się lvo Yorga, od tygodnia przebywa w separatce nr 611 na trzecim piętrze głównego gmachu, możesz ruszać do ataku — powiedziała. Była dziewiąta rano. Wrzucił w siebie śniadanie, spakował się pospiesznie, zabierał minihessa, najmniejszą kamerę, jaką dysponował, i około dziesiątej zajechał przed klinikę. Wszedł do holu i nie zatrzymywany przez nikogo wsiadł do windy. Dwie minuty później stanął przed drzwiami z numerem 611. Na pukanie nikt nie odpowiadał. Nacisnął klamkę i wszedł. Znalazł się w niewielkim, ale wygodnym pokoju, urządzonym nawet dość przytulnie jak na szpitalną separatkę, jednak bałagan, jaki w nim panował, zupełnie nie odpowiadał szpitalnemu drylowi. Drzwiczki niewielkiej ściennej szafy otwarte były na oścież, wieszaki porozrzucane niedbale, skołtuniona pościel kłębiła się na tej dziwnej machinie, którą nazywają szpitalnym łóżkiem. Białe kimono, strój obowiązujący każdego pacjenta bez wyjątku, walało się na podłodze obok łóżka... Przeszedł się powoli po pokoju, zajrzał na niewielki balkon, wychodzący na park, i wrócił..Na umywalce w rogu dostrzegł szczoteczkę do zębów i mydło. Usiadł na foteliku obok łóżka. Czemu ten gość, do licha, tak się spieszył? Uniósł kamerę do oka i przejechał po całym wnętrzu, kończąc ujęcie na niedbale ciśniętym kimonie. To było wszystko, co mógł na razie zarejestrować. Nie miał tu nic do roboty. Podszedł do drzwi, które nagle odskoczyły z impetem. Stanął w nich potężny szpakowaty mężczyzna w zielonkawym lekarskim stroju. Niewielki napis na jego szerokiej piersi, który znalazł się mniej więcej na wysokości oczu Branda, głosił: Prof. Alfred Ruben. Brand cofnął się. — Gdzie jest Yorga? — zapytał Ruben głosem tubalnym i donośnym, nawykłym do rozkazywania. Za jego plecami Brand dostrzegł drobną postać przestraszonej pielęgniarki. 29 — Sam chciałbym wiedzieć — powiedział. — Zdawało mi się, że to właśnie pan będzie mi mógł na to pytanie odpowiedzieć, profesorze. Ruben spojrzał na niego jak byk szykujący się do ataku na pikadora. — Co pan tu robi?! Kim pan właściwie jest?! — ryknął, postępując groźnie naprzód. — Czy zdaniem pana nieobecność Yorgi ma coś wspólnego z eksperymentem, którego dokonał pan na nim? Cofnął się, żeby zrobić lepsze ujęcie. Twarz Rubena spąsowiała. — Proszę natychmiast się stąd wynosić — wysapał wściekle, zaciskając pięści ogromne niczym bochny chleba. Dziewięć lat w branży nauczyło Branda nie lękać się takich gróźb ani nawet takich pięści. Kamera pracowała bez przerwy. — Dlaczego nie chce pan powiedzieć nic o swoim eksperymencie? Czy ten eksperyment nie powiódł się? Czy lvo Yorga jest chory, czy zdrowy? Potężna dłoń schwyciła go za kark i niczym łopata automatu wypchnęła na korytarz. Gruchnął z łomotem pod przeciwległą ścianę, nie wypuszczając kamery. W wizjerze miał przerażoną twarz bezradnej pielęgniarki. Kiedy się podniósł, zobaczył już tylko szerokie plecy odchodzącego pospiesznie korytarzem Rubena. Pielęgniarka ruszyła za profesorem prawie biegnąc. Wrócił do zaparkowanego przed kliniką parmonidesa i zatrzasnął ze złością drzwiczki. Od dwóch dni wiał fen, jego suche i ciepłe podmuchy nieprzyjemnie drażniły nerwy. Ulicą skąpaną w wiosennym słońcu przelewał się tłum pieszych i nieprzerwany strumień pojazdów, w pudle wozu Eroll poczuł się jak w małej łupince na wzburzonym oceanie. Szybkimi ruchami palców wystukał numer informacji i zażądał adresu obywatela Federacji o nazwisku Yorga, lat 25, zamieszkałego w okręgu Zurych. Więcej nie wiedział, ale to powinno wystarczyć. Spojrzał na ekran i to, co przeczytał, spowodowało, że skasował napis i połączył się jeszcze raz. Nie chciał wierzyć własnym oczom, komputer jed- 30 nak uparcie odpowiadał tymi samymi słowami: NIE FIGURUJE. Rozumiał coraz mniej. „Nie figuruje" znaczyło po prostu: nie istnieje. Gdyby adres był zastrzeżony, komputer powiadomiłby o tym, gdyby obywatel o takim- nazwisku nie należał już do grona żyjących, napis głosiłby: „Nie żyje". Wybrał numer Mariko. — Jesteś pewna, że podałaś mi nazwisko tego pacjenta w dobrym brzmieniu? — zapytał, kiedy się zgłosiła. Mariko przeliterowała, zgadzało się. A jednak nic się nie zgadzało. Zapytał, skąd je ma. — Kiedy przyszłam rano do kliniki, zajrzałam po prostu do spisu pacjentów w rejestracji — wyjaśniła. — Pacjent profesora Rubena jest tylko jeden: lvo Yorga. Zajmuje separatkę numer 611. — Zajmował — mruknął Brand. — Co mówisz? — Nic, nic... —; Eroll, co się właściwie stało? Gdzie ty jesteś? — Na dole, w samochodzie. Ten twój Ruben ma mocne pięści — potarł machinalnie kark. — Wyrzucił mnie po prostu. — Widziałeś się z Yorgą? — zapytała Mariko. — Niestety, nie miałem przyjemności. Zresztą nic dziwnego, skoro takiego faceta w ogóle nie ma, to wszystko jakaś lipa. — Bzdura — żachnęła się Mariko. — Kto ci powiedział, że nie istnieje? — Komputer Centralnej Informacji. — To niemożliwe. — Wiem — przytaknął — ale prawdziwe. Bądź tak dobra i spróbuj znaleźć adres Yorgi w waszej rejestracji, jeżeli tam w ogóle jest... — dodał. — Nowy Zurych, Południe, East Strasse 127 — powiedziała Mariko łącząc się z nim po kilku minutach. — Eroll, a co tu właściwie chodzi? — To jakaś śmierdząca sprawa. Tego Yorgi nie ma w kli- 31 nice, wygląda na to, że Ruben też nie wie, gdzie on jest. Mam nadzieję, że go znajdę. Jeszcze jedna prośba, Japo-neczko, dowiedz się o tym eksperymencie wszystkiego, co tylko będzie możliwe. Sprawdź ostatnie wyniki badań Yorgi, i w ogóle, o co tam chodziło, znasz się przecież na tym. Później się skontaktujemy. Ostatnie słowa wypowiedział, włączając się już do ruchu. Nigdy specjalnie nie lubił Nowego Zurychu. Wielość poziomów, plątanina estakad, potoki ludzi i pojazdów, wieczny szmer tysięcy elektrycznych silników — to wszystko przyprawiało o ból głowy. Po upływie kwadransa każdy chodził niczym w transie, a jedynym sposobem na wytrącenie się z tego stanu była głośna rozmowa, toteż wielu mówiło tutaj do siebie. Własny głos uspokajał. W starym Zurychu było podobnie, ale jakby łatwiej dawało się to znieść. Tam był zwykły uliczny hałas, nie tłumiony, jak tu, specjalną akustyką ulic i podziemnych korytarzy, budowanych z myślą o wyeliminowaniu hałasu, tej chronicznej dolegliwości wszystkich starych miast. Odnalazł ulicę podaną mu przez Mariko. Do budynku numer 127 wchodziło się z pierwszego poziomu. Zostawił wóz i zjechał do podziemnego pasażu. Zielonkawa tafla rozsunęła się przed nim, ukazując jasny korytarz. Wszedł i zatrzymał się przed świetlną tablicą z listą lokatorów. Nazwiska Yorgi na niej nie było. — Pan kogoś szuka? — usłyszał nagle za plecami. Odwrócił się. Przed nim stała brzydko ubrana starsza kobieta, chuda jak kij od szczotki, i wpatrywała się w niego podejrzliwie. Porównanie z kijem od szczotki nasunęło mu się może dlatego, że włosy tej kobiety, krótko obcięte, sterczały śmiesznie na wszystkie strony. — Powiedziano mi, że mieszka tutaj niejaki lvo Yorga, ale na liście go nie widzę — powiedział. Kobieta omiotła go nieufnym spojrzeniem, pióropusz na jej głowie zakołysał się. — A pan co, z Opieki? 32 Przytaknął. — Ano mieszkał, ale już nie mieszka — powiedziała zaczepnym tonem. — Od kiedy, nie wie pani? — Pewnie, że wiem — żachnęła się. — Od dzisiaj. On był proszę pana, chory naprawdę, nawet żal mi go było, zawsze sam, pracy żadnej nie mógł znaleźć... A co, pan niby nie wie, jak to jest? — zaatakowała nagle. — Ja, to co innego, stara, ale on młody... Teraz wyjechał leczyć się, mieszkanie zwolnił, będzie dla was, co? — Wyjechał się leczyć? Przecież leczył się uHartza... — Ja tam nie wiem, gdzie — wzruszyła ramionami. — Dzisiaj z samego rana przyjechali po jego rzeczy z jakiejś firmy przewozowej, panie... dużo tego nie było — rozczuliła się — biedny był jak my wszyscy... — Zaraz, zaraz... — przerwał jej biadolenie. — Czy jego też pani dzisiaj widziała? Był tu? — A Boże broń! Ci, którzy wynosili rzeczy, powiedzieli, że pan Yorga zwalnia mieszkanie, bo jak ich zobaczyłam, to już myślałam, że coś niedobrego... Człowiek nie zna dnia ani godziny, proszę pana, mors certa hora incerta — palnęła nagle czystą łaciną. — A dokąd wieźli te rzeczy? Mówili? — Zapytał szybko, bojąc się, że kobiecina zacznie cytować coś dłuższego. — Gdzieś na południe... Czy to zresztą moja sprawa? Niech się biedaczek kuruje, widać znów mu się pogorszyło. Kobieta dotknęła drzwi windy, które rozsunęły się przed nią posłusznie. Weszła do środka i odwracając się ku Erol-lowi potrząsnęła swoim czubem niczym wódz rzymskiej kohorty. — Macie go z głowy, powinien się pan cieszyć — powiedziała i drzwi się za nią zatrzasnęły. Przepchnąwszy się przez tłum na chodniku, dotarł do par-monidesa. Dłuższą chwilę siedział nieruchomo, bębniąc pal- 3 — Koniec.. 33 cami po kierownicy. W tej sprawie było coś, czego nie mógł zrozumieć. Niby wszystko układało się logicznie, eksperyment przeprowadzony przez Rubena nie powiódł się i Yorga nadal był chory, być może jeszcze bardziej niż przedtem. Nic dziwnego, że Ruben nie chciał rozmawiać z reporterem Tavianiego, chociaż sam go najpierw zapraszał; widocznie pogorszenie stanu Yorgi nastąpiło dopiero w ostatnich dniach i Ruben zmuszony był się wycofać. Pragnienie rozgłosu zmieniło się w chęć ukrycia rezultatów nieudanego doświadczenia, zwłaszcza że jego obiektem był człowiek. Taviani miał rację, w takich przypadkach opinia publiczna głośno manifestowała swoje oburzenie i kto wie, czy Ruben mógłby nadal korzystać z laboratoriów kliniki Hartza. Wszystko się zgadzało, a jednak coś było nie tak. Brand dobrze pamiętał, z jakim impetem Ruben wpadł do separatki Yorgi. Był żywo zaniepokojony nieobecnością swojego pacjenta. Jeżeli sam wysłałby go gdzieś na leczenie, nie pytałby o niego. Tymczasem był najwyraźniej zdenerwowany i nie trzeba było studiować psychologii, żeby to spostrzec. W takim razie — gdzie jest lvo Yorga?% V — To niemożliwe — kręciła głową Mariko, powtarzając po raz kolejny to słowo. Siedzieli naprzeciw siebie przy niewielkim stoliczku na tarasie nie istniejącej hacjendy, skąd rozciągał się widok na rozległą plażę i ocean, zalany aż po daleki horyzont ognistą lawą słonecznych promieni. Złudzenie było całkowite, Brand mógłby przysiąc, że czuje na wargach słonawy powiew wiatru. Barman o latynoskiej urodzie, opalony na brąz, w lekko postrzępionym kapeluszu i brud-nawym podkoszulku, wyszedł zza baru i postawił przed nimi dwie szklanki z teguilą. Knajpa nazywała się Puerto Cabello i była urządzona odpowiednio do swojej nazwy. — To niemożliwe — powtórzyła Mariko. — Nikt go ni- 34 gdzie nie wysyłał, po co? Tutaj masz karty z jego ostatnich pobytów w klinice, tu wyniki badań... — jej drobna piąstka stukała w stos leżących na stole wydruków. — Ten człowiek został wyleczony, w każdym razie wyniki badań na to wskazują. Nie ma podstaw, by w to wątpić. Eksperyment się powiódł, Ruben uzyskał rewelacyjne wyniki! — Wiesz coś więcej? Na czym to właściwie polegało? — zapytał, wpatrując się niezbyt bystrze w niezrozumiałe symbole na leżących przed nim kartach. — Yorga był chory na hemofilię, chorobę dziedziczoną po matce. To się jeszcze zdarza. — Myślisz, że był urodzony nielegalnie? — Być może. Urodził się w Salonikach. Do nas przywieźli go rok temu, miał wypadek. Nic poważnego, został lekko potrącony przy przechodzeniu przez ulicę. Niewielkie stłuczenie — u każdego innego skończyłoby się na paru plastrach, ale u niego było groźniejsze, dostał wewnętrznego krwotoku, ledwo go odratowali. Leżał u nas tydzień. Ruben zaproponował mu poddanie się eksperymentowi. Zasada była bardzo prosta: hemofilia to choroba dziedziczna, a jeżeli mamy do czynienia z defektem, którego przyczyna leży w genach, jeżeli jakiś gen nie działa lub działa nie tak, jak trzeba — należy wymienić go na dobry. W hemofilii nie funkcjonuje gen odpowiedzialny za produkcję globuliny AHG, jeżeli się go poprawi, nie będzie kłopotów z krzepliwością. — l twierdzisz, że ta sztuczka się udała? — Wyniki mówią same za siebie — Mariko wskazała na stół. Krzywiąc się, łyknął ze szklanki. Ta tequila była jednak okropna. — Wszystko pięknie — powiedział — tylko gdzie on w takim razie jest? Dlaczego Ruben nie chce się pochwalić takim osiągnięciem? Ten Yorga nie miał żadnej rodziny? Nikt go nie odwiedzał? — Wygląda na to, że był samotny i pewnie nie bardzo zachwycony życiem. Wyleczony, mógł się poczuć wolny i pojechać dokądkolwiek, nie tłumacząc się nikomu. 35 — A przedtem wymazał swoje dane z KIC-a, to chciałaś powiedzieć? Mariko milczała. To było niemożliwe. Nawet śmierć obywatela Federacji nie powodowała wymazarHa z ewidencji... — Jak zdobyłaś te wydruki? — zapytał Brand. — Wydobyłam z laboratorium Knoxa, ale proszono mnie, żebym oddała to jeszcze dziś, bo Knox będzie się gniewał. — Co to za Knox? — Szef labo Rubena — odparła. — Jeżeli będziesz się z nim widzieć, wybadaj delikatnie, czy nie pogadałby ze mną... — Co zamierzasz? — zapytała Mariko. — Spróbuję jeszcze raz pogadać z Rubenem. Być może to wszystko jest zupełnie niewinne, a być może Taviani ma rację... Wierzę w nos Tavianiego. VI Zapadł już zmierzch, ale w jaskrawym świetle lamp bez trudu odnalazł jasny, drewniany dom Rubena, stojący przy trasie do Baden. Zatrzymał się przed furtką, zaraz za jakimś starym modelem hiroshigo w nieprzyjemnie żółtym kolorku. Spojrzał na zegarek, była dziewiąta. W sam raz pora na wizytę. Wysiadł, chowając do kieszeni minihessa. Niewielka furtka była otwarta. Podszedł do frontowych drzwi domu. „To trochę dziwak", tak Mariko określiła Rubena. Kiedy nacisnął przycisk dzwonka, zrozumiał, co miała na myśli. Jazgotliwy blaszany terkot, który rozległ się wewnątrz cichego domu, świadczył o tym, że owo urządzenie do dzwonienia pamiętało nie tyle ojca, co jeszcze dziadka profesora Alfreda Rubena. Do drzwi jednak nie podchodził nikt, w domu nadal panowała cisza. Brand gapił się przez chwilę na gładką płaszczyznę drewnianych drzwi, rozmyślając, ile też takie drzwi mogły kosztować. Mosiężna klamka odbijała złote 36 refleksy, rzucane przez światło lampy przy furtce. Nacisnął dzwonek, ponownie uruchamiając dzwoniącą machinę. Z takim samym skutkiem jak poprzednio. Zaklął i odstąpił od drzwi z zamiarem wycofania się, kiedy ostrzejszy podmuch nieprzyjemnego, drażniącego wiatru uderzył z niespodziewaną mocą. Drzwi otworzyły się bezgłośnie, wypuszczając z wewnątrz smugę światła, która podpełzła aż do stópHBranda. Odczekał chwilę zaskoczony, po czym wszedł, uznawszy to xa nieme zaproszenie. W holu paljjp^jpg||^atło. Rozejrzał się niepewnie. Określenie „dziwak" rzi^^^fiście-pasowało jak ulał. W niezbyt obszernym przed po kófćrstały cztery ogromne, stare zegary, wypełniając pomieszczenie głośnym tykaniem. Drewniane ściany, podłoga, coś w kształcie drewnianego wieszaka na ubrania... Tak, Alfred Ruben jest bez wątpienia dziwakiem, bogatym dziwakiem, którego stać na mosiężne klamki i tyle prawdziwego drewna. Chrząknął i zawołał w głąb domu: profesorze! Odpowiedziała mu cisza i walenie czterech potężnych wahadeł zegarowych. Odczekał chwilę i wszedł do następnego pomieszczenia, które można było nazwać salonem czy pokojem głównym. Na dużym drewnianym stole stała filiżanka z resztką kawy. Pod ścianami rzeźbione drewniane skrzynie, nigdzie ani śladu holokompozycji — umiar i elegancja. Nieźle — pomyślał. Jedyne, co przypominało czas bieżący, to ekran z klawiaturą, stojący w rogu na drewnianej komodzie. Przez uchylone drzwi z ogrodu wpadał wiatr, tarmosząc firanką. — Profesorze! — zawołał w stronę ogrodu, bo przyszło mu do głowy, że Ruben jest właśnie tam i dlatego nie słyszał dzwonka. Mijając stół, podszedł do uchylonych drzwi. Podeszwy miękkich czarnych trzewików zobaczył od razu i poczuł mrówki biegające po grzbiecie. Jednym ruchem odsunął furkoczącą firankę z jasnego bigsolu. Ruben leżał w drzwiach, tak jak gdyby wychodząc do ogrodu potknął się i runął całym ciałem na trawę, zostawiając w pokoju tylko 37 stopy, obute w czarne półbuciki z prawdziwej skóry. Jego lewa ręka, wyciągnięta nad głowę, sięgała w ciemność ogrodu, prawa, nienaturalnie wygięta i przygnieciona ciężarem upadającego ciała, ukazywała wnętrze ogromnej dłoni. Tak pada tylko człowiek, którego życie urywa się nagle, w ułamku sekundy. Wyciągnął z kieszeni minihessa i uruchomił. Pochylając się powoli nad ciałem, przekroczył je i uniósł głowę Rubena ku górze. Jasne szklane oczy, które jeszcze dziś rano rzucały błyskawice, martwo spojrzały w obiektyw. Pomiędzy ciemnymi brwiami widniała mała dziurka, o średnicy nie większej niż główka od szpilki i poczerniała na obrzeżach. Nie wydostała się z niej nawet kropla krwi. Spojrzał w ciemny kraniec ogrodu. Betonowy słup wspierał przechodzącą właśnie w tym miejscu superszybką paryską. Na tle oświetlonych drzwi do ogrodu Ruben musiał być dobrym celem. Nagle w głębi domu Brand usłyszał hałas i tupot. Tam cały czas ktoś był! Jednym skokiem znalazł się z powrotem w salonie. Trzasnęły wejściowe drzwi. Rzucił się do przedpokoju. Kiedy wypadł na zewnątrz, ujrzał zgarbione plecy uciekającego mężczyzny w szarej, podniszczonej kurtce. Był już za ogrodzeniem i właśnie dopadał żółtego hiroshigo. Zobaczyć chociaż numer — myślał Brand, dobiegając do furtki. Hiroshigo odjeżdżał na pełnym gazie. Brand szarpnął drzwi parmonidesa, wskoczył i ruszył, dociskając akcelerator, Hiroshigo, mimo że stary model, dawał sobie radę zupełnie nieźle i musiał dobrze uważać, żeby go nie zgubić. Wylecieli na trasę, zmierzając wyraźnie w stronę Zurychu. Poprawił się w fotelu i sięgnął po leżącą obok kamerę, którą cisnął na siedzenie, wskakując do wozu. Jechali po prostej wzdłuż brzegu rzeki Limmet, oddaleni o jakieś sto metrów od siebie. Dawno już zapadł zmrok, ale na trasie było całkiem jasno, silne lampy zalewały wszystko mocnym światłem koloru herbaty z cytryną. Mimo to numer hiroshigo nadal był trudny do odczytania. Brand zbliżył się na sześć- 38 dziesiąt metrów i uniósłszy do oka celownik kamery wydłużył ogniskową. Tył hiroshigo znalazł się nagle tuż przed nim i Brand ledwo powstrzymał odruch hamowania. KEY 317 b — odczytał. To już było coś. Hiroshigo skręcił w prawo, droga zaczęła opadać w dół i po chwili ukazał się wlot do tunelu. Na wysokich poboczach pojawiły się ogromne napisy: HOLOPOLIS WITA GOŚCI! WELCOME! Jedzie do Holopolis?! Ten facet zwariował! Wydawało się, że jest to najmniej odpowiednia chwila na zabawę w lunaparku, a Holopolis było jednym z wjazdów na jego ogromne przestrzenie między Weningen a Nowym Zurychem. Przy wjeździe do Przedsionka nie udało mu się wyprzedzić kilku samochodów;* które znalazły się przed nim w kolejce, oddalając go od żółtego hiroshigo. Był tu zaledwie parę razy w życiu i niewiele pamiętał. Pocieszał się, że z Przedsionka prowadzi tylko jedna droga — do Holopolis, i tamten też musi czekać na swoją kolej. Samochody szybko przesuwały się do przodu. Każdy stawał na niewielkiej pochylni i czekał, aż automaty założą na karoserię potężne odboje, otaczające pojazd gumowym pierścieniem bezpieczeństwa. Brand, stojąc karnie w kolejce, mógł tylko z daleka obserwować, jak żółty wóz zjeżdża z pochylni, ustawiając się przed Bramą na swoim stanowisku startowym. Jeszcze trzy maszyny i miejsce na pochylni zwolniło się. Wjechał między chwytaki automatów, które błyskawicznie otoczyły parmonidesa gumowym zabezpieczeniem. Opuścił pochylnię po krótkiej chwili i zajął swoje miejsce na starcie. Od „żółtka" dzieliły go trzy samochody — po prawej miał nowiutkiego forcedesa z tęgim mężczyzną przy kierownicy i siedzącą przy nim lalkowatą blondynką, obwieszoną jak choinka świetlną biżuterią. Panienka tuliła się do swego rycerza, który, nie spuszczając dłoni z kierownicy, wpatrywał się uważnie w Bramę. Wreszcie brama, przypominająca wrota dawnych toarbakanów, uniosła się. Ruszyli. Od razu odbił mocno w prawo, atakując for- 39 cedesa. Rozszedł się swąd rozgrzanej gumy i grubas został z tyłu. Minęli Bramę. Od żółtego wozu dzieliły go jeszcze dwa samochody. Jechali wąską uliczką, wybrukowaną niekształtnymi kamieniami, samochód jednak szedł jak po stole, więc nie było wątpliwości, że bruk jest tylko złudzeniem. Już zamierzał dodać gazu, żeby wyprzedzić jadące przed nim mitsubishi GT, kiedy nagle ujrzał, jak tylne koło tamtego wozu wpada w jedną z takich niby dziur i o mało nie urywa mu zawieszenia. Cholera, nie wszystkie są złudzeniem. Skrzyżowanie. Hiroshigo i jadąca zaraz za nim toyotablue już je przejechali, gdy niespodziewanie z przecznicy wypełzła ogromna ciężarówka, tarasując przejazd. Decyzja musiała być błyskawiczna — fantom czy nie? Jadące przed nim mitsubishi uznało ciężarówkę za złudzenie i wyrżnęło gumowymi zderzakami w ogromne przednie koło zawalid-rogi. Brand miał tyle czasu, żeby gwałtownym skrętem ominąć przeszkodę, dosłownie się o nią ocierając. Hiroshigo i toyotablue oddalili się nieco, ale wciąż nie tracił ich -z oczu. Docisnął gaz. Z drzwi domu po prawej wyszła kobieta i zeszła prosto na jezdnię. Zmusił się do niezdejmowania nogi z gazu, chociaż było to trudne. Miał jednak świadomość, że w żadnym razie pieszemu nie wolno spacerować po Holopolis. Przeciął zjawę nie zwalniając. Wjechali na owalny plac, od którego symetrycznie we wszystkich kierunkach odchodziło sześć ulic, a kamienice otaczające plac były identyczne. Wiedział, że tylko jedną z tych ulic można opuścić plac, reszta była holografią. Rozejrzał się bezradnie. Wyloty ulic, tak jak i kamienice były nie do odróżnienia. Żółty samochód celował w drugą ulicę po prawej, jadąca za nim toyotablue skierowała się w następną. Brand bez wahania podążył za hiroshigo. Wjechali w ulicę na pełnym gazie. Dobrze. Obejrzał się. Toyota waliła właśnie w niewidzialną od tej strony barierę, ukrytą za hologramami kamienic. Rozległ się śmiech niewidocznych gapiów. Zacisnął dłonie na kierownicy, próbując się maksymalnie skoncentrować. Trudności trasy wzrastały, a już teraz pot 40 perlił mu się na czole. Tamten przed nim jechał jak szatan, wybierał trasę bez wahania. Wyglądało, że zna Holopolis jak własną kieszeń i odróżnienie przestrzeni prawdziwej od fałszywej nie sprawia mu najmniejszych trudności. Wjechali w sznur samochodów.. Brand wolał omijać je po kolei, nie potrafił odróżnić fantomów od prawdziwych. Zjazdy i estakady rozdzielające się symetrycznie, będące swoimi lustrzanymi odbiciami, w każdej chwili mogły być przyczyną pomyłki. Tymczasem „żółtek" jechał coraz szybciej, przekraczając maksymalną dozwoloną w Holopolis prędkość pięćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Jechali teraz siedemdziesiątką. Zakręt. Hiroshigo skręcił bez wahania. Brand wziął ten zakręt chwilę później i nie zobaczył go już nigdzie. Przed nim była pusta szosa, idąca lekko pod górę i prowadząca do zwodzonego mostu, który widać było z daleka. Rozglądał się rozpaczliwie za ściganym wozem, będącym jednocześnie, jak na ironię, jego przewodnikiem. Przyhamował. Trzeba było wybierać. Dwie polne drogi rozchodziły się w przeciwnych kierunkach, droga pod górę na zwodzony most wyglądała najbardziej podejrzanie, ale może dlatego należało ją wybrać? Dodał gazu. Szosa wznosiła się w górę, ale wcale tego nie czuł. Nowy rodzą} trudności: holografia deformowała nawet drogę prawdziwą. Kiedy dojeżdżał do mostu, ten począł się unosić, czerwone światło mrugało, sygnalizując, że most jest nieprzejezdny. Nie zwolnił. Chociaż wiedział, że wzrok kłamie i że jedzie po równym, zrobiło mu się nieprzyjemnie, gdy wjechał na unoszący się fragment mostu. Dojeżdżał już do krawędzi, kiedy zobaczył przed sobą zwykły betonowy tor i niewysoką bandę, a nad nią roześmiane twarze widzów. Wcisnął hamulec i tracąc gwałtownie prędkość, uderzył miękko w ogrodzenie. Ludzie za bandą wołali coś ze śmiechem. Wrzucił wsteczny i wjechał z powrotem w złudę Holopolis. Nie spieszył się już, było jasne, że przegrał. Labirynt opuścił po półgodzinie. Miał zupełnie dość holo- 41 graficznych zwidów. Czasem zdawało mu się, że dostrzega żółtą karoserię hiroshigo, ruszał ostro w tamtym kierunku, by za chwilę przekonać się, że to tylko zjawa. Wylatywał z trasy raz za razem, dostarczając radości gawiedzi, tłoczącej się przy bandach. Opuszczając Holopołis obserwował tor, lecz po żółtym hiroshigo, tak jak się spodziewał, nie było ani śladu. Holograficzna atrapa dla widzów z tej strony nie była widoczna, obserwowali zwykły płaski plac i szamoczące się na nim samochody, które zamiast jechać prosto, kluczyły zabawnie, wpadając co rusz na bandę. Ubawił go grubas w forcedesie, krążący wciąż po torze i ponaglany przez świetlistą blondynkę, która co chwilę szarpała go, wskazując jakiś wyimaginowany kierunek. W chwilę później samochód lądował na bandzie, witany śmiechem i kpiącymi okrzykami. Blondynka wymyślała czerwonemu jak burak kierowcy od niezguł i ofermowatych durniów, a ten nerwowo szarpał biegi, chcąc się wycofać jak najszybciej. VII Opuszczając lunapark, skierował się z powrotem na północny zachód, do Baden. Już z daleka dostrzegł pod domem Rubena samochody i kręcących się policjantów. Zaparkował na końcu długiego szeregu pojazdów i po chwili dołączył do grupki reporterów, atakujących strażnika przy furtce. Domagali się rozmowy z prowadzącym sprawę. Kiedy ten wreszcie się zjawił, Brand rozpoznał kapitana Schwartz-kopfa. Znał go, spotkali się kilkakrotnie w karierze Branda i nigdy nie były to zbyt przyjemne spotkania. Kapitan był wysokim, niesłychanie chudym mężczyzną, ostrzyżonym na idiotycznego jeża, noszącym grube, zawsze zbyt obszerne golfy ze sztucznej wełny; nie krył nigdy swojej niechęci do reporterów wszelkiej maści. — Nie, nie! — krzyczał podchodząc, machając szerokimi 42 r rękawami swojego swetra i krzywiąc się z odrazą. — Żadnych kamer! Za wcześnie! W odpowiedzi na krzyk protestu ryknął do pilnującego furtki policjanta: — Żebyś mi nie wpuścił tutaj żadnego z tych cwaniaków! — po czym zniknął we wnętrzu domu. Brand uśmiechnął się triumfująco i wrócił do parmonide-sa. Materiał dla Tavianiego już miał, i to całkiem niezły. Popatrzył na tłoczących się przy furtce i pomyślał, że jednak nie jest taki zły w tej robocie, a czasem nawet lepszy. Co dalej z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? Czy śmierć Ru-bena mogła mieć związek ze zniknięciem Yorgi? Mogła. W takim razie, czy nie warto by teraz pogadać z tym... Kno-xem? Sytuacja się zmieniła, bezpośredni zwierzchnik nie żyje, może doktor Knox będzie chciał zająć jego miejsce? Publicity będzie mu potrzebna... W każdym razie działać trzeba szybko, zanim któryś z tych orłów przed furtką na to nie wpadnie. Sukces trzeba dyskontować, a bez wątpienia miał przewagę co najmniej jednego ruchu. Połączył się z Mariko. Nie było jej. Przypomniał sobie, że miała oddać wydruki z wynikami badań. Odnalazł numer Knoxa i połączył się z jego mieszkaniem. Odebrała żona, informując, że Knox jest jeszcze w klinice. Zdziwił się, było już dość późno, ale wyjaśniła, że mąż robi tak często. Poprosił o numer do pracowni. Podyktowała mu. — Obawiam się, że nie na wiele się panu przyda — dodała. — Zwykle nie odbiera, kiedy pracuje. Miała rację, mimo kilkakrotnie ponawianych prób nie udało mu się połączyć z Knoxem. Pomyślał, że to może nawet lepiej, będzie miał przynajmniej pretekst, by niepokoić go osobiście. Czterdzieści minut później zatrzymał parmonidesa przed głównym wejściem do kliniki. Gmach pogrążony był w ciemnościach. Drzwr rozsunęły się przed nim, wszedł do holu. Panował tu półmrok, było cicho. Portier drzemał przy swoich monitorach, oparłszy głowę na złożonych rękach. — Doktor Knox u siebie? — zapytał podchodząc. 43 Portier nawet nie drgnął. W ciszy słychać było jego miarowy głęboki oddech. Brand potrząsnął go za ramię i serce zaczęło mu bić szybciej. Ten człowiek nie spał naturalnym snem, wyglądało na to, że nie ma takiej siły, która zdolna by go była obudzić przez kilka najbliższych godzin. Brand rozejrzał się niespokojnie po pustym holu. Do diabła, jak na jeden wieczór, to stanowczo za wiele. Ruszył prawie biegnąc w kierunku wyjścia na podwórze. Dopadł wahadłowych drzwi i wybiegł na wewnętrzny dziedziniec kliniki. Na drzwiach pawilonu po lewej dostrzegł napis: LABO l, II, III, w jednym z okien na samym krańcu budynku paliło się światło. Wbiegł do korytarza, pogrążonego w ciemnościach, z uchylonych drzwi na samym końcu sączyła się smuga światła. Usłyszał stłumiony jęk. Dobiegł do drzwi i otworzył je szeroko. To, co zobaczył, sprawiło, że zamarł w progu. W obszernej, jasno oświetlonej sali, na podłodze w przejściu pomiędzy rzędami metalowych klatek z królikami, walczyły zaciekle dwie kobiety. Jedną z nich była Mariko. Leżąc na wznak ostatkiem sił próbowała dosięgnąć siedzącej na niej napastniczki, której długie silne palce żelaznym uchwytem obejmowały jej szyję. Dziewczyna ubrana była w czarny kostium, ściśle przylegający do ciała, palce Mariko bezsilnie osuwały się po śliskim materiale, nie mając za co chwycić. Króliki z głośnym chrzęstem ogryzały kawałki marchwi i kapusty, przyglądając się temu obojętnie. Przy końcu sali przy biurku, tyłem do walczących, siedział mężczyzna w zielonkawym fartuchu i wydawało się, że zupełnie nie obchodzi go, co dzieje się za nim. Eroll jednym skokiem znalazł się przy kobietach. Chwycił napastniczkę za gęste, złote włosy, chcąc oderwać ją od Mariko, ale na to, co nastąpiło, nie był przygotowany. Włosy dziewczyny po prostu zostały mu w dłoni. Tracąc równowagę, poleciał na klatki, ale w jakiś sposób skutek osiągnął, ponieważ napastniczka zwolniła uchwyt na szyi Mariko i odskakując odwróciła się ku niemu, gotowa do walki. Jej łysa teraz jak kolano głowa błyszczała w ostrym świetle. Brand 44 r ze zdziwieniem dostrzegł, że brak jej nie tylko włosów, ale również jednej brwi, łuk nad lewym okiem był równie gładki jak reszta czoła. Zaatakowała błyskawicznie. Zupełnie instynktownie zdołał zrobić niewielki unik i to go uratowało. Dotknięcie białej kobiecej dłoni było jak uderzenie toporem. Płuca przestały oddychać i Brand z energią armatniej kuli runął na najbliższą klatkę. Zobaczył zdziwione oczy białego królika i wbił się głową w metalowe pręty, na moment tracąc świadomość. Kiedy mocno jeszcze zamroczony, powstrzymując krew kapiącą z rozciętego czoła, próbował przygotować się do odparcia następnego ataku, a przynajmniej dostrzec, z którego nastąpi kierunku — stwierdził ze zdziwieniem, że napastniczka, zamiast szykować się do zadania ostatecznego ciosu, chwyta leżącą perukę i z blond splotami w dłoni wybiega, zatrzaskując drzwi laboratorium. Z trudem próbował przybrać zwykłą dla naczelnych pozycję, pozbierać się jakoś, kiedy powietrzem targnęła stłumiona, niegłośna eksplozja i ściany pracowni, jak również podłoga w trzech narożnikach stanęły w błękitnych płomieniach. Mariko próbowała się podnieść. Podbiegł do niej, żeby ją podtrzymać. —Knox... dokumenty! — z krtani Mariko wydobył się ledwie słyszalny charkot. Wskazała za siebie, w kierunku nieruchomego mężczyzny przy biurku. Temperatura powietrza wzrastała w tempie godnym dziewiętnastowiecznego piecyka gazowego, który Brand oglądał kiedyś w muzeum w Singapurze. Spojrzał na sufit, automaty gaśnicze powinny już działać. Mariko, opierając się o klatkę, przynaglała go gestem. Podbiegł do biurka. Kiedy tylko dotknął ramienia siedzącego, zrozumiał jego całkowite desinteressement dla otaczającego świata. Doktor Knox od pewnego czasu przebywał już w innym. Pod dotknięciem zwalił się martwo na podłogę. Powstrzymując krew, kapiącą wciąż na oczy, Brand przeszukał błyskawicznie biurko, kart z badaniami Yorgi nie było. Wrócił biegiem do Mariko. — Oszalałaś?! — zawołał, 45 widząc jak na miękkich nogach posuwa się od klatki do klatki, otwierając je i wyrzucając na podłogę mocno już zde-'nerwowane króle, które w panice kicały w różne strony. Chwycił ją i pociągnął w kierunku drzwi, króliki pokicały za nimi, plącząc się pod nogami. Temperatura stale rosła i zwierzęta pozostałe w klatkach tłukły się po nich, czując wzrastające gorąco. Dotarli do drzwi, Brand szarpnął uchwyt, ale drzwi nie ustąpiły. W oczach Mariko dostrzegł panikę. — Uspokój się! — krzyknął, obawiając się, że straci panowanie nad sytuacją. Kopnął drzwi z całej siły raz i drugi. Wreszcie odskoczyły. Znaleźli się w korytarzu, kaszląc wśród kłębów dymu. Za nimi przez otwarte drzwi wyskakiwały uwolnione króliki i oszalałe ze strachu pędziły przed siebie, byle dalej. Całe laboratorium stało już w płomieniach. Usłyszeli przeciągły sygnał alarmu i na korytarzu rozbłysły migające czerwone punkty, prowadząc ich do wyjścia. Automaty wreszcie zadziałały. — Szybciej — przynaglił. — Nic tu po nas. VIII W najbliższej stacji pomocy doraźnej zatamowano mu krew i zszyto skórę na czole. Odwiózł Mariko na Pasaż Arm-stronga, pomógł położyć się do łóżka, opatrzył drobne zadrapania i stłuczenia. Podczas tych zabiegów mówiła, z trudem pokonując ból krtani. Kiedy weszła, zobaczyła Knoxa, siedzącego przy biurku tyłem do drzwi. Laborantki, która dała jej wydruki badań Yorgi, już nie było, pomyślała, że będzie się musiała tłumaczyć przed Knoxem. Powiedziała: panie doktorze, ale nawet się nie odwrócił, chciała do niego podejść i wtedy nie wiadomo skąd spadła na nią ta blondynka, wyrwała jej karty, które trzymała w dłoni. Mariko broniła się, ale nie miała żadnych szans. — Zjawiłeś się w ostatniej chwili — powiedziała, leżąc już w łóżku. — To wszystko jest 46 idotyczne... — zamilkła, krzywiąc się z bólu, i w milczeniu podsunęła Brandowi na otwartej dłoni przedmiot, którego nie mógł zidentyfikować. — Co to jest? — zapytał, nadal nie rozumiejąc. — Brew... sztuczna brew... Była ucharakteryzowana, zdarłam jej to z twarzy — powiedziała Mariko. — Eroll, co to znaczy? Wzruszył ramionami i bolący obojczyk zaraz dał o sobie znać. — Nie mam pojęcia, Ruben również nie żyje — odparł i w kilku słowach opisał wydarzenia, których był świadkiem. — To wygląda na zorganizowaną akcję. — Myślisz, że ta sama osoba...? — zapytała Mariko. — Nie, tamten, którego goniłem, to był mężczyzna, nie mam wątpliwości, a w klinice kobieta, chociaż niezwykle sprawna, cholera — skrzywił się, masując sobie obolałe miejsce. — Śpij teraz, nie łam sobie tym głowy, jutro rano musisz się pojawić w pracy jak gdyby nigdy nic, Knoxa nie widziałaś i nie masz pojęcia, co się stało, nie chciałbym cię znaleźć z małą dziurką w głowie... — A ty? — zapytała. — Nie martw się, mnie się nic nie stanie, śpij... Poczekał, aż zaśnie, po czym pojechał do siebie na Zol-likon. Był już bardzo zmęczony, a czekało go jeszcze sporo pracy. Przejrzał wszystkie nagrane materiały i przystąpił do montowania kasety dla Tavianiego. Około drugiej reportaż był gotowy. Relacja z porannej wizyty w klinice, poszukiwanie Yorgi, śmierć Rubena. Postanowił pominąć pościg za hiroshigo i wieczorne zdarzenia w klinice, zawsze dobrze mieć jakieś asy w rękawie. Zszedł na dół, wsiadł w samochód i pojechał do Togvil. Obudził Tavianiego, wręczył mu kasetę i dopiero wróciwszy do siebie mógł się wreszcie położyć. Obudził go brzęczyk terminalu. Wściekły zwlókł się z materaca i nie włączając wizji ryknął: hallo! — głosem, który dla człowieka o minimalnym nawet poczuciu przyzwoitości 47 powinien być wyraźnym sygnałem do natychmiastowego wyłączenia się. — Eroll? — usłyszał w słuchawce głos Tavianiego. — Jeżeli chcesz mi powiedzieć, że szef nie kupi tej kasety, to lepiej mi tego nie mów, jestem wystarczająco wściekły... — Przeciwnie — przerwał mu Taviani — materiał poszedł godzinę temu na dwóch kanałach w aktualnościach, Grunst cieszył się jak dziecko, uważa, że to jest sensacyjny serial, i oczekuje, że coś się wyjaśni w następnym odcinku. — Doskonale, mogę spać spokojnie — ziewając mruknął Brand. — Nie jestem pewien, amico — zaskrzeczał Taviani. — Przed chwilą opuścił nas kapitan Schwartzkopf. Widział ten reportaż i jest tak nabuzowany, że prawie spuchł. Chce cię chyba aresztować, skazać i na miejscu wykonać wyrok. Będzie u ciebie za jakieś trzy minuty, więc się przygotuj, ciao! Taviani wyłączył się. Brand stał chwilę, rozglądając się niezbyt przytomnie, wreszcie, otrząsnąwszy się z odrętwienia, założył szlafrok, zebrał ze stołu montażowego nie wykorzystane w reportażu materiały, schował je do kieszeni i nastawił wodę na kawę. Minutę później rozległo się pukanie do drzwi i melodyjny ton dzwonka jednocześnie. — Witam, kapitanie — powiedział, otwierając i czyniąc zapraszający gest, odrobinę tylko przesadzony. — Wczesna godzina, ale pan widzę, dzień i noc... co za harówka... Może kawy? Za kapitanem w drzwiach pojawił się zwalisty jak góra policjant. Schwartzkopf skinął na niego. — Rozejrzyj się tu trochę — warknął, sam zaś rozpoczął spacer środkiem pokoju, starannie omijając porozrzucane zwoje kabli. Brand nalał sobie kawy i usiadł przy konsolecie z filiżanką w ręku, obserwując spacerującego kapitana. Ogromny policjant bez przekonania zaglądał to tu, to tam. — Panie Brand — rzucił Schwartzkopf tonem, w którym wyczuwało się tłumioną wściekłość — kiedy po raz ostatni widział pan profesora Rubena? 48 — Żywego czy umarłego? — zapytał Brand uprzejmie. Schwartzkopf z~atrzymał się przed nim. — A czy przypadkiem nie była to ta sama pora? — Nie — zaprzeczył Brand. — Żywego widziałem go rano, martwego wieczorem i niech mi pan nie próbuje wmówić, że umiem się posługiwać laserową strzelbą. — Słuchaj no, Brand — powiedział głucho Schwartz-kopf — chodzisz po linie i możesz kiedyś spaść. Twoje grzechy ktoś tam sumuje, więc radzę ci, nie przeciągaj struny. Czy sądzisz, że tak trudno byłoby cię oskarżyć o ukrywanie i pomoc Brown Helvetii? Spotkałeś się z nimi, nie zawiadamiając nas b miejscu ich pobytu... — Panie kapitanie, obaj szukamy informacji, tylko ja — żeby ją sprzedać, a pan — żeby kogoś wsadzić. Różne cele, więc i różne sposoby jej zdobywania. Oskarżyć mnie pan oczywiście może, ale nie sądzę, że uzyska pan wyrok skazujący. — Byłeś przed naszym przybyciem w domu Rubena, to jasno wynika z twojego reportażu, który widziałem dziś rano. Po co? Ostrzyżona główka Schwartzkopfa pochyliła się nad Bran-dem. — Rubena widziałem wczoraj dwa razy i oba te momenty sfilmowałem, co właśnie pan widział, kapitanie. Kiedy zorientowałem się, że pacjent Rubena zniknął, chciałem o tym pogadać z Rubenem, niestety, kiedy przyjechałem, już nie żył. — Więc sfilmował pan miejsce zbrodni i odjechał, nie zawiadamiając policji! — ryknął Schwartzkopf i rękawy jego ogromnego swetra zafalowały. — Ogromnie mi przykro, być może nie od razu się na to zdecydowałem, ale kiedy już zawróciłem, zamierzając wyznać panu wszystkie grzechy jak na spowiedzi, pan stanowczo zabronił wpuszczać reporterów na teren posesji, więc jak miałem to zrobić? — Brand rozłożył ręce gestem bezradności. 49 — Niech pan przestanie! — zawołał Schwartzkopf. — Niech pan mnie nie doprowadza do ostateczności! Twarz kapitana spurpurowiała. Eroll zamilkł posłusznie. Kapitan zrobił parę głębszych oddechów. Z drzwi do kuchni wyłonił się policjant, meldując, że nic podejrzanego nie znalazł. Schwartzkopf odesłał go na dół, po czym przysunął sobie krzesło i usiadł obok Branda. — Teraz ja panu coś powiem — powiedział spokojnie. — Obejrzałem pański reportaż, w którym mówił pan o jakimś eksperymencie genetycznym i dawał do zrozumienia, że miał on ścisły związek ze śmiercią profesora, twierdzi pan przy tym, że niejaki... Yorga, ofiara eksperymentu, zniknął w tajemniczych okolicznościach... — Zgadza się — Brand skinął głową. — A ja panu mówię, że to po prostu kłamstwo. Wyssał pan to wszystko ze swojego żądnego sensacji brudnego palca! „Żądny sensacji i do tego brudny palec!" — Eroll nie mógł powstrzymać chichotu. — Może się pan śmiać do woli — ciągnął kapitan, jego twarz nabrała już normalnej barwy. — Jeżeli przedstawię w TV dowody na to, że jest pan po prostu zwykłym oszustem, pańska kariera, pożal się Boże, wolnego strzelca skończy się szybko. Przestaną panu wierzyć, wszystko można sfingować, a żaden film nie jest dowodem. Brand spoważniał, żarty się kończyły. — Chwileczkę, kapitanie, dlaczego pan uważa, że kłamię? — Ponieważ po obejrzeniu programu natychmiast to wszystko sprawdziłem, pański... jak mu tam, Yorga bynajmniej nie zniknął, on po prostu nigdy nie istniał. — Bzdura, w klinice... — W klinice nikt o nim nigdy nie słyszał — wpadł mu w słowo Schwartzkopf, nie kryjąc triumfalnego uśmiechu. — Słowem, albo udowodni mi pan w jakikolwiek sposób swoje reporterskie koncepcje, albo publicznie nazwę pana kłamcą 50 i oszustem o zbyt wybujałej fantazji, który zamiast reportaży powinien raczej kręcić filmy science-fiction! Brand wstał, odstawiając filiżankę. — Udowodnię panu — powiedział. IX — Sami panowie widzą, co tu się dzieje dzisiaj, mieliśmy w nocy pożar laboratoriów, panowie zapewne słyszeli, trąbią o tym na wszystkich kanałach od rana, doktor Knox stracił życie, to dla nas bardzo bolesny cios, straciliśmy dwóch tak wybitnych naukowców, niemal jednocześnie — mówił Zygmunt Hartz, zażywny, dobrze wyglądający starszy pan, dyrektor i właściciel kliniki, prowadząc kapitana Schwartz-kopfa i Branda długimi korytarzami, po których krążyli podnieceni i zdenerwowani pracownicy kliniki. — Pan uważa, że to zbieg okoliczności? — zapytał Brand. Hartz spojrzał na niego z wyrazem zaskoczenia, spojrzenie małych, okrągłych oczu przeszyło go na wskroś. — Pan suponuje, że doktor Knox padł również ofiarą terrorystycznego zamachu? — Terroryści? — zdziwił się Brand. — Ma się rozumieć! Czy tak, panie kapitanie? — Hartz zwrócił swoje małe oczka na Schwartzkopfa. — Wygląda na to, że profesor Ruben istotnie padł ofiarą terrorystów — przyznał kapitan. Brand fuknął zniecierpliwiony. — Więc waszym zdaniem Knox... — Och, śmierć doktora Knoxa to nieszczęśliwy wypadek z pewnością. Ostatnio dużo pracował, i to przeważnie nocami, nietrudno w takim stanie o jakiś brak uwagi, nieostrożność — mówił z przekonaniem Hartz, odpowiadając na ukłony przechodzących współpracowników. — Widzi pan, dyrektorze — powiedział Schwartzkopf z uśmiechem — nasz młody przyjaciel z tv ubzdurał sobie, 51 że zarówno doktor Knox, jak i profesor Ruben zostali pozbawieni życia z powodu pewnego eksperymentu, jakiego niedawno dokonali. — Ależ to niemożliwe! — żachnął się Hartz. — Kto? Dlaczego? — A czy pan wie, nad czym ostatnio pracował Ruben? — zapytał Brand. — Owszem, drogi panie — odparł Hartz. — Nad genetycznym leczeniem hemofilii, ale do etapu eksperymentu było jeszcze daleko, czy uważa pan, że mógłbym nie wiedzieć o podjęciu takiej decyzji? — Herr Brand ma bujną fantazję — rzekł kapitan i Hartz roześmiał się, kręcąc głową. — W każdym razie mam nadzieję, że pozwoli nam pan zajrzeć do swoich archiwów, dyrektorze, żeby ostatecznie przekonać pana reportera. — Oczywiście, archiwum jest do pańskiej dyspozycji, wydam odpowiednie polecenia, ale proszę mi wybaczyć, nie będę panom towarzyszył, mam zbyt wiele spraw dzisiaj i naprawdę nie mogę — tłumaczył się, kiedy zjeżdżali windą do podziemi. Młoda urodziwa blondynka, której Hartz polecił zaopiekować się gośćmi, rozsiewała wokół siebie zapach modnych ostatnio perfum Dommage, czyli woń świeżo rżniętego drewna, wpatrywała się długo w ekran umieszczony w obudowie jej nieskazitelnie białego biurka, po czym uniosła głowę i pokręciła nią przecząco. Schwartzkopf miał rację, nazwiska Yorgi nie było ani w ewidencji szpitala, ani w archiwum pracowni analiz. Nikt z personelu nie mógł sobie nic przypomnieć. / Brand, opanowując zdenerwowanie, zaproponował wizytę na East Strasse pod numerem 127, gdzie -— miał co do tego pewność — pamiętano dobrze młodego, chorego lokatora. Schwartzkopf przystał i na tę propozycję z miną mistrza, który daje fory młodzikowi. 52 Obeszli wszystkie mieszkania. Kiedy odchodzili od ostatnich drzwi, Brand miał uczucie, że rzeczywistość, tak konkretna i pewna do tej pory, staje się nieuchwytna jak sen. W głowie miał kompletną pustkę. Samotnego lokatora o nazwisku Yorga nie pamiętał tu nikt, Brand nie potrafił wskazać mieszkania, które rzekomo zajmował, nie znaleźli również kobiety, z którą rozmawiał poprzedniego dnia. — Panie Brand — powiedział Schwartzkopf, wsiadając do służbowego samochodu — myślę, że tę sprawę wyjaśniliśmy ostatecznie. Podwieźć pana? Eroll podziękował, wolał się przejść. — Słusznie, niech pan to wszystko przemyśli jeszcze raz! l nie tylko to — poradził kapitan i jego wóz włączył się w strumień pojazdów. Brand ruszył przed siebie. Pogrążony w ustawicznym szumie i gwarze tłumu, nie mógł skupić myśli. Przez głowę przelatywały mu imiona, nazwiska, jakieś oderwane obrazy, nie układające się w żadną całość. Zwolnił kroku. Nad nim, pod nim i obok kotłował się tłum pojazdów i ludzi, przechodnie potrącali go niecierpliwie. Dostrzegał ich rozdrażnione spojrzenia. Przypomniał mu się pewien rysunek, oglądany przed laty: splątany labirynt w kształcie Europy, przy wejściu budowla z napisem BANK SEMINACYJNY, przy wyjściu Klinika Gerontologiczna, splątane drogi jednokierunkowej trasy. Wszystko zapisane, zakodowane, odliczone i odmierzone — czy możliwe, by pewnego dnia ktoś na tej trasie po prostu zniknął? Wyparował? Czy możliwe, by skomplikowana sieć komputerowych liczydeł zacięła się, nie alarmowała czerwonymi lampkami STOP! Saldo się nie zgadza! Z punktu widzenia Schwartzkopfa sprawa była prosta: człowiek nie figuruje w żadnym elektronicznym spisie, znaczy — człowiek nie istnieje, ale przecież sąsiadka naprawdę była. Ruben, wchodząc do separatki 611, wyraźnie wymienił nazwisko Yorgi, Mariko nie kłamała, mając w ręku karty wyników. Przez dziewięć lat swojej kariery z kamerą w ręku Brand był świadkiem wielu dziwnych rzeczy — mal- 53 wersacji, kradzieży, afer na skalę kontynentu, tajemniczych zamachów, ale nigdy jeszcze nie zdarzyło się tak, by człowiek po prostu zniknął i nikt, ani ludzie, ani maszyny, nie przyznawali się do niego... Z daleka dostrzegł szerokie litery napisu PUERTO CA-BELLO, wewnątrz których powiewały kołysane wiatrem zielone pióropusze palm. Przypomniał sobie, że poprzedniego dnia byli tu z Mariko. Wszedł do środka. Za barem kręcił się ten sam ciemnoskóry mężczyzna w kapeluszu z postrzępionym rondem. Większość stolików była zajęta. Eroll usiadł przy barze i zamówił tę okropną tequilę. Barman postawił przed nim szklaneczkę i napełnił ją- — Chwileczkę... — Seńor?— barman pochylił się. — Pamiętasz mnie? Byłem tu wczoraj, z kobietą. Ciemne włosy, skośne oczy — próbował przypomnieć barmanowi.— Siedzieliśmy przy tamtym stoliku... — Si, senor— niepewnie przytaknął tamten, uśmiechając się. — Podawałeś teguilę — mówił szybko Brand — na stole leżały takie błękitne zadrukowane karty. Pamiętasz? Barman spojrzał spod kapelusza, jakby zastanawiając się, jak potraktować tego klienta. Powoli pokręcił głową. — No, senor, nie pamiętam. Brand zrozumiał, że tamten nie pamięta nawet jego osoby, że odpowiedział przed chwilą twierdząco tylko przez grzeczność, a teraz postanowił być szczery. Niby dlaczego ma go pamiętać? Co dzień tylu ludzi się tu przewala. Przecież on też tego barmana nigdy by sobie nie przypomniał, jego twarzy właściwie nie widział, tylko ten kapelusz, postrzępiony fantazyjnie podkoszulek — to wszystko. Pewnie kiedy kończy pracę, zamyka bar, przebiera się w garnitur albo w taki srebrzysty kostium, jak tamci rozbawieni młodzi ludzie, okupujący stolik w narożniku sali. Czy poznałby go wtedy? Zresztą, po co w ogóle pytał, co to miało za znacze- 54 nie, czy barman przypomniałby sobie błękitne karty na stole, czy nie? Pytał chyba tylko dlatego, że nagle zapragnął, by ktoś chociaż na chwilę przywołał rzeczywistość do porządku... — Ładnie tu — powiedział do barmana.