John Grisham Raport Pelikana Tytuł oryginału THE PELICAN BRIEF Opracowanie graficzne Studio Graficzne "Fototype" Redaktor LIDIA KOWAL Redaktor technicmy ELŻBIETA STEFAŃSKA Copyright O 1992 by John Grisham All Rights Reserved For the Polish edition Copyright ţ 1993 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Published in cooperation wilh Wydawnictwo Mizar Sp. z o.o. ISBN 83-7082-188-X Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1993. Wydanie I Skład: "Fototype" w Milanówku Rozdział 1 Gdy się na niego patrzyło, trudno było uwierzyć, by mógł być przyczyną takiego zamieszania. A jednak to, co działo się na ulicy, działo się właściwie wyłącznie przez niego. Co mu to zresztą szkodziło. Miał dziewięćdziesiąt jeden lat, był sparaliżowany, unieruchomiony pasami w wózku inwalidzkim i podłączony do tlenu. Siedem lat temu druţ udar prawie wykończył Abrahama Rosenberga, przeżył jednak, a jego błyskotliwość w sądzie przeczyła dziesiątemu krzyżykowi na karku. Jako jedyny z żyjących członków Sądu Najwyższego otoczony był legendą. Sam fakt, że oddychał, wywoływał wściekłość zebranego na dole tłumu. Siedział tuż przy oknie w niewielkim wózku inwalidzkim w swoim biurze na pańerze gmachu Sądu Najwyższegó. Gdy hałas wzrósł, pochylił się ku szybie. Nienawidził gliniarzy, ale widok ich zwartych szeregów był pocieszający. Z powodzeniem walczyli z naporem przynajmniej pięćdziesięciu tysięcy ludzi żądających jego głowy. - Takiego thimu jeszcze tu nie było! - krzyknął prawie głuchy Rosenberg, wyglądając przez okno. Obok niego stał Jason Kline, jego sekretarz z urzędu. Był pierwszy poniedziałek października, dzień otwarcia nowej sesji Sądu Najwyższego, obchodzony zwyczajowo jako święto Pierwszej Poprawki do Konstytucji. Wspaniałe obchody! Rosenberg był wniebowzięty. Dla niego wolność słowa oznaczała wolność wywoływania zamieszek. - Są tam Indianie? - zapytał głośno. - Tak! - krzyknął Jason Kline, nachyliwszy się do jego ucha. - W barwach wojennych? - Tak! W kompletnych strojach! - Tańczą? - Tak. Indianie, czarni, biali, brunatni, kobiety, homoseksualiści, miło,śnicy drzew, chrześcijanie, aktywiści ruchu proaborcyjnego, aryjczycy, -naziści, ateiści, myśliwi, miłośnicy zwierząt, zwolennicy dominacji białych, farmerzy, drwale, osoby protestujące przeciw podatkom. Wzburzone morze. Czarne pałlsi oddziałów do tłumienia zamieszek były w pogotowiu. - Indianie powinni mnie kochać! - Bez wątpienia. - Kline uśmiechnął się i pokiwał głową nad zaciskającym pięści kruchym starcem. Jego ideologia była prosta: rząd ponad gospodarką wolnorynkową, jednostka ponad rządem, ochrona środowiska ponad wszystko. A co do Indian, dać im, czego tylko zapragną. Jazgotanie, modły, śpiewy, lamenty i wrzaski narastały z każdą chwilą. Kordon policji zacieśnił się. Thim był większy i bardziej bitny niż w poprzednich latach, a napigcie wzrastało. W ostatnich czasach pi'zemoc stała się czymś pospolitym. Na kliniki, w których dokonywano aborcji, rzucano bomby. Bito i nękano lekarzy. W Pensacoli jednego z nich zamordowano: zakneblowanego związano w pozycji płodowej i oblano kwasem. Nie było tygodnia bez rozruchów ulicznych. Wojowniczy homoseksualiści napada.li na kościoły i księży. Zwolennicy supremacji białych utworzyli co najmniej tuzin powszechnie znanych, na poły konspiracyjnych organizacji paramilitarnych i coraz śmielej atakowali Murzynów, Latynosów i Azjatów. Nienawiść stała się ulubioną rozrywką Amerykanów. Sąd Najwyższy był łatwym celem tej nienawiści. Od roku 1990 poważne groźby wobec jego sędziów wzrosły dziesięciokrotnie. Policja Sądu Najwyższego zatrudniała trzy razy więcej pracowników. Każdego sędziego chroniło co najmniej dwóch agentów FBI; pięćdziesięciu innych zajmowało się sprawdzaniem pogróżek. - Nienawidzą mnie, prawda? - zapytał głośno Rosenberg. - Owszem, niektórzy z nich - odpowiedział z rozbawieniem Kline. Rosenberg z przyjemnością tego słuchał. Uśmiechnął się i głęboko wciągnął powietrze z rurki. Osiemdziesiąt procent pogróżek dotyczyło jego osoby. - Widzisz transparenty? - Rosenberg był prawie ślepy. - Jest ich mnóstwo. - Jakiej treści? - Jak zwykle. "Śmierć Rosenbergowi". "Rosenberg na rentę". "Odłączyć tlen". - Wymachują nimi co roku. Dlaczego nie wymyślą czegoś nowego? 6 Sekretarz nie odpowiedział. Rosenberg powinien już ładne parę lat temu zrezygnować z funkcji, ale zanosiło się na to, że opuści Sąd dopiero nogami do przodu. Trzech sekretarzy z urzędu wyszukiwało dla niego materiały źródłówe, Rosenberg uparł się jednak, że uzasadnienia będzie pisał sam. Słowa nabazgrane na białym papierze pisakiem z grubą końcówką wyglądały jak dzieło pierwszoklasisty uczącego się dopiero pisać. Szło mu to powoli, ale komuż by zależało na czasie, jeśli piastuje stanowisko dożywotnio. Sekr etarze dokonywali korekt uzasadnień, rzadko natrafiając na błędy. - Powinniśmy rzucić Runyana na pożarcie Indianom - zachichotał Rosenberg. John Runyan był przewodniczącym Sądu Najwyższego, zatwardziałym konserwatystą mianowanym na to stanowisko przez prezydenta republikanina. Runyana nienawidzili Indianie i większość innych mniejszości etnicznych. Prezydenci-republikanie mianowali siedmiu spośród dziewięciu członlsów Sądu Najwyższego. Od piętnastu lat Rosenberg czekał na pojawienie się w Białym Domu demokraty. Chciał zrezygnować, musiał zrezygnować, ale nie pogodzi się z myślą, iż jego miejsce zajmie jakiś prawicowiec w stylu Runyana. Mógł czekać. Mógł siedzieć w fotelu na kółkach, oddychać tlenem i chronić Indian, Murzynów, kobiety, biednych, upośledzonych i środowisko aż do chwili ukończenia stu pięciu lat. Nikt na świecie nie może nic na to poradzić, chyba żeby go zabito. Zresztą, może i nie byłoby to najgorsze rozwiązanie. Głowa wielkiego człowieka kiwnęła się, po czym zakołysała i spoczęła na ramieniu. Znów zasnął. Kline wyszedł po cichu do biblioteki. Za półtorej godziny wróci do Rosenberga, by sprawdzić dopływ tlenu i podać mu leki. Większe i wystawniejsze od gabinetów innych sędziów biuro przewodniczącego Sądu Najwyższego na parterze ma dwa gabinety, z których jeden wykorzystywany jest do niewielkich przyjęć i formalnych posiedzeń. Za zamkniętymi drzwiami drugiego, przeznaczonego do pracy, zebrali się: przewodniczący Sądu Najwyższego, jego trzech sekretarzy z urzędu, kapitan Policji Sądu Najwyższego, trzech agentów FBI oraz K.O. Lewis, dyrektor departamentu FBI. Panował tu poważny nastrój, usilnie starano się ignorować dochodzącą z ulicy wrzawę. Nie było to łatwe. Przewodniczący i Lewis dyskutowali o najnowszych groźbach mordów na sędziach. Pozostali przysłuchiwali się, sekretarze sporządzali notatki. W ciągu ostatnich sześćdziesięciu dni do FBI wplynęły meldunki o ponad dwustu nowych pogróżkach, co stanowiło ponury rekord. Jak zwykle sporo było tych w stylu: "Wysadzę sąd w powietrze!", ale były i takie z nazwiskami i sprawami, które stały się przyczyną prób zastraszenia. Runyan nawet nie starał się ukrywać lęku. Z poufnej listy FBI czytał nazwiska osób i nazwy grup: Ku-Klux-Klan, naziści, Palestyńczycy, czarni separatyści, zwolennicy życia, homofobicy. Nawet IRA. Wydawało się, że grożą wszyscy prócz rotarian i harcerzy. Popierana przez Irańczyków środkowowschodnia grupa terrorystyczna groziła przelewem krwi na amerykańskiej ziemi w odwecie za śmierć ministrów sprawiedliwości w Teheranie. Nie istniały żadne dowody, że Stany Zjednoczone były w jakikolwiek sposób zaangażowane w te morderstwa. Nowa grupa terrorystyczna domowego chowu, Armia Podziemna, która zdążyła już się dorobić wątpliwej sławy, zamordowała sędziego federalnego w Teksasie, podkładając bombę pod jego samochód. Nikogo nie zdołano zaaresztować, jednak Armia Podziemna przyznała się do zamachu. Ją też przede wszystkim podejrzewano o kilka zamachów bombowych na biura ACLU, ale nie było na to żadnych dowodów. - A co z terrorystami z Porto Rico? - zapytał Runyan, nie podnosząc wzroku. - To waga piórkowa, nimi się nie przejmujemy - odpowiedział beztroskim tonem K.O. Lewis. - Odgrażają się od dwudziestu lat. - Kiedyś mogą się zabrać do działania. Klimat im służy, nie sądzi pan? - Niech pan się nie przejmuje Portorykańczykami, panie przewodniczący. - Runyan lubił, gdy się tak zwracano do niego. Nie znosił, gdy tytułowano go pełnym "Przewodniczący Sądu Najwyższego". - Grożą nam tylko dlatego, że inni tak robią. - Bardzo śmieszne - powiedział Runyan bez uśmiechu.Bardzo śmieszne. Byłbym niepocieszony, gdyby jakaś grupa zaniedbała pogróżek. - Rzucił zestawienie na biurko i pomasował skronie.Porozlnawiajmy o środkach ostrożności. - Zamknął oczy. K.O. Lewis odłożył swoją kopię listy na biurko przewodniczącego.- Cóż, dyrektor sądzi, że powinniśmy każdemu z sędziów przydzielić co najmniej czterech agentów FBI na co najmniej następne dziewięćdziesiąt dni. Do pracy i z pracy będą jeździć opancerzonymi limuzynami, a Policja Sądu Najwyższego pomoże nam w zabezpieczeniu gmachu sądu. - A co z podróżami? - Pomysł, przynajmniej na razie, nie najlepszy. Dyrektor jest zdania, że sędziowie powinni pozostać w Dystrykcie Columbia przynajmniej do końca roku. - Oszalał pan?! A może on? Jeśli poproszę sędziów, żeby dostosowali się do tego życzenia, wyjadą dziś wieczorem i przez miesiąc nie będziemy ich widzieli. To absurd. - Runyan ztnarszczył brwi i powiódł wzrokiem po sekretarzach, którzy zaczęli kręcić z niesmakiem głowami. Rzeczywiście, absurd. Lewisa to nie wzruszyło. Spodziewał się takiej reakcji. - Jak pan sobie życzy, panie przewodniczący. To była tylko sugestia. - Idiotyczna sugestia. - Dyrektor nie spodziewał się, że przystanie pan na nią. Liczy jednak, że z góry będziemy zawiadamiani o wszelkich podróżach, by móc im zapewnić odpowiednie środki bezpieczeństwa. - To znaczy, że planuje się eskortę dla wszystkich sędziów opuszczających miasto? - Tak, panie przewodniczący, to właśnie chciałem powiedzieć. - Nic z tego nie bgdzie. Ci ludzie nie są przyzwyczajeni do przyzwoitek. - Tak jest, panie przewodniczący. Ale nie są też przyzwyczajeni do tego, że się na nich poluje. Staramy się jedynie chronić szacownych sędziów, panie przewodniczący. Naturalnie nikt nam nie kazał robić czegokolwiek, choć wydaje mi się, że właśnie od tego jesteśmy. Możemy zaprzestać działalności, jeśli tego pan sobie życzy. Runyan zakołysał się w fotelu; nerwowo rozginał spinacz. - A bezpieczeństwo gmachu? - spytał. Lewis westchnął i omal się nie uśmiechnął. - Tym się nie przejmujemy, panie przewodniczący. Łatwo go strzec. Tutaj nie przewidujemy żadnych kłopotów. - Jeśli nie tu, to gdzie? Lewis skinął w stronę okna, za którym panował coraz większy hałas. - Gdzieś tam. Na ulicach pełno jest idiotów, maniaków i nadgorliwców. - I wszyscy nas nienawidzą. - Najwidoczniej. Proszę posłuchać, panie przewodniczący. Martwimy się o sędziego Rosenberga. Wciąż nie chce wpuścić naszych ludzi do domu; każe im przez całą noc siedzieć w samochodzie na ulicy. Pozwa.la wprawdzie czuwać przy tylnym wyjściu swemu ulubionemu oficerowi policji sądowej -jak on się nazywa...? aha, Ferguson - ale tylko od dziesiątej wieczór do szóstej rano. Sędzia Rosenberg przebywa w domu wyłącznie ze swoim pielęgniarzem. Nie powiedziałbym, żeby to było bezpieczne. Runyan podłubał rozgiętym spinaczem pod paznokciami i uśmiechnął się pod nosem. Śmierć Rosenberga, wszystko jedno w jakich 9 okolicznościach i kiedy by nastąpiła, byłaby dla wszystkich wybawieniem. Więcej, to byłoby święto. Jako przewodniczący musiałby sig wbić w czarny garnitur i wygłosić mowę pogrzebową, ale za zamkniętymi drzwiami chichotałby ze swoimi sekretarzami. Spodobała mu się ta myśl. - Co pan proponuje? - spytał. - Mógłby pan z nim porozmawiać? - Już próbowałem. Tłumaczyłem mu, że jest chyba najbardziej nie cierpianym człowiekiem w Ameryce, że miliony ludzi nienawidzą go od świtu do nocy, że większość społeczeństwa chciałaby go widzieć martwym, że dostaje czterokrotnie więcej listów z pogróżkami niż my wszyscy razem wzięci i że może być łatwym celem dla zamachowca. - I? - zapytał Lewis po chwili milczenia. - Powiedział mi, żeby go pocałować w dupę, i zasnął. Sekretarze zachichotali pod nosem jak wypadało; dopiero wtedy przedstawiciele FBI pojęli, że wolno się śmiać. - Co w takim razie zrobimy? - spytał Lewis, którego to nie rozbawiło. - Chrońcie go najlepiej jak potraficie, miejcie to na piśmie i nie przejmujcie się. Rosenberg nie boi się niczego ze śmiercią włącznie, a jeśli on nie trzęsie portkami, to dlaczego wy mielibyście? - Dyrektor jest pełen obaw; ja też, pa.nie przewodniczący. To bardzo proste: jeśli któremuś z was coś się stanie, będziemy kiepsko wyglądać. Przewodniczący zakołysał się szybko w fotelu. Zgiełk dobiegający z ulicy działał mu na nerwy. Narada trwała już za długo, - Dajcie sobie spokój z Rosenbergiem, może umrze we śnie. Bardziej mańwi mnie Jensen. - Owszem, jest kłopotliwy - przyznał Lewis, przerzucając kartki. - Wiem o tym - powiedział powoli Runyan. - Zawraca nam głowę; ubzdurało mu się teraz, że jest liberałem. W co drugiej sprawie głosuje jak Rosenberg. Za miesiąc stanie się zwolennikiem supremacji białych i będzie popierał segregację w szkołach. Później zakocha się w Indianach i zechce oddać im Montanę. Zachowuje się jak niedorozwinięty dzieciak. - Wie pan, że leczy się z depresji. - Wiem, wiem. Mówił mi o tym. Traktuje mnie jak ojca. Jaki lek bierze? - Prozac. Przewodniczący wciąż grzebał pod paznokciami. - A co z tą nauczycielką aerobiku, z którą się spotykał. Wciąż się koło niej kręci? - Raczej nie, pa,nie przewodniczący. Jego tak naprawdę chyba nie interesują kobiety - powiedział oględnie Lewis. Wiedział więcej. Spojrzał na swojego agenta, który mu wcześniej podrzucił ów soczysty kąsek, a ten skinieniem głowy potwierdził informację. Runyan zmienił temat, nie chciał o tym rozmawiać. - Współpracuje z wami? - spytał. - Oczywiście, że nie. Pod wieloma względami jest gorszy od Rosenberga. Pozwala eskortować się do swojego bloku, po czym każe nam tkwić na parkingu przez całą noc. Proszę pamiętać, że mieszka na szóstym piętrze. Nie wolno nam nawet posiedzieć w holu. Twierdzi, że moglibyśmy denerwować sąsiadów, więc przez całą noc musimy się gnieść w samochodzie. A z budynku można się wydostać dziesięcioma różnymi drogami. Nie upilnujemy wszystkich wyjść. Wciąż się wymyka, nigdy wigc nie wiemy, czy jest u siebie, czy nie. W przypadku Rosenberga przynajmniej jesteśmy pewni, że siedzi w domu. Nie mamy już sił znosić wyskoków Jensena. - Wyśmienicie. Skoro wy nie dajecie rady, jak mógłby go namierzyć morderca? O tym Lewis nie pomyślał. Nie był w nastroju do żartów. - Dyrektor bardzo się martwi ochroną Jensena. - Nie otrzymuje tylu gróźb. - Jest szósty na liście, ma ich ledwie o parę mniej niż pan, panie przewodniczący. - Och... to znaczy, że jestem piąty? - Tak. Tuż za sędzią Manningiem. On z nami współpracuje, jeśli już o tym mowa. W całej rozciągłości. - Ten boi się nawet własnego cienia - powiedział Runyan i zawahał się. - Nie powinienem był tego powiedzieć. Przepraszam. Lewis zignorował przeprosiny. , - Prawdę mówiąc, wszyscy, prócz Jensena i Rosenberga, starają się nie utrudniać nam pracy. Sędzia Stone bardzo się ciska, ale nas słucha. - On ciska się na wszystkich, proszę więc nie brać tego do siebie. Jak sądzicie, dokąd wymyka się Jensen? Lewis spojrzał na swojego agenta. - Nie mamy pojęcia. Spora część tłumu w tej właśnie chwili wzniosła chóralny okrzyk. Reszta tłuszczy przyłączyła się do kociej muzyki. Przewodniczący nie mógł dłużej tego ignorować. Wstał i ogłosił koniec posiedzenia. Okna wprost wibrowały. 10 11 Gabinet sędziego Jensena majdował sig na pierwszym pigtrze z drugiej strony gmachu, tam gdzie nie dochodził hałas. Przestronny pokój był jednak najmniejszy z dziewięciu. Jensen jako najmłodszy z sędziów i tak miał szczęście; dostał własne biuro. Gdy sześć lat wcześniej w wieku czterdziestu dwóch lat nominowano go, uważany był za wymającego głęboko konserwatywne poglądy zwolennika sztywnego trzymania się litery konstytucji, podobnie jak ci, którzy go popierali. Do jego nominacji doszło po długich przepychan lsach. Jensen wypadł słabo przed Komisją Senacką. W czułych kwestiach starał sig zajmować stanowisko satysfakcjonujące obydwie strony i od obu obrywał kopniaki. Republikanie byli zakłopotani, demokraci wietrzyli woń krwi. Prezydent naciskał, jak mógł, i w rezultacie Jensena mianowano wigkszością jednego głosu. W ten sposób jednak objął dożywotnią posadę. Nikt nie był zadowolony z sześciu lat jego urzędowania. Urażony przesłuchiwaniami przed komisjami zatwierdzającymi jego nominację, poprzysiągł sobie przy każdej okazji wykazywać współczucie. Wprawiło to we wściekłość republikanów. Czuli się zdradzeni, zwłaszcza gdy Jensen odkrył drzemiącą w sobie dotychczas pasję do ochrony praw kryminalistów. Pozbawiony silniejszego kręgosłupa politycmego szybko opuścił prawicę, znalazł się w centrum, a później zjechał na lewo. Gdy już spece od prawa zaczgli skrobać się w kozie bródki, Jensen zahalsował w prawo i poparł zdanie odrębne sędziego Sloana negującego prawa kobiet. Jensen nie żywił sympatii do kobiet. Był neutralny pod względem religijnym, sceptycmie odnosił się do wolności słowa, żywił sympatię do osób uchylających się przed podatkami, bał się czarnych, okazywał obojętność wobec Indian, był surowy dla osób zajmujących się pornografią i łagodny dla kryminalistów; jedynie w popieraniu ochrony środowiska zachowywał się m niej więcej konsekwentnie. Ku jeszcze większemu obrzydzeniu republikanów, którzy utoczyli sobie sporo krwi, aby wydębić jego nominację, Jensen zdradzał kłopotliwą sympatię dla sprawy zalegalizowania homoseksualizmu. Na jego prośbę przydzielono mu parszywą sprawę Dumonda. Ronald Dumond mieszkał ze swoim kochankiem przez osiem lat. Byli szczęśliwą parą, w pełni sobie oddaną, z pogodą znoszącą to, czym darzył ich los. Chcieli się pobrać, lecz kodeks prawny Ohio zabraniał podobnych związków. Później kochanek nabawił sig AIDS i zmarł w mgczarniach. Pozostawił Ronaldowi szczegółowe instrukcje dotyczące pochówku, włączyła się jednak rodzina i zabroniła Dumondowi udziału ţv nabożeństwie żałobnym i pogrzebie. Zrozpaczony, pozwał rodzinę kochanka, oskarżając ją o krzywdy moralne. Sprawa obijała się po sądach niższych instancji przez sześć lat, by w końcu niespodziewanie wylądować na biurku Jensena. 12 1 Chodziło o prawa "małżonków" homoseksualistów. Sprawa Dumonda stała sig okazją do wypowiedzenia walnej bitwy przez ich zwolenników. Na sam dźwięk nazwiska "Dumond" dochodziło do rozruchów. Taką to sprawę wziął Jensen. Zamknął się w swoim najmniejszym gabinecie przy stole konferencyjnym z trzema sekretarzami. Spędzili nad sprawą Dumonda dwie godziny i doszli donikąd. Byli jedynie wyczerpani przerzucaniem się argumentacją. Jeden z sekretarzy, liberał z Cornell, był za przyznaniem małżonkom homoseksualistów szerokich praw i podaniem tego bez ogródek do publicznej wiadomości. Jensen też tego chciał, ale nie był gotów ogłosić swojej opinii publicznie. Pozostali dwaj sekretarze byli nastawieni sce ptycznie. Podobnie jak Jensen zdawali sobie sprawę, że na forum Sądu Najwyższego nie uda się osiągnąć wymaganej większości pięciu głosów. Rozmowa zboczyła na inne tory. - Szef jest na pana wkurzony, Glenn - powiedział sekretarz z Duke. Na osobności zwracali się do Jensena po imieniu. "Sędzio" nie brzmiało zręcznie. - Co znowu? - Glenn potarł oczy. - Jeden z jego sekretarzy dał mi cynk, że szef i FBI martwią się o pańskie bezpieczeństwo. FBI twierdzi, że nie chce pan z nimi współpracować. Szef zdenerwował sig z tego powodu. Chciał, żebym panu to przekazał. - Wszystkie wiadomości rozchodziły się przez sieć informacyjną zawiadywaną przez sekretarzy. Dosłownie wszystkie. - No i dobrze. Od tego jest, żeby się martwić. - Chce przydzielić jeszcze dwóch federalnych do pańskiego mieszkania. Życzą sobie mieć do niego dostęp. Poza tym FBI chce wozić pana z domu do pracy i z powrotem. Chcą też, żeby ograniczył pan swoje podróże. - Już to słyszałem. - Tak, wiemy. Sekretarz szefa powiedział nam, że szef chce, byśmy pana przekonali. Twierdzi, że powinien pan współpracować z FBI, bo oni chronią pana życie. - Rozumiem. - Staram się więc pana przekonać. - Dziękuję. Przekażcie kanałami z powrotem, że nie tylko staraliście sig mnie przekonać, ale i straszyliście karą boską, że wysłuchałem uważnie waszego przekonywania i straszenia, ale wpadło mi to jednym, a wypadło drugim uchem. Powiedzcie, że Glenn myśli, że jest już duży. - Dobrze, Glenn. Nie boi się pan, prawda? - Ani trochę. 13 Rozdział 2 Thomas Callahan był jednym z bardziej popularnych profesorów, ponieważ odmawiał prowadzenia zajęć przed południem. Tak jak i większość studentów dużo pił i pierwsze godziny dnia przeznaczał na sen, późniejsze na reanimację. Do zajęć o dziewiątej czy dziesiątej czuł obrzydzenie. Popularny był również dlatego, że zachowywa,ł się jak równiacha - nosił sprane dżinsy i tweedowe marynarki z porządnie wytartymi łatami na łokciach, nie uznawał natomiast krawatów i skarpet. Stanowił przykła.d liberalnego, podążają g o ţ m o d ą a k a d e m i k a . M i a ł c z t e r d z i e ś c i p i ę ć l a t , a 1 e d z i ę k i c i e m n y m w ł o s o m i o k u l a r o m w y g l ą d a ł n a t r z y d z i e s t o p i ę c i o l a t k a . I t a k z r e s z t ą n i e o b c h o d z i ł o g o , n a i l e w y g l ą d a . G o l i ł s i ę r a z w t y g o d n i u , g d y z a c z y n a ł a g o s w g d z i e ć b r o d a , k t ó r ą z a p u s z c z a ł , g d y n a s t Popularny był wreszcie z tego względu, iż prowadził zajgcia z prawa konstytucyjnego, przedmiotu najmniej lubianego, ale obowiązlsowego, które dzięki nie podrabianej błyskotliwości oraz swobodzie zachowania profesora były autentycznie interesujące. Nikomu innemu w Tulane się to nie udawało. Zresztą nikomu innemu na tym nie zależało, więc studenci bili się o to, by trzy razy w tygodniu o jedenastej rano móc brać udział w zajęciach z prawa konstytucyjnego z Callahanem. Callahan stał i przecierał szkła, podczas gdy osiemdziesięciu studentów wymieniało szeptem ostatnie uwagi przed rozpoczęciem ćwiczeń. Było dokładnie pięć po jeţenastej. Stanowczo za wcześnie, pomyślał Callahan. - Kto wie, o co chodziło w zdaniu odrębnym Rosenberga w sprawie Nash kontra stan New Jersey? Wszystkie głowy się pochyliły. Na sali zapadła cisza. Callahan musiał mieć potwornego kaca. Oczy miał zaczerwienione. Kiedy zaczynał od Rosenberga, zanosiło się na ponure kazanie. Nikt się nie zgłosił. Nash? Kto zacz? Callahan rozejrzał się po sali powoli, metodycznie i czekał dalej. Martwa cisza. Napięcie zostało przerwane szczęknięcim klamki. Do środka wśliznęła się atrakcyjna dziewczyna w obcisłych, spranych dżinsach i bawełnianym swetrze. Przesunęła się pod ścianą do trzeciego rzędu i gładko przesunęła między siedzącymi na swoje miejsce. Studenci z czwańego rzędu przyglądali się jej z admiracją. Ci z piątego wyciągali szyje. Przez dwa pierwsze okropne lata do ich nielicznych przyjemności należało obserwowanie, jak z gracją porusza się po salach i korytarzach ubrana w luźne swetry i podkreślające długość nóg spodnie. Łatwo było się domyślić, że kryje się pod nimi bajeczne ciało. Dziewczţna nie była jednak z tych, które szafują podobnym skarbem. Należała do paczki i stosowała się do akademickiego kodeksu nakazującego nosić dżinsy, flanelowe koszule, stare swetry i za duże bluzy koloru khaki. Męska połowa roku dałaby wiele, by włożyła kiedyś czarne skórzane mini. Uśmiechnęła się przelotnie do swojego sąsiada, któremu natychmiast wyleciał z głowy Callahan i pytanie o sprawę Nasha. Ciemnorude włosy opadały jej do ramion. Z idealnymi zębami i efektownym uczesaniem mogłaby posłużyć za wzorzec dziewczyny dopingującej drużyny sportowe - cheerleaderki - w której każdy chłopak zakochuje się co najmniej dwukrotnie w ogólnialsu. I może przynajmniej raz na studiach. Callahan zignorował ten przerywnik. Gdyby była na pierwszym roku i gdyby wzbudzał w niej strach, mógłby się jej czepić i nakrzyczeć: "Nie będziecie mieć prawa spóźniać się do sądu!" - tę prawdę wykładowcy niemiłosiernie wbijali studentom do głów. Callahan nie miał jednak ochoty na gderanie, a Darby Shaw nie bała się go. Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy nie jest przypadkiem publiczną tajemnicą, że z nią sypia. Być moźe nie. Darby zależało na zachowaniu dyskrecji. - Czy ktoś czytał zdanie odrębne Rosenberga w sprawie Nash kontra New Jersey? Na sali natychmiast zapanowała całkowita cisza, jak gdyby wszyscy znaleźli się nagle w świetle reflektorów. Uniesienie ręki oznaczałoby bezlitosny magiel przez następne pół godziny. Ochotników nie było. Palacze z tylnych rzędów zapalili papierosy. Większość studentów bazgrała bez celu w notesach. Nikt nie podnosił głowy. Wertowanie w notatniku w poszukiwaniu zapisków dotyczących sprawy Nasha byłoby postępowaniem zbyt oczywistym; poza tym było na to za 14 I5 późno. Każdy ruch mógł ściągnąć na siebie uwagę Callahana - lepiej nie iść pod nóż. Zresztą i tak nikt nie miał żadnych informacji w notatkach. Sprawa należała do tych, o których Callahan w zeszłym tygodniu wspomniał tylko na marginesie. Był ciekaw, czy ktokolwiek zadał sobie trud, by o niej poczytać. Sławę zawdzięczał temu, że końcowy egzamin u niego obejmował tysiąc dwieście spraw, z których tysiąca nie było w podręczniku. Istny koszmar, gdyby Callahan nie był miękki i nie stawiał szczodrze pobłażliwych ocen; tylko osioł sporego kalibru mógłby zawalić egzamin. Teraz jednak Callahan nie sprawiał wrażenia miękkiego. Rozejrzał się po sali, uznając, że nadszedł czas na wyszukanie ofiary. - Co nam pan powie, panie Sallinger? Wyjaśni nam pan, o co chodziło w votum separatum Rosenberga? - spytał. - Nie, panie profesorze - odpowiedział natychmiast Sallinger z czwartego rzędu. - Rozumiem. Czy to może dlatego, że nie czytał pan votum Rosenberga? - Istotnie, panie profesorze. Nie czytałem. Callahan utkwił ponure spojrzenie w Sallingerze. Zaczerwienione I oczy sprawiały, że stawało się ono jeszcze groźniejsze. Dostrzegł to ţ'ţ jednak wyłącznie Sallinger, ponieważ wszyscy pozostali wlepiali wzrok w notatniki. - A czemuż to? - zapytał Callahan. - Ponieważ staram się nie czytać zdań odrębnych. Zwłaszcza gdy ţţI pisze je Rosenberg. Beznadziejnie. Sallinger próbował odpowiedzieć ogniem, ale nie miał amunicji. - Ma pan coś przeciwko Rosenbergowi, Sallinger? Callahan szanował Rosenberga. Czcił go. Czytał książki poświęcone ţţţ temu człowiekowi i jego poglądom. Badał szczegóły spraw, w których sędzia brał udział. Raz nawet zjadł z nim obiad. Sallinger wiercił się niespokojnie. - Och, nie, panie profesorze. Po prostu nie lubię zdań odrębnych. Sallinger silił się jeszcze na humor, ale nie udało mu się wzbudzić ani ' jednego uśmiechu. Później, przy piwku, będzie się zaśmiewał z kumplami, ţ' opowiadając bez końca, jak to wyraził swój niesmak do zdań odrębnych, zwła.szcza pióra Rosenberga. Teraz jednak nie było w tym nic zabawnego. ţ - Rozumiem. Czy pan czyta w takim razie opinie większości? Sallinger zawahał się. Czekało go upokorzenie za wątłe próby nawiązania równej walki. - Tak, panie profesorze, mnóstwo. - $wietnie. Niech nam pan w takim razie powie, jaka była opinia 'ększości w sprawie Nash kontra New Jersey. Sallingerowi nigdy nie obiła. się o uszy sprawa Nasha, teraz jednak 'ał ją zapamiętać po kres swej prawniczej kariery. - Zdaje mi się, że jej nie czytałem. - A więc, panie Sallinger, nie czyta pan zdań odrębnych, a teraz owiadujemy się, że zaniedbuje pan opinie większości. Co w takim azie pan czyta, panie Sallinger? Romanse, pisma ilustrowane? Zza czwartego rzędu rozległ się stłumiony śmiech studentów, tórzy czuli, że trzeba się roześmiać, ale jednocześnie nie chcieli racać na siebie uwagi. Zaczerwieniony Sallinger wpatrywał się w milczeniu w Callahana. - Dlaczego nie zapoznał się pan z tą sprawą? - zapytał kategorycznym tonem Callahan. - Nie wiem... Myślę, że... eee... po prostu wyleciała mi z głowy. Callahan zniósł to dobrze. - Hm, nie jestem zaskoczony. Wspominałem o niej w zeszłym tygodniu. Dokładnie w zeszłą środę. Znajdzie się na egzaminie końcowym. Nie rozumiem, dlaczego ignorujecie sprawy, o które będę pytać. - Callahan zaczął się przechadzać przed pierwszym rzędem, wpatrując się w studentów. - Czy ktokolwiek zadał sobie trud, by poczytać o tej sprawie? Cisza. Callahan popatrzył w stronę drzwi, nie siląc się na jej przerwanie. Nikt nie podnosił wzroku, wszystkie pióra i ołówki znieruchomiały. Znad ostatniego rzędu unosiły się kłęby dymu. W końcu bardzo powoli w trzecim rzędzie uniosła się ręka Darby Shaw. Sala odetchnęła. Znów ich uratowała. Można się było tego spodziewać. Była druga na roku i miała widoki na pokonanie numeru pterwszego. Potrafiła recytować szczegóły odroczeń, opinii większości, podtrzymań i odrzuceń wniosków we wszystkich sprawach, które wymyślał dla nich Callahan. Nie przepuszczała żadnej. Idealna pod każdym względem, zrobiła magisterium magna cum laude z biologii i zamierzała to samo osiągnąć na prawie, po czym żyć sobi e wygodnie, pozywając firmy chemiczne za niszczenie środowiska naturalnego. Callahan utkwił w niej spojrzenie pozornie zawiedziony. Trzy godziny temu opuściła jego mieszkanie, po nocy spędzonej nad winem i prawem. Nie wspominał jej jednak o sprawie Nasha. - No, no, panno Shaw? Dlaczego Rosenberga zirytowała ta sprawa? - Uważa, że kodeks New Jersey pozostaje w sprzeczności z Drugą Poprawką do Konstytucji. - Darby nie podnosiła wzroku na wykładowcę. 16 ţ Z ţ Raport Pelitana 1 j - Dobrze. Może pani powie pozostałym studentom, o jaki punkl kodeksu chodzi? - Zakazujący posiadania między innymi pistoletów maszynowychţ - Cudownie. Może wie pani jeszcze, jaką broń posiadał pan Nash w czasie aresztowania? - Pistolet maszynowy AK- 47. Kałasznikow. - I co się stało z Nashem? - Został skazany na trzy lata więzienia i wniósł apelację.Darby znała szczegóły sprawy. - Czym zajmował się pan Nash? - W votum nie zostało to sprecyzowane, wspomniano jedynie, że dodatkowo był oskarżony o handel detaliczny narkotykami. Do czasu aresztowania nie był notowany. - Był to więc handlarz narkotykami, używający kałasznikowa. W Rosenbergu udało mu się jednak znaleźć przyjaciela, nieprawdaż? - Oczywiście. - Darby Shaw podniosła wzrok na Callahana. Napięcie zelżało. Większość studentów wodziła wzrokiem za Callahanem spacerującym powoli przed nimi i wybierającym kolejną ofiarę. Darby zazwyczaj błyszczała na zajęciach, lecz Callahanowi zależało na udziale w nich szerszego grona. - Jak myślicie, dlaczego Rosenberg poparł Nasha? - Pytanie było skierowane do wszystkich. - Bo kocha handlarzy narkotykami - odezwał się Sallinger, upokorzony, ale pragnący jakoś się odgryźć. Callahan cenił sobie dyslsusje ze studentami. Uśmiechnął się teraz do swojej ofiary, jak gdyby zapraszając ją na upust krwi. - Tak pan uważa, panie Sallinger? - Pewnie. Handlarzy narkotykami, peţofilów, terrorystów, handlarzy bronią. Rosenberg kocha ich wszystkich. To jego słabowite, prześladowane dzieci, które musi chronić. - Sallinger starał siţ wywrzeć wrażenie słusznie oburzonego. - Co wigc wedle pańskiej światłej opinii powinno się robić z tymi ludźmi? - To proste. Powinni mieć krótki, uczciwy proces z dobrym adwokatem, potem szybką sprawiedliwą apelację, a w końcu ostateczny wyrok, jeśli są winni. - Sallinger przemawiał w stylu niebezpiecznie zbliżonym do stylu praworządnych prawicowców, co wśród studentów Tulane uznawane było za grzech kardynalny. Callahan skrzyżował ramiona. - Proszę kontynuować. Sallinger zwęszył pułapkę, ale brnął dalej. Nie miał nic do stracenia - Chcę powiedzieć, że czytałem mnóstwo spraw, w których Rosenberg usiłował napisać od nowa konstytucjg, by stworzyć haczyk ţzwalający wyłączyć ze sprawy pewne dowody. W ten sposób niewątpliwie winni mogliby wyjść na wolność. Robi się od tego niedobrze. Rosenberg uważa, że we wszystkich więzieniach panuje przemoc i okrucieństwo, więc wedle Ósmej Poprawki więźniów co do jednego powinno się z nich wypuścić. Na szczęście należy do mniejszośţ, malejącej mniejszości. - Podoba się panu kierunek, w którym zmierza Sąd Najwyższy, prawda, panie Sallinger? - Callahan jednocześnie uśmiechał się i marszczył brwi. - Kurczę, oczywiście. - Jest pan jednym z tych normalnych, gorącokrwistych, patriotycznych, praworządnych Amerykanów, którzy mieliby ochotę, aby stary skurczybyk zdechł we śnie? Na sali rozległy się pojedyncze śmiechy. Nie groziło to już niczym. Sallinger miał na tyle rozsądku, by nie odpowiadać szczerze. - Nie życzyłbym tego nikomu - powiedział z zakłopotaniem. Callahan znów zaczął spacerować. - Cóż, dziękuję panu, panie Sallinger. Zawsze sprawiają mi przyjemność pańskie opinie. Jak zwykle pozwala nam pan spojrzeć na prawo okiem laika. Śmiechy były tym razem o wiele głośniejsze. Policzki opadającego z powrotem na ławkę Sallingera zapłonęły rumieńcem. Callahan nie uśmiechnął się. - No dobrze, chciałbym podnieść nieco poziom intelektualny tej dyskusji. Panno Shaw, dlaczego sędzia Rosenberg opowiedział się po stronie Nasha? - Druga Poprawka gwarantuje obywatelom prawo do posiadania i noszenia broni. Dla sędziego Rosenberga ma ona dosłowne, nie podlegające dyskusji znaczenie. Jeśli Nash miał ochotę wejść w posiadanie kałasznikowa, granatu czy działa przeciwczołgowego, kodeks New Jersey nie mógł mu tego zabronić. - Zgadza się pani z tym? - Nie, i nie jestem w tym osamotniona. Wyrok zapadł większością ośmiu głosów przeciw jednemu. Nikt nie poparł Rosenberga. - Jakie było stanowisko pozostałej ósemki? - To chyba oczywiste. Stany mają ważkie powody, aby zabraniać nabywania i posiadania pewnych typów broni. Interes stanu New Jersey przeważa nad prawami wynikającymi dla Nasha z Drugiej Poprawki do Konstytucji. Społeczeństwo nie może pozwolić obywatelom na posiadanie tak wyspecjalizowanej broni. Callahan przyglądał się uważnie Darby Shaw. Pociągające studentki 18 ţ 19 prawa były w Tulane rzadkością. Gdy trafiał na nie, szybko brał się do dzieła. Przez osiem lat nieźle mu się wiodło, zazwyczaj nie mi żadnych kłopotów ze zdobywaniem tych dziewczyn. Przybywały na studia wyzwolone i nie skrępowane żadnymi więzami. Z Darby było inaczej. Wypatrzył ją w bibliotece, gdy była na drugim semestrze pierwszego roku. Miesiąc mu zajęło zaproszenie jej na kolacjg. - Kto napisał opinię większości? - spytał. - Sędzia Runyan. - I zgadza się z nim pani? - Tak. To prosta sprawa. - Co stało się później z Rosenbergiem? - Sądzę, że znienawidził sąd. - Więc protestuje z zasady? - Często tak. Coraz trudniej obronić jego opinie. Weźmy na przykład sprawę Nasha. Dla liberałów takich jak Rosenberg kwestia kontroli nad posiadaniem broni jest prosta. Powinien był napisać opinię większości i dziesięć lat wcześniej tak by się stało. W sprawie Fordice kontra stan Oregon w 1977 roku zastosował o wiele węższą interpretację Drugiej Poprawki. Niespójności w jego poglądach stają się wręcz kłopotliwe. Callahan zapomniał o sprawie Fordice'a. - Sugeruje pani, że sędziego Rosenberga ogarnia demencja starcza? Sallinger rzucił się jeszcze raz do ataku, zupełnie jak zapity awanturnik z knajpy. - Jest kompletnie szurnięty i pan dobrze o tym wie. Nie możţ pan bronić jego opinii. - Nie zawsze, panie Sallinger, poza tym sędzia Rosenberg jeszc jest wśród nas. - Ciało tak, ale jego mózg dawno obumarł. - On oddycha, panie Sallinger. ' - Tak, za pomocą maszyny. Trzeba mu pompować tlen do nosa. - To się nie liczy, panie Sallinger. Jest ostatnim z wielkic prawników i jeszcze żyje. - Niech pan lepiej zadzwoni i sprawdzi, profesorze... - Salling zawiesił głos. Powiedział dość. Nie, powiedział za wiele. Opuścił wzro pod surowym spojrzeniem wykładowcy. Zgarbił się nad notatniki i zastanowił, dlaczego tak go poniosło. Callahan patrzył na niego jeszcze przez chwilę i wrócił do spaceN przed studentami. Miał naprawdę okropnego kaca. Rozdział 3 W słomkowym kapeluszu, czystych farmerkach, dokładnie wyprasowanej koszuli khaki i wysokich butach wyglądał prawie jak stary rolnik. Żuł prymkę tytoniu i spluwał w czarną wodę pod molo. Żuł jak farmer. Jego pick-up, choć nowej marki, był już mocno zakurzony i sprawiał wrażenie solidnie używanego. Numery rejestracyjne miał z Karoliny Północnej. Samochód był zaparkowany sto metrów dalej, w piasku koło drugiego końca molo. Była północ pierwszego październikowego poniedziałku. Miał czekać przez następne pół godziny w ciemnym zakątku pod opustoszałym molo. Zadumany żuł tytoń, opierał się o balustradkg i wpatrywał w zamyśleniu w wodę. Był sam, tak jak zaplanowano. Zawsze o tej porze było tu pusto. Co jakiś czas po brzegu przesuwały się światła przejeżdżających samochodów, żaden z nich jednak nie przystawał. Spojrzał na jaśniejące daleko od brzegu czerwone i niebieskie światła kanału. Nie poruszając się sprawdził, która godzina. Powłoka niskich chmur była bardzo gęsta i trudno było dostrzec cokolwiek poza najbliższym otoczeniem. To również uwzględniono przy układaniu planu. Wóz nie był z Karoliny Północnej, kierowca również nie. Tablice rejestracyjne ściągnięto z ciężarówki, odholowanej po wypadku na złomowisko w pobliżu Durham, pick-up skradziono w Baton Rouge. Farmer nie pochodził z żadnego z tych miejsc, nie on też dokonał tych dwóch kradzieży. Był zawodowcem; drobne, pospolite przestępstwa wykonywali za niego inni. Po dwudziestu minutach oczekiwania dostrzegł ciemny kształt ţ'yfujący w stronę molo. Stłumiony zrazu warkot silnika stawał się ţoraz głośniejszy. Był to niewielki ponton. Z dala widać było na rufie 20 I 21 sylwetkę człowieka przy sterze. Pyrkotanie ustało i ponton zatrzym sig na spokojnej wodzie dziesięć metrów od molo. Nabrzeże było w tej chwili puste. Farmer starannie włożył papierosa między wargi, zapalił go, zaciągnął się dwukrotnie i kciukiem pstryknął do wody. Papieros spadł w połowie odległości od pontonu. - Jaka to była marka? - spytał z dołu mężczyzna w pontonie, Widział sylwetkę człowieka opartego o balustradkę, ale nie mógł dostrzec twarzy. - Lucky Strike - odpowiedział farmer. Do tego ograniczyła się idiotyczna zabawa w wymianę haseł. Ile innych czarnych gumowych pontonów mogło w środku nocy przypłynąć od strony Atlantyku prosto ku temu porzuconemu, rozpadającemu się molo? Głupstwo, ale jakże ważne. - Luke? - dobiegł z ciemności głos z pontonu. - Sam - powiedział farmer, nazywany Lukiem. Człowiek na wodzie w rzeczywistości nazywał się Khamel, nie Sam, ale przez następne pigć minut, potrzebne na doprowadzenie pontonu do brzegu, nie było to istotne. Khamel nie odpowiedział - nie musiał. Popłynął wzdłuż molo w stronę brzegu. Luke ruszył za nim. Spotkali się przy pick-upie. Nie uścisnęli sobie dłoni. Khamel położył między nimi na siedzeniu samochodu czarną gimnastyczną torbę adidasa. Wóz ruszył wzdłuż brzegu. Luke prowadził, a Khamel palił papierosa. Obydwaj dobrze udawali, że zupełnie nie zwracają na siebie uwagi. Ani jednego spojrzenia. Twarz ubranego w czarny golf Khamela, okolona bujną brodą i zakryta ciemnymi okularami, wyglądała złowieszczo, ale nie dałoby sig jej zidentyfikować. Luke nie chciał na nią patrzeć. Było to zresztą zgodne z poleceniem, jakie otrzymał. Powstrzymywanie się od patrzenia na Khamela przychodziło mu dość łatwo - człowieka tego poszukiwano w dziewięciu państwach. Na moście koło Manteo Luke zapalił kolejnego papierosa i przypomniał sobie, że się już kiedyś spotkali. Jeśli dobrze pamiętał, było to króciuteńkie spotkanie na lotnisku w Rzymie pięć czy sześć lat temu. Nie przedstawili się nawet sobie. Dokładnie o wyznaczonej godzinie Luke, ubrany wówczas nieskazitelnie jak przedstawiciel amerykańskiej kadry dyrektorskiej, wszedł do toalety, postawił aktówkę ze skóry węgorza na posadzce koło umywalki i powoli zaczął spłukiwać dłonie. Aktówka nagle zniknęła, a w lustrze m ignęła mu tylko twarz jakiegoś mgżczyzny. Trzydzieści minut później aktówka eksplodowała tuż przy nogach brytyjskiego ambasadora w Nigerii. Teraz upewnił się, że owym mężczyzną był siedzący właśnie koło niego Khamel. Luke częstokroć słyszał, jak członkowie niewidzialnego bractwa, do którego należał, wymieniają stłumionym szeptem opinie dotyczące K.hamela. Wedle nich był człowiekiem władającym wieloma językami, nazwiskami i przebraniami. Był mordercą, który błyskawicznie uderzał, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów, terrorystą grasującym po ca,łym świecie, ale nie dającym się schwytać. Prowadząc w ciemności sa,mochód na północ, Luke osunął się głębiej w fotelu, niedbale przytrzymując kierownicg nadgarstkami, kapelusz opierał mu się prawie o grzbiet nosa. Zaczął sobie przypomin ać opowieści dotyczące Khamela. Jego pasażer słynął z wręcz niewiarygodnych wyczynów terrorystycznych. Dokonał zamachu na brytyjskiego ambasadora, jemu też przypisywano schwytanie w 1990 roku w pułapkę siedemnastu izraelskich żołnierzy na Zachodnim Brzegu. Wyłącznie jego podejrzewano o podłożenie bomby pod samochód, do którego wsiadł w 1985 roku bogaty zachodnioniemiecki bankier z rodziną. Krążyła pogłoska, że za ten wyczyn otrzymał pięć milionów dolarów w gotówce. Większość ekspertów wywiadu sądziła, że t o on opracowywał plan zamachu na papieża w 1981 roku. Więcej, Khamela posądzano o wszystkie nie wyjaśnione zamachy terrorystyczne i zabójstwa. Łatwo było na niego zrzucać winę, ponieważ nikt nie był pewny, czy ten człowiek w ogóle istnieje. . Luke odczuwał podniecenie. Tym razem Khamel miał wystąpić na amerykańskiej ziemi. Luke nie wiedział, kto będzie celem, nie miał jednak wątpliwości, .że poleje się krew jakiejś grubej ryby. O świcie samochód zatrzymał się na rogu Trzydziestej Pierwszej i M Street w Georgetown. Khamel chwycił torbę gimnastyczną i bez słowa wyskoczył na chodnik. Przeszedł kilka przecznic do hotelu "Four Seasons", w hotelowym kiosku kupił Washington Post i bezhosko wjechał windą na szóste piętro. Dokładnie o siódmej piętnaście zapukał do drzwi w drugim końcu korytarza. - Tak? - zapytał ze środka nerwowy głos. - Szukam pana Snellera - powiedział powoli Khamel z doskonałym akcentem rodowitego Amerykanina, zakrywając kciukiem otwór wtzjera. - Pana Snellera? - Tak. Edwina F. Snellera. Drzwi pozostały zamknięte, ale po kilku sekundach dołem wysunęła sig biała koperta. Khamel podniósł ją i powiedział głośno, tak by usłyszał go Sneller czy też ten, kto był za drzwiami: - W porządku. - Następny pokój - powiedział Sneller. - Czekam na telefon. Wyglądało na to, że Sneller jest Amerykaninem. W odróżnieniu od Luke'a nigdy nie widział Khamela i nie miał na to specjalnej ochoty. 22 / 23 Luke, który widział go już dwukrotnie, właściwie miał szczęście, ż jeszcze żył. W pokoju znajdowały się dwa łóżka i niewiellsi stolik pod oknem Przez szczelnie zaciągnięte zasłony nie miało szansy przebić się światło słońca. Khamel położył torbę gimnastyczną na łóżku obok dwóc grubych neseserów. Podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz, po czyţ, zbliżył się do telefonu. - To ja - powiedział do Snellera. - Proszę mi powiedzieć coś' o samochodzie. - To pospolity ford z rejestracją Connecticut, zaparkowany na ulicy. Kluczyki są na stole - mówił powoli Sneller. - Kradziony? - Oczywiście, ale wyczyszczony. Nie jest trefny. - Zostawię go na lotnisku Dullesa zaraz po północy. Chcę, żebyţ został zniszczony, zrozumiał pan? - Angielszczyzna Khamela była: idealna. ' - Tak, takie otrzymałem instrukcje - powiedział Sneller tonem który świadczył o posłuszeństwie i sprawności w wykonywaniu; poleceń. - To bardzo ważne, rozumie pan? Zamierzam zostawić broń w samochodzie. Pistolet można zidentyfkować po amunicji, a ludzie zwracają uwagę na samochody; to bardzo istotne, by zniszczyć samochód ze wszystkim, co będzie wewnątrz. Zrozumiano? - Takie otrzymałem instrukcje - powtórzył Sneller. Nie podobało mu się to kazanie. Nie był nowicjuszem w tej robocie. Khamel usiadł na skraju łóżka. - Cztery miliony otrzymałem tydzień temu. O dzień za późno, pozwolę sobie dodać. Dotarłem do Dystryktu Columbia, oczekuję teraz kolejnych trzech milionów. - Zostaną przelane na konto jeszcze przed południem. Zgodnie z umową. - Owszem, ale wy niezbyt dokładnie się z niej wywiązujecie. Spóźniliście się o dzień, zgadza się? Doprowadziło to Snellera do irytacji. Ponieważ morderca znajdował się w innym pomieszczeniu i nie zamierzał go opuszczać, pozwolił, by ta zabrzmiała w jego głosie: - To wina banku, nie nasza. To z kolei zirytowało Khamela. - W porządku. Ale życzę sobie, by kolejne trzy miliony przelano na konto w Zurychu natychmiast po otwarciu banku w Nowym Jorku, czyli za około dwie godziny. Sprawdzę. - Dobrze. - $wietnie. Nie życzę też sobie żadnych trudności po wykonaniu ţţenia. Za dwadzieścia cztery godziny będę w Paryżu, a stamtąd lecę prosto do Zurychu. Chcę, by w momencie mojego przybycia była tam ţ cała suma. - Bgdzie, jeśli zadanie zostanie wykonane. Khamel uśmiechnął się. - Zostanie wykonane, panie Sneller. Przed północą. Oczywiście, jeśli pańskie informacje były prawdziwe. - Do chwili obecnej nic się nie zmieniło, nie zapowiada się też, by ţvyjątkowo dziś coś się stało. Po ulicach krążą nasi ludzie. Wszystko ma pan w neseserach: mapy, wykresy, rozkłady, narzędzia i akcesoria, których pan sobie życzył. Khamel spojrzał na leżące koło niego nesesery i potarł prawą dłonią oczy. - Muszę się przespać - wymamrotał do mikrofonu. - Nie spałem dwadzieścia godzin. Snellerowi nie przychodziła do głowy żadna odpowiedź. Zostało mnóstwo czasu i jeśli Khamel chciał się przespać, nic nie stało temu na przeszkodzie. Dostawał za robotę dziesięć milionów. - Życzy pan sobie coś do jedzenia? - spytał z zakłopotaniem. - Nie. Proszę do mnie zadzwonić dokładnie za trzy godziny, o dziesiątej trzydzieści. - Odłożył słuchawkę na widełki i wyciągnął się na łóżku. Podczas drugiego dnia sesji jesiennej Sądu Najwyższego na ulicach było cicho i spokojnie. Sędziowie spędzili cały dzień na rozprawach, wysłuchując kolejno przemawiających prawników, przedstawiających zawiłe, jednako nudne sprawy. Rosenberg przespał większość posiedzenia. Ożył na chwilę, gdy prokurator generalny z Teksasu argumentował, że pewien mężczyzna skazany na śmierć powinien otrzymać leki doprowadzające go do pełni władz umysłowych przed podaniem mu śmiercionośnego zastrzyku. Skoro nie jest zdrowy na umyśle, jak można na nim wykonać wyrok śmierci, zapytał z niedowierzaniem Rosenberg. To proste, odpowiedział prokurator generalny z Teksasu. Jego chorobę kontroluje się farmakologicznie. Wystarczy więc dać zastrzyk przywracający równowagę umysłową, by móc go stracić. Wszystko będzie ślicznie i zgodnie z konstytucją. Rosenberg ciskał się ţochę, po czym stracił parę. Jego niewielki wózek na kółkach był o wiele niższy niż wysokie siedzenia foteli reszty składu sądu i sędzia ţWglądał dość żałośnie. W przeszłości był tygrysem, bezlitośnie upokarzającym nawet najbardziej wyszczekanych prawników. To 24 ţ 25 jednak była już historia. Rosenberg zaczął coś mamrotać i stra. wątek. Teksaski prokurator uśmiechnął sig do niego szyderczo i ciągn dalej. Podczas ostatniej sprawy tego dnia, drętwego przypadku segregacj w Wirginii, Rosenberg zaczął chrapać. Przewodniczący sądu, Runyanţ popatrzył na niego ponuro. Jason Kline, starszy sekretarz Rosenberga;ţ zrozumiał aluzję i powoli wyprowadził wózek z sali sądowej. Szybko ruszył bocznym korytarzem. Sgdzia odzyskał świadomość w swoim gabinecie, zażył leki i poinformował sekretarzy, że chce jechać do domu. Kline dał znać funkcjonańuszom FBI i po kilku minutach Rosenberga wtoczono do furgonetki zaparkowanej w podziemiach. Przyglądało się temu dwóch agentów. Pielęgniarz imieniem Frederick przypasał fotel, a sierżant Ferguson z Policji Sądu Najwyższego zasiadł za kierownicą. Rosenberţ nie dopuszczał do siebie agentów FBI. Powinni być zadowoleni, żţ mogą jechać za nim drugim samochodem i obserwować dom z ulicy:l Nie wierzył glinom, a już na pewno nie agentom FBI. Nie sądził, by; potrzebował ochrony. Na Volta Street w Georgetown furgonetka zwolniła i wjechała krótki podjazd. Pielęgniarz Fredeńck z policjantem Fergusonem; ostrożnie przetoczyli wózek do domu. Agenci FBI przypatrywali siţ temu z ulicy z czarnego urzgdowego dodge'a ańesa. Ponieważ tra przed domem był bardzo mały, znajdowali się zaledwie kilka metróvţ od frontowego wejścia. Dochodziła prawie czwarta po południu. Po kilku minutach, tak jak tego wymagały przepisy, Fergusog; wyszedł. Tydzień wcześniej, po długich namowach, Rosenberg pozwoliţ; mu dokonywać cichej inspekcji wszystkich pokoi na parterze i pigtrzeţ Później Ferguson odjeżdżał, mógł jednak wracać o dziesiątej wieczórţ by do szóstej nad ranem czuwać przy tylnym wyjściu. Nie wolno byłţ tego robić nikomu oprócz wymęczonego nadgodzinami Fergusona. - Wszystko w porządku - powiedział agentom. - Myślę, żc będę na dziesiątą. - Jeszcze żyje? - jeden z agentów z przyzwyczajenia rzucił pytanie. - Obawiam się, że tak. Oddalając się w stronę ciężarówki, Ferguson sprawiał wraţ wyczerpanego. Fredeńck był pucołowatym i niezbyt silnym mężczyzną, ale opieki nad tym pacjentem nie trzeba było krzepy. Niedbale popraa szy poduszki, przeniósł Rosenberga z wózka na sofę, na której stţ spędzał dwie godziny na drzemce i oglądaniu CNN. Zrobił si kanapkę z szynką, nałożył pełen talerz ciasteczek i zaczął przeglţ ţnnl Enguirer rozłożony na kuchennym stole. Rosenberg mamrotał ţţgłośno i zlnieniał pilotem kanały. Dokładnie o siódmej na stole pojawił się rosół, gotowane kartofle ţuszona cebulka - obiad dla udarowców. Fredeńck przetoczył ziego do stołu. Rosenberg upierał się, że bgdzie jadł samodzielnie. bił to niechlujnie. Wiedząc, że przyjdzie mu później sprzątać stół, ţdeńc gapił się w telewizor. O dziewiątej, wykąpany i przebrany w szlafrok, sgdzia Rosenberg Nędrował do pościeli. Sypiał na łóżku szpitalnym z wyposażenia ;iii amerykańskiej - wysokim, bladozielonym, odchylanym, z ruţymi poręczami. Rosenberg nalegał, by ich nie podnoszono. iţco stało w pokoiku za kuchnią, który od trzydziestu lat -jeszcze ,zasach przed pierwszym udarem - wykorzystywał jako dodatkowy iinet. Panowała tu teraz kliniczna, aseptyczna woń zmieszana ţpachem nadciągającej śmierci. Koło łóżka stał duży stolik, na nim jskowa lampka i co najmniej dwadzieścia opakowań różnych ów. W całym pokoju piętrzyły sie równe sterty prawniczych ksiąg. ięgniarz zasiadł w zniszczonym bujanym fotelu koło stołu i zaczął tać na głos streszczenie sprawy. Zamierzał to robić aż do chwili, ţ usłyszy chrapanie - należało to do codziennego rytuału. Czytał ţoli, prawie wykrzykując słowa. Rosenberg leżał nieruchomo rtywno, słuchał jednak. Streszczenie dotyczyło sprawy, w której tł sporządzić opinię większości. Na razie chłonął każde s łowo. Po godzinie głośnego czytania Fredeńck był zmęczony, a sędzia ptywał w nieświadomość. Uniósł lekko głowę i zamknął oczy. tţncjometrem przy łóżku zmniejszył natężenie światła. Zapanowa=prawie całkowita ciemność. Frederick nacisnął silnie plecami Iţtţcie fotela; opadło. Odłożył streszczenie na podłogę, wyciągnął :ţvygodnie i zamknął oczy. Rosenberg już chrapał. ţNie miał chrapać długo. Wkrótce po dziesiątej w pogrążonym w ciemnościach i spokoju au uchyliły się drzwi szafy w sypialni na górze. Z wnętrza wyśliznął Khamel. Opaski na nadgarstki, nakolanniki i szońy miały barwę iru, stroju dopełniały bluza z długimi rękawami, skarpety i adidasy cki Reebok z lamówkami o idealnie dobranych barwach. Khamel gładko ogolony, a włosy pod czapką miał teraz jasne, prawie białe. i Khamel - amator joggingu. Na korytarzu, takjak w sypialni, było ciemno. Schody zatrzeszczały to pod nogami. Khamel miał sto siedemdziesiąt centymetrów ostu i ważył pigćdziesiąt sześć kilogramów, ani śladu zbędnego 26 tłuszczu. Dbał o wagę i kondycję, by w razie potrzeby móc poruszţ się bezgłośnie i błyskawicznie. i Schody kończyły się niewielkim przedsionkiem koło wejścia; Khamel wiedział, że w samochodzie zaparkowanym przy krawężniku czuwa dwóch agentów FBI. Wiedział też, że Ferguson zjawił się przed siedmioma minutami. Z pokoju w głębi dobiegało go chrapanie, Siedząc w szafe zastanawiał się, czy nie wyjść wcześniej, by nie musieć zabijać Fergusona. Nie dlatego, że odczuwał jakiekolwiek skrupuły, ale dlatego, że jeszcze jedna ofiara to dodatkowy kłopot. Założył też, że stawiając się na nocne czuwanie Ferguson powiad amia o tym pielęgniarza. Jeśli tak, mógł odkryć od razu zwłoki i Khamelowi zabrakłoby kilku cennych godzin. Czekał więc aż do dziesiątej. Bezgłośnie prześliznął się przez przedsionek. Niewielka lampka w okapie oświetlała laminowany blat zlewu, co stanowiło pewne niebezpieczeństwo. Przeklął się w myślach, że nie wykręcił wcześniej żaróweczlsi. Podobne drobne omyłki były niewybaczalne. Przykucnął i wyjrzał przez okno wychodzące na tyły domu. Nie dostrzegł Fergusona; zaniepokoiło go to, choć wiedział, że ma on sto osiemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, sześćdziesiąt jeden lat, kataraktę i nie dałby rady trafić ze swojego magnum 0,357 we wrota stodoły. Rosenberg i jego pielęgniarz chrapali. Khamel uśmiechnął się, przycupnął w drzwiach i szybko wydobył pistolet automatyczny kalibru 0,22 oraz tłumik ukryty w opasce elastycznej na nadgarstku. Przykręcił dziesięciocentymetrową rurkę do lufy i zanurkował do środka. Pielęgniarz na poły leżał w fotelu ze zwieszonymi rękami i otwartymi ustami. Jego stopy nie dotykały podłogi. Khamel przyłożył mu pistolet do prawej skroni i trzykrotnie wystrzelił. Pielęgniarz zatrzepotał rękami i szurnął stopami, ale nie otworzył oczu. Khamel błyskawicznie przyłożył broń do bladej, pomarszczonej głowy sgdziego Abrahama Rosenberga i znowu wystrzelił trzy razy. W pokoju nie było okien. Khamel przez minutę w milczeniu przyglądał się ciałom ofiar. Stopy pielęgniarza zadrżały jeszcze kilkakrotnie i w końcu znieruchomiały. Obydwaj mężczyźni byli martwi. Fergusona postanowił zabić wewnątrz domu. Była dziesiąta jedenaście, dobra pora na ostatnie wyprowadzenie psa przed położeniem się spać. Khamel przekradł się pod tylne drzwi i zobaczył, że policjant przechadza się w zamyśleniu wzdłuż drewnianego ogrodzenia. Otworzył drzwi, włączył światło nad wejściem i powiedział głośno: - Ferguson? Zostawił drzwi otwarte i schował się w ciemnym kącie koło lodówki. Ferguson posłusznie ruszył przez niewielki dziedzińczyk do kuchni. Nie było w tym nic niezwykłego, Fredeńck często go wołał po zaśnięciu sgdziego Rosenberga. Wspólnie sączyli kawę i grali w remika. : Tym razem to nie Frederick z kawą czekał na niego. Khamel oţ,vał mu w głowę trzy kule i Ferguson zwalił się z łoskotem na uchenny stół. Khamel wyłączył światło na dziedzińcu i odkręcił tłumik. Nie ował go więcej. Wetknął go razem z pistoletem pod opaskę ną, po czym wyjrzał przez frontowe okno. Agenci czytali przy ţym w samochodzie świetle. Khamel przeszedł nad Fergusonem, ţ kuchenne drzwi i zniknął w ciemnościach, w których był iny trawnik za domem. Bezgłośnie przeskoczył przez dwa ;nia i znalazł się na ulicy. Ruszył biegiem: Khamel, idealny joggingu. Glenn Jensen siedział samotnie na pogrążonym w ciemnościach balkonie kina "Montrose Theatre" i przyglądał się baraszkującym na ie nagim mężczyznom. Zajadając z wielkiego pudła prażoną ţvkurydzę, nie zwracał uwagi na nic poza ich ciałami. Ubrany był dość konserwatywnie: granatowy rozpinany sweter, spodnie z kantem iţiękkie pantofle, do tego szerokie ciemne okulary i zakrywający twarz kapelusz filcowy. Był szczęśliwcem, którego twarz łatwo się ţpominało. A jeśli do tego się przebrał, był nie do rozpoznania. łaszcza o północy, na opustoszałym balkonie prawie pustego pornograficznego kina dla homoseksualistów. Nie miał na sobie go, co by wskazywało, że szuka towarzystwa: kolczyka, apaszki, ţotego łańcuszka czy innej biżuterii. Nie chciał, by ktokolwiek zwracał niego uwagę. - Gra w kotka i myszkę z FBI i resztą świata stała się dla niego ţt'aktycznie wyzwaniem. Tej nocy agenci jak zwykle posłusznie ţZlokowali się na parkingu przed jego domem. Druga para zaparIţwała koło tarasu na tyłach bloku. Pozwolił im siedzieć bezczynnie ry i pół godziny, nim przebrał się, zjechał nonszalancko do garażu w_ podziemiach i wyjechał samochodem przyjaciela. Z budynku można ţ ło się wydostać zbyt wieloma drogami, by biedni federalni mogli stkie kontrolować. Do pewnego stopnia im współczuł, ale nie ţ ciał też rezygnować z prywatnego życia. Jeśli federalni nie dawali y go namierzyć, jak mogłoby się to udać zabójcom? Balkon był podzielony na trzy niewielkie sektory po sześć rzędów. ło tu bardzo ciemno, jedyne światło padało od niebieskiego snopa :ţprojektora. W przejściach po bokach zwalono na stosy składane hki i połamane fotele. Ze ścian zwisały pasy postrzępionych ţ saznitnych obić. Trudno sobie wyobrazić lepszą kryjówkę. Przyzwyczaił się do myśli, że może zostać przyłapany. W pierwszych 28 29 miesiącach po objęciu stanowiska wprawiała go ona w przerażeni Nie był w stanie chrupać kukurydzy i, do cholery, nie cieszyła g nawet fabuła filmów. Wmawiał sobie, że jeśli ktoś go przyłapi rozpozna czy też w jakiś ohydny sposób ujawni, gdzie można g spotkać, po prostu stwierdzi, że przygotowuje sig do procesu o ob ceniczność. W rejestrze spraw zawsze coś takiego się znajdował możejakoś by mu uwierzono. Taka wymówka okazałaby sig skuteczn powtarzał sobie, i nabierał coraz wigkszej śmiałości. Jednak której nocy 1990 roku kino stanęło w płomieniach. Czterech ludzi stracił życie. Ich nazwiska znalazły się w prasie. Wielka sprawa. Tak si szczgśliwie złożyło, że sędzia Glenn Jensen był w toalecie, gdy usłys krzyki i poczuł dym. Wypadł na ulicę i zniknął. Czterech widzów którzy zgingli, siedziało na balkonie. Jednego z nich znał. Przez dw miesiące nie chodził do kin, lecz później do tego wrócił. Potrzebuj lepszego przygotowania do sprawy, powiedział sobie. A nawet gdyby go przyłapano? Został mianowany na resztę życia Głosujący nie mogliby wysłać go na zieloną trawkę. Lubił chodzić do "Montrose", ponieważ we wtorki puszczan filmy przez całą noc i nie było tu tłumu. Smakowała mu też tuta kukurydza, a kufel piwa kosztował tylko pięćdziesiąt centów. Dwóch mgżczyzn w środkowym sektorze zaczgło sig pieścić. Jenseţ spoglądał na nich co jakiś czas, starał sig jednak skupić na filmie. Toj smutne, pomyślał, mieć siedemdziesiąt lat, stać nad grobem, bawić siţ z AIDS w chowanego i być skazanym na szukanie szczgścia w brudnycl; kinach. Wkrótce potem na balkonie pojawiła sig czwarta osoba. Mgżczyzna spojrzał na Jensena i splecioną ze sobą parę, po czym przeszedł po cichu z piwem i prażoną kukurydzą do najwyższego rzędu w środkowym sektorze. Kabina projekcyjna znajdowała sig bezpośrednio za jego plecami. Sędzia siedział po prawej, trzy rzędy niżej. Przed nim para posiwiałych, podstarzałych kochanków całowała sig, szeptała i chichotała, zapomniawszy o bożym świecie. Przybysz ubrany był odpowiednio: obcisłe dżinsy, czarnajedwabna koszula, kolczyk, przydymione okulary w rogowej oprawie, elegancko podstrzyżone włosy i wąsik typowego pedała. Khamel homoseksualista. Odczekał kilka minut, po czym wysunął sig z fotela i usiadł przy przejściu. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Kogo obchodziło, gdzie siedział? O wpół do pierwszej starcy stracili animusz. Wstali ramię w ramię i wyszli na palcach, wciąż chichocząc i szepcząc. Jensen nie patrzył na nich. Był pochłonięty akcją filmu - masową orgią na jachcie podczas sztormu. Khamel przesunął się jak kot przez wąskie przejście na fotel , ţędy za sgdzią. Pociągnął łyk piwa. Zostali sami. Odczekał iutg i szybko przeszedł rząd niżej. Jensen znajdował sig dwa i pół ra od niego. ţrgia rozkręcała sig w miarę nasilania sig sztormu. Ryk wiatru a jej uczestników ogłuszały widzów małego kina. Khamel odstawił ţo i kukurydzę na podłogę, po czym wyciągnął zza pasa kawałek ţonej nylonowej linki alpinistycznej. Błyskawicznie owinął sobie jej ţe wokół nadgarstków i przeszedł przez rząd foteli. Jego ofiara ;to oddychała, pudło z prażoną kukurydzą dygotało w dłoniach. Atak był szybki i brutalny. Khamel spętal linką krtań Jensena vałtownie szarpnął w tył i w dół. Głowa sędziego opadła na oparcie, ţ złamał sig gładko. Morderca skręcił linkg, zawiązał ją, a w oczko ;snął krótki stalowy pręt. Obraca.ł nim dopóty, dopóki spod ijającej się w skórg linki nie zaczgła się sączyć krew. Wszystko to irało mu dziesięć sekund. ţIiuragan skończył sig nagle i za.częła się kolejna majestatyczna ţa. Jensen siedział oklapnięty w fotelu. Kukurydza rozsypała się b jego butów. Khamel nie zatrzymywał się, by podziwiać efekty ţej maestrii. Zszedł z balkonu, przeszedł spokojnie koło stoiska ami, po czym zniknął na chodniku. Pojechał pospolitym białym fordem z rejestracją z Connecticut na nisko Dullesa, przebrał się w toalecie i czekał na samolot do Paryża. 30 Rozdział 4 Pierwsza Dama - żona prezydenta Stanów Zjednoczonych przebywała na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie brała udział w ţ śniadań po pięć tysięcy dolarów za prawo wstępu. Bogaci snobi płţ tyle za zimne jajka i tani szampan oraz możliwość bycia widzian, a może i sfotografowanym z Królową, jak nazywano panią prezyd tową. Gdy więc zadzwonił telefon, prezydent spał sam. Przez ubit lata zastanawiał się, czyby nie podtrzymać wielkiej tradycji ameryk skich prezydentów i nie zacząć utrzymywać kochanki, teraz jedi wyda wało się to kompletnie nierepublikańskie. Poza tym był st i znużony życie;m. Często sypiał sam nawet wtedy, gdy Pierwsza Da bawiła w Białym Domu. Prezydent miał mocny sen. Telefon zadzwonił wiele razy, nim odebrał. Podniósł słuchawkę i spojrzał na zegarek. Wpół do piątej I ranem. Wsłuchał się w głos po drugiej stronie, poderwał na nogi i ţ minut później, nawet się nie umywszy, znalazł się w Gabine Owalnym. Popatrzył bez słowa na Fletchera Coala, swego sz gabinetu, i usiadł za biurkiem. Coal uśmiechał się. Jego idealnie utrzymane zęby i łysa gło lśniły. Miał dopiero trzydzieści siedem lat, był cudownym dzieckie które cztery lata wcześniej uratowało padającą kampanię wybori i umieściło swego szefa w Białym Domu. Był zręcznym manipulatorţ i bezlitosnym siepaczem, który dopóty siał spustoszenie w najbliżsr otoczeniu prezydenta, dopóki nie stał się jego szarą eminencją. Wiţ zresztą uważało go za prawdziwego szefa. Samo wymienienie je nazwiska w niższym personelu wzbudzało lęk. - Co się stało? - spytał prezydent przechadzającego się statecz: przed jego biurkiem Coala. - Wiemy jeszcze niewiele. Obaj nie żyją. Dwaj agenci FBI znale 32 senberga martwego w łóżku około pierwszej nad ranem. Zamorţano równieżjego pielęgniarza i sierżanta Policji Sądu Najwyższego. ţzyscy trzej zostali zabici strzałami w głowę. Bardzo zręczna robota. y do sprawy zabrało się FBI i policja Dystryktu Columbia, tynęło doniesienie, że w jakimś klubie pedałów znaleziono martwego ţena. Zamordowano go parę godzin wcześniej. Voyles zawiadomił ie o czwartej, a ja zadzwoniłem do pana, panie prezydencie. Lada vila powinien być tu z Gminskim. - Crminski? - W sprawę powinna się włączyć CIA. Przynajmniej na razie. Prezydent założył ręce za głowę i przeciągnął się. - Rosenberg nie żyje - stwierdził. - Tak. Stało się. Proponuję, żeby za kilka godzin wystąpił pan &wiadczeniem do narodu. Mabry pracuje już nad wstępnym szkicem, poleruję go później. Zaczekajmy do rana, przynajmniej do siódmej. Ii się pospieszymy, stracimy sporo publiczności. = Prasa.. . - Tak, już zwietrzyli. Dopadli karetkę odwożącą Jensena do ţnicy. - Nie wiedziałem, że był pedałem. - Nie było co do tego zbyt wiele wątpliwości. Panie prezydencie, my kryzys całą gębą. Proszę to przemyśleć. Nie myśmy go wywołali, ţţnasza to wina, i nikt nie może nas o to oskarżać. Wstrząs powinien 6wić, że w narodzie obudzi się przynajmniej trochę solidarności. ţ na skupienie się wokół przywódcy. Po prostu wymarzona okazja, :ma tu żadnych haczyków. .Prezydent pociągnął łyk kawy z filiżanki i zapatrzył się w papiery ţtvoim biurku. =ţ A ja będę musiał ustalić nowy skład Sądu Najwyższego.-- I to jest najwspanialsza strona całej sprawy. Będzie to pańska ţinność. Dzwoniłem już do Duvalla z Departamentu Sprawiedości. Poleciłem mu, żeby skontaktował się z Hortonem i kazał mu ţyć wstępną listę kandydatów. Horton wygłaszał wczoraj przemóţie w Omaha, ale już tu leci. Sugerowałbym, byśmy spotkali się im trochę później, ale jeszcze dziś rano. ţrezydent skinął głową, jak zwylsle zgadzając się z sugestiami Va. Pozwalał mu dopracowywać w pocie czoła szczegóły. Nigdy nie ţ do nich głowy. = Są jacyś podejrzani? - zapytał. Jeszcze nie. Właściwie nie wiem. Uprzedziłem Voylesa, że bziewa się pan sprawozdania natychmiast. - Zdawało mi się, że ktoś mówił, iż FBI ochrania Sąd Najwyższy. Coal uśmiechnął się szerzej i zachichotał. - Wlaśnie. Voyles umoczył. Ciężko mu się ţędzie jakoś z t wykaraskać. - Doskonale. Chcę, żeby na niegţ spadła część winy. Niech ţ zajmie się prasą. Chcę, żeby został upokorzony. Wtedy może uda go zmusić, żeby zabrał stąd dupę. Coala zachwyciła ta myśl. Przestał przechadzać się po gabint i naskrobał coś w notatniku. W tej chwili do drzţţi zastukał strażl Do środka weszli szefowie: FBI - Voyles i CIA - Gminski. C czwórka w ponurym nastroju wymieniła uściski dłoni. Dwaj no przybyli usiedli przed biurkiem prezydenta, a Coal zajął zwy miejsce pod oknem nieco z boku. Nienawidził Voylesa i Gminskie było to uczucie odwzajemnione. Coal żywił się nienawiścią. Rţ kwitał dzięki niej. Miał posłuch u prezydenta i tylko to się dla nie liczyło. 7ţmierzał przez najbliższe minuty siedzieć cicho; zależa.ło i na tym, by w obecności osób postronnych prezydent przejmov pałeczkę. - Bardzo mi przykro, że musieliście się tu zjawić, dziękuję w: jednak za przybycie - powiedział prezydent. Voyles i Gmin; pokiwali głowami, akceptując to ewidentne kłamstwo. - Co się stał Głos zabrał Voyles. Mówił krótko i do rzeczy. Opisał, co zasta; w podmiejskim domu Rosenberga. Każdej nocy o pierwszej sierża Ferguson rutynowo meldował sig u agentów czuwających na ulii Kiedy się nie pokazał, postanowili sprawdzić, jaka jest tego przyczyz Zabójstw dokonano bardzo fachowo, nie pozostawiającjakichkolwi śladów. Nastgpnie Voyles powiedział, czego dowiedziano się o zamc dowaniu Jensena. Zadławienie, złamanie kręgów szyjnych. Zos1 znaleziony przez innego typa, bywalca tego rodzaju kin. Najwidoczn nikt nic nie spostrzegł. Voyles zachowywał sig jeszcze bardziej mnzkliţ i ponuro niż zwykle. Był to czarny dzień dla FBI i zanosiło się ţ jeszcze większe tarapaty. Przeżył jednak pięciu prezydentów i b pewny, że bez trudu przechytţzy tego idiotę. - Obydwie zţrodnie są bez ţţątpienia powiązane -- pow:edzi prezydent, utkwiwszy baczne spojrzenie w Voylesie. - Być może. Niewątpliwie na to wygląda, ţle... - Niech pan da spokói, dyr;ktorze. W ciągu dwustu dvcnţdziesţţ lat naszej historii zamordţiţaliśmy czterech prezydeńtów, dwóch c: trzech kandydatów, garść przywódców ruchów obywatelskich, pai gubernatorów, ale nigdy jeszcze sędziego Sądu Najwyższego. A terţ w ciągu jednej nocy ginie ich dwóch. I pan jeszcze nie jest przekonan że te morderstwa łączą się ze sobą. - Tego nie powiedziałem.1\lusi istnieć jakieś łączące je ogniwţ 34 ,ţzi jedynie o to, że użyto całkowicie odmiennych metod. I doko,o tych morderstw w bardzo profesjonalny sposób. Musi pan ţętać, panie prezydencie, że pod adresem członków Sądu Najwyżţo wpiywają tysiące gróźb. - Dobrze. W tţkim razie kogo pan podejrzewa? F. Denton Voyles nie pozwalał się nikomu uwikłać w krzyżowy ţi pytań. Spojrzał ponuro na prezydenta i powiedział: - Jest jeszcze za wcześnie, bym mógł kogoś wskazywać. Wciąż cśmy na etapie gromadzenia dowodów. - Jak morderca mógł dostać się do domu Rosenberga? - Nie wiadomo. Nie zauważyliśmy, by ktoś wchodził, rozumie 4 panie prezydencie? Najwidoczniej spędził tam jakiś czas, ukrywając w szafe czy na strychu. Niestety, nie mieliśmy wstępu do środka; genberg nie zezwalał nam na to. Jedynie Ferguson dokonywał ynowej inspekcji domu każdego dnia po powrocie sędziego z pracy. ţcze chyba nie czas na to, ale można stwierdzić, że nie znaleźliśmy ţnego śladu pozostawionego przez mordercę. Z wyjątkiem ciał. IEnym popołudniem będziemy dysponować wynikami sekcji i badań Chţcę je przejrzeć, gdy tylko do pana dotrą. Tak jest, panie prezydencie. Chcę również dostać na piątą po południu krótką listę pode;h. Czy to jasne? Oczywiście, panie prezydencie. Chcę również otrzymać raport na temat stosowanych przez was ţw bezpieczeństwa, włącznie ze wskazaniem, w którym miejscu lły. Zalsładając, że zawiodły. Zabito dwóch sędziów; obydwaj byli strzeżeni przez FBI. un, że naród amerykański zasługuje na to, by wiedzieć, jakie aono błędy. Owszem, środki bezpieczeństwa zawiodły. Mam złożyć raport panu czy narodowi amerykańskiemu? Mnie. Wtedy zwoła pan, panie prezydencie, konferencję prasową raport narodowi amerykańskiemu? Obawia się pan nadzoru, dyrektorze? Ani trochę. Rosenberg i Jensen nie żyją, ponieważ nie chcieli .i współpracować. Doskonale zdawali sobie sprawę z niebeztistwa, ale nie chcieli sobie zawracać głowy. Pozostała siódemka ţracowała z nami i wciąż żyje. Na razie. Lepiej to sprawdzić. Giną jak muchy. - Prezydent :hnął się do Coala, ktbry skrzywił usta w uśmięszku i o mało co 35 nie utkwił szyderczego spojrzenia w Voylesie. Zdecydował, że nadsze czas, by zabrać głos, i powiedział: - Dyrektorze, czy było panu wiadome, że Jensen zwykł uczgszţzţ do takich miejsc? - Był dorosłym człowiekiem -na. dożywotnim stanowisku. N moglibyśmy go powstrzymywać, nawet gdyby mu przyszło do głoţ tańczyć nago na stole. - Tak, proszę pana - powiedział uprzejmie Coal. - N odpowiedział pan jednak na pytanie. Voyles westchnął głęboko i odwrócił wzrok. - Tak. Podejrzewaliśmy, że był homoseksualistą, i wiedzieliśm że chodził do kin określonego rodzaju. Nie mamy ani uprawnień, ţ ochoty, panie Coal, rozpowszechniać podobnych informacji. - Życzę sobie, aby mi dostarczono na popołudnie raporty, o kti rych mówiłem - wtrącił się prezydent. Voyles wpatrywał się w oknţ Słyszał, ale nie odpowiedział. Prezydent spojrzał na Roberta Gminskiţ go, szefa CIA. - Bob, chciałbym uzyskać od ciebie szczerą odpowiedţ Gminski zesztywniał i zmarszczył czoło. - Tak, panie prezydencie? O co chodzi? - Chcę wiedzieć, czy te zabójstwa łączą się w jakikolwiek sposó z agendami, operacjami, grupami, czymkolwiek, co ma coś wspólneg z rządem Stanów Zjednoczonych. - Chyba nie mówi pan tego poważnie, panie prezydencie! T absurd! - Gminski wydawał się wstrząśnięty, ale prezydent, Coa a nawet Voyles wiedzieli, że w tych czasach po CIA można się był spodziewać wszystkiego. - Jestem śmiertelnie poważny, Bob. - Ja też. I zapewniam pana, panie prezydencie, że nie mam z tym nic wspólnego. Jestem wstrząśnięty, że w ogóle przyszło to panţ do głowy. To niedorzeczność! - Sprawdź to, Bob. Cholernie chcę być tego pewny. Rosenber nie wierzył w bezpieczeństwo narodowe, narobił sobie mnóstwţ wrogów w wywiadzie. Proszę to po prostu sprawdzić, dobrze? - Oczywiście. - Chcę dostać raport dziś o siedemnastej. - Oczywiście, ale to strata czasu. Fletcher Coal podszodł do biurka prezydenta. - Proponuję, byśmy spotkali się tu o piątej po południu, panowie Czy to wam odpowiada? Obydwaj męţczyźni pokiwali głowami i wstali. Coal bez słowţ odprowadził ich do drzwi i Tamknął je za nimi. - Naprawdę świctnie pan to załatwił, penie prezyţencie - po ţdział. - Voyles wie, że krucho z nim. Czuję zapach krwi. Trzeba ţzie obsmarować go przed prasą jak należy. - Rosenberg nie żyje - powtórzył pod nosem prezydent.aąż nie mogę w to uwierzyć. - Mam pomysł co do telewizji - powiedział Coal. Znów zaczął ţżyć po gabinecie, przejmując ster w swoje ręce. - Trzeba złagodzić ,ţząs spowodowany ich zamordowaniem. Musi pan wyglądać na ţęczonego, jak gdyby całą noc trudził się pan nad zażegnaniem yzysu, panie prezydencie. Zgoda? Cały kraj będzie to oglądał, ţdziewając się, że poda pan jakieś uspokajające szczegóły. Myślę, że ţvinien pan mieć na sobie coś ciepłego i wygodnego. Garnitur rawat o siódmej rano za bardzo trącą sztucznością, przyzna pan? ţóbujemy czegoś swobodniejszego. Prezydent uważnie wsłuchiwał się w jego słowa. - Szlafrok? - Niezupełnie. Co pan jednak myśli o flanelowych spodniach ţzpinanym swetrze? Bez krawata, z odpiętym najwyższym glţzikiem. ţgo rodzaju postać dobrego dziadunia. - Chcesz, żebym w godzinie kryzysu zwrócił się do narodu swetrze? - Tak, bardzo mi się podoba ten pomysł. Brązowy wełniany ţter i biała koszula. - Bo ja wiem? - Będzie pan świetnie wyglądać. Proszę posłuchać, szefie, wybory za rok, licząc od następnego miesiąca. To pierwszy kryzys od ţartału i trafił się jak znalazł. Ludzie muszą pana zobaczyć w jţţimś ţiennym niż zwykle stroju, zwłaszcza o siódmej rano. Musi pan fglądać swobodnie, po domowemu, ale tak, jakby pan w pełni nował nad sytuacją. Oceny skoczą o pięć, może dziesięć procent. 'oszę mi zaufać, szefie. - Nie lubię swetrów. - Proszę mi tylko zaufać. - Bo ja wiem? 36 Rozdział 5 Darby Shaw obudziła się w ciemności przedświtu z lekkim kacem. Po piętnastu miesiącach spędzonych na studiowaniu zawiłości prawa jej umysł odmawiał dłuższego niż pięciogodzinny wypoczynku. Często wstawała przed świtem i z tego powodu nie szło jej najlepiej sypianie z Callahanem. Uprawianie miłości było cudowne, ale później następowała walka o prześcieradła i wzajemne wyciąganie sobie poduszek. Wpatrywała sig w sufit i wsłuchiwała w sporadyczne chrapnięcia przerywające sen wywołany szkocką whisky. Skręcone jak liny prześcieradła leżały koło jej kolan. Nie była niczym przykryta, ale nie odczuwała zimna. W październiku w Nowym Orleanie wciąż było parno i ciepło. Z Dauphine Street ciężkie powietrze wpływało do środka przez niewielkie patio i otwarte rozsuwane drzwi sypialni, a z nim pierwsze pasmo dziennego blasku. Darby stanęła w drzwiach i otuliła sig szlafrokiem frotte. Słońce już wschodziło, na Dauphine Street było jednak jeszcze ciemno. W Dzielnicy Francuskiej świt przechodził nie zauważony. W ustach odczuwała suchość. Zeszła na dół do kuchni i zaparzyła czajniczek kawy z cykorią marki French Market. Niebieskie cyferki na kuchence mikrofalowej wskazywały, że jest za dziesięć szósta. Dla kogoś, kto niewiele pił, życie z Callahanem mogło stać się udręką. Dla niej granicą były trzy lampki wina. Miała prawo jazdy, pracowała i nie mogła pozwolić sobie na upijanie się każdego wieczora i sypianie do późnego rana. Do tego ważyła czterdzieści pigć kilogramów i nie ţţmierzała przekracza.ć tej gcanicy. Callahan natomiast nie uznawał żadnych ograniczeń. Wypiła trzy szklanki wody z lodem, później nalała do wysokiego kubka kawy aż po brzegi. Wspigła się po schodach, włączyła światło i wśliznęła się do łóżka. Nacisnęła klawisz na pilocie; na ekranie telewizora pojawiła się nieoczekiwanie twarz prezydenta, wyglądającego 38 ţć nietypowţo w brązowym, wełnianym rozpinanym swetrze, ţez wata. Było to specjalne wydanie wiadomości sieci CBS. - Thomas! - Poklepała Callahana po ramieniu. Nawet nie ţął. - Thomas! Obudź się! - Przycisnęła kolejny klawisz i głośnik ;wizora ryknął. Prezydent się witał. - Thomas! Nachyliła się w stronę telewizora. Callahan usiadł, skopał z siebie ;eścieradła i przetarł oczy. Podała mu kubek z kawą. Prezydent mówił o tragicznych wydarzeniach. W jego oczach lowało się znużenie, wyglądał na smutnego, jego głęboki baryton nął jednak ufnością. Miał notatki, ale z nich nie korzystał. ţglądając prosto, zdawałoby się na przestrzał, w kamery, przedwiał Amerykanom wstrząsające wydarzenia ubiegłej nocy. - O cholera - wymamrotał Callahan. Oznajmiwszy o ţierci sędziów, prezydent wdał się w wygłaszanie ţecistego nekrologu Abrahama Rosenberga. Określił go jako ţą legendę. Grał na najwyższej strunie, z nieruchomą twarzą ţchwalając sławetną karierg jednego z najbardziej znienawidzonych lzi w Ameryce. Ca.llahan gapił się w telewizor z otwartymi ustami, Darby wpatţała się w ekran poważnie. - To bardzo wzruszające - powiedziała. Znieruchomiała w swokącie łóżka. Prezydent wyjaśnił, że został zapoznany ze szczegółami cawy przez FBI i CIA, które zakładały, że morderstwa są ze sobą ţwiązane. Zarządził niezwłoczne, dokładne śledztwo, winni zbrodni staną ukarani. Callahan wyprostował się na łóżku i naciągnął na siebie przeţţeradło. Zamrugał i vrzegarnął włosy palcami. - Rosenberg zamordowany? - wymamrotał, nie odrywając ţolsu od ekranu. Natychmiast przejaśniło mu się w głowie i nie Iczuwał bólu, choć ten w rzeczywistości nie minął. - Przyjrzyj się temu swetrowi - powiedziała Darby, pociągajţc k k3wy. Wpatryvţała się w pomarańczową twarz prezydenta z grubym akijażem i starannie przylizanymi włosami. Był to wspaniale prezenjący się mężczyzna o kojącym głosie, który także przyczynił sig do go politycznych sukcesów. Zmarszczki na czole zbiegły się, gdy jeszcze większym smutkiem zaczął rţówić o swoim bliskim przyjacielu, dzim Glennie Jensenie. - Kino "Montrose", o północy - powtórzył za prezydentem - Gdzie to jest? - zapytała Darby. Callahan skończył akaţemię wniczą w Cţeorgetown. - Nie jestem pewnţ, ale chyba gc:zieś w dzieinic;:ţ pedałów. 39 - Był pedałem? - Słyszałem takie plotki. Najwidoczniej był. Oboje usiedli na brzegu łóżka, naciągnąwszy prześcieradła na nogi. Prezydent zarządził tygodniową ogólnonarodową żałobg, urzędy federalne miały być nazajutrz 7ţmknigte, flagi spuszczone do połowy masztu. Przygotowania do pogrzebów nie były jeszcze zakończone. Prezydent plótł jeszcze przez kilka minut, wciąż rozżalony, nawet wstrząśnigty, bardzo ludzki; mimo to jednak był prezydentem i sprawował kontrolg nad sytuacją. Pożegnał się z publicznością dobrodusznym uśmiechem dziadka, mającym tchnąć ufnością, mądrością i wspierać ducha. Pojawił się reporter NBC, filmowany na trawniku przed Białym Domem; wypełniał luki w oświadczeniu prezydenta. Policja zachowyI ' wała grobowe milczenie, ale wydawało się, że jak na razie nie ma j iadnych poszlak ani podejrzanych. Tak, obydwaj sgdziowie znajdowali sig pod ochroną FBI, czego nie skomentowano. Tak, do kina Montrose" uczgszczali homoseksualiści. Tak, do sgdziów Sądu " Najwyższego kierowano wiele gróźb, zwłaszcza do Rosenberga. Zapowiadało sig, że przed rozwiązaniem sprawy wiele osób i ugrupowań znajdzie sig w krggu podejrzanych. Callahan wyłączył odbiornik i podszedł do rozsuwanych drzwi, za którymi zaczynało sig robić coraz duszniej. I - Nie ma żadnych podejrzanych - wymamrotał. - Przychodzi mi do głowy co naprmiej dwudziestka - powiedziała Darby. - Owszem, dlaczego jednak ta dwójka? To zrozumiałe, że Rosenberg, a1e dlaczego Jensen? Dlaczego nie McDowell czy Yount? Są o wiele konsekwentniejsi w swym liberalizmie od Jensena. To nie ma sensu. - Callahan usiadł w wyplatanym fotelu przy drzwiach i przegarnął włosy. - Dolejg ci jeszcze kawy - powiedţţa Darby. i - Nie, już sig rozbudziłem. '; - Jak twoja głowa? - Byłoby świetnie, gdybym mógł ţsię wyspać jeszcze ze trzy godziny. Chyba odwołam dzisiejsze zajęcia. Nie jestem w nastroju. - Wspaniale. - Rany, nie mogę w to uwierzyć. Ten dureń ma prawo do dwóch nominacji. To znaczy, że z dziewigciu ośmiu sędziów będzie republikanami. - Muszą wpierw zostać zatwierdzeni. - Za dziesięć lat nie poznamy konstytucji. Niedobrze sig od tego robi. 40 o dlatego zostali zamordowani, Thomas. Ktoś, jakaś grupa, prowadzić do powstania innego sądu, w którym większość ; będą zakamieniali konserwatyści. W przyszłym roku Rosenberg ma - miał - dziewięćdziesiąt jeden lat. ; ma osiemdziesiąt cztery, Yountowi niedawno stukngła ;esiątka. Mogą umrzeć lada dzień albo żyć jeszcze dziesięć warto było ryzykować przed wyborami, korzystniej było dwójkg. Pasuje jak ulał, założywszy, że komuś właśnie o to Ale dlaczego Jensen? Był kłopotliwy. Poza tym stanowił zdecydowanie naţţatwiejszy Owszem, ale zasadniczo należał do umiarkowanych, ze sporami odchyleniami w lewo. Poza tym został mianowany przez ţ Chcesz Krwawą Mary? ţ Dobry pomysł. Za chwilę. Staram sig myśleć. ţby podciągnęła wyżej prześcieradło. Wypiła łyk kawy i patrzyła, riatło słońca przesącza się przez balustradę balkonu. ţ Zastanów sig, Thomas. Pora jest idealna: wybory, nominacje, ţlacje polityczne, wszystko. Dorzućmy do tego przemoc, radykafanatykbw, zwolenników ekologii, wrogów homoseksualistów stów. Pomyśl o wszystkich grupach zdolnych do popełnienia zbrodni, o wszystkich pogróżkach pod adresem sądu. Pora jest a na to, by jakaś nieznana, nie rzucająca się w oczy grupka ţ przystąpić do eliminowania sgdziów. To okropne, ale czas jest wymarzony. ţ I co to miałaby być za grupa? ţ Kto to wie? ţ Armia Podziemna? ţ Nie można powiedzieć, żeby byli znani, ale zamordowali go Fernandeza w Teksasie. Oni chyba stosują bomby? ţ Tak, to eksperci, jeśli chodzi o mateńały wybuchowe. Można ich wykreślić. Na razie nie wykreślam nikogo. - Darby wstała i zawiązała ţk. - Chodź, zrobię ci Krwawą Mary. ţ Pod warunkiem, że sig ze mną napijesz. Thomas, jesteś profesorem; jeśli masz ochotę, możesz odwołać i. Ja jestem tylko studentką i... Rozumiem zależność, która nas łączy. Nie mogę opuszczać więcej zajęć. 