—Trochę nostalgicznie. Dlaczego nie wróci pan do Puerto Cabello? Barman uśmiechnął się, białe zęby błysnęły. — A po co? Tam jest tak samo jak tutaj, a ja przyzwyczaiłem się do Alp. — Mógłby pan zrobić Alpy tam, tak jak swoje Puerto Cabello tutaj — Brand potoczył ręką dookoła. Barman spojrzał na niego znad trzymanej w dłoni butelki. — Teraz wszędzie jest tak samo, seńor, nie ma dokąd uciec — powiedział. — Słyszałem, że w Himalajach budują nocne lokale, niedługo na samym czubku Czomolungmy będzie wózek z gorącymi hot dogami dla zmarzniętych i zmęczonych. Za dużo nas, seńor — pokiwał głową przykrytą ogromnym kapeluszem — za dużo... — Swoich starych klientów, takich, co tu często przychodzą, też pan nie pamięta? — zapytał Brand, łyknąwszy okropnego napoju z trzymanej w dłoni szklaneczki. — Tu przychodzi co wieczór bardzo dużo ludzi, nie tylko z tej dzielnicy, seńor, gdybym wszystkich miał pamiętać... Niektórych znam z widzenia, owszem, ale to wszystko... Za dużo nas... — powtórzył. — Szukam kogoś, kto mieszka nieopodal, to mężczyzna, młody, na pewno musiał tu zaglądać, bo życie go nie rozpieszczało. — Niech pan zajrzy wieczorem, kiedy przychodzą kobiety — poradził barman. Po wypiciu teguili Brand poczuł głód, od rana nie miał nic w ustach. Zamówił jedno z dwóch dań figurujących w karcie pod nazwą „krab po alpejsku". Po zjedzeniu syntetycznego kraba poczuł się lepiej i na ciele, i na duszy. Mógł trochę spokojniej myśleć o tym, co się stało. Sytuacja nie wyglądała najlepiej, Schwartzkopf dobrze wiedział, jak może mu 55 zaszkodzić, i jego pogróżki trzeba było brać serio. Oskarżenie wolnego strzelca o produkowanie dziennikarskich kaczek groziło śmiercią cywilną; jego siłą był autentyzm pokazywanych wydarzeń. Ktoś, kfo jak Brand sprzedawał swoje materiały do tv, nie mógł sobie pozwolić na mijanie się z prawdą. Gdyby mu to udowodniono, żadna stacja nie kupiłaby od niego już nic. Miał jeszcze w ręku konkret, nie zwid i nie fantom — numer żółtego hiroshigo: KEY 317 b. Właściciel musiał mieć jakieś nazwisko i adres, a poza policją tylko Służba Drogowa miała dostęp do tego typu informacji. — Gdzie tu jest tele? — zapytał barmana. — Tymi schodkami w dół, seńor. W przejściu potrącił niskiego tęgiego mężczyznę w szarym niemodnym ubraniu, przeprosił go i zszedł po schodkach do kabiny. Wystukał numer i poprosił do aparatu Irmę Dupont. Na ekranie ukazała się okrągła, pulchna twarz czterdziestoletniej ładnej kobiety, która na widok Erolla rozpromieniła się. Poznali się siedem lat temu przy okazji pewnej afery niezbyt przyjemnej dla Irmy. Na superszybkiej monachijskiej doszło wtedy do karambolu, nie notowanego dotąd w historii tego typu tras. Zginęło szesnaście osób, opinia publiczna była zbulwersowana. Zakwestionowano system bezpieczeństwa na trasach superszybkich, administracja usiłowała za wszelką cenę przedstawić wypadek jako wynik pojedynczego zaniedbania ze strony dozoru technicznego urządzeń trasy. Irmę Dupont jako szefa odcinka postawiono w stan oskarżenia. Wnikliwe śledztwo, jakie na własną rękę przeprowadził Brand, dowiodło, że wprawdzie przyczyną karambolu była awaria elektronicznych urządzeń trasy, ale nie zaniedbanie było jej powodem. Urządzenie uszkodzono umyślnie. Przedstawiając swoją koncepcję, wspartą dowodami, Brand zażądał, by pozwolono mu brać udział w dalszym śledztwie — oczywiście z kamerą w dłoni. Przystano na to. Wzięto pod lupę ofiary wypadku i jeszcze raz zbadano jego przebieg. Okazało się, że pierwszy uderzony wóz był 56 bez pasażerów i bez kierowcy, a w momencie wypadku nie poruszał się, tylko stał, co było wbrew wszelkim przepisom. Zatrzymywanie się na superszybkich, a nawet zwalnianie, zmiana szybkości raz ustalonej przy bramce wjazdowej były niedopuszczalne i od razu sygnalizowane przez czujniki na trasie — te jednak właśnie były uszkodzone. W pojeździe, który najechał na stojący samochód, zginęły cztery osoby. Kiedy bliżej przypatrzono się pasażerom, okazało się, że jedna z ofiar pracowała w banku seminacyjnym w Atenach, a pozostali trzej mężczyźni byli dobrze znani policji na kontynencie i należeli do ścisłego kierownictwa organizacji przestępczej niejakiego Alfredo Lunariego, bossa od ciemnych interesów. Mafia, oprócz doglądania swoich zwykłych spraw, zabrała się ostatnio do tak zwanych lewych dzieci. Sobie znanymi sposobami, które zdemaskowano dopiero po kilku latach, ludzie Lunariego zdobywali materiał genetyczny z semibanków, po czym ginekolodzy, kupieni przez mafię za duże pieniądze (cena była jednak niższa od ceny legalnego limitu), dokonywali sztucznych zapłodnień kobiet pragnących mieć więcej niż jedno dziecko. Karambol na super-szybkiej monachijskiej był początkiem końca grupy Lunariego i pierwszym poważnym sukcesem reportażowym Bran-da. Irma Dupont została oczyszczona z zarzutów i pozostała na swoim stanowisku, uważając nie bez racji, że w jakiejś mierze zawdzięcza to Brandowi. — Tak dawno się nie odzywałeś — powiedziała teraz z wymówką. — Jakoś nie zdarzyło mi się płynąć w tamtą stronę. Co u ciebie? — Wspaniale! — zawołała. — Wyobraź sobie, jestem w ciąży! Masz pojęcie? Dostaliśmy limit na drugie dziecko. Brand, patrząc na pełną radości twarz, poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu. — Gratuluję, naprawdę, udało się wam — powiedział, starając się, by wypadło to szczerze. — Irmo, mam do ciebie mały interes. Czy mogłabyś sprawdzić, kto jest właś- 57 cicielem żółtego hiroshigo KEY 317 b? Facet wgniótł mi wczoraj cały lewy błotnik i nawet nie raczył się przedstawić. — Oczywiście, zaczekaj moment. Oparł się o ścianę kabiny, oczekując powrotu Irmy. Jej twarz przypomniała mu tamte lata, kiedy młody i piękny, niczym bajkowy rycerz, wybierał się z kamerą na podbój świata, mocno wierząc, że kariera jest tylko kwestią czasu, niedługiego czasu. Stacje tv bijące się o każdy jego materiał, publiczność u stóp... — Eroll, jesteś tam? — usłyszał głos Irmy. — Tak, tak. — Słuchaj, nie dziwi mnie, że się nie zatrzymał, to pożyczony wóz, właścicielem jest firma „Takeandgo". Obiecał Irmie, że przyjedzie obejrzeć nowo narodzonego bobasa, i pożegnał się. Wystukał numer „Takeandgo", który podała mu informacja. Na ekranie ukazał się najpierw ozdobny napis: TAKEANDGO ZAPEWNI Cl POJAZD NA KAŻDĄ OKAZJĘ. KUPUJĄC SAMOCHÓD NA WŁASNOŚĆ DYSPONUJESZ TYLKO JEDNYM - W TAKEANDGO MOŻESZ GO ZMIENIAĆ CO DZIEŃ. — Tekeandgo, słucham uprzejmie — odezwał się miły kobiecy alt. — Mam taką niewielką prośbę — zaczął ostrożnie. — Czy w drodze wyjątku mogłaby pani podać mi nazwisko człowieka, który wypożyczył u państwa pojazd o numerze KEY 317 b? Wczoraj lekko zderzyliśmy się, a on, wstyd powiedzieć, odjechał, nie podając nazwiska... — Niestety, to niemożliwe, nie podajemy nazwisk klientów. — Ależ tłumaczę pani, że ten człowiek uszkodził mój samochód! — Niestety, to niemożliwe, nie podajemy nazwisk klientów. Dopiero teraz zrozumiał, że wygłupia się przed automatem, i zaklął głośno. Nie miał szans. Zdawał sobie sprawę, że firma nie każdemu podaje nazwiska swoich klientów, 58 a gdyby naprawdę został potrącony, powinien zwrócić się do policji. Liczył na osobisty wdzięk i czar, tymczasem tu nie pomogłaby nawet brylantowa kolia. Trzasnąwszy ze złością w klawiaturę, rozłączył się. Wyszedł na ulicę. Wtłaczając ręce do kieszeni, ze złością kopnął pustą puszkę. Potoczyła się z brzękiem. Całkowita klęska. Przegrywał set za setem. Jeszcze jeden fantom, jeszcze jedno złudzenie. Ruszył powoli przed siebie, nie wybierając kierunku. Do wieczora miał jeszcze dużo czasu. Za nim w niewielkiej odległości szedł człowiek w szarym ubraniu i miękkich, białych butach. — Więc? Pułkownik założył nogę na nogę, wsparłszy się łokciami na poręczach twardego krzesła, splótł dłonie na brzuchu i czekał. Schwartzkopf, wchodząc tutaj, był zawsze lekko speszony. Proste, surowe, nawet ascetyczne wnętrze gabinetu, bez odrobiny kurzu, bez jednego zbędnego przedmiotu, jakiejś fotografii, pamiątkowego bibelotu, nasuwało porównania z wnętrzem celi średniowiecznego klasztoru. Podobno każde wnętrze jest odbiciem duszy gospodarza i Schwartzkopf zastanawiał się, czy to możliwe, żeby pułkownik był naprawdę taki, jak wskazywał na to jego gabinet? — Żadnych dowodów, ani śladu tego Yorgi i w ogóle żadnych śladów eksperymentu — powiedział. — Hartz przeczy stanowczo, w ewidencji nic, w archiwum nic, w domu, gdzie miał jakoby mieszkać, nikt o nim nigdy nie słyszał. Żadnych badań, żadnych dowodów — zakończył. — Wersja robocza? — Zamach terrorystyczny. Profesor był znany ze swoich przekonań politycznych, niejednokrotnie wypowiadał się ostro przeciwko tendencjom separatystycznym, co nie było na rękę elementom skrajnym. 59 Pułkownik słuchał, kiwając głową, jakby akceptował po kolei każde słowo wypowiadane przez Schwartzkopfa. — A Knox? — rzucił krótko, jak na egzaminie. —• Nieszczęśliwy wypadek, zbieg okoliczności. — Od jutra ta wersja staje się oficjalna. Kapitanie, to jest niedwuznaczna sugestia czy wręcz polecenie samego Rit-tera. Schwartzkopf zmarszczył czoło. — Nalegają? — Właśnie — pułkownik ożywił się, wyprostował na swoim krześle, niczym profesor, oczekujący z uwagą na dowód inteligencji swojego najlepszego studenta. — Pana coś zastanawia? — Owszem — przyznał Schwartzkopf. Sięgnął do kieszeni, wyjął i położył na biurku stereografię idącego chodnikiem mężczyzny w szarym, niemodnym ubraniu i miękkich białych butach. — Eric Ambler — powiedział — od dziesięciu lat pracuje w Kontynentalnej Służbie Spec, rozpoznałem go od razu. — Więc chodzą za nim... — mruknął pułkownik. — Tak. Pytanie — dlaczego? Nie zabierają nam śledztwa, a prowadzą swoje? — Myśli pan, że to ich robota? Schwartzkopf uniósł brwi i wydął wargi, otwartą dłonią czyniąc gest w stronę pułkownika, co znaczyło: w pytaniu ma pan odpowiedź. — Tak... To możliwe — przyznał pułkownik po chwili milczenia. — Co z tym Brandem? — Nastraszyłem go. Jeżeli cokolwiek w tym jest, będzie się starał udowodnić swoją rację. — W każdym razie musi pan zdementować jegp informacje czy domysły, cały ten reportaż. To również polecenie Rittera. l zrobi pan to, podając oficjalną wersję wydarzeń. — Tak jest. — Tymczasem — kontynuował pułkownik — spróbuje się pan dokładniej zorientować, co w trawie piszczy. Wygląda- 60 łoby na to, że tym w Genewie coś nie wyszło. Jeżeli tu naprawdę chodzi o jakiś śmierdzący eksperyment, musimy o tym wiedzieć, l gdyby nawet odebrali naszemu resortowi śledztwo, będzie pan prowadził je nadal, jako członek Organizacji, rozumiemy się? — Doskonale — potwierdził Schwartzkopf, powstał z miejsca i skierował się ku drzwiom. — Kapitanie, jeszcze jedno — zatrzymał go pułkownik. — Chciałbym panu coś zasugerować... Niech pan przyciśnie tego reportera, ale niech go pan nie traci z oczu, to inteligentny facet, jeżeli będzie bardzo chciał, może gdzieś pana doprowadzi? Byłoby to dla nas z dużą korzyścią. — Też tak myślę, pułkowniku. XI Wieczorem bar Puerto Cabello pękał w szwach, było gorąco i duszno, a holograficzny ocean nie dawał już złudzenia chłodnych, rześkich podmuchów. Brand z trudnością przepychał się pomiędzy pogrążonymi w czerwonym półmroku stolikami do miejsca, które mu wskazano. Sonia wyglądała na jakieś dwadzieścia lat, w rzeczywistości miała ledwie szesnaście. Kiedy usiadł obok, nawet nie odwróciła głowy, wpatrzona gdzieś w przestrzeń nieruchomego oceanu. Była ubrana w suknię o barwie korala, jak się wydawało w tym świetle, zapiętą wysoko pod szyję. Pod suknią dostrzegał jednak wyraźnie szczupłe, drobne ciało, ponieważ materiał, z którego ją uszyto, był zupełnie przezroczysty. Przed dziewczyną stała szklaneczka tequili. — Ty jesteś Sonia? — zapytał. Dopiero teraz zwróciła głowę w jego stronę. — Tak, a ty? — odparła, przysuwając się do niego. — Eroll. — Wspaniale. Nic nie pijesz? — zapytała, uśmiechając się zachęcająco. 61 — Tu jest straszny tłok... Może wyjdziemy? — zaproponował. — Oczywiście, podobasz mi się — powiedziała, wstając. Kiedy dochodzili już do drzwi, zauważył ze zdziwieniem, że suknia Soni przestała być przezroczysta i stała się zwykłą, koralową suknią, zakrywającą postać do samej ziemi. Dostrzegła jego zdumione spojrzenie. — To czerwone światło — wyjaśniła. — Ten materiał reaguje tylko na czerwone, im go więcej, tym bardziej staje się przezroczysty, dobre, nie? — zachichotała. Przytaknął. Wzięła go pod ramię. Kiedy wsiedli do par-monidesa, zapytała, dokąd jadą. — Na razie nigdzie — odparł. — Chciałem z tobą porozmawiać. — O czym mamy rozmawiać? — zdziwiła się. — Przecież jeszcze się nie znamy. — Znałaś faceta, który miał na imię lvo? lvo Yorga? — lvo? Tak. Przychodzi tu czasem — powiedziała. — Bywa, że z nim idę... Brand aż podskoczył, nie spodziewał się, że pójdzie tak łatwo. — Dokąd idziecie? — Do mnie. Do siebie nigdy mnie nie zaprasza — odparła. — A kiedy widziałaś się z nim ostatni raz? — Jakieś trzy tygodnie temu, ale po co ci to? Jesteś z policji? On nie mógł zrobić nic złego, jest chory i w ogóle... — Wiem, właśnie o to chodzi, że udało się go wyleczyć... — To wspaniale! — Sonia klasnęła w dłonie. Zauważył, że ucieszyła ją naprawdę ta wiadomość, i na moment poczuł się głupio; kamera umieszczona pod deską rozdzielczą pracowała przez cały czas, odkąd wsiedli. — Yorga zniknął — powiedział. — Po prostu nigdzie go nie ma. Ja nie jestem z policji, jestem z telewizji, chciałem zrobić reportaż o nim, o jego wyleczeniu, ale nie mogę go nigdzie znaleźć. 62 Sonia wzruszyła ramionami. — Pewnie wyjechał poszaleć, ja bym tak zrobiła. Zawsze mi go było żal. W życiu nie spotkałam bardziej samotnego człowieka. Kiedy nie był w szpitalu, przychodził do Puerto dość często. Szliśmy się kochać... — Opowiedz mi o nim — poprosił. — Czasem się skarżył... Bardzo chciał pracować, a nie mógł, rzecz jasna, skoro był chory. Ciągle zdobywał jakieś adresy, zgłaszał się, ale odsyłali go z kwitkiem, jak tyłko spojrzeli na dane. Wściekał się, pomstował... Tłumaczyłam jak dziecku, że jeśli dla zdrowych nie ma pracy, to trudno, żeby przyjmowali chorych, przecież miał całkiem niezłą rentę. Wtedy krzyczał: co z tego! Pieprzone darmowe życie, tylko nikogo nie obchodzi, co ja z tym życiem zrobię! Proszę, mówił, mogę jeść, spać, chodzić do baru, pić albo nie, rozrywać się, ile wlezie, mówił, i jeszcze... — Sonia pstryknęła palcami, próbując sobie przypomnieć — i kuł... kuł..., takie słowo... kultywować! — wykrzyknęła. — Tak mówił: kultywować swoje zdolności, jeśli takie mam, i zaraz krzyczał: a ja nie mam! Chcę normalnie, jak każdy! Uspokajałam go wtedy, uciszałam... — Zawsze był taki samotny? A rodzice? — O ojcu nic nie wiem, a matka nie żyje... oni byli — zawahała się — oni byli naturystami. — Chcesz powiedzieć, że on też...? — Nie, nie — zaprzeczyła pospiesznie. — On był normalny. Zdaje się, że złapali ich, kiedy był jeszcze dzieckiem, no i... — rozłożyła ręce. Wszystko było jasne. Dlatego w ogóle mógł przyjść na świat obciążony genetyczną skazą, którą przekazała mu matka naturystka, przynajmniej to się wyjaśniło. — A dziewczyny? — zapytał. — Dziewczyny? — powtórzyła, uśmiechając się kwaśno. — Nie mógł sobie nikogo znaleźć, nie dziwię się, żadna nie chciała ryzykować. Sama, gdybym wychodziła za mąż, to tylko po to, żeby mieć dziecko, a z takim wiadomo? Jak chory na chorobę dziedziczną, to nie dadzą. On co prawda 63 zawsze mówił, że to tylko po matce się dziedziczy, ale każda myślała: strzeżonego Pan Bóg strzeże, i znikała, więc przychodził do mnie, do Puerto Cabello, i wypłakiwał mi to wszystko. Pocieszałam go, jak umiałam, ale sama robiłabym tak na miejscu tych dziewczyn... gdybym mogła — przerwała nagle. — Nie możesz? — zapytał. — Nie — odparła krótko — sprzedałam swój limit. — Więc dlaczego siedzisz w tej dziurze? — był szczerze zdumiony. Otworzyła drzwiczki i spojrzała na niego, jakby nie była pewna, czy warto mu odpowiadać na takie pytanie. — Być może muszę? — powiedziała wreszcie. — Nie wszystko układa się zawsze tak, jak sobie to planujemy, prawda? Wysiadła z samochodu, trzasnęła drzwiami i wsunęła głowę przez otwarte okno. — Jeżeli zniknął, to nie po to, żebyście go szukali, zostawcie go w spokoju i życzcie wszystkiego najlepszego. Patrzył za nią, kiedy odchodziła, dopóki nie zniknęła za drzwiami lokalu. Sięgnął pod deskę rozdzielczą z prawej strony i odkręcił przymocowaną tam kamerę. Wyciągnął kasetę i podrzucił ją parę razy w dłoni. Oto niezbity dowód, że lvo Yorga istniał naprawdę... Jeszcze pogadamy, panie Schwartzkopf. Na Zollikon dotarł o północy. Zostawił wóz przed wejściem i wjechał starą, rozklekotaną windą na swoje ostatnie, szóste piętro. Przycisnął klucz do zamka w drzwiach, pchnął je i przestąpił próg mieszkania. Uniósł rękę do włącznika, żeby zapalić światło, i to była jego ostatnia czynność, zanim stracił przytomność. XII Wydawało mu się, że leży pod ogromnym dzwonem, rozhuśtanym do niemożliwości. Tępy ból w potylicy świadczył 64 o-tym, że z jakichś niewyjaśnionych, zupełnie niejasnych powodów kołyszący się ciężki dzwon musiał uderzyć go w głowę, gdy nieopatrznie dostał się w jego zasięg. Tylko kto u diabła zamontował mu w mieszkaniu dzwon? Przecież wchodził do własnego studia na Zollikonie... Zollikonie... Zoili... Próbował otworzyć oczy, ale, nie wiedzieć czemu, to zupełnie nie wychodziło, tylko dzwon to oddalał się, to przybliżał tuż-tuż, jakby szalony dzwonnik, rozkołysawszy \go podciągał i obniżał, momentami tak blisko nieszczęsnej głowy Branda, że musiał mocno przytulić się do podłogi, by uniknąć ponownego, niespodziewanego ciosu. Chciał prosić o uspokojenie dzwonu, zatrzymanie go chociaż na chwilę, ale cała ta prośba sprowadziła się do jęku. Oczy, co z oczami? Dlaczego nie może ich otworzyć? Podjął jeszcze jedną próbę i zorientował się, że oczy dawno już otworzył, tyle że nic nie widzi, bo dookoła panują egipskie ciemności. Racja, przecież właśnie miał zamiar zapalić światło... l nie zrobił tego? Nie zrobił. Ktoś dał mu po prostu w łeb... Świadomość, która opuściła go w ułamku sekundy, wracała teraz powoli, dziwnymi zakolami, mieszając co chwilę urojenia z rzeczywistością. Dzwon powoli cichł i oddalał się, ale wciąż nie chciał zamilknąć zupełnie. Wstać. Trzeba wstać i zapalić to światło — pojawiła się pierwsza rozsądna myśl i uczepił się jej, jak tonący pustej beczki po oleju, unoszonej przez wzburzone fale. Z realizacją było znacznie gorzej, dzwon zbliżał się niebezpiecznie, ilekroć Brand próbował unieść głowę. Przemógł się jednak. Wyciągnął ręce przed siebie i namacawszy futrynę spróbował unieść się z podłogi. Po trzykrotnych próbach wreszcie udało mu się. Stał, trzymając się kurczowo futryny. Dzwon pozostał na swoim miejscu, w znacznej odległości, za to ból w potylicy ogarnął całą czaszkę, wydawała się napełniona niekonwencjonalnym ładunkiem wybuchowym, w którym przekroczona została masa krytyczna. Powoli, ostrożnie w obawie przed zbyt gwałtownym ruchem, wyciągnął rękę przed siebie i dotknął włącznika. Po- 65 tok światła uderzył w rozszerzone źrenice i bomba atomowa w głowie Branda eksplodowała, rozrywając mu czaszkę. Zachwiał się i uchwyciwszy się klamki powstrzymał upadek. Mocno zacisnął powieki. Otwierał je powoli, stopniowo, począwszy od wąskiej szparki, aż źrenice przyzwyczaiły się do blasku lamp na tyle, że pokonując ból rozsadzający mu głowę mógł rozejrzeć się po mieszkaniu. Wszystko było tak, jak pozostawił wychodząc, ani śladu włamania, żadnych zniszczeń. Wspierając się o ścianę, dotarł do łazienki, do której wchodziło się zaraz z ogromnego pokoju-studia. Strumień zimnej wody działał jak balsam, przynosił ulgę. Potworny dzwon uspokoił się i wreszcie zamilkł. Brand sięgnął do potylicy i namacał nabiegły krwią guz wielkości kurzego jaja. Przemył twarz i spojrzał w lustro. Facet naprzeciwko wyglądał na chorego. Podsunął dłonie pod kran, chcąc zaczerpnąć wody, i nagle przypomniał sobie: kaseta! Wchodził do domu, trzymając kasetę w dłoni! Wrócił do drzwi, szukając niewielkiej kasetki na podłodze, w mieszkaniu i na korytarzu za drzwiami, w kieszeniach. Kaseta zniknęła. Ktoś musiał wiedzieć o jego rozmowie z Sonią, ktoś, kto nie chciał, by po tym spotkaniu został jakikolwiek ślad... Kiedy to zrozumiał, zrozumiał nagle kilka innych rzeczy, z których jasno jak na dłoni wynikało, że jest skończonym durniem, nie potrafiącym spojrzeć dalej swego nosa. Kretyn... Skończony kretyn... jak mógł! Nie pamiętając o konieczności unikania zbyt gwałtownych ruchów, rzucił się do terminala. Głowa, jeżeli tylko można nazwać głową tę jego bezmyślną drewnianą pałę, natychmiast rozleciała się w kawałki, a z bólu pociemniało mu w oczach. Opadł na fotel, odczekał chwilę, aż ciemne i czerwone plamy znikną mu sprzed oczu, i połączył się z informacją, żądając numeru Puerto Cabello. Otrzymał go natychmiast i połączył się z barem. Na ekranie pojawił się po sekundzie znajomy barman w postrzępionym kapeluszu. 66 — Chciałem rozmawiać z Sonią. — Już wyszła, seńor— odparł barman, nie spojrzawszy nawet, z kim mówi, zajęty pucowaniem talerzyka. — Kiedy? Dawno? — Jakąś godzinę temu... — Sarna czy z kimś? — Nie zauważyłem. — Gdzie ona mieszka? — Nie znam jej adresu, seńor, może pan przyjść jutro, na pewno tu będzie... — Posłuchaj, przyjacielu, w barze ktoś musi wiedzieć, gdzie ona mieszka, dowiedz się, ja poczekam, to bardzo ważne, nie mam czasu na tłumaczenia... Muszę mieć ten adres! Barman po raz pierwszy podniósł wzrok i popatrzył na ekran. — Dobrze, seńor, spróbuję — powiedział na widok twarzy Branda. Wrócił po niedługiej chwili. — Ona mieszka na Fris-cha, pod szesnastym, to taka stara niewielka uliczka niedaleko baru, jakieś dziesięć minut drogi stąd, zaraz za Hołosolo. — A jej nazwisko? — zapytał Brand. — Tego tutaj nikt nie wie, po co? — barman wzruszył ramionami. Po ulicach, niezbyt zatłoczonych o tej porze, mógł jechać szybciej niż za dnia. Ależ był durniem, Jak mógł nie pomyśleć o tym wcześniej... Do diabła, po stokroć do diabła! Miał najgorsze przeczucia. Po kilku minutach jazdy wydało mu się, że jedzie za nim jakiś wóz, zaczął uważniej spoglądać w lusterko. Wyglądało na to, że szara begina rzeczywiście podąża jego śladem. Zaklął. Czego jeszcze chcą? Kilka razy próbował się oderwać, skręcając niespodziewanie, ale „ogona" nie udało mu się zgubić. Zniecierpliwiony, przypomniał sobie o pewnej przelotowej bramie w najstarszej części Zurychu, w okolicach Grossmunster, gdzie spędził swoje chłopięce lata. Na Trittlegasse mieszkali do czasu 67 przeprowadzki do Londynu, skąd wyjechał po śmierci ojca. Tą bramą, czego nikt się na ogół nie spodziewał, można było przejechać na Waldmannstrasse, małą uliczkę, która pozornie nie miała żadnego połączenia z Trittiegasse. Jeżeli tam ich nie zgubi, to nie zgubi ich nigdzie. Skręcił w stronę starego Zurychu, szara begina zrobiła to samo. Jechali wzdłuż brzegu jeziora. Kiedy minęli po lewej most Quai Brucke, Brand skręcił w prawo i dodał gazu, mocno przyspieszając. Znalazł się na Trittiegasse, zanim szara begina zdążyła skręcić i minąć Sonnen Quai. Brama... gdzieś tu powinna już być... Tak, to ta. Skręcił ostro i prawie nie zwalniając przejechał ciemne podwórko, wąską Waldmannstrasse i skręcając w prawo znalazł się na Bellevue Platz. Za nim nie jechał nikt, kiedy się zorientują, będzie już daleko. W cichą i spokojną, szczególnie o tej porze, uliczkę Maxa Frischa wjechał z piskiem opon. Uliczka była rzeczywiście niewielka, liczyła nie więcej jak dwadzieścia numerów. Szła łukiem, ukazując się zawsze tylko we fragmencie, toteż zbiegowisko na chodniku ujrzał dopiero, gdy był w połowie długości ulicy. Zatrzymał samochód i wysiadł. Na skraju chodnika leżała jakaś postać, obok kręcili się cywile i mundurowi. Podchodząc, Brand rozpoznał tyczkowatą sylwetkę Schwartzkopfa. Przepchnął się przez tłumek nocnych gapiów i policjantów. Sonia, drobna, dziewczęca, leżała bezwładnie na krawężniku, ciśnięta niczym kukiełka, z nienaturalnie powyginanymi kończynami. Więc nie zdążył... przez własną głupotę nie zdążył... — Pan ją znał — usłyszał głos Schwartzkopfa. Kapitan podszedł i stanął obok niego z rękami w kieszeniach. — Rozmawiałem z nią dzisiaj po raz pierwszy i ostatni — powiedział. — Rad bym wiedzieć, o czym tak sobie gwarzyliście, skoro po powrocie do domu dziewczyna wyskoczyła oknem... Brand odwrócił się ku niemu. — Rad by pan? Więc niech pan przyjmie do wiadomości, kapitanie, że rozmawialiśmy o jej dobrym znajomym łóżkowym, lvie Yordze — powiedział. 68 — Tak — Schwartzkopf zakołysał się na swoich długich nogach. — No cóż... Ona — wskazał leżącą — nie może już ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Brand przymknął na chwilę oczy, ból głowy wzmógł się. — Zastanawia mnie, dlaczego chociaż na moment nie założy pan, że to ja mam rację — powiedział powoli. — Czy jest pan po prostu głupim policjantem, który nie kojarzy pewnych faktów, czy też zrobić pan tego nie chce... — l żadna trzecia możliwość nie przychodzi panu do głowy? Szkoda — odparł Schwartzkopf. — Czy chce pan złożyć jakieś dodatkowe zeznanie w sprawie tej małej? — zapytał, zmieniając ton. — Nie — warknął Brand i obróciwszy się na pięcie odszedł do wozu. Uruchomił silnik, zawrócił na wąskiej jezdni i odjechał do wylotu uliczki. Przy krawężniku po prawej zauważył stojącą z wygaszonymi światłami szarą beginę. Sukinsyny, więc jednak są! Zakipiało w nim. Napięcie ostatnich godzin zaczynało dawać o sobie znać. W kabinie begi-ny dostrzegł dwóch mężczyzn. Minął ich i jadąc po łuku skrył się za zakrętem. Zahamował nagle, byskawicznie zmieniając biegi zawrócił parmonidesa i ruszył z powrotem, zjeżdżając na lewą stronę wąskiej jezdni. Szara begina właśnie ruszała od krawężnika, kiedy Brand wypadł zza zakrętu. Nie zwalniając, dosłownie staranował ją, uderzając zderzakami parmonidesa w przód beginy. Kierowca szarego wozu i mężczyzna siedzący obok niego uderzyli jednocześnie głowami o przednią szybę, silnik zgasł. Brand cofnął paramonidesa i uderzył ponownie, spychając beginę do tyłu. Przy każdym wstrząsie robiło mu się ciemno przed oczami, ale recytując przez zaciśnięte zęby wszystkie znane sobie przekleństwa, dusił gaz, cofał i uderzał znowu, nie pozwalając tamtym pozbierać się ani na chwilę. Burząc spokój uliczki, cofali się tak skokami, dopóki zza zakrętu nie ukazała się grupa Schwartzkopfa, zajęta wciąż ciałem Soni. Kapitan, ujrzawszy co się dzieje, ruszył biegiem w stronę sczepionych samochodów. Eroll, uderzywszy jeszcze raz 69 z pasją w szary samochód, wyskoczył z wozu, dopadł begi-ny i jednym ruchem wyciągnął półprzytomnego kierowcę, częstując go jednocześnie ciosem, na jaki go było stać w tej sytuacji. — Stój! — usłyszał okrzyk. Pasażer beginy, któremu z nosa ciekła strużka krwi, stał po drugiej stronie samochodu, i fachowo trzymając w dłoniach pistolet wielkości niedużej armaty, celował prosto w niego. Schwartzkopf dobiegł do nich. — Czy pan oszalał, Brand?! — zawołał z wściekłością. — Co pan wyrabia?! Eroll rozejrzał się z udanym, wyraźnie przerysowanym wyrazem zdziwienia na twarzy. — To panowie się znają? Proszę wybaczyć, kapitanie... Po rozmowie z Sonią, gdy wróciłem do siebie, ktoś ordynarnie dał mi w łeb i zabrał kasetę z nagraniem tej rozmowy, a tych dwóch włóczyło się za mną, nie mogłem się odczepić, więc sądziłem... Widzę, że nie miałem się czego obawiać, to są, jak rozumiem, pańscy ludzie... Przepraszam, skąd mogłem wiedzieć, przecież mi się nie przedstawili. — Doprawdy — Brand postarał się o szeroki uśmiech — bardzo mi przykro... — Niech cię szlag trafi, Brand — powiedział Schwartzkopf, usiłując nad sobą zapanować. — Jesteś skończonym głupcem i obawiam się, że nic ci nie pomoże, zjeżdżaj stąd! Wracaj do wozu i zjeżdżaj stąd, bo nie ręczę za siebie. Kierowca beginy gramolił się z zierni. Brand jeszcze raz uśmiechnął się szeroko, odrobinę zbyt szeroko jak na uśmiech zażenowania mający oznaczać przeprosiny i prośbę o wybaczenie, wsiadł do parmonidesa, lekko z przodu pokiereszowanego, i odjechał, żegnany wściekłym spojrzeniem kapitana. Droga na Zollikon trwała tym razem dłużej, jechał powoli i ostrożnie. Czuł się paskudnie, wydawało mu się, że ma gorączkę, twarz mu płonęła, tępy ból głowy stawał się momentami nie do zniesienia. Dotarł wreszcie do siebie, po 70 raz drugi tej nocy wjechał na szóste piętro, tym razem bez niespodzianek. Przygotował sobie zimny okład, wziął dwa proszki przeciwbólowe, najmocniejsze, jakie znalazł w domowej apteczce, i położywszy się w ubraniu, próbował zasnąć. Koło południa obudził go brzęczyk terminalu. To był znowu Taviani. — Dobrze, że jesteś. Sprawa nie wygląda najlepiej, policja chce zaaranżować krótką konferencję prasową na piątym kanale — zaskrzeczał. — Schwartzkopf ma zdementować to, co mówiłeś w reportażu, amico, nie muszę ci tłumaczyć, co to znaczy, musisz zaraz dać drugi odcinek, Grunst bardzo się denerwuje... — Powiedz szefowi, że nie będzie drugiego odcinka — powiedział Brand i wyciągnął kabel terminala z gniazdka. Wstał z tapczana i zrobił sobie mocną kawę. Z głową było już znacznie lepiej. Poczuł, że musi się czegoś napić, było mu obojętne, czy to będzie wino, likier czy koniak. Przewróciwszy kuchnię do góry nogami, znalazł prawie pełną butelkę Claro Blick. XIII — Eroll, co to znaczy? Co to za historia z tym Schwartz-kopfem? Co on wygaduje? — Mariko już od drzwi zarzuciła go pytaniami. Nie odpowiedział. Chwiejnym krokiem wrócił do fotela i usiadł. Podniósł stojącą na podłodze przy oparciu butelkę i nalał z niej do kieliszka, który trzymał w dłoni. Mariko zamilkła, patrząc na niego ze zdumieniem. Uśmiechnął się do niej i wlał w siebie zawartość kieliszka. Mariko pokręciła głową. — Ty chyba nie wiesz, co się dzieje — powiedziała. Podeszła energicznym krokiem do terminala, włączyła tv i znalazła piąty kanał, na szkle ekranu pojawił się kapitan Schwartzkopf. 71 Brand wstał, chwiejnie podszedł do aparatu i trzasnąwszy w wyłącznik otwartą dłonią wrócił na fotel. — Eroll! — zawołała Mariko. — Czy ty wiesz, co on wygaduje? To bydlę od kwadransa znęca się nad tobą i kłamie, kłamie, kłamie! Dlaczego nic nie robisz? Brand uśmiechnął się niemrawo i nadal milczał. Mariko nigdy go takim nie widziała. Zaniepokojona, podeszła bliżej, nie bardzo wiedząc, co począć. — Twoja głowa! — zawołała, spostrzegłszy ranę na potylicy. Znalazła jakieś bandaże w apteczce i zrobiła prowizoryczny opatrunek. — Nalej mi — poprosiła. Zrobił to, wypiła i poprosiła o drugi kieliszek. — Przegrałem, Japoneczko, tak wygląda prawda — powiedział nalewając jej. — Na całej linii. Żadnych świadków, żadnych śladów. Ten cały Yorga nam się przyśnił, nigdy takiego nie było, o żadnym eksperymencie również nie ma mowy. Ruben padł ofiarą terrorystów, Knox z powodu zmęczenia pracą zamiast papierosa zapalił laboratorium, po czym spłonął razem z nim, a Sonia, prostytutka z Puerto Cabello, popełniła zwyczajnie samobójstwo, bo miała dosyć tego pięknego świata i siebie samej... — Co ty wygadujesz? — Mariko przestraszyła się. — Streszczam ci tylko to, co właśnie mówi Schwartzkopf, a może ja rzeczywiście jestem stuknięty, co? Japoneczko? W końcu moja głowa jest wyraźnie nadwerężona, to się widzi... Brand wyjął z rąk Mariko kieliszek, który jej przed chwilą sam napełnił, i wypił jednym haustem, po czym w kilku słowach opowiedział o ostatnich wypadkach. — Uważasz, że to ludzie Schwartzkopfa zabrali ci kasetę? — Nie wiem. W każdym razie ci,.którzy to zrobili, odpowiadają za śmierć Soni, to jasne. Nigdy nie uwierzę w samobójstwo. Wiem również, że to ludzie z policji jeździli za mną i teraz też pewno stoją na dole... Musieli widzieć, że rozmawiam z Soni ą, bo na pewno i wtedy łazili za mną, 72 a kiedy przyjechałem na Frischa, Schwartzkopf już tam był, czy to nie dziwne? — Ale to nie znaczy... — zaczęła Mariko, lecz przerwał jej. — Nic nie znaczy, tu w ogóle nic nie ma sensu... Kiedy powiedziałem wprost temu glinie, że albo jest głupcem, albo nie chce kojarzyć, wiesz, co mi odpowiedział? — „Szkoda, że pan nie widzi trzeciej możliwości..." — Być może dawał ci do zrozumienia, że właśnie tak, a nie inaczej musi po prostu postępować? — Być może, Japoneczko, aie to by znaczyło, że wcisnąłem się między jakieś gigantyczne żarna, które mielą mąkę na pewno nie dla nas, dlatego musieliśmy przegrać... Znasz jakieś spokojne, miłe zajęcie dia eks-reportera na resztę jego dni? — Więc chcesz się poddać? Chcesz to wszystko tak zostawić? Tylko dlatego, że kilka razy dali ci po głowie? — filigranowa postać przed nim ciskała z oczu błyskawice. — Nie rozumiem, jak możesz tak mówić, gdzie się podziało twoje wyczucie tematu, twój reporterski nos? Czy nie widzisz, że to jest sprawa, którą dopiero teraz naprawdę warto się zająć? Oboje dobrze wiemy, że lvo Yorga istnieje czy istniał, że dokonano na nim eksperymentu i że to wszystko usiłuje się teraz ukryć. Nie mamy pojęcia, co się za tym kryje, ale wszystko to wygląda na jakąś lepszą aferę i ty w takim momencie mówisz pas? Składasz broń? Pomyśl o tym, co by było, gdyby ci się udało... Może wtedy... Wiesz, o czym- myślę, przecież za takie reportaże mogą zapłacić bardzo dużo... Eroll... — Przestań... Przestań! — Brand wstał z fotela i począł krążyć dookoła jak szakal po klatce. — Myślałem o tym przez cały czas, tylko o tym... Mariko, nie mamy szans, nie widzę ich naprawdę. Nie ma się o co zaczepić, wszystko znika jak kamfora. Ludzie, dokumenty, wszystko... — zamilkł i usiadł, pocierając palcami skronie. Marikc bawiła się pustym kieliszkiem, obracając go w dłoniach. 73 — Słuchaj — powiedziała po chwili. — A ten żółty hiro-shigo, co z nim, sprawdziłeś? Pokręcił głową. — Nici. To wóz pożyczony, firma Takeandgo nie podaje nazwisk swoich klientów. — Co to mógł być za facet? — zastanowiła się Mariko. — Jesteś pewien, że to był mężczyzna? Był tego pewien. Wyciągnął się na tapczanie, kładąc głowę ostrożnie na podgłówku. — Myślisz, że to on zabił Rubena? — Wątpię — mruknął. — Nie miał broni, uciekał, zamiast atakować... Nie wiem... Na pewno warto by z nim pogadać... ale nie wygląda na to, żeby on tego chciał. — Dlaczego uciekał właśnie do Holopolis? — Co za pytanie — prychnął Brand. — Skoro znał je tak dobrze... — Byłam kilka razy w Holopolis, przed laty... — powiedziała Mariko. — Ostatni raz z moim byłym mężem, jeszcze chyba przed ślubem... — Mariko zaśmiała się. — Pamiętam, Ed był lekko wstawiony, jeździliśmy trochę za szybko i w końcu-przy wyjeździe wlepili nam mandat... — Jaki mandat, o czym ty mówisz? — Brand usiadł zbyt raptownie i znowu w głowie mu łupnęło. — No przecież tam nie wolno jeździć szybciej niż pięćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę, mają specjalną służbę, która obserwuje pewnie tor czy jakoś tak... i każą płacić jak na ulicy. Sami byliśmy tym zdziwieni... Co robisz? — zapytała, widząc, że Eroll zerwał się na równe nogi i nerwowymi ruchami zakłada tefronową kurtkę leżącą na oparciu fotela. — Dokąd chcesz iść? — Do Holopolis — odparł krótko. — Myślisz, że tam trafisz na jakiś ślad? Zapiął kurtkę jednym pociągnięciem i spojrzał na Mariko. — Ten facet niemal od samego początku, od momentu kiedy tam wjechaliśmy, nie schodził poniżej siedemdziesiątki, rozumiesz? 74 — Eroll, ale ty się chwiejesz na nogach — zauważyła Mariko. — Przejdzie mi na świeżym powietrzu — bąknął. Nie zjeżdżali windą, zeszli na tyły domu metalową spiralą schodów pożarowych. Nie miał ochoty po raz drugi gonić się z szarą beginą albo innym wozem, prowadzonym przez dwóch takich samych cwaniaków. XIV Pomieszczenie, do którego weszli, przypominało po prostu zwykłą reżyserkę holograficznego studia, może skromniej wyposażoną. Przed kolorowymi ekranami, przy szerokim srebrzystym pulpicie siedział potężnie zbudowany mężczyzna o ciemnej, prawie czarnej skórze, ubrany w nie pierwszej czystości biały podkoszulek, i jadł owsiankę z plastykowej miseczki. — Tu nie wolno wchodzić, tylko dla personelu — powiedział niewyraźnie, nie przerywając jedzenia. — Jesteśmy z Zuryskiej Niezależnej — przemówiła grzecznie Mariko — robimy reportaż z Lunaparku, chcieliśmy zajrzeć i za kulisy. Technik przyjrzał się kamerze. — W porządku, wchodźcie. Często włażą tu pijane towa-rzycha, którym się zdaje, że świat należy do nich, mam ich powyżej uszu — powiedział, odstawiając pustą miseczkę i wyciągając otwartą dłoń, którą oboje po kolei potrząsnęli. — Mówią na mnie Kreks. Spojrzał na ekran, na którym widać było stanowiska startowe, właśnie ostatni w tej turze samochód zajmował swoje miejsce. Kreks odczekał chwilę i wcisnął przycisk. Widoczna na sąsiednim ekranie Brama uniosła się do góry i samochody ruszyły. — Obsługujesz, Kreks, całe Holopolis sam jeden? — zagadnął Brand. 75 — A bo co? — Kreks roześmiał się od ucha do ucha. — Żadna filozofia, trudności są tylko z ludźmi, którym się wydaje, że wszystko im wolno. — Niektórzy czują się na torze jak u siebie w domu, muszą często tu przyjeżdżać — powiedziała Mariko. — l z tymi największy kłopot — przytaknął technik. — Robią sobie wyścigi, to jest niebezpieczne. — Co wtedy robisz? — zapytała Mariko, celując kamerą, Brand musiał przyznać, że znakomicie sobie radzi. — W trakcie przejazdu niewiele można zrobić — mówił Kreks. — Trzeba by skasować wizję, a to popsuje innym zabawę, jedyne co można, to przy wyjeździe wlepić im mandat. Mamy takie uprawnienia, ale nie każdego się przyuwa-ży, nie? — Ciekawe — wtrącił Brand — właśnie wczoraj jeździłem tutaj i przede mną jechał gość, który ani na chwilę nie zszedł poniżej siedemdziesiątki... — Pewnie zabulił — odparł Kreks — to zawsze można sprawdzić... — Macie tutaj swoją czarną księgę — zaśmiała się Mariko. — Żeby pani wiedziała, jak znajdą się w niej trzy razy, dostają zakaz wstępu, ale kto by to skontrolował — machnął ciemnym ramieniem. — Można zobaczyć? — zaproponował Brand. Kreks dotknął jakiegoś punktu na klawiaturze i mały ek-ranik z boku rozjarzył się seledynowo. — Proszę, to wykaz z wczorajszego dnia, co to był za wóz, co go pan przyuważył? — Hiroshigo — powiedział Brand — numer coś... 3... 1... 7, dalej nie pamiętam. Na ekranie widniało sześć pozycji, ale samochodu tej marki i oznaczonego takim numerem nie było. — Jestem pewien, że jechał siedemdziesiąt, co najmniej — upierał się Brand. — Dobrze pan zapamiętał markę? — zapytał Kreks. 76 Eroll gotów był przysiąc. Kreks wzruszył ramionami. — Ja wczoraj wieczór nie miałem dyżuru — powiedział — bo nas jest trzech i kierownik, robimy na zmiany i wczoraj był Lipson, znaczy kierownik, on też ma dyżury, tylko mniej niż my, o połowę mniej — mówił technik wyraźnie podniecony. — A jak wczoraj był szef, to się nie dziwię, że tu jest tylko sześć nazwisk, on często bierze w łapę, jeszcze mu mało, że robi dwa razy mniej niż my, a płacą mu dwa razy więcej... — Kreks, nie obawiasz się mówićiw ten sposób do kamery? — spytała Mariko. Kreks splunął na podłogę. — Mam to gdzieś — powiedział — ja i tak robię tu ostatni tydzień. Złożyliśmy z żoną podanie o drugiego dzieciaka, wziąłem tę robotę, bo myślałem, że łatwiej dostanę, ale gdzie tam, czekaj tatka latka, podanie leży od dwóch lat, a ja zasuwam tutaj z pensją niewiele większą niż normalny zasiłek! Powiedziałem: Kreks, dość tego, niektórym to się wydaje, że mogą innych robić w konia! Od przyszłego tygodnia odchodzę, a jak szef bierze w łapę, to mówię, że bierze. W nie najlepszych nastrojach opuszczali sterownię Holo-polis, szansę na zidentyfikowanie tajemniczego kierowcy hiroshigo wydawały się mniejsze niż kiedykolwiek. — Pozostaje nam tylko liczyć na łapownika Lipsona — powiedział Brand. — Chcesz do niego iść? — zdziwiła się Mariko." — Widzisz jakieś lepsze wyjście? — odparł. Niewielkie mieszkanie w jednym z trzech największych budynków osiedla Lunapark, do którego Brand wszedł sam, było doszczętnie zagracone, a Lipson okazał się niskim tę-gawym człowieczkiem o wiecznie nieogolonej twarzy z zaczerwienionymi oczkami. Jego dłonie, przypominające małe łopatki, zajęte były ciągłym podciąganiem spodni. Ujrzawszy go, Brand nie miał wątpliwości, że ocena Kreksa była 77 trafna, tego człowieka można było albo kupić albo nastraszyć. Brand wybrał ten drugi wariant, Lipson wyglądał na tchórza. — Inspektor Brand — powiedział, kiedy kierownik Krek-sa pojawił się w małym przedpokoiku, wywołany przez żonę. Jednocześnie niedbałym ruchem machnął mu przed oczami lśniącą legitymacją Stowarzyszenia Niezależnych Reporterów, chowając ją natychmiast do kieszeni. Lipson zamrugał czerwonymi oczkami, przyglądając się podejrzliwie opatrunkom na głowie Branda. Należało atakować, nie pozostawiając czasu do namysłu. Postąpił naprzód i spojrzał z góry na Lipsona. — Pan miał wczoraj dyżur w Holopolis? — zapytał ostro. — A bo co? — Lipson się stawiał, ale Brand był przekonany, że zmięknie. — Czy mamy rozmawiać w przedpokoju? Grubas wymamrotał coś i wprowadził Branda do kuchni. — O co chodzi? — zapytał, patrząc spode łba. — O to, Lipson, że wczoraj wieczorem, dokładnie kwadrans po dziewiątej zatrzymałeś przy wyjeździe z Holopolis żółtego hiroshigo o numerze KEY 317 b, który wielokrotnie przekroczył dozwoloną prędkość, ale w wykazie mandatowym nie ma o tym słowa, dlaczego? Lipson poruszył się niespokojnie. — Jeżeli nie ma w wykazie, znaczy nie zatrzymałem — powiedział, ale Brand już wiedział, że nadrabia miną. Huknął nagle dłonią w stół. — Nie ma, ponieważ wziąłeś pieniądze do kieszeni! — wrzasnął. — To się nazywa łapówka, Lipson! Nie ma co zaprzeczać, mamy zeznanie. Wszyscy wiedzą, że bierzesz łapówki, ale tym razem powinęła ci się noga, ktoś zeznał przeciwko tobie, trzeba będzie się rozliczyć... Twarz Lipsona stawała się coraz bardziej czerwona i pot wystąpił mu na czoło. — To ten cholerny brudas... — wysa-pał wściekle, — To on wam doniósł, co? Doniósł ten brudny sukinsyn... Ale on też brał! Dobrze o tym wiem! — zawołał. 78 — Mówimy teraz o tobie — powiedział spokojnie Brand. — Od kierowcy hiroshigo wziąłeś połowę tego, na ile opiewałby mandat, czy więcej? — Po... połowę — wystękał kierownik — ale to pierwszy raz, przysięgam — bił się w pierś. A więc jednak, udało się! Teraz tylko nazwisko... — Pierwszy? — Brand uczynił niecierpliwy gest — nie rozśmieszaj mnie... Lipson usiadł sztywno przy stoliku kuchennym, potem wstał, jakby coś uwierało go w siedzenie, po czym znowu usiadł. — Zgoda, może były jeszcze takie dwa przypadki, góra dwa, ale pan rozumie, inspektorze — wpadł w żałośliwy ton — taka sytuacja, za tydzień syn ma Dzień Dojrzałości, to duża sprawa, prawda? Duża... ważna... będzie składał depozyt, trzeba go jakoś ubrać, pójść do banku, zjedzie się rodzina, wydatki takie... sam pan inspektor rozumie, człowiek czasem coś chce tak... ekstra, pomyślałem — wezmę, Europa nie zbiednieje — bełkotał. — Dość — przerwał ten zaśliniony monolog i Lipson zamilkł, mrugając swoimi czerwonymi oczkami, które patrzyły uważnie, oczekując reakcji inspektora. Eroll zastanawiał się, przedłużając chwilę ciszy. — Powiedzmy, że uznamy to za pierwszy raź — powiedział wreszcie — który się więcej nie powtórzy, Lipson, ale jakoś to trzeba jednak załatwić, prawda? — Ma się rozumieć, oczywista — Lipson wstrętnym, lepkim ruchem zatarł ręce. — Ile? — spytał krótko. — Pięćset — powiedział Brand. Lipsonowi zrzedła mina, ale nie powiedział nic, tylko skinął głową. — Przekaże je pan na konto Lunaparku, jasne? Czerwone ślepka patrzyły na Branda w zdumieniu graniczącym z osłupieniem, Lipson był przekonany, że inspektor poda numer swojego konta. — Żeby sprawiedliwości stało się zadość — mówił dalej Brand — kierowca, który panu zapłacił, zrobi to samo. Jego nazwisko? 79 Lipson pokiwał głową, na~jego prostackiej gębie pojawił się wyraz satysfakcji, że jednak nie tylko jemu dołożą. — Tak, tak — powiedział skwapliwie — Devries, Ogmar Devries, inspektorze. XV Osiedle Muscat, wybudowane nad samym jeziorem, pomiędzy osobnymi kiedyś miejscowościami Horgen i Ober-rieden, które już przeszło trzydzieści lat temu weszły w o-bręb Nowego Zurychu, stając się jego dzielnicami, składało się z bloków mieszkalnych z daleka przypominających swym kształtem kopce termitów. Przeciętny, a nawet mniej niż przeciętny standard budynku numer 208 A sugerował podobnych lokatorów. Mariko pozostała w samochodzie, białym ayoko wypożyczonym w Takeandgo, a Brand wjechał sam na pięćdziesiąte czwarte piętro powolną windą cuchnącą moczem. Przy drzwiach oznaczonych numerem 5488 nie było wizjera. Zadzwonił, otworzyła mu dziewczyna może dwudziestoletnia, ładna długowłosa brunetka z małym dzieckiem na ręku. — O co chodzi? Ton, jakim zadała to pytanie, był ostry i nieprzyjemny. Ona się boi — przemknęło mu przez głowę. — Chciałem się widzieć z Ogmarem Devriesem. Wydało mu się, że dostrzegł jakiś błysk w oczach dziewczyny, błysk niczym alarmowe światełko. Wzruszyła ramionami, udając obojętność. — Nie ma go — powiedziała — i nie wiem, gdzie jest. Jak go pan spotka, niech pan mu powie, że może nie wracać. — Czy to znaczy, że... wyprowadził się z domu? Kiedy? '•— Wystarczająco dawno... Nie pańska sprawa — wypaliła dziewczyna. — Oczywiście, nie moja — przyznał Brand. — Mam tylko 80 jedną prośbę: czy mógłbym zostawić wiadomość? Na wszelki wypadek, rozumie pani, gdyby jednak wrócił... Dziewczyna wzruszyła ramionami i wpuściła go do przedpokoju. — Gdyby użyczyła mi pani tylko coś do pisania i karteczkę — poprosił Brand. Skinęła głową i wyszła do pokoju. Nie upłynęło więcej jak dziesięć sekund do jej powrotu, ale to wystarczyło w zupełności. Mała kapsułka wielkości żuka, spoczywająca do tej pory w kieszeni Branda, znalazła się na futrynie, tuż nad terminalem stojącym w przedpokoju. Dziewczyna zjawiła się z pisakiem i kartką, kiedy podawała te przedmioty, zauważył, że ręka jej drży, była bardzo zdenerwowana, chociaż starała się za żadną cenę nie okazać tego. Skreślił kilka słów i oddał jej kartkę. — W domu go nie ma — powiedział, wsiadając z powrotem do wozu — ale dziewczyna nie mówiła prawdy, dobrze wie, gdzie on jest. Usiłowała mi wmówić, że się rozstali, i to dosyć dawno... — Co robimy? — spytała Mariko. — Czekamy — powiedział. Dotknął przełącznika terminala, podłączył do niego sześcienną szarą kostkę niewielkich rozmiarów i po chwili na ekranie ukazał się fragment przedpokoju w mieszkaniu numer 5488. Mariko popatrzyła na niego w zdumieniu. — Kamera Pupilli, najnowszy prototyp firmy Myope — wyjaśnił, odpowiadając na jej zdumione spojrzenie. —Taka telewizyjna pluskiewka. Przekazuje obraz bezpośrednio tutaj. — Skąd to masz? — Dostałem jakiś miesiąc temu od firmy w celu... powiedzmy, przetestowania — odparł, patrząc uważnie w ekran. — To chyba... nie jest w porządku — bąkała Mariko. — Oni to robią legalnie? 81 — O la la, Japoneczko — skrzywił się — legalnie to moż-•na posłuchać komunikatu Służby Demograficznej... Patrz lepiej, co się dzieje. Na ekranie, na którym widniał fragment przedpokoju Dev-riesów ze stojącym na stoliku terminalem, ukazała się postać brunetki, już bez dziecka na ręku. W dłoniach trzymała kartkę otrzymaną od Branda. Sięgała do klawiatury i cofała rękę, wyraźnie nie mogła się zdecydować. — Postaraj się zauważyć, jaki numer wystuka — powiedział Brand. — Myślisz, że zadzwoni do niego? Dlaczego się waha? — Pewnie pozwolił jej na kontakt tylko w wyjątkowych wypadkach, nie wie, jak potraktować wiadomość ode mnie... Oni oboje mają wielkiego stracha, to widać na pierwszy rzut oka — powiedział Brand, śledząc poczynania brunetki. — Sądzisz, że się zdecyduje? — Uważaj... Dziewczyna zdecydowała się wreszcie. Oboje w skupieniu wpatrywali się w klawiaturę, widoczną na ekranie w całości. — Pięć... osiem... trzy... osiem... chyba... — Zbliżenia zrobić nie mogę... Ostatnie dwie cyfry 3 i 6... Jest! — zawołał Brand. Na ekranie przed dziewczyną ukazała się twarz młodego, dwudziestokilkuletniego mężczyzny w staroświeckich okrągłych okularkach na nosie. — Ogmar, był tu jakiś facet z mocno pokiereszowaną głową — mówiła szybko — chciał się z tobą widzieć... — Co mu powiedziałaś? Chyba nie... — Uspokój się, zrobiłam tak, jak ustaliliśmy, nie widziałam cię, nie wiem, gdzie jesteś, i nic mnie to nie obchodzi, ale on zostawił dla ciebie wiadomość. — Jaką? Co za wiadomość? — Ogmar nerwowym ruchem poprawił okulary. Dziewczyna spojrzała niechętnie na kartkę. — To coś dziwnego... Tu jest tak: 82 Nie myślę z tym kryć się, Że z trupem nie w smak mi obcować z bliska, W rumianych czerstwych kocham ja się pyskach. — Rozumiesz coś? — Idiotyczne... Nie mam pojęcia... W każdym razie jutro przeniosę się gdzie indziej, tu zbyt blisko. Zadzwonię później... Klaudio, trzymaj się, trzymaj się dzielnie. Wyłączył się. Dziewczyna patrzyła chwilę na jaśniejący przed nią pusty ekran, po czym wsparła głowę na rękach. Chyba płakała. — Wyłącz to! — zażądała Mariko. — Wyłącz! To wstrętne, co robimy, Eroll... — Nie znamy całego numeru — powiedział. — Pięć, osiem, trzy osiem... tu brakuje dwóch cyfr, potem trzy i sześć, zobaczymy jeszcze raz. — Więc zapisałeś to na taśmie? — Oczywiście — odparł. Przewinął kasetę i na ekranie znowu pojawiła się brunetka z pięćdziesiątego czwartego piętra. — Eroll — powiedziała Mariko — ty naprawdę nie masz żadnych wątpliwości? Te metody... — Wątpliwości? — spojrzał na nią zirytowany. — Przecież ten człowiek zamieszany jest w morderstwo Rubena! A Knox? A ta biedna Sonia? A my? Uważasz, że powinienem mieć tego typu problemy? Po trzech próbach wydawało się, że odczytali numer prawidłowo: 58 38 74 36. Należał do hotelu Interline w Baar. — Byłem tam kiedyś — powiedział, ruszając sprzed domu Devriesa. — Niecałe dwadzieścia kilometrów na południe stąd. Wyjechali z osiedla Muscat i wydostawszy się na szosę zwiększyli prędkość. — Eroll, co ty właściwie napisałeś na tej kartce? — zapytała Mariko. Brand uśmiechnątsię. — Kiedyś, jeszcze w szkole, myślałem, że zostanę ak- 83 torem, i plączą mi się czasem jakieś dziwne teksty po głowie. Było wszystko jedno, co tam napiszę, byle brzmiało zaskakująco i zmusiło ją do połączenia się z Devriesem. Wiesz, jak tam jest dalej? Do spraw umrzyków nigdy się nie mieszam, Z żywymi igrać chcę jak kotek z myszką.