41 - Obleję cig na prawie konstytucyjnym, jeśli nie połoźysz lachy na zajgćiach i nie upijesz sig ze mną. Mam antologig o Rosenberga. Poczytamy, napijemy sig Krwawej Mary, później a później czegokolwiek. Już mi go brakuje. - O dziewiątej mam postępowanie federalne. Nie mogg opuścić. - Zamierzam zadzwonić do dziekana i namówić go do odwoła wszystkich zajęć. Upijesz sig wtedy ze mną? - Nie. Daj spokój, Thomas. , Zszedł za nią do kuchni na kawg i drinka. ţ Rozdzlał 6 _ţ;zde,jmując słuchawki z ramienia, Fletcher Coal nacisnął :tlrugiego telefonu stojącego na biurku w Gabinecie Owalţatełka migały na jeszcze trzech. Coal obszedł powoli =rwsłuchując się w głos rozmówcy i przeglądając dwustronicoHortona z Departamentu Sprawiedliwości. Nie zwracał prezydenta zgarbionego w kącie nad kijem golfowym, go go nabożnie i wpatrującego się z natężeniem w żółtą óra potoczyła się powoli w stronę brązowego dołka trzy ej. Coal burknął coś do słuchawki. Prezydent w ogóle nie ţwał, wpatrzony w toczącą sig piłkę, po czym, mając na tylko skarpetki, podszedł na palcach do następnej, tym ţpomarańczowej piłki i chuchnął na nią z góry. Stuknigta mie wtoczyła się wprost do dołka. Ósma z rzędu. Dwadzieścia = na trzydzieści. ţzwonił przewodniczący Sądu Najwyższego, Runyan - poţ Coal, rzucając słuchawkę na widełki. - Jest wnerwiony. ţ spotkać dziś po południu z panem, panie pxezydencie. ţIiech sig idzie odlać. ţowiedziałem mu, żeby tu był o dziesiątej rano. O wpół do ţej ma pan posiedzenie gabinetu, a o jedenastej trzydzieści ţezpieczeństwa Narodowego. ţ podnosząc wzroku, prezydent ścisnął kij i przyjrzał sig ţo nastgpnej piłce. Nie mogę się doczekać. Jak sondaże oglądalności? - Zamachnął ţi.nie i ruszył za piłką. Właśnie romiawiałem z Nellsonem. Przeprowadził dwa, pierwţołudnie. Jest to teraz w komputerzc, ale sądzi, że odsetek ocen ;jących będzie wynosić jakieś pigćdziesiąt jeden-pięćdziesiąt trzy. 43 Golfsta podniósł na moment wzrok i uśmiechnął się, po cţ wrócił do treningu. - Jak było w zeszłym tygodniu? - Czterdzieści cztery. Wszystko dzięki swetrowi i nieobecn krawata, tak jak powiedziałem. - Zdawało mi się, że czterdzieści pięć - powiedział prezyd przyglądając się, jak trącona piłka wędruje dokładnie do dołka. - Ma pan racjg, czterdzieści pięć. - To najwyższy wskaţnik ocţ... - Jedenastu miesięcy. Nie przeskoczyliśmy pięćdziesięciu listopada ubiegłego roku. Doskonały kryzys, szefie. Ludzie są wstr nięci, wielu nie wierzy, że Rosenberg rzeczywiście nie żyje. A jes; więcej jest z tego powodu uszczęśliwionych. A pan pośrodku. prostu cudownie. Coal podniósł słuchawkę i na.cisnął migający klawisz. Kłapnął po chwili bez słowa. Poprawił krawat i zapiął marynarkę. - Wpół do szóstej, szefie. Gminski i Voyles czekają. Prezydent uderzył piłkę i podążył za nią wzrokiem. Wykrzywił gdy odrobing zboczyła w prawo. - Niech czekają. Konferencja prasowa będzie o dziesiątej ra Wezmę Voylesa, ale ma trzymać gębę na kłódkę. Niech stoi za n Podam trochę więcej szczegbłów i odpowiem na parę pytań. sądzisz, sieci będą to transmitować na żywo? - Oczywiście. To dobry pomysł, za,jmę się organizacją. Prezydent zdjął rękawiczki i cisnął je w kąt. - Wpuść ich - powiedział. Ostrożnie odłożył kij i wsunął sG w pantofle od Bally'ego. Jak zwykle sześć razy zmienił strój pt śniadaniem. Miał teraz na sobie dwurzędowy garnitur w pepitkę t czerwony krawat w prążki barwy marynarskiego błękitu. Maryna wisiała na wieszaku przy wejściu. Usiadł przy biurku i ze anţ czonymi brwiami wlepił spojrzenie w jakieś papiery. Skinął głt Voylesowi i Gminskiemu, ale nie wstał na ich powitanie ani uścisnął im dłoni. Usiedli po drugiej stronie biurka, a Coal stanąl swym zwykłym miejscu z miną strażaka, który nie może się doczel kiedy wybuchnie pożar. Prezydent ścisnął grzbiet nosa, jak gdţ całodzienne napięcie przyprawiło go o migrenę. - To był długi dzień, panic prezydencie - powiedział l Gminski, aby przelamać lody. Voyles wyjrzał przez okno. Coal skinął głową, a prezydent rzekł: - Owszem, Bob. Bardzo długi dzicń. Do tego na kolację pr bandę Etiopczyków, więc się streszczajmy. Zacznijmy ciebic, Hob. Kto ich zabiłţ - Nie wiem, panie prezydencie. Zapewniam jednak, że nie mamy nic wspólnego. - Dajesz słowo, Bob? - Ton prezydenta był prawie modlitewny. ţninski uniósł prawą dłoń do biurka. - Przysięgam. Przysi na grób mojej matki. oa1 pokiwał głową z kołtuńską miną, jak gdyby mu uwierzył i jak ţ jego aprobata cokolwiek znaczyła. ţzydent spojrzał na Voylesa, którego zwaliste ciało okryte rnym.prochowcem wypełniało fotel. Szef FBI żuł gumę i spoglądał ego ironicznie. - Analizy balistyczne? Sekcje? - Mam wyniki. - Voyles otworzył neseser. - Proszę mi je streścić, całość przeczytam później. - Pistolet był małego kalibru, prawdopodobnie dwudziestkaka. Oparzenia od prochu wskazują, że strzelano z przyłożenia. Co ţgusona, trudno powiedzieć, nie strzelano jednak chyba z odlegwiększej niż trzydzieści centymetrów. Z ciała Rosenberga dwie ayjęto, trzecią znaleziono w poduszce. Jak pan się pewnie ţela, panie prezydencie, nie zauważyliţy momentu oddania Ibw. Dostali po trzy kule w głowę. Wygląda na to, że sędzia ţgniarz spali. Tego samego kalibru naboje, ta sama broń, ten sam ţc: wszystko na to wskazuje. Pełne sprawozdanie z sekcji jest ue przygotowywane, ale nie bgdzie żadnych niespodzianek. ţyna śmierci jest we wszystkich przypadkach oczywista. - Odciski palców? = Żadnych. Wciąż szukamy, ale to była bardzo czysta robota. Iąda na to, że nie zostało nic prócz ciał i pocisków. ~ Jak morderca dostał się do środka? ţ Nie ma śladów wdarcia się siłą. Gdy po czwartej Rosenberg _ Ferguson przeszukał dom. Rutynowe postgpowanie. Dwie y później napisał raport, w którym stwierdza, że dokonał cji dwóch sypialni, łazienki i trzech garderób na górze oraz ţch pomieszczeń na dole, ale nczywiście niczego niezwykłego azł. Twierdzi w raporcie, żc sprawdził wszystkie drzwi i okna. ţe z instrukcjami Rosenberga nasi agenci zostali na zewnątrz. ţ ją, że inspekcja Fergusona po powrocie Roscnberga trwała trzy h minut. Podcjrzewam, że morderca czekał w ukryciu, gdy n przeszukiwał dom po powrocie z sędzią. Dlacţcgo? - spytał dociektiwie Coal. orując ţ prezyţnta, Voyles nie spuszczał zaţzerwieniorau z nicgo ego. ţ Ten człowicłc jţcst wyjątţowo utalentoweny. Zamordował 45 , sędziego Sądu Najwyższego - być może dwóch sędziów - ţ pozostawiając praktycznie żadnego śladu. Twierdzg, że był to zawoć wy morderca. Dla takiego dostać się do domu i uniknąć wykrycia pi pobieżnej inspekcji Fergusona to żaden problem. Jest prawdopodc nie bardzo cierpliwy. Nie zaryzykowałby próby dostania się do środ po powrocie sgdziego i pielęgniarza, gdy w pobliżu byli agen Uważam, że ukrył się po południu, być może w szafe na piętrze c też na strychu, i po prostu czekał. Na pod.łodze pod skła.danţ schodami na strych znaleźliśmy dwa kawałki izolacji cieplnej; wyglţ na to, że nieńawno coś tam robiono. - To właściwie nie ma znaczenia, gdzie się ukrywał mordercapowiedział prezydent. - Nie został wykryty, - Zgadza się. Nie pozwolono nam przeszukiwać domu, rozum pan, co mam na myśli, panie prezydencie? - Rozumiem, że Rosenberg nie żyje. Co z Jensenem? - Też nie żyje. 7łamanie kręgów szyjnych i uduszenie kawţ kiem żółtej nylonowej linki, jaką można dostać w byle sklepi Patolodzy wątpią, żeby zginął z powodu złamania karku, raczej by: to uduszenie linlsą. Brak odcisków palców, brak świadków. To n jest tego rodzaju miejsce, żeby świadkowie tłumnie rzucali się t policję, nie spodziewam się więc nikogo takiego. Czas śmierciokoło wpół do pierwszej nad ranem. Morderstwa wydarzyły s w odstępie dwóch godzin. . Prezydent kreślił niewyraźnym pismţ notatki. - Kiedy Jensen opuścił swoje mieszkanie? - Nie wiemy. Proszę pamiętać, że zostaliśţmy relegowani n parking. Około szóstej agenci przyjechali za nim pod dom i obseţ wowali go z zewnątrz przez następne siedem godzin, dopóki ni dowiedzieliśmy się, że został uduszony w melinie dla pedałóv Stosowaliśmy się jedynie do jego poleceń. Wyśliznął się z blok samochodem przyjaciela. Zaparkował dwie przecznice od kina. Coal zbliżył się o dwa kroki, zaciskając dłonie za plecazńi. - Dyrektorze, czy sądzi pan, że obydwa morderstwa są dziełe= tej samej osoby? - spytał. - A kto to wie, do cholery? Dajcie spokój, ciała jeszcze ni ostygły. Na razie mamy strasznie mało dowodów. Bez świadków, be odcisków palców, bez błędów, bez wsyp... jakiś czas nam zajmi zorientowanie się w tej sprawie. Bo ja wiem, to mógł być ten san morderca. Jeszcze za wcześnie, żeby coś mówić na pewno. - Na pewno ma pan jakieś przeczucia - powiedział prezydent. Voyles urwał i zniechęcony wyjrzał przez okno. - Mógł to być ten sam facet, ale jeśli tak, to chyba jaki 46 ţan. Prawdopodobnie było ich dwóch czy trzech, a i tak musieli ţezłą pomoc. Ktoś musiał im przekazać masę informacji. Na przykład? Na przykład, jak często Jensen chodził do tego kina, gdzie o której tam przybywał, czy zjawiał się sam, czy spotykał się ţacielem. Informacje, których my nie mieliśmy. Ktoś, kto ţł, że jego chata nie jest strzeżona; że nasi ctţłopcy muszą ţ na zewnątrz. Także o tym, że Ferguson przyjeżdżał n dziesiątej śł do szóstej rano pod kuchennymi schodami, że... Wiedzieliście o tym wszystkim - przerwał mu prezydent. Oczywiście. Zapewniam pana jednak, że z nikim nie dzieliliśmy u informacjami. zydent obrzucił konspiracyjnym spojrzeniem Coala, który okim zamyśleniu skrobał się po podbródku. yles powiercił dość tłustym zadkiem i uśmiechnął się do kiego z wyrazem twarzy mającym mówić: "Niech ma, jak mu to ţ talćą. przyjemność". ţSugeruje pan istnienie spisku - powiedział domyślnie Coal, ţc brwi. :Nie sugeruję niczego, do diabła. Oświadczam panu, Coal, , panie prezydencie, że istotnie, mnóstwo ludzi spiskowało, żeby iować Rosenberga i Jensena. Morderców mogło być tylko lub jeden, ale otrzymali niebagatelną pomoc. Zabójstw dokoţyt szybko, zbyt dokładnie, były za dobrze zorganizowane, aby zdawał się usatysfakcjonowany. Wyprostował się i ponownie ţCe za plecy. im więc są spiskowcy? - zapytał prezydent. - Kogo pan es westchnął ciężko i jakby zapadł się w fotel. Zamknął teczkę ţił ją sobie koło nóg. ţ tym momencie nie mamy żadnych głównych podejrzanych, paru prawdopodobnych. Ich tożsamość musimy zachować zrobił spręźysty krok do przodu. czywiście, że to poufnţ infoimacja - wyrzucił z siebie.; się ţan w Gabinecie Owalnym. byłem tu już wielokrotnie wcześniej. Prawţę mówiąc, przyn tu, kiedy robił pan jeszcze w pieluchy, panie Coal. Czasami się niepożądane przecieki. ţm pan ma chyba przecieki - odrzekł Coal. ţdent uniósł dłoń. ţ7 , - To zostanie poufne, Denton. Masz na to moje słowo. I Coal cofnął się o krok. Voyles spojrzał na prezydenta. - Jak panu wiadomo, panie prezydencie, w poniedziałek zac: się kolejna sesja sądu. Od paru dni zaczęli przybywać do miţ rozmaici maniacy. Od dwóch tygodni czuwamy nad działalno różnych organizacji. Wiemy o przynajmniej jedenastu członkach Ai Podziemnej, którzy od tygodnia znajdują się na terenie Dystry Columbia. Przesłuchaliśmy dzisiaj kilku z nich, ale ich wypuściliś Wiemy, że ta grupa jest zdolna do podobnych czynów i miałaby na ochotę. Jak na razie, to nasi najsilniejsi kandydaci do roli podejrzanţ Jutro może się to zmienić. Na Coalu nie wywarło to żadnego wrażenia. Armia Podzien trafała na wszystkie listy podejrzanych. - Słyszałem o niej - powiedział idiotycznie prezydent. - Niewątpliwie. Stała się dość znana. Sądzimy, że zamordoţ sędziego kryminalnego z Teksasu, a1e nie możemy tego dowiţ Podejrzewamy, że dokonali przynajmniej setki zamachów bombow ' na kliniki aborcyjne, biura ACLU, kluby homoseksualistów i sklţ ! porno w całym kraju. Ludzie taţkiego pokroju na pewno nienawiţ Rosenberga i Jensena. - A inni podejrzani? - spytał Coal. - Istnieje odłam aryjczyków nazywający się Oporem Biały którym przyglądamy się od dwóch lat. Działa w Idaho i Oregonie. przywódca wygłosił w zeszłym tygodniu mowg w Zachodniej Wirgi ; ; przebywał w tamtych okolicach kilka ostatnich dni. W poniedzia wypatrzono go podczas demonstracji przed gmachem sądu. Ju postaramy się z nim porozmawiać. - Ale czy ci ludzie to zawodowi zabójcy? - spytał Coal. - Nie afszują się z tym, sam pan rozumie. Wątpię, czy któraţ wiek z tych grup dokonywała sama zamachów. Wynajmują do ti fachowców, a sami opracowują tylko wstępny wywiad. - Kţm więc są mordercy? - zapytał prezydent. - Szczerze mówiąc, możemy sig tego nigdy nie dowiedzieć. ů Prezydent wstał i przeciągnął się. Kolejny ciężki dzień. Uśmiech się przez biurko do Voylesa. - Czeka pana trudne za,danie - powiedział znów ciepłym, ro miejącym głosem dobrodusznego dziadka. - Nie zazdroszczę pa Jeśli to możliwe, życzę sobie każdego dnia na piątą po południu pisanţ na maszynie z podwójnym odstępem raportu. Przez siedem dni w ty dniu, i żeby uwzględniał wszystkie postępy śledztwa. Liczę też, że j niespodziewanie coś wypłynie, natychmiast zostanę poinformowan w milczeniu skłonił głowę. ro o dziewiątej rano mam konferencję prasową. Chciałbym, t na niej obecny. ponownie w milczeniu pokiwał głową. Przez kilka sekund cisza. W końcu wstał hałaśliwie i zawiązał pasek płaszcza. ć, już pójdziemy. Ma pan Etiopczyków na karku i tak dalej, iţCzył Coalowi raporty z analiz balistycznych i sekcji zwłok, ţ, że prezydent nigdy ich nie przeczyta. Za dużo było w nich iţh słów. Dziękuję za przybycie, panowie - powiedział ciepło prezydent. v,ţmknął za nimi d.rzwi. prezydent wrócił do kija golfowego. =Niejem żadnej kolacji z Etiopczykami - powiedział, wpatrując (ywan i żółtą piłkę. ţţiem. Już wysłałem przeprosiny. W tej doniosłej godzinie stara i zapobiec kryzysowi rządowemu, panie prezydencie, i pracuje ţ czas w pocie czoła w tym gabinecie wraz ze swoimi doradcami. Itydent uderzył piłkę, która potoczyła się wprost do dołka. ţluszg pogadać z Hortonem. Te nominacje powinny być Inie takie, jak trzeba. ţrzysłał krótką listę. Dziesięć nazwisk, wszystkie bez zarzutu. Życzę sobie młodych, konserwatywnych białych, nastawionych ţiub przynajmniej nieżyczliwie do aborcji, pornografii, pedałów, ţ nad posiada.niem broni, parytetu rasowego i innych podobnych - Prezydent spudłował i zrzucił pantofle. - Chcę sędziów, ;:nie cierpią narkotyków i kryminalistów oraz są entuzjastycznie ani do kary śmierci, zrozumiałeś? Istukujący cyfry na klawiaturze telefonu Coal pokiwał głową. ţzał sam wybrać kandydatów i przekonać do nich prezydenta. . Lewis siedział z szefem FBI Voylesem w zaciszu limuzyny, ţ w tłoku godziny szczytu. Voyles nie miał nic do powiedzenia. ra,zie, w pierwszych godzinach dramatu, prasa zachowywała :alnie. Zlatywały się sępy. Nie mniej niż trzy podkomitety su ogłosiły, że rozpoczynają przesłuchania i śledztwa związane rcią sędziów, których zwłoki jeszcze nie ostygły. Politycy ali zawrotów głowy, dobijając się o miejsce w świetle reţw. Jeden pełen oburzenia głos rodził nastgpne. Senator z Ohio, który nienawidził Voylesa (z wzajemnością), przed godzinami zwołał konferencję prasową i oświadczył, że jego iitet zaczyna natychmiast dochodzenie w sprawie ochrony 48 eţa 49 przez FBI dtţóch zamordowanych sędziów. Larkin miał jedn przyjaciółkg, a FBI pewne zdjęcia, więc Voyles był przekonany, ' dochodzenie sig odwlecze. - Jak prezydent? - zapytał w końcu Lewis. - Który? - Nie Coal, ten drugi. - Ma się świetnie, po prostu świetnie. Śmierć Rosenberga da mu jednak mocno w kość. - Pewnie. , W milczeniu jechali dalej w stronę Crmachu Hoovera. Zapowiada się długa noc. ; i - Mamy nowego podejrzanego - powiedział w końcu Lewis. - Mów. - Facet o nazwisku Nelson Muncie. Voyles powoli potrząsnął głową. - Nigdy o nim nie słyszałem. - Ani ja. To długa histońa. - Skróć ją. ! - Muncie to bardzo bogaty przemysłowiec z Florydy. Szesnaście lat temu jego siostrzenica została zgwałcona i zamordowana przeţ Amerykanina pochodzenia afrykańskiego nazwiskiem Buck Tyrone. Dziewczynka miała dwanaście lat. Potwornie brutalny gwałt i morderstwo. Oszczędzę panu detali. Muncie ţnie miał dzieci i ubóstwiał swoją siostrzenicę. Tyrone'a osadzono w Orlando i skazano na karę śmierci: Strzeżono go pilnie, ponieważ otrzymysvał mnóstwo pogróżek, pozţ tym wyglądało na to, że Muncie może dokonać na niego zamachu: Jacyś żydowscy prawnicy wnosili najprzeróżniejsze apelacje i w 1984 ; roku sprawa wylądowała przed Sądem Najwyższym. Oczywiście domyśla się pan, co było dalej : Rosenberg zapałał miłością do Tyrone'a i wysmażył jakiś idiotyzm na temat Piątej Poprawki, że niby nie można składać oświadczeń oskarżających samego siebie. Zamierzał wyłączyć ze sprawy przyznanie sig, które Tyrone złożył tydzień po zapudłowaniu. Ośmiostronicowe, własnoręcznie sporządzone przez tego bydlaka przyznanie się do winy. Nie ma przyznania, nie ma sprawy. Przepchnął swoją opinię stcsunkiem pięć do czterech i napisał mętną opinig wigkszości. Była to wyjątkowo kontrowersyjna decyzja. Tyrone wyszedł na wolność. Potem po dwóch latach zniknął i nikt go już nie widział. Krążą plotki, że Muncie kazał go wykastrować, torturować i rzucić rekinom na śţiadanie. Władze Florydy twierdzą, że to tylko plotka. Następnie w 1989 roku główny obrońca w sprawie, I niejaki Kaplan, został zastrzelony w swoim mieszkaniu na Manhattanie. Miał to być rzekomo napad. Cóż za przypadek. Od kogo dostałeś cynk? Dwie godziny temu dzwoniła Floryda. Są przekonani, że Muncie ;ił kupg szmalu, żeby skasować Tyrone'a i jego najmimordę. jakiegoś opornego anonimowego informatora, który podobno funcie'ego i donosi na niego. Twierdzi, że Muncie od wielu lat ; że zamierza zamordować Rosenberga. Uważają, że mu się ; pomieszało w głowie od śmierci siostrzenicy. Ile ma pienigdzy? Miliony. Dosyć. Nikt zresztą nie wie na pewno. Jest bardzo . Floryda jest przekonana, że byłby do tego zdolny. Sprawdzimy. Brzmi to interesujţco. Zabiorę się do tego jeszcze dzisiaj. Na pewno chce pan, żeby do awy przydzielono trzystu agentów? ţyles zapalił cygaro i opuścił szy.bę po swojej stronie. Tak, mţże czterystu. Musimy rozgryźć to gówno, nim prasa nas żywcem. Nie będzie łatwo. Ci faceci nie zostawiti niczego poza łuskami yles wydmuchnął dym przez okno. Wiem - powiedział. -- Działają prawie za czysto. 50 a unikający przemówień, kręcił wiązanie krawata i usiłował ţć sobie, jak wyglądał Jensen na balkonie kina z linką zapętloną , Strach było wręcz o tym myśleć. Sędzia Sądu Najwyższego, ţ wyniesionej dziewiątki, oglądał w ukryciu takie filmy w takim ţ' został zamordowany w tak straszliwy sposób! Tragiczne, ale ţwe. Zastanawiał się, jak będzie się czuł, stojąc w tłumie, ' _ na matkę i resztę rodziny Jensena i dobrze wiedząc, że myśli ţch kierują się ku "Montrose Theatre". Żałobnicy będą sobie . ' stłumionym szeptem pytanie: "Wiedziałeś, że był pedałem?" Rozdzlał 7 ell na przykład nie wiedział, nawet nie podejrzewał. Nie chciał ţ go mówić na pogrzebie. Przewodniczący Sądu Najwyższego garbił się za swoim biurki w rozluźnionym krawacie i z wyrazem wyczerpania na twar W gabinecie jeszcze trzech sędziów roanawiało przytłumionymi głos2 ze swoimi sekretarzami. Wyraźnie widać było po nich znużenie. Ja, Kline, starszy sekretarz Rosenberga, wydawał się szczególnie wstrz nięty. Siedział na niewielkiej kanapce i gdy sędzia Archibald Manni obecnie najstarszy wiekiem, zabrał głos w sprawie szczegółów protokţ pogrzebu, zapatrzył się nieobecnym spojrzeniem w podłogę. Mai Jensena życzyła sobie cichego nabożeństwa w piątek w Providen Syn Rosenberga, prawnik, dostarczył Runyanowi listę instrukcji, jţ sgdzia sporządził po drugim udarze. Wedle nich jego ciało po cywil uroczystości żałobnej miało zostać poddane kremacji, a proi rozsypane nad rezerwatem Siuksów w Południowej Dakocie. Cl ; ; Rosenberg był Żydem, nie praktykował żadnej religii i twierdził, że ţ agnostykiem. Runyan uważał, że Rosenberg słusznie chciał 1 pochowany wśród Indian, ale nic nie powiedział. W przedpokţ gabinetu sześciu agentów FBI sącząc kawę, szeptało nerwowo. Ti ! dnia wpłynęły nowe pogróżki, część z nich pojawiła się po porann przemówieniu prezydenta. Robiło się już ciemno, zbliżała pţ i odtransportowania sędziów do domów. Każdego strzegło czterţ agentów. Sześćdziesięciojednoletni sędzia Andrew McDowell, najmłod . w Sądzie Najwyższym, stał przy oknie, paląc fajkę i przyglądając ruchowi ulicznemu. Jeśli Jensen miał jakiegoś przyjaciela w sądzie, nim właśnie McDowell. Fletcher Coal poinformował Runyana, prezydent życzy sobie nie tylko wziąć udział w uroczystościţ pogrzebowych Jensena, ale i wygłosić mowę żałobną. Przewodnicz poprosił McDowella o napisanie kilku słów. McDowell, nieśmi śćdziesięcioośmioletniego sędziego Bena Thurowa nie tyle ţo pogrzebanie martwych, ile schwytanie zabójców. Był prokuţ federalnym w Minnesocie; wedle jego teorii podejrzani dzielili dwie grupy: tych, którzy w działaniu kierowali się nienawiścią, tych, którzy pragnęli wpiynąć na przyszłe wyroki. Wydał ţ,rzom polecenie, aby rozpoczęli badać sprawy. Mamy siedemdziesięciu jeden sekretarzy oraz siedmiu sę- powiedział krążący po gabinecie Thurow nie zwracając się :ogo określonego. - To oczywiste, że przez najbliższe tygodnie suniemy się w pracach daleko, a wszystkie sporne sprawy będą ţ poczekać na pełny skład. To może potrwać całe miesiące. nuję, byśmy polecili sekretarzom rozpocząć prace zmierzające krycia sprawców. Nie jesteśmy policją - zaoponował Manning. Czy nie moglibyśmy odczekać przynajmniej do pogrzebów, ţzniemy bawić się w Dicków Tracych? - spytał McDowell, nie ţa,jąc się od okna. iurow jak zwykle ich zignorował. Sam poprowadzę poszukiwania - stwierdził. - Proszę mi cielić sekretarzy na dwa tygodnie, a sądzę, że uda sig nam ułożyć ţ listę solidnych podejrzanych. FBI jest bardzo pracowite, Ben - tłumaczył przewodniczący.cosili nas o pomoc. Wolałbym nie rozmawiać o FBI - powiedział Thurow.my obijać się w oficjalnej żałobie przez dwa tygodnie, ale uy też zabrać się do roboty i znaleźć tych bydlaków. ţ Skąd masz pewność, że potrafsz ich wykryć? - spytał Manning. ţ Nie jestem pewien, że mi się uda, ale wańo spróbować. Sędziów ţmordowano bez powodu i myślę, że ten powód łączy się średnio ze sprawą właśnie rozpatrywaną lub już rozpatrzoną lzie. Jeśli to zemsta, staje przed nami prawie niemożliwe do 52 ţ 53 wykonania zadanie. Cholera, kaidego z nas ktoś nienawidzi z takiego czy innego powodu. Jeśli jednak nie jest to zemsta z nienawiści, to ktoś ţ chciał, by jakąś sprawę będącą na wokandzie rozpatrywał inny skład. ţ To mnie intryguje. Kto zamordowałby Abe'a i Glenna bojąc się ich ' zdania w jakiejś sprawie w tym, następnym roku czy za pięć lat? Chcę, by sekretarze przţjrzeli wszystkie sprawy wniesione do jedenastu ţ, sądów rejonowyeh, które nam podlegają. Sęcizia McDowell potrząsnął głową. - Daj spokój, Ben. To ponad pięć tysięcy spraw, jedynie niewielki ' ieh procent wyląduje w końcu tutaj. Szukanie igły w stogu siana. Na Manning-ţ nie wywarło to absolutnie żadnego wrażenia. ---- Słuchajcie ?udzie -- rzekł. - Pracowałem tu z Rosenbergiem ad trzydziestu jţţen lat i często miałem szczerą ochotę go zastrzelić, a1e jednocześnie kochałem go jak brata. Jego liberalne poglądy były ţ..ţsţ.eptowane w latach sześ‚dziesiątych i śiedemdziesiątych, w osiemdţiesiątych już ţię przeżyły, a w dziewięćdziesiątych budzą pogardę. ţasenberg stał się symbolem wszystkiego, co błgdne w tym kraju. ţ;ţmordowała go, jak sądzę, jedna z prawicowych, wyznających iLenlogię nienawiści organizacji. Możemy szukać do skońszenia świata i n!czţgo nie znaleźć. To odwet, Ben. Czysty, zwyezajny odwet. - A Glenn? -- zapytał Thurow. - Najwyrainiej zwyczaje naszego przyjaciela były niţ akceptawane. Był jaiţiś przeciek na ich temat i w rţzultacie stał się łatţvym celem ţ?a grup, o których mówiłem. Oni nienawidzą hozxiosPksualistów, ţţn. Thurow nie zatrzymywał siţ, wciąż go ignorując. - Nienawidzą nas wszystkich - powiedział. - Jeśli zabili przez nienawiść, gliny ich złapią. Może. Jeśli jednak zamordowali ich, by manipulować sądem? Jeśli jakaś grupa wykorzystała ten moment rţiepokoju i gwałtownych nastrojów do wyeliminowania dwóch sędziów, by przez to doprowadzić do powstania nowego składu? Uważam, że to bardzo możliwe. Przewodniczący chrząknął. -ţ AIe nie zrobimy nic, dopóki się ich nie pogrzebie czy teź nie rozsypie się ich proshów. Nie mówię "nie", Ben, trzeba tylko zaczekać kilka dni. Niech się wszystko trachę uspokoi; potrzebujemy czasu na wyjście z szoku. Thurow przeprosił i wyszedł z gabinetu. Jego ochrona ruszyła za nim korytarzem. Sędzia Manning wstał, wsparł się na lasce i zwrócił do przeuůodniczącego Runyana: - Nie pojadę do Providence. Nie znoszę latania i nie cierpię . ţpvgrzebów. Niedługo czeka mnie własny i nie lubię, jak mi się o tym ;ţrzypomina. Prześlę wyrazy współczţcia rodzinie. Proszę, przeproś .ţch, kiedy się będziesz z nimi widział. Jestem bardzo starym człowieţiem. - Po tych słoůNach wyszedł wraz z sekretarzem. - Myślę, że sędzia Thurow przyna,ţnniej czgściowo miał racjępowiedział Jason Kline. - Powinniśmy choć przejrzeć sprawy na wokandzie i te, które prawdopodobnie wpłyną z niższych instancji. To strzał na ślepo, ale być może coś da. - Zgadzam się - powiedział Runyan. - Jest jednak na to troehę ţa, wcześnie, nie sądzi pan? - - Tak, ale mimo to chciałbym się zabrać natychmiast do pracy. ţ - Nie. Proszę zaczekać do poniedziałku, przydzielę pana do Kline wzruszył ramionami, przeprosił i wyszedł. Dwóch sekretarzy odążyło za nim; wrócili do gabinetu Rosenberga i wysączyli resztę randy Abe'a. Była to ich mała, prywatna stypa. W zatłoczonym wydzielonym gabineciku na czwartym piętrze blioteki wydziału prawa, między rzędami opasłych, z rzadka używaůch tomisk ksiąg prawniczych, Da.rby Shaw przeglądała wydruk ţraw z wokandy Sądu Najwyższego. Robiła to już drugi raz i choć łno było tam spraw kontrowersyjnych, nie natra iła na nic, co uciłoby się jej rţ oczy. Sprawa Dumonda stała się przyczyną zruchów. Na wokandzie były również sprawy o pornogra.fię dziecięcą Vew Jersey, sodomię z Kentucky, tuzin apelacji od Wyroków śmierci, iesiątki rozmaitych spraw dotyczących praw obywatelskich oraz ykła mieszanina przypadków antymonopolowych, ţvykroczeń podatrwych, uszezuplania praw Indian oraz zamykania mniejszości w getZa pomocą komputera uzyskała ich streszczenia, po czym vukrotnie je przejrzała. Sporządziła zwięzłą listę podejrzanych, były jednak przypadki ewidentne dla każdego. Wyrzuciła listę do śmieci. Callahan był pewny, że za zabójstwami stali naziści lub Klancieś dające się bez trudu zidentyfikować zgromadzenie terrorystów ůmowego chowu, wojownicza grupa radykałów. Czůţł, że nie ulega ţstii, iż byli to prawicowcy. Darby nie była tego taka pewna. IţIţ ;nawiść była zbyt jawna. Za często miatali pogróżki, za ;,zţsto ţali kamieniami, urządzali zbyt ţTiele parad, wygłaszali zbyt dużo ţemówień. Potrzebowali Rosenberga żywego, ponieważ stanowił cel ţ nienawiści. Dzięki Rosenbergowi mogli funkejonować. Uważała, musiał być to ktoś o wiele przebieglejszy. Ca.llahan czekał pewnie na nią w tej chwili pijany w barze na Canal 55 Street, choć nie obiecywała, że się tam spotkają. Zajrzała do niego w porze obiadu i zastała go na balkonie na pigtrze, zalanego, pogrążonego w lekturze opinii Rosenberga. Callahan zdecydował, że na tydzień zawiesza zajęcia z prawa konstytucyjnego. Twierdził, że po śmierci swojego idola nie jest w stanie wykładać. Powiedziała mu, żeby wytrzeźwiał, i wyszła. Kitka minut po dziesiątej zeszła na trzecie piętro do sali komputerowej i usiadła przed monitorem. W sali było pusto. Zaczęła stukać w klawiaturę, znalazła, czego szukała, i wkrótce drukarka zaczęła wypluwać z siebie kolejne strony apelacji wniesionych przez jedenaście federalnych sądów apelacyjnych w całym kraju. W ciągu godziny otrzymała pokaźny plik streszczeń spraw z jedenastu wokand. Darby zataszczyła wydruk do gabineciku piętro wyżej i ułożyła na środku zawalonego szpargałami biurka. Była piąta po południu, została już sama na czwartym piętrze. Wąskie okno oferowało bezduszny widok na parking okolony drzewami. Ponownie zsunęła pantofle i przyjrzała się czerwonemu lakierowi na palcach. Napiła się ciepłej już wody mineralnej i zapatrzyła nie widzącym spojrzeniem w okno. Pierwsze założenie było prostezabójstw dokonała ta sama grupa z tych samych powodów. Jeśli było inaczej, jej poszukiwania nie miały sensu. Drugie założenie było bardziej skomplikowane: motywem zabójstw nie była nienawiść czy zemsta, lecz chęć manipulacji. Na drodze do Sądu Najwyższego znajdowała się jakaś sprawa czy wniosek i ktoś życzył sobie innego składu sędziowskiego przy jej rozpatrywaniu. Trzecie założenie było nieco prostsze - w sprawie czy wniosku chodziło o wielkie pieniądze. Niestety wyjaśnienie zagadki nie znalazło się w wydruku, który przyniosła ze sobą na górę. Przeglądała go do północy, po czym wyszła, ponieważ zamykano bibliotekę. Rozdział 8 W Gmachu Hoovera, w czwartek, dokładnie w południe do parnej sali konferencyjnej na czwartym piętrze sekretarka wniosła wielką papierową torbę całą w tłustych plamach, zawierającą delikatesowe kanapki z plasterkami cebuli. Na środku kwadratowej sali stał mahoniowy stół, po bokach stołu po dwadzieścia foteli. Zajmowali je najwyżsi w Stanach rangą funkcjonańusze FBI. Wszyscy mieli rozluźnione krawaty i podwinięte rgkawy. Wokół taniego, typowego dla państwowych urzędów żyrandola zawieszonego połtora metra nad stołem, snuła się cienka opończa papierosowego dymu. Przemawiał dyrektor Voyles. Znużony i zły, zaciągał się czwartym tego przedpołudnia cygarem i przechadzał się powoli przed ekranem po swojej stronie stołu. Słuchała go może połowa obecnych, druga połowa była pogrążona w lekturze zabranych ze środka stołu protokołów z sekcji, analiz laboratoryjnych nylonowej linki, sylwetki Nelsona Muncie'ego oraz kilku innych pośpiesznie opracowanych dokumentów. Protokoły były dość szczupłe. Agent specjalny Eńc East, służący dopiero od dziesięciu lat w FBI błyskotliwy oficer śledczy, uważnie czytał raporty i gorliwie przysłuchiwał sig dyskusji. Sześć godzin wcześniej Voyles powierzył mu prowadzenie śledztwa. Resztę ekipy wyznaczono również tego ranka, było to ich spotkanie organizacyjne. East czytał i słuchał tego, o czym już wiedział. Zapowiadało się, że dochodzenie potrwa całe tygodnie, może miesiące. Poza dziewięcioma pociskami oraz linką i stalowym prętem użytym do jej zaciśnięcia nie było dowodów rzeczowych. Sąsiedzi w Georgetown nic nie widzieli; w kinie "Montrose" nie zauważono żadnych podejr?a,nie wyglądających indywiduów. Żadnych włókien, odcisków palców, nic. By dokonać tak 57 czystych zabójstw, trzeba było być obdarzonym wyjątkowym talentem, a żeby wynająć taki talent, trzeba było mieć bardzo dużo pieniędzy. Voyles odnosił się pesymistycznie do perspektyw odnalezienia mordercy. Biuro musiało skoncentrować się na tych, którzy go w5ţnajęli. - Mazny tu sylwetkę niejakiego Nelsona Muncie'ego, milionera z Jacksonville, który ponoć rzucał groźby pod adresem Rosenberga - mówił Voyles, zaciągając się cygarem. - Policja z Florydy jest przekonana, że Muncie zapłacił masę pieniędzy za zamordowanie gwałcieiela swej siostrzenicy i jego prawnika. To wszystko jest w memorandum. Dwaj nasi ludzie, którzy rozmawiali dziś rano z prawnikiem Muncie'ego, zostali przyjgci z wielką wrogością. Wedle adwokata jego klienta nie ma w kraju; oczywiście nie ma pojęcia, kiedy wróci. Wyznaczyłem dwudziestu ludzi do prowadzenia tej części sprawy. - Voyles przypalił zagasłe cygaro i spojrzał na kartkę na stole. - Numer cztery to Opór Białych, niewielka grupka komandosów w średnim wieku, których mamy pod obserwacją od prawie trzech lat. Macie notatkę na ich temat. Mówiąc szczerze, trudno ich poważnie podejrzewać. Urządzają fajerwerki z płonącymi krzyżami. Brak im wyrafinowania, a co najważniejsze, pieniędzy. Bardzo wątpliwe, by mogli sobie pozwolić na wynajem aż tej klasy pistoletów, ale przydzieliłem dwudziestu ludzi do zbadania tej ewentualności. East zdjął folię z grubej kanapki, powąchał ją i zdecydował się zrezygnować. Talarki cebuli całkiem wystygły, stracił apetyt. Słuchał dalej, sporządzając notatki. Numer sześć z listy był dość nietypowy. Psychopata nazwiskiem Clinton Lane wypowiedział wojnę homoseksualistom. Jego jedyny syn wyprowadził się z rodzinnej farmy w stanie lowa, -by cieszyć się żyţem pedała w San Francisco, ale wkrótce potem zmarł na AIDS. Lane wpadł w taką furię, że podpalił biuro Koalicji Homoseksualistów w Des Moines. Schwytano go, skazano na cztery lata, ale w 1989 roku uciekł z więzienia i tyle go widziano. Wedle streszezenia jego akt, zorganizował szeroko zakrojoną siatkę przerzutową kokainy i zbił na tym miliony. Pieniądze przeznaczył na prywatną wojenkę z pedałami i lesbijkami. FBI od pięciu lat starało siţ go schwytae, ale panowało przekonanie, że kieruje wszvstkim z bazy na terenie Mekţyku. Od lat pisywał listy z pogróżlsami do Kongresu, Sądu Najwyższego i prezydenta. Lane nie wůywierał na Voylesie wrażenia podejrzanego. Był to świr, któremu kompletnie, ale to kompletnie sig pokićkało, nie można jednak było zaniedbać żadnej ewentualności. Przydzielił do tego tylko szţśau agentów. 58 Lista obejmowała dziesięć nazwisk. Do każdego podejrzanego przydzielono od sześciu do dwudziestu agentów, w każdej ekipie ţvyznaczono szefów. Mieli oni dwa razy dziennie składać meldunki Eastowi, ten zaś miał spotykać się rano i po południu z Voylesem. Ponad setka agentów miała dodatkowo krążyć po miastach i prowineji Stanów w poszukiwaniu śladóţ. Voyles zaczął mówić o środkaeh bezpieczeństwa. Ponieważ prasa zachowywała się jak ogary myśliwskie, śledztwo nalei.ało przeprowadzać z zachowaniem wyjątkţwej dyskreeji. Jedynie on miał prawo wypowiadać siţ w środkacli masowego przekazu. Zamierzał mówić tak niewiele, jak to tylko możliwe. Voyles usiadł. Następny był K.O. I,ewis; przedstawił bezładnie przygotowania do pogrzebów, ich ochronę oraz prośbę przewodniczącego Runyana o umożliwienie udziału w dochodzeniu. Eris East sączył zimną `b-awę i wpatrywał się w listg. Przţz trzydzieści cztery lata Abraham Rosenberg napisał ni mniej, ni więcej, tylko tysiąc dţ%ieście opinii. Jego twórczość była powodţm nieustannego rdumienia specjalistów od prawa konstytucyjnego. Ignorował część nudnych apelacji w kwestiach podatkowyţh i antymonopolowych, ale jeśli w danej sprawie pojawiał sig choćby cień kontrowersji, ruszał na nią z pięściami. Pisywał opinie wigkszośţi, dodatkowe uzasadnienia wniosków większości i mniejszości oraz mnóstwo zdań odrgbnych. Często ta mniejszość składała się wyłącznie z niego. Opatrywał komentarzem każdą gorącą sprawę w ciągu trzydziestu czterech lat. Naukowcy i krytycy wprost go uwielbiali. Publikowano książki, eseje i polemiki dotyczące jego i jego dzieła. Darby dotarła do pięciu wydań jţgo opinii, wszystkie w sztywnej oprawie z notami redakcyjnymi i przypisami. W jednej z antologii zamieszezone były wyłącznie wielkie zdania odrębne. Nie poszła na zajgcia w czwartek, zamiast tego zamknęła się w gabineciku na czwartym piętrze biblioteki. Wydruki z komputera poukładała w równe stosy na podłodze. Otwarte w interesujących ją miejscach książki poświęcone Rosenbergowi złożone były na stţrtę. Musiała istnieć jakaś przyczyna morderstw. Koncepeję nienawiści czy odwetu można by było przyjąć, gdyby zabito wyłącznie Rosenberga. Gdy jednak do równania dodało się Jensena, traciła ona sens. Bez wątpienia i Jensena można było nienawidzić, nie budził jednak takich ocji jak Yount czy nawet Manning. Nie znalazła żadnych opracowań krytycznych dotyczących sędziego Glenna Jensena. W ciągu sześciu lat sporządził tylko dwadzieścia 59 osiem opinii większości, czyli najmniej ze wszystkich sędziów. Napisał kilka zdań odrębnych, przyłączył się też do kilku przychylnych opinii, a1e pracował nieznośnie powoli. Jego wnioski były czasem przejrzyste i klarowne, a czasem bezładne i pelne patosu. Darby zabrała się do studiowania opinii Jensena. Jego ideologia z roku na rok ulegała raptownym przemianom. Dość konsekwentnie chronił prawa oskarżonych w sprawach kryminalnych, zdarţało mu sig jednak wystarczająco dużo odstępstw od tej zasady, by wprawić w zaskoczenie każdego specjalistę. W pigciu przypadkach na siedem opowiedział się po stronie Indian. Napisał trzy wnioski zdecydowanie popierające ochronę środowiska. Był prawie konsekwentny w obronie osób uchylających się przed podatkami. Nigdzie jednak nie znajdowała żadnych poszlak. Jensen zachowywał się zbyt niekonsekwentnie, by brać go poważnie. W porównaniu z pozostalą ósemką był nieszkodliwy. Skończyła kolejny kubek z bladą kawą z automatu i na razie odłożyła notatki dotyczące Jensena. Ponieważ zegarek schowała do szuflady, nie miała pojgcia, która jest godzina. Callahan zdążył już wytrzeźwieć i domaga.ł się pójścia na późną kolację do restauracji "Mr. B's" w Dzielnicy Francuskiej. Musiała do niego zadzwonić. Dick Mabry, aktualny pisarz przemówień i czarodţiej od słów, siedział w fotelu koło biurka i przyglądał się, jak prezydent z Fletcherem Coalem czytają trzeci szkic mowy żałobnej nad prochami sędziego Jensena. Coal odrzucił dwa poprzednie szkice, Mabry jeszcze nie wysondował dokładnie, o co mu chodzi. Coal sugerował jedno, prezydent zaś chciał, by w przemówieniu znalazło się coś innego. Nieco wcześniej Coal zadzwonił, żeby Mabry dał sobie spokój z przemówieniean, bo prezydenta nie będzie na pogrzebie. Później zadzwonił prezydent i poprosił Mabry'ego o napisanie paru słów, ponieważ Jensen byłjego (prezydenta) przyjacielem i nie zmieniał tego nawet fakt, iż okazał się pedałem. Mabry wiedział, że Jensen nie był żadnym przyjacielem prezydenta, ale zamordowanym sędzią Sądu NajwyTszego, którego czekał najglośniejszy pogrzeb. Później znów zadzwonił Coal i powiedział, że choć pewţnie prezydent nie pojedzie, na wszelki wypadek Mabry powinien coś naskrobać. Gabinet Mabry'ego znajdował się. koło Białego Domu w budynku zwanym Starym Urzędem. Przez cały dzień urzgdnicy tu pracujący stawiah niewielkie zakłady, czy prezyţt ţ ţg na PoBţb człowieka, o którym powszechnie wiedziano, że był homoseksualistą. Stawiano trzy do jednego, że nie. - O wiele lepiej, Dick - powiedział Coal, składając kartkę. - Mnie też sig podoba - zawtórował prezydent. Mabry już dawniej zauważył, że prezydent zazwyczaj czeka, aż Coal wyrazi poparcie lub dezaprobatę. - Mogę spróbować jeszcze raz - powiedział Mabry wstając. - Nie, nie - rzekł Coal dobitnie. - Dokładnie o coś takiego nam chodziło. Idealnie wyważyłeś akcenty, podoba mi się. Odprowadził Mabry'ego do drzwi i zamknął je za nim. - Co o tym sądzisz? - spytał prezydent. - Odwołajmy to. Brzydko mi to pachnie. Ludziom się może i spodoba, ale będzie pan wygłaszał te słowa, panie prezydencie, nad trupem znalezionym w kinie dla pedałów. Zbyt ryzykowne. - Tak. Chyba masz rację. - Ten kryzys to wielki zysk dla nas, panie prezydencie. Oceny ciągle rosną i nie chciałbym tego zepsuć. - Powinniśmy kogoś wysłać w zastępstwie? - Oczywiście. Rozmawiałem już z Wallem i Bozemanem. Czekają na dalsze polecenia. A gdyby tak posłać Pierwszą Damę? - $wietny pomysł. Nie miałbym jej na głowie. Głęboko zamyślony Coal podszedł do biurka, skrobiąc się po podbródku. Przyszła mu do głowy pewna myśl. Prezydent wpatrywał sig w niego z zaciekawieniem. - Mamy niewielki problem - powiedział Coal. - Nabożeństwo za Rosenberga jest w niedzielę w $wiątyni Micah. To niedaleko. - Wolałbym pojechać na tydzień do piekła. - Wiem, ale pańska nieobecność byłaby zbyt wymowna, panie prezydencie. - Mógłbym zgłosić się do szpitala Waltera Reeda z powodu bólów kręgosłupa. Robiłem tak już przedtem. - Nie, szefie. Za rok kolejne wybory. Nie byłoby dobrze iść teraz do szpitala. Prezydent klepnął obydwoma dłońmi w stół i podniósł się. - Do cholery, Fletcher, nie mogę pójść na ten pogrzeb, bo nie potrafiłbym powstrzymać się od śmiechu. Nienawidziło go dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa. Chryste, pokochają mnie, jeśli się tam nie pokażę. - Protokół, szefie. Dobre wychowanie. Nie można o tym zapominać. Prasa obedrze pana żywcem ze skóry, jeśli się pan nie pojawi. Nie musi pan nic mówić, wśliźnie się pan na chwilę z naprawdę smutną miną i ustawi do dobrego ujęcia przed kamerami. Wystarczy. Nie zabierze to panu nawet godziny, panie prezydencie. 60 ţ 61 Prezydent ujął w dłonie kij do golfa i pochylił się nad piłką. - Wigc będę musiał pojechać na pogrzeb Jensena? - Niestety, ale niech pan sobie da spokój z mową żałobną. Prezydent uderzył piłkę. - Wiesz, spotkałem go tylko dwa razy. - Wiem. Pokażemy się po cichu na obydwu nabożeństwach, nie odezwiemy sig słowem i spływamy. Prezyslent ponownie uderzył piłeczkę. - IţIyśię, że masz rację. ţozdział 9 Thomas Callahan spał samotnie do późna. Położył się wcześnie, trzeźwy i sam. Trzeci dzień z rzędu odwołał zajęcia. Był piątek, pogrzeb Rosenberga miał się odbyć następnego dnia. Callahan nie zamierzał prowadzić zajęć, dopóki jego idol nie zostanie złożony na wieczny spoczynek. Zaparzył sobie kawę i w szlafroku usiadł na balkonie. Po raz pierwszy dała o sobie znać jesień - temperatura spadła do około piętnastu stopni - i na Dauphine Street zaroiło się od krzątających sig przy zakupach ludzi. Skinął głową stojącej na balkonie po przeciwnej stronie ulicy kobiecie, której nazwiska nawet nie znał. Przecznicę dalej znajdowała się Bourbon Street; turyści wylegli już na nią z planami i aparatami fotograficznymi. $wit przechodził w Dzielnicy Francuskiej niezauważenie, ale o dziesiątej rano na wąskich uliczkach było już pełno ciężarówek dostawczych i taksówek. W takie późne poranki Callahan napawał się swoją swobodą. Zdarzało mu się to często. Dwadzieścia lat temu ukończył prawo, a większość jego rówieśników była spętana siedemdziesięciogodzinnym tygodniem pracy w wymagających kancelariach adwokackich. Callahan wytrzymał dwa lata na prywatnej praktyce. Tuż po studiach podjął pracę w Waszyngtonie, w mamuciej firmie zatrudniającej dwustu prawników, i pierwsze sześć miesięcy spgdził zamknięty w małej klitce, oţracowując.streszczunia spraw. Potem musiał siedzieć po dwanaście godzin dziennie, taśmowo odpowiadając na indagacje klientów dotyczące kwalifikacji zatrudnionych w firmie adwokatów; spodziewano sig po nim, że będzie poświęcał na to do szesnastu godzin. Powiedziano mu, że jeśli zdoła upchnąć następne dwadzieścia lat pracy ţţ dziesięć, w wieku trzydziestu pięciu lat bgdzie mógł zosiać wspólnikiem firmy. Callahan pragnął dożyć pigćdziesiątki, wigc zrezygnował ze śmiertelnie 63 nudnej praktyki. Zrobił doktorat i objął stanowisko profesorawłaściwie wykładowcy - na uniwersytecie. Sypiał długo, pracował pięć godzin dziennie, co jakiś czas pisał artykuł i przeważnie odczuwał niezmierne zadowolenie ze swego wyboru. Bez rodziny na utrzymaniu pensja w wysokości siedemdziesięciu tysięcy dolarów rormie wysta.rczała mu z nawiązką na optacenie piętrowego bungalowu, porsche'a i trunków. Jeśli czekała go wczesna śmierć, to od whisky, nie z przepracowania. Było to jednak i wyrzeczenie. Wielu jego kolegów z akademii prawniczej zdążyło stać się już udziałowcami w wielkich firmach o frymuśnych nazwach i zarabiało rocznie pół miliona dolarów. Obracali się wśród kadry dyrektorskiej IBM, Texaco i State Farm. Brali udział w przepychankach o władzg senatorów. Mieli biura w Tokio i Londynie. Ale Callahan im nie zazdrościł. Jednym z jego najlepszych przyjaciół z czasów studiów był Gavin Verheek, jeszcze jeden z tych, którzy zrezygnowali z prywatnych praktyk. Verheek podjął pracę w rządzie federalnym. Był zatrudniony najpierw w wydziale praw obywatelskich w Departamencie Sprawiedliwości, później przeniesiono go do FBI. Obecnie zajmował stanowisko konsultanta dyrektora do spraw specjalnych. Callahan wybierał się w poniedziałek na konferencję wykładowców prawa konstytucyjnego i wieczorem zamierzał się z nim upić. Powinien zadzwonić do Verheeka i potwierdzić, że się razem nażrą i ululają; zresztą musiał się czymś zająć. Z pamięci wykręcił numer. Kilkakrotnie przełączano go, wreszcie po pięciu minutach dopytywania się o Gavina Verheeka usłyszał jego głos z drugiej strony. - Streszczaj się - powiedział Verheek. - Miło słyszeć twój głos - odrzekł Callahan. - Jak się masz, Thomas? - Jest dziesiąta trzydzieści, a ja siedzę sobie rozebrany w Dzielnicy Francuskiej, popijając kawę i gapiąc się na przechodniów na Dauphine Street. A ty co porabiasz? - Taki to sobie pożyje. Tu jest wpói do dwunastej, a ja jeszcze od czasu znalezienia sędziów w środę w nocy nie wyszedłem z biura. - Niedobrze mi się od tego robi, Gavin. Na pewno mianują jakichś dwóch nazistów. - Cóż, chyba rozumiesz, że na moim stanowisku nie mogę sobie pozwolić na żadne komentarze. Podejrzewam jednak, że masz rację. - Podejrzewasz? Nie truj. Widziałeś już listę kandydatur, prawda, Gavin? Sprawdzacie ich tło, zgadza się? Daj spokój, Gavin, mnie możesz powiedzieć. Kto jest na liśţe? Nikomu tego nie wypaplę. - Ani ja, Thomas. Daję ci jednak słowo: tyuoje nazwisko nie znalazło się pośród nielicznych wybrańców. . - Czuję sig urażony. - Jak dziewczyna? - Która? - Daj spokój, Thomas. Ta dziewczyna. - Jest piękna, błyskotliwa, łagodna i delikatna... - Mów do mnie jeszcze. - Kto ich zabił, Gavin? Mam prawo wieţzieć. Płacę podatki i mam prawo dowiedzieć się, kto ich zamordował. - Mówiłeś, że jak się nazywa? - Darby. Kto ich zabił i dlaczego? - Zawsze byłeś przebierny, jeśli chodzi o imiona. Pamigtam, jak odpalałeś dziewczyny, bo ci się nie podobało to, jals się nazywają. Rany boskie, napala.ły się na ciebie, ale miały pospolite imiona. Darby - brzmi to na swój sposób erotycznie. No, takie imig to już coś. Kiedy ją poznam? - Nie wiem. _ - Wprowadziła się do ciebie? - Nie twój, za przeproszeniem, cholerny interes. Posłuchaj, Gavin, kto to zrobił? - Nie czytasz gazet? Nie mamy podejrzanych. Nikogo. Nada: - Na pewno znacie motyw. - Mucho motives. Skupia się tu wiele nienawiści, Thomas. Niesamowite połączenie, zgadzasz się? Trudno skapować, o co chodziło w przypadku Jensena. Dyrektor kazał nam przejrzeć sprawy wniesione do sądu, ostatnie decyzje, regularności w głosowaniu, tego rodzaju bzdety. - Wyśmienicie, Gavin. Wszyscy spece od prawa konstytucyjnego bawią się teraz w detektywów i starają się rozwikłać sprawę morderstwa sędziów. - A ty nie? - Nie. Poszedłem wţciąg, kiedy się dowiedziałem, ale już wytrzeźwiałem. Tylko dziewczyna zakopała się w tych samych poszukiwaniach co ty. Nie zwraca na mnie w ogóle uwagi. - Darby. Boskie imię. Skąd jest? - Z Denver. Poniedzia.łek stoi? - Może. Voyles życzy sobie, żebyśmy harowali na okrągło, dopóki komputery nie powiedzą nam, kto to zrobił. Postaram się dać ci jednak jakiś cynk. - Dzięki. Oczekuję pełnego sprawozdania, Gavin, nie tylko plotek. - Oj, Thomas, Thomas, zawsze chcesz wycisnąć ze mnie informacje. A ja jak zwykk nie mogg ci żadnych podać. - Upijesz się i wygadasz wszystko. Zawsze tak jest. 5 - Raport Pelitana 65 ţeţesz ze sobą Darby? Ile ona ma lat ? ' cztery i nie jest zaproszona. Może później. - ţ[ţ. Muszg lecieć, stary. Mam naradę u dyra za pół godziny. Atm ţra ţBt tu takţ gęsta, ţ aż ciężko chodzić. ţvystukał numer biblioteki wydziału prawa i zapytał, czy wi ţ ţ v:tam Darby. Nie widziano. Darby zostawţa wóz na prawie pustym parkingu przed budynkiem władz federalnych w Lafayette i wjechała windą na pierwsze pigtro, gdzie mieścił się gabinet sekretarza sądu. Było piątkowe południe, sesja sądu skończyła sfę i na korytarzach było pusto. Zatrzymała się przy kontuarze, zajrzała przez otwarte okienko i zaczęła czekać. Do okienka podeszła w końcu niskiej rangi urzędniczka, spóźniona na obiad, co wprawiło ją w niezbyt miły nastrój. - Czym mogę służyć? - zapytała tonem kogoś, kto jest jak najdalszy od chęci udzielenia pomocy. Darby przesunęła pod okienkiem kartkę papieru. - Chciałabym rzucić okiem na te akta. Urzędniczka spojrzała na nazwisko zapisane na ksrtce i na Darby. - Po co? = zapytała. - Nie muszę pani wyjaśniać. To akta ogólnie dostępne, prawda? - Z ograniczeniami. Darby odebrała pasek papieru i złożyła go. - Czy znana jest pani ustawa o wolności informacji? - Jest pani prawnikiem? - Nie muszę nim być, by uzyskać dostęp do tych akt. Urzędniczka otworzyła szuiladę biurka i wyjęła kółlso z kluczami. Skinieniem głowy wskazała kierunek. W głębi korytarza, drugie drzwi po lewej. Tabliczka na drzwiach głosiła SALA ROZPRAW, ale w środku nie było stołu sędziowskiego ani siedzeń, jedynie wzdłuż wszystkich ścian regały i szafki z dokumentami. Darby rozejrzała się. - Tutaj, na tej ścianie - wskazała urzędniczka. - Reszta to śtniecie. W pierwszej szafce na teczki znajduje się korespondencja i prośby, w pozostałych wyniki oględzin, opisy dowodów rzeczowych i materiały procesowe. - Kiedy była ta rozprawa? - Zeszłego lata. Trwała dwa miesiące. - Gdzie apelacja? - Jeszcze nie została opracowana. Jeśli dobrze pamiętam, ostatecz66 ny termin jej wpłynigcia upływa pierwszego listopada. Jest pani dziennikarką? - Nie. - Dobrze. Jak pani bez wątpienia wie, są to akta publiczne. Sędzia prowadzący sprawę nałożył jednak pewne ograniczenia. Po pierwsze, muszę odnotować pani nazwisko i dokładną porę, kiedy znajdowała się pani w tej sali. Po drugie, nie wolno stąd niczego wynosić. Po trzecie , nie wolno kopiować niczego z tych akt do czasu wpłynigcia ostatecznej wersji apelacji. Po czwarte, wszystko, czego pani dotknie, musi pani odłożyć dokładnie na miejsce. Takie są zalecenia sędziego. Darby spojrzała na pokrywające całą ścianę szafki z aktami. - Dlaczego nie mogę robić kopii? - O to musi pani zapytać Wysoki Sąd. Jak się pani nazywa? - Darby Shaw. Urzędniczka nabazgrała nazwisko na kańce przyczepionej do tablicy koło wejścia. - Jak długo pani tu będzie? - Nie wiem. Trzy, może cztery godziny. - Zamykamy o piątej. Proszę się zgłosić do mojego biura, ţiedy będzie pani wychodzić. Z krzywym uśmieszkiem zamknęła za sobą drzwi. Darby wysunęła szufladg pełną wniosków i zaczęła przerzucać teczki, sporządzając notatki. Pozew został wniesiony siedem lat temu przez jednego pozywającego przeciwko trzydziestu ośmiu skorumpowanym firmom, które od momentu wniesienia oskarżenia wynajęły i kolejno zrezygnowały z usług ni mniej, ni wigcej tylko piętnastu kancelańi adwokackich z całego kraju. Były to wielkie kancelańe, spora ich część zatrudniała po przeszło stu prawników w rozlicznych filiach. Minęło siedem lat drogiej prawniczej wojny podjazdowej, a wynik wciąż nie był pewny. Akt oskarżenia tchnął surowością. Wyrok, jaki zapadł, okazał się jedynie chwilowym zwycięstwem oskarżonych. Zdaniem powoda został kupiony czy załatwiony w inny nielegalny sposób, stwierdzenie takie znalazło sig we wniosku o wznowieniţ procesu. Zresztą wniosków były całe sterty, wszystkie pełne oskarżeń i kontroskarżeń. Z obydwóch stron zaczgły gwałtownie plynąć wnioski o sankcje i nałożenie grzywien. Mnóstwo papieru zajmowały zaprzysiężone oświadczenia, wyszczególniające kłamstwa i naruszenia zasad postępowania przez prawników i ich klientów. Jeden z adwokatów w tym czasie zdążył zejść z tego świata. Wedle słów kolegi Darby z roku, który miał przelotną styczność ze sprawą podczas wakacyjnej pracy, inny prawnik usiłował popełnić samobójstwo. Kolega zatrudnił się w wielkiej firmie prawniczej w Houston i choć starano się utrzymywać go w niewiedzy, zasłysza.ł to i owo. Darby rozłożyła krzesło i zapatrzyła się w szafy z aktami. Wyglądało na to, że przez pięć godzin ledwie zdąży wyszukać to, co było jej potrzebne. Powszechne zainteresowanie nie wpłynęło najlepiej na interesy kina "Montrose". Dotychczas widzowie przychodzili w ciemnych okularach, nawet gdy zapadły ciemności, i zwykle szybko wychodzili. Po znalezieniu na balkonie ciała sędziego Sądu Najwyższego kino stało się sławne, przez całą dobę podjeżdżali ciekawscy, by je sfotografować. Większość regularnych widzów przeniosła się jednak gdzie indziej. Najwytrwalsi przychodzili cichcem dopiero wtedy, gdy ruch wokół kina malał. Człowiek, który wśliznął się do środka i zapłacił za bilet nie patrząc na kasjera, wyglądał jak stały gość tego rodzaju przybytków. Miał baseballową czapkę, czarne okulary, dżinsy, skórzaną kurtkę oraz modną fryzurę. Starannie się przebrał, ale nie dlatego, że był homoseksualistą i wstydził się uczęszczać do takich miejsc. Był terrorystą, który nie chciał, by go rozpoznano. Północ. Mężczyzna wspiął się na balkon, uśmiechając się na myśl o Jensenie z zaciśniętą na gardle linką. Zamknął za sobą drzwi i usiadł w środkowym sektorze, z dala od reszty widzów. Nigdy nie był na filmie pornograficznym dla pedałów i nie zamierzał się nigdy więcej na coś takiego wybrać. Zaliczył już trzeci tego rodzaju przybytek w ciągu ostatnich dziewięćdziesięciu minut. Nie zdejmował czarnych okularów i starał się nie patrzeć na ekran. Denerwował się, ponieważ z trudem mu to przychodziło. W kinie było jeszcze pigciu widzów. Cztery rzędy wyżej po prawej pieściła się i całowała jakaś parka zakochanych. Och, położyłby kres temu okropieństwu, gdyby miał ze sobą kij baseballowy. Albo chociaż niewielki kawałek żółtej nylonowej linki. Wycierpiał dwadzieścia minut i już miał włożyć rękę do kieszeni, gdy na jego barku spoczęła łagodna dłoń. Nie zamierzał dopuścić, by go teraz poniosło. - Mogę usiąść obok? - dobiegł go sponad ramienia głęboki, męski głos. - Nie, i zdejmij rękę. Dłoń zniknęła. Po kilku sekundach stwierdził, że nie musi obawiać się dalszego nagabywania. Chętny oddalił się. Mężczyzna, namiętny przeciwnik pornografi, przeżywał prawdziwe katusze. Czuł mdłości. Spojrzał za siebie, po czym ostrożnie sięgnął do skórzanej kurtki i wyjął czarne pudełko o wymiarach piętnaście na dwanaście i pół, na siedem i pół centymetra. Położył je na podłodze tuż przy nogach, starannie wyciął skalpelem dziurg w siedzeniu koło siebie i rozglądając się na boki, wsadził pudełko w poduszkę. Był to stareńki fotel ze sprężynami. Ostrożnie wkręcał pudełko, dopóki jego wierzch nie zrównał się z poziomem wycięcia. Odetchnął głęboko. Choć machinę piekielną zmajstrował prawdziwy fachowiec, legendarny geniusz od miniaturowych ładunków wybuchowych, nieprzyjemnie było nosić to cholerstwo w kieszeni kurtki, zaledwie o centymetry od serca i innych ważnych dla życia narządów. Mimo że schował bombę w siedzeniu, nie poczuł się wcale swobodniej. Zadołował już trzeci ładunek tej nocy. Miał jeszcze jeden, chciał go podłożyć w innymi kinie, prezentującym staromodną pornografę heteroseksualną. Z utęsknieniem czekał wizyty w tym kinie i to go trochę drażniło. Spojrzał na parę kochanków, która zapomniawszy o filmie, z każdą chwilą podniecała się coraz bardziej. Żałował, że nie będzie go tu, gdy z niewielkiego czarţnego pudełeczka zacznie się sączyć gaz, a po trzydziestu sekundach wszystko między ekranem i stolikiem z prażoną kukurydzą stanie w kuli ognia. Miał wielką ochotę popatrzeć na coś takiego. Zywił nieuzasadnioną nadzieję, że para kochanków będzie tu jeszcze siedzieć. Należał jednak do organizacji nie stosującej przemocy, sprzeciwiającej się mordowaniu bez wyboru niewinnych szarych ludzi. Jej specjalnością było niszczenie obiektów wroga. Wybierano łatwe cele: nie bronione kliniki aborcyjne, nie strzeżone biura ACLU, przybytki rozpusty, w których niczego się nie obawiano. Szło im jak z płatka. Od półtora roku nikogo z organizacji nie aresztowano. Dwunasta czterdzieści. Czas opuścić kino i pospieszyć sześć przecznic dalej do kolejnego, "Pussycat", które zamykano o wpół do drugiej. Było osiemnaste lub dziewiętnaste na liście. Nie pamiętał które, był jednak pewien, że dokładnie za trzy godziny i dwadzieścia minut wszystkim świńskim kinom w Waszyngtonie zostanie zadany cholerny cios. W dwudziestu dwóch takich norach zamierzano podłożyć małe czarne pudełka, mające je zniszczyć o czwartej nad ranem, gdy będą zamknięte i opustoszałe. Skreślono z listy trzy kina, otwarte przez całą noc, ponieważ organizacja nie uznawała przemocy i rozlewu krwi Bogu ducha winnych ludzi. Poprawił okulary przeciwsłoneczne i obrzucił ostatnim spojrzeniem siedzenie obok. Sądząc po pustych kubkach i prażonej kukurydzy na podłodze, norę tę sprzątano raz na tydzień. Nikt nie powinien zauważyć zapalnika i rurki między wystrzępioną osnową. Mężczyzna ostrożnie przekręcił przełącznik i opuścił kino "Montrose". 68 69 Rozdział 10 Eric East nigdy nie był w Białym Domu ani nie spotkał prezydenta. Nigdy też nie poznał Fletchera Coala, ale wiedział, że go nie polubi. O siódmej rano w sobotę wszedł za Voylesem i K.O. Lewisem do Gabinetu Owalnego. Nie wymieniano uśmiechów ani uścisków dłoni. Voyles przedstawił Easta. Prezydent skinął głową zza biurka, ale nie wstał. Coal nawet nie przerwał lektury jakichś dokumentów. Na terenie Dystryktu Columbia podpalono dwadzieścia kin pornografcznych, niektóre z nich jeszcze się tliły. Kiedy jechali do m unoszący się nad miastem. W spelunie pod nazwą "Angels" dozorca doznał fatalnych obrażeń; nie spodziewano się, że z tego wyjdzie. Godzinę wcześniej dotarła informacja, że jakiś anonimowy rozmówca zatelefonował do rozgłośni radiowej i stwierdził, że zamachów dokonała Armia Podziemna. Zapowiedział dalsze podobne akty dla uczczenia śmierci Rosenberga. Pierwszy zabrał głos prezydent. Eńc East pomyślał, że wyglada na zmęczonego. - Ilu dokonano zamachów? - spytał. - Dwudziestu tutaj, siedemnastu w Baltimore i mniej ůţięcej piętnastu w Atlancie - odpowiedział Voyles. - Wygląda na to, że wszystkie zamachy zostały starannie skoordynowane, ponieważ ładunki eksplodowały dokładnie o czwartej nad ranem. Coal podniósł wzrok znad memorandum. - Dyrektorze, czy sądzi pan, że to dzieło Armii Podziemnej?spytał. - Jak na razie jedynie ona bierze na siebie odpowiedzialność. To możliwe, zamachy przypominają niektóre z ich działań - powiedział Voyles, nie patrząc na Coala. - Kiedy więc przystąpicie do aresztowań? - spytał prezydent. - W tej chwili ustalamy prawdopodobne motywy, panie prezydencie. Rozumie pan, taka jest procedura. - Rozumiem, że to ugrupowanie jest jednym z głównych podejrzanych o zamordowanie Rosenberga i Jensena, że jesteście pewni, iż odpowiada za morderstwo sędziego federalnego w Teksasie i że najprawdopodobniej oni podłożyli wczorajszej nocy bomby pod co najmniej pięćdziesiąt dwie jaskinie rozpusty. Nie rozumiem, dlaczego mordowanie i podkładanie bomb uchodzi im bezkarnie. Do cholery, dyrektorze, znajdujemy się w oblężeniu. Voyles wprawdzie nic nie odpowiedział, ale o zdenerwowaniu świadczył jego purpurowy kark. Unikał wzroku wpatrującego się w niego ponuro prezydenta. K.O. Lewis odchrząknął i powiedział: - Panie prezydencie, jeśli wolno. Nie jesteśmy przekonani, że Armia Podziemna miała udział w zamordowaniu sędziów Rosenberga i Jensena. Prawdę mówiąc nie mamy żadnych dowodów na taką ewentualność. Są wyłącznie jednymi z tuzina podejrzanych. Jak mówiłem wcześniej, morderstwa były bardzo czyste, fachowo zorganizowane i dokonane przez profesjonalistę. Wyjątkowego profesjonalistę. Coal zrobił krok do przodu. - Chce pan powiedzieć, panie Lewis, że nie macie pojęcia, kto ich zabił, i możecie nigdy się tego nie dowiedzieć? - Nie, tego nie powiedziałem. Znajdziemy ich, ale na to potrzeba czasu. - Ile? - spytał prezydent. Było to ewidentnie retoryczne pytanie, na które nie sposób udzielić odpowiedzi. East natychmiast poczuł do prezydenta niechęć. - Miesiące - powiedział Lewis. - Ile miesięcy. - Sporo. Prezydent wzniósł oczy i potrząsnął głową z niesmakiem, po czym wstał i podszedł do okna. - Nie mogę uwierzyć, że nie ţna związku między tym, co stało się ubiegłej nocy i śmiercią sędziów. Bo ja wiem, może to tylko paranoja. Voyles rzucił Lewisowi króciutki uśmieszek. Paranoidalny, pozbawiony poczucia bezpieczeństwa, tępy, nie orientujący się w tym, co się działo - Voylesowi przychodziło do głowy jeszcze wiele epitetów. - Denerwuję się, kiedy grasują tu mordercy i wybuchają nam pod nosem bomby - ciągnął prezydent, wciąż posępnie wpatrując się w okno. - Nikt nie może mnie za to winić. Nie było u nas zabójstwa prezydenta od ponad trzydziestu lat. - Och, myślę, że jest pan bezpieczny, prezydencie. - W głosie Voylesa był cień rozbawienia. - Służba Specjalna w pełni panuje nad sytuacją. Świetnie. W takim razie, dlaczego się czuję, jak gdybym był w Bejrucie? — Głos prezydenta zapatrzonego w okno nie był donośniejszy niż mamrotanie. Coal wyczuł niezręczność sytuacji i podniósł z biurka gruby plik dokumentów. Pokazał je Voylesowi i zaczął mówić tonem nauczyciela zwracającego się do klasy: - Mam tu listę kandydatów do nominacji do Sądu Najwyższego. Jest ich ośmiu, tu są ich biografie. Przygotował je jeden z sędziów Sądu Najwyższego. Wyszliśmy od dwudziestu nazwisk, po czym prezydent, prokurator generalny Horton i ja skróciliśmy listę do ośmiu nazwisk. Żaden z tych ludzi nie ma pojęcia, że rozważa się jego kandydaturę. Voyles wciąż patrzył w bok. Prezydent wrócił do biurka i wziął do ręki swój egzemplarz listy. Coal kontynuował: - Niektórzy z nich to ludzie kontrowersyjni i jeśli zostaną ostatecznie nominowani, będziemy musieli stoczyć małą wojnę, aby Senat ich zaaprobował. Woleli byśmy nie zaczynać z nim walki już teraz. Nazwiska kandydatów muszą pozostać w tajemnicy. Voyles odwrócił się nagle i spojrzał ponuro na Coala. - Jest pan idiotą, Coal! Robiliśmy już tak przedtem i mogę pana zapewnić, że gdy tylko zaczniemy sprawdzać kandydatów, szydło wyjdzie z worka. Życzy pan sobie dokładnego sprawdzenia tych ludzi, a mimo to ma nadzieję, że wszyscy, z którymi nawiążemy kontakt, zachowają milczenie. Synu, to nie przejdzie. Coal podszedł do Voylesa i utkwił w nim palące spojrzenie. -Zesraj się pan, ale ma pan nie dopuścić, by nazwiska tych ludzi znalazły się w prasie przed ich nominacją. Ma pan się zabrać do roboty, pozatykać wszystkie przecieki i nie dać niczego zwietrzyć pismakom, zrozumiano? Voyles wstał i wymierzył palec w Coala. -Słuchaj, bałwanie, jak chcesz ich sobie sprawdzać, zrób to sam, a nie zawracaj mi głowy swoimi harcerzykowatymi podchodami! Lewis stanął pomiędzy nimi. Prezydent wyszedł zza biurka. Przez chwilę panowało milczenie, po czym Coal odłożył dokumenty na biurko i odszedł kilka kroków, odwracając głowę. 56 Prezydent postanowił lać oliwę na wzburzoną wodę. -Usiądź, Denton - powiedział. - Siądźcie wszyscy. Voyles wrócił na miejsce, nie spuszczając z oczu Coala. Prezydent uśmiechnął się do Lewisa. Usiedli. Oto skutki napięcia, w jakim ostatnio żyjemy - powiedział ciepło prezydent. - Przeprowadzimy rutynowe dochodzenia, co do osób z tej listy, panie prezydencie - odezwał się spokojnie Lewis. - Zrobimy to, zachowując maksymalną dyskrecję. Wie pan jednak, że nie możemy skontrolować każdej osoby, z którą rozmawiamy. - Tak, panie Lewis, wiem o tym. Domagam się jednak wyjątkowej ostrożności. Ci kandydaci są młodzi, będą zmieniać oblicze konstytucji amerykańskiej długo po mojej śmierci. Prasa będzie chciała zjeść ich żywcem, bo to zażarci konserwatyści. Żadnych haków, żadnych trupów z szafy. Żadnego palenia trawki, nieślubnych dzieci, skoków w bok, radykalnej działalności w czasach studenckich czy rozwodów. Zrozumiano? Nie życzę sobie żadnych niespodzianek. - Tak jest, panie prezydencie. Nie możemy jednak zagwarantować, że utrzyma my nasze sprawdzanie w absolutnej tajemnicy. Postarajcie się o to, dobrze? Tak jest, panie prezydencie. - Lewis przekazał dokumenty Ericowi Eastowi. - To wszystko? - spytał Voyles. Prezydent spojrzał na Coala, który podszedł do okna i nie zwracał na nikogo uwagi. - Tak, Denton, to wszystko. Życzę sobie, by te nazwiska sprawdzono w ciągu dziesięciu dni. Nie zamierzam się z tym guzdrać. Voyles wstał. - Za dziesięć dni otrzyma pan wyniki. Callahan był zirytowany, gdy stukał do drzwi mieszkania Darby. Był wytrącony z równowagi, miał mnóstwo spraw na głowie, chciał jej solidnie nagadać, nie zamierzał jednak wywoływać kłótni, bo było coś, na czym zależało mu o wiele bardziej niż na tym, żeby dać upust emocjom. Od czterech dni Darby unikała go, bawiąc się w detektywa i barykadując się w bibliotece wydziału prawa. Nie chodziła na zajęcia i nie odpowiadała na jego telefony; w ogóle zaniedbywała go i to w chwili, gdy przechodził kryzys. Wiedział jednak, że gdy mu otworzy, uśmiechnie się do niej i zapomni o wszystkim. Miał ze sobą litr wina i prawdziwą pizzę z U Mamy Rosy. Był sobotni wieczór, minęła dziesiąta. Zastukał ponownie i spojrzał wzdłuż ulicy na równy rząd bungalowów i bliźniaków. Gdy w środku zazgrzytał łańcuch, na jego twarzy natychmiast wykwitł uśmiech. Zapomniał o swoim niedopieszczeniu. -Kto tam? - spytała Darby, uchyliwszy drzwi na szerokość łańcucha. — Thomas Callahan. Przypominasz mnie sobie? Błagam u twoich drzwi, żebyś mnie wpuściła. Chcę, żebyśmy się zabawili i zostali znowu przyjaciółmi. Drzwi otworzyły się i Callahan wszedł do środka. Darby zabrała od niego wino i pocałowała go lekko w policzek. 57 - Wciąż jesteśmy kumplami? - zapytał. Tak, Thomas, byłam po prostu zajęta. Przeszedł za nią przez zatłoczoną część saloniku do kuchni. Na stole wśród ster ty grubych ksiąg stał komputer. Dzwoniłem, dlaczego nie odbierałaś? - Nie było mnie - powiedziała, otwierając szufladę i wyjmując korkociąg. Masz automatyczną sekretarkę. Wiem, bo sobie z nią pogawędziłem. - Chcesz się kłócić, Thomas? Spojrzał na jej gołe nogi. - Nie! Przysięgam, że się nie wściekam! Obiecuję, że się nie będę denerwował Wybacz mi, jeśli wyglądam na zirytowanego. - Przestań. - Kiedy możemy pójść do łóżka? Chce ci się spać? - Nic podobnego. Daj spokój, Darby, nie widzieliśmy się od czterech dni. - Od pięciu. Co to za pizza? - Wyjęła korek i nalała dwie lampki. Callahan obserwował jej każdy ruch. - Och, to takie sobotnie wieczorne wydanie specjalne - wrzuca się do niej wszystko, co powędrowałoby na śmieci. Ogonki ostryg, jaja, głowy raków. Do tego tanie wińsko. Nie najlepiej u mnie z kasą, poza tym jutro wyjeżdżam, więc muszę liczyć się z groszem. Ponieważ jadę, pomyślałem sobie, że przyjdę i prze śpię się z tobą, żeby mnie nie kusiły jakieś pozakażane damulki z Waszyngtonu. Co o tym myślisz? Darby otworzyła pudełko z pizzą. - Wygląda na kiełbasę z papryką. - Czy mimo to mogę się z tobą przespać? - Może później. Napijmy się wina i pogadajmy. Od dawna ze sobą nie rozmawialiśmy. - Rozmawialiśmy. Od tygodnia wypłakuję się przed twoją automatyczną sekretarką. Wziął swoją lampkę wina, butelkę i przeszedł tuż za Darby do saloniku. Włączyła stereo. Rozsiedli się wygodnie na sofie. - Upijmy się - powiedział. - Jesteś taki romantyczny. Mam romans do ciebie. Cały tydzień piłeś. Nie cały tydzień, tylko kilka dni. To twoja wina, bo mnie unikałaś. Co się z tobą dzieje, Thomas? - Mam delirkę. Jestem tak podkręcony, że potrzebuję towarzystwa, żeby się z tego wyczmuchać. Co ty na to? - Upijmy się, ale tylko trochę. - Pociągnęła łyk wina i ułożyła stopy na jego kolanach. Wstrzymał dech, jak gdyby go zabolało. -O której wylatujesz?-spytała. Przełknął. 58 0 pierwszej trzydzieści. Bez międzylądowania na lotnisko National. O piątej nad ranem zameldować się w hotelu, a o ósmej jest przyjęcie. Później mogę być zmuszony krążyć po ulicach w poszukiwaniu płatnej miłości. No, już dobrze - uśmiechnęła się Darby. - Zaraz się do tego zabierzemy, ale najpierw przez chwilę porozmawiajmy, Callahan odetchnął z ulgą. Mogę rozmawiać przez dziesięć minut, później wysiądę. Jaki masz rozkład dnia w poniedziałek? Jak zwykle ośmiogodzinne przelewanie z pustego w próżne o przyszłości piątej poprawki, później komitet naszkicuje proponowane sprawozdanie z konferencji, którego nikt nie zaakceptuje. We wtorek dalsza dyskusja, kolejny szkic sprawozdania, może jedna czy dwie kłótnie, a później, nie osiągnąwszy niczego, zawiesi- obrady i rozjedziemy się do domów. Wracam we wtorek późnym wieczorem i życzę sobie randki w jakiejś bardzo sympatycznej restauracji, po której, wrócimy mnie na intelektualną dyskusję i zwierzęcy seks. Gdzie pizza? Zaraz przyniosę. Nie odchodź. - Pogładził ją po nogach. - Zupełnie nie jestem głodny. Dlaczego jeździsz na te konferencje? Jestem członkiem stowarzyszenia i profesorem. Oczekuje się od nas, że będziemy włóczyć się po kraju i bywać na konferencjach z udziałem innych oświeconych idiotów, pichcąc sprawozdania, których nikt nie przeczyta. Jeśli nie pojadę, dziekan pomyśli sobie, że nie wnoszę stosownego wkładu w aktywność środowiska akademickiego. Darby ponownie napełniła lampki winem. Jesteś spięty, Thomas. Wiem. Miałem ciężki tydzień. Niedobrze mi się robi, gdy pomyślę, że banda neandertalczyków zacznie pisać od nowa konstytucję. Od dziesięciu lat żyjemy państwie policyjnym. Nie mogę nic na to poradzić, więc chyba właśnie dlatego uciekam w alkohol. Darby pociągnęła powoli łyk wina i przyjrzała się Callahanowi. Nastroju wy-\ olanego łagodną muzyką dopełniało stonowane oświetlenie. Zaczyna mi szumieć w głowie - powiedziała. I bardzo ci z tym do twarzy. Jeszcze półtorej lampki i będziesz nie do odratowania. Gdybyś była Irlandką, mogłabyś tak pić całą noc. Mój ojciec był w połowie Szkotem. To nie wystarczy. - Callahan skrzyżował stopy Darby na stoliku do kawy i odprężył się, delikatnie masując jej kostki. - Mogę ci pomalować paznokcie? Nie odpowiedziała. Thomas był fetyszystą na punkcie jej stóp i uparcie domagał się, by przynajmniej dwa razy w miesiącu malować jej paznokcie jaskrawo-czerwonym lakierem. Widzieli to w filmie Buli Durham i choć nie był tak przystojny i trzeźwy jak Kevin Costner, nauczyła się cieszyć płynącym z tego obrządku poczuciem bliskości. Nie będzie dziś paluszków? - zapytał. Może później. Wyglądasz na zmęczonego. 59 -Staram się odprężyć, ale przepełniają mnie lubieżne męskie prądy, a ty mnie rozładowujesz, twierdząc, że wyglądam na zmęczonego. -Napij się jeszcze wina, .Callahan posłuchał i osunął się jeszcze głębiej w sofę. No i, panno Shaw, kto to zrobił? Zawodowcy. Nie czytałeś gazet? Oczywiście, ale kto stoi za zawodowcami? Nie wiem. Zeszła noc pozornie nie pozostawia żadnych wątpliwości, że to Armia Podziemna. Ale nie jesteś o tym przekonana. Nie, nie jestem przekonana. Nikogo nie aresztowano. A ty masz jakiegoś innego podejrzanego, nieznanego reszcie kraju. - Miałam, ale nie jestem już tego pewna. Spędziłam trzy dni na śledzeniu tej sprawy, nawet podsumowałam to zgrabnie na swoim komputerku i wydrukowałam krótkie sprawozdanie, coś w rodzaju raportu w tej sprawie, ale dałam sobie w końcu spokój. Callahan popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Chcesz powiedzieć, że ignorowałaś mnie, nie chodziłaś na zajęcia, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę odgrywałaś Sherlocka Holmesa, a teraz to wszystko wywaliłaś? - Nie. Na stole masz wyniki. - Niewiarygodne. Gnijąc w samotności przez cały tydzień, sądziłem, że czynię to w szczytnej sprawie. Byłem przekonany, że cierpię dla dobra państwa, ponieważ dziś czy jutro wyłuskasz z tłumów podejrzanych sprawcę i podasz mi go na talerzu. - To niemożliwe, przynajmniej nie przy przeglądaniu materiałów z procesów. Te morderstwa nie mają żadnej cechy wspólnej, żadnego łączącego motywu. O mało co nie spaliłam przez to komputera na uniwersytecie. - Ha! A nie mówiłem? Zapominasz, kochanie, że jestem geniuszem od prawa konstytucyjnego. Gdybyś mnie zapytała, od razu bym ci powiedział, że Rosenberg i Jensen nie mieli ze sobą nic wspólnego poza czarnymi togami i pogróżkami. Naziści, mafia czy Ku-Klux-Klan zabili ich, bo Rosenberg był Rosenbergiem, a Jen sen stanowił najłatwiejszy cel, poza tym był nieco kłopotliwy. - To dlaczego nie zadzwoniłeś do FBI i nie podzieliłeś się z nimi płodami twojego geniuszu? Nie wątpię, że czekają przy telefonie. - Przepraszam, nie złość się. Wybaczysz mi? - Jesteś osłem, Thomas. - Tak, ale kochasz mnie, prawda? - Nie wiem. - Mimo to czy możemy pójść do łóżka? Obiecałaś. - Zobaczymy. Callahan odstawił lampkę na stół i zaatakował Darby: - Słuchaj, kochanie, przeczytam twój raport, a później go z tobą przedyskutuję. Zgoda, ale na razie nie myślę jasno i nie będę do tego zdolny, dopóki nie ujmiesz mnie za osłabłą, drżącą mą dłoń i nie zaprowadzisz do łóżka. 60 - Nie zawracaj sobie głowy tym raportem. Proszę cię, do diabła, Darby. Proszę. Chwyciła go za szyję i przyciągnęła do siebie. Ich usta złączyły się w długim, wilgotnym, prawie brutalnym pocałunku. ROZDZIAŁ 11 Policjant wdusił kciukiem guzik przy nazwisku Graya Granthama i przyciskał przez dwadzieścia sekund. Potem nastąpiła krótka pauza i nacisnął guzik na następne dwadzieścia sekund. Powtórzył to raz jeszcze. I jeszcze raz. Pomyślał, że to dziwne, ponieważ Grantham był nocnym Markiem i rzadko sypiał dłużej niż trzy, cztery godziny. Gdyby nawet spał, natarczywe brzęczenie niosące się echem po korytarzu powinno go obudzić. Nacisnął jeszcze raz i popatrzył na swój wóz patrolowy zaparkowany nieprzepisowo na krawężniku pod światłami. Zbliżał się niedzielny świt, na ulicy było pusto. Dwadzieścia sekund. Pauza. Dwadzieścia sekund. Może Grantham nie żył, a może stracił przytomność po zapiciu poprzedniego wieczoru na mieście. Może był z jakąś kobietą i nie zamierzał otwierać. Pauza. Dwadzieścia sekund. W głośniczku zachrobotało: — Kto tam? — Policja! - powiedział czarny gliniarz, akcentując dla zabawy sylabę „po". — Czego chcecie? - zapytał swarliwie Grantham. — Może mam nakaz aresztowania. - Policjant o mało się nie roześmiał. — To ty, Cleve? - Głos Granthama złagodniał, zdawało się nawet, że jest urażony. — Tak. Która godzina, Cleve? — Dochodzi wpół do szóstej. — Musisz mieć jakąś grubą sprawę. — Nie wiem. Sierżant nie powiedział. Kazał cię tylko obudzić, bo chce pogadać. — Dlaczego zawsze zbiera mu się na rozmowy ze mną przed wschodem słońca? Idiotyczne pytanie, Grantham. Zapadła chwila ciszy. — Tak, chyba tak. Mniemam, że chce pogadać ze mną natychmiast. Nie, masz pół godziny. Powiedział, że będzie tam o szóstej. — Gdzie? — W małej kawiarence na Czternastej koło Boiska Trinidad. Jest tam ciemno i spokojnie. Sierżant to lubi. — Jak on wygrzebuje takie dziury? — Wiesz, jak na reportera zadajesz wyjątkowo durne pytania. Kawiarenka nazywa się U Glendy i proponowałbym ci, żebyś się pospieszył, bo się spóźnisz. — Będziesz tam? 61 - Wpadnę, żeby się upewnić, że wszystko w porządku. Zdawało mi się, że powiedziałeś, iż tam jest bezpiecznie. Jak na tę dzielnicę. Trafisz? - Tak. Będę tam najszybciej, jak zdołam. Miłego dnia, Grantham. Sierżant był stary, bardzo czarny i miał grzywę lśniących siwych włosów sterczących w najprzeróżniejsze strony. Gdy nie spał, nosił grube okulary przeciwsłoneczne. Większość kolegów z pracy w Zachodnim Skrzydle Białego Domu sądziła, że jest na wpół ślepy. Przekrzywiał głowę w bok i uśmiechał się jak Ray Charles. Gdy opróżniał kosze na śmieci i odkurzał meble, czasami wpadał na biureczka i futryny drzwiowe. Chodził powoli i ostrożnie, jak gdyby liczył kroki. Pracował cierpliwie, zawsze z uśmiechem i łaskawym słowem dla tych, którzy byli skłonni odwzajemnić się tym samym. Przeważnie ignorowano go jako jednego z wielu przyjacielskich, starych, niepełnosprawnych czarnych sprzątaczy. Sierżant jednak wiedział, co w trawie piszczy. Od trzydziestu lat terytorium, które sprzątał, było Zachodnie Skrzydło. Sprzątał i słuchał. Sprzątał i patrzył. Włóczył się czasem za strasznie ważnymi ludźmi, którzy byli zbyt zaaferowani, żeby uważać na swoje słowa, zwłaszcza w obecności biednego starego Sierżanta. Wiedział, których drzwi zazwyczaj nie zamykano, które ściany były cienkie oraz które szyby wentylacyjne dobrze przewodziły dźwięk. Potrafił zniknąć w jednej chwili i pojawić się ponownie w cieniu, w którym nie dostrzegali go strasznie ważni ludzie. Większość tego, czego się dowiedział, zatrzymywał dla siebie. Od czasu do czasu natrafiał jednak na soczyste kąski informacji, które pasowały do innych, i uznawał, że powinny zostać przekazane dalej. Był bardzo ostrożny; do emerytury zostały mu trzy lata i nie zamierzał ryzykować. Nikt nie podejrzewał, że Sierżant stanowi źródło przecieków do prasy. Zazwyczaj dość było w Białym Domu takich, którym nigdy nie zamykały się gęby i na których można było zrzucić winę. Dla Sierżanta była to fascynująca zabawa. Przekazywał informacje Granthamowi z „Washington Post", czekał, aż zostaną wydrukowane, a później nasłuchiwał jęków towarzyszących ścinaniu głów w podziemiach. Jego informacje były bez zarzutu, a przekazywał je wyłącznie Granthamowi. Spotkania aranżował jego syn Cleve, policjant, zawsze o różnych porach i w ciemnych, nierzucających się w oczy miejscach. Sierżant wkładał ciemne okulary, Grantham również, na dodatek kapelusz lub czapkę. W pobliżu zazwyczaj siedział Cleve i obserwował tłum. Grantham przybył do kawiarni U Glendy kilka minut po szóstej i skierował się do wydzielonego kącika. W lokalu było jeszcze trzech klientów, a Glenda we własnej osobie smażyła jajka na grillu koło kasy. Koło niej siedział rozglądający się dookoła Cleve. Uścisnęli sobie dłonie. Grantham dostał filiżankę kawy. - Przepraszam za spóźnienie - powiedział. 62 - Nie szkodzi, stary. Miło cię widzieć. - Sierżant miał chrapliwy głos, który trudno mu było zniżyć do szeptu. Nikt ich nie podsłuchiwał. Grantham łyknął kawy. - W Białym Domu mieli na pewno w tym tygodniu urwanie głowy - stwierdził. Można tak powiedzieć. Wiele podniecenia, wiele radości. - Nie mów. - Grantham nie sporządzał notatek podczas ich spotkań. Byłoby to zbyt oczywiste, powiedział Sierżant, gdy na pierwszym spotkaniu ustalali reguły gry. - Zgadza się. Prezydent i jego chłopcy wpadli w zachwyt, gdy dowiedzieli się, co się stało z sędzią Rosenbergiem. Nic nie mogło im sprawić większej przyjemności. - A sędzia Jensen? - Jak pewnie zauważyłeś, prezydent wziął udział w nabożeństwie żałobnym, ale nic nie powiedział. Miał zamiar wygłosić mowę pogrzebową, ale dał tyły, bo źle by wypadło, gdyby mówił dobre rzeczy o zboczeńcu. - Kto napisał mowę żałobną? - Murzyni od przemówień, głównie Mabry. Pracował nad nią prawie cały czwartek, potem dał sobie spokój. Prezydent pojechał na pogrzeb Rosenberga. - Owszem, ale nie miał na to ochoty. Powiedział, że wolałby się wybrać na tydzień do piekła, w końcu jednak złamał się i pojechał. Był zadowolony, że Rosenberga zamordowano. W Białym Domu w środę i czwartek wszyscy praktycznie świętowali. Los dał prezydentowi doskonałe karty. Będzie miał teraz okazję przeprowadzić zmianę składu Sądu Najwyższego, z czego się bardzo cieszy. Grantham słuchał uważnie. Sierżant kontynuował: - Sporządzono krótką listę kandydatów. Na pierwszej było ich mniej więcej dwudziestu, ale okrojono ją później do ośmiu sztuk. - Kto ich przerzedził? - A jak myślisz? Prezydent z Fletcherem Coalem. W tej chwili strasznie boją się przecieków. Najwidoczniej na liście są wyłącznie konserwatywni sędziowie, 0 większości z nich nikt nigdy nie słyszał. - Masz jakieś nazwiska? - Tylko dwa. Klient nazwiskiem Pryce z Idaho oraz niejaki MacLawrence z Vermont. Innych nazwisk nie znam. Sądzę, że obaj to sędziowie federalni. - A co ze śledztwem? - Niewiele słyszałem, ale jak zwykle nadstawiam ucha. Chyba nic się nie dzieje. Coś jeszcze? - Nie. Kiedy to dasz do druku? - Rano. - Będzie ubaw. Dzięki, Sierżancie. Wzeszło słońce, w kawiarni stawało się coraz tłoczniej. Podszedł do nich Cleve i usiadł koło swojego ojca. 63 Skończyliście, ludzie? Tak - powiedział Sierżant. Cleve rozejrzał się wokół. - Chyba musimy już się rozejść. Grantham idzie pierwszy, później ja. Ty, tato, możesz zostać tak długo, jak masz ochotę. - Bardzo miło z twojej strony - rzekł kąśliwie Sierżant. - Dzięki, przyjacielu - powiedział Grantham i skierował się do drzwi. ROZDZIAŁ 12 Verheek jak zwykle się spóźnił. Przez dwadzieścia trzy lata trwania ich przyjaźni nigdy mu się nie zdarzyło być na czas i zawsze chodziło o znacznie więcej ni/ kilka minut. Nie istniało dla niego pojęcie punktualności; nie zawracał sobie czymś takim głowy. Nosił zegarek, ale nigdy na niego nie spoglądał. Spóźnienie w przypadku Verheeka oznaczało przynajmniej godzinę, czasem dwie, zwłaszcza gdy osobą, która go oczekiwała, był przyjaciel znający jego niepunktualność i gotów mu przebaczyć. Callahan przesiedział, więc samotnie godzinę przy barze, co mu bardzo odpowiadało. Po ośmiu godzinach scholastycznej debaty odczuwał pogardę dla konstytucji i tych, którzy ją ułożyli. Czuł potrzebę wlania chivas regal w żyły i po dwóch podwójnych whisky z lodem poczuł się znacznie lepiej. Wyczekując pojawienia się Gavina Verheeka, przyglądał się własnej twarzy odbijającej się za rzędami butelek z trunkami oraz temu, co widniało za nią. Nic dziwnego, że jego przyjaciel nie utrzymał się na prywatnej praktyce, gdzie od punktualności zależało życie. Gdy o ósmej jedenaście, siedemdziesiąt jeden minut po wyznaczonej godzinie, podano mu właśnie trzecią podwójną whisky, Verheek w końcu dotarł do baru i zadysponował dla siebie piwo Mossehead. - Przepraszam za spóźnienie - powiedział, potrząsając dłonią Callahana. - Wiedziałem, że potrzeba ci trochę czasu na rozkoszowanie się chivas regał w samotności. - Wyglądasz na zmęczonego - stwierdził Callahan, przyjrzawszy się przyjacielowi. Na starego i zmęczonego. Verheek starzał się fatalnie i przybierał na wadze. Od ich ostatniego spotkania czoło mu się wyraźnie podwyższyło, a na tle bladej skóry odbijały się ciemne worki pod oczami. - Ile ważysz? Nie twój interes — burknął Verheek, przełykając piwo. - Gdzie nasz stolik? - Zarezerwowany na wpół do dziewiątej. Wykombinowałem, że spóźnisz się przynajmniej półtorej godziny. - Więc przyszedłem za wcześnie. - Można by tak powiedzieć. Jesteś prosto z pracy? - Mieszkam teraz w pracy. Dyrektor życzy sobie nie mniej niż sto godzin tygodniowo, chyba że do czegoś dojdziemy. Powiedziałem żonie, że wrócę na Gwiazdkę. Jak się miewa? 64 Świetnie. Bardzo cierpliwa kobieta. Nasze stosunki zdecydowanie się poprawiły, odkąd zamieszkałem w biurze. Była to żona numer trzy w ciągu siedemnastu lat. Chciałbym ją kiedyś poznać. Nie da rady. Z dwiema pierwszymi ożeniłem się dla seksu. Taką im sprawiał mi przyjemność, że uprawiały go z innymi. Z trzecią ożeniłem się dla pieniędzy i nie da się na nią spojrzeć. Zaszkodziłoby ci. - Osuszył butelkę. - Wątpię, żebym ją przeżył. Ile ma lat? Lepiej nie pytaj. Wiesz, naprawdę ją kocham. Szczerze. Po dwóch latach uświadomiłem sobie jednak, że nie mamy ze sobą nic wspólnego poza wyostrzonym wyczuciem sytuacji na giełdzie. - Popatrzył na barmana. - Proszę jeszcze jedno piwo. Callahan zachichotał i pociągnął łyk whisky. Na ile jest wyceniona? Grubo poniżej tego, czego się spodziewałem. Prawdę mówiąc, nie jestem pewny, gdzieś około pięciu milionów. Ogoliła mężów numer jeden i dwa. Myślę, że kusiła się na mnie, bo spodobała jej się myśl o wyjściu za zwykłego chłopa. Do „•go mówiła, że seks jest wspaniały. One wszystkie tak mówią. Zawsze rwałeś ofiary, Gavin, nawet na studiach. Pociągają cię neurotyczne, iogrążone w depresji kobiety. la też tylko takim wpadam w oko. - Odwrócił butelkę dnem do góry i dusz- t wypił połowę zawartości. - Dlaczego zawsze jadamy w tej dziurze? Nie wiem. Tak się przyzwyczailiśmy. Dzięki temu możemy czule powspomi- iać studia. - Nienawidziliśmy ich, Thomas. Wszyscy nienawidzą akademii prawniczych. Wszyscy nienawidzą prawników. Jesteś w wyśmienitym nastroju. Przykro mi. Od znalezienia trupów sędziów spałem sześć godzin. Dyrektor wydziera się na mnie przynajmniej pięć razy na dzień, ja wrzeszczę na wszystkich, którzy mi podlegają. Jedno wielkie jazgotanie. Napij się, stary. Nasz stolik powinien być już gotowy. Pijmy, jedzmy i rozmawiajmy, żeby się nacieszyć spędzonymi wspólnie godzinami. Kocham cię bardziej niż moją żonę, Thomas, wiesz o tym? To nic nie znaczy. Masz rację. Przeszli za starszym kelnerem do niewielkiego stolika w kącie sali. Zawsze rezerwowali ten sam. Callahan zamówił następną kolejkę i wyjaśnił kelnerowi, że nie spieszą się do jedzenia. Widziałeś te wypociny w „Post"? - spytał Verheek. Widziałem. Kto sypnął? Nie mamy pojęcia. Dyrektor dostał krótszą listę w sobotę rano, prosto z rąk prezydenta, który jednoznacznie nalegał na zachowanie tajemnicy. Nie pokazywał jej nikomu przez weekend, a dzisiaj przyładowano nam artykułem z nazwiskami Pryce'a i MacLawrence'a. Voyles dostał amoku, kiedy to zobaczył, kilka minut później zadzwonił prezydent. Wezwał go natychmiast do Białego Domu i ostro się pożarli. Szef chciał się rzucić na Fletchera Coala, K.O. Lewis musiał go powstrzymywać. Ohyda. Callahan wsłuchiwał się z napięciem w jego słowa. - Mocna sprawa - powiedział. - Zgadza się. Mówię ci o tym, bo później, po kolejnych paru drinkach, będziesz spodziewał się, że powiem ci, kto jeszcze jest na liście, a ja tego nie zrobię. Staram się być twoim przyjacielem, Thomas. -Staraj się dalej. - W każdym razie przeciek na pewno nie pochodził od nas. Niemożliwe. Mu siał nastąpić w Białym Domu. Pełno tam ludzi niecierpiących Coala, wszystko cieknie jak przerdzewiałe rury. - Coal pewnie sam urządził przeciek. - Możliwe. To zdeprawowany skurczybyk. Krąży teoria, że sypnął nazwiska MacLawrence'a i Pryce'a, żeby wszystkich wystraszyć, a później nominować dwóch kandydatów, którzy będą się wydawać bardziej umiarkowani. To byłoby do niego podobne. - Nigdy o nich nie słyszałem. - To jest nas dwóch. Obaj są bardzo młodzi, tuż po czterdziestce, z żałośnie małym doświadczeniem sędziowskim. Nie sprawdziliśmy ich jeszcze dokładnie, ale wygląda na to, że to konserwatywne jastrzębie. - A reszta listy? - Szybko zagrywasz. Obaliłem dwa piwka, a ty już wyskakujesz z tym pyta niem. Pojawiła się następna kolejka. - Chcę trochę tych grzybów z krabami - powiedział Verheek kelnerowi. - Mu szę coś przegryźć, umieram z głodu. Callahan podał kelnerowi pustą szklankę. Dla mnie to samo. - Nie zadawaj mi tego pytania - wrócił do rozmowy Verheek. - Za trzy godziny możesz mnie stąd wynieść, ale niczego nie wygadam, wiesz o tym. Poprzestańmy na tym, że Pryce i MacLawrence wydają się reprezentatywni dla całej listy. Nikt z nich nie jest znany? W zasadzie nikt. Callahan powoli napił się whisky i pokręcił głową. Verheek zdjął marynarkę i rozluźnił krawat. - Porozmawiajmy o kobietach - powiedział. - Nie. - Ile ma lat? Dwadzieścia cztery, ale jest bardzo dojrzała. Mógłbyś być jej ojcem. - Może, kto wie? - Skąd jest? Z Denver. Już ci mówiłem. - Uwielbiam dziewczyny z Zachodu. Są bardzo niezależne i bezpretensjonalne, zwykle mają długie nogi i noszą levisy. Mógłbym się z taką ożenić. Ma pieniądze? - Nie. Jej ojciec zginął w katastrofie lotniczej cztery lata temu, a matka dostała przyzwoite ubezpieczenie. Więc ma pieniądze. - Nie narzeka. - Nie wątpię. Masz jej zdjęcie? - Nie. To nie wnuczka czy pudel. Dlaczego nie zabrałeś ze sobą zdjęcia? Powiem jej, żeby ci przysłała fotografię. Dlaczego cię to tak bawi? - Zdumiewające. Wielki Thomas Callahan, zmieniający kobiety jak rękawiczki, zakochał się po uszy. - Nie zakochałem się. - Ile z nią jesteś? Dziewięć, dziesięć miesięcy? To chyba rekord. A może udało ci się utrzymać trwały związek przez cały rok, co? - Osiem miesięcy i trzy tygodnie, ale nie mów o tym nikomu, Gavin. To nie jest dla mnie łatwe. - Masz to jak w banku, podaj mi tylko wszystkie szczegóły. Ile ma wzrostu? - Sto siedemdziesiąt centymetrów, czterdzieści pięć kilogramów, długie nogi, obcisłe levisy, niezależna, bezpretensjonalna, twoja typowa dziewczyna z Zachodu. - Muszę sobie taką znaleźć! Ożenisz się z nią? Oczywiście, że nie! Skończ piwo. Znaczy się, jesteś teraz monogamiczny? A ty nie? - Nie, do diabła. Nigdy nie byłem. Nie rozmawiamy jednak o mnie, Thomas, ale o naszym Piotrusiu Panu, Wystrzałowym Callahanie, człowieku, który co miesiąc paraduje z inną, zawsze zapierającą dech w piersiach kobietą. Powiedz mi, Thomas, tylko nie kłam swojemu najlepszemu przyjacielowi, powiedz mi, patrząc w oczy, czy zostałeś monogamistą? - Verheek przechylił się przez stół z głupim uśmieszkiem, utkwiwszy spojrzenie w oczach Callahana. - Nie tak głośno - powiedział Thomas, rozglądając się dookoła. - Odpowiedz mi. Podaj mi inne nazwiska z listy, to powiem. - Nieźle. - Verheek wyprostował się. - Myślę, że odpowiedź jest twierdząca. Zakochałeś się w tej dziewczynie, ale jesteś zbyt tchórzliwy, żeby się do tego przy znać. Wygląda na to, że cię usidliła, stary. - No dobrze, kocham ją. Poczułeś się lepiej? Tak, o wiele lepiej. Kiedy ją poznam? -Kiedy poznam twoją żonę? . - Plącze ci się, Thomas. Jest pewna różnica. Ty nie chcesz poznać mojej żony, ale ja chcę poznać Darby, zrozumiałeś? Zapewniam cię, że są całkowicie różne. Callahan uśmiechnął się i pociągnął łyk whisky. Verheek odprężył się i wyciągnął nogi. Podniósł zieloną butelkę do warg. - Naprałeś się, stary - powiedział Callahan. - Przepraszam, staram się jak najszybciej zalać. Podano gorące grzyby w kokilkach. Verheek włożył sobie dwa do ust i zaczął z pasją żuć. Callahan przyglądał się temu. Whisky uspokoiła skurcze wywołane głodem; mógł zaczekać jeszcze parę minut zjedzeniem. Poza tym wolał alkohol. Wokół sąsiedniego stolika rozsiadło się czterech Arabów, hałaśliwie wykłócających się o coś w swoim języku. Wszyscy czterej zamówili whisky Jack Daniels. -Kto ich zabił, Gavin? Gavin żuł jeszcze chwilę i ciężko przełknął. - Gdybym wiedział, powiedziałbym ci - rzekł. - Przysięgam, że nie wiem. Mordercy zapędzili nas w kozi róg i zniknęli bez śladu. Robota została bardzo starannie zaplanowana i bezbłędnie wykonana. Nie mamy żadnych poszlak. -Dlaczego zabito właśnie tych dwóch? - To bardzo proste. - Verheek wsunął w usta kolejny grzybek. - To tak proste, że o mało tego nie przegapiono. Stanowili wymarzone cele. Rosenberg nie miał żadnych zabezpieczeń w domu, byle włamywacz mógł dostać się do środka, gdy by tylko miał ochotę. A biedaczysko Jensen włóczył się nocami po zaplutych kinach. Obaj byli odsłonięci. W chwili, gdy zginęli, reszta sędziów siedziała w do mach razem z agentami FBI. Dlatego wybrano właśnie ich. Zachowywali się idiotycznie. -Kto w takim razie dokonał wyboru? - Ktoś, kto ma mnóstwo forsy. Mordercy to profesjonaliści, którzy prawdopodobnie w ciągu kilku godzin opuścili kraj. Domyślamy się, że było ich trzech, może więcej. Jatkę u Rosenberga mógł urządzić tylko jeden, ale sądzimy, że przy najmniej dwóch zabrało się do Jensena. Jeden stał na czatach, podczas gdy drugi go dusił. Choć to taka nora, ale nora otwarta dla każdego i nie można było ryzykować. Mordercy byli jednak fachmanami wysokiej klasy. - Czytałem o teorii, że był jeden morderca. - Daj sobie z nią spokój. To niemożliwe, żeby jeden człowiek zabił ich oby dwóch. Niemożliwe. - Ile biorą tacy mordercy? - Miliony. Trzeba było też wyłożyć dużo pieniędzy, żeby to wszystko zaplanować. - I nie macie żadnych koncepcji? - Słuchaj, Thomas, nie biorę udziału w śledztwie. Musiałbyś zapytać tych gości. Na pewno wiedzą o wiele więcej od nas. Jestem tylko nisko postawionym prawnikiem rządowym. - Tak, i przypadkiem tylko jesteś po imieniu z przewodniczącym Sądu Najwyższego. - Czasami sobie pogadamy. To nudne, zajmijmy się z powrotem kobietami. Nienawidzę ględzenia o prawie. - Rozmawiałeś ostatnio z Runyanem? 68 - Przestań wreszcie wyciskać ze mnie informacje, Thomas. Tak, rozmawialiśmy krótko dziś rano. Dwudziestu siedmiu sekretarzy wertuje od góry do dołu rejestry spraw, szukając jakichś śladów. To bezcelowe, powiedziałem mu to prosto w oczy. W każdej sprawie docierającej do Sądu Najwyższego są przynajmniej dwie strony, z których każda bez wątpienia skorzystałaby, gdyby jeden, dwóch czy trzech sędziów zniknęło przed rozprawą i zostało zastąpionych przez innych, bar dziej skłonnych przychylić się do jej punktu widzenia. Lądują tu tysiące apelacji, nie można wyciągnąć po prostu którejś z nich i powiedzieć: „Bardzo proszę, to ta sprawa, przez którą ich zamordowano!" To idiotyzm. Co powiedział Runyan? - Oczywiście zgodził się z moją błyskotliwą analizą. Sądzę, że zadzwonił do mnie po artykule w „Post", żeby zorientować się, czy nie da się ze mnie czegoś wycisnąć. Dałbyś wiarę, że potrafi być tak bezczelny? Koło nich pojawił się kelner ze znękanym wyrazem twarzy. Verheek popatrzył na menu, złożył je i podał kelnerowi. - Smażoną rybę-miecz, ser błękitny, bez warzyw. - Wystarczą mi grzyby - powiedział Callahan. Kelner zniknął. Callahan sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej grubą kopertę, którą położył na stole obok pustej butelki po piwie Mossehead. Rzuć na to okiem, kiedy będziesz mieć trochę czasu. Co to? - Swego rodzaju streszczenie sprawy, raport. - Nienawidzę streszczeń, Thomas. Prawdę mówiąc, nienawidzę prawa, prawników i z wyjątkiem ciebie wykładowców prawa. •-. - Napisała to Darby. - Przeczytam jeszcze dzisiaj. O czym to? - Chyba ci mówiłem. Jest bardzo inteligentną, pojętną i agresywną studentką. Pisze lepiej niż cała reszta. Jej pasją, poza oczywiście mną, jest prawo konstytucyjne. - Biedactwo. - Zrobiła sobie w zeszłym tygodniu cztery dni wolnego, kompletnie zignorowała mnie oraz resztę świata, po czym stworzyła teorię, którą później odrzuciła. W każdym razie przeczytaj to, teoria jest fascynująca. -Kogo podejrzewa? Arabowie wybuchnęli hałaśliwym śmiechem, waląc się po ramionach i rozlewając whisky. Obydwaj przyglądali się im przez minutę, póki nie ucichli. - Nie bierze cię obrzydzenie na widok tej bandy moczymord? - spytał Verheek. Tak, niedobrze się od tego robi. Verheek wetknął kopertę do kieszeni przewieszonego przez oparcie płaszcza. Co to za teoria? - Trochę niezwykła. Przeczytasz, sam się przekonasz. Nikomu to nie zaszkodzi, co? Potrzebujecie przecież pomocy, sierotki, prawda? - Przeczytam wyłącznie dlatego, że to ona napisała. Jaka jest w łóżku? A jaka jest twoja żona? - Bogata. Pod prysznicem, w kuchni, w spożywczym. Jest bogata we wszystkim, co robi. - To nie potrwa długo. - Pod koniec roku pewnie wystąpi o rozwód. Może zatrzymam dom na wsi i trochę drobnych. - Nie mieliście kontraktu ślubnego? - Zawarliśmy go, ale pamiętaj, że jestem prawnikiem. Ma więcej haczyków niż ustawa o reformie podatkowej. Przygotował go mój kumpel. Czyż można nie kochać prawa? Porozmawiajmy o czymś innym. - O kobietach? - Mam pomysł. Chcesz spotkać tę dziewczynę? Mówisz o Darby? - Tak, o niej. O niczym innym nie marzę. - Jedziemy na Wyspę Świętego Tomasza na Święto Dziękczynienia. Może się tam spotkamy? - Muszę zabierać ze sobą żonę? Nie. Nie została zaproszona. - Będzie biegać po plaży w kostiumie z kilku sznureczków? Da nam przedstawienie? - Może. - Rany, nie mogę w to uwierzyć. - Wynajmiesz domek koło nas i urządzimy sobie balangę. No pięknie. Po prostu pięknie. ROZDZIAŁ 13 Telefon zadzwonił czterokrotnie, następnie włączyła się automatyczna sekretarka, zabrzmiała nagrana kwestia i piknięcie. Nie została przekazana żadna wiadomość. Ponownie zabrzmiały cztery dzwonki i cała procedura się powtórzyła. Minutę później brzmiały jeszcze raz. Grantham schwycił słuchawkę, nie podnosząc się z łóżka. Usiadł w pościeli, starając się opanować rozbiegane oczy. - Kto mówi? - zapytał, przemagając ból. Za oknem było zupełnie ciemno. - Czy rozmawiam z Grayem Granthamem z „Washington Post?! - zabrzmiał w słuchawce cichy, pokorny głos. Tak. Kto mówi? - Nie mogę podać nazwiska - powiedział powoli rozmówca. Grayowi zniknęła mgła sprzed oczu. Popatrzył na zegarek. Była piąta czterdzieści. - No dobrze, proszę nie zawracać sobie tym głowy. Dlaczego pan dzwoni? - Czytałem pański wczorajszy artykuł o Białym Domu i kandydatach do Sądu Najwyższego. Doskonale. — Ty i milion innych, pomyślał Gray. - Dlaczego pan do mnie telefonuje o tej nieprzyzwoitej godzinie? - Proszę o wybaczenie. Jestem w drodze do pracy, zatrzymałem się przy auto-macie. Nie mogę rozmawiać z biura. - Głos był wyraźny, starannie modulowany; zdawało się, że należy do osoby inteligentnej. Jakiego biura? Jestem adwokatem. Świetnie. W Waszyngtonie było pół miliona prawników. - Na praktyce prywatnej czy na rządowej posadzie? Chwila wahania, po czym: - Wolałbym o tym nie mówić. - Dobrze. Proszę posłuchać, mam ochotę spać, więc niech mi pan powie, dla- czego właściwie pan dzwoni? Może coś wiem o Rosenbergu i Jensenie. Grantham usiadł na brzegu łóżka. - Na przykład? O wiele dłuższa pauza, i - Czy ta rozmowa jest nagrywana? - Nie, a powinna? - Nie wiem. Jestem naprawdę bardzo przestraszony i wytrącony z równowagi, nie Grantham. Wolałbym, żeby jej nie nagrano. Może następną rozmowę, dobrze? Jak pan sobie życzy. Zamieniam się w słuch. - Czy można wyśledzić, skąd telefonuję? - Myślę, że pewnie tak. Ale pan korzysta z automatu, prawda? W takim racie to chyba bez różnicy. - Nie wiem. Jestem po prostu przestraszony. - Niech pan się nie denerwuje. Przysięgam, że nie nagrywam tej rozmowy i że lnie będę się starał dowiedzieć, skąd pan dzwonił. Może mi pan teraz powie, co 'pana trapi? - Hm, wydaje mi się, że wiem, kto ich zabił. Grantham wstał z łóżka. To bardzo cenna informacja. - Mogę zginąć z tego powodu. Jak pan myśli, jestem śledzony? - Przez kogo? Kto miałby pana śledzić? Nie wiem. - Głos ścichł, jak gdyby rozmówca oglądał się przez ramię. Grantham zaczął spacerować koło łóżka. - Proszę się odprężyć - powiedział. - Może mi pan jednak poda swoje nazwisko. Przysięgam, że zachowam je w tajemnicy. - Garcia. - Jest fałszywe, prawda? Oczywiście. Lepsze nie przyszło mi do głowy. No dobrze, Garcia, niech pan mówi. - Wie pan, nie jestem pewny, ale wydaje mi się, że natknąłem się w biurze na coś, czego nie powinienem był zobaczyć. Sporządził pan kopię? - Może. - Proszę posłuchać, Garcia. Zadzwonił pan do mnie, ale czy ma pan ochotę na rozmowę, czy nie? Nie jestem pewny. Co pan zrobi, jeśli powiem panu, co wiem? - Dokładnie to sprawdzę. Jeśli mamy kogoś oskarżyć o zamordowanie sędziów Sądu Najwyższego, będziemy musieli postępować bardzo ostrożnie. To chyba zrozumiałe. Zapadła długa cisza. Grantham zamarł w oczekiwaniu przy bujanym fotelu. Garcia? Jest tam pan? Tak. Możemy porozmawiać później? Oczywiście. Możemy też porozmawiać teraz. - Muszę się zastanowić. Nie spałem od tygodnia i nie myślę zbyt precyzyjnie- Konam z głodu. Może zadzwonię później. - Dobrze, dobrze. To mi odpowiada. Niech pan zatelefonuje do mnie do pracy... Nie, tam nie. Przepraszam, że pana obudziłem. Garcia odłożył słuchawkę. Grantham popatrzył na szereg klawiszy na aparacie, wystukał siedem cyfr, odczekał, potem sześć następnych i jeszcze cztery. Zanotował numer i odłożył słuchawkę. Automat znajdował się na Piętnastej ulicy w Pentagon City. Gavin Verheek spał cztery godziny i obudził się pijany. Kiedy godzinę później przybył do gmachu Hoovera, wpływ alkoholu mijał, a jego miejsce zajmował tępy ból. Przeklinał siebie i Callahana, który pewnie będzie spać do południa i obudzi się świeży i wypoczęty, gotów do lotu do Nowego Orleanu. Opuścili restaurację o północy, gdy ją zamykano, obskoczyli jeszcze kilka barów i żartowali, czyby nie zaliczyć jeszcze jakiegoś pornosa, ale nic z tego nie wyszło, bo w ich ulubionym kinie wybuchła bomba. Z braku laku pili do trzeciej czy czwartej. Verheeka czekało spotkanie z dyrektorem Voylesem, musiał więc sprawiać wrażenie trzeźwego i skoncentrowanego. Miał uczucie, że to niemożliwe. Zamknął się w swoim gabinecie, tłumacząc, że podłapał jakiś wstrętny wirus, być może grypy, i polecając sekretarce nie wpuszczać nikogo, chyba że zajdzie coś wyjątkowo ważnego. Popatrzyła mu tylko bacznie w oczy. Zdawało się, że śmierdzi od niego bardziej niż zazwyczaj. Woń piwa nie zawsze ulatnia się podczas snu. Wyszła z gabinetu i zamknęła za sobą drzwi. Gavin Verheek przekręcił za nią klucz. Żeby wyrównać choć trochę rachunki, zadzwonił do pokoju hotelowego Callahana, ale nikt nie odbierał. Co za życie. Jego najlepszy przyjaciel zarabiał prawie tyle co on, ale pracował ledwie trzydzieści godzin w tygodniu i mógł przebierać w chętnych dziewczynach, młodszych od niego o dwadzieścia lat. Przypomniał sobie wspaniały plan spędzenia tygodnia na Wyspie Świętego Tomasza i wyobraził sobie Darby spacerującą po plaży. Pojedzie, choćby to miało oznaczać rozwód. Klatka piersiowa i przełyk ścisnęły mu się w ataku mdłości. Szybko położył się nieruchomo na tanim dywanie stanowiącym standardowe wyposażenie państwo- wych urzędów. Gdy zaczął oddychać głęboko, załomotało mu pod sklepieniem czaszki. Pocieszające było jedynie to, że tynk na suficie nie wirował przed oczyma. Po trzech minutach doszedł do wniosku, że przynajmniej na razie nie zwymiotuje. W zasięgu ręki miał swoją teczkę. Przysunął ją sobie powoli. Wygrzebał ze środka kopertę oraz poranną gazetę. Otworzył kopertę, wyjął raport i przytrzymał w obu dłoniach nad twarzą. Raport liczył trzynaście stron wydruku z komputera, z podwójnym odstępem i szerokimi marginesami. Mógł go przeczytać. Na marginesach dostrzegł dopiski, całe paragrafy były wykreślone. Na szczycie pierwszej strony widniały nakreślone cienkopisem słowa PIERWSZY SZKIC. Prócz nich na stronie tytułowej znajdowało się nazwisko Darby, jej adres i numer telefonu. Zamierzał to przejrzeć w kilka minut, nie wstając z podłogi. Miał nadzieję, że potem będzie w stanie usiąść za biurkiem i odgrywać rolę ważnego rządowego prawnika. Gdy pomyślał o Voylesie, łomotanie w skroniach się nasiliło. Darby miała dobry styl. Na prawniczą modłę tworzyła rozwlekłe zdania, naszpikowane wielosylabowymi bombastycznymi terminami, mimo to tekst był przejrzysty. Unikała powtarzania się i zaciemniania tematu prawniczym żargonem, w czym lubowała się większość studentów. Raczej by sobie nie poradziła na posadzie adwokata w rządzie Stanów Zjednoczonych. Gavin nigdy nie słyszał o jej podejrzanym, był też pewny, że nie znajdował się on na żadnej liście potencjalnych sprawców. Technicznie rzecz biorąc, miał w ręku nie streszczenie sprawy, ale historię pewnego pozwu wniesionego w Luizjanie. Darby zwięźle relacjonowała fakty, czyniąc je interesującymi. Prawdę mówiąc, fascynującymi. Zorientował się, że chłonie każde słowo. Fakty wypełniały cztery strony, trzy kolejne poświęciła sylwetkom uczestników sporu. Styl Darby zaczął tu trochę utykać, ale mimo to, jak przykuty do kartek, przeczytał wszystko. Na stronie ósmej raportu, czy też jakkolwiek nazwać ten memoriał, znajdowało się krótkie podsumowanie procesu. Na dziewiątej wspomniana była apelacja. Trzy ostatnie strony poświęcone były wątłej logicznej ścieżce, wskazującej na możliwość wyeliminowania przez podejrzanego Rosenberga i Jen-sena ze składu sądu. Callahan powiedział, że sama autorka odrzuciła tę teorię; zresztą wyraźnie straciła animusz przy pisaniu ostatnich stron. Była to jednak świetna lektura. Przez moment Verheek zapomniał o dokuczliwym bólu głowy. Leżąc na brudnym dywanie, wczytywał się w trzynastostronico-wy raport studentki prawa, podczas gdy czekał na niego milion spraw do załatwienia. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Verheek powoli usiadł, ostrożnie wstał i podszedł do drzwi. - Tak? Sekretarka. - Nie chciałabym panu przeszkadzać, ale szef życzy sobie, żeby za dziesięć minut stawił się pan w jego gabinecie. Co? - Verheek szarpnięciem otworzył drzwi. - Tak, proszę pana, za dziesięć minut. Przetarł oczy i głęboko westchnął. - Po co? - Gdybym o to zapytała, przeniesiono by mnie na niższe stanowisko, proszę pana. - Ma pani płyn do płukania ust? - Cóż, chyba tak. Potrzebuje go pan? Nie pytałbym, gdyby było inaczej. Proszę mi go przynieść. Ma pani gumę? - Gumę? Do żucia. - Tak, proszę pana. Też przynieść? - Niech pani nic nie mówi, tylko przyniesie płyn, gumę i aspirynę, jeśli ją pani ma. Wrócił do biurka, usiadł przy nim, ujął głowę w obie ręce i zaczął trzeć skronie. Usłyszał szuranie odsuwanych szuflad. Po chwili sekretarka wróciła z tym, o co prosił. - Dziękuję. Przepraszam, że na panią naskoczyłem. - Wskazał na kartki, które położył na fotelu przy wejściu. - Proszę to podesłać Ericowi Eastowi, urzęduje na trzecim piętrze. Niech pani mu napisze ode mnie kartkę, żeby to przejrzał, jeśli będzie miał wolną chwilę. Sekretarka wyszła, zabierając tekst. Fletcher Coal otworzył drzwi do Gabinetu Owalnego i posępnie poprosił do środka Erica Easta i K.O. Lewisa. Prezydent bawił w Portoryko na inspekcji szkód wyrządzonych przez huragan, a dyrektor Voyles odmawiał spotkań z Coalem i posyłał na nie swoich podwładnych. Coal machnięciem ręki wskazał przybyłym sofę, a sam usiadł za stolikiem do kawy. Miał zapiętą marynarkę i idealnie zawiązany krawat. Nigdy nie pozwalał sobie na luz. East słyszał liczne legendy o jego nawykach. Coal pracował po dwadzieścia godzin dziennie siedem dni w tygodniu, nie pił nic prócz wody, a posilał się przeważnie przekąskami z automatu w podziemiach. Czytał jak komputer, spędzał wiele godzin dziennie na lekturze memorandów, raportów, korespondencji i gór projektów ustawodawczych. Miał komputerową pamięć. Od tygodnia znosili mu codziennie raporty z postępów śledztwa. Coal pochłaniał je i do następnego spotkania znał już na wylot. Gdyby w ich raporty wkradła się jakakolwiek niedokładność, zjadłby ich żywcem. Był znienawidzony, ale nie sposób było go nie podziwiać. Był od nich sprytniejszy i ciężej pracował. I wiedział o tym. Czuł się doskonale w Gabinecie Owalnym. Jego szef pojechał wystąpić elegancko przed kamerami, zostawiając w Białym Domu sprawującego prawdziwą władzę w tym kraju. K.O. Lewis położył na stole pokaźną stertę najnowszych meldunków. — Coś nowego? - spytał Coal. - Może. Przy rutynowym przeglądaniu taśm nagranych przez kamery sieci bez- pieczeństwa na paryskim lotnisku francuskie władze chyba rozpoznały pewną twarz. Porównały ją z zapisem z dwóch innych kamer tego samego terminalu, po czym pożyły doniesienie do Interpolu. Mężczyzna był ucharakteryzowany, ale Interpol sądzi, że to terrorysta nazwiskiem Khamel. Na pewno pan o nim słyszał... Słyszałem. -Bardzo długo badali taśmę, po czym orzekli, że Khamel przyleciał prawie na pewno lotem z Dallas w ubiegłą środę. Nie było między ląowania, samolot wystartował mniej więcej dziesięć godzin po znalezieniu zwłok Jensena. -Concorde? - Nie, samolot PanAmu. Opierając się na czasie zapisu i lokalizacji kamer, usta- lili, która to była bramka i lot. - Interpol skontaktował się z CIA? Tak. Rozmawiali dziś z Gminskim mniej więcej o pierwszej po południu. Na twarzy Coala nic się nie malowało. - Jak bardzo są tego pewni? - zapytał. - Na osiemdziesiąt procent. Khamel jest mistrzem w ukrywaniu się i to dość niezwykłe, że zdecydował się podróżować w ten sposób, pozostaje więc pole dla wątpliwości. Mamy zdjęcia i notatkę dla prezydenta. Mówiąc szczerze, przyjrzałem się tym zdjęciom i nie jestem w stanie się wypowiedzieć. W Interpolu go jednak znają. Od lat nie sfotografowano go wbrew jego woli, prawda? - Przynajmniej nam o tym nie wiadomo. Plotka głosi poza tym, że co dwa, trzy lata idzie pod nóż i funduje sobie nową twarz. Coal zamyślił się przez chwilę. - No dobrze. Ale jeśli był to Khamel i jeśli brał udział w tych morderstwach, to co to oznacza? - To, że nigdy go nie odnajdziemy. Szuka go w tej chwili co najmniej dziewięć państw, w tym Izrael. Ktoś zapłacił mu mnóstwo pieniędzy, by zrobił tutaj użytek ze swoich talentów. Przez cały czas twierdziliśmy, że morderca czy też mordercy byli zawodowcami, którzy zniknęli, nim ciała zdążyły ostygnąć. Czyli to niewiele znaczy. Można tak to ująć. - Dobrze. Co jeszcze macie? Lewis spojrzał na Erica Easta. - Hm, przynieśliśmy zwykłe sprawozdanie. Ostatnio stały się dość ubogie. Owszem. Jednak trzystu osiemdziesięciu agentów pracuje nad tą sprawą przez dwanaście godzin na dobę. Wczoraj przesłuchali sto sześćdziesiąt osób w trzydziestu stanach. Mamy... - Wystarczy. - Coal uniósł rękę. - Przeczytam sprawozdanie. Nie pomylę się, jeśli stwierdzę, że nie macie nic nowego? - Może coś drgnęło. - Lewis spojrzał na Erica Easta, który miał ze sobą kopię sortu Darby. - Co to takiego? - spytał Coal. East wiercił się na sofie. Raport wędrował po kolejnych szczeblach aż do Voyles, któremu się spodobał. Potraktował to jako strzał na oślep, niewart, żeby zająć się nim poważnie, ponieważ jednak była tam wzmianka o prezydencie, szefowi FBI przyszło do głowy, żeby ich lekko postraszyć; niech się z Coalem trochę spocą. Poinstruował Lewisa i Easta, by doręczyli raport Coalowi, sugerując, że jest to ważna hipoteza, którą FBI bierze serio. Mówiąc o idiotach z Gabinetu Owalnego, którym po przeczytaniu grunt zacznie się palić pod stopami, Voyles uśmiechnął się po raz pierwszy od tygodnia. Zablefujcie trochę, powiedział, wmówcie Coalowi, że zamierzamy przydzielić do tego śladu dwudziestu agentów. - To teoria, która pojawiła się w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Dyrektor Voyles jest nią zaintrygowany. Obawia się, że może zaszkodzić prezydentowi. Kamienna twarz Coala nawet nie drgnęła. - To znaczy? - Wszystko jest w tym sprawozdaniu - powiedział East, kładąc raport na stoliku. Coal popatrzył na nie, po czym zmierzył Easta badawczym spojrzeniem. - Bardzo dobrze, przeczytam je później. To wszystko? ?? Lewis wstał i zapiął marynarkę. - Tak. To my już pójdziemy. Coal odprowadził ich do wyjścia. Gdy kilka minut po dziesiątej Samolot Sił Powietrznych Numer Jeden wylądował w bazie Andrews, nie witały go fanfary. Pierwsza Dama, zwana Królową, wciąż była zajęta zbieraniem pieniędzy. Nikt z przyjaciół ani z rodziny nie witał prezydenta, który zeskoczył szybko po trapie i przemknął do limuzyny. Czekał na niego Coal. Prezydent osunął się na siedzenie. - Nie spodziewałem się ciebie - powiedział. - Przykro mi. Musimy porozmawiać. Limuzyna ruszyła w stronę Białego Domu. - Jest już późno, a ja padam z nóg. - Jak huragan? - Robi wrażenie. Zdmuchnął milion szop i tekturowych bud, więc rzucimy się tam z paroma miliardami budować nowe domy i elektrownie. Potrzeba im porządnego huraganu co pięć lat. - Przygotowałem już ogłoszenie stanu klęski żywiołowej. - Dobrze. Cóż takiego ważnego cię ściągnęło? Coal podał mu kopię dokumentu, który zaczęto już określać jako raport pelikana. - Nie mam ochoty tego czytać - powiedział prezydent. - Powiedz mi, czego dotyczą te akta. - Voyles i jego zbieranina trafili na podejrzanego, o którym nikt do tej pory nie pomyślał. Wyjątkowo mało znanego i mało prawdopodobnego podejrzanego. Jakaś nadgorliwa studentka prawa z Tulane wydłubała tę sprawę i napisała raport. Nie mam pojęcia, w jaki sposób dostał się on w łapy Voylesa, który stwierdził, że to ma ręce i nogi. Niech pan pamięta, szefie, że FBI desperacko szuka podejrzanych. Hipoteza jest tak naciągana, że aż nieprawdopodobna, więc właściwie niby nie ma powodu, żeby się nią przejmować. Martwi mnie jednak Voyles. Pełen entuzjazmu postanowił zabrać się do rozgrzebywania tej sprawy, a prasa przygląda się każdemu jego krokowi. Może dojść do przecieków. Nie możemy kontrolować jego śledztwa. - Możemy nim manipulować. Gminski czeka na nas w Białym Domu, poza tym... - Gminski! - Niech się pan odpręży, szefie. Osobiście wręczyłem mu trzy godziny temu kopię raportu i odebrałem od niego przysięgę, że zachowa w tej sprawie tajemnicę. Może nie zna się na swojej robocie, ale potrafi dotrzymać słowa. Ufam mu o wiele bardziej niż Voylesowi. - Żadnemu z nich nie wierzę. Coalowi spodobały się te słowa. Chciał, żeby prezydent nie ufał nikomu poza nim. - Uważam, że powinien pan natychmiast polecić CIA zbadać tę sprawę, szefie. Chciałbym wiedzieć o niej wszystko, zanim Voyles ją rozdłubie. Żaden z nich nic nie znajdzie, ale jeśli będziemy wiedzieć więcej niż Voyles, może uda nam się go przekonać, żeby dał sobie spokój. Tak powinniśmy zrobić, szefie. Prezydent nie wiedział, jak ma siew tej sytuacji zachować. - To sprawa wewnętrzna, CIA nie ma uprawnień, żeby przy niej węszyć. Prawdopodobnie byłoby to nielegalne. - Technicznie rzecz biorąc, tak. Ale Gminski zrobi to dla pana szybko, w tajemnicy i nie mniej dokładnie niż FBI. - To nielegalne. - Wielokrotnie już tak robiono. Prezydent zapatrzył się na ruch uliczny. Miał zaczerwienione i podpuchnięte oczy, ale nie ze zmęczenia. Na pokładzie samolotu przespał się trzy godziny, ale cały dzień spędził na pozowaniu ze zbolałą miną przed kamerami i trudno mu było zrzucić tę maskę. Wziął raport do ręki, po czym rzucił go na siedzenie koło siebie. - To ktoś, kogo znamy? - Tak. ROZDZIAŁ 14 Nowy Orlean budzi się powoli, ponieważ prowadzi nocne życie. Trwa w spokoju długo po wschodzie słońca, później strząsa z siebie pajęczyny snu i łagodnie zaczyna dzień. Poranna godzina szczytu obejmuje wyłącznie arterie przelotowe z dzielnic podmiejskich oraz ruchliwe ulice w śródmieściu. Jednak w Dzielnicy Francuskiej, stanowiącej duszę Nowego Orleanu, woń wypitej zeszłego wieczoru whisky, dżambalai - gotowanego ryżu z szynką, kurczakiem, ostrygami, pomidorami i ziołami oraz przypalonego łososia unosi się nisko nad pustymi uliczkami jeszcze długo po wschodzie słońca. Godzinę czy dwie później zastępuje ją zapach kawy i bagietek z Rynku Francuskiego. Dopiero wtedy na chodnikach można zauważyć niemrawe znaki życia. Darby zwinęła się w fotelu na niewielkim balkonie, popijając kawę i wpatrując się w słońce. Za nią, za otwartymi rozsuwanymi drzwiami, martwy dla świata, wśród rozgrzebanych prześcieradeł spał Thomas. W powietrzu czuć było słaby powiew, nie miała jednak wątpliwości, że w południe będzie jak zwykle parno. Otuliła się ciaśniej szlafrokiem Callahana i wciągnęła w nozdrza ciężką woń jego wody kolońskiej. Przypomniał się jej ojciec oraz workowate zapinane swetry, które pozwalał jej wkładać, kiedy była nastolatką. Podwijała rękawy do łokci i pozwalała niezapiętym połom zwisać przy biodrach. Włóczyła się po ulicach ze swoimi przyjaciółmi, przekonana, że nikt nie jest lepiej od niej odstawiony. W ojcu miała przyjaciela. Kończąc prywatne liceum, mogła swobodnie rządzić się w jego szafie, pod warunkiem, że wszystko było wyprane, porządnie wyprasowane i odłożone na półki. Wciąż pamiętała zapach wody Grey Flannel, którą skrapiał się każdego dnia. Byłby o cztery lata starszy od Thomasa Callahana, gdyby żył. Jej matka wyszła ponownie za mąż i przeprowadziła się do Boise. Darby miała brata, obecnie mieszkającego w Niemczech. Rzadko się spotykali w trójkę. Jej ojciec był spoiwem kruchych rodzinnych więzów; po jego śmierci się rozproszyli. Prócz ojca w katastrofie lotniczej zginęło dwudziestu ludzi. Jeszcze zanim załatwiono pogrzeb, do matki zaczęli dodzwaniać się adwokaci. Pierwszy kontakt Darby ze światem prawa nie był przyjemny. Adwokat ich rodziny specjalizował się w nieruchomościach i nic nie wiedział o wydębianiu odszkodowań. Do jej brata natychmiast przyssał się gładko ułożony kanciarz, dopadający rodzin ofiar już w karetkach pogotowia, i przekonał go, żeby jak najszybciej wnieśli pozew o odszkodowanie. Przez dwa lata rodzina musiała cierpieć, podczas gdy adwokat nazwiskiem Hershel niemiłosiernie zwlekał, kłamał i pokpiwał sprawę. Na tydzień przed rozprawą rodzina przystała na ugodę: odszkodowanie w wysokości pół miliona dolarów — po odliczeniu prowizji Hershela. Darby dostała z tego sto tysięcy. Zdecydowała, że zostanie prawnikiem. Jeśli taki błazen mógł zarabiać grubą forsę, pasożytując na społeczeństwie, chyba mogła robić to samo, kierując się szlachetniejszymi pobudkami. Często rozmyślała o Hershelu. Postanowiła, że pierwszy pozew po egzaminach adwokackich złoży przeciw Hershelowi za nadużywanie pozycji zawodowej. Chciała pracować dla firmy zajmującej się ochroną środowiska. Wiedziała, że ze znalezieniem takiej posady nie będzie miała problemu. Sto tysięcy zostało nienaruszone. Drugi mąż matki, dyrektor w koncernie papierniczym, był trochę od niej starszy i o wiele bogatszy. Wkrótce po zawarciu ślubu matka podzieliła swoją część odszkodowania na równe części między Darby i jej brata. Twierdziła, że pieniądze te przypominają jej o zmarłym, a gest jest symboliczny. Choć wciąż go kochała, zaczęła nowe życie w nowym mieście z nowym mężem, który miał za pięć lat przejść na emeryturę i mógł sobie pozwolić na szastanie forsą. Darby była zakłopotana tym symbolicznym gestem, ale pieniądze przyjęła. Odsetki dorównały złożonemu kapitałowi: sto tysięcy uległo podwojeniu. Ulokowała prawie wszystko w akcjach spółek, wyłącznie takich, które nie były właścicielami rafinerii i zakładów chemicznych. Jeździła hondą accord, żyła skromnie. W ubiorze stosowała się ściśle do studenckiego kanonu, zaopatrując się w firmowym sklepie zakładów odzieżowych. Jadała z Callahanem w lepszych restauracjach w mieście, nigdy dwa razy w tej samej. Płacili po połowie. Callahana niewiele obchodziły jej pieniądze, nigdy o nie nie wypytywał. Była zamożniejsza od przeciętnych studentów prawa, ale w Tulane było sporo dzieci bogatych rodziców. Chodzili przez miesiąc na wspólne kolacje, nim poszli ze sobą do łóżka. Ustaliła zasady, które zaaprobował. Zabroniła mu kontaktów z innymi kobietami, zażyczyła sobie pełnej dyskrecji, namawiała go również, by ograniczył picie. Stosował się do dwóch pierwszych warunków, nie przestał jednak pić. Jego ojciec, dziadek i bracia nadużywali alkoholu, właściwie, więc można się było tego po nim spodziewać. Jednak po raz pierwszy w życiu Thomas Callahan zakochał się, zakochał się do szaleństwa, i uświadomił sobie, że w tej sytuacji szkocka staje na przeszkodzie związkowi z kobietą. Trzeba było wstrząsu, jakim była dla niego przed tygodniem śmierć Rosenberga, by znów sięgnął po alkohol przed piątą po południu. Kiedy byli razem, starał się nie pić za dużo, obawiał się bowiem, że może się nie sprawdzić w łóżku. Zabawnie było patrzyć, jak czterdziestopięcioletni mężczyzna zakochuje się pierwszy raz w życiu. Starał się zachowywać w miarę rozważnie, w intymnych momentach nie różnił się jednak od pierwszorocznego studenta. Darby pocałowała go w policzek i przykryła kołdrą. Jej rzeczy były złożone elegancko w stosik na fotelu. Ubrała się i zamknęła za sobą cicho drzwi wejściowe. Słońce wznosiło się właśnie nad budynki przy Dauphine Street. Na chodniku było pusto. Za trzy godziny miała zajęcia, potem o jedenastej wykład z prawa konstytucyjnego z Callahanem. Został jej tydzień na sporządzenie fikcyjnego szkicu apelacji. Notes z kazuistyki procesowej porastał kurzem. Z dwóch przedmiotów miała zaległości w zaliczeniach. Musiała wrócić do studiowania. Przeklinała się za zmarnowanie pięciu dni na zabawę w detektywa. Honda accord stała zaparkowana pół przecznicy dalej. Przyglądali się jej z zachwytem. Obcisłe dżinsy, workowaty sweter, długie nogi, ciemne okulary, brak makijażu. Patrzyli, jak zamyka drzwi, przechodzi szybko Royal i znika za rogiem. Sięgające do ramion włosy wydawały się ciemnorude, ale trudno to było dokładnie określić. Na nią właśnie czekali. Lunch niósł w niewielkiej, brunatnej, papierowej torbie. Znalazł w parku pustą ławkę zwróconą oparciem w stronę New Hampshire. Nie znosił Dupont Circle, gdzie zawsze pełno było włóczęgów, ćpunów, zboczeńców, podstarzałych hippisów oraz punków w czarnych skórach z marchewkowatymi najeżonymi włosami, bezustannie przeklinających. Po drugiej stronie fontanny jakiś dobrze ubrany mężczyzna z megafonem zbierał do marszu pod Biały Dom grupkę bojowników o prawa zwierząt. Mężczyźni w skórach klęli i szydzili z nich, w pobliżu jednak krążyło czterech policjantów na koniach, skutecznie zapobiegając awanturom. Spojrzał na zegarek i obrał banana. Południe. Wolałby zjeść gdzie indziej. Spotkanie powinno być krótkie. Patrząc na przeklinających i szydzących punków, dostrzegł w tłumie swojego informatora. Ich oczy spotkały się, skinęli sobie głowami. Przybysz usiadł koło niego. Nazywał się Booker, pracował w Langley. Spotykali się okazjonalnie, gdy zachodziły kłopoty z komunikacją, a ich szefowie chcieli sobie przekazać wiadomości przeznaczone wyłącznie dla nich. Booker nie miał lunchu. Zaczął łuskać prażone orzeszki, ciskając łupiny pod kolistą ławkę. Jak zdrowie dyrektora Voylesa? - zapytał. - Jak zwykle, wredny jak cholera. Booker wrzucił kilka orzeszków do ust. - Gminski siedział wczoraj w Białym Domu do północy - powiedział. Stwierdzenie tego faktu było formalnością, Voyles już o tym wiedział. Booker kontynuował: - Góra wpadła w panikę. Wystraszyli się tego piekielnie. My też to czytaliśmy i jesteśmy prawie pewni, że was to nie ruszyło, z jakiegoś powodu jednak Coal się zląkł jak cholera, udało mu się nawet wytrącić z równowagi prezydenta. Wykombinowaliśmy, że chcieliście podkręcić trochę Coala i jego szefa, że macie radochę, bo w raporcie jest krótka wzmianka o prezydencie i ta fotka. Wiesz, co mam na myśli? Drugi mężczyzna odgryzł kawałek banana i nie odpowiedział. Miłośnicy zwierząt ruszyli w bezładnym szyku. Miłośnicy skóry żegnali ich gwizdami. - W każdym razie to nie nasz interes. Nawet nie może być nasz, ale prezydentowi wpadło do głowy, żebyśmy zbadali w tajemnicy tę sprawę, nim ją rozdłubiecie. Jest przekonany, że nic nie znajdziemy, ale chce się upewnić, żeby móc po wiedzieć Voylesowi, by się z niej wycofał. - Nic w niej nie ma. Booker spojrzał na pijaka sikającego do fontanny. Policjanci jechali w drugą stronę, wystawiając twarze ku słońcu. Voyles postanowił sobie zrobić mały ubaw, tak? Badamy wszystkie tropy. - Nie macie prawdziwych podejrzanych, zgadza się? - Nie mamy. Banan stał się wspomnieniem. -Dlaczego tak ich wystraszyło, że się tym zajęliśmy? Booker przygryzł orzeszek w łupinie. - Cóż, dla nich to całkiem proste. Dopiekło im do żywego, że wyszły na jaw kandydatury Pryce'a i MacLawrence'a. Uważają, że to oczywiście wy jesteście winni. Nie wierzą Voylesowi jak psu. Boją się, że jeśli zaczniecie babrać się w raporcie pelikana, prasa to zwietrzy i prezydent znów oberwie. A za rok wybory, ple, ple, ple. Co Gminski powiedział prezydentowi? - Że nie ma ochoty wtrącać się w śledztwo FBI, że ma ważniejsze sprawy na głowie, że byłoby to cholernie nielegalne. Ponieważ jednak prezydent nie pękł, a Coal go przycisnął, zajmiemy się tym. Właśnie to mam przekazać. - Voyles to doceni. - Zaczynamy grzebać w tej sprawie już od dzisiaj, ale to absurd. Zrobimy, co do nas należy, będziemy trzymać się z boku, a za tydzień poinformujemy prezydenta, że to ślepy zaułek. Drugi mężczyzna zwinął brzeg brunatnej torby i wstał. - Dobrze. Przekażę to Voylesowi. Dziękuję. Ruszył w stronę Connecticut - w przeciwną ruszyli odziani w skóry punkowie -i po chwili zniknął. Monitor stał na zabałaganionym stole w centrum sali serwisu agencyjnego. Gray Grantham wpatrywał się w niego ponuro. Dookoła panował zgiełk rozmów reporterów i układających serwis dziennikarzy. Zadzwonił telefon. Grantham nacisnął klawisz i podniósł słuchawkę, nie spuszczając wzroku z monitora. - Gray Grantham. - Mówi Garcia. Gray zapomniał o monitorze. - Tak? No i co? Mam dwa pytania. Po pierwsze, czy ta rozmowa jest nagrywana, po drugie, czy można wyśledzić, skąd dzwoniono? - Nie i tak. Nie nagrywamy rozmów, nie poprosiwszy o pozwolenie. Możemy wyśledzić, skąd dzwoniono, ale tego nie robimy. Zdaje się, pan mówił, że nie będzie dzwonić do mnie do pracy. Mam odwiesić słuchawkę? - Nie, nic się nie stało. Wolę rozmawiać o piętnastej w redakcji niż o szóstej w łóżku. - Przepraszam, jestem po prostu przestraszony. Będę dzwonić do pana tak długo, póki będę panu ufać, panie Grantham, ale jeśli tylko przyłapię pana na kłamstwie, to koniec. Umowa stoi. Kiedy zacznie pan mówić? Teraz nie mogę. Korzystam z automatu w śródmieściu, mam mało czasu. - Powiedział pan, że pan ma kopię jakiegoś dokumentu. - Nie, powiedziałem, że może ją mam. To się okaże. W porządku. Kiedy pan znów zatelefonuje? Musimy wyznaczać termin? Nie, ale często mnie nie ma. Jutro, w przerwie obiadowej. - Będę tu czekać. Garcia rozłączył się. Grantham wystukał siedem cyfr, po czym sześć dalszych i jeszcze cztery. Zapisał numer i przerzucał żółte kartki, póki nie trafił na numery automatów telefonicznych sieci Pay Phones Inc. Według książki telefonicznej dzwoniono z Pennsylvania Avenue, koło Departamentu Sprawiedliwości. ROZDZIAŁ 15 Kłótnia zaczęła się przy deserze. Tę część posiłku Callahan wolał spożywać w postaci płynnej. Zachowywała się dość grzecznie, pokornie liczyła w duchu drinki, które wypił wcześniej: dwie podwójne whisky podczas oczekiwania na stolik, dwie kolejne, które zamówili do kolacji, oraz dwie butelki wina do ryby, z których ona wypiła tylko dwie lampki. Pił zbyt szybko i zaczynał pękać; zirytował się, zanim skończyła przedstawiać mu tę listę. Na deser zamówił drambuie, ponieważ był to jego ulubiony trunek oraz dlatego, że nagle stało się to dla niego kwestią zasady. Wypił i zamówił jeszcze jedną kolejkę. Darby zdenerwowała się nie na żarty. Zamieszała kawę, ignorując go kompletnie. W Pod Baranią Skórą było tłoczno, chciała wyjść stąd, nie urządzając sceny, i wrócić bez niego do swego mieszkania. Gdy wyszli z restauracji, kłótnia rozgorzała na dobre, a gdy wyciągnął z kieszeni kluczyki, zarzuciła mu, że jest zbyt pijany, żeby prowadzić, i chciała mu je odebrać. Ścisnął je silniej w dłoni i zataczając się, ruszył w stronę odległego o trzy przecznice parkingu. Powiedziała, że wróci piechotą. Przyjemnego spaceru, krzyknął. Szła kilka kroków za nim, zakłopotana, bo sunął zygzakiem. Zaczęła go błagać. Jego ciśnienie wynosiło przynajmniej dwieście. Cholera, był przecież wykładowcą prawa. Mógł kogoś zabić. Przyspieszył, zataczając się niebezpiecznie blisko krawężnika, po czym skręcił ostro w przeciwną stronę. Krzyknął przez ramię, że po pijanemu i tak prowadzi lepiej niż ona na trzeźwo. Jeździła już z nim, kiedy był w takim stanie, i wiedziała, co pijak potrafi zrobić z porsche'a. Callahan przeciął ulicę na oślep, wetknąwszy ręce w kieszenie, jak gdyby odbywał właśnie beztroską wieczorną przechadzkę. Błędnie jednak ocenił odległość od krawężnika, zaczepił czubkami butów i rozciągnął się jak długi na chodniku, przeklinając na cały głos. Podniósł się, nim zdążyła do niego podejść. Zostaw mnie, do cholery, powiedział. Daj mi kluczyki albo idę piechotą, powtórzyła błagalnie. Przyjemnego spaceru, rzekł znów ze śmiechem. Nigdy go jeszcze nie widziała tak bardzo pijanego. Odepchnął ją od siebie. Nigdy jej nie uderzył w gniewie, czy był pijany, czy nie. Koło parkingu była obskurna knajpa, nad której oknami paliły się neonowe reklamy piwa. Zajrzała do środka, szukając pomocy, ale natychmiast sobie uświadomiła, że to idiotyczne. W środku byli sami alkoholicy. - Thomas! Proszę cię, pozwól mi prowadzić! - krzyknęła za Callahanem, który dotarł już do porsche'a. Zdecydowała, że nie zejdzie z chodnika. Potknął się, wymamrotał coś i zbył ją machnięciem ręki. Otworzył drzwi i schylając się, zniknął między innymi samochodami. Zapalony silnik zaryczał, gdy Thomas dodał gazu. Darby oparła się o ścianę kilka metrów od wjazdu na parking. Rozejrzała się po ulicy, podświadomie mając nadzieję, że ujrzy policjanta. Niech raczej go aresztują, niżby miał się zabić. Była zbyt daleko od domu. Miała zamiar popatrzeć, jak odjeżdża, wezwać taksówkę, a później nie odzywać się do niego przez tydzień. Przynajmniej przez tydzień. Przyjemnej jazdy, powtarzała w duchu. Thomas znów dodał gazu, zapiszczały opony. Wybuch powalił ją na chodnik. Wylądowała na czworakach. Przez moment była I ogłuszona, lecz żar dotarł do niej natychmiast. Zaczęły się sypać na nią gorące szczątki; spadały na całą ulicę. Ze zgrozą popatrzyła w stronę parkingu. Porsche wywinął idealne salto i wylądował na dachu. Poodpadały koła, dekle, drzwi i błotniki. Samochód zmienił się w gorejącą kulę ognia, ryczące płomienie pożarły go w jednej chwili. Krzycząc, Darby rzuciła się w stronę samochodu. Zwolniła, gdy poczuła gorąco, a odłamki sypnęły gęściej. Zatrzymała się dziesięć metrów od wraku i zaczęła jęczeć, zakrywając usta dłońmi. Z oszołomienia wytrąciła ją i odepchnęła w tył druga eksplozja. Potknęła się i ciężko uderzyła głową o błotnik jakiegoś samochodu. Jej ostatnią myślą przed utratą świadomości było to, iż chodnik jest za gorący. Wokoło zaroiło się od pijaków, którzy wylegli z knajpy. Zgromadzeni na chodniku gapili się na płonący samochód. Paru spróbowało podejść, ale powstrzymał ich żar, który czerwienił im twarze. Z płonącego wraku unosiły się gęste kłęby ciężkiego dymu. Po paru sekundach zaczęły się palić jeszcze dwa samochody. Rozległy się histeryczne okrzyki: „Czyj to samochód?!", „Czy ktoś był w środku?! i „Zadzwońcie pod dziewięćset jedenaście!" Odciągnięto ją za łokcie na chodnik w środek tłumu. Bezustannie powtarzała imięThomasa. Ktoś z knajpy przyłożył jej do czoła kompres z mokrej ścierki. Tłum zgęstniał, na ulicy zrobiło się rojno. Jak przez mgłę, usłyszała wycie zbliżających się syren. Poczuła zimno na twarzy i węzeł kompresu z tyłu głowy. Zaschło jej w ustach. Thomas, Thomas - powtarzała. Już dobrze, dobrze - powiedział jakiś Murzyn, pochylony nad nią. Ostrożnie podtrzymywał jej głowę i poklepywał po ramieniu. Ludzie, którzy patrzyli na nią z góry, zaczęli kiwać głowami. Dźwięk syren stał się nieznośnie głośny. Darby ostrożnie zdjęła kompres i spróbowała skupić spojrzenie. Wszędzie migające niebieskie i czerwone światła. Wycie wprost ogłuszające. Usiadła. Podniesiono ją i oparto o ścianę pod reklamami piwa. Mężczyźni przyglądali się jej z troską. Nic się pani nie stało, panienko? - spytał Murzyn. Nie chciała i nie mogła odpowiedzieć. Łupało ją w głowie. Gdzie Thomas? - zapytała w końcu, utkwiwszy wzrok w szczelinie w chodniku. Mężczyźni popatrzyli po sobie. Sześć metrów dalej z piskiem opon wyhamował pierwszy wóz straży pożarnej. Tłum się rozstąpił. Strażacy rozbiegli się z wozu we wszystkich kierunkach. - Gdzie Thomas? - powtórzyła Darby. - Kto to jest Thomas, panienko? - zapytał Murzyn. - Thomas Callahan - powiedziała cicho, jakby wszyscy powinni go znać. - Był w samochodzie? Pokiwała głową i zamknęła oczy. Wycie syren zamarło. Usłyszała głosy skorych do pomocy ludzi i trzaskanie ognia. Czuła woń spalenizny. Nadjechały następne wozy strażackie. Przez tłum przepchnął się policjant. - Policja. Proszę się rozejść. Policja. - Dopchnął się w końcu do niej, przyklęknął i machnął jej przed nosem odznaką. Jestem sierżant Rupert z nowoorleańskiego departamentu policji. Darby zarejestrowała te słowa bezmyślnie. Tuż przed sobą miała twarz z krzaczastymi włosami, baseballową czapkę oraz czarną, złotem szamerowaną bluzę. Gapiła się na Ruperta niewidzącym spojrzeniem. - To pani samochód? Ktoś powiedział, że tak. Pokręciła przecząco głową. Rupert chwycił ją za łokcie i podciągnął w górę. Mówił do niej bez przerwy, pytał, czy nic się jej nie stało, a jednocześnie podnosił ją, co bolało jak diabli. Miała stłuczoną, pękniętą, rozwaloną czaszkę, była w szoku, ale co to obchodziło tego kretyna. Stanęła na nogach, choć wciąż dygotały jej bezwładne kolana. Rupert nie przestawał pytać, czy nic jej się nie stało. Murzyn popatrzył na niego, jak gdyby miał przed sobą wariata. Odzyskała w końcu władzę w nogach. Rupert pociągnął ją ze sobą przez tłum. Okrążyli dwa wozy straży pożarnej i dotarli do nieoznakowanego auta policyjnego. Opuściła głowę, nie chcąc patrzeć w stronę parkingu. Rupert paplał bez przerwy coś o karetce. Otworzył drzwiczki samochodu i zręcznie usadził ją na tylnym siedzeniu. Przy drzwiach przykucnął jakiś inny policjant i zaczął zadawać pytania. Miał na sobie dżinsy i kowbojskie spiczaste buty. Darby pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach. - Chyba potrzebuję pomocy - powiedziała niepewnie. - Oczywiście, proszę pani. Pomoc jest już w drodze. Zadam pani tylko kilka pytań. Jak się pani nazywa? - Darby Shaw. Chyba jestem w szoku. Mam silne zawroty głowy i zbiera mi się na wymioty. Karetka już jest w drodze. To był pani samochód? - Nie. Obok zatrzymał się kolejny wóz policyjny, tym razem z herbem, emblematem departamentu policji i kogutem. Rupert zniknął chwilę wcześniej. Policjant w kowbojskich butach nagle zamknął drzwiczki i została sama. Pochyliła się do przodu i zwymiotowała. Zaczęła płakać. Było jej zimno. Powoli położyła głowę na siedzeniu i zwinęła się w kłębek. Cisza. I potem ciemność. Ktoś zastukał w okno nad nią. Otworzyła oczy i ujrzała mężczyznę w mundurze waz policyjnej czapce z odznaką. Drzwi były zamknięte z zewnątrz.- Proszę otworzyć, panienko! - krzyknął policjant. Usiadła i otworzyła drzwi, - Upiła się pani? Łomotało jej w głowie. Nie - odpowiedziała z desperacją. Policjant otworzył drzwi szerzej. - To pani samochód? - zapytał. Potarła oczy. Musiała się zastanowić. To pani samochód, proszę pani? - Nie! - Popatrzyła na niego wrogo. - Ruperta. - Dobrze. Kto to jest Rupert, do diabła? Został już tylko jeden wóz straży pożarnej. Większość tłumu rozeszła się. Mężczyzna koło samochodu był bez wątpienia policjantem. Sierżant Rupert. Jeden z was - powiedziała. Policjant się wściekł. - Proszę wysiąść z wozu! Z przyjemnością. Darby wysiadła i stanęła na chodniku. Samotny strażak polewał wodą z węża spalony szkielet porsche'a. - Jak się pani nazywa? - zapytał policjant. Dołączył do niego drugi. - Darby Shaw. Dlaczego siedziała pani w tym samochodzie? Spojrzała na wóz. - Nie wiem. Bolało mnie, sierżant Rupert mnie tu przyprowadził. Gdzie on jest? Policjanci popatrzyli po sobie. Kto to jest, u diabła, Rupert? - zapytał pierwszy z nich. Gniew, którą ją ogarnął, pomógł jej przyjść do siebie. Powiedział, że jest policjantem. - Co się pani stało? - spytał drugi policjant. Darby popatrzyła na niego ponuro i wskazała dogorywający wrak. - Miałam jechać tym samochodem. Jestem tutaj, bo nie wsiadłam do niego, proszę więc przestać zadawać idiotyczne pytania. Gdzie jest sierżant Rupert? Policjanci popatrzyli na siebie nierozumiejącym wzrokiem. Pierwszy powiedział: - Proszę tu zostać - i przeszedł przez ulicę do drugiego wozu policyjnego, przy którym funkcjonariusz w cywilu rozmawiał z niewielką grupką świadków. Poszeptali przez chwilę, po czym policjant i cywil wrócili do czekającej na nich na chodniku Darby. -Jestem porucznik Olson, z departamentu policji w Nowym Orleanie - powiedział cywil. - Znała pani człowieka w samochodzie? - Wykonał gest w stronę parkingu. Ugięły się pod nią kolana. Przygryzła wargę i skinęła głową. Jak się nazywał? Thomas Callahan. Olson popatrzył na pierwszego policjanta. Takie nazwisko podał komputer. Proszę pani, kto to jest Rupert? Powiedział, że jest gliną! - krzyknęła Darby. Przykro mi, ale nie pracuje u nas policjant o takim nazwisku. - Olson popatrzył na nią współczująco. Darby załkała głośno. Olson usadził ją na bagażniku samochodu Ruperta i przytrzymał za barki. Po chwili przestała szlochać, z wysiłkiem starała się opanować. - Sprawdźcie te tablice - polecił Olson drugiemu policjantowi, który szybko zanotował numer rejestracyjny wozu Ruperta i przekazał go dalej. Olson wciąż delikatnie przytrzymywał Darby za ramiona. Zajrzał jej w oczy i zapytał: - Była pani z Callahanem? Skinęła głową, popłakując cichutko. Olson spojrzał na pierwszego policjanta. - Jak się pani znalazła w tym samochodzie? - zapytał powoli i delikatnie. Darby otarła łzy i utkwiła wzrok w Olsonie. - Ten facet, Rupert, powiedział, że jest policjantem, przyprowadził mnie tutaj i wsadził do środka. Później ten drugi policjant w kowbojskich butach zaczął mnie przesłuchiwać. Poszli sobie, kiedy przyjechał drugi radiowóz. Później chyba ze mdlałam, nie wiem. Chcę, żeby obejrzał mnie lekarz. - Zabiorę ją moim wozem - powiedział Olson pierwszemu policjantowi. Wrócił drugi. Był wyraźnie zaskoczony. - W komputerze nie ma takiego numeru rejestracyjnego. Tablice muszą być fałszywe. Olson ujął Darby za ramię i poprowadził do swojego samochodu. Po drodze powiedział szybko do obu policjantów: -Zabieram ją do szpitala Charity. Dopilnujcie tu reszty i dołączcie do mnie. Zabierzcie ten samochód, później go sprawdzimy. Darby wsiadła do wozu Olsona, wsłuchując się w piski radiostacji. Utkwiła wzrok w parkingu. Spłonęły cztery samochody. Porsche, z którego nie zostało nic poza wypalonym szkieletem, leżał pośrodku na dachu. Dookoła kręciła się garstka strażaków i przedstawicieli innych służb. Jeden z policjantów odgradzał miejsce przestępstwa żółtą urzędową taśmą. Dotknęła guza na tyle głowy. Nie krwawił. Po policzkach pociekły jej łzy. Olson zatrzasnął drzwi. Między zaparkowanymi samochodami ruszyli w stronę St. Charles. Sygnalizator na dachu kręcił się, ale Olson nie włączył syreny. - Ma pani ochotę na rozmowę? - spytał, gdy wjechali na St. Charles. - Chyba tak - powiedziała. - Nie żyje, prawda? - Tak. W jaki sposób się pani potłukła? - Podał jej chusteczkę. Otarła oczy. - Upadłam na coś. Były dwa wybuchy, wydaje mi się, że drugi zwalił mnie z nóg. Niewiele pamiętam. Proszę, niech mi pan powie, kto to jest Rupert? Nie mam pojęcia. Nie ma u nas takiego policjanta i nie przypominam sobie, żeby którykolwiek nosił kowbojskie buty. Przetrawiała to w myślach przez półtorej przecznicy. Z czego żył Callahan? Był wykładowcą prawa w Tulane. Studiuję tam. Kto mógłby chcieć go zabić? Utkwiła wzrok w światłach ulicznych i pokręciła głową. Jesteście pewni, że to było morderstwo? - spytała. Nie ma co do tego wątpliwości. Materiał wybuchowy był bardzo silny. Kawałek stopy znaleźliśmy w siatce ogrodzeniowej trzydzieści metrów od samochodu. Bardzo mi przykro, ale on został zamordowany. Może ktoś pomylił samochody. To zawsze możliwe. Sprawdzimy wszystko. Domyślam się, że miała być pani samochodzie razem z Callahanem? Usiłowała odpowiedzieć, ale nie zdołała powstrzymać łez. Ukryła twarz w chusteczce. Olson zaparkował między dwiema karetkami koło izby przyjęć szpitala Charity. Zostawił włączony niebieski sygnalizator. Przeprowadził ją szybko do obskurnego pomieszczenia, w którym wyczekiwało pięćdziesięciu nieszczęśników w różnych stadiach cierpienia i zaniedbania. Znalazła miejsce koło fontanny z wodą do picia. Olson zaczął rozmawiać z rejestratorką. Po chwili podniósł głos, ale Darby nie rozróżniała jego słów. Mały chłopczyk ze skrwawionym ręcznikiem na nodze rozpłakał się na kolanach matki. Młoda czarna dziewczyna zwijała się z bólu w skurczach porodowych. Nigdzie nie było widać lekarza czy pielęgniarki, nikomu się nie spieszyło. Wrócił Olson i przykucnął przed Darby. Niech pani się nie rusza, to potrwa jeszcze parę minut. Przestawię samochód i za chwilę wrócę. Będziemy mogli porozmawiać? - Tak, naturalnie. Olson odszedł. Jeszcze raz upewniła się, że nie krwawi. Podwójne drzwi stanęły otworem; po rodzącą dziewczynę przybyły dwie gniewne pielęgniarki. Zaczęły niemal wlec ją za sobą korytarzem. Darby odczekała jeszcze chwilę i wstała. Z zaczerwienionymi oczyma i przyłożoną do nich chusteczką wyglądała jak zatroskana matka. Na korytarzu panował kompletny chaos: pielęgniarki, noszowi i jęczący chorzy krążyli tu bezładnie. Skręciła za róg i ujrzała znak WYJśCIE. Przeszła na drugi, znacznie spokojniejszy korytarz, minęła jeszcze jedne drzwi i znalazła się na rampie dostawczej. W alejce paliły się światła. Nie biegnij, bądź silna, wszystko będzie dobrze, nikt cię nie śledzi, powtarzała sobie. Znalazła się na ulicy i ruszyła szybkim krokiem. Chłodne powietrze pomogło jej odzyskać jasność myśli. Zmuszała się, żeby nie płakać. Doszła do wniosku, że zaparkowanie samochodu w innym miejscu zajmie Olsonowi trochę czasu, a kiedy wróci i stwierdzi, że jej tam nie ma, pomyśli, że poproszono ją na badanie. Miała nadzieję, że ograniczy się do czekania na nią. Bezskutecznego. Skręcała na każdym rogu. W końcu dotarła do Rampart. Dzielnica Francuska była tuż przed nią. Po Royal Street włóczyli się turyści. Poczuła się bezpieczniejsza. Weszła do hotelu Holiday Inn, zapłaciła kartą kredytową i dostała pokój na czwartym piętrze. Zamknęła za sobą drzwi na klucz i zasuwę, po czym wyciągnęła się na łóżku, pozostawiając zapalone wszystkie światła. Pani Verheek przetoczyła tłusty, bogaty zadek na łóżku i podniosła słuchawkę. - To do ciebie, Gavin! - krzyknęła w stronę łazienki. Wyłonił się z niej Verheek z namydloną kremem do golenia połową twarzy. Przejął słuchawkę z ręki żony, która schowała się głęboko pod kołdrą. Jak ropucha zakopująca się w błocie w okresie godowym, pomyślał. - Halo! - rzucił do słuchawki. Z drugiej strony odezwał się kobiecy głos, którego nigdy wcześniej nie słyszał: - Mówi Darby Shaw. Wie pan, kim jestem? Uśmiechnął się natychmiast i przez moment stała mu przed oczyma wizja dziewczyny w bikini na plaży na Wyspie Świętego Tomasza. - Tak, owszem. Zdaje się, że mamy wspólnego przyjaciela. - Przeczytał pan to, co napisałam? - Aaa, tak. Nazywamy to tutaj raportem pelikana. - My, to znaczy kto? Verheek usiadł na fotelu przy nocnym stoliku. To nie był telefon towarzyski. - Dlaczego pani dzwoni, Darby? - Potrzebuję odpowiedzi na kilka pytań, panie Verheek. - Niech będzie Gavin, dobrze? - Dobrze, Gavin. Gdzie jest teraz raport? - Tu i ówdzie. Co się stało? - Zaraz ci powiem. Proszę mi tylko powiedzieć, co się z nim stało. - Cóż, przeczytałem go i przesłałem do innego wydziału. Przeczytało go jeszcze paru ludzi z Biura, później trafił do dyrektora Voylesa. Spodobał mu się. - Miał to w rękach ktoś spoza FBI? - Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, Darby. - W takim razie nie powiem, co stało się z Thomasem. Verheek milczał przez dłuższą chwilę. Darby czekała cierpliwie. - No dobrze, czytali to ludzie spoza FBI. Kto i ile osób, dokładnie nie wiem. - Thomas nie żyje, Gavin. Został zamordowany wczoraj około dziesiątej wieczorem. Ktoś podłożył bombę w samochodzie, którym mieliśmy oboje jechać: Miałam szczęście, że nie wsiadłam. Verheek zgarbił się nad słuchawką i zaczął robić notatki. - Czy coś ci się stało? - Nie. - Gdzie jesteś? - W Nowym Orleanie. - Jesteś pewna, Darby... to znaczy, wiem, że jesteś pewna, ale kto mógłby go chcieć zabić, na Boga? - Spotkałam dwóch takich. Bardzo mili ludzie. Jak... - To długa historia. Kto czytał raport, Gavin? Thomas przekazał ci go w poniedziałek wieczorem. Ty przekazałeś go dalej i w czterdzieści osiem godzin później Thomasa zamordowano. Ja miałam zginąć razem z nim. Zgodzisz się, że wpadł w niewłaściwe ręce? - Jesteś bezpieczna? - Tak mi się wydaje. - Gdzie się zatrzymałaś? Jaki jest twój numer telefonu? - Nie tak szybko, Gavin! Zaczęłam być bardzo ostrożna. Dzwonię z automatu, więc nic z tego nie wyciśniesz. - Słuchaj, Darby, nie wygłupiaj się! Thomas Callahan był moim najlepszym przyjacielem. Musisz tu przyjechać. A to co znaczy? - Słuchaj, Darby, daj mi kwadrans, a zaopiekuje się tobą piętnastu agentów. Złapię samolot i będę tam przed południem. Nie możesz kręcić się po ulicach. Dlaczego, Gavin? Kto mnie tropi? Porozmawiaj ze mną, Gavin. Porozmawiam, kiedy się spotkamy. - Bo ja wiem? Thomas nie żyje, bo rozmawiał z tobą. Nie mam specjalnej ochoty spotykać się z tobą. Nie przejmuj się, nic do ciebie nie mam. - Słuchaj, Darby, nie wiem, kto lub co ci grozi, ale zapewniam cię, że znajdujesz się w wielkim niebezpieczeństwie. Możemy cię ochronić. - Może później. Verheek odetchnął głęboko i przesiadł się na skraj łóżka. - Możesz mi zaufać, Darby. - No dobrze, ufam ci. Ale co z innymi? To duża sprawa, Gavin. Można zaryzykować twierdzenie, że mój raport okropnie kogoś wytrącił z równowagi, prawda? - Cierpiał? Darby zawahała się. - Myślę, że nie - powiedziała łamiącym się głosem. Zadzwoń do mnie do biura za dwie godziny. Podam ci wewnętrzny. Podaj, a ja się zastanowię. - Proszę cię, Darby. Gdy przyjdę do pracy, od razu zgłoszę się do Voylesa. Za dzwoń do mnie koło ósmej waszego czasu. - Daj ten numer. Bomba eksplodowała zbyt późno, by wiadomość o wybuchu znalazła siew czwartkowej porannej edycji „Times-Picayune". Darby przerzuciła pospiesznie gazetę w hotelowym pokoju. Nie znalazła niczego. Włączyła telewizję. Nadawano w niej materiał dotyczący zamachu. Pokazano zdjęcia wypalonego porsche'a, wciąż tkwiącego na parkingu pośród innych wraków, odgrodzonych prowizorycznie niezliczonymi żółtymi taśmami. Policja traktowała rzecz jako akt kryminalny. Nie było podejrzanych. Nikt nie miał nic do powiedzenia. Potem podano, że ofiarą był Thomas Callahan, lat czterdzieści pięć, wykładowca prawa w akademii Tulane. Niespodziewanie na ekranie pojawił się dziekan akademii, który mówił do przyłożonego mu do ust mikrofonu, jak wybitną postacią był profesor Callahan i jak bardzo to wszystkimi wstrząsnęło. Szok, znużenie, strach i ból pokonały wreszcie Darby. Ukryła głowę w poduszce. Nie cierpiała płaczu i obiecała sobie, że więcej nie będzie beczeć. Pogrążenie się w żałobie mogło oznaczać dla niej śmierć. ROZDZIAŁ 16 Choć był to dla prezydenta kryzys zbawienny - oceny w środkach masowego przekazu szły w górę, jego image był nieskazitelny, Rosenberg nie żył, Ameryka była zadowolona, że panuje nad sytuacją, demokraci zmykali, gdzie pieprz rośnie, a reelekcję w przyszłym roku miał zapewnioną jak w banku - miał już tego dość. Zwłaszcza tych ciągłych narad o świcie. Robiło mu się niedobrze na sam widok niskiej, przysadzistej postaci F. Dentona Voylesa, jego zmiętego prochowca i arogancji, jaką okazywał prezydentowi Stanów Zjednoczonych, gdy podczas rozmowy spoglądał lekceważąco w okno. Za chwilę miał się znów zjawić na kolejne poranne spotkanie, na którym jak zwykle powie tylko część tego, co wie. Niedobrze robiło mu się na myśl, że trzymano go w niewiedzy, że Voyles przekazywał tylko te strzępy informacji, które uznawał za stosowne przekazać. Gminski mówił mu niewiele więcej, a jego obowiązkiem było składać te drobne fragmenciki w całość i być z nich zadowolonym. W porównaniu z nimi był absolutnym ignorantem. Dobrze, że miał Coala, który ślęczał nad dokumentami, zapamiętywał z nich wszystko i wymuszał na Gminskim i Voylesie względną szczerość. Na widok Coala zresztą też robiło mu się niedobrze. Miał dość jego doskonałości i obywania się bez snu. Jego bezczelności. Jego nawyku zaczynania każdego dnia, gdy słońce było jeszcze hen nad Atlantykiem, i planowania każdej minuty następnego dnia, gdy cholerne słońce znajdowało się nad Pacyfikiem. Coal zabierał wtedy do siebie stertę papierów, przeważnie bezwartościowego śmiecia, czytał to, wyłuskiwał sens, w pamięci segregował i po paru godzinach zjawiał się, sypiąc jak z rękawa danymi, które sobie właśnie przyswoił. Gdy Coal był wyczerpany, sypiał pięć godzin na dobę, przeciętnie wystarczały mu jednak trzy lub cztery. Odjeżdżał ze swego biura w Zachodnim Skrzydle Białego Domu o jedenastej, czytał w limuzynie przez całą drogę do siebie, i nim jeszcze silnik samochodu zdążył porządnie ostygnąć, zbierał się do powrotu do Białego Domu. Uważał za grzech zjawienie siew gabinecie później niż o piątej rano. Był jednocześnie zdania, że skoro on pracuje sto dwadzieścia godzin tygodniowo, od innych ma prawo wymagać przynajmniej osiemdziesięciu. Stawiał sprawę kategorycznie; po trzech latach jego urzędowania nikt w administracji nie był w stanie zliczyć wszystkich, którzy zostali przez Fletchera Coala wywaleni za to, że nie zgadzali się na osiemdziesięciogodzinny tydzień pracy. Zdarzało się to co najmniej trzem osobom w miesiącu. Rano, gdy w powietrzu wisiało napięcie przed zaplanowaną kłopotliwą naradą, Coal był w swoim żywiole. Przez cały ubiegły tydzień spędzony na handryczeniu się z Voylesem śmiał się w duchu. Teraz przerzucał na stojąco bieżącą pocztę, dostarczaną przez dwie zabiegane sekretarki, podczas gdy prezydent przeglądał świeży egzemplarz "Washington Post". Prezydent w końcu podniósł na niego wzrok. Coal miał na sobie nieskazitelny czarny garnitur, białą koszulę, czerwony jedwabny krawat i nieco więcej niż zazwyczaj brylantyny nad uszami. Prezydentowi niedobrze się robiło na sam jego widok, wiedział jednak, że kiedy kryzys minie, wszystko wróci do normy: Coal do rutynowych działań związanych u urzędowaniem, a on do golfa. I przejdzie mu ta niechęć. Mówił często, że w wieku trzydziestu siedmiu lat miał tyle samo energii i hartu ducha, w głębi duszy przyznawał jednak, że było inaczej. Coal pstryknął palcami i znacząco popatrzył na sekretarki. Natychmiast opuściły Gabinet Owalny. - Powiedział, że nie przyjdzie, dopóki ja tu będę. A to dobre. - Coal był najwyraźniej zachwycony. - Chyba cię nie lubi - zauważył prezydent. Kocha tylko tych, których może wdeptać w ziemię. Chyba powinienem być dla niego miły. - Trzeba mu przykręcić śrubę, szefie. Musi ustąpić. Ta teoria jest tak wątła, że aż niedorzeczna, ale w jego rękach może stać się groźna. Co to za studentka? Sprawdzamy ją. Wydaje się nieszkodliwa. Prezydent wstał i przeciągnął się. Coal przełożył dokumenty. Sekretarka oznajmiła przez interkom przybycie Voylesa. -Już sobie idę - powiedział Coal. Zamierzał się jednak ukradkiem przysłuchiwać rozmowie. Na jego nalegania w Gabinecie Owalnym zainstalowano trzy kamery. Monitory tej sieci znajdowały się w niewielkim zamkniętym pokoiku w Zachodnim Skrzydle. Jedyny klucz miał do dyspozycji właśnie Coal. Sierżant wiedział o tym, ale nie zadał sobie trudu, żeby wejść do środka. Na razie. Kamery były niewidzialne i miały stanowić wielką tajemnicę. Prezydent czuł się lepiej, wiedząc, że Coal będzie się przynajmniej przyglądać rozmowie. Przywitał Voylesa ciepłym uściskiem dłoni, podprowadził do sofy wszczął ożywioną przyjacielską pogawędkę. Na Voylesie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Wiedział, że Coal się temu przygląda. I przysłuchuje. Ze względu jednak na wagę chwili, zdjął prochowiec i złożył go starannie na fotelu. Kawy nie chciał. Prezydent założył nogę na nogę. Podtrzymując dziadkowy image, miał na sobie brązowy zapinany sweter. - Denton - powiedział poważnie. - Chciałbym przeprosić za Fletchera Coala. Brak mu finezji. Voyles skinął nieznacznie głową. Ty głupi sukinsynu, pomyślał, w tym gabinecie jest dość kabli, żeby uśmiercić prądem połowę oficjałów z Waszyngtonu. Coal gdzieś w podziemiach słucha gadania o swoim braku finezji. - Faktycznie, zdarza mu się być osłem - przyznał. - Owszem. Muszę go pilnować. Jest bardzo błyskotliwy i stara się, ale czasami przesadza - odrzekł prezydent. - To skurwysyn, mogę mu to w twarz powiedzieć. - Voyles popatrzył w stronę wywietrznika nad portretem Jeffersona, skąd wszystko obserwowała ukryta kamera. - Hm, tak; będę trzymać go na boku, dopóki to wszystko się nie skończy. - Prosiłbym o to. Prezydent powoli pociągnął łyk kawy, zastanawiając się, co teraz powiedzieć. Voyles niezbyt się znał na sztuce konwersacji. - Prosiłbym o przysługę. Voyles zapatrzył się w niego nieruchomym spojrzeniem, bez zmrużenia powiek. - Tak, panie prezydencie? -Chcę, żeby dać spokój tej bzdurze z pelikanami. Teoria jest idiotyczna, ale, do diabła, w tym dokumencie wspomina się o mnie. Jak bardzo poważnie go bierzecie? Ale ubaw. Voyles ledwie wstrzymał uśmiech. Zadziałało. Pan prezydent i pan Coal zaczęli się pocić. Dostali to późnym wieczorem we wtorek, główkowali całą środę, a o świcie w czwartek padli na kolana, prosząc, żeby dać spokój czemuś, co niemal zasługiwało na miano dowcipu. - Badamy sprawę, panie prezydencie. - Kłamstwo, ale prezydent nie mógł tego wiedzieć. - Podążamy wszelkimi tropami, za wszystkimi podejrzanymi. Nie prze słałbym tego, gdybym nie uważał za poważne. Zmarszczki na opalonym czole prezydenta pogłębiły się. Voylesowi chciało się śmiać. Czego się dowiedzieliście? - Niewiele, ale dopiero zaczęliśmy. Otrzymaliśmy to niecałe osiemnaście godzin temu. Przydzieliłem czternastu agentów z Nowego Orleanu, żeby zaczęli grzebać w tej sprawie. To rutynowe postępowanie. - Kłamstwa wypadły mu tak dobrze, że prawie słyszał, jak Coal się dławi. Czternastu agentów! Prezydent poczuł się tak, jak gdyby ktoś go kopnął w żołądek. Wyprostował się i odstawił filiżankę na stół. Czternastu federalnych błyskało odznakami, zadawało najrozmaitsze pytania. W tej sytuacji jego osoba wypłynie. To tylko kwestia czasu. - Powiadasz, czternastu. Brzmi to dość poważnie. Voyles nie zamierzał ustępować. - Traktujemy rzecz bardzo poważnie, panie prezydencie. Od morderstw minął tydzień, ślady stygną. Badamy wszystkie poszlaki tak szybko, jak tylko możemy. Moi ludzie pracują przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Wszystko rozumiem, ale jak poważnie traktujecie tę teorię? Jasna cholera, ale cyrk. Raport nie został jeszcze nawet przesłany do Nowego Orleanu. Postanowił poinstruować Erica Easta, żeby wysłał kopię do tamtejszego biura i po cichu zadał trochę pytań, mimo że to ślepy zaułek, tak jak setki innych spraw, którymi się zajmowali. - Wątpię, by to nas do czegoś doprowadziło, panie prezydencie, ale musimy sprawdzić. Zmarszczki na czole prezydenta się wygładziły, w kącikach ust pojawił się cień uśmiechu. - Nie muszę ci mówić, Denton, ile ta sprawa może wyrządzić szkód, jeśli zwie trzy ją prasa. Nie konsultujemy się z prasą, gdy prowadzimy śledztwo. - Wiem, ale nie zbaczajmy z tematu. Po prostu chciałbym, żebyście zaprzestali, hm, rozkopywania tej sprawy. Do diabła, przecież to i tak ślepy zaułek, a ja mógłbym przypadkiem dostać po nosie. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Chce pan, żebym zignorował podejrzanego, panie prezydencie? - zapytał brutalnie Voyles. Coal pochylił się ku ekranowi. O mało nie powiedział na głos: Nie, chcę tylko, żebyście dali sobie spokój z raportem pelikana. Żałował, że nie może tego wytłumaczyć Voylesowi jak chłop krowie na miedzy, że nie może trzepnąć tłustego pokurcza po łbie, skoro ten nie rozumie. Siedział jednak w ukryciu i nie mógł się wtrącać. Przez moment uświadomił sobie, gdzie jest jego miejsce. Prezydent wiercił się, założył nogę na nogę. - Daj spokój. Denton, dobrze rozumiesz, o co mi chodzi. Do złapania są grubsze ryby. Prasa przypatruje się śledztwu i umiera z ciekawości, kogo podejrzewacie. Wiesz, jaka jest prasa, nie muszę ci mówić, że nie mam wśród nich przyjaciół. Nawet mój własny rzecznik mnie nie znosi, cha, cha, cha. Dajcie sobie z tym na razie spokój, wycofajcie się i zacznijcie ścigać prawdziwych podejrzanych. Ten raport to jakiś kawał, ale może mi narobić cholernych kłopotów. Voyles popatrzył na niego twardo i nieustępliwie. Prezydent znów się wiercił. A co z tym Khamelem? On by do tego pasował, prawda? - Możliwe. - Taaa... Skoro już wspomnieliśmy o liczbach, ilu agentów przydzielono do poszukiwania Khamela? - Piętnastu - powiedział Voyles i o mało się nie roześmiał, gdy zobaczył, jak prezydentowi opadła szczęka. Najważniejszemu podejrzanemu przydzielono piętnastu agentów, a do badania raportu - czternastu. Coal uśmiechnął się i pokręcił głową. Voyles złapał się we własne sidła. U dołu strony czwartej sprawozdania z postępów śledztwa złożonego w środę K.O. Lewis i Eric East podawali, że do badania związku Khamela ze sprawą przydzielono trzydziestu, nie piętnastu agentów. Odpręż się, szefie, wyszeptał Coal do ekranu. Voyles bawi się z tobą. Prezydentowi ani przez myśl nie przeszło odprężać się. - Dobry Boże, Denton, dlaczego tylko piętnastu? Wydawało mi się, że to ważny ślad? - Takich śladów mamy więcej. To ja prowadzę to śledztwo, panie prezydencie. - Wiem i znakomicie się spisujesz. Nie mam zamiaru się wtrącać, chciałbym tylko, żebyś się zastanowił, czy nie należałoby więcej uwagi poświęcić innym tropom, to wszystko. O mało nie zwymiotowałem, kiedy przeczytałem raport. Jeśli dorwie się do tego prasa i zacznie grzebać, ukrzyżuje mnie. Chce pan więc, panie prezydencie, żebym się wycofał? - Tak! Tak, Denton! Proszę cię o przysługę. Wiesz, że potrafię się odwdzięczyć. Dajcie sobie z tym na razie spokój. Gdyby sprawa wypłynęła ponownie, pozwolę się wam do niej zabrać bez przeszkód. Po prostu na razie mam za dużo kłopotów na głowie. Voyles przybrał łagodniejszy wyraz twarzy, zdobył się nawet na uśmiech. - Zawrzyjmy umowę, panie prezydencie. Pański siepacz Coal wrobił mnie przed prasą. Dali mi popalić, twierdząc, że zaniedbaliśmy środki ostrożności w przypadku Jensena i Rosenberga. Prezydent gorliwie pokiwał głową. - Niech pan zabierze tego buldoga i nie dopuszcza go do mnie, a ja zapomnę o raporcie pelikana. - Umowa stoi. - Nie ufam Coalowi i jeśli jeszcze raz przed zakończeniem tej sprawy wywęszę, że się do niej wtrąca, wyślę do Nowego Orleanu pięćdziesięciu agentów i upewnię się, że będzie na nich oczekiwać prasa. Prezydent uniósł w górę ręce. - Dotrzymam umowy. Obiecuję. Voyles i prezydent uśmiechnęli się. W zamkniętym pokoiku obok sali posiedzeń Fletcher Coal również się uśmiechał, wpatrzony w ekran. Siepacz, buldog -niezmiernie spodobały mu się te epitety. Tego rodzaju słowa przechodziły do legendy. Wyłączył monitory, wyszedł z pokoiku i zamknął za sobą drzwi. Zaczynającej się zaraz najwyżej kilkunastominutowej dyskusji na temat kandydatów do nominacji do Sądu Najwyższego zamierzał przysłuchiwać się w swoim gabinecie. Był tam wyłącznie podsłuch, bez kamer. O dziewiątej miał naradę z pracownikami administracji, o dziesiątej strzelanie, musiał też to i owo napisać. Większość notatek nagrywał i przekazywał je sekretarkom do przepisania, ale od czasu do czasu stwierdzał, że musi się uciec do „Pisma Ducha". „Pisma Ducha" zawsze krążyły szeroko wśród pracowników Zachodniego Skrzydła, zawsze były piekielnie kontrowersyjne i przeważnie trafiały w ręce dziennikarzy. Ponieważ były anonimowe, docierały na prawie wszystkie biurka. Coal krzyczał i miotał oskarżenia. Wywalał ludzi pod pretekstem, że to oni są autorami. A wszystkie wystukiwał na własnej maszynie do pisania. Tym razem w czterech akapitach z pojedynczym odstępem, na jednej stronie podsumował to, co wiedział o Khamelu i jego niedawnym locie z Waszyngtonu. Dorzucił sugestie, że Khamel miał powiązania z Libijczykami i Palestyńczykami. Z podziwem przeczytał własne dzieło. Ile czasu minie, nim trafi do „New York Timesa" czy „Washington Post"? Lubił zakładać się sam ze sobą o to, gdzie wcześniej trafią tworzone przez niego anonimowo materiały. Voyles był w Białym Domu, stamtąd miał polecieć bezpośrednio do Nowego Jorku i wrócić następnego dnia. Gavin koczował przed gabinetem K.O. Lewisa, dopóki strumień interesantów nie przerwał się na chwilę. Udało mu się wcisnąć do środka. Lewis był zirytowany, ale jak zawsze zachowywał się jak dżentelmen. Wyglądasz na przestraszonego - usłyszał. Właśnie straciłem najlepszego przyjaciela. Lewis zaczekał na ciąg dalszy. : - Nazywał się Thomas Callahan. To właśnie on był wykładowcą w Tulane, i tym który przysłał mi raport pelikana. Raport krążył po biurze, trafił do Białego Domu i Bóg wie gdzie jeszcze, a Callahana w rezultacie zamordowano. W jego samochodzie podłożono bombę. Rozerwało go na strzępy. Został zamordowany, K.O. - Przykro mi. - Nie chodzi o to, czy panu jest przykro. Bomba była najwidoczniej przeznaczona dla Callahana i dziewczyny, która napisała ten tekst, studentki nazwiskiem Darby Shaw. Widziałem jej nazwisko na stronie tytułowej. - Zgadza się. Mieli randkę. Kiedy bomba eksplodowała, powinni być razem w samochodzie. Miała szczęście, że nie wsiadła. Zadzwoniła do mnie dziś o piątej rano. Jest śmiertelnie przerażona. Lewis wysłuchał, ale nie zamierzał nic zrobić w tej sprawie. Nie jest pan pewny, że to była bomba. - Tak mi powiedziała. Powiedziała, że było wielkie buum i samochód rozleciał się w drobny mak. Jestem pewny, że Callahan nie żyje. - I uważasz, że między jego śmiercią i tym raportem zachodzi jakiś związek? Gavin był prawnikiem kiepskim w sztuce przesłuchiwania. Nie chciał wypaść na kogoś, kogo łatwo zwieść. - To możliwe. Tak uważam, a pan nie? - To nieistotne, Gavin. Właśnie skończyłem rozmawiać przez telefon z dyrektorem. Odpuszczamy sobie tę sprawę. Nie jestem pewien, czy w ogóle zaczęliśmy się nią zajmować, ale teraz definitywnie koniec z nią. - Ale mój przyjaciel zginął, bo w jego samochodzie podłożono bombę, - Przykro mi; jestem pewien, że zbadają to tamtejsze władze. - Niech pan mnie posłucha, K.O. Proszę pana o przysługę. - To ty mnie posłuchaj, Gavin. Nie będę wyświadczać żadnych przysług. Już wystarczająco wielu podejrzanych ścigamy i jeśli dyrektor mówi dość, to dość. Jak chcesz, możesz z nim porozmawiać, ale nie radziłbym. - Może nie przedstawiłem tego, jak należy. Myślałem, że mnie pan wysłucha i przynajmniej się tym zainteresuje. Lewis wyszedł zza biurka. - Gavin, wyglądasz fatalnie. Weź sobie wolny dzień. - Nie. Wrócę do swojego gabinetu, odczekam godzinę i zjawię się tu ponownie. Spróbujemy wtedy jeszcze raz. Nie. Voyles powiedział wyraźnie, o co chodzi. - Dziewczyna też. Callahan został zamordowany, ona ukrywa się gdzieś w Nowym Orleanie, boi się własnego cienia i prosi nas o pomoc, a my udajemy zbyt zajętych. - Przykro mi. - Nie, nie jest panu przykro. To moja wina, powinienem był wyrzucić ten cho lerny raport do kosza na śmieci. - Posłużył istotnemu celowi, Gavin. - Lewis położył mu dłoń na ramieniu, da jąc znak, że uważa rozmowę za skończoną i nie życzy sobie dalszego wałkowania tego tematu. Gavin odsunął się gwałtownie i skierował do drzwi. Tak, dzięki temu mieliście dobrą zabawę. Powinienem był go spalić. - Jest na to za dobry. - Nie poddałem się. Wrócę tu za godzinę i spróbuję jeszcze raz. Tak nie może być. - Verheek zatrzasnął za sobą drzwi. Weszła do magazynu braci Rubinstein od strony Canal Street i zaszyła się w gąszczu stojaków z męskimi koszulami. Nikt jej nie śledził. Szybko wybrała małego rozmiaru męską marynarską kurtkę, bezpłciową parę lotniczych okularów z ciemnymi szkłami i angielski kaszkiet, również męski, ale wystarczająco mały, by na nią pasował. Za wszystko zapłaciła kartą kredytową. Oderwała metkę z kurtki i włożyła ją, gdy kasjer wczytywał kartę. Kurtka była tak samo workowata jak stroje, w których chodziła na zajęcia. Upchnęła włosy pod kołnierz z kapturem. Kasjer przyglądał się jej dyskretnie. Wyszła na Magazine Street i zgubiła się w tłumie. Zawróciła na Canal Street i przyłączyła się do grupy turystów, którzy wysiedli z autobusu przed Sheratonem. Podeszła do rzędu telefonów na ścianie w holu, znalazła numer w książce i zadzwoniła do pani Chen, swojej sąsiadki z bliźniaka. Zapytała, czy nie widziała nic niezwykłego i dowiedziała się, że bardzo wcześnie, jeszcze przed wschodem słońca, Chenów obudziło dobijanie się do drzwi Darby. Nie widzieli nikogo, słyszeli tylko pukanie. Jej samochód stał wciąż na ulicy. Wszystko w porządku? Tak, dziękuję. Spojrzała na turystów i wystukała numer do pracy Gavina Verheeka. Przez trzy minuty musiała się wykłócać, by połączono ją na wewnętrzny jego gabinetu, ponieważ nie chciała podać swojego nazwiska ani sprawy, w której dzwoniła. - Gdzie jesteś? - zapytał, gdy wreszcie udało się jej z nim połączyć. - Najpierw coś ci wyjaśnię. Na razie nie będę mówić ani tobie, ani nikomu, gdzie jestem, więc nie trać czasu na pytanie. ; - Zgoda. Chyba ty określasz reguły gry. - Dzięki. Co powiedział Voyles? - Pan Voyles jest nieuchwytny w Białym Domu. Spróbuję porozmawiać z nim później. - Słabieńko, Gavin. Siedzisz w pracy od czterech godzin i nie udało ci się ni czego załatwić. Spodziewałam się więcej. - Bądź cierpliwa, Darby. - Zabiją mnie, jak będę cierpliwa. Jestem tropiona, zgadza się, Gavin? - Nie wiem. - Co byś zrobił, gdybyś wiedział, że jesteś uważany za trupa - do czasu - przez ludzi, którzy właśni zabili dwóch członków Sądu Najwyższego i wysadzili w po wietrze zwykłego wykładowcę prawa? Którzy mają miliony dolarów i żadnych skrupułów, by przeznaczyć je na wynajęcie morderców? Co byś zrobił, Gavin? Zwrócił się do FBI. - Thomas się zwrócił i nie żyje. Darby, to nieuczciwe. - Przestałam się przejmować uczciwością czy czyimiś uczuciami. Bardziej się martwię, czy przeżyję do południa. Później będę się zastanawiać, jak dotrwać do wieczoru, a potem zacznę główkować, jak przeżyć następny dzień. Nie wracaj do swojego mieszkania. - Taka głupia nie jestem. Już tam byli i jestem pewna, że obserwują mieszkanie. Gdzie mieszka rodzina Callahana? - Jego rodzice w Naples na Florydzie. Myślę, że uniwersytet już się z nimi skontaktował. Chociaż nie wiem. Ma brata w Mobile; zastanawiałam się, czy nie i zadzwonić do niego i nie opowiedzieć mu o wszystkim. Zwróciła uwagę na pewną twarz. Należała do człowieka, który przechadzał się między turystami przed recepcją. Mężczyzna trzymał złożoną gazetę i starał się sprawiać wrażenie, że mieszka w hotelu, ale przechadzał się z odrobiną wahania i za bardzo rozglądał się wokół. Miał pociągłą chudą twarz z lśniącym czołem oraz okrągłe okulary. - Gavin, posłuchaj mnie i zapisz to, co powiem. Dostrzegłam człowieka, które go widziałam już wcześniej, może godzinę temu. Ma około stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, mniej więcej trzydziestkę, okulary, ciemne włosy, trochę łysieje. Zniknął właśnie. Kto to jest, do diabła? Nie byliśmy sobie przedstawieni, do cholery! Jasny szlag! Zobaczył cię. Gdzie jesteś? W hotelowym holu. Nie wiem, czy mnie widział. Znikam. - Darby, posłuchaj mnie! Cokolwiek zrobisz, bądź ze mną w kontakcie, dobrze? - Postaram się. Toaleta była w kącie. Darby weszła do ostatniej kabiny, zamknęła się w niej i pozostała tam przez godzinę. ROZDZIAŁ 17 Nazywał się Croft. Fotografował dla „Washington Post" wszystko, co się dało, dopóki nie przyłapano go po raz trzeci na posiadaniu narkotyków i nie wsadzono do więzienia na dziewięć miesięcy. Wyrok był większy, ale wyszedł warunkowo, zadeklarował się jako wolny strzelec i jako taki ogłaszał się na żółtych kartkach