* W spisie hotelowych gości nie było nazwiska Devriesa. Interline był całkowicie zautomatyzowany, gdyby było inaczej, nie opłacałby się zupełnie. Jedynym człowiekiem w obsłudze hotelu okazał się zgarbiony staruszek, ziewający z nudów jak mops. — Szukam faceta — zagadnął Brand, podchodząc do lady. — Wprowadził się wczoraj lub dzisiaj, młody, w okrągłych śmiesznych okularach. — Policja? — zapytał staruszek. — Jest mi winien trochę grosza, to wszystko. — A dużo jest panu winien? — zaskrzeczał staruszek. Brand położył na ladzie swoją płytkę kredytową. — Mógłby pan sobie odpisać setkę za pośrednictwo — powiedział. Staruszek niespiesznie wziął płytkę i wsunął ją do szczeliny. — Mnie to już forsa niepotrzebna — powiedział — śmierć niedaleko, o niej trzeba myśleć... Ale wnuka mam, podobny do mnie jak dwie krople wody... Oddał płytkę po chwili. Konto Branda zmniejszyło się równo o sto federów. — Przyjechał dziś w nocy, podał nazwisko Hast, od razu wiedziałem, że fałszywe — powiedział swoim skrzekliwym głosem, w którym słychać było różne świsty i zgrzyty, niczym w starej zdezelowanej lokomotywie. — Numer osiem, pierwsze piętro — pokazał głową. — Prowadź — zarządził Brand. * J. W. Goethe, Faust. Tłum. F. Konopka: 84 Zatrzymali się przed drzwiami ozdobionymi ósemką i staruszek zapukał energicznie. — Kto? — zapytano z tamtej strony po chwili. — Z recepcji — głośno powiedział staruszek i spojrzał pytająco na Branda. Ten skinął głową i odsunął go na bok. Drzwi uchyliły się, tworząc może pięciocentymetrową szczelinę, i w tej samej chwili, pchnięte potężnym kopnięciem, odskoczyły na całą szerokość, z impetem odrzucając do tyłu tego, kto stał za nimi. Brand był już w środku. Z podłogi próbował wstać młody człowiek, którego twarz widzieli na ekranie. Staroświeckie okularki leżały nie opodal na podłodze, ogniskując w swoich soczewkach promienie nocnej lampki. Pozbawione szkieł, lekko zmrużone oczy patrzyły na Branda z przerażeniem, ale w dłoni Devriesa Eroll spostrzegł ze zdumieniem laserowy nóż. Zrobił krok do przodu i przydepnął dłoń z nożem do podłogi, Devries syknął z bólu i wypuścił rękojeść, świetlisty promień zniknął. Chwyciwszy Devriesa za koszulę na piersiach, Brand pomógł mu wstać, po czym pchnął bez większego wysiłku w stronę pokoju. Devries poleciał w tył niczym pozbawiony woli manekin i wylądował na miękkim dywaniku przed łóżkiem. Brand pochylił się, podniósł okulary i nóż, wyjrzał na korytarz i skinął głową na Mariko. Staruszka z recepcji dawno już nie było, korytarz był pusty. Zamknęli drzwi i weszli do pokoju. Devries wstawał, wspierając się o niski hotelowy tapczanik. Drżał na całym ciele. Brand podał mu okulary. Niezdarnymi, pospiesznymi ruchami założył je za lekko odstające uszy. — Czego... Czego chcecie? Zza okrągłych szkieł oczy Devriesa wyglądały na jeszcze bardziej okrągłe i przerażone. Brand w milczeniu podszedł do hotelowego terminala, wyjął z kieszeni kasetę i wrzucił ją do odtwarzacza. Ekran zajaśniał, potem ściemniał i pojawił się na nim żółty hiroshigo, odjeżdżający na pełnym gazie spod domu Rubena. Eroll zatrzymał taśmę i odwrócił się do Devriesa. 85 — O co panu chodzi? Pan się pomylił — powiedział Dev-ries, usiłując powstrzymać drżenie ciała. — Słuchaj, Ogmar, pogadajmy jak ludzie — Brand zrobił parę kroków i zatrzymał się przed siedzącym. — Dobrze wiesz, gdzie i kiedy robione były te zdjęcia, dobrze wiesz, że Ruben nie żyje, a ja wiem, że to ty uciekłeś z jego domu, zostawiając w nim trupa... Na słowo „trup" Devries drgnął, a dolna szczęka zaczęła mu znów dygotać. — Nie., nie... Nie wiem, nie rozumiem, o czym pan... — zakłapał. — W porządku — powiedział Brand spokojnie. — Połącz nas z policją — zwrócił się do Mariko. Mariko powoli podeszła do terminala. — Ja nie zabiłem profesora! — zawołał Devries. — Nie mam z tym nic wspólnego! — Patrząc na ciebie mogę uwierzyć, że go nie zabiłeś, a mimo to boisz się jak wszyscy diabli, Ogmar, boisz się tak bardzo, że uciekłeś z domu i schowałeś się w mysią dziurę! Przed kim? Devries milczał. — Nie wkurzaj mnie znowu — powiedział Brand, czując, że ta siedząca przed nim kupka nieszczęścia zaczyna go naprawdę denerwować. — Jedno już ustaliliśmy, byłeś tam. Muszę wiedzieć więcej — Brand pochylił się nad nim. — Muszę wiedzieć wszystko. Co wiesz o eksperymencie? - — Eksperymencie? — tym razem zdziwienie Devriesa było autentyczne. — Nie wiem nic o żadnym eksperymencie... — Powiedziałeś przed chwilą, że nie masz z t y m nic wspólnego, z czym? Devries, zdawało się, już się nieco opanował, obrzucił Branda przytomniejszym spojrzeniem. — Kim pan jest? Dla kogo pan pracuje? — zapytał. — Pracuję dla siebie, Ogmar, dla nikogo więcej. Jestem reporterem, oskarżono mnie właśnie o fingowanie faktów, nie muszę ci tłumaczyć, co to znaczy dla wolnego strzelca, 86 ta sprawa to moje być albo nie być. Mam nadzieję, że wyjaśniłem ci co nieco. Teraz twoja kolej albo przekazuję cię policji razem z tą kasetą. W oczach siedzącego znowu pojawił się strach. — Nie możecie tego zrobić! Ja nie mam z tym nic wspólnego, nie macie prawa! — zawołał. Trzeba było ciągnąć tę komedię, to była jedyna szansa. — Mariko — powiedział Brand obojętnie — jednak połącz nas z kapitanem. Mariko zaczęła dotykać klawiatury, wybierając powoli pierwszy lepszy numer. Devries zwiesił głowę. — Oni mnie zabiją — powiedział drewnianym głosem człowieka, który nie może już odwrócić przeznaczenia. Brand gestem powstrzymał Mariko. — Kto? Policja? Kogo ty się tak boisz? Devries stał się nagle spokojny i zrezygnowany. — Tych, którzy zabili profesora — powiedział. — Zabiją mnie... Was też zabiją... Popatrzył smutno na Branda i Mariko. — W porządku, skoro już mamy razem iść na tamten świat, może przedtem wyjaśnimy sobie to i owo — zaproponował Brand, siadając obok Devriesa. — Kiedy przyszedłeś, on już nie żył, czy tak? Devries skinął głową. — Po co tam poszedłeś? — Byłem umówiony na rozmowę... Zacisnął dłonie w pięści i przyłożył je do skroni. Czekali w milczeniu. Po chwili zaczął mówić, wpatrując się w podłogę między swoimi stopami. XVI Kwadratowy pokój był pusty i całkowicie biały. Dziesięć centymetrów nad białą płaszczyzną podłogi, dokładnie w geometrycznym środku kwadratu, trwał w pozycji znanej 87 od wieków i nieruchomo wpatrywał się w białą przestrzeń. Kolor nagiego ciała i lśniącej czaszki tylko nieznacznie różnił się od otoczenia. Trwał tak bez myśli i bez pamięci. Pozbyć się pamięci to nie znaczy zapomnieć, to znaczy wyrzucić z siebie to wszystko, co obciąża własne czyste ,,ja" przytłoczone upływem czasu, jego pozornym strumieniem, jego łudzącą spiralą. Czas nie płynie, czas jest bez kresu, jak ocean, ledwie czasem się zakołysze, wybrzuszy się gdzieś martwą falą, gdzieś tam skręci na kształt wiru, by po chwili trwającej nanosekundę lub eon, rozciągnąć się w nieruchomy bezkres. Wyrzucić, wymazać wszystkie niepotrzebne myśli, wszystkie myśli. Oczyścić pamięć, pozwolić wejść w siebie tej białej przestrzeni, ogarnąć ją sobą... „Wewnątrz", „na zewnątrz" — dwa pojęcia znaczące to samo: trwać. Trwać to jedyne, co bogowie mają do zrobienia, fale czasu mogą dotknąć ich stóp, ale nigdy nie mogą zagarnąć, nigdy... — S/r. To chyba Karło. — Słucham, Karło. — Połączenie z Genewą, pan Ritter... Jak powoli nogi dotykają podłogi, jak powoli prostują się w kolanach... Całe ciało odczuwa nieprzyjemne mrowienie. Oto znowu trzeba się pochylić... Mercuri opuścił biały pokój i przeszedł do gabinetu. Na ekranie widniała okrągła twarz Rittera, jego następcy na stanowisku szefa bezpieczeństwa. — Są niewielkie problemy z tym reporterem — powiedział Ritter. — Co to znaczy „niewielkie problemy"? Mercuri wyjął z dużego porcelanowego wazonu gałązkę czeremchy i delikatnie począł przesuwać nią po policzku. — Węszy w dalszym ciągu. — Niech węszy... — Mercuri machnął gałązką. — Ktoś go pilnuje? 88 — Tak, Ambler, ale chodzi o to, że nie tylko on, to po pierwsze... — Mów jaśniej — poprosił Mercuri. — Ludzie Schwartzkopfa pilnują go również, co prawda robią to nie najlepiej, nietrudno im się urwać... — Nie rozumiem — stwierdził Mercuri. — Nie wydałeś im poleceń kończących sprawę? — Owszem, zrobili wszystko, na co nalegałem, ale nadal obstawiają reportera — odparł Ritter. — Przypuszczam, że Schwartzkopf niezupełnie wierzy w oficjalną wersję, którą sam głosi. Jednak mówiąc o problemach, nie Schwartzkopfa miałem na myśli, zajmę się tym... Chodzi o to, że Brand odnalazł w Baar Ogmara Devriesa... — Devriesa? — Mercuri na dźwięk tego nazwiska zmarszczył czoło. — Kto to jest? — W tym rzecz. To tecrvnik genetyk zatrudniony w zurys-kim semibanku... — Zaraz, zaraz... Ta afera z Tiborem Dozso? — Devries pracował z Dozso. Od dwóch dni nie ma go w pracy, wziął wolne, zniknął z domu, tyle wiemy. Tymczasem Brand odnalazł go w Baar, a nie bardzo wiadomo, po co w ogóle szukał go, być może wie więcej, niż przypuszczamy... — Co z dokumentami i z raportem Rubena? — Badaliśmy je —• oznajmił Ritter — i wszystko wskazuje na to, że jednak zrobił przynajmniej jedną kopię. Szukamy jej, ale obawiam się, że nie tylko my... Tych dwóch chyba nie powinno ze sobą rozmawiać. Brand jest dość inteligentny... — Czego ty, Ritter, chcesz właściwie? — zdenerwował się Mercuri. — Czy muszę ci mówić, co masz robić? Do końca akcji Beta jeszcze daleko, nie możemy sobie pozwolić na odkrywanie wszystkich kart, chyba rozumiesz, czym mogłoby to grozić. Ich jest cztery razy więcej; są jak ziarnka piasku, mogą zasypać każde drzewo, które nie zapuści dość głęboko korzeni, nawet jeśli jest to drzewo życia... 89 — Rzecz w tym, że ten Brand jest N, Master, a zgodnie z zasadą... — Więc zgodnie z zasadą spróbujcie z nim porozmawiać, ale tylko z nim, a co do tych kopii, to mam nadzieję, że znajdziecie je wkrótce. XVII — Wszystko się zaczęło od tych mediolańskich przesyłek — powiedział Devries po dłuższej chwili milczenia. — Ja pracuję w semibanku w Zurychu jako technik genetyk... Zrobiłem co prawda drugi stopień, ale tylko taką robotę znalazłem... Takie tam mapowanie, kodowanie — machnął ręką. — Jakieś dwa miesiące temu dostaliśmy polecenie przygotowania partii pojemników do transportu w związku z powstaniem nowego banku w Mediolanie. Część depozytów przenosi się tam. Trąbią o tym banku od pół roku w tv. Co dzień dostawaliśmy listę nazwisk właścicieli depozytów i przygotowywaliśmy pojemniki do wysyłki. Gdzieś po tygodniu takiej roboty Tibor, kolega, z którym pracowałem, zauważył, że listy sporządzane są według niejasnych kryteriów, a właściwie wyglądało na to, że zupełnie losowo. Normalnie — wyjaśnił — robi się to na przykład według alfabetu albo miejsca zamieszkania, albo jeszcze jakoś, ale nie na chybił trafił! Tibor miał fioła na punkcie organizacji i upierał się, że taki system, bo to w końcu też system, jest nielogiczny, dużo bardziej pracochłonny. Wszystkim pozostałym technikom, mówiąc szczerze, było wszystko jedno, ale jemu chodziło o zasadę. Poszedł do dyrektora ze swoimi uwagami, zawsze we wszystko musiał wścibić nos. Dyrektor właściwie nie wyjaśnił mu nic, po prostu go spławił — przerwał na chwilę i pociągnął nosem. — Każdy by się zamknął i robił swoje — kontynuował — ale nie Tibor. Zaczęło go to zastanawiać. Kombinował, kombinował, aż wreszcie znalazł. Wybrał kilkadziesiąt nazwisk z gotowej już listy 90 i wrzucił na komputer, żądając na początek analizy materiału pod kątem cech warunkowanych jedną parą genów. Kiedy pokazał mi wyniki, zbaraniałem. Wszystkie rozkłady były typowe, poza jednym: rozkład grup krwi M i N był statystycznie rzecz biorąc nieprawdopodobny, N sto procent, M — zero... — Mów po ludzku. Devries poruszył się niespokojnie, ale uprzedziła go Ma-riko. — Jest kilkanaście grup krwi, dziedziczą się niezależnie od siebie — wyjaśniła. — Każda ma swój rozkład statystyczny. Procent osobników z daną grupą jest mniej więcej stały. Devries spojrzał na nią z wdzięcznością. — No, właśnie... W przypadku tych grup — powiedział — to wygląda tak: M —'trzydzieści procent, MN — pięćdziesiąt i N — dwadzieścia, zaledwie jedna piąta... Tymczasem z listy wynikało, że wysyłano tylko depozyty tych, którzy mieli grupę N i taką przekazywali w swojej substancji dziedzicznej. Zaczęliśmy sprawdzać poprzednie przesyłki i wniosek był tylko jeden: grupa N to było to kryterium, według którego wyznaczano depozyty do Mediolanu. — l co z tego wynikało? — zapytał Brand. — Nic — odparł Devries, poprawiając okulary. — Właśnie w tym rzecz. Eroll aż podskoczył. — Więc po jaką cholerę pieprzysz o tym przez pół godziny?! Devries ze strachem spojrzał na niego. Mariko uspokoiła go i poprosiła, żeby mówił dalej. — To był piątek. Kiedy w poniedziałek przyszedłem do pracy, dowiedziałem się, że Tibor nie żyje, podobno uległ porażeniu prądem w swoim mieszkaniu. — Uważasz, że ta śmierć miała jakiś związek? — Owszem, teraz tak myślę, ale wtedy jeszcze nie myślałem o tym. Po pogrzebie wezwał mnie dyrektor. Roz- 91 mowa była dość dziwna, pytał, jak mi się pracuje, czy jestem zadowolony... Potem zszedł na Tibora, mówił, jaka to strata dla nas wszystkich i takie tam... Nagle zapytał, czy Tibor rozmawiał ostatnio ze mną o pracy, czy może wyrażał swoje niezadowolenie? Powiedziałem, że nic takiego sobie nie przypominam. Zupełnie zapomniałem wtedy o naszej ostatniej rozmowie, byłem jego śmiercią bardzo poruszony, znaliśmy się z Tiborem parę ładnych lat i tak nagle... Dopiero następnego dnia przypomniałem sobie o historii z depozytami ha Mediolan. Sprawdziłem wszystko jeszcze raz. To nie mógł być przypadek, do Mediolanu nadal szły depozyty tylko tych, którzy mieli grupę N. Idiotyczne kryterium selekcji, grupa krwi... Równie bez sensu jak bank seminacyjny, w którym pobierają plemniki tylko od niebieskookich, a jaje-czka tylko od brunetek. Wtedy poszedłem do Rubena. Był największym autorytetem w dziedzinie genetyki, jaki znam, uczył mnie jeszcze na studiach, sądziłem, że będzie mógł mi wyjaśnić, o co chodzi z tymi grupami krwi... Devries umilkł i potarł pięścią czoło. — To było przedwczoraj? — spytał Brand. — Nie, kilka dni wcześniej. Przyjął mnie bardzo miło, chociaż wydawał się jakiś roztargniony. Opowiedziałem mu wszystko i zapytałem, jak można uzasadnić takie kryterium, po co to komu? Czy są może jakieś powody, z punktu widzenia genetyki, biochemii, dla których depozyty z informacją o grupie N należy trzymać osobno? — l co? — spytała tym razem Mariko. — Zareagował dziwnie... Twarz mu pobladła, wymamrotał coś w stylu „ależ ze mnie idiota", to, co powiedziałem, bardzo go zdenerwowało czy raczej najpierw ucieszyło, a potem zdenerwowało. Wstał, usiadł, znowu wstał, obszedł stół dookoła, coś tam do siebie mamrocząc, wyglądało, że zapomniał w ogóle o mojej obecności, ale po chwili wrócił na ziemię. „To bardzo ważne, co pan powiedział, bardzo ważne... — powtarzał. — Pan nie ma pojęcia... Ale błagam, niech pan tym się więcej nie zajmuje, niech pan zostawi 92 w spokoju, nie wspomina nikomu, absolutnie, nawet żonie, matce... Nikomu, absolutnie, to bardzo niebezpieczne, niech mi pan wierzy, proszę, błagam..." i tak w kółko. On był po prostu przerażony! — Nic więcej nie powiedział? — Nie. l ja o nic nie pytałem. Pomyślałem o śmierci Tibo-ra, o tej rozmowie z dyrektorem po pogrzebie... no, trochę się przestraszyłem, ale wydawało się, że Ruben będzie wiedział, co robić... Nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. Dzień czy dwa później niespodziewanie zadzwonił do mnie do domu i zapytał, czy mogę przedstawić mu listę nazwisk tych, których depozyty przenoszono do Mediolanu. Powiedziałem, że to niemożliwe, to są tysiące nazwisk, speszyło go trochę, że muszę mu tłumaczyć rzeczy tak oczywiste, i zapytał, czy jeśli on przygotuje mi listę kilkunastu nazwisk, to czy będę mógł je sprawdzić. Obiecałem. Umówiliśmy się na następny dzień... Kiedy przyszedłem, znalazłem go... leżącego, z tą dziurką między oczami... — Devries znowu zaczął drżeć. — Nie wiedziałem, co zrobić... Pierwszy raz w życiu widziałem martwego człowieka, próbowałem się opanować, zacząłem szukać tej listy, którą miał sporządzić, jakichś notatek, kiedy ktoś zadzwonił. Byłem przerażony, schowałem się w kuchni. Kiedy usłyszałem, że wszedł, poczekałem, żeby mnie minął, i uciekłem... Wpadłem na pomysł z Holopolis, bo często tam bywałem, znam trasę i liczyłem... — A potem schowałeś się tu w Baar, bo myślałeś, że nikt cię tu nie znajdzie, co? Devries skinął głową. — Naradzaliśmy się z Klaudią, to moja żona, powiedziałem jej tylko o wizycie u Rubena i o tym, że uciekłem, jak zobaczyłem, że nie żyje. Ustaliliśmy, że będzie najlepiej, jeśli na jakiś czas zniknę. Tego nieszczęsnego hiroshigo oddałem następnego dnia, bałem się, że ktoś go rozpozna, wziąłem wolne i przyjechałem tutaj. To wszystko, musicie mi uwierzyć. — W porządku — powiedział Brand, wstając. — Zejdę do 93 wozu, przyniosę kamerę i powtórzysz to wszystko jeszcze raz, OK? — Nie, nie! Po co? — Devries zatrzepotał rękami, strach znowu zabrzmiał w jego głosie. — Posłuchaj, Ogmar — przemówił Brand łagodnie, jak do dziecka. — Nie wiem, dlaczego zabito Rubena, ale wiem o pewnym jego eksperymencie, którego ślady ktoś usiłuje zatrzeć. Obiekt tego eksperymentu, niejaki lvo Yorga, zniknął bez śladu, tak jak i ci wszyscy, którzy mieli o nim cokolwiek do powiedzenia. W całej tej twojej historii uderzyło mnie jedno — reakcja Rubena. Kiedy powiedziałeś mu, jakie depozyty przesyła się do Mediolanu, zdenerwował się, przestraszył, powiedział: „ależ ze mnie dureń", czy tak? — Tak. — Otóż to, w ten sposób mówi człowiek, który nagle coś zrozumiał, dla którego coś stało się wreszcie jasne, w psychologii to się nazywa „efekt aha!" Nie wiedząc o tym, wyjaśniłeś mu coś, nad czym się zastanawiał już wcześniej, a to musiało mieć ścisły związek z eksperymentem. Obaj z Knoxem pracowali ostatnio niezwykle intensywnie, czy teraz rozumiesz, jak ważne jest to, co masz do powiedzenia? — Nic mnie to nie obchodzi! — wybuchnął Devries. — Nie wiem i nie chcę wiedzieć, nie chcę skończyć jak Ru-ben... Wynoście się! Powiedziałem wam wszystko, czego jeszcze chcecie?! Wynoście się! Brand czuł, że jeszcze chwila, a strzeli w gębę tego roz-histeryzowanego szczeniaka. — Masz do wyboru: albo nagranie, albo zawiadamiamy policję — powiedział, tłumiąc irytację. — Nie lubię im pomagać, ale tym razem będę musiał, to dla mnie zbyt ważne. Devries przestał gestykulować i cały skurczył się nagle, jakby w jednej chwili zrobiło się go o połowę mniej. — Mariko — poprosił Brand — zejdź do wozu i przynieś kamerę, ja tu poczekam, bo nasz bohater gotów jeszcze zrobić jakieś głupstwo. Mariko wyszła bez słowa. 94 — Sukinsyny — zasyczał Devries — chcecie na mnie zarobić. Gówno was obchodzi, co się stanie ze mną, z moją żoną... byle dostać swoje, zgarnąć trochę federów... Hieny... Ukrył twarz w dłoniach. Brand przypatrywał mu się w milczeniu. Pierwszy raz widział człowieka, który tak bardzo się bał. — Zrobimy nagranie i daję ci słowo, że nikt się ode mnie nie dowie, gdzie cię szukać — powiedział po chwili, odczuwając coś w rodzaju litości. — Możesz być pewien. To nagranie całkowicie mi wystarczy, ale czego ty właściwie chcesz? Jaki masz plan? Schować się i nie wychodzić z pokoju? Jak długo? Tydzień? Miesiąc? Rok? Przecież nawet nie wiesz kogo się bać. Devries milczał. XVIII Trzasnęły drzwi i do pokoju wbiegła zdyszana Mariko, wyglądała na porządnie wystraszoną. — Eroll, dwóch mężczyzn pytało o Devriesa na dole... Dziadek zarobi następne sto federów... Zaraz tu będą, nie wyglądają na jego szkolnych kumpli — dodała. Devries zerwał się na równe nogi, jego twarz zrobiła się biała jak papier. — Tylko spokojnie — Brand poskoczył do drzwi, uchylił je i wyjrzał na korytarz. — Szybko! Wypchnął Mariko i zeszływniałego Devriesa z pokoju i zatrzasnąwszy za sobą drzwi ruszył szybko korytarzem. Dywanowa wykładzina tłumiła ich kroki, biegli w kierunku odwrotnym do wind i klatki schodowej, szarpiąc po kolei za klamki drzwi, obok których przebiegali. Wszystkie były zamknięte, dopiero ostatnie ustąpiły. Wpadli do męskiej toalety. Brand podbiegł do okna z białą matową szybą i pchnął ramę. Dolna połowa odjechała na zewnątrz, górna do środ- 95 ka i całość otworzyła się na szerokość dwudziestu centymetrów. Devries uczepił się ramienia Branda. — Te okna nie otworzą się szerzej, nie mamy szans... zabiją nas, zabiją... lepiej wrócić... — bełkotał drżącym głosem. Był bliski ataku histerii. Brand trzasnął go w twarz z całej siły. Devries oparł się o błękitne kafelki i umilkł. Brand rozejrzał się po pomieszczeniu, sterylnym, lśniącym, błękitno-białym, zerwał ze ściany klimatyzator jonowy, płaski, ale długi i dosyć ciężki. — Mariko, uważaj, co się tam dzieje — skinął głową w kierunku korytarza. Mariko przylgnęła okiem do wąskiej szpary w uchylonych drzwiach. Za jej plecami rozległ się huk. Ciśnięty przez Branda klimatyzator wylądował na białej szybie, gruchocząc ją na drobne kawałki, przypominające kryształową kaszę. — W porządku — powiedział Eroll, wyglądając przez wybite okno — pół metra od parapetu jest piorunochron jak drabina... To zresztą niewysoko. Mariko, schodzisz pierwsza, ty za nią-— zwrócjł się do Devriesa. Sam zajął stanowisko przy drzwiach. — Pospieszcie się, do cholery — ponaglił. Na korytarzu dwaj faceci podchodzili właśnie do drzwi oznaczonych ósemką. Jeden z nich zapukał i w jego dłoni pojawił się niewielki czarny przedmiot. Na chwilę krótką jak mgnienie oka wysunęła się z niego świetlista igła, po czym mężczyzna kopnął drzwi i weszli do środka. Obejrzał się za siebie. Mariko już nie było, ale Devries stał nadal skulony przy ścianie. — Rusz się! Eroll dopadł do niego, pchnął w kierunku okna, siłą próbując wepchnąć na parapet, ale Devries wczepił się w niego jak rzep, chwytając za koszulę. — Klaudia — zaczął bełkotać — moja żona, zrozum, rok temu... ślub... niecały rok, ona jest chora, za miesiąc mamy jechać na Saharę, do tych nowych osiedli... Klaudia jest chora na szczurzą chorobę, nie może tu zostać... Nie może... a beze mnie nie wyjedzie... Jeśli mnie... 96 — Zamknij się! — Brand potrząsnął Devriesem z całych sił, miał wrażenie, że trzyma w rękach marmoladę. Czasu było coraz mniej. — Zabiją cię, jeżeli zaraz stąd nie znikniemy, człowieku! Opanuj się, Ogmar, do kurwy nędzy! Poskutkowało. Devries umilkł. Popatrzył na-Branda wzrokiem pełnym rezygnacji, jak wtedy w pokoju, po czym już bez słowa wspiął się na parapet, sięgnął do piorunochronu i zsunął się niezgrabnie w dół. Eroll poszedł w jego ślady. Wypożyczone przez Mariko białe ayoko stało na parkingu przed głównym wejściem do hotelu, w trzecim rzędzie zaparkowanych maszyn. Silne latarnie wzmocnione światłami reklamowymi Interline sprawiały, że na parkingu było jasno jak w dzień, chociaż dawno już panował wieczorny mrok. Klucząc między samochodami Mariko pierwsza dotarła do wozu. Wsiadła, włączyła silnik i zaczęła się wycofywać. Biegnąc Brand widział, jak sprawnie manewruje. Gdzieś przy wejściu do hotelu, za jego plecami, rozległ się nagle przenikliwy gwizd i stojąca na podjeździe granatowa lucia SX ruszyła z pełnym przyspieszeniem, wjeżdżając na parking. Brand obejrzał się, biegł za nim jeden z tamtych mężczyzn. Zrozumiał, co się święci, granatowa lucia sunęła na pełnym gazie parkingową uliczką pomiędzy pierwszym, licząc od Branda, a drugim rzędem samochodów; by odciąć im drogę do ayoko. Przyspieszył kroku i zrównał się z Devriesem. — Szybciej, pospiesz się! — zawołał. Byle tylko dobiec do drugiej uliczki, byle tylko tam dotrzeć... Rozdzielili się, wbiegając między samochody. Starał się nie spuszczać wzroku z pędzącej od lewej strony granatowej lucii. Była coraz bliżej. Przebiegając jasny, pusty pas betonu, na moment znalazł się w zasięgu jej reflektorów. Skoczył przed siebie i wylądował w wąskim przejściu między zaparkowanymi w trzecim rzędzie pojazdami. Usłyszał wyjący silnik nadjeżdżającej lucii, obejrzał się. Devries zatrzymał się niezdecydowany. — Ogmar! — wrzasnął Brand. Devries rzucił się do przo- 5 — Koniec.. 97 du i nagle, jakby powstrzymany niewidzialną siłą, zamarł w pół.kroku i upadł na beton, tuż przed hamującą lucią. Z drugiej strony z piskiem opon zajechało ayoko prowadzone przez Mariko, nie było chwili do stracenia. Brand pochylony przebiegł kilka kroków i wskoczył do samochodu. — Jedź! Samochód szarpnął do przodu i Brand o mały włos nie wypadł, drzwiczki były jeszcze wciąż otwarte, w ostatniej chwili złapał za klamkę i pociągnął do siebie. Mieli teraz przewagę, pędzili prosto do wyjazdu z ogromnego parkingowego pola, podczas gdy granatowa lucia ustawiona była tyłem do bramy, a w wąskim przejeździe między samochodami nie było jak zawrócić. Tamci nawet nie próbowali. Ruszyli pełnym gazem na wstecznym biegu. Przez chwilę oba wozy jechały równolegle dwiema parkingowymi uliczkami, ale z chwili na chwilę lucia zostawała z tyłu. Do bramy parkingu było już niedaleko, kiedy ujrzeli starego poobijanego forcedesa wjeżdżającego na parking powoli i statecznie, właśnie skręcał w bramę. Brand zamarł. Jeżeli wjedzie w ich uliczkę, to koniec. Mariko nacisnęła klakson, ani na moment nie zwalniając. Kierowca forcedesa, widząc pędzącą prosto na niego maszynę, skręcił gwałtownie w sąsiednią uliczkę, tę, którą cofała się na pełnym gazie lucia. Przejechali bramę, słysząc za sobą pisk hamulców i szczęk zwierających się karoserii. XIX Z okien mieszkania Leverkusena przy rue Cazotte — chyba najkrótszej ulicy paryskiej, bo idącej wzdłuż zaledwie jednego domu oznaczonego numerem 2 — widać było ciemne zbocze wzgórza Sacre Coeur i bielejącą na szczycie słynną budowlę z kopułami. — Nie wiem, doprawdy nie wiem... — Leverkusen pokręcił głową i rozłożył ręce, spoglądając bezradnie na Mariko 98 i Branda. Miał potargane włosy i zapi/chnięte oczy człowieka obudzonego z głębokiego snu. Dwie i pół godziny temu opuścili rejon alpejski, pędząc na złamanie karku ciemnymi bocznymi szosami. — Oni go zabili... Zabili go — powtarzała Mariko, zaciskając z całych sił palce na kierownicy. Odetchnęli, kiedy przekonali się, że nikt za nimi nie jedzie. Zdenerwowanie opadało z nich powoli, zmieniając się w zwykłe zmęczenie. Do Zurychu nie mieli po co wracać, trzeba było decydować, co dalej. Brand nie miał wątpliwości, że sprawa, z którą Devries przyszedł do Rubena, ma jakiś związek z Yorgą i eksperymentem. Jego zdaniem, zachowanie Rubena wyraźnie na to wskazywało, a to, co się stało w Baar, było tego potwierdzeniem. Yorga był chory na hemofilię, a przecież dziwnym kryterium selekcji depozytów, na które wpadł Devries w ślad za Tibo-rem, była właśnie grupa krwi. Czy to zbieg okoliczności? Czy grupa krwi N lub M ma coś wspólnego z hemofilią? — Nie wiem — odparła Mariko, kiedy zadał te pytania — według mnie, nie ma nic, ale ja nie pracuję naukowo, nie prowadzę żadnych badań... — Wniosek prosty, trzeba znaleźć kogoś, kto podobne badania prowadzi, specjalistę — powiedział Brand. Mariko przypomniała sobie o Leverkusenie. Był genetykiem, znajomym jej męża, spędzali kiedyś razem wakacje. Wydał jej się wtedy człowiekiem wesołym, skromnym aż do przesady, o abnegackich skłonnościach i przenikliwym intelekcie. Zerwany z łóżka w środku nocy, wysłuchał relacji Mariko z uwagą. — Podsumujmy — powiedział w końcu — ma pani informację, że bank seminacyjny w Zurychu wysyła do nowo powstałego banku w Mediolanie nasienie i jajeczka tylko tych, którzy mają grupę krwi N, z drugiej strony ma pani pewne podstawy, aby przypuszczać, że ma to jakiś związek z badaniami Rubena nad hemofilią i genetycznymi sposobami jej leczenia, i pyta pani: jaki to może być związek? Odpowiadam: nie wiem, doprawdy trudno powiedzieć... Z racji choćby swego zawodu orientuje się pani nieco w genetyce, 99 wie pani, jak rozległą to dziedzina, a ja zajmuję się genetyką przemysłową, chętnie państwu opowiem o próbach zastosowania bakterii caliturus w ciepłownictwie, ale krew... — Czy grupa krwi może mieć jakieś specjalne znaczenie? — dopytywał się Eroll. — Co to znaczy „specjalne znaczenie"? Dany antygen jest warunkowany genetycznie... — Erollowi chodzi o to — wtrąciła się Mariko — czy gen decydujący o produkcji takiego a nie innego antygenu może odgrywać jakąś dodatkową rolę w innych procesach, wpły-w"a na działanie innych genów? Leverkusen wydął policzki i wypuścił powietrze z głośnym pyknięciem. — Owszem, mogą istnieć pewne sprzężenia, zależności, niekiedy okazuje się, że różnice bez funkcjonalnego znaczenia powodują istotne zmiany, ale to są szczegółowe, żmudne badania... Co do krwi... nie znam takich, nie siedzę w temacie, w każdym razie jedno mogę powiedzieć: nie ma funkcjonalnej różnicy pomiędzy antygenami N i M. — A jednak się różnią — zauważył Brand. — Owszem — Leverkusen nalał sobie jeszcze herbaty z poobtłukiwanego fajansowego czajniczka i odstawił go na fajansową podstawkę. — Różnią się kilkoma aminokwasami, które są równie dobrym budulcem dla krwinki zarówno w jednym układzie, jak i w drugim. — Pochylił się nagle i spojrzał mu w oczy. — Pan na przykład — powiedział prostując się — ma oczy niebieskie, ja, jak mógł pan zauważyć, brązowe, to też różnica kilku aminokwasów; czy to znaczy, że patrząc na ten czajnik nasze gałki oczne przekazują do naszych mózgów dwa inne obrazy? Chcieliście ode mnie odpowiedzi, to ją macie, ale podkreślam, nie siedzę w temacie, bez znajomości konkretnych badań trudno cokolwiek powiedzieć, a o eksperymencie Rubena nie wiem nic. Oczywiście, domyślam się, co mógł zrobić i jak, ale to są lata badań, skąd mogę wiedzieć, z czym się po drodze spotkał? Podobne rzeczy robił kiedyś Kusevitzki; dobrze się zre- 100 sztą znali z Rubenem, współpracowali ze sobą, nie układało im się chyba, skoro teraz Kusevitzki robi zupełnie co innego... — Gdzie on mieszka? — zapytał szybko Brand. — W Amsterdamie, ale przypuszczam, że jest na kongresie w Hadze — odparł Leverkusen. XX Po krótkiej nocy, spędzonej u gościnnego Leverkusena, z samego rana wyruszyli do Hagi. Około dziesiątej rano znaleźli się w holu imponującego gmachu Europejskiego Towarzystwa Genetycznego, gdzie poinformowano ich, że profesor Kusevitzki wygłasza właśnie swój referat, co mogą obserwować na ekranach licznie rozstawionych w całym gmachu monitorów, transmitujących przebieg obrad kongresu. — ...Jeżeli chodzi o koncepcję dyminucji — mówił Kuse-vitzki — przedstawioną przed chwilą przez doktora Hohen-heima, to całkowicie ją popieram i apeluję do wszystkich tu obecnych: proszę państwa, zastanówmy się! Genetyka stoi dziś wysoko, dysponujemy danymi o materiale genetycznym populacji, poznajemy ten materiał coraz lepiej dzięki zastosowaniu sieci SAC do przestrzennego modelowania struktury DNA, a w jaki sposób wykorzystujemy te możliwości? Leczymy, owszem. Być może wydam się nieco cyniczny, ale chcę zwrócić uwagę, że to bynajmniej nie poprawia naszej sytuacji demograficznej, wręcz odwrotnie, śmiem twierdzić: czyni ją jeszcze trudniejszą. Śmiertelność noworodków spadła prawie do zera, to oczywiście bardzo dobrze, liczne choroby, tak groźne jeszcze sto lat temu jak zawał serca, dziś zostały skutecznie wyeliminowane, to oczywiście również bardzo cieszy. W efekcie, drodzy państwo, przeciętny obywatel naszej federacji umiera w wieku stu lat. Tak jest! Dożywa setki, ale to w dzisiejszej sytuacji 101 stwarza dodatkowe komplikacje. Tysiące, co ja mówię, miliony, tak, miliony ludzi stoją dziś w kolejce po życie dla swoich dzieci i mają do nich pełne prawo. To są powody, dla których z całych sił popieram koncepcję doktora Hohen-heima. Dyminucja — słowo to, proszę państwa, oznacza zmniejszenie. Jest to słowo-klucz do zrozumienia naszej epoki, którą być może ktoś kiedyś nazwie diminuziocen-to! — Kusevitzki przerwał i potoczył spojrzeniem po sali. — Zechcą państwo spojrzeć na przeguby swoich rąk, wielu z was ujrzy na nich płaskie tarcze osobistych miniteli. Jeszcze parę lat temu podobne urządzenia byłyby wielkości hotelu Krasnapolsky, ale oto skonstruowano mikroprocesory, minikomputery i wszystkie inne, że tak powiem, little-hity, i cóż się stało? Wszystko uległo zmniejszeniu, cały nasz świat skurczył się tak niesłychanie, że coraz trudniej znaleźć sobie w nim miejsce, bowiem tylko my sami pozostaliśmy bez zmian, ba, nawet podlegamy pewnej augmentacji! Obecnie przeciętny wzrost mężczyzny wynosi 182 centymetry, kobiety — 176. Czy wartości te mogłyby być mniejsze? Oczywiście! My, genetycy, jesteśmy dziś w stanie je zmienić, o czym mówił właśnie referat doktora Hohenheima. Brand oderwał wzrok od ekranu i spojrzał na Mariko. — On to mówi serio, Japoneczko? — Zdaje się, że tak — odparła, wzruszając ramionami. — W końcu rozumowanie nie pozbawione logiki. — Przygotowałem materiał filmowy — ciągnął Kusevi-tzki —- który pozwolę sobie teraz zaprezentować. Na ekranie ukazało się wnętrze mieszkania, kamera przesuwała się powoli. — Oto mieszkanie państwa Malt. Odnalazłem ich na Wyspach Brytyjskich i zapewniam, że nie było to proste, ponieważ ludzi takich jest doprawdy bardzo niewielu. Wszystko w tym mieszkaniu wygląda na pierwszy rzut oka całkiem zwyczajnie, ale oto do pokoju wchodzę ja — komentował Kusevitzki — i teraz widzą państwo proporcje. To nie jest pokój dziecinny, po prostu państwo Malt są karłami, on mie- 102 rży niecały metr, ona osiemdziesiąt pięć centymetrów, proszę zauważyć, dokąd mi sięgają. Na ekranie dwa karzełki, sympatycznie uśmiechnięte, obejmowały profesora Kusevitzkiego za uda. — Płuca pana Malt potrzebują o jedną trzecią tlenu mniej niż moje i każdego z państwa tu na tej sali, ciało połowę naszych kalorii, a z jednej pary moich spodni można uszyć panu Malt dwie pary. Pragnę przy tym podkreślić, że grając z nim cztery partie szachów, poddałem trzy, co rzadko mi się zdarza. Specjalistom pozostawiam obliczenie zużycia energii, wody itp. Pan Malt jest cenionym specjalistą od siłowni atomowych, z racji swoich... wymiarów jest w stanie pracować w miejscach normalnie, z uwagi na konstrukcję, bardzo trudno.dostępnych. Dużo podróżuje w związku z tym i powiedział mi, że kiedy leci samolotem, zupełnie niepotrzebnie zmuszony jest do wykupienia dwóch biletów, dla siebie i swojej żony, podczas gdy oboje swobodnie mieszczą się na jednym fotelu i mogliby płacić o połowę mniej. Na tym pragnę zakończyć omawianie koncepcji dyminucji Ho-henheima, wnioski pozostawiam wam. Dziękuję. Sala zahuczała od oklasków. Na Kusevitzkiego natknęli się u szczytu schodów, przy wyjściu z sali obrad. — Brawo, profesorze! Wspaniały referat, pogratulować! — zawołał Brand zastępując mu drogę. — Pan, jak widzę, jest zwolennikiem dyminucji — stwierdził rozpromieniony Kusevitzki i-uśmiechnął się szeroko. — Jak najbardziej, jak najbardziej — przytaknął Brand. — Małe wygra, profesorze! Jesteśmy z telewizji zuryskiej, czy moglibyśmy chwilę porozmawiać? — Bardzo proszę — Kusevitzki cofnął się na podest i strzepnął klapy marynarki. — Robimy reportaż o profesorze Rubenie. O jego śmierci zapewne pan słyszał? Zawiedziona mina Kusevitzkiego wskazywała wyraźnie, że nie takiego pytania się spodziewał. 103 — Sądziłem, że pańskie pytania dotyczyć będą dyminu-cji, widzi pan, tę ideę należy szeroko rozpowszechnić już teraz, jeżeli za parę lat mamy wprowadzić ją w czyn... — Z pewnością — przytaknął Brand — i mamy w planie specjalny program o dyminucji, ale wracając do profesora Rubena... — Cóż, śmierć jak śmierć, nikt od niej nie ucieknie — powiedział wyraźnie .zniecierpliwiony Kusevitzki. — Nie rozumiem, dlaczego przychodzicie z tym do mnie... Zbyt różniliśmy się poglądami na pewne sprawy... — Czy kiedy panowie zaprzestali współpracy, profesor Ruben informował pana o postępach swoich badań? — Nie — odparł Kusevitzki — dobrze wiedział, że mnie nie przekona... Chociaż niezupełnie — zastanowił się. — To znaczy? — Niech pan sobie wyobrazi, że kilka dni temu otrzymałem od niego jakąś przesyłkę, zupełnie niespodziewanie... To był jednak dziwny człowiek... — A co było w tej przesyłce? — Szczerze panu powiem, że nie mam pojęcia, byłem zbyt zajęty przygotowaniami do kongresu; sprawa dyminucji musi zyskać poparcie szerokiego grona naukowego, to bardzo ważne, sam pan rozumie, nie miałem głowy, wrzuciłem kopertę zdaje się do szuflady biurka i dopiero teraz pan mi o niej przypomniał. — To bardzo interesujące — powiedział Brand — czy byłaby możliwość zapoznania się z jej zawartością? — Proszę bardzo, kiedy tylko wrócę z Buenos możemy o tym porozmawiać, skoro tak panu zależy... — Z Buenos? — Tak, odlatuję za dwie godziny, w Stanach Południowych koncepcja dyminucji wzbudziła duże zainteresowanie. Brand i Mariko spojrzeli na siebie w popłochu. — Profesorze, to bardzo ważne — powiedział z naciskiem Brand. — Mamy podstawy przypuszczać, że zawartość tej przesyłki może rzucić światło na przyczynę śmierci 104 profesora Rubena, który, jak pan wie, został zamordowany... — Przyczyna jest dla wszystkich jasna, drogi panie — prychnął Kusevitzki — poglądy polityczne, które stanowczo zbyt często wygłaszał! Naukowiec nie powinien zajmować się polityką, a co do przesyłki, to była adresowana do mnie osobiście i mam chyba prawo decydować, czy i kiedy ją otworzę, prawda? Nadęty jak indor wyminął Branda i począł schodzić po schodach. — Profesorze — Mariko zabiegła mu drogę — jedno pytanie, czy istnieje jakakolwiek zależność między antygenami grupy N i M a hemofilią? Kusevitzki spojrzał na nią zaskoczony. — Nigdy o niczym takim nie słyszałem, czy to pomysł świętej pamięci Alfreda? Powiem pani, zawsze byłem przekonany, że te jego próby to ślepa uliczka, bez przyszłości i bez rozmachu. — Cholerny stary piernik — powiedział Brand, wysączywszy resztki kefiru z pojemnika. Siedzieli na wysokich, niewygodnych stołkach w barze Chromosom, tuż obok siedziby Towarzystwa. Mariko kończyła klopsiki w okropnym, burym sosie. Stanowiły jedyne danie lokalu, w którym jednak kłębiło się od ludzi. — Jesteś pewien, że w tej przesyłce jest coś, co ma związek z Yorgą? — zapytała Mariko, odsuwając od siebie talerz z resztkami klopsików. Brand pstryknął palcami w pusty pojemnik po kefirze, posyłając go na skraj lady, przy której siedzieli. — Jestem pewien — powiedział. — Ruben się bał, znał swoją niebezpieczną sytuację i bał się. Uważasz, że w takim momencie wysyła się świąteczne kartki? Siedzieli chwilę w milczeniu. Sięgnął do kieszeni i położył przed sobą podłużny przedmiot. Zakręcił go palcem. 105 — Skąd to masz? — zainteresowała się Mariko. — Zostało po Devriesie... Próbował się tym bronić... Swoją drogą ciekawe, skąd miał laserowy nóż. — To jest marker, do znaczenia pojemników depozytowych w banku seminacyjnym, tam każdy technik ma takie narzędzie — wyjaśniła Mariko. Wziął marker do ręki i przyjrzał mu się uważnie. — Przyszła mi do głowy pewna myśl — powiedział po chwili. — Jeżeli on nie chce nam pokazać tej przesyłki, możemy ją wziąć sami... — Nie rozumiem, chcesz się włamać? Brand w dalszym ciągu przyglądał się markerowi Dev-riesa. — A dlaczegóż by nie? To narzędzie byłoby przydatne, prawda? — podniósł wzrok i spojrzał na Mariko. —Tylko mi nie mów, że to nie wypada, Japoneczko — powiedział, zaciskając w dłoni marker, jakby chciał go zgnieść. — Tylko mi tego nie mów... XXI W Amsterdamie zatrzymali się w Okura Hotel przy Fer-dinand Bolstraat. Wynajęli pokój dwuosobowy, co było połączone z koniecznością niewielkiej łapówki. Profesor Jon Kusevitzki mieszkał nie opodal, też na południu miasta, w dziesięciopiętrowym budynku, zbudowanym tarasowo tuż nad Lozingskanaal, dziesięć minut drogi piechotą od centrum uniwersyteckiego, tuż obok ogromnego, pociemniałego ze starości zabytkowego wiatraka De Goo-ijer. Wejście do samego budynku zabezpieczone było podwójnie: przez elektronicznego cerbera, który otwierał drzwi na polecenie lokatorów, oraz przez portiera z krwi i kości, urzędującego w holu. Wszystko było na wysoki połysk i mieszkanie musiało tu nieźle kosztować. Cały gmach przypominał ogromną aztecką piramidę. Jak można było 106 wywnioskować z jego kształtu, liczba mieszkań na każdym piętrze zmniejszała się. Na tablicy domofonu nazwisko Ku-sevitzki figurowało jako ostatnia pozycja obok numeru 904, co oznaczało, że profesor mieszka na ostatnim piętrze, jak również i to, że są tylko cztery mieszkania na tej kondygnacji. — Czego państwo sobie życzą? — zapytał młody człowiek w uniformie, podchodząc do nich natychmiast, gdy tylko weszli i zaczęli rozglądać się po holu. Reprezentują firmę Holograph — wyjaśnił Eroll — zajmują się reklamą, na zamówienie Norten Travel pracują nad folderem o zabytkowych wiatrakach. Wiatrak De Gooijer, stojący sto metrów stąd, jest trzecim amsterdamskim wiatrakiem, po De Bloem i De Riekermolen, którego obraz chcieliby włączyć do swojego folderu, w związku z tym pomyśleli, czy nie można byłoby zrobić paru ujęć z najwyższych tarasów tego domu, byłoby to bardzo interesujące, jeśli tylko lokatorzy wyraziliby zgodę. — Być może — odpowiedział grzecznie portier. Czy w takim razie zechciałby ich poinformować, z czyich tarasów roztacza się widok na wiatrak De Gooijer? — Chodzi państwu o tarasy wychodzące na zachód — zastanowił się portier. — Na dziewiątym są tylko dwa, mieszkanie numer 901, państwa Wirt, ich okna wychodzą na północ i na zachód, i mieszkanie profesora Kusevitzkiego z tarasem narożnym, wychodzącym na południe i na zachód. Niestety, profesor, co wiem z całą pewnością, wyjechał na kongres, a potem jedzie do Buenos Aires, będzie za dwa tygodnie, w dodatku jego żona wyjechała z nim razem. — A państwo Wirt? — zapytała Mariko. — Będą dopiero wieczorem, ale można spróbować na ósmym — zaproponował portier życzliwie. Pary fotografików piętro ósme jednak zupełnie nie interesowało. — Nie wyobrażam sobie, jak można się nocą dostać do tego budynku, przecież to warownia — powiedziała Mariko, kiedy wrócili do wozu. — Nie mówiąc już o wjechaniu na 107 dziewiąte piętro i wejściu do mieszkania, ten portier to młody bystry chłopak, nie jakiś dziadek... Dokąd jedziesz? — Chcę jeszcze raz obejrzeć sobie ten dom — powiedział Brand. Wjechali w małą uliczkę nad kanałem i zatrzymali się przy nabrzeżu. — Popatrz na te tarasy — powiedział — przecież to są prawie schody. — Zaczynają się od pierwszego piętra, nie od parteru, i mają najmniej po jakieś pięć metrów wysokości — zauważyła. — Słusznie, ale gdyby mieć porządny kawał liny i niewielką kotwiczkę... O to w portowym mieście nie powinno być trudno. Noc była ciemna, pochmurna, zaczął padać deszcz. Piętnaście minut przed pierwszą wjechali w bezimienną uliczkę nad kanałem. O tej porze nie było tu nikogo; w tej części Europy ludzie kładą się dość wcześnie, zwłaszcza w taką pogodę. Po lewej wznosiły się tarasy budynku, po prawej lśniły w świetle nielicznych nadbrzeżnych latarń ciemne wody kanału, dziobane coraz gęściej padającymi kroplami. — Kiedy wysiądę, odjedziesz i zaparkujesz przy wiatraku — Brand wskazał zwalisty kształt De Gooijer z czarnymi trapezami skrzydeł, oddalony o dwieście metrów od miejsca, gdzie stali. — Nie myślę, żeby nocą chciał go ktoś zwiedzać. Wygaś wszystkie światła i czekaj... — spojrzał na zegarek — do drugiej maksimum... — A jeżeli się nie doczekam, Eroll? — zapytała Mariko. — Co wtedy? — Pojedziesz do hotelu i będziesz czekać tam... — A jeżeli nie wrócisz? — Dlaczego mam nie wrócić, Japoneczko? Czy kiedykolwiek nawaliłem, jeżeli byłem z tobą umówiony? Miał ochotę ją pocałować, ale pomyślał, że będzie to naprawdę wyglądało na pożegnanie, przecież miał zamiar wrócić za pół godziny. Uśmiechnął się, dodając jej odwagi, i wysiadł. Samochód po chwili zniknął w strugach deszczu, który z chwili na chwilę zmieniał się w ulewę. Popatrzył na dom. Większość okien była już ciemna^ światło paliło się tylko na dwóch tarasach, na czwartym i ósmym piętrze. Zaciągnął zamek skafandra i podszedł pod ścianę. Pierwszy taras wznosił się na wysokości mniej więcej dziewięciu metrów nad uliczką i kanałem. Rozłożył w dłoniach linkę, rozhuśtał kotwiczkę umocowaną na jednym z jej końców i wyrzucił w górę. Opadła na mokrą ziemię z głuchym łupnięciem. Dopiero za czwartą próbą kotwica zaczepiła o metalową barierę tarasu. Pociągnął kilka razy. Trzymała. Mur zlewany wodą był śliski i nie dawał należytego oparcia stopom, jednak deszcz tłumił hałasy, których trudno było uniknąć, mimo że kotwicę owinął izolacyjnym plastrem. Dotarł wreszcie do bariery, przekroczył ją i znalazł się na tarasie. Deszcz zacinał o kamienną podłogę, tworząc tu i ówdzie niewielkie kałuże. Woda z szumem wlatywała do rynien. Cały taras miał kształt prostokąta, którego dłuższy bok równy był szerokości całego budynku na tym piętrze, a krótszy mierzył jakieś pięć, sześć metrów... Zebrał linę i podbiegł do ślepej ściany, która usytuowana była na wszystkich piętrach tak samo i sięgała od narożnika do okna> pierwszego mieszkania na szerokość trzech metrów. Starając się zachować ciszę, rozhuśtał kotwiczkę i wyrzucił w górę. Syknął z bólu, kiedy opadające żelazo uderzyło go w udo. Tym razem jednak prób było mniej, bo tylko trzy. Kotwiczka zahaczyła wreszcie o metalowy pręt. Szybko dostał się na kolejny taras. Bez większych problemów przebył następny, dobiegł pod ścianę i stanął niepewny. Popatrzył w górę. Taras powyżej w trzech czwartych rozświetlony był smugą padającą z okna i oszklonych drzwi. Rzucił kotwiczkę, starając się zaczepić ją w najciemniejszym miejscu. Udało się za pierwszym razem, uznał to za dobry znak, sprawdził zaczep i podciągnął się. Chwytając za pręty balu- 109 strady, wyjrzał ostrożnie na taras. Ujrzał dwa stoły otoczone bezładnie krzesłami, które poważnie ograniczały mu widoczność. Podciągnął się więc wyżej, wspierając stopy na gzymsie. Deszcz bębnił po stołach i spłukiwał z talerzy resztki jedzenia. Silniejszy podmuch wiatru strącił jeden z pustych kieliszków, szkło z brzękiem, rozprysło się na posadzce. Jednocześnie drzwi na taras rozsunęły się nagle i wybiegła z nich dziewczyna śmiejąc się. Błyskawicznie stoczył się na kamienne płyty i wpełznął pod stół, modląc się, by nie dostrzegła pozostawionej na balustradzie kotwicy z liną. Bose stopy dziewczyny były coraz bliżej, tańczyły w potokach deszczu, rozpryskując wodę w kałużach. — Urodził się! Narodził się! — wykrzykiwała radośnie, zbliżając się niebezpiecznie do bariery. Leżał w kałuży, obmywany wodą spływającą do rynny, i zaciskał pięści. — Urooodził się! — krzyczała wciąż, a jej stopy wyklaskiwały w kałużach jakiś wariacki rytm radości. Jeszcze chwila i musi spostrzec kotwicę, dalszy ciąg łatwo mógł sobie wyobrazić. Z mieszkania wybiegł młody mężczyzna, spod stołu można było dostrzec tylko jego rzemykowe sandały i mocne, owłosione łydki. — Ag-nes! Agnes! Oszalałaś?! — zawołał. Dobiegł do dziewczyny i, wymyślając od najgorszych, zawrócił ją do wnętrza. Brand odetchnął. Szybko zwinął linę i zarzucił ją na kolejne piętro. Kiedy dotarł do siódmego, był już porządnie zmęczony. Szybko zapomniał o dziwnej scenie z bosonogą dziewczyną i facetem w rzemykowych sandałach. Deszcz nie ustawał ani na chwilę, woda była wszędzie, w butach, za koszulą, pomyślał, że się tu wreszcie utopi. Taras powyżej był również oświetlony. Wziął zamach, starając się zarzucić linę jak poprzednio, w najciemniejszym miejscu. Kotwica tym razem odbiła się od balustrady, zawadziła z hukiem o blaszaną rynnę, zaczepiła o nią i tak pozostała. Usłyszał trzask odsuwanych piętro wyżej drzwi i przylgnął do mokrego muru. W zacinającym deszczu usłyszał zjadliwy dyszkancik: — Do diabła, 110 panie Blomquist, te hałasy o pierwszej w nocy muszą się skończyć, słyszy pan?! To jest porządny dom, nie dla takich jak ty! Milczysz, tchórzu! Myślisz, że ujdzie ci to płazem, łobuzie? Jeszcze pogadamy! Drzwi zatrzasnęły się i po chwili zgaszono również światło. Brak odpowiedzi ze strony rzeczonego Blumquista najwyraźniej zniechęcił właściciela dyszkantu. Brand odczekał chwilę. Szarpnął linę, ale nic to nie dało, ani drgnęła. Zawisł na niej całym ciężarem. Rozległ się zgrzyt, jednak rynna zdawała się trzymać mocno. Starał się podciągać łagodnie, nie szarpać. W myślach przemawiał do rynny w najczulszych słowach, żeby tylko wytrzymała... Wytrzymała. Odpoczywał chwilę ciężko dysząc. Bolały go ręce, porozbijana głowa dawała o sobie znać bolesnym pulsowaniem krwi. Zlany wodą opatrunek na czole odpadł i Brand obawiał się, że świeża rana zacznie krwawić. Jeszcze jeden rzut i znalazł się na ostatnim tarasie, należącym do Kuse-vitzkiego. Drzwi prowadzące z mieszkania na taras były dwiema taflami półprzeźroczystego tworzywa, zsuniętymi tak szczelnie, że nie mógł między nie wsunąć nawet paznokcia. Na-macał w kieszeni marker Devriesa. Czy aby się nie przeliczył? Drzwi były masywniejsze, niż przypuszczał, a nie miał pojęcia, jak dawno ładowany był laserowy nóż. Nie znał również położenia zamka — na górze? na dole? Przyklęknął i przyłożył nóż do szyby na wysokości dziesięciu centymetrów od podłogi. Włączył. Pojawiła się jasna plamka, przypominająca robaczka świętojańskiego. Świetlik pełzł powoli w głąb. Przesunął nóż poziomo, kreśląc wąską, ledwie widoczną poziomą rysę. Po chwili zmienił kierunek na pionowy, marker pracował coraz gorzej, świetlik brnął coraz wolniej, energia lasera była na wyczerpaniu. Zaklął pod nosem. Jeżeli wybrał źle i zamek jest na górze, to po herbacie, psiakrew, nie będzie szans na powtórzenie całej operacji. Wstał i czubkiem buta wybił obrysowany kawałek. Przy- 111 kląkł z powrotem i w wybity otwór wsunął dłoń. Odetchnął z ulgą po raz któryś tej nocy — zamek był na dole. Pokój, do którego wszedł, przyświecając sobie latarką, wąskim „paluszkiem" przypominającym cygaretkę, okazał się profesorskim gabinetem. Rozejrzał się. Daleko nie trzeba było szukać, ogromnych rozmiarów czarne matowe biurko stało nie opodal, po prawej stronie