książek telefonicznych. Rzadko ktoś do niego dzwonił z zamówieniem. Czasami najmowano go do szemranej roboty: robił z ukrycia zdjęcia ludzi, którzy nie byli tego świadomi. Sporą część jego klienteli stanowili adwokaci od rozwodów, którzy wykorzystywali takie brudy. Wyuczył się paru sztuczek przez dwa lata takiego chałturzenia i uważał się za półprofesjonalnego prywatnego detektywa. Jeśli mu się udało, życzył sobie czterdzieści dolców za godzinę pracy. Jednym z jego klientów był Gray Grantham. Stary kumpel z czasów pracy w dziennikarstwie dzwonił do niego, ilekroć potrzebował jakiejś lewizny. W zasadzie był poważnym, etycznym dziennikarzem, z rzadka parającym się praniem brudnej bielizny, ale i jemu się to zdarzało. Wówczas telefonował do Crofta, który go lubił za brak obłudy w sprawach własnej czystości moralnej. Inni dziennikarze prawie bez wyjątku byli świętoszkowaci. Czekał w volvo Granthama, ponieważ był w nim telefon. Minęło południe. Obiad zastępował kolejnymi skrętami, zastanawiając się, czy mimo iż otworzył wszystkie okna, czuć będzie ich woń. Najlepszą robotę wykonywał na haju. Kiedy człowiek szlaja się po motelach, podglądając, musi być na haju, żeby to wytrzymać. Przez okno od strony pasażera wpadał przyjemny powiew, znoszący woń skrętów ku Pennsylvania Avenue. Palił trawkę i parkował nieprzepisowo, ale wisiało mu to. Miał przy sobie mniej niż uncję, jego kurator od warunkowego też ćmił skręty z marychą, więc miał wszystko gdzieś. Automat telefoniczny znajdował się półtorej przecznicy dalej, w głębi chodnika. Za pomocą teleobiektywu mógł niemal czytać książkę telefoniczną dyndającą na wieszaku. Łatwizna. W budce siedziało jakieś wielkie babsko, pomagające sobie rękami w rozmowie. Croft zaciągnął się i spojrzał w lusterko, czy w pobliżu nie ma glin. Znajdował się w strefie, z której odnotowywano nieprawidłowo parkujące samochody. Na Pennsylvania Avenue panował nasilony ruch. O dwunastej dwadzieścia tłusta kobieta wytoczyła się z budki. Nie wiadomo skąd pojawił się koło niej młody mężczyzna w eleganckim garniturze i zamknął się w środku. Croft wyciągnął nikona i oparł tubus teleobiektywu o kierownicę. Świeciło słońce, było chłodno, na chodnikach roiło się od pracowników biurowych spieszących na obiad. Ich ramiona i głowy szybko przepływały w obiektywie. Pstryknął, odczekał, pstryknął jeszcze raz. Fotografowany mężczyzna wystukiwał kolejne cyfry, rozglądając się wokoło. Był tym człowiekiem, o którego chodziło. Po trzydziestu sekundach rozmowy telefon w samochodzie zadzwonił trzykrotnie. Był to sygnał od Granthama z redakcji „Washington Post", iż właśnie odezwał się człowiek, na którego telefon czekał. Croft zrobił kolejne zdjęcia. Sfotografuj wszystko, co ci się uda, powiedział Grantham. Proszę bardzo. Luka między przechodniami -głowa i ramiona. Pstryk, pstryk. Mężczyzna wodził niespokojnie wzrokiem po ulicy, stał jednak ciągle odwrócony do niej plecami. Zbliżenie, twarz od przodu. Pstryk. Croft natrzaskał trzydzieści sześć klatek w ciągu dwóch minut, po czym sięgnął po drugi aparat. Przykręcił teleobiektyw i odczekał, aż tłum się przerzedzi. Zaciągnął się po raz ostatni i wyrzucił niedopałek na ulicę. Skończone. Pewnie, w studiu trzeba się było bardziej namęczyć, żeby wykreować atmosferę, ale robota na ulicy sprawiała o wiele więcej przyjemności. Fotografując twarze z ukrycia, czuł się niemal jak złodziej. Telefonujący mężczyzna streszczał się. Odwiesił słuchawkę, rozejrzał się, wyszedł z budki, znów się rozejrzał i ruszył w stronę Crofta. Pstryk, pstryk, pstryk. Zbliżenie twarzy, cała sylwetka, mężczyzna przyspieszył, zbliżył się. Pięknie, pięknie. Croft gorączkowo robił kolejne zdjęcia, w ostatniej chwili odłożył aparat na siedzenie i popatrzył w głąb Pennsylvania Avenue. Mężczyzna minął go i zniknął za grupką sekretarek. Ale dureń. Jeśli się coś kombinuje, nigdy nie wolno korzystać dwa razy z tego samego telefonu. Garcia zaczynał podskakiwać na widok własnego cienia. Powiedział, że ma żonę oraz dziecko i jest przerażony. Gdyby spłacał raty i trzymał gębę na kłódkę, zrobił- by karierę i w końcu stałby się bogaty. Chciał jednak mówić. Bredził, że bardzo chce mówić, że ma ważne rzeczy do przekazania i tak dalej, ale nie czuje się na siłach podjąć decyzję. Nie ufa nikomu. Grantham nie naciskał. Pozwolił mówić, by Croft miał czas zrobić swoje. Był przekonany, że Garcia w końcu wysypie się z tym, co wie. Za bardzo mu na tym zależało. Zadzwonił już trzeci raz; powoli zaczął przywykać do nowego przyjaciela Granthama, który już wielokrotnie rozgrywał podobną grę i znał jej zasady. Na pierwszym etapie należało pozwolić im się odprężyć i zbudować zaufanie, traktować ich z ciepłem i zrozumieniem, dyskutować o racjach, słuszności i moralności. Wtedy zaczynali mówić. Zdjęcia były rzeczywiście świetne. Niechętnie korzystał z usług Crofta, którego gubił nałóg. Przeważnie był na takim haju, że odbijało się to na fotografiach. Croft, choć zdeprawowany, był jednak dyskretny, znał się na dziennikarstwie i tak się składało, że był łatwo uchwytny. Wybrał dwanaście doskonałych zdjęć, które powiększył do formatu większego niż pocztówkowy. Prawy profil, lewy profil, twarz z przodu ze słuchawką przy uchu; twarz z przodu spoglądająca w kamerę, cała postać z odległości sześciu metrów. Łatwizna, jak powiedział Croft. Garcia miał najwyżej dwadzieścia osiem lat, był bardzo eleganckim i sympatycznym prawnikiem. Krótkie ciemne włosy, ciemne oczy. Może Latynos, ale jasna skóra. Drogie ubranie: stalowoniebieski garnitur, prawdopodobnie wełniany, bez prążków czy pasków. Śnieżnobiała koszula z wykładanym kołnierzem, jedwabny krawat. Wypolerowane matowoczarne lub barwy burgunda lakierki. Zastanawiający był brak aktówki, jednak zdjęcia zostały wykonane w porze obiadowej; być może Garcia wyskoczył z biura, żeby zadzwonić, po czym wrócił do pracy. Departament Sprawiedliwości mieścił się przecznicę dalej. Grantham wpatrywał się w zdjęcia, od czasu do czasu rzucając spojrzenie w stronę wejścia. Sierżant nigdy się nie spóźniał. Zrobiło się ciemno, klub zaczął się zapełniać. Grantham był prawdopodobnie jedynym białym w promieniu trzech przecznic. Pośród dziesiątek tysięcy prawników na rządowych posadach w Waszyngtonie niewielu było takich, którzy potrafili się dobrze ubrać. Zwłaszcza młodsi: zaczynali od czterdziestu tysięcy rocznie i strój nie był dla nich czymś istotnym. Jednakże Garcia przywiązywał do niego wagę; stanowczo był zbyt młody i zbyt dobrze ubrany, by pracować dla rządu. Wyglądało na to, że od trzech czy czterech lat pracował w jakiejś prywatnej kancelarii i kasował około osiemdziesięciu kawałków rocznie. Świetnie. Ograniczało to krąg poszukiwań do mniej więcej piętnastu tysięcy - liczba ta nieustannie rosła - prawników. Do środka wszedł policjant. Mimo kłębów papierosowego dymu i przyćmionego oświetlenia, Grantham rozpoznał Cleve'a. Była to porządna knajpa, bez hazardu czy kurew, więc pojawienie się policjanta nikogo nie zaalarmowało. Cleve usiadł w kąciku naprzeciw Granthama. - Ty wybrałeś to miejsce? - spytał Grantham. Tak. Podoba ci się tutaj? - Sformułujmy to tak: staramy się nie rzucać w oczy, zgadza się? Spotykam się z osobą zatrudnioną w Białym Domu, która przekazuje mi tajemnice państwowe grubego kalibru. Powiedz mi, Cleve, czy nie uważasz, że jako biały rzucam się tu jednak w oczy? - Muszę z przykrością stwierdzić, Grantham, że nie jesteś tak sławny, jak ci się wydaje. Popatrz na tych gości. - Spojrzeniem wskazał bar okupowany przez robotników budowlanych. - Stawiam miesięczną wypłatę, że żaden z tych tępaków nigdy w życiu nie czytał „Washington Post", nie słyszał o Grayu Granthamie ani nie obchodzi go za cholerę, co się wyprawia w Białym Domu. - No dobrze, niech ci będzie. Gdzie Sierżant? Nie czuje się najlepiej. Mam dla ciebie od niego wiadomość. Grantham nie zamierzał pójść na to. Mógł korzystać z Sierżanta jako anonimowego źródła, ale nie z jego syna czy też kogokolwiek, z kim Sierżant rozmawiał. Co się z nim dzieje? - Starość się odzywa. Nie może się dziś z tobą spotkać, ale powiedział, że to, co mam ci przekazać, jest bardzo ważne. Grantham słuchał w milczeniu. - Mam w samochodzie kopertę, jest solidnie zapieczętowana przez samego Sierżanta. Kiedy mi ją przekazywał, wbijał mi do głowy, żebym jej nie otwierał, kazał tylko ci doręczyć. Myślę, że to rzeczywiście ważne. - Chodźmy. Przecisnęli się przez tłumek do wyjścia. Wóz patrolowy był zaparkowany nieprzepisowo na krawężniku. Cleve otworzył drzwi po stronie pasażera i wyciągnął kopertę ze schowka na rękawiczki. - Wyniósł to z Zachodniego Skrzydła. Grantham wetknął kopertę do kieszeni. Sierżant jeszcze nigdy w czasie trwania ich znajomości nie wyniósł z Białego Domu żadnego dokumentu, nawet nie zdradzał na to ochoty. Wystarczało, że informacje, które przekazywał ustnie, były rzetelne. Dziękuję, Cleve. - Nie chciał mi powiedzieć, co to takiego. Kazał tylko przynieść ci tę kopertę i czytać gazety. Przekaż Sierżantowi, że jest wspaniały. Wóz patrolowy odjechał. Grantham wrócił spiesznie do swego volva, w którym unosiła się woń palonej trawki. Zamknął drzwi, włączył lampkę i otworzył kopertę. Była to kopia „Pisma Ducha". Błyskawicznie przejechał przez miasto trasą przez Brightwood, Szesnastą ulicę i na południe, do centrum Waszyngtonu. Dochodziło wpół do ósmej i gdyby wyrobił się w godzinę, upchnąłby jeszcze materiał do późnego wieczornego wydania, największego spośród sześciu, które zaczynały schodzić z pras o wpół do jedenastej. Dzięki Bogu, że mimo wahań, zainstalował sobie bajerancki telefon w samochodzie. Zadzwonił do Smitha Keena, zastępcy redaktora naczelnego od zbierania materiałów, który wciąż pracował w sali serwisu informacyjnego na czwartym piętrze. Połączył się też z przyjacielem z biura zagranicznego i kazał mu wyciągnąć z archiwum wszystko, co dotyczyło Khamela. Do tekstu odniósł się dość podejrzliwie. Był zbyt drażliwy, by mógł kursować po urzędach Białego Domu jak najnowsze okólniki na temat kawy, wody sodowej czy urlopów. Ktoś, prawdopodobnie Fletcher Coal, chciał, by świat się dowiedział, że na głównego podejrzanego awansował Khamel - na domiar wszystkiego Arab, silnie związany z Libią, Iranem i Irakiem, państwami rządzonymi przez twardogłowych durniów, nienawidzących Ameryki. Ktoś w Białym Domu Głupców chciał, by ta historia trafiła na pierwsze strony gazet. Był to jednak piekielnie mocny materiał, któremu należało się miejsce na pierwszej kolumnie. Do dziewiątej skończyli ze Smithem Keenem opracowywanie materiałów. Znaleźli dwa zdjęcia człowieka, który według rozpowszechnionego przekonania był Khamelem, zdjęcia tak różne, że być może ukazywały dwóch różnych ludzi. Keen zdecydował, że obydwa zostaną wydrukowane. Teczka z materiałami o Khamelu była szczuplutka, na domiar złego większość stanowiły plotki i legendy. Grantham wspomniał o papieżu, brytyjskim ambasadorze, niemieckim bankierze i zasadzce na izraelskich żołnierzy. Teraz, według poufnego źródła z Białego Domu w najwyższym stopniu godnego zaufania, Khamel był podejrzany o zamordowanie sędziów Rosenberga i Jensena. Dwadzieścia cztery godziny po ucieczce ze szpitala nadal żyła. Miała nadzieję, że przez noc -jeśli i ją przeżyje - wpadnie na jakiś pomysł, dokąd się udać i co ze sobą zrobić. Na razie była niezmiernie znużona. Siedziała za zaryglowanymi drzwiami przy włączonych światłach w pokoju na czternastym piętrze hotelu Marriott, a obok, na łóżku, leżała wielka puszka z gazem oszałamiającym Mace. W papierowej torbie w szafie znalazły się jej gęste ciemnorude włosy. Ostatni raz obcięła sobie włosy w wieku trzech lat; matka złoiła ją wtedy solidnie. Ostrzyżenie się tępymi nożyczkami tak, żeby zachować jakieś pozory stylu, zajęło jej dwie męczące godziny. Postanowiła nosić czapkę lub kapelusz tak długo, dopóki się wszystko nie skończy, dopóki nie będzie wiedziała na pewno, czy przeżyje, czy nie. Jeżeli to w ogóle kiedyś nastąpi. Dwie kolejne godziny spędziła na farbowaniu włosów na czarno. Mogła utlenić się na blondynkę, ale byłoby to zbyt oczywiste. Zakładała, że ma do czynienia z zawodowcami i sama nie wiedziała dlaczego, ale doszła do wniosku, że pewnie spodziewają się po niej, iż utleni włosy. Poza tym nie miała nic do stracenia. Jeśli następnego ranka stwierdzi, że farba z butelki zmieniła jej włosy w koszmar, zawsze może się utlenić. Strategia kameleona. Doprowadzić prześladowców do szaleństwa codziennymi zmianami barwy. Farbę Clairol wypuszczono na rynek w co najmniej osiemdziesięciu pięciu odcieniach. Była skonana, ale bała się zasnąć. Przez cały dzień nie dostrzegła mężczyzny z Sheratona, ale im dłużej krążyła po ulicach, tym więcej widziała znajomych twarzy. Wiedziała, że jej prześladowca też krąży po ulicach. On i jego koledzy. Jeśli zamordowali Jensena, Rosenberga i zabili Callahana, zlikwidowanie jej to dla nich pestka. Nie mogła wrócić po swój samochód, nie chciała też wynajmować wozu. Agencje najmu prowadziły ewidencję, poza tym prawdopodobnie były obserwowane. Poleciałaby gdzieś, gdyby nie była przekonana, że porty lotnicze również są pilnowane. Mogła pojechać autobusem, ale nigdy nie kupowała biletu ani nie była we wnętrzu wozu sieci Greyhounda. Poza tym odkąd jej prześladowcy zorientowali się, że przeżyła, na pewno zakładali, że będzie próbowała uciec. Była amatorką, dziewczyną z college'u, która rozpaczała po rozerwanym na strzępy, spalonym kochanku. Myśleli, że jej dopadną, gdy w ślepej panice będzie usiłowała wydostać się z miasta. W ciągu tego dnia podobał się jej Nowy Orlean. Był tu milion hotelowych pokoi, prawie tyle samo uliczek, knajpek i barów, a po ulicach Bourbon, Chartres, Dauphine i Royal bez przerwy włóczyły się tłumy ludzi. Znała dobrze miasto, zwłaszcza Dzielnicę Francuską, w której życie skupiało się na niewielkiej przestrzeni. Przez kilka dni mogła przeprowadzać się z hotelu do hotelu, ale co dalej? Nie wiedziała. Nie wiedziała nawet, po co się bez przerwy przeprowadzać, ale w tych okolicznościach wydawało się jej to rozsądne. Zamierzała pozostawać rankami w ukryciu i wtedy się wysypiać. Zamierzała zmieniać ubranie, nakrycia głowy i okulary przeciwsłoneczne. Zamierzała zacząć palić i nie wypuszczać z ust papierosa. Dobrze by to zrobiło nerwom. Zamierzała nie przestawać myśleć. Zamierzała przeżyć. Zastanawiała się, czy nie zgłosić się na policję, ale zdecydowała, że jeszcze na to za wcześnie. Policjanci prowadzili dokumentację, zapisywali nazwiska i mogli okazać się niebezpieczni. Początkowo chciała zadzwonić do brata Thomasa w Mobile, biedaczysko nie mógł jej jednak w niczym pomóc. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do dziekana, wiedziała jednak, że nie zdoła przedstawić mu w sposób przekonujący historii raportu przekazanego Gavinowi Verheekowi, opieszałości FBI, podłożenia bomby w samochodzie, śmierci Rosenberga i Jensena oraz swej ucieczki. Dała sobie spokój z tą myślą. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do przyjaciółek ze studiów, ale bała się, że znajdą się uszy czujnie słuchające tego, co się mówi o biednym Callahanie i jego dziewczynie. Chciała zatelefonować do swojej najlepszej przyjaciółki, Alice Stark. Sądziła, że Alice, wytrącona z równowagi jej nieobecnością, uda się na policję, by zgłosić jej zaginięcie. Zdecydowała, że zadzwoni do Alice nazajutrz. Wykręciła numer obsługi hotelowej i zamówiła sałatkę meksykańską oraz butelkę czerwonego wina. Zamierzała wypić ją całą, po czym zasiąść w fotelu z puszką gazu na kolanach i wpatrywać się w drzwi, dopóki nie zaśnie. ROZDZIAŁ 18 Limuzyna Roberta Gminskiego zawróciła bez ostrzeżenia w Canal Street, jak gdyby dyrektor CIA był jedynym użytkownikiem ulicy, i zahamowała raptownie przed Sheratonem. Tylne drzwi po obu stronach stanęły otworem. Jako pierwszy wyskoczył ze środka Gminski, za nim wysiadło trzech sekretarzy z torbami i walizkami. Dochodziła druga po północy, dyrektorowi CIA najwyraźniej się spieszyło. Nie zatrzymał się przy recepcji, ale skierował wprost do wind. Sekretarze pobiegli za nim i przytrzymali mu otwarte drzwi. W drodze na piąte piętro wszyscy milczeli. W narożnym pokoju czekało trzech agentów. Jeden z nich otworzył drzwi przed Gminskim, który wpadł do środka bez jakiegokolwiek powitania. Sekretarze rzucili bagaże na łóżko. Dyrektor zerwał z siebie marynarkę i cisnął ją na krzesło. - Gdzie ona jest? -rzucił pytanie agentowi nazwiskiem Hooten. Drugi, Swank, rozsunął zasłony. Gminski podszedł do okna. Swank wskazał Marriotta przecznicę dalej po przeciwnej stronie ulicy. - Mieszka na czternastym piętrze, w trzecim pokoju od ulicy. Jeszcze się u niej świeci. Gminski utkwił spojrzenie w hotelowym budynku. - Jesteście pewni? Tak. Widzieliśmy, jak wchodziła do środka. Zapłaciła kartą kredytową. - Biedactwo - powiedział Gminski, odchodząc od okna. - Gdzie spędziła po przednią noc? W Holiday Inn przy Royal Street. Zapłaciła kartą kredytową. - Czy ktoś ją śledzi poza nami? - spytał szef CIA. - Nie. - Chcę się napić wody - powiedział do sekretarza, który podskoczył do wiaderka z lodem i zaczął grzechotać kostkami. Gminski usiadł na skraju łóżka, splótł palce i zatrzeszczał wszystkimi możliwymi stawami. - Co o tym myślisz? - zapytał Hootena, najstarszego z agentów. - Jest ścigana. Szukają jej wszędzie. Używa kart kredytowych. Nie przeżyje czterdziestu ośmiu godzin. - Nie jest kompletnie głupia - wtrącił się Swank. - Przycięła włosy i ufarbowała je na czarno. Nie zostaje w jednym miejscu. Najwidoczniej nie planuje na razie opuszczenia miasta. Daję jej siedemdziesiąt dwie godziny, nim ją znajdą. Gminski upił łyk wody. To znaczy, że jej raport to strzał w dziesiątkę. A to z kolei oznacza, że nasz przyjaciel jest bardzo zdesperowany. Gdzie on teraz przebywa? - Nie mamy pojęcia - odpowiedział szybko Hooten. Musimy go znaleźć. - Nie widziano go od dawna. Gminski odstawił szklankę na stół i wziął do ręki klucz do pokoju. - Co o tym sądzisz? - spytał Hootena. Zgarniamy ją? - Możemy mieć z tym kłopoty - uprzedzał Swank. - Niewykluczone, że ma broń. Ktoś mógłby oberwać. - To wystraszony dzieciak - powiedział Gminski. - Nie jest przecież zawodowcem. Nie możemy zgarniać bez przerwy cywilów z chodnika. - No to długo nie pociągnie - rzekł Swank. - Jak chcielibyście ją przejąć? - Są różne sposoby - powiedział Hooten. - Zatrzymać ją na ulicy. Wygarnąć z pokoju. Gdyby pozwolił mi pan, dyrektorze, działać natychmiast, za dziesięć minut znalazłbym się u niej. To proste, jest amatorem. Gminski zaczął powoli krążyć po pokoju. Wszyscy wpatrywali się w niego. Spojrzał na zegarek. - Nie chciałbym jej zgarniać. Prześpijmy się cztery godziny i spotkajmy tu o wpół do siódmej. Może we śnie wpadniemy na jakiś pomysł. Jeśli przekonacie mnie, że powinniśmy ją zgarnąć, zgodzę się. W porządku? Posłusznie pokiwali głowami. Wino poskutkowało. Podrzemała w fotelu, później zawlokła się na łóżko i zasnęła głęboko. Wsunęła stopy pod poduszki, kołdra zsunęła się na podłogę. Zadzwonił telefon. Z trudem rozkleiła powieki. Umysł miała otępiały i ociężały od snu, gdzieś w głębi zadziałał jednak jakiś sygnalizator nakazujący telefon odebrać. Otworzywszy oczy, nie dojrzała wiele. Słońce wzeszło, w pokoju zrobiło się jasno. Utkwiła wzrok w aparacie. Nie, nie prosiła, aby ją obudzono. Pomyślała nad tym jeszcze chwilę i doszła do wniosku, że na pewno nie zamawiała budzenia. Usiadła na brzegu łóżka i wsłuchała się w sygnał. Dziesięć razy, piętnaście, dwadzieścia. Ten ktoś nie zamierzał zrezygnować. Gdyby to była pomyłka, najpewniej rozłączono by się dużo wcześniej. Czyli nie była to pomyłka. Umysł zaczął się oczyszczać z pajęczyn snu. Przysunęła się do aparatu, Z wyjątkiem pracownika recepcji, jego szefa i może obsługi hotelowej żywa dusza nie wiedziała, że mieszka w tym pokoju. Zamówiła jedzenie, ale nie dzwoniła nigdzie więcej. Telefon zamilkł. Bogu dzięki, pomyłka. Gdy przeszła do łazienki, zaczął od nowa. Po czternastym sygnale podniosła słuchawkę. - Halo? - Darby? Tu Gavin Verheek. Nic ci się nie stało? Usiadła na łóżku. - Skąd masz ten numer. - Mamy swoje sposoby. Posłuchaj, musisz... - Zaczekaj, Gavin, daj mi się chwilę zastanowić. Wyśledziliście mnie dzięki kartom kredytowym, zgadza się? - Tak. Papierowa ścieżka. Pracuję w FBI, Darby, mamy swoje sposoby. To nie było specjalnie trudne. Więc tamci również mogą mnie znaleźć. - Podejrzewam, że tak. Zatrzymuj się w małych hotelikach i płać gotówką. Żołądek zwinął się jej w kłębek. Wyciągnęła się na łóżku. Tak po prostują znaleziono. Bez kłopotów. Dzięki papierowej ścieżce. Mogła już nie żyć. Zabita przez papierową ścieżkę. - Darby, jesteś tam? - Tak. - Spojrzała na drzwi, by upewnić się, że są zamknięte na łańcuch. - Słucham. Jesteś bezpieczna? - Myślałam, że tak. - Uzyskaliśmy trochę informacji. Jutro o trzeciej będzie nabożeństwo żałobne na uniwersytecie, a potem pogrzeb w mieście. Rozmawiałem z bratem Thomasa; rodzina chce, żebym niósł trumnę. Lecę po południu do Nowego Orleanu i myślę, że powinniśmy się spotkać. Niby dlaczego? - Musisz mi zaufać, Darby. Twoje życie jest w niebezpieczeństwie. Musisz mnie słuchać. - O co wam chodzi? Na chwilę zapadła cisza. - To znaczy? - spytał ostrożnie Gavin. - Co powiedział Voyles? Nie rozmawiałem z nim. - Zdawało mi się, że jesteś jego prawnikiem, że się tak wyrażę. Co się stało, Gavin? - Nie podejmujemy żadnych działań. A to co ma niby znaczyć, Gavin? Mów dalej. - Dlatego właśnie musimy się spotkać. Nie chcę rozmawiać o tym przez telefon. - Świetnie się nam rozmawia i na razie na więcej nie licz. Kawa na ławę, Ga- vin. - Dlaczego nie chcesz mi zaufać? - zapytał urażony. - Och, bo się rozpłaczę. Nie podoba mi się to. Jeśli udało wam się mnie namierzyć, równie dobrze ktoś inny może się do mnie w tej chwili skradać korytarzem. - Nonsens, Darby. Musisz zacząć myśleć. Mam twój numer od godziny i ograniczyłem się wyłącznie do zatelefonowania. Jesteśmy po twojej stronie, przysięgam. Zastanowiły ją te słowa. Miały sens, ale zbyt łatwo ją odnaleziono. - Słucham cię. Nie rozmawiałeś z dyrektorem, ale FBI nie podejmuje żadnych działań. Dlaczego? - Nie jestem pewny. Voyles podjął wczoraj decyzję, by nic nie robić w sprawie raportu, i wydał stosowne instrukcje. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć. - To niewiele. Czy wie o Thomasie? Czy wie, że powinnam nie żyć, bo napisałam ten raport i nim minęło czterdzieści osiem godzin od przekazania go tobie, kumplowi Thomasa ze studiów, oni - ktokolwiek to jest - spróbowali zabić nas oboje? Czy wie o tym wszystkim, Gavin? Nie sądzę. - To znaczy, że nie. - Tak, to znaczy, że nie wie. - W takim razie posłuchaj mnie. Czy sądzisz, że Thomas został zabity z powodu raportu? Prawdopodobnie. - To znaczy, że tak? Tak. - Dzięki. Jeśli Thomas został zamordowany z tego powodu, to wiemy, kto to zrobił. A jeśli wiemy, kto zabił Thomasa, wiemy, kto zamordował Rosenberga i Jensena, zgadza się? Verheek zawahał się. - Powiedz po prostu tak, do cholery! - wykrzyknęła Darby. - Powiedziałbym, że prawdopodobnie tak. - Świetnie. W języku prawników znaczy to pewnie, że tak. Wiem, że nie stać cię na więcej. To bardzo mocne „prawdopodobnie", lecz ty mi mówisz, że FBI daje sobie spokój z moim podejrzanym. - Uspokój się, Darby. Zaszyj się gdzieś do wieczoru, spotkajmy się i porozma- wiajmy o tym. Mogę uratować ci życie. Ostrożnie odłożyła słuchawkę pod poduszkę i poszła do łazienki. Umyła zęby i wyszczotkowała nędzne resztki włosów, po czym wrzuciła przybory toaletowe i zmianę ubrania do nowej płóciennej torby. Włożyła kurtkę, okulary przeciwsłoneczne oraz czapkę i cicho zamknęła za sobą drzwi. Korytarz był pusty. Weszła na szesnaste piętro, zjechała na dziewiąte i udając beztroskę, zeszła do prawie pustego hotelowego holu. Zniknęła szybko w damskiej toalecie, do której wejście znajdowało się tuż przy schodach. Zamknęła się w kabinie i odczekała parę minut. Piątkowy poranek w Dzielnicy Francuskiej. Powietrze chłodne i przejrzyste, pozbawione woni jedzenia i grzechu, ósma rano - zbyt wcześnie na ożywiony ruch. Przeszła kilka przecznic, by zebrać myśli i zaplanować zaczynający się dzień. Na Dumaine koło Jackson Square trafiła na kawiarnię, której nigdy wcześniej nie dostrzegła. Była prawie pusta, automat telefoniczny znajdował się koło zaplecza. Dostała mocną kawę i usiadła przy stoliku obok telefonu. Mogła stąd zadzwonić. Verheek zgłosił się przed upływem minuty. - Słucham - powiedział. - Gdzie zatrzymasz się na noc? - zapytała, przyglądając się ruchowi przed wejściem. - W Hiltonie, nad rzeką. - Wiem, gdzie to jest. Zadzwonię późno wieczorem lub wcześnie rano. Nie zawracaj sobie głowy tropieniem mnie, przeszłam na gotówkę. - Tak trzymaj, Darby. Nie zostawaj w jednym miejscu. - Mogę zginąć, nim się tu dostaniesz. - Nie, na pewno nie. Możesz kupić tam „Washington Post"? - Może. Dlaczego pytasz? - Kup natychmiast dzisiejszy numer. Jest tam solidny artykuł o śmierci Rosen- berga i Jensena oraz o tym, kto prawdopodobnie ich zabił. - Nie mogę czekać. Zadzwonię później. W pierwszym kiosku nie było „Washington Post". Ruszyła zygzakiem w stronę Canal Street, zaczęła zataczać pętle, patrząc za siebie, przeszła St. Ann, koło antykwariatów na Royal Street i podupadających barów po obu stronach Bienvilee i w końcu dotarła na Rynek Francuski od strony Decator i North Peters. Szła szyb- ko, lecz nonszalancko. Starała się robić wrażenie zaaferowanej, ale spod okularów przeciwsłonecznych rzucała spojrzenia na wszystkie strony. Jeśli obserwowano ją gdzieś z podcieni, robili to naprawdę fachowcy. Od ulicznego sprzedawcy kupiła „Washington Post" i „Times-Picayune" i w opustoszałej Cafe du Monde znalazła miejsce przy stoliku. Pierwsza strona. Powołując się na poufne źródło informacji, autor artykułu rozwodził się nad legendarnym Khamelem i niespodziewanie wynikłym podejrzeniem, że był on zaangażowany w zamordowanie sędziów. Autor twierdził, że dawniej Khamel zabijał, kierując się przekonaniami, teraz jednak czynił to wyłącznie dla pieniędzy. Wielkich pieniędzy, twierdził emerytowany ekspert wywiadu, który pozwalał się zacytować, ale oczywiście nie zidentyfikować. Zdjęcia były niewyraźne i rozmyte, ale zestawione wyglądały złowieszczo. Możliwe, że przedstawiały różne osoby. Ekspert twierdził, że Khamela nie sposób zidentyfikować, poza tym nikt go nie sfotografował od dziesięciu lat. W końcu do Darby dotarł kelner. Zamówiła kawę i ciastko. Ekspert stwierdzał, że wielu sądziło, iż Khamel nie żyje. Interpol był przekonany, że został zabity nie dalej jak pół roku temu. Ekspert wątpił, by terrorysta podróżował cywilnymi liniami lotniczymi. Khamel znajdował się na szczycie listy podejrzanych FBI. Darby powoli otworzyła gazetę z Nowego Orleanu. Zabójstwo Thomasa nie trafiło na pierwszą stronę; długi artykuł zajmował drugą, obok zamieszczono zdjęcie. Policjanci traktowali zbrodnię jako morderstwo, ale nie mieli wielu śladów. Tuż przed wybuchem w pobliżu widziano białą kobietę. Według słów dziekana akademia była wstrząśnięta. Policja zachowywała wstrzemięźliwość. Nabożeństwo żałobne miało się odbyć tego dnia na uniwersytecie. Popełniono" okropną pomyłkę, twierdził dziekan. Jeśli było to morderstwo, bez wątpienia ofiarą padła niewinna osoba. Zwilgotniały jej oczy. Nagle od nowa zaczęła się bać. Przez moment miała nadzieję, że to rzeczywiście była pomyłka. W tym niespokojnym mieście było wielu wariatów; może rzeczywiście komuś doszczętnie odbiło i wybrał niewłaściwy samochód. Może nikt jej nie ścigał. Spojrzała na fotografię. Wzięto ją z rocznika akademii; Thomas miał na ustach ironiczny uśmieszek, który przybierał zwykle w roli wykładowcy. Był doskonale ogolony i skończenie przystojny. W piątkowy poranek Waszyngton został zelektryzowany przez artykuł o Kha-melu. Nie wspomniano w nim o „Piśmie Ducha" ani o Białym Domu, więc najpopularniejszą grą stało się zgadywanie, gdzie był przeciek. Gra była szczególnie intensywna w gmachu Hoovera. Eric East i K.O. Lewis krążyli po gabinecie dyrektora, podczas gdy Voyles po raz trzeci w ciągu dwóch godzin rozmawiał z prezydentem. Voyles ciskał się na wszystkich, sarkał nawet na prezydenta. Sklął Coala i gdy prezydent zaprotestował, Voyles zaproponował, by poddać wszystkich, z Coalem na czele, badaniom za pomocą nowoczesnego wykrywacza kłamstw - wariografu — by sprawdzić, gdzie są te cholerne przecieki. Tak, do diabła, on, Voyles, też może się poddać badaniu, łącznie ze wszystkimi, którzy pracują w gmachu Hoovera. Obaj rozmówcy nie liczyli się ze słowami. Spurpurowiały Voyles spływał potem; fakt, że krzyczał do słuchawki, gdy po drugiej stronie znajdował się prezydent Stanów Zjednoczonych, nie miał dla niego najmniejszego znaczenia. Wiedział, że Coal również tego słucha. W końcu prezydent przejął kontrolę nad rozmową i wdał siew jakieś rozwlekłe kazanie. Voyles otarł czoło chusteczką, rozsiadł się w zniszczonym obrotowym fotelu pokrytym skórą i zaczął regularnie oddychać, próbując obniżyć sobie ciśnienie krwi i tętno. Przeżył jeden atak serca i spodziewał się następnych; mówił wiele razy K.O. Lewisowi, że ten idiota Fletcher Coal wpędzi go do grobu. Powtarzał jednak to samo za trzech ostatnich prezydentów. Ściągnął dłonią zmarszczki na czole i osunął się głębiej w fotel. - Możemy to zrobić, panie prezydencie - powiedział wreszcie prawie łaska wie. Charakterystyczne były jego szybkie, radykalne zmiany nastroju; nagle stał się niemal ugrzeczniony, wręcz czarujący. - Dziękuję, panie prezydencie. Będę tam jutro. Odłożył słuchawkę i powiedział z zamkniętymi oczyma: - Prezydent chce, żebyśmy zaczęli śledzić tego dziennikarza z „Washington Post". Powiedział, że dlaczego niby mielibyśmy tego nie zrobić, skoro bawiliśmy się już wcześniej w ten sposób. Zgodziłem się. - Gdzie go mamy śledzić? - spytał K.O. - W obrębie miasta. Przydzielamy mu dwóch ludzi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Sprawdzimy, gdzie wychodzi wieczorami, z kim sypia. To kawaler, zgadza się? - Rozwiódł się trzy lata temu - odrzekł Lewis. - Musimy się cholernie postarać, żeby nas na tym nie przyłapano. Zmieniajcie tajniaków co trzy dni. Prezydent rzeczywiście wierzy, że przecieki pochodzą od nas? - Nie, nie sądzę. Dlaczego w takim razie chciałby, żebyśmy obserwowali tego dziennikarza? Moim zdaniem wie, że to jego ludzie dają cynk prasie, i chce ich na tym przyłapać. - Drobna przysługa - skomentował pogodnie Lewis. Zgadza się. Tylko nie dopuśćcie, by się zorientował, że go śledzimy. Biuro L. Matthew Barra mieściło się w klitce na drugim piętrze obskurnego, nieodnawianego biurowca na M Street w Georgetown. Na drzwiach nie było żadnej tabliczki. Uzbrojony strażnik w płaszczu i krawacie zawracał ludzi od windy. Dywan był przetarty, a meble stare. Pokrywał je kurz; widać było wyraźnie, że Dział nie marnował pieniędzy na sprzątaczki. Barr zarządzał Działem - nieoficjalną, utajnioną gałęzią Prezydenckiego Komitetu Reelekcyjnego. Oficjalnie PKR rozporządzał wystawnymi biurami po drugiej stronie rzeki w Rosslyn. Okna tam się otwierały, sprzątaczki sprzątały każdego wieczoru, pracowały tam uśmiechnięte sekretarki. W tej norze było jednak inaczej. Fletcher Coal wysiadł z windy i skinął głową strażnikowi, który odwzajemnił się tym samym, nie wykonując poza tym żadnego ruchu. Znali się od dawna. dotarł przez labirynt niechlujnych gabinecików do biura Barra. Coala rozpierała duma z własnej szczerości, dzięki której był w stanie przyznać się przed sobą, że w Waszyngtonie nie boi się nikogo - z wyjątkiem może jednego Matthew Barra. Czasami obawiał się go, czasami nie, ale zawsze go podziwiał. Barr przeszedł przez Marynarkę Wojenną, CIA i wywiad. Dostał dwa wyroki za naruszenie tajemnicy urzędowej. Zarobił na tym miliony, które zręcznie zadołował. Spędził kilka miesięcy jako służący w wiejskim klubie-ale tylko na papierze. Coal osobiście zwerbował Barra do kierowania Działem, którego oficjalnie me było. Roczny budżet Działu wynosił cztery miliony, pochodzące wyłącznie z lewych funduszy. Barr utrzymywał niewielką czeredę solidnie wyszkolonych zbirów, którzy wykonywali dla Działu tajne zadania. Drzwi do gabinetu Barra były zawsze zamknięte. Coal zastukał. Po chwili Barr otworzył i wpuścił go do środka. Spotkanie jak zwykle miało trwać krótko. - Pozwoli pan, że sam się domyśle, o co chodzi — zaczął Barr. - Chce pan, żeby wykryć źródło przecieku. - Właściwie tak. Chcę, by Granthama, tego dziennikarza, śledzić na okrągło i dowiedzieć się, od kogo dostaje informacje. Są tak dobre, że obawiam się, iż pochodzą od nas. Przeciekacie jak kartonowe pudło. - Zdarza się, ale numer z Khamelem to świadoma zagrywka. Sam to zrobiłem. Barr uśmiechnął się na te słowa. Tak myślałem. Sprawa była zbyt czysta i za dobrze trafiona. - Miałeś kiedyś do czynienia z Khamelem? - Nie. Dziesięć lat temu byliśmy pewni, że nie żyje. Odpowiadało mu to. Nie ma cech szczególnych, dlatego nigdy nie udaje się go złapać. Może żyć pół roku w tekturowej norze w Sao Paulo, żywiąc się szczurami i korzonkami, potem polecieć do Rzymu, by zamordować jakiegoś dyplomatę i zniknąć na pół roku w Singapurze. Nie czyta nawet poświęconych mu artykułów. - Ile ma lat? - Dlaczego to pana ciekawi? - Jestem nim zafascynowany. Myślę, że wiem, kto go wynajął do zamordowania Rosenberga i Jensena. - Rzeczywiście? Mógłby się pan ze mną podzielić tą ploteczką? Nie. Jeszcze nie teraz. - Ma czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Nie tak wiele, ale libijskiego generała zabił, gdy miał lat piętnaście. Jego kariera trwa, więc już długo. To wszystko tylko pogłoski, rozumie pan. Ponoć potrafi zabijać każdą ręką i nogą. Jest wyśmienitym strzelcem, strzela ze wszystkich rodzajów broni palnej. Mówi dwunastoma językami. Słyszał pan już to wszystko, prawda? Tak, ale bawi mnie to. - No dobrze. Sądzi się, że jest najdroższym i najskuteczniejszym mordercą na świecie. Za młodu był po prostu zwykłym terrorystą, ale był zbyt utalentowany, żeby poprzestać na rzucaniu bomb. Został, więc płatnym mordercą. Zestarzał się i zabija wyłącznie dla pieniędzy. - Ile bierze? - Dobre pytanie. Za wykonanie zadania dostaje prawdopodobnie od dziesięciu do dwudziestu milionów dolarów. Nie znam nikogo innego, kto zaliczałby się do tej samej klasy. Jedna z hipotez głosi, że dzieli się pieniędzmi z grupami terrory stycznymi, ale nikt nie wie tego na pewno. Pozwoli pan, że zgadnę; chce pan, żeby znaleźć Khamela i dostarczyć go panu żywego? - Zostawcie Khamela w spokoju. Prawdę mówiąc, podoba mi się robota, jaką tu wykonał. - Jest bardzo utalentowany. - Chcę, żeby śledzić Graya Granthama i dowiedzieć się, skąd czerpie informacje. - Ma pan jakieś hipotezy? - Kilka. Podejrzewam niejakiego Miltona Hardy'ego, który pracuje w Zachodnim Skrzydle jako sprzątacz. - Coal rzucił na biurko kopertę. - Jest tu od bardzo dawna. Zdaje się, że jest na wpół ślepy, ale mnóstwo widzi i słyszy. Proszę go śledzić przez dzień lub dwa. Wszyscy zwracają się do niego per „Sierżancie". Zaplanujcie sposób jego wyeliminowania. - Świetnie, panie Coal. Wyrzucamy forsę na śledzenie ślepych Murzynów. - Proszę zrobić to, co kazałem. Daję wam trzy tygodnie. Coal wstał i skierował się do wyjścia. Więc wiecie, kto wynajął mordercę? - spytał Barr. - Jesteśmy bliscy tego. - Dział bardzo chętnie pomoże. - Nie wątpię. ROZDZIAŁ 19 Pani Chen była właścicielką bliźniaka, którego połówkę od piętnastu lat wynajmowała studentom prawa. Dobierała ich starannie, ale nie wtrącała się w nie swoje sprawy i pozwalała na wszystko, pod warunkiem że za ścianą było cicho. Bliźniak znajdował się sześć przecznic od terenów uniwersytetu. Było już ciemno, gdy u drzwi rozległ się dzwonek. Na schodach stała atrakcyjna dziewczyna z krótkimi czarnymi włosami i nerwowym uśmiechem. Bardzo nerwowym. Pani Chen patrzyła na nią ze zmarszczonymi brwiami, dopóki się nie odezwała. -Nazywam się Alice Stark, jestem przyjaciółką Darby. Czy mogę wejść? Dziewczyna obejrzała się przez ramię. Na ulicy było cicho i spokojnie. Pani Chen mieszkała sama, starannie zamykała drzwi i okna, zdecydowała się jednak zaufać miłej dziewczynie z niewinnym uśmiechem, ponieważ była przyjaciółką Darby. Otworzyła szerzej drzwi i Alice weszła do środka. - Coś się stało - stwierdziła pani Chen. - Tak. Darby ma pewne kłopoty, ale nie możemy o tym rozmawiać. Dzwoniła do pani dziś po południu? - Tak, powiedziała, że jakaś koleżanka wpadnie do jej mieszkania. Alice odetchnęła głęboko, siląc się na spokój. - Zabierze mi to tylko chwilkę. Powiedziała, że gdzieś tu jest przejście. Wolałabym nie używać frontowych drzwi. Pani Chen znowu zmarszczyła brwi i popatrzyła na Alice pytająco, ale nic nie powiedziała. - Czy ktoś był w jej mieszkaniu w ciągu ubiegłych dwóch dni? - spytała Alice, idąc za panią Chen wąskim korytarzykiem. - Nikogo nie widziałam. Pukał ktoś wczoraj przed wschodem słońca, ale nie oglądałam. Pani Chen odsunęła od ściany stół, wyjęła klucz i otworzyła drzwi. Alice wysunęła się przed nią. - Chciała, żebym weszła tu sama, pozwoli pani? Pani Chen miała ochotę dowiedzieć się, o co chodzi, ale pokiwała głową i zamknęła za Alice drzwi. Za nimi był krótki korytarz, który pogrążył się w mroku. Po lewej znajdował się salonik. Alice nie mogła włączyć światła. Zamarła w ciemności. ' mieszkaniu było gorąco i czarno jak w piekle, wszędzie unosiła się woń starzyzny. Wiedziała, że zostanie sama, ale była, do diabła, studentką drugiego roku prawa, nie jakimś prywatnym detektywem biorącym dwadzieścia dolców za godzinę. Nakazała sobie wziąć się w garść. Pogrzebała w dużej torebce i wydobyła latarkę w kształcie ołówka. Na wszelki wypadek zabrała trzy, choć nie miała pojęcia, co by to miał być za wypadek. Darby wydała jej precyzyjne polecenia: nie wolno jej było palić światła, nie mogła dopuścić, by światło latarki widać było przez okno. Dom mógł być obserwowany. Przez kogo, do diabła? Alice chciałaby to wiedzieć. Darby powiedziała, że sama nie ma pojęcia, ale postara się później jej to wyjaśnić. Przede wszystkim trzeba jednak sprawdzić mieszkanie. Alice była tu kilka razy w ciągu ubiegłego roku, ale wchodziła frontowym wejściem przy pełnym oświetleniu i innych udogodnieniach. Znała wszystkie pokoje była przekonana, że da sobie radę w ciemnościach. Jej pewność jednak ulotniła się jak kamfora. Weź się w garść, powiedziała sobie, rozdygotana. Jesteś tu sama. Nikt by się tu nie zamelinował, mając za ścianą wścibską żółtą babę. Jeśli rzeczywiście ktoś tu był, to krótko. Sprawdziła, czy latarka działa. Ledwie świeciła, nie silniej niż dogasająca zapałka. Skierowała jaku podłodze i zobaczyła słaby krążek światła wielkości małej ' pomarańczy. Krążek drżał. Na palcach minęła załom ściany. Darby powiedziała jej, że koło telewizora na półkach stoi niewielka, stale włączona lampka, z której korzystała w nocy. Lampka miała rzucać poświatę pozwalającą trafić do kuchni. Albo Darby skłamała, albo żarówka się spaliła, albo też ktoś ją wykręcił. W tej chwili było to nieistotne: w saloniku panowały grobowe ciemności. Weszła na dywan pośrodku saloniku i krok za krokiem zaczęła się posuwać w stronę kuchni, gdzie na stole stał komputer. Uderzyła kolanem o kant stolika do kawy. Latarka przestała świecić. Potrząsnęła nią bez efektu, wyjęła więc z torebki następną. Woń zastarzałego jedzenia była tu intensywniejsza. Komputer stał pośród pustych teczek do akt i podręczników. Przyjrzała mu się, oświetlając go słabiutką latarką. Włącznik zasilania. Jest. Nacisnęła go i po chwili monochromatyczny ekran się rozjarzył. Zielonkawa poświata padająca na stół była jednak widoczna tylko w kuchni. Alice usiadła przed klawiaturą i zaczęła stukać w klawisze. Trafiła na Katalog, potem na Notatki i Akta. Później wyciągnęła Spis. Spodziewała się, że będzie w nim około czterdziestu pozycji, było ich jednak najwyżej dziesięć. Większość zawartości twardego dysku została wymazana. Za pomocą laserowej drukarki w ciągu kilku sekund uzyskała kopię Spisu, oderwała ją od reszty wstęgi i schowała do torebki. Wstała i przyświecając sobie latarką, rozejrzała się po tym, co znajdowało się koło komputera. Darby powiedziała, że ma około dwudziestu dyskietek, wszystkie jednak zniknęły. Nie została ani jedna. Na stole leżały wyłącznie podręczniki prawa konstytucyjnego i procedury postępowania cywilnego, tak nudne, że nikt by się na nie nie połakomił. Czerwone jednorazowe teczki na dokumenty były ułożone w równy stosik. Wszystkie puste. Ktoś wykonał czystą, wymagającą cierpliwości robotę; spędził parę godzin na kasowaniu pamięci i sporządzaniu kopii i wydruków, po czym zniknął z niewielką torbą materiałów. Alice wróciła do saloniku i wyjrzała przez okno koło telewizora. Czerwona honda accord wciąż stała mniej więcej metr od ściany. Dokręciła żarówkę w nocnej lampce i włączyła ją na moment. Działała bez zarzutu. Wykręciła ją z powrotem, tak jak zrobiła to osoba czy osoby, które dostały się do środka. Wytężywszy wzrok, mogła widzieć zarysy drzwi i mebli. Wyłączyła komputer i wyszła na korytarz. Pani Chen tkwiła dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją zostawiła. Wszystko w porządku? zapytała. - Tak - powiedziała Alice. - Niech pani jednak uważa. Jutro lub pojutrze za dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy ktoś tu był. Poza tym proszę nikomu nie mówić, że wchodziłam do mieszkania Darby. Pani Chen przysłuchiwała się gorliwie jej słowom, przesuwając stół na poprzednie miejsce. A co z jej samochodem? spytała. - Nic się mu nie stanie, proszę tylko mieć na niego oko. - Czy Darby przytrafiło się coś złego? - zapytała pani Chen, gdy znalazły się prawie u drzwi wyjściowych. - Nie, nic. Prawdopodobnie za kilka dni wróci do domu. Dziękuję, pani Chen. Pani Chen zamknęła drzwi, zaryglowała je i wyjrzała przez frontowe okno. Dziewczyna zniknęła w ciemności. Swój samochód Alice zaparkowała trzy przecznice dalej. Zaczął się piątkowy wieczór w Dzielnicy Francuskiej. Następnego dnia na stadionie Dome miał się odbyć mecz z udziałem drużyny Tulane, a w niedzielę Saints. Na ulice wyległy tysiące hałaśliwych kibiców, parkując gdzie się dało, tamując ruch, wrzeszcząc na całe gardło, pijąc kuflowe piwo, gniotąc się w barach, po prostu świetnie się bawiąc, awanturując i pijąc na umór. O dziewiątej wieczór przez centrum dzielnicy nie można było przejechać. Alice zaparkowała daleko od miejsca, gdzie chciała się zatrzymać, na Poydras, i spóźniła się godzinę, nim dotarła do zatłoczonego baru z ostrygami na St. Peter Street w środku Dzielnicy Francuskiej. Stoliki zostały wyniesione, goście tłoczyli się w trzech szeregach przy kontuarze. Wycofała się w kąt pod automat z papierosami i zaczęła rozglądać. Większość stanowili studenci z miasta, którzy bawili się z okazji rozgrywek. Chwilę później podszedł do niej jeden z kelnerów i zapytał: Szukasz drugiej dziewczyny? Alice zawahała się. Hm, tak. Kelner wskazał w stronę baru. Za rogiem w pierwszej sali na prawo jest kilka stolików. Zdaje mi się, że tam siedzi twoja przyjaciółka. Darby w kapeluszu i ciemnych okularach tkwiła w niewielkim kąciku, zgarbiona nad butelką piwa. Alice uścisnęła jej dłoń i powiedziała: - Cieszę się, że cię widzę. Przyjrzała się z uciechą jej uczesaniu. Darby zdjęła okulary. Miała zaczerwienione, wyraźnie zmęczone oczy. - Nie wiedziałam, do kogo mogę zadzwonić. Alice wysłuchała tych słów, nie wiedząc, co powiedzieć i nie mogąc oderwać spojrzenia od fryzury przyjaciółki. -Kto cię ostrzygł? - spytała Nieźle wyglądam, prawda? Wraca moda na punków, bez wątpienia wywrę wrażenie na szefach, kiedy zacznę szukać pracy. Dlaczego to zrobiłaś? Ktoś usiłował mnie zabić, Alice. Moje nazwisko znajduje się na dokumencie, który trafił w ręce bardzo wrednych typów. Prawdopodobnie jestem śledzona. Przez kogo? Nie mam pojęcia. Co z moim mieszkaniem? Alice przestała gapić się na włosy Darby i podała jej wydruk spisu pamięci komputera. Darby przyjrzała mu się uważnie. Wszystko było jednak rzeczywistością, nie snem czy omyłką. Bomba została podłożona pod właściwy samochód. Rupertowi i jego kumplowi kowbojowi chodziło właśnie o nią. Człowiek, którego i warz rozpoznała, jej właśnie szukał. Prześladowcy dostali się do jej mieszkania i wymazali z pamięci komputera wszystko, co chcieli. Krążyli gdzieś po mieście, unikając jej. Co z dyskietkami? - Nie było ani jednej. Na kuchennym stole leżał stos pustych teczek na dokumenty. Poza tym wydaje się, że niczego nie ruszano. Wykręcono żarówkę w nocnej lampce, więc w saloniku panuje całkowita ciemność. Sprawdziłam, działa. To bardzo cierpliwi ludzie. Co mówiła pani Chen? - Nic nie widziała. Darby wcisnęła wydruk do kieszeni. - Posłuchaj, Alice, nagle zaczęłam się bać jak cholera. Nie wolno dopuścić, żeby nas ktoś razem zobaczył. Może to nie był najlepszy pomysł. - Co to za ludzie? - Nie wiem. Zabili Thomasa, a teraz starają się zabić mnie. Na razie udało mi się, ale to jeszcze nie koniec. - Ale dlaczego, Darby? - Nie powiem ci, bo nie powinnaś wiedzieć. Im więcej będziesz wiedziała, na tym większe niebezpieczeństwo będziesz narażona. Zaufaj mi, Alice, nie mogę ci niczego powiedzieć. Nikomu nie powiem, przysięgam. A jeśli zostaniesz zmuszona? Alice rozejrzała się dookoła jak gdyby nigdy nic i spojrzała badawczo na przyjaciółkę. Zbliżyły się do siebie już podczas kursu orientacyjnego dla nowo przyjętych studentów. Godzinami wspólnie kuły, dzieliły się notatkami, pociły przed egzaminami, występowały w inscenizowanych procesach, razem plotkowały o mężczyznach. Alice była prawdopodobnie jedyną osobą, która wiedziała o Darby i Callahanie. - Chcę ci pomóc, Darby, nie boję się. Darby nawet nie tknęła piwa. Powoli obróciła butelkę. - Cóż, ja jestem przerażona. Patrzyłam, jak ginął Thomas, Alice. Ziemia się zatrzęsła, został rozerwany na kawałki, a ja miałam być razem z nim. To o mnie im chodziło. - Idź na policję. - Jeszcze nie teraz, może później. Boję się. Thomas zwrócił się do FBI i w dwa dni potem nie żył. - Więc to FBI cię nęka? Nie sądzę. Sprawa się rozeszła i moje nazwisko wpadło w niewłaściweręce. - Jaka sprawa?! Daj spokój, Darby, przecież jestem twoją przyjaciółką! Twa najlepszą kumpelką. Przestań się ze mną drażnić. Darby pociągnęła pierwszy niewielki łyk z butelki, unikając wzroku Alice. Utkwiła spojrzenie w blacie stolika. - Proszę cię, Alice, daj mi trochę czasu. Nie ma sensu, żebym zdradziła ci przez co możesz zginąć. - Zamilkła na dłuższą chwilę, w końcu powiedziała: Jeśli chcesz pomóc, pójdź jutro na nabożeństwo żałobne i przyglądaj się wszystkiemu. Rozgadaj, że dzwoniłam do ciebie z Denver od ciotki, której nazwiska nie znasz, że biorę dziekankę na ten semestr i wracam na studia na wiosnę. Upewnij się, że ta plotka poszła w ruch. Na pewno ktoś wysłucha tego bardzo uważnie. -Dobrze. W gazecie wspominano o białej kobiecie, którą widziano w pobliżu miejsca przestępstwa, jak gdyby była podejrzana czy coś w tym rodzaju. Coś w tym rodzaju. To byłam ja. Przeczytałam ten artykuł przez lupę. Gliny nie mają żadnego śladu. No dobrze, Darby, jesteś sprytniejsza ode mnie. Jesteś najsprytniejszą osobą, jaką w życiu spotkałam. I co dalej? Po pierwsze, wyjdziesz tylnym wyjściem. To te białe drzwi na końcu korytarza przy toaletach. Przejdziesz przez magazyn i kuchnię na zewnątrz. Nie zatrzymuj się; alejka za knajpą wychodzi na Royal Street. Złap taksówkę i podjedź do swojego samochodu. Oglądaj się za siebie. Mówisz poważnie? Spójrz na te kudły, Alice. Czy zrobiłabym z siebie coś takiego, gdyby to była zabawa? No dobrze. Co potem? Idź jutro na nabożeństwo i rozpuść plotkę. Zadzwonię do ciebie jutro albo pojutrze. Gdzie mieszkasz? Tu i ówdzie. Sporo podróżuję. Alice wstała i pocałowała Darby w policzek. Proszę, uważaj na siebie - powiedziała na pożegnanie. Przez dwie godziny Verheek krążył po piętrze, przeglądał najprzeróżniejsze czasopisma, wzywał służbę hotelową, rozpakowywał się i znów ruszał na korytarz. przez dwie następne godziny siedział na łóżku, sączył grzane piwo i gapił się w telefon. Powiedział sobie, że będzie czekać do północy, ale co później? Powiedziała, że zadzwoni. Uratowałby jej życie, gdyby tylko zadzwoniła. O północy odrzucił kolejne pismo i wyszedł z pokoju. Trochę mu pomógł agent z Nowego Orleanu, podając listę knajpek w pobliżu uniwerku, do których uczęszczali studenci. Zamierzał pójść tam, zmieszać się z klientami, zagadywać pić piwo i nasłuchiwać. Studenci zjechali do miasta ze wszystkich stron na rozgrywki piłkarskie. Wiedział, że jej nie znajdzie, ale to nie miało znaczenia, bo by jej nie poznał. Może jednak by coś usłyszał, może zawarłby znajomość z kimś, kto coś o niej wiedział, może pozostawiona wizytówka dałaby jakiś rezultat Strzelanie na ślepo, ale o wiele bardziej twórcze niż gapienie się w telefon, nalazł wolne miejsce przy barze w knajpie pod nazwą U Adwokata, trzy przecznice od miasteczka uniwersyteckiego. Panowała w niej sympatyczna atmosfera; programy rozgrywek oraz okładki czasopism z modelkami w kostiumach kąpielowych wisiały na ścianach. Hałasujący goście prawie bez wyjątku mieli sporo poniżej trzydziestki. Barman wyglądał na studenta. Po dwóch piwach tłum przerzedził się, połowa przy barze się opróżniła. Za moment prawdopodobnie miała napłynąć kolejna fala. Verheek zamówił piwo numer trzy. Było wpół do drugiej. Studiujesz może prawo? - zapytał barmana. - Niestety. - Niezła zabawa, co? Barman nie przestawał zmiatać z kontuaru rozsypanych orzeszków. - Znam lepsze rozrywki. Verheek zatęsknił za barmanami, których poznał w czasach swoich studiów Ci to znali się na sztuce konwersacji. Nikogo nie traktowali jak obcego, zawsze wiedzieli, jak z człowiekiem pogadać. - Jestem prawnikiem - powiedział z desperacją. O rany, ten gość jest prawnikiem. .Jeju, ale numer. Gruba szycha. Zdegustowany-: chłopak odszedł. Parszywy sukinsyn, pomyślał Verheek. Mam nadzieję, że cię wywalą. Chwycił butelkę i odwrócił się w stronę stolików. Czuł się jak dziadek wśród wnucząt choć nie cierpiał akademii prawniczej i niechętnie o niej myślał, były jednak te przeciągające się do rana piątkowe wieczory w barach Georgetown spędzone z przyjacielem - Callahanem. Cenił sobie te wspomnienia. -Jakim prawnikiem? - zapytał z głupia frant barman po powrocie. Gavin od wrócił się w jego stronę i uśmiechnął. - Doradcą do spraw specjalnych w FBI. Barman dalej wycierał blat. Więc pracuje pan w Waszyngtonie? - Tak, przyjechałem do Nowego Orleanu na rozgrywki. Jestem fanem Redskinów. - Tak naprawdę to nie cierpiał Redskinów ani jakiejkolwiek innej zawodowej drużyny futbolowej. Sądził, że w ogóle nie powinno się uczyć dzieci tej gry - Gdzie studiujesz? - Tu, w Tulane. W maju kończę. - Gdzie później? - Prawdopodobnie do Cincinnati. Rok czy dwa lata będę zwykłym aplikantem - Musisz być dobrym studentem. Chłopak wzruszył ramionami. - Podać jeszcze jedno piwo? Dziękuję. Znałeś może Thomasa Callahana? Pewnie, miałem z nim zajęcia. A pan go znał? - Studiowałem z nim prawo w Georgetown. - Verheek wyciągnął portfel i wy jął z niego wizytówkę. - Nazywam się Gavin Verheek. Student spojrzał na nią uprzejmie i położył koło lodu. W barze panował spokój i nie miał jak oderwać się od nużącego gościa. - Znasz może studentkę Darby Shaw? Barman powiódł wzrokiem po stolikach. - Nie. Nie spotkałem jej, ale wiem, która to. Jest chyba na drugim roku. - Z pew ną podejrzliwością zawiesił na chwilę głos. - A bo co? - Musimy z nią porozmawiać. - My, czyli FBI, nie po prostu on, Gavin Ver- heek; dzięki temu brzmiało to poważniej. - Bywa tutaj? - Widziałem ją kilka razy. Trudno jej nie zauważyć. - Słyszałem. - Gavin obejrzał się na stoliki. - Jest tu ktoś, kto ją zna? - Wątpię. To wszystko pierwszoroczni. To od razu widać. Dyskutują o prawie własnościowym i rewizjach. Tak, to były czasy. Gavin wyciągnął jeszcze kilka wizytówek i położył je na barze. - Zatrzymam się kilka dni w Hiltonie. Jeśli ją zobaczysz albo czegoś się o niej dowiesz, przekaż jej moją wizytówkę. - Dobra. Wczoraj wieczór rozpytywał tu o nią policjant. Nie sądzi pan chyba, że była zamieszana w śmierć Callahana? Nie, wcale nie. Po prostu musimy z nią porozmawiać. - Będę mieć otwarte oczy. Verheek podziękował, zapłacił za piwo i wyszedł na chodnik. Przeszedł trzy przecznice do Half Shell. Dochodziła druga, był śmiertelnie znużony i na poły pijany. Gdy tylko wszedł do środka, zaczęła grać kapela. Pięćdziesięciu chłopaków z korporacji studenckich ze swoimi dziewczynami zaczęło tańczyć na stołach w ciemnym, zatłoczonym wnętrzu. Udało mu się przedrzeć przez kłębowisko ciał i znalazł bezpieczne schronienie na tyłach, przy barze oblężonym przez trzy nieruchome szeregi amatorów piwa. Przedarł się przez te szańce, wykłócił o zimne piwo i uświadomił sobie, że jest o wiele starszy od wszystkich pozostałych. Wycofał się do ciemnego, zatłoczonego kąta, tracąc wszelką nadzieję, że coś tu osiągnie. Nie mógł usłyszeć własnych myśli, a co dopiero rozmawiać. Popatrzył na barmanów: wszyscy byli młodzi, prawdopodobnie studiowali. Najstarszy nie wyglądał na trzydzieści lat. Kasował po kolei rachunki, jak gdyby zamykano interes. Zwijał się jak w ukropie; Gavin śledził każdy jego ruch. Barman odwiązał fartuch, rzucił go w kąt, zanurkował pod barem i zniknął. Gavin przy użyciu łokci przecisnął się przez tłum i dopadł go przy drzwiach do kuchni. Po drodze wyciągnął kartę przynależności do FBI. - Przepraszam, jestem z FBI. - Podetknął kartę chłopakowi pod nos. — Twoje nazwisko? Chłopak zamarł i popatrzył dzikim wzrokiem na Gavina. — Eee, Fountain, Jeff Fountain. - Świetnie, Jeff. Słuchaj, nie stało się nic złego, mam do ciebie tylko parę pytań.-Znaleźli się sami w nieczynnej od kilku godzin kuchni. - Poświęć mi sekundkę. - No dobrze. Czego pan chce? - Studiujesz prawo, zgadza się? - Proszę, powiedz tak, modlił się w duchu. Jego przyjaciel powiedział mu, że większość barmanów studiowała prawo. -Tak, w akademii Loyoli. Loyola? Nigdy o niej nie słyszał. - Tak właśnie mi się wydawało. Słyszałeś o profesorze Callahanie z Tulane? Jutro jest jego pogrzeb. - Pewnie, wszystko było w gazetach. Większość moich kumpli chodzi do Tulane. - Znasz może studentkę drugiego roku, która nazywa się Darby Shaw? Bardzo atrakcyjna dziewczyna. - Tak, chodziła z moim kumplem w zeszłym roku — uśmiechnął się Fountain. - Wpada tu od czasu do czasu. Kiedy była tu ostatni raz? Miesiąc czy dwa temu. Coś się stało? Musimy z nią porozmawiać. - Podał Fountainowi plik wizytówek. - Zatrzy maj je. Będę przez kilka dni w Hiltonie. Jeśli ją zobaczysz albo czegoś się o niej dowiesz, podrzuć jej to. W związku z czym? - Chodzi o Callahana. Naprawdę bardzo nam zależy na spotkaniu z nią, rozu miesz? - Pewnie - powiedział Fountain i wetknął wizytówki do kieszeni. Verheek podziękował mu i wrócił na salę. Przecisnął się między ucztującymi gośćmi, nasłuchując ginących w ogólnym rozgardiaszu rozmów. Udało mu się przedrzeć przez szturmującą drzwi nową falę klientów. Poczuł, że jest za stary na takie zmagania. Zaparkował sześć przecznic dalej, nieprzepisowo, tuż przed akademikiem. Postanowił, że sala bilardowa będzie ostatnim przystankiem na tę noc. W tej chwili nie było tam tłoku. Verheek zapłacił za piwo przy barze i rozejrzał się po wnętrzu. Przy czterech stołach toczyła się pozbawiona animuszu gra. Do baru podszedł chłopak w bawełnianej koszulce i zamówił kolejne piwo. Na przodzie szarozielonej koszulki widniał nadruk AKADEMIA PRAWNICZA TULANE, a poniżej jakiś numer, najprawdopodobniej indeksu. Verheek zapytał bez wahania: - Studiujesz prawo? Chłopak obejrzał się na niego, wyciągając pieniądze z kieszeni dżinsów. - Niestety. Znałeś Thomasa Callahana? - Kim pan jest? - Pracuję w FBI. Callahan był moim przyjacielem. Student upił łyk piwa i popatrzył podejrzliwie na Verheeka. - Miałem z nim zajęcia z prawa konstytucyjnego. Trafiony, zatopiony! Verheek starał się udać zainteresowanie. Znasz Darby Shaw? Czemu pan pyta? - Musimy z nią porozmawiać, to wszystko. - My, czyli kto? - Student stał się jeszcze bardziej podejrzliwy. Przysunął się o krok do Verheeka, jak gdyby w ten sposób chciał wycisnąć odpowiedź. - FBI - odrzekł nonszalancko Verheek. - Ma pan odznakę czy coś takiego? - Pewnie - powiedział Verheek i wyciągnął z kieszeni kartę. Student przeczytał ją uważnie i oddał Verheekowi. - Jest pan prawnikiem, nie agentem. Miał całkowitą słuszność. Jako prawnik Verheek zdawał sobie sprawę, że straciłby pracę, gdyby jego szef dowiedział się, iż przesłuchiwał ludzi, dając im do zrozumienia, że jest agentem. - Zgadza się, jestem adwokatem. Studiowaliśmy razem z Callahanem. - No to dlaczego chcecie rozmawiać z Darby? Barman przesunął się w ich stronę, podsłuchując. - Znasz ją? - Bo ja wiem? - powiedział student. Widać było, że zna, ale nie chce się do tego przyznać. - Ma jakieś kłopoty? Nie. Znasz ją, tak? Może tak, może nie. Słuchaj, jak się nazywasz? Pan mi pokaże odznakę, to panu powiem. Gavin pociągnął solidnie z butelki i uśmiechnął się do barmana. - Zrozum, muszę się z nią widzieć. To bardzo ważne. Przez kilka dni zatrzy mam się w Hiltonie. Jeśli ją spotkasz, powiedz jej, żeby się ze mną skontaktowała, dobrze? - Podał studentowi wizytówkę. Chłopak popatrzył i odszedł bez słowa. O trzeciej znalazł się z powrotem w swoim pokoju w hotelu. Nie było do niego żadnych telefonów. Darby nie nawiązała z nim kontaktu. Zwalił się na łóżko. Czy jeszcze żyła? ROZDZIAŁ 20 Garcia zadzwonił po raz ostatni. Grantham odebrał telefon w sobotę przed świtem, prawie dwie godziny przed wyznaczonym pierwszym spotkaniem. Garcia powiedział, że się wycofuje z tego względu, że pora jest nieodpowiednia. Gdyby cała sprawa wyszła na jaw, paru bardzo potężnych prawników i ich bardzo bogatych klientów porządnie by oberwało. Nie są przyzwyczajeni do obrywania, mogliby się więc odegrać na innych. Garcii też mogłoby się dostać. Miał żonę i małą córeczkę. Miał pracę, z którą mógł się pogodzić, ponieważ przynosiła wielkie pieniądze. Dlaczego miałby ryzykować? Nie zrobił nic złego. Miał czyste sumienie. - To dlaczego pan do mnie wydzwaniał? - spytał Grantham. - Wydaje mi się, że wiem, dlaczego zamordowano sędziów. Nie jestem tego pewny, ale uważam, że mogę mieć rację. Rozumie pan, coś widziałem. - Od tygodnia mi pan to powtarza, Garcia. Albo pan coś widział, albo miał do czegoś dostęp. I wszystko na nic, jeśli mi pan tego nie przekaże. - Grantham otwo rzył skoroszyt i wyjął zdjęcia mężczyzny w budce telefonicznej. - Kierował się pan poczuciem moralności, Garcia, dlatego chciał pan ze mną rozmawiać. - Tak, ale istnieje niebezpieczeństwo, że oni wiedzą, że ja wiem. Zaczęli mnie osobliwie traktować, jak gdyby chcieli się dowiedzieć, ile wiem. Nie mogą mnie jednak zapytać otwarcie, bo nie są pewni. - Chodzi panu o ludzi z pana kancelarii adwokackiej? - Tak. Nie, chwileczkę. Skąd pan wie, że pracuję w kancelarii? Nie powiedzia łem panu tego. - To proste. Chodzi pan do pracy za wcześnie jak na kogoś na państwowej posadzie. Pracuje pan w jednej z tych kancelarii zatrudniających po dwustu adwo katów i domagających się stugodzinnego tygodnia pracy. Kiedy pan po raz pierw szy do mnie zadzwonił, powiedział pan, że znajduje się w drodze do pracy, a było około piątej rano. No proszę; co jeszcze pan o mnie wie? - Niewiele. Mam dość tej gierki, Garcia. Jeśli nie chce pan mówić, to niech się pan rozłączy i zostawi mnie w spokoju. Nie lubię nie dosypiać. - Przyjemnych snów - powiedział Garcia i rozłączył się. Grantham bezsilnie utkwił wzrok w słuchawce. W ciągu ubiegłych ośmiu lat trzy razy zmieniał swój numer telefonu. Żył wraz z nim; jego najlepsze artykuły wyskakiwały jak gdyby znikąd za pośrednictwem aparatu. Po każdej grubszej sprawie musiał jednak odbierać tysiące pozbawionych znaczenia telefonów od ludzi, którzy zgłaszali się o najprzeróżniejszych godzinach dnia i nocy, by podzielić się gorącymi kąskami. Był znany jako dziennikarz, który nie ujawniłby swoich źródeł nawet przed plutonem egzekucyjnym. Płacił jednak za to - chętnych do rozmów z nim było wyjątkowo wielu. Kiedy robiło mu się od tego niedobrze, załatwiał sobie nowy, niewciągnięty do książki telefonicznej numer. Wtedy miał przez jakiś czas spokój, podczas gdy amatorzy zwierzeń bezskutecznie szukali go w starej waszyngtońskiej książce. Był w jej nowym wydaniu. Gray S. Grantham, jedyny w książce. Przez dwanaście godzin dziennie był osiągalny pod numerem telefonu w pracy, ale zadzwonienie do domu zdawało się o wiele dyskretniejsze i bardziej osobiste, zwłaszcza w godzinach, które normalni ludzie przeznaczali na sen. Przez pół godziny rozmyślał o Garcii, później zasnął. Zapadł głęboko w sen i gdy telefon zadzwonił ponownie, był martwy dla świata. Odszukał w ciemności słuchawkę i powiedział: - Halo? Nie był to Garcia, lecz jakaś kobieta. - Czy mówię z Grayem Granthamem z „Washington Post"? Tak. Kim pani jest? Wciąż interesuje się pan sprawą Rosenberga i Jensena? Usiadł w ciemności i spojrzał na zegarek. Wpół do szóstej. - To duża sprawa, zajmuje się nią wielu ludzi, ale owszem, jestem nią zainteresowany. - Słyszał pan o raporcie pelikana? Odetchnął głęboko i spróbował się skupić. - Raport pelikana? Nie, a co to takiego? - To nieszkodliwa teoryjka odpowiadająca na pytanie, kto ich zabił. Raport ten w zeszłym tygodniu zawiózł do Waszyngtonu Thomas Callahan, wykładowca pra wa w Tulane. Dał go przyjacielowi z FBI, który przekazał go dalej. Później wszystko wymknęło się spod kontroli i w zeszłą środę wieczorem Callahan zginął w No wym Orleanie, ponieważ w jego samochodzie podłożono bombę. Włączył lampkę i zaczął sporządzać notatki. : Skąd pani dzwoni? - Z Nowego Orleanu. Z automatu, więc niech pan nie stara się mnie w ten spo sób odszukać. Skąd pani o tym wszystkim wie? Ja napisałam ten raport. Rozbudził się zupełnie. Rozejrzał się nieprzytomnie wokół i zaczerpnął głęboko tchu. Dobrze. Niech pani mi coś o nim powie, skoro go pani napisała. - Nie załatwimy tego w ten sposób, bo nawet gdyby pan dostał kopię, nie mógłby go pan wydrukować. - Chce się pani założyć? Nie zdoła pan. Trzeba by go było dokładnie zweryfikować. - W porządku. Podejrzewamy Ku-Klux-Klan, terrorystę nazwiskiem Khamel, Armię Podziemną... - Nie, to nikt z tych, o których pan mówi. Ich można było uznać za podejrza- nych niemal w ciemno, raport natomiast dotyczy kogoś, kogo nikt nie podejrzewa. Grantham zaczął krążyć koło łóżka ze słuchawką w ręku. - Dlaczego nie może mi pani powiedzieć, kto to taki? - Nie teraz. Zdaje się, że ma pan dostęp do wręcz magicznych źródeł informacji. Niech pan sprawdzi, czy uda się panu czegoś dowiedzieć. - Callahana będzie łatwo sprawdzić, wystarczy na to jeden telefon. Proszę dać mi dwadzieścia cztery godziny. - Spróbuję zatelefonować w poniedziałek rano. Panie Grantham, jeśli mamy dobić interesu, musi pan wykazać dobrą wolę. Następnym razem, gdy zadzwonię, musi pan powiedzieć mi coś, czego nie wiem. - Znajduje się pani w niebezpieczeństwie? - zapytał, wyobrażając ją sobie w ciemnościach automatu. Chyba tak, ale na razie nic mi nie grozi. Miała około dwudziestu pięciu lat. Napisała raport. Znała profesora prawa. - Jest pani prawnikiem? - Nie, i niech pan nie traci czasu, starając się dowiedzieć czegoś o mnie. Albo pan zrobi, o co pana proszę, panie Grantham, albo zgłoszę się do kogoś innego. - Bardzo dobrze. Potrzebne pani jakieś nazwisko. - Już je mam. To znaczy kryptonim. Ma pan ochotę na zabawę w szpiegów? No dobrze, niech będzie ubaw. Albo to, albo poda mi pani swoje prawdziwe nazwisko. Nic z tego. Niech będzie: Pelikan. Jego rodzice byli porządnymi irlandzkimi katolikami, ale rozstał się z religią już wiele lat temu. Byli przystojną parą, pełną godności, dobrze ubraną i porządnie opaloną. Rzadko o nich wspominał. Trzymając się za ręce weszli z resztą rodziny do kaplicy Rogersa. Jego brat z Mobile był niższy, wyglądał o wiele starzej. Thomas twierdził, że miał problem alkoholowy. Studenci i wykładowcy wydziału schodzili się do kaplicy przez pół godziny. Tego dnia wieczorem był mecz, w mieście zapanował z tego powodu porządny tłok. Na ulicy parkowała furgonetka stacji telewizyjnej, kamerzysta sfilmował kaplicę z pełnego szacunku dystansu. W zachowaniu właściwej odległości pomagał mu baczny wzrok uniwersyteckiego policjanta. Dziwnie było patrzeć na studentów i studentki prawa w garniturach, krawatach, sukienkach i szpilkach. Dziewczyna, która nazwała się Pelikanem, siedziała w ciemnym pokoiku na drugim piętrze Kolegium Newcomba z twarzą przyciśniętą do szyby i przyglądała się dyskutującym po cichu, w bezustannie zmieniających skład grupkach, dopalającym papierosy studentom. Pod krzesło wsunęła cztery przeczytane już gazety. Nie mogła się zaszyć w innym miejscu. Była pewna, że w krzakach w pobliżu kaplicy czyhają ciemne typy, ale uczyła się cierpliwości. Zjawiła się tu o wiele wcześniej niż inni z postanowieniem, że zostanie jak najdłużej i wymknie się jak najciszej. Jeśli ją złapią, może porachują się z nią szybko i będzie po wszystkim. Ścisnęła w dłoni zwinięty papierowy ręcznik i osuszyła oczy. Pozwoliła sobie na ostatnie łzy. Wszyscy żałobnicy weszli do środka, furgonetka telewizji odjechała. Gazeta twierdziła, że po tym nabożeństwie żałobnym odbędzie się cichy pogrzeb. W kaplicy nie było trumny. Zastanawiała się, czy by nie wykorzystać właśnie tej chwili na ucieczkę: wynajęcie samochodu i jazda do Baton Rouge, a stamtąd odlot pierwszym samolotem gdziekolwiek poza Nowy Orlean. Uciekłaby z kraju, poleciała do Montrealu czy Calgary, zaszyła się tam na rok i miała nadzieję, że przez ten czas zbrodnia zostanie rozwikłana, a sprawcy wsadzeni do więzienia. Było to jednak tylko marzenie. Najszybsza droga do wymierzenia sprawiedliwości biegła właśnie przez nią; wiedziała o tym lepiej od kogokolwiek innego. Federalni znaleźli się blisko rozwiązania, lecz potem wycofali się i ścigali teraz Bóg wie kogo. Verheekowi nie udało się osiągnąć niczego, choć był zbliżony do Voylesa. Musiała sobie jakoś poradzić sama. Jej raport stał się przyczyną zamordowania Thomasa; ona również była tropiona. Wiedza o tym, kto stał za zabójstwami Rosenberga, Jensena i Callahana, stawiała ją w dość wyjątkowym położeniu. Pochyliła się raptownie do przodu. Łzy wyschły na jej policzkach. Dostrzegła szczupłego mężczyznę o wąskiej twarzy. Miał na sobie płaszcz i krawat, idąc do kaplicy wyglądał uroczyście i poważnie. Był to ten sam człowiek, którego widziała ostatni raz - kiedy to było?- W czwartek rano w holu Sheratona. Przeszedł koło niej, rozglądając się w podejrzany sposób, wtedy gdy rozmawiała przez telefon z Verheekiem. Mężczyzna zatrzymał się w drzwiach kaplicy i nerwowo podniósł głowę. Zdradził się, był partaczem. O chwilę za długo przypatrywał się trzem samochodom zaparkowanym niewinnie na ulicy niecałe pięćdziesiąt metrów od niego. Otworzył drzwi i zniknął we wnętrzu kaplicy. No, pięknie. Te bydlaki zamordowały go, a teraz dołączały do rodziny i przyjaciół, żeby złożyć mu ostatni hołd. Przytknęła nos do szyby. Samochody stały zbyt daleko, ale była pewna, że w jednym z nich znajduje się inny szukający jej człowiek. Powinni byli zrozumieć, że nie była na tyle tępa i zrozpaczona, żeby pojawić się na nabożeństwie żałobnym za swego kochanka. Wymykała się im przecież od dwóch i pół dnia. Powinni byli wiedzieć. Przestała płakać. Dwie minuty później Chudzielec wyszedł samotnie, zapalił papierosa i z wetkniętymi głęboko w kieszenie rękami ruszył w stronę samochodów. Na jego twarzy malował się smutek. Niesamowita bezczelność. Nie zatrzymując się, przeszedł przed autami. Gdy zniknął, ze środkowego wysiadł mężczyzna w zielonej bluzie z nadrukiem TULANE i ruszył ulicą za nim. Ten człowiek dla odmiany był przysadzisty i masywny. Przypominał pieniek. Zniknął za rogiem w ślad za chudym mężczyzną. Darby przysiadła na skraju składanego krzesełka. Po minucie obydwaj pojawili się na chodniku z drugiej strony kaplicy. Zrównali się, poszeptali przez chwilę, po czym Chudzielec oderwał się od Pieńka i zniknął w głębi ulicy. Pieniek wrócił szybko do samochodu i wsiadł do środka. Czekał tam, aż żałobnicy się rozejdą, tracąc zapewne nadzieję, że była na tyle głupia, by się pokazać. Wśliznięcie się w tłum mniej więcej dwustu żałobników, przyjrzenie się im i stwierdzenie, że nie ma wśród nich Darby, zajęło Chudzielcowi niecałe dziesięć minut. Być może rozglądał się za jej rudymi włosami, może za farbowanymi blondynkami. Nie, więcej sensu miałoby, gdyby prześladowcy znajdujący się od początku w kaplicy, pozornie pogrążeni w smutku i modlitwach rozglądali się za kimkolwiek, kto ją przypominał, a po wyjściu dali znak Chudzielcowi skinieniem głowy czy mrugnięciem. W kaplicy aż się od nich roiło. Hawana stanowiła idealny azyl. Nie miało tam znaczenia, czy dziesięć lub nawet sto państw nałożyło cenę na głowę Khamela. Fidel był jego admiratorem i od czasu do czasu klientem. Wspólnie pili, dzielili się cygarami i kobietami. Khamel mógł tu spokojnie mieszkać za pozwoleniem Fidela: miał miłe mieszkanko na starówce przy Calle de Torre, samochód z kierowcą, do dyspozycji bankiera potrafiącego dokonywać cudów z przelewami gotówki na całym świecie, jacht, wojskowy samolot na życzenie i do woli młodych kobiet. Mówił po hiszpańsku i miał ciemną skórę. Uwielbiał Kubę. Zgodził się kiedyś zamordować Fidela, ale nie mógł tego zrobić. Znalazł się na wyznaczonym miejscu dwie godziny przed planowanym zamachem, nie był jednak w stanie pociągnąć za spust. Za bardzo go podziwiał. Przypomniały mu się czasy, gdy zabijał nie dla pieniędzy. Wykonał woltę i przyznał się przed Fidelem do wszystkiego. Urządzono pozorowaną zasadzkę i rozpuszczono pogłoski, że wielki Khamel został zastrzelony na ulicach Hawany. Od tego czasu nie podróżował samolotami pasażerskimi. To, że go sfotografowano na paryskim lotnisku, było wpadką jak na takiego profesjonalistę kłopotliwą. Tracił formę; u zmierzchu kariery stawał się zbyt beztroski. Jego zdjęcia pojawiły się na pierwszych stronach gazet w Ameryce. Wstydził się. Jego klient nie był zadowolony. Teraz dostał do dyspozycji dwunastometrowy szkuner z dwuosobową załogą i dziewczyną; wszyscy byli z Kuby. Dziewczyna nie wychodziła na pokład. Skończył z nią, nim ujrzeli światła Biloxi. W jednej chwili poświęcił całą uwagę czekającemu go zadaniu. Bez słowa spakował swoją torbę i sprawdził ponton. Członkowie załogi pochowali się na pokładzie, nie patrząc w jego stronę. Punktualnie o dziewiątej spuścili ponton na wodę. Khamel zrzucił do niego torbę i podążył jej śladem. Kubańczycy usłyszeli jeszcze perkotanie motoru cichnące w ciemności panującej nad Cieśniną Jukatańską. Mieli stać na kotwicy do świtu, a później odprowadzić szkuner do Hawany, Zaopatrzono ich w doskonałe dokumenty stwierdzające, że są Amerykanami, na wypadek gdyby zostali wykryci i poddani przesłuchaniom. Khamel powoli płynął po spokojnych wodach Cieśniny Florydzkiej, unikając świateł boi oraz sporadycznie trafiających się niewielkich jednostek. On również był zaopatrzony w idealnie podrobione papiery i trzy sztuki broni spoczywające w torbie. Lata minęły od czasu, gdy wykonał dwa zadania w ciągu jednego miesiąca. Po jego rzekomej śmierci na Kubie zapanowała pięcioletnia posucha na zamówienia. Jego silną stroną była cierpliwość. Przeciętnie wykonywał jedną robotę rocznie. O ten mord nikt nie powinien go podejrzewać. Był to drobiazg, ale jego klient nalegał, oferując odpowiednią sumę, a Khamel znajdował się w pobliżu. Dlatego właśnie znalazł się na zmierzającym do brzegu małym gumowym pontonie, mając nadzieję, że jego znajomy Lukę będzie czekać na niego tym razem w stroju rybaka, a nie farmera. Miała to być jego ostatnia robota na długo, być może na zawsze. Miał więcej pieniędzy, niż mógł wydać lub rozdać. Poza tym zaczął popełniać drobne błędy. Z daleka ujrzał molo i skręcił pontonem w bok. Zostało mu jeszcze pół godziny. Płynął wzdłuż brzegu przez jakieś czterysta metrów, po czym zawrócił. Dwieście metrów od brzegu wyłączył perkoczący motor, zdjął go i wyrzucił do wody. Położył się płasko na pontonie i pomagając sobie plastikowym wiosłem, ostrożnie skierował w ciemny zakątek za rzędem prymitywnych ceglanych budynków, stojących w pobliżu brzegu. Wyskoczył z pontonu na głębokości sześćdziesięciu centymetrów i podziurawił go niewielkim scyzorykiem. Ponton zniknął pod wodą. Plaża była pusta. Lukę stał samotnie na końcu mola. Była dokładnie jedenasta; tkwił na wyznaczonym miejscu z wędką z kołowrotkiem. Na głowie miał czapkę; jej daszek zakreślał półkola, gdy Lukę rozglądał się za pontonem. Spojrzał wreszcie na zegarek. Niespodziewanie za jego plecami pojawił się jak anioł stróż mężczyzna. - Lukę? - spytał. Nie było to hasło. Lukę się przestraszył. Miał pistolet w przyborniku koło stóp, ale nie mógł po niego sięgnąć. - Sam? — spytał. Może zrobił coś nie tak, jak powinien. Może Khamel nie trafił pontonem do mola. - Tak, Lukę. To ja. Przepraszam, że zaszedłem cię od tyłu, miałem kłopoty z pontonem. Lukę odetchnął. Serce przestało mu łomotać. - Gdzie samochód? - spytał Khamel. Lukę rzucił na niego ukradkowe spojrzenie. Tak, to był Khamel. Wpatrywał się w ocean zza ciemnych okularów. Kiwnął głową w stronę budynków. To czerwony pontiac koło sklepu alkoholowego. Jak daleko stąd do Nowego Orleanu? - Pół godziny jazdy — powiedział Lukę i ogarnęła go nicość. Odsunąwszy się, Khamel uderzył go dwukrotnie w podstawę szyi. Połamane kręgi przerwały rdzeń. Lukę upadł i jęknął. Khamel patrzył, jak umiera, po czym wyjął z jego kieszeni kluczyki i kopnięciem strącił ciało do wody. Edwin Sneller, czy jak też się w rzeczywistości nazywał, nie otworzył drzwi, lecz błyskawicznie wysunął pod nimi klucz. Khamel podniósł go i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. Wszedł do środka, położył torbę na łóżku i podszedł do okna, za którym w oddali widać było rzekę. Zaciągnął zasłony, spojrzawszy badawczo na światła Dzielnicy Francuskiej w dole. Podszedł do telefonu i wystukał numer pokoju Snellera. - Opowiedz mi o niej - powiedział cicho, spoglądając na podłogę. - W walizce są dwie jej fotografie. Khamel wydostał zdjęcia z neseseru. - Mam je. - Są ponumerowane. Pierwsze pochodzi z rocznika akademickiego, sprzed mniej więcej roku. Nowszym nie dysponujemy. To powiększenie zdjęcia formatu legity- macyjnego, więc nie jest zbyt wyraźne. Drugie ma dwa lata, zostało ściągnięte z rocznika państwowego liceum w Arizonie. Khamel przyjrzał się zdjęciom. - Piękna kobieta - rzekł. - Tak, bardzo piękna. Ostrzygła jednak te wspaniałe włosy. W czwartek noco- wała w hotelu, płacąc kartą kredytową. W piątek rano prawie ją mieliśmy. Na podłodze znaleźliśmy długie kawałki włosów oraz plamy. Ustaliliśmy, że to czar na farba do włosów. W piątek po południu wzięła ze swojego konta pięć tysięcy dolarów gotówką i jej ślad ostygł. - Może uciekła. - Może, ale nie sądzę. Ktoś był w jej mieszkaniu wczoraj w nocy. Założyliśmy tam podsłuch i spóźniliśmy się o dwie minuty. Trochę się grzebiecie, co? - To duże miasto. Obstawiliśmy porty lotnicze i stację kolejową. Obserwujemy dom jej matki w Idaho. Nie odezwała się do niej. Myślę, że jeszcze tu jest. Gdzie może się ukrywać? - Zmienia bez przerwy hotele, korzysta z automatów telefonicznych, nie poka- zuje się tam, gdzie zazwyczaj bywała. Nie trzyma się jednego miejsca. Szuka jej nowoorleańska policja. Zgubili japo środowym wieczorze, rozmawiali z nią wte- dy po zamachu na Callahana. Szukamy jej my i oni, musi wypłynąć. Dlaczego przeżyła zamach? Po prostu nie wsiadła do samochodu. - Kto przygotował bombę? Sneller zawahał się. Nie mogę powiedzieć. Khamel uśmiechnął się, wyjmując z neseseru kilka planów ulic. - Proszę mi coś powiedzieć o tych planach. - Och, zaznaczyliśmy na nich tylko parę miejsc: mieszkanie, które wynajmuje, dom Callahana, akademię, hotele, w których nocowała, miejsce zamachu i kilka restauracji, w których bywała. Jak do tej pory trzymała się Dzielnicy Francuskiej. Jest sprytna. Można się tu ukryć w milionach miejsc. Khamel wziął w dłoń ostatnie zdjęcie dziewczyny i przesiadł się na drugie łóżko. Spodobała mu się jej twarz. Nawet mimo krótkich czarnych włosów musiała być intrygująca. Był w stanieją zabić, nie sprawi mu to jednak przyjemności. - Wstyd, prawda? - powiedział, właściwie do siebie. - Tak, to wstyd. ROZDZIAŁ 21 Gavin Verheek czuł się jak zmęczony życiem starszy człowiek. Dwie noce krążenia po knajpach sprawiły, że był wyczerpany i przygnębiony. Do pierwszego baru wstąpił wkrótce po pogrzebie. Już siedem godzin sączył piwo z młodymi, niespokojnymi ludźmi, dyskutującymi o poniesionych szkodach, kontraktach na Wall Street i innych rzeczach, którymi gardził. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien mówić obcym, że jest z FBI. Przecież nie był, nie miał odznaki. W sobotnią noc zaliczył pięć czy sześć barów. Tulane znów przegrało, knajpy zapełniły się zawiedzionymi, wojowniczymi kibicami. O północy zrezygnował z beznadziejnych poszukiwań. Spał w butach, kiedy zadzwonił telefon. Rzucił się na słuchawkę. - Halo! - Gavin? - spytała Darby. Darby, to ty? - A któż by inny? - Dlaczego nie zatelefonowałaś wcześniej? - Proszę, nie zaczynaj mnie znów zarzucać idiotycznymi pytaniami. Dzwonię z automatu, więc nic nie kombinuj. - Daj spokój, Darby, przysięgam, że możesz mi zaufać. - No dobrze, ufam ci. I co dalej? Spojrzał na zegarek i zaczął rozsznurowywać buty. - To ty mi powiedz, co dalej. Jak długo zamierzasz ukrywać się w Nowym Orleanie? - Skąd wiesz, że jestem w Nowym Orleanie? Milczał sekundę. - Zgadza się, jestem - powiedziała. -I zakładam, że chcesz się ze mną spotkać, zaprzyjaźnić, namówić do oddania się pod waszą ochronę, jak to nazywacie, i pozwolenia, żebyście pilnowali mnie do końca życia. - Tak. Jeśli postąpisz inaczej, za kilka dni będziesz martwa. Przejdź do rzeczy, dobrze? - Dobrze. Zaczęłaś grę, której reguł nie znasz. Kto mnie ściga, Gavin? Jest wielu chętnych. Kto to jest? Nie wiem. - Teraz ty ze mną igrasz, Gavin. Jak mam ci zaufać, skoro nie chcesz ze mną poważnie porozmawiać? - No dobrze. Myślę, że możemy przyjąć, iż twoje małe sprawozdanie porząd- nie kogoś ubodło. Przeprowadziłaś słuszne rozumowanie, dowiedzieli się o tym niewłaściwi ludzie i w rezultacie zginął nasz przyjaciel Thomas. A ciebie zabiją w chwili, gdy cię tylko znajdą. - Wiemy, kto zabił Rosenberga i Jensena, zgadza się, Gavin? Chyba tak. To dlaczego FBI nic nie robi? Niewykluczone, że ktoś kryje tych ludzi. Niech cię Bóg wynagrodzi za to, że to przyznałeś. Mógłbym za to stracić pracę. A komu miałabym to zdradzić, Gavin? Kto kogo kryje? - Nie jestem pewny. Interesowaliśmy się poważnie twoim raportem, dopóki Biały Dom nie nacisnął na nas i musieliśmy dać temu spokój. - Nic nie rozumiem. Dlaczego sądzą, że mogą mnie zabić i wyjść ze wszystkie go obronną ręką? Na to nie potrafię odpowiedzieć. Może myślą, że wiesz znacznie więcej. - Coś ci powiem. W chwilę po wybuchu, kiedy Thomas jeszcze się palił, a ja byłam półprzytomna, jakiś glina o nazwisku Rupert wsadził mnie do swojego samochodu. Drugi glina w dżinsach i kowbojskich butach zaczął mnie przesłu chiwać. Zwymiotowałam, odchodziłam od zmysłów po wstrząsie. Rupert i kow- boj zniknęli i już się nie pokazali. To nie byli policjanci, Gavin. Przyglądali się zamachowi, a gdy okazało się, że żyję, przeszli do alternatywnego planu. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale pewnie brakowało kilku chwil, żebym dostała kulkę w łeb. Verheek wsłuchiwał się w jej słowa z przymkniętymi oczyma. - Co się z nimi stało? - Nie jestem pewna. Myślę, że się wystraszyli, kiedy zaroiło się od prawdzi- wych glin, i zmyli się. Byłam w ich samochodzie, Gavin, mieli mnie na widelcu. Musisz się oddać w nasze ręce, Darby. Uwierz mi. - Pamiętasz, kiedy w czasie naszej czwartkowej rozmowy opisałam ci twarz człowieka, którego niespodziewanie rozpoznałam? - Oczywiście. - Ten klient był wczoraj na nabożeństwie żałobnym, razem z paroma kumplami. - A ty gdzie byłaś? - Przyglądałam się. Spóźnił się parę minut, wszedł do środka na trochę, potem wymknął się i spotkał z Pieńkiem. - Pieńkiem? - To jeden z tej bandy. Pieniek, Kowboj, Rupert i Chudzielec. Niezłe typy. Na pewno są i inni, ale jeszcze nie miałam z nimi przyjemności. - Następne spotkanie będzie ostatnie, Darby. Zostało ci jeszcze jakieś czter dzieści osiem godzin życia. Zobaczymy. Jak długo będziesz w mieście? Kilka dni. Zamierzam zostać, dopóki cię nie odnajdę - Jestem tutaj. Może zadzwonię do ciebie jutro. Verheek westchnął głęboko. - Dobrze, Darby, jak sobie życzysz. Tylko uważaj na siebie. Odwiesiła słuchawkę. Verheek cisnął telefon na łóżko i zaklął. Dwie przecznice dalej, piętnaście pięter wyżej, Khamel wpatrywał się w telewizor i mruczał coś pod nosem. Szedł film z życia w wielkim mieście. Ludzie mówili po angielsku, w jego trzecim z kolei języku. Powtarzał każde słowo ze swoim najlepszym standardowym amerykańskim akcentem. Zajmował się tym już od kilku godzin. Języka się nauczył, gdy ukrywał się w Belfaście. W ciągu ostatnich dwudziestu lat obejrzał tysiące amerykańskich filmów. Najbardziej spodobały mu się Trzy dni Kondora. Oglądał go cztery razy, nim doszedł do tego, kto zabijał i dlaczego. Byłby w stanie zabić Redforda. Powtarzał na głos każde słowo. Mówiono mu, że może uchodzić za Amerykanina ze swoim akcentem, gdyby jednak przydarzyła mu się choć jedna drobna omyłka, jedna wpadka, wszystko by diabli wzięli i straciłby szansę dopadnięcia Darby. Volvo stało w garażu półtorej przecznicy od domu właściciela, który płacił sto dolarów miesięcznie i wyobrażał sobie, że jest bezpieczne. Dwaj mężczyźni wśliznęli się bez kłopotów przez drzwi, które powinny być zamknięte. Volvo - GL z 1986 roku - nie miało systemu zabezpieczającego. Drzwi od strony kierowcy w ciągu kilku sekund stanęły otworem. Jeden z mężczyzn usiadł na masce i zapalił papierosa. Dochodziła czwarta nad ranem w niedzielę. Drugi otworzył niewielkie pudełko z narzędziami, które przyniósł w kieszeni, i zabrał się do pracy nad bajeranckim telefonem komórkowym, na którego instalację w wozie wysilił się Grantham. Do pracy wystarczało mu światełko w samochodzie. Nie miał żadnych kłopotów z otwarciem odbiornika, w którym podłączył miniaturowy nadajnik. Po minucie wyśliznął się ze środka i przykucnął przy tylnym zderzaku. Mężczyzna z papierosem podał mu niewielkie czarne pudełko, które podczepił do podwozia za zbiornikiem paliwa. Był to namagnesowany nadajnik zdolny do pracy przez sześć dni, potem wymagał wymiany. Wykonanie zadania zabrało im niecałe siedem minut. W poniedziałek, kiedy tylko Grantham pojawi się w pracy w redakcji „Washington Post" przy Piętnastej ulicy, mieli się dostać do wynajmowanego przez niego mieszkania i założyć podsłuch w telefonach. ROZDZIAŁ 22 tę noc spędziła o wiele lepiej niż poprzednią, śniadanie również smakowało jej bardziej. Może zaczynała przywykać do swego położenia. Obudziła się późnym przedpołudniem, utkwiła wzrok w firankach i stwierdziła, że nie śniły się jej żadne koszmary, żadne wyłaniające się z ciemności noże i pistolety. Długo wpatrywała się w zasłony, podczas gdy mózg otrząsał się z głębokiego, niezmąconego niczym snu. Usiłowała narzucić swoim myślom dyscyplinę. Był to jej czwarty dzień w roli Pelikana; jeśli ma doczekać piątego, musi dedukować jak zatwardziały zabójca. Czwarty dzień reszty jej życia; powinna już nie żyć. Gdy jednak otworzyła oczy i uświadomiła sobie, że rzeczywiście żyje i jest bezpieczna, że nie słychać skrzypienia drzwi czy podłogi, a w szafie nie czai się żaden zbrodniarz z bronią w ręku, jej myśli zwróciły się ku Thomasowi. Mijał wstrząs wywołany jego śmiercią; teraz łatwiej było spychać w niepamięć odgłos wybuchu i grzmot ognia. Wiedziała, że rozerwany na strzępy zginął w jednej chwili, że nie cierpiał. Zaczęła więc sobie przypominać co innego: dotyk jego ciała, gdy sypiał obok niej, szepty i chichoty, gdy kończyli się kochać i dla niego nastawała pora przytulania. Uwielbiał się przytulać do niej po akcie miłosnym, miał wtedy ochotę, na figlowanie, pocałunki i pieszczoty. Zakochał się w niej po uszy, beznadziejnie, i po raz pierwszy w życiu zgłupiał dla kobiety. Wielokrotnie podczas wykładów przypominała sobie jego uśmieszki i pomrukiwanie; musiała wtedy przygryzać wargi, żeby się nie roześmiać. Ona również go pokochała, dlatego właśnie czuła tak wielki ból. Miała ochotę przez tydzień ryczeć, nie wychodząc z łóżka. Dzień po pogrzebie ojca psychiatra wyjaśnił jej, że duszy potrzeba krótkiego okresu intensywnego żalu, po którym może przejść do następnej fazy. Ból był konieczny; trzeba było cierpieć bez krępowania uczuć, by móc się potem z cierpienia wydobyć. Usłuchała rady psychiatry i po ojcu rozpaczała przez dwa tygodnie, zamknięta, dopóki się tym nie znużyła i nie otrząsnęła z żalu. Rada okazała się słuszna. Nie mogła jej jednak zastosować teraz, po śmierci Thomasa. Nie mogła sobie pozwolić na płacz i rozrzucanie swoich rzeczy tak jak wtedy. Rupert, Chudzielec i reszta ich kumpli stanowili przeszkodę w poddaniu się zdrowej żałobie. 129 Porozmyślawszy kilka minut o Thomasie, zaczęła zastanawiać się, co z nimi. Gdzie mogą się dziś znajdować? Dokąd powinna się udać, by jej nie wypatrzyli? Czy po tych nocach spędzonych w hotelach powinna jeszcze zaryzykować? Doszła do wniosku, że chyba tak zrobi. Gdy zapadną ciemności, telefonicznie zamówi pokój w jakimś niewielkim pensjonacie. Gdzie mieszkają jej prześladowcy? Czy krążą po ulicach, mając nadzieję, że przypadkowo na nią wpadną? Czy wiedzą, gdzie jest w tej chwili? Nie, gdyby tak było, już by nie żyła. Czy wiedzą, że ufar-bowała włosy na blond? Na myśl o włosach wstała. Podeszła do lustra koło stolika i popatrzyła na siebie. Włosy, które nie stały się całkiem białe, przystrzygła jeszcze bardziej. Nieźle jej to wyszło. Męczyła się kilka godzin poprzedniego wieczoru. Jeśli przeżyje następne dwa dni, ostrzyże się jeszcze bardziej i wróci do czarnej barwy. Jeśli pożyje jeszcze tydzień, pewnie będzie łysa. Żołądek skręcał się jej z głodu. Zastanawiała się, czy nie należałoby pójść coś zjeść. Od dawna nic nie miała w ustach; to musiało się zmienić. Dochodziła dziesiąta. Dość osobliwe, że w tym pensjonacie w niedziele nie serwowano śniadań. Zdecydowała się na wypad; zje coś, kupi niedzielne wydanie „Washington Post" i sprawdzi, czy zostanie rozpoznana jako blondynka z włosami na zapałkę. Szybko wzięła prysznic, doprowadzenie do ładu włosów zabrało jej niecałą minutę. Włożyła spodnie moro i nową lotniczą kurtkę. Była gotowa do walki. Oczy ukryła pod wielkimi goglami. Choć zdarzało się jej wchodzić od frontu, od czterech dni nie opuściła żadnego budynku frontowym wejściem. Przemknęła przez ciemną kuchnię, otworzyła tylne drzwi i wyszła na zaułek za małym zajazdem. Było wystarczająco chłodno, by lotnicza kurtka nie wzbudzała podejrzeń. Ale ze mnie idiotka, pomyślała. W Dzielnicy Francuskiej mogła, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, nosić skórę i łeb polarnego niedźwiedzia. Ruszyła szybko zaułkiem, wetknąwszy głęboko dłonie w kieszenie spodni i rzucając naokoło ukradkowe spojrzenia zza ciemnych gogli. Mężczyzna zauważył ją, gdy wyszła na chodnik przy Burgundy Street. Włosy pod czapką miała odmiennej barwy, ale nie mogła zmienić stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu. Nadal wyróżniały ją drugie nogi i charakterystyczny chód. Po czterech dniach poszukiwań potrafił ją wypatrzyć wszędzie bez względu na kolor włosów i makijaż. Podążył za nią, stawiając jak najciszej stopy obute w kowbojskie buty ze skóry węża. Dziewczyna była sprytna: skręcała na każdym rogu, często przechodziła na drugą stronę ulicy, szła szybko, ale nie na tyle, by wzbudzało to podejrzenia. Doszedł do wniosku, że kierowała się na Jackson Square, by zgubić się w rojnym niedzielnym tłumie. Zamierzała pewnie kręcić się tam wśród turystów, zjeść coś, kupić gazetę i wygrzewać się na słońcu. Darby od niechcenia przypaliła papierosa i pykała nim w marszu. Nie potrafiła się zaciągać; nigdy nie próbowała palić. Trzy dni wcześniej, gdy chciała się zaciągnąć, o mało nie zwymiotowała. Co za obrzydliwy nałóg. Co by to była za ironia, gdyby przeżyła to wszystko tylko po to, by w końcu umrzeć na raka płuc. Modliła się, by umrzeć na raka. Jej znajomy siedział przy stoliku w zatłoczonej ulicznej kawiarence na rogu St. Peter i Chartres. Kiedy go dostrzegła, był od niej oddalony o niecałe trzy metry. Ułamek sekundy później zobaczył ją. Prawdopodobnie nie stałoby się tak, gdyby nie zmyliła kroku i nie przełknęła głośno, gdy go ujrzała. Prawdopodobnie jej reakcja wydałaby się mu jedynie umiarkowanie podejrzana, jej wahanie i znieruchomiałe spojrzenie wystarczyło jednak, by ją zidentyfikował. Nie zatrzymując się, ruszyła szybszym krokiem. Był to Pieniek. Gdy tylko zniknęła mu z oczu, podniósł się od stolika i zaczął kluczyć w stronę wyjścia z kawiarenki. Teraz nie wydawał się tak przysadzisty, raczej muskularny. Poruszał się szybko. Zgubiła go na sekundę na Chartres Street, zanurkowawszy pod łuki katedry pod wezwaniem Świętego Ludwika. Pomyślała, że skryje się w otwartym kościele, jak gdyby mógł być to azyl, gdzie prześladowca by jej nie zabił. Uświadomiła sobie jednak, że zrobiłby to wszędzie: tak samo w kościele jak na ulicy czy w tłumie. Wszędzie, gdzie jej dopadnie. Ścigał ją. Darby dałaby wiele, żeby wiedzieć, w jakim tempie się porusza. Czy szedł za nią naprawdę szybko, starając się udawać, że nic się nie stało? Czy też udawał, że uprawia jogging? A może przedzierał się pędem przez ulicę, szykując się do ataku na nią, gdy tylko ją wypatrzy? Lepiej się nie zatrzymywać. Przeszła na lewą stronę St. Ann, przecięła jeszcze raz ulicę i była prawie na Royal Street, nim odważyła się rzucić za siebie ukradkowe spojrzenie. Pieniek zbliżał się, znajdował się po przeciwnej stronie ulicy, ale najwidoczniej zamierzał do niej dołączyć. Nerwowe spojrzenie zdradziło ją ostatecznie. Zobaczywszy, że dziewczyna rezygnuje z udawania, prześladowca zerwał się do biegu. Darby postanowiła dostać się na Bourbon Street. Za cztery godziny na stadionie miało nastąpić pierwsze wykopanie piłki. Kibice drużyny Saints masowo świętowali przed meczem, ponieważ potem nie byłoby czego świętować. Skręciła w Royal Street i kawałek przebiegła pędem, wkrótce jednak zwolniła i przeszła do szybkiego marszu. Pieniek wpadł za nią truchtem na Royal. Gotów był w każdej chwili zerwać się do sprintu. Darby zeszła na środek ulicy, gdzie kręciła się zgraja rozochoconych kibiców zabijających czas przed meczem. Skręciła w lewo na Dumaine Street i zaczęła biec. Od Bourbon Street dzieliły ją tłumy, które wyległy na ulice. Usłyszała za sobą prześladowcę. Obejrzała się, dalsze udawanie pozbawione było sensu. Zbliżał się do niej biegiem. Gdy skręcała na Bourbon Street, Pieniek biegł piętnaście metrów za nią. Na tym wyścig się zakończył. Darby ujrzała wysypujących się hałaśliwie z knajpy na ulicę swych aniołów zbawców - trzech masywnych, wysokich młodych mężczyzn w niedoprasowanych częściach ubrania, w barwach klubowych drużyny Saints - czerni i złocie. Zatrzymali się na środku ulicy. Darby podbiegła wprost ku nim. - Pomocy! - krzyknęła dziko, pokazując palcem Pieńka. - Pomóżcie mi! Ten człowiek mnie goni! Chce mnie zgwałcić! No, cholera, figle-migle na ulicach Nowego Orleanu to znowu nic niezwykłego, ale za nic nie dopuszczą, żeby tak ślicznej dziewuszce stała się krzywda. - Pomóżcie mi, proszę! - krzyczała dalej Darby. Nagle na ulicy zapanowała cisza. Znieruchomieli wszyscy włącznie z Pieńkiem, który dopiero po sekundzie zwłoki rzucił się znów w stronę Darby. Trzech kibiców stawiło mu czoło, zaci snąwszy pięści i utkwiwszy w nim złowróżbne spojrzenia. Wszystko skończyło się w ciągu kilku sekund. Pieniek użył od razu obu rąk: jedną uderzył pierwszego z kibiców w gardło, drugą wymierzył jego sąsiadowi okrutny cios w zęby. Wydali z siebie piskliwe okrzyki i zwalili się na ziemię. Trzeci z kibiców nie kwapił się do ucieczki; zdenerwował się, że ktoś zrobił krzywdę jego kumplom. Pieniek byłby sobie z nim łatwo poradził, gdyby młodzian nie wytrącił go najpierw z kontenansu nadepnięciem na prawą stopę. Gdy odrywał ją od ziemi, Benjamin Chop z Thibo-daux w Luizjanie wymierzył mu kopniaka prosto w krocze. Pieniek definitywnie przeszedł do historii. Wciskając się z powrotem w tłum, Darby słyszała jeszcze, jak wrzeszczy z bólu. W momencie upadku Pieńka Chop wymierzył mu kopniaka w żebra. Kibic numer dwa z zakrwawioną doszczętnie twarzą rzucił się z dzikim spojrzeniem do ataku na leżącego i masakra zaczęła się na dobre. Pieniek zwinął się wokół swoich dłoni zaciśniętych na poważnie uszkodzonych jądrach. Kibice Saints przeklinali go niemiłosiernie, nie szczędząc kopniaków, dopóki ktoś nie zaczął wzywać policji. I to uratowało mu życie. Chop i drugi kibic podnieśli z ziemi swego kolegę, wpadli do baru i tyle ich widziano. Pieniek z trudem podniósł się i zaczął kuśtykać byle dalej, jak pies potrącony przez ciężarówkę, który chce zdechnąć w domu. Darby zaszyła się w ciemnym kąciku pubu na Decatur i dwukrotnie wypiła po kolei piwo i kawę. Trzęsły się jej ręce, żołądek wywijał salta. Bagietki z wędliną zwane poboys pachniały cudownie, ale nie była w stanie jeść. Przesiedziała tam trzy godziny, wypiła trzy piwa i zamówiła talerz gotowanych krewetek z wodą mineralną. Alkohol pomógł się jej uspokoić, a krewetki ukoiły głód. Doszła do wniosku, że jest tu bezpieczna, więc może sobie pozwolić na obejrzenie meczu i przesiedzenie, może aż do zamknięcia pubu. Przed pierwszym wykopaniem cały pub był zapchany chętnymi do obserwowania rozgrywek na teleściance nad barem i równoczesnego zalewania robaka. Darby stała się kibicem drużyny Saints, miała nadzieję, że jej trzej wybawcy mają się dobrze i z przyjemnością oglądają mecz. Zebrany tłum darł się i wyklinał drużynę Redskins. Przesiedziała w swoim kąciku długo po zakończeniu meczu i wyśliznęła się z pubu, gdy zapadły ciemności. Podczas czwartej kwarty, gdy Saints byli do tyłu o cztery gole w polu, Edwin Sneller odłożył słuchawkę i wyłączył telewizor. Wyciągnął nogi, po czym sięgnął znów po telefon i zadzwonił do sąsiedniego pokoju do Khamela. - Proszę się przysłuchiwać mojej angielszczyźnie i powiedzieć, czy daje się w niej wyczuć obcy akcent - polecił morderca. - Znaleźliśmy dziewczynę - powiedział Sneller. - Jeden z naszych ludzi za uważył ją tego rana na Jackson Square. Śledził ją przez trzy przecznice, ale potem zgubił. W jaki sposób? - To chyba nie ma znaczenia? Wymknęła się mu, ale jest w mieście. Ma bardzo krótkie, prawie białe włosy. - Białe? Sneller nie cierpiał powtarzać się, zwłaszcza przed tym mieszańcem. - Nasz człowiek powiedział, że są białe, nie blond. Miała na sobie wojskowe spodnie moro i brązową kurtkę lotniczą. Rozpoznała go w jakiś sposób i zerwała się. - Jak go rozpoznała? Czy już go kiedyś widziała? Idiotyczne pytania. Aż trudno było uwierzyć, że kogoś takiego traktowano jak Supermana. - Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Jak mój angielski? Doskonały. Pod drzwi wsunąłem kartkę, powinien ją pan obejrzeć. Khamel położył słuchawkę na poduszce i podszedł do drzwi. Po chwili wrócił do telefonu. -Kto to? - Nazywa się Verheek, jest Amerykaninem holenderskiego pochodzenia. Pra- cuje dla FBI w Waszyngtonie. Najwidoczniej był przyjacielem Callahana. Wspól- nie ukończyli studia prawnicze w Georgetown, Verheek niósł wczoraj honorowo trumnę Callahana. Wczoraj wieczorem kręcił się po knajpach w pobliżu uniwer- ku i rozpytywał o dziewczynę, której szukamy. Dwie godziny temu jeden z na- szych ludzi, udający agenta FBI, znalazł się w barze, który odwiedził Verheek, i nawiązał rozmowę z barmanem. Okazało się, że zna on tę dziewczynę. Pooglą- dali trochę wspólnie mecz, pogadali ze sobą, i w końcu chłopak wyciągnął tę wi- zytówkę. Proszę obejrzeć obydwie jej strony: Verheek mieszka w pokoju 1909 w Hiltonie. - To pięć minut drogi stąd - powiedział Khamel, spojrzawszy na porozkładane na łóżku plany miasta. - Tak. Wykonaliśmy kilka telefonów do Waszyngtonu. Verheek nie jest agen- tem, tylko adwokatem. Znał Callahana, może też znać dziewczynę. Najwyraźniej stara się ją znaleźć. - Rozmawiałaby z nim? - Prawdopodobnie tak. - Jak mój angielski? - Jest idealny. Khamel odczekał godzinę i opuścił hotel. W garniturze i krawacie wyglądał jak przeciętny urzędnik. Niósł dużą torbę gimnastyczną i palił papierosa. Pięć minut później wszedł do holu recepcyjnego Hiltona i przedarł się przez tłum kibiców wracających ze stadionu Dome. Wjechał windą na dziewiętnaste piętro i zszedł po schodach na osiemnaste. Na pukanie do pokoju 1909 nikt nie odpowiadał. Gdyby drzwi uchyliły się na szerokość łańcucha, przeprosiłby i powiedział, że pomylił pokoje. Gdyby otwarto szerzej, kopnąłby w drzwi i po chwili znalazł się w środku. Drzwi jednak pozostały zamknięte. Jego nowy znajomy najwidoczniej krążył po barach, rozdając wizytówki i upraszając dzieciaki, by rozmawiały z nim o Darby Shaw. Skończony błazen. Zapukał jeszcze raz. Gdy i tym razem nikt nie odpowiedział, wsunął piętnasto-centymetrową plastikową linijkę między drzwi i futrynę. Przesuwał nią delikatnie, póki drzwi się nie otworzyły. Zamki były dla Khamela drobiazgiem niewyma-gającym wielkiego zachodu. Potrafił dostać się bez kluczyków do samochodu i uruchomić go w niecałe pół minuty. Wszedłszy do środka, zamknął za sobą drzwi i położył torbę na łóżku. Wy- jął z niej chirurgiczne rękawiczki i naciągnął je starannie na palce. Na stoliku nocnym położył pistolet kaliber 0,22 z tłumikiem. Do wtyczki pod łóżkiem podłączył miniaturowy magnetofon, którego przy pewnej dozie szczęścia przez parę najbliższych tygodni nie powinien nikt dostrzec. By go wypróbować, dwa razy zadzwonił do pogotowia. Funkcjonował idealnie. Jego nowy znajomy Verheek był niechlujny. Większość ubrań - brudnych stała po prostu rzucona w stronę leżącej na stole walizki. Nawet się nie rozpakował. W szafie koło samotnej koszuli wisiała tandetna torba na ubranie. Khamel zatarł ślady swojej działalności i przykucnął w szafie. Ćwiczona stanu i nie cierpliwość pozwalała mu czekać tak godzinami. Zatrzymał przy sobie dwu-dziestkędwójkę na wypadek, gdyby ten błazen zajrzał do szafy i trzeba by go błyskawicznie zabić. Jeśli nie zajrzy, Khamel ograniczy się wyłącznie do słuchaniu. ROZDZIAŁ 23 W niedzielę Gavin dał sobie spokój z barami. Do niczego go to nie doprowadziło. Dzwoniła do niego i nie bywała już w takich miejscach, więc praktycznie nie miało to sensu. Jadł i pił za dużo poza tym obrzydł mu już Nowy Orlean. Zarezerwował sobie już miejsce w samolocie do Waszyngtonu na późne popołudnie w poniedziałek; jeśli Darby nie odezwie się ponownie, da sobie spokój z odgrywaniem detektywa. Nie mógł jej znaleźć, ale to nie jego wina. W tym mieście gubili się nawet taksówkarze. W południe w poniedziałek Voyles będzie krzyczał wniebogłosy, dlaczego Verheeka nie ma. Zrobił, co było w jego mocy. Wyciągnął się na łóżku ubrany tylko w spodenki gimnastyczne, kartkując magazyn ilustrowany i nie zwracając uwagi na telewizję. Dochodziła jedenasta. Zamierzał posiedzieć do północy, a potem postarać się zasnąć. Telefon zadzwonił punktualnie o jedenastej. Nacisnął klawisz i wyłączył pilotem telewizor. - Halo? To była Darby. - To ja. Więc żyjesz? - Ledwie. Usiadł na skraju łóżka. - Co się stało? - zapytał. - Zostałam wypatrzona dziś rano. Jeden ze zbirów, Pieniek, ścigał mnie w Dziel- nicy Francuskiej. Nie wiesz, który to Pieniek, ale to on obserwował ciebie i resztę ludzi na nabożeństwie żałobnym. - Ale uciekłaś mu? Tak, prawie cudem. - Co z Pieńkiem? Oberwał w klejnoty rodowe. Pewnie leży gdzieś teraz w łóżku z workiem lub w spodniach. Był parę kroków ode mnie, gdy wdał się w bójkę z niewłaściwymi klientami. Jestem przerażona, Gavin. Wyśledził, gdzie się ukrywałaś? Nie, wpadł na mnie na ulicy. Verheek zamilkł na chwilę. Głos Darby drżał, była jednak opanowana. Zniknęła i zadziorność. Posłuchaj, Darby, odlatuję stąd jutro po południu. Niestety, sama rozumiesz - posada i szef, który spodziewa się, że będę w biurze. Nie mogę siedzieć jeszcze mie- siąc w Nowym Orleanie, mając nadzieję, że zanim zostaniesz zamordowana, zmą- drzejesz i zaufasz mi. Jutro opuszczam miasto i sądzę, że powinnaś mi towarzyszyć. Dokąd? Do Waszyngtonu. Do mnie. Gdziekolwiek, bylebyś tu nie została. - I co później? Cóż, po pierwsze, będziesz żyć. Wstawię się za tobą u dyrektora. Obiecuję ci, że będziesz bezpieczna. Coś wymyślimy, do diabła. Wszystko, byle nie takie chowanie się, jak do tej pory. Dlaczego myślisz, że uda się nam tak po prostu stąd odlecieć? - Bo będzie nas pilnowało trzech agentów FBI. Bo nie jestem kompletnym osłem. Słuchaj, Darby, powiedz mi, gdzie możemy się spotkać, a za kwadrans będę tam z trzema agentami. Ci goście mają broń i nie boją się Pieńka i jego poma- gierów. Jeszcze dziś wydostaniemy cię z miasta, a jutro będziesz już w Waszyng- tonie. Obiecuję, że osobiście porozmawiam z moim szefem, czcigodnym F. Den- tonem Voylesem. Już jutro, i wszystko się ułoży. Zdawało mi się, że FBI zrezygnowało z tej sprawy. Na razie, ale to może się zmienić. No to skąd wytrzaśniesz tych trzech agentów? - Mam przyjaciół. Zastanowiła się przez chwilę. Jej głos nagle zabrzmiał silniej. - Za twoim hotelem jest pasaż o nazwie Riverwalk. Pełno na nim sklepów, restauracji i... Dziś po południu spędziłem tam prawie dwie godziny. Dobrze. Na piętrze jest sklep odzieżowy pod nazwą U Francuza. - Wiem, gdzie to jest. - Chcę, żebyś jutro dokładnie w południe czekał tam na mnie przed wejściem przez pięć minut. - Daj spokój, Darby, nie dożyjesz jutrzejszego południa. Dość tej zabawy w kotka i myszkę. - Rób tak, jak mówię, Gavin. Nigdy się nie spotkaliśmy, nie mam pojęcia, jak wyglądasz. Włóż jakąś czarną koszulę i czerwoną baseballową czapkę. Gdzie je teraz kupię? - Jakoś znajdziesz. - Dobrze, dobrze, postaram się. Pewnie chcesz, żebym grzebał w nosie łopatką od lodów albo coś w tym stylu. Idiotyzm. - Nie będę słuchać tych głupot. Jeśli się nie zamkniesz, nici z naszej umowy. O twoją głowę tu chodzi - przypomniał jej. - Proszę cię, Gavin. Przepraszam. Zrobię wszystko, o co prosisz. To bardzo ruchliwe miejsce. - Zgadza się. W tłumie czuję się bezpieczniej. Stań koło drzwi na mniej więcej pięć minut, trzymając złożoną gazetę. Wypatrzę cię. Po pięciu minutach wejdź do sklepu, w kąt, w głębi po prawej; są tam stojaki z kurtkami myśliwskimi. Pogme- raj przy nich trochę, ja do ciebie dołączę. Co będziesz miała na sobie? - Nieważne. No dobrze. I co później? - Opuścimy miasto. Wyłącznie my dwoje, nie chcę, by ktokolwiek inny o tym się dowiedział, zrozumiałeś? Nie, nie zrozumiałem. Mogę załatwić nam ochronę. - Nie, Gavin. Ja tu jestem szefem, rozumiesz? Nikt oprócz nas. Wybij sobie z głowy trzech agentów. Zgoda? - Zgoda. Jak według ciebie mamy opuścić miasto? - To też zaplanowałam. - Nie podobają mi się twoje plany, Darby. Te łotry depczą ci po piętach. Ja również zostałem w to wmieszany. Nie tak to sobie wyobrażałem. Będzie o wiele bezpieczniej - dla ciebie i dla mnie -jeśli zrobimy to po mojemu. Będziesz tam w południe, prawda? - rzekła uparcie Darby. Verheek wstał z łóżka i powiedział z zamkniętymi oczyma: Tak, będę. Mam nadzieję, że dożyjesz. - Ile masz wzrostu? Sto siedemdziesiąt pięć centymetrów. - Ile ważysz? Bałem się tego pytania. Wiesz, zazwyczaj podaję fałszywą odpowiedź. Sie- demdziesiąt sześć kilogramów, ale przysięgam, że zamierzam schudnąć. Zobaczymy się jutro, Gavin. - Mam nadzieję, moja droga. Rozłączyła się. Odłożył słuchawkę. - Kurwa! - krzyknął do ścian. - Kurwa! Przeszedł parę razy wzdłuż łóżka, następnie odkręcił w łazience prysznic i zamknął za sobą drzwi. Nacierał się energicznie pod strumieniem wody przez dziesięć minut, po czym wyszedł spod prysznica i wytarł się. W rzeczywistości ważył osiemdziesiąt kilogramów, fatalnie rozmieszczonych na ciele liczącym sobie o pięć centymetrów mniej, niż podał: sto siedemdziesiąt centymetrów. Patrzenie na swoje odbicie sprawiało mu przykrość. Miał spotkać się ze wspaniałą dziewczyną, która oddała swe życie w jego ręce, a prezentował się jak klucha. Otworzył drzwi do łazienki. W pokoju było ciemno. Dlaczego, przecież zostawił włączone światło? Co się tu działo, do diabła? Ruszył w stronę kontaktu koło garderoby. 136 Pierwszy cios zmiażdżył mu krtań. Idealnie wymierzony, padł skądś spod ściany. Stęknął z bólu i przypadł na kolano, dzięki czemu drugi cios, przypominający rąbnięcie toporem w grubą kłodę drewna, nie sprawił Khamelowi żadnych trudności. Gavin umarł, gdy dłoń mordercy zetknęła się z podstawą jego czaszki. Khamel włączył światło i popatrzył na żałosną figurkę znieruchomiałą na podłodze. Nie należał do tych, którzy podziwiali efekty swej pracy. Nie chciał, by na dywanie widać było osmalenia, więc zarzucił sobie pulchne zwłoki na ramiona i położył je na łóżku. Nie wykonując ani jednego zbędnego ruchu, włączył telewizor, rozkręcił go na cały regulator, rozpiął suwak swej torby, wyjął z niej tani pistolet automatyczny kaliber 0,25 i przyłożył go do prawej skroni nieodżałowanego Gavina Verheeka. Nakrył głowę i pistolet dwiema poduszkami, po czym pociągnął za spust. Nadeszła krytyczna chwila: strącił na podłogę jedną poduszkę, drugą włożył pod głowę trupa i starannie zacisnął palce jego prawej dłoni na rękojeści, składając dłoń koło głowy. Wyjął magnetofon spod łóżka i wetknął wtyczkę bezpośrednio do kontaktu. Nacisnął klawisz i poczekał na sygnał. Następnie wyłączył telewizor. Każda robota była inna. Kiedyś tropił swoją ofiarę przez trzy tygodnie w Meksyku, by wreszcie dopaść w łóżku z dwiema prostytutkami. Była to idiotyczna wpadka; przez całą karierę towarzyszyły mu raczej głupie omyłki przeciwników. Człowiek, którego właśnie zabił, był praktycznie chodzącą omyłką: głupi prawnik nieumiejący trzymać gęby na kłódkę, sypiący się na każdym kroku, rozsiewający wszędzie wizytówki z dopisanym numerem telefonu do hotelu. Wetknął nos w świat ekstraklasy morderców i proszę, co go spotkało. Przy niewielkiej dozie szczęścia policjanci, którzy się tu zjawią, przeszukają nieuważnie hotelowy pokój i orzekną, że to zwykłe samobójstwo. Wykonają rutynowe czynności śledcze i jak zawsze zadadzą sobie parę pytań bez odpowiedzi. Prawdopodobnie po upływie doby czy dwóch wykona się sekcję zwłok, ponieważ ofiara była ważnym adwokatem FBI. Być może dopiero we wtorek zakład medycyny sądowej stwierdzi, że to nie było samobójstwo. We wtorek jednak dziewczyna powinna już nie żyć, a Khamel będzie w Managui. ROZDZIAŁ 24 Stałe oficjalne źródła Graya Granthama w Białym Domu zaprzeczyły, jakoby wiedziały cokolwiek o raporcie pelikana. Sierżant nigdy o nim nie słyszał. Telefony na ślepo do pracowników FBI nie przyniosły rezultatów. Przyjaciel z Departamentu Sprawiedliwości zaprzeczył, że kiedykolwiek o nim słyszał. Grantham spędził weekend na bezowocnym drążeniu sprawy. Dotarłszy do gazety z Nowego Orleanu, przekonał się, że to, czego się dowiedział o Thomasie Callahanie, było prawdą. Kiedy w poniedziałek zadzwoniła do niego do sali serwisu, nie miał jej nic nowego do powiedzenia. Ważne jednak było, że w ogóle zadzwoniła. Dziewczyna ukrywająca się pod pseudonimem Pelikan powiedziała, żeby się nie wysilał, ponieważ dzwoni z automatu. Wciąż kopię - powiedział. - Jeśli ten raport istnieje, jest doskonale pilnowany. Zapewniam, że istnieje, wiem też, dlaczego jest ukrywany. - Nie wątpię, że wie pani o wiele więcej ode mnie. Owszem. Przez raport o mało co nie zostałam zamordowana, więc może zacznę mówić o wiele wcześniej, niżbym chciała. Muszę wysypać wszystko, co winu póki jeszcze żyję. Kto usiłuje panią zabić? Ci sami ludzie, którzy zamordowali Rosenberga, Jensena i Thomasa Callahana. Wie pani, jak się nazywają? Nie, ale od zeszłej środy widziałam co najmniej czterech z nich. Krążą po Nowym Orleanie, węszą, poszukując mnie. Mają nadzieję, że zrobię coś głupiego, co pozwoli im dopaść mnie i zabić. Ilu ludzi wie o raporcie? Dobre pytanie. Callahan zabrał go do FBI. Stamtąd prawdopodobnie trafił do Białego Domu, gdzie narobił sporo zamieszania, a stamtąd Bóg jeden wie gdzie. Dwa dni po tym, jak Callahan przekazał go FBI, został zamordowany. Oczywiście-miałam zginąć razem z nim. Była pani z nim? W pobliżu. Patrzyłam na jego śmierć. - Więc to pani jest tą niezidentyfikowaną kobietą? Tak określono mnie w gazetach. Więc policja wie, jak się pani nazywa? Nazywam się Darby Shaw. Studiuję na drugim roku prawa w Tulane. Thomas Callahan był moim wykładowcą i kochankiem. Napisałam raport i dałam mu go. Co było potem, już pan wie. Notuje to pan? Grantham bazgrał gorączkowo. Tak. Słucham dalej. Mam dość Dzielnicy Francuskiej i zamierzam dziś wyjechać. Odezwę się do pana jutro, nie wiem, gdzie będę. Ma pan dostęp do akt poprzedniej kampanii wyborczej? - Są publicznie dostępne. - Wiem, ale jak szybko może pan zdobyć z nich określone informacje? - Jakie? Listę głównych ofiarodawców funduszy na kampanię wyborczą obecnego prezydenta. To proste, mogę mieć ją już po południu. - Proszę to zrobić. Zadzwonię do pana rano. W porządku. Ma pani kopię raportu? Zawahała się. Nie, ale pamiętam go. I wie pani, kto dokonał zabójstw sędziów? Tak, ale gdy tylko to panu powiem, znajdzie się pan na liście do odstrzału. Niech pani powie mi to już teraz. Wolnego, zadzwonię do pana jutro. Grantham wsłuchiwał się jeszcze przez chwilę w napięciu w ciszę w słuchawce, po czym ją odłożył. Wziął notes i ruszył zygzakiem przez labirynt ludzi i biurek do oszklonego biura swojego redaktora, Smitha Keena. Keen był krzepkim, serdecznym mężczyzną prowadzącym politykę otwartych drzwi, co sprawiało, że w jego biurze, panował nieustanny chaos. Właśnie kończył telefoniczną pogawędkę przez ni, gdy do środka władował się Grantham i zamknął za sobą drzwi. Tych drzwi się nie zamyka - powiedział ostro Keen. Musimy porozmawiać, Smith. Porozmawiamy przy otwartych drzwiach. Otwórz je, do cholery! Za sekundę - powiedział Grantham. Obie otwarte dłonie zwrócił w stroną redaktora, dając mu tym umówiony sygnał, że sprawa jest rzeczywiście poważna. Pogadajmy. No dobrze, o co chodzi? Gruby numer, Smith. Wiem, że gruby. Inaczej nie zamykałbyś tych cholernych drzwi. Właśnie skończyłem drugą rozmowę telefoniczną z młodą damą nazwiskiem Darby Shaw, która twierdzi, że wie, kto zamordował Jensena i Rosenberga. Keen usiadł powoli wygodniej i popatrzył ponuro na Granthama. Tak, synu, no i świetnie. Ale skąd wiesz, że ona wie? Możecie tego dowieść? Jeszcze nie wydębiłem od niej materiału, Smith, dopiero się zapoznajemy. --Przeczytaj to. - Grantham podał Keenowi kopię artykułu o śmierci Callahana. Keen przeczytał ją powoli. No dobrze. Kto to taki, ten Callahan? Tydzień temu przekazał FBI świstek nazwany raportem pelikana. Najprawdopodobniej oskarża się w nim o zamordowanie sędziów kogoś, kogo nikt nie podejrzewał. Raport krąży po FBI, stamtąd trafia do Białego Domu, a stąd Bóg jeden wie gdzie. Dwa dni później Callahan po raz ostatni zapalił swojego porsche. Darby twierdzi, że to ona była ową niezidentyfikowaną kobietą, o której wspomina artykuł. Była z Callahanem, miała również zginąć. Dlaczego? Napisała to, Smith. Przynajmniej tak twierdzi. - Keen osunął się głębiej w fotelu i założył nogi na biurko. Przyjrzał się badawczo fotografii Callahana. Gdzie jest raport? Nie wiem. Co zawiera? Tego też nie wiem. Więc mamy na razie puste ręce, tak? Na razie. Ale jeśli przekaże mi wszystkie znane sobie informacje? Kiedy to niby ma nastąpić? Grantham zawahał się. Myślę, że niedługo. Bardzo niedługo-Keen potrząsnął głową i odrzucił kopię artykułu na biurko. - Jeśli dostaniemy ten raport, w naszych rękach znajdzie się piekielnie mocna historia, Gray, której nie będziemy mogli wydrukować. Trzeba będzie najpierw solidnie, dokładnie i w pocie czoła ją sprawdzić. Ale mam zielone światło? - Tak, tylko informuj mnie na bieżąco. Nie pisz ani słowa bez porozumienia ze mną. Grantham uśmiechnął się i otworzył drzwi. To nie była robota za czterdzieści zielonych za godzinę. Nawet nie za trzydzieści czy dwadzieścia. Croft wiedział, że będzie miał szczęście, jeśli uda mu się wycisnąć z Granthama piętnastkę za to szukanie igły w stogu siana. Gdyby miał namierzoną inną robotę, powiedziałby Granthamowi, żeby się wypchał ze swoimi pierdołami, a nie zawracał mu głowy. Ostatnio miał jednak zastój w interesie i połaszczyłby się na fuchę nawet za mniej niż piętnaście dolarów za godzinę. Dopalił skręta w ostatniej kabinie, spuścił wodę i otworzył drzwi. Poprawił ciemne okulary i przeszedł korytarzykiem do holu, skąd ruchome schody transportowały tysiące prawników do małych gabinecików, w których na akord pastwili się oni nad klientami i spędzali całe godziny na odgrażaniu się komu popadnie. Zapamiętał twarz Garcii. Śnił mu się nawet ten młodziak z rozumną twarzą i szczupłą sylwetką obleczoną w drogi garnitur. Wiedział, że pozna go, jeśli tylko zobaczy. Stanął z gazetą w rękach przy kolumnie, starając się rozglądać na wszystkie strony zza ciemnych okularów. Wszędzie pełno prawników, ganiających z zadartymi w górę z pogardą filisterskimi gębami i targających filisterskie aktówki. Rany, jakże on nie cierpiał prawników. Musieli się wszyscy identycznie ubierać? Ciemne garnitury, ciemne buty, ciemne gęby. Od czasu do czasu trafiał się jakiś nonkonformista w śmiałej muszce. Skąd oni wszyscy się brali? Wkrótce po tym, jak przyskrzyniono go za narkotyki, poznał bandę wściekłych najmimordów, zatrudnionych przez redakcję „Washington Post". Później wynajął adwokata na własną rękę, przecenianego kretyna, który nie potrafił znaleźć sali rozpraw. Prokurator oczywiście też był prawnikiem. Wszędzie prawnicy i prawnicy. Grantham zlecił mu, żeby spędzał w jednej kancelarii dwie godziny rano, dwie w porze obiadowej i dwie po południu, a potem zabierał się do następnej. Dziewięćdziesiąt dolców za dzień pracy to była taniocha; zamierzał to sobie odpuścić, kiedy tylko namierzy coś lepszego. Powiedział Granthamowi, że spokojnie można sobie dać siana z tak beznadziejną papraniną. Grantham przyznał mu rację, ale kazał paprać się dalej. Nie miał innego wyjścia. Powiedział, że Garcia wystraszył się i przestał telefonować. Musieli go odnaleźć. Na wszelki wypadek nosił w kieszeni dwie fotografie Garcii. Odpisał z informacji listę firm wynajmujących budynek. Była bardzo długa. Dwanaście pięter wynajmowały prawie wyłącznie firmy o nazwach, w których nie było praktycznie nic poza mnóstwem nazwisk i tytułów. Wdepnął w kłębowisko żmij. O dziewiątej trzydzieści ruch w holu zmalał. Twarze niektórych z prawników zjeżdżających ruchomymi schodami po to niewątpliwie, by udać się do sal roz- praw, agencji i komisji, zaczynały się wydawać Croftowi znajome. Wymknął się przez obrotowe drzwi i wytarł stopy o chodnik. Cztery przecznice dalej Fletcher Coal przechadzał się przed biurkiem prezydenta i wsłuchiwał bacznie w głos w telefonie. Zmarszczył czoło, zamknął oczy, a potem popatrzył posępnie na prezydenta, jak gdyby chciał powiedzieć: „Złe wieści, szefie, naprawdę złe wieści". Trzymający w dłoniach jakiś list prezydent spojrzał na Coala znad okularów do czytania. Drażniło go przypominające mu filmy o fuhre-rze krążenie po gabinecie. Zanotował sobie w myślach, żeby to kiedyś Coalowi wypomnieć. Coal cisnął słuchawkę na widełki. - Nie rozbijaj telefonu, do diabła! - powiedział stanowczo prezydent. Nie wytrąciło go to z równowagi. - Przepraszam. To Zikman. Pół godziny temu zadzwonił do niego Gray Gran- tham. Pytał, czy wie coś o raporcie pelikana. - Cudownie. Wyśmienicie. Skąd on się o tym dowiedział? Coal nie przestawał chodzić po gabinecie. - Zikman nic nie wie, więc nie musiał udawać niewiedzy. Jego niewiedza jest zawsze szczera. To największy osioł w mojej administracji, Fletcher. Chcę się go pozbyć. - Jak pan sobie życzy, szefie. - Coal usiadł w fotelu po drugiej stronie biurka prezydenta i wsparł podbródek na złożonych w piramidkę dłoniach. Pogrążył się głęboko w myślach. Prezydent starał się nie zwracać na to uwagi. Przez chwilę obydwaj milczeli. •-. - Voyles urządził przeciek? - spytał w końcu prezydent. - Może, jeśli to był przeciek. Grantham jest znany z blefowania. Nie możemy być pewni, że miał w rękach raport. Może o nim słyszał i liczy, że coś wyskrobie. - Może, cholera! A jeśli wypoci jakiś idiotyczny artykuł o tej bzdurze? Co wte- dy?- Prezydent walnął otwartą dłonią w biurko i zerwał się na równe nogi. - Co wtedy, Fletcher? Ten szmatławiec mnie nienawidzi! — Z przygnębioną miną pod szedł do okna. - Nie mogą tego wydrukować, jeśli nie uzyskają potwierdzenia z jakiegoś nie zależnego źródła, a potwierdzenia nie uzyskają, ponieważ to po prostu niepraw- da. Bzdurny domysł, który został nagłośniony znacznie bardziej, niż na to zasługi wał. Prezydent jeszcze chwilę wpatrywał się z obrażoną miną w szybę. - Skąd Grantham się o tym dowiedział? Coal wstał i zaczął krążyć znacznie wolniej po gabinecie. Wciąż był głęboko zamyślony. -Kto wie? O raporcie nie wie w Białym Domu nikt oprócz pana i mnie. Jedy- na kopia, którą otrzymaliśmy, jest zamknięta u mnie w gabinecie. Osobiście zrobi łem jej kserokopię, którą przekazałem Gminskiemu. Przysiągł, że zachowa tajem- nicę. Prezydent uśmiechnął się szyderczo, patrząc w okno. - No dobrze, ma pan rację - ciągnął Coal. - W tej chwili mogą krążyć tysiące kopii. Są jednak nieszkodliwe, chyba że nasz przyjaciel rzeczywiście dopuścił się tego grzeszku. Jeśli tak... - Jeśli tak, to umoczyłem. - Zaryzykowałbym twierdzenie, że obydwaj byśmy umoczyli. Ile pieniędzy od niego dostaliśmy? - Miliony, pośrednio i bezpośrednio. - Legalnie i nie, lecz prezydent niewiele wiedział o tych transakcjach, a Coal wolał mu o nich nie mówić. Prezydent podszedł powoli do kanapy. - Może wezwiemy Granthama i wydusimy z niego, co wie. Jeśli blefuje, wyga da się. Co o tym myślisz? - Bo ja wiem? - Rozmawiałeś już z nim, zgadza się? Wszyscy znają Granthama. Coal zaczął spacerować przed sofą. - Tak, rozmawiałem z nim. Jeśli jednak ni z tego, ni z owego wezwiemy go na dywanik, zrobi się podejrzliwy. - Tak, pewnie masz rację. Zaczęli krążyć koło kanapy, każdy po swojej stronie. - Jaki jest najgorszy scenariusz? - spytał wreszcie prezydent. - Nasz przyjaciel jest zaangażowany w tę sprawę. Prosił pan Voylesa, żeby zo- stawić go w spokoju. Prasa dowiaduje się, że o niego właśnie chodzi. Voyles kryje tyłek i rozgłasza, że kazał mu pan zajmować się innymi podejrzanymi i zostawić naszego przyjaciela. „Washington Post" dostaje szału, obsmarowując nas za kolej- ną aferę z kryciem tych, na których nam zależy. Wtedy będziemy musieli zapo- mnieć o reelekcji. Coś jeszcze? Coal zastanowił się przez chwilę. - Tak. Ewentualność, że to wszystko jest wyssane z palca. Raport to płód wy- obraźni, Grantham nic nie wygrzebie, a ja spóźnię się na spotkanie z personelem. - Coal ruszył w stronę drzwi. - Spieszę się. Wrócę na pierwszą. Prezydent popatrzył, jak za Coalem zamykają się drzwi, i odetchnął głęboko. Planował, że dojdzie tego popołudnia do osiemnastego dołka, więc nie miał zamiaru zawracać sobie głowy idiotyzmami. Jeśli Coal się tym nie przejmował, on również nie widział po temu powodów. Wystukał numer na klawiaturze i zaczął czekać na połączenie. W końcu Bob Gminski podniósł słuchawkę. Dyrektor CIA był okropnym graczem, jednym z niewielu, którym prezydent mógł dołożyć; dlatego właśnie tego popołudnia zaprosił go na golfa. Na pewno, powiedział Gminski, mający tysiące spraw na głowie; cóż, skoro prezydent zaprasza, gra z nim będzie dla niego zaszczytem. -Przy okazji, Bob, co nowego słychać w związku z tą sprawą Pelikana z No- wego Orleanu? Gminski odchrząknął i spróbował udać pogodę ducha. -Panie prezydencie, powiedziałem Fletcherowi Coalowi w piątek, że to bar- dzo zgrabny i fascynujący popis wyobraźni. Myślę, że autorka tego dziełka po- winna dać sobie spokój ze studiowaniem prawa i popróbować kariery powieściopisarki, cha, cha, cha. - Świetnie, Bob. Czyli nic w tym nie ma? - Wciąż kopiemy. - Widzimy się o trzeciej. - Prezydent pośpiesznie odłożył słuchawkę i ruszył prosto po kij golfowy. ROZDZIAŁ 25 Riverwalk ciągnie się pół kilometra nad rzeką i jest zawsze zatłoczony. Upchnięto przy nim na kilku poziomach dwieście sklepów, kawiarni i restauracji, w większości pod tym samym dachem. Niektóre z nich mają wyjście na nadrzeczny bulwar. Dochodzi on do stóp Poydras Street, o rzut kamieniem od Dzielnicy Francuskiej. Darby przybyła tam o jedenastej i popijała kawę z ekspresu na tyłach maleńkiego bistro, starając się czytać gazetę i sprawiać wrażenie spokojnej. Magazyn U Francuza znajdował się poziom niżej, za rogiem. Kawa z ekspresu nie koiła jej nerwów. W kieszeni miała listę czynności do wykonania w określonym porządku, nawet słów i zdań, których wyuczyła się na wypadek, gdyby coś zaczęło się toczyć źle i Verheek okazał się nie tym, na kogo liczyła. Spała ledwie dwie godziny - resztę spędziła nad wykreślaniem diagramów i planów w notatniku studenckim. Nie zamierzała umrzeć dlatego, że się nie przygotowała. Nie mogła zaufać Gavinowi Verheekowi. Zatrudniała go rządowa agencja ścigania, kierująca się własnymi regułami. Otrzymywał polecenia od człowieka, któremu w przeszłości zdarzały się okresy paranoi i uciekania się do brudnych sztuczek. Szef Verheeka z kolei odpowiadał przed prezydentem, kierującym administracją składającą się z idiotów. Prezydent miał bogatych, zdeprawowanych przyjaciół, którzy wspomagali jego kampanię wyborczą górami pieniędzy. Powiedziała sobie jednak: kochanie, w tej chwili nie możesz zaufać nikomu innemu. Po pięciu dniach ucieczki, dwukrotnie o mały włos zakończonej niepowodzeniem, była gotowa się poddać. Nowy Orlean stracił swój urok. Potrzebowała pomocy, a jeśli miała ona nadejść ze strony federalnych, to mogła im zaufać równie dobrze jak innym policjantom. Jedenasta czterdzieści pięć. Zapłaciła za kawę, odczekała chwilę, aż pojawi się tłumek kupujących i wmieszała się weń. Koło wejścia do U Francuza, gdzie za dziesięć minut miał się pojawić jej telefoniczny przyjaciel, kręciło się z dziesięciu klientów. Wśliznęła się do księgarni kawałek dalej. W pobliżu znajdowały się co najmniej trzy sklepy, z których wnętrza, udając klientkę, mogła ukradkiem obserwować wejście do sklepu z odzieżą. Zdecydowała się na księgarnię, bo ekspedienci nie przeganiali tu klientów; liczono się z tym, że będą marudzić. Najpierw przejrzała półkę z magazynami, następnie na trzy minuty przed planowym pojawieniem się Gavina weszła między półki z książkami kucharskimi. Thomas powiedział jej kiedyś, że Gavin wiecznie się spóźniał, że dobrze było jeśli zjawiał się godzinę po wyznaczonym terminie. Darby nie zamierzała dać mii tyle czasu; powiedziała sobie, że zniknie po kwadransie oczekiwania Pojawił się jednak dokładnie w południe, na co miała cichą nadzieję W czarny bluzie, czerwonej czapce baseballowej, ze złożoną gazetą. Był nieco szczuplejszy niż się spodziewała, ale mógł w Nowym Orleanie stracić te parę kilogramów Za' łomotało jej serce. Tylko spokojnie, powiedziała sobie. Do diabła opanuj się Podniosła książkę kucharską do oczu i przerzucała ją niedbale. Gavin miał siwe włosy i śniadą skórę, jego oczy kryły się pod ciemnymi okularami. Rozglądał się nerwowo i sprawiał wrażenie rozdrażnionego, tak samo jak w czasie rozmów prze/ telefon. Przekładał gazetę z ręki do ręki, przestępował z nogi na nogę i strzelał na wszystkie strony oczyma. Spodobał się jej. Uznała, że jest niegroźny. Jego nerwowe, nieprofesjonalne zachowanie wskazywało, że jest przerażony. Pięć minut później, niż mu poleciła, wszedł do środka i skierował się w róg w głębi po prawej. Khamel nauczył się spodziewać śmierci. Był blisko niej wiele razy ale nigdy się jej nie bał. Po trzydziestu latach igrania z nią nic, absolutnie nic nie wywoływało jego napięcia. Czasami podniecał go seks, ale to wszystko. Udawał jedynie nerwowość, imitował szarpane, niespokojne ruchy. Wychodził cało z pojedynków z ludźmi prawie tak samo utalentowanymi jak on, więc nie wątpił, że poradzi sobie z oszukaniem zdesperowanej dziewczyny. Grzebał w kurtkach myśliwskich starając się sprawiać wrażenie wytrąconego z równowagi. W kieszeni miał chusteczkę, bo chciał udawać, że nagle złapał przeziębienie które sprawiało, ze jego głos stał się nieco gardłowy i chrapliwy. Setki razy przesłuchiwał nagraną rozmowę, by upewnić się, że zdoła bezbłędnie naśladować rytm mowy i nieznaczny akcent północnej części Środkowego Zachodu Verheeka Verheek jednak miał nieco bardziej nosową artykulację; dlatego właśnie uciekł się do chusteczki Nigdy me pozwalał, by ktokolwiek zaszedł go od tyłu, tym razem jednak zdecydował się na to dla dobra sprawy. Nie patrzył na dziewczynę. Podeszła do niego bardzo blisko i powiedziała zza jego pleców: - Gavin? Nerwowo obrócił głowę. Dziewczyna zwróciła się do niego, przytrzymując przy ustach biały kapelusz typu panama. - Darby? - powiedział, wyciągając chusteczkę, by udać kichnięcie. Miała jasne włosy, krótsze nawet niż jego. Kichnął i zakaszlał. - Wyjdźmy stąd - powiedział — Nie mam ochoty tu siedzieć. Darby też nie miała ochoty. Był poniedziałek; jej koleżanki jak zwykle mordowały się, studiując zawiłości prawnicze, a ona bawiła się w zagrywki rodem z filmów płaszcza i szpady z facetem, przez którego mogła zginąć. - Rób tylko, co ci każę, dobrze? Kiedy się przeziębiłeś? Kichnął w chusteczkę i powiedział zbolałym głosem najciszej, jak tylko mógł - Zeszłej nocy. Przesadziłem z klimatyzacją. Chodźmy stąd." - Idź za mną. Wyszli ze sklepu. Darby wzięła go za rękę i poprowadziła po schodach na nad-rzeczny bulwar. - Widziałaś ich? - zapytał. - Nie, jeszcze nie. Jestem jednak pewna, że gdzieś tu są. Ruszyli bulwarem biegiem, rozmawiając, ale nie patrząc na siebie. Rób to, co ja - powtórzyła Darby. - Biegniesz za szybko, Darby. Wyglądamy podejrzanie, zwolnij. Słuchaj, to szaleństwo. Pozwól mi zatelefonować, a wkrótce będziemy bezpieczni. W dzie- sieć minut ściągnę tu trzech agentów. Wypadał przekonująco, jego maskarada spełniała zamierzony cel. Pozornie wspólnie walczyli o przeżycie, biegnąc ręka w rękę. Nie. — Darby zwolniła. Bulwar tarasowała kolejka chętnych do przejażdżki „The Bayou Queen". Przystanęli na jej końcu. - Co to ma znaczyć, do diabła? - spytał. - Zawsze się tak ciskasz? - odpowiedziała stłumionym głosem. - Tak, zwłaszcza wtedy, jak ktoś się wygłupia. Bo to jest wygłup. Zamierzasz wsiąść na parostatek? - Tak. - Dlaczego? - Kichnął jeszcze raz i rozkaszlał się nieopanowanie. Mógł ją zli- kwidować jedną ręką, ale wszędzie było pełno ludzi, przed nimi i za nimi. Elegan- cja, z jaką wykonywał zadania, napawała go dumą, a to byłaby po prostu partani- na. Wsiądzie na statek, odczeka kilka minut i zobaczy, co dalej. Zaciągnie ją na górny pokład, zabije tam, wrzuci ciało do rzeki i podniesie alarm. Jeszcze jedno okropne utonięcie. Może się udać. Jeśli nie, będzie czekał cierpliwie na okazję. Na pewno znajdzie ją w ciągu godziny. Powiedział sobie, że skoro Gavin był marudą, trzeba marudzić dalej. - Ponieważ kilometr stąd w górę rzeki, koło przystani parostatku, w parku stoi mój samochód - wyjaśniła mu stłumionym głosem. - Wysiadamy ze statku, ładu jemy się do samochodu i zabieramy dupę w troki. Kolejka zaczęła się posuwać. - Nie lubię statków, mam morską chorobę. To niebezpieczne, Darby. - Zakasz lał się i rozejrzał, jak ktoś ścigany. Uspokój się, Gavin. Uda się. Khamel podciągnął spodnie. Miał dziewięćdziesiąt centymetrów w pasie, bo ukrywał pod nimi osiem warstw slipów i spodenek gimnastycznych. Włożył wyjątkowo wielką bluzę, dzięki czemu mógł ujść za kogoś ważącego ponad siedemdziesiąt, zamiast pięćdziesięciu ośmiu kilogramów. Liczył na to, i chyba mu się udało. Znaleźli się prawie przy trapie na „The Bayou Queen". - Nie podoba mi się to — wymruczał tak cicho, by tylko dziewczyna go słyszała. - Zamknij się, dobrze? - rzuciła. Z końca kolejki, przez tłum ludzi z bagażami i aparatami fotograficznymi, przeciskał się mężczyzna z pistoletem. Turyści tłoczyli się, jak gdyby przejażdżka parostatkiem rzecznym była najwspanialszą wyprawą na świecie. Mężczyzna ten zabijał już nieraz, ale jeszcze nigdy na oczach takiego tłumu. Zza pleców lud, widział tył głowy dziewczyny, ale nie zwracał na to absolutnie uwagi. Zbliżywszy się do niej, mężczyzna wyjął pistolet z kieszeni i trzymał go przy udzie. Zaczął rozpychać się jeszcze silniej i odtrącać ludzi ze swej drogi. Protestowali gniewni} dopóki nie zobaczyli pistoletu; wtedy zaczęli wrzeszczeć. Dziewczyna trzymali za rękę jakiegoś mężczyznę, który coś bez przerwy mówił. Miała już postawi! nogę na trapie, gdy odtrącił ostatniego człowieka w kolejce i błyskawicznie przystawił lufę pistoletu do czaszki mężczyzny w czerwonej czapce baseballowej. Kiedy wystrzelił, wrzeszczący ludzie zaczęli padać na ziemię. Gavin upadł ciężko na trap w kształcie schodków. Darby krzyknęła i cofnęła się ze zgrozą. W uszach dźwięczało jej od huku wystrzału, ludzie ze wszystkich stron' pokazywali palcami na nią. Człowiek z pistoletem biegł co tchu w kierunku rzędu sklepów, przed którymi przewalał się tłum. Jakiś masywny mężczyzna z aparatem fotograficznym wrzeszczał za nim, żeby się zatrzymał. Darby patrzyła jeszcze przez chwilę, jak morderca niknie w tłumie. Może już go kiedyś widziała, ale w tej chwili nie potrafiła sobie tego przypomnieć. Nie mogła powstrzymać krzyku przerażenia - On ma pistolet! - wykrzyknęła kobieta stojąca na brzegu i tłum cofnął się od Gavina, który dźwignął się na czworakach, z niewielkim pistoletem w prawej ręce Zachwiał się żałośnie w przód i w tył, jak niemowlę próbujące raczkować. Po podbródku pociekła mu krew, zalewająca twarz. Zwiesił głowę prawie do desek pomostu, zamknął oczy. Posunął się niezdarnie do przodu, rozsmarowując kola- nami ciemnoczerwoną plamę na deskach. Tłum cofnął się jeszcze bardziej, wstrząśnięty widokiem rannego człowieka walczącego ze śmiercią. Ten zadrżał i znów chwiejnie popełzł do przodu, nie kierując się nigdzie, ale chcąc ruszać się, żyć. Zaczął wydawać głośne, pełne bólu jęki w języku, którego Darby nie rozumiała. Wydobywająca się z nosa i ust krew trysnęła strumieniem. Nie przestawał jęczeć. Dwóch członków załogi parostatku zeszło na trap, ale bało się posunąć dalej. Wystraszyli się widoku broni. Jakaś kobieta zaczęła płakać. Przyłączyła się do niej następna. Darby cofnęła się jeszcze bardziej. - To Egipcjanin - powiedziała niska, śniada kobieta. Dla zahipnotyzowanego tłumu ta informacja nic nie znaczyła. Zachwiał się i przechylił na skraj nadbrzeża. Pistolet wypadł mu z ręki wprost do wody. Mężczyzna upadł na brzuch, wyrzucając przed siebie ręce. Z tyłu rozległy się krzyki dwóch policjantów, którzy pojawili się na miejscu strzelaniny. Setka ludzi przydreptała z powrotem, by przypatrzeć się trupowi. Darby przecisnęła się w tył i odeszła spiesznym krokiem. Policjanci zadawaliby pytania, na które nie mogłaby udzielić odpowiedzi, wolała więc zniknąć. Zrobiło się jej słabo, musiała przynajmniej na chwilę siąść i pomyśleć. W pasażu Riverwalk był bar z ostrygami. Panował w nim tłok z powodu przerwy obiadowej, ale udało się jej wcisnąć do toalety na zapleczu. Zamknęła drzwi i usiadła na sedesie. Gdy zapadły ciemności, opuściła Riverwalk. Hotel Westin znajdował się dwie przecznice dalej. Miała nadzieję, że uda się jej tam dostać, i nie zginąć po drodze od kupiła ubranie, kryła się teraz pod nowym czarnym prochowcem. Kapelusz i okulary przeciwsłoneczne też były nowe. Męczyło ją już wyrzucanie pieniędzy na ubrania, które zostawiała po jednorazowym użyciu. Znużyła się mnóstwem innych rzeczy. Udało jej się bezpiecznie dostać do hotelu. Dowiedziała się, że nie ma pokoi, następną godzinę przesiedziała w dobrze oświetlonym holu, pijąc kawę. Najwyższy już czas uciekać ale trzeba się nad tym zastanowić. Musiała pomyśleć. Może myślała za dużo. Może prześladowcy traktowali ją jako cholerną myśliślicielkę i stosownie do tego układali swoje plany. Wyszła z hotelu i dotarła do Poydras Street, gdzie zatrzymała taksówkę. Za kierownicą siedział zgarbiony starszy Murzyn. Muszę się dostać do Baton Rouge - powiedziała. Chryste, paniusiu, to piekielnie daleka przejażdżka. Ile? - zapytała, ucinając jego protesty. Murzyn zastanowił się chwilę. - Sto pięćdziesiąt. Wcisnęła się na tylne siedzenie i rzuciła dwa banknoty na przednie. Proszę, dwie setki. Niech pan tam jedzie jak najszybciej i proszę oglądać się za siebie. Możliwe, że jesteśmy śledzeni. Murzyn złamał taksometr i wetknął pieniądze w kieszeń koszuli. Darby położyła się na tylnym siedzeniu i zamknęła oczy. Nie było to inteligentne posunięcie, ale planowanie każdego kroku na podstawie obliczania procentu szans straciło sens. Stary Murzyn był dobrym kierowcą; w ciągu kwadransa wydostali się na drogę szybkiego ruchu. Przestało jej dzwonić w uszach, ale wciąż pobrzmiewał w nich odgłos wystrzału. Ciągle widziała go na czworakach, chwiejącego się w przód i w tył, starającego się żyć chwilę dłużej. Thomas powiedział o nim Verheek Holender, ale dodał, że zrezygnowali z tego przezwiska, gdy skończyli studia i zaczęli myśleć poważnie o swoich karierach. Verheek był Holendrem, a nie Egipcjaninem. Tylko przez chwilę widziała uciekającego mordercę. W jego wyglądzie było coś znajomego. Obejrzał się w prawo, zanim zniknął w tłumie, i w umyśle Darby coś zaskoczyło. Wtedy jednak ogarnięta histerią darła się na całe gardło, a to, co znajdowało się w polu jej widzenia, było rozmazane. Po chwili wszystko stało się rozmyte. W połowie drogi do Baton Rouge zapadła w głęboki sen. ROZDZIAŁ 26 Szef FBI Voyles stał za swym obrotowym dyrektorskim fotelem. Zdjął marynarkę i rozpiął większość guzików wymiętoszonej, nieświeżej koszuli. Była dziewiąta wieczór; sądząc po jej stanie, przebywał w biurze co najmniej od piętnastu godzin. I ani mu było w głowie wyjść. Wsłuchał się w głos rozmówcy, wymamrotał kilka instrukcji i odłożył słuchawkę. Po drugiej stronie biurka siedział K.O. Lewis. Drzwi były otwarte, wszystkie światła pozapalane; nikt nie opuścił biura. Panował posępny nastrój; ludzie wysiadywali po kątach w niewielkich grupkach, rozprawiając stłumionym szeptem. - Dzwonił Eric East - powiedział Voyles, siadając ostrożnie w fotelu. - Wła- śnie skończono sekcję; siedział tam od dwóch godzin. Była to jego pierwsza sek- cja. Przez prawą skroń przeszła pojedyncza kula, ale przyczyną zgonu było wcze- śniejsze uderzenie w drugi i trzeci krąg szyjny. Kręgi zostały roztrzaskane w drobny mak. Na dłoniach Verheeka nie było osmaleń od prochu. Drugi cios poważnie uszkodził jego krtań, ale nie on spowodował zejście. Był nagi. Zmarł mniej więcej między dziewiątą a dziesiątą wczoraj wieczór. Kto go znalazł? spytał Lewis. - Pokojówka, która zajrzała do pokoju dziś koło jedenastej rano. Przekażesz tę wiadomość jego żonie? - Tak, pewnie - powiedział K.O. - Kiedy odtransportują ciało? - East powiedział, że mogą je wydać za kilka godzin. Powinno tu być około drugiej w nocy. Powiedz jej, że zrobimy wszystko, czego sobie będzie życzyć. Przekaż, że wysyłam setkę agentów do przeczesania miasta. Powiedz, że znajdzie my mordercę i tak dalej, i tak dalej. - Są jakieś ślady? - Prawdopodobnie nie. East powiedział, że pracowali nad pokojem w hotelu od trzeciej po południu i niczego nie znaleźli. Wyjątkowo czysta robota. Nie ma śla- dów wdarcia się siłaczy walki. Na razie nic, co mogłoby pomóc, ale jest jeszcze za wcześnie. - Voyles potarł zaczerwienione powieki i zastanawiał się przez chwilę. - Jak to się stało, że poleciał po prostu na pogrzeb i wraca sztywny? - spytał Lewis. - Zaczął węszyć w sprawie tego raportu pelikana. Jeden z naszych agentów, nazwiskiem Carlton, zameldował Eastowi, że Gavin starał się odnaleźć dziewczy- nę, która go napisała. Dzwoniła do niego, Verheek twierdził, że może będzie po- trzebować pomocy, żeby ściągnąć ją do Waszyngtonu. Carlton rozmawiał z nim parę razy i podał mu adresy studenckich knajpek w mieście. Twierdzi, że nic wię- cej nie wie. Powiedział jeszcze, że martwił się, bo Verheek udawał, że działa z ra- mienia FBI. Mówi, że Gavin zachowywał się, jak gdyby mu trochę odbiło. Widział ktoś tę dziewczynę? - Prawdopodobnie nie żyje. Przekazałem do Nowego Orleanu instrukcje, żeby ją odszukać, jeśli to możliwe. - Przez ten raport ludzie giną na lewo i prawo. Kiedy zaczniemy traktować go poważnie? Voyles kiwnął w stronę drzwi. Lewis podniósł się i zamknął je. Dyrektor wstał, pstryknął palcami i zaczął się zastanawiać na głos: - Musimy chronić nasze tyłki. Sądzę, że powinniśmy wyznaczyć co najmniej dwustu agentów do sprawy raportu, ale zarazem postarać się utrzymać to w tajem- nicy. W tym coś jest, K.O., coś cholernie śmierdzącego. Tymczasem zaś obieca- łem prezydentowi, że dam temu spokój. Pamiętajcie, że prosił mnie osobiście, by przestać się zajmować raportem. Zgodziłem się, częściowo dlatego, że traktowalśmy to jako kawał. - Voyles zdobył się na słaby uśmiech. - Cóż, nagrałem naszą rozmówkę, gdy prezydent upierał się, żebyśmy się wycofali. Skoro Coal nagrywa wszystko, co dzieje się w promieniu kilometra od Białego Domu, dlaczego ja miałbym się krępować? Zabrałem ze sobą mój najlepszy mikrofonik. Przesłuchałem taśmę. Zapis czysty jak złoto. - Nie nadążam. - To proste. Zabieramy się ostro do śledztwa. Rozgryzamy sprawę, wsadzamy winnych do pudła i wszyscy są szczęśliwi. Będziemy jednak mieli cholerne kłopo- ty, chcąc przyspieszyć tak, żeby ten dureń i Coal o niczym się nie dowiedzieli. Jeśli prasa zwącha sprawę i jeśli raport pelikana zawiera prawdę, to dołożę wszel- kich starań, aby kraj się dowiedział, że prezydent prosił nas o odstąpienie od śledz- twa, bo Pelikan to jeden z jego kolesiów. Lewis uśmiechnął się. Prasa go zaszlachtuje. - Właśnie! Coal będzie płakał krwawymi łzami, a prezydent się po tym nie podniesie. Za rok wybory, K.O. - Podoba mi się, szefie, ale najpierw musimy rozwiązać sprawę. Denton Voyles przeszedł powoli za swój fotel i zsunął buty, przez co sprawiał wrażenie jeszcze niższego. - Poruszymy niebo i ziemię, żeby to zrobić, K.O., co nie będzie proste. Jeśli to jest Mattiece, mamy do czynienia z bardzo bogatym facetem, który zadał sobie wiele zachodu, żeby wynająć najlepszych morderców do zlikwidowania dwóch sędziów Sądu Najwyższego. Tacy ludzie nie przyznają się i nie zostawiają śladów. Zastanów się nad tym, co spotkało naszego przyjaciela, K.O. Nasi ludzie" spędzą dwa tysiące godzin, szperając w hotelu, i poszedłbym o zakład, że nic istotnego nie znajdą. Tak samo jak w przypadku Rosenberga i Jensena. I Callahana. - I Callahana. I prawdopodobnie dziewczyny, jeśli kiedykolwiek znajdziemy jej ciało. - Jestem za to w części odpowiedzialny, szefie. Gavin przyszedł do mnie w czwartek rano po przeczytaniu raportu, który dostał od Callahana, a ja go nie posłuchałem. Wiedziałem, że leci do Nowego Orleanu, ale nie chciałem z nim rozmawiać. - Słuchaj, przykro mi, że nie żyje. Był doskonałym, lojalnym wobec mnie prawnikiem. Doceniałem to, ufałem Gavinowi. Zginął jednak z własnej winy, bo prze kroczył swoje kompetencje. Nie powinien był bawić się w policjanta i starać się odnaleźć tę dziewczynę. Lewis wstał i przeciągnął się. Pojadę lepiej zaraz do pani Verheek. Ile mam jej powiedzieć? - Że wygląda to na włamanie. Policjanci nie wiedzą jeszcze niczego na pewno, wciąż prowadzą śledztwo, jutro będziemy wiedzieć więcej, i tak dalej, i temu po- dobnie. Proszę jej powiedzieć, że jestem wstrząśnięty i że zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Limuzyna Coala zjechała raptownie na chodnik, żeby usunąć się z drogi pędzącej z wyciem syren karetki. Limuzyna krążyła bez celu po mieście, co było przyjętą praktyką w sytuacji, gdy Coal i Matthew Barr musieli porozmawiać o rzeczywiście brudnej robocie. Siedzieli wygodnie z tyłu limuzyny, popijając: Coal wodę mineralną, Barr piwo Budweiser z czteroipółlitrowej baryłeczki kupionej w sklepie z właśnie takimi stosunkowo tańszymi hurtowymi towarami. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na karetkę. - Muszę wiedzieć, ile wie Grantham - mówił właśnie Coal. - Dzwonił dziś do Zikmana, do jego sekretarza Trandella i do Nelsona DeVana, jednego z moich daw- nych doradców, który pracuje obecnie w Komitecie Reelekcyjnym. O tych trzech mi wiadomo, ale na pewno się do nich nie ograniczył. Wszystko w ciągu jednego dnia. Grantham napalił się na raport pelikana. - Myśli pan, że go widział? - spytał Barr. Limuzyna znów ruszyła. - Nie, wcale nie. Gdyby wiedział, co jest w środku, nie szukałby go. Wystarczy, że o nim wie, do diabła. - Jest niezły. Przyglądam mu się od lat. Wygląda na to, że utrzymuje dzięki swej dyskrecji solidną siatkę źródeł na najrozmaitszych szczeblach. Zdarzało mu się pisać skończone idiotyzmy, przeważnie jednak jest cholernie dokładny. - To właśnie mnie martwi. Jest upierdliwy i jeśli zwietrzy krew w tej historii, to się od niego nie odczepimy. Barr pociągnął łyk piwa z beczułki. - Oczywiście uzna pan, że chcę wiedzieć za wiele, jeśli zapytam, co było w tym raporcie? To nie pytaj. Jest tak cholernie poufny, że aż strach. To skąd Grantham o nim wie? - Mądre pytanie. Chciałbym znać na nie odpowiedź. Skąd się o nim dowiedział i ile wie? Jakie są jego źródła? - Założyliśmy podsłuch w jego samochodzie, ale nie dostaliśmy się jeszcze do mieszkania. Dlaczego nie? - O mało nas dziś rano nie przyłapała sprzątaczka. Spróbujemy jutro. Nie dajcie się złapać, Barr. Przypomnij sobie Watergate. - To byli partacze, panie Coal. My mamy ludzi z talentem. - Owszem. Powiedz mi w takim razie, czy nie mógłbyś ze swoimi utalentowa- nymi współpracownikami założyć podsłuchu w telefonie Granthama w redakcji? Barr obrócił się w stronę Coala, marszcząc brwi. - Oszalał pan? To niemożliwe. Pełno tam ludzi przez dwadzieścia cztery go- dziny na dobę, mają strażników i sprawdzają linię. - To da się załatwić. - No to niech pan to sam zrobi, panie Coal, jak pan tak cholernie dużo wie. - Zacznij się nad tym tylko zastanawiać, dobrze? Może wpadniesz na jakiś po mysł. Dobrze. Już się zastanowiłem; to niemożliwe. Coala rozbawiła ta myśl. Jego rozbawienie zirytowało Barra. Limuzyna dojechała do centrum. - Załóżcie mu podsłuch w mieszkaniu - podkreślił jeszcze raz Coal. - Chcę dwa razy dziennie otrzymywać sprawozdanie z prowadzonych przez niego rozmów. Limuzyna zatrzymała się. Barr wysiadł. ROZDZIAŁ 27 Śniadanie zjadł na Dupont Circle. Panował tu lodowaty ziąb, ale przynajmniej narkomani i transwestyci o tej porze przebywali zamknięci w swoich chorych światkach. W okolicy znalazło legowisko paru włóczęgów przypominających wyrzucone przez sztorm kłody drewna. Wzeszło jednak słońce i czuł się bezpieczny. Był przecież agentem FBI z pistoletem w olstrze pod ramieniem. Kogo miałby się bać? Nie używał broni od piętnastu lat i rzadko opuszczał biuro, ale miał wielką ochotę wyszarpnąć ją i wypalić. Nazywał się Trope, był szczególnie zaufanym asystentem dyrektora Voylesa. Tak zaufanym, że prawdopodobnie nikt prócz niego i Voylesa nie wiedział o jego potajemnych pogawędkach z Bookerem z Langley. Usiadł na kolistej ławce plecami do New Hampshire i rozpakował kupione w sklepie śniadanie złożone z banana i płaskiej bułki. Spojrzał na zegarek. Booker nigdy sienie spóźniał. Trope zawsze przybywał pierwszy, a po pięciu minutach pojawiał się Booker, przekazywali sobie szybko to, z czym ich wysłano, i Trope odchodził pierwszy. Obydwaj pracowali już prawie wyłącznie w biurach, ich kariera dobiegała końca, ale byli pod ręką, gdy od czasu do czasu szefom znudziło się zgadywanie, co, u cholery, wyprawia konkurencja lub też potrzebowali błyskawicznie się porozumieć w jakiejś sprawie. Naprawdę nazywał się Trope; zastanowił się, czy również Booker nazywał się Booker. Prawdopodobnie nie. Był z Langley, gdzie panowała taka paranoja, że pewnie nawet gońcy roznoszący materiały piśmienne mieli kryptonimy. Odgryzł kęs banana. Do diabła, sekretarki miały tam chyba po trzy czy cztery nazwiska. Zauważył Bookera, który okrążał fontannę z wysokim białym kubkiem kawy w ręce. Rozejrzał się i usiadł koło swojego przyjaciela. Ponieważ Voylesowi zależało na tym spotkaniu, Trope miał zacząć rozmowę. Straciliśmy człowieka w Nowym Orleanie - powiedział. Booker otulił kubek dłońmi i pociągnął łyk kawy. - Jego wina. Tak, ale nie żyje. Byliście tam? - Tak, lecz nie wiedzieliśmy, że on tam był. Byliśmy w pobliżu, bo śledziliśmy innych. Co tam porabiał? Trope rozpakował zimną kanapkę. - Nie wiemy. Pojechał na pogrzeb, rozglądał się za dziewczyną, trafił na kogoś innego i teraz mamy pasztet. — Otworzył szeroko usta i banan przeszedł do historii. Zabrał się następnie do bułki. - Czysta robota, zauważyliście? Booker wzruszył ramionami. Co FBI wiedziało o mordowaniu ludzi? - Zgrabna, nie powiem. Z tego jednak, co do nas dotarło, ktoś dość kiepsko starał się upozorować samobójstwo. - Pociągnął łyk gorącej kawy. - Gdzie jest dziewczyna? - spytał Trope. - Zgubiliśmy ją na lotnisku O'Hare. Może jest na Manhattanie, ale nie jeste- śmy pewni. Szukamy jej. - Oni też. - Trope upił łyk zimnej kawy. Nie wątpię. Popatrzyli na włóczęgę, który chciał się zwlec z ławki i rąbnął na ziemię głową o chodnik, ale pewnie był tak zalany, że nic nie poczuł. Przetoczył się, po jego czole popłynęła krew. Booker spojrzał na zegarek. Ich spotkania były wyjątkowo krótkie. Jakie są plany pana Voylesa? - Och, włączamy się. Wczoraj wieczorem wysłał do Nowego Orleanu pięć dziesięciu agentów, dzisiaj lecą następni. Nie lubi tracić ludzi, zwłaszcza tych, których zna. - Co na to Biały Dom? - Nie zamierzamy ich informować, może się nie dowiedzą. Ile wiedzą prezy- dent i Coal? - Znają Mattiece'a. Trope wydusił z siebie słaby uśmiech, słysząc te słowa. - Gdzie przebywa teraz pan Mattiece? - Kto to wie? Rzadko się go widywało w tym kraju przez ostatnie trzy lata. Ma pół tuzina domów w tyluż krajach, do tego dochodzą samoloty i jachty, więc nie wiadomo, gdzie się podziewa. Trope skończył kanapkę i wsadził opakowanie do torebki. - Przyszpilono go tym raportem? - Ślicznie. Gdyby go zignorował i nie stracił zimnej krwi, wszystko rozeszłoby się po kościach. Wpadł jednak w amok i zaczął zabijać. Im więcej ludzi ginie, tym raport staje się wiarygodniejszy. Trope spojrzał na zegarek. Siedzieli tu już za długo, ale usłyszał dobre informacje. - Voyles mówi, że możemy potrzebować waszej pomocy. Booker skinął głową. - Załatwione, ale to będzie ciężko zorganizować. Po pierwsze, osoba, która naj- prawdopodobniej skasowała sędziów, nie żyje. Po drugie, ten, kto to wszystko namotał, jest trudny do uchwycenia. Był to bardzo wyrafinowany spisek, ale nie mamy w ręku spiskowców. Postaramy się znaleźć Mattiece'a. - I dziewczynę? Tak, będziemy próbować. - Co ona sobie myśli? Jak utrzymać się przy życiu. - Możecie namówić ją do oddania się pod waszą ochronę? - spytał Trope. - Nie. Nie wiemy, gdzie jest, nie możemy poza tym zgarniać Bogu ducha win- nych cywilów z ulicy. Teraz nie ufa już nikomu. Trope wstał z kawą i torebką w ręku. - Nie dziwię się jej - powiedział i zniknął. Grantham trzymał rozmytą fotografię przesłaną mu faksem z Phoenix. Pochodziła ona z pierwszego roku studiów Darby na Uniwersytecie Stanowym w Arizonie, gdzie się dostała po kierunkowym egzaminie z biologii. Zdjęcie przedstawiało ją jako dwudziestoletnią bardzo pociągającą uczennicę. Dzwonił do trzydziestu Sha-wów w Denver, nim trafił. Drugi faks podesłał mu nieetatowy współpracownik gazety z nowoorleańskiego działu agencji American Press. Była to kopia jej zdjęcia z czasów przyjęcia do Tulane. Miała na nim dłuższe włosy. W roczniku akademii kumplowi Granthama udało się poza tym natrafić na zdjęcie Darby Shaw pijącej dietetyczną colę podczas akademickiego pikniku. Miała na sobie workowaty sweter i idealnie przylegające do ciała spłowiałe dżinsy. Bez wątpienia zdjęcie zamieścił w roczniku jakiś wielki admirator Darby. Wyglądała jak modelka z „Vogue'a". Śmiała się z czegoś lub kogoś. Miała idealne zęby i ciepły wyraz twarzy. Przyczepił sobie to zdjęcie na niewielkiej korkowej tablicy koło swego biurka w redakcji. Jako czwarte nadeszło przekazane faksem zdjęcie Thomasa Callahana. Potrzebował go wyłącznie jako uzupełnienia. Położył nogi na biurko. Był wtorek, dochodziło wpół do dziesiątej. Sala serwisowa wrzała, jakby organizowano ruchawkę; wszędzie panował nieprzytomny gwar. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny wykonał osiemdziesiąt telefonów, które nie przyniosły mu nic poza czterema fotografiami i stertą formularzy finansowych z kampanii wyborczej. Zmierzał donikąd i przestawał się tym przejmować. Wierzył, że wszystkiego dowie się od dziewczyny. Przerzucił numer „Post". Wpadła mu w oczy notatka o dziwnej śmierci Gavina Verheeka, gdy zadzwonił telefon. Darby. - Widziałeś „Washington Post"? - zapytała. - Piszę do niego, pamiętaj — odparł. Nie była w nastroju do żartów. - Zauważyłeś notkę o zamordowaniu prawnika FBI w Nowym Orleanie? - Właśnie zacząłem ją czytać. Czy to coś dla ciebie znaczy? - Można by tak powiedzieć. Słuchaj uważnie, Grantham. Callahan przekazał raport Verheekowi, który był jego najlepszym przyjacielem. W piątek Verheek przyleciał do Nowego Orleanu na jego pogrzeb. W czasie weekendu kilkakrotnie rozmawiałam z nim przez telefon. Chciał mi pomóc, ale byłam za bardzo przestra- szona. Zgodziłam się w końcu na spotkanie wczoraj w południe. W niedzielę oko- ło dziesiątej wieczorem Verheek został zamordowany w swoim hotelowym poko- ju. Zapisujesz to wszystko? Tak, mów dalej. - Verheek nie pokazał się na naszym spotkaniu, bo oczywiście już nie żył. Wy straszyłam się i uciekłam z Nowego Orleanu. Jestem w Nowym Jorku. - Dobrze. - Grantham notował gorączkowo jej słowa. - Kto zabił Verheeka? - Nie wiem. To o wiele dłuższa historia. Przeczytałam od deski do deski „Washing- ton Post" i „New York Timesa" i nie znalazłam nic o innym zabójstwie w Nowym Orleanie. Jego ofiarą padł człowiek, który spotkał się ze mną i którego uważałam za Gavina Verheeka. Jak ci powiedziałam, to długa historia. - Na to wygląda. Kiedy przekażesz mi ją w całości? - Kiedy możesz być w Nowym Jorku? - W południe. - To trochę za szybko. Umówmy się na jutro. Rano mniej więcej o tej samej porze zadzwonię do ciebie z instrukcjami. Musisz być ostrożny, Grantham. Popatrzył z podziwem na uśmiechniętą twarz na fotografii nad biurkiem. - Nie mów do mnie po nazwisku. Jestem Gray, dobrze? - Jak sobie życzysz. Pewni bardzo potężni ludzie obawiają się tego, co wiem. Mogliby cię zabić, gdybym ci to przekazała. Napatrzyłam się już dość na trupy, rozumiesz, Gray? Huczy mi w uszach od strzałów i wybuchów. Widziałam wczoraj mózg zastrzelonego człowieka; nie wiem, jak się nazywał ani dlaczego został zabity, ale wiedział o raporcie. Myślałam, że to mój przyjaciel. Powierzyłam swoje życie w jego ręce, a on został zastrzelony w obecności pięćdziesięciu ludzi. Gdy patrzy łam, jak umierał, przyszło mi do głowy, że to może jednak nie był mój przyjaciel. Gdy przeczytałam dzisiejszą prasę, upewniłam się, że zdecydowanie nim nie był. - Kto go zabił? - Porozmawiamy o tym, kiedy się tu zjawisz. - Dobrze. - Musimy omówić jeszcze jeden drobiazg. Powiem ci wszystko, co wiem, ale nie wolno ci nigdy wymienić mojego nazwiska. Napisałam, jak się okazuje, wy- starczająco dużo, by zginęło co najmniej trzech ludzi, i jestem przekonana, że będę następna. Nie chcę się jednak sama prosić o kłopoty. Nigdy nie zidentyfikujesz mnie publicznie, dobrze, Gray? - Umowa stoi. - Za bardzo ci ufam, sama nie wiem dlaczego. Zniknę, jeśli tylko zacznę mieć wątpliwości. - Masz moje słowo, Darby, przysięgam. - Myślę, że robisz błąd. To nie jest zwykłe zbieranie faktów do artykułu o afe- rach. Tym razem możesz zginąć. . - Z ręki tych samych ludzi, którzy zabili Rosenberga i Jensena? '[] - Tak. - Wiesz, kto ich zabił? - Wiem, kto za to zapłacił. Znam jego nazwisko, wiem, czym się zajmuje, i wiem, jaka jest jego polityka. - I powiesz mi to jutro? - Jeśli będę jeszcze żyła. Zapadła długa chwila ciszy. Obydwoje namyślali się, jakich słów użyć w tej sytuacji. - Może powinniśmy porozmawiać natychmiast - powiedział Grantham. - Może. Zadzwonię do ciebie jutro rano. Grantham położył słuchawkę na widełki i przez chwilę z zachwytem przyglądał się nieznacznie rozmytemu zdjęciu pięknej studentki prawa, która była przekona- na, że musi umrzeć. Przez sekundę myślał o dzielności, galanterii i przychodzeniu z pomocą damom w opresji. Nie tak dawno skończyła dwadzieścia lat, sądząc po zdjęciu Callahana podobali jej się starsi mężczyźni, w dodatku nagle zaufała mu na tyle, że zrezygnowała z pomocy kogokolwiek innego. Chciał, by coś z tego wynikło. I chciał ją ochronić. Kawalkada samochodów wyjechała cicho ze śródmieścia. Prezydent miał wygłosić za godzinę mowę w College Park. Zdjąwszy marynarkę, odprężył się na tylnym siedzeniu limuzyny; czytał sklecony przez Mabry'ego tekst. Potrząsając głową, nanosił na marginesach poprawki. W normalny dzień byłaby to przyjemna przejażdżka za miasto do pięknego miasteczka uniwersyteckiego, aby wygłosić błahą mówkę, tym razem jednak było inaczej. Koło niego w limuzynie siedział Coal. Szef gabinetu zazwyczaj unikał takich wypraw. Cenił chwile, kiedy prezydenta nie było w Białym Domu i mógł w nim rządzić bez skrępowania. Musieli jednak porozmawiać. - Męczą mnie przemówienia Mabry'ego - powiedział sfrustrowany prezydent. — Wszystkie brzmią tak samo. Przysiągłbym, że to dzisiejsze wygłaszałem w ze- szłym tygodniu na zjeździe rotarian. - Nie mamy lepszego pisarza, ale nie zaprzestaję poszukiwań - powiedział Coal, nie podnosząc wzroku znad jakiegoś dokumentu. Czytał przemówienie; nie było najgorsze. Mabry jednak pisał od pół roku i trochę wyprztykał się z pomysłów. Poza tym Coal i tak chciał go wywalić. Prezydent popatrzył na papier w rękach Coala. - Co to? - Lista kandydatów. - Kto na niej został? - Siler-Spence, Watson i Calderon. - Coal przerzucił kartkę. - Wspaniale, Fletcher. Kobieta, Murzyn i Kubańczyk. Co się stało z białymi? Zdawało mi się, że powiedziałem wyraźnie, iż chodzi o młodych, białych męż- czyzn? Młodych, twardych, konserwatywnych sędziów z nieposzlakowanymi ży- ciorysami i mnóstwem lat życia przed sobą? Nie powiedziałem tak? Coal nie odrywał się od lektury. - Trzeba będzie ich zatwierdzić, szefie. - Zostaną zatwierdzeni. Będę łamać karki, ale zostaną zatwierdzeni. Zdajesz sobie sprawę z tego, że dziesięciu na dziesięciu białych mężczyzn w tym kraju głosowało na mnie? - Osiemdziesiąt cztery procent. - Zgadza się. Więc co jest nie w porządku z białymi? - Nie może pan liczyć na ich nieustające poparcie. - Cholera tam, nie mogę. Mam ich poparcie i kropka. Nagradzam przyjaciół i karzę wrogów, tak właśnie trzeba się utrzymywać przy życiu w polityce. Tańczy się z tymi, dzięki którym się tu znalazłeś. Nie mogę uwierzyć, że chcesz mianować Murzyna i kobietę. Miękniesz, Fletcher. Coal przerzucił kolejną kartkę. Już to słyszał. - Bardziej się martwię reelekcją — powiedział spokojnie. - A ja niby nie? Mianowałem tylu Azjatów, Latynosów, kobiet i czarnuchów, iż można by pomyśleć, że jestem demokratą. Cholera, Fletcher, co ci się nie podoba w białych? Słuchaj, przecież bez kłopotu można wygrzebać setkę porządnych kon- serwatywnych sędziów z odpowiednimi kwalifikacjami, nieprawdaż? Dlaczego nie mogłeś wynaleźć dwóch, tylko dwóch, którzy patrzą na świat i myślą tak jak ja? Głosowało na pana dziewięćdziesiąt procent Kubańczyków. Prezydent odrzucił na siedzenie tekst przemówienia i wziął do ręki poranny numer „Washington Post". - Dobrze, zacznijmy od Calderona. Ile ma lat? - Pięćdziesiąt jeden. Żonaty, ośmioro dzieci, wychowany w biedzie, katolik, udało mu się skończyć Yale, bardzo solidny. Bardzo konserwatywny. Nie ma na niego żadnego haczyka w przeszłości z wyjątkiem tego, że dwadzieścia lat temu leczył się z alkoholizmu. Od tego czasu nie bierze trunków do ust. Abstynent. - Palił kiedyś trawkę? Zaprzecza. - Podoba mi się. - Prezydent czytał nagłówki na pierwszej stronie. - Mnie też. Departament Sprawiedliwości i FBI sprawdziły jego podszewkę: jest czysta. Kto dalej: Siler-Spence czy Watson? - Co to w ogóle za nazwisko: Siler-Spence? Co ugryzło baby, że biorą sobie podwójne nazwiska? A gdyby nazywała się Skowinski i wyszła za faceta o nazwi- sku Levandowski? Gdyby jej biedna wyzwolona duszyczka zaparła się, że będzie iść przez życie jako F. Gwendolyn Skowinski-Levandowski? Daj spokój, nigdy nie mianuję kobiety z takim nazwiskiem. - Już pan to zrobił. - Kogo? Kay Jones-Roddy, naszą ambasador w Brazylii. No to odwołaj ją i wywal. Coal zdobył się na blady uśmieszek i położył listę kandydatów na siedzeniu. Wyjrzał przez okno na ruch uliczny. Zdecydują później o drugiej kandydaturze. Calderon miał już nominację jak w banku, a Coalowi zależało na Lindzie Siler--Spence. Zamierzał tak naciskać na nominację Murzyna, że prezydent mianuje ją z przekory. Najprostsza technika manipulacji. - Sądzę, że powinniśmy odczekać dwa tygodnie z ogłoszeniem nominacji - powiedział. - Jak chcesz - mruknął prezydent, pogrążony w lekturze artykułu z pierwszej strony. Ogłosi je, kiedy będzie miał na to ochotę, nie oglądając się na rozkłady zajęć Coala. Nie był jeszcze przekonany, że właśnie te osoby trzeba mianować. - Sędzia Watson jest bardzo konserwatywny, ma opinię wyjątkowo surowego Byłby idealnym kandydatem. - Bo ja wiem... - wymamrotał prezydent znad artykułu o śmierci Gavina Ver- heeka. Coal zabrał się do lektury uzupełnienia na stronie drugiej. Ciało Verheeka znaleziono w osobliwych okolicznościach w hotelu Hilton w Nowym Orleanie. Według artykułu oficjalne czynniki FBI nic nie wiedziały i nie były w stanie określić, co Verheek robił w Nowym Orleanie. Voyles był pogrążony w głębokim smutku. Świetny, lojalny pracownik, i tak dalej. Prezydent dalej przerzucał gazetę. Nasz kumpel Grantham milczy. - Grzebie. Myślę, że słyszał o raporcie, ale nie potrafi znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Wypytał wszystkich w mieście, ale nie wie, do kogo właściwie zwró- cić się z pytaniami. Goni w piętkę. - Hm. Grałem wczoraj z Gminskim w golfa - powiedział prezydent zadowolo- ny z siebie. - Bob zapewnił mnie, że panuje w pełni nad sytuacją. Pogadaliśmy sobie od serca nad osiemnastym dołkiem. Straszny gracz, bez przerwy ładuje piłkę w wodę albo piasek. Prawdę mówiąc, dawno się tak nie ubawiłem. Coal nigdy nie zbliżył się nawet do klubu golfowego; nie znosił czczej paplaniny o forach i podobnych idiotyzmach. Uważa pan, że Voyles rozgrzebuje tę sprawę? Nie. Przyrzekł mi przecież, że tego nie zrobi. Nie mówię tak dlatego, że mu wierzę, ale Gminski wspomniałby, gdyby Voyles węszył koło niej. - Na ile pan ufa Gminskiemu? — Coal rzucił błyskawiczne spojrzenie na prezy- denta i zmarszczył brwi. - Ani za grosz. Myślę jednak, że gdyby wiedział coś o raporcie, powiedziałby. - Prezydent zawiesił głos. Sam zdawał sobie sprawę, że wypadło to naiwnie. Coal mruknął z niedowierzaniem. Przejechali przez rzekę Anacostia i znaleźli się na terenie hrabstwa Prince Geor-ges. Prezydent podniósł tekst przemówienia i wyjrzał przez okno. Dwa tygodnie po śmierci sędziów miał nadal powyżej pięćdziesięciu procent ocen bardzo dobrych. Demokraci nie mają żadnego poważnego kandydata. Prezydent był silny i stawał się coraz silniejszy. Amerykanie zmęczyli się przestępczością i narkomanią, zwracaniem całej uwagi na hałaśliwe mniejszości i interpretowaniem przez liberalnych durniów konstytucji na korzyść kryminalistów i radykałów. Nadeszła jego chwila. Dwie równoczesne nominacje do Sądu Najwyższego pozostaną jego dziedzictwem. Uśmiechnął się pod nosem. Cóż za cudowna tragedia. ROZDZIAŁ 28 Taksówka zatrzymała się na rogu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Drugiej ulicy. Stosując się dokładnie do poleceń Darby, Gray zapłacił szybko i wyskoczył z torbą w ręku. Kierowca następnego samochodu naciskał bez przerwy na klakson i rzucał mięsem. Jak miło znaleźć się znowu w Nowym Jorku, pomyślał Gray. Dochodziła piąta po południu, na Piątej Alei roił się tłum. Pomyślał, że właśnie o to chodziło Darby. Przekazała mu dokładnie, co ma zrobić: przylecieć tym a tym lotem z National na La Guardię, pojechać taksówką do hotelu Vista w World Tra-de Center, pójść do baru, wypić ewentualnie jeden czy dwa drinki, obserwować tyły, a potem po godzinie złapać taksówkę i pojechać na róg Piątej i Pięćdziesiątej Drugiej. Ruszać się szybko, nie zdejmować ciemnych okularów i rozglądać na wszystkie strony, ponieważ jeśli nie będzie uważać, obydwoje zginą. Kazała mu to wszystko zapisać. Wiedziała, że to idiotyzm, trochę nadgorliwość, ale mówiła tonem niedopuszczającym sprzeciwu. Nawet nie próbował się z nią sprzeczać. To szczęście, że jeszcze żyła, i nie zamierzała więcej ryzykować. Jeśli chciał z nią rozmawiać, powinien robić dokładnie to, co powiedziała. Usłuchał i zapisał jej polecenia. Walcząc z opornym tłumem, tak szybko, jak mógł, przeszedł Piątą Aleją do Pięćdziesiątej Dziewiątej ulicy, skręcił za róg pod hotel Plaża, wszedł po schodach, minął hol i wyszedł z drugiej strony na Central Park South. Nikt go nie śledził. Jeśli była tak samo ostrożna, jej też nikt nie śledził. Chodnik na Central Park South był szczelnie zapchany ludźmi. Zbliżając się do Szóstej Alei, jeszcze przyspieszył kroku. Był podkręcony i bez względu na to, jak walczył ze sobą, by się opanować, podniecała go perspektywa spotkania z Darby. W rozmowach telefonicznych wydawała się opanowana i metodyczna, kryła pod tym jednak niepewność i lęk. Jest tylko studentką prawa, powiedziała, i nie miała pojęcia, w co się ładuje. Prawdopodobnie też za tydzień, jeśli nie wcześniej, będzie martwa, ale tak czy owak, w tę grę mieli grać według określonych przez nią zasad. Zawsze zakładaj, że jesteś śledzony, powiedziała. Przeżyła siedem dni pościgu urządzonego przez krwawych zbirów, więc niech jej słucha. Powiedziała mu, że ma wstąpić do hotelu St. Moritz na rogu Szóstej Alei. Zarezerwowała dla niego pokój na nazwisko Warren Clark. Zapłacił gotówką i wjechał windą na ósme piętro. Miał teraz czekać. Po prostu siedź i czekaj, powiedziała mu. Przez godzinę stał w oknie i przyglądał się, jak nad Central Parkiem zapada zmierzch. W końcu zadzwonił telefon. Pan Clark? - zapytał kobiecy głos. - Hm, tak. - To ja. Przyjechałeś sam? Tak. Gdzie jesteś? - Sześć pięter nad tobą. Wjedź windą na osiemnaste piętro, potem zjedź na czternaste. Pokój 1520. - Dobrze. Teraz? - Tak, czekam. Wyszorował jeszcze raz zęby, przeczesał włosy i dziesięć minut później stał przed pokojem 1520. Czuł się jak studencik na pierwszej randce. Motylki nie trzepotały mu w żołądku tak okropnie od czasu rozgrywek piłkarskich w liceum. Był jednak też Grayem Granthamem z redakcji „Washington Post", miał do napisania kolejny artykuł po przeprowadzeniu jeszcze jednej rozmowy z jeszcze jedną przedstawicielką płci przeciwnej, więc powiedział sobie: weź się w garść, facet. Zapukał. Po chwili zza drzwi rozległo się pytanie: Kto tam? - Grantham — powiedział przez zamknięte drzwi. Szczęknęła zasuwa, drzwi uchyliły się powoli. Miała krótkie włosy, gdy jednając uśmiechnęła się, natychmiast wróciło podobieństwo do dziewczyn z okładek. - Wejdź - powiedziała. Uścisnęła mu zdecydowanie rękę i zaryglowała zasu wę. - Napijesz się czegoś? - zapytała. Pewnie. Co masz? - Wodę z lodem. Brzmi zachęcająco. Przeszła do niewielkiego saloniku, w którym stał włączony telewizor z wyciszonym dźwiękiem. - Siadaj — powiedziała. Położył torbę na stole i usadowił się na kanapie. Dziewczyna podeszła do barku. Przez chwilę pozwolił sobie na podziwianie jej dżinsów. Była boso. Za duża na nią bluza zsunęła się na jedną stronę, widać było ramiączko stanika. Podała mu szklankę z wodą i usiadła w fotelu przy drzwiach. - Dzięki - powiedział. - Jadłeś? - spytała. - Nie kazałaś mi. Zachichotała. - Wybacz, mnóstwo przeszłam. Zamówmy coś. Pokiwał głową i uśmiechnął się szeroko. Dobra. Mnie wystarczy cokolwiek. - Królestwo za ociekającego tłuszczem cheeseburgera z