drzwi na taras. W górnej szufladzie poniewierały się bezładnie stare taśmy, pojedyncze kartki, kilka notesów, ale nie było niczego, co przypominałoby pocztową przesyłkę. Wysunął boczne szuflady, w pierwszej ujrzał poukładane ciasno kasety, w następnej wstęgi programów, ułożone w równe, grube pliki. Wysunął następną i dostrzegł od razu szarą, wypchaną kopertę, leżała na samym wierzchu, na stosie pamiątkowych fotografii i różnych szpargałów. Klękając na podłodze, oświetlił gruby, szorstki papier. Z jednej strony widniał adres Kusevitzkiego, z drugiej dwie litery: A.R. Przytrzymując latarkę w zębach rozerwał róg koperty. Ujrzał fragment różowej karty komputerowej z napisem: lvo Yorga Oddz. VI C 1 lab. Klinika Hartza, Zurych. To było to! Sięgnął po minihessa i w tej chwili usłyszał ciche skrzypnięcie podłogi. Odwrócił głowę, bardziej zaskoczony niż przestraszony. Promień jego latarki padł na mokre białe buty, przykryte od góry zmoczonymi nogawkami szarych spodni. XXII — Spokojnie, Brand — usłyszał ponad sobą i lampa na biurku zajaśniała przyjemnym żółtym światłem. Podniósł się powoli i odłożył niepotrzebną już latarkę. Przed nim, po drugiej stronie biurka stał mężczyzna w ociekającym wodą płaszczu, bez nakrycia głowy. Jego włosy pozlepiane były w mokre strąki, płaska blada twarz, pogrążona w półcieniu ponad kloszem, nie wyrażała nic, była jak maska. Mężczyz- 112 na wyciągnął lewą rękę w jego stronę, druga pozostała w kieszeni płaszcza. — l poproszę o tę kopertę, to nieładnie zaglądać do cudzej korespondencji. Było to powiedziane tonem łagodnego napomnienia. Kształtna, prawie kobieca dłoń zawisła nad blatem biurka. — Kim pan jest? — wydusił z siebie wreszcie Brand, machinalnie przyciskając kopertę do piersi. — Porucznik Ambler, Kontynentalna Służba Specjalna, poproszę o kopertę — powtórzył tamten, głosem beznamiętnym i stłumionym, który równie dobrze mógłby wydobywać się ze starego tekturowego pudła. — Byłoby lepiej, gdyby w ogóle jej pan nie znalazł, ale skoro już tak się stało, najlepiej by pan zrobił, nie zaglądając do niej. W jego prawej dłoni, ukrytej do tej pory w kieszeni, pojawił się dziwny przedmiot, swym kształtem przypominający oksydowany uchwyt od walizki lub klamkę z bardzo szerokim, profilowanym uchwytem. Brand widział wyraźnie mały ciemny punkcik, nieco powyżej zaciśniętej dłoni Amblera, z którego w każdej chwili mógł wyprysnąć śmiercionośny promień. Ten człowiek gotów był go zabić. Z trudem docierało do niego, że za chwilę będzie wyglądał jak Ruben, kiedy go widział po raz ostatni. Poczuł nieprzyjemny skurcz żołądka i lodowata kula podpełzła w okolice krtani. Położył kopertę na blacie biurka, w jasnym kręgu światła ze stojącej na nim rzeźbionej lampy, i przesunął powoli w stronę Amblera. Nie miał żadnych szans, nigdy jeszcze nie czuł się tak bezradny i nigdy jeszcze tak bardzo się nie bał. Ambler dotknął koperty swoją białą delikatną dłonią i nagle od drzwi rozległ się okrzyk: — Ha, łajdaki! Nie ruszać się! Było to tak zaskakujące, że obaj po prostu skamienieli. W drzwiach do pokoju stal niepozorny starszy mężczyzna, o twarzy ozdobionej sumiastym siwym wąsem, odziany w pasiastą błyszczącą piżamę z coteliny, i mierzył do nich 113 ze sztucera. Brand był pewien, że słyszał już kiedyś ten dyszkancik. — Cudzego się zachciewa, co?! Ale niedoczekanie wasze! Myślicie, że stary Molnar już do niczego? Nie znacie mnie jeszcze, całe życie w Rezerwie Militarnej, jeszcze umiem broń trzymać, nie tak jak te dzisiejsze neptki, które pozwalają się golić byle komu... — Pan się pomylił... — próbował wtrącić Ambler, ale staruszek nie dał mu dojść do głosu. — Milcz! Będziesz gadał, jak przyjedzie policja! Zaraz będą, poczekamy sobie na nich, ptaszki. Z początku myślałem, że to Blumpuist, ten z szóstego, ale potem zastanowiło mnie, że nic nie odpowiedział, zawsze łobuz musi mieć ostatnie słowo, wychodzę na taras, a tu lina, oho! Gagatki! Niedoczekanie wasze, policja zaraz tu będzie... Starzec rfiówił bez przerwy, dodając sobie w ten sposób odwagi. Brand wiedział już, gdzie słyszał ten wściekły dyszkancik. — Odłóż no, co tam masz w ręku, ty w płaszczu! Molnar uniósł sztucer, ale świetlista igła była szybsza niż starcze palce zaciśnięte na spuście, bezgłośnie dotknęła piersi eks-oficera Rezerwy Militarnej i zwaliła go z nóg. Lufa sztucera głucho uderzyła o podłogę. Głupiec... stary naiwny głupiec... Ambler, odwrócony tyłem do Branda, mierzył jeszcze wciąż w nieruchome ciało przy drzwiach, jego twarz nie zmieniła się ani na jotę, za chwilę odwróci się i po raz drugi naciśnie spust, Brand był tego już pewien... Jeżeli nie zaryzykuje, nikt już nigdy nie usłyszy o żadnych dokumentach Rubena, teraz albo nigdy... Strach przyspieszył decyzję. Brand chwycił stojącą na biurku lampę, świetlny krąg uciekł gdzieś w bok, na ścianę, cały pokój zakołysał się, kiedy światło zatoczyło półkole, a masywna podstawa lampy opadła na głowę Amblera. Brand chwycił kopertę i przeskakując leżącego, wybiegł z gabinetu. Otworzył drzwi na korytarz. Usłyszał stłumiony tupot nóg za zakrętem i półgłosem wydaną komendę: 114 „Strzelać tylko na mój rozkaz!" Szybko wrócił do mieszkania i zatrzasnął drzwi. Poznał głos Schwartzkopfa. Wrócił do pokoju, rozglądając się w popłochu. Do diabła, nie wygrze-bie się z tego... Leżący pod biurkiem Ambler poruszył się i jęknął. Jedyna wolna jak dotąd droga wiodła przez taras, wyskoczył za próg. Spróbował zasunąć za sobą półprzeźroczyste tafle, ale od zewnątrz sprawiało to trudność. Pozostała spora szpara, nie miał już ani chwili, od strony przedpokoju dobiegały odgłosy forsowania drzwi. Dopadł do pozostawionej na balustradzie liny, trzymając kopertę w zębach ześliznął się na taras poniżej, raniąc sobie dłonie do krwi. Deszcz powoli ustawał, zmieniwszy się z ulewy w mżawkę. Podbiegł do następnej balustrady, przerzucił ciało przez barierę, zawisł na rękach, niestety, nie było już liny. Zwolnił uchwyt, odpychając się lekko od muru. Raczej spadł, niż zeskoczył, ale nogi pozostały w porządku. Znowu bieg do następnej balustrady, które to już piętro... siódme? Prędzej, prędzej, do diabła! Kolejny skok i ostry ból w nodze. Tego obawiał się najbardziej. Na tarasie poniżej ujrzał stół, krzesła... Czwarte piętro, to tu widział tę dziewczynę. Taras był pusty. Przerzucił nogi przez balustradę. Wysokość nagle wydała mu się zawrotna, nadwerężona kostka może tego nie wytrzymać... Odepchnął się od ściany. Ostry przeszywający ból. Jęknął. Kostka jednak wytrzymała. W każdym razie mógł iść. Podszedł do drzwi wiodących do mieszkania, były uchylone. Zajrzał, wewnątrz nie było nikogo. Zobaczył plątaninę zielonych roślin, geranium, paprocie, pełzający po ścianie bluszcz. Wszedł. Zatrzasnął za sobą drzwi. Światło... Przeszedł przez zielony pokój i dotknął wyłącznika. Chwilowo był bezpieczny, ale zdawał sobie sprawę, że tylko chwilowo. Schował kopertę pod kurtkę, uchylił drzwi i wyjrzał ostrożnie. Nie dostrzegł nikogo, ale z otwartych drzwi po drugiej stronie korytarza dochodziły jakieś głosy. Starając się iść jak najszybciej, przeszedł korytarz i zajrzał tam. 115 W pozbawionej sprzętów obszernej sali, bo pomieszczenie można już było nazwać niewielką salą, stało około stu osób w różnym wieku, przeważali młodzi. Na podwyższeniu pośrodku, przed niemłodym, ubranym od stóp do głów na czerwono człowiekiem stał dwudziestoparoletni mężczyzna, bardzo chłopięcy jeszcze. Trzymając w rękach zawiniątko z niemowlęciem, mówił powoli, wyraźnie: — W imieniu własnym i mojej żony Normy przysięgam nie dopuścić za żadną cenę do ograbienia syna mego z tego, co stanowi o istocie człowieka na Ziemi, z prawa do tworzenia nowego życia, z prawa do reprodukcji jego własnej substancji dziedzicznej, która jest nieśmiertelna, amen. Słowo „amen" przeszło szmerem po zebranych. Naturyści! To musieli być naturyści... Niech to szlag! Słyszał nieraz o ich obrzędach, ale oczywiście nigdy tego nie widział. Domyślił się, że właśnie ogląda ich ceremonię przyjmowania nowo narodzonego. Jej forma przypominała mu trochę chrzest, którego był świadkiem kiedyś w jednym z kościołów katolickich na południu Półwyspu Italskiego. Ktoś dotknął delikatnie jego ramienia. Odwrócił się. Obok stała dziewczyna, którą widział w deszczu na tarasie, kiedy szedł do góry. Jej włosy były jeszcze mokre. Teraz dopiero przypomniał sobie, że krzyczała coś o nowo narodzonym. — Hej — powiedziała cicho — nie widziałam cię nigdy, jestem Agnes. — Eroll — odparł, myśląc gorączkowo, że ci od Schwartz-kopfa i Amblera zaraz tu powinni być, może gdyby ta Agnes mu pomogła... Korytarzem przebiegł jakiś młody człowiek, minął ich i wpadł do sali. Agnes odprowadziła go wzrokiem. — To Fryde, z obstawy, chyba coś nie gra — zaniepokoiła się. Na sali młody ojciec odwrócfł się właśnie twarzą ku zebranym i uniósł kwilące zawiniątko ponad głowę. Stojący podjęli cicho powolną pieśń, zaczynającą się od słów: „Z miłości będą dzieci nasze", zwaną hymnem naturystów. 116 Fryde podszedł do człowieka w czerwieni i powiedział mu coś na ucho. Pieśń przerwano. — Policja. Węszą w całym domu. Zebrani poruszyli się niespokojnie, niczym stado lam węszących niebezpieczeństwo. — Proszę o spokój — zaapelował mistrz ceremonii. — Normę z dzieckiem przeniesiemy do bezpiecznego pomieszczenia, nic nam nie udowodnią, jeżeli jej nie znajdą! Brand przypomniał sobie oglądany przed laty wywiad z niejaką Evą Grass, która w wieku sześćdziesięciu paru lat opublikowała swoje pamiętniki, wyznając, że była naturyst-ką i nielegalnie urodziła czworo dzieci. Narodzenie dziecka było dla nich świętem najważniejszym, w przewidzianym terminie porodu zjeżdżali ze wszystkich stron i, bawiąc się, oczekiwali, aż dziecko przyjdzie na świat. Potem, w czasie ceremonii powitania nowo narodzonego obecny był tylko ojciec, a matka, zmęczona porodem, odpoczywała w którymś z pokojów. Teraz martwili się więc tylko o nią i o dziecko. Chwycił Agnes za łokieć i przyciągnął do siebie. — Posłuchaj — szepnął — te gliny szukają mnie, tylko mnie, o was nie mają pojęcia, jeżeli mnie tu nie znajdą, dadzą wam spokój. Przekaż to komu trzeba, Agnes. Dziewczyna odepchnęła go i spojrzała z przestrachem. — Kim ty właściwie jesteś? Skąd się wziąłeś? Nigdy cię tu nie widziałam! — To nie ma znaczenia. — Steryl! — wykrzyknęła. — Steryl kapuś! W jej spojrzeniu było oburzenie. Coraz więcej głów zwracało się w ich kierunku. — Nie jestem wrogiem, nic do was nie mam — mówił szybko, widząc, jak go otaczają. — Steryl! Dwóch barczystych facetów błyskawicznie znalazło się przy nim. — Jak się tu dostałeś?! — Przez taras, zupełnie przypadkowo, nic o was nie wie- 117 działem, do diaska! — próbował im wytłumaczyć, ale przerwano mu. — To jakiś włamywacz! — padło z sali. — Wykopać za drzwi steryla skurwiela! Jak go znajdą, odczepią się! — zaproponował ktoś. — Oszaleliście?! — zaoponował Fryde, przepychając się ku nim. — Przecież może donieść! Trzeba go na razie ukryć w pokoju Normy, sprawdźcie, czy nie ma broni. Jeden z trzymających §o wyciągnął mu spod kurtki szary pakiet. Brand szarpnął się, ale trzymali mocno. Fryde wziął kopertę i ruszył korytarzem. W ślad za nim poprowadzono Branda. XXIII Pokoik, do którego go wepchnięto, otwierając drzwi ukryte w najmniej spodziewanym miejscu boazerii, był bez okna i miał jakieś trzy na trzy metry. Znaczną część tej powierzchni zajmowało łóżko, na którym leżała szczupła dziewczyna z grzywą blond loczków śmiesznie opadających na czoło. Obok postawiono wyściełany koszyk dla niemowlaka. W pomieszczeniu czuć było papierosowy dym. Brandowi wskazano kąt w narożniku. Usiadł na podłodze opierając się o ścianę wyłożoną kremową tapetą i próbował rozmaso-wać sobie bolącą kostkę. — Miałaś nie palić — warknął Fryde do Normy. — Odczep się — wzruszyła ramionami. Fryde nie odezwał się do niej, wziął stołek i usiadł naprzeciwko Branda. — Jak się nazywasz? — zapytał. — Eroll Brand. Norma uniosła lekko głowę i zmarszczywszy brwi, przyjrzała mu się uważnie. Sięgnęła po papierosa. — Jesteś włamywaczem? — kontynuował Fryde. — Nie, reporterem. 118 — Cwaniak bystre-oko-długie-ucho, co? — powiedział Fryde głosem pełnym pogardy. Brand wzruszył ramionami. — Do kogo się drapałeś? — Nie twoja sprawa. Fryde gwałtownie pochylił się i chwyciwszy go za koszulę na piersiach, uniósł lekko do góry. — To być może nie była moja sprawa, dopóki nie sprowadziłeś tu policji! Potrząsnął Brandem i pchnął go z powrotem na podłogę. — Czy wiesz, co się stanie, jak tu przyjdą? Jej — wskazał leżącą — zabiorą dziecko, a nas wysterylizują, rozumiesz? Nic nie rozumiesz, bo jesteś steryl — odpowiedział sam sobie. — Co jest w tej kopercie? — Dokumenty. — Domyślam się, że nie listy miłosne — warknął Fryde. — Dokumentacja pewnego eksperymentu genetycznego — powiedział Brand. — Eks-pe-ry-men-tu?! — pożółkłą, jakby przedwcześnie zużytą twarz wykrzywił grymas wściekłości. Cały czas rozmawiali cicho, ale teraz Fryde zniżył głos do świszczącego szeptu: — Więc siedzimy tu i trzęsiemy portkami przed policją z powodu jakiegoś zasranego eksperymentu? Więc jeszcze wam nie dość tego, co się stało? Tych eksperymentów, które już zdążyliście nam zaaplikować? Tych banków, komputerów, kolejek po własną perspektywę, zjednoczonego szczęścia, terroryzmu i separatystów? Jeszcze się wam nie znudziło? Fryde wyciągnął z kieszeni zwykły stalowy nóż, rozłożył go i nadział na niego kopertę. Powiem ci, co zrobię z tym gównem — wycedził, podsuwając ją pod nos Brandowi. — Wrzucę do kanału, jak tylko gliny się stąd wyniosą, i ciebie też chętnie bym tam posłał... Ręka mu drżała, dosłownie trząsł się cały z nienawiści. — Fryde, uspokój się i oddaj mu tę kopertę — powiedziała niespodziewanie Norma, unosząc się lekko na łokciach i zaciągając papierosem. — On szuka lva, widziałam jego reportaż. 119 Fryde spojrzał na nią zaskoczony, z tej strony nie spodziewał się takiej reakcji. — Niech sobie szuka nawet świętego Mikołaja! To są za-fajdane sprawy cholernych sterylów! — zawołał zduszonym szeptem. — Więc nikt nie każe ci się tym zajmować — powiedziała Norma — ale można mu przynajmniej nie przeszkadzać, choćby z uwagi na pamięć Mariette, nie? Zapadła cisza. Fryde bawił się nadzianą na ostrze kopertą. Wreszcie cisnął nią w Branda, złożył nóż i wstał. — Nie rozumiem, dlaczego tak się nim przejmujesz, to on sprowadził nam na kark policję... przestań palić! — Odwal się — odparła niedbale Norma. Fryde wzruszył ramionami. — Cała pociecha w tym, że jak nakryją nas, to i ciebie — powiedział do Branda i wyszedł. Eroll schował szary pakiet. Wstał z podłogi i usiadł na stołku. — Ta Mariette, o której wspomniałaś, to matka Yorgj? — zapytał. • Norma skinęła głową, zgasiła papierosa w stojącej obok popielniczce i, złożywszy głowę na poduszce, przymknęła oczy. — Złapali ją, kiedy lvo miał dziesięć lat. Resztę dzieciństwa spędził w domu dziecka, tam sprowadzili go na właściwą drogę, Mariette była chora, umarła kilka lat temu na jakiś wylew. Brand syknął, uciszając ją, i pokuśtykał do drzwi. Przyłożył ucho, po drugiej stronie słychać było jakieś głosy, po chwili wszystko ucichło. Wrócił na miejsce. — Nie trafią tutaj, bądź spokojny — machnęła ręką Norma. — Jeżeli widziałaś mój program — powiedział — wiesz, że wszystko zdementowano, według policji taki ktoś jak Yor-ga nigdy nie przyszedł na świat, dlaczego nikt z was się ze mną nie skontaktował? Dlaczego wy sami me próbujecie nic dla niego zrobić? Niemowlę w koszyku głośno zapłakało, nie przejmując się tym, że tuż za ścianą może być policja. Norma usiadła, podpierając sobie plecy poduszką. — Podaj mi go, szybko — ponagliła. Wyjął ostrożnie krzyczące zawiniątko i podał jej. Chwilę jeszcze trwało, zanim malec umilkł i począł ssać podsuniętą pierś. Erpll, obserwując tę scenę, zapomniał na moment o sytuacji, w jakiej się znajdował. Ten widok był jak obraz. — lvo nie należy już do nas — powiedziała Norma. — Jest taki jak ty, zwykły steryl. A my?... Jedyne, co możemy zrobić, to nie dać się złapać. Ostro tępieni przez władzę w Genewie żyli w ukryciu i nikt dokładnie nie wiedział, ilu ich właściwie jest, ale mówiło się o nich zawsze, odkąd sięgał pamięcią. Nie poddawali się obowiązkowi sterylizacji i byli zdolni do płodzenia potomstwa bez konieczności zwracania się do semjbanku. Brand w głębi ducha podziwiał ich odwagę i zdeterminowanie, bo przecież odwagi wymaga życie poza nawiasem społeczeństwa. W rozmowach często ich bronił i wtedy mówiono mu: „Nie masz dziecka, chłopie!" To był argument. Rzeczywiście, nie miał się o kogo martwić. Dzieci tych, z którymi rozmawiał, bez względu na poglądy rodziców mogły odejść w każdej chwili, nie było reguł. Plotka głosiła, że syn samego van Liina, osiągnąwszy w zeszłym roku odpowiedni wiek, odmówił stawienia się w swoim banku na pobranie plemników i sterylizację, po czym zniknął. Znaczna część mieszkańców Europy pałała ku nim nienawiścią. Kiedy podczas rodzinnej kolacji rozmowa schodziła na temat natu-rystów, ojcowie rodzin pluli jadem i, jak zauważył Brand przy wielu okazjach, lojalizm tych ludzi przeradzał się często po prostu w rasizm. Takie reakcje wywołują na ogół ci, których stać na życie po swojemu, a naturyści, co nie było bez znaczenia, nie musieli kupować sobie limitów, ani oczekiwać w kolejce na wymarzonego potomka. Dotychczas wydawało się Brandowi, że jest w tych ludziach coś wspaniałego, coś, co można podziwiać bez 121 względu na ocenę ich działalności. Ich wiara w to, co robią. Ale teraz przyszło mu na myśl, że kiepska to wiara, co nie chroni od nienawiści. — W każdym razie powinienem ci podziękować, był moment, że przestraszyłem się tego szaleńca — powiedział, masując sobie spuchniętą kostkę. — Fryde bywa czasem głupi jak kieszonkowy kalkulator, ale nie jest szalony, on po prostu ucieka. Ucieka już dwadzieścia siedem lat. Jego rodzice też byli naturystami, a im dłużej się ucieka, tym łatwiej wszystko się upraszcza, przekonasz się. — Sądzisz? Przecież naturystą już być nie mogę, jestem steryl... — zauważył z kpiną w głosie. — Jesteś — przytaknęła, obojętna na ironię — ale też uciekasz. — Dopiero od kilku godzin — zaoponował. — Jak się już zaczęło wiać, to jakoś tak się dzieje, że trudno się zatrzymać. W każdym razie może uda ci się zrobić coś dla lva. Lubiłam Mariette — dodała, poprawiając malca przy piersi. Dom przy Lozingskanaal opuścił dopiero nad ranem. Poszukiwań wkrótce zaprzestano, ale trzeba było odczekać jakiś czas dla bezpieczeństwa. Najpierw wyszli zebrani na uroczystość naturyści, Erollowi pozwolono wyjść na samym końcu. Agnes wyprowadziła go przez garaże. Utykając, ruszył wzdłuż kanału. Słońce właśnie wzeszło i jaskrawo oświetlone białe nabrzeża kładły na wodę szeroki cień. Było chłodno. Zapiął skafander pod szyję, ale mimo to drżał na całym ciele, zmęczenie dawało o sobie znać. Noga bolała go porządnie i czuł, że ma gorączkę. Dwadzie-cia minut wlókł się wzdłuż kanałów, zanim ujrzał żółtą tele-budkę. Wszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Chwilę odpoczywał, zanim zdecydował się wybrać numer Okura Hotel. Natychmiast po dotknięciu ostatniej cyfry na ekranie 122 ujrzał twarz Mariko. Mówiła coś, jej usta poruszały się, ale nie słyszał nic. Walnął pięścią w aparat, fonia wysiadła na dobre. Mariko też już to zrozumiała, przestała mówić, wpatrywała się tylko w ekran, jakby chcąc się nasycić widokiem jego twarzy. Wyciągnął szary pakiet i podsunął pod obiektyw minitela. Na ekranie ujrzał kartkę z nagryzmolonym pospiesznie pytaniem: „Gdzie jesteś?" Rozejrzał się dookoła. Po lewej dostrzegł szare skały i skaczące po nich małpy, po prawej ciągnął się dok. „Między jakimś dokiem a ZOO", napisał na kopercie. Mariko skinęła głową i wyłączyła się. Poczuł się bardzo zmęczony, nie chciało mu się nawet wychodzić z budki. Grubą szarą kopertę przycisnął do siebie, pod palcami czuł jej szorstki papier. Przykucnął wtulając się w ścianę budki i przymknął oczy. Nie zarzucą mu już kłamstwa, odpowiedzą za wszystko, miał dowody, wbrew wszystkiemu i wszystkim miał dowody! Wygrał! Od tej chwili cała sprawa miała zmierzać do rozwiązania, a prawda jak przysłowiowa oliwa miała wypłynąć na wierzch, to było jego reporterskie zadanie i, do diabła, spełnił je! Siedząc w tej budce i czekając na Mariko, nie wiedział jeszcze, co kryje się naprawdę w szarej kopercie, i żadną miarą nie mógł przypuszczać, że tym razem sprawa, w którą tak nieopatrznie się władował, będzie miała zakończenie najzupełniej odmienne od tych reporterskich zagadek, które rozwiązywał do tej pory, które w ogóle rozwiązywał ktokolwiek i kiedykolwiek. CZĘŚĆ DRUGA XXIV — Eroll, Eroll, zbudź się — powtarzał ktoś uparcie, szarpiąc go za ramię. Co jest? Co się stało, czyżby zasnął w tej budce nad kanałem? To chyba głos Mariko... Tak, przecież przyjechała po niego, wrócili do hotelu, opowiadała, jak czekała na niego, traciła powoli nadzieję, modliła się o cud i cud się zdarzył — mówiła, ale chyba wtedy zasnął... Mariko, najdroższa... — Eroll, obudź się! No, nareszcie... Otworzył oczy, nad nim stała Mariko. Za oknem było ciemno, a przecież niedawno wschód słońca... Już wieczór? — Która godzina? — zapytał. — Nie wiem... około ósmej — odparła wyraźnie zniecierpliwiona. Dopiero teraz spostrzegł, jak bardzo jest podekscytowana. Usiadł, próbując strząsnąć z siebie resztki snu. Na stole w świetle niewielkiej nocnej lampki dostrzegł różnokolorowy stos papierów, a obok otwartą szarą kopertę. — Co się stało? — Eroll, te dokumenty... To niesłychane, siedzę nad tym od dwóch godzin i sama nie mogę uwierzyć... Kiedy wróciła z Erollem do hotelu, sądziła, że gdy tylko zwali się na łóżko, zaśnie natychmiast, ale sen nie przychodził. Krótkie momenty odrętwienia, stany pół snu, pół jawy przynosiły męczące koszmary, po których następowało gwałtowne przebudzenie zamiast głębokiego snu. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny starała się za wszelką cenę być pomocna Ero!łowi i nie okazywać, ile ją to kosztuje. Dobrze wiedziała, co znaczy wylecieć z siodła, zjechać na boczny tor — wszystko jedno — przez własną głupotę, czy z powodu złej woli innych, a w momencie gdy usłyszała oskarżycielską mowę Schwartzkopfa, zrozumiała, co mo- 125 że stać się z Erollem. l już nie chodziło o dziecko, o to, że znikną wszelkie widoki na limit, szansa, i tak niewielka, stanie się równa zeru, ani o to, że Eroll będzie musiał szukać sobie innego zajęcia albo żyć jak tylu innych, bez pracy — w grę wchodziła jego ambicja. Znała go przecież dobrze, zniechęcony, zmęczony, nieraz się zarzekał, groził, że rzuci wszystko, zmieni to podłe zajęcie, sprzeda kamery, ale nie wierzyła w to nigdy, patrząc na niego, nie mogła sobie tego wyobrazić... l nagle miałby odejść naprawdę? W dodatku nie z własnej woli — miał zejść ze sceny pokonany publicznie. To byłaby katastrofa, ich związek nie wytrzymałby tego, a jeżeli nawet przetrwaliby trudne chwile, Eroll już nigdy nie byłby tym człowiekiem, którego kochała, zbyt wiele by się zmieniło. Nie chciała zmian. Tak łatwo jest o zmianę, jeżeli tylko dobre ma zmienić się na gorsze. Lubiła w nim tę mru-kliwość, opryskliwość, ceniła niezależność, wynikającą z podświadomego być może poczucia pewnej wyższości czy skuteczności w działaniu. Nie mogła dopuścić, by to wszystko w nim zabito, to byłoby równoznaczne ze zbrodnią lobo-tomii. Leżąc obok niego, pogrążonego we śnie, słuchając jego głębokich oddechów, z których każdy wydawał się zwalniać go od jakiejś małej cząstki potwornego zmęczenia, zaczęła odczuwać strach — to, co przeżyła, spychane, tłumione przez konieczność sprostania coraz to nowym wydarzeniom porywającym ich jak lawina, wracało teraz wykoślawione w sennym koszmarze. Zrozumiała, że lepszy sen już nie przyjdzie, wstała, ubrała się i usiadłszy przy stole otworzyła szarą kopertę. Im dłużej wczytywała się w jej zawartość, tym bardziej była podekscytowana, zmęczenie przeszło jak ręką odjął. Kilkakrotnie już chciała obudzić Erolla, ale za każdym razem postanawiała sprawdzić jeszcze raz wszystko od początku. Tak trudno było uwierzyć w to, co stało czarno na białym, potwierdzone autorytetem Rubena i jego licznymi podpisami. 126 — Japoneczko, powiedz wreszcie, o co chodzi — poprosił Eroll, patrząc już nieco bardziej przytomnie. — Nie mogłam zasnąć, więc postanowiłam zajrzeć do tych papierów... — Widzę, coś nie w porządku? — Pamiętasz, mówiłam ci, na czym polegał pomysł Ru-bena, chciał zastąpić nieczynny gen prawidłowym... — Mhm, zmiana cegiełek — mruknął, senność ogarniała go znowu. — Właśnie, z tych dokumentów wynika — Mariko wskazała na stół — że to się powiodło, tylko po roku obserwacji okazało się jeszcze coś, Eroll... l właśnie chodzi o to coś... — Mariko zawahała się — można to nazwać efektem ubocznym... — To znaczy? Eroll ziewnął szeroko i podrapał się w głowę, sposób mówienia Mariko, te wahania, zawieszenia głosu drażniły go, ale wstrzymał się z komentarzem. — Ten zabieg polegał właściwie na wstrzyknięciu Yordze odpowiednio spreparowanego wirusa, który potrafił przenieść pożądany gen, a efekt uboczny polegał na tym, że wirus wpłynął na wszystkie komórki organizmu, i to w specjalny sposób... — No mów, do licha, o co chodzi. — Moja wiedza nie jest być może imponująca, ale wczytywałam się w te notatki długo, jestem pewna, że Ruben do końca nie wiedział, dlaczego właściwie tak się stało, ale komórki organizmu Yorgi przestały obumierać... — Co to znaczy? — Eroll popatrzył na nią w zdumieniu. Za oknem słychać było okrętową syrenę. — No, właściwie... to może oznaczać tylko jedno: że Yor-ga przestał się starzeć — powiedziała Mariko. — Przecież to absurd! Mariko zrobiła minę świadczącą o tym, że rozumie jego reakcję, ale nic innego nie może powiedzieć. — Tu są na to dowody. 127 — O czym ty mówisz, Japoneczko? Co to znaczy „przestał się starzeć"? — Senność opuściła go zupełnie. — Eroll, powiem tyle, ile wiem... Człowiek starzeje się właściwie przez całe życie, przyczyną jest z jednej strony zmniejszająca się skuteczność systemu immunologicznego, z drugiej — nakładanie się błędów w odtwarzaniu DNA przy podziale komórek. Po prostu dzielą się coraz mniej dokładnie, kopia zawsze jest gorsza, dlatego komórki zwierząt, wszystkich zwierząt z wyjątkiem jednokomórkowców, dzielą się określoną ilość razy, po czym obumierają. U myszy, o ile pamiętam, dwadzieścia cztery razy, u kury osiemnaście i tak dalej. — U człowieka? — Około pięćdziesięciu... Do tej pory nie było wyjątków, ale Yorga jest... On się po prostu nie starzeje, Eroll. — Zaczekaj — poprosił Brand — nie mogę zebrać myśli... Czy to znaczy, że Yorga jest... nieśmiertelny? . Za ścianą w sąsiednim pokoju rozległy się podniesione głosy, i po chwili buchnęła głośna muzyka, parę taktów i wszystko ucichło. — W pewnym sensie — potwierdziła Marikó. — Oczywiście można go zabić, tak jak każdego, ale dopóki żyje, jego organizm pozostaje organizmem dwudziestosiedmio-letniegp mężczyzny, bo tyle miał lat, kiedy poddał ąię zabiegowi. — A choroby? — Zagrażają mu w o wiele mniejszym stopniu, zwłaszcza jeśli chodzi o wirusy. Działa tu ogólna prawidłowość, że na ogół komórki zaatakowane jednym rodzajem wirusa odporne są na inne wirusy. .Popatrzył na stół i znów na Marikó. — l to wszystko jest w tych papierach? — Tu jest więcej, szczegółowe opisy, hipotezy, wnioski... nie wszystko rozumiem — powiedziała Marikó, przerzucając zawartość koperty. 128 — Mariko, czy ty wiesz, co to oznacza? — zapytał, podchodząc do stołu i kładąc dłoń na dokumentach. — Owszem, w to trudno uwierzyć, ale Ruben wygrał ze starością, a może i ze śmiercią... — l komuś się to bardzo nie spodobało, na to wygląda, ale ja myślałem o czym innym — wziął ją za ramiona i przyciągnął do siebie. — Czy wiesz, co oznacza, że mamy w ręku te dokumenty? Tym razem ja będę dyktował cenę, ja! — powtórzył, pochylając się i patrząc jej w oczy. — Kupimy ten przeklęty limit, Mariko, miałaś rację, to jest afera, jakiej jeszcze nie było, a włamanie to najlepszy pomysł, jaki miałem w życiu. — To była najgorsza noc, jaką miałam w życiu, Eroll — powiedziała. — Ale warto było, Japoneczko, warto było... Jesteś wspaniała, cudowna! — całował jej twarz, wydawał się naprawdę szczęśliwy. „Więc jednak nie tylko ambicja — pomyślała, czując jego wargi na powiekach, czole, szyi. — Więc chce tego dziecka tak samo jak ja". Poczuła nagle przypływ senności, mogłaby spać, spać i spać. — Spakuj to wszystko i schodź do samochodu, pójdę zapłacić — powiedział, ubierając się. — Przekąsimy coś po drodze. Zjechał na dół, zamienił parę słów z recepcjonistą, typem długim i chudym, raczej dwu- niż trzywymiarowym, i wyciągnąwszy swoją kartę kredytową, wsunął ją w szczelinę aparatu taksującego. Karta wyskoczyła niespodziewanie i upadła metr dalej na podłogę, jakby wypluta z obrzydzeniem, sygnalizator zabuczał ostrzegawczo. Kompletnie zaskoczony, podniósł ją i obejrzał ze wszystkich stron. — Coś nie w porządku z pańską kartą — zauważył recepcjonista, spoglądając podejrzliwie. , — Mam zablokowane konto — powiedział wróciwszy do pokoju i tknięty niedobrym przeczuciem włączył tv. Przerzucił kanały, odnalazł telegazetę, w dziale zawiadomień zoba- 6 — Koniec.. 129 czył swoją podobiznę. Był poszukiwany jako podejrzany o przestępstwo włamania oraz zabójstwo swojego wspólnika Ogmara D. Na moment pociemniało mu w oczach. On zabójcą Devriesa! Sukinsyny! Perfidne sukinsyny! Opanował się. Przede wszystkim trzeba było znikać z hotelu, jeżeli recepcjonista zainteresował się powodem odrzucenia jego wsuwki, za chwilę mogli tu być. — Eroll, boję się — powiedziała Mariko, wpatrując się z przerażeniem w list gończy. — Ci ludzie zrobią wszystko, żeby dostać tę kopertę. — Uspokój się, jeszcze jej nie dostali. Wyjdę awaryjnym wyjściem — powiedział — odczekasz trzy minuty, zejdziesz na dół i zapłacisz za pokój, o tobie chyba nie wiedzą, konto powinnaś mieć w porządku. — A jeżeli nie? — zapytała. — Gdyby wypluł i twoją kartę, nie czekaj na nic, tylko biegnij prosto do wyjścia, będę czekał w samochodzie, musimy stąd odjechać tak czy inaczej. Podjeżdżając pod wejście do hotelu zobaczył wychodzącą pospiesznie Mariko. — W porządku, przyjął — powiedziała, wsiadając. Ruszył natychmiast. — Ten chudy cię widział? — zapytał. — Owszem, przyglądał mi się, ale nic nie powiedział. W tej sytuacji niebezpiecznie było pchać się do Zurychu. W tej sytuacji w ogóle nigdzie nie należało się pchać, należało raczej zniknąć, rozpłynąć się... Fakt, że Mariko nie miała zablokowanego konta, nie świadczył jeszcze o tym, że pozostanie bezpieczna. Jeżeli trafią za nimi do Okura Hotel, recepcjonista z pewnością dokładnie opisze skośno-oką dziewczynę. Zniknąć, zniknąć z tego rejonu! Przypomniał sobie pewien stary dom na półwyspie Cotentin, kilkadziesiąt metrów od atlantyckiego brzegu, pomiędzy Carteret a Portbaile. Jedyny dom, jaki znał, w którym nie było terminalu. Tak, to było z pewnością dobre miejsce, tylko cholernie daleko, gdyby jednak udało się... Skręcił na Bulwar Europy i skierował się na Antwerpię. 130 xxv Nie korzystając z tras superszybkich w obawie przed kontrolą, bocznymi szosami dotarli nad ranem na półwysep Cotentin. Dzień wstawał pochmurny i wietrzny, ciemne chmury pędzone znad La Manche przewalały się po niebie, gnając na południe, w głąb lądu. Półwysep przywitał ich szumem nienaturalnie wyrośniętych traw, spokojny, cichy i już stracony. Mariko spała, kiedy zajechali przed ogromny kamienny dom, należący do madame Bruyard. Szary, z białymi okiennicami, otoczony krzewami hortensji, był dla właścicielki przez wiele lat źródłem utrzymania. Turyści w dawnych dobrych latach odwiedzali go tłumnie, podziwiając oryginalne wnętrza, chłonąc klimat starej, prawdziwej Normandii. Tak było kiedyś, kiedy granica bezpiecznej strefy przebiegała kilka kilometrów dalej na północ, bliżej przylądka La Hague. Teraz skażone tereny składowiska odpadów promieniotwórczych, rozrastając się coraz bardziej na południe, dotarły już do Carteret, kilka kilometrów na północ od domu madame Bruyard. Coraz mniej ludzi odwiedzało dziewięćdziesięcioparoletnią staruszkę i jej nor-mandzki dom z ogromnym kamiennym kominkiem i rzeźbionymi meblami. Usilnie namawiano ją na przeprowadzkę, ale na nalegania zarządu składowiska odpowiadała jednym słowem: merde. Eroll był tutaj w czasie swojej ostatniej podróży. Objeżdżając półwysep, przez kilka dni mieszkał tu, nagrywał reportaż. Chodziło o stopień zanieczyszczenia środowiska, który był dużo wyższy, niż oficjalnie przyznawał to zarząd składowiska w La Hague. Kiedy przyjechali, madame Bruyard była już na nogach. Ucieszyła się serdecznie na widok Branda. Bardzo go polubiła, już choćby za to, że występował przeciwko zarządowi. Tak jak przewidywał, nie wiedziała nic o tym, że poszukuje go policja, gardziła takimi osiągnięciami techniki jak uniwersalny terminal, telegazet też raczej nie czytywała. 131 — Eroll, mon Dieu! Co za niespodzianka! — zawołała wychodząc przed dom. Ucałował ją w oba policzki i przedstawił Mariko. — Wiem, wiem — mówiła madame Bruyard, biorąc ją pod ramię i prowadząc do domu. — Opowiadał mi o tobie, a jakże, opowiadał: „Ona jest wspaniała! Merveilleuse\" Tak, tak. Obiecywał, że przyjedzie tu z tobą kiedyś. Mówiąc szczerze, de vous ś moi, nie bardzo wierzyłam... Teraz u mnie pusto, nikt nie przyjeżdża przez to składowisko, mnie chcieli też wysiudać, zabrać dom, ale się nie dałam, a twój Eroll mi pomógł, już się tak nie czepiają, przedtem przyjeżdżali co tydzień... Salauds! Madame Bruyard splunęła z odrazą. Była niewysoka i przez to, że przygarbiona, wydawała się jeszcze niższa, ale bardzo żywotna, troskliwa i sympatyczna, jak oceniła Mariko. Weszli do dużej kuchni. Staruszka posadziła ich oboje obok siebie przy stole na solidnej drewnianej ławie i postawiła przed nimi glinianą amforkę z calvadosem, namawiając do wypicia szklaneczki za szczęśliwy przyjazd. Alkohol był mocny, Mariko wzdrygnęła się, ale zaraz poczuła rozchodzące się w żyłach ciepło. Rozejrzała się po obszernej izbie o kamiennych, łączonych zaprawą ścianach i suficie z potężnych, poczerniałych ze starości drewnianych bali. Przed sobą miała kominek, pod jego wysokim parapetem, w niewielkich, wykutych w ścianie niszkach dostrzegła rondel i żelazko, obok wisiały błyszczące patelnie. Po lewej stronie kominka, wsunięty w zagłębienie ściany, stał ogromny kredens: dwie pary drzwiczek, jedna na górze, druga na dole, zdobione motywami kwiatów i owoców. Drewno nie straciło jeszcze jasnozłocistego połysku, przypominającego swym odcieniem barwę calvadosu. Półka obok okna, podzielonego na osiem małych szybek, była ciemniejsza w kolorze, suszyły się na niej pionowo ustawione talerze, zdobione w błękitno-żółte wzory. Pracowicie toczone balustradki wieńczyły każdą z półek. Madame Bruyard krzątała się po kuchni. 132 — Podoba ci się? — zapytał Eroll, przytulając Mariko. — Tak bardzo, że na chwilę przestałam się bać — odparła. Poczuli się nagle oboje przeniesieni na inną planetę, w inny świat, gdzie kolory nigdy nie blakną, ludzie zawsze pamiętają tylko rzeczy dobre, a gdy się spotykają, o nic nie pytając, częstują szklaneczką calvadosu. Za oknem gwizdał wiatr. Madame Bruyard 'postawiła przed nimi apetycznie przyrządzone ryby, masło, chleb, sery. — Nie jedz tych ryb. Prawie na pewno są radioaktywne — ostrzegł Brand, ściszając głos. Staruszka jednak usłyszała. — Nie chcecie rybek? Szkoda, świeżutkie — zapewniła. — Wczoraj złowili je chłopcy w Portbaile. To mówiąc, sama zabrała się ochoczo do jedzenia. — Nie powinna pani jeść tych ryb — powiedziała Mariko. — Wiem, wiem, tak mówią ci z zarządu, je connais la musique, a ty, córciu, za nimi powtarzasz. Tylko oni chcą, żebym się stąd wyniosła, a tobie co zależy, hę? — zapytała, zręcznie obierając kawał białego mięsa. — Ale one są zakażone, od tych ryb się umiera — zaprotestowała Mariko. Eroll uśmiechnął się, krojąc chleb; znał staruszkę. Madame Bruyard przerwała jedzenie i spojrzała na Mariko znad talerza. — Mam dziewięćdziesiąt siedem lat — powiedziała potrząsając widelcem — i myślisz, że nie wiem, na co się umiera? Umiera się, ma filie, na życie. —To powiedziawszy wbiła widelec w leżącą na talerzu rybę. —r- A jeżeli nie? Mariko powiedziała to bardzo cicho, gładząc szczupłymi palcami wyślizgany przez pokolenia blat ogromnego stołu. Staruszka zaśmiała się głośno. — Patrzysz na mnie i myślisz: jaka ona stara, ale ty też, jeżeli dożyjesz, będziesz taka jak ja, wątpić w to może tylko 133 młodość — włożyła rybę do ust i żując ją dodała: — dlatego zawsze rozczarowuje. Wiesz — odłożyła widelec i pochyliła się w ich stronę — kiedy byłam bardzo młodą dziewczyną, szczypałam matkę po rękach, lubiłam to robić, i wymyślałam jej: jaką masz okropną skórę, jakie okropne ciało... Lubiłam ją dręczyć, byłam okropną jedynaczką. Brand tymczasem myślał o zawartości szarej koperty, czuł dreszcz podniecenia i przypływ energii. Wstał od stołu. Mariko spojrzała niespokojnie. — Zaraz wrócę. Do Portbaile nie było więcej jak pięć kilometrów. Małe miasteczko, przycupnięte u szczytu zatoki naprzeciw wyspy Jersey, pozostało takie, jak przed laty. Niewielkie, ciasno zabudowane, otoczone zielonymi łąkami. Nikt nie rozbudowywał miasteczka w bezpośrednim sąsiedztwie skażonego terenu składowiska, wyludniało się, tak jak inne miejscowości na półwyspie. Mieszkańcy przenosili się, powiększając kłopoty sąsiednich regionów. Półwysep Cotentin był skazany na zagładę i ciche, kołysane szumem oceanu Portbaile razem z nim. Brand odnalazł telebudkę i połączył się z Tavianim. XXVI Jaskrawoczerwony dreamer minął Baupte, miasteczko równie małe i puste jak Portbaile, i skręcił na północ wąską polną drogą. Orlando Taviani rozglądał się uważnie dookoła. To musi być gdzieś tutaj, jeżeli dobrze zrozumiał tego szaleńca... Łąki rozciągające się po obu stronach miały żółtawą barwę, jak twarz ciężko chorego człowieka. Dreamer przejechał jeszcze trzysta metrów i Taviani ujrzał okrągły drewniany budynek stojący pośród łąk, zwieńczony latarnią. Szybki w kwadratowych okienkach odbijały stalowoszare niebo. Był to stary, bardzo stary gołębnik, przerobiony kiedyś na dom mieszkalny, a teraz opustoszały 134 i samotnie trzymający straż trzysta metrów od granicy pierwszej strefy ochronnej składowiska. Co za miejsce! — Ta-viani wzdrygnął się. Obok budowli dostrzegł białe ayoko, spojrzał na zegarek, za dziesięć dwunasta, a więc Brand już jest. Tym lepiej. Wysiadł i ruszył w kierunku gołębnika. Dookoła panowała cisza, ptaków nie było wcale, a owadów niewiele. Tylko ludzie się jeszcze czasem tu kręcą — pomyślał Orlando. Po stromych skrzypiących schodkach, umieszczonych na zewnątrz, wbiegł pospiesznie na pierwsze piętro i otworzył skrzypiące drzwi. Drewniana budowla przypominała jakąś niezdarną, piętrową kapliczkę. Świetlik na szczycie i wieniec okien poniżej dawały sporo światła, na parter prowadziły tylko wewnętrzne schodki, zrujnowane teraz całkowicie. Brand siedział na skrzynce po calvadosie. Orlando zamachał rękami. — Che cazzo?! Ty oszalałeś! Szuka cię cała kontynentalna policja! — Mam nadzieję, że obejrzałeś się chociaż raz za siebie — powiedział Brand. Wstał, podszedł do drzwi i wyjrzał, po czym zamknął je i podał dłoń Tavianiemu. — Certamente, sprawdzałem kilkakrotnie — zapewnił Taviani. — Sieć Zuryska nie może mieć z tym nic wspólnego, i tak poważnie się naraziłem, przyjeżdżając tutaj. — Nie pożałujesz — Brand przysunął skrzynię i położył na niej kasetę. — Co to ma być? — Dokumentacja eksperymentu medycznego przeprowadzonego w klinice Hartza w Zurychu dwudziestego czerwca dwa lata temu na osobie lva Yorgi przez profesora Alfreda Rubena, jak również jej omówienie i wnioski — wyrecytował Brand. — Brawo! — zawołał Taviani. — Jeżeli naprawdę jest tak, jak mówisz, wygrałeś; ten chudy skunks będzie musiał wszystko odszczekać. — Żeby zdobyć te dokumenty musiałem włamać się do Kusevitzkiego. 135 Taviani poklepał go po plecach. — To się da załatwić amico, ale zabójstwo... — Chyba nie uwierzyłeś w te brednie?! Chłopak zginął w Baar, na moich oczach. Wpadł na jakieś machloje w semi-banku w Mediolanie, a wszystko wskazuje na to, że to jedna i ta sama sprawa. Taviani pokręcił głową i cmoknął dwa razy. — Paskudnie cię wrabiają, amico. O co tu chodzi? Naprawdę tylko o to? — zapytał, wskazując kasetę. — Tylko? Posłuchaj, co ci mam do powiedzenia, i postaraj się w to uwierzyć w miarę szybko. Eroll przysiadł na skrzynce i zrelacjonował to, co wyczytała z dokumentów Mariko. Kiedy skończył, zapadła cisza. Taviani, głośno sapiąc, wyciągnął chusteczkę i wytarł sobie czoło. — Jesteś tego pewien? — zapytał. — Nie mam powodu wątpić. Taviani, kręcąc głową i mrucząc coś do siebie, przeszedł kilkakrotnie dookoła pomieszczenia. Jego kroki rozlegały się głośnym echem w pustych wnętrzach. Wreszcie stanął przed Brandem. — Komuś cholernie zależy na zniszczeniu wszelkich śladów tego eksperymentu. Komu? l drugie pytanie: dlaczego? Dyszał ciężko, jak po długim biegu. — Według mnie Departamentowi Zdrowia w Genewie, w każdym razie komuś, kto stoi tam wysoko — odparł Brand. — Tak wysoko, że może posługiwać się siłami policji i KSS? — Trudno uwierzyć, co? Że dobra stara Europa, żyjąca sobie tak spokojnie, bez armii, atomowych bomb i problemu granic daje się tak robić w konia... — powiedział Brand z ironicznym uśmiechem. — Mówisz tak, jakbyś miał pewność — zauważył Taviani. — Po pierwsze Ruben nie robił nic bez pozwolenia De- 136 partamentu. Kiedy się zorientował, co zaszło, zawiadomił ich o tym specjalnym raportem, kopia tego raportu jest w moim posiadaniu — i co? Nic, cisza! Kiedy ja usiłuję dowieść, że eksperyment miał jednak miejsce, raport Rube-na leży sobie w Genewie i nikt o nim nawet nie bąknie, po drugie — Brand wyciągnął rękę i liczył na palcach — ktoś jednak musiał wymazać nazwisko Yorgi z Komputera Centralnej Informacji. Kto? Pytam się ciebie, jak wysoko trzeba siedzieć, żeby mieć takie możliwości? Po trzecie, zarówno kapitan Schwartzkopf, jak i ten facet z KSS zjawili się u Ku-sevitzkiego po tę kopertę, nie po mnie, rozumiesz? Po kopertę! To znaczy, że nie wierzyli ani przez moment w oficjalną wersję śmierci Rubena. Taviani uderzył prawą dłonią zwiniętą w pięść w otwartą lewą dłoń, aż klasnęło. — To jest bomba, amico, absolutna bomba... Jeremi C. Zechac, a może nawet Ritter, a może nawet świętej pamięci generał Pinto! Nadamy to jeszcze dziś wieczorem i będzie gorąco, gwarantuję ci, że będzie gorąco! Taviani nachylił się, żeby wziąć kasetę leżącą na skrzynce. — Jeszcze nie mówiliśmy o cenie — odezwał się spokojnie Brand. — Ach, si, si— Taviani zamachał rękami, jednak kaseta pozostała na skrzynce. — O to niech cię głowa nie boli, mogę zapewnić, że dostaniesz ładnych parę kawałków za ten numer, nawet jeśliby tylko w połowie był prawdą! — Sto — powiedział Brand. — Nie rozumiem — powieki Tavianiego zatrzepotały niczym dwie ćmy. — Co znaczy sto? — Dostanę sto kawałków — powtórzył Brand. — Sto tysięcy?! — Gotówką — potwierdził Brand. — Moje konto jest zablokowane. — Taviani usiadł ciężko na skrzynce i zwiesił głowę, jak człowiek mocno dotknięty przez los. — Twoja sytuacja nie wygląda najlepiej, dobrze to rozu- 137 miem — przemówił po chwili, unosząc głowę. — Komuś bardzo się naraziłeś, jesteś paskudnie wrabiany przez policję, musisz się z tego wyplątać, ale nie żądaj teraz niemożliwego. Sto tysięcy! — wykrzyknął, rozkładając ręce. — Tu, w tej chwili mogę ci obiecać najlepszego adwokata na kontynencie, wyciągnie cię i załatwi odszkodowanie, ta sprawa zrobi ci nazwisko, jeszcze na niej zarobisz, ale nie stawiaj warunków nie do spełnienia! Cała ta przemowa nie zrobiła na Erollu żadnego wrażenia. — Sto tysięcy to jest moja cena — powiedział — dobrze wiem, co sprzedaję tym razem. Pochylił się, podniósł kasetę i schował ją do kieszeni. — Per Bacco!— ryknął Taviani. — Żadna stacja nie da ci tyle! — Więc żadna nie dostanie tej kasety — odparł Brand i skierował się do drzwi. Taviani chwycił go za rękaw. — Eroll, co ty chcesz zrobić? — Oddać kasetę temu, kto zapłaci. — A jeżeli nikt za nią tyle nie da? — Wtedy skasuję to nagranie, a dokumenty wrzucę do kibla i spuszczę wodę, jasne? — Uważasz, że to w porządku? — spytał Taviani zagradzając mu drogę. — Sam wiesz, jak wiele od tego zależy, możemy coś zdziałać tylko wtedy, kiedy poinformujemy jak najwięcej ludzi, inaczej nie dobierzemy się do tych na górze, impossibile! Zrobią swoje i nikt nigdy się o tym nie dowie... Brand wyswobodził ramię i otworzył drzwi. Podmuch wiatru trzasnął nie domkniętym oknem na górze. — Nikt nie powiedział, że tak się stać nie może. Taviani teatralnym gestem wycelował w niego palec. — To zbrodnia i ty będziesz za nią odpowiedzialny! — Pocałuj mnie gdzieś. Moją rzeczą jest zdobyć informację i sprzedać ją, s p r z e d a ć! A nie oddać za darmo, i to 138 właśnie wtedy, kiedy mogę na tym zarobić jak nigdy w życiu. — Eroll! Taviani w rozpiętym płaszczu zbiegał niezgrabnie po skrzypiących schodkach. Jego ton zmienił się z oskarżyciel-skiego w błagalny. — Eroll, czy nie rozumiesz, że doświadczenie Rubena może być powtórzone? Nikt w historii telewizji nie podał informacji o większym znaczeniu! Nie uzależniaj tego od tak sztywno ustalonych warunków. Brand podszedł do wozu i szarpnął za klamkę, otwierając drzwi. — Mów to wszystko swojemu szefowi, może mu wytłumaczysz, że w tym wypadku sto tysięcy to naprawdę niewiele. — Sięgnął do kieszeni, Wyciągnął kilka płaskich fotografii i podał je Tavianiemu. — To są fotokopie niektórych dokumentów, żeby nie myślał, że kupuje kota w worku. Jutro o dwunastej skontaktuję się z tobą i dasz mi odpowiedź. Szum silnika oddalającego się ayoko zaniknął po chwili w poszumie traw. Taviani był wściekły, a kiedy był w takim stanie, sapał jak półtonowa prasa hydrauliczna, teraz wypuszczał powietrze jak dziesięć takich pras razem. Suma, jakiej zażądał Brand, była astronomiczna. Owszem, wiele razy, kiedy kupował materiały od wolnych strzelców, kłamał, że musi się skonsultować. Robił to, by zyskać na czasie i łatwiej osiągnąć korzystniejszą cenę, ale wtedy chodziło o sumy w granicach dziesięciu tysięcy. Tym razem nawet jego bezpośredni szef Grunst nie mógł samodzielnie podjąć decyzji, musiała być podjęta kolegialnie, na samym szczycie kierownictwa sieci. Wiedział, jakie to będzie trudne, ci faceci nie lubili się spieszyć. Nie wierzył, by Brand spełnił swą groźbę i zniszczył dokumenty, to był jednak rasowy wolny strzelec, z pewnością przedłuży termin swego ultimatum. Ale tamci! Tamci 139 nie będą czekać i lada chwila — co widział jasno jak na dłoni — z Brandem może się stać to samo co z Devriesem, Rubenem czy Knoxem. — Stupido— mamrotał przez zaciśnięte wargi. Siedział bezczynnie przy kierownicy, drgającej nieznacznie pod wpływem szybkości lub elektronicznych sygnałów automat--pilota, i wpatrywał się w znikający pod maską tor super-szybkiej. Czerwony dreamer zbliżał się do Zurychu z każdą godziną o kolejne 290 kilometrów. Gdyby Brand mu zaufał i nie spieszył się tak bardzo z dużymi pieniędzmi, zarobiliby wszyscy o wiele więcej... Ale przecież nie o pieniądze tu szło, widział to jasno! Od dwudziestu pięciu lat pracował w tv, ale oto po raz pierwszy zrozumiał, że ma do spełnienia misję. Bóg, los czy przypadek sprawił, że właśnie na nim spoczęła wielka misja, prometejskie zadanie. On, zawsze kalkulujący, znający na wylot wszystkie telewizyjne i życiowe chwyty, traktujący z ojcowską pobłażliwością tych wszystkich, którzy żądali prawdy, idei, czy pytali o sens, istotę rzeczy, właśnie on, Orlando Taviani, któremu zdawało się, że widzi świat takim, jakim jest, kochający te kobiety, które chciały go kochać, a śpiący z tymi, które chciały z nim tylko spać, ceniący dobre wino i wygodne łóżko — miał teraz do spełnienia misję. Stał się heroldem wielkiej Nowiny. Świat ukazał Tavianiemu swoją nową, fascynującą twarz i temu światu Taviani chciał służyć, być jego kapłanem i orędownikiem. Już nim był. Kipiał na myśl o nędznych stu tysiącach, o które będzie musiał walczyć. Jakże małodusznym trzeba być i bez wyobraźni, by w takiej chwili żądać pieniędzy. Znał ich wszystkich, dobrze znał, najszybciej liczyli zera przy jedynkach. Drżał o wynik tej walki, ale poczucie misji dodawało mu skrzydeł. Przecież w końcu udało się komuś pokonać przeklętą barierę, która wydawała się nie do pokonania. lvo Yorga. Jak bardzo chciałby zobaczyć tego faceta na własne oczy, zadać mu to jedno, jedyne pytanie: jak wygląda miłość bez stryczka na szyi? 140 Po czterech godzinach jazdy opuścił tor, zjeżdżając jedną z bramek w okolicach Albisrieden, skąd miał niedaleko do domu. Plan był już obmyślony: przebrać się, umyć i poszukać Grunsta, jego poparcie było konieczne. Nie gwarantowało nic, ale przynajmniej zdwajało siły. Wjechał w wąską, pnącą się w górę uliczkę i z trudem zaparkował między jakimś starym rollsem a półciężarówką z benzynowym napędem. Wszedł do mieszkania. Nagle nie wiadomo skąd znalazło się przy nim dwóch mężczyzn o twarzach tak samo szarych i bezbarwnych jak ich kurtki. Zgodnym ruchem chwycili go pod pachy, postawili twarzą do ściany i zanim zdążył wypowiedzieć choć słowo, błyskawicznie przeszukali, wyciągnęli portfel. — Czego chcecie? Na to pytanie nie było odpowiedzi. Jeden z nich wytrząsnął zawartość portfela i podniósł z podłogi fotokopie dokumentów, które dał mu Brand. — Pan nie ma żadnego prawa, to zwykła kradzież! — zaoponował Taviani. Na to stwierdzenie, bez wątpienia nazywające rzecz po imieniu, obaj mężczyźni odpowiedzieli znowu milczeniem. Popchnięty lekko, wszedł do pokoju. W jego własnej sypialni, na jego własnym tapczanie, przykrytym kolorową narzutą, podarowaną mu na ostatnie urodziny przez Rite i jego syna, Emanuela, siedział facet w szarym garniturze. Jego głowa owinięta była bandażem, który przytrzymywał wielowarstwowy opatrunek pod lewym uchem. Założywszy nogę na nogę patrzył na Tavianiego bez uśmiechu. Orlando mógł dostrzec kawałek zeschniętego błota przylepiony do zelówki białego miękkiego trzewika. Ten, który go rewidował, podszedł do siedzącego, bez słowa wręczył mu znalezione w portfelu Tavianiego fotokopie i tak samo bez słowa wyszedł. — Witam pana, panie Taviani — powiedział mężczyzna. — Niechże pan siada — wskazał mu miejsce obok 141 -=s3i k?