frytkami i zimne piwko. Doskonale. Zamówiła przez telefon jedzenie. Grantham podszedł do okna i wyjrzał na światła samochodów pełznących Piątą Aleją. Mam dwadzieścia cztery lata, a ty ile? - Darby przesiadła się na kanapę, po pijając wodę z lodem. - Trzydzieści osiem. - Usiadł na najbliższym fotelu. - Byłem raz żonaty, roz- wiodłem się siedem lat i trzy miesiące temu. Nie mam dzieci. Mieszkam sam z kotem. Dlaczego wybrałaś St. Moritz? - Bo są tu zawsze wolne pokoje. Udało mi się przekonać faceta w recepcji, że mam powody, by zapłacić gotówką i nie przedstawiać się. Podoba ci się tu? - Bardzo, ale powiedziałbym, że jego dawna świetność przeminęła. Popatrzyła na niego uważnie. Sześć lat temu opublikował książkę o skandalach dotyczących planów zagospodarowania przestrzennego i choć kiepsko się sprzedawała, jej egzemplarz znalazł się w bibliotece publicznej w Nowym Orleanie. Wyglądał na sześć lat starszego niż na zdjęciu na obwolucie, starzał się jednak elegancko; włosy nad uszami zaczynały być szpakowate. - Nie wiem, jak długo tu zostaniesz - powiedziała. — Moje plany w każdej mi nucie mogą ulec zmianie. Niewykluczone że zobaczę znajomą twarz na ulicy i zde- cyduję, że lecę do Nowej Zelandii. - Kiedy wyjechałaś z Nowego Orleanu? - W poniedziałek w nocy. Pojechałam taksówką na Baton Rouge, podejrze- wam, że to łatwo wyśledzić. Poleciałam do Chicago, kupiłam tam cztery bilety do czterech różnych miast, łącznie z Boise, gdzie mieszka moja matka. W ostatniej chwili wskoczyłam do samolotu do Nowego Jorku, na lotnisko La Guardia. Nie sądzę, żeby mnie ktokolwiek śledził. Jesteś bezpieczna. - Na razie może tak. Obydwoje staniemy się obiektem łowów po opublikowa- niu tej historii. Oczywiście, jeżeli zostanie opublikowana. Grantham zagrzechotał lodem i przyjrzał się jej uważnie. - To zależy od tego, co mi powiesz. Również od tego, ile da się potwierdzić z innych, niezależnych źródeł. - Weryfikacja należy do ciebie. Powiem ci, co wiem, a dalej musisz się już martwić sam. - W porządku. Kiedy zaczynamy rozmowę? - Po kolacji. Wolałabym zwierzać się z pełnym żołądkiem. Nie spieszy ci się, prawda? - Oczywiście, że nie. Mam wolną całą noc, jutro, pojutrze i dzień następny. Skoro zamierzasz sprzedać mi najlepszy materiał, jaki mi się trafił w ciągu dwu- dziestu lat, będę się ciebie trzymać tak długo, dopóki nie powiesz mi wszystkiego. Darby uśmiechnęła się i odwróciła wzrok. Dokładnie tydzień wcześniej czekała z Thomasem na stolik przy barze w restauracji Pod Baranią Skórą. Thomas miał na sobie czarny jedwabny blezer, drelichową koszulę, czerwony, ręcznie tkany krawat i silnie nakrochmalone spodnie koloru khaki. Był w pantoflach bez skarpet, krawat miał rozluźniony, a koszulę rozpiętą. Rozmawiali o Wyspach Dziewiczych, Święcie Dziękczynienia i Gavinie Verheeku. Czekając na stolik, Thomas jak zwykle szybko osuszał kolejne kieliszki. Przez to, że się upił, ocalił jej życie. Przez ten tydzień wydarzyło się tyle, że starczyłoby tego na rok. Wreszcie miała okazję porozmawiać szczerze z osobą, która nie życzyła jej śmierci. Skrzyżowała stopy na stoliku do kawy. Jego obecność w tym samym pokoju nie krępowała jej. Odprężyła się. Jego twarz mówiła: „Zaufaj mi". A dlaczego by nie? Komu innemu mogła uwierzyć? - O czym myślisz? - zapytał. - To był długi tydzień. Osiem dni temu byłam przeciętną studentką prawa, wy- pruwającą sobie żyły, żeby wedrzeć się jak najwyżej. Popatrz, co się przez ten czas ze mnie zrobiło. Popatrzył. Nie zanadto natrętnie, nie jak gapiący się z adoracją studencik, ale popatrzył. Ciemne, bardzo krótkie włosy były ułożone w modną fryzurę, bardziej jednak podobała mu się z długimi, tak jak na wczorajszym faksie. - Opowiedz mi o Thomasie Callahanie - powiedział. - Dlaczego? - Nie wiem. Należy do tej historii, czyż nie? - Tak... Do niego dojdę później. - Dobrze. Twoja matka mieszka w Boise? - Tak, ale o niczym nie wie. A twoja gdzie? - W Short Hills w New Jersey - odpowiedział z uśmiechem. Zmiażdżył w zę- bach kostkę lodu i poczekał na jej replikę. Zamyśliła się nad czymś głęboko. - Co ci się podoba w Nowym Jorku? - spytała. Lotnisko. To najszybsza droga wydostania się stąd. - Byliśmy tu z Thomasem w lecie. Jest jeszcze goręcej niż w Nowym Orleanie. Grantham nagle uświadomił sobie, że to nie tylko wystrzałowa studentka, ale też wdowa w żałobie. Ogarnięta cierpieniem kobieta. Na pewno nie myślała o tym, jak wyglądają jej włosy, ubranie czy oczy. Gnębiła ją rozpacz. Do diabła! - Bardzo mi przykro z powodu Thomasa - powiedział. - Nie zapytam o niego więcej. Uśmiechnęła się i nie odpowiedziała. Rozległo się głośne pukanie. Darby oderwała stopy od stolika i spojrzała z trwogą w stronę wejścia. Po chwili odetchnęła głęboko. Zjawił się kelner z jedzeniem. - Ja przyniosę - zaofiarował się Gray. - Odpoczywaj. ROZDZIAŁ 29 Od wieków na przybrzeżnych terenach krainy, która miała w końcu otrzymać nazwę Luizjany, toczyła się cicha, ale potężna walka. Była to walka o terytorium, toczona tylko przez naturę, aż do czasu, kiedy — niedawno - włączył się w nią człowiek. Przypływami, powodziami i sztormami ocean spychał ląd na pomoc. Rzeka Missisipi znosiła na południe niewyczerpane zasoby świeżej wody i osadów, pokrywając bagna warstwą gleby niezbędnej do mnożenia się roślinności i -pośrednio - świata zwierzęcego. Słona woda zatoki erodowała linię brzegową i niszczyła słodkowodne bagna, zabijając trawy, które je spajały. Rzeka odpowiadała nanoszeniem ciągle nowego osadu z połowy kontynentu i pozostawianiem go na terenach dolnej Luizjany. Budowała kolejno wiele delt osadowych, które zatykały w końcu jej ujście i zmuszały do zmiany biegu. W deltach tych tworzyły się bujne nizinne mokradła. W tej heroicznej walce siły przeciwników były dokładnie zrównoważone; polegała ona na kolejnych ustępstwach i atakach. Otrzymując ciągłe wsparcie potężnej rzeki, delty nie tylko skutecznie opierały się zatoce, ale i powiększały swą powierzchnię. Mokradła stanowiły cud naturalnej ewolucji. Dzięki żyznym, bogatym osadom pojawiały się na nich zielone raje cyprysów, dębów i gęstych kęp sitowia, rdestni-cy i tataraku. W wodzie było pełno raków, krewetek, ostryg, fląder, leszczy, ostro-szy, graników, krabów i aligatorów. Nadbrzeżna równina była oazą dzikich zwierząt. Gnieździły się tu setki gatunków migrujących ptaków. Mokradła były olbrzymie, bogate i hojne. Wreszcie jednak w latach trzydziestych wykryto tu ropę i zaczął się gwałt na naturze. Koncerny naftowe wybagrowały dziesiątki tysięcy kilometrów kanałów melioracyjnych, by dobrać się do naturalnych bogactw. Pocięły wrażliwą deltę siatką zgrabnych, pozornie niewielkich rowów. Poszatkowały mokradła na paski. Rozpoczynały odwierty, znajdowały ropę i osuszały tereny jak szalone, by się do niej dobrać. Kanały, które były ich dziełem, idealnie ułatwiały drogę słonej zatokowej wodzie, która odbijała na mokradłach przeszłe niepowodzenia. Od znalezienia tu ropy ocean pożarł tysiące hektarów mokradeł. Co roku znika sto pięćdziesiąt pięć kilometrów kwadratowych Luizjany. Co czternaście minut pod wodą ginie kolejne pięć metrów kwadratowych. W 1979 roku pewien koncern naftowy wywiercił głęboki szyb na terytorium zwanym Terrebonne Parish i trafił na ropę. Było to rutynowe przeprowadzanie kolejnego odwiertu, znalezisko jednak nie należało do przeciętnych. Trysnęło mnóstwo ropy. Kolejny odwiert wykonano dwieście metrów dalej z równym powodzeniem. Cofnięto się o półtora kilometra, wykopano jeszcze jeden szyb i natrafiono na jeszcze bogatszą warstwę roponośną. Pięć kilometrów dalej znów trafiono na płynne złoto. Koncern zatkał szyby i zaczął zastanawiać się nad sytuacją, która nosiła wszelkie oznaki odkrycia olbrzymiego nowego złoża. Koncern był własnością niejakiego Victora Mattiece'a, Cajuna - czyli luizjań-skiego pół-Francuza - z Lafayette, który zbił i stracił już kilka fortun na poszukiwaniach ropy w południowej Luizjanie. W 1979 roku akurat był bogaty i, co ważniejsze, miał dostęp do pieniędzy innych. Szybko przekonał się, że właśnie dobrał się do gigantycznego złoża i zaczął wykupywać grunty wokół zatkanych szybów. Utrzymanie w sekrecie informacji o polach naftowych jest bardzo ważne, choć trudne do zrealizowania. Mattiece zdawał sobie sprawę, że jeśli zacznie zbyt szybko szastać pieniędzmi, wokół jego kopalni złota wkrótce w szaleńczym tempie pojawią się inne szyby. Obdarzony nieskończoną cierpliwością i przebiegłością, był w stanie spojrzeć na rzeczy z szerszej perspektywy i odrzucić miraż szybkiego zbicia fortuny. Zdecydował, że zagarnie całą stawkę. Otoczył się prawnikami i innymi doradcami, po czym zaczął metodycznie skupować grunty pod mnóstwo szybów. Tworzono w tym celu zupełnie nowe spółki, wykorzystywano niektóre ze starych, nabywano w całości lub w części tereny należące do szamoczących się konkurentów i stopniowo gromadzono coraz więcej ziemi. Ludzie z branży znali Mattiece'a, wiedzieli, że ma pieniądze i potrafi skombi-nować ich jeszcze więcej. Mattiece z kolei wiedział, że oni wiedzą, więc po cichu napuścił na posiadaczy ziemskich z Terrebonne Parish tuzin anonimowych spółek. Ich działalność przebiegała bez poważniejszych zakłóceń. Plan działania Mattiece'a polegał na skonsolidowaniu, jak to nazywano, terytorium oraz budowie jeszcze jednego kanału meliorującego mokradła, by jak najszybciej mogli na nie wkroczyć ludzie ze sprzętem wiertniczym i zakładać nowe szyby. Kanał liczyłby około pięćdziesięciu sześciu kilometrów długości i byłby dwukrotnie szerszy od pozostałych. W okolicy miał zapanować spory ruch. Mattiece był popularny w kręgach polityków i biurokratów, ponieważ obracał dużymi pieniędzmi. Wykorzystywał to do osiągania własnych celów. Sypał pieniędzmi, gdzie było trzeba. Kochał polityków, ale nienawidził rozgłosu. Był paranoicznym odludkiem. Nabywanie gruntów przebiegało jak po maśle, w pewnym momencie jednak Mattiece stwierdził, że zaczyna mu brakować gotówki. We wczesnych latach osiemdziesiątych rynek podupadł, inne jego szyby przestały dostarczać ropę, bo był zmuszo- ny do przerwania ich eksploatacji. Mattiece potrzebował wielkich pieniędzy oraz wspólników, którzy potrafiliby nie tylko wysupłać je, ale zachować to w tajemnicy. Dlatego właśnie nie nawiązywał kontaktów z nafciarzami z Teksasu. Wyjechał ze Stanów i znalazł paru Arabów, którzy przestudiowali jego mapy i uwierzyli, że natrafił na mamuci rezerwuar surowego gazu ziemnego i ropy. Nabyli część akcji, dzięki czemu Mattiece znów opływał w gotówkę. Znów sypał pieniędzmi, gdzie trzeba, i otrzymał oficjalne pozwolenie na budowę kanałów w delikatnych mokradłach, pośród kęp cyprysów. Gigantyczne połacie kupowanej ziemi wreszcie zaczynały tworzyć skonsolidowaną całość. Victor Mattiece już czuł woń miliarda - może nawet dwóch czy trzech miliardów dolarów. Wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Wniesiono do sądu pozew, by powstrzymać wiercenia i meliorację. Pozywającym była mało znana, niewiele znacząca organizacja ochrony środowiska, nazywająca się po prostu Zielony Fundusz. Pozew był osobliwością, ponieważ od pięćdziesięciu lat Luizjana pozwalała się pożerać i zanieczyszczać koncernom naftowym stanowiącym własność ludzi pokroju Victora Mattiece'a. Była to umowa korzystna dla obu stron: przemysł naftowy zatrudniał mnóstwo ludzi i dobrze płacił, podatki za koncesje na wydobycie nafty i gazu ziemnego zbierane w Baton Rouge szły na pensje urzędników i pracowników zatrudnianych przez władze stanowe. Niewielkie wioski z delty Missisipi zamieniły się w rosnące jak grzyby po deszczu miasta. Politycy, od gubernatorów w dół, brali forsę i tańczyli tak, jak im zagrano. Wszystko szło jak najlepiej na tym najlepszym ze światów, więc któż by się przejmował tym, co działo się z mokradłami. Zielony Fundusz wniósł pozew do Rejonowego Sądu Federalnego w Lafayette. Sędzia federalny zaopiniował, że rozprawa obejmie wszystkie punkty pozwu. Mattiece wpadł w furię. Kilka tygodni spędził, knując coś ze swoimi prawnikami. Nie zamierzał szczędzić pieniędzy, żeby wygrać sprawę. Wszystkie chwyty dozwolone, zalecił prawnikom. Łamcie wszystkie przepisy, gwałćcie etykę zawodową, jak wam się podoba, wynajmujcie dowolnych ekspertów, zamawiajcie dowolne opinie, podrzynajcie gardło, komu chcecie, wydawajcie tyle pieniędzy, ile uważacie za stosowne, tylko wygrajcie tę cholerną sprawę. Choć znikł całkowicie z oczu świata, Mattiece zadbał, by jego wpływy polityczne wzrosły. Uczynił to dzięki hojniejszym datkom dla polityków. To, o co toczyła się gra, spoczywało bezpiecznie pod Terrebonne Parish. Był pewny, że któregoś dnia wydobędzie to stamtąd, ale zabezpieczał się na wypadek, gdyby przyszło przypominać swoje przysługi. Do chwili gdy prawnicy Zielonego Funduszu - było ich zaledwie dwóch - wystąpili z pozwem, udało im się zidentyfikować i umieścić w nim trzydziestu różnych pozwanych. Niektórzy z nich byli posiadaczami gruntów, inni prowadzili prace eksploracyjne, inni układali rury, jeszcze inni wiercili szyby. Spółki joint venture, spółki z ograniczoną odpowiedzialnością i korporacje tworzyły nieprzenikniony labirynt. Pozwani i ich legiony dobrze opłacanych prawników rzucili się zajadle do kontrataku. Wnieśli opasły wniosek o oddalenie pozwu jako niepoważnego. Wniosek nie został przyjęty. Poproszono sąd o pozwolenie kontynuowania pracy do czasu rozprawy. Prośba została odrzucona. Prawnicy pozwanych zaskowyczeli z bólu i wyjaśnili w kolejnym opasłym wniosku, ile pieniędzy utopiono już w pracach badawczych, wierceniach i tym podobnych. Wniosek ponownie oddalono. Pozwani zaczęli dostarczać do sądu całe naręcza wniosków. Wszystkie oddalono. Gdy stało się oczywiste, że w końcu dojdzie do rozprawy, prawnicy nafciarzy przywarowali i uciekli się do nieczystych zagrywek. Na szczęście dla pozwu Zielonego Funduszu w samym środku terenów, na którym planowano wiercenie szybów, znajdowały się mokradła stanowiące od wielu lat naturalny rezerwat wodnego ptactwa. Przenosiły się tu rybołowy, czaple, pelikany, kaczki, żurawie, gęsi i wiele innych gatunków. Choć mieszkańcy stanu Lu-izjana nie zawsze odnosili się łaskawie do własnych ziem, litowali się w pewnym stopniu nad zwierzętami. Ponieważ werdykt miała wydać ława składająca się z normalnych i jeśli Bóg da, przeciętnych ludzi, adwokaci Zielonego Funduszu podkreślali zagrożenie, jakim dla ptactwa była działalność pozwanych. Bohaterem Funduszu stał się pelikan. Po trzydziestu latach lekkomyślnego zanieczyszczania Luizjany DDT i innymi pestycydami pelikanowi brunatnemu groziło wymarcie. W ostatniej chwili został zakwalifikowany jako gatunek zagrożony i objęty ścisłą ochroną. Zielony Fundusz uczepił się majestatycznego ptaka i zamówił u kilku ekspertów z całego kraju opinie w obronie pelikana. W sprawę została uwikłana setka prawników; zaczęła się wlec w ślimaczym tempie. Często utykała, co idealnie odpowiadało Zielonemu Funduszowi. Szyby wiertnicze stały bezczynnie. Siedem lat po tym, jak Mattiece po raz pierwszy przeleciał helikopterem nad Terrebonne Parish trasą, którą miał biec jego drogocenny kanał, sprawa pelikana trafiła na wokandę sądu w Lakę Charles. Proces trwał dziesięć tygodni. Zielony Fundusz domagał się odszkodowania za już wyrządzone szkody i trwałego zakazu dalszych wierceń. Koncern sprowadził z Houston modnego adwokata, by wygłosił mowę. Na nogach miał buty ze skóry słonia, kapelusz stetson i gdy było potrzeba, potrafił mówić jak miejscowy. Stanowił potężne antidotum na parę prawników Zielonego Funduszu, długobrodych i z wiecznie posępnymi minami. Zielony Fundusz przegrał sprawę, czego w zasadzie można się było spodziewać. Koncerny naftowe wyłożyły miliony; jak głosi powiedzenie, ciężko wychło-stać niedźwiedzia rózgą. Dawid wdał się w walkę, ale zakłady zawsze stawia się na Goliata. Sędziów nie wzruszyły ponure ostrzeżenia przed skażeniami i naruszaniem delikatnej równowagi ekologicznej mokradeł. Ropa oznaczała pieniądze, a zwykli ludzie potrzebowali pracy. Sędzia jednak nie oddalił sprawy z dwóch powodów. Po pierwsze, uznał, że Zielony Fundusz przeprowadził dowód w kwestii pelikana, federalnie chronionego gatunku. Po drugie, było oczywiste, że Fundusz złoży apelację, sprawa więc i tak się nie zakończy. Mattiece odniósł zwycięstwo w pierwszym boju, kurz zaczął na jakiś czas osiadać. Wiedział jednak, że nadejdą inne procesy w innych sądach. Obdarzony był nieskończoną cierpliwością i przebiegłością. ROZDZIAŁ 30 Magnetofon stał na środku stołu między czterema butelkami po piwie. Gray Grantham równocześnie sporządzał pisemne notatki. - Od kogo dowiedziałaś się o pozwie? - spytał. - Od kumpla nazwiskiem John Del Greco. Studiuje prawo w Tulane, jest rok wyżej ode mnie. W zeszłe wakacje dorabiał sobie w wielkiej firmie prawniczej w Houston, która miała jakieś tam niewielkie kontakty ze stroną pozwaną. Nie miał do czynienia z procesem, ale po kancelarii krążyły straszne plotki. - Wszystkie firmy były z Nowego Orleanu i Houston? - Biorące udział w samym procesie - tak. Firmy jednak mieszczą się w co naj- mniej dziesięciu różnych miastach, więc oczywiście angażowały własnych praw- ników, z Dallas, Chicago i jeszcze paru innych miast. Zupełny cyrk. - Jaki jest obecny status pozwu? - Po procesie złożono wniosek o apelację do Piątego Okręgowego Sądu Apela- cyjnego w Nowym Orleanie. Apelacja nie została jeszcze doszlifowana pod wzglę- dem merytorycznym, ale będzie, za miesiąc czy dwa. Gdzie mieści się Piąty Sąd Okręgowy? - Już powiedziałam, w Nowym Orleanie. Mniej więcej dwadzieścia cztery mie- siące po wpłynięciu wniosku o apelację rozpatrzy go trzyosobowy skład sędziow- ski i wyda wyrok. Strona przegrywająca bez wątpienia złoży wniosek o rozpatrze- nie sprawy przed pełnym składem, co zajmie dalsze trzy lub cztery miesiące. W werdykcie jest dość dziur, żeby domagać się jego uchylenia albo odesłania. - Co to jest odesłanie? - Sąd apelacyjny może zrobić jedną z trzech rzeczy: zatwierdzić wyrok, uchy- lić go lub znaleźć w nim dość uchybień, żeby odesłać sprawę do ponownego rozpatrzenia przez sąd niższej instancji. Sąd może też podtrzymać, uchylić lub odesłać część wyroku, czyli jednym słowem narobić kaszy. Gray potrząsnął głową, pilnie notując. - Komu właściwie chce się być prawnikiem? - W ciągu ostatniego tygodnia sama zadawałam sobie to pytanie. - Domyślasz się, co może zrobić Piąty Sąd Apelacyjny? - Nie mam pojęcia. Sprawa jeszcze do nich nie dotarła. Pozywający przypisują mnóstwo proceduralnych grzeszków pozwanym, co, biorąc pod uwagę naturę spi- sku, pewnie jest prawdą. Wyrok może zostać uchylony. - I co potem? Wtedy zacznie się zabawa. Jeśli którakolwiek ze stron będzie niezadowolo- na, może wnieść apelację do Sądu Najwyższego. Kto by się tego spodziewał. - Każdego roku do Sądu Najwyższego wpływają tysiące wniosków o apelację, ale sąd dokonuje bardzo starannego przesiewu. Ze względu na naciski i pieniądze, jakie wiążą się ze sprawą, istnieje duże prawdopodobieństwo, że sąd rozpatrywał- by ten wniosek. - Ile czasu minęłoby od dzisiaj do rozpatrzenia sprawy przez Sąd Najwyższy? - Od trzech do pięciu lat. - Rosenberg umarłby z przyczyn naturalnych. - Tak, ale wtedy w Białym Domu mógłby już zasiadać demokrata. Logiczne więc było wyeliminowanie go w chwili, gdy można przewidzieć, jaki byłby jego następca. - Zgadza się. - Idealnie się zgadza. Jeśli jest się Victorem Mattiece'em, jeśli ma się jakieś pięćdziesiąt milionów dolarów, a chce się zostać miliarderem, jeśli nie ma się nic przeciwko zabijaniu sędziów Sądu Najwyższego, to teraz jest najlepsza pora na usunięcie ich ze sceny. - A gdyby Sąd Najwyższy nie chciał rozpatrywać tej sprawy? - Jeśli Piąty Sąd Apelacyjny podtrzyma wyrok niższej instancji, Mattiece może się nie martwić. Jeśli jednak Sąd Apelacyjny odrzuci wyrok, a Sąd Najwyższy nie zechce rozpatrywać wniosku apelacyjnego, zaczynają się dla niego kłopoty. Moim zdaniem wróciłby do punktu wyjścia. Wynalazłby jakieś nowe zarzuty i rozgrze- bał sprawę od początku. Zbyt dużo włożył w to wszystko pieniędzy, żeby wrócić do domu lizać rany. Trzeba założyć, że wiedział, co robi, gdy zatroszczył się o Ro- senberga i Jensena. - Gdzie był podczas procesu? - Całkowicie niewidoczny. Pamiętaj, że ogół nie wie, iż to on jest siłą sprawczą stojącą za apelacją. Na początku procesu pozwem objętych było trzydzieści osiem firm. Nie jednostek, ale firm. Z tych trzydziestu ośmiu firm siedem to firmy pu- bliczne, do tego w żadnej z nich Mattiece nie ma więcej niż dwadzieścia procent udziałów. To po prostu niewielkie zakłady, w których nie dokonuje się żadnych machlojek. Pozostałych trzydzieści jeden jest własnością prywatną; nie zdołałam zebrać o nich zbyt wiele informacji. Dowiedziałam się jednak, że sporo z tych firm wzajemnie się przenika, a niektóre z nich są nawet własnością publicznych koncernów. Wszystkich zależności prawie nie sposób rozwikłać. Ale to on sprawuje nad nimi kontrolę. - Tak. Podejrzewam, że jest właścicielem lub też kontroluje osiemdziesiąt pro cent ogółu. Sprawdziłam cztery prywatne firmy: zarejestrowane są za granicą. Dwie na wyspach Bahama, jedna na Kajmanach. Del Greco słyszał, że Mattiece działa za pośrednictwem banków i spółek z Karaibów. - Pamiętasz nazwy tych siedmiu przedsiębiorstw publicznych? Większości. Wymieniłam je w przypisach do raportu, którego kopii oczywi- ście nie nam. Większość odtworzyłam jedynie jako stenogram. Mogę to zobaczyć? Jak chcesz, dostaniesz stenogram, ale ostrzegam cię, jest śmiercionośny. - Przeczytam go później. Opowiedz mi o fotografii. - Mattiece pochodzi z małego miasteczka w pobliżu Lafayette. Za młodu zajmo- wał się finansami dla grubych ryb światka południowoluizjańskiej polityki. Kręcił się wtedy za kulisami sceny politycznej, dostarczając im forsy. Na miejscu wykładał duże sumy na demokratów, a w skali krajowej na republikanów. Przez lata przyjęło go na zakrapianych kolacjach mnóstwo grubych ryb z Waszyngtonu. Nigdy nie szukał poklasku tłumu, ale trudno ukrywać przelewy takich pieniędzy, zwłaszcza kiedy trafiają na kampanie wyborcze. Siedem lat temu, kiedy obecny prezydent był wice, znalazł się w Nowym Orleanie na przyjęciu mającym na celu zebranie funduszy wyborczych dla republikanów. Prócz Mattiece'a znaleźli się tam wszyscy, którzy się liczyli. Miejsce kosztowało dziesięć tysięcy dolarów, więc prasa starała się jak mogła dostać do środka. Jakiemuś fotografowi udało się fartem pstryknąć Mattiece'owi zdjęcie z wice. Następnego dnia opublikowano je w nowoorleańskiej gazecie. Cudowne zdjęcie; uśmiechają się do siebie jak najlepsi przyjaciele. Będzie je łatwo odszukać. - Przykleiłam je do ostatniej strony raportu, po prostu dla zabawy. Niezła zaba- wa, co? - Nie skarżę się. - Kilka lat temu Mattiece zniknął ze sceny. Najprawdopodobniej mieszka za grani cą, wymienia się parę różnych państw. Jest bardzo ekscentryczny. Del Greco powie dział, że zdaniem większości jego współpracowników cierpi na otępienie starcze. Magnetofon zaczął popiskiwać. Gray zmienił taśmę. Darby wstała i rozprostowała nogi. Gray zagapił się na nią, gmerając przy kasecie. Dwie nagrane już taśmy zostały oznakowane. - Jesteś zmęczona? - zapytał. - Nie spałam najlepiej. Dużo masz jeszcze pytań? -Najważniejsze przerobiliśmy. Parę dziur możemy wypełnić rano. - Wyłączył magnetofon i wstał. Darby przeciągnęła się, ziewając, przy oknie. Gray rozsiadł się na sofie. - Co zrobiłaś z włosami? - spytał. Darby usiadła na fotelu i podciągnęła pod siebie stopy z pomalowanymi na czerwono paznokciami. Oparła podbródek na dłoniach. Zostawiłam je w hotelu w Nowym Orleanie. Skąd o tym wiesz? - Widziałem twoje zdjęcie. - Skąd? Właściwie trzy zdjęcia. Dwa z rocznika akademii Tulane i jedno z Arizony. - Kto ci je przesłał? - Mam swoje kontakty. Przesłano je faksem, więc kopie nie były najlepsze. Widać było jednak twoje wspaniałe włosy. - Szkoda, że to zrobiłeś. Dlaczego? Każdy telefon zostawia ślad. Daj spokój, Darby, nie jestem przecież ostatnim idiotą. - Węszyłeś koło mnie. Chodziło mi tylko o tło sprawy, to wszystko. - Dość tego, dobrze? Jeśli chcesz czegoś ode mnie, wystarczy zapytać. Jeśli odmówię, masz to zostawić w spokoju. Grantham wzruszył ramionami i zgodził się. Dał sobie spokój z włosami i wrócił do kwestii poważnych. Kto wybrał Rosenberga i Jensena? Mattiece nie jest przecież prawnikiem. - Rosenberg był oczywistym kandydatem do eliminacji. Jensen niewiele pisał w kwestii ochrony środowiska, ale w każdej takiej sprawie, z którą miał do czynie- nia, konsekwentnie opowiadał się przeciwko rozkręcaniu przemysłu. Jeśli zajmo- wali jednakowe stanowisko w jakichkolwiek sprawach, to były nimi kwestie ochro- ny środowiska. Sądzisz, że Mattiece doszedł do tego sam? Oczywiście, że nie. Jakiś zboczony najmimorda podał mu te dwa nazwiska. Mattiece zatrudniał tysiące prawników. Żadnego w Waszyngtonie? Darby uniosła podbródek i spojrzała na niego badawczo. - Co powiedziałeś? I żadnego w Dystrykcie Kolumbii? - Tego nie powiedziałam. - Chyba mówiłaś, że kancelarie adwokackie mieściły się przede wszystkim w Nowym Orleanie, Houston i innych miastach. Nie wspomniałaś o Dystrykcie Kolumbii. Darby potrząsnęła głową. - Zbyt wiele zakładasz. Przypominam sobie dwie firmy prawnicze w Waszyng- tonie, na które natrafiłam przy sporządzaniu raportu. Jedna z nich to White i Bla- zewich, bardzo stara, bogata i potężna kancelaria republikańska, zatrudniająca czte- rystu prawników. Gray przesunął się na skraj sofy. O co chodzi? - zapytała, widząc jego nagłe podekscytowanie. Wstał, podszedł do drzwi i wrócił do sofy. Chyba pasuje. Chyba to to, Darby. - Słucham uważnie - rzekła zaniepokojnym tonem. - Słuchasz? - Przysięgam, że tak. Gray podszedł do okna. - W porządku. W zeszłym tygodniu trzy razy dzwonił do mnie prawnik z Wa szyngtonu, który przedstawił się jako Garcia. Oczywiście nie jest to jego prawdzi we nazwisko. Powiedział, że wie, czy też widział coś, co wiąże się ze sprawą Rosenberga i Jensena. Bardzo chciał się tym ze mną podzielić, ale spłoszył się i przestał telefonować. - W Dystrykcie Kolumbii jest z milion prawników. . - Dwa miliony. Wiem jednak, że pracuje w prywatnej kancelarii. Praktycznie przyznał się do tego. Był bardzo szczery i bardzo przestraszony; myślał, że jest śledzony. Pytałem go, przez kogo, ale oczywiście nie powiedział. - Co się z nim stało? - Umówiliśmy się na spotkanie w sobotę rano. Zadzwonił wcześniej i odwołał je. Powiedział, że ma żonę, dziecko i nie chce się narażać. Nigdy tego nie przy znał, ale sądzę, że miał kopię jakiegoś dokumentu, który chciał mi pokazać. - Mógłby zweryfikować to, co ci powiedziałam. - A jeśli pracuje dla White'a i Blazewicha? Zawęziłoby to krąg poszukiwań do ledwie czterech setek ludzi. - O wiele mniejsza sterta siana. Grantham rzucił się do swojej torby, pogrzebał w schowanych w niej papierach i błyskawicznie wyciągnął ze środka jak królika z pudełka dużą czarno-białą fotografię. Rzucił ją Darby na kolana. Oto Garcia. Darby przyjrzała się badawczo zdjęciu. Przedstawiało ono mężczyznę na zatłoczonej ulicy; jego twarz była bardzo wyraźnie widoczna. Zakładam, że nie pozował do zdjęcia. - Niezupełnie. - Grantham znowu krążył po pokoju. Więc skąd je masz? Nie mogę ujawniać moich źródeł. Darby przesunęła zdjęcie po stoliku i przetarła oczy. - Przerażasz mnie, Grantham. W twojej działalności jest coś niemoralnego. Nie mów mi, że nie. No cóż, może trochę. Chłopak popełnił błąd: korzystał z tego samego auto- matu telefonicznego. - Zgadza się, to błąd. Chciałem po prostu wiedzieć, jak wygląda. Pytałeś go, czy możesz zrobić to zdjęcie? - Nie. - To cholernie nieuczciwe. - No dobrze, to cholernie niemoralne. Zdjęcie zostało jednak zrobione, leży teraz przed tobą, a ja zastanawiam się, czy dzięki niemu nie moglibyśmy się jakoś dobrać do Mattiece'a. - Dobrać do Mattiece'a? - A nie? Wydawało mi się, że chcesz tego. - Czyżbym tak powiedziała? Chcę, żeby dostał za swoje, ale sama wolałabym zostawić go w spokoju. Przekonał mnie, Gray. Widziałam tyle krwi, że na długo mam dosyć. Jeśli masz ochotę, możesz przejąć pałeczkę. Nie słuchał tego, co powiedziała. Za jej plecami przeszedł do okna, a później do barku. Wspominałaś o dwóch firmach. Jak nazywa się ta druga? - Brim, Stearns i ktoś tam jeszcze. Nie miałam okazji jej sprawdzić. Trochę dziwne, ponieważ żadna z tych kancelarii nie jest wymieniana jako reprezentująca interesy oskarżonych firm, ale obydwie, zwłaszcza White i Blazewich, przewijają się przez akta sprawy. Jak duża jest kancelaria Brim, Stearns i ktoś tam? - Mogę się jutro dowiedzieć. - Tak duża jak White i Blazewich? - Wątpię. - A orientacyjnie? - Ze dwustu prawników. - Dobrze. Mamy więc sześciuset adwokatów w dwóch kancelariach. Jesteś praw nikiem, Darby. Jak możemy odnaleźć Garcię? -Nie jestem ani prawnikiem, ani prywatnym detektywem. To z ciebie jest lata- jący reporter. - Nie podobała się jej użyta przez niego liczba mnoga. - Tak, ale nigdy nie byłem w firmie adwokackiej, z wyjątkiem rozwodu. - No to miałeś dużo szczęścia. - Jak możemy go odnaleźć? Znów ziewnęła. Była wyczerpana prawie trzygodzinną rozmową. Mogli wrócić do tego następnego dnia. - Nie wiem, jak go odszukać, i właściwie się nad tym nie zastanawiam. Prze śpię się i rano coś wymyślę. Grantham nagle się uspokoił. Darby wstała i podeszła do barku nalać sobie szklankę wody. Będę się zbierał - powiedział Gray, chowając kasety. Wyświadczysz mi przysługę? - spytała. - Możliwe. Umilkła na chwilę i spojrzała na sofę. - Byłbyś tak łaskawy i przespałbyś się dziś na sofie? Od paru już dni nie spa- łam spokojnie, potrzebuję odpoczynku. Byłoby... no, poczułabym się bezpiecz- niej, wiedząc, że tu jesteś. Przełknął ciężko i popatrzył na sofę. Darby powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem. Miała najwyżej półtora metra długości i absolutnie nie sprawiała wrażenia wygodnej. - Pewnie - powiedział, uśmiechając się do niej. - Rozumiem. - Fiksuję, nie? - Rozumiem cię. - Miło mieć koło siebie kogoś takiego jak ty. - Uśmiechnęła się skromnie. Gra- yowi stopniało serce. - Nie ma sprawy - powiedział. - Naprawdę. - Dzięki. - Zamknij drzwi, właź do łóżka i wyśpij się dobrze. Będę obok. Naprawdę, wszystko w porządku. - Dzięki - powtórzyła, skinęła głową i uśmiechnęła się, po czym zamknęła drzwi do sypialni. Gray wytężył słuch. Nie przekręciła klucza. Usiadł w ciemności na sofie, patrząc na drzwi do sypialni. Trochę po północy, skurczony, z kolanami podkulonymi prawie pod brodę, zapadł w płytki sen. ROZDZIAŁ 31 Jej szefem był Jackson Feldman, sam redaktor naczelny, to była jej łączka i nie zamierzała wysłuchiwać bzdur, także od Granthama, który przywarował przed drzwiami gabinetu pana Feldmana jak brytan. Utkwiła w nim ponure spojrzenie, a on odpowiadał jej ironicznym uśmieszkiem. Trwało to od dziesięciu minut, od chwili, gdy redaktor naczelny zamknął się ze swoim gościem. Dlaczego Grantham czekał pod drzwiami, nie wiedziała, ale sekretariat był jej królestwem. Gdy zadzwonił telefon, Grantham wrzasnął: - Proszę nie łączyć! Twarz jej sczerwieniała i rozdziawiła usta. Podniosła słuchawkę, posłuchała przez sekundę i powiedziała: - Przykro mi, ale redaktor Feldman ma bardzo ważne spotkanie. - Spojrzała ponuro na Granthama, który pokręcił głową, jak gdyby chciał ją sprowokować. - Tak, poproszę, żeby oddzwonił najszybciej, jak to będzie możliwe — powiedziała i odłożyła słuchawkę. - Dziękuję! powiedział radośnie Grantham, co zbiło ją z pantałyku. Już miała mu powiedzieć coś nieżyczliwego, ale „dziękuję" pomieszało jej w głowie i do prowadziło do jeszcze większej wściekłości. Dochodziło wpół do szóstej, pora jej wyjścia z pracy, pan Feldman poprosił jednak, by została. Gray Grantham wciąż szczerzył do niej zęby, stojąc o niecałe trzy metry od niej. Nigdy go nie lubiła. W redakcji „Washington Post" było jednak mnóstwo osób, których nie darzyła sympatią. Do sekretariatu wpadł goniec z działu serwisu i już miał wejść do gabinetu naczelnego, gdy brytan zagrodził mu drogę. - Przepraszam, nie możesz tam teraz wejść - powiedział Grantham. - Niby dlaczego? -Jest spotkanie. Załatw to z nią. — Wskazał sekretarkę, która nie znosiła, jak się ją wskazywało palcem i mówiono o niej w trzeciej osobie. Pracowała tu od dwu- dziestu jeden lat. Gońca z działu serwisu nie było tak łatwo spławić. - Z chęcią, ale pan Feldman kazał mi wyraźnie dostarczyć mu te papiery o wpół do szóstej. Jest dokładnie siedemnasta trzydzieści, więc jestem. - Słuchaj, jesteśmy naprawdę z ciebie dumni, ale nie możesz wejść do środka, rozumiesz? Zostaw papiery tej miłej damie i o nic więcej się nie martw, a dożyjesz promiennej przyszłości. - Grantham zagrodził szczelniej drzwi, jak gdyby był go towy się bić, gdyby chłopak oponował. Proszę mi je dać - powiedziała sekretarka. Chłopak oddał jej papiery i zniknął. Dziękuję! powiedział ponownie głośno Grantham. - Uważam, że jest pan bardzo niegrzeczny! - wyrzuciła z siebie. - Powiedziałem „dziękuję". - Grantham udał bardzo urażonego. Uważa się pan za zbyt wielkiego cwaniaka. - Dziękuję! Drzwi nagle uchyliły się i Granthama zawołano do środka. Gray uśmiechnął się jeszcze raz do sekretarki i wszedł. Jackson Feldman stał za swoim biurkiem. Krawat miał poluzowany aż do drugiego guzika koszuli, a rękawy podwinięte do łokci. Miał sześćdziesiąt sześć lat i ani grama zbędnego tłuszczu. Do pięćdziesiątego ósmego roku życia biegał w dwóch maratonach rocznie i pracował piętnaście godzin dziennie. Smith Keen również stał; w dłoni trzymał czterostronicowy szkic artykułu wraz z czterostronicową kopią stenogramu odtworzonego przez Darby raportu pelikana. Egzemplarz dla Feldmana leżał na biurku. Obydwaj sprawiali wrażenie oszołomionych. - Zamknij drzwi - polecił Feldman Granthamowi. Gray zamknął drzwi i usiadł na skraju biurka. Nikt nic nie powiedział. Feldman potarł oczy, spojrzał na Keena i powiedział w końcu: - Rety! - Chce pan powiedzieć, że to jest to - uśmiechnął się Grantham. - Dostarczam panu największą sprawę od dwudziestu lat, a pan jest tym tak poruszony, że stać pana jedynie na „rety". Gdzie jest Darby Shaw? Tego powiedzieć nie mogę, to część naszej umowy. - Jakiej umowy? Tego również nie mogę powiedzieć. Kiedy z nią rozmawiałeś? Wczoraj wieczorem i dzisiaj rano. - W Nowym Jorku, tak? - spytał Keen. - Czy to ma jakieś znaczenie? Rozmawialiśmy, a właściwie ona mówiła. Wysłu chałem jej i przyleciałem tutaj. Napisałem szkic artykułu, czego więcej chcecie? Feldman powoli ulokował swoje szczupłe ciało w fotelu. - Jak wiele z tego wie Biały Dom? - spytał. - Nie jestem pewien. Verheek powiedział Darby, że raport w zeszłym tygodniu został przekazany do Białego Domu; FBI było wówczas zdania, że należy się nim poważnie zająć. Gdy tam trafiło, z nieznanego powodu FBI wycofało się ze spra wy. Tyle mi wiadomo. - Ile prezydent dostał od Mattiece'a trzy lata temu? - Miliony. Wszystko praktycznie poprzez setki funduszy publicznych, które Mattiece kontroluje. Ten klient jest bardzo cwany; ma najrozmaitszych prawni ków, główkujących dla niego, jak przelewać forsę tak, by nikt tego nie zwąchał. Co śmieszniejsze, najprawdopodobniej były to legalne przelewy. Redaktorzy myśleli powoli, jak gdyby właśnie ogłuszył ich wybuch bomby. Dumny z siebie Grantham machał nogami jak dzieciak zwieszający nogi z pomostu. Feldman wolno podniósł sczepione spinaczem dokumenty i przerzucał je dopóty, dopóki nie znalazł zdjęcia Mattiece'a z prezydentem. Pokręcił z niedowierzaniem głową. - To dynamit - powiedział Keen. — Nie możemy tego wydrukować, jeśli nie zaasekurujemy się na wszystkie strony. Cholera, czeka nas największa na świecie weryfikacja. Mocna sprawa, chłopcze. - Jak zamierzasz to zrobić? — spytał Feldman. - Mam kilka pomysłów. - Chciałbym je usłyszeć. Możesz przez to zginąć. Grantham zeskoczył z biurka i wetknął ręce w kieszenie. - Po pierwsze, postaramy się odnaleźć Garcię. My? To znaczy kto? - Niech będzie, że ja. Spróbuję odnaleźć Garcię. - Dziewczyna bierze w tym udział? - spytał Keen. Nie mogę na to odpowiedzieć, to część naszej umowy. - Odpowiedz - rzekł Feldman. - Zastanów się, jak będziemy wyglądać, jeśli zginie, pomagając ci w opracowaniu materiału. To zbyt ryzykowne. Więc gdzie jest i co zaplanowaliście, ludzie? - Nie powiem, gdzie jest. Jest moim źródłem; zawsze chronię źródła. Nie, nie pomaga mi w dochodzeniu. Jest po prostu źródłem, wystarczy? Popatrzyli na niego z niedowierzaniem, po czym spojrzeli po sobie. W końcu Keen wzruszył ramionami. - Potrzebna ci pomoc? - spytał Feldman. - Nie. Dziewczyna upiera się, żebym działał sam. Jest bardzo przestraszona, trudno się jej dziwić. - Sam się wystraszyłem, gdy przeczytałem ten cholerny raport - powiedział Keen. Feldman odepchnął fotel od biurka i oparł o nie stopy, prezentując pantofle roz miar czternaście. Po raz pierwszy się uśmiechnął. - Musicie zacząć od Garcii. Jeśli go nie znajdziesz, miesiącami możesz grze bać przy Mattiesie i nie złożyć tego wszystkiego do kupy. Zanim jeszcze zaczniesz koło niego węszyć, trzeba porządnie porozmawiać, Grantham. Lubię cię i uwa żam, że nie warto, abyś przez to zginął. - Mam widzieć wszystko, co napiszesz, zrozumiano? - powiedział Keen. - Ja życzę sobie codziennego sprawozdania, dobrze? — dorzucił Feldman. - Nie ma sprawy. Keen podszedł do oszklonej ściany i popatrzył na przypominającą dom wariatów salę serwisu wiadomości. Podobny chaos wybuchał tu i wygasał półtuzina razy dziennie, między innymi o wpół do szóstej, gdy układano serwis. O wpół do siódmej zaczynała się narada nad artykułami wiodącymi. Feldman przyjrzał się temu od swego biurka. - Wygląda na to, że koniec zastoju - powiedział do Graya, nie patrząc na niego. - Ile to już się wlecze, pięć, sześć lat? - Raczej siedem — rzekł Keen. - Pisywałem dobre artykuły - zaczął się bronić Grantham. - Pewnie - powiedział Feldman, wciąż zaglądając do sali serwisowej. - Kaso wałeś jednak wyłącznie dwójki i trójki. Od dawna nie zdarzył ci się wielki szlem. Wiele razy też pudłowałeś - wyświadczył mu niedźwiedzią przysługę Keen. - Każdemu może się zdarzyć- powiedział Gray. - Taki wielki szlem chyba jednak zasługuje na takie miejsce, jakie przyznajecie siódmemu spotkaniu w Pu charze Świata? - dodał i otworzył drzwi. Feldman popatrzył za nim posępnie. - Nie dopuść, żeby tobie albo dziewczynie stała się krzywda, rozumiesz? Gray uśmiechnął się i wyszedł z gabinetu. Dojechał prawie do Thomas Circle, gdy ujrzał za sobą niebieskie światło. Policjant nie wymijał go, ale trzymał się jego zderzaka. Gray był tak zaaferowany, że zapomniał o ograniczeniu prędkości i spoglądaniu na prędkościomierz. Zapowiadał się trzeci mandat w ciągu szesnastu miesięcy. Postawił wóz na niewielkim parkingu koło swego domu. Ściemniało się, światło niebieskiego koguta odbijało się we wstecznym lusterku. Z irytacją potarł skronie. - Wysiadać! - rzucił z naciskiem gliniarz, który zatrzymał się przy zderzaku. Gray usłuchał. Czarny policjant niespodziewanie się uśmiechnął. Był to Cleve. Wskazał wóz patrolowy. - Wsiadać! Wsiedli do samochodu pod kręcącym się niebieskim światłem i obydwaj utkwili wzrok w volvo Granthama. - Musiałeś mi to zrobić? - spytał Gray. - Mamy normy do wyrobienia. Musimy zatrzymywać tylu a tylu białych i da wać im w kość. Szef chce wyrównać rachunki. Biali policaje dręczą niewinnych biednych czarnych, więc my, czarne gliny, dręczymy niewinnych bogatych bia- łych. - Chyba powinieneś mnie skuć i stłuc na kwaśne jabłko. - Tylko jeśli mnie o to poprosisz. Sierżant musi przestać się z tobą spotykać. - Zamieniam się w słuch. - Czuje, że zaczyna koło niego śmierdzieć. Złowił kilka osobliwych spojrzeń, doleciało do niego też to i owo. - Na przykład? - Na przykład, że bardzo dużo wiesz, i że warto by ustalić skąd. Sierżant myśli, że może być u ciebie podsłuch. - Daj spokój, Cleve. Sierżant poważnie tak myśli? - Podsłuchał kilka dotyczących ciebie rozmów; irytowano się, że rozpytujesz o kronikę Pelikana czy coś takiego. Nieźle ich to podkręciło. - Co dokładnie słyszał o sprawie Pelikana? - Tylko to, że się na nią napaliłeś, co kogoś bardzo martwi. To wredni parano- icy, Gray. Sierżant radzi ci, żebyś uważał, dokąd chodzisz i z kim rozmawiasz. Nie może się więcej spotykać? - Na razie nie. Chce trochę przywarować, sprawy, które zaczął z tobą, ja mam wykończyć. - Da się zrobić. Potrzebuję jego pomocy, ale powiedz mu, żeby uważał. To bardzo delikatna sprawa. O co chodzi z tymi pelikanami? - Nie mogę ci powiedzieć, przekaż jednak Sierżantowi, że przez to można zgi nąć. - Nie Sierżant, jest od nich wszystkich sprytniejszy. Gray otworzył drzwi i wysiadł. - Dziękuję, Cleve. Cleve wyłączył niebieskie światła. - Będę kręcił się w pobliżu. Mam noce przez następne pół roku, więc przyfiluję na ciebie. - Dziękuję. Rupert zapłacił za roladę cynamonową i zajął stołek barowy, z którego widać było chodnik. Była dokładnie północ, w Georgetown robiło się spokojnie. Po M Street przejeżdżały w pośpiechu nieliczne samochody, ostatni przechodnie spieszyli do domów. W kawiarni było sporo klientów, trudno było jednak mówić o tłoku. Rupert wypił łyk czarnej kawy. Rozpoznał na ulicy znajomą twarz. Chwilę później przysiadł się do niego drugi mężczyzna. Był swego rodzaju gońcem Langley. Spotkali się kilka dni temu w Nowym Orleanie. - Jakie notowania? - spytał Rupert. - Nie możemy jej znaleźć. Martwimy się z tego powodu, bo otrzymaliśmy dziś złe wieści. Jakie? - Dotarły do nas niepotwierdzone pogłoski, że szwarccharakter numer jeden kompletnie sfiksował i kazał zabijać wszystko, co się rusza. Jego kolesie zwijają się jak w ukropie. Forsa nie stanowi dla nich problemu; według tych plotek gość jest gotów wyłożyć dowolną ilość gotówki, byle tylko zdławić tę sprawę. Wysyła wielkich chłopaków z wielkimi spluwami. Ponoć jest na sto procent szurnięty, ale wredny jak pies. Może zginąć mnóstwo ludzi. Złowieszcze nowiny nie wytrąciły z równowagi Ruperta. - Kto jest na jego liście? - Dziewczyna i pewnie wszyscy ci, którzy zwiedzieli się o jej pisemku. - Co mam robić? - Być blisko. Spotkamy się tu jutro o tej samej porze. Jeśli znajdziemy dziew czynę, wchodzisz do gry. Jak zamierzacie ją odnaleźć? - Sądzimy, że jest w Nowym Jorku. Mamy swoje dojścia. Rupert odłamał kawałek rolady i włożył go sobie do ust. - A gdzie ty byś się wybrał na jej miejscu? Bookerowi przychodził do głowy tuzin miejsc w stylu cholernego Paryża, Rzymu czy Monte Carlo, gdzie był i gdzie wszyscy chcieli jechać. Nie mógł jednak wymyślić żadnego egzotycznego zakątka, w którym chciałby się zaszyć na resztę życia. - Nie wiem. A ty gdzie? - W Nowym Jorku. Możesz tam mieszkać latami i nie trafić na nikogo znajo mego. Znasz język i zasady zachowania. Dla Amerykanina to idealna kryjówka. - Tak, pewnie masz rację. Myślisz, że właśnie tam jest? - Nie wiem. Czasami zachowuje się przebiegle, potem znów się sypie. Posłaniec wstał. Do jutra - powiedział. Rupert pożegnał go skinieniem ręki. Cóż za drętwy palant, pomyślał. Kursuje po kawiarniach i piwiarniach, przekazując szeptem ważne wiadomości, później wraca i sprzedaje to z mrożącymi krew w żyłach szczegółami. Wyrzucił kubek po kawie do kosza na śmiecie i wyszedł na ulicę. ROZDZIAŁ 32 Według najnowszego wydania Almanachu Prawniczego Martindale-Hubbella Kancelaria Brim, Stearns i Kidlow zatrudniała stu dziewięćdziesięciu prawników. Kancelaria White i Blazewich zatrudniała ich czterystu dwunastu. Trzeba było mieć nadzieję, że Garcia jest jednym z tych sześciuset dwóch. Gdyby jednak Mat-tiece korzystał z usług innych firm waszyngtońskich, nie byłoby szansy go odnaleźć w takim stogu siana. W kancelarii White i Blazewich nie zatrudniono żadnego Garcii. Darby bez powodzenia szukała też innych latynoskich nazwisk. Była to jedna z tych śnieżnobiałych firm zatrudniających wyłącznie ubierających się w jedwabie i sypiających w atłasach członków Ligi Bluszczowej, których długie nazwiska kończyły się rzymskimi cyframi. Znajdowała się wśród nich grupka kobiet, większość z nich jednak znalazła się w kancelarii po 1980 roku, a tylko dwie były partnerkami. Darby nie zamierzała, jeśli dożyje zakończenia studiów, choćby się starać o posadę w kombinacie takim jak White i Blazewich. Szukanie innych prawników z latynoskimi nazwiskami zasugerował jej Gran-tham. „Garcia" nie wyglądało na pseudonim. Może prawnik był Latynosem, a ponieważ jest to częste hiszpańskie nazwisko, zmuszony do przedstawienia się nie zdążył w pośpiechu wymyślić innego. W tej firmie w każdym razie pomysł się nie sprawdził - nie pracował tam żaden Latynos. Według przewodnika klienci kancelarii byli bogaci: banki, przedsiębiorstwa z listy pięciuset największych prywatnych firm w Stanach i mnóstwo koncernów naftowych. Pośród tych klientów były wymienione cztery firmy oskarżone w fatalnym procesie, ale nie Mattiece osobiście. Znajdowały się pośród nich zakłady chemiczne i linie okrętowe; kancelaria reprezentowała również rządy Korei Południowej, Libii i Syrii. Idiotyzm, pomyślała Darby, gdy to przeczytała. Nasi wrogowie wynajmują amerykańskich prawników, by tworzyć lobby przeciw naszemu rządowi. Ale przecież prawników można wynająć do wszystkiego. Brim, Stearns i Kidlow to pomniejszona wersja kancelarii White i Blazewich, ale łatwo było stwierdzić, że zatrudniają czterech Latynosów; dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Darby przepisała ich nazwiska. Podejrzewała, że firma musiała zostać kiedyś pozwana pod zarzutem dyskryminacji kobiet i przedstawicieli innych narodowości. W ciągu ostatnich dziesięciu lat przyjmowała najrozmaitszych pracowników. Lista klienteli była dość podobna: koncerny naftowo-gazowe, firmy ubezpieczeniowe, banki, spółki. Wiało od niej nudą. Od godziny siedziała w kącie biblioteki prawniczej imienia Fordhama. Był piątkowy poranek, dziesiąta w Nowym Jorku i dziewiąta w Nowym Orleanie; zamiast kryć się w bibliotece, której nigdy nie widziała na oczy, powinna ślęczeć na zajęciach z postępowania w sądownictwie federalnym z wykładowcą nazwiskiem Al-leck, którego nigdy nie lubiła, lecz teraz tęskniła za nim serdecznie. Koło niej siedziałaby Alice Stark. Za jej plecami wierciłby się D. Donald Petrie, jej ulubiony kujon, ponieważ dawał jej zżynać; dopraszałby się o randkę i sypałby sprośnymi anegdotami. Jego również jej brakowało. Brakowało jej spokojnych ranków na balkonie u Thomasa, spędzanych na popijaniu kawy i obserwowaniu, jak Dzielnica Francuska otrząsa się ze snu i ożywa. Brakowało jej zapachu wody kolońskiej przenikającej szlafrok Thomasa. Podziękowała bibliotekarce i wyszła z budynku. Z Sześćdziesiątej Drugiej ulicy skręciła w lewo w stronę Central Parku. Był rześki październikowy poranek, na niebie ani chmurki, a w powietrzu czuć było lekki wiaterek. Przyjemna odmiana po Nowym Orleanie, ale zważywszy na okoliczności trudno się dziwić, że jej nie doceniała. Założyła okulary przeciwsłoneczne Ray-Bans i naciągnęła na podbródek golf. Miała wciąż ciemne włosy, nie miała zamiaru jednak jeszcze bardziej ich skracać. Z determinacją postanowiła iść, nie oglądając się przez ramię. Prawdopodobnie nie było tu jej prześladowców, wiedziała jednak, że miną lata, nim będzie w stanie spokojnie chodzić ulicą. Drzewa w parku prezentowały wspaniałą feerię barw żółtych, pomarańczowych i czerwieni. Podwiewane wietrzykiem liście spadały wolno. Skręciła na południe w Central Park West. Zamierzała następnego dnia wyjechać z Nowego Jorku i spędzić kilka dni w Waszyngtonie. Jeśli je przeżyje, wyjedzie z kraju, może na Kara-iby. Była tam już dwukrotnie; ludzie na tysiącach drobniutkich wysepek porozumiewali się lepszą czy gorszą angielszczyzną. Nadszedł czas opuścić kraj. Liczyła, że prześladowcy zgubili jej ślad; sprawdziła już loty do Nassau i na Jamajkę. Mogłaby się tam znaleźć przed zapadnięciem ciemności. Znalazła automat telefoniczny na tyłach cukierni z pączkami na Szóstej Alei i wystukała numer Graya w redakcji. - To ja - powiedziała. No proszę. Bałem się już, że prysnęłaś z kraju. Zastanawiam się nad tym. Mogłabyś tydzień zaczekać? Pewnie tak. Jutro będę w Waszyngtonie. Czego się dowiedziałeś? - Samego śmiecia. Dostałem kopie rocznych podsumowań siedmiu firm pu blicznych, objętych oskarżeniem. - To pozew, nie oskarżenie. - Możesz wybaczyć laikowi? Mattiece nie jest ani dyrektorem, ani członkiem zarządu żadnej z nich. - Co poza tym? Tysiąc zwykłych rutynowych telefonów dziennie. Trzy godziny pętałem się wczoraj po sądach, rozglądając się za Garcia. - Nie znajdziesz go w sądzie, Gray. To nie ten rodzaj prawnika. Pracuje w spół- ce-kancelarii. Zakładam, że masz lepsze pomysły. - Parę. No dobrze, będę tu siedział i czekał na ciebie. - Zadzwonię po przylocie. - Nie dzwoń do mnie do domu. Zamilkła na chwilę. Mogę zapytać dlaczego? - Istnieje możliwość, że ktoś podsłuchuje moje rozmowy i śledzi mnie. Jedno z moich najlepszych źródeł podszepnęło mi, że pogłaskałem niektórych pod włos i nabrali chęci kontrolowania tego, co robię. Bajecznie. I ty jeszcze chcesz, żebym pogoniła do ciebie i ci pomagała? - Nic nam nie grozi, Darby, po prostu musimy być ostrożni. Ścisnęła silniej słuchawkę i zazgrzytała zębami. - Jak śmiesz mówić mi o ostrożności! Lawiruję między bombami i kulami od dziesięciu dni, a ty jesteś tak bezczelny, że namawiasz mnie do ostrożności! Poca łuj mnie w dupę, Grantham! Może nie powinnam się z tobą zadawać. Zapadła cisza. Rozejrzała się po cukierence. Dwóch mężczyzn przy najbliższym stoliku wpatrywało się w nią z zaskoczeniem. Mówiła o wiele za głośno. Odwróciła się i westchnęła głęboko. - Przepraszam, nie... - zaczął powoli Grantham. - Już dobrze, dajmy temu spokój. Odczekał chwilę i powiedział: - Nic ci nie jest? Czuję się świetnie, nigdy nie było mi lepiej. Przylecisz do Waszyngtonu? - Bo ja wiem? Tu jestem bezpieczna, a będę o wiele bezpieczniejsza, kiedy wsiądę do samolotu i polecę za granicę. - Pewnie. Wydawało mi się tylko, że miałaś doskonały pomysł na znalezienie Garcii i przyszpilenie Mattiece'a. Zdawało mi się, że jesteś oburzona, moralnie zobowiązana do odwetu. Co się z tobą stało? - Cóż, po pierwsze mam ogromną ochotę doczekać dwudziestych piątych uro dzin. Nie jestem egoistką, ale miałabym chęć dociągnąć też do trzydziestych, miło by było. Na razie jednak chcę tylko dotrwać do dwudziestych piątych. - Rozumiem. - Nie jestem pewna. Myślę, że o wiele bardziej interesuje cię wizja nagrody Pulitzera i chwały niż los mojego kruchego karku. - Zapewniam cię, że to nieprawda. Zaufaj mi, Darby, postaram się zapewnić ci bezpieczeństwo. Dałaś mi materiał, jaki mi się nigdy w życiu nie trafił. Musisz mi zaufać. - Zastanowię się. - To nic nie znaczy. Rzeczywiście. Daj mi trochę czasu. - Dobrze. Odwiesiła słuchawkę i zamówiła pączka. W cukierence nagle zrobiło się tłoczno, rozbrzmiewał gwar tuzina języków. Uciekaj, mała, podpowiadał jej rozsądek. Weź taksówkę na lotnisko, zapłać gotówką za bilet do Miami, znajdź pierwszy lot na południe i załaduj się do samolotu. Niech Grantham sam rozgrzebuje tę historię z jak najlepszymi rezultatami. Jest sprytny, jakoś sobie poradzi z potwierdzeniem twoich słów. Przeczytasz o tym któregoś dnia na zalanej słońcem plaży, popijając sok ananasowy i obserwując amatorów windsurfingu. W tym właśnie momencie dostrzegła na chodniku utykającego Pieńka. Zginął jej na moment w tłumie za oknem. Nagle zaschło jej w ustach i poczuła zawrót głowy. Pieniek nie zajrzał do środka, przeszedł jedynie koło kawiarenki z żałosną miną. Zerwała się od stolika i wyjrzała za nim zza drzwi. Utykając lekko, doszedł do rogu Szóstej Alei i Pięćdziesiątej Ósmej ulicy, gdzie zatrzymał się, czekając na zmianę świateł. Ruszył na drugą stronę Szóstej Alei, raptem zmienił zdanie, wrócił, poczekał jeszcze chwilę i przeszedł na przeciwną stronę Pięćdziesiątej Ósmej. O mało co nie rozsmarowa-ła go taksówka. Nie zmierzał donikąd, przechadzał się jedynie, powłócząc nogami. Croft zauważył młodziaka, gdy wsiadał do windy. Był z drugim młodym prawnikiem. Obydwaj nie mieli aktówek, więc najwyraźniej udawali się na spóźniony obiad. Po pięciu dniach obserwowania prawników Croft dobrze poznał ich zwyczaje. Biurowiec stał na Pennsylvania Avenue; kancelaria Brim, Stearns i Kidlow zajmowała piętra od drugiego do dziesiątego. Garcia wyszedł ze swoim kumplem na zewnątrz, obydwaj, zaśmiewając się, ruszyli chodnikiem. Bóg jeden wie, co ich tak śmieszyło. Croft podążał za nimi tak blisko, jak tylko się odważył. Zadowoleni z siebie prawnicy przeszli pięć przecznic i tak jak się można było spodziewać, zanurkowali na szybki obiad do szykownego baru dla młodych, prężnych, zdolnych. Dopiero przy trzecim telefonie Croftowi udało się znaleźć Granthama. Dochodziła druga, prawnicy pewnie kończyli już obiad. Croft zarzucił Granthamowi, że jeśli chce znaleźć tego adwokacinę, to powinien siedzieć przy telefonie. Gray przerwał jego marudzenie i zapowiedział, że spotkają się przed wieżowcem. Wracając, Garcia z przyjacielem szli trochę wolniej. Był piątek, pogoda przepiękna; obydwaj cieszyli się krótką przerwą w harówce za dwieście dolarów za godzinę bez względu na rodzaj sprawy. Ukrywający się pod okularami przeciwsłonecznymi Croft podążał za nimi w bezpiecznej odległości. Gray czekał w holu koło wind. Croft wsunął się do środka tuż za prawnikami i szybko wskazał ich Granthamowi. Gray dostrzegł jego sygnał i nacisnął klawisz windy. Gdy otworzyły się drzwi, wsiadł do niej tuż przed Garcia i jego przyjacielem. Croft został na parterze. Garcia nacisnął guzik piątego piętra na ułamek sekundy przed Granthamem. Gray zaczął przeglądać gazetę, wsłuchując się w rozmowę dwóch prawników o piłce. Młody adwokat nie miał więcej niż dwadzieścia siedem, osiem lat. Jego głos wydawał się trochę znajomy, ale Gray rozmawiał z tym człowiekiem przez telefon. Tuż przed sobą miał jego twarz, ale nie mógł jej się zbyt nachalnie przyglądać. Być może znalazł właśnie tego, o kogo mu chodziło. Był bardzo podobny do człowieka na zdjęciu, pracował dla kancelarii Brim, Stearns i Kidlow, wśród klientów której znajdował się też niejaki Victor Mattiece. Grantham postanowił zaryzykować, ale ostrożnie. Był dziennikarzem, jego praca polegała na zadawaniu niewygodnych pytań. Dwaj młodzi prawnicy wysiedli na piątym piętrze, nie przestając bzdurzyć o Red-skinach. Gray wyszedł za nimi, udając głębokie zainteresowanie nagłówkami przerzucanej gazety. Wystawny hol kancelarii był bogato udekorowany kandelabrami i orientalnymi dywanami; na jednej ścianie solidne złote litery głosiły jej nazwę. Dwaj prawnicy zatrzymali się koło telefonistek i sprawdzili, jakie zostawiono dla nich w czasie obiadu wiadomości. Gray podszedł z ważną miną do sekretarki, która przyjrzała mu się uważnie. -Czym mogę panu służyć? - zapytała, jakby chciała powiedzieć: „Czego tu, u diabła, chcesz?" Gray nie przystanął. -Mam spotkanie z Rogerem Martinem. - Znalazł to nazwisko w książce tele fonicznej i zadzwonił minutę wcześniej z holu, by upewnić się, że Martin jest dzisiaj w pracy. Spis telefonów biurowca obejmował wszystkie pomieszczenia firmy na piętrach od trzeciego do dziesiątego, ale nie wszystkich prawników. Ko rzystając z żółtych kartek książki telefonicznej, błyskawicznie wykonał tuzin po łączeń, by znaleźć jakichś prawników pracujących na poszczególnych piętrach. Roger Martin pracował właśnie na piątym. Gray zmarszczył brwi i dodał: - Cze kam na niego już dwie godziny. Stropiona sekretarka nie wiedziała, co odpowiedzieć. Gray minął załom korytarza i zniknął jej z oczu. Dostrzegł jeszcze, jak Garcia wchodzi do swego gabinetu, czwartego z rzędu. Tabliczka na drzwiach głosiła, że pracuje w nim David M. Underwood. Gray nie zapukał; chciał jak najszybciej przejść do ataku i być może w tym samym tempie się zwinąć. Pan Underwood właśnie wieszał marynarkę na stojaku. - Cześć. Jestem Gray Grantham z „Washington Post", szukam człowieka o na zwisku Garcia. Underwood zamarł, na jego twarzy pojawił się wyraz bezbrzeżnego zdumienia. - Jak się pan tu dostał? Jego głos nagle zabrzmiał znajomo. - Po prostu wszedłem. Jesteś Garcia, prawda? Underwood wskazał na złoconą tabliczkę ze swoim nazwiskiem na biurku. - Nazywam się David F. Underwood. Na tym piętrze nie ma nikogo o nazwisku Garcia; nie znam nikogo takiego w całej kancelarii. Gray uśmiechnął się, jak gdyby trafiły do niego te wykręty. Underwood był przerażony czy też rozdrażniony. - Jak się ma córeczka? - spytał Gray. Underwood obszedł biurko wyraźnie wytrącony z równowagi. -Która? To nie pasowało. Garcia troszczył się o swoją córeczkę, niemowlę; gdyby miał więcej dzieci, wspomniałby o tym. ~ Najmłodsza. A żona? Underwood znalazł siew odległości pozwalającej wymierzyć cios i przysuwał się coraz bliżej. Było oczywiste, że nie boi się starcia. - Nie mam żony, jestem po rozwodzie. Underwood uniósł lewą dłoń zaciśniętą w pięść i przez chwilę Gray pomyślał, że wpadł w szał. Dopiero po chwili uświadomił sobie, o co mu chodzi: pokazywał, że na palcu nie ma obrączki. Ten mężczyzna rzeczywiście nie miał żony. Garcia podziwiał swoją żonę, więc na pewno miałby obrączkę. Gray pomyślał, że czas się zbierać. - Czego pan chce? - zapytał ostro Underwood. - Zdawało mi się, że Garcia pracuje na tym piętrze - powiedział, cofając się w stronę drzwi. Ten pański kumpel to prawnik? - Tak. Underwood odprężył się odrobinę. - Nie w tej firmie. Mamy Pereza i Fernandeza, może jeszcze kogoś, ale nie znam żadnego Garcii. - No cóż, to spora kancelaria - powiedział Gray od drzwi. - Przepraszam, że zawracałem głowę. Underwood ruszył za nim. Niech pan posłucha, panie Grantham, nie przywykliśmy, żeby szwendali się tu dziennikarze. Zadzwonię po straż, może oni coś panu powiedzą. - Dziękuję, to nie będzie konieczne. - Grantham wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Mimo to Underwood zadzwonił po strażników. Grantham wściekły wsiadł do windy. Wyszedł na głupca. Zaklął na głos i pomyślał o Crofcie. Gdy drzwi windy się otwierały, dojrzał go w holu koło automatów telefonicznych. Tylko spokojnie, powiedział sobie. Razem wyszli z wieżowca. - Nic z tego — powiedział Gray. - Rozmawiałeś z nim? - Tak. To nie ten facet. Cholera. Byłem pewny, że to on. Naprawdę to nie ten młodziak ze zdjęć? - Nie. Blisko, ale marchewki nie będzie. Staraj się dalej. - Mam tego dość, Grantham. Siedzę... - Płacę ci za to, nie? Pobaw się jeszcze przez tydzień, dobrze? To przecież nie taka trudna robota. Croft zatrzymał się na chodniku. Gray szedł dalej. - Jeszcze tydzień i wysiadam! - krzyknął za nim Croft. Grantham zbył go mach nięciem ręki. Otworzył nieprzepisowo zaparkowane volvo i błyskawicznie wrócił do redakcji. Było to idiotyczne posunięcie; miał za duże doświadczenie, żeby wdawać się w taką amatorszczyznę. Nie zamierzał wspominać o tym w rozmowie z Jackso-nem Feldmanem i Smithem Keenem. Jeden z dziennikarzy powiedział, że Feldman go szukał. Wyszedł szybko ze swego gabinetu, udał się do sekretariatu i uśmiechnął słodko do sekretarki, która była gotowa rzucić się na niego, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Z Feldmanem czekali na niego Keen i Howard Krauthammer, zastępca redaktora naczelnego. Keen zamknął drzwi i podał Grayowi gazetę. - Czytałeś to? - spytał. 181 Był to nowoorleański „Times-Picayune". Pierwszą stronę zajmował artykuł o śmierci Verheeka i Callahana, ilustrowany wielkimi zdjęciami. Przeczytał go szybko, czując na sobie spojrzenie redaktorów. Omawiano w nim przyjaźń dwóch zabitych i osobliwe okoliczności tych morderstw, które dzieliło zaledwie sześć dni. Wspomniano również o zaginionej Darby Shaw, nie było jednak choćby aluzji do raportu. Chyba wyszło szydło z worka - powiedział Feldman. - To wyłącznie podstawowe fakty - powiedział Gray. - Mogliśmy to wydruko wać trzy dni temu. Więc dlaczego nie wydrukowaliśmy? - zapytał Krauthammer. - Bo z tego nic nie wynika. Dwa trupy, nazwisko dziewczyny i tysiące pytań bez odpowiedzi. Znaleźli jakiegoś rozmownego glinę, który jednak nie ma o ni- czyrn pojęcia poza szczegółami krwawej jatki. Na pewno jednak węszą koło tej sprawy, Gray - rzekł Keen. - Mam ich niby powstrzymać? - Przewąchano to również w „Timesie" - powiedział Feldman. - Jutro lub w nie dzielę coś wydrukują. Ile mogą wiedzieć? - Dlaczego mnie pan pyta? Możliwe, że mają kopię raportu. To bardzo mało prawdopodobne, ale możliwe. Na pewno nie rozmawiali jednak z dziewczyną. Dobraliśmy się do niej i jest nasza. - Miejmy nadzieję - rzekł Krauthammer. Feldman potarł oczy i spojrzał w sufit. - Załóżmy, że rozporządzają kopią raportu, wiedzą, że to dziewczyna go napi sała, a teraz dowiedzieli się, że zniknęła. W chwili obecnej nie są w stanie niczego zweryfikować, ale nie powstrzymają się przed wspomnieniem o raporcie bez wy mienienia nazwiska Mattiece'a. Załóżmy, że wiedzą, iż Darby Shaw kręciła ze swoim wykładowcą, Callahanem, który przywiózł tu raport i przekazał go swoje mu dobremu przyjacielowi Verheekowi. Mają więc pewien zarys sytuacji: ci oby dwaj nie żyją, a dziewczyna się ukrywa. Cholernie dobra historia, nie, Gray? - Niezła — rzekł wstrzemięźliwie Krauthammer. - W porównaniu z tym, co my mamy, tylko kit - powiedział Grantham. - Nie chciałem tego drukować, bo to ledwie szczyt góry lodowej, który przyciągnąłby wszystkie gazety w tym kraju. Nie potrzeba nam tysiąca depczących sobie po pię tach dziennikarzy. - Byłbym za tym, żeby drukować - powiedział Krauthammer. - Jeśli tego nie zrobimy, przegramy z „Timesem" walkowerem. - Nie możemy tego wydrukować - odparł Gray. -- Dlaczego nie? - spytał Krauthammer. - Bo tego nie napiszę, a jak wypoci to ktoś inny, stracimy dziewczynę i po wszystkim. Już się zastanawia, czy nie wsiąść do samolotu i nie prysnąć z kraju. Jeden nasz błąd i zniknie. Ale wygadała już, co wiedziała - rzekł Keen. - Przyrzekłem jej, rozumiecie? Nie napiszę artykułu, dopóki nie poskładamy wszystkiego do kupy i nie będziemy mogli wymienić nazwiska Mattiece'a. To ty korzystasz z jej pomocy czy odwrotnie? - spytał Keen. Jest moim źródłem. Nie ma jej teraz w Waszyngtonie. - Jeśli „Times" dorwał się do raportu, to wie o Mattiesie - powiedział Feldman. A jeśli wiedzą o Mattiesie, to możecie postawić ostatnią koszulę z grzbietu, że grzebią jak cholera, żeby potwierdzić te informacje. Co będzie, jeśli nas przego-nią? Krauthammer stęknął ze zniechęceniem. - Mamy siedzieć na tyłkach i przepuścić największą aferę od dwudziestu lat? Twierdzę, że powinniśmy wydrukować, co mamy. Może to tylko wierzchołek, ale tak cholernie mocna sprawa. - Nie - odrzekł Gray. - Nic nie napiszę, dopóki wszystkiego nie poskładam. - Ile może ci to zabrać? - spytał Feldman. - Może tydzień. - Za długo - powiedział Krauthammer. Graya zaczynała ogarniać wściekłość. - Mogę się dowiedzieć, ile wie „Times" - rzekł. - Dajcie mi czterdzieści osiem godzin. - Drukują coś jutro lub w niedzielę - powtórzył Feldman. - Proszę bardzo. Założę się, że napiszą to samo i zamieszczą nawet te same zdjęcia. Zakładacie, że mają egzemplarz raportu, podczas gdy nie ma go nawet jego autorka. Ani my. Zaczekajmy, zobaczymy, czym się popiszą, później my wejdziemy do akcji. Redaktorzy popatrzyli na siebie badawczo. Krauthammer był zawiedziony, Keen zdenerwowany. Szefem był jednak Feldman, który powiedział: - Dobrze. Jeśli wydrukują coś jutro rano, spotkamy się tu w południe i pody skutujemy. Świetnie - odparł Grantham i szybko ruszył do drzwi. - Lepiej się zwijaj, Grantham - powiedział Feldman. — Nie możemy tego długo trzymać pod korcem. Grantham zniknął bez słowa. ROZDZIAŁ 33 Limuzyna statecznie sunęła do przodu. Na obwodnicy była godzina szczytu. Ściemniało się, Matthew Barr czytał przy świetle podsufitowej lampki. Coal popijał wodę mineralną Perrier i wyglądał przez okno. Pamiętał treść raportu i mógłby streścić go Barrowi, ale chciał obserwować jego reakcję. Barr nie reagował w ogóle, dopóki nie natrafił na zdjęcie. Pokręcił powoli głową, odłożył dokument na siedzenie i zastanowił się przez chwilę. - Obrzydliwość - powiedział. Coal mruknął potwierdzająco. - Ile w tym prawdy? - Giną przez to ludzie. Kiedy do pana trafiło? - We wtorek w zeszłym tygodniu. Dostarczone przez FBI w codziennym spra wozdaniu. - Co powiedział prezydent? - Oczywiście nie spodobało mu się to specjalnie, ale nie widział powodu do alarmu. Myśleliśmy, że to jeszcze jeden strzał na ślepo. Prezydent porozmawiał z Voylesem, przekonał go, żeby wycofał się z drążenia tej sprawy. Nie jestem teraz taki pewny, czy miał rację. - Prezydent poprosił Voylesa, żeby przestał badać tę sprawę? spytał powoli Barr. - Tak. Stąd już bardzo blisko do zarzutu utrudniania pracy wymiarowi sprawiedli wości, oczywiście przy założeniu, że raport mówi prawdę. A jeśli tak? - Wtedy prezydenta czekają kłopoty. Dostałem wyrok za utrudnianie pracy wy miarowi sprawiedliwości, więc wiem, czym to pachnie. To jak naruszenie tajem nicy korespondencji: nie do ukrycia, zazwyczaj szeroko znane i dość proste do udowodnienia. Brał pan w tym udział? - A jak myślisz? - To chyba i pan będzie mieć problemy. Przez jakiś czas jechali w milczeniu, obserwując mijane samochody. Coalowi wcześniej przyszła do głowy myśl o zarzutach utrudniania pracy wymiarowi sprawiedliwości, ale chciał się dowiedzieć, co o tym sądzi Barr. Nie przejmował się oskarżeniami o przestępstwo kryminalne. Prezydent pogawędził sobie raz z Voy-lesem, poprosił o zmianę na pewien czas kierunku śledztwa i tyle. Trudno nazwać to przestępstwem. Coal jednak bardzo przejmował się reelekcją; skandal, w który zamieszany jest ktoś, kto wniósł jeden z największych wkładów w poprzednie wybory, ktoś taki jak Mattiece, miałby katastrofalne skutki. Robiło mu się niedobrze na samą myśl, że człowiek, którego prezydent znał i od którego otrzymywał pieniądze, zapłacił miliony dolarów za zlikwidowanie dwóch członków Sądu Najwyższego, by jego kumpel prezydent mógł mianować do składu ławy sędziowskiej dwóch rozsądniej szych kandydatów, którzy pozwolą na wydobycie ropy. Demokraci wylegliby na ulice, wyjąc z uciechy. Każda podkomisja Kongresu urządzałaby przesłuchania. Każda gazeta w tym kraju rozpisywałaby się o tym codziennie przez cały rok. Departament Sprawiedliwości byłby zmuszony do przeprowadzenia dochodzenia. Coal musiałby wziąć winę na siebie i złożyć dymisję. Do diabła, z Białego Domu musieliby odejść wszyscy z wyjątkiem prezydenta. Trudno było sobie wyobrazić podobny koszmar. - Musimy się dowiedzieć, czy raport mówi prawdę - powiedział Coal z twarzą odwróconą do okna. - Skoro giną ludzie, jest prawdziwy. Proszę mi podać lepszy powód morderstw Callahana i Verheeka. Nie było takiego powodu i Coal o tym dobrze wiedział. - Chcę, żebyś coś zrobił. Znalazł dziewczynę. Nie. Albo nie żyje, albo się gdzieś ukrywa. Chcę, żebyś porozmawiał z Mat- tiece'em. Nie wątpię, że jego numer telefonu jest w książce telefonicznej. - Możesz go znaleźć. Musimy zorganizować kanał, o którym prezydent nie bę dzie nic wiedzieć. Przede wszystkim musimy ustalić, co w raporcie jest prawdą. - Myśli pan, że Victor Mattiece dopuści mnie do konfidencji i zwierzy się ze swoich sekretów... - Myślę, że w końcu tak. Nie jesteś gliną, pamiętaj o tym. Załóżmy, że raport jest prawdziwy, a Mattiece boi się, że wszystko wyjdzie na jaw. Znajduje siew roz paczliwej sytuacji i morduje tych, którzy o nim wiedzą. Wtedy zjawiasz się ty i przekazujesz mu informację, że prasa zwietrzyła istnienie tego tekstu, że koniec jest bliski i jeśli chce zniknąć bez śladu, to właśnie jest ostatnia stosowna chwila. Pamiętaj, że zjawisz się u niego niejako z Waszyngtonu. Od wewnątrz. Od prezy denta. Przynajmniej Mattiece będzie tak sądzić. Wysłucha cię. '- No dobrze, załóżmy: przyzna, że to prawda. Co z tego? - Mam kilka pomysłów, wszystkie z kategorii ratowania tego, co się da. Po pierwsze, natychmiast mianujemy do sądu dwóch miłośników przyrody. Takich kompletnie zwariowanych radykalnych ornitologów. Wykażemy, że w głębi serc zamartwiamy się losem środowiska naturalnego. Jednocześnie wykończy to Mat- tiece'a z jego szybami. Da się to zrobić w ciągu kilku godzin. Prawie równocze-śnie prezydent wezwie Voylesa, prokuratora generalnego oraz przedstawiciela Departamentu Sprawiedliwości i zażąda dochodzenia w sprawie Mattiece'a. Podrzucimy kopie raportu wszystkim pismakom w mieście, potem przywarujemy i postaramy się przeczekać burzę. Barr uśmiechnął się z podziwem. - Nie będzie to zgrabna robótka - kontynuował Coal - ale to o wiele lepsze niż siedzieć cicho i modlić się, żeby raport okazał się bujdą. - Jak pan zamierza tłumaczyć się ze zdjęcia? - Tego się nie da wytłumaczyć. To nam trochę zaszkodzi, ale na krótko, w koń cu zostało wykonane siedem lat temu. Przez tak długi czas ludziom zdarza się zwariować. Przedstawimy Mattiece'a jako dobrego wówczas obywatela, który obecnie jest jednak szaleńcem. - To się zgadza. - I bardzo dobrze. Zachowuje się w tej chwili jak poharatany pies, zagoniony w ślepą uliczkę. Musisz go przekonać, żeby poddał się i zwiewał, gdzie pieprz rośnie. Myślę, że ciebie posłucha. Myślę też, że dowiemy się od niego, czy to prawda. - Jak go znaleźć? - Pracuje nad tym mój człowiek. Pociągnę za parę linek i postaram się nawią zać z nim kontakt. Bądź gotów polecieć do niego w niedzielę. Barr uśmiechnął się do szyby. Zaczynał mieć ochotę na spotkanie z Mattiece'em. Ruch się wyraźnie zmniejszył. Coal powoli upił łyk wody mineralnej. - Coś nowego u Granthama? - Niespecjalnie. Słuchamy i obserwujemy, ale nie działo się nic podniecające go. Gadał długo ze swoją matką i paroma dziewczynami, ale nic takiego, o czym powinienem panu zameldować. Mnóstwo pracuje. Wyjechał z miasta w środę i wró cił w czwartek. - Gdzie był? W Nowym Jorku. Pewnie pracuje nad jakimś artykułem. Cleve powinien być punktualnie o dwudziestej drugiej na rogu Rhode Island i Szóstej Alei. Gray go jednak nie dostrzegł. Miał jeździć po Rhode Island z nadmierną prędkością, dopóki Cleve nie wsiądzie mu na ogon, aby ewentualni obserwatorzy myśleli, że chodzi po prostu o wlepienie mandatu za niebezpieczną jazdę. Gray przejechał Rhode Island i Szóstą z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, celowo wypatrując niebieskich świateł. Bez powodzenia. Zatoczył pętlę i po piętnastu minutach znów pomknął Rhode Island. Tym razem dostrzegł niebieskie reflektory. Zjechał na krawężnik. Okazało się, że nie był to Cleve, ale bardzo podniecony biały policjant. Wyrwał Grayowi z ręki prawo jazdy, uważnie je przejrzał i zapytał go, czy pił. Nie, panie władzo, odpowiedział Grantham. Glina wypisał mandat i z dumą wręczył go Grayowi, który wpatrywał się w niego, wsparłszy się łokciami o kierownicę, dopóki nie dotarły do niego gniewne okrzyki z tyłu. Na chodniku sprzeczało się ze sobą dwóch policjantów. Jednym z nich był Cleve. Domagał się, by biały policjant unieważnił mandat, biały policjant upierał się jednak, że nie będzie odkręcał sprawy, a poza tym ten idiota robił osiemdziesiąt osiem kilometrów na skrzyżowaniu. To przyjaciel, powiedział Cleve. No to naucz go jeździć, zanim kogoś zabije, powiedział biały policjant, wsiadł do swojego wozu patrolowego, trzasnął drzwiczkami i odjechał. Zaglądając w okno samochodu Graya, Cleve wyszczerzył radośnie zęby. - Bardzo mi przykro - powiedział z uśmiechem. - To wszystko twoja wina. - Następnym razem jedź wolniej. Gray rzucił mandat na podłogę wozu. - Nie traćmy czasu. Sierżant przekazał ci, że chłopcy z Zachodniego Skrzydła bardzo dużo o mnie mówią, tak? - Tak. - Dobrze. Muszę się dowiedzieć od niego, czy mówią też o innych dziennika rzach, zwłaszcza z „New York Timesa". Muszę się dowiedzieć, czy ktokolwiek inny dobrał się do tej historii. - To wszystko? Tak. Potrzebne mi to na wczoraj. - Zwolnij, chłopie - powiedział głośno Cleve i ruszył do swojego wozu. Darby zapłaciła za pokój za tydzień z góry, trochę dlatego, by w razie potrzeby móc wrócić do znajomego miejsca, a trochę dlatego, że chciała zachować nieco kupionych ostatnio nowych ciuchów. Miała uczucie, że takie uciekanie i porzuca- nie wszystkiego za sobą jest czymś grzesznym. Ciuchy nie były specjalnie wystawne, po prostu lepszy sportowy styl dla studentów prawa, ale w Nowym Jorku były droższe niż gdzie indziej i chciała je zatrzymać. Nie zamierzała z ich powodu podejmować żadnego ryzyka, ale podobał się jej hotel, miasto i ubrania, których zresztą mogła jeszcze potrzebować. Czas uciekać dalej. Nie chciała się zbytnio obciążać. Wymykając się z hotelu St. Moritz do podstawionej taksówki, miała przy sobie tylko lekką płócienną torbę. Dochodziła jedenasta wieczorem w piątek, Central Park South był zatłoczony. Po drugiej stronie ulicy przed parkiem czekał na amatorów przejażdżki szereg koni i powozów. Po dziesięciu minutach taksówka dotarła na Siedemdziesiątą Drugą ulicę, a stamtąd skręciła na Broadway. Był to niewłaściwy kierunek, ale dzięki temu trudniej będzie ją śledzić. Darby wysiadła i zniknęła w metrze. Przestudiowała przewodnik z załączonymi planami; miała nadzieję, że łatwo sobie poradzi. Nie pociągała jej jazda metrem, bo nigdy nie miała z nim do czynienia i dochodziły ją różne opowieści. Zamierzała jednak pojechać Linią Broadway, najpopularniejszą na Manhattanie. Krążyła opinia, że jest bezpieczna, przynajmniej czasami. Na ulicy zresztą i tak nie czuła się bezpiecznie; metro nie mogło być gorsze od tego, co tam na nią czyhało. Odczekała chwilę, wybrawszy właściwe miejsce koło grupki pijanych, ale dobrze ubranych nastolatków. Po kilku minutach przyjechał pociąg. Nie był zatłoczony, usiadła koło środkowych drzwi wagonu. Gapiąc się w podłogę i ściskając torbę, powtarzała sobie. Gapiła się w podłogę, ale po mrocznych cieniach starała się odgadnąć, co robią inni pasażerowie przedziału. Miała szczęście tej nocy; w wagonie nie było chuliganów z nożami, żebraków i zboczeńców, przynajmniej takich, których zdołałaby zidentyfikować. Ale że była nowicjuszką, i tak było to dla niej szarpiące nerwy doświadczenie. Pijane dzieciaki wysiadły przy Times Square. Wybiegła szybko z wagonu na następnym przystanku. Nigdy nie była na Penn Station, ale nie miała czasu jej teraz podziwiać. Może kiedyś będzie mogła wrócić do tego miasta i przez miesiąc zwiedzać je, nie oglądając się przez ramię, czy nie śledzi jej Pieniek, Chudzielec i Bóg wie kto jeszcze. Przybyła na stację na pięć minut przed odjazdem pociągu. Pasażerowie już wsiadali. Zajęła miejsce w tyle wagonu i zaczęła przyglądać się wszystkim sąsiadom. Nie dostrzegła żadnych znajomych twarzy. Na pewno - och, żeby tylko tak było -na pewno prześladowcy nie zdołali jej wyśledzić na tej zawikłanej trasie ucieczki. Znów popełniła pomyłkę, korzystając z kart kredytowych. Na stacji O'Hare kupiła cztery bilety, płacąc kartą American Express, a to wystarczy, by dowiedzieli się, że jest w Nowym Jorku. Pieniek jej nie widział, ale diabli wiedzą, z iloma przyjaciółmi był w mieście. Niczego nie mogła być pewna. Pociąg ruszył sześć minut po czasie. Był w połowie pusty. Wyciągnęła z torby książkę w kieszonkowym wydaniu i udawała, że ją czyta. Piętnaście minut później wysiadła na stacji w Newark. Wciąż miała szczęście -przed stacją czekał długi rząd taksówek. Dziesięć minut później była na lotnisku. ROZDZIAŁ 34 -Był niedzielny poranek. Pierwsza Dama wciąż zbierała na Florydzie pieniądze od bogatych, a w Waszyngtonie było pogodnie i chłodno. Prezydent miał ochotę spać do późna, a później popukać w golfa. O siódmej rano musiał już jednak w kra wacie siedzieć za swoim biurkiem, wysłuchując sugestii Fletchera Coala, co powinni zrobić w razie tego czy owego. Coala zaalarmowała zapowiedziana rozmowa z prokuratorem generalnym, Richardem Hortonem. Ktoś otworzył przed Hortonem drzwi i prokurator generalny wkroczył samotnic do Gabinetu Owalnego. Wymienił uścisk dłoni z prezydentem i usiadł po drugiej stronie biurka. Coal stał w pobliżu, co tym razem drażniło prezydenta wyjątkowo. Horton był drętwy, ale szczery. Nie był tępy ani nie myślał powoli, po prostu przed przystąpieniem do jakiegokolwiek działania musiał się gruntownie zastanowić. Ważył każde słowo, zanim je wypowiedział. Był lojalny wobec prezydenta, a na jego sądzie można było polegać. - Poważnie zastanawiamy się, czy nie rozpoznać sprawy śmierci sędziów Ro- senberga i Jensena w pełnym składzie sędziowskim - oświadczył Horton. - Uwa żam, że w świetle tego, co wydarzyło się w Nowym Orleanie, należy przystąpić do tego natychmiast. - FBI bada sprawę - powiedział prezydent. - Pracuje nad nią trzystu agentów. Dlaczego mielibyśmy się w to angażować? - Badają sprawę raportu pelikana? — zapytał Horton. Znał z góry odpowiedź. Wiedział, że Voyles w tej chwili znajdował się w Nowym Orleanie wraz z setkami agentów. Wiedział, że rozmawiali z tysiącami ludzi, gromadząc sterty bezużytecz nych materiałów śledczych. Wiedział, że prezydent prosił Voylesa o wycofanie się i że Voyles nie mówił prezydentowi wszystkiego. Horton nie wspominał przedtem prezydentowi o raporcie pelikana. Samo to, że o nim wiedział, było dręczące. Ilu jeszcze ludzi o nim wiedziało? Prawdopodobnie tysiące. - Biuro zajmuje się wszystkimi poszlakami - powiedział Coal. - Przekazało nam egzemplarz raportu prawie dwa tygodnie temu, zakładamy więc, że bada tę sprawę. Horton dokładnie tego spodziewał się po Coalu. Jestem głęboko przekonany, że administracja powinna natychmiast wszcząć dochodzenie w tej kwestii - powiedział, jak gdyby to wszystko wykuł na pamięć; w tej chwili i to drażniło prezydenta. - Dlaczego? - spytał prezydent. - A jeśli raport zawiera prawdę? Jeżeli nic nie zrobimy, a prawda w końcu wyj dzie na jaw, szkody będą nieodwracalne. - Naprawdę pan uważa, że w tym jest choć szczypta prawdy? - zapytał prezy dent. - Można to zakładać z dużą dozą pewności. Pierwsi dwaj ludzie, którzy go przeczytali, zginęli, a jego autorka zniknęła. To całkowicie logiczne, jeśli komuś zależało na wyeliminowaniu członków Sądu Najwyższego. Nie mamy innych prze- konujących podejrzanych. Z tego, co słyszałem, FBI jest oszołomione. Sądzę, że istotnie powinniśmy sprawę rozpoznać. Rozpoznania Hortona przeciekały gorzej niż fundamenty Białego Domu. Coal bał się myśleć o tym błaźnie wzywającym świadków przed pełny skład sędziowski. Był uczciwy i godzien szacunku, ale w Departamencie Sprawiedliwości roiło się od zbyt wielu gadających prawników. - Nie uważa pan tego za nieco przedwczesne? - spytał Coal. - Nie, nie uważam. - Czytał pan dzisiejszą prasę? - zapytał Coal. Horton rzucił rano okiem na pierwszą stronę „Washington Post" i przeczytał kolumnę sportową. Była w końcu niedziela. Nie spodobało mu się to pytanie, bo wiedział, że Coal czytał przed wschodem słońca osiem gazet. - Przejrzałem parę - powiedział. - Ja również - przyznał skromnie Coal. - Nigdzie nie ma słowa o dwóch mar twych prawnikach, dziewczynie, Mattiesie czy czymkolwiek, co by się wiązało ze sprawą raportu. Jeśli w tym momencie rozpoczniemy oficjalne dochodzenie, spra wa przez miesiąc nie zejdzie z pierwszych stron. - Ma pan nadzieję, że wszystko rozejdzie się po kościach? - spytał Horton Coala. - Owszem, liczymy na to z oczywistych powodów. - Uważam, że jest pan zbytnim optymistą, Coal. Zazwyczaj nie siedzimy spo kojnie, czekając, aż prasa przeprowadzi za nas dochodzenie. Coal uśmiechnął się i o mało nie roześmiał. Prezydent rzucił mu ukradkowe spojrzenie. Horton poczuł się, jak gdyby gotowano go na wolnym ogniu. Chyba nie zaszkodzi, jak odczekamy tydzień? - zapytał prezydent. - Na pewno nie - natychmiast przytaknął Coal. I w ten sposób błyskawicznie zdecydowano o odwleczeniu sprawy o tydzień. Horton zdawał sobie z tego sprawę. - W ciągu tygodnia może wybuchnąć skandal - powiedział bez przekonania. - Proszę czekać - polecił mu prezydent. - Spotkamy się tu w piątek i zdecydu jemy, co dalej. Nie mówię nie, Richard, po prostu odczekajmy kilka dni. Horton wzruszył ramionami. I tak osiągnął więcej, niż się spodziewał. Zaaseku-rował swój tyłek. Zamierzał udać się prosto do swego gabinetu i podyktować sążnisty memoriał dotyczący wszystkiego, co zaszło tego dnia u prezydenta. Coal ruszył z miejsca i podał Hortonowi kartkę. Co to takiego? Nazwiska nowych kandydatów. Zna ich pan? Była to lista „ornitologów": czterech sędziów zbyt liberalnych, by czuć się przy nich wygodnie, ale alternatywny plan przewidywał nominację radykalnych zwolenników ochrony środowiska. Horton zamrugał parę razy i przyjrzał się z niedowierzaniem liście. - To chyba żart? Proszę ich sprawdzić - powiedział prezydent. - Ci ludzie to zakamieniali liberałowie - wymamrotał Horton. - Tak, ale czczą słońce, księżyc, drzewa i ptaszki - powiedział Coal usłużnie. Horton zrozumiał, o co chodzi, i niespodziewanie się uśmiechnął. Rozumiem, miłośnicy pelikanów. - Wie pan, są na wymarciu - rzekł prezydent. Coal ruszył do drzwi. - Szkoda, że nie wyzdychały dziesięć lat temu — powiedział. Gray pojawił się w redakcji o dziewiątej. Do tej pory Darby nie zadzwoniła. Przeczytał „New York Timesa" i ku swojemu zadowoleniu nic w nim nie znalazł. Rozłożył na zabałaganionym biurku gazetę z Nowego Orleanu i przejrzał ją pobieżnie. Powtórzono to wszystko, o czym wiedziano wcześniej: o Callahanie, Ver-heeku, Darby i tysiącu pytań bez odpowiedzi. Musiał założyć, że „New York Times" i może „Times-Picayune" z Nowego Orleanu znały raport pelikana lub słyszały o nim i stąd dowiedziały się o osobie Mattiece'a. Musiał też założyć, że gazety te grzebały jak opętane w poszukiwaniu potwierdzenia tych wiadomości. Miał jednak Darby, zamierzał znaleźć Garcię i jeśli informacje dotyczące Mattiece'a dawały się zweryfikować, on to uczyni. W chwili obecnej nie dysponował żadnym innym planem. Gdyby Garcia zniknął lub odmówił pomocy, musieliby się pogrążyć w badanie mrocznego, mętnego świata Victora Mattiece'a. Darby by tego nie wytrzymała i nie mógłby mieć o to do niej pretensji. Nie był pewien, jak długo on sam wytrwa. Pojawił się Smith Keen z kubkiem kawy, przysiadł na biurku Granthama. -Gdyby „Times" miał te wiadomości co my, czy wstrzymałby się z ich pusz czeniem do jutra? - Nie. - Gray potrząsnął głową. - Gdyby mieli cokolwiek więcej niż „Times- -Picayune, nie czekaliby. - Krauthammer