^ siebie. — Jeszcze się panu nie przedstawiłem, nazywam się Ambler, Kontynentalna Służba Specjalna, nie zajmę panu dużo czasu. Taviani uczuł, że jego twarz robi się purpurowa. — Wasze metody są niedopuszczalne — wysapał. — Nie będziemy teraz rozmawiać o metodach, panie Ta-viani — przerwał Ambler — przyszedłem do pana w zupełnie innym celu, chodzi mi tylko o jedno: gdzie jest Eroll Brand? ,,A więc jeszcze go nie mają, wciąż jeszcze jest szansa, jego misja nie skończona, nie wszystko przepadło — myślał gorączkowo Taviani. — Nie wyciągniesz ode mnie nic, picu-siu". Opanował się, zaczerpnął powietrza i powiedział spokojnie: — To się dobrze składa, bo ja też mam pytanie: gdzie jest lvo Yorga? XXVII Nie mógł zasnąć. Leżał na zabytkowym drewnianym łożu obok Mariko i wpatrywał się w ciemność. Wiele myśli przelatywało mu przez głowę, wiele obrazów pojawiało się nie wiadomo skąd i zapadało w czerń nocy. Biegł jakąś małą uliczką, nazywała się chyba Rómgasse, słyszał za sobą głośne odliczanie tego, który krył. Rozglądając się za dobrą kryjówką, wypadł na placyk przed Grossmunster i niewiele myśląc wbiegł do środka. Mroczne wnętrze katedry przywitało go chłodem i dalekim echem kroków. Stał chwilę nieruchomo, patrząc ku szczytom ołtarza na niedosiężne, kamienne czy może drewniane postacie, i naraz poczuł lęk, niejasny, bliżej nieokreślony i właściwie niczym nie uzasadniony. Wybiegł na ciepły, zalany słońcem plac. Ojciec śmiał się, pamięta dobrze, zaśmiał się i powiedział: tajemnica, wieczność, co chcesz? Ja ci tego nie wy- 142 tłumaczę. Był wesoły, często się śmiał. Otwarta, trzeźwa głowa — mówili o nim. Nigdy się nie załamywał, nawet wtedy, gdy nie mógł już nigdzie znaleźć pracy jako aktor. Wieczność? — powtórzył pytanie; Eroll był pewien, że zaraz coś zacytuje, jak to miał we zwyczaju, ale on powiedział: to śmierć, synku, po prostu... Jesteś jeszcze za młody, żeby się tym przejmować... A potem, dziesięć, może dwanaście lat później, tamtego dnia stał przy jego łóżku na sali numer 5, w tej okropnej klinice gerontologicznej przy Pinks Road w Londynie. Sto dwa lata, piękny wiek... Odwiedził go tylko raz, to było ponad jego siły. Z pewnością kochał ojca, ale wtedy, gdy stał przy jego łóżku w sali numer 5 tej cholernej umieralni, czuł obrzydzenie. Obrzydzenie i strach, który nie miał już nic wspólnego z tamtym uczuciem lęku, wtedy, w Gross-munster. Ojciec mówił coś, ale nic nie można było już zrozumieć. Eroll podsunął mu rurkę, przez którą ojciec mógł się napić. W błękitnych oczach obrysowanych siecią głębokich zmarszczek nie mógł dostrzec nic oprócz cierpienia, do końca nie pojętego cierpienia. Nie myślał o tym wszystkim zbyt często. Jeżeli w ogóle zdarzyło mu się pomyśleć o śmierci, to tylko o śmierci gwałtownej, niespodziewanej, takiej, jaka spotkała Devriesa, kiedy życie urywa się nagle jak nie dokończone zdanie. Brał pod uwagę śmierć jako przeszkodę w dążeniu do celu, widział ją czyhającą na dachu tuż przed wejściem do domu — przypadkową, głupią, niepotrzebną jak każda śmierć. Ojcu powiedział, że musi iść, że umówiony jest na spotkanie, być może nawet był umówiony. Powtórzył to dwukrotnie, chociaż nie był wcale pewien, czy ojciec w ogóle chce go widzieć. Uzyskał tyle, że, jak mu się zdało, starzec skinął głową. Sucha i pomarszczona jak orzeszek główka zadrżała na patyczkowatej szyi, co odczytał tak, jak mu było wygodniej, i wyszedł. Następnego dnia zawiadomiono go o śmierci ojca. Zrozumiał, że śmierć nie jest przypadkiem, nieporozumieniem, przeszkodą, że jest wpisana w życie jako koniec 143 nieuchronny i nieodwołalny. Jest konsekwencją życia, trzeba było to przyjąć. Ale to jeszcze nie znaczyło, że jest sensowna. W twarzy ojca nie dostrzegał zgody na śmierć, a tylko zmęczenie cierpieniem i starością. Gwałtowniejsze podmuchy wiatru uderzały w małe kwadratowe szybki z głuchym odgłosem, jakby chcąc wepchnąć je do środka. Wstał z łóżka po cichu, żeby nie obudzić Mari-ko, wciągnął spodnie i wyszedł na dwór. Wiał wiatr od oceanu, ale było ciepło. Przeciął szosę, wdrapał się na piaszczyste wydmy porośnięte splątaną ciemnozieloną trawą. Dobiegł go basowy pomruk przelewających się leniwie fal przypływu. Ciemności bezksiężycowej nocy nie pozwalały odróżnić linii horyzontu, niebo i woda były tak samo czarne i matowe. Usiadł na kępie trawy, opierając się plecami o wydmę. Chyba od tamtego dnia zaczął w ogóle zauważać starość wokół siebie i próbował ją dostrzec w sobie. Czasem śledził uważnym spojrzeniem stąpającego powolutku chodnikiem starca i nie wpółczucie było powodem, że tak długo nie odrywał wzroku, na pewno nie. Raczej już ten czysto ludzki odruch, który kazał średniowiecznym tłumom pędzić na plac straceń i przyglądać się każni. Tak w przypadku ojca, jak i tylu innych, kat zgodnie z prawem natury czynił swoją powinność, rozkładając ją na lata cierpień, odłączając od życia powoli. Każdy czekał w tej samej kolejce, nie było innej kolejki i nie można jej było opuścić, skoro już raz się stanęło. Nie można było? A Yorga? Czyż nigdy nie miał trafić do kliniki gerontologicznej? Pozostać przy swoich dwudziestu siedmiu latach... nie być starym... Czy to możliwe? A jeżeli jest to szansa dla wszystkich? Szansa? Na co? Na zmianę? Bawił się piaskiem, przesypując go w dłoniach. Mieć możliwość wyboru. Niewiele zrobił, niewiele osiągnął, a powoli dzieją się sprawy nieodwracalne. Eroll Brand, wolny strzelec — i cóż? Gdzie te laury? Nie został aktorem, nie stał się bogaczem, nie był ojcem. Był reporterem, ale miały być laury! Miał być kimś, jest nikim. Mieć trzydzieści sześć 144 lat i być nikim, mieć czterdzieści sześć i nadal być nikim... a wrócić już nie można. Zaplute! Przepite! — wołał dwadzieścia pięć lat temu na Rómgasse, dobiegając do szarej, pokrytej liszajami zacieków ściany i uderzając w nią dłonią. Stuk — pięćdziesiąt, stuk — sześćdziesiąt, stuk... Zaklepa-ne! Sto dwa lata — piękny wiek. Przypomniały mu się słowa Tavianiego: „Ten eksperyment można powtórzyć..." Kryło się w nich tyle nadziei. Eksperyment... Czy nie na tym polega nauka, że eksperyment można powtórzyć? Ten również. Czy nie do tego wszystko zmierzało? Cała cywilizacja, od tysięcy lat, nauka, technika, medycyna, wszystkie te rewelacyjne odkrycia, tysiącletni ciąg odkryć, anatomia, fizjologia, biochemia, genetyka, Hipokrates, da Vinci, Harvey, Pasteur... Walka z chorobą, z niedoskonałością, błędem czy to nie była walka o życie? O jego przedłużenie? l bogowie. Zawsze nieśmiertelni, nie starzejący się, nie umierający, nigdy, przenigdy. Ale to w końcu my sami, w marzeniach, w mitach. To nasze własne pragnienia, które stały się celem, konsekwentnie realizowanym przez setki i tysiące lat: żyć lepiej, szczęśliwiej i dłużej, dłużej... jeszcze dłużej. Eliksir życia, kamień filozoficzny, kielich Graala i nieśmiertelność duszy —.skoro ciało tak szybko się zużywa, starzeje się, gnije, obumiera. Wszystko płynie, wszystko przemija — owszem, na to zgoda, ale dlaczego ja? Tak myśli każdy w duchu. Od tysięcy lat rozpacz i bunt, rezygnacja i bunt, skrupulatne liczenie: przeciętna wieku wzrasta do siedemdziesięciu, dziewięćdziesięciu, stu! Ale to mało, mało! Pozostajemy w naszych dziełach, pozostajemy w chromosomach naszych dzieci — szalone pomysły, samooszukiwanie się, kultura, sztuka... Nie, odkrycie Rubena to nie przypadek, nie ma takich przypadków, to konsekwencja długiej drogi... Usłyszał chrzęst piasku i odwrócił głowę. Zobaczył schodzącą ku niemu Mariko. Wiatr szarpał na jej drobnej figurce obszerną, śmieszną koszulę nocną, którą pożyczyła jej ma-dame Bruyard. Podeszła i usiadła obok. 145 i — Nie możesz spać — stwierdziła raczej, niż zapytała. Mruknął coś w odpowiedzi. Siedzieli w milczeniu, słuchając wiatru i oceanu. — Śnił mi się Devries — powiedziała Mariko. — Ściągnęliśmy na niego nieszczęście, być może gdyby nie my... — Daj spokój — wyciągnął rękę i pogłaskał ją po ramieniu. — Nikt za nami nie jechał, sami go znaleźli. — Ale dlaczego? Nic przecież o Yordze nie wiedział. Siadła tak, jak lubiła, zwinięta jak ślimak, z kolanami pod brodą. Wiatr targał jej krótkie włosy. — Wiedział o selekcji depozytów — powiedział Brand. — Ta historia z grupami krwi musi mieć jakiś związek z badaniami Rubena, tylko pytanie, jaki? — Yorga miał grupę N, słyszałeś, co mówił Leverkusen o sprzężeniach, być może istnieje jakaś korelacja między genem zaszczepionym Yordze a antygenem grupy N... — Chcesz powiedzieć, że zabieg nie udałby się, gdyby Yorga miał inną grupę? — Być może — odparła Mariko. — A może nie byłoby tylko tego ubocznego efektu, tej szokującej mutacji. — W raporcie Rubena nie ma nic na ten temat. — Był w trakcie badań, mógł wstrzymać się z wnioskami — powiedziała niepewnie Mariko. — Tak czy inaczej, coś tu nie gra. Wysyłka depozytów z grupą N zaczęła się według słów Devriesa dwa miesiące temu, a wtedy jeszcze nikt nie mógł wiedzieć o odkryciu Rubena — Brand urwał i zastanowił się chwilę — chyba że... — Chyba że...? — powtórzyła Mariko. — Chyba że wiedział o czymś, o czym sam Ruben nie miał pojęcia — dokończył Brand. — Bzdura. — Nawet jeżeli tak, to po co komu taka selekcja? — Mariko wzruszyła ramionami. Tak, zbyt wiele było niewiadomych, przerastała go ta 146 sprawa. Za mały jesteś, reporterku, za mały i za głupi, wiesz, że chwyciłeś coś ważnego, coś, co ma znaczenie, o co biją się nie tacy jak ty, i chciałeś podskoczyć... Czuł się jak drobny handlarzyna, który usiłuje drogo sprzedać coś, co wydaje mu się cenne, ale nie zna prawdziwej wartości tej rzeczy. Uniósł się i przykucnął przed Mariko. Wiatr zawiewał jej włosy na twarz i co jakiś czas odgarniała je z czoła ruchem ręki. — Taviani musi to opublikować jak najszybciej, nie będę się targował o cenę — powiedział — dam mu nagranie nawet za darmo. Nie zrozum mnie źle, Mariko, wiesz, jak bardzo chciałem, żebyśmy mogli mieć dziecko, ale tym razem... Położyła mu dłoń na ustach. — Wiem, Eroll, myślałam już o tym — powiedziała — jednego bym tylko nie chciała, żeby stało się z tobą to samo co... z Devriesem i tamtymi — głos jej zadrżał. — Boję się, Eroll... Chciał ją objąć, przytulić, uspokoić, ale powstrzymała go. — Obiecaj mi — obiecaj mi, że wyjdziesz z tego żywy. Ucałował wnętrze jej dłoni. — Obiecuję — powiedział. Wyjechał z samego rana, wrócił w południe. Wiatr przepędził chmury i słońce stało już wysoko, rozświetlając złocisty pokój. Mariko jeszcze spała, obudziła się, kiedy wszedł. — Zgodzili się — powiedział od progu. — Zgodzili się bez targów na sto tysięcy. Musiał to jeszcze powtórzyć dwa razy, zanim uwierzyła. Zarzuciła mu ręce na szyję, wrzasnął z bólu i podskoczył jak oparzony. Popatrzyła na niego ze zdumieniem, zanim skojarzyła, że krwawy guz na jego potylicy nie nadaje się do takich pieszczot. Stał na środku pokoju, syczał i śmiesznie marszcząc brwi masował sobie urażone miejsce. Nie 147 wytrzymała i zaczęła się śmiać. Po chwili zaśmiewali się już oboje. Kiedy wreszcie uspokoili się trochę, zapytała: — Kiedy się umówiłeś? — Dzisiaj, o piątej — odparł. Przysiadł obok niej na łóżku. — Kopertę z dokumentami zawiozłem do Caen i umieściłem w sejfie na dworcu lotniczym, tam będzie bezpieczniejsza, numer sejfu 333, zapamiętaj, szyfrem są cyfry dzisiejszej daty po kolei. — Zauważył jej wystraszoną minę. — Na wszelki wypadek — powiedział — dopóki się sprawa nie wyjaśni, wolę się tego nie pozbywać, Tavianie-mu wystarczy nagranie. Jeszcze dzisiaj będziemy mieć sto tysięcy! —- chwycił ją wpół i uniósł do góry, mimo że protestowała. -— Więc co to będzie? Dziewczynka czy chłopiec? — Co wolisz? — Mnie wszystko jedno, byle miało skośne oczy... W pokoju rozległo się donośne chrząknięcie. W drzwiach stała madame Bruyard. — Widzę, że przeszkadzam — posiedziała, wchodząc z ogromną tacą — ale śniadanie też kiedyś trzeba zjeść. — Będziemy mieli dziecko — powiedziała Mariko, stanąwszy na podłodze. — Dzieci! — prychnęła staruszka. — Teraz każdy chce mieć ich jak najwięcej, bo to znaczy, że jest bogaty; dawniej mieli klejnoty, jachty, samoloty czy konie wyścigowe, teraz — dzieci! Wszyscy poszaleli z tymi dziećmi... Madame Bruyard wzruszyła ramionami. Eroll i Mariko znowu wybuchnęli śmiechem. XXVIII Na łąkach oświetlonych promieniami słońca i przez to jeszcze bardziej żółtych panowała zwykła cisza. Brand wspiął się po znajomych schodkach okrągłej budowli. Tym razem to Taviani przyjechał pierwszy. 148 — Witaj, królu strzelców — powiedział na dzień dobry. Przez szyby świetlików na górze wpadało jasne światło, w promieniach wirowały wyraźnie widoczne drobinki kurzu. Eroll podszedł i wyciągnął rękę. Taviani jakby z ociąganiem podał mu swoją; była ciepła i wilgotna. — Masz pieniądze? Taviani skinął głową i wyjął z kieszeni plik banknotów. — Więc jednak dali się namówić — powiedział Eroll i podał kasetę z nagraniem. — A koperta? — zapytał Orlando i otarł chustką pot z czoła. „Dlaczego on się tak poci? — przemknęło Erollowi przez głowę. — Przecież nie jest znowu tak gorąco". Uśmiechnął się. — Dobrze się czujesz? — zapytał. — Miała być koperta — powiedział Taviani, jakby pytanie Branda w ogóle do niego nie dotarło. — Była umowa, że oryginały też. — Myślę, że lepiej, by były w bezpiecznym miejscu, rozumiesz, to jedyna moja obrona, jedyne dowody, wolałem się zabezpieczyć — tłumaczył, nieco zaskoczony uporem Tavianiego i jego zachowaniem, w którym było jakieś dziwne napięcie. Jego ręka trzymająca pieniądze wyraźnie drżała, na policzkach wystąpiły ciemne plamy. — Miałeś przynieść oryginały! — Orlando prawie krzyknął. Brand patrzył na niego w zdumieniu, jeszcze nigdy go takim nie widział. Zniknęło gdzieś zupełnie całe aktorstwo Tavianiego, jego pewność siebie, z jaką zwykle załatwiał interesy. — Dlaczego nie przyniosłeś koperty!? — powtórzył, coraz bardziej się denerwując. Brand wzruszył ramionami. — O co ci chodzi? Powiedziałem już, że dokumenty są w bezpiecznym miejscu. Nie obawiaj się, na nagraniu nie pominąłem żadnego, zapewniam cię... — Dostałeś pieniądze, mamy prawo żądać oryginałów! Miał już dosyć tych krzyków i całego tego cyrku. 149 — Powiedziałem, że na razie to niemożliwe. Naleganie Tavianiego dziwnie mu się nie podobało. Czego się tak uparł? — Gdzie one są? — pytanie było zadane innym tonem, ciszej i twardo, jakby Taviani podjął jakąś nieodwołalną decyzję. Jednocześnie w jego dłoni pojawił się pistolet. Eroll stał jak wmurowany, patrząc z niedowierzaniem to na broń, to znów na twarz Tavianiego. — Orlando... oszalałeś? — zapytał, nie wierząc własnym oczom. — Muszę mieć te dokumenty — powiedział twardo Tavia-ni. — Muszę — powtórzył z naciskiem. Brand wciąż miał wątpliwości, czy ta sytuacja jest do końca realna. Postąpił krok w kierunku Tavianiego i Taviani, wysuwając broń przed siebie, cofnął się. — Rób, co mówię, i nie przeciągaj struny, Eroll, oddasz dokumenty i wszystko będzie w porządku, nie bądź głupi. Pot perlił mu się na czole. Brand zrobił znowu krok do przodu. Taviani znów się cofnął. — Kupili cię? Za ile? — zapytał Brand. — Ile ci dali? Drugą setkę? Mają forsę, co? Tylko dlaczego tak im zależy? Czego się boją? Wytłumacz, czego? — pytał, postępując wciąż w stronę Tavianiego, który znowu się cofnął. — Nic nie rozumiesz... Bawisz się w coś, o czym nie masz pojęcia — nerwowo wyrzucał z siebie słowa. — Musisz oddać te dokumenty, dostałeś pieniądze, masz to, czego chciałeś, nie przeciągaj struny. — Bo co? Bo będziesz strzelał? Nie wierzę, Orlando, żeby nie wiem ile ci zapłacili, nie wierzę w to... Zrobił następny krok, nie spuszczając oczu z twarzy Ta-vianiego. — Strzelaj, proszę... Nigdy nie zobaczycie tych dokumentów, słyszysz? Nigdy! Pełna twarz Tavianiego była zlana potem, usta mu drżały. Potrząsnął bezradnie bronią. Stali już u szczytu zwalonych schodów, prowadzących na parter okrągłej budowli. Taviani 150 cofnął się o jeszcze jeden krok i nagle zachwiał się, zatoczył do tyłu, tracąc równowagę. — Orlando! — krzyknął Brand ostrzegawczo, ale było za późno. Taviani bezwładnie, niczym wór kartofli, zwalił się w dół. Eroll podbiegł do krawędzi. Orlando leżał na wznak z dziwnie podkurczonymi nogami i nie poruszał się. — Orlando! — zawołał Brand i zeskoczył obok leżącego. Usłyszał cichy jęk. Na parterze było ciemniej, jedyne okno zabite było na głucho. Pochylił się nad leżącym. — Orlando! Taviani otworzył oczy, ale nie poruszył się. Oczy Erolla przywykły już do panującego tu półmroku i zrozumiał, co się stało. Spadając na plecy Taviani trafił na wystający fragment drewnianej konstrukcji, wspierającej niegdyś schody, musiał być sparaliżowany. — Orlando, słyszysz mnie? Usta Tavianiego poruszyły się. — Mówiłem, że nie chcę broni... przeklęta — powiedział z najwyższym trudem — Eroll, ja... oni mi obiecali... zrozum, miałem być taki jak Yorga, amico, zrozum... Mówił coś jeszcze, ale Brand już nic nie mógł zrozumieć. Chciał rozpiąć mu płaszcz, żeby rozluźnić kołnierzyk, to było jedyne, co przyszło mu do głowy. Przy górnym guziku natrafił na maleńki, płaski przedmiot. Mikrofon, mógł to stwierdzić bez oglądania. Natychmiast rzucił się do okna. Odwalił spróchniałe deski i łokciem uderzył w zakurzoną szybę, która rozprysła się z brzękiem. Pod oknem zobaczył wysokiego mężczyznę o byczym karku i czole sportsmena, trzymającego niedbale broń. — Spokojnie, Brand — usłyszał w górze za sobą znajomy głos. Odwrócił się powoli. Porucznik Ambler zeskoczył zręcznie na dół i pochylił się nad Tavianim. — Nie żyje — stwierdził krótko. Przeszukał jego kieszenie, znalazł kasetę i schował ją, Wyprostował się i popatrzył na Branda. — Koperta — warknął. — Bezpieczna, daleko od waszych brudnych łap, może- 151 cię długo szukać, nie dostaniecie jej — powiedział Brand, patrząc cały czas na nieruchome już na zawsze ciało Tavia-niego. Pokój, do którego go wprowadzono, pozbawiony był okien, a jedyne umeblowanie stanowiło duże czarne biurko i krzesło, na którym właśnie siedział, oraz biały fotel po przeciwnej stronie biurka, na razie pusty. Było mu jakoś dziwnie obojętne, co z nim zrobią, co się z nim stanie, myślał przez cały czas o Tavianim, o jego śmierci, bezsensownej, głupiej, w której miał, do diabła, jakiś udział. Tavia-niego przekupiono. Czym? Miał być taki jak Yorga. Mój Boże, jak Oriando mógł w to uwierzyć, jak mógł się na to nabrać, przecież wiedział, że Ruben nie żyje. Drzwi do pokoju otworzyły się i wszedł starszy mężczyzna w kremowej jedwabnej koszuli i białych spodniach. Miał szpakowate gładko przystrzyżone włosy i starannie wygolone policzki" Za nim wszedł do pokoju Ambler. Mężczyzna podszedł do biurka i zasiadł w fotelu, podczas gdy Ambler pozostał przy drzwiach. — Więc to pan jest Eroll Brand — powiedział człowiek za biurkiem, jakby mu nagle pokazano jakiś wyjątkowo niezwykły okaz grzyba czy motyla. Głos miał ściszony, niski. Brand milczał. — Ja nazywam się Zechac, jestem szefem Departamentu Zdrowia przy Radzie Naczelnej — przedstawił się. — A skoro już się poznaliśmy, przejdźmy do rzeczy. — Jego wypielęgnowane białe dłonie ułożyły się na czarnym blacie niczym gigantyczny bielinek kapustnik. — W pańskim posiadaniu znajdują się pewne dokumenty, które, mówiąc nawiasem, bezczelnie pan ukradł, czy można wiedzieć, co pan .z »imi chce uczynić? — Opublikować, nic więcej — odpowiedział. — Właśnie tego nie powinien pan robić — stwierdził Zechac. 152 — Dyrektorze, obaj wiemy, czego te dokumenty dotyczą, jaką rewelacją jest odkrycie Rubena, mimo to, a może właśnie dlatego dokładacie wszelkich starań, mówiąc eufe-mistycznie, a powiedziawszy wprost, dopuszczacie się zbrodni, byle nie dopuścić do publikacji. Ja jestem tylko takim sobie wolnym strzelcem, ale wiem, co robić, kiedy mam w ręku dobry materiał. Gdybym za każdym razem ulegał tym, którzy są przeciwni moim publikacjom, musiałbym zmienić zawód już dawno. Zechac odsunął się nieco do tyłu i popatrzył na Branda spod przymkniętych powiek, jakby szacując jego wygląd. — Rzeczywiścje — powiedział — jest pan „takim sobie wolnym strzelcem" i nigdy nie będzie inaczej, a wie pan, dlaczego? Bo nie umie pan spojrzeć szerzej, nie widzi pan kontekstu spraw, z którymi się pan styka. Jest pan przy tym ambitny, a to krzyżówka bardzo niedobra, powiedziałbym: niebezpieczna. — Czy Knox i Ruben pana zdaniem również... — zaczął Brand, ale Zechac, trzepnąwszy nagle dłonią o biurko, przerwał mu gwałtownie. — Tak jest! — zawołał — Rubena zżerała ambicja! Nie umiał spojrzeć dalej swego naukowego nosa. Nie mógł się pogodzić z tym, że trzeba milczeć, widział już swoje pomniki na każdym placu! Zamroczony własnym sukcesem, nie był w stanie przyjąć prawdy! — Ciekaw jestem, w imię jakiej to prawdy należy milczeć? — Czy rrfa pan dzieci, Brand? — zapytał nagle Zechac. Brand drgnął, trafiony celnością niespodziewanego pytania. — Nie. — Ale chciałby pan mieć, prawda? Chciałby pan, a mimo to pan ich nie ma, chociaż pańskie plemniki czekają gotowe w banku, i takich jak pan są tysiące, a wie pan, dlaczego? Bo jest nas za dużo, rozumie pan? Za dużo. Limity są po prostu jedynym, ale wcale nie najlepszym wyjściem z sytua- 153 cji. Każdy, lub prawie każdy, z tych pięciu miliardów chce mieć potomka i to jest jego prawo, ale wciąż jest nas zbyt wiele. Granica pięciu miliardów nie może zostać przekroczona, to byłaby katastrofa! A ludzie żyją coraz dłużej, panie Brand. Kolejki do semibanków wydłużają się z roku na rok. Jak w tej sytuacji wyobraża pan sobie przedłużenie ludzkiego życia o Bóg wie jak długo? Czy sądzi pan, że byłoby szczęśliwe? Brand pochylił się do przodu i krew uderzyła mu do twarzy. — l kto o tym zdecydował? Pan? Rząd? Kto? Ilu ludzi podjęło decyzję w imieniu miliardów? Zechac uśmiechnął się. — Pan jest bardzo naiwny, jeżeli sądzi pan, że mogłoby być inaczej, ale odpowiem panu i na to. Widzi pan, natura stawia pewne bariery, nie zna pojęcia równości i demokracji; nie każdy może stać się Yorgą. — To znaczy? — Tylko jedna piąta populacji jest podatna na tego rodzaju sztucznie wywoływaną mutację, panie Brand. Jedna piąta — powtórzył Zechac. Uniósł do góry lewą dłoń, wyprostował, następnie zwinął cztery palce i pozostawił wyprostowany jeden, najmniejszy. — Czy teraz pan rozumie, że podjęliśmy decyzję w imieniu większości? To się nazywa racja stanu, Brand! Eroll czuł w głowie zamęt, nie mógł zebrać myśli przez chwilę, wreszcie zapytał: — A Yorga? Co z nim zrobiliście? Przecież on nie był niczemu winien. Zechac dał znać Amblerowi, który otworzył drzwi, i po chwili do pokoju wszedł młody, niewysoki mężczyzna ubrany na biało. Jego czaszka bała całkiem łysa, na gładkich policzkach nie było śladu zarostu, a bezrzęse powieki i brak brwi sprawiały, że twarz była dziwnie bez wyrazu. — Oto ma pan lva Yorgę, żywego! Jeśli ma pan ochotę, proszę, może go pan dotknąć; całkowita utrata owłosienia 154 to jedyny, jak dotąd, uboczny efekt zabiegu, jeżeli pominąć samą mutację. Brand uniósł się z krzesła i zastygł w pozie pełnej zaskoczenia, wpatrując się w Yorgę spokojnie stojącego przy drzwiach. Coś tu nie grało... Coś tu było cholernie nie w porządku... Gdzie i kiedy widział podobnego człowieka? Pamięć podsuwała jakieś niejasne obrazy, laboratorium Kno-xa, Mariko walcząca z kobietą... Ależ tak! Peruka, sztuczna brew w dłoni Mariko, to była charakteryzacja. Czyżby nie tylko Yorga?... Niemożliwe, przecież Ruben... — Mam nadzieję, że wreszcie zrozumiał pan coś — powiedział Zechac głośno. Brand powoli podniósł wzrok na siedzącego za biurkiem szefa departamentu. Jedna piąta populacji. Skąd oni to właściwie wiedzą? Zabrzmiały mu w uszach słowa Devrie-sa: „Dla M — trzydzieści procent, dla MN — pięćdziesiąt i N dwadzieścia, zaledwie jedna piąta... To jest równie bez sensu jak bank seminacyjny, w którym pobierają plemniki tylko od niebieskookich". Podejrzenie było tak nieprawdopodobne i trudne do przyjęcia... Czyżby pozornie logiczne argumenty Zechaca były zwykłym mydleniem oczu? Myśli jak szalone galopowały mu przez głowę. Musiał to sprawdzić, zaraz, natychmiast, chociażby miało go to drogo kosztować. Okazja była jedyna i niepowtarzalna. Nie myśląc o zagrożeniu, wiedziony impulsem, jednym skokiem znalazł się przy Zechacu. Chwycił silnie za jego gładko ułożone szpakowate włosy i pociągnął. Zechac krzyknął zaskoczony niespodziewanym atakiem, usiłując odepchnąć szaleńca. Porucznik Ambler znalazł się przy nich błyskawicznie, jego dłoń z ogromną siłą zacisnęła się na karku Branda, odciągając go. Poczuł, że leci w powietrzu, ale nie wypuścił z palców srebrzystych włosów. Zanim o-garnęła go ciemność, zobaczył jeszcze lśniącą, łysą jak kolano czaszkę Jeremiego C. Zechaca. 155 XXIX W barze był jak zwykle tłok, nikt nie zwracał na nią uwagi. Poprosiła o drugą szklankę Cenessy Winę i pociągnąwszy spory łyk wtuliła się w swój kąt przy samym końcu półokrągłej barowej lady. Tam-tamy huczały głucho, wprawiając w drżenie ściany lokalu. Od dwóch godzin, odkąd tu weszła, ta wściekła afrykańska muzyka nie umilkła ani na chwilę, tworząc razem z Cenessy Winę dźwiękowo-alkoho-lowy koktail, który już po pół godzinie wprawił Mariko w stan bliski letargu. Wszyscy w tej małej dusznej salce znajdowali się w stanie podobnym. Przypominali ogromne ryby, ich usta otwierały się i zamykały, niczym poruszające się bezgłośnie rybie pyski w mętnej wodzie starego akwarium. Wychyliła szklankę do dna i zamówiła następną, wciskając do szczeliny w blacie plastikową kartę magnetyczną. Zapis na różowym prostokącie topniał szybko, ale niewiele ją to obchodziło. Było jej wszystko jedno, ostatnim pytaniem, jakie zadałaby sobie w tej chwili, byłoby pytanie o to, co się stanie, kiedy ilość federów na jej koncie stanie się równa zeru. Wszystko, co się z nią działo od tamtego dnia, było niekończącym się koszmarem, w którym trwała, zawieszona między niebem a ziemią, w jakiejś nierealnej gęstej galarecie. Tamtego ranka, gdy madame Bruyard wróciła z Portbaile i stanęła przed nią, mówiąc: musisz być dzielna — już wiedziała... Jeszcze protestowała — spojrzeniem, gestem. Chciała znać szczegóły. — Zginął w wypadku, uciekając przed policją, powiedzieli tylko tyle — szczupła, pomarszczona wiekiem twarz madame Bruyard wyrażała wprost fizyczny ból. Nie mogła ani chwili dłużej znieść widoku tej twarzy. Wróciła do pokoju i położyła się na łóżku. Nie płakała. Zupełnie suchymi oczami wodziła po wnętrzu, które było ich ostatnim wspólnym mieszkaniem, jakby widziała je po raz pierwszy. Zatrzymywała spojrzenie na kolejnych sprzę- 156 tach po raz drugi, trzeci, dziesiąty i setny, nie mogąc uwierzyć w ich istnienie. Śmieszne, niskie rzeźbione krzesełko stało tam gdzie wczoraj, gdy wrócili z plaży nocą, dokładnie w tym samym miejscu, nie zmieniło ani na jotę swojego wyglądu ani położenia. Czy to możliwe? Czarny belkowany sufit wisiał nad nią tak samo jak wczoraj i przedwczoraj, jasnej złocistej szafie nie przybyła ani jedna rysa, ani jedno pęknięcie — nie zmieniło się nic. Tymczasem zmieniło się wszystko. Erolla nie ma, po prostu już nie ma... Madame Bruyard przyniosła jej szklaneczkę calvadosu, potem wmusiła w nią odrobinę gorącego rosołu. — Dziecko — powiedziała — możesz zostać u mnie jak długo zechcesz. Ale nie mogła zostać. Chciała działać, zrobić coś, musiała coś zrobić, były jeszcze dokumenty Rubena, a wielokrotni zabójcy chodzili po świecie w przebraniach policjantów i urzędników najwyższych szczebli, było najwspanialsze odkrycie w historii i tacy, którzy chcieli, by o nim zapomniano, by je pogrzebano tak jak prochy Erolla. Wtedy gdy go poznała, ani przez chwilę nie sądziła, że ta znajomość zmieni całe jej życie, a przecież tak się stało. Znikał na długie tygodnie w poszukiwaniu swoich „tematów"; nauczyła się czekać. Nie mieszkali razem, ale kiedy wracał z kolejnej eskapady, zawsze zjawiał się u niej. Stając w drzwiach mówił: jestem, Japoneczko, a potem jedli kolację i szli prędko do łóżka. W nocy opowiadał jej, gdzie był i co robił. Oboje starali się być dyskretni, o przeszłości mówili niewiele, rozumiejąc, że skoro dopiero teraz się odnaleźli, w przeszłości nie było nic takiego, o czym warto by mówić. W jej przeszłości było jednak coś, o czym powinna była mu powiedzieć, im jednak dłużej trwał ten związek, im wydawał się trwalszy, tym większy lęk odczuwała przed taką rozmową. To wszystko przez nią... przez nią... Gdyby w tych przeklętych szczenięcych latach nie była głupią sik-są, której się zdawało, że życie polega na spędzaniu nocy w knajpach, w których jeden tylko automat pobierający za wejście mógł wyczyścić żeton kredytowy przeciętnego zja- 157 dacza barowych dań. Pieniądze za sprzedany limit skończyły się szybciej, niż sądziła, ale w dalszym ciągu przecież dawała sobie doskonale radę, złapała Eda na męża. Starszy, bogaty psychiatra, to było coś! Dało się żyć! O tym, że sprzedała swój limit, powiedziała swojemu psychiatrze po zawarciu układu małżeńskiego, gdy czuła się już bezpieczna, l przeliczyła się. Ed nie miał zamiaru odkupywać limitu kobiecie, która go oszukała, i doprowadził do rozwodu w ciągu dwóch miesięcy od daty ślubu. Została sama. Popełniła błąd, błąd nie do naprawienia, zaczynała to rozumieć. Głupia, źle przygotowana próba samobójstwa skończyła się tygodniowym pobytem w szpitalu. Dzień, w którym stamtąd wyszła, był dniem jej dwudziestych trzecich urodzin. Spakowała manatki i wyjechała do Zurychu, chyba dlatego, że nikogo tam nie znała. Rozpoczął się drugi rozdział jej życia, o którym mówiła równie niechętnie. Żyła samotnie, pogodzona z losem. Od czasu do czasu przesypiała się z którymś z lekarzy lub przypadkowo poznanym mężczyzną, nie oczekując od nich niczego poza chwilową satysfakcją. Aż do dnia, gdy poznała Erolla. Do rozmowy musiało dojść wcześniej czy później. Było to jak długo oczekiwana nieuchronna katastrofa. Okazało się jednak inaczej. Nie wierzyła z początku, że Eroll zdobędzie pieniądze na limit, ale uwierzyła, że jest kochana. Przez tyle lat tłumione pragnienia ujawniły się nagle z niespodziewaną siłą, tak bardzo chciała mieć dziecko właśnie z nim, chciała, żeby zdobył wbrew wszystkiemu te przeklęte fede-ry, które mogłyby tak wiele zmienić... Zaraził ją swoim głębokim przekonaniem, swoją wiarą w to, że tak będzie... Mariko po raz kolejny sięgnęła do kieszeni po prostokątny żeton. Miała trudności z utrafieniem w szczelinę automatu, alkohol robił swoje. Wreszcie udało jej się zamówić jeszcze jedną porcję. Wypiła potężny łyk. Przegrali oboje, ale w tej grze chodziło o coś więcej, a ci durnie nie chcą tego pojąć, nie potrafią zrozumieć. Sądzą, że oszalała, nie wierzą jej... Jak ma ich przekonać, jak to zrobić, skoro sejf 158 numer 333 w Caen okazał się pusty, dokumenty zniknęły. Jakim cudem? Kto to może wiedzieć, być może wydostali od Erolla hasło... Te kilka cyfr, które znaczyć miały najwspanialszy dzień jej życia, a okazały się najczarniejszą datą w kalendarzu. Jak przekonać kogokolwiek? Kiedy szła do van Proofa, o którym Eroll wyrażał się tak pochlebnie, ten wspaniały reporter, prezes Stowarzyszenia Reporterów Niezależnych, jak oficjalnie nazywano wolnych strzelców, dwukrotny laureat Platynowej Łezki, wziął ją całkiem zwyczajnie za wariatkę. — Pani przeżyła szok, powinna pani wypocząć — tłumaczył. — Ten wypadek to dla pani cios, rozumiem, jak pani to przeżywa. Zdawało się jej, że źle usłyszała. — Czy pan rozumie, że ta sprawa dotyczy nas wszystkich? — zapytała, kiedy pojęła, że van Proof ma zamiar pominąć całą jej opowieść milczeniem. — Czy pan rozumie, że to największe odkrycie, jakiego udało się dokonać kiedykolwiek, a ktoś usiłuje to ukryć, i to ktoś postawiony bardzo wysoko! Niech pan nie będzie durniem i przestanie mi wmawiać umysłową chorobę! Nie jestem wariatką!! — Krzyczała, owszem, napięcie, w jakim żyła przez ostatnie dni, musiało się jakoś ujawnić. Udawany spokój van Proofa, który zaczął się zachowywać nagle jak psychiatra w swoim gabinecie, doprowadził ją do furii. — Proszę się uspokoić — powtarzał van Proof. Zakrzątnął się i podał szklankę zimnej wody. — Niechże pani usiądzie... — Zrozumiała, że krzycząc tylko pogarsza sytuację i umacnia go w idiotycznym przekonaniu, że postradała rozum. Usiadła, próbując się uspokoić. — Załóżmy na chwilę, że to wszystko jest najprawdziwszą prawdą — mówił van Proof. — l co, pani zdaniem, powinienem zrobić? Wystąpić przed kamerami i powtórzyć tę całą historię? Przecież muszę dysponować chociaż cieniem dowodu, że jest właśnie tak, jak mówię. Chyba nie sądzi pani, że ktoś weźmie poważnie gadanie o... — van Proof skrzywił się — nieśmiertelności i całej tej sprawie. — Więc niech pan spróbuje zdobyć dowód — powiedzia- 159 ła, ale pokręcił głową przecząco. — Ja już od dawna nie pracuję z kamerą, a jeśli ma pani jakieś podejrzenia co do śmierci Branda, radzę się udać na policję, oni od tego są — powiedział, dając do zrozumienia, że nie kiwnie palcem. Stary matoł, stary głupi matoł — powtarzała opuszczając willę. Następnego dnia poleciała do Kolonii, do Ericha Reine-ra, potem odwiedziła Holdiego i Campbella. Spławiano ją wszędzie, dając do zrozumienia, że powinna się leczyć. Starała się opanować, nie krzyczała już i nie płakała, relacjonując na zimno zdarzenia, które doprowadziły do śmierci Erolla. Mur, przed którym stanęła, był nie do przebycia. Każdy z nich, uprzedzająco grzeczny, słuchał uważnie, kiwał głową i... usiłował się jej pozbyć jak najszybciej. ,,Więc pani sądzi, że można uniknąć starości?... Jest pani jeszcze młoda, nie ma się pani o co martwić" — to Holdi. „Bardzo szanowałem Erolla... Wypadki się zdarzają w tym zawodzie... Proszę przyjąć wyrazy współczucia" — to Rei-ner. „Radziłbym na policję, szczerze współczuję... Rozumiem, że potrzebuje pani pieniędzy, i jestem skłonny..." — to Campbell, któremu wykrzyknęła prosto w nos, że nie potrzebuje żadnych pieniędzy, i wybiegła z mieszkania, trzaskając drzwiami. Wracała do Zurychu płacząc z wściekłej bezradności. Całą noc przesiedziała skulona w pokoju na Pasażu Arm-stronga, gapiąc się bezmyślnie w swój komputerowy portret, na którym wiły się ciągi symboli, tworząc jej podobiznę — skośne oczy, mały nos z literką M u nasady... Przypomniał się jej ten ich pierwszy poranek, kiedy tłumaczyła Erollowi, skąd ma taki portret... Nad ranem podjęła decyzję: tak, pójdzie na policję! Niech się dzieje, co chce, pójdzie! Oficer dyżurny na Uto Quai podniósł na nią spokojne błękitne oczy, wyraz twarzy miał obojętny i grzecznie chłodny. Powiedział: słucham panią, i zrozumiała, że to na nic, że nie ma po co po raz setny opowiadać historii, w którą nikt nie uwierzy i tak. Wraz ze śmiercią Erolla sprawa przestała 160 istnieć. To, co miała do powiedzenia temu bladookiemu glinie, nie miało żadnego znaczenia. Ważne były tylko dokumenty, tylko one mogły mieć znaczenie, nic więcej... Na pogrzebie było kilku kolegów z van Proofem jako prezesem stowarzyszenia na czele. Urnę z prochami wsunięto z głuchym zgrzytem w cementową ścianę i to wszystko. Nikt już nie dowie się nigdy, kim naprawdę był lvo-.Yor.ga, człowiek, który miał być zawsze młody, pierwszy człowiek bez perspektywy starości, a może i śmierci... Eroll pozostanie już na zawsze tym, który zginął uciekając przed policją, podejrzany, oskarżony, winny. Nie płakała. Nie uroniła do tej pory ani jednej łzy. — Pani źle się czuje, podwiozę panią — van Proof nachylał się ku niej z troską. Podziękowała sucho, odwróciła się na pięcie i odeszła sztywnym krokiem. Szła coraz szybciej, prawie biegła'i po kilku minutach znalazła się na tyłach cmentarza, przy długim czerwonym murze, zatopionym w pierwszej nieśmiałej zieleni starych ogromnych drzew. Zatrzymała się, nabrała w płuca powietrza i krzyknęła głośno, jak najgłośniej, dopóki jej starczyło tchu, chcąc się uwolnić od tego piekącego ciężaru gdzieś we wnętrzu, który nie pozwalał oddychać swobodnie, dławił, dusił i powodował, że każda twarz wydawała się złą, wykrzywioną maską. Ale jej oczy pozostały suche. Młody mężczyzna w srebrzystym, lśniącym jak skóra węża podkoszulku opiętym na potężnym torsie wstał od stolika nie opodal Mariko. Przepchnął się do toalety na zapleczu baru. Wszedł, zamknął za sobą drzwi i dotknął terminala na przegubie dłoni. — Kapitanie, mam ją — powiedział cicho, ale wyraźnie. — Jestem w barze Trans, niedaleko cmentarza, ona jest już nieźle pijana, wciąż zamawia. Ma dwóch opiekunów, ale nie chciało im się nawet tyłków ruszyć, siedzą w wozie przed barem, mogę ich wyrolować spacerkiem. 7 — Koniec... Mariko wcisnęła żeton w szczelinę automatu, żądając następnej porcji Cenesse Winę. Tym razem jednak różowy, plastykowy prostokąt z cichym trzaskiem wyskoczył i spadł na podłogę. Jej konto było puste. Warkot tam-tamów nie milkł ani na chwilę. Mariko o mało się nie przewróciła, próbując podnieść różową płytkę. Musiała przytrzymać się blatu, w głowie jej się kręciło, a nogi niebezpiecznie uginały. Była zalana, ale nikt, zdawało się, nie zwraca na nią uwagi. Znalazł się jednak ktoś, kto zechciał jej pomóc. Młodzieniec w srebrzystym podkoszulku nagle znalazł się przy niej, podniósł żeton. Podziękowała i znów zachwiała się niebezpiecznie. Mężczyzna podtrzymał ją, podając swoje silne, opalone ramię. — Pani nie najlepiej się czuje, pomogę pani, tędy — wskazał drogę i uchwyciwszy ją mocno poprowadził, kierując się w stronę zaplecza. Przeszli ciemny korytarzyk, mijając toalety, i wyszli na niewielką uliczkę. — Dokąd pan mnie prowadzi, to nie mój samochód — zdziwiła się. — Pani jest zbyt pijana, żeby jechać swoim, podwiozę panią — powiedział zdecydowanym tonem i prawie wepchnął Mariko do zaparkowanego na rogu małego stalowego hiroshigo. XXX Kapitan Schwartzkopf zrzucił sweter, było mu zbyt ciepło, w końcu to wiosna w pełni. Podszedł do klimatyzatora i po-stukał w niego parę razy. Krytycznym spojrzeniem potoczył po mieszkaniu, mogliby tu postawić kilka doniczek z kwiatami — przyszło mu na myśl, kiedy popatrzył na szarobury, nijaki dywanik na podłodze i fotele pokryte tefronem w podobnie nieokreślonym kolorku. Organizacja miała kilka takich zakonspirowanych mieszkań na terenie Zurychu i wszystkie wyglądały podobnie nieciekawie. Otworzył barek. No, oczywiście, ani kropli alkoholu, jakiś sok, trudno, niech 162 będzie soczek. Otworzył pomarańczowy pojemnik, wypił i lekko się skrzywił. Sok wydał mu się zbyt kwaśny. Nic jednak nie było w stanie pozbawić go w tej chwili dobrego humoru. Znalazł tę kobietę, to było najważniejsze, jakże mógł ją w ogóle przegapić! Ta banda „federastów" też na szczęście popełnia błędy. Swoją drogą w Organizacji na górze mają głowy nie od parady. Idąc na rozmowę z Pułkownikiem nie czuł się najlepiej. Nie miał nic ciekawego do powiedzenia, u Kusevitzkiego ten cholerny reporterek wszedł mu w paradę. Psuł mu zresztą robotę od samego początku, ale nie ma tego złego... Fakt, że Ambler też tam był, wskazywał, iż rzeczywiście chodzi o coś poważnego, ta koperta... Niestety, na tym się skończyło, żadnych konkretów, dorwali Branda i w tym momencie wszystkie tropy się urwały. Jakieś nowatorskie genetyczne leczenie choroby krwi — wzruszył ramionami — diabli wiedzą, dlaczego akurat na tym tak bardzo im zależy. Pułkownik rzucił mu przenikliwe spojrzenie i skrzywił się, jakby właśnie napił się przedatowanego soku. — Niech pan nie będzie durniem, nie robiliby takich hocków-klocków, gdyby chodziło o jakieś idiotyczne choroby krwi, zna pan tę dziewczynę? — zapytał, podając mu stereoskopową podobiznę. Skośne, ciemne oczy, drobna figurka, lśniące, czarne włosy, słowem „madę in Japan"... Ależ tak, przypomniał sobie, pracuje, zdaje się, u Hartza... — Zgadza się, Mariko Senkiro, dwadzieścia siedem lat, pracowała do niedawna na Oddziale Zapłodnień i była dziewczyną Erolla Branda — wpadł mu w słowo Pułkownik. — Była z nim cały czas, ukrywali się w Normandii, a teraz niech pan sobie obejrzy jedną scenkę. Pułkownik dotknął włącznika, na ekranie pojawił się zatrzymany nieruchomy obraz; czarnowłosa kobieta, bez wątpienia ta Mariko Senkiro, siedziała naprzeciw potężnego, brodatego mężczyzny o zniszczonej twarzy. — To van Proof — wyjaśnił Pułkownik — pierwsza kamera Europy, a teraz niech pan słucha, puszczę panu kilka fragmentów tej roz- 163 mowy. — Postacie na ekranie ożyły, kobieta zaczęła mówić. Kiedy skończyła, Pułkownik wyłączył aparat. Schwartzkopf opanował się, by nie zagwizdać, nigdy by sobie nie pozwolił na coś podobnego przy Pułkowniku. To była bomba, czegoś takiego się nie spodziewał, niesamowite... — Pułkowniku, czy to znaczy, że ten Yorga jest... nieśmiertelny? Unster-lich? Ale czy można jej wierzyć? — Pułkownik wzruszył ramionami. — Przecież to ona widziała zawartość tej koperty, a nie pan — powiedział z lekkim przytykiem. Schwartzkop-fowi zrobiło się niemiło* pułkownik potrafił być złośliwy. — Nieśmiertelność, któż by wpadł na coś takiego! Wieczna młodość... Ci jajogłowi mają rozmach, nie ma co. A co na to van Proof? — Nic, potraktował ją jak wariatkę i odesłał do lekarza. U innych też nic nie wskórała. Nikt nie chciał jej wierzyć. Poza słowami ona nie dysponuje niczym, tylko dlatego jeszcze żyje, uznali, że nie może nikomu zaszkodzić. — Więc nam też na nic się nie przyda, Pułkowniku. — l tu się pan myli — Pułkownik uderzył lekko dłonią o biurko, jak gracz, który, widząc fałszywy ruch, woła: karta, stół! — Nie docenia pan kobiet, kapitanie, siły ich uczucia.. W tym miejscu Schwartzkopf był skłonny zgodzić się z Pułkownikiem. Z pewnością nigdy nie pretendował do miana znawcy kobiet, a już co do siły uczucia... Żona odeszła od niego rok temu, zabierając dwoje dzieci. Być może poświęcał jej zbyt mało czasu, pochłonięty sprawami zawodowymi. No i sprawami Organizacji, do której przystąpił rok przed rozwodem, oczywiście w tajemnicy przed Cyntią. Ciągotki separatystyczne miał jeszcze z czasów młodzieńczych. Jego rodzina, zbadał to dokładnie, pochodziła z Hamburga, a Hamburg to kiedyś były Niemcy. Niemcy, a nie żadna tam Europa, i nie chciał być Europejczykiem, chciał być Niemcem, obywatelem państwa, które kiedyś, kiedyś... Więc gdy Pułkownik w ostrożnie dobieranych słowach poinformował go o istnieniu Organizacji o zasięgu kontynentalnym, ściśle zakonspirowanej i grupującej organizacje separatystyczne 164 wszystkich nacji pod hasłem powrotu do granic, przystał bez wahań. A siła uczuć kobiet...? Być może Pułkownik wie lepiej. Spojrzał na zegarek. Już powinni tu być, zaniepokoił się. Wstał, odstawił sok i podszedł do okna. Czyżby coś ich zatrzymało? — Mogę się domyślać, dlaczego ci w Genewie postąpili właśnie tak, a nie inaczej — mówił Pułkownik — i być może, gdybyśmy byli na ich miejscu, postąpilibyśmy tak samo, ale sęk w tym, kapitanie, że nie jesteśmy. Krótko mówiąc, przedstawiłem projekt i został zaakceptowany. Narody Europy muszą się dowiedzieć, że rząd federacyjny ma niejedno na sumieniu i nie waha się posunąć aż do zbrodni, zatajając najwspanialsze osiągnięcia naszej nauki, to dla nas jedyna okazja i musimy zrobić wszystko, żeby ją wykorzystać. Są! Niebieski hiroshigo zajechał przed dom. Tak... Fala oburzenia przetoczy się przez kontynent; nieładnie panowie „federaści", hasslich, hasslich! W praworządnym niemieckim państwie przyszłości nigdy by do czegoś podobnego nie doszło, żaden histeryczny. Włoch czy inny brudny południowiec nie mógłby ukraść nam naszych własnych odkryć naukowych! Schwartzkopf obserwował z góry wysiadających. Pierwszy ukazał się mężczyzna w srebrzystym podkoszulku, a zaraz za nim drobna kobieca figurka. Odetchnął, odprowadzając ich wzrokiem do bramy. ,,W tej kobiecie jest wielka siła, kapitanie — brzmiał mu jeszcze w uszach głos Pułkownika — ona nienawidź i". Do drzwi zapukano w umówiony sposób i mężczyzna w podkoszulku wprowadził do pokoju Mariko. Wyglądało na to, że już nieco wytrzeźwiała, chociaż język plątał się jej jeszcze, kiedy wybuchnęła na widok Schwartzkopfa: — Mogłam się domyśleć, że to pan, Schwartzkopf! Jeżeli ktoś 165 w Eu... Eu... ropie wyjątkowo cynicznie depcze prawo, to na pewno policjant! — szarpnęła się, usiłując wyrwać ramię z uchwytu młodzieńca, który ją wprowadził. — Niech pan powie temu gorylowi, żeby mnie puścił! — Schwartzkopf dał znak i młody człowiek wyszedł, zamykając drzwi. — Co chcecie ze mną zrobić? Czy będę miała wypadek na super-szybkiej, jak Eroll, czy może utopię się w jeziorze Zuryskim, a może ma pan jakieś inne pomysły, panie obrońco prawa i porządku? Zachwiała się i musiała przytrzymać fotela, który jej podsunął Schwartzkopf. — Owszem — starał się mówić dobitnie i spokojnie. — Niech pani usiądzie i przestanie krzyczeć, to mój pierwszy pomysł. Porozmawiamy, zaproponuję pani kawę, spodziewam się, że po tej ilości alkoholu z pewnością boli panią głowa... Stał przy oknie T czekał. Wreszcie Mariko usiadła na podsuniętym fotelu. Głowa bolała ją rzeczywiście. „Do diabła, wygląda, jakby za chwilę miała się rozpłakać" — pomyślał Schwartzkopf z przestrachem. Kiedy płakała jego żona Cyn-tia, a zdarzyło się to parę razy, po prostu wychodził z pokoju; tu nie bardzo wiedziałby, co zrobić. Z ulgą powitał wejście człowieka, którego nazwała gorylem. Niósł gorącą kawę, jej zapach rozszedł się po pokoju. — Proszę się napić i wziąć ten proszek — Schwartzkopf wyciągnął szybko z kieszeni białe opakowanie i wyłuskał tabletkę. Spojrzała na niego podejrzliwie. — Niech pani nie będzie śmieszna, proszę, sam z tego korzystam, to nie trucizna — zdenerwował się. Po chwili wahania zrobiła, jak radził. — Czego ode mnie chcecie? — zapytała. Ból głowy rzeczywiście ustawał, a świat, nieco chwiejny do tej pory, wracał na swoje miejsce. — Przede wszystkim — powiedział Schwartzkopf, siadając naprzeciwko na drugim fotelu — chciałem panią prze- 166 prosić za sposób, w jaki tu panią ściągnąłem, ale to było konieczne. Jest pani śledzona, a mnie zależało, żeby pozbyć się pani opiekunów. — Jeżeli ktokolwiek mnie śledzi, to muszą być wasi ludzie, gryziecie się we własny ogon — warknęła Mariko. — O ile dobrze zrozumiałem, uważa pani, że wypadek Branda był sfingowany przez policję — kontynuował nie-zrażony. — Oczywiście! — zawołała — przecież robiliście wszystko, żeby go zniszczyć, to pan osobiście kompromitował go na swojej konferencji, a Eroll nawet nie mógł odpowiedzieć! Kiedy zdobyliśmy dowody, z których wynikało, że miał rację, po prostu zabiliście go... — Domyślam się, że ma pani prawo, ze swojego punktu widzenia, wyciągać takie wnioski, ale myli się pani — powiedział Schwartzkopf, wpadając jej w słowo. Drażniła go swoim zachowaniem, głosem, swoimi skośnymi oczami. Czy kiedykolwiek dojdzie z nią do ładu? — Rzeczywiście — przyznał — zdementowałem informacje Branda, ponieważ byłem odpowiedzialny za śledztwo, które prowadziłem, a jego wystąpienie bardziej mi wtedy przeszkadzało, niż pomagało. Nie wszystko, proszę pani, można mówić i nie zawsze prawda triumfuje, do tego trzeba dowodów. — Dowodów?! Przecież cały czas je macie u siebie! O czym pan chce mnie przekonać? Oskarżyliście Erolla o zabójstwo, ścigając go listem gończym, i jakie mieliście dowody? Przecież w Amsterdamie to wy chcieliście przejąć dokumenty Rubena, chce mi pan wmówić, że to po to, by sprawiedliwości stało się zadość? Ochraniacie tych, którzy nie chcą dopuścić do kontynuowania badań Rubena, być może nie znam wszystkich argumentów tych ludzi, ale niech mi pan nie mówi o sprawiedliwości, nigdy się z tym nie pogodzę, nigdy, rozumie pan? Zbrodnia pozostanie zbrodnią i ma pan w niej swój udział. To wszystko, co mam panu do powiedzenia. 167 Patrzył na jej drobne dłonie, zaciśnięte w pięści. Drżały. Ona rzeczywiście jest kłębkiem nienawiści — pomyślał i poczuł się pewniej- — Rozumiem pani rozgoryczenie i ból — rzekł po chwili. — Wiem, że była pani uczuciowo związana z Brandem i proszę mi wierzyć, głęboko współczuję. Nie usprawiedliwiam się. Pragnę przekonać panią, że nie stoimy po przeciwnych stronach barykady, że nasze cele są wspólne. Ta rozmowa jest nieoficjalna, nikt jej nie notuje, w tym mieszkaniu nie ma mowy o podsłuchu. Rozmawiamy tylko pani i ja. Schwartzkopf wstał i przeszedł się po pokoju, jakby zbierając siły przed główną częścią wystąpienia. — Policja, proszę pani — powiedział — nie jest instytucją samą dla siebie, w teorii służy interesom społecznym, czuwa nad przestrzeganiem demokratycznych praw, ale w praktyce interpretuje te prawa tak, jak rozumieją je ci, którym podlega jako instytucja państwowa. Myślę, że wyrażam się jasno? — zatrzymał się i pochylił nad nią. — Nie jest pani chyba aż tak naiwna, by sądzić, że wszyscy pracownicy tej instytucji zawsze się z tą „doraźną" interpretacją zgadzają, rozumiemy się? Skośne oczy popatrzyły na niego uważnie, była już w miarę trzeźwa. Nabierał pewności, że się uda... — Chce pan powiedzieć, że właśnie pan jest takim wyjątkiem? — odparła Mariko. — Inaczej nie rozmawiałbym z panią. Śledztwo w sprawie śmierci profesora Rubena jest już w zasadzie zamknięte, zginął na skutek zamachu terrorystycznego. — Powiedzmy, że rozumiem. — To dobrze — Schwartzkopf, krzywiąc się, dopił sok i założywszy ręce za plecy począł spacerować przed Mariko. — Możemy zatem przejść do bardziej konkretnych spraw, interesujących nas oboje. Eroll Brand zginął, ponieważ próbował opublikować dokumenty zaświadczające o odkryciu profesora Rubena. A sam Ruben, możemy mieć 168 teraz tę pewność, zginął z powodu swojego eksperymentu, i nie tylko on, lista ofiar może być długa. Pani zdaniem, ludzie, którzy znają raport Rubena i milczą, są współodpowiedzialni za te zbrodnie, a najprawdopodobniej popełniono je na ich polecenie, czy tak? — Dokładnie tak, kapitanie. Bez względu na to, kim są, nikt nie dał im prawa dysponowania cudzym życiem i powinni stanąć przed sądem, a pan powołany jest do ich ścigania, w przeciwnym razie, wiedząc d wszystkim, staje się pan sam współodpowiedzialny za to, co się stało... — Tylko żeby kogoś postawić przed sądem, trzeba dysponować dowodami jego winy — Schwartzkopf zatrzymał się przed nią i rozłożył szeroko ręce. Wysoki i niezgrabny wyglądał jak uschnięta brzoza. — Ludzie, o których mówimy, są dostatecznie silni, by nie dopuścić do tego, i jeśli domyślam się niektórych nazwisk, nie mogę wystąprć nawet o przesłuchanie... — Na przykład szefa Departamentu Zdrowia, Zechaca — wtrąciła zimno Mariko. — Na przykład — zgodził się — i właśnie dlatego postanowiłem porozmawiać z panią i prosić panią o pomoc. — Nie rozumiem, pan chyba żartuje. Jeżeli pan, oficer policji, jest, jak z tego wynika, bezradny, cóż ja?... Przez chwilę zastanawiał się, czy już nadszedł ten najwłaściwszy moment na decydującą zagrywkę. — To, co chcemy pani zaproponować — zaczął ostrożnie — jest ryzykowne, nawet bardzo ryzykowne i oczywiście może się pani nie zgodzić... Milczała, wpatrując się pytająco. — Przyjaciel pani powiedział do mnie kiedyś: obaj szukamy informacji, tylko pan po to, żeby kogoś wsadzić, ja, żeby ją podać do wiadomości publicznej... Otóż jedyne1, co można zrobić teraz w tej całej sprawie, to właśnie postąpić tak, jak postąpiłby Eroll Brand. Wzruszyła ramionami, dając wyraz zniecierpliwieniu. — Owszem, próbowałam, ale wzięli mnie za wariatkę, 169 nawet van Proof... To, co się stało z Yorgą, przekracza możliwości wyobraźni wielu ludzi. Schwartzkopf skinął ostrzyżoną na jeżyka jajowatą głową. — Wiem o wszystkich pani usiłowaniach, ale nawet gdyby udało się pani nakłonić któregokolwiek z tych ludzi do zrobienia programu, nie dopuszczono by do przedstawienia go w telewizji. — Jak to, przecież Sieć Niezależna jest właśnie... Uśmiechnął się. — Może pani mi wierzyć, że Sieć Niezależna niezależna jest tylko z nazwy i nigdy inaczej nie było... Wniosek jest tylko jeden: potrzebny jest ktoś, w czyje słowa nie można wątpić, ktoś dobrze zorientowany w sytuacji, kto jednocześnie mógłby zmusić stacje tv do nadania takiego programu, a sama jego osoba gwarantowałaby prawdziwość informacji... — Na przykład kto? — zapytała Mariko, nie bardzo pojmując, o co chodzi. — Na przykład Jeremi C. Zechac — odparł Schwartzkopf. — Pan chyba oszalał! — wykrzyknęła Mariko — Ten człowiek miałby publicznie oskarżyć się przed kamerami? Jak można by go do tego zmusić? Jeżeli zna pan taki sposób, proszę powiedzieć, zrobię to natychmiast! Schwartzkopf uśmiechnął się i w duchu złożył sobie gratulacje. — Od dwudziestu lat pracuję w policji — powiedział — i znam tylko jeden sposób, żeby zmusić człowieka do powiedzenia tego, czego akurat zupełnie powiedzieć nie chce. — Pan sądzi, że mogłabym go do tego zmusić? — zapytała z niedowierzaniem. — Dlaczegóżby nie? Oczywiście z niewielką pomocą, nie sama. — Obserwował ją z ukosa i był już prawie pewien: zgodzi się... 170 XXXI Niewielka wiśniowa ciężarówka, ozdobiona lekko fosforyzującym żółtym napisem SEMIBANK SALZBURG, biegnącym wzdłuż obu burt, sunęła ze świstem opon szosą schodzącą łagodnie w dół, pozostawiając za sobą skrzące się w pierwszych promieniach słońca alpejskie szczyty. Mariko obserwowała długi cień samochodu skaczący daleko poza barierką trasy po nierównościach terenu. Nie wiedziała, jak daleko jeszcze do Mediolanu, ale nie chciała pytać siedzącego obok przy kierownicy Sydneya, nie chciała okazywać niepokoju, nie lubili tego. Obowiązywało raczej nonszalanckie podejście do wszelkiego niebezpieczeństwa. Sydney z rękami na kierownicy, wpatrzony przed siebie w perspektywę drogi, mruczał jakąś melodię nie do rozpoznania, swoim zwyczajem wydymając policzki. Ubrany był w kombinezon tego samego koloru co ciężarówka i z tym samym napisem na plecach. Oprócz nich z tyłu na skrzyni jechali jeszcze dwaj w takich kombinezonach: Flamenco — szczupły, niewysoki, nerwowy, z wieczną śliną w kącikach ust, i potężny jak góra, milczący jasnowłosy Gunar. Te pięć dni, które spędziła u nich w Nicei, nie należały do najłatwiejszych. Na Lazurowym Wybrzeżu była po raz pierwszy i rzeczywistość przeszła jej wyobrażenie. Martwa cisza, szereg na poły zrujnowanych już willi, ogrody i tereny sportowe zarośnięte chwastami, które niby dżungla pokrywały z wolna wszystko, i jeszcze ten smród, ten zapach nie do zniesienia, przed którym nie można było uciec. Wszyscy wiedzieli od dawna, że nie ma po co jeździć na Cóte d'Azur od czasu katastrofy w Zatoce Lwiej, kiedy to liberyjski tankowiec zderzył się z greckim drobnicowcem w okolicach •Marsylii. Była wtedy dzieckiem, ale pamiętała to wydarzenie, które wszystkimi wstrząsnęło. W ciągu paru dni, w środku sezonu, pensjonaty i prywatne rezydencje opuściło dziewięćdziesiąt procent gości, wybrzeże opustoszało. Grecki statek wiózł jakieś chemiczne świństwo, jego nazwa dawno 171 wyleciała Mariko z pamięci, w każdym razie ów specyfik, łącząc się z ropą naftową wylaną ze zbiornikowca na powierzchni morza, zapoczątkował proces chemiczny. Jego produktem były związki lotne, same w sobie nieszkodliwe, ale o tym właśnie, wstrętnym, wprost nie do zniesienia zapachu. Wszelkie próby jego zneutralizowania spełzły na niczym, najwytrwalsi pakowali manatki i opuszczali wybrzeże. Ceny gruntów i nieruchomości spadały z roku na rok i nic nie mogło już zahamować upadku Riviery. Domki, wille i pałace zmieniły właścicieli, mogła to teraz zobaczyć na własne oczy. Ich nowym właścicielom, szczurom, wężom, kotom i robakom wstrętny zapach nie przeszkadzał nic a nic, wydawał się je jeszcze przyciągać. Tereny te, o czym wkrótce zaczęło być głośno, przyciągały także niektórych ludzi. W opuszczonych zrujnowanych domostwach łatwo było się skryć, przeczekać niebezpieczny czas, ukryć łup i jeżeli mówiło się o kimś, że „wyjechał na Rivierę", znaczyło to, że się po prostu ukrywa. Kiedy Schwartzkopf użył tego określenia, sądziła, że ma na myśli przenośne znaczenie, była zaskoczona. Do Nicei? Wyjaśnił, do kogo. Zaczęła rozumieć, że cała ta gra toczy się gdzieś wysoko nad jej głową, że nie chodzi tu ani o Bra-nda, ani o odkrycie Rubena czy o sprawiedliwość. — Dlaczego właściwie zależy panu tak bardzo, żebym wyraziła zgodę na wasz plan? Dlaczego właśnie panu? — zapytała. — Spodziewałem się tego pytania — powiedział i złożył swoje szczupłe dłonie tak, że stykały się opuszkami palców. — Powiedzmy, że reprezentuję grupę ludzi, którym nie podoba się nie tylko sposób, w jaki postąpiono z pani przyjacielem czy odkryciem profesora Rubena, ale w ogóle to, co zrobiono z Europą w ciągu kilkunastu ostatnich lat, ta odpowiedź musi pani wystarczyć. Czy zmienia ona w jakiś sposób pani decyzję? Nie zmieniła decyzji. To było oczywiste, że działając przeciwko jednym, stawała się mimowolnym sojusznikiem 172 drugich, których przekonań nigdy nie podzielała, zawsze widząc siebie po przeciwnej stronie, ale czy to znaczyło, że ma milczeć? Czy miało to oznaczać, że ci, którym do tej pory przyznawała rację, mogą sobie pozwolić na wszystko? Aż do zbrodni? Jeżeli tak, ich racja nie jest żadną racją, jest po prostu próbą usprawiedliwienia. — Jestem gotowa — powiedziała i to była prawda. W białej willi, mocno już zrujnowanej, jak wszystkie w okolicy, przywitał ją Sydney. Uniósł się z materaca, przykrytego nie pierwszej czystości narzutą, i powiedział: — Nielichy smrodek, prawda, madame? Rzeczywiście, było jej niedobrze. Przez te pięć dni walczyła z mdłościami właściwie cały czas, Pierwszej nocy na piętro, gdzie spała, próbował się dostać Flamenco, ale Sydney przywołał go do porządku i podobna sytuacja nie powtórzyła się więcej. Nauka strzelania, którą rozpoczęła z Sydneyem następnego dnia w ogrodzie za domem, nie szła najlepiej. Po dwóch dniach Sydney machnął ręką i zaproponował, żeby dać sobie spokój. — l tak niewiele z tego będzie — powiedział. Usiedli na walącym się murku z białych kamieni. — Tak to jest — zauważył z filozoficzną zadumą — jedni uczą się tego szybko, inni nigdy... — Ty się nauczyłeś szybko — powiedziała i natychmiast tego pożałowała. Spojrzał na nią ostro i odniosła wrażenie, że przez chwilę miał ochotę ją uderzyć, ale powstrzymał się. — Tobie się pewnie wydaje, że tacy jak ja z brzucha matki wychodzą z pistoletem w jednej ręce i granatem w drugiej, co? — mruknął, spluwając przed siebie w trawę. — Zresztą, może i tak... — Odwrócił się i spojrzał na nią. — Wiesz, jak kiedyś wyglądała Szwajcaria? — zapytał nagle. Czekała na dalszy ciąg. — Nie była duża, ale wystarczająco rozległa i cicha, były kantony, w których nie było nawet trzydziestu mieszkańców na kilometr — rozmarzył się. — Ci ludzie się nie dusili, oni żyli, rozumiesz? Nikt im dzieci nie liczył, wiedzieli, gdzie mieszkają, kim są i kto jest 173 ich sąsiadem. W tym smrodliwym tyglu, w którym teraz żyjemy, nikt nie jest pewien nawet tych paru rzeczy, bo co to ma za znaczenie, gdzie rodził się mój ojciec i gdzie trzymał swoje plemniki, w Hadze czy w Atenach, skoro moją prawdziwą mamusią była filia semibanku przy alei Zjednoczenia w Lizbonie, gdzie zygotkę o imieniu Sydney, bo to moje prawdziwe imię, wszczepiono pewnej kobiecie, którą później miałem nazywać matką — mówił z pasją i nadzwyczaj płynnie, nie sądziła, że tak potrafi. Znowu splunął pod nogi, wyciągnął z pistoletu magazynek i schował do kieszeni kurtki. Odstawiona broń zgrzytnęła o kamień. Sydney oparł się wygodnie o pień drzewa, siadając na murku. — Pieprzony smrodliwy tygiel — powiedział ponuro. — Kiedy czasem wyobrażam sobie Ziemię, widzę ogromną kulę oblepioną białą, tłustą, pulsującą masą, homogenizowanym twarogiem, i rzygać mi się chce. Wszyscy się pogubili, wszyscy, łącznie z tymi w Genewie, zgubili poczucie jakiegokolwiek sensownego kierunku w tej homogenizowanej brei... Wiem, co myślisz: „ja nie jestem taka jak oni, ja chcę tylko sprawiedliwości, polityka mnie nie obchodzi", myślisz tak, chociaż czujesz to samo, co ja. Pierwszy raz miałem w rękach zapalnik, kiedy wysadzałem pomnik Europy w Monachium. Nie miało być żadnych trupów, tymczasem były dwa, nie mogłem się już cofnąć. Nasze grupy rozbijano raz za razem, a myśmy poczynali sobie coraz ostrzej. Wreszcie trafiłem do Helvetii i okazało się, że jestem zwykłym zabójcą na usługach ludzi, którzy teraz przysłali tu ciebie. Ty im też będziesz przez chwilę przydatna, ale tylko przez chwilę. Z nimi nikomu nie jest po drodze, chcą władzy, jedynie władzy i ta twoja prawda też im się przyda, bądź pewna... — l z tego powodu miałabym milczeć? Przecież to absurd! W takim razie co ty tu jeszcze robisz, czego chcesz? — zawołała. Więcej mieli ze sobą wspólnego, niż chciała to przyznać. Wzruszył ramionami i zeskoczył z murku. — Ja już nie 174 mam wyboru... Chcę, żeby to wszystko po prostu wyleciało pewnego dnia w powietrze, i wciąż mam nadzieję, że tak się stanie — powiedział. Złapał automat za lufę i zarzuciwszy sobie na ramię odszedł w kierunku domu, nucąc coś pod nosem i śmiesznie wydymając policzki. Następnego dnia otrzymali dokładne instrukcje dotyczące semibanku w Mediolanie. Firmowa ciężarówka z Salzburga miała ich oczekiwać w umówionym miejscu za dwa dni. Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Wewnątrz znaleźli cztery firmowe kombinezony. Przebrali się i ruszyli dalej. Około wpół do ósmej byli na miejscu. — Dojeżdżamy — Sydney postukał w tylną ścianę szoferki. Jechali powoli w tłumie pojazdów. Jeszcze dwa zakręty i ujrzeli przed sobą kompleks nowych gmachów banku. Dzięki instrukcjom, które regularnie otrzymywał Sydney, plan i rozkład pomiesfzczeń znali na wylot. Ciężarówka wjechała w odpowiednią bramę i, wykręciwszy na małym dziedzińcu, podjechała tyłem pod rozsuwane szerokie drzwi z napisem STOP. Z małych drzwiczek w ścianie wyszedł mężczyzna w zielonkawym ubiorze laboranta i podszedł do nich powoli. — Co jest? — zapytał, wsadzając głowę do szoferki. — Co ma być? Z Salzburga ostatnia partia — powiedział Syd zniecierpliwionym tonem. — Dzisiaj? Człowieku, za dwie godziny mamy otwarcie, a ty mi teraz przywozisz towar?! Nie ma mowy. — Mam czekać do jutra? — zawołał Sydney. Mariko musiała przyznać, że jest świetnym aktorem. — Powiedzieli, że to ostatnia partia, więcej nic nie wiem — podał laborantowi kartę z magnetycznym zapisem. Tamten zaklął. — Przecież nie będziemy teraz rozładowywać, za dwie godziny będzie tu cały cyrk, bracie, przecięcie wstęgi, telewizja... Sodoma i Gomora... — Nie musicie rozładowywać, wjadę tylko pod rampę, 175 a rozładujemy, jak się to wszystko skończy, OK? — zaproponował Sydney. Laborant zaaprobował takie rozwiązanie i po chwili szerokie wrota rozsunęły się i ciężarówka wjechała do środka pomieszczenia, przypominającego garaż z niewielką rampą z tyłu. Stali na niej dwaj inni laboranci, wyrażając głośno swoje zaskoczenie z powodu niespodziewanego transportu depozytów. — Spokojnie — mruknął Sydney do Mariko — wiesz, co masz robić, to nie będzie takie trudne. Wrota, przez które przed chwilą wjechali, zatrzasnęły się. Sydney zapukał dwa razy w tylną ściankę. — Teraz — powiedział i wyskoczył na swoją stronę, trzymając w dłoniach automat, Mariko wyskoczyła w tym samym momencie na prawą stronę. Tylne drzwi ciężarówki otworzyły się i Flamenco razem z Gunarem znaleźfi się na rampie. Cztery krótkie lufy wymierzone zostały w brzuchy zaskoczonych laborantów. —: Do środka i ani słowa! — zakomenderował Sydney. XXXII Biały dwupiętrowy dom stojący na zachodnim zboczu Monte Generoso, wkomponowany z talentem w zbocze tysiąc-siedmiusetmetrowej góry, wyglądał nawet z bliskiej odległości skromnie. Wysoki mur odgradzał go od strony przechodzącego niedaleko turystycznego szlaku, zasłaniając przed niepożądanym spojrzeniem ciekawskich. Spadzisty dach wydawał się przedłużeniem stromego górskiego zbocza. Obok w cieniu na niewielkim lądowisku stał helikopter w barwach Federacji. Z drugiej strony domu, na piętrze, przy dużym, otwartym na oścież oknie, na wygodnym, dopasowanym do ciała szezlongu spoczywał David Mercuri, poddając swoją twarz i głowę, ozdobioną falami czarnych włosów, przetykanych srebrną nicią, delikatnym, miękkim dotknięciom dłoni Karla. 176 Ta strona góry pogrążona była jeszcze w nocnym chłodzie. Krystaliczne powietrze sprawiało, że widoczność była doskonała, daleka panorama gór rozciągała się przed oczami siedzącego, oświetlona pierwszymi promieniami słońca niczym ogromnym teatralnym reflektorem. Ile razy gdzieś tam, za zwałami spiętrzonych skał, słoneczny promień zawadził o ciemne i gładkie lustro jeziora Lugano, jasne błyski kłuły źrenice Mercuriego. Karło uwijał się skwapliwie. — Jak się bawiłeś, Karło, na pogrzebie staruszka generała? — zapytał siedzący, przechylając głowę pod łagodnym, ale zdecydowanym naciskiem dłoni układających jakieś niewidoczne kosmyki nad lewym uchem. — Wybornie, Master, choć muszę przyznać, że nie widziałem zbyt wielu zapłakanych oczu — odparł Karło, nie przerywając pracy. — No, no — Mercuri zaśmiał się — chyba nie spodziewałeś się,' mój drogi, że ludzie będą płakać jak bobry po szefie resortu bezpieczeństwa. Pracuję w tym fachu — mam na myśli władzę — wystarczająco długo, żeby stwierdzić z pełną odpowiedzialnością, że nawet na tak demokratycznym kontynencie jak nasz, pogrzeb człowieka na tym stanowisku jest zawsze, jeśli można się tak wyrazić, pogrzebem najweselszym... — Mercuri wyciągnął nagle rękę przed siebie, wskazując górskie szczyty — Jak nazywa się ten szczyt, tam, na prawo od masywu Monte Rosa, widzisz? — To Matterhorn, proszę pana — odparł Karło, spoglądając w ślad za wyciągniętą ręką. — Wygląda jak dzwonnica jakiegoś niesłychanego kościoła... — Toaleta skończona. Chciałem przypomnieć, master, że pan Ritter czeka, a o wpół do jedenastej powinien być pan w Mediolanie... — Tak, tak — Mercuri wstał z fotela i machnął niecierpliwie ręką — oczywiście, pamiętam, poproś Rittera. Chwilę po wyjściu Karla wszedł do pokoju krępy mężczy- 177 zna o rumianej cerze, poruszający się z szybkością i wdziękiem właściwym wszystkim kołowatym. — Spieszysz się na ten cyrk w Mediolanie — zauważył Ritter. — Nie zajmę ci wiele czasu, trzy sprawy... — Mów. — Mamy już całą górę tej ich Organizacji, piętnaście nazwisk, kilku wyższych i niższych oficerów policji, jeden pułkownik Rezerwy Militarnej, i tacy tam... — Ilu jest N? — zapytał Mercuri, — Dwóch — padła natychmiastowa odpowiedź. Moja szkoła — pomyślał Mercuri. — No cóż — powiedział. — Zgarnij ich choćby zaraz, z tymi dwoma można będzie może porozmawiać, w każdym razie pomyśl, jak wykorzystać to propagandowo. Co dalej? — Zgodnie z planem akcji Beta założono ładunki w banku w Bazylei. — Świetnie, który to już bank? — ożywił się Mercuri. — Dokładnie połowa banków ma już założone ładunki. — Doskonale, tylko strasznie powoli — powiedział Mercuri — wiem, wiem — powstrzymał Rittera, który już otwierał usta — to nie jest takie proste, wiem i nie mam pretensji, robisz co możesz, ufam. To bardzo ważne, musimy mieć możliwość zadania tego ciosu w każdej chwili, zapewni nam przewagę. Cios w jądra paraliżuje każdego mężczyznę, cios w banki seminacyjne paraliżuje całą strukturę. To cios w jądra Europy, w najbardziej wrażliwe miejsce, pamiętaj o tym. Tylko jeden warunek musi być spełniony, wszystkie banki muszą zostać zniszczone jednocześnie, wszystkie — powtórzył — oprócz naszych, rzecz jasna, dlatego wciąż będę nalegał: szybciej... Ta trzecia sprawa? Ritter jakby lekko się zmieszał. — Dziewczyna Branda... — zawahał się. — Co prawda mieliśmy i tak ją zostawić, ale... fakt faktem, to ona zostawiła nas — wyznał. Mercuri wybuchnął śmiechem, patrząc na wyraz twarzy 178 Rittera i widząc, jak wiele wysiłku kosztuje go wyznanie takiego grzechu. — Przecież sam twierdziłeś, że ona nie jest groźna. — Nie jest — potwierdził Ritter — ale jednak straciliśmy ją z oczu. — Rozumiem, że to plama na honorze, ale nie przejmuj się, ten grzech masz odpuszczony, i tak jesteś lepszy na tym stołku ode mnie... — Mercuri podszedł do okna i przez chwilę podziwiał panoramę. — Wolisz góry czy morze? — spytał nagle. Ritter podszedł i stanął obok niego przy oknie. — Mówiąc szczerze, po jakimś czasie czuję się zmęczony i tym, i tym — powiedział. — A dla mnie morze znaczyło dawniej przestrzeń, a teraz to dla mnie czas, Johan. Czas jest jak morze, zalewa wszystko i nie ma żadnego kierunku, a góry? Góry to właśnie przestrzeń, to złudzenia i komplikacje — skrzywił się — to indywidualności. Ty pamiętasz, Johan, tamte lata? Te pierwsze dwadzieścia, trzydzieści? Ritter powoli pokręcił głową, nie pamiętał. Wiedział o pewnych wydarzeniach, ale ich nie pamiętał, nie pamiętał nawet, co czuł, kiedy Zamini i Zechac, który nazywał się wtedy... Briger, tak, chyba Briger, przedstawili mu swoje możliwości i cały plan, cóż mógł czuć? Zachwyt? Uniesienie? Być może nie pamiętał, lata zamieniały się w miesiące, miesiące w tygodnie, ogarniało go rzeczywiście jakieś bezwymiarowe morze czasu... — Właśnie, Johan, właśnie tak... — powiedział Mercuri. — Gładko i coraz dalej. Czy ty wiesz, jaką wysokość miałaby Czomolungma na modelu Ziemi o średnicy trzech metrów? — zapytał. — Osiem milimetrów, Johan — uniósł dłoń, rozwierając kciuk i palec wskazujący na szerokość centymetra. — Osiem — powtórzył. — My jeszcze wciąż nie wiemy, co to znaczy właściwa skala, ale poznamy ją, na pewno poznamy... Co tam, Karło? — odwrócił się do wchodzącego. 179 — Helikopter czeka, ma pan być w Mediolanie za pół godziny — przypomniał Karło. Mercuri podprowadził Rittera do drzwi, uścisnęli sobie dłonie. — Pozdrów ode mnie Jeremiego, wieki go nie widziałem — powiedział Ritter — pewnie zdążył już kilka razy zmienić perukę. Mercuri zaśmiał się. — O tak, szanowny szef Departamentu bardzo się już, jak to mówią, posunął. To jego imię zawsze mi się podobało, nie mam pojęcia skąd je wytrzasnął... — Ale musisz przyznać, że brzmi fantastycznie: Jeremi C. Zechac, zawsze mnie zachwyca, możesz mu to powtórzyć. To mówiąc Ritter opuścił pokój. Mercuri został sam. — Powiedz, że już schodzę — powiedział do Karla i nagle zapytał: — Karło, czy ty czasem czujesz się jak królik? Jak doświadczalny, laboratoryjny królik? — Koniec końców wszyscy staliśmy się takimi królikami, proszę pana — powiedział Karło. XXXIII Kitty Bartello wyszła z wozu transmisyjnego TNR trzasnąwszy drzwiami i ze złością nasunęła na oczy czapkę z napisem TELE NEWS ROMA na daszku. Była wściekła. Od tygodnia umówiona była z Bi Cartelim, najmodniejszym kompozytorem nagrań zapachowych, który właśnie dziś przylatywał do Rzymu. Tak bardzo liczyła na wywiad; jego ostatnia płyta ,,L'odore d'arnitie" pobiła wszelkie rekordy powodzenia. Tymczasem nagle okazało się, że musi pojechać do Mediolanu na uroczystość otwarcia nowego semi-banku, bo tak sobie życzy sam szef Al Britner, niech go piekło pochłonie. Nie miał do niej zaufania, uważał za kiepską, twierdził, że musi nabrać doświadczenia, i jako najmłodszą w zespole posyłał tam, gdzie inni nie mieli ochoty 180 jechać. Co ją do diaska obchodzi jakiś nowy bank semina-cyjny, zwykła pompa, jakieś przemówienia i tyle, czy z tego może wyjść coś dobrego, gdyby nawet nie wiadomo jak się starała? Kitty pociągnęła nosem, litując się nad sobą, włożyła w ucho mikrosłuchawkę do kontaktu z wozem i ruszyła w kierunku grupy reporterów oczekujących u podnóża głównych schodów na rozpoczęcie uroczystości. Wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Punktualnie o wpół do jedenastej szef Departamentu Zdrowia, dr Jeremi C. Zechac zajechał przed główny budynek. W progu powitał go dyrektor banku, David Mercuri. Obaj panowie uścisnęli sobie prawice, który to moment został pilnie zarejestrowany przez licznie przybyłych reporterów wszystkich większych stacji. Krótkie przemówienie wygłosił najpierw dyrektor Mercuri, potem dr,Zechac, przecięto barwną wstęgę w drzwiach głównego holu i obaj panowie w otoczeniu dziennikarzy udali się na zwiedzanie pomieszczeń i urządzeń bankowych. O godzinie jedenastej piętnaście cała grupa stanęła przed drzwiami windy, kursującej do pomieszczeń podziemnych, serca banku: magazynu depozytów i laboratorium. Dyrektor Mercuri zwrócił się do reporterów: — Niestety, proszę państwa, wszyscy nie zmieścimy się w tej windzie, proszę więc szybko zdecydować, którzy z państwa pojadą, bo zjechać maże tylko pięć, sześć osób, oczywiście jeżeli ma się jeszcze zmieścić doktor Zechac i ja — zażartował. Tego tylko brakowało, żebym została tu na górze, zanudzę się na śmierć — pomyślała Kitty i zawołała ze złością: — Dlaczego nie ma drugiej windy?! Mercuri spojrzał w jej stronę. Niezła — pomyślał — co za spojrzenie. Uśmiechnął się do niej. — Po prostu nie ma takiej potrzeby, bank seminacyjny to nie jest uranowa giełda, są schody pożarowe, których jednak nie należy używać bez potrzeby. — Głupie gadanie! — To. nie jest głupie gadanie, proszę pani — łagodnie 181 wyjaśniał Mercuri. — Schody pokryte są specjalną emulsją gaszącą, a każde przejście po nich niepotrzebnie by ją ścierało. Po tym wyjaśnieniu obaj panowie wsiedli do windy. W holu rozgorzała krótka bójka, Kitty, zadając wściekłe ciosy łokciami, wyrąbała sobie drogę i wsiadła zaraz za Mercurim. Była jedyną kobietą, której udało się dostać do windy, to spostrzeżenie sprawiło jej satysfakcję. Poprawiła czapeczkę na kasztanowych lokach i potoczyła dumnym spojrzeniem. Po kilku sekundach winda zatrzymała się, wysiedli i podążyli korytarzem, prowadzącym do solidnych, wpuszczonych w podłogę drzwi z napisem: Mag. Dep. Nr 1. — Wejdziemy teraz do śluzy — wyjaśnił Mercuri, zatrzymując się — i przebierzemy w ubrania ochronne, promienie nadfioletowe wyjałowią nas dostatecznie przez ten czas. Nasi klienci muszą być pewni bezpieczeństwa swoich depozytów — Mercuri znów uśmiechnął się do Kitty. — Niestety, nie możemy tam wejść wszyscy, znowu musimy się podzielić, śluza mieści naraz trzy osoby, więc w pierwszej turze tylko jedna osoba spośród was będzie mogła wejść razem ze mną i doktorem Zechacem, może pani? — zaproponował. W fioletowym świetle nałożyli na siebie laboratoryjne ubiory. — Proszę zwrócić uwagę — Mercuri wskazał sufit — w tym zagłębieniu znajduje się specjalna ceramitowa kurtyna, odporna właściwie na wszystko, opuszczając się odcina pomieszczenia magazynu i laboratorium od reszty budynku na wypadek jakiegoś zagrożenia. Taka sama kurtyna znajduje się od strony rampy, gdzie przyjmowane są transporty. To zabezpieczenie ekstra. Proszę — wyciągnął ramię i uśmiechając się promiennie do Kitty pchnął drzwi przed sobą. Znaleźli się w obszernej i jasnej, chociaż pozbawionej okien sali laboratorium, pomiędzy srebrzystymi ścianami autoklawów, zamkniętymi hermetycznie stanowiskami labo- 182 ratoryjnymi. W ich przednich ściankach ciemniały otwory rękawów, które pozwalały manipulować preparatem bez żadnego z nim styku. Te rękawy, porzucone teraz za grubymi szybami, przypominały skóry ściągnięte z jakichś potwornych macek. W drugim końcu sali siedziało trzech pracowników laboratorium w zielonkawych strojach. Na widok wchodzących jeden uniósł się z taboretu i bardzo powoli ruszył w ich stronę. — Fred — powiedział Mercuri i zwracając się do Kitty wyjaśnił: — Nasz naczelny inżynier, Fred Fischer. Fischer szedł tak bardzo powoli, że Mercuri zaniepokoił się i przyspieszył kroku, wyprzedzając z lekka Kitty i Ze-chaca. — Co z tobą, Fred, źle się czujesz? Teraz już cała trójka dostrzegła kolor twarzy inżyniera, niewiele różniący się od koloru jego służbowego ubioru. Podszedł nienaturalnie sztywnym krokiem niczym kukła i zatrzymał się przed Mercurim. — Dyrektorze, napad, oni... — zaczął mówić głosem przypominającym dźwięk drewnianej kołatki, ale nie dokończył. Nagle zrobił się biały jak papier i runął na błyszczącą podłogę. — Fred! — zawołał Mercuri i pochylił się nad leżącym. Kitty rozglądała się przerażona. Stojący obok niej Zechac zrobił krok do tyłu, jakby chcąc wycofać się do drzwi ukradkiem. Usłyszeli jednocześnie trzask i podłoga pod ich stopami delikatnie, ale wyczuwalnie zawibrowała. — Podejdźcie do tamtych, bez paniki — powiedział nagle ktoś i zza potężnego autoklawu wyłonił się Sydney w wiśniowym ubiorze pracownika semibanku w Salzburgu. Tyle tylko, że ten ubiór zupełnie nie pasował do przewieszonego przez ramię automatu. Zechac zastygł w śmiesznej pozie, z jedną nogą nienaturalnie cofniętą. — Wracać nie ma po co, panie Zechac, ta ceramitowa kurtyna nikogo nie przepuści, ani stamtąd tu, ani w przeciwną stronę — Sydney machnął automatem. — Jemu nic nie będzie — wskazał inżyniera— po prostu zemdlał z nadmiaru wrażeń. Powiedziałem, 183 dołączcie do tamtych! — podniósł głos. — Nie lubię dwa !• razy powtarzać — potrząsnął wymownie bronią. Uczynili, jak kazał, pozostawiając leżącego Frischa, do • którego podszedł Sydney i uderzył go kilka razy po twarzy. : Kiedy inżynier otworzył oczy, pomógł mu wstać i pchnął w kierunku pozostałych. Laboranci troskliwie usadzili go na jednym ze stołków pod ścianą. Mercuri usiadł obok Kitty i Zechaca. Dopiero teraz dostrzegł drugiego terrorystę. Od wyjścia nie było go widać, ponieważ zasłaniało go jakieś urządzenie wielkości szafy. — Ilu ich jest? — zapytał laboranta siedzącego za nim. — Trzech — wyjąkał tamten cicho — i jedna kobieta. — Widzę dwóch, gdzie reszta? — pytał dalej, nie spuszczając z oczu Sydneya, który oparty o wirówkę obserwował całe towarzystwo spod przymkniętych powiek. — Gdzie reszta? — powtórzył pytanie. — W chłodni. . > . Mercuri poczuł dreszcz, gdyby nie peruka, z pewnością zjeżyłyby mu się włosy na głowie. Potężne drzwi prowadzące do głównego magazynu depozytów były uchylone. — Czego chcecie? Tam są tylko pojemniki z nasieniem — powiedział głośno. — Zamknij się — usłyszał w odpowiedzi. Z uchylonych drzwi wyszedł po chwili potężny, zwalisty blondyn i skośnooka dziewczyna. Skąd zna tę twarz? — pomyślał. — Ależ tak! To ona... To nie jest zwykła akcja... Zgubili ją, miała być niegroźna, tymczasem... czego może chcieć? Wie coś? Tak czy inaczej, miał już pewność, że będą kłopoty. Jego mózg pracował sprawnie, analizując kolejne warianty sytuacji. XXXIV Gunar podszedł do Sydneya i położył przed nim na laboratoryjnym stole niewielki prostopadłościan ozdobiony pięcioma białymi punktami i krótką antenką. 184 — Wszystko gra? — zapytał Sydney, Gunar skinął głową, poprawił broń i przeszedł na drugą stronę, ubezpieczając Flamenco. — Ty — palec Sydneya wskazał Kitty. Uniosła się niepewnie z miejsca. — Ty jesteś z Tele News Roma? Skinęła głową. — Więc włącz kamerę i zacznij wreszcie spełniać swoje obowiązki reporterskie. Patrzyła na niego ze zdumieniem, nie bardzo wiedząc, jak ma to rozumieć. — Muszę... porozumieć się z wozem... — Więc się porozum, do diabła! Drżącą dłonią włączyła mikrofon umieszczony w kamerze i powiedziała cicho: — Tu Kitty Bartello, jestem w głównym labo Depozytu... będę nadawać. „Kitty! — usłyszała okrzyk w mikrosłuchawce, w wozie transmisyjnym zawrzało. — Co się tam dzieje? Tu nikt nic nie wie! Siedzimy jak na szpilkach!" — Wygląda na to, że główny depozyt banku opanowany został przez terrorystów, siedzimy tu wszyscy pod lufami. Chcą, żebym nadawała, to wszystko, co mam do powiedzenia. ,,W porządku, Kitty — głos w słuchawce był już opanowany — czy szef departamentu i dyrektor są tam także?" — Tak. „Dobra, możesz nadawać, trzymaj się!" Kitty wstała i ustawiła się tak, by ująć Sydneya. Sygnalizator na prawym boku obudowy kamery rozjarzył się czerwono. Sydney zaczął mówić, patrząc prosto w kamerę. — Depozyt główny tego banku jest w naszych rękach. Przede mną leży zapalnik, dotknięcie każdego z tych białych punktów spowoduje eksplozję części ładunku wybuchowego umieszczonego w chłodni i zniszczenie części depozytów. Dotknięcie wszystkich tych punktów naraz wysadzi w powietrze całość. To tyle tytułem przestrogi, żeby sytuacja była jasna. Poza tym mamy zakładników. Pokaż ich — zwrócił się do Kitty. 185 Nastąpiła chwila ciszy, kamera przesuwała się po twarzach siedzących pod ścianą. Kitty starała się skupić tylko na tym, żeby nie drżały jej zbytnio ręce, bo obraz będzie zamazany. Wróciła obiektywem do Sydneya. — Od tej chwrli wszystkie nasze komunikaty będzie przekazywać Tele News Roma, jej reporterka jest jedną z zakładniczek. Koniec, wyłącz to — machnął ręką. Kitty posłusznie wyłączyła kamerę. Zechac, siedzący dotąd nieruchomo, zerwał się nagle i twarz zrobiła mu się purpurowa. — Radzę, opamiętajcie się, póki czas! — zawołał. — Bez względu na to, czego zażądacie, nie uda się wam. Nikt nie może bezkarnie grozić członkom federalnego rządu! — Stul gębę, będziesz miał jeszcze okazję się wywnę-trzyć — powiedział Sydney obojętnym tonem. Zechac zamachał rękami. -— Flamenco, posadź pana szefa departamentu na dupie. Flamenco ruszył ku Zechacowi, ale ten, pociągnięty już za rękaw przez Mercuriego, sam usiadł, ciężko dysząc. — Możesz zaczynać, Mariko — powiedział Sydney i dał znak Kitty. Mariko wystąpiła na środek sali, sygnalizator na kamerze rozjarzył się ponownie. — Nazywam się Mariko Senkiro, byłam pracownikiem Oddziału Zapłodnień Kliniki Hartza w Zurychu — zaczęła Mariko. — Nie jestem, nigdy nie byłam terrorystką, zmuszono mnie do tego z powodów, które zaraz wyjaśnię. Mam nadzieję, że ci wszyscy, którzy mnie teraz słuchają, zechcą wysłuchać do końca, zanim mnie potępią. Ta akcja — podniosła nieznacznie głos — nie ma na celu uzyskania okupu, nie żądamy uwolnienia nikogo, nie stawiamy żadnych tego typu żądań. Celem tej akcji jest publiczne ogłoszenie pewnych informacji, które dotyczą nas wszystkich, obywateli zjednoczonej Federacji Europejskiej, w ogóle wszystkich mieszkańców globu. Informacje te usiłowano przed nami ukryć, pociągnęło to za sobą śmierć kilku ludzi, których całą 186 winą było, że dokonali genialnego odkrycia i chcieli obwieścić je wszystkim zainteresowanym. Tu, przed kamerą, żądam sprawiedliwości i jawności! Zgodnie z pokojową konstytucją naszego kontynentu! W ciągu każdej sekundy tego przemówienia kolejne stacje telewizyjne przerywały swój program i łączyły się z agencją Tele News Roma. Jej dyrektor, Al Britner, był w tej chwili z pewnością najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. — Powiedzcie tej małej, że jeżeli wytrzyma do końca, daję jej wolną rękę na cały rok! — wołał, połączywszy się ze swoim wozem transmisyjnym przed bankiem w Mediolanie, który miał łączność z Kitty. — Może robić, co chce przez rok, przez dwa lata! Byle tylko nie pękła! Rany boskie, co to za numer! Już niemal połowa kontynentu oglądała tę ładną twarzyczkę o skośnych oczach, i to za pośrednictwem jego agencji! To było więcej, niż mógł sobie życzyć kiedykolwiek. Nie przerywając połączenia z wozem, Britner nalał sobie koniaku przeznaczonego tylko na wielkie okazje, na co dzień nie brał alkoholu do ust, i jak zaczarowany patrzył w ekran swojego biurowego terminalu. — Kilkanaście dni temu — kontynuowała Marjko — znany genetyk, profesor Alfred Ruben, został zastrzelony w swojej willi w Zurychu, podobny los spotkał jego asystenta, doktora Knoxa. Śledztwo w sprawie tych zabójstw zostało już umorzone z polecenia, tak twierdzę, wysoko postawionych osobistości rządowych, zbrodnią obarczono bliżej nie znaną grupę terrorystów. Twierdzę, że przyczyną śmierci tych dwóch naukowców jest odkrycie, jakiego dokonali. Obecny tutaj doktor Zechac, szef Departamentu Zdrowia, wie, o jakiej wagi odkrycie tu chodzi, ponieważ jego departament jest w posiadaniu specjalnego raportu profesora. Zechce pan, doktorze, wydać teraz polecenie, by dostarczono nam ten raport. Kamera Kitty zwróciła swoje szklane oko na twarz Ze-chaca na tyle szybko, że zdążyła jeszcze zarejestrować wy- 187 raz zaskoczenia i przestrachu, malujący się przez chwilę na jego twarzy. — Panie Zechac, czy pan słyszy? — Nie rozumiem, o czym mowa — przemówił wreszcie szef departamentu przez nerwowo zaciśnięte zęby. — Jestem sterroryzowany, żądam natychmiastowego wypuszczenia stąd wszystkich. Nie będę odpowiadał na żadne pytania byndytom. — Brawo — mruknął ze swego miejsca Mercuri. — Pan rzeczywiście nie zrozumiał — powiedziała Mariko i kamera natychmiast przeniosła swe spojrzenie na nią. Kit-ty spełniała zadanie najlepiej, jak umiała, początkowy strach już minął, zrozumiała, jak wielką szansę dał jej los, i nie miała zamiaru jej zaprzepaścić. — Pan zupełnie nie zrozumiał powagi położenia — powtórzyła Mariko. — RaporMo nasze podstawowe żądanie, które musi zostać spełnione, los milionów depozytów złożonych w tym banku zależy od pańskiej decyzji, nie mówiąc o pana. własnym losie. Ekrany na całym kontynencie powieliły białą jak śnieg twarz Zechaca, widać było, jak nerwowo przełyka ślinę. — Nie możecie tego zrobić — powiedział zduszonym głosem. Mariko wzięła ostrożnie ze stołu detonator i podeszła do Zechaca. — Nie możemy? Ale wam wolno było zabić, wolno wam było zrobić ze wszystkimi tymi ludźmi to, co zrobiliście, wolno wam było zabić Branda, a on chciał tylko być w porządku wobec siebie i innych, chciał mieć dziecko, to wszystko, czego chciał... Teraz ty sam to zrobisz — podsunęła szary sześcianik z białymi punktami pod nos Zechaca — ty sam siebie zniszczysz, dotknij. Dotknij! Sydney w dwóch skokach znalazł się przy Zechacu. Zahaczył go lufą automatu o podbródek i zmusił do wstania z taboretu, a kiedy Zechac wyprostował się już na całą swoją wysokość, lufa uniosła się jeszcze wyżej. Zechac wspiął się na palce, z trudem utrzymując równowagę. Twarz Sydneya 188 zbliżyła się do jego twarzy. Syd uśmiechał się. — Zawsze marzyłem, żeby obejrzeć sobie z bliska kogoś takiego jak ty, odpowiedzialnego za ten cały gnój, i patrzeć, jak się trzęsie ze strachu. Trzęsiesz się, co? Powiem ci, że mam gdzieś ten cały raport, ale to jedyna twoja szansa, kiedy doliczę do trzech, twój palec dotknie tej białej kropeczki... Wydawało się, że wybałuszone oczy szefa departamentu zaraz wyskoczą z orbit. — Dość! — zawołał Mercuri, zrywając się z miejsca i odpychając Sydneya. — Dość! Zrobimy, czego żądacie! Zechac opadł na taboret bezwładnie. Kilkaset kilometrów dalej na północ, po drugiej stronie Alp, w jednym z prezydenckich gabinetów van Liin i Ritter z napięciem obserwowali to, co działo się na ekranie. — To nie może trwać dłużej, rób coś! —zawołał van Liin, wyskakując z fotela jak na sprężynie. Oto ile może kosztować jeden głupi błąd — pomyślał Ritter i zapytał: — Co? — Nie wiem, trzeba przede wszystkim przerwać transmisję, wyłączyć prąd, spowodować zakłócenia, nie wiem... wysadzić w powietrze wóz transmisyjny! No, myśl! Ritter pokręcił głową. — Nic z tego, zbyt wiele stacji już nadaje, po wtóre tamci mogą w każdej chwili spełnić swoją groźbę, są gotowi na wszystko. Poza tym dostałem meldunek, że wóz transmisyjny obstawiony jest ludźmi Hoyla... To zorganizowana akcja. — Trudno, trzeba próbować — powiedział van Liin. — W tym banku są i nasze depozyty — przypomniał Ritter. — Więc trzeba będzie je poświęcić — odparł van Liin i sięgnął do klawiatury przy biurku. Ritter złapał go za rękę. — O nie, nie zgadzam się — powiedział zdecydowanym tonem. — Zamini też by się nigdy na to nie zgodził, nie zrobisz tego. Myśl sobie, co chcesz, być może to atawizm, 189 ale nie pozwolę zniszczyć mojego depozytu w żadnym wypadku. — Więc co proponujesz? — van Liin był zdenerwowany, drgała mu lewa powieka. — Przecież widzisz, co się dzieje! Nie jesteśmy przygotowani, akcja Beta dopiero w połowie, jeżeli ujawnią treść raportu, skutki mogą być nieobliczalne! — Dopóki tylko to, to jeszcze pół biedy — stwierdził Rit-ter. — Damy sobie radę, byle Zamini nie stracił głowy... — Masz jakiś pomysł? — van Liin spojrzał na niego z nadzieją — Eroll Brand to jedyna szansa — powiedział Ritter — ta dziewczyna czuje się pokrzywdzona, to widać. — Ale przecież ona nie jest nasza... — Nie musi o tym wiedzieć, prawda? Przecież nie może wiedzieć wszystkiego... XXXV Ocknął się w jasnym obszernym pokoju. Przez szerokie panoramiczne okno wpadały pomarańczowe promienie zachodzącego słońca. Leżał na wygodnym tapczanie w błękitnej pościeli, delikatnej i gładkiej niczym jedwab. Obok na stołeczku spoczywało jego ubranie pieczołowicie złożone w kostkę. Uniósł głowę i rozejrzał się. Wciąż słyszał szum. Ten szum przypomniał mu, że kiedy wcześniej otworzył oczy, wisiał kilkaset metrów nad ziemią, pod nim rozciągały się ośnieżone szczyty i białe jęzory lodowców... Sen? Lot nad górami... Leżał na przezroczystej podłodze helikoptera i leciał, ale to chyba nie był sen... Ten szum... Uniósł się z tapczana. Za oknem widział intensywnie błękitne niebo, szum dochodził z zewnątrz. Czuł się dziwnie nieswojo, ale nie umiał bliżej określić tego stanu. Był osłabiony jak po chorobie. Odkąd otworzył oczy, wydawało mu się, że wszystko widzi inaczej niż dotychczas, słabość fizyczna nie miała z tym nic wspól- 190 nego. Sam pokój nie wyróżniał się niczym specjalnym. Białe ściany, białe drzwi ze śmieszną metaliczną kulą w miejscu klamki, szerokie panoramiczne okno, puszysty błękitny dywan na podłodze, wszystko prześwietlone ciepłymi promieniami słońca — widok, który oglądał tysiące razy. Jednak tym razem widział to jakoś inaczej, inaczej odczuwał, ale owo „inaczej" trudno mu było bliżej określić. Podszedł do okna i z ust wyrwał mu się cichy okrzyk. Szum, który go tak niepokoił, był szumem morskich fal, rozbijających się o skały kilkadziesiąt pięter niżej. Morze ciągnęło się aż po horyzont, jego powierzchnia połyskiwała w ostatnich promieniach słońca, które kończyło dzienną wędrówkę dokładnie na wprost jego twarzy. Oślepiony jego promieniami zmrużył oczy i nagle wróciła pamięć tego, co się stało. Niczym rozwinięta wstęga komputerowej taśmy ukazał się w świadomości ciąg wydarzeń, widok Zechaca bez peruki, lot nad górami i morzem... Więc wyraził zgodę, zabieg został dokonany... Na uginających się nogach wrócił do łóżka. Leżąc, próbował zebrać myśli. Ile czasu upłynęło? Może dzień, może tydzień — pomyślał i, o dziwo, nie wzbudziło to w nim specjalnych emocji. Przymknął oczy, słuchając szumu fal za oknem, i wydawało mu się, że to najpiękniejsza muzyka, jaką słyszał w życiu. W pokoju robiło się coraz ciemniej. Leżał nieruchomo, było mu dziwnie dobrze. Odczuwał wzrastającą obojętność i spokój. Nie chciał robić nic i nie było żadnej potrzeby, żeby robił cokolwiek. Bezustanny szum morza, dobiegający zza okna, kierował jego myśli ku tej ogromnej, bezkresnej, spokojnie falującej przestrzeni, w której żaden kierunek nie był ważniejszy od innych, każdy był równie dobry i równie nieskończony. W tej wypełnionej spokojem przestrzeni dostrzegł nagle twarz dziewczyny o ciemnych skośnych oczach. Pragnął dotknąć jej wargami, czubkami palców, ale ilekroć próbował się zbliżyć, zawsze mijał ją, jakby oboje nie umieli prawidłowo wybrać kierunku, w którym powinni się poruszać, by doszło do spotkania. 191 A było to przecież takie proste. Te próby stawały się coraz bardziej męczące i denerwujące. Próbowali wciąż od nowa z jednakowym skutkiem. To ta przestrzeń, to ona stwarzała złudzenie linii prostej... — Zimno się robi — mówiła Mariko. Jemu było gorąco, był zlany potem. — Zimno się robi — powtarzała. — Nie, nie — usiłował zaprzeczyć, wskazując swoje zroszone potem czoło, i nagle dostrzegł na czole Mariko, na samym środku, czarną kropkę, nie większą od główki szpilki. Przyjrzał się jej i zrozumiał,*że to nie twarz Mariko ma przed sobą, ale Rubena, a plamka na czole to maleńka dziurka uczyniona promieniem lasera. Ruben otworzył usta i powiedział głosem Tavianiego: Nie zestarzejesz się, amico. Czy ktokolwiek chciałby być stary? Czy jest ktoś taki?! — krzyczał Taviani-Ruben. — Czy jest ktoś taki!? Nie mógł wytrzymać tego krzyku, który grzmiał coraz potężniej, coraz donośniej. Próbował zatkać sobie uszy, ale nie mógł unieść rąk, więc pomyślał, że jeżeli sam zacznie krzyczeć, przestanie słyszeć krzyk tamtego... Obudził się spocony jak mysz. Cały pokój, zwrócony o-knem ku zachodowi, pogrążony był jeszcze w cieniu, ale na błękitnym niebie słońce stało już wysoko. Przy tapczanie na małym stoliku czekało śniadanie: szklanka soku pomarańczowego, szklanka mleka i kilka kawałków keksa. Był głodny. Przysunął sobie stolik i napił się soku. Świetny, z najprawdziwszych pomarańczy, żadne syntetyki. Czuł się znacznie mocniejszy niż poprzedniego dnia. Gdyby nie te koszmarne sny, czułby się pewnie jak nowo narodzony... A czy właśnie tak nie było? Odsunął stolik. Dlaczego nikt nie przychodzi? Podszedł do drzwi i szarpnął za metalową kulę. Drzwi stanęły otworem. Za nimi ciągnął się szeroki korytarz o łukowym sklepieniu, kończący się wyjściem w słoneczną jasność. Zawrócił do, pokoju, podszedł do szafy w ścianie i otworzył ją. Wisiał tarn tylko biały płaszcz kąpielowy. Zrzucił przepo-coną górę od piżamy, założył płaszcz i wyszedł na jaskrawe 192 poranne słońce. Przez chwilę nie widział nic, oślepiony blaskiem. Kiedy przyzwyczaił wzrok, ujrzał niewielki niski pawilon o białych ścianach i bezkresny błękit morza z jednej strony, z drugiej wysokie, skaliste, szarobeżowe wzniesienie, tu i ówdzie porośnięte ubogą roślinnością. Postanowił ruszyć pod górę wąską, idącą zakosami ścieżką. Wspinał się coraz wyżej, a błękitny horyzont zamykał się wokół niego coraz większym kołem. Dotarł wreszcie na szczyt wzniesienia. Stanął rozglądając się. Był na najwyższym miejscu niewielkiej skalistej wyspy, dookoła rozciągało się morze. Brzeg od strony wschodniej był łagodniejszy, opadał ku niewielkiej zatoczce, gdzie widać było mały port. W tamtej stronie było zielono, cyprysy i pinie ocieniały kompleks białych pawilonów, przycupniętych na zielonym zboczu. Można było dostrzec srebrzące się w słońcu pomiędzy budynkami pióropusze fontann. Serce waliło jak młotem, usiadł na kamieniu. Nie było się dokąd spieszyć, już nigdy nie będzie się spieszył. Uspokoił oddech, rytm serca wrócił do normy i Brand uczuł, że wraca ten spokój, owo uczucie spełnienia i jakiejś szczęśliwej obojętności, które pamiętał z wczorajszego przebudzenia. Zgodził się, chciał tego. Czy mógł inaczej? W imię czego? Solidarności z tymi, którzy milionami odchodzą, zdychając w salach tysięcy klinik gerontologicznych, nie mając nawet sił, by zastanowić się nad sensem tego, co się z nimi dzieje? To śmieszne. Podarowano mu czas, nieograniczone jego zapasy, a to znaczyło spokój. Podarowano mu czas i spokój, a to oznaczało doskonałość, przynajmniej możliwość doskonałości. Czy chciał być doskonały? Ależ tak, chciał! Dotychczas tłumaczył się tylko z tego, że doskonały nie jest, tłumaczył to sobie i innym. Nikt nie jest doskonały — słyszał bez przerwy od innych i sam często tak mawiał, przyznając się do ludzkich odruchów, do lęku, strachu przed nieznanym, które czyhało nieodwołalnie po tamtej stronie. Czerwony trójkąt żagla przesuwał się powoli po granato- 8 — Koniec.. 193 wej toni, jakiś niewielki srebrny wodnopłat siadał na gładkim lustrze zatoki, nad głową przeleciała pokrzykując rybit-wa. Nagle całe dotychczasowe życie wydało mu się jakimś niezbornym błahym epizodem, jakąś pierwszą przymiarką, szukaniem gwałtownie i na oślep, szamotaniem się, samo-oszukiwaniem. Owszem, były chwile, kiedy oglądając się wstecz, myślał podobnie jak teraz i planował zacząć wszystko od nowa, ale w głębi duszy dobrze wiedział, że to niemożliwe, że jakaś część tego zapasu, który otrzymał, przychodząc na świat, została zużyta, stracona bezpowrotnie, l teraz dano mu szansę. Mógł zacząć naprawdę od nowa, urodzić się jeszcze do życia, w którym można będzie zaczynać wiele razy... Wędrował wzrokiem aż do horyzontu po bezkresnej przestrzeni wody i nieba, których kolor był prawie jednakowy. Czuł się jedynym, wyróżnionym, centralnym punktem tej ogromnej błękitnej kuli, jej jądrem. Powoli wypełniał ją sobą, swoją spokojną obojętnością, poczuciem sensu i poczuciem niezmienności; poczuciem sensu niezmienności, trwania. Wiedział już, co było snem, a co jawą, chwila trwała wiecznie. Jak on. Dotknął kamienia, na którym siedział, ciepłego i szorstkiego. Żył razem z nim, żyli obaj na brzegu wartkiego strumienia o nazwie: czas. Wracał. Na tamtą stronę wyspy nie chciał na razie chodzić. Przyjdą po niego, kiedy nadejdzie pora, pozostawało czekać. Mógł czekać. Schodził na zachodnią stronę tą samą dróżką, którą wchodził. Szedł powoli, każde stąpnięcie sprawiało mu niewysłowioną rozkosz, każdy oddech, każdy podmuch wiatru. Przy pawilonie stał Yorga. — Czekają na ciebie — powiedział — chodź prędko, jesteś potrzebny. Bardzo potrzebny — dodał. 