chce puścić to, co mamy. Myśli, że możemy wymienić Mattie- ce'a z nazwiska. - Nie pójdę na to. - Naciska na Feldmana. Argumentuje, że możemy dać cały materiał o śmierci Callahana i Verheeka, której przyczyną był raport zawierający wzmiankę o Mat- tiesie, przypadkowym znajomym prezydenta. Twierdzi, że wystarczyłoby, gdyby śmy zachowali wyjątkową ostrożność, zaznaczając, iż nazwisko jest wymieniane przez raport, a my je tylko powtarzamy. Ponieważ właśnie przez ten tekst giną ludzie, tym samym jest to pewna jego weryfikacja. - Chce się ukryć za raportem? - Właśnie. - Ale to wszystko niepotwierdzone jeszcze spekulacje. Krauthammer gada od rzeczy. Załóżmy, że pan Mattiece nie jest w żaden sposób w to wplątany, że jest czysty jak łza. Wydrukujemy artykuł z jego nazwiskiem i co wtedy? Wyjdziemy na skończonych idiotów i nie wygrzebiemy się z odszkodowania przez następ nych dziesięć lat. Nie ma mowy, nie piszę. Chce, żeby napisał to ktoś inny. - Jeśli ta gazeta wydrukuje artykuł niepodpisany moim nazwiskiem, dziewczy na się ulotni, zrozumiano? Chyba wyłożyłem to wczoraj dostatecznie jasno. - Owszem. Feldman wysłuchał cię i jest po twojej stronie, podobnie jak ja, Gray. Jeśli jednak to wszystko prawda, w ciągu paru dni wybuchnie skandal. Wszy scy jesteśmy o tym przekonani. Wiesz, jak Krauthammer nie znosi „Timesa". Boi się, że te skurczybyki zgarną laury. - Nie mogą tego puścić, Smith. Może mają trochę więcej faktów niż „Times- -Picayune, ale nie mogą wymienić nazwiska Mattiece'a. Słuchaj, zweryfikujemy to pierwsi i kiedy poskładam całość do kupy, naskrobię artykuł ze wszystkimi nazwiskami, z tą elegancką fotką Mattiece'a i jego przyjaciela z Białego Domu, a wtedy potoczą się głowy. My? Jeszcze raz powiedziałeś: „zweryfikujemy to". - No dobrze, moje źródło i ja. - Gray otworzył szufladę i wyciągnął z niej zdjęcie Darby z puszką dietetycznej coli. Podał je Keenowi, który przyjrzał się jej z podziwem. - Gdzie ona jest? - spytał. Nie jestem pewny. Myślę, że w drodze z Nowego Jorku do Waszyngtonu. Nie dopuść, żeby ją zabito. - Jesteśmy bardzo ostrożni. - Gray obejrzał się przez obydwa ramiona i nachy lił bliżej do Keena. - Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że jestem śledzony, Smith. Chciałem po prostu, żebyś o tym wiedział. Domyślasz się przez kogo? - Dostałem cynk od mojego źródła z Białego Domu. Przestałem korzystać z do mowego telefonu. Lepiej powiem Feldmanowi. Dobrze, ale nie sądzę, żeby na razie coś mi groziło. - Powinien wiedzieć. - Keen zerwał się z biurka i wyszedł. Parę minut później zadzwoniła Darby. - Jestem tutaj - powiedziała. - Nie wiem, jak długi ogon ściągnęłam za sobą, ale jestem tutaj i na razie żyję. - Gdzie jesteś? - W Tabard Inn na N Street. Spotkałam wczoraj na Szóstej Alei mojego starego przyjaciela. Pamiętasz Pieńka, który oberwał na Bourbon Street? - Tak. - Cóż, wrócił do formy. Lekko kuleje, ale był w stanie włóczyć się wczoraj po Manhattanie. Nie sądzę, żeby mnie widział. - To przerażające, Darby. - Gorzej niż przerażające. Kiedy wyjeżdżałam wczoraj z Nowego Jorku, zosta wiłam sześć różnych śladów. Jeśli go tu zobaczę kulejącego po ulicach, zamie rzam się poddać. Podejdę do niego i niech robi ze mną, co chce. Nie wiem, co mam powiedzieć. - Jak najmniej, bo ci ludzie mają radar. Przez trzy dni pobawię się w prywatne go detektywa i wybywam. Jeśli dożyję do środy rano, wsiadam w samolot na Aru- bę, Trynidad czy gdziekolwiek indziej, gdzie jest plaża. Mam ochotę umrzeć na plaży. - Kiedy się spotkamy? Zastanawiam się nad tym. Chcę, żebyś zrobił dwie rzeczy. Słucham? - Gdzie parkujesz? - Blisko mojego domu. - Zostaw tam samochód i wynajmij drugi. Nic fikuśnego, jakiś standardowy ford czy coś takiego. Zachowuj się tak, jak gdybyś znajdował się na celowniku karabina snajpera. Pojedź do hotelu Marbury w Georgetown i wynajmij pokój na trzy dni. Przyjmują gotówkę, już sprawdzałam. Podaj zmyślone nazwisko. Grantham zapisał to sobie, kręcąc głową. - Możesz wymknąć się z mieszkania po zmroku? - zapytała. - Myślę, że tak. - Zrób to i pojedź taksówką do hotelu Marbury. Niech podstawią ci tam wyna jęty samochód. Pojedź dwiema taksówkami do Tabard Inn i wejdź do restauracji dziś wieczorem dokładnie o dziewiątej. Dobrze. Coś jeszcze? - Zabierz ubrania, licz się z tym, że może nie być cię w domu co najmniej trzy dni. Prawdopodobnie też nie będziesz mógł zjawić się w pracy. Darby, prawdę mówiąc, uważam, że jestem tu bezpieczny. Nie jestem w nastroju do przekonywania cię. Jeśli będziesz robić trudności, po prostu zniknę, Gray. Jestem przekonana, że pożyję dłużej, jeśli tylko jak naj szybciej wyjadę z tego kraju. - Tak jest, pesz pani. Dobry chłopiec. Zakładam, że w twojej główce kołacze się jakiś genialny plan. - Może. Porozmawiamy o tym przy kolacji. Czy to ma być coś w rodzaju randki? Załóżmy, że spotkanie w interesach. - Tak jest, psze pani. - No to na razie. Uważaj na siebie, Gray. Pamiętaj, że jesteś obserwowany - powiedziała i przerwała połączenie. Siedziała przy stoliku trzydziestym siódmym, w kącie niewielkiej restauracji, do której wszedł punktualnie o dziewiątej. Przede wszystkim rzuciła mu się w oczy jej sukienka; podchodząc do niej, myślał o jej niewidocznych pod stolikiem nogach. Może przyjrzy się im później. Był w garniturze i krawacie; tworzyli przystojną parę. Usiadł koło niej w półmroku, mogli stąd swobodnie obserwować nikły tłumek. Tabard Inn wydawał się dość stary, by mógł w nim jadać Thomas Jefferson. Na patio na zewnątrz restauracji śmiał się i rozmawiał tłumek hałaśliwych Niemców. Okna były otwarte, w środku panował chłód. Chwilami łatwo było zapomnieć, że muszą się kryć. - Skąd wzięłaś tę sukienkę? - Podoba ci się? - Jest bardzo ładna. - Zrobiłam sobie dziś po południu małe zakupy. Jak większość mojej gardero by ostatnio, jest przeznaczona do jednorazowego użytku. Prawdopodobnie porzu cę ją w hotelowym pokoju, gdy znów przyjdzie mi uciekać. Przed nimi pojawił się kelner z menu. Zamówili koktajle. W restauracji było zacisznie i spokojnie. - Jak się tu dostałaś? - spytał. Dookoła świata. Chciałbym wiedzieć. - Pojechałam pociągiem do Newark, a stamtąd samolotami kolejno do Bosto nu, Detroit i na lotnisko imienia Dullesa. Nie spałam całą noc, dwa razy zapomi nałam, gdzie jestem. - Mogli cię wyśledzić? Nie. Płaciłam gotówką. Czymś, co mi się zresztą kończy. Ile potrzebujesz? Przetelegrafuję sobie trochę z banku w Nowym Orleanie. Zrobimy to w poniedziałek. Myślę, że jesteś bezpieczna, Darby. - Też mi się tak wydawało. Prawdę mówiąc, czułam się bardzo bezpieczna, kiedy wsiadałam na statek z Verheekiem, tyle że okazało się, że to nie był Verheek. Czułam się też bezpiecznie w Nowym Jorku, dopóki nie zobaczyłam kuśtykające go po ulicy Pieńka. Od tamtej pory nie jadłam. - Wyglądasz na bardzo szczupłą. - Nic dziwnego, ale dziękuję. Byłeś tu kiedyś? - Zajrzała do swojego menu. Uczynił to samo. - Nie, ale słyszałem, że jest tu wyśmienite jedzenie. Znów zmieniłaś fryzurę. Tym razem miała jasnobrązowe włosy. Widać też było tusz, róż oraz szminkę. Wyłysieję, jeśli wciąż będę trafiać na tych ludzi. Pojawiły się aperitify, zamówili kolację. -Spodziewamy się, że rano w „Timesie" ukaże się coś, co mogłoby nas zainte resować. - Nie wspominał o gazecie z Nowego Orleanu, ponieważ opublikowano w niej zdjęcie Callahana i Verheeka. Może nie trafiła do jej rąk. Wyglądało na to, że nie zainteresowała jej ta wiadomość. - Cóż takiego? - spytała, rozglądając się. - Nie jesteśmy pewni. Nie znosimy, gdy „Times" okazuje się szybszy od nas. To stara rywalizacja. - Nie interesuje mnie. Nie wiem nic o dziennikarstwie i nie chcę się dowiady wać. Zjawiłam się tutaj, ponieważ mam jeden i tylko jeden pomysł na odnalezie nie Garcii. Jeśli szybko nie wypali, wybywam z kraju. Wybacz. O czym chciałabyś porozmawiać? - O Europie. Jakie jest twoje ulubione w niej miejsce? - Nie znoszę Europy i nie znoszę Europejczyków. Jeżdżę do Kanady, Australii i czasami na Nową Zelandię. Dlaczego podoba ci się Europa? Mój dziadek był szkockim imigrantem; mam tam masę kuzynów. Dwa razy byłam w Szkocji. Gray wycisnął cytrynę do ginu z tonikiem. Darby utkwiła na chwilę spojrzenie w sześcioosobowej grupce, która ruszyła od baru w ich stronę. W czasie rozmowy nie przestawała obrzucać szybkimi spojrzeniami całej sali. - Chyba potrzeba ci paru głębszych, żebyś się odprężyła - powiedział Gray. Pokiwała głową, ale nie odpowiedziała. Sześcioosobowa grupka usadowiła się przy pobliskim stoliku; rozmawiali po francusku. Miło było tego słuchać. - Słyszałeś kiedyś francuszczyznę Cajunów? - spytała Darby. - Nie. - Ten dialekt szybko ginie, podobnie jak mokradła. Podobno rodowici Francu zi nie mogą go zrozumieć. - I słusznie. Nie sądzę, żeby rozumieli francuski. Darby upiła spory łyk białego wina. - Opowiadałam ci o Chadzie Brunecie? - Chyba nie. -Był biednym kajuńskim chłopcem z Eunice. Jego rodzina żyła z rybołówstwa i zakładania sideł na mokradłach. Był bardzo inteligentny, uczęszczał na Uniwersytet Stanu Luizjana. Dostawał tam najwyższe stypendium, później przyjęto go do akade mii prawniczej w Stanfordzie, którą ukończył z najwyższą punktacją w historii wy działu. Miał dwadzieścia jeden lat, gdy został przyjęty do kalifornijskiej palestry. Mógłby zatrudnić się w dowolnej kancelarii prawniczej w kraju, ale zaczął pracę w agencji ochrony środowiska w San Francisco. Był bardzo błyskotliwym adwoka tem, wręcz geniuszem, wygrywającym w dużych sprawach przeciw koncernom naf towym i zakładom chemicznym. Mając dwadzieścia osiem lat był już otrzaskanym adwokatem procesowym. Bały się go koncerny naftowe i inne zaśmiecające środo wisko firmy. - Pociągnęła łyk wina. - Zarobił mnóstwo pieniędzy, które przeznaczył na organizację chroniącą mokradła Luizjany. Chciał wziąć udział w sprawie Pelikana, jak ją nazywano, ale miał zbyt wiele innych zobowiązań. Przekazał Zielonemu Fundu szowi mnóstwo pieniędzy na opłaty proceduralne. Na krótko przed rozpoczęciem pro cesu w Lafayette oświadczył, że wraca do rodzinnego stanu, by pomagać prawnikom Zielonego Funduszu. Było o nim kilka artykułów w nowoorleańskiej prasie. - I co się z nim stało? - Popełnił samobójstwo. - Słucham? - Tydzień przed rozpoczęciem procesu znaleziono go w jego samochodzie z uru chomionym silnikiem. Od rury wydechowej do środka był przeciągnięty wąż ogrod niczy. Po prostu zwykłe samobójstwo przez zatrucie się tlenkiem węgla. - Gdzie to się stało? - W zagajniku niedaleko Bayou Lafourche koło miasteczka Galiano. Dobrze znał te tereny. W bagażniku miał sprzęt rybacki i turystyczny. Nie zostawił listu pożegnalnego. Policja wszczęła dochodzenie, ale nie znalazła niczego podejrza nego. Sprawę zamknięto. - To niewiarygodne. - Miał trochę problemów z piciem i leczył się u psychoanalityka w San Franci sco. Jego samobójstwo było jednak zaskakujące. - Sądzisz, że został zamordowany? - Mnóstwo ludzi jest o tym przekonanych. Jego śmierć była wielkim ciosem ; dla Zielonego Funduszu. Prawdopodobnie jego pasja ochrony mokradeł wiele by znaczyła na sali sądowej. Gray skończył gin i zagrzechotał lodem. Darby przysunęła się bliżej. Po chwili zjawił się kelner z zamówioną kolacją. ROZDZIAŁ 35 O szóstej rano w niedzielę, gdy Gray wyskoczył po „Timesa", w holu hotelu Marbury było pusto. Niedzielne wydanie miało piętnaście centymetrów grubości i ważyło prawie pięć kilogramów; Grantham zastanowił się, jak długo tak jeszcze można. Wbiegł z powrotem do swojego pokoju, rozpostarł gazetę na łóżku, pochylił się nad nią i zaczął niecierpliwie przeglądać. Na pierwszej stronie nie było niczego, co miałoby dla niego znaczenie. Gdyby „Times" wywęszył całą historię, bez wątpienia trafiłaby właśnie tu. Bał się, że z pierwszej strony będzie patrzeć na niego rząd wielkich fotografii Rosenberga, Jensena, Callahana, Verheeka, może Darby i Khamela, a być może nawet zdjęcie przemiłego pana Mattiece'a; galeria przypominająca plakat filmowy i oznaczająca, że „New York Times" znowu ich przegonił. Spał tej nocy niedługo, ale i tak zdążyło mu się to przyśnić. W gazecie nie było jednak nic. Przeglądał ją coraz szybciej, w końcu przerzucił kolumnę sportową i ogłoszenia płatne, po czym ruszył do telefonu tanecznym krokiem. Zadzwonił do Smitha Keena, który też już nie spał. Widziałeś? - spytał. - Piękności - odrzekł Keen. - Ciekawe, co się stało. - Nic nie mają, Smith. Grzebią jak wariaci, ale nie rozgryźli jeszcze sprawy. Z kim rozmawiał Feldman? Nie powiedział, ale twierdzi, że to solidne źródło. Keen był rozwiedziony i mieszkał w bloku niedaleko hotelu Marbury. Jesteś zajęty? - spytał Gray. Cóż, właściwie nie. Dochodzi przecież wpół do siódmej w niedzielę rano. Musimy pogadać. Zgarnij mnie spod hotelu Marbury za kwadrans. - Hotel Marbury? - To długa historia, wyjaśnię ci wszystko. - Aha, dziewczyna. Ty szczęściarzu. Chciałbym, żeby tak było. Jest w innym hotelu. - Tu, w Waszyngtonie? - Tak. Pamiętaj, za kwadrans. - Dobrze, będę. Popijając nerwowo kawę z papierowego kubka, Gray zaczekał w holu. Udzieliło mu się paranoidalne nastawienie dziewczyny; nie zdziwiłby się specjalnie, gdyby okazało się, że na ulicy czają się zbiry z bronią automatyczną. Rozdrażniła go ta myśl. Wreszcie zobaczył, jak toyota Keena wjeżdża powoli na M Street. Podszedł do niej raźnym krokiem. - Co chciałbyś sobie obejrzeć? - spytał Keen, zjeżdżając z krawężnika. Och, nie wiem, dziś jest tak pięknie. Co powiedziałbyś na Wirginię? Jak sobie życzysz. Wykopano cię z twojego mieszkania? - Niezupełnie. Wykonuję polecenia dziewczyny. Ma głowę jak marszałek po lny. Jestem tu dlatego, że tak mi kazała. Mam tu zostać do wtorku, chyba że się czegoś przelęknie i każe znów mi się przenieść. Gdybyś mnie potrzebował, jestem w pokoju 833, ale nie mów o tym nikomu. - Domyślam się, że chcesz, by redakcja zapłaciła rachunek? - powiedział Keen z uśmiechem. - Na razie nie myślę o pieniądzach. Ci sami ludzie, którzy próbowali ją zabić w Nowym Orleanie, pojawili się w piątek w Nowym Jorku albo przynajmniej jej się tak wydaje. Są zdumiewająco skuteczni w śledzeniu jej, a przecież była pie kielnie ostrożna. Cóż, jeśli i ty, i ona jesteście śledzeni, to wie, co robi. - Och, słuchaj, Smith, ona bardzo dobrze wie, co robi. W środę rano wyjeżdża stąd na dobre, mamy więc dwa dni na znalezienie Garcii. Nie przeceniasz tego Garcii? A jeśli go znajdziesz i nie będzie chciał gadać albo okaże się, że nic takiego specjalnego nie wie? Pomyślałeś o tym? - To mój koszmar. Myślę, że wie o jakiejś mocnej rzeczy, ma dokument czy też jakieś notatki, w każdym razie coś namacalnego. Wspominał o tym raz czy dwa, ale kiedy go przyciskałem, nie chciał na ten temat rozmawiać. W końcu jednak miał mi to przekazać podczas spotkania, na które się umówiliśmy, jestem o tym przekonany. On coś ma, Smith. A jeśli ci tego nie pokaże? Złamię mu kark. Przejechali Potomac i zaczęli okrążać Cmentarz Arlingtoński. Keen zapalił fajkę i uchylił na parę milimetrów okno. - Co zrobisz, jeśli nie uda ci się znaleźć Garcii? - Przechodzę do planu B. Dziewczyna znika, nasza umowa traci ważność. Po zwoliła mi zrobić wszystko, na co mam ochotę, pod warunkiem że nie wymienię jej nazwiska jako źródła. Biedaczka jest przekonana, że zginie bez względu na to, czy wydrukujemy tę historię, czy nie, ale chce się zabezpieczyć jak najlepiej. Nie mogę wymienić jej nazwiska nawet jako autorki raportu. - Dużo ci o nim powiedziała? - Już w trakcie pisania stwierdziła w pewnej chwili, że to bzdurny pomysł i wła ściwie dała sobie z tym spokój, kiedy nagle dokonano zamachu na Callahana. Żałuje, że w ogóle napisała to piekielne sprawozdanie. Była rzeczywiście zako chana w Callahanie, a teraz czuje się winna i zrozpaczona. Więc jaki jest ten plan B? - Zabierzemy się do prawników. Mattiece jest zbyt przebiegły i śliski, żeby dobrać się do niego bez pozwów, nakazów sądowych i innych papierów, na które nie możemy sobie pozwolić, ale wiemy, kim są jego prawnicy. Uczepimy się dwóch wielkich kancelarii, które reprezentują go w Waszyngtonie. Jakiś prawnik lub grupka prawników tam zatrudniona przeanalizowała skład Sądu Najwyższego i wystawi ła Rosenberga i Jensena. Mattiece nie wiedziałby, kogo sprzątnąć, powiedzieli mu to jego adwokaci. No i mamy spisek. Nie zmusisz ich przecież do mówienia. - Nie o kliencie, ale jeśli prawnicy są winni, a my ich naciśniemy, to pękną. Będzie trzeba zatrudnić z dziesięciu dziennikarzy, niech zasypią tysiącami telefo nów prawników, doradców, urzędników kancelarii, sekretarek, kopistów, wszyst kich, kogo się da. Nie damy żyć tym sukinsynom. Keen popykał fajkę z niewyraźną miną. Co to za kancelarie? - White i Blazewich oraz Brim, Stearns i Kidlow. Trzeba je sprawdzić w na szych archiwach. - Słyszałem o tej pierwszej. To wielka przybudówka republikanów. Gray pokiwał głową i wypił ostatni łyk kawy. - A jeśli to jakaś inna kancelaria? - spytał Keen. - Jeśli w ogóle nie z Waszyng tonu? A jeśli spiskowcy nie pękną? Jeśli to dzieło tylko jednej osoby mającej coś niecoś wspólnego z prawem, na przykład jakiegoś pracującego na pół etatu urzęd nika notarialnego w Krzyżodupkach Dolnych? A jeśli wysmażył to jakiś prawnik spod skrzydła samego Mattiece'a? - Czasami cholernie mnie denerwujesz, wiesz o tym? - To pytania jak najbardziej na miejscu. A jeśli ci się nie powiedzie z planem B? Wtedy przechodzimy do planu C. - To znaczy? Jeszcze nie wiem. Do tego Darby nie doszła. Darby poinstruowała Graya, żeby nie wychodził na ulicę i zjadał posiłki w pokoju. Kupił kanapkę oraz frytki, zapakował je do papierowej torby, zamierzając posłusznie wrócić do pokoju na siódmym piętrze hotelu Marbury. Niedaleko numeru 883 pokojówka Azjatka pchała wózek. Gray zatrzymał się przy drzwiach i wyciągnął klucz z kieszeni. - Zapomniał pan czegoś? - spytała pokojówka. - Przepraszam? — Gray spojrzał na nią z zaskoczeniem. Zapomniał pan czegoś? - Nie, a co się stało? Pokojówka podeszła krok bliżej. Wyszedł pan przed chwilą i już pan wraca. Wyszedłem cztery godziny temu. Pokojówka potrząsnęła głową i przysunęła się jeszcze o krok. - Nie, proszę pana. Ktoś wychodził z tego pokoju dziesięć minut temu. - Zawa hała się i bacznie przyjrzała jego twarzy. - Właściwie chyba rzeczywiście był to ktoś inny, proszę pana. Gray spojrzał na numer pokoju. Zgadzał się. Popatrzył na kobietę. Jest pani pewna, że wychodził z tego pokoju? Tak, proszę pana, ledwie kilka minut temu. Gray poczuł, jak narasta w nim panika. Ruszył szybko w stronę schodów i zbiegł siedem pięter. Miał coś w pokoju? Nie, wyłącznie ubrania. Przystanął i włożył rękę do kieszeni. Karteczkę z adresem Tabard Inn i numerem telefonu Darby mi przy sobie. Odetchnął z ulgą i spokojnie wszedł do holu. Musiał jak najszybciej się z nią skontaktować. Darby znalazła wolny stolik na pierwszym piętrze czytelni Biblioteki Prawnwi czej imienia Edwarda Bennetta Williamsa w Georgetown. Zgryźliwie myśląc, że jej nowym hobby stało się wizytowanie bibliotek prawniczych, tej przyznała najwyższą ocenę z dotychczas zwiedzonych przybytków wiedzy. Był to oddzielny czteropiętrowy budynek stojący po drugiej stronie niewielkiego dziedzińca naprzeciw Kolegium McDonougha, w którym mieścił się wydział prawa. Biblioteka była nowa, szykowna i nowoczesna, lecz w końcu to tylko biblioteka. Mimo niedzielnego poranka szybko wypełniała się studentami, myślącymi o końcowych egzaminach. Otworzyła tom piąty almanachu Martindale-Hubbella na części poświęconej kancelariom adwokackim w Dystrykcie Kolumbii. White i Blazewich zajmowała tu dwadzieścia osiem stron. Nazwiska, daty urodzenia, uczelnie, organizacje zawodowe, nagrody i wyróżnienia, komitety oraz publikacje czterystu dwunastu prawników, najpierw wspólników, następnie innych osób zatrudnionych w firmie. Istotne rzeczy zapisywała sobie w notesie. W kancelarii było osiemdziesięciu jeden wspólników, resztę stanowili pracownicy. Wypisała wszystkie nazwiska w porządku alfabetycznym. Sprawiała wrażenie zwykłej absolwentki przeszukującej spis kancelarii w poszukiwaniu pracy. Robota była nudna, jej myśli zaczęły błądzić. Thomas studiował tu dwadzieścia lat temu. Był w czołówce studentów, wiele godzin spędzał w tej właśnie bibliote ce. Pisywał do gazetki uczelnianej; w normalnych okolicznościach ta harówka stałaby się i jej udziałem. W ciągu minionych dziesięciu dni analizowała zagadnienie śmierci pod różny- mi kątami. Ciche odejście we śnie wydawało się jej najlepsze, ale nie była pewna. Powolne konanie w wyniku wyniszczającej choroby to koszmar dla umierającego i jego otoczenia, ale przynajmniej daje czas na przygotowanie się do rozstania. Gwałtowna, nieoczekiwana śmierć przecina życie w ciągu sekundy i jest zapewne najlepsza dla ofiary, ale dla bliskich to wstrząs. Trzeba było sobie odpowiedzieć na wiele bolesnych pytań: Czy cierpiał? Jaka była jego ostatnia myśl? Dlaczego to się stało? Udręki, wynikającej z bycia świadkiem gwałtownej śmierci kochanej osoby, nie dawało się opisać. Kochała go, tym bardziej że patrzyła na jego śmierć. Wciąż słyszała wybuch, czuła woń dymu, wciąż jeszcze patrzyła, jak umiera. Musi z tym skończyć. Miała nadzieję, że jeśli przeżyje, znajdzie wreszcie miejsce, gdzie będzie mogła zamknąć za sobą drzwi, rzucać wszystkim, co jej wpadnie w rękę i płakać do woli. Gdzie będzie mogła pogrążyć się w żałobie. Była zdecydowana znaleźć takie miejsce. Wkuwała na pamięć nazwiska prawników, aż wiedziała o kancelarii White i Blazewich więcej niż ktokolwiek. Wymknęła się z biblioteki po zapadnięciu ciemności i pojechała taksówką do hotelu. Matthew Barr poleciał do Nowego Orleanu. Tam spotkał się z prawnikiem, który poinstruował go, by udał się do Fort Lauderdale i zatrzymał w określonym hotelu. Prawnik nie chciał powiedzieć, po co, mimo to Barry znalazł się tam w niedzielę wieczór i zajął zarezerwowany dla siebie pokój. Wiadomość pozostawiona na biurku głosiła, że rano powinien czekać na telefon. O dziesiątej wieczór zadzwonił do Fletchera Coala i poinformował go o dotychczasowych osiągnięciach. Coalowi co innego chodziło po głowie. - Grantham oszalał - powiedział. - Wydzwania wszędzie. On i jeszcze jeden gość z „Timesa", Rifkin. Mogą być cholernie groźni. - Widzieli raport? - Nie wiem, czy już do niego dotarli, ale słyszeli o nim. Rifkin zadzwonił wczoraj do jednego z moich sekretarzy z pytaniem, co mu wiadomo o raporcie pelikana. Sekretarz nie wiedział nic; odniósł wrażenie, że Rifkin wie jeszcze mniej. Myślę, że nie widział tekstu, ale nie możemy być tego pewni. - Cholera. Nie zdołamy niczego ukryć przed zgrają dziennikarzy, Fletcher. Ci dranie wykonują sto telefonów na minutę. Jest ich tylko dwóch, Rifkin i Grantham. Założyliście już podsłuch u Gran- thama, zróbcie to samo u Rifkina. - Grantham ma podsłuch, ale nie korzysta z telefonów ani w mieszkaniu, ani w samochodzie. Zadzwoniłem do Baileya z lotniska w Nowym Orleanie. Granthama nie było w domu od dwudziestu czterech godzin, ale nie ruszał swojego samochodu. Ktoś się dobijał do jego drzwi; albo nie żyje, albo wymknął się wczoraj w nocy. - Może nie żyje. Nie sądzę. Śledziliśmy go, podobnie jak federalni. Myślę, że się połapał. - Musicie go znaleźć. Wypłynie. Nie może oddalać się za bardzo od czwartego piętra redakcji. - Macie założyć podsłuch również Rifkinowi. Zadzwoń jeszcze dzisiaj do Ba ileya i każ mu to zrobić. Dobrze, proszę pana - powiedział służbiście Barr. - Jak myślisz, co zrobiłby Mattiece, gdyby doszedł do wniosku, że Grantham zwietrzył całą sprawę i ma zamiar ją wywalić na pierwszej stronie „Washington Post"? - spytał Coal. Barr wyciągnął się na hotelowym łóżku i przymknął oczy. Wiele miesięcy temu postanowił sobie nigdy nie działać na nerwy Fletcherowi Coalowi, którego uważał za zwierzę. - Nie boi się mordować ludzi, prawda? - rzekł. - Jak myślisz, spotkasz się jutro z Mattiece'em? - Nie wiem, ci goście są bardzo tajemniczy. Gadają szeptem za zamkniętymi drzwiami, wie pan, jak to jest. Niewiele się od nich dowiedziałem. Dlaczego musiałeś polecieć do Fort Lauderdale? - Nie wiem. Może dlatego, że to o wiele bliżej wysp Bahama. Zdaje mi się, że albo jutro tam polecę, albo on się tu zjawi. Nic więcej nie wiem. - Może powinieneś przesadzić z zagrożeniem ze strony Granthama. Mattie- ce'owi zależy na zdławieniu tej historii. - Zastanowię się. Zadzwoń do mnie rano. Wychodząc, Darby znalazła kartkę: „Darby, jestem na patio. Pilna sprawa. Gray". Westchnęła głęboko i wetknęła papier w kieszeń. Zamknęła drzwi, przeszła wąskim, krętym korytarzem do holu, minęła salon i przez bar z restauracją wyszła na patio. Gray czekał na nią przy małym stoliku, częściowo ukryty za ceglanym murkiem. - Dlaczego tu jesteś? - spytała ostro szeptem, siadając blisko niego. Grantham wyglądał na zmęczonego i zmartwionego. - Gdzie byłaś? - zapytał. - To mniej istotne niż to, dlaczego się tu znalazłeś. Miałeś tu nie przychodzić, chyba że ci każę. Co się stało? Opowiedział jej wszystko, co zdarzyło się tego ranka, od pierwszego telefonu do Smitha Keena po rozmowę z pokojówką. Resztę dnia spędził na krążeniu po mieście różnymi taksówkami; wydał na nie prawie osiemdziesiąt dolarów. Dopiero po zmroku zdecydował się wśliznąć do Tabard Inn. Był pewien, że go nie śledzono. Wysłuchała go uważnie, obserwując restaurację i wejście na patio. - Nie mam pojęcia, kto mógł odnaleźć mój pokój - powiedział. Przekazałeś komuś jego numer? Zastanowił się przez chwilę. - Wyłącznie Smithowi Keenowi, ale na pewno tego nikomu nie powtórzył. Spojrzała na niego bacznie. Gdzie byliście, gdy mu go podałeś? - W jego samochodzie. Pokręciła głową. Powiedziałam ci wyraźnie, żebyś nikomu go nie podawał, zgadza się? Nie zamierzał przeczyć. - Uważasz, że to zabawa, Gray? Jeszcze jeden dzień na plaży? Masz się za wielkiego męskiego dziennikarza, który zachowuje się nieustraszenie, choć zda rzało mu się otrzymywać pogróżki. Kule odskakują od ciebie, tak? Pokręcimy się kilka dni po mieście, bawiąc się w policjantów i złodziei, żebyś mógł dostać na grodę Pulitzera, być sławny i bogaty, a czarne charaktery nie są naprawdę takie straszne, bo przecież mają przed sobą kawał twardego skurczybyka, niezwyciężo nego Graya Granthama z „Washington Post". - Daj spokój, Darby. - Starałam się wbić ci do głowy, z jakimi niebezpiecznymi ludźmi mamy do czy nienia. Widziałam, do czego są zdolni. Wiem, co się ze mną stanie, jeśli mnie odnaj dą. Ale nie, dla ciebie to tylko zabawa w chowanego. W policjantów i złodziei. No dobrze, przekonałaś mnie. - Słuchaj, frajerze, lepiej, żeby to do ciebie dotarło. Jeszcze raz coś schrzanisz, to po pierwsze, jesteśmy trupami, po drugie, jeśli przeżyję, wsiadam do pierwsze go lepszego samolotu. Zrozumiałeś? Tak! Przysięgam, że zrozumiałem. Weź tu pokój. Jeśli dożyjemy do jutra wieczór, znajdę ci następny w jakimś małym hoteliku. - A jeśli nie ma miejsc? - Wtedy prześpisz się w mojej łazience zamknięty na klucz - powiedziała śmier telnie poważnie. Czuł się jak pierwszoklasista, któremu właśnie po raz pierwszy zmyto głowę. Przez kilka minut nie odzywali się do siebie. - Jak mnie znaleźli? — spytał w końcu. - Podejrzewam, że masz podsłuch w telefonie w domu i w samochodzie. Skłonna jestem sądzić, że Keen również. Ci ludzie to nie amatorzy. ROZDZIAŁ 36 Gray spędził noc w pokoju 14 na pierwszym piętrze, ale spał niewiele. Wyśliznął się rano do otwieranej o szóstej restauracji, po czym wrócił ukradkiem do swojego pokoju. W staromodnym zajeździe powstałym z osobliwego połączenia trzech dawnych kamieniczek było spokojnie i zacisznie. Niskie drzwi i wąskie korytarzyki wiodły we wszystkich kierunkach. Panowała tu atmosfera bezczasu. Czekał go długi, męczący dzień, ale ponieważ miał go spędzić w towarzystwie Darby, czekał z utęsknieniem. Wybaczyła mu jego omyłkę. Dokładnie o wpół do dziewiątej zastukał do drzwi pokoju numer 1. Otworzyła je szybko i wpuściła go do środka. Znów wyglądała jak studentka prawa: miała na sobie flanelową koszulę i dżin-sy. Nalała mu kawy i usiadła przy małym stoliku, na którym wśród porozrzucanych notatek królował telefon. - Dobrze spałeś? - zapytała wyłącznie przez uprzejmość. - Nie - powiedział i rzucił na łóżko numer „Timesa". Już go przejrzał; nie było w nim nic, co mogłoby ich zainteresować. Darby sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer Akademii Prawa Georgetown. Spojrzała na Graya, odczekała jeszcze chwilę i powiedziała do słuchawki: - Proszę Dział Spraw Studenckich. - Na długą chwilę zapadła cisza. - Tak, mówi Sandra Jernigan. Pracują w kancelarii White i Blazewich, mamy kłopot z na szym komputerem. Staramy się odtworzyć część list płac, księgowi prosili mnie, bym zadzwoniła do państwa z prośbą o podanie nazwisk studentów, którzy praco wali u nas zeszłego lata. Było ich chyba czterech. - Zamilkła na moment. - Jerni gan, Sandra Jernigan - powtórzyła. - Rozumiem. Jak długo to potrwa? - Chwila ciszy. - A pani nazywa się Joan. Dziękuję, Joan. - Darby zakryła dłonią słuchawkę i odetchnęła głęboko. Gray przyglądał się jej z pełnym podziwu uśmiechem. Tak, Joan? - rzekła w końcu Darby. - Było ich siedmiu? No to mamy u nas niezły bajzel. Ma pani ich adresy i numery polis ubezpieczeniowych? Potrzebujemy tego do celów podatkowych. Pewnie. Ile to zajmie? Świetnie. Mamy tu gońca. Nazywa się Snowden, będzie tam za pół godziny. Dziękuję pani, Joan. - Darby odłożyła słuchawkę i przymknęła oczy. Sandra Jernigan? - rzekł pytająco Grantham. - Nie idzie mi kłamanie. '? Byłaś cudowna. Domyślam się, że to ja jestem tym gońcem. - Oblecisz. Wyglądasz na starzejącego się gościa, który nie zdołał ukończyć prawa. - Ależ jesteś dowcipna, powiedziała sobie w duchu. - Podoba mi się ta flanelowa koszula. Darby upiła duży łyk zimnej już kawy. - Zapowiada się długi dzień. - Jak na razie się nie skarżę. Odbiorę listę i spotkamy się w bibliotece, dobrze? - Zgoda. Dział Spraw Studenckich znajduje się na czwartym piętrze budynku wydziału prawa. Zaczekam na ciebie w pokoju 336, to niewielka salka na drugim piętrze. Pojedziesz pierwszy taksówką, spotkamy się tam za kwadrans. Tak jest, psze pani - powiedział Grantham i wyszedł. Darby odczekała pięć minut i także wyszła z płócienną torbą przewieszoną przez ramię. Kurs taksówką był krótki, ale dłużył się z powodu porannego szczytu. Ciągle dawać dyla w sytuacji, gdy jest się tropionym przez uzbrojonych prześladowców, to zło konieczne, ale bawić się na dodatek w detektywa - tego już za wiele! Odsiedziała w taksówce pięć minut, nim przyszło jej do głowy, by sprawdzić, czy nie jest śledzona. No i dobrze. Może wyczerpujący dzień spędzony na wyszukiwaniu materiałów do artykułu pozwoli jej oderwać się od myśli o Pieńku i innych prześladowcach. Popracuje dziś i jutro, a w środę znajdzie się wreszcie na plaży. Zdecydowali się zacząć od akademii w Georgetown. Jeśli okaże się, że to ślepy zaułek, spróbują w Akademii imienia George'a Washingtona, a jeśli starczy im czasu, to również na Uniwersytecie Amerykańskim. Po trzech podejściach zamierzała zniknąć. Taksówka zatrzymała się pod Kolegium McDonougha, u obskurnej podstawy Wzgórza Kapitolińskiego. Z torbą i we flanelowej koszuli niczym się nie różniła od mnóstwa studentek kręcących się tu przed rozpoczęciem zajęć. Weszła po schodach na trzecie piętro i zamknęła za sobą drzwi do salki konferencyjnej, wykorzystywanej sporadycznie na zajęcia i rozmowy z kandydatami do pracy w miasteczku uniwersyteckim. Rozłożyła na stole notatki jak zwyczajna studentka przygotowująca się do zaliczenia. Po kilku minutach do środka wśliznął się Gray. - Joan okazała się boska - powiedział, kładąc listę na stole. - Spisała nazwiska, adresy i numery polis. Darby popatrzyła na listę i wyciągnęła z torby książkę telefoniczną. Odnaleźli pięć nazwisk z listy. Darby popatrzyła na zegarek. - Pięć po dziewiątej. Założę się, że w tej chwili na zajęciach jest najwyżej poło wa studentów, część zaczyna później. Zadzwonię do tej piątki, sprawdzę, kto jest w domu. Postaraj się dowiedzieć w dziekanacie, jakie ma zajęcia ta dwójka, której nie ma w książce telefonicznej. Gray spojrzał na zegarek. - Spotkamy się tu za kwadrans. Wyszedł pierwszy, Darby po nim. Z jednego z automatów telefonicznych na parterze koło sal wykładowych wykręciła numer Jamesa Maylora. - Halo? - powiedział męski głos. Czy mówię z Dennisem Maylorem? - Nie, jestem James Maylor. - Przepraszam - rzekła i odwiesiła słuchawkę. James Maylor mieszkał o dzie sięć minut drogi. Nie miał zajęć o dziewiątej; jeśli zaczynał je o dziesiątej, zosta nie pewnie w domu jeszcze ze czterdzieści minut. Zadzwoniła do pozostałej czwórki. Zastała w domu dwie osoby. Gray czekał niecierpliwie w dziekanacie na drugim piętrze. Student, dorabiający sobie tutaj na pół etatu, starał się odnaleźć urzędniczkę, która zawieruszyła się gdzieś w biurze. Poinformował Graya, że nie jest pewny, czy dziekanat może podawać obcym osobom rozkład zajęć. Gray odrzekł, że na pewno mogą, jeśli tylko mają ochotę. W końcu zza rogu wyłoniła się podejrzliwa urzędniczka. - Czym mogę służyć? - Nazywam się Gray Grantham, pracuję w redakcji „Washington Post". Próbu ję znaleźć dwóch studentów, Laurę Kaas i Michaela Akersa. - Jakieś kłopoty? - spytała urzędniczka nerwowo. - Bynajmniej, chciałbym im tyko zadać kilka pytań. Czy mają dziś rano zajęcia? - Zaprezentował ciepły, budzący zaufanie uśmiech, który stosował wobec starszych kobiet. Rzadko go zawodził. Ma pan jakiś dowód tożsamości? - Oczywiście. - Otworzył portfel i przesunął go jej przed nosem, tak jak poli cjant, który ma pełną świadomość, że jest policjantem i nie stara się tego podkre ślać na każdym kroku. Cóż, właściwie powinnam porozmawiać z dziekanem, ale... Świetnie. Gdzie jest jego gabinet? - Ale go nie ma. Wyjechał z miasta. - Po prostu potrzebuję rozkładu zajęć tych studentów, żeby móc ich znaleźć. Nie chcę żadnych adresów domowych, stopni czy opinii, niczego poufnego czy dotyczącego spraw osobistych. Urzędniczka obejrzała się przez ramię na dorabiającego studenta, który lekko wzruszył ramionami gestem mającym oznaczać: „O co tyle hałasu?" - Chwileczkę - powiedziała i wyszła. Gdy dostał wydruki komputerowe, przeszedł do czekającej na niego Darby. Rozłożył je na stole. -Według planu Akers i Kaas powinni być właśnie na zajęciach - powiedział. Darby popatrzyła na rozkłady. - Akers ma postępowanie w sprawach kryminalnych, Kaas prawo administra cyjne; obydwoje do dziesiątej. Postaram się ich znaleźć. - Pokazała Grayowi swo je notatki. — Maylor, Reinhart i Wilson są w domu. Ratliff i Linney nie odbierali. Najbliżej mieszka Maylor. Dotrę tam w kilka minut. A samochód? - spytała Darby. - Dzwoniłem do Hertza. Agencja ma mi go dostarczyć na redakcyjny parking za kwadrans. Mieszkanie Maylora znajdowało się na drugim piętrze przerobionego magazynu, w którym lokatorami byli studenci i inne osoby o szczupłych budżetach. Maylor podszedł do drzwi zaraz po pierwszym pukaniu. Uchylił je na szerokość łańcucha. - Szukam Jamesa Maylora - powiedział Gray tonem sugerującym starą komi tywę. - To ja. - Nazywam się Gray Grantham, piszę do „Washington Post". Chciałbym ci za dać parę drobnych pytań. Maylor otworzył drzwi. Gray wszedł do dwupokojowego mieszkania. Większą część wolnej przestrzeni zajmował rower. - Co jest grane? - spytał Maylor. Był zaintrygowany pojawieniem się przyby sza, zdawało się, że chętnie odpowie na wszelkie pytania. - Dowiedziałem się, że zatrudniłeś się zeszłego lata jako pomoc biurowa w kan celarii adwokackiej White i Blazewich. - Zgadza się, na trzy miesiące. Gray nabazgrał to w notesie. - W jakim dziale pracowałeś? - Międzynarodowym. Przeważnie to była nudna harówa, nic specjalnego. Wy szukiwanie materiałów, pisanie szkiców umów, tego rodzaju rzeczy. - Kto był twoim opiekunem? - Nie byłem przydzielony do nikogo. Pracę zlecali mi trzej pracownicy, ich szefem był wspólnik nazwiskiem Stanley Coopman. Gray wyciągnął zdjęcie z kieszeni przedstawiające Garcię na chodniku. - Poznajesz tę twarz? Maylor podniósł bliżej zdjęcie i przyjrzał się mu, po czym potrząsnął głową. - Chyba nie. Kto to? - Prawnik, sądzę, że pracuje w tej kancelarii. - To wielka firma, zatrudnia ponad czterystu prawników, wie pan. Ja siedzia łem tylko w kąciku jednego wydziału. - Zgadza się. Na pewno go nie widziałeś? - Na pewno. Biura zajmują dwanaście pięter, w większości nigdy nie byłem. Gray włożył zdjęcie do kieszeni. - Widywałeś tam innych studentów? - Tak, pewnie. Dwie dziewczyny z Georgetown, które już znałem: Laurę Kaas i JoAnne Ratliff. Było też tam dwóch gości z George'a Washingtona, Patrick Franks i jakiś tam Vanlandingham, dziewczyna z Harvardu o nazwisku Elizabeth Larson, Amy McGregor z Michigan i klient z Emory nazwiskiem Moke, ale jego bodajże wywalili. W lecie zawsze tam pracuje mnóstwo studentów. - Zamierzasz tam pracować po skończeniu studiów? - Boja wiem? Nie jestem pewny, czy nadaję się do wielkich firm. Gray uśmiechnął się i wetknął notes w tylną kieszeń spodni. - Słuchaj, pracowałeś tam. Jak mam zabrać się do odszukania tego gościa? Maylor zastanowił się przez chwilę. - Domyślam się, że nie może pan tam po prostu pójść i zapytać? - Trafny domysł. I ma pan tylko zdjęcie? - Tak. - No to chyba zabrał się pan do tego od właściwej strony. Ktoś ze studentów powinien go rozpoznać. - Dziękuję. Czy ten gość ma kłopoty? - Och, nie. To strzał na ślepo, być może był świadkiem tego, o co mi chodzi. - Gray otworzył drzwi. - Jeszcze raz dzięki. Darby przyjrzała się rozkładowi zajęć w semestrze jesiennym, wywieszonym na tablicy w holu naprzeciw automatów telefonicznych. Nie bardzo wiedziała, co zrobi po zakończeniu ćwiczeń, ale starała się ze wszystkich sił coś wymyślić. Tablica wyglądała dokładnie jak jej odpowiednik w Tulane: były na niej przyczepione w równym szeregu listy grup studenckich, informacje o wyznaczonych zadaniach, ogłoszenia o kupnie i sprzedaży książek, rowerów, wynajmie pokoi, poszukiwaniu kolegów do wspólnego pokoju oraz setki poprzyczepianych byle jak innych niezmiernie pilnych komunikatów o imprezach, spotkaniach klubów i rozgrywkach wewnątrzuczelnianych. Koło Darby przystanęła dziewczyna z plecakiem i w traperkach i zaczęła czytać ogłoszenia na tablicy. Bez wątpienia była studentką. Darby uśmiechnęła się do niej. Przepraszam, znasz może Laurę Kaas? - Pewnie. - Muszę jej przekazać wiadomość. Mogłabyś mi ją pokazać? - Ma zajęcia? Tak, prawo administracyjne z Shipem w sali 207. Poszły korytarzem. Hol nagle zapełnił się studentami, którzy wylegli z czterech sal wykładowych. Autostopowi czka wskazała wysoką, mocnej budowy dziewczynę zmierzającą w ich stronę. Darby podziękowała jej i poszła za Laurą Kaas. Zrównała się z nią, gdy wyszły z rozpraszającego się tłumu. - Przepraszam. Jesteś Laura Kaas, prawda? Wysoka dziewczyna zatrzymała się i spojrzała na nią uważnie. - Tak. Przyszła pora na to, czego nie lubiła: na kłamstwa. -Jestem Sara Jacobs, pracuję nad artykułem dla „Washington Post". Mogła bym ci zadać kilka pytań? Wybrała na pierwszy ogień Laurę Kaas, ponieważ nie miała ona zajęć o dziesiątej, w odróżnieniu od Michaela Ackersa. Jego zahaczy o jedenastej. - W jakiej sprawie? - Zabierze ci to tylko chwilę. Możemy tu wejść? - Darby skinęła głową w stro nę pustej sali zajęć. Laura z ociąganiem weszła za nią do środka. Pracowałaś w zeszłe wakacje w kancelarii White i Blazewich. - Zgadza się - potwierdziła dziewczyna powoli, z podejrzliwością. Sara Jacobs starała się opanować zdenerwowanie. Czuła się obrzydliwie. - W jakim dziale? - Podatkowym. - Podobało ci się to? - Podjęła słaby wysiłek banalnej konwersacji. Kiedyś tak, teraz to znienawidziłam. Darby uśmiechnęła się szeroko, jak gdyby to była najzabawniejsza rzecz, jaką od lat słyszała. Podała Laurze wyciągniętą z kieszeni fotografię. Poznajesz tego człowieka? - Nie. Zdaje mi się, że jest tam prawnikiem. - Jest ich tam od groma. - Na pewno go nie poznajesz? Dziewczyna oddała zdjęcie Darby. - Na pewno. Nigdy nie wyszłam poza czwarte piętro. Lata by minęły, zanim bym poznała wszystkich pracowników, poza tym często się zmieniają. Wiesz, jacy są prawnicy. - Laura rozejrzała się na znak, że chce skończyć tę rozmowę. - Naprawdę dziękuję ci za pomoc - powiedziała Darby. - Nie ma sprawy - powiedziała Laura, już w drodze do drzwi. Dokładnie o wpół do jedenastej spotkali się znów w sali 336. Gray zastał Ellen Reinhart na podjeździe, wybierała się na zajęcia. Pracowała w sekcji nakazów sądowych, jej opiekunem był wspólnik kancelarii nazwiskiem Daniel 0'Malley. Większość lata - dwa miesiące - spędziła na procesie z powództwa grupowego w Miami i niewiele przebywała w waszyngtońskiej siedzibie firmy. Kancelaria miała filie w czterech miastach, włącznie z Tampa na Florydzie. Nie rozpoznała Garcii; spieszyło się jej. Judith Wilson nie było w mieszkaniu, jej koleżanka powiedziała, że wróci o pierwszej. Skreślili Maylora, Laurę Kaas i Ellen Reinhart. Półgłosem naradzili się co do dalszych planów i znów rozstali. Gray ruszył na poszukiwanie Edwarda Linneya, który według listy pracował w kancelarii White i Blazewich przez dwa ubiegłe sezony letnie. Nie było go w książce telefonicznej; mieszkał w Wesley Heights, na północ od miasteczka akademii Georgetown. O dziesiątej czterdzieści pięć Darby znów zaczęła krążyć pod tablicą ogłoszeń, licząc na niewielki cud. Do Ackersa, jako do mężczyzny, mogła podejść w inny sposób. Miała nadzieję, że był tam, gdzie powinien-w sali 201 na zajęciach z postępowania w sprawach kryminalnych. Poszła powoli w tę stronę, czekając, aż drzwi otworzą się i ze środka wylegnie pięćdziesięciu studentów prawa. Powiedziała sobie, że absolutnie nie nadaje się na dziennikarkę. Nie potrafiła podchodzić do obcych jak gdyby nigdy nic i zalewać ich potokiem pytań. Było to niezręczne i peszące. Podeszła jednak w końcu do nieśmiało wyglądającego chłopaka o smutnym spojrzeniu zza grubych okularów i powiedziała: - Przepraszam, znasz może Michaela Ackersa? Powinien być chyba na tych zajęciach. Chłopak uśmiechnął się zadowolony, że go zauważono. Wskazał Darby grupę studentów zmierzających w stronę frontowego wyjścia. - To ten w szarym swetrze. - Dziękuję - powiedziała Darby i porzuciła chłopaka w okularach. Grupa stu dentów rozpadła się po wyjściu na zewnątrz; Ackers stał z przyjacielem przed drzwiami. Michael Ackers? - rzekła pytająco Darby. Obaj studenci odwrócili się i uśmiechnęli, gdy nerwowo podeszła do nich. - Jesteś Michael Ackers? - powtórzyła pytanie. - Zgadza się. A ty? - Nazywam się Sara Jacobs, pracuję nad artykułem dla „Washington Post". Mo głabym porozmawiać z tobą na osobności? - Jasne. Kumpel Ackersa zrozumiał aluzję i odszedł. - O czym? - spytał Ackers. Pracowałeś w zeszłym roku w lecie w kancelarii White i Blazewich? Tak - powiedział przyjaźnie Ackers, wyraźnie zachwycony Darby. W jakim dziale? - Nieruchomości. Było nudno jak cholera, ale nie wybierałem sobie roboty. Dlaczego pytasz? Podała mu zdjęcie. - Poznajesz tego człowieka? Pracuje w tej kancelarii. Ackers chciał go rozpoznać, chciał się okazać pomocny i uciąć sobie z dziennikarką długą pogawędkę, ale twarz ze zdjęcia była mu obca. - Trochę szemrane zdjęcie, nie? - rzekł. - Może. Poznajesz go? - Nie, nigdy go nie widziałem. To strasznie wielka firma. Wspólnicy noszą tabliczki z nazwiskami, idąc na spotkania ze sobą, uwierzyłabyś w coś podobne go? Ludzie, którzy są właścicielami firmy, nie znają siebie nawzajem. Jest tam chyba ze stu wspólników. Ściśle mówiąc, osiemdziesięciu czterech. Miałeś opiekuna? - Tak, wspólnika o nazwisku Walter Welch. Prawdziwy trep. Szczerze mówiąc, nie podobało mi się tam. - Przypominasz sobie innych studentów? - Pewnie, aż się od nich roiło. Mogłabym się do ciebie zwrócić, gdybym potrzebowała ich nazwisk? W każdej chwili. Gość ma kłopoty? Nie sądzę. Prawdopodobnie coś wie. - Mam nadzieję, że wszystkich ich wywalą z palestry. W rzeczywistości to banda zbirów. Rzygać mi się chciało, jak tam pracowałem. Wszystko jest podszyte poli tyką. - Dziękuję. Uśmiechnęła się i odwróciła. Ackers z zachwytem popatrzył na jej pośladki. Dzwoń, kiedy będziesz miała ochotę. - Dzięki. Odgrywająca rolę lotnego reportera Darby przeszła następnie na czwarte piętro do sąsiedniego budynku biblioteki, gdzie w kilku zatłoczonych pokoikach mieściła się redakcja gazetki uczelnianej „Georgetown Law Journal". W ostatnim numerze, który znalazła w bibliotece, zauważyła, że JoAnne Ratliff jest wymieniona jako zastępca redaktora naczelnego. Była zdania, że większość gazet i magazynów prawniczych redagowano w identyczny sposób. Obsiadali je najlepsi studenci, którzy przygotowywali scholastyczne artykuły i komentarze. Uważali się za coś lepszego od reszty i tworzyli zamknięty klan, podziwiając własne błyskotliwe umysły. Redakcja gazety uczelnianej była ich drugim domem, spędzali tu większość czasu. Weszła do środka i zapytała pierwszą z brzegu osobę, gdzie może znaleźć JoAnne Ratliff. Skierowano ją za róg, do drugich drzwi po prawej. Okazało się, że za nimi znajduje się zatłoczony pokoik roboczy, obstawiony półkami z książkami. Harowały tam ciężko dwie istoty płci żeńskiej. - JoAnne Ratliff? - spytała Darby. - To ja - powiedziała kobieta w wieku może czterdziestu lat. - Cześć. Nazywam się Sara Jacobs, pracuję nad artykułem dla „Washington Post". Mogłabym zadać pani kilka pytań? JoAnne Ratliff powoli odłożyła pióro na stół i popatrzyła na drugą kobietę wzrokiem mówiącym, że nachalna wizyta intruza to zaiste skaranie boskie wobec okropnie ważnych rzeczy, którymi się zajmują. Były przecież wyróżniającymi się studentkami prawa. Darby miała ochotę uśmiechnąć się szyderczo i rzucić jakąś kąśliwą uwagę. W końcu była przecież druga na roku, więc niech się przed nią nie puszą, do diabła! — O czym będzie ten artykuł? - Mogłybyśmy porozmawiać na osobności? Kobiety znów popatrzyły na siebie ze zmarszczonymi brwiami. —Jestem bardzo zajęta - powiedziała JoAnne Ratliff. Ja też, pomyślała Darby. Sprawdzacie przypisy do jakiegoś błahego, naciąganego artykułu, a ja staram się przygwoździć faceta, który zabił dwóch członków Sądu Najwyższego. - Przepraszam - powiedziała. - Obiecuję, że zajmę tylko chwilę. Wyszły na korytarz. — Jeszcze raz przepraszam — powiedziała Darby. - Nie chcę przeszkadzać, ale to dla mnie pilna sprawa. - Jest pani dziennikarką w „Washington Post"? Był to bardziej zarzut niż pytanie. Darby musiała kłamać dalej. Powtórzyła sobie, że jeszcze przez dwa dni może kłamać, oszukiwać i kraść, a później odlatuje na Karaiby i niech się Grantham martwi. — Tak. Pracowała pani w zeszłym roku w lecie w kancelarii White i Blazewich? -Owszem, a dlaczego pani pyta? Darby szybko wyjęła zdjęcie. JoAnne Ratliff wzięła je do ręki i przyjrzała się mu uważnie. Poznaje pani tego mężczyznę? Kobieta pokręciła powoli głową. Nie wydaje mi się. Kto to? Ta suka będzie wyśmienitą prawniczką, tyle zadaje pytań, pomyślała Darby. Gdybym wiedziała, kim jest ten człowiek, nie sterczałabym na tym korytarzu, zgrywając się na dziennikarkę i znosząc wyniosłe przesłuchanie orlicy Temidy. -Prawnik z tej kancelarii - powiedziała jak najszczerzej. - Myślałam, że może pani go rozpozna. - Nie - odparła JoAnne i oddała jej zdjęcie. Dosyć tego. Cóż, dziękuję. Jeszcze raz przepraszam, że przeszkadzałam. - Nic się nie stało - powiedziała JoAnne Ratliff, znikając za drzwiami. Darby wskoczyła do nowego pontiaca z agencji wynajmu samochodów Hertza natychmiast, gdy przyhamował na rogu. Włączyli się w ruch. Dość miała akademii Georgetown. - Pocałowałem klamkę - powiedział Gray. - Linneya nie było w domu. Rozmawiałam z Ackersem i Ratliff. Obydwoje nie poznali Garcii. To już pięć z siedmiu osób. Jestem głodny. Chcesz zjeść obiad? - Świetnie. - Czy to możliwe, żeby pięciu studentów pracowało trzy miesiące w kancelarii adwokackiej i żaden z nich nie widział jednego z młodych pracowników? - Nie tylko możliwe, ale i bardzo prawdopodobne. Pamiętaj o tym, że tobył strzał na ślepo. Jeśli do czterystu prawników doda się sekretarki, ludzi ze specjal ności paraprawnych, studentów, gońców, kopistów, najprzeróżniejszych innych pracowników, choćby tych od korespondencji, wychodzi z tego ponad tysiąc osób. Prawnicy zazwyczaj trzymają się swoich niewielkich działów. Czy te działy są jakoś fizycznie odseparowane? - Tak. Możliwe, że spec od bankowości z drugiego piętra przez tygodnie nie widzi na oczy kumpla zajmującego się nakazami z dziewiątego. To bardzo zajęci ludzie, nie zapominaj o tym. - Może zabraliśmy się do niewłaściwej kancelarii? - Może do niewłaściwej kancelarii, może do niewłaściwej uczelni. - Pierwszy chłopak, z którym rozmawiałem, Maylor, podał mi nazwiska dwóch studentów z akademii George'a Washingtona, którzy pracowali tam zeszłego lata. Dotrzemy do nich po obiedzie. - Zwolnił i zaparkował nieprzepisowo za rzędem niewielkich domków. - Gdzie jesteśmy? — spytała. - W śródmieściu, przecznicę od Mount Vernon Sąuare. Redakcja „Post" jest sześć przecznic w tę stronę, mój bank cztery w tamtą, a tuż za rogiem są małe delikatesy. Weszli do delikatesów, które zaczęły się szybko wypełniać klientami chcącymi kupić coś na obiad. Darby zaczekała w barku za stolikiem przy oknie, podczas gdy Gray ustawił się w kolejce i zamówił kanapki klubowe. Minęło pół dnia i choć nie podobała się jej ta robota, przyjemnie było się czymś zająć i przestać myśleć o czyhających niebezpieczeństwach. Nie nadawała się na dziennikarkę; teraz zresztą i jej kariera prawnicza stała pod znakiem zapytania. Nie tak dawno marzyła, że po kilku latach praktyki zostanie sędzią. Nie miała już na to ochoty. Była to zbyt niebezpieczna profesja. Gray przyniósł na tacce kanapki i herbatę z lodem. Zabrali się do jedzenia. To typowy dzień dla ciebie? - spytała. - Z tego żyję. Szperam cały dzień, późnym popołudniem spisuję, co wygrzeba łem, i kopię znów do późna w nocy. - Ile artykułów piszesz na tydzień? - Czasami trzy, cztery, czasami żadnego. Dobieram sobie tematy, poza tym re daktorzy sprawdzają to, co piszę. Tym razem jest trochę inaczej. Od dziesięciu dni niczego nie wydrukowałem. - A jeśli nie uda ci się przykleić do sprawy Mattiece'a? Co o tym wszystkim napiszesz? - To zależy od tego, jak daleko się posunę. Moglibyśmy wydrukować materiał o Callahanie i Verheeku, ale nie warto sobie tym zawracać głowy. Byłoby to tylko poskrobanie po powierzchni i nic więcej. - A tobie zależy na aferze całą gębą. - Na to liczę. Jeśli zweryfikujemy twoje pisemko, będziemy mieli piekielnie mocną historię. - Już widzisz nagłówki, prawda? - Owszem. Adrenalina wylewa mi się uszami. To będzie największa sprawa od czasów... - Watergate? - Nie, Watergate to był szereg drobnych historii, które się w końcu rozrosły. Goście miesiącami szli za śladami i ściubili historię, aż im się złożyła w całość. Mnóstwo ludzi znało jej oddzielne elementy. Tym razem, moja droga, jest zupeł nie inaczej. To o wiele większa sprawa, a prawda jest znana bardzo wąskiemu gronu. Watergate to było spartaczone włamanie i jego amatorskie krycie. Tym ra zem mamy do czynienia z mistrzowsko zaplanowanymi morderstwami, za który mi stoją bardzo bogaci i przebiegli ludzie. - A krycie? - Przyjdzie później. Gdy tylko połączymy Mattiece'a z morderstwami, walniemy sążnisty artykuł. Szydło wyjdzie z worka i następnego dnia do badania tej sprawy zabierze się z pół tuzina instytucji. Biały Dom znajdzie się pod obstrzałem, zwłaszcza gdy wyjdzie na jaw, że prezydent i Mattiece to starzy przyjaciele. Kiedy kurz opadnie, dobierzemy się do administracji i postaramy się dowiedzieć, kto i ile wiedział. Przede wszystkim musimy znaleźć Garcię. - Ach, tak. Wiem, że jest tu gdzieś. Pracuje jako prawnik w Waszyngtonie i wie coś bardzo ważnego. - A jeśli trafimy do niego, a on nie zechce mówić? - Możemy go skłonić. - Jak? - Torturami, porwaniem, wymuszeniem, wszelkiego rodzaju groźbami. Koło ich stolika wychynęło nagle zwaliste chłopisko z wykrzywioną z gniewu warzą. - Przestańcie tyle gadać i pospieszcie się! - krzyknął. - Dzięki, Pete - powiedział Gray, nie podnosząc wzroku. Pete zniknął w tłumie, ale było słychać, jak wydziera się przy następnym stoliku. Darby położyła na stół kanapkę. - Jest tu właścicielem - wyjaśnił Gray. - Element krajobrazu. - Czarujący. Liczy sobie za to dodatkowo? - Och, nie. Żarcie jest tanie, idzie na ilość. Nie podaje kawy, bo nie życzy sobie utaj posiedzeń towarzyskich. Liczy na to, że będziemy jedli jak imigranci i znika-i jak najszybciej. - Skończyłam. Gray spojrzał na zegarek. - Kwadrans po dwunastej. O pierwszej powinniśmy być u Judith Wilson. Chcesz przetelegrafować sobie teraz pieniądze? - Ile czasu nam to zajmie? - Możemy złożyć zamówienie teraz, a pieniądze odebrać później. - To chodźmy. Ile chcesz wybrać? - Piętnaście tysięcy. Judith Wilson mieszkała na pierwszym piętrze rozsypującej się kamienicy czynszowej z dwupokojowymi mieszkaniami dla studentów. O pierwszej jej nie było. Przez godzinę Gray i Darby jeździli po mieście. Gray objął funkcję przewodnika. Przejechał powoli przed kinem Montrose Theatre, wciąż zabitym deskami po pożarze. Pokazał jej codzienny cyrk na DuPont Circle. O drugiej piętnaście parkowali w wąskiej uliczce, gdy na drodze dojazdowej zatrzymała się czerwona mazda. - To ona - powiedział Gray i wysiadł. Darby została w samochodzie. Dogonił Judith na zewnętrznych schodach. Była dość przyjaźnie nastawiona. Pogawędzili przez chwilę, po czym pokazał jej zdjęcie. Przyglądała mu się przez kilka sekund i przecząco pokręciła głową. Parę chwil później Gray wrócił do wozu. - Sześć do zera - powiedział. - Zostaje nam Edward Linney, na którego powinniśmy najbardziej liczyć, po nieważ pracował tam przez dwa sezony letnie z rzędu. Trzy przecznice dalej w magazynie znaleźli automat telefoniczny. Gray wystukał numer Linneya. Nikt nie odpowiedział. Energicznie odwiesił słuchawkę i wrócił do samochodu. - Nie było go w domu o dziesiątej, nie ma go i teraz. - Może jest na uczelni — powiedziała Darby. -Musielibyśmy mieć rozkład jego zajęć. Powinieneś go był wziąć przy okazji. - Nie kazałaś mi. I kto tu ma być detektywem? Kto tu jest wielkim, lotnym reporterem „Wa shington Post"? Jestem tylko zwykłą byłą studentką prawa, zachwyconą, że może siedzieć koło ciebie na przednim siedzeniu i obserwować cię w akcji. To może przesiądziemy się na tylne? O mało nie powiedział tego na głos. Jak sobie życzysz. Gdzie jedziemy? - Z powrotem na uczelnię - powiedziała. - Zaczekam w samochodzie, a ty wkroczysz do środka, by zdobyć z narażeniem życia plan zajęć Linneya. - Tak jest, psze pani. Tym razem w dziekanacie Gray zastał innego studenta. Poprosił o rozkład zajęć Edwarda Linneya, student poszedł po urzędniczkę. Pięć minut później urzędniczka wynurzyła się powoli z głębin biura i przyjrzała mu się podejrzliwie. Zaprezentował swój najlepszy uśmiech. - Dzień dobry, przypomina mnie sobie pani? Jestem Gray Grantham z „Wa shington Post". Potrzebny mi jeszcze jeden rozkład. - Dziekan zabronił. - Zdawało mi się, że nie ma go w mieście. - Zabronił zastępca dziekana. Nie dostanie pan więcej żadnych rozkładów. I tak miałam przez pana mnóstwo kłopotów. - Nie rozumiem, przecież nie proszę o akta personalne. - Zastępca dziekana zabronił. - Gdzie on jest? - Zajęty. - Zaczekam. Gdzie jest jego gabinet? Będzie zajęty bardzo długo. Zaczekam bardzo długo. Kobieta rozstawiła szerzej nogi i założyła ręce. - Zastępca dziekana i tak nie pozwoli, by pan wziął jeszcze jakieś rozkłady. Nasi studenci mają prawo do prywatności. - Oczywiście. Czyżbym sprawiał jakieś trudności? - Owszem. - Proszę powiedzieć, jakie? Student wymknął się zza biurka i zniknął. Jedna z osób, z którymi dziś rozmawialiście, zadzwoniła do kancelarii White i Blazewich, kancelaria porozumiała się z zastępcą dziekana, a ten wezwał mnie do siebie i zakazał mi wydawania jakichkolwiek rozkładów. - A co ich to obchodzi? - Bardzo ich obchodzi. Od dawna współpracujemy z tą kancelarią, zatrudnia mnóstwo naszych studentów. Gray spróbował robić wrażenie zrozpaczonego i niepocieszonego. - Staram się jedynie odnaleźć Edwarda Linneya. Przysięgam, że nie będzie mieć przez to żadnych kłopotów. Chcę mu tylko zadać kilka pytań. Urzędniczka zwietrzyła zwycięstwo. Była dumna, że udało jej się zapędzić w kąt dziennikarza z „Washington Post", postanowiła mu więc rzucić okruch na otarcie łez. -Pan Linney już u nas nie studiuje, tyle mogę panu powiedzieć. Gray cofnął się do wyjścia i wymamrotał: - Dziękuję. Dotarł prawie do samochodu, gdy usłyszał swoje nazwisko. Zawołał go student pracujący w dziekanacie. - Panie Grantham - powiedział, podbiegłszy do niego. - Znam Edwarda. Na jakiś czas musiał zrezygnować ze studiów. Z powodów osobistych. Gdzie jest? Rodzice umieścili go w prywatnej klinice. Jest na detoksykacji. - Gdzie? - W Silver Spring. Klinika nazywa się Parklane Hospital. Jak długo tam jest? - Mniej więcej od miesiąca. Grantham pokręcił głową. Dziękuję. Nikt się nie dowie, że wiem to od ciebie. Nie wpadł w żadne kłopoty, prawda? Nie, zapewniam. Zatrzymali się koło banku. Darby podjęła piętnaście tysięcy gotówką. Bała się trzymać tyle pieniędzy. Bała się o Linneya. Nagle zaczęła się bać kancelarii White i Blazewich. Parklane było ośrodkiem odwykowym dla bogatych i tych, którzy mieli solidną polisę ubezpieczeniową. Był to niewielki budynek okolony drzewami, stojący samotnie kilometr od autostrady. Doszli do wniosku, że dostęp do środka może być trudny. Gray wszedł i spytał rejestratorkę o Edwarda Linneya. - Jest tu pacjentem - odpowiedziała mu dość oficjalnym tonem. Gray przywołał swój najlepszy uśmiech. - Tak, wiem. Powiedziano mi na uczelni, że się tu leczy. W którym jest pokoju? W tym momencie do holu weszła Darby. Podeszła do fontanny z wodą do picia, by ugasić wielkie pragnienie. - W pokoju 22, ale nie może się pan z nim widzieć. - Powiedziano mi na uczelni, że mogę z nim porozmawiać. A kim pan jest? Stał się jeszcze bardziej przyjacielski. Gray Grantham, dziennikarz z „Washington Post". Na uczelni powiedziano mi, że będę mógł mu zadać kilka pytań. - Przykro mi, ale to nieprawda. Widzi pan, panie Grantham, tutaj jest szpital, a nie akademia. Darby wzięła do ręki pismo ilustrowane i usiadła na kanapie. Uśmiech Graya zbladł, ale nie rozwiał się zupełnie. - Rozumiem - powiedział wciąż uprzejmym tonem. - Czy mógłbym zobaczyć się z dyrektorem? - W jakim celu? - Ponieważ w bardzo ważnej sprawie muszę jeszcze dziś porozmawiać z Edwar dem Linneyem. Jeśli pani mi na to nie pozwoli, muszę się zwrócić do pani szefa. Nie odejdę stąd, dopóki nie zostanę dopuszczony do dyrektora. Rejestratorka obrzuciła go spojrzeniem mówiącym: „żebyś zdechł" i cofnęła się od blatu. Proszę chwilę zaczekać. Pan będzie łaskaw usiąść. - Dziękuję. Wyszła, a Gray podszedł do Darby. Wskazał jej podwójne drzwi, które prowadziły na jedyny korytarz. Darby zaczerpnęła głęboko powietrza i przeszła przez nie szybko. Za nimi znajdował się szeroki łącznik, z którego rozchodziły się trzy sterylne korytarze. Tabliczka z brązu wskazywała, gdzie znajdują się pokoje od 18 do 30. Był to w środkowym skrzydle kliniki; wyłożony grubym fabrycznym dywanem i obity tapetami w kwiaty korytarz pogrążony był w ciszy i półmroku. Mogła zostać za to aresztowana. Mogli ją poturbować potężnie zbudowani strażnicy czy jakaś zwalista pielęgniarka, zamknąć w którymś z tych pokoi do przybycia glin, a jej wspólnikowi pozostałoby bezradne przyglądanie się, jak odprowadzają ją w kajdanach. Jej nazwisko znalazłoby się w prasie, w „Washington Post". Przeczytałby to Pieniek, oczywiście jeśli umie czytać, i zjawiłby się u niej ze swoimi kolesiami. Gdy tak powoli mijała kolejne drzwi, plaża i chłodne drinki wydawały się nieosiągalne, nierzeczywiste. Drzwi do pokoju 22 były zamknięte; znajdowała się na nich tabliczka z nazwiskami Edwarda Linneya i doktora Wayne'a McLatchee. Zapukała. Dyrektor był jeszcze bardziej nadętym osłem niż rejestratorka, ale on ostatecznie dostawał za to grube pieniądze. Wyjaśnił Grayowi, że wizyty regulują ścisłe przepisy. Jego pacjenci to bardzo chorzy i wrażliwi ludzie, których trzeba ochraniać. Ich lekarze, najwybitniejsi specjaliści w tej dziedzinie, również są bardzo wymagający, jeśli chodzi o kryteria, jakie muszą spełniać odwiedzający. Wizyty odbywają się wyłącznie w soboty i niedziele, pozwala się na nie bardzo wąskiemu kręgowi osób, przeważnie rodzinom i przyjaciołom, poza tym trwają najwyżej trzydzieści minut. Tak drastyczne ograniczenia są jednak konieczne dla dobra pacjentów. Wrażliwa osobowość chorych z pewnością nie zniosłaby nagabywania przez dziennikarzy, bez względu na powagę okoliczności. Grantham zapytał, kiedy Edward Linney może wyjść z kliniki. Dyrektor stwierdził, że to absolutnie poufna informacja. Prawdopodobnie wtedy, kiedy wygaśnie polisa ubezpieczeniowa, stwierdził na cały głos Grantham, który zwlekał, spodziewając się lada chwila usłyszeć zza podwójnych drzwi gniewne, podniesione głosy. Wzmianka o polisie wytrąciła dyrektora z równowagi. Grantham zapytał dyrektora, czy nie raczyłby się dowiedzieć, czy pan Linney nie odpowiedziałby na dwa pytania pana Granthama. Nie zajęłoby to więcej niż pół minuty. Wykluczone, stwierdził dyrektor. Nie pozwalają na to surowe przepisy. Zza drzwi dobiegł ją cichy głos. Darby weszła do środka. Dywan był tu jeszcze grubszy, a meble z prawdziwego drewna. Edward Linney siedział na łóżku w dżinsach, bez koszuli, czytając grubą powieść. Uderzyło ją, że dobrze wygląda. Przepraszam - powiedziała ciepło, zamykając drzwi za sobą. Wejdź - powiedział Linney z delikatnym uśmiechem. Po raz pierwszy od dwóch dni widział kogoś spoza personelu medycznego. A twarz tej dziewczyny była taka piękna. Zamknął książkę. Darby podeszła do łóżka. Jestem Sara Jacobs, pracuję nad artykułem dla „Washington Post". Jak się tu dostałaś? - zapytał, wyraźnie zadowolony, że jej się to udało. - Po prostu weszłam. Pracowałeś zeszłego lata w kancelarii White i Blazewich? - Tak, poprzedniego lata również. Zaoferowano mi tam pracę po skończeniu studiów. Naturalnie, jeśli je skończę. Podała mu zdjęcie. - Poznajesz tego mężczyznę? Linney wziął fotografię do ręki. - Tak. Nazywa się... hm, chwileczkę... Pracuje w dziale ropy i gazu na ósmym piętrze. Jakżeż on się nazywa?... - Darby wstrzymała oddech. Linney zamknął oczy i usilnie starał się skupić. Popatrzył jeszcze raz na zdjęcie i powiedział: - Morgan. Tak, wydaje mi się, że nazywa się Morgan. - To jego imię czy nazwisko? Nazwisko, nie pamiętam, jak ma na imię. To on. Coś w stylu „Charles", ale chyba nie tak. Prawie na pewno zaczyna się na C. - I jesteś pewny, że pracuje w dziale ropy i gazu? — Choć nie przypomniała sobie dokładnie ilu, była pewna, że w kancelarii adwokackiej White i Blazewich było kilku Morganów. - Tak. Na ósmym piętrze? Tak. Pracowałem w dziale bankructw na siódmym. Ropa i gaz zajmują ósme i pół siódmego. Oddał jej zdjęcie. - Kiedy wychodzisz? — spytała. Niegrzecznie byłoby tak po prostu wybiec z po koju. Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu. Co zrobił ten facet? Nic, po prostu chcemy z nim porozmawiać. - Zaczęła się cofać do wyjścia. - Muszę już lecieć. Dziękuję. I powodzenia. Nie ma za co, ja też dziękuję. Zamknęła za sobą cicho drzwi i przekradła się w stronę holu. Z tyłu dobiegło ją wołanie: - Hej, ty! Co tu robisz? Darby odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z czarnym strażnikiem z pistoletem na biodrze. Wiedziała, że nie ma nic na swoją obronę. Co tu robisz? - powtórzył ostro strażnik, przypierając ją do ściany. - Odwiedziłam mojego brata - powiedziała. - Proszę tak na mnie nie krzyczeć. Kto jest twoim bratem? Chłopak z 22. - Wskazała drzwi kiwnięciem głowy. Teraz przecież nie ma wizyt. Nie przewiduje tego regulamin. - To była ważna sprawa. Już wychodzę. Drzwi do pokoju 22 otworzyły się, pojawił się w nich Edward Linney. - To twoja siostra? — spytał podejrzliwie strażnik. Darby popatrzyła błagalnie na chłopaka. - Tak, proszę ją zostawić - powiedział Linney. - Przecież już wychodzi. Darby odetchnęła i uśmiechnęła się do Linneya. - Mama przyjedzie w sobotę albo w niedzielę. - Dobrze - powiedział spokojnie Linney. Strażnik cofnął się. Darby rzuciła się do drzwi prawie biegiem. Grantham właśnie wygłaszał dyrektorowi kazanie o kosztach opieki zdrowotnej, gdy Darby wyszła szybko przez podwójne drzwi do holu. Dotarła prawie do wyjścia, ale ją zauważył. - Proszę pani! Może mi pani podać swoje nazwisko? Nie zatrzymując się, Darby wyszła na zewnątrz i ruszyła do samochodu. Gran- tham wzruszeniem ramion pożegnał dyrektora i beztrosko opuścił budynek klini- ki. Wskoczyli do samochodu i ruszyli z miejsca. - Garcia nazywa się Morgan. Linney rozpoznał go natychmiast, ale miał kłopo- ty z przypomnieniem sobie jego nazwiska. Imię Morgana zaczyna się na C. — Zaczęła grzebać w notatkach sporządzonych na podstawie almanachu Martindale-Hubbel- la. - Linney powiedział, że Morgan pracuje w dziale ropy i gazu. - Ropy i gazu! - zawołał z podnieceniem Grantham. Wyjeżdżali właśnie z tere- nu kliniki. - Tak powiedział. - Darby znalazła właściwe miejsce. - Curtis D. Morgan, wydział ropy i gazu, wiek dwadzieścia dziewięć lat. Jest jeszcze jeden Morgan w dziale nakazów sądowych, ale jest wspólnikiem i ma... hm... pięćdziesiąt je- den lat. - Garcia to Curtis Morgan - stwierdził Grantham z ulgą i spojrzał na zegarek. — Za kwadrans czwarta. Musimy się pospieszyć. Nie mogę się doczekać. Rupert wsiadł im na ogon, gdy w pośpiechu wyjechali z drogi dojazdowej do kliniki Parklane. Z rozpędu zjechali na przeciwną stronę trasy. Ruszył za nimi w szaleńczym tempie i zameldował przez radio, że ich odnalazł. ROZDZIAŁ 37 Matthew Barr nigdy wcześniej nie podróżował szybką łodzią motorową. Po pięciu godzinach trzęsiączki na oceanie był przemoczony i obolały. Kiedy ujrzał ląd, zmówił pierwszą od dziesięcioleci modlitwę, po czym wrócił do klątw pod adresem Fletchera Coala. Przycumowali w niewielkim porcie koło miasta; jak się domyślał, było to Free-port. Kiedy wypływali z Florydy, kapitan w rozmowie z człowiekiem, który przedstawił się Barrowi jako Larry, wymienił tę właśnie nazwę. Przez całą podróż nie odezwali się do siebie ani słowem. Barr nie wiedział dokładnie, kim jest Larry; było to chłopisko mające co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu i kark gruby jak przydrożny słup. Przez cały czas gapił się na Barra, któremu początkowo to nie przeszkadzało, ale po pięciu godzinach miał już serdecznie dosyć. Kiedy przybili do nabrzeża, zdrętwiali, niezgrabnie wysiedli z łódki. Larry jako pierwszy, dając znak Barrowi, by podążał za nim. Wspólnie z mężczyzną, który czekał na nich, przeprowadzili Barra do furgonetki. Wydało mu się podejrzane, że furgonetka nie miała bocznych okien. Już w tym momencie miał szczerą ochotę pożegnać się z nowymi znajomymi i po prostu zmyć się w kierunku miasta. Złapałby samolot do Waszyngtonu i natychmiast po dotarciu do Fletchera Coala trzepnąłby go w to błyszczące czoło. Postanowił jednak zachować zimną krew. Nie odważą się zrobić mu krzywdy. Kilka minut później furgonetka dotarła do niewielkiego pasa startowego i Barra przeprowadzono do czarnego odrzutowego leara. Obrzucił go krótkim, pełnym podziwu spojrzeniem, nim wszedł za Larrym do środka. Udawał spokój i opanowanie, jak gdyby to była zwykła sprawa. Był przecież niegdyś jednym z najlepszych agentów CIA w Europie, walczył w piechocie morskiej. W razie czego potrafi sobie dać radę. Usiadł samotnie we wnętrzu odrzutowca. Denerwowało go, że tu też nie było okien. Rozumiał jednak, że pan Mattiece cenił sobie odosobnienie i niewątpliwie należało to uszanować. Larry i drugi zawodnik wagi ciężkiej usiedli z przodu, przerzucając pisma ilustrowane i zupełnie nie zwracając na niego uwagi. Pół godziny po starcie lear zaczął schodzić do lądowania. Larry kaczkowatym krokiem podszedł do Barra. - Proszę to nałożyć - powiedział, podając mu grubą płócienną przepaskę na oczy. Byle amator w tej chwili uległby panice i zaczął zadawać głupie pytania, Barr jednak już kilkakrotnie był w podobnej sytuacji i choć miał poważne wątpli wości co do całej tej misji, spokojnie wypełnił polecenie. Mężczyzna, który zdjął mu przepaskę, przedstawił się jako Emil, sekretarz pana Mattiece'a. Był niski, żylasty, miał ciemne włosy i cienki wąsik owijający się wokół warg. Usiadł w fotelu jakiś metr od Barra i zapalił cygaro. - Dowiaduję się od naszych ludzi, że jest pan w pewnym sensie przedstawicie lem władz - nawiązał rozmowę przyjaznym tonem. Barr rozejrzał się. Ściany pokoju składały się z niewielkich szybek. Światło boleśnie raziło jego oczy. Na zewnątrz widać było wspaniały ogród z rzędem fontann. Znajdowali się na tyłach wielkiej rezydencji. - Przybywam jako przedstawiciel prezydenta - powiedział Barr. - Wierzymy - pokiwał głową Emil. Był bez wątpienia Cajunem. Mogę spytać, kim pan jest? - rzekł Barr. - Nazywam się Emil; to wystarczy. Pan Mattiece nie czuje się najlepiej. Może mi pan przekazać wiadomości, z którymi przybywa. - Polecono mi, żebym porozmawiał z nim osobiście. - Domyślam się, że polecenie wyszło od pana Coala. - Emil nie przestawał się uśmiechać. - Istotnie. - Rozumiem. Pan Mattiece wolałby nie widzieć się z panem. Chciałby, żeby pan porozmawiał ze mną. Barr potrząsnął głową. Gdyby Emil rzeczywiście postawił sprawę na ostrzu noża, porozmawiałby z nim, na razie jednak nie zamierzał zbyt łatwo ustępować. - Nie jestem upoważniony do rozmów z nikim oprócz pana Mattiece'a - po wiedział poważnym tonem. Uśmiech Emila prawie zniknął. Wskazał poza fontanny na duży pawilon wido kowy z oknami na całą wysokość budowli. Okalały ją grzędy wypielęgnowanych, kwiatów i krzewów. - Pan Mattiece jest w pawilonie. Proszę za mną. Wyszli z przeszklonego pokoju. Barr czuł, że żołądek zacisnął mu się w twardą kulę, ale podążał za nowym znajomym, jak gdyby był to zwykły dzień urzędowa nia w jego biurze. Po ogrodzie przetaczało się echo spadającej wody, do pawilonu [prowadził wąski chodnik. Zatrzymali się przed drzwiami. - Obawiam się, że musi pan zdjąć buty - powiedział Emil z uśmiechem. był boso. Barr rozwiązał sznurowadła i postawił pantofle koło wejścia. - Proszę nie wchodzić na ręczniki - powiedział poważnie Emil. Ręczniki? pomyślał ze zdziwieniem Barr. Emil otworzył drzwi i wpuścił go do środka. Idealnie okrągła sala miała około piętnastu metrów średnicy. Stały tu trzy fotele i kanapa, przykryte białymi prze- ścieradłami. Salę przecinały idealnie proste ścieżki z rozłożonych na podłodze grubych bawełnianych ręczników. Jaskrawe światło słoneczne wpadało z góry przez świetliki. Z sąsiedniego pokoiku wyszedł po chwili Victor Mattiece. Barr znieruchomiał i z niedowierzaniem utkwił w nim natarczywe spojrzenie. Mattiece był wychudzony, wręcz kościsty, miał długie siwe włosy i brudną brodę. Ubrany był jedynie w spodenki gimnastyczne. Szedł w stronę Barra po ścieżkach z ręczników, nie patrząc na niego. Proszę usiąść - powiedział, wskazując na jeden z foteli. - Proszę nie wcho-. dzić na ręczniki. Barr ostrożnie zajął wskazane miejsce. Mattiece odwrócił się do niego plecami i patrzył w okno. Jego pobrużdżona skóra miała brunatną barwę. Gołe stopy znaczyły obrzydliwe żylaki, paznokcie u stóp były długie i żółte. Nie ulegało wątpliwości, że to skończony szaleniec. - Czego chcecie? - powiedział cicho, wciąż patrząc w okno. - Przysyła mnie prezydent. - Na pewno nie. To Fletcher Coal cię wysłał. Wątpię, czy prezydent o tym wie. Może jednak Mattiece nie był takim skończonym wariatem. Kiedy mówił, nie drgnął ani jeden mięsień jego twarzy. - Fletcher Coal jest szefem administracji prezydenckiej. Wydał mi polecenie, by się z panem spotkać. - Wiem, kim jest Coal, wiem też, kim ty jesteś. Wiem również o Dziale. Czego właściwie chcecie? - Informacji. Proszę się nie wygłupiać. Czego chcecie? - Czytał pan raport pelikana? - spytał Barr. Kościste ciało Mattiece'a nawet nie drgnęło. A ty? Tak - odpowiedział szybko Barr. - Sądzisz, że to prawda? Niewykluczone. Dlatego właśnie się tu znalazłem. Dlaczego pan Coal tak się tym przejmuje? Ponieważ zwietrzyło go paru dziennikarzy. Jeśli jego treść zawiera prawdę, musimy o tym natychmiast wiedzieć. Kim są ci dziennikarze? - Gray Grantham z „Washington Post". Pierwszy się o nim dowiedział i wie więcej od reszty. Stara się do niego dorwać jak szalony. Coal sądzi, że Grantham chce o tym napisać. - Możemy się nim zająć, prawda? - powiedział Mattiece do okna. - Kto jesz cze? - Rifkin z „New York Times". Mattiece nie drgnął. Barr rozejrzał się po prześcieradłach i ręcznikach. Tak, Mattiece musiał zwariować. W sali śmierdziało środkami odkażającymi i spirytusem salicylowym. Może był chory. Czy Coal sądzi, że raport jest prawdziwy? - Nie wiem. Bardzo go to gnębi, dlatego się tu znalazłem, panie Mattiece. Mu simy wiedzieć. A jeśli jest? - Wtedy czekają nas kłopoty. Mattiece wreszcie się ruszył: przeniósł ciężar ciała na prawą nogę i złożył ramiona na chudej klatce piersiowej. Nie oderwał jednak spojrzenia od okna, za którym nie widać było oceanu, jedynie wydmy i nadbrzeżne zarośla. - Wiesz, co myślę? - powiedział spokojnie. - Tak? - Że to Coal narobił kłopotów. Pokazał raport zbyt wielu osobom. Przekazał go CIA, pozwolił przeczytać tobie. Naprawdę jestem tym zmartwiony. Barrowi nie przychodziła do głowy żadna odpowiedź. Sugestia, że Coalowi zależało na rozpowszechnieniu raportu, była niedorzeczna. To ty jesteś kłopotliwy, Mattiece, to ty kazałeś zabić sędziów. Uległeś panice i zamordowałeś Callahana. Jesteś łapczywym sukinsynem, któremu nie wystarczało marne pięćdziesiąt milionów. Mattiece odwrócił się powoli i popatrzył na Barra. Jego ciemne oczy były przekrwione. Wyglądał zupełnie inaczej niż na zdjęciu zrobionym siedem lat temu. W ciągu tych lat postarzał się o dwadzieścia i być może nieodwołalnie stracił rozum. - To was, waszyngtońskie błazny, należy za to winić - powiedział nieco gło śniej . Barr nie był w stanie na niego spojrzeć. - Czy to prawda, panie Mattiece? Tylko to mnie interesuje. Za jego plecami cicho otworzyły się drzwi. Lawirując między ręcznikami, do środka wszedł Larry. Zrobił dwa kroki i przystanął. Mattiece przeszedł po ręcznikach do szklanych drzwi, otworzył je, wyjrzał na zewnątrz i powiedział cicho: - Oczywiście, że to prawda. Wyszedł i powoli zamknął za sobą drzwi. Barr przyglądał się, jak szaleniec powłócząc stopami idzie po ścieżce w stronę wydm. I co dalej? pomyślał. Może przyjdzie po niego Emil. Może. Larry zbliżył się do niego ze sznurem. Barr nie usłyszał ani nie wyczuł niczego, dopóki nie było za późno. Mattiece nie chciał krwi w swoim belwederze, więc Larry po prostu złamał Barrowi kark i upewnił się tylko, że nie żyje. Plan przewidywał, że w tym momencie poszukiwań znajdzie się w określonej windzie, ale stwierdziła, że zdarzyło się dość nieprzewidzianych wypadków, by usprawiedliwić zmianę planu. Gray był odmiennego zdania. Zaangażowali się w zdrową sprzeczkę; w końcu ją przekonał. Miał rację: była to najszybsza droga do Curtisa Morgana. Ale i ona również miała rację: była to niebezpieczna droga do Curtisa Morgana. Inne dojścia mogły być równie niebezpieczne. Cały plan gry był śmiertelnie groźny. Miała na sobie swą jedyną sukienkę, a na nogach szpilki. Powiedział, że wygląda uroczo, ale tego można się było spodziewać. Winda zatrzymała się na ósmym piętrze; wysiadając z niej, czuła taki ból brzucha, że ledwie oddychała. Po drugiej stronie wybitego pluszem holu siedziała sekretarka. Za plecami miała na ścianie wielkie spiżowe litery WHITE I BLAZEWICH. Darby czuła, jak kolana się pod nią uginają, ale dotarła jakoś do sekretarki, która uśmiechnęła się do niej bezosobowo. Była za dziesięć piąta. - Mogę w czymś pomóc? - spytała sekretarka. Tabliczka stwierdzała, że nazy wa się Peggy Young. - Owszem - wydusiła z siebie Darby, odchrząknąwszy. - Jestem umówiona na piątą z Curtisem Morganem. Nazywam się Dorothy Blythe. Sekretarka wyglądała, jak gdyby grom w nią trafił. Otworzyła szeroko usta i utkwiła nieruchome spojrzenie w Darby. Nie była w stanie mówić. Serce Darby zaczęło kołatać. - Czy coś się stało? - spytała. - Ee... nie. Przepraszam, za chwilę wrócę. - Peggy Young wstała i wyszła w po śpiechu. Uciekaj! — kołatało w głowie Darby. Serce waliło jej jak młot. - Uciekaj! -Starała się opanować oddech. Uginały się pod nią kolana. - Uciekaj! Rozejrzała się, starając się przybrać nonszalancką minę, jak gdyby była zwykłą klientką oczekującą na spotkanie ze swoim adwokatem. Liczyła na to, że nikt nie waży się ukatrupić jej w ruchliwej kancelarii adwokackiej. Z sekretarką nadszedł mniej więcej pięćdziesięcioletni prawnik o zmierzwionych siwych włosach i z przeraźliwym marsem na twarzy. - Cześć - powiedział, bo tak wypadało. - Nazywam się Jarreld Schwabe, je stem wspólnikiem kancelarii. Powiedziała pani, że umówiła się na spotkanie z Cur tisem Morganem? - Zgadza się. - Oby tak dalej. - O siedemnastej. Czy coś się stało? - Nazywa się pani Dorothy Blythe? Tak, ale znajomi mówią do mnie Dot. - Tak, powiedziałam to. O co chodzi? - W jej głosie zabrzmiała autentyczna irytacja. Schwabe przysunął się krok bliżej. Kiedy pani się umówiła na spotkanie? - Nie wiem dokładnie, mniej więcej dwa tygodnie temu. Spotkałam Curtisa na przyjęciu w Georgetown. Powiedział mi, że zajmuje się sprawami związanymi z ropą i gazem, a ja właśnie kogoś takiego potrzebowałam. Zadzwoniłam tu do biura i umówiłam się. Może mi pan wreszcie powie, co się stało? - Była zaskoczo na, jak gładko te słowa wyszły z jej zaschniętych ust. - Dlaczego pani chciała się spotkać z prawnikiem? Nie sądzę, żebym musiała to panu tłumaczyć - powiedziała autentycznie ję dzowatym tonem. Do rozmowy przyłączył się mężczyzna, który wyłonił się zza otwartych drzwi windy. Darby popatrzyła na niego z chmurną miną. Czuła się tak, jak gdyby lada chwila miała zwalić się z nóg. Schwabe nie zamierzał popuścić. - Nigdzie nie jest zarejestrowane, że była pani umówiona. - No to wywalcie sekretarkę, która umawia spotkania. Zawsze tak witacie no wych klientów? - Grała rolę potężnie rozdrażnionej, Schwabe nie dawał się jed nak na to nabrać. - Nie może się pani zobaczyć z Curtisem Morganem - powiedział. - A to dlaczego? -spytała ostro. - Ponieważ nie żyje. Kolana zamieniły się jej w galaretę. O mało nie upadła, żołądek przeszył skurcz bólu. I bardzo dobrze, przemknęło jej przez głowę, powinna wyglądać na wstrząśniętą. Morgan miał przecież być jej nowym adwokatem. - Przykro mi. Dlaczego nikt do mnie nie zadzwonił? Schwabe nie przestawał objawiać podejrzliwości. - Jak powiedziałem, nie zostało odnotowane, że miał umówione spotkanie z Do rothy Blythe. - Co się z nim stało? - spytała oszołomiona Dorothy-Darby. - Tydzień temu padł ofiarą napadu. Najprawdopodobniej został zastrzelony przez chuliganów. Mężczyzna w tanim garniturze przysunął się krok bliżej. - Ma pani jakiś dowód tożsamości? - A pan kim jest, do diabła? - wypaliła głośno Darby. - To członek straży bezpieczeństwa - powiedział Schwabe. - Jakiego bezpieczeństwa? - spytała jeszcze głośniej Darby. - To kancelaria adwokacka czy więzienie? Wspólnik popatrzył na mężczyzną w tanim garniturze. Najwyraźniej żaden z nich nie wiedział, co począć w tej sytuacji. Wytrącili z równowagi bardzo pociągającą kobietę, która przedstawiła dość prawdopodobny powód swego przybycia. Odprężyli się nieco. - Może pani już sobie pójdzie, pani Blythe? - rzekł Schwabe. - Z największą przyjemnością! Członek straży bezpieczeństwa wyciągnął rękę, by ją odprowadzić. - Proszę bardzo - powiedział. Trzepnęła go po dłoni. - Niech pan mnie tylko dotknie, a podam was wszystkich do sądu! Proszę się ode mnie odsunąć! Trochę ich to ruszyło. Być może przedobrzyli, że się tak zeźliła i zaczęła rzucać. - Odprowadzę panią - powiedział strażnik. - Trafię do wyjścia. Jestem zdumiona, że takie błazny znajdują w ogóle klien tów. - Zaczęła się wycofywać. Spurpurowiała na twarzy, ale nie z gniewu, lecz ze strachu. - Mam prawników w czterech stanach i jeszcze nigdy nie zostałam tak potraktowana! - zawołała, przystając na środku holu. - Wyłożyłam pół miliona na opłaty prawne w zeszłym roku, a w tym dociągnę do miliona, ale nie zobaczycie z tego ani centa, idioci! -Zbliżając się do windy krzyczała coraz głośniej. Sądząc, że mają do czynienia z wariatką, pracownicy kancelarii przyglądali się jej w mil czeniu, dopóki nie zamknęły się za nią drzwi windy. Gray przechadzał się, trzymając w dłoni telefon i czekając na połączenie ze Smithem Keenem. Darby leżała wyciągnięta na łóżku, z zamkniętymi oczyma. - Cześć, Smith. - Gray przystanął. - Musisz coś błyskawicznie sprawdzić. Gdzie jesteś? - zapytał Keen. - W hotelu. Potrzebny mi nekrolog Curtisa D. Morgana, powinien ukazać się sześć czy siedem dni temu. - Kto to taki? - Garcia. Garcia! Co się z nim stało? - To chyba oczywiste, że zmarło się biedaczynie. Zastrzelili go jacyś chuligani. - Przypominam sobie. Tydzień temu pisaliśmy notatkę o młodym, zastrzelo nym podczas napadu rabunkowego prawniku. - To pewnie on. Możesz dla mnie sprawdzić, czy mamy nazwisko i adres jego żony? - Jak go znaleźliście? - To długa historia. Spróbujemy jeszcze dzisiaj porozmawiać z wdową po nim. - No no, Garcia nie żyje. To koszmar, stary. Jeszcze gorzej. Młodziak coś wiedział, więc go skasowano. Myślisz, że jesteście bezpieczni? Kto to wie? Gdzie dziewczyna? Ze mną. - A jeśli jego dom jest obserwowany? O tym Gray nie pomyślał. Musimy zaryzykować. Przekręcę do ciebie za kwadrans. Postawił aparat na podłodze i usiadł w stareńkim bujanym fotelu. Ze stojącej na stole butelki pociągnął duży łyk ciepłego piwa i popatrzył na Darby. Była w dżinsach i bluzie, przedramieniem przykrywała sobie oczy. Sukienkę cisnęła w kąt, podobnie jak szpilki. - Dobrze się czujesz? - spytał. Cudownie. Była naprawdę ostra. Podobało mu się to w kobietach. Naturalnie, przecież niedługo zostałaby prawniczką, a na prawie uczą ostrości. Łyknął znów piwa i z podziwem popatrzył na jej nogi w dżinsach. Cieszyło go, że może się na nią przez chwilę bezkarnie pogapić. - Gapisz się na mnie? - spytała nagle. - Owszem. Jestem w tej chwili jak najdalsza od myśli o