194 XXXVI Flamenco stał tyłem do otwartych drzwi śluzy na szeroko rozstawionych nogach i trzymał na muszce Mercuriego i Zechaca. Laboranci, prowadząc inżyniera Frischa, zgodnie z umową opuszczali laboratorium. Pochylając się, przechodzili pod ceramitową kurtyną ochronną, uniesioną nie wyżej niż metr nad podłogą. Po chwili już ich nie było. Wszyscy, którzy pozostali, oprócz Flamenco, wpatrywali się w niskie przejście ze śluzy. — Kast, możesz wejść! — zawołał Sydney. Kitty poprawiła kamerę. — Stop! — krzyknął Mercuri, zrywając się z miejsca. — Umówiliśmy się, że Kast nie będzie filmowany, niech ona odłoży kamerę! Sydney popatrzył na Mariko, ostateczna decyzja należała do niej. — Odłóż — powiedziała Mariko. Kitty ociągając się położyła aparat na obudowie ogromnej wirówki tuż nad swoją głową i odeszła na miejsce. Sydney wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że Mariko jest zbyt miękka. Wrzasnął jeszcze raz: — Wchodzić! Szybko! Po chwili w przejściu ukazała się pochylona sylwetka. Mężczyzna przeszedł pod kurtyną i zatrzymał się zaraz za progiem laboratorium. Był sam, zgodnie z umową. Gunar opuścił natychmiast kurtynę. Mariko wydała jakiś nieartykułowany okrzyk i zapadła cisza. To nie było złudzenie, przed nimi stał Eroll Brand. Wpatrywali się w niego z osłupieniem. Chwila ciszy przeciągała się. — Syd, co jest, do cholery? — zaniepokoił się Flamenco. — Nic takiego — odpowiedział Sydney, nie odwracając głowy i nie odrywając spojrzenia od B/anda. — Nic takiego, poza tym, że pogrzeb tego faceta był przed tygodniem, więc jeżeli dobrze rozumiem, to on właśnie zmartwychwstał... Gdzie jest raport? — zapytał, podchodząc bliżej. Brand na- 195 wet nie drgnął. Stał i patrzył Tia Mariko. Po prostu stał i patrzył. — Zaczekaj, Sydney — Mariko powstrzymała go. Powoli, jakby to nie powietrze ją otaczało, lecz jakaś gęsta ciecz, która stawia opór, podeszła do niego i tak samo powoli, z niedowierzaniem wyciągnęła rękę, żeby dotknąć Branda. Tak, nie myliła się, człowiek stojący przed nią to na pewno Eroll. Jej Eroll. Reporter. Mężczyzna, z którym miała mieć dziecko, którego kochała i którego opłakała po tysiąckroć. Tymczasem stoi przed nią, cały i zdrowy. Więc dlaczego to wszystko się stało? Po co? Dlaczego nie dał znaku? Że jest, że żyje... Tyle pytań cisnęło się na usta, ale czy sama jego obecność, tutaj, w takiej chwili nie jest odpowiedzią? —- Więc jesteś teraz panem Kast... •— powiedziała, przypatrując mu się. — Więc nie zginąłeś niewinnie, stałeś się po prostu panem Kast... Kupili cię. Za ile? Ile kosztuje własny pogrzeb?v Patrzył na jej małe usta zaciśnięte w pasji, czarne oczy przewiercały go na wylot. Oto widzi ją znowu, ale jakby przez odwrotną stronę lornetki, jakby patrzył na tę małą figurkę, którą kiedyś przywiózł z Singapuru. Jak wyjaśnić jej wszystko, co się z. nim działo, od kiedy przypłynął na ten drugi brzeg, na który może ją zabrać...? Dopiero teraz zdał sobie sprawę z trudności zadania, jakiego się podjął. — Musisz mnie wysłuchać, zanim popełnisz ten straszliwy błąd, musisz mnie wysłuchać, i ty, Sydney, też — powiedział i jemu samemu wydało się to powiedziane jakoś niepewnie, lękliwie. Przecież ma rację! Nie mogą popełnić takiego głupstwa! Sami nie wiedzą, co mogą stracić... — Nikt mnie nie kupił — powiedział dobitnie. — Jestem im równy, dali mi pewność moich trzydziestu lat na czas niewiarygodnie długi. Uważasz, że to ma cenę wymierną? — Ale kto? O kim ty mówisz? Skoro Ruben i Knox nie żyją? — Owszem, nie żyją — potwierdził — i nie myśl o nich, 196 musieli umrzeć tak czy inaczej, nie nadawali się do mutacji i to wszystko, nie byli naznaczeni. Zaczynała rozumieć. — Więc jednak grupa krwi? — zapytała. — Ma decydujące znaczenie; tylko grupa N stwarza możliwość mutacji, pozostałe nie. Nikt do tej pory nie wie, dlaczego tak się dzieje, ale takie są fakty i trzeba z nich wyciągnąć odpowiednie wnioski — mówił już pewnie, gestykulował. Mariko odsunęła się od niego o krok. — Rozumiem,-ty je właśnie wyciągnąłeś — powiedziała ironicznie. — Tak — skinął sztywno głową, nie dostrzegając jej tonu. — Przeludniony świat dojrzał do zmiany i ta zmiana dokonuje się od stu osiemdziesięciu lat— mówił z błyskiem w oczach, którego nigdy u niego nie widywała. — To nie Ruben pierwszy dokonał tego odkrycia. Sto osiemdziesiąt lat temu zrobił to po raz pierwszy Emil Zamini... Wiesz, o kim mówię, jest w każdej encyklopedii genetyki. — Brand, zapalając się coraz bardziej, postąpił krok do przodu i Mariko znów się cofnęła. — Od tego czasu ewolucja dokonuje się rękami człowieka i niczego nie można już cofnąć. Powstał nowy człowiek, już nie homo sapiens, ale homo divi-nus, człowiek boski, który nie musi się obawiać starości, dla niego śmierć nie jest koniecznością, nieodwołalnym kresem wszystkiego, jest tylko możliwością, przypadkiem... — To znaczy ty... — powiedział Mariko. — Ja i wielu innych! — zawołał. — Jest już takich tysiące, Mariko, ale ta zmiana nie może dziać się zbyt szybko. Wszyscy, którzy będą mogli, zostaną zmutowani, ale na to trzeba czasu, ewolucja to nie jest rewolucja! Publikując raport Ru-bena spowodujesz tylko niebezpieczny chaos, szok, tymczasem wszystko dzieje się, jak powinno, Wielka Przemiana urzeczywistnia się już teraz. Patrzyła na jego twarz, niby tę samą, tak dobrze znaną, 197 a jednak dziwnie odmienną, zmienioną jakimś grymasem, którego nigdy do tej pory nie widziała. — A co z nami? — zapytała. — Z tobą i ze mną? Co z naszym czasem? — Przyszedłem, żeby cię zabrać. Możemy być razem, jeżeli wszystko odwołasz, zrezygnujesz z szalonego planu. Mariko, to nasza szansa, zrozum. Poddasz się zabiegowi, wiem, że jesteś N, dlatego tu jestem, Mariko. — Czy to znaczy, że gdybym nie podlegała mutacji, nie zobaczyłabym cię nigdy? Umarłbyś dla mnie naprawdę? — Tak — odparł krótko. Jakże inaczej sobie to wyobrażała? Jakżeby inaczej mógł z nią być, patrzeć, jak z roku na rok robi się starsza, podczas gdy on... Nie, to bzdura. Jak możliwe byłoby wspólne życie, gdyby patrzyli na nie z tak różnej perspektywy, a jeśli nawet byłoby to możliwe, to po co? Na szczęście stało się inaczej... — Zabiegu można dokonać w każdej chwili, prawda, Master? Wszyscy spojrzeli na siedzących cierpliwie pod lufą Flamenco Mercuriego i Zechaca, do których zwrócił się Brand ze skłonem pełnym szacunku i czci. Spojrzenia skupiły się na Zechacu, gdy tymczasem, ku wielkiemu zdumieniu, odezwał się Mercuri, Zechac, tak samo jak inni, patrzył tylko na niego. — Zgadzam się — powiedział — zabieg będziemy mogli zrobić natychmiast po opuszczeniu banku, dotyczy to rów-.nież ciebie, Sydney, chociaż powinni cię już dawno powiesić albo zastrzelić, jesteś jednak N i nikt nie ma prawa tego zrobić. — Chwileczkę — Sydney zbliżył się do Mercuriego — czy ja dobrze kapuję? Chcecie powiedzieć, że jeżeli odczepimy się od tego cholernego raportu, stanę się taki jak Yorga? Nie będę się starzał? Pozostanę zawsze taki jak teraz? — Jeżeli cię diabli w inny sposób nie dostaną. — Wolne żarty! — Sydney zaśmiał się, ale niezbyt pew- 198 nie. — Słyszycie, chłopcy, co tu się proponuje? — zwrócił się do Gunara i Flamenco, którzy, ściskając swoje spluwy, z otwartymi ustami przysłuchiwali się tej wymianie zdań. — Jak wam się to podoba? Nawet jeśli złapią mnie z wami i dostaniemy, powiedzmy, po dwadzieścia lat, wyjdę z kicia taki jak teraz, czy tak? — znowu się zaśmiał. — Dobre! To mi się zaczyna podobać, szczerze mówiąc, bardzo by mi się podobało, gdyby to nie były bajki, ojczulku — powiedział do Mercuriego. — Jestem w stanie zagwarantować zabieg — powiedział twardo Mercuri. — Ty!? A kto ty jesteś, Mercuri? — zawołał nie kryjąc pogardy Sydney. Mercuri sięgnął do swoich szpakowatych włosów i jednym ruchem zerwał perukę. Siedzący obok Zechac złapał go za rękę. — Master! — Zamilcz — polecił krótko Mercuri i zaczął odlepiać brwi i rzęsy, pozbywać się reszty charakteryzacji. Lekko zaróżowione, zaokrąglone policzki dyrektora semibanku w Mediolanie po kilku ruchach zmieniły swoje kształty, łagodne rysy stały się grubo ciosaną męską twarzą całkowicie pozbawioną zarostu. Niepotrzebne rekwizyty upadły na podłogę. Mercuri podszedł do terminalu w absolutnej ciszy. Wybrał hasło Encyklopedia-Genetyka. Ujrzeli na ekranie męską twarz. Nie było wątpliwości, była to twarz stojącego przed nimi człowieka, odmieniona tylko brakiem zarostu i brwi, ale na pewno ta sama. Sydney podszedł i przeczytał półgłosem tekst obok podobizny: — Zamini Emil, genetyk, urodzony... liczne badania dotyczące mechanizmów starości, odkrycia z dziedziny gerontologii i inżynierii genetycznej, nagroda Nobla w roku... Również wybitny żeglarz, zaginął na Atlantyku w czasie swojego kolejnego samotnego rejsu. — Ciała nigdy nie znaleziono — dokończył Zamini. Sydney przyglądał się z niedowierzaniem i podziwem. 199 — Słuchajcie — powiedział — ten facet chyba naprawdę ma sto osiemdziesiąt lat, niech ja skonam... Wszystko stawało się jasne. Ruben był już niepotrzebny, spóźnił się nieszczęśnik — pomyślała Mariko — o całe sto osiemdziesiąt lat. Jego przypadkowe odkrycie zagroziło tylko planom Zaminiego... Mój Boże, to już tyle lat robią z na-- mi, co chcą, wytrawne stare lisy. Zmieniają skórę, zastępują się nawzajem i od czasu do czasu proponują komuś wstąpienie na Olimp, albo wtedy, kiedy jest im potrzebny, albo kiedy im zagraża, liczy się tylko jedno: czy jest N? Bo jeśli nie... — To mi się naprawdę zaczyna podobać — Sydney nie przestawał spoglądać to na podobiznę Zaminiego sprzed dwóch prawie stuleci, to na żywego człowieka przed sobą. „Ten idiota gotów im uwierzyć" — myślała gorączkowo Mariko, patrząc na Sydneya. — Dość tego — powiedziała stanowczo. —"Kitty, weź kamerę — poleciła, ale zanim dziewczyna zdążyła zrobić krok, Sydney wycelował w nią broń. — Zaczekaj, Kitty, nie tak szybko... — Sydney, chyba nie masz zamiaru się wycofać, nie wolno ci. — A dlaczegóż by nie? — Sydney uśmiechnął się. — Nareszcie mogę wybierać, dlaczego mam tego nie zrobić? Nie rozumiem, o co ci chodzi, Mariko, wrócił twój ukochany, chce cię zabrać do siebie, czego jeszcze chcesz? W czyim imieniu chcesz mówić? Sydney był zdecydowany; nie mogła teraz powiedzieć tego, co wiedziała już z całą pewnością, tego, że kłamią, tego, że Brand też kłamie, że nie mają już ze sobą nic wspólnego. — Flamenco, Gunar, zapytajcie, co w takim razie z wami — powiedziała. — Martwisz się o nich? — zdziwił się. Wzruszył ramionami. — Co ma być? Jak było .w planie, dostaną pieniądze 200 i samolot w dowolnym kierunku, czy tak, Master? — zwrócił się do Zaminiego. Ten skinął łysą głową. — Nie bądźcie głupcami! — zawołała. Jeżeli dadzą się przekonać, przegra, wszyscy przegrają. — Powiem wam, co z wami zrobią, zabiją was. Odnajdą i zabiją, gdziekolwiek będziecie. Byli tacy, którzy wiedzieli mniej niż wy teraz, ale nie byli Naznaczeni — podkreśliła z ironią — więc po prostu wcześniej zeszli z tego świata, prawda, panie Zamini? — Syd, co ona pieprzy? — Flamenco nerwowo oblizał usta, ślina w kącikach ust zaschła, pozostawiając białe ślady. Gunar poruszył się nerwowo w swoim narożniku niczym bokser. — Syd — powiedział cicho Zamini, prawie syknął to imię, wpatrując się w Sydneya w skupieniu, jakby chcąc powiedzieć coś, czego tamten do końca jeszcze nie mógł pojąć. Wreszcie zrozumiał. Mariko zauważyła ruch jego ręki, przesuwający broń niepostrzeżenie do przodu. Krzyknęła: — Syd, stój! Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Sydney, będąc jeszcze w półobrocie, nacisnął spust i wypuścił serię, Flamenco, z oczymi okrągłymi ze zdumienia, zgiął się wpół i runął na podłogę, Gunar krzyknął coś, ale nie zdążywszy złożyć się do strzału osunął się przy akompaniamencie pękającego szkła i roztrzaskiwanych monitorów komputera analiz, przy którym właśnie stał. Mariko zdążyła strzelić, ale krótka seria poszła gdzieś górą. W tej samej chwili poczuła straszliwe uderzenie w przedramię, broń wypadła jej z ręki i ból przygiął ją do ziemi. Upadła na kolana, przyciskając do ciała zranione ramię. — Mariko! — Brand przyklęknął przy niej — Boże, Mariko, dlaczego? Dlaczego to zrobiłaś? — powtarzał. — Odsuń się — próbowała strącić jego rękę, kiedy ją objął. — Odsuń się. Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? Nigdzie i nigdy mnie nie zabierzesz. Przysłali tu ciebie, bo 201 liczyli, że tobie łatwiej uwierzę, ale ja dobrze wiem, że jesteśmy po przeciwnych stronach, masz rację, tego nie można już cofnąć, podzieliliście świat, ale nas jest większość, pamiętaj... Teraz więcej mnie łączy z nimi niż z tobą... — Nie rozumiem, o czym ty mówisz? — O tych, którzy nie mają grupy N, o tych nienaznaczo-nych, tak jak ja — powiedziała, usiłując stać o własnych siłach. Krople krwi z poharatanego przedramienia skapywa-ły na idealnie czystą podłogę. — To nieprawda, Mariko... nieprawda — Brand rozejrzał się bezradnie. — Pamiętasz mój komputerowy portret, podobał ci się kiedyś... Mówiłam ci, że na nim jest wszystko, grupy krwi też. — Strącając jego dłoń, uniosła się w końcu z podłogi. — Brawo, Brand, spisałeś się świetnie — powiedział Zamini i poklepał go po plecach. — Daj ten nieszczęsny raport, trzeba go zniszczyć, nim stąd wyjdziemy. To był w ogóle błąd, że przechowywałeś go, Jeremi — rzucił do Zechaca. — Czy to, co mówi Mariko, to prawda, Master? — zapytał Brand drewnianym głosem. — Tak, ona nie jest N — przyznał Zechac. — Więc pan mnie oszukał, Master, oszukaliście mnie obaj, tam wtedy na wyspie... Ja pytałem... — podniósł głos. — Nie zapominaj się, Brand — upomniał Zamini ojcowskim tonem. — l nie oszukuj się, ułatwiliśmy ci tylko decyzję. Czy nie zgodziłbyś się na zabieg, czy powiedziałbyś: nie, gdybyś wiedział, że ta kobieta nie może być zmutowana i nigdy nie dostąpi stanu homo divinius? Brand milczał. Zamini podszedł do zabitego Gunara i podniósł jego broń. — Przykro mi, Kitty, przykro mi, Mariko, niestety obie nie możecie podlegać mutacji, zaś zbyt wiele tu powiedziano, by cokolwiek z tego mogło wydostać się na zewnątrz. Pocieszam się tylko tym, że jako kobiety młode i ładne nie marzycie o starości, zwiędłej skórze, sklerozie i innych okropno- 202 ściach starczego wieku homo sapiens, więc oszczędzimy wam tylko tego, czego i tak zupełnie nie pragniecie. Syd... — skinął dłonią — to powinno wyglądać tak, jakby to była robota tych dwóch — wskazał ruchem głowy na ciała Gunara i Flamenco. — Pan tego nie może zrobić, Master — powiedział Brand. — Daj spokój, Eroll — Zamini skrzywił się, jakby słyszał fałszywie brzmiący pasaż. — Zdajesz się zapominać, o co w tym wszystkim chodzi naprawdę. Brand milczał. Mariko spojrzała na Kitty. Dziewczyna stała oparta o stół, zacisnąwszy kurczowo dłonie na krawędzi. Nie patrzyła ani na Sydneya, ani na Zaminiego, patrzyła w stronę odłożonej kamery. Jej usta poruszały się, ale z zaciśniętego gardła nie mógł się wydobyć żaden dźwięk. Mariko podążała za jej spojrzeniem. Dostrzegła delikatną, różową poświatę, odbijającą się od metalizowanej powierzchni obudowy wirówki, na której spoczywała kamera, l nagle zrozumiała... — To wszystko na nic, Zamini — powiedziała głośno. Spojrzeli na nią zaskoczeni. — Ta kamera — wskazała głową i skrzywiła się z bólu — pracuje bez przerwy, przez cały czas. Kitty odłożyła ją, ale nie wyłączyła, przyjrzyj się, Zamini, przyjrzyjcie się dobrze, popatrz, Eroll... Dobrze ją położyła, prawda? Plan ogólny, jak w teatrze. Sądzicie, że będą oklaski? Oczy wszystkich zwróciły się na kamerę. Brand dopiero teraz dostrzegł różową poświatę sygnalizatora, samego światła nie można było dojrzeć, bo kamera leżała właśnie na nim. Podszedł do terminalu. Przełączył na odbiór tv i przerzucił kanały. Obudowa była nieco uszkodzona przez jakiś zabłąkany pocisk, ale aparat działał. Ujrzał laboratoryjną salę, nie całą, ale znaczną jej część. Sydney stał po prawej stronie, obok ciała zabitego Gunara, nieco w głębi siedział sztywno Zechac na laboratoryjnym stołku, dalej — Zamini i skręcone nienaturalnie ciało Flamenco, z drugiej 203 strony Mariko, oparta o ścianę i przyciskająca ranną rękę. Blada twarz Kitty była trochę nieostra w prawym dolnym rogu obrazu. Wszyscy trwali nieruchomo w ciszy, jak postacie nagle zatrzymanego filmu, z twarzami zwróconymi w jedną stronę, patrzący, tak jak on, na ekran. CZĘŚĆ TRZECIA XXXVII ŚCIŚLE POUFNE ŚCIŚLE POUFNE MASTER — do rąk własnych. ŚCIŚLE POUFNE Zapis znaleziony podczas rewizji w dn. 17 kwietnia 220 r. od żak. ew. w pokoju nr 10 wynajmowanym przez osk. E. Branda (vel Kast) w hotelu Rosa — wybrzeże Bałtyku. z up. (-) W-pa Divinus, 18 kwietnia 220 r. od żak. ew. 12 sierpnia Wyszedłem. Jestem wolny. Przed aresztem czekało na mnie chyba pięćdziesięciu facetów z kamerami. To było trudne do wytrzymania, nie dawali mi przejść, te ich pytania: Jak się pan czuje? Z początku próbowałem odpowiadać. Czułem się zwyczajnie jak zawsze. Uczucie uniesienia, jakie przeżyłem na wyspie zaraz po zabiegu, już nie wracało, widocznie taka jest prawidłowość. Dowiedziałem się od nich, że Kitty Bartello przyznano Platynową Łezkę, pytali, co o tym sądzę. Głupie pytanie. Odpowiedziałem, że ja również przyznałbym jej tę nagrodę. Słusznie jej się należała. Rzucili się jak sępy: Czy uważa pan, że Zamini powinien stanąć przed sądem? Jest winny? Czy pan czuje się winny? Czy rozmawiał pan z Mariko Senkiro? Myślałem, że jeszcze chwila, a rzucę się na nich z pięściami... Kiedy znalazłem się wreszcie w swoim studio na Zollikonie, odetchnąłem z ulgą. Nie chcę już odpowiadać na żadne pytania, zbyt ich wiele. Zabrałem się do porządków, to podobno uspokaja. Nie spieszyć się, mam czas. Mam dużo czasu... Wczoraj cały rząd van Liina podał się do dymisji. Osadzono ich w areszcie domowym. Parlament obraduje permanen- 205 tnie. Wyobrażam sobie, co tam się musi dziać, przez tyle dziesiątków lat wybierali wciąż tych samych ludzi pod różnymi maskami. Wszyscy są głęboko oburzeni. x 14 sierpnia Próbuję odnaleźć Mariko. Zmieniła mieszkanie, jej nowy adres jest zastrzeżony. Tak bardzo chciałbym z nią porozmawiać. 15 sierpnia, wieczorem Wróciłem z uroczystości wręczenia Platynowej Łezki. Tej nagrody nie można porównać z tymi, które wręczaliśmy do tej pory, tak jak z niczym nie można porównać znaczenia informacji przekazanej nam przez Kitty Bartello, której postawa jest godna najwyższych wyróżnień. Niech żyje Kitty! — powiedział jeden z tych, co to zwykli przemawiać w takich sytuacjach. Ta mała śmiała się, była taka szczęśliwa. Co chwilę dotykała pieszczotliwie tej srebrzystej kropli metalu, leżącej w szkatułce w miękkim zagłębieniu. Rozumiem ją, ale czy naprawdę dobrze się stało? Objawy szoku dostrzegam coraz wyraźniej. Wszyscy dookoła kręcą się jak mrówki, którym ktoś włożył kij do mrowiska. Nikt naprawdę nie wie, co się dzieje. Rządy pozostałych federacji kontynentalnych podają się do dymisji. Wczoraj w Brazylii spalono Pałac Narodów Ameryki... Zresztą wystarczy przejść się po ulicach. Zaroiło się od szaleńców, pikiety pułkownika Hoyle'a wrzeszczą na każdym narożniku: Precz z federacją! Albo: Niech żyją wolne narody Europy! Robią wiele hałasu, ale jakoś nie zauważyłem, żeby ktoś się do nich przyłączył, nikt nie zwraca na nich specjalnej uwagi. Jeszcze kilka dni temu zdarzało się, że bywali agresywni, teraz wrzeszczą już bez przekonania, a temu staremu capowi wydaje się, że wciąż ma jeszcze coś do powiedzenia. Wszyscy czekają na jutrzejsze obrady parlamentu w Genewie. Na ulicach, w magazynach, w lokalach o niczym innym się nie mówi. Trwa jakiś dziwny stan zawieszenia. 206 W nocy Poszedłem do Puerto Cabello, trzęsło się od prognoz i spekulacji. Ten sympatyczny południowiec w kapeluszu z szerokim rondem był jak zwykle za barem. Kiedy poprosiłem o małą szklaneczkę jego okropnego trunku, poznał mnie natychmiast. Zachował się dziwnie. Otworzył usta w niemym okrzyku, jakby zobaczył ducha, i wypuścił z dłoni szklankę, którą właśnie pracowicie wycierał. Patrz-ył na mnie dziko, zagryzał wargi, mocno zdenerwowany. Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Burknąłem coś zirytowany, a on nagle, jakby podjął decyzję, uśmiechnął się szeroko i odrobinę sztucznie, przypochlebnie, wazeliniarsko. Złapał mnie za rękę i zaciągnął na zaplecze. — Seńor, proszę siadać, senor, ja mam coś specjalnego, na wielkie okazje... — gadał w kółko, sadzając mnie w wygodnym fotelu i stawiając przede mną szereg butelek najprzeróżniejszych alkoholi, które miały tę jedną wspólną cechę, że były bardzo drogie. Usiadł naprzeciwko mnie i gotów był mi nalewać ze wszystkich butelek naraz. Nie przestawał się szeroko uśmiechać, ale spojrzenia, jakimi obrzucał mnie spod kapelusza, zdradzały wielki niepokój. — Senor, mój bar jest do pańskiej dyspozycji — mówił — wszystko, co mam, jest pana, senor, przecież my się już tak długo znamy, prawda? A od pana, senor, tyle teraz zależy... — zawiesił głos, wyraźnie czegoś oczekiwał. — Pan wie, pan wszystko rozumie, senor. Nagle pochylił się ku mnie, uśmiech zniknął z jego twarzy, wyrażała teraz tylko napięcie. — Ale to wszystko prawda? — Co? — zapytałem zniecierpliwiony tą dziwną sytuacją. —r No, to wszystko, co pokazali w telewizji, przecież pan tam był — wyjaśnił i jego szerokie wargi znowu rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, którym jednak nie potrafił pokryć zdenerwowania. — Ty znasz, senor, teraz wielkich ludzi, bardzo wielkich, sam jesteś wielki, tak, tak — przerwał mi, kiedy próbowałem oponować. — Ludzie mówią, że teraz 207 wszystko będzie inaczej, wszystko się zmieni, przestaniemy umierać i starzeć się. Ale ja sobie myślę, senor: kto wie, kiedy tak się stanie? Jak zaczną radzić, roztrząsać tam na górze, miną lata, a potem może się okazać, że takim jak ja nie przysługuje. Prawda, że może się tak okazać? A jeśli nawet nie i wszystko będzie sprawiedliwe... Przecież czas nie stoi w miejscu, seńor, dla mnie jeszcze nie. Lata lecą, człowiek coraz starszy i jeśli ma się nie starzeć, to chciałby już, od zaraz, żeby jak najmłodziej... Wiem, że to nieproste, ale czy nie mógłbyś, senor, szepnąć słówko komu trzeba i trochę tego wirusa dla mnie i mojej żony...? Przecież tego nie trzeba dużo, prawda? Więc jakoś tak, poza kolejką... Bo wiesz, seńor, chcieliśmy otworzyć drugi taki lokal, a to wymaga czasu, trzeba zebrać pieniądze, załatwić pomieszczenie. Przy dzisiejszej ciasnocie niełatwo je dostać, może za dziesięć lat, może za piętnaście... A za piętnaście lat moja żona będzie już stara i brzydka, seńor, tak jak i ja, i nic nam się już nie będzie chciało. A ja przecież potrafię się odwdzięczyć... Oto siedział przede mną pełen nadziei kandydat na homo divinus. Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. Próbowałem wytłumaczyć mu, że nie mam żadnych możliwości dostępu do Zaminiego, który oczekuje decyzji parlamentu, zamknięty w którymś z więzień na północy. Tym bardziej nie mam dostępu do jego laboratoriów, nawet nie wiem, gdzie one są! Wyglądało mi na to, że nie wierzy w ani jedno moje słowo. To pierwsze jaskółki wielkiego szaleństwa ogarniającego Europę, a za jej przykładem pozostałe federacje. Trudno przewidzieć, jak to się rozwinie, ale obawiam się, że sytuacja szybko wymknie się nam z rąk. Oby nie. 16 sierpnia Obudziłem się dzisiaj z dziwnym uczuciem swędzenia na twarzy. Dotknąłem policzków i na opuszkach palców ujrzałem małe czarne włoski, było ich dużo. Kiedy stanąłem 208 przed lustrem, zrozumiałem: dzisiejszej nocy wypadły mi rzęsy. Wszystkie naraz. Brwi już prawie nie mam, włosów również, to efekty mutacji. Wyglądam teraz jak Yorga. O Mariko dowiedziałem się tyle, że leczyli ją w klinice Hartza, wszystko poszło dobrze, ale gdzie jest teraz, nie wie nikt. Albo... nikt nie chce powiedzieć. Rozpoznają mnie już ludzie na ulicy, przypadkowi przechodnie. Przyglądają się badawczo, czasem zaczepiają, pytają, bywają agresywni, tacy, którzy wymyślają i grożą, ale jakoś nie robi to już na mnie wrażenia; ich zachowanie wydaje mi się głupie, dobrze wiem, czego chcą naprawdę. . 18 sierpnia Osobliwa rzecz zdarzyła mi się wczoraj wieczorem. Siedziałem u siebie"na Zollikonie, zapadał zmierzch. Zapatrzyłem się na figurkę wschodniej tancerki, którą kiedyś przywiozłem z Singapuru. Trwało to chwilę, jak mi się zdawało. Było mi tak dobrze, nie umiem inaczej nazwać tego stanu... Potem moja myśl zaczęła krążyć dookoła Mariko i poczułem niepokój, poprzedni błogostan zniknął. Poszedłem,do kuchni napić się czegoś, okazało się, że minęły cztery godziny. Cztery godziny, które mnie wydały się chwilą. Czas... 2 września Zaczęło się. Wczoraj po południu, w trakcie kolejnej debaty parlamentarnej transmitowanej w dwóch kanałach tv jeden z posłów o nazwisku Zamorra, zdaje się, że z okręgu Iberii, powiedział: Mniej mnie interesuje, jakie okręgi będą reprezentowane w przyszłym gabinecie, natomiast chciałbym wiedzieć, jaki będzie w nim stosunek liczby posłów z grupą krwi N do tych z grupą M! Pytanie Zamorry uzmysłowiło nagle wszystkim, o co tu naprawdę chodzi i od czego trzeba zacząć. Od wczorajszego wieczora setki tysięcy ludzi usiłuje połączyć się z komputerami swoich semibanków, żeby dowiedzieć się o swoją grupę krwi. Ten zmasowany atak doprowadził oczywiście 209 w szybkim tempie do blokady komputerów. Dziś od rana tłumy gromadzą się przed semibankami we wszystkich większych skupiskach od Aten do Glasgow. 3 września Poszedłem rano z kamerą pod bank zuryski. Na całej długości Frenchstrasse wstrzymano ruch, czarno od ludzi, ale panuje spokój. Niewielkie, dwudziestoosobowe grupy wchodzą po kolei do banku, mniej więcej co pół godziny. Ci, którzy są przy końcu kolejki, rozmawiają głośno, przekrzykują się, żartują, im jednak bliżej drzwi, tym kolejka staje się bardziej milcząca, ludzie już tylko czekają. Niespodziewanie w grupie, która właśnie miała wejść, przy samych drzwiach dostrzegłem znajomą sylwetkę. To był Schwartzkopf! Podszedłem i przywitałem się z nim, po czym zapytałem, co tu właściwie robi? Spojrzał na mnie spode łba, wydawał się lekko zażenowany, a jednocześnie jakiś niezwykle łagodny i potulny. — To co inni — odparł. — Więc pan naprawdę nic nie wiedział, kapitanie? — zdziwiłem się, bez żadnej zresztą złej intencji, całkiem po prostu. Obraz Schwartzkopfa, stojącego grzecznie w tej potwornej kolejce po informację o przeznaczeniu, wydawał mi się niezrozumiały, nie odpowiadał mojemu dotychczasowemu wyobrażeniu o roli Schwartzkopfa w całej sprawie. — Nie jestem już kapitanem — odparł ponuro i odwrócił się do mnie plecami. Po chwili zniknął w drzwiach banku z następną grupą. Podszedłem pod drzwi wyjściowe od Stromm-gasse, patrzyłem długo na wychodzących pojedynczo, rzadziej parami. Ci już wiedzieli. Z ich twarzy jednak trudno było cokolwiek wyczytać. Czasem ktoś na nich czekał: żona, mąż, przyjaciele. Zwróciłem uwagę na młodą dziewczynę, spacerującą nerwowo po chodniku. Z banku po chwili wyszedł młody sympatyczny blondyn. Em — powiedział i wziął dziewczynę pod ramię. Kiedy odchodzili, ona pytała: — Więc jak to, gdyby coś, ja bym mogła, ty nie? — To wszystko jakieś bzdury — żachnął się. W tej chwili 210 spostrzegł mnie, przyjrzał mi się uważnie. Było'w tym spojrzeniu coś takiego, że ucieszyłem się, kiedy znikli za rogiem. Na Schwartzkopfa jednak się nie doczekałem, być może przegapiłem jego wyjście. 7 września Skontaktował się ze mną Grunst z Zuryskiej Niezależnej, zaproponował serię sprawozdań z obrad parlamentu. Dlaczego właśnie ja? — Czyżbyście do tej pory nikogo tam nie mieli? — zapytałem. — Owszem, mamy — odparł — ale chcieliśmy mieć również pana. Zgodziłem się. 12 września Dni spędzam w parlamencie. Teraz rozumiem, dlaczego Grunst postanowił zatrudnić właśnie mnie, to zadziwiająco przewidujący człowiek. W genewskim światku tracą ważność wszystkie dotychczasowe układy, idą w rozsypkę stronnictwa. Niedawno utworzona partia N zaczyna ostro działać. W jej szeregach ze zdumieniem spostrzegam działających razem ludzi, którzy kilka dni wcześniej siadali jak najdalej od siebie; działaczy federacyjnych z posłami o tęsknotach niegdyś separatystycznych, a nawet tych, o których wiadomo było, że popierają Organizację Hoyle'a. Grunst, stary lis, słusznie przewidział, że będę miał jako mutant lepsze do nich dojście niż ktokolwiek iYiny. Ale ja najczęściej siedzę na galerii i obserwuję. Stąd widać wszystko jak na dłoni. Dzisiaj poseł Vessik zażądał, aby informację o grupie krwi uczynić tajną. Oznaczałoby to, że semibanki przestałyby odpowiadać na pytania tłumów czekających na ulicy dzień i noc, przerwano by informowanie do czasu, aż nowy rząd zdecyduje, co robić z tym fantem. W ławkach partii N znaczne poruszenie, ale będą mogli odpowiedzieć dopiero jutro. 211 13 września / No, oczywiście. Do głosu zapisał się poseł Kruger, niegdyś jeden z najpoważniejszych sponsorów Organizacji, bliski przyjaciel (niegdyś) pułkownika Hoyle'a, teraz prowadzi kampanię na rzecz uwolnienia Zaminiego, „najstarszego człowieka na Ziemi". Jowialny grubas, odnoszący się do wszystkich nieznośnie protekcjonalnie. — Każdy ma prawo znać swoje cechy genetyczne! — grzmiał z trybuny. Wniosek Vessika przeszedł jednak większością głosów i przyznam, że nie zmartwiło mnie to specjalnie. Przecież to wszystko nie jest takie proste. 15 września Dziś rano rozmowa z Grunstem, który wezwał mnie do siebie. — Pańskie sprawozdania z parlamentu są... jak by powiedzieć... — wypił łyk kawy i odstawił filiżankę. — Są pozbawione zaangażowania, zbyt chłodne, powiedziałbym: paskudnie obiektywne. Prawdę mówiąc, panie Brand, sądziłem, że pan, jako jeden z niewielu już... — szukał słowa. Patrzyłem na niego i czekałem, jak z tego wybrnie. — Już odmienionych — znalazł wreszcie — będzie bardziej zdecydowanie reprezentował stanowisko partii N... — Rozumiem — powiedziałem. — Czy mam się uważać za odwołanego? Popatrzył na mnie z ukosa. — Nie — powiedział po dłuższej chwili. — Niech pan pracuje dalej. Pożegnałem się i gdy już byłem przy drzwiach, zapytałem: — Pan sprawdzał już swoją grupę, prawda, dyrektorze? — Tak — odparł krótko. 16 września Rano, kiedy zjawiłem się w budynku parlamentu, między innymi pismami i nagraniami dostarczono mi listę nazwisk (takie listy drukuje się w parlamencie na papierze) kilkunastu posłów nowo powstającej partii M, wybranych niedawno 212 w wyborach uzupełniających. Na trzecim miejscu stało jak wół: Mariko Senkiro... A więc znalazłem ją. Pozostaje tylko czekać, aż pojawi się w parlamencie. 18 września Jakieś pogłoski o rozruchach na południu. Co dzień z większą obawą myślę o spotkaniu z Mariko. 19 września Pogłoski okazały się prawdziwe. O rozruchach donoszą również z północy kontynentu. To było do przewidzenia. Ci, którzy wiedzą już, że mają grupę N, ponieważ udało im się uzyskać informację przed podjęciem uchwały Yessika, zorganizowali marsz na Genewę pod hasłem: Żądamy prawa do życia na miarę naszych możliwości! Po drodze dołączają do nich ci, którzy jeszcze nic o sobie nie wiedzą, ale przecież też chcą żyć „na miarę możliwości". Partia N podnosi głowę, reszta zgromadzenia okazuje poważne zaniepokojenie. Rządu praktycznie nadal nie ma, a cała sytuacja grozi wybuchem, czymś w rodzaju kontynentalnej wojny domowej. Z innych kontynentów donoszą o podobnych ruchach. Zadziwiająco szybko się to dzieje. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ktoś to wszystko po cichu nakręca albo chociaż tylko popycha w takim a nie innym kierunku. 20 września Dziś widziałem Mariko. Weszła na salę w otoczeniu innych posłów z partii M. Dyskutowali o czymś gorąco. Z mojego zwykłego miejsca widziałem, jak przekonuje ich o czymś, gestykuluje. Bardzo się zmieniła. Patrząc na nią, zdałem sobie sprawę, ile nas dzieli. Czy naprawdę mamy sobie coś do powiedzenia? Jestem, kim jestem, stało się, nic nie można już odwrócić. Nie podszedłem — tchórz. 213 25 września Uchwałę o zatajeniu informacji o grupach krwi cofnięto. Wielkie zwycięstwo partii N. Znowu tłumy przed semiban-kami. 28 września Partia N idzie za ciosem. Kruger, powołując się na przepisy o ochronie życia i zdrowia obywateli, postawił wniosek o stworzenie specjalnego funduszu, który stałby się podstawą finansowania produkcji przemysłowej mutagennego wirusa. Rewelacją w jego przemówieniu była wzmianka o rozmowach przeprowadzonych przez przedstawicieli partii N (w tym oczywiście Krugera) z Zaminim w więzieniu i oświadczeniu tego ostatniego, że gotów jest zrzec się wszelkich praw do stworzonego przez siebie peptydowego łańcucha, który, przedostając się do jądra komórki i podłączając się do jej aparatu powielającego, powoduje wiadome skutki. Parlament, korzystając jak zwykle z przewagi, odrzucił projekt, chociaż z prawnego punktu widzenia nic mu nie można było zarzucić. Kruger oskarżył pozostałe partie o prowadzenie polityki rasistowskiej i zakończył dumnie: Żądamy równości! Będzie z tego niezły bigos, śmiać mi się chce, kiedy patrzę na te przepychanki. Przecież łatwo, do licha, przewidzieć, kto będzie musiał pić to piwo. Dla jednej piątej populacji nie da się nagle stworzyć osobnego prawodawstwa! 2 października Od jednego z posłów partii N otrzymałem obszerne nieo-cenzurowane fragmenty zeznań Zaminiego, który od dwóch dni odpowiada na pytania specjalnie utworzonej Komisji Parlamentarnej. Przesłuchania odbywają się przy drzwiach zamkniętych i Grunst nie pozwolił mi opublikować nawet jednego zdania. KOMISJA: odkrycia? 214 Kiedy i w jakich okolicznościach dokonał pan ZAMINI: Nie pamiętam dokładnej daty, ale to miało miejsce jakieś dziesięć lat przed moją upozorowaną śmiercią na Atlantyku. Co do okoliczności, to pracowałem wtedy nad rakiem. Był wielkim problemem w tamtych czasach, Wysoka Komisjo. Wszyscy (mam na myśli ludzi parających się nauką) powoli zaczynali sobie zdawać sprawę, że walka z rakiem to już nie walka z chorobą, z niedoskooałością tego czy innego organu, który w końcu zawsze można naprawić, ale pytanie o konieczność śmierci, o granice życia indywidualnego. Mnie, tak jak i wielu innych, interesowały szczególnie przyczyny praktycznej nieśmiertelności komórek rakowych w przeciwieństwie do komórek zdrowych, gdzie liczba podziałów jest ściśle ograniczona. Kojarzono to zjawisko z procesami starzenia się, przebąkiwano nieśmiało o istnieniu czegoś w rodzaju „genu nieśmiertelności" — czy też „genu śmierci", zależy od której spojrzeć strony. Mnie po prostu udało się znaleźć te geny, odkryć, przynajmniej w części, mechanizm ich działania. K.: Czy to był przypadek? Z.: Powiedzmy lepiej: kontrolowany przypadek, w przeciwieństwie do tego, co się zdarzyło Rubenowi. Zresztą raporty, opisy doświadczeń są w archiwach... K.: Owszem, ale ostateczne, końcowe wyniki są zdecydowanie negatywne, pan je po prostu sfałszował, zatajając prawdziwe rozwiązania, czy tak? Z.: Tak. Zdecydowałem się na to w momencie, kiedy zorientowałem się, że warunkiem... przekształcenia, mutacji, jest obecność antygenu grupy krwi N. K.: Dlaczego? Z.: Trudno powiedzieć. Później prowadziłem jeszcze oczywiście badania, ale jednoznacznie trudno mi odpowiedzieć, dlaczego właśnie ten antygen, wymagałoby to dłuższego fachowego wykładu, a i tak wszystko, co mógłbym zaproponować, to tylko hipoteza. K.: Komisja pyta o powód pańskiej decyzji, nie o genetykę. 215 Z.: Och, to oczywiste. Nie chciałem dopuścić do sytuacji takiej jak obecna. Okazało się, że możliwość zmiany dotyczy tylko jednej piątej populacji, dlaczegóż bym miał ogłaszać to wszystkim? Po co? Chyba tylko po to, by uzależnić losy tej wybranej grupy od przestarzałych już w tym momencie, zupełnie nieadekwatnych form dotychczasowej demokracji, której zasadą jest przecież, że wszyscy są równi. K.: Pan uważa inaczej? Z.: Mój sąd nie ma tu żadnego znaczenia. Ewolucja i demokracja pasują do siebie jak pięść do nosa, Wysoka Komisjo, Ewolucja po prostu postępuje bądź dokonuje się, i to wszystko. K.: Czy dla tych właśnie powodów zdecydowano zlikwidować profesora Rubena i jego asystenta Knoxa? Z.: Ruben nie mógł zrozumieć tego, o czym mówiłem... K.: Czy komisja ma rozumieć, że uważa pan czy też uważał się wtedy za wykonawcę jakiejś misji specjalnej, narzędzie Ewolucji, Natury? Z.: O ile wiem, skład Wysokiej Komisji ustalono nie bez kłopotów. Sześciu spośród panów jest nosicielami grupy N, sześciu grupy M, pan na przykład, mister Koenig, który za1 dał mi to pytanie, należy do grupy M, prawda? KOENIG: To nie ma nic do rzeczy! Z.: Ależ jak najbardziej ma, bo to jest właśnie ta rzecz, o którą chodzi, tylko i wyłącznie ta rzecz! Po przesłuchaniu tego fragmentu zwróciłem uwagę na sposób mówienia Zaminiego, na sposób dawania odpowiedzi, z którego przebija niesłychana pewność siebie. Tymczasem ja sam czuję się, jakby mnie oszukano, nie mogę pozbyć się uczucia wielkiej niepewności, kiedy budzę się w środku nocy, nagle, bez przyczyny... Jest ciemno i nie mogę sobie nawet przypomnieć, jaki miałem sen. Zdarza mi się to coraz częściej. A nic mi się nie śni. 216 5 października Dziś wychodząc z gmachu niemal zderzyłem się z Mari-ko. Chwilę staliśmy naprzeciwko siebie, widziałem ją z bliska, jak niegdyś. Zmrużone ciemne oczy... Usunąłem się z przejścia i kiedy przechodziła obok, zawołałem: Mariko! Minęła mnie jak powietrze. Usłyszałem pytanie jednego z posłów: Zna go pani? i jej odpowiedź: Nie. Wracając do domu wstąpiłem do baru, nawet nie pamiętam jego nazwy, żeby coś zjeść. Ktoś klepnął mnie w ramię, odwróciłem się i zobaczyłem stojącego nade mną... Fryde-go ze szklanką Cessena Winę w dłoni. Wydał mi się dziwnie zmieniony, ale nie potrafiłem tego bliżej określić. Zaprosiłem go do stolika. Usiadł, postawił przed sobą szklankę i przypatrywał mi się uważnie, bez niechęci czy wrogości. — Zmieniłeś się — powiedział, spoglądając na moją nagą głowę. Zrozumiałem, że ma na myśli utratę włosów. Odparłem, że zupełnie nie, i zapytałem o zdrowie Niny i dziecka. — Wszystko w porządku — powiedział, ale czułem, że bynajmniej nie wszystko. — Ty też się zmieniłeś — zagadnąłem. Wtedy zaśmiał się nienaturalnie i odparł: — Ja dopiero mam zamiar się zmienić. Nie od razu pojąłem, co ma na myśli, dostrzegałem tylko wyraźnie, że uleciała gdzieś cała jego agresja. Nie zionął już nienawiścią, był jakiś zgaszony, cichy, wewnętrznie jednak napięty. — Chcę się zarejestrować — wypalił. Zrozumiałem, że to spotkanie nie było przypadkowe. — Ty? Naturysta w drugim pokoleniu? — powiedziałem z ironią. — Znasz swoją grupę? — zapytałem, żeby się upewnić. — Znam, mamy swoje laboratoria — wyjaśnił. — Teraz muszę się zarejestrować, bo przecież wygramy, prawda? Sięgnął przez stół i złapał mnie za ramię. — No, powiedz! Przecież ty siedzisz tam, w tym całym 217 parlamencie, wiesz lepiej, powiedz, wygramy... Musimy, przecież prawo jest za nami! A więc ,,my" i „prawo"! Nagle zaczął powoływać się na prawo, które przez całe życie negował... Zapytałem, czy wielu jest takich. Owszem, w ich grupie kilkunastu, w innych podobnie. A reszta? — Reszta! — prychnął z pogardą. — Oni wszyscy są przeciwni, uważają za punkt honoru nie sprawdzać swojej grupy, ale to poza, pękną wcześniej czy później. Nina... powiedziała, że przeklina chwilę, w której postanowiła ciebie bronić, tam, w Amsterdamie, a ja... Ja myślę, że byłem wtedy skończonym durniem, przepraszam. O ludziach, z którymi przeżył życie, całe dwadzieścia osiem lat, mówił teraz ,,oni", czyż to nie wzruszające? Wszak tylko krowa nie zmienia poglądów. — No, bo powiedz — pytał — jak można chcieć przegrać, skoro można wygrać? Coś mnie w tym miejscu podkusiło, żeby powiedzieć: — Może jednak lepiej by było, gdybyś rzeczywiście wtedy wrzucił tę kopertę do kanału... — l ty to mówisz?! — zawołał z oburzeniem. — Brakuje tylko, żebyś nazwał mnie zdrajcą — powiedział ironicznie. Pożegnaliśmy się szybko. Jest zdrajcą każdy, kto popełni zdradę, kto się sprzeniewierzy. Myślę, że rzeczywiście jest zdrajcą. A ja? 10 października Zaproszono mnie dzisiaj do Klubu N w mojej dzielnicy. Takie kluby powstają już od pewnego czasu na wszystkich kontynentach, grupują posiadaczy czynnika N. Poszedłem po raz pierwszy i ostatni, solennie to sobie przyrzekłem. Powitanie było uroczyste, z pompą —, przecież jestem jednym z już zmutowanych, nikt mi tego nie odbierze... Prezes klubu, wysoki, czterdziestoletni mężczyzna o ciemnej skórze Mulata i ptasiej twarzy, wygłosił krótką mowę, 218 z której wynikało, że właśnie ja jestem dla tych ludzi wzorem. Wsłuchiwałem się w to, co mówił, i nie mogłem do-słuchać się kpiny w jego głosie. Potem przemawiali inni. Jakaś kobieta mówiła z ogniem w oczach: — Są tacy, których kres wpisany jest w ich przekaz dziedziczny i jest koniecznością. Ale są i tacy, których kres nastąpić może tylko przypadkiem, złym zrządzeniem losu. Nikt nie ma prawa skazywać nas na starość! Nie ma prawa skazywać nas na śmierć. Potem mówił chłopak może dwudziestoletni, z głową ostrzyżoną do skóry, co ostatnio było modne wśród członków klubów. — Nie pozwolimy, by ci, którzy jak fala przychodzą i odchodzą, pociągnęli nas za sobą! Nowy Człowiek już się narodził! Nowy Człowiek to ja! To ty! To my wszyscy tutaj zebrani! Nowy Człowiek żąda dziś swoich praw! Kiedy wychodziłem, wręczono mi kasetę z nagraniem tego wieczoru. Na pamiątkę. Wyrzuciłem ją. 11 października Znowu zdarzyło mi się to „zapatrzenie". Usiadłem, popatrzyłem na szary zmierzch za oknem. Wydawało mi się, że lekko unoszę się w powietrzu. Gdy się ocknąłem, była noc. Nie mam pojęcia, jak upłynęło pięć godzin. To zdarza mi się coraz częściej. 20 października W porannej poczcie oprócz stosu jak zwykle obelżywych anonimów była kaseta. Jest na niej nagranie z mediolańskiego banku, „platynowy" program Kitty Bartello bez komentarzy. Kto mi to przesłał? Obraz ze sprytnie położonej kamery nie zawsze jest najlepszy. Czasem niektórzy z mimowolnych „aktorów" znajdują się poza kadrem, ale dźwięk nie urywa się ani na moment. To było jak silny cios prosto w żołądek, po którym przez minutę nie można złapać 219 tchu. Być może TNR po prostu przesyła nagranie wszystkim uczestnikom wydarzenia, ale... Nie potrafiłem obejrzeć tego do końca. 27 października Przyszedł lvo Yorga, zaskakujące odwiedziny. Otworzyłem drzwi, a on stał i uśmiechał się, łysa pała, tak jak i ja. Przywitaliśmy się jak starzy przyjaciele stęsknieni za sobą. A przecież przez ostatnie miesiące niewiele o nim myślałem. Nie wiedziałem, co się z nim dzieje, ale i nie próbowałem się dowjedzieć. Kiedy go zobaczyłem, ucieszyłem się szczerze. Rozmawialiśmy o wszystkim po trochu, o sytuacji, o tym, co będzie, o nas. Przyznał, że odczuwa podobnie tę dziwną sytuację, to zawieszenie, w którym wszyscy żyjemy. To się niedługo skończy, możesz mi wierzyć — powiedział w pewnej chwili. Pewność siebie, z jaką to mówił, zaskoczyła mnie. Zadawał dużo pytań, pytał też o Mariko, czy wiem, jaką funkcję teraz sprawuje, czy się z nią widziałem. Przyszło mi do głowy, że ktoś go do mnie przysłał, że to nie jest wizyta czysto towarzyska, i zapytałem o to. Zaprzeczył gwałtownie, przez chwilę wydało mi się, że zbyt gwałtownie. — Chciałem cię zobaczyć — powiedział — pomyślałem, że jestem ci coś winien, w końcu ciebie jednego obchodziło, co się ze mną dzieje, a o Mariko nie powinienem pytać, przepraszam — wycofał się natychmiast. Powiedziałem mu, że nie widziałem się z nią od tamtych wydarzeń w Mediolanie i nie chcę się widzieć nadal. — l dobrze — powiedział — zapomnij o nich, byli i są pyłkiem. Stanowimy jedną piątą populacji, ale to m y zostaniemy tu w końcu. Reszta musi przegrać, Eroll — przekonywał. — To są śmiertelne dinozaury, ich świat dobiega końca, wymrą, kiedy spełni się ich czas. Bo to my mamy czas — mówił, przeciągając głoski — oni nigdy go nie mieli. Pracowali przez tysiące lat i oto jesteśmy my. Cześć im i chwała, ale czas teraźniejszy — to my. Żaden gatunek nie wie nigdy, kiedy odchodzi w ślepą uliczkę ewolucji i pozos- 220 taje niżej. O tym mogą wiedzieć tylko ci, którzy stają na wyższym szczeblu tej drabiny. — Nie masz wrażenia, że to już szczebel ostatni? Że to już koniec? — zapytałem. — Być może, ale koniec wieńczy dzieło — odparł z emfazą. On przez cały czas trwa, jak się zorientowałem, w jakiejś podniosłej euforii, podobnej do tej, jaką przeżyłem wtedy, na wyspie. Tylko tym się właśnie różnimy, że ja gdzieś ją straciłem i nie potrafię odnaleźć. Czy naprawdę wtedy Za-mini i reszta okłamali mnie, ponieważ w gruncie rzeczy tego chcjałem? Ułatwili mi tylko decyzję, którą i tak bym podjął? Chciałem zapytać o to lva, ale to nie było potrzebne, jego odpowiedź już znam. 2 listopada Manifestacja i pochody członków Klubów N na wszystkich kontynentach. Napięcie wyraźnie wzrosło po wczorajszych wypadkach w Lizbonie. Jeden z tamtejszych klubów zorganizował pochód, żądając, jak zwykle, podjęcia przemysłowej produkcji wirusa. Pochód nie był liczny i wszystko przebiegało spokojnie aż do chwili, gdy zaatakowała ich grupa miejscowych „chłopców"-, krzycząc: Precz z łysymi! Wzięli ich pod obcasy i porządnie poturbowali. Ktoś był przy tym z kamerą i już wieczorem nadały to wszystkie kanały. Dziś kluby solidarnie wyszły na ulicę. Byłem w paru miejscach, „łysi" są dużo agresywniejsi niż zwykle. Sprawa w Lizbonie na milę pachnie prowokacją, Grunst jest też tego zdania. Tymczasem Mariko, jako przedstawiciel partii M, wygłosiła w parlamencie płomienne przemówienie, odcinając się i protestując „w imieniu większości". Widziałem jej twarz na ekranie, była tak zmieniona, że niemal jej nie poznałem. Wykrzywiona złością miotała gromy na partię N, żądała podjęcia „natychmiastowych kroków". Z każdym dniem oddalamy się od siebie, a przecież... 221 6 listopada Przez ostatnie trzy dni nie wychodziłem z domu. Leżałem. Było mi dobrze. Prawie tak jak na wyspie. Wyszedłem kupić coś dopiero dzisiaj, jem w ogóle bardzo mało, czyżby efekt zabiegu? 10 listopada Niespodziewanie w sukurs klubom N przyszły kobiety. Organizacje kobiece zażądały stanowczo podjęcia przemysłowej produkcji wirusa, który umożliwia mutację. Przewodnicząca Europejskiego Związku Kobiet wyjaśniła ten nagły zwrot następująco: każdy człowiek otrzymuje połowę chromosomów od swego ojca, a połowę od matki. Ponieważ geny grup N i M nie są dominujące, ich kombinacje mogą być takie: MM, MN i NN. Tylko osobnicy z zestawem NN podlegać mogą zmianie, ale przecież osobnicy MN posiadają oba geny, a ich gamety potrafimy selekcjonować, tak więc przy sztucznym zapłodnieniu, które jest regułą, można uzyskać zarodki o zestawie NN. W takim przypadku, mimo że żadne z rodziców nie ma szansy na mutację, ich dziecko będzie ją miało. „Nie chcemy starości ani śmierci dla swoich dzieci i w ich imieniu wszystkie kobiety powinny żądać dziś wprowadzenia ustawy o produkcji czynnika mutagennego!" — zakończyła gromko. Doskonałe posunięcie, w parlamencie huczy jak w ulu. 18 listopada Obudziły mnie huki i krzyki na ulicy. Wielki dzień dla wszystkich, parlament podjął decyzję o produkcji. Jak zwykle w imię większości. Zabawne, jeszcze niedawno w imię większości żądano zatajenia wszelkich informacji dotyczących tej sprawy i zniszczenia wszystkiego, co dotyczy tych badań i ich efektów. 222 25 listopada Od kilku dni pada deszcz, zimno. Wychodzę na ulicę rzadko, coraz rzadziej, tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę. Odnalazłem kasetę z nagraniem tamtego dnia w Mediolanie i obejrzałem od początku do końca. A potem jeszcze raz. Nie wiem dlaczego. Wydaje mi się, że tylko po to, żeby poczuć żołądek gdzieś w okolicach gardła. Żadnej myśli, po prostu siedzę i patrzę. 20 grudnia Ostatni zapis zrobiłem tutaj prawie miesiąc temu. Jeżeli tak pójdzie dalej — oszaleję. Każde słowo, każdy obraz z tej przeklętej kasety zapisane są w moim mózgu. 22 grudnia Po raz pierwszy od kilku tygodni wyszedłem na ulicę. Nie mogłem pojąć, co się właściwie dzieje. Ulicami maszerują kolumny, wznoszą jakieś okrzyki. Czuje się napięcie, siły porządkowe nie reagują. Pod semibankami tłumy. Powiedziano mi, że przed dwoma dniami banki dostały pierwszą partię szczepionki z wirusem Zaminiego. Kandydaci na mutantów, członkowie klubów N grupowo udają się na zabieg, euforia. Większe kolumny wstrzymują ruch na ulicach. Tymczasem w parlamencie zgłoszono projekt ustawy, wedle której ci, co zdecydują się na mutację, pozbawieni byliby możliwości posiadania dzieci. W przeciwnym razie — jak argumentowano — kolejka oczekujących na pozwolenie na dziecko wydłuży się niepomiernie, ponieważ znacznie zmaleje liczba zgonów, a od tego zależy liczba nowo narodzonych. To uderzyłoby najsilniej w tych, którzy nie mogą lub nie chcą poddać się mutacji, przecież dla nich dzieci są jedyną przyszłością. . Ten projekt zgłosiła Mariko Senkiro. Jest już wiceprzewodniczącą partii M. 223 23 grudnia Zima na całym kontynencie. Mróz i śnieg. Zaraz Święta, wydaje się, że wszyscy o tym zapomnieli. Przede mną samotna wigilia. 27 grudnia Dziś rano telefon od Grunsta, wezwał mnie do siebie. Sądziłem, że ma jakieś pretensje, które chce wyłuszczyć; istotnie, od ponad miesiąca nie byłem w parlamencie i moje „stanowisko" sprawozdawcy było na dłuższą metę mocno wątpliwe. Zaskoczono mnie jednak zupełnie. W gabinecie oprócz Grunsta siedział jakiś młody (chociaż, może tak mi się tylko zdawało) mężczyzna. Przysiągłbym, że na głowie miał perukę. Grunst okazał się wobec mnie nadzwyczaj uprzejmy, jakby speszony obecnością tamtego. Prosił, żeby siadać, i wyraźnie usunął się w cień. Facet, nie przedstawiając się, zaczął rozmowę od pytania o moje samopoczucie. Nie bardzo wiedziałem, jak zareagować, spojrzałem pytająco na Grunsta, ale udał, że tego nie dostrzega. Facet tymczasem wbił we mnie chłodne, jasne spojrzenie i naprawdę oczekiwał odpowiedzi. Jego pucołowata twarz wyrażała szczere, troskliwe zainteresowanie. Pospieszyłem więc uspokoić go, że mam się jak najlepiej, i zapytałem grzecznie o powód tego nagłego zainteresowania moją skromną osobą. — Zanim przejdę do sprawy, chciałbym wiedzieć, co pan sądzi o aktualnej sytuacji? — on na to. — Niebezpieczna — odparłem jednym słowem. Nie miałem jeszcze pojęcia, do czego zmierza, ale na wszelki wypadek postanowiłem być lakoniczny. Moja odpowiedź jednak wyraźnie go usatysfakcjonowała. — Otóż to, panie Brand! Cieszę się, że docenia pan niebezpieczeństwo, całą powagę sytuacji. Jestem pewien, że nie muszę pana przekonywać, jak blisko jesteśmy wojny domowej na skalę kontynentu. Z pewnością nie musiał mi tłumaczyć tego, co widziało 224 się na każdym rogu. — Pan zdaje się dość dobrze zna panią Mariko Senkiro — wypalił nagle ni stąd, ni zowąd. Poczułem, że coś dziwnego dzieje się z moją twarzą. Wszystkiego się spodziewałem, tylko nie pytania o Mariko. Tymczasem on mówił dalej: — Pani Senkiro jest bardzo radykalna... Za bardzo, jeżeli dobrze mnie pan rozumie. Jej ostatnie przemówienie w parlamencie dolało oliwy do ognia. Możemy spłonąć w nim wszyscy, panie Brand. Kluby nigdy nie zgodzą się na takie rozwiązanie, nawet gdyby parlament je zatwierdził, a może to być początkiem totalnego wybuchu, potwornej eksplozji... Ludzie są bardzo rozentuzjazmowani, podnieceni... Byle iskra... Tymczasem pani Senkiro nie zważa na nic, uderza niemal na ślepo i śmiem twierdzić (to nie tylko moje zdanie), że kierują nią, pan mnie rozumie, pewne motywacje pozapolityczne, pozaspołeczne, osobiste... Przerwałem mu, już wiedziałem, dokąd zmierza, zachowałem się idiotycznie, być może, ale byłem wściekły. Zawołałem, żeby nie gadał bzdur, Mariko robi to, co uważa za stosowne, i mnie nic do tego! Zdenerwowany opadłem wreszcie na fotel i spytałem, czego ode mnie właściwie oczekują, czego się spodziewają, co to za podchody, do diabła! — Pomyśleliśmy, że mógłby pan z nią porozmawiać, spróbować wpłynąć jakoś... — My, to znaczy kto? Kogo pan reprezentuje? — zapytałem. — Tych wszystkich, którzy rozumieją, że stały się rzeczy nieodwracalne, i pragną zapobiec najgorszemu: niepotrzebnym ofiarom — odpowiedział. — Mam nadzieję, że pan również do nich należy. — A jeżeli nie? — powiedziałem i szybko tego pożałowałem. — Pan żartuje! — zawołał i wyczułem w jego głosie jakąś groźną nutę. — Pan przecież już dawno dokonał wyboru. To też była prawda. 225 Jutro wyjeżdżam do Lozanny pełen obaw... No, ale skoro mam zbawić świąt... W tym miejscu w zapisie jest dłuższa, prawie czteromiesięczna przerwa, spowodowana zapewne wyjazdem i jego konsekwencjami, jak można zorientować się z ostatniej części zapisu. 5 kwietnia, godz. 2 w nocy Nigdy w życiu jeszcze tak bardzo się nie bałem. Notuję te słowa w maleńkim pokoiku w pawilonie głównym Klubu N na Zollikonie, robię to, by na chwilę chociaż przestać odczuwać strach. Straszne dni i jeszcze gorsze noce, jasne, wiosenne, księżycowe noce. Patrząc na maleńkie listki krzewów pod oknem i w klubowym parku, można by pomyśleć, że to już maj. Park jest czarny i przerażający, wypatruję oczy w tę ciemność i drżę na myśl, że mogę w każdej chwili zobaczyć tam jasne płomyki pochodni. Z miasta dochodzą czasem nieokreślone, ale groźne odgłosy lub nagle wszystko zamiera w ciszy, która jednak, zamiast koić nerwy, jeszcze bardziej je napina. W klubie jest cisza, chociaż jestem pewien, że śpi tylko niewielu. Boją się tak samo jak i ja, wszyscy się boimy. Od śmierci Mariko strach towarzyszy mi bez przerwy, bez chwili oddechu, dniem i nocą. Rozbitkowie na morzu nienawiści, otoczeni ze wszystkich stron, winni tylko tyle, że nie musimy umierać. Chcą nas zniszczyć, zetrzeć z powierzchni Ziemi, nas, o tyle lepszych, doskonalszych! Ale to nie przeciwko nam się buntują, występują przeciwko sobie. Nie chcą zgodzić się na swój los, swoją kondycję i to mnie przeraża najbardziej. Irracjonalność tego buntu, który obraca się przeciwko nam, rodzi głupią i ślepą nienawiść. Tyle razy w ciągu długich godzin nocnej warty próbowałem uświadomić sobie ów łańcuch przyczyn i skutków, który doprowadził do obecnej sytuacji. Wciąż jednak wiem zbyt mało. Trudno przewidzieć, co się z nami stanie, do czego to 226 wszystko doprowadzi, ale może ocaleje chociaż ten samo-pis i słowa, które notuje. Tamtego dnia w gabinecie Grunsta, kiedy powiedziałem, że się zgadzam, poradzono mi, żebym założył perukę i przykleił sobie brwi, jeżeli mam zamiar skontaktować się z Mariko, wiceprzewodniczącą partii M. Zrobiłem tak. W Lozannie, gdzie była siedziba partii M i dokąd dotarłem w pełnej charakteryzacji, poinformowano mnie, że pani Senkiro udała się do Madrytu na pierwszy europejski zjazd partii. Dotarłem tam późnym wieczorem. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, jak bardzo sytuacja jest już napięta. Jadąc, myślałem tylko, że zobaczę Mariko, że będę z nią mówił. Przeprowadzałem w myślach tysięczne warianty tej rozmowy. Uroczyste otwarcie zjazdu odbywało się w Hali Sportu i do zakończenia pierwszego dnia było jeszcze daleko. Nie miałem jednak żadnej przepustki ani akredytacji, a wejście obstawione było dokładnie przez facetów w białych czapeczkach z granatową literą M. Próbowałem wejść ,,na kamerę", to wydało mi się łatwiejsze niż dostanie się później do hotelowego apartamentu Mariko. Podstęp nie udał się. Zauważono mnie i zastąpiono drogę. W trakcie krótkiej szamotaniny przesunęła mi się peruka, zdarto mi ją natychmiast. Porządkowy wrzasnął: divinus! jakby zobaczył nagle wcielonego diabła. — Dosłownie wykopali mnie na ulicę, rozcinając mi skórę na czaszce moją własną kamerą. Po raz pierwszy zetknąłem się z taką agresją. Widziałem ich twarze, malował się na nich wyraz satysfakcji na widok zgnojonego divinusa. Nie czułem nienawiści, nie rozumiałem, co się dzieje, wszystko wydało mi się koszmarną pomyłką! To prawda, że usiłowałem się niezbyt formalnie dostać do wnętrza budynku, ale moich tłumaczeń nie słuchali w ogóle. Wróciłem do hoteliku, w którym udało mi się dostać pokój, pamiętający pewnie jeszcze czasy przed Wielkim Zjednoczeniem, pokój z umywalką i kurkiem, który odkręcało się palcami, żeby pociekła woda. Pochylony obmy- 227 wałem pod kranem rozciętą skórę na głowie. Potem długo w noc, z jedynego w hotelu terminalu, umieszczonego w holu na dole, próbowałem ustalić, gdzie zatrzymała się przewodnicząca partii M. Wreszcie udało mi się to, ale w jej apartamencie nikt nie odpowiadał. Poszedłem spać. Obudziło mnie łomotanie do drzwi. Policja! Nie rozumiałem, czego chcą, na moje protesty nie zwracali uwagi — wywlekli mnie z łóżka i ledwo pozwoliwszy się ubrać zawieźli na komisariat. Śniady porucznik z sinym zarostem na policzkach, oskarżycielskim tonem zażądał, żebym przyznał się do tego, że poprzedniego wieczora próbowałem wedrzeć się na zjazd w Pałacu Sportu. Potwierdziłem bez wahania. Owszem, chciałem sfilmować zjazd, jestem reporterem — wyjaśniłem. Dostałem w twarz raz, drugi, oficer zaczął wymyślać mi od ostatnich. Z jego histerycznych krzyków, wy-myślań i oskarżeń zrozumiałem wreszcie: przy wyjściu z Hali Sportu na Mariko czekał zamachowiec, kula z jego pistoletu zabiła ją na miejscu. Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, zamachowiec zbiegł, l teraz ten oficer właśnie mnie oskarżał o dokonanie zamachu. Zdawało mi się, że jeszcze chwila i oszaleję. To było zbyt absurdalne, rzeczywistość znowu fiknęła kozła i w ten szalony sposób po raz ostatni nas połączyła. Kto i dlaczego? Prawie cztery miesiące, dzień i noc, nie myślałem o niczym innym, zamknięty w pojedynczej celi madryckiego więzienia. Dziś jest dla mnie jasne, że cała ta, jakże spektakularna scena usunięcia mnie z hali wyreżyserowana była w najdrobniejszych szczegółach. W Madrycie czekano na mnie. Miałem wszelkie powody do 'nastawania na życie Mariko. To, co zaszło w Mediolanie, obserwowały miliony ludzi na ekranach swoich telewizorów, znaleźliśmy się po dwóch stronach barykady. Za mną stały Kluby N, im zaś Mariko, jako przewodnicząca partii M, autorka tak drastycznej propozycji w parlamencie, była solą w oku. Nic nie wywołałoby większego poruszenia wśród rzesz homo sapiens jak to zabójstwo. Prowokacja spełniła swoje zadanie. 228 Poczęły mnożyć się zamachy, coraz częściej dokonywano samosądów. Kiedy wyszedłem z aresztu, zwolniony po prawie czterech miesiącach za wysokim wstawiennictwem, jak się domyślałem, a może po prostu z braku dowodów — czułem, jak bardzo atmosfera na ulicach jest już napięta. Członkowie Klubów N zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nie widziałem ani jednego ich transparentu. Zanim doszedłem do klubu, zrozumiałem tę nieobecność, tak rażącą po jeszcze niedawnych pochodach. Kilkakrotnie mnie opluto, zastępowano mi drogę, wygrażano. Sam klub przypominał już fortecę — siatki, druty kolczaste, strażnicy z psami. Członkowie, którzy już poddali się mutacji i utracili zarost, przez co stali się widoczni, poczęli być szykanowani wszędzie, gdzie się pojawili. Stali się przedmiotem drwin i złośliwości. Gdy wracali do swoich mieszkań, mnożyły się pobicia; kiedy uciekali, wołano za nimi: divinus\ Te, divi-nus\ Coraz częściej zostawali w klubie również na noc, tak było bezpieczniej. Samotny powrót do Zurychu oczywiście mi odradzano, nie dałem się jednak przekonać. Nie chciałem w tym mieście pozostawać ani chwili dłużej. Żona sekretarza klubu ucharakteryzowała mnie starannie, była specjalistką w tej dziedzinie. Jakie to miało znaczenie, zrozumiałem już w parę godzin później w hallu dworca lotniczego, kiedy czekałem na samolot do Zurychu. Tam byłem świadkiem sceny, która byłaby może zabawna, gdyby nie była tak przerażająco rzeczywista. Starszemu już mężczyźnie z całkowicie wyłysiała głową, który najwyraźniej spieszył się na samolot, taszcząc dwie duże walizy, zastąpiło nagle drogę dwóch młodych mężczyzn. Nie pozwalając się wyminąć, zaczęli wyzywać go od divinusów i łysielców, popychali i poszturchiwali. Mężczyzna zaklinał się, że nie jest żadnym mutantem, że wyłysiał całkiem naturalnie i nic na to nie może poradzić, zresztą, proszę — pokazywał swoją twarz — brwi ma 229 przecież prawdziwe! Nie wierzyli mu, może nie chcieli uwierzyć. Uśmiechali się ironicznie. Kopnięta silnie walizka otworzyła się, rzeczy wysypały się na kamienną podłogę. Mężczyzna trzęsącymi się rękami zbierał je z powrotem, opadłszy na kolana. Poczułem wtedy po raz pierwszy zaciskającą się na gardle straszliwą łapę strachu i żołądek zamieniający się w bryłę lodu. Odstąpili wreszcie od niego. Nikt nie zareagował, nikt się nie ośmielił. Co by się stało, gdybym to ja był na miejscu tamtego? Kiedy dotarłem do studia na Zollikonie, zrozumiałem, jak niewiele brakowało. Wszystko było kompletnie zdewastowane, mieszkanie splądrowane, kable w studio powyrywane, urządzenia pogruchotane. Na jedynym ocalałym ekranie widniał namazany czarną farbą napis: śmierć divinusom! Boscy do nieba! Nie miałem tam nic do roboty. Kolejna noc w klubie... Strach. To się pogłębia z dnia na dzień. Nie wychodzimy już w ogóle, jesteśmy zdani tylko na siebie. Z tego, co wiemy, specjalne oddziały Rezerwy Militarnej, złożone tylko z naszych, pilnują semibanków w Mediolanie, w Atenach i Awinionie, gdzie przechowywane są depozyty N. Ale oddziałów tych nie starcza do pilnowania klubów. Do Zurychu udało mi się dotrzeć w ostatniej chwili, loty przerwano. Czynna jest tylko jedna stacja tv. Niektórzy przedstawiciele rządu apelują o spokój i rozwagę w tej trudnej sytuacji. Wczoraj trzymał mowę tymczasowy wicepremier. „Jeżeli nawet są między nami różnice — mówił — to przecież wszyscy jesteśmy ludźmi!" W klubie uśmiechaliśmy się tylko. Nikt nie bierze go poważnie, to ,,włochacz", jak tutaj się mówi, co on może wiedzieć? Niebo jaśnieje, do rana niedaleko. Ta noc jakoś przeszła, zaraz powinien się zjawić Vicki, żeby mnie zastąpić. Vicki jest postawnym sympatycznym blondynem, nie zdążył się zmutować, wciąż wypytuje o moje odczucia, ale nie 230 jest natrętny. Siedzi w klubie od początku, zostawił żonę z dzieckiem, tylko on jeden jest N, jak wyjaśnił. 6 kwietnia, godz. 13 Wstrząsająca wiadomość. Tej nocy napadnięto na Klub N w Genui. Ktoś to oczywiście sfilmował. Wstrząsające. Nacierający przy świetle pochodni tłum, te spocone twarze, wykrzywione w jakimś zwierzęcym grymasie wściekłości, średniowieczny tłum fanatyków żądny krwi... l nagle ujrzałem znajome rysy, wydawało mi się, że to przywidzenie, nie mogłem uwierzyć, ale musiałem — to była twarz Schwartzkopfa. Eks-kapitan biegł na czele z pochodnią w dłoni. Krzyczał coś, wyraźnie przewodził. Budynki klubu podpalono, liczba ofiar nie jest jeszcze znana. W naszym klubie wrze jak w ulu. Większość rzuciła się do budowy nowych umocnień, ale nie wszyscy, niektórzy, przeciwnie, popadli w dziwny stan odrętwienia, jakby nic ich nie obchodziło. Mimo nieprzespanych dwóch kolejnych nocy zgłosiłem się na ochotnika do pomocy. Strach. Przed nami następna noc. Czy zaatakują? godz. 00.30 ' Cisza. Nikt nie śpi. Siedzę przy oknie wychodzącym na park. Nasłuchiwanie. Dobiegają odgłosy dalekich wybuchów, nikt nie wie, co to znaczy. Trzeba przygotować się na najgorsze... 7 kwietnia, godz. 7.00 Nigdy chyba nie zapomnę tej nocy ani tym bardziej tego poranka. Po największym załamaniu nowina: uratowani! Około szóstej rano Vicki, wiedziony jakimś przeczuciem, włączył tv. Ujrzeliśmy ku swemu zaskoczeniu twarz Zami-niego. W ciągu sekundy wszyscy byli na dole, przed aparatem. — ...Do tego nie mogliśmy dopuścić — mówił Zamini — Dziś w nocy plan Beta zakończył się, zniszczyliśmy wszys- 231 tkie banki seminacyjne homo sapiens. Nasze oddziały zajęły Pałac Narodów w Genewie i wszystkie ważniejsze stacje tv. Wojsko i służby porządkowe przywracają spokój i ład, patrole mają rozkaz strzelania do każdego, kto nie podporządkuje się ich poleceniom. Jesteśmy ukoronowaniem ewolucyjnej drabiny! Nowym gatunkiem istot żywych, jedynym, który pokonał barierę śmierci i starości! Musimy mieć możliwość swobodnego rozwoju i odpowiedniej przestrzeni życiowej. To, co się stało dziś w nocy, było smutną koniecznością. Nie chcemy walczyć i walka nigdy nie była naszym celem. Zmuszono nas do niej! Nasze zwycięstwo jest tylko przejawem nieubłaganych praw przyrody, praw ewolucji. Zdecydowana,większość przedstawicieli homo sapiens jest w pełni świadoma ogromnej roli, jaką ich gatunek miał do spełnienia i którą, koniec końców, spełnił, doprowadzając do powstania homo divinus! Teraz musi odejść, takie są prawa natury. Nie chcemy niepotrzebnie skraca*ć im i tak nazbyt krótkiego życia. Mogą zakończyć je zgodnie ze swoim genetycznym programem, którego nie da się już zmienić. Powtarzam: mogą, jeżeli nie będą przeszkadzać nam! Niech żyje Ewolucja! Euforia! Nareszcie koniec strachu, całujemy się wszyscy serdecznie. Vicki woła: damy teraz popalić tym bydlętom! Niech żyje Ewolucja! Ewolucja musiała wygrać i przegra każdy, kto spróbuje stanąć na jej drodze. Ewolucja należy do nas! Sekretarz klubu, Turlen, wygłosił okolicznościową mowę. O swoim strachu sprzed kilku godzin nie mówi, ale widzę, jak szybko chce odsunąć od siebie poniżające wspomnienie... Wygraliśmy... Musieliśmy wygrać, chciałem ci to wytłumaczyć, Mariko, ale czy wysłuchałabyś mnie? Szlachetna w swoim wołaniu o sprawiedliwość i zupełnie bezsilna wobec tej fali życia, która niszczyła wszystkie tamy, żeby dzisiaj rozbić w puch ostatnią przeszkodę i już swobodnie rozlać się po świecie. Ani ja, ani ty nie mogliśmy temu 232 zapobiec, mogliśmy co najwyżej nic o tym nie wiedzieć, ale zakończenie i tak nie mogło być inne. XXXVIII ŚCIŚLE POUFNE ŚCIŚLE POUFNE MASTER — do rąk własnych. ŚCIŚLE POUFNE Zeznanie osk. E. Branda (vel Kast) zapisane przez niego samego na dostarczonym mu na własne żądanie samopi-sie dn. 22 kwietnia 220 r. od żak. ew. W-pa Divinus, 23 kwiet. 220 r. od żak. ew. podp. (—) Ritter Leżę. Pod głową mam poduszkę, pachnie słono morską trawą. Oczy mam zamknięte. Niebo nade mną jest na pewno bez jednej chmurki, ohydnie błękitne. Słyszę łagodny plusk fal, które klaszczą monotonnie o wysoki metalowy brzeg. Klask... szsz... klask... szsz... Drobinki wody wędrują po metalu z dołu do góry i z powrotem. Nie widzę nic. To wszystko, co dociera do mnie z zewnątrz, Master. Oczy mam zamknięte, ponieważ słońce zachodzi, a nie chcę oglądać tej żałosnej karuzeli, zbyt często robi mi się niedobrze, czyli, mówiąc prościej, zbiera mi się na rzyganie. Obrzydzenie, jakie odczuwam, jest ciemne i bezkresne jak wody Pacyfiku. Wiem, że przerżnąłem ostatnią, wartą cokolwiek rozgrywkę i zamykanie oczu niewiele pomaga. Nudności już ustępują, w każdym razie nigdy do końca. lvo to był spryciarz, prawda, Master? Podobno przez miesiąc nosił pod koszulą ołowianą kamizelkę, czekając na stosowny moment, a kiedy wreszcie się doczekał — chlup! i po kłopocie, tyle go widzieli... Ciekaw jestem tylko, skąd on wziął tyle ołowiu? Trzeba przyznać, że zawsze miał talent do znikania, ja nie nauczyłem się tego 233 przez 220 lat. Zostałem. Nie potrafię tak dobrze się maskować, a trzeba przyznać, że w tej dziedzinie dochodzi się u nas do mistrzostwa, powiedziałbym arcymistrzostwa, do przykładów jeszcze dojdziemy... Na razie zacznę od tamtego dnia, w którym mnie zatrzymano, bo to przecież najważniejsze, Master. O tym, że było to dokładnie w przeddzień moich urodzin, dowiedziałem się dopiero tu, kiedy mnie przywieziono. Rachubę zgubiłem zapewne kilkadziesiąt lat wcześniej, jak większość. (A ty, Master, kiedy zatraciłeś rachubę dni i nocy?) Wiedziałem tylko, że urodziłem się wiosną, tego byłem pewien, ale dokładne daty... Tamtego ranka, w trakcie spaceru, na widok pierwszych zielonych liści pomyślałem znowu o czasie... To znaczy o sobie. Po raz któryś z rzędu zamykała się moja pętla dookoła Słońca. Odczułem lekki zawrót głowy (uczucie podobne do tego, które ogarnia nas, gdy patrzymy w dół z dachu kilkudziesięciopiętrowego wieżowca), próbując policzyć owe pętle. Potknąłem się o wystający z ziemi korzeń sosny, wiele ich rośnie w hotelowym parku. Zresztą, gdybym się nie potknął, szybko znalazłbym zapewne inny, równie dobry pretekst, żeby przestać liczyć. Mieszkałem, jak ci już, Master, na pewno wiadomo, w hotelu Rosa, który stoi wśród nadbałtyckich sosen, równie nudnych i mało dających cienia jak palmy. W tym hotelu komputer recepcyjny był zawsze, odkąd sięgam pamięcią, popsuty, a recepcjonista nie miał nawet liczydeł. W związku z tym nigdy nie udawało się nam dokładnie wyliczyć liczby dób hotelowych, za które byłem winien, więc za obopólną zgodą płaciłem tyle, ile miałem akurat przy sobie. Ale nie tylko dlatego mówię o owym recepcjoniście, on był najdoskonalszym przykładem arcymistrzowskiej umiejętności maskowania się, jaki znam. Poza wszystkim lubiłem go. Medytował naprawdę często i długo, a kiedy tego nie robił, tryskał energią i humorem. W każdej chwili swego ist- 234 nienia zdawał się dziękować Ewolucji za to, że uczyniła go homo divinus. Starał się nie opuszczać swojego hotelu w obawie przed przypadkiem. — Przypadek to szatan — mówił do mnie, kiwając łysą głową nad blatem recepcyjnej lady. — Przypadek, proszę pana, to chaos i zaprzeczenie rozumu. Każdy, bezwzględnie każdy, gdziekolwiek się znajduje, musi eliminować Przypadek. Zostawmy go tym... zdychającym nędzarzom, dla nich przypadek to los, przed którym nie ujdą. Więc zostawmy go im — powtarzał. Z początku miałem go za prowokatora i przytakiwałem po prostu. Wreszcie przekonał mnie. — Miałem kuzyna — opowiadał mi w największej tajemnicy — razem się mutowaliśmy. Zamieszkał, proszę pana, gdzieś pod Paryżem, w wieżowcu na jedenastym piętrze. Nie żyje, podobno wypadł przy myciu okien — krzywił się z obrzydzeniem. — W każdym razie jego żona przekonała kogo trzeba, że stało się to za sprawą Przypadku, ale ja, proszę pana, ja nie dam się nabrać. Zerwałem z nią wszelkie kontakty, z oburzenia nie mogłem jeść cały dzień po tej wiadomości! Patrzyłem na niego z podziwem. Czyż nie byłbyś z niego dumny, Master? Ty sam? Następnego ranka znaleziono go powieszonego na strychu w hotelowej suszarni. To powinno mnie czegoś nauczyć w trudnej sztuce maskowania się, ale niestety, nie nauczyło niczego. Tamtego przeklętego wiosennego dnia po powrocie do pokoju ze spaceru pq parku, zamiast zasiąść do medytacji zalecanych przed południem, wszedłem do łazienki i stanąłem przed lustrem. Pytałem szklaną taflę o liczbę moich urodzinowych rocznic i niemy kwadrat odpowiedział mi jak zwykle: trzydzieści sześć, l wtedy stało się coś, co nigdy nie powinno było się stać. Uniosłem obie pięści i z całych sił grzmotnąłem w lustro. Rozprysło się z piekielnym hałasem, który ledwo do mnie docierał. Pojedyncze kawałki szkła po- 235 leciały aż pod wannę, schyliłem się, żeby je pozbierać. Wiedziony impulsem (tak, Master) ująłem jeden z odprysków w pokiereszowane uderzeniem palce prawej dłoni i ostrą krawędzią przyłożyłem do lewego przegubu. Wystarczyło tylko mocno pociągnąć i podstawić pod ciepłą wodę. Wtedy usłyszałem za sobą okrzyk i już byli przy mnie. Przerażony, próbowałem tłumaczyć, że właśnie zbiło się lustro, że sprzątam, nic więcej, ale chwycili mnie pod pachy i ponieśli do samochodu. Chwilę później jechałem w stronę lotniska, trzymając niezgrabnie przed sobą zakrwawione dłonie. Tak właśnie było, Master, i nic dziwnego, że początkowo wypierałem się, przecież to naprawdę był tylko impuls, zaledwie ślad myśli. Oczywiście nie uwierzyliście w to. Bardzo słusznie, bo być może wtedy nie zrobiłbym tego, ale dziś już na pewno tak. Miałem tu na Divinusie czas, żeby zastanowić się nad wszystkim. Byłem kiedyś, Master, twoim pełnomocnikiem przy naczelnym organizatorze akcji ,,Haes", nadzorowałem akcję przesiedlania homo sapiens do miast wydzielonych. Większość uznała w nas koronę Ewolucji (cóż innego im pozostało?), łatwo było nimi kierować (chociaż nie wszyscy się podporządkowali, wiesz o tym, Master). Pamiętam, rozmawialiśmy wtedy. Tylko ten raz. Zapytyłem, czy to było konieczne? Odpowiedziałeś: ,,W twórczym przejściu od mocy do aktu istnieje nieograniczona liczba możliwości, zrealizowanie tylko jednej z nich wyklucza natychmiast wszystkie inne". Dzieje się tak, jak dziać się musi, pytania są zbędne, znamy już wszystkie odpowiedzi. Ale czy naprawdę nigdy nie chciałeś zniknąć? Odejść? Podjąć tę ostatnią, najważniejszą decyzję? Jak to możliwe, skoro jesteś Najstarszy? Jak sobie dajesz radę? Na te pytania znalazłem tylko jedną odpowiedź: władza. Ta najstraszliwsza władza, jaką ktokolwiek dysponował na tym globie. Przystaliśmy na nią... bo nie było innego wyjścia, a w każdym razie tak nam się wydawało. Ty od samego początku prowadziłeś grę o władzę. Ale o władzę tylko i wyłącznie 236 nad nami, nad homo divinus. Cóż z panowania, choćby i nad całym światem, skoro świat ten zaludniałyby stwory homo sapiens, a one zawsze w końcu wymykają się wszelkiej władzy, podległe tylko swej naturze. Więc w imię Ewolucji kazałeś je zniszczyć. Tak, zniszczyć, bo jak inaczej nazwać to, co się z nimi stało? A ja sam brałem w tym walny udział. Zatriumfowały hasła: Ewolucja to życie! Wrzeszczeliśmy je jak opętani. Jakiś czas wszystko szło dobrze. Sto, sto dwadzieścia lat... l nagle ten i ów znikał po cichu, przypadkiem. Zaczęli się wymykać, korzystając z furtki „Przypadek". Musiałeś zorientować się od razu. Walnąłeś pięścią w stół i powiedziałeś: Przypadek nie istnieje. Więc wydaliśmy słuszną walkę Przypadkowi. Nie ma przypadków — skandowaliśmy co tchu w piersiach. To wyznaczało kierunek walki: O świat homo divinus. Miało i inne dobre strony. Sfingowanie przypadku wymagało teraz odwagi i samozaparcia od tych, którym taki zamiar chodził po głowie, a pozostali musieli uważać w dwójnasób — posądzenie o prowokowanie przypadku oznacza osadzenie w Miejscu Specjalnej Troski i degradację najbliższych w środowisku, w społeczności. Udało nam się doprowadzić do tego, że nasze organizmy pobierają energię i wydzielają ją bez żadnych strat. W każdym systemie, jaki znany nam był do tej pory, nieuporząd-kowanie rosło i dlatego nie było w świecie punktów uprzywilejowanych, jego natura zdawała się izotropowa. Teraz my staliśmy się takim punktem wszechświata, stałym punktem odniesienia! Staliśmy się miarą. To twoje słowa, Master. Więc teraz przyznaję się: tak, chciałem już odejść. Uważam, że jest to moje prawo i jeśli pytasz o powody... mógłbym ich podać wiele, ale istotny jest naprawdę tylko jeden: zrozumiałem, że są pytania, na które NIE MA odpowiedzi, i to jest ta przyczyna, ponieważ nigdy nie zaprzestanę zadawania ich. Zdaję sobie sprawę, że już nigdy nie będę mógł powtórzyć ci tych słów. Po pobycie w Miejscu Specjalnej Tro- 237 ski nie miewa się takich myśli, prawda? Żyć będę ku chwale Ewolucji, ale wiedz, Master, że tego nie chciałem. Koniec nagrania. XXXIX W pogrążonej w mroku dużej okrągłej sali ogromna zwalista postać rysowała się wyraźnie na tle okna. Łysa czaszka lśniła jak posmarowana tłuszczem, obwisłe policzki wydymały się w rytm głębokich oddechów, z których każdy rozpoczynał się cichą eksplozją, a kończył zamierającym świstem. Zwrócony twarzą do okna obserwował ciemniejący od wschodu horyzont. — Noc wschodzi — powiedział, nie odwracając głowy — kiedy przyjrzeć się dokładniej, można dostrzec ruchy Ziemi dookoła własnej osi. Odwrócił się powoli razem z monstrualnie dużym fotelem. Na niskim szklanym stoliczku obok stały dwa półmiski. Na jednym różowił się ogromny homar przybrany zieleniną, na drugim wąsate krewetki. — Co wolisz, Brand? — zapytał. Nie doczekawszy się odpowiedzi westchnął, pokiwał głową jak ktoś, kto właśnie usłyszał przykrą nowinę, której spodziewał się od dłuższego czasu, i przysunął sobie homara. — Wybór, drogi Erollu, to podstawowa życiowa czynność — mruknął i wbił zęby w białe mięso. Kiedy skończył, odsunął od siebie półmisek i przymknął powieki. Eroll przez cały ten czas stał wciąż metr od drzwi, patrząc gdzieś ponad głową Mastera. Czego jeszcze chce od niego ta trzystusześćdziesięcioletnia góra mięsa? — Więc chcesz nas opuścić... — Nie mam nic do dodania, Master. Powiedziałem już wszystko. — Brawo! — Master nie otwierał oczu. Wydawało się, że 238 śpi, a te słowa wydobywają się spomiędzy lśniących warg bez jego udziału. Oto człowiek, który chce umrzeć... Podejdź bliżej do tej niszy w ścianie — rozkazał nagle. Brand zrobił, co mu kazano, i zobaczył Zegar. Jedyny chronometr na całej półkuli, mierzący ten zupełnie niewyobrażalny, abstrakcyjny, uciekający liniowo czas. Srebrzystobiałe cyfry 23.21 drżały w ciszy pomieszczenia. 23.22. Cudowny jasny punkcik pulsował regularnie i trudno było oderwać od niego wzrok. 23.23. Czas biegł oto przed Brandem drobnymi sekundowymi kroczkami, odmierzonymi z dokładnością do niewyobrażalnie małych wartości. Pytanie tylko: dokąd? 23.24. — Jesteśmy jak ryby wyrzucone na piaszczysty brzeg strumienia, które mogą tylko marzyć o morzu, tak sobie teraz pomyślałeś, prawda? — Co możesz wiedzieć, Master, o moich myślach? — Brand podszedł bliżej, chcąc widzieć twarz leżącego na fotelu. Obwisłe policzki drgnęły w grymasie uśmiechu. — Żyję nieco dłużej — powiedział. — Ja. Żyję — powtórzył i niespodziewanie ogromnym ciałem zaczęły wstrząsać drgawki bezgłośnego śmiechu. Nagle przestał się śmiać. — Masz — powiedział krótko, wyciągając w kierunku Erolla rękę. Na szerokiej tłustej dłoni leżał czarny błyszczący laserlet. Brand spojrzał z niedowierzaniem. Master przynaglił go gestem. Biorąc broń dotknął ciepłej spoconej ręki. Odwrócił laserlet lufą do twarzy. Czarny punkcik miał teraz przed oczami. Uchwycił broń w obie dłonie i odsunął nieco. Kciuk dotknął spustu. Wystarczyło Jekko nacisnąć... Bardzo lekko. Przez wytłumione ściany dobiegł go odgłos fal, bijących o brzeg metalowej wyspy. Klask...szsz...klask...szsz... Wpatrywał się w czarny punkt, ramiona zaczynały niebezpiecznie drżeć, zmęczone nienaturalną pozycją. — Nie takie to proste, co? — usłyszał spod okna. Master mówił monotonnie, głos wydobywał się z jego wiekowego 239 i Nr cielska niczym z głębokiej studni. — Co wy możecie wiedzieć o władzy... Chcecie patrzeć i nie widzieć, i zapominać, być i nie być jednocześnie... Musicie kochać albo nienawidzić, wydaje się wam ciągle, że powinniście dokądś zmierzać, coś zaczynać i coś kończyć, nie potraficie inaczej. Ja dałem wam do ręki berło, ale wy chcecie nim wbijać gwoździe. Emesty... Myślisz, że uważam je za rozwiązanie doskonałe? Bynajmniej, ale skoro jest to jedyna możliwość, by nauczyć was żyć i być z tego życia zadowolonym... Brand opuścił ręce. — Więc dlaczego dałeś mi to? — zapytał, wskazując broń. Master otworzył oczy i przyglądał się chwilę stojącemu przed nim. Górna warga drgnęła kilkakrotnie, jakby próbował się uśmiechnąć. ,,On wygląda jak wielka, różowa świnia" — przemknęło Brandowi przez głowę. — Dlaczego? — odezwał się Master. — Być może, gdybyś jak inni, którzy stali tutaj przed tobą, błagał mnie o taką szansę, nie dostałbyś broni. Tyle mówiłeś o władzy, że powinieneś zrozumieć. To j a — dotknął swojej piersi, poruszającej się w powolnym oddechu — j a pozwalam ci odejść. Brand stał przed nim z opuszczonymi bezradnie rękami, jakby nie mogąc pojąć słów, które przed chwilą padły. — Twoja pycha jest rzeczywiście nieludzka, Master — powiedział wreszcie i, uniósłszy broń, wycelował ją w siedzącego. — Nie sądzisz jednak, że mógłbym cię zabrać ze sobą? Najpierw ty, potem ja, czy to nie będzie z pożytkiem dla nieszczęsnego świata? Przynajmniej jeden przyzwoity uczynek w moim przydługim życiu. Małe, zatopione w tłustej twarzy oczy patrzyły na niego z wyraźnym zaciekawieniem. — Interesujące, ale niemożliwe, ten laserlet naładowany jest tylko jednym ładunkiem, weź to pod uwagę — powiedział Master cicho tonem, jakim nauczyciel podsuwa uczniowi nowe dane do zadania. Brand uczuł, że pot występuje mu na czoło. Ten łajdak przewidział wszystko, podjął tę grę, ale karty są z góry ułożone i ostate- 240 cznie wszystko dzieje się zgodnie z planem. Jeżeli strzeli, pozbawi się tej jedynej szansy na wyzwolenie, przecież chwycą go, wypreparują, wydrążą i bezwolnemu każą żyć Bóg wie jak długo jeszcze. Więc przeznaczyć ten pocisk dla siebie? Znaczyło to potwierdzić władzę, spełnić jego plan co dc joty. Czy nic już nigdy nie miałoby się zmienić? Broń zadrżała mu w dłoni, co nie uszło uwagi Mastera. Zwalona w fotelu ogromna postać poczęła trząść się od bezgłośnego śmiechu. Ten śmiech telepał całym ciałem, każda jego część trzęsła się jakby oddzielnie, podrygiwała i podskakiwała. Obwisłe różowe policzki, pulchne podbródki przypominały różową galaretę. Brandowi zdawało się, że jeszcze chwila, a to monstrualne ciało straci kształty zbliżone do ludzkich i rozpadnie się na kilkanaście różowych drgających kawałów. Nacisnął spust. Świetlisty pocisk bezgłośnie przeszył błyszczącą głowę, która nagle, w jednej sekundzie, opadła ku tyłowi na wysokie oparcie. Policzki Najstarszego jeszcze drżały i wydawało się, że wciąż się śmieje, chociaż czarny otworek powyżej oka wyraźnie świadczył o tym, że to już niemożliwe. Eroll dyszał ciężko, jak po długiej górskiej wędrówce. Uspokoił oddech, nasłuchiwał. Wszędzie panowała całkowita cisza. Uniósł broń do oczu, wskaźnik liczby ładunków pokazywał zero. Martwa twarz Mastera ironicznie się wykrzywiała. Lewa dłoń, dopiero teraz to spostrzegł, dotykała włącznika dzwonka, wmontowanego w poręcz fotela. Rozejrzał się w panice po pomieszczeniu, ale tu nie można było się skryć. Drzwi do sali otworzyły się i stanął w nich Karło. Brand nerwowo odwrócił się ku niemu, trzymając wciąż w dłoni nic nie wartą broń, niezdolny do wykonania żadnego ruchu, stał, patrząc na zbliżającą się w mroku postać. — Słucham, Master— powiedział Karło. Podszedł bliżej. Zobaczył teraz nienaturalnie odrzuconą w tył głowę trupa. Spojrzał na Branda, ujrzał w jego dłoni broń. Krzyknął cicho. Eroll uniósł laserlet, nie było nic innego do zrobienia. 10 — Koniec... 24t — Zechcesz mi pomóc, czy wolisz, żebym cię zastrzelił? — zapytał, starając się opanować głos. — Skinął głową w stronę okna — on wolał to drugie. Karło dziwnie zgarbił się, jakby go nagle rozbolał żołądek. — To nie może być... to nie może być — zajęczał. — Przecież widzisz go, głupcze, sam tego chciał. Karło runął nagle, ku zdumieniu Erolla, na jasny, wyściełający całą podłogę dywan, powtarzając szybko raz za razem jedno słowo. — Nie, nie, nie, nie... — bełkotał w szoku. — Nie mów tak... Nie mów mi tak — powtarzał i brzmiało to niczym skarga dziecka. — Życia... życia nie można niszczyć... On nie mógł tego chcieć, tak jak ja tego nie chcę. Nie można przerwać życia, cóż by wtedy z nami...? Z nami cóż by było? Jak ty rozumujesz, zbrodniarzu... Co ja mówię... co ja... — plątał mu się język jak pijanemu. — Nie możesz być przecie zbrodniarzem, Erollu... Żeby mnie... Żeby zabrać mi życie moje? Wtedy co ze mną? Kiedy zabierzesz mi, co ze mną? Pełzał w różne strony, jak przestraszony karaluch, powtarzając poszczególne słowa lub pojedyncze sylaby. Brand czuł, że jeszcze moment, a rzuci się na niego i zdepcze, zrobi z niego krwawą miazgę na tym puszystym dywanie. — Dość — warknął. Karło zastygł zwinięty w kłębek, z głową ukrytą w ramionach, pragnął zająć jak najmniejszą powierzchnię. — Wstań! Uniósł się i stanął na niepewnych nogach, rozkładając ręce szeroko, bezbronnym gestem. — Ile lat przebywałeś w emeście? Osobisty sługa Mastera, mityczny Karło, o którym krążyły legendy, kręcił w przerażeniu głową, nie mogąc oderwać spojrzenia od wycelowanej w niego broni. — Nie wiem, nie znam... Byłem tylko tam, gdzie dobrzy ludzie zajmowali się moją skromną osobą, śpiewali ze mną piosenki o słońcu... Nagle klasnął w dłonie i, wciąż wpatrzony w laserlet, zaśpiewał niepewnym głosem: 242 Słonko dzisiaj rano wstało i z radości zapłakało, dowiedziało się od róż, że nie zajdzie nigdy już — hop, hop! — Dobra — nie było sensu ciągnąć tego dłużej. Jeżeli nie uda mu się stąd wyjść, opuścić tej wyspy, to za kilka lat, a może prędzej, będzie wyglądał tak jak ten pajac. — Więc chcesz żyć? Karło popatrzył na niego szeroko otwartymi z przerażenia oczami. — Inaczej nie wolno — zajęczał. — Dawniej umierali, ale teraz... nie wolno, nasz Master... — spojrzał w kierunku okna i zamilkł na chwilę. — Ty go zabiłeś... Jesteś chory; bardzo chory. Brand machnął bronią, wskazując drzwi. — Wyprowadzisz mnie stąd. Karło .krzyknął i znów począł słaniać się na nogach. Pusta, trzęsąca się ze strachu skorupa. Brand chwycił go za kark i potrząsnął. — Wyprowadzisz mnie stąd — powtórzył przez zaciśnięte zęby — albo zabiorę ci to twoje zasrane ukochane życie! Szli krętymi, pogrążonymi w półmroku korytarzami, jedynie słabe błękitne lampy rozjaśniały się kolejno, kiedy przechodzili pod nimi. Karło szedł przodem. Im bardziej zbliżali się do wyjścia, tym częściej oglądał się, obrzucając Branda wystraszonym wzrokiem. Dotarli wreszcie do bocznego wyjścia, stał przy nim tylko jeden pilnujący z oddziału ochrony wyspy. Potężna spluwa na paraliżujące pociski dyndała mu u białego pasa. — Jeżeli zapyta, powiesz, że prowadzisz mnie do portu, mam być natychmiast odtransportowany do emesu z pole- 243 cenią Mastera, zrozumiałeś? — syknął Brand. Karło gorliwie skinął głową. Wbrew obawom Erolla wszystko poszło nadspodziewanie gładko; na widok Karla strażnik stanął po prostu na baczność i przepuścił ich, nie pytając o nic. Wyszli na zewnątrz. Kilkadziesiąt metrów dalej w ciemnościach huczały fale przyboju. Wiał słaby wiatr, przyjemnie chłodząc twarz. „Ciekawe, która też może być godzina na chronometrze w okrągłej sali?" — pomyślał Brand ni stąd, ni zowąd. Karło zatrzymał się niezdecydowanie, Eroll popchnął go przed sobą. — Dalej, na przystań — warknął. Ruszyli ścieżką, żwir chrzęścił pod podeszwami butów. Z dala można było już dostrzec w światłach niewielkiej przystani kołyszący się na wodzie biały wodnopłat. Na przo-dzie kadłuba, zaraz pod kabiną pilota czerniał duży napis: „NO 1". Jedyna latająca maszyna na przestrzeni kilku tysięcy kilometrów kwadratowych, jedyny sposób na opuszczenie wyspy Divinus. Karło znowu obejrzał się przestraszony. — Nie mam prawa dysponować samolotem... Tylko Master... — Nie szkodzi, naprzód — znów popchnął go przed sobą. Przy furtce, wiodącej na nabrzeże tego małego portu, stał wartownik, opierając się niedbale o słupek. — Kiedy dojdziemy, zapytasz tylko, czy samolot jest gotów do lotu — szepnął Brand. Karło zatrzymał się nagle i odwrócił, zastępując mu drogę. — Zastanów się, nieszczęsny, pogarszasz tylko swoją sytuację — powiedział cicho, ale żarliwie. Jęknął, czując lufę laserletu pod żebrami. — Rób, co mówię, obiecuję, że na pewno już nigdy się nie spotkamy, nie martw się o mnie. Idź! — rozkazał Brand. Podeszli niespiesznie, wymienili pozdrowienia ze strażnikiem. Eroll trzymał się cały czas za plecami lokaja, starając się nie pokazywać twarzy. — Master pyta o gotowość maszyny — powiedział dziwnie wysokim głosem Karło. Strażnik nie zwrócił na to uwagi. 244 — A jakże, w każdej chwili — odparł — czy mam obudzić pilota, dzisiaj ma dyżur Gilbert... W tej chwili Brand silnie odepchnął Karla, ujrzał zdumioną twarz wartownika i z całej siły wyrżnął w nią kolbą laser-letu, który tylko w ten sposób mógł być jeszcze przydatny. Strażnik zachwiał się, jednak nie upadł', dopiero drugi cios w szyję zwalił go z nóg. — Stój! — zawołał rozpaczliwie Karło. Eroll nie odwracając się biegł w stronę samolotu. Za plecami rozległ się strzał i pocisk paraliżujący śmignął pół metra od jego nogi, rykoszetując z gwizdem o beton. Rzucił się w bok, starając się biec zakosami. Za sobą usłyszał tupot ciężko obutych nóg. Prędzej! Prędzej! Samolot był coraz bliżej, Brand dostrzegał już ściegi spojeń na białym kadłubie. Płuca ze świstem nabierały powietrza. Znów wystrzał, i znów chybiony o parę centymetrów. Jeszcze jeden skok i Brand znalazł się już na płacie. Maszyna zakołysała się raptownie. Upadł na metalowe poszycie. Ktoś za nim coś krzyknął. Obejrzał się. Strażnika dzieliło od skraju nabrzeża nie więcej jak dziesięć kroków; biegł, wykrzywiając pokiereszowaną twarz w grymasie skrajnego wysiłku. Kilka metrów za nim biegł Karło, krzycząc ostrzegawczo: — On ma broń! Brand szarpnął uchwyt i otworzywszy drzwi wskoczył do środka. Zatrzasnął je za sobą i w tej samej niemal chwili dał się słyszeć kolejny strzał. Pocisk trzasnął w szybę tuż przed twarzą Branda i odbił się jak pingpongowa piłeczka, nawet jej nie rysując. Nerwowo rozejrzał się po wnętrzu. W czasach gdy jako pełnomocnik Mastera prowadził akcję „Haes", nauczył się pilotowania takich maszyn, latał nimi często, ale teraz...? Pamięć zawodziła go ostatnio... Główny kontakt — pomyślał odtwarzając instrukcję. Jest! Dotknął srebrzystej wypukłości. Kontrolna lampka pozostała ciemna. Samolot zachybotał się gwałtownie. Eroll wyjrzał na zewnątrz. Strażnik gramolił się po skrzydle. Do diabła! Niedobrze. Dotknął jeszcze raz kontaktu, nadal bez skutku. Nagle 245 olśniło go: blokada! Przy cumowaniu obowiązuje blokada! Sięgnął między fotele i namacał drążek. Pchnął go i dotknął kontaktu. Kohtrolka rozjarzyła się seledynowo, przez kadłub przebiegła delikatna wibracja. Zwiększył dopływ energii i odchylając wolant starał się odbić od nabrzeża. Maszyna zarzuciła na wodzie, ale pozostała w miejscu; cuma trzymała mocno. Strażnik atakował drzwi kabiny, jego zakrwawioną twarz Eroll widział tuż za szybą, nie dalej jak pół metra od swego ramienia. Docisnął akcelerator. Samolotem szarpnęło potężnie. Rozległ się głośny chrobot, uchwyt cumowniczy odpadł od kadłuba, rozdzierając poszycie niczym puszkę po piwie. Maszyna skoczyła do przodu. Strażnik krzyknął coś, nie zdołał się utrzymać na płacie i z nogami śmiesznie zadartymi ku górze zjechał do wody. Eroll opanował stery i ruszył w kierunku otwartego oceanu, zwiększając szybko dopływ energii do silnika. Wodno-płat rozpędzał się, tnąc powierzchnię wody z głośnym szumem. Obserwując szybkościomierz, zaczął ściągać wolant i maszyna wzniosła się powoli w powietrze, ścinając płozami czubki fal. Światła wyspy oddalały się z chwili na chwilę, zapadały w ciemność panującą niepodzielnie dookoła. W kabinie tylko wskazania przyrządów jarzyły się seledynowo. Eroll wziął głęboki oddech, uspokajając przyspieszone bicie serca. Spojrzał na kompas i wziął kurs na wschód, w stronę lądu. Był wolny. Wolny aż do śmierci. EPILOG „Czemu kaleczysz?" — jęknął pień, a znamię Ciemną czerwienią podbiegło krwi żywej, l znowu biadał: „Czemu rwiesz mi trzewia? O jakiż w tobie duch nielitościwy! Byliśmy ludźmi, dziś jesteśmy drzewa, Ale się z czulszą litością spotyka Bodaj gadziny dusza... Dante Piekło /przekład: Edward Porębowicz/ Zimny wiosenny wiatr gwizdał wśród kamiennych ścian, poganiając po zniszczonych chodnikach tumany kurzu, zeszłorocznych liści i śmieci. Po lewej i prawej ciągnęły się rzędy na poły zrujnowanych kamienic. Zatrzymał się niezdecydowany u zbiegu dwóch ulic. W oddali dostrzegł jakieś ciemne sylwetki, przemykające chyłkiem. Tuż nad uchem, kilka centymetrów od jego łysej, pomalowanej na żółto głowy gwizdnął kamień, odbił się od ściany domu i potoczył po chodniku. Spojrzał odruchowo za siebie, ale nie dostrzegł nikogo. Śmiesznym obronnym gestem podniósł kołnierz kurtki i ruszył, skręcając w lewo. Do tej dzielnicy nie należało wchodzić, jeżeli miało się łysą czaszkę, było to niebezpieczne nawet w peruce, ale jemu było już wszystko jedno. Musiał tu przyjść, po raz pierwszy od dwustu dwudziestu lat... i po raz ostatni. Pobłądził trochę, ale w końcu znalazł drogę na cmentarz. Nie spieszył się i nie odwracał już głowy, kiedy słyszał za sobą kroki. Spieszyć się nie miał potrzeby, miał czas. Od dwustu dwudziestu lat dysponował czasem. Miał serce, które odnawiając się, wciąż pompowało krew w tym samym bezbłędnym rytmie. Kim był? Każdy dzień mógł go śmiertelnie zaskoczyć, jego jedyny wróg — przypadek, czaił się wszędzie. Kim właściwie był? Skręcił w prawo i jeszcze raz w prawo, stanął przed bramą, z której pozostało tylko jedno skrzydło, skrzypiące na 247 naderwanym zawiasie. Chwilę słuchał tego dźwięku, zanim wszedł. Groby były mocno zniszczone, błądził między nimi chcąc odnaleźć drogę. Brodził w opadłych zeszłorocznych liściach. Dotarł wreszcie do miejsca, które wydawało mu się, że rozpoznał. Odgarnął liście. Na spękanym kamieniu z trudem można było coś odczytać, ale chyba dostrzegał to imię. W głowie miał kompletną pustkę, wszystkie myśli, z którymi tu przyszedł, umknęły nagle, pozostawiając go samego. Mariko... Czy to wszystko potoczyłoby się w ten sposób, gdyby nie my? Ja i ty? Tuż za sobą usłyszał przeraźliwy gwizd. Uniósł głowę i odwrócił się. Było ich pięciu. Wszyscy mieli długie i rzadkie włosy, pociągłe, pobrużdżone, jak ryte rylcem twarze, szare i zmęczone. Brudni, ubrani w szmaty nieokreślonego koloru i kroju, otaczali go półkolem. W ich dłoniach pobłys-kiwały jakieś ostre przedmioty. — P-p-p-patrzcie, jaki fa-ajny — powiedział ten z lewej, mocno się zacinając i tryskając śliną dookoła. — Oryginalny — podkreślił drugi z kataraktą na prawym oku. Brand cofnął się o krok i, poślizgnąwszy się na omszałym kamieniu, upadł. Jąkała, chyba najmłodszy z całej piątki, przyklęknął szybko przy nim i, przyłożywszy mu do szyi szpikulec zardzewiałego noża, zapytał: — Ile masz lat? — Dwieście pięćdziesiąt trzy — powiedział cicho Brand. Na plecach uczuł spływające krople potu. „To nie takie proste" — przypomniały mu się słyszane niedawno słowa. Ten z kataraktą na oku gwizdnął. — l pomyśleć, że mógłby mieć trzysta pięćdziesiąt trzy — powiedział — gdyby nas nie spotkał. — Ja pierwszy! — wyrwał się jeden z trzech milczących do tej pory. Drżały mu ręce, stawy palców były mocno odkształcone chorobą. — Cze-e-kajcie — jąkała powstrzymał ich gestem. — Nasz Be-er-ti umiera, przyprowadziiimy mu te-te-tego łyska — zaproponował. 248 — Dobra myśl — poparł go ten z kataraktą na oku, widać oni dwaj mieli tu najwięcej do powiedzenia. — Niech sobie stary Berti popatrzy, jak go będziem pruć. Poprowadzili więc Branda popychając i śmiejąc się, ilekroć tracił równowagę i potykał się o stare nagrobki. Wyszli na ulicę. Podczas całej drogi dołączali do nich co chwilę nowi prześladowcy, obdzielając go kuksańcami, plując i złorzecząc. Kiedy doszli do bramy zrujnowanej kamienicy, otaczało go już blisko dwudziestu rozwścieczonych starców. Uspokoił się już. Bał się, a jednocześnie był spokojny jak nigdy. Niech więc już raz się stanie... Może tak nawet lepiej... Przeszli zaśmiecone podwórze i skręcili nagle w wyrąbaną w murze nieregularną dziurę. Weszli przez nią wprost do zagraconego ciemnego pokoju. Eroll dostrzegł w półmroku metalowe łóżko i leżącego na nim starca z dostojną siwą głową i tego samego koloru długą skołtunioną brodą, wyłożoną na brudny koc. — Po-o-patrz Berti, złapaliśmy dywinusa — powiedział jąkała, popychając go w stronę łóżka. — Wyniesiemy cię na podwórko, żebyś sobie popatrzył — odezwał się drugi. Starzec powoli uniósł powieki. Przyglądał się Brandowi dłuższą chwilę. — Wyjdźcie stąd, chcę z nim zostać sam na sam — rozkazał. — Ależ Berti... — Wyjdźcie — powtórzył starzec, nie podnosząc głosu. Posłuchali go, pokój po chwili opustoszał. Starzec znowu zamknął oczy, mogło się wydawać, że śpi. — Wiem, kim jesteś — powiedział cicho, ale wyraźnie. Brand drgnął. — Nazywasz się Brand, Eroll Brand, poznałem cię od razu... Musisz mieć, bidaku, ze dwieście czterdzieści lat... — Dwieście pięćdziesiąt trzy — powiedział Brand. Stary uniósł na moment powieki, spojrzał na niego jakby 249 zaskoczony tak dokładnym wyliczeniem, po czym znowu je opuścił. — Ja mam zaledwie sto piętnaście i, jak widzisz, niedługo umrę. Ale nie musisz się nade mną litować, to ja lituję się nad takimi jak ty, wierz mi... — Daruj sobie — przerwał mu Brand. — Róbcie, co macie robić. — Starzec zamilkł i trwało to dłuższą chwilę. Z zewnątrz, z podwórka dobiegały podniecone głosy. — Kiedy miałem piętnaście lat — przemówił nagle stary, nie otwierając oczu — mój pradziad Eduardo umierał tak samo jak ja teraz, na starość. To było jeszcze tam, w górach... Znów przerwał na moment, jakby przywołane wspomnienie gór odebrało mu mowę, ale zaraz podjął: — Byłem wtedy przy nim. Nikogo innego nie miałem, ojca i matkę zabiliście. Eduardo poprosił mnie do swego posłania i powiedział: Berti, ty skończysz tak samo jak ja, jeżeli dożyjesz starości, ale to jest jedyne rozwiązanie. Im nie wierz i nie daj się nabrać, mój ojciec, a twój pra-pradziad Orlando był skończonym durniem i kiedy to zrozumiałem, uciekłem do naturystów,, zanim mnie wysterylizowali, i dlatego ty, Berti, jesteś na tym świecie... — Tak powiedział. Starzec zamilkł zmęczony dłuższą przemową. — Orlando? — Brand uniósł głowę, to imię poruszyło w nim jakieś pradawne wspomnienie. — Kiedy tylko cię ujrzałem, przypomniała mi się tamta rozmowa — odezwał się Berti. — Tego, o kim mówił mój pradziad Eduardo, ty musiałeś znać, jeśli jesteś tym, za kogo cię biorę. On był jednym z synów Orlando Tavianie-go... — Orlando?... Przecież... — Brand zawahał się. Starzec zachichotał. — Ja też jestem N, to „rodzinne" — powiedział. — Ale ktoś w ciągu tych dwustu lat musiał zachować rozsądek. Byliście bandą durniów, którym się zdawało, że są na Olimpie, że uchwycili w swoje ręce ewolucję, odbierając jej śmierć, tymczasem sami zjechaliście po prostu na jej boczny tor, paląc za sobą mosty. Chciałeś stać się 250 uniwersum, ty, ledwie jego cząstka, i teraz ciągle „młody", z nieograniczoną perspektywą czasową, wiesz, kim się stałeś? Powolnym żółwiem, wiecznie odnawiającym się zabytkiem, kosmicznym trylonitem. Potrafisz żyć dwieście, trzysta lat i więcej, ale nie potrafisz się zmieniać, prawda? Skoro nie jesteś niezniszczalny, więc prawdą jest tylko to, że ty sam musi§z--podjąć ostateczną decyzję, bo możesz to zrobić. Maszjdfybór. Wciąż masz wybór, więc kiedyś musisz go dokonać j— starzec znowu zachichotał. — A co to za bóg, który ma do wyboru: życie lub śmierć? Taki wybór oznacza, koniec końców, brak Wyboru, Tam, na tym waszym Olimpie, nie wolno o tym mówić, nię.wolno o tym myśleć, ale dobrze o tym wiecie —- B^rti rnacttftął ręką.:— Nie podniesiecie się już. Być może niRUSŚę już z tego nie podniesie, ale powiedz sam, czy to moja sprawa? Ja już odchodzę, z całą pewnością nieodwołalnie — znowu zachichotał. — Nie mam wyboru, ty chciałeś decydować nawet o tym, więc decyduj. Nie otwierając oczu starzec opuścił rękę, wyciągnął spod łóżka jakąś starą puszkę i gruchnął nią o ścianę. W dziurze natychmiast pojawił się jąkała. — Podejdź — rozkazał Berti. Jąkała zbliżył się pospiesznie. — Przeprowadzisz go do granic dzielnicy i puścisz — powiedział starzec. Jąkała z oburzenia aż sapnął, ale zanim zdążył się odezwać, Berti powtórzył dobitnie: — Zrobisz, jak powiedziałem, i żeby mu... hę, hę... włos z głowy nie spadł, rozumiesz? W tej chwili otworzyły się drzwi w głębi, prowadzące do innych pomieszczeń, i do pokoju wbiegł trzyletni chłopiec. Zaskoczony zatrzymał się, z przestrachem patrząc na Bran-da. Przechodząc tuż przy ścianie, ominął go i przypadł do leżącego. Popatrywał niespokojnie na nieznanego przybysza, którego łysa czaszka pomalowana była na żółto. — Dziadku, ten człowiek... to kto? — zapytał głośnym szeptem z dziecięcym przejęciem. Berti pogłaskał malca uspokajająco po głowie. 251 — To nie człowiek, Skito — powiedział — to drzewo. — Drzewo! — wykrzyknął chłopczyk i zaniósł się dźwięcznym, radosnym śmiechem. — Drzewo? — Drzewo — potwierdził Berti. Brand, wyprowadzany przez jąkałę, jeszcze na ulicy słyszał ich śmiech. KONIEC 1985