seksie. To dlaczego o tym wspominasz? Bo czuję, że pożądliwie wpatrujesz się w moje czerwone paznokcie u nóg. - Zgadza się. Boli mnie głowa. Naprawdę, czuję się, jak gdybym oberwała młotkiem. Zapracowałaś sobie na to. Dać ci coś? - Tak. Bilet w jedną stronę na Jamajkę. - Możesz już dzisiaj lecieć. Zawiozę cię na lotnisko. Odsłoniła oczy i delikatnie rozmasowała sobie skronie. - Przepraszam, że płakałam. Długim haustem skończył piwo i powiedział: - Miałaś do tego pełne prawo. Wysiadając z windy, Darby zalewała się łzami. Gray czekał na nią jak porządny tatuś — z tą różnicą, że w kieszeni miał rewolwer kaliber 0,38, o którym nic nie wiedziała. - I co myślisz o losie lotnego reportera? — spytał. - Wolałabym zarzynać świnie. - Mówiąc zupełnie szczerze, nie każdy dzień obfituje w tyle wydarzeń. Czasa mi całymi dniami siedzę przy telefonie i wydzwaniam do setek oficjałów, którzy odpowiadają mi, że nie mają mi nic do powiedzenia. Brzmi to wspaniale. Jutro zajmiemy się czymś takim. Gray zsunął pantofle ze stóp i wyciągnął się na łóżku. Obydwoje wpatrzyli się w sufit. Po śmierci Garcii musiał przejść do planu B, o wiele mniej obiecującego niż ten, który właśnie rozsypywał im się w rękach. Plan B zabierze mu całe tygodnie, poza tym był strzelaniem na oślep. Darby miała wyjechać z kraju, a jego czekało dwadzieścia godzin pracy dziennie. Odetchnął głęboko i spróbował się rozluźnić. -Jaki dziś dzień? - spytała. - Poniedziałek. - Dokładnie tydzień temu wyjechałam z Nowego Orleanu. Dwa tygodnie temu Thomas był na kolacji z Verheekiem. Wtedy właśnie nastąpił ów fatalny moment, gdy raport przeszedł z rąk do rąk. - Jutro mijają trzy tygodnie od zamordowania Rosenberga i Jensena. -Byłam wtedy zwykłą niewinną studentką prawa, zajmującą się własnymi spra wami, między innymi cudownym romansem ze swoim wykładowcą. Te dni już pewnie nie wrócą. Prawo i wykładowca zapewne tak, pomyślał. -Co planujesz? - spytał. - Nic. Staram się tylko wyjść z tej cholernej afery żywa. Zwieję i na parę mie sięcy, może na parę lat zaszyję się gdzieś jak mysz pod miotłą. Mam dość pienię dzy, żeby się utrzymać. Jeśli dożyję chwili, gdy przestanę oglądać się bez przerwy za siebie, może wrócę. - Na studia? - Nie sądzę. Prawo straciło dla mnie urok. - Dlaczego chciałaś być prawnikiem? - Z idealizmu i dla pieniędzy. Myślałam, że zmienię świat i jeszcze będą mi za to płacić. -Przecież prawników jest i tak już od groma. Dlaczego wszyscy bystrzy stu denci pchają się na prawo? - To proste: przez zachłanność. Chcą mieć bmw i złote karty kredytowe. Jeśli kończy się dobrą akademię w górnych dziesięciu procentach i dostaje pracę w du żej kancelarii, zarabia się po kilku latach sumkę z sześcioma cyframi rocznie, a póź niej jeszcze więcej. Układ jest taki, że idzie się wtedy tylko w górę. Około trzy dziestki piątki zostaje się wspólnikiem kasującym co najmniej dwie stówy rocznie, niektórzy zgarniają jeszcze więcej. - A pozostałe dziewięćdziesiąt procent? Oni nie wychodzą tak dobrze. Zbierają resztki. - Większość prawników, których znam, nie znosi prawa. Woleliby robić coś innego. - Nie rzucą pracy, bo stracą zarobki. Nawet marny najmimorda w małej kance larii po dziesięciu latach praktyki zarabia sto tysięcy rocznie. Może tego nie zno sić, ale nigdzie indziej się tak nie obłowi. - Gardzę prawnikami. - A pewnie myślisz, że dziennikarzy się wielbi. Trafna uwaga, pomyślał. Spojrzał na zegarek i podniósł słuchawkę. Wystukał numer Keena. Keen przeczytał mu nekrolog i notatkę o bezsensownej śmierci młodego prawnika, ofiary bandytów. Gray wynotował najistotniejsze fakty. - Mam dla ciebie jeszcze parę rzeczy - powiedział Keen. - Feldman bardzo się martwi o twoje bezpieczeństwo. Liczył na to, że dostanie dziś od ciebie jak zwykle sprawozdanie, i wkurzył się, że go nie ma. Zadbaj o to, żeby dostał kolejne jutro przed południem, zrozumiałeś? - Postaram się. - Zrób to, a nie tylko staraj się, Gray. Bardzo się tu denerwujemy. „Times" się zapowietrzył, tak? - Przestaliśmy się przejmować „Timesem", o wiele bardziej martwimy się o cie bie i dziewczynę. Nic nam się nie stało, wszystko cacy. Co jeszcze masz? W ciągu minionych godzin dzwonił do ciebie jakiś Cleve. Twierdzi, że jest policjantem. Znasz go? - Tak. Chce dziś wieczór się z tobą spotkać. Mówi, że to pilna sprawa. Zadzwonię do niego później. - Dobrze. Bądźcie ostrożni, ludziska. Siedzimy w redakcji do późna, więc prze- dzwoń jeszcze. Gray odłożył słuchawkę i spojrzał na swoje notatki. Dochodziła siódma. - Jadę porozmawiać z panią Morgan. Chciałbym, żebyś tu została. Darby usiadła na poduszkach i skrzyżowała ręce na kolanach. Wolałabym pojechać z tobą. - A jeśli dom Morgana jest obserwowany? — spytał. Niby przez kogo? Przecież nie żyje. -Może nabrali podejrzeń po tym, jak dzisiaj Morgana szukała tajemnicza klient ka. Zwraca na siebie uwagę nawet po swojej śmierci. Zastanowiła się przez chwilę. Nie, jadę z tobą. - To zbyt ryzykowne, Darby. - Nie mów mi, co jest ryzykowne. Przeżyłam dwanaście dni na polu minowym. Tym razem to łatwizna. Zaczekał na nią przy drzwiach. - Przy okazji, gdzie mam dzisiaj nocować? W hotelu Jefferson. - Masz numer telefonu? A jak ci się wydaje? Racja, idiotyczne pytanie. Prywatny odrzutowiec z Edwinem Snellerem na pokładzie wylądował na lotnisku National w Waszyngtonie kilka minut po siódmej. Sneller był zachwycony, że może opuścić Nowy Jork. Przez sześć dni łaził z nudów po ścianach apartamentu w hotelu Plaża. Przez prawie tydzień jego ludzie sprawdzali hotele, obserwowali lotniska i włóczyli się po ulicach. Cholernie dobrze wiedzieli, że tracą tylko czas, ale takie były polecenia. Mieli tam zostać, dopóki coś się nie stanie i będą mogli wkroczyć do działania. Szukanie dziewczyny na Manhattanie było głupotą, ale musieli być w pobliżu na wypadek, gdyby wrąbała się, płacąc na przykład kartą kredytową czy przeprowadzając dającą się wyśledzić rozmowę telefoniczną; wtedy nagle staliby się niezbędni. Nie popełniła żadnych błędów aż do wpół do trzeciej po południu w poniedziałek, kiedy zmuszona brakiem pieniędzy, wybrała je z konta. Wiedzieli, że to się stanie, zwłaszcza jeśli planowała opuścić kraj i nie chciała korzystać z kart kredytowych. W pewnym momencie musiała przetelegrafować sobie pieniądze, jeśli nie była w Nowym Orleanie, gdzie mieścił się jej bank. Klient Snellera miał osiem procent udziału w tym banku; niewiele, ale zgrabne dwanaście milionów w postaci udziałów może zdziałać cuda. Kilka minut po trzeciej zadzwoniono do niego z Freeport. Nie spodziewali się, że jest w Waszyngtonie. Była sprytną dziewczyną uciekającą przed kłopotami, nie ładującą się w nie. Nie spodziewali się też, że skrzyknie się z tym dziennikarzyną. Nie przyszło im to do głowy, choć teraz wydawało się logiczne. Była to najgorsza z możliwych ewentualności. Sneller błyskawicznie wrócił do akcji, gdy dziewczyna przelała piętnaście tysięcy dolarów ze swego konta na konto dziennikarza. Przyleciał do Waszyngtonu z dwoma ludźmi, z Miami wyleciał jeszcze jeden prywatny odrzutowiec z dwunastoma ludźmi, o których poprosił w trybie natychmiastowym. Zapowiadała się szybka improwizowana robota, inaczej groziła im całkowita katastrofa. Nie mieli ani sekundy do stracenia. Snellera opuścił początkowy optymizm. Gdy mieli do dyspozycji Khamela, wszystko wydawało się możliwe. Idealnie czysto wykończył Rosenberga i Jense-na, po czym zniknął bez śladu. Teraz nie żył, i to przez jakąś studentkę prawa. Dom Morganów znajdował się na eleganckim przedmieściu w Alexandrii. Sąsiedzi byli młodzi i zamożni, na każdym trawniku było widać dziecięce rowerki. Na podjeździe parkowały trzy samochody. Jeden z nich miał rejestrację z Omaha. Gray, zanim zadzwonił do drzwi, obejrzał się na ulicę. Nie dostrzegł niczego podejrzanego. Drzwi uchylił starszy mężczyzna. - Tak? — rzekł cicho. - Jestem Gray Grantham, pisuję dla „Washington Post", a to moja asystentka, Sara Jacobs. - Darby zmusiła się do uśmiechu. - Chcielibyśmy porozmawiać z pa nią Morgan. Nie sądzę, by to było możliwe. - Prosimy, to bardzo ważne. Mężczyzna przyjrzał im się uważnie. - Proszę chwilę zaczekać - powiedział i zamknął za sobą drzwi. Do domu wchodziło się przez wąski drewniany ganek. Znajdowali się obydwoje w półmroku i nie byli widoczni z ulicy. Powoli przejechał jakiś samochód. Mężczyzna ponownie otworzył drzwi. - Jestem jej ojcem. Nazywam się Dick Olick. Nie chce z wami rozmawiać. Gray pokiwał głową na znak, że to zrozumiałe. - Nie zabawimy więcej niż pięć minut, obiecuję. Olick wyszedł na ganek i zamknął za sobą drzwi. - Chyba ma pan kłopoty ze słuchem. Powiedziałem, że córka nie ma ochoty z wami rozmawiać. - Słyszałem, panie Olick. Zaręczam, że szanuję jej prawo do intymności i wiem, przez co przeszła. — Odkąd to szanujecie ludzką intymność? Najwidoczniej pan Olick łatwo wychodził z siebie. Zanosiło się, że zaraz wybuchnie. Gray zachowywał spokój. Darby cofnęła się. Jak na jeden dzień miała dość kłótni. — Mąż córki dzwonił do mnie trzy razy przed śmiercią. Po tym, co od niego usłyszałem, nie wierzę, żeby zginął z ręki przypadkowych chuliganów. — W każdym razie nie żyje, a moja córka jest zrozpaczona i nie ma ochoty z ni kim rozmawiać. Wynoście się więc stąd do diabła. — Panie Olick - powiedziała ciepło Darby. - Mamy powody sądzić, że pański zięć był świadkiem zorganizowanych działań przestępczych. Uspokoiło to trochę starszego mężczyznę, który popatrzył posępnie na Darby. — Rzeczywiście? No to nie możecie go o to wypytać, zgadza się? Moja córka nic nie wie. Miała okropny dzień, zażyła leki. Odejdźcie. Możemy się z nią jutro zobaczyć? - spytała Darby. — Wątpię, ale zadzwońcie. Gray podał mu swoją służbową wizytówkę. — Jeśli córka zechce z nami rozmawiać, niech zadzwoni pod numer na odwrocie. Zatrzymałem się na kilka dni w hotelu. Zatelefonuję zresztą jutro koło południa. Proszę bardzo, ale teraz, proszę, idźcie. Zdążyliście już ją zdenerwować. — Przepraszamy - powiedział Gray. Zeszli z ganku. Pan Olick uchylił szerzej drzwi, patrząc, jak się oddalają. Gray przystanął i obrócił się w jego stronę. - Czy dzwonili lub przyjeżdżali tutaj jacyś inni dziennikarze? — Cała ich czereda dzwoniła następnego dnia po zamordowaniu Curtisa. Wypy tywali o wszystko, byli po prostu chamscy. Ale przez ostatnich kilka dni nie było nikogo? — Nie. Proszę już sobie iść. — Nikogo z „New York Timesa"? Nie. - Olick wszedł do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Pośpieszyli do samochodu, który zostawili cztery domy dalej. Na ulicy nie było ruchu. Poruszając się zygzakiem po krótkich uliczkach, Gray wyjechał z podmiejskiej dzielnicy. Wpatrywał się we wsteczne lusterko, dopóki nie upewnił się, że nie są śledzeni. — Koniec z Garcią - powiedziała Darby, gdy dostali się na autostradę numer 395 i skierowali w stronę Waszyngtonu. — Jeszcze nie. Nim wyzioniemy ducha, podejmiemy jutro ostatnią rozpaczliwą próbę. Może wdowa po Curtisie porozmawia z nami. — Jeśli coś wie, wiedziałby o tym jej ojciec. A jeśli wie, dlaczego nie chciał nam nic powiedzieć? Niczego tu nie osiągniemy, Gray. Było to po prostu logiczne. Przez kilka minut jechali w milczeniu. — Za kwadrans możemy być na lotnisku - powiedział Gray. - Jak chcesz, pod- rzucę cię tam i za pół godziny będziesz w samolocie. Możesz lecieć gdziekolwiek, byle stąd zniknąć. — Polecę jutro. Potrzebuję trochę odpoczynku i muszę się zastanowić, dokąd uciec. Dziękuję. Czujesz się bezpieczna? - W tej chwili tak, zastrzegam jednak sobie prawo zmiany opinii w każdej chwili. Chciałbym przespać się dziś w twoim pokoju tak jak w Nowym Jorku. - W Nowym Jorku nie spałeś w moim pokoju, ale na kanapie w saloniku - powiedziała z uśmiechem. Odczytał to jako dobry znak i też się uśmiechnął. - Dobrze, prześpię się dziś w saloniku. No proszę; a gdzie ja mam spać? Nagle przestała się uśmiechać. Przygryzła wargę, w jej oczach zalśniły łzy. Posunął się za daleko. Znów przypomniała sobie Callahana. - Jeszcze nie jestem gotowa - powiedziała. Kiedy? - Gray, proszę cię, daj temu spokój. - Utkwiła wzrok w mijających ich z prze ciwka samochodach i zamilkła. - Przepraszam - powiedział. Powoli położyła się na siedzeniu i złożyła głowę na jego kolanach. Delikatnie pogładził ją po ramieniu. Uścisnęła jego rękę. - Tak się boję - powiedziała cicho. ROZDZIAŁ 38 opuścił jej pokój mniej więcej o dziesiątej wieczór, po butelce wina i bułeczkach z jajkami. Zadzwonił do Masona Paypura, reportera kryminalnego z nocnej zmiany, i poprosił go o sprawdzenie przez jego źródła szczegółów zamordowania Morgana. Zabójstwo zdarzyło się w rejonie śródmieścia, w którym rzadko dochodziło do zbrodni, raczej do sporadycznych napadów i pobić. Był zmęczony i zniechęcony. Był też nieszczęśliwy, ponieważ Darby miała nazajutrz wyjechać. Kusiło go, by wziąć sześć zaległych tygodni urlopu i pojechać wraz z nią. Niech Mattiece dorwie się do swojej ropy. Bał się jednak, że nie wróci. Nie byłby to wprawdzie koniec świata, wyłącznie konieczność pogodzenia się z kłopotliwym faktem, że ona miała pieniądze, a on nie. Przez dwa miesiące mogli uganiać się po plażach i baraszkować na słońcu za jego pieniądze, ale ciąg dalszy zależałby już tylko od niej. A co najważniejsze, nie zaprosiła go do wzięcia udziału w swojej ucieczce. Była pogrążona w żałobie; wyczuwał ból, jaki ją ogarniał, gdy padało nazwisko Callahana. Znalazł się w hotelu Jefferson na Szesnastej ulicy, oczywiście zgodnie z jej instrukcjami. Zadzwonił do domu Cleve'a. - Gdzie się podziewasz? - zapytał rozdrażniony Cleve. W hotelu. To długa historia. Co się stało? - Sierżant dostał zwolnienie lekarskie na dziewięćdziesiąt dni. - Co mu się stało? - Nic. Powiedział, że chcieli się go na jakiś czas pozbyć. Panuje tam atmosfera jak w bunkrze. Wszystkim kazano pozamykać gęby na kłódki i z nikim postron nym nie rozmawiać. Są śmiertelnie przestraszeni. Sierżanta zwolnili już od połu- dnia. Myśli, że możesz być w poważnym niebezpieczeństwie, twoje nazwisko obiło mu się o uszy setki razy w ciągu ubiegłego tygodnia. W Białym Domu mają obsesję na twoim punkcie i tego, ile właściwie wiesz. - Kto dokładnie? - Coal, oczywiście, i jego sekretarz Birchfield. Rządzą się w podziemiach jak gestapo. Czasami dobierają sobie tego, no, jak się nazywa ten wiewiór w muszce od spraw wewnętrznych? - Emmita Waycrossa? Właśnie. Przede wszystkim to Coal i Birchfield kombinują i odgrażają się. - Grożą? - Nikt w Białym Domu, z wyjątkiem prezydenta, nie może rozmawiać z prasą oficjalnie i nieoficjalnie bez zgody Coala. Łącznie z rzecznikiem. Wszystko musi przejść przez Coala. - To niewiarygodne. Są przerażeni. Sierżant myśli, że mogą stać się w razie czego groźni. Dobrze. I tak się ukrywam. - Podjechałem wczoraj pod twoje mieszkanie. Szkoda, że mnie nie powiado miłeś, kiedy się zmyłeś. - Wracam jutro wieczorem. - Jakim jesteś samochodem? Wynajętym czterodrzwiowym pontiakiem. Wygląda jak sportowy. Zajrzałem do volvo dziś po południu. Nikt go nie ruszał. - Dziękuję, Cleve. - Nic się nie stało? Nie. Powiedz Sierżantowi, że nic mi nie jest. Zadzwoń do mnie jutro. Martwię się o ciebie. Spał cztery godziny. Gdy zadzwonił telefon, był zupełnie rozbudzony. Na zewnątrz było ciemno, do wschodu pozostawały ponad dwie godziny. Utkwił wzrok w aparacie i podniósł słuchawkę po piątym sygnale. - Halo? — powiedział podejrzliwie. - Czy mówię z Grayem Granthamem? - zabrzmiał bardzo pokorny kobiecy głos. Tak. Z kim mam przyjemność? Jestem Beverly Morgan. Był pan u nas wczoraj wieczorem. Gray poderwał się na równe nogi i wytężył słuch, otrząsnąwszy się z resztek snu. Tak? Przepraszam, jeśli zakłóciłem pani spokój. - Nic nie szkodzi. Mój ojciec jest nadopiekuńczy. Rozgniewał się, bo dzienni karze wpychali nos we wszystko po śmierci Curtisa. Dzwonili zewsząd. Chcieli starych zdjęć Curtisa i nowych fotografii moich i dziecka. Wydzwaniali o najróż niejszych porach. To było straszne, mój ojciec w końcu stracił cierpliwość. Dwóch zrzucił z ganku. Domyślam się, że mieliśmy szczęście. - Mam nadzieję, że was nie obraził. - Beverly Morgan mówiła chłodnym, bez osobowym tonem, siląc się na spokój. - Ależ skąd. Śpi teraz na kanapie na dole, możemy więc porozmawiać. -Dlaczego pani nie śpi? - spytał. - Biorę pigułki nasenne i rozregulowały mi się biorytmy. Przesypiam dnie i tłukę się po nocach. - Najwyraźniej rozbudzona kobieta miała ochotę na rozmo wę. Gray usiadł na łóżku i spróbował się trochę rozluźnić. - Trudno mi sobie wyobrazić, jaki to musiał być dla pani wstrząs. -Trzeba kilku dni, żeby sobie uświadomić, że to, co się stało, jest rzeczywisto ścią. Z początku ból jest okropny. Po prostu nie do wytrzymania. Nie mogłam się ruszyć, żeby mnie nie bolało. Nie mogłam myśleć, nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Jakoś udało mi się przetrwać pogrzeb; teraz wydaje mi się, że to zły sen. Nudzę pana? - Nie, wcale. - Muszę przestać brać proszki. Śpię tak dużo, że z nikim nie mogę porozma wiać. Na dodatek mój ojciec odgania każdego, kto się zjawia. Nagrywa pan? - Nie, po prostu słucham. - Curtis został zabity dokładnie tydzień temu. Myślałam, że pracuje do późna, co mu się często zdarzało. Zastrzelono go i zabrano mu portfel; policja nie mogła go zidentyfikować. Dowiedziałam się z ostatniego wydania wiadomości, że w śród mieściu zamordowano młodego prawnika, i zrozumiałam, że chodzi o Curtisa. Proszę mnie nie pytać, skąd wiedzieli, że jest prawnikiem, skoro nie wiedzieli nawet, jak się nazywa. To dziwne, w ogóle mnóstwo dziwnych spraw wypływa przy okazji morderstwa. Dlaczego pracował do późna? - Pracował osiemdziesiąt godzin w tygodniu, czasami więcej. W kancelarii White i Blazewich trzeba się solidnie napocić, żeby się utrzymać. Przez siedem lat stara ją się wykończyć pracowników, a jeśli przeżyją, robią ich wspólnikami. Curtis nienawidził tej roboty. Miał dość bycia prawnikiem. - Jak długo tam pracował? - Pięć lat. Zarabiał dziewięćdziesiąt tysięcy rocznie, więc godził się z tą mor dęgą- Wiedziała pani, że do mnie dzwonił? - Nie. Powiedział mi o tym mój ojciec, zastanawiałam się nad tym przez całą noc. Co panu powiedział? - W ogóle mi się nie przedstawił. Używał pseudonimu Garcia. Proszę nie py tać, skąd wiem, jak się naprawdę nazywał - musiałbym pani to godzinami opo wiadać. Powiedział, że prawdopodobnie wie coś ważnego o zamordowaniu sę dziów Rosenberga i Jensena, chciał mi to przekazać. Randy Garcia był jego najlepszym przyjacielem z podstawówki. - Odniosłem wrażenie, że zobaczył coś w biurze i ktoś domyślił się albo do wiedział, że widział to coś, czego nie powinien. Był bardzo niespokojny, zawsze dzwonił z automatów. Sądził, że jest śledzony. Uzgodniliśmy, że spotkamy się w przedostatnią sobotę, ale zadzwonił rano i odwołał spotkanie. Był przestraszony, powiedział, że musi chronić swoją rodzinę. Wiedziała pani o tym? - Nie. Orientowałam się, że jest u kresu sił, ale tak było od pięciu lat. Nie zwie rzał mi się z tego, co działo się w pracy. Naprawdę nienawidził tej roboty. - Dlaczego? - Twierdził, że haruje dla bandy rzezimieszków, zbirów, którzy spokojnie pod cięliby człowiekowi gardło za ostatniego dolara. Wywalają fury pieniędzy, żeby stworzyć fasadę rzetelności, ale faktycznie to śmiecie. Curtis był jednym z najlep szych studentów na roku i mógł swobodnie wybrać sobie pracę. Kiedy go zwerbo wali, wydawali się wspaniałą paczką, ale w pracy okazało się, że to skończone potwory. Etyka nie znaczy dla nich nic. Dlaczego nie rzucił kancelarii? - Zarabiał coraz więcej. Rok temu prawie odszedł z pracy, ale przepadła mu inna oferta. Był z tego powodu bardzo nieszczęśliwy, choć starał się nie okazywać tego. Chyba czuł się winny, że popełnił tak wielki błąd. Nasze życie stało się sche matyczne: kiedy wracał do domu, pytałam go, jak minął dzień. Czasami było to o dziewiątej wieczór, więc wiedziałam, że poszło fatalnie. Zawsze jednak odpo wiadał mi, że dzień był korzystny. Takiego właśnie słowa używał: korzystny. Póź niej rozmawialiśmy o naszej córeczce. Nie miał ochoty na dyskusje o pracy, a ja nie chciałam o niej słuchać. Czyli Garcię można było sobie darować. Nie żyje, nic nie powiedział żonie. Kto oczyścił jego biurko? - Ktoś w pracy. Przywieziono wszystko w piątek, zgrabnie popakowane w trzy kartonowe pudła. Jak pan chce, może pan wszystko przejrzeć. - Nie, dziękuję. I tak na pewno dokładnie to sprawdzono. Na jaką kwotę opie wała jego polisa na życie? Beverly Morgan zamilkła na chwilę. - Jest pan sprytnym człowiekiem, panie Grantham. Dwa tygodnie temu wyku pił okresową polisę na milion dolarów z podwójną stawką, gdyby śmierć była nagła. - Czyli na dwa miliony dolarów. Tak, chyba ma pan rację. Podejrzewał, że coś mu grozi. Nie wierzę, że został zamordowany przez rabusiów, pani Morgan. Nie mogę w to uwierzyć - potwierdziła wdowa. Głos się jej załamał, ale po wstrzymała się od płaczu. Policjanci zadawali dużo pytań? - Nie. Dla nich był to kolejny napad w Waszyngtonie, tyle tylko że o tragicz- niejszym zakończeniu. Nic wielkiego, podobne rzeczy zdarzają się każdego dnia. Kwestia polisy Morgana była interesująca, ale prowadziła donikąd. Graya zaczynał nużyć monotonny, niespieszny tok mowy pani Morgan. Było mu jej żal, ale jeśli nie miała mu niczego interesującego do powiedzenia, nadszedł czas się pożegnać. - Jak pan myśli, co on takiego wiedział? Musiałbym godzinami opowiadać, pomyślał Gray. - Nie wiem - odparł, spoglądając na zegarek. - Powiedział, że wie coś o mor derstwach sędziów, ale nie wyszedł poza to. Byłem przekonany, że jeśli się spo tkamy, otworzy się przede mną. Podejrzewałem, że pokaże mi jakiś dokument. Niestety, pomyliłem się. Skąd miałby cokolwiek wiedzieć o śmierci sędziów? Nie mam pojęcia. Zadzwonił do mnie po prostu ni stąd, ni zowąd. -Co właściwie miałby panu pokazać? - spytała. To on powinien zadawać pytania, to on był dziennikarzem, przeleciało mu przez głowę. - Nie wiem. Nigdy wyraźnie tego nie powiedział. - Gdzie mógłby to ukryć? - Pytanie było szczere, ale drażniące. Dopiero po chwili dotarło do niego, że pani Morgan do czegoś zmierzała. Nie wiem. Gdzie trzymał wartościowe papiery? - Mamy skrytkę w banku, w której trzymamy testamenty, akty darowizn i po dobne dokumenty. Wiedziałam o niej od początku. Curtis zajmował się naszymi kwestiami prawnymi, panie Grantham. Zajrzałam tam w ubiegły czwartek z moim ojcem i nie znalazłam niczego niezwykłego. - Niczego się pani nie spodziewała, prawda? - Nie. Później, wczesnym rankiem w sobotę - było jeszcze ciemno - przeglą dałam papiery w jego biurku w sypialni. Mamy takie antyczne biureczko, na któ rym pisywał listy i osobiste dokumenty. Znalazłam tam coś, co mnie zdziwiło. Gray wstał, nie wypuszczając słuchawki z ręki, i utkwił rozdygotane spojrzenie w podłodze. Zadzwoniła o czwartej rano, przez dwadzieścia minut gawędziła o niczym i dopiero gdy był gotów kończyć rozmowę, sprzedała mu taką bombę. - Co takiego? - spytał z największym możliwym opanowaniem. - Klucz. Poczuł kulę w gardle. - Jaki klucz? Do innej skrytki bankowej. - W jakim banku? - First Columbia. Nigdy niczego tam nie trzymaliśmy. - Rozumiem. Nic pani nie wiedziała o tej skrytce? - Och, nie, aż do soboty rano. Byłam zaskoczona, wciąż jestem, ale znalazłam wszystkie dokumenty w starej skrytce, więc nie było żadnego powodu, żeby za glądać do tej drugiej. Powiedziałam sobie, że wpadnę tam, kiedy będę w pobliżu. - Czy życzyłaby pani sobie, bym sprawdził zawartość skrytki? - Myślałam, że pan tak powie. A jeśli znajdzie pan tam to, czego szuka? - Nie wiem, czego właściwie szukam. Jeśli jednak znajdę coś, co zostawił i co okaże się, powiedzmy, wyjątkowo godne opublikowania? Proszę to wykorzystać. - Bez żadnych warunków? - Tylko pod jednym. Jeśli to w czymkolwiek wystawi na szwank pamięć mego męża, nie wolno tego wykorzystać. - Zgadzam się i przyrzekam, że nie nadużyję zaufania. - Kiedy pan chce odebrać klucz? - Ma go pani przy sobie? - Tak. - Jeśli wyjdzie pani na ganek, będę tam za kilka sekund. Okazało się, że prywatnym samolotem z Miami przyleciało tylko pięciu ludzi, zamiast tuzina, którego zażyczył sobie Sneller. Miał więc do dyspozycji siedmiu, mało czasu i żadnego sprzętu. Całą poniedziałkową noc nie spał. Jego apartament w hotelu stał się miniaturowym stanowiskiem dowodzenia: przeglądali tu plany miasta i starali się opracować strategię postępowania na najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Kilka rzeczy było pewnych. Granthama nie było w jego mieszkaniu. Nie korzystał też ze swojego samochodu. Redakcja „Washington Post", w której pracował, mieściła się przy Piętnastej ulicy. Kancelaria White i Blazewich znajdowała się przy Dziesiątej ulicy niedaleko redakcji „New York Timesa", ale byli pewni, że dziewczyna już tam nie wróci. Wdowa po Morganie mieszkała w Alexandrii. Poza tym wśród trzech milionów szukali dwóch osób. Aby tego dokonać, potrzebował nie byle kogo, lecz specjalistów wysokiej klasy. Trzeba było ich wyszukać i wynegocjować wynajęcie. Drugą równie liczną ich grupkę przyobiecano mu przysłać wieczorem tego samego dnia. Sneller nie był nowicjuszem w grze w zabijanie. Zdawał sobie sprawę, że ich poszukiwania są beznadziejne. Był zdesperowany. Czuł, że wszystko się wali. Edwin Sneller miał zamiar zrobić w tych okolicznościach co mógł, ale najchętniej by się wycofał. Nie mógł przestać myśleć o dziewczynie. Spotkała Khamela w sytuacji przez niego zaaranżowanej i wyszła z tego żywa. Uniknęła kul i bomb; umknęła najlepszym w tej branży. Z chęcią by się z nią spotkał, nie po to, by ją zabić, ale by jej pogratulować. Pomyśleć tylko: amatorka, której udało się przeżyć. I która mogła o tym opowiedzieć. Postanowili skoncentrować się na redakcji „Washington Post". Było to chyba jedyne miejsce, w którym mogła się pojawić. ROZDZIAŁ 39 śródmiejskie ulice były tak zapchane, że samochody niemal stykały się zderzakami, i Darby była z tego zadowolona. Nigdzie się jej nie spieszyło. Bank otwierał swoje podwoje dla klientów o wpół do dziesiątej; mniej więcej o siódmej w jej pokoju, nad kawą i nietkniętymi pączkami, Gray wytłumaczył, że to właśnie ona powinna zajrzeć do sejfu. Nie przekonał jej całkiem, choć rzeczywiście w banku powinna pojawić się kobieta, a nie mieli ich znów tak wiele na podorędziu. Beverly Morgan powiedziała Grayowi, że jej bank, First Hamilton, zamroził skrytkę natychmiast, gdy dowiedziano się o śmierci Curtisa, a jej wolno było tylko zapoznać się z jej zawartością i sporządzić wykaz. Pozwolono jej również skopiować testament Morgana, oryginał powędrował jednak z powrotem do sejfu. Zawartość skrytki miała być jej udostępniona dopiero po zakończeniu pracy poborców podatkowych. W tej sytuacji pierwszoplanowego znaczenia nabierało pytanie, czy w banku First Columbia wiedziano o śmierci Curtisa Morgana. Morganowie nigdy nie mieli tam konta; Beverly nie miała pojęcia, dlaczego mąż wybrał ten bank. Kiedyś zrezygnowali z niego, ponieważ był wielką kobyłą obsługującą miliony klientów. Darby miała dość zastanawiania się, co powinna zrobić, a czego nie. Poprzedniego wieczoru zmarnowała wyśmienitą okazję odlotu ze Stanów i teraz musiała przygotowywać się do odegrania roli Beverly Morgan, starającej się przechytrzyć bank i odebrać zawartość skrytki nieżyjącego męża. A co niby miał robić jej pomagier? Ochraniać ją. Okazało się, że ma wielki rewolwer, którego się śmiertelnie bała; on również, ale nie zamierzał się do tego przyznawać. Planował stać na warcie przed frontowym wejściem do banku, podczas gdy Darby miała splądrować sejf. - A jeśli w banku wiedzą, że Morgan nie żyje? — spytała. - A ja powiem co innego? - To dasz spokój i postarasz się zwiać. Będę czekać na ciebie na chodniku. W razie czego będziemy się ostrzeliwać. Jakoś zwiejemy. - Daj spokój, Gray. Wiesz, że nie zdołam tego zrobić. - Zdołasz, rozumiesz? Zachowaj zimną krew, bądź pewna siebie, odgrywaj cwa- niaczkę. Powinnaś być już w tym dobra. - Serdeczne dzięki. A jeśli ściągną strażników? Nagle dostałam fobii na ich punkcie. - Przyjdę ci z odsieczą. Wpadnę do banku, strzelając na wszystkie strony jak brygada antyterrorystyczna. - Zabiją nas oboje. - Odpręż się, Darby, uda się. - Dlaczego jesteś taki wesoły jak szczypiorek na wiosnę? - Bo czuję, że w tej skrytce coś jest, Darby. Musisz to wynieść, dziecko. Wszystko zależy od ciebie. -Dzięki, że tak elegancko potrafisz zmniejszyć moje napięcie. Znajdowali się na E Street w pobliżu Dziewiątej. Gray zwolnił i zaparkował nieprzepisowo w strefie załadunkowej niecałe dwanaście metrów od frontowego wejścia banku First Columbia. Wyskoczył błyskawicznie z wozu, Darby wolniej podążyła jego śladem. Razem podeszli do wejścia. Dochodziła dziesiąta. - Zaczekam tutaj - powiedział Gray, wskazując jedną z marmurowych kolumn. - Czyń swoją powinność. - Czyń swoją powinność - wymamrotała sarkastycznie, przechodząc przez ob rotowe drzwi. Zawsze właśnie ją rzucano na pożarcie lwom. Hol był wielkości boiska, z ozdobnymi kolumnami, kandelabrami i imitacjami perskich dywanów. - Gdzie są sejfowe skrytki depozytowe? - spytała młodą kobietę w informacji. Dziewczyna wskazała w odległy róg po prawej. - Dziękuję - powiedziała Darby i ruszyła w tę stronę. Przed kasami stały kilku-' osobowe kolejki, po prawej stronie wiceprezesi zwijali się, prowadząc rozmowy telefoniczne. Był to największy bank w mieście; nikt nie zwracał tu na nią uwagi. Skarbiec znajdował się za masywnymi brązowymi drzwiami wypolerowanymi tak, że wyglądały prawie na złote; bez wątpienia po to, by wykreować atmosferę nieskończonego bezpieczeństwa i niewzruszoności. Drzwi były lekko uchylone, by wpuszczać i wypuszczać nielicznych klientów. Po lewej stronie za biurkiem z tabliczką SEJFOWE SKRYTKI DEPOZYTOWE siedziała mniej więcej sześćdziesięcioletnia matrona nazwiskiem Virginia Baskin. Virginia Baskin utkwiła w podchodzącej powoli Darby spojrzenie pozbawione życzliwości. - Mam tu skrytkę - powiedziała Darby bez tchu. Nie zaczerpnęła powietrza od dwóch i pół minuty. - Numer, proszę - rzekła panna Baskin, obracając się ku klawiaturze kompute ra. - F 556. Virginia Baskin wprowadziła numer do komputera i zaczekała, aż na ekranie pojawi się tekst. Zmarszczyła brwi i przesunę ła twarz tak, że znalazła się o kilka centymetrów od monitora. Uciekaj! - pomyślała Darby. Panna Baskin zmarszczyła czoło jeszcze bardziej i potarła podbródek. Uciekaj, nim zadzwoni po strażników. Uciekaj, nim zawyją alarmy, a twój durny kompanion wpadnie do holu z wyciągniętą bronią. - Skrytka została wynajęta dwa tygodnie temu - powiedziała właściwie sama do siebie. - Tak - potwierdziła Darby, jak gdyby to ona sama ją wynajmowała. - Zakładam, że pani jest panią Morgan? - spytała panna Baskin, wystukując coś na klawiaturze. Zakładaj dalej, kochaniutka. - Tak, Beverly Lancaster Morgan. - Pani adres? - Pembroke 891, Alexandria. Urzędniczka kiwnęła głową ekranowi, jak gdyby ten mógł dostrzec jej aprobatę. Wprowadziła kolejne dane. - Numer telefonu? - 703-664-5980. To też spodobało się pannie Baskin i jej komputerowi. - Kto wynajął tę skrytkę? - Mój mąż, Curtis D. Morgan. - Numer jego legitymacji ubezpieczeniowej? Darby bez pośpiechu otworzyła nową, dość dużą skórzaną torbę na ramię i wyciągnęła portfel. Ile żon pamiętało numer legitymacji ubezpieczeniowej męża? Wyciągnęła kartkę. - 510-96-8686. - Bardzo dobrze — powiedziała panna Baskin pochwalnym tonem. Oderwała się od komputera i sięgnęła do biurka. - Ile czasu pani potrzeba? - Minutę. Panna Baskin położyła na tekturce na biurku białą kartkę i wskazała ją Darby. - Proszę to podpisać, pani Morgan. Darby nerwowo złożyła podpis w drugiej rubryce. Curtis Morgan podpisał się w pierwszej w dniu najmu skrytki. Pani Baskin przyjrzała się podpisowi. Darby wstrzymała oddech. Ma pani klucz? - Oczywiście - powiedziała Darby z ciepłym uśmiechem. Panna Baskin wyjęła z szuflady biurka niewielkie pudełko i wstała. - Proszę za mną. Darby ruszyła za nią przez brązowe drzwi. Skarbiec był wielkości podmiejskiej filii banku. Zbudowany na modłę mauzoleum, stanowił labirynt korytarzy i niewielkich pokoików. Minęło je dwóch umundurowanych mężczyzn, przeszły koło czterech identycznych sal, których ściany zajmowały szeregi identycznych skrytek. Skrytka F 556 najwidoczniej znajdowała się w piątej sali, ponieważ panna Baskin weszła tam i otworzyła swoje czarne pudełko. Darby rozejrzała się nerwowo we wszystkie strony. Virginia Baskin działała ze sprawnością automatu. Podeszła do znajdującej się na wysokości ramienia skrytki F 556 i wetknęła swój klucz, po czym odwróciła się do Darby i wzniosła oczy, jak gdyby chciała powiedzieć: „Twoja kolej, idiotko". Darby wyszarpnęła klucz z kieszeni i włożyła go w sąsiedni otwór. Virginia Baskin przekręciła obydwa klucze i wysunęła skrytkę na pięć centymetrów, po czym wyjęła klucz bankierski i wskazała niewielką budkę ze składanymi drewnianymi drzwiczkami. - Proszę zabrać tam skrytkę. Gdy pani skończy, proszę włożyć ją na miejsce i wrócić do mnie. - Wypowiadając te słowa, już wychodziła z sali. - Dziękuję - powiedziała Darby. Odczekała, aż panna Baskin zniknie jej z oczu, i wysunęła skrytkę ze ściany. Nie była ciężka, miała piętnaście na trzydzieści na czterdzieści pięć centymetrów. W środku znajdowały się dwa przedmioty: gruba brązowa koperta rozmiaru stosowanego w kancelariach adwokackich i nieoznakowana taśma wideo. Nie musiała wchodzić do budki. Wetknęła kasetę i kopertę do torby i wsunęła skrytkę z powrotem. Virginia Baskin właśnie wracała za biurko, gdy Darby dołączyła do niej. - Skończyłam - powiedziała. Uwinęła się pani. Ale odkrycie. Nie guzdrzesz się, jeśli masz zszargane nerwy. - Znalazłam to, czego szukałam - powiedziała. - Bardzo dobrze. - Panna Baskin stała się nagle pełna ciepła. - Wie pani, czy tałam w gazecie tę straszliwą historię o prawniku zamordowanym w zeszłym ty godniu. Wie pani, tym, którego bandyci zastrzelili niedaleko stąd. Nie nazywał się czasem Curtis Morgan czy jakoś podobnie? Taka szkoda. Och ty idiotko, pomyślała Darby. - Nie czytałam - powiedziała. — Nie było mnie w kraju. Dziękuję. Drugim razem przemierzyła hol o wiele szybciej. W banku panował tłok, nigdzie nie było widać strażników. Łatwizna. No, najwyższy czas, żeby coś udało się bez kłopotów. Jej ochroniarz pilnował marmurowej kolumny. Obrotowe drzwi wypchnęły Darby na zewnątrz; była niemal w samochodzie, nim ją dogonił. Wsiadaj! - poleciła mu tonem graniczącym z histerią. Co znalazłaś? - spytał nie mniej kategorycznie. - Zrywajmy się stąd, dobrze?! - Otworzyła szarpnięciem drzwi i wskoczyła do środka. Gray zapuścił silnik i z miejsca wystartował. - Powiedz coś - poprosił. - Wyczyściłam skrytkę - powiedziała. - Nikt nie jedzie za nami? -A skąd mam wiedzieć, do cholery?! - Spojrzał w lusterko. - Co znalazłaś? Otworzyła torbę i wyjęła kopertę. Rozdarła brzeg. Gray nadusił hamulce, o ma ło co nie zderzywszy się z samochodem jadącym przed nimi. - Patrz, jak jeździsz!-krzyknęła. Dobra, dobra! Co jest w kopercie? - Nie wiem! Jeszcze nie przeczytałam i nie przeczytam, jeśli nas pozabijasz. Ruszyli ponownie, Gray odetchnął głęboko. Słuchaj, przestań na mnie wrzeszczeć, dobrze? Zachowujmy spokój. - Dobrze. Ty prowadź, a ja będę zachowywać spokój. Zgoda. Uspokoiłaś się już? Tak, odpręż się. I patrz, jak jedziesz. Dokąd właściwie jedziemy? Nie wiem. Co jest w kopercie? Darby wyciągnęła jakiś dokument. Spojrzała na Graya; okazało się, że nie odry-wa od papieru oczu. - Patrz, jak jedziesz. - Przeczytaj to wreszcie, do diabła! Niedobrze mi się robi od czytania w samochodzie! - A niech to najjaśniejsza cholera! - Znów się drzesz! Gray szarpnął kierownicę; skręcili w jeszcze jedną strefę, z której odholowywa-no nieprzepisowo parkujące samochody, na E Street. Gdy przydusił hamulce, zaczęły za nimi piszczeć klaksony. Popatrzył na nią ponuro. - Dziękuję - powiedziała, gdy stanął, i zaczęła czytać na głos. Było to czterdziestostronicowe oświadczenie, zaprzysiężone u notariusza publicznego. Datowane na piątek przed ostatnim telefonem Garcii do Granthama, bardzo elegancko napisane na maszynie. Curtis Morgan stwierdził pod przysięgą, że pracował w dziale spraw dotyczących ropy i gazu w kancelarii adwokackiej White i Blazewich od momentu, gdy znalazł się w niej pięć lat temu. Jego klientelę stanowiły prywatne firmy z wielu państw, przede wszystkim jednak amerykańskie wydobywające i eksploatujące ropę. Od chwili rozpoczęcia pracy jego klientem był pewien przemysłowiec uwikłany w wielki proces w południowej Luizjanie. Klientem tym był niejaki Victor Mattiece. Mattiece, którego nigdy nie spotkał osobiście, ale który był dobrze znany starszym wspólnikom kancelarii White i Blazewich, pragnął desperacko wygrać sprawę i móc wydobywać miliony baryłek ropy naftowej spod mokradeł zwanych Terrebonne Parish w południowej Luizjanie. Znajdowały się tam również liczące miliardy metrów sześciennych złoża gazu ziemnego. Wspólnikiem, który w kancelarii nadzorował prace wykonane dla pana Mattiece'a, był F. Sims Wakefield. Wakefield był bardzo bliskim znajomym Mattiece'a, często jeździł do niego na wyspy Bahama. Niepomni na mijające ich samochody, Gray i Darby siedzieli w pontiacu, którego zderzak wystawał niebezpiecznie na prawy pas ulicy, stanowiący strefę odnotowywania. Darby czytała powoli, Gray słuchał jej z przymkniętymi oczyma. Oświadczenie stwierdzało dalej, że sprawa Mattiece'a była dla kancelarii adwokackiej White i Blazewich bardzo ważna. Firma nie była bezpośrednio zaangażowana w proces i apelację, ale wszystkie materiały przechodziły przez biurko Wakefielda, który pracował wyłącznie nad sprawą pelikanów, jak ją określano. Większość swego czasu spędzał na wydzwanianiu do Mattiece'a i setki prawników zaangażowanych w sprawę. Morgan zajmował się nią przeciętnie dziesięć godzin tygodniowo, stanowiła ona margines jego pracy. Swoje rachunki przedstawiał bezpośrednio Wakefieldowi, co było nietypowe, ponieważ pozostałe przekazywał rachmistrzowi wydziału spraw ropy naftowej i gazu, skąd trafiały do głównego księgowego firmy. Pogłoski, których nasłuchał się przez lata, przywiodły go do głębokiego przekonania, że Mattiece płacił kancelarii o wiele więcej, niż wynosiła standardowa godzinowa stawka. Był pewien, że kancelaria miała otrzymać część zysku Mattiece'a - według pogłosek dziesięć procent zysku netto z wydobycia szybów naftowych. Taka kwota to było coś niesłychanego w branży. Zapiszczały rozpaczliwie hamulce. Darby i Gray przygotowali się w duchu na zderzenie. Samochód minął ich dosłownie o centymetry. - Zginiemy, jeśli będziemy tu siedzieć - powiedziała Darby. Gray wrzucił luźny bieg i wprowadził samochód na chodnik; przestał zagrażać im ruch na ulicy. Prawy błotnik zaczął natychmiast utrudniać ruch na chodniku. - Czytaj dalej - rzekł krótko Gray. Oświadczenia ciąg dalszy. Dwudziestego ósmego września lub dzień później Morgan przyszedł do gabinetu Wakefielda z dwoma teczkami i plikiem dokumentów niezwiązanych ze sprawą pelikanów. Wakefield telefonował, jak zwykle wpadały tu i wypadały sekretarki. W biurze zawsze panowała gorączkowa atmosfera. Morgan postał kilka minut, czekając, aż Wakefield skończy rozmawiać, jednak nie zanosiło się na to. W końcu, odczekawszy kwadrans, Morgan zabrał z zabałaganionego biurka Wakefielda swoje dokumenty i wyszedł. Wrócił do swojego gabinetu w drugim końcu budynku i zaczął pracować. Była mniej więcej druga po południu. Sięgając po teczkę, pod dokumentami znalazł ręcznie pisaną notatkę, którą niechcący zabrał z biurka Wakefielda. Wstał, by natychmiast ją mu odnieść. Przeczytał ją jednak, po czym przeczytał po raz drugi. Sięgnął po telefon; okazało się, że linia Wakefielda jest wciąż zajęta. Sporządził kopię notatki, którą dołączył do oświadczenia. Przeczytaj notatkę - rzucił Gray. Jeszcze nie skończyłam z oświadczeniem - odrzekła Darby. Nie miał ochoty się z nią sprzeczać; z nich dwojga ona była prawnikiem - choćby niedoszłym - i jeśli postanowiła przeczytać jakiś prawny dokument, nic jej nie powstrzyma. Ciąg dalszy oświadczenia. Morgan był oszołomiony treścią notatki. I przerażony. Wyszedł ze swego gabinetu i sporządził kserokopię. Wrócił do siebie i podłożył oryginał notatki w to samo miejsce pod dokumentami, które przyniósł z powrotem od Wakefielda. Zamierzał nie przyznać się, że w ogóle ją widział. Notatka obejmowała dwa akapity ręcznie napisane na arkuszu papieru firmowego kancelarii. Autorem był M. Velmano. Martin Velmano był starszym wspólnikiem firmy. Nosiła datę dwudziestego ósmego września, skierowana była do Wakefielda. Treść była następująca: „Sims, powiadom klienta, że sondaż jest zakończony i że ława będzie bardziej podatna po wyłączeniu Rosenberga. Drugi kandydat do przejścia w stan spoczynku jest dziwniejszy: Einstein stwierdził, że z nich wszystkich najlepiej nadaje się do tego Jensen. Biedak ma, jak wiesz, również inne problemy. Powiadom go też, że biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, pelikan pojawi się tutaj za cztery lata". Podpisu nie było. Gray równocześnie uśmiechał się i marszczył czoło. Rozchylił usta. Darby zaczęła czytać szybciej. Ciąg dalszy oświadczenia. Marti Velmano był bezwzględnym rekinem pracującym osiemnaście godzin dziennie. Czuł się niepotrzebny, jeśli nie wyciskał z kogoś krwi. Stanowił serce i duszę kancelarii White i Blazewich. Dla macherów władzy z Waszyngtonu był twardym gościem tarzającym się w forsie. Jadał obiady z kongresmanami i grywał w golfa z członkami gabinetu. Podrzynania gardeł dokonywał za zamkniętymi drzwiami swojego gabinetu. Przydomkiem „Einstein" obdarzony był Nathaniel Jones, pogrążony w szaleństwie prawniczy geniusz, którego firma trzymała w izolacji w jego niewielkiej bibliotece na piątym piętrze. Zapoznawał się ze wszystkimi sprawami rozpatrywanymi przez Sąd Najwyższy, jedenaście krajowych sądów apelacyjnych i pięćdziesiąt stanowych sądów najwyższych. Morgan nigdy nie miał z nim do czynienia, w ogóle pracownicy rzadko go widywali. Po skopiowaniu notatki Morgan złożył swój egzemplarz i włożył go do szuflady biurka. Dziesięć minut później do jego gabinetu wpadł jak burza bardzo blady i zdenerwowany Wakefield. Wspólnie pogrzebali w dokumentach i znaleźli notatkę Wakefielda. Wakefield wściekł się, co mu się często zdarzało. Zapytał Morgana, czy czytał tę kartkę. Nie, zaprzeczył kilkakrotnie nagabywany Morgan. Wyjaśnił, że najwidoczniej przypadkowo zabrał ją ze sobą. Spytał: cóż wielkiego się stało? Wakefield wpadł w furię i palnął Morganowi kazanie na temat świętości osobistego biurka. Przypominał zaślinionego kretyna. Miotając wymówki, krążył po gabinecie Morgana. W końcu uświadomił sobie, że zareagował przesadnie, starał się to jakoś załagodzić, ale zdawał sobie sprawę, że wywarł na Morganie silne wrażenie. W końcu wyszedł, zabierając notatkę. Morgan ukrył kopię w annale prawniczym w bibliotece na ósmym piętrze. Był wstrząśnięty paranoidalnym i histerycznym zachowaniem Wakefielda. Po południu przed wyjściem starannie uporządkował dokumenty i przybory piśmienne na biurku i w szufladach. Gdy sprawdził je następnego ranka, zorientował się, że jego biurko zostało przeszukane. Od tej chwili stał się bardzo ostrożny. Dwa dni później znalazł u siebie za kredensem miniaturowy śrubokręt, później jeszcze natrafił w swoim koszu na śmieci na zmięty kawałek czarnej taśmy. Przyjął, że założono mu w biurze podsłuch telefoniczny. Wakefield rzucał mu podejrzliwe spojrzenia, przesiadywał też więcej niż zwykle u siebie z Velmano. Potem zginęli sędziowie Rosenberg i Jensen. Morgan nie miał najmniejszych wątpliwości, że to robota Mattiece'a i jego wspólników. W notatce nie wymieniano nazwiska Mattiece'a, określano go jako „klienta". Wakefield nie miał żadnych innych klientów, żaden z klientów kancelarii nie miał tyle do zyskania z nowego składu Sądu Najwyższego, co Mattiece. Ostatni akapit oświadczenia był przerażający. Po zabójstwach sędziów Morgan dwukrotnie spostrzegł, że jest śledzony. Wyłączono go ze sprawy pelikanów. Przydzielono mu więcej roboty, bardziej pracochłonne zadania. Bał się, że zostanie zamordowany. Jeśli zginęło dwóch sędziów Sądu Najwyższego, likwidacja zwykłego pracownika kancelarii adwokackiej była dla zleceniodawców drobnostką. Sporządził oświadczenie, które zaprzysiągł u pani notariusz Emily Stanford. Pod nazwiskiem pani notariusz znajdował się jej wypisany na maszynie adres. - Nie ruszaj się, zaraz wracam - powiedział Gray, otworzył drzwi i wyskoczył z samochodu. Lawirując między wozami przebiegł przez E Street do automatu telefonicznego koło piekarni. Wystukał numer Smitha Keena i obejrzał się na za parkowany nieprzepisowo na chodniku samochód. - Smith? Tu Gray. Słuchaj uważnie i zrób, co ci powiem. Znalazłem źródło potwierdzające raport pelikana. Masz być za kwadrans z Krauthammerem w biu rze Feldmana. - Co masz? - Garcia zostawił list pożegnalny. Wpadniemy w jeszcze jedno miejsce i je dziemy do was. Wy? Jesteś z dziewczyną? - Tak. Ustawcie w salce konferencyjnej telewizor i magnetowid. Myślę, że Garcia ma nam coś do przekazania. - Zostawił nagraną taśmę? Tak. Spotykamy się za piętnaście minut, pamiętaj. - Jesteś bezpieczny? - Tak mi się wydaje. Jestem cholernie zdenerwowany, Smith - odpowiedział, odwiesił słuchawkę i rzucił się z powrotem do samochodu. Panna Stanford była właścicielką biura dostarczania nakazów sądowych przy Vermont Street. Kiedy Gray i Darby weszli do środka, właśnie odkurzała półki. Nie było czasu na grzeczności. - Pani jest Emily Stanford? - spytał Gray. - Tak, a co się stało? Pokazał jej ostatnią stronę oświadczenia. Poświadczyła to pani notarialnie? - Kim pan jest? Gray Grantham, piszę do „Washington Post". To pani podpis? - Tak, poświadczałam to. Darby podała jej fotografię Garcii-Morgana, - Czy to ten człowiek sporządził oświadczenie? - spytała. - Tak, to Curtis Morgan. Dziękujemy - powiedział Gray. - Nie żyje, prawda? — spytała panna Stanford. - Czytałam o tym w prasie. - Owszem, nie żyje - potwierdził Gray. - Czytała pani przypadkiem jego oświad czenie? - Och, nie, poświadczyłam tylko jego podpis. Na pewno chodziło o coś poważ nego, prawda? - Dziękujemy, pani Stanford. Wyszli równie szybko, jak weszli. Chudzielec ukrył lśniące czoło pod wystrzępionym kapeluszem. Miał na sobie obdarte spodnie i rozłażące się buty. Siedział przed redakcją „Washington Post" w rozchwierutanym fotelu na kółkach, trzymając w dłoniach tabliczkę JESTEM GŁODNY I BEZDOMNY. Kiwał głową z boku na bok, jak gdyby był krańcowo wycieńczony. Miał na kolanach plastikową tackę z paroma monetami, które sam na niej umieścił. Może dostałby coś, gdyby odgrywał ślepca. Kiwając się tak, wyglądał żałośnie, jak roślina. Oczy miał ukryte za okularami Kermita Żaby. Zwracał uwagę na każdy najmniejszy ruch na ulicy. Zobaczył, jak zza rogu wyłonił się samochód, który następnie przyhamował raptownie i nieprzepisowo zaparkował. Wyskoczyli z niego kobieta i mężczyzna, rzucili się biegiem w jego stronę. Pod wystrzępionym kocem na kolanach miał pistolet, ale biegli za szybko, poza tym na ulicy było zbyt wielu ludzi. Po chwili zniknęli w gmachu redakcji. Odczekał jeszcze chwilę i zaczął odtaczać wózek. ROZDZIAŁ 40 Pogrążony w rozterce Smith Keen przechadzał się nerwowo przed drzwiami gabinetu Feldmana. Sekretarka przyglądała mu się z irytacją. W końcu między rzędami biurek ujrzał Graya prowadzącego za rękę dziewczynę. Była zdecydowanie pociągająca, ale nie miał teraz czasu, by roztrząsać takie szczegóły. Obydwoje -Gray i Darby - byli zdyszani. - Smith Keen, Darby Shaw - przedstawił ich sobie Gray, łapiąc łapczywymi haustami powietrze. Uścisnęli sobie dłonie. - Dzień dobry - powiedziała Darby, rozglądając się po rojnej sali serwisu in formacyjnego. - Miło mi cię wreszcie spotkać, Darby. Z tego, co słyszałem, jesteś wyjątkową dziewczyną. - Zgadza się - uciął Grantham. - Nie mamy teraz czasu na konwenanse. - Proszę za mną - powiedział Keen. - Feldman czeka w salce konferencyjnej. Przeszli przez tłoczną salę serwisu i dotarli do następnej, wybitej pluszem, na której środku stał długi stół. Było tu kilkoro ludzi, którzy zamilkli na ich widok. Feldman zamknął drzwi. - Jestem Jackson Feldman, redaktor naczelny - wyciągnął dłoń do Darby. - Pani zapewne jest Darby Shaw? A któż by inny? - rzucił zdyszany Gray. Feldman nie zwrócił na to uwagi i rozejrzał się po sali. Zaczął przedstawiać obecnych. -To jest Howard Krauthammer, mój zastępca; Ernie DeBasio, zastępca do spraw zagranicznych; Elliot Cohen, zastępca do spraw krajowych; oraz Vince Litsky, nasz radca prawny. Kiwała uprzejmie głową, natychmiast zapominając nazwiska. Wszyscy mieli co najmniej pięćdziesiątkę, wszyscy byli zatroskani, wszyscy w koszulach z krótkimi rękawami. Czuła panującą tu atmosferę napięcia. - Daj mi taśmę - powiedział Gray. Darby wyjęła kasetę z torby. Telewizor i magnetowid stały w końcu sali na przenośnym stoliku. Gray wetknął kasetę w kieszeń magnetowidu. - Dostaliśmy ją dwadzieścia minut temu, więc jeszcze nie mieliśmy czasu jej przejrzeć. Darby usiadła w fotelu pod ścianą. Mężczyźni przysunęli się do monitora, czekając na pojawienie się obrazu. Na czarnym ekranie pojawiła się data - 12 października, a następnie Curtis Morgan siedzący przy kuchennym stole. Trzymał w dłoni przełącznik, najwidoczniej uruchamiający kamerę. „Nazywam się Curtis Morgan; ponieważ oglądacie tę kasetę, najprawdopodobniej nie żyję", brzmiał piekielnie mocny wstęp. Mężczyźni przysunęli się jeszcze bliżej, na wszystkich twarzach malowało się napięcie. „Dziś jest dwunasty października, nagrania tego dokonuję w moim domu. Jestem sam, moja żona pojechała do lekarza. Powinienem być w pracy, ale zadzwoniłem z wiadomością, że zachorowałem. Moja żona o niczym nie wie. Nikomu o tym nie powiedziałem. Ponieważ to oglądacie, zapewne czytaliście również moje oświadczenie. — Podniósł w górę dokument. - Podpisałem je i zamierzam pozostawić razem z kasetą, najprawdopodobniej w sejfowej skrytce depozytowej w którymś ze śródmiejskich banków. Odczytam teraz oświadczenie i dorzucę jeszcze parę informacji". - Mamy to oświadczenie - powiedział szybko oparty o ścianę koło Darby Gray. Nikt nawet na niego nie spojrzał, wszyscy byli wręcz przyklejeni do ekranu. Morgan powoli przeczytał oświadczenie, bez przerwy przenosząc nerwowo wzrok z kartek na obiektyw kamery i z powrotem. Zajęło mu to dziesięć minut. Za każdym razem, gdy Darby słyszała słowo „pelikan", zamykała oczy i powoli kręciła głową. Stawało jej przed oczyma wszystko to, co przeżyła, wszystkie koszmary. Usilnie starała się skupić na czytanym tekście. Gdy Morgan skończył oświadczenie, odłożył je na stół i popatrzył na jakieś zapiski w notesie. Był przystojny, nie wyglądał na swoje dwadzieścia dziewięć lat. Miał na sobie tylko wykrochmaloną koszulę, ponieważ był w domu i nie musiał zakładać krawata. Kancelaria White i Blazewich nie była idealnym miejscem pracy, powiedział, ale większość z czterystu prawników to ludzie uczciwi i najprawdopodobniej w ogóle nie wiedzieli o Mattiesie. Szczerze mówiąc, wątpił, czy ktokolwiek poza Wakefieldem, Velmano i Einsteinem brał udział w spisku. Jeden ze wspólników o nazwisku Jarreld Schwabe był wystarczająco zdeprawowany, by być weń zaangażowanym, ale Morgan nie miał na to żadnych dowodów. (Darby dobrze go sobie przypominała). Jedna z sekretarek nagle w kilka dni po śmierci sędziów zrezygnowała z posady. Nazywała się Miriam LaRue, pracowała w dziale ropy i gazu od osiemnastu lat; niewykluczone, że coś wiedziała. Mieszkała w Falls Church. Inna sekretarka, której nie wymienił z nazwiska, powiedziała mu, że podsłuchała rozmowę Wakefielda i Velmano. Chodziło o to, czy Morganowi można ufać. Dotarły do niej jednak tylko strzępy dyskusji. Wspólnicy po wpadce z notatką traktowali Morgana inaczej niż przedtem, zwłaszcza Schwabe i Wakefield. Wyglądało tak, jak gdyby mieli ochotę przyprzeć go do muru i zagrozić mu śmiercią, jeśli komukolwiek powie o niej, nie byli jednak pewni, czy ją czytał. Bali się również rozdmuchiwać sprawę. W każdym razie podejrzewali, że Morgan ją jednak przeczytał. Jeśli rzeczywiście brali udział w spisku mającym na celu zamordbwa-nie Rosenberga i Jensena, to ktoś taki jak Morgan nie znaczył dla nich nic. Był przeciętnym pracownikiem firmy, którego można było zastąpić w ciągu paru sekund. Radca prawny Litsky z niedowierzaniem pokręcił głową. Słuchacze powoli otrząsali się z przerażenia, zaczynali kręcić w fotelach. Morgan dwukrotnie zauważył osobników śledzących go w pociągu, którym dojeżdżał do pracy. Zauważył też człowieka obserwującego go w czasie przerwy obiadowej. Przez chwilę Morgan mówił o rodzinie, następnie jego słowa stały się niezborne. Najwidoczniej skończyły mu się fakty. Gray podał Feldmanowi oświadczenie i kopię notatki, ten przeczytał i podał Krauthammerowi, który przekazał je dalej. Morgan pożegnał się tak żałośnie, że wszystkim słuchającym zmroził krew w żyłach. Gray wyjął kasetę, zatarł dłonie i uśmiechnął się do reszty. - Cóż, panowie, czy to wystarczająca weryfikacja, czy mamy postarać się o coś jeszcze? - Znam tych gości - powiedział oszołomiony Litsky. - Grywałem w zeszłym roku z Wakefieldem w tenisa. Feldman zaczął krążyć po sali konferencyjnej. - Jak znaleźliście Morgana? To długa historia - rzekł Grantham. Przedstaw jej skróconą wersję. - Dotarliśmy do studenta prawa z Georgetown, który zeszłego lata pracował w kancelarii White i Blazewich. Zidentyfikował zdjęcie Morgana. - Skąd miałeś zdjęcie? Niech pan nie pyta, to nie należy do sprawy. Twierdzę, że musimy to wydrukować - powiedział donośnie Krauthammer. - Zgadzam się - rzekł Elliot Cohen. - Jak się dowiedzieliście, że Morgan nie żyje? - spytał Feldman. Darby była wczoraj w kancelarii i powiedziano jej. - Gdzie była kaseta i oświadczenie? - W skrytce w banku First Columbia. Klucz dała mi żona Morgana dziś o piątej rano. Nie naruszyłem prawa, raport pelikana został w całej rozciągłości potwier dzony przez niezależne źródło. - Drukujemy to - powiedział Ernie DeBasio. — Z największym nagłówkiem od czasu „Nixon składa rezygnację". Feldman przystanął koło Keena. Obaj przyjaciele popatrzyli po sobie uważnie. - Drukujemy - powiedział Keen. Feldman zwrócił się w stronę prawnika. Vince? Pod względem prawnym nie ma żadnych przeszkód, ale chciałbym przeczy tać artykuł przed puszczeniem go do druku. - Ile zabierze ci napisanie? - spytał redaktor Graya. - Fragment dotyczący raportu mam już naszkicowany. Wykończę go mniej wię cej w ciągu godziny, na Morgana potrzebować będę ze dwie, góra trzy. Feldman, który nie uśmiechnął się ani razu od uściśnięcia dłoni Darby, przeszedł w drugi koniec salki i stanął twarzą w twarz z Grayem. - A jeśli ta taśma to oszustwo? - Oszustwo? Mówimy o ludziach, których zamordowano, panie Feldman. Roz mawiałem z wdową, prawdziwą, niepodrobioną wdową. W naszej gazecie ukazała się wiadomość o zamordowaniu Morgana. Nie żyje, co potwierdza nawet jego fir ma. To on nagrał się na taśmie i powiedział, że pewnie zginie. Wiem, że to on. Byliśmy też u pani notariusz, która poświadczyła podpis pod oświadczeniem; zidentyfikowała Morgana - Gray mówił coraz głośniej. - Wszystko, co przekazał, potwierdza raport pelikana, wszystko: udział Mattiece'a, jego proces, zabójstwa sę dziów. Mamy przecież Darby, autorkę raportu, inne ofiary. Była ścigana po całym kraju. Tu nie ma dziur, panie Feldman, mamy materiał dopięty na ostatni guzik. Feldman w końcu się uśmiechnął. -To coś znacznie więcej. Jest jedenasta, napisz tekst na drugą. Zamknij się w tej salce. - Znów zaczął chodzić dookoła stołu. - Spotkamy się tu dokładnie o drugiej i przeczytamy szkic. Niech nikt nie piśnie o tym ani słowa. Mężczyźni podnieśli się z miejsc i gęsiego wyszli z salki, uścisnąwszy uprzednio kolejno dłoń Darby. Nie byli pewni, czy nie powinni składać jej gratulacji, więc po prostu potrząsali z uśmiechem jej ręką. Darby nie podniosła się z miejsca. Kiedy zostali sami, Gray usiadł koło niej i ujął jej dłonie w swoje ręce. Przed sobą mieli uporządkowany stół konferencyjny z idealnie rozstawionymi wokół niego fotelami. Białe ściany oblewał blask świetlówek i lśnienie słońca wpadającego przez dwa wąskie okna. - Jak się czujesz? - spytał. Bo ja wiem? To kres drogi, tak mi się wydaje. Udało się. Nie wyglądasz na zbyt szczęśliwą. Zdarzały mi się lepsze czasy. Cieszę się, że ty się cieszysz. - Dlaczego? - zapytał, przyglądając się jej badawczo. Udało się złożyć wszystkie kawałki tej historii i jutro wstrząśniesz czytelni kami. Nie wykręcisz się od nagrody Pulitzera. Nie zastanawiałem się nad tym. Kłamczuch. - No, może raz, ale kiedy wczoraj wysiadłaś z windy i powiedziałaś mi, że Garcia nie żyje, przestałem sobie zawracać głowę Pulitzerami. - To niesprawiedliwe: odwaliłam całą robotę, wykorzystałeś mój mózg, wy gląd i nogi, a tobie przypadnie cała chwała. - Z radością zamieszczę twoje nazwisko jako autorki raportu. Damy twoje zdję cie na pierwszą stronę razem z fotkami Rosenberga, Jensena, Mattiece'a, prezy denta, Verheekai... - Thomasa? Opublikujecie jego zdjęcie? - To zależy od Feldmana, sam dokona adiustacji materiału. Myślała o tym przez chwilę, ale nic nie powiedziała. - Cóż, panno Shaw, mam trzy godziny na napisanie największego artykułu w mo jej karierze. Opowieści, która wstrząśnie światem. Historii, która spowoduje upa dek prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wyjaśni zabójstwa członków Sądu Naj wyższego. Artykułu, który uczyni mnie sławnym i bogatym. - Może lepiej ja go napiszę? Byłabyś tak dobra? Jestem wykończony. Porządkuj notatki. Przynieś też trochę kawy. Zamknęli drzwi i uprzątnęli stół. Goniec z działu serwisu przywiózł na wózku komputer klasy PC z drukarką. Posłali go po dużo kawy, a gdy się z nią zjawił, jeszcze raz po owoce. Naszkicowali plan artykułu, począwszy od zabójstw, przez sprawę pelikanów z południowej Luizjany, Mattiece'a i jego związki z prezydentem, raport pelikana i wywołane przez niego zamieszanie, śmierć Callahana i Verheeka, zabicie Morgana przez rzekomych rzezimieszków, na związkach sprawy z kancelarią White i Blazewich, ze wskazaniem na Wakefielda, Velmano i Einsteina skończywszy. Darby wolała stenografować. Wygładziła to, co Gray napisał o pozwie, raporcie i sylwetce Mattiece'a. Gray zabrał się do reszty, wystukując na komputerze wstępne szkice. Darby pokazowo wręcz zorganizowała sobie pracę: notatki układała w idealnym porządku na stole, starannie zapisywała każdy wiersz. Gray tworzył wokół siebie chaos nie do opanowania - zrzucał kartki na podłogę, mówił do komputera, drukował pojedyncze akapity, które natychmiast wyrzucał. Co jakiś czas namawiała go do spokoju. To nie biblioteka prawnicza, tłumaczył jej. To gazeta, tu się pracuje ze słuchawkami przy uszach, starając się zrozumieć cokolwiek, mimo że wydziera się na ciebie ktoś trzeci. O pierwszej Smith Keen podesłał im jedzenie. Darby jadła zimną kanapkę, przy glądają się ruchowi za oknem. Gray przekopywał się przez sprawozdania z kam panii wyborczej. W pewnym momencie dostrzegła na ulicy znajomą twarz. Mężczyzna, który \opierał się o boczną ścianę budynku po przeciwnej stronie Piętnastej ulicy, nie wydałby się jej podejrzany, gdyby godzinę wcześniej nie widziała go identycznie opartego o ścianę hotelu Madison. Popijał coś z wysokiego papierowego kubka i obserwował frontowe wejście redakcji „Post". Był w czarnej czapce, drelichowej kurtce i dżinsach, miał najwyżej trzydzieści lat. Udawał, że stoi sobie po prostu bez celu po drugiej stronie ulicy. Niemrawo gryząc kanapkę, przyglądała mu się przez dziesięć minut. Popijał z kubka i ani drgnął. - Gray. Chodź tu na chwilę. -Co jest? - zapytał swarliwie, ale podszedł. Wskazała mu mężczyznę w czar nej czapce. - Przypatrz mu się uważnie - powiedziała. - Co on twoim zdaniem robi? - Coś pije, pewnie kawę. Opiera się o ścianę po drugiej stronie ulicy i patrzy na nasz budynek. -Co ma na sobie? Drelich od góry do dołu i czarną czapkę. Chyba wysokie buty. Coś się stało? - Godzinę temu sterczał przed hotelem. Krył się przy furgonetce z zakładu na praw telefonów, ale wiem, że to był on. Teraz przeszedł tutaj. - Więc? - Więc przynajmniej od godziny kręci się po ulicy, obserwując budynek redak cji- Gray pokiwał głową. Nie czas na ironiczne komentarze. Gość wyglądał podejrzanie, a Darby była zdenerwowana. Od dwóch tygodni śledzono ją w Nowym Orleanie, w Nowym Jorku i prawdopodobnie w Waszyngtonie; wiedziała lepiej od niego, jak to jest być tropionym. Co chcesz przez to powiedzieć, Darby? Podaj mi jakikolwiek sensowny powód, dla którego ktoś, kto zdecydowanie nie jest włóczęgą, miałby się w ten sposób zachowywać. Mężczyzna popatrzył na zegarek, ruszył powoli chodnikiem i po chwili zniknął. Darby również sprawdziła, która godzina. Dokładnie pierwsza — powiedziała. - Sprawdzajmy co kwadrans, dobrze? - Dobrze, choć wątpię, by to cokolwiek znaczyło - powiedział, starając się uspo koić ją tonem swojego głosu. Bezskutecznie. Usiadła przy stole i zaczęła przeglą dać notatki. Przyjrzał się jej uważnie i powoli wrócił do komputera. Pisał z pasją przez następny kwadrans, po czym podszedł znów do okna. Darby powiodła za nim spojrzeniem. - Nie widać go - powiedział. O wpół do drugiej wypatrzył tego samego człowieka. - Darby! - zawołał, wskazując miejsce, w którym go pierwszy raz widziała. Wyjrzała przez okno i po dłuższej chwili dostrzegła mężczyznę w czarnej czapce. Miał teraz na sobie ciemnozielony płaszcz i pozornie nie patrzył w stronę redak cji. Oglądał koniuszki swych butów i co dziesięć sekund rzucał ukradkowe spoj rzenie w stronę frontowego wejścia, co czyniło go tym bardziej podejrzanym. Był częściowo zasłonięty przez ciężarówkę dostawczą. Nie trzymał już papierowego kubka, palił natomiast papierosa. Patrzył na fasadę redakcji „Post" i na chodnik przed nią. Dlaczego czuję taką gulę w brzuchu? - rzekła Darby. Jak mogli cię tu znaleźć? To niemożliwe. Wiedzieli, że byłam w Nowym Jorku. To też wydawało się niemożliwe. - Może śledzili mnie. Przekazano mi, że jestem pod nadzorem. Ten klient pew nie właśnie tym się zajmuje. Jakim cudem mogliby się dowiedzieć, że tu jesteś? - Może masz rację - powiedziała powoli Darby. Widziałaś go już kiedyś? Nie przedstawiają mi się. - Słuchaj, mamy trzydzieści minut, nim zjawią się tu redaktorzy z nożami rzeź- nickimi, żeby adiustować tekst. Skończmy artykuł, wtedy będziemy się gapić na tego frajera. Wrócili do pracy. Za kwadrans druga Darby znów podeszła do okna. Mężczyzna zniknął. Drukarka z grzechotem wypluwała z siebie pierwszy szkic. Zabrała się do korekty. Redaktorzy przejechali się po tekście ołówkami. Radca prawny Litsky przeczytał go dla czystej przyjemności. Zdawało się, że jemu najbardziej artykuł się podobał. Tekst był długi, Feldman zapamiętale kroił go jak chirurg. Smith Keen bazgrał na marginesach, Krauthammerowi spodobało się to, co dostał do rąk. Wspólnie przeczytali całość, po czym Gray dokonał jeszcze jednej korekty. Darby podeszła do okna. Frajer w marynarskiej kurcie i tych samych dżinsach znowu wystawał po drugiej stronie ulicy. Było pochmurno, temperatura wynosiła około dziesięciu stopni, facet znów pił coś z kubka. Kulił się, żeby tracić jak najmniej ciepła. Spoglądał na redakcję i znów łykał z kubka. Tym razem stał przed innym budynkiem; dokładnie o drugiej piętnaście ruszył wolno Piętnastą ulicą na północ. Koło niego zatrzymał się samochód. Otworzyły się drzwi i ze środka wyłonił się inny znajomy. Samochód odjechał pospiesznie, a Pieniek rozejrzał się beztrosko i leciutko utykając, podszedł do mężczyzny w czarnej czapce. Wymienili parę słów i Pieniek ruszył na południe w stronę skrzyżowania Piętnastej i L Street. Frajer został na miejscu. Rozejrzała się po sali. Wszyscy byli zaczytani. Pieniek zniknął z pola widzenia, nie mogła go więc pokazać Grayowi, który czytał, uśmiechając się. Nie, ci ludzie nie obserwowali reportera; oni czekali na dziewczynę. Pewnie byli zdesperowani. Tkwili na ulicy, licząc na cud: dziewczyna wyjdzie z redakcji i będzie ją można zlikwidować. Byli przerażeni tym, że sypała i rozdawała na lewo i prawo informacje zawarte w tym cholernym raporcie. Musieli ją jakoś powstrzymać, takie mieli polecenia. Tego ranka rozpoczął się ostatni dzień gry. Nagle przestała się czuć bezpieczna w sali pełnej mężczyzn. Feldman ostatni skończył czytać i przesunął kopię artykułu po stole w kierunku Graya. - Trzeba doszlifować drobiazgi, nie zabierze ci to więcej niż godzinę. Jakie powinniśmy wykonać telefony? - Do głowy przychodzą mi tylko trzy - powiedział Gray. - Biały Dom, FBI oraz White i Blazewich. - W artykule jest wymieniony z nazwiska wyłącznie Sims Wakefield. Dlacze go? - spytał Krazthammer. Morgan najbardziej go obsmarował. Ale notatkę napisał Velmano. Sądzę, że trzeba dorzucić jego nazwisko. - Zgadzam się - powiedział Smith Keen. - Ja również - dorzucił DeBasio. - Już je dopisałem - powiedział Feldman. - Później dorzucimy Einsteina. Od czekamy do czwartej trzydzieści lub piątej i zadzwonimy do Białego Domu i kan celarii White i Blazewich. Jeśli się pospieszymy, może im odbić i postarają się o sądowy zakaz publikacji. - Zgadzam się — powiedział Litsky. - Nie mogą nas powstrzymać, ale mogą próbować. Zaczekam do piątej, zanim do nich zadzwonię. - Dobrze - powiedział Gray. - Przerobię artykuł na wpół do czwartej, potem zadzwonię do FBI z prośbą o komentarz. Później przyjdzie kolej na Biały Dom i kancelarię. - Spotykamy się tu o wpół do czwartej - powiedział Feldman, który był już prawie przy drzwiach. - Nie odchodźcie od telefonów. Kiedy salka opróżniła się, Darby zamknęła drzwi na klucz i skinęła głową w stronę okna. - Słyszałeś, jak wspominałam o Pieńku? - Nie mów mi, że przyjechał po ciebie. Wspólnie wyjrzeli przez okno na ulicę w dole. - Obawiam się, że tak. Spotkał się z naszym nowym znajomym i zniknął. Wiem, że to był on. - Czyli pewnie nie mnie namierzają. - Pewnie nie. Naprawdę chciałabym się stąd wydostać żywa. - Coś wymyślimy. Ostrzegę straż. Mam powiedzieć o tym Feldmanowi? - Nie, jeszcze nie. Znam kilku gliniarzy. - Świetnie. Podjadą pod redakcję i spiorą Pieńka na kwaśne jabłko. Akurat ci chętnie by to zrobili. - Nie mogą się do nich przyczepić, nie mają żadnych podstaw do interwencji. - Z wyjątkiem planowania morderstwa. - Jak dobrze jest zabezpieczony ten budynek? Gray zastanawiał się przez chwilę. - Powiadomię Feldmana, dobrze? Poproszę, żeby przed tymi drzwiami posta wił dwóch strażników. - Dobrze. Feldman zaaprobował drugi szkic o wpół do czwartej, Gray dostał zielone światło na telefon do FBI. Do salki konferencyjnej przyniesiono cztery aparaty, podłączono do nich magnetofon. Feldman, Smith Keen i Krauthammer mogli też słuchać rozmowy, bo telefony zainstalowano równolegle. Gray zadzwonił do Phila Norvella, swego dobrego znajomego i niegdysiejszego źródła, jeśli w ogóle można było mówić o źródle w FBI. Norvell odebrał z własnego aparatu. Phil? Tu Gray Grantham z „Post". - Wiem, gdzie pisujesz, Gray. Mam włączony magnetofon, Phil. - Czyli coś poważnego. Wal. - Rano drukujemy artykuł omawiający szczegóły spisku, w którego wyniku zamordowano Rosenberga i Jensena. Zamieszczamy nazwisko przemysłowca spe kulującego na ropie naftowej, Victora Mattiece'a, oraz nazwiska jego dwóch praw ników z Waszyngtonu. Wymieniamy też Verheeka, oczywiście jako ofiarę. Sądzi my, że FBI wiedziało już od jakiegoś czasu o Mattiesie, ale pod wpływem nalegań Białego Domu odstąpiło od śledztwa w tym kierunku. Dajemy wam szansę sko mentowania tego. Po drugiej stronie nikt nie odpowiadał. Phil, jesteś tam? - Tak, chyba tak. Skomentujecie to? Pewnie, że skomentujemy, ale pozwolisz, że oddzwonimy później. Dajemy to wkrótce na maszyny, więc się pospieszcie. No, Gray, to strzał w plecy. Nie moglibyście dzień tego przytrzymać? - Nie da rady. Norvell milczał chwilę. No dobrze. Porozumiem się z Voylesem i oddzwonię. - Dzięki. - Nie, to ja ci dziękuję, Gray. Cudowna sprawa, Voyles będzie zachwycony. - Czekamy. — Gray nacisnął widełki. Keen wyłączył magnetofon. Po ośmiu minutach zadzwonił do nich, jak się okazało, osobiście Voyles. Upierał się przy rozmowie z samym Jacksonem Feldmanem. Włączono znów magnetofon. - Pan Voyles? - powiedział ciepło Feldman. Znali się dobrze, więc w zasadzie „pan" było niepotrzebne. - Mów do mnie Denton, do diabła. Jackson, słuchaj, co właściwie ma twój chłopak? To idiotyzm, skaczecie w przepaść. Prowadziliśmy i prowadzimy nadal śledztwo w sprawie Mattiece'a; jest jeszcze za wcześnie, żeby dać to do gazet. Powiedz, co wyniuchał ten twój dziennikarz? - Mówi ci coś nazwisko Darby Shaw? - Feldman uśmiechnął się do Darby, zadając to pytanie. Dziewczyna nadal stała pod ścianą. Voylesowi trochę czasu zabrało sformułowanie odpowiedzi. Tak - powiedział w końcu. - Mój chłopak dobrał się do raportu pelikana, Denton, a Darby Shaw stoi parę metrów ode mnie. - Bałem się, że nie żyje. - Nie, jak najbardziej żyje. Ona i Gray Grantham potwierdzili z niezależnego źródła fakty zawarte w raporcie. To długa historia, Denton. Voyles westchnął głęboko i poddał się. - Traktujemy Mattiece'a jako podejrzanego - powiedział. Uważaj, Denton, mam włączony magnetofon. - Hm, musimy porozmawiać. To znaczy, osobiście. Może podrzucę ci trochę głębszego tła. - Zapraszam serdecznie do nas. Będę tam za dwadzieścia minut. Redaktorami wstrząsnęła myśl, że sam wielki F. Denton Voyles pędem wskoczy do swojej limuzyny i przyjedzie do redakcji „Post". Obserwowali go od lat i wiedzieli, że jest mistrzem w redukowaniu własnych strat do minimum. Nienawidził prasy, więc gotowość do rozmowy na ich łączce, niejako na ich celowniku, oznaczała tylko jedno: że zamierzał zwalić winę na kogoś innego. Nie było praktycznie wątpliwości, że na Biały Dom. Darby nie miała najmniejszej ochoty spotkać się z tym człowiekiem. Myślała wyłącznie o ucieczce. Pokazałaby mężczyznę w czarnej czapce, ale pół godziny temu zniknął. Zresztą, co mogło mu zrobić FBI? Najpierw musieliby go złapać, a gdyby im się to nawet powiodło, co dalej? Oskarżenie o wałęsanie się i planowanie zasadzki? Tortury, żeby wyśpiewał wszystko? Najprawdopodobniej w ogóle by jej nie uwierzono. Nie miała ochoty zadawać się z FBI. Nie chciała ich ochrony. Chciała tylko uciec z kraju, sama nie wiedziała dokąd. Może powiadomi o celu podróży Graya, a może nie. Gray wystukał numer w Białym Domu. Redaktorzy sięgnęli po swoje słuchawki, Keen włączył magnetofon. - Proszę z Fletcherem Coalem. Mówi Gray Grantham z „Washington Post", to bardzo pilna sprawa. Czekali. - Dlaczego Coal? - spytał Keen. - Wszystko, co idzie na zewnątrz, musi przejść przez niego - powiedział Gray, zasłaniając ręką słuchawkę. - Kto tak twierdzi? - Źródło. Sekretarka powiedziała, że Coal za chwilę się połączy, prosiła, by zaczekać. Gray uśmiechnął się szeroko, adrenalina buzowała w jego żyłach. - Fletcher Coal - zabrzmiało wreszcie. - Dzień dobry, panie Coal. Gray Grantham z „Post". Nagrywam tę rozmowę, przyjął to pan do wiadomości? - Tak. - Czy to prawda, że wydał pan całemu personelowi Białego Domu, z wyjąt kiem pana prezydenta, dyrektywę, iż wszystkie informacje dla prasy muszą być najpierw sprawdzone przez pana? Jest to absolutna nieprawda. Tymi sprawami zajmuje się rzecznik prasowy. - Rozumiem. Jutro rano opublikujemy artykuł, który, ujmując rzecz krótko, potwierdza materiały zawarte w raporcie pelikana. Czy jest on panu znany? - Tak — rzekł wyjątkowo powoli Coal. - Ustaliliśmy z całą pewnością, iż pan Mattiece trzy lata temu przeznaczył z górą cztery miliony dolarów na kampanię wyborczą prezydenta. Cztery miliony dwieście tysięcy, wyłącznie legalnymi kanałami. - Sądzimy również, iż Biały Dom interweniował w śledztwo FBI dotyczące pana Mattiece'a, usiłując nie dopuścić do jego kontynuacji. Czy i jak pan to sko mentuje? - Czy to jest tylko wasze przekonanie, czy coś, co zamierzacie ogłosić drukiem? - Staramy się to potwierdzić. A jak się wam wydaje, kto to potwierdzi? Mamy swoje źródła, panie Coal. - Biały Dom kategorycznie zaprzecza, że w jakikolwiek sposób usiłował wpły nąć na tok śledztwa. Po tragicznej śmierci sędziów prezydent poprosił o informo wanie go na bieżąco o przebiegu śledztwa, ale Biały Dom w żaden sposób pośred ni czy bezpośredni nie starał się wywrzeć wpływu na jakiekolwiek aspekty dochodzenia. Informacje, które otrzymaliście, są nieprawdziwe. - Czy prezydent traktuje Victora Mattiece'a jako swojego przyjaciela? - Nie. Spotkali się tylko raz; poza tym, jak powiedziałem, pan Mattiece wniósł liczący się wkład w kampanię wyborczą. Nie jest jednak przyjacielem prezydenta. Był jednak najpoważniejszym z subsydentów kampanii wyborczej, prawda? Nie mogę tego potwierdzić. Jeszcze jakieś komentarze? - Nie. Jestem pewny, że tą sprawą zajmie się rano rzecznik prasowy Białego Domu. Rozłączyli się. Smith Keen wyłączył magnetofon. Feldman wstał, zacierając dłonie. - Dałbym kupę forsy, żeby znaleźć się w tej chwili w Białym Domu -powie dział. - Zachował zimną krew - powiedział z podziwem Gray. Tak, ale teraz jego zimna dupa znalazła się we wrzątku. ROZDZIAŁ 41 Komuś przyzwyczajonemu do wywierania nacisków i przyglądania się, jak wszyscy się przed nim korzą, ciężko jest udać się w wyznaczone miejsce z kapeluszem w dłoni i poprosić o zawieszenie broni. Voyles przeszedł najciszej, jak potrafił, przez salę serwisu z K.O. Lewisem i dwoma agentami. Miał na sobie jak zwykle wymięty prochowiec z pasem solidnie ściskającym środek jego krępej sylwetki. Nie przepychał się, ale sposób, w jaki się poruszał, nie pozostawiał wątpliwości, że przywykł, aby ustępowano mu z drogi. Ubrana w ciemne płaszcze czwórka przypominała osobistą obstawę mafiosa. W ruchliwej sali serwisu zapanował spokój; wszyscy przyglądali się przemarszowi. Spokorniały czy nie, F. Denton Voyles wywierał wrażenie mimo mało imponującej prezencji. W krótkim korytarzyku przed gabinetem Feldmana czekała w napięciu niewielka grupka redaktorów. Voylesa przywitał Howard Krauthammer, który znał go osobiście. Uścisnęli sobie dłonie, Krauthammer powiedział Voylesowi, że Feldman właśnie dzwoni do Ludwiga, wydawcy „Post", który przebywa w Chinach. Smith Keen przyłączył się do rozmowy i uścisnął dłonie Voylesowi i Lewisowi. Dwaj agenci trzymali się kilka kroków z tyłu. Feldman otworzył drzwi swojego gabinetu, spojrzał w stronę sali prasowej i zobaczył Dentona Voylesa. Dał mu znak, by wszedł do środka. K.O. Lewis podążył za swoim szefem. Wymieniali zwyczajowe uprzejmości, dopóki Smith Keen nie zamknął drzwi, po czym zajęli miejsca w fotelach. -Zakładam, że macie stuprocentowe potwierdzenie danych zawartych w rapor cie pelikana - powiedział Voyles. - Istotnie - rzekł Feldman. - Może ty i pan Lewis przeczytacie szkic artykułu? Myślę, że to zastąpi wszystkie pytania. Za mniej więcej godzinę artykuł pójdzie do druku; pan Grantham, nasz dziennikarz, chce wam dać możliwość komentarza. - Doceniam to. Feldman podał Voylesowi kopię szkicu artykułu, ten ostrożnie wziął ją do ręki. Lewis pochylił się nad nim i wspólnie zaczęli czytać. - Wyjdziemy - powiedział Feldman. - Nie spieszcie się. - Wyszedł z Keenem z gabinetu i zamknął drzwi. Agenci natychmiast przysunęli się do nich. Feldman i Keen przeszli przez salę serwisu do salki konferencyjnej. W korytarzu przed nią stało dwóch strażników. Gray i Darby siedzieli w środku sami. - Powinieneś zadzwonić do kancelarii White i Blazewich - powiedział Feld man. - Czekaliśmy na pana. Podnieśli słuchawki; Keen wręczył wolną Darby, ponieważ Krauthammer musiał wyjść. Gray wystukał numer. - Poproszę Martiego Velmano - powiedział Gray. — Tak, mówi Gray Grantham z redakcji „Washington Post". Tak, muszę z nim mówić. To bardzo pilne. - Chwileczkę - powiedziała sekretarka Po chwili w słuchawce rozległ się głos drugiej sekretarki. - Gabinet pana Velmano. Gray ponownie się przedstawił i poprosił o połączenie z szefem. - Jest na ważnym spotkaniu - powiedziała sekretarka. - Ja również - odrzekł Gray. - Niech pani tam pójdzie, powie, kto dzwoni, i powiadomi szefa, że o północy jego zdjęcie znajdzie się na pierwszej stronie „Washington Post". - Dobrze, proszę pana. Po kilku sekundach w słuchawce rozległ się męski głos. - Tak, co się dzieje? Gray przedstawił się po raz trzeci i powiadomił Velmano, że rozmowa jest nagrywana. - Rozumiem - uciął jego wyjaśnienia prawnik. Drukujemy artykuł dotyczący waszego klienta, Victora Mattiece'a oraz jego powiązań ze śmiercią sędziów Rosenberga i Jensena. - Świetnie! Przez dwadzieścia lat nie wygrzebiecie dupy z odszkodowań! Chy ba ci odbiło, stary. Wykupimy twoją gazetkę. Tak jest, proszę pana. Proszę pamiętać, że to nagrywam. - A nagrywaj sobie, co chcesz! Będziesz osobiście pozwany! Czeka was niezła zabawa, jak Victor Mattiece wykupi „Washington Post"! Zobaczycie! Gray potrząsnął głową i z niedowierzaniem popatrzył na Darby. Redaktorzy z uśmiechami na twarzach wpatrywali się w podłogę. Rzeczywiście zapowiadała się niezła zabawa. - Tak jest, proszę pana. Czy słyszał pan o raporcie pelikana? Rozporządzamy jego kopią. Po drugiej stronie zapadła grobowa cisza. W końcu rozległo się stłumione sieknięcie, jak ostatni dech zdychającego psa. Później znów zapanowała cisza. Panie Velmano, jest pan tam? - Tak. - Mamy również kopię notatki, którą przekazał pan Simsowi Wakefieldowi, z datą dwudziestego ósmego września, w której sugeruje pan, że sytuacja pańskie go klienta ulegnie znacznej poprawie, jeśli Rosenberg i Jensen przestaną wcho dzić w skład Sądu Najwyższego. Rozporządzamy również informacją, iż na po mysł ten wpadła osoba o przydomku Einstein, przetrzymywana u was w bibliotece na piątym piętrze. Odpowiedzi nie było. Gray kontynuował: - Artykuł jest gotowy do druku, daję panu jednak szansę złożenia komentarzy. Czy chciałby pan coś powiedzieć, panie Velmano? Boli mnie głowa. - Dobrze. Czy coś jeszcze? - Czy wydrukujecie notatkę w dosłownym brzmieniu? - Tak. Wydrukujecie moje zdjęcie? Tak, starą fotografię z senackiego przesłuchania. - Ty skurwysynu. - Dziękuję. Coś jeszcze? - Zauważyłem, że wyczekaliście do piątej. Godzinę wcześniej, a złożylibyśmy w sądzie wniosek o zakaz publikacji tych bredni. Tak jest, proszę pana, postąpiliśmy tak celowo. - Ty skurwysynu. - Dziękuję. - Lubisz rujnować ludzi, co? - Głos Velmano ścichł, stał się prawie żałosny. Doskonały cytat. Gray dwukrotnie wspominał o magnetofonie, ale Velmano był zbyt wstrząśnięty, by o tym pamiętać. - Nie, proszę pana, nie lubię. Coś jeszcze? - Przekaż Jacksonowi Feldmanowi, że jutro o dziewiątej, gdy tylko zostanie otwarty sąd, złożymy pozew przeciw waszej gazecie. Nie omieszkam. Zaprzecza pan, że napisał tę notatkę? - Oczywiście. Zaprzecza pan istnieniu raportu? - Został sfabrykowany. - Nie będzie żadnego pozwu, panie Velmano; myślę, że zdaje pan sobie z tego sprawę. Na chwilę zapanowała cisza, po czym Velmano powtórzył: - Ty skurwysynu. Rozłączył się. Usłyszeli dźwięk sygnału. Uśmiechnęli się do siebie z niedowierzaniem. - Nie chciałaby pani zostać dziennikarką, Darby? - spytał Smith Keen. - Och, dobry ubaw - powiedziała Darby. - Ale nie, dziękuję. Trzy razy o mało co nie zostałam zamordowana. Feldman wstał i skinął głową w stronę magnetofonu. Nie przypuszczam, by coś z tego można było wykorzystać. - Podoba mi się ten kawałek o rujnowaniu życia - powiedział Gray. - Także odgrażanie się pozwem. - Nie będziesz tego potrzebował, Gray. I tak artykuł zajmuje całą pierwszą stro nę. Może damy to później. Rozległo się stukanie do drzwi; był to Krauthammer. - Voyles chce z tobą rozmawiać - powiedział do Feldmana. - Przyprowadź go tutaj. Gray wstał szybko, Darby podeszła do okna. Słońce zachodziło, cienie stawały się coraz dłuższe. Samochody wolno pełzły ulicą. Nigdzie nie było śladu Pieńka czyjego kumpli, bez wątpienia jednak czaili się gdzieś w mroku. Bez wątpienia knuli ostatni desperacki plan, jak ją zamordować, aby się chronić czy przez zemstę. Gray powiedział jej, że ma plan, jak wydostać się z budynku po wysłaniu artykułu do druku. Nie podał szczegółów. Wszedł Voyles w towarzystwie K.O. Lewisa. Feldman przedstawił mu Graya Granthama i Darby Shaw. Voyles podszedł do niej, uśmiechnął się i zmierzył ją taksującym spojrzeniem. Więc to pani to wszystko wywołała - powiedział, starając się jej pochlebić. Daremnie. Wzbudził w niej tylko pogardę. - Zdaje mi się, że raczej Mattiece - powiedziała kąśliwie. Voyles odwrócił się i zdjął prochowiec. - Możemy usiąść? - spytał zebranych. Zasiedli przy stole - Voyles, Lewis, Feldman, Keen, Grantham i Krauthammer. Darby została przy oknie. Chciałbym dodać kilka komentarzy - powiedział Voyles, biorąc od Lewisa kartkę. Gray zaczął notować. - Po pierwsze: raport pelikana otrzymaliśmy dwa tygodnie temu i tego samego dnia przekazaliśmy go do Białego Domu. Wręczył go osobiście zastępca dyrektora, K.O. Lewis, panu Fletcherowi Coalowi wraz z codziennym sprawozdaniem z postępów śledztwa, jakie przekazywaliśmy do Białego Domu. Przy spotkaniu tym obecny był również agent specjalny Eric East. Sądziliśmy, że raport zawiera tyle istotnych pytań, iż należałoby wszcząć w tej sprawie postępowanie śledcze. Tak się jednak nie stało przez sześć dni, dopóki nie zamordowano w Nowym Orleanie pana Gavina Verheeka, specjalnego doradcy dyrektora. Wówczas FBI rozpoczęło zakrojone na pełną skalę dochodzenie w sprawie Victora Mattiece'a. Wzięło w nim udział ponad czterystu agentów z dwudziestu siedmiu biur, w wymiarze ponad jedenastu tysięcy godzin. Przesłuchano ponad sześciuset ludzi w Stanach Zjednoczonych i pięciu innych krajach. Śledztwo jest nadal w pełnym toku. Jesteśmy przekonani, iż Victor Mattiece jest głównym podejrzanym o zamordowanie sędziów Rosenberga i Jensena. Dokładamy wszelkich starań, by ustalić miejsce jego pobytu. Voyles złożył kartkę i oddał ją Lewisowi. - Co zrobicie, jeśli znajdziecie Mattiece'a? - spytał Grantham. - Aresztujemy go. - Macie nakaz? - Wkrótce go otrzymamy. - Macie pojęcie, gdzie się znajduje? Szczerze mówiąc, nie. Od tygodnia staramy się bezskutecznie to ustalić. - Czy Biały Dom ingerował w wasze śledztwo w sprawie Mattiece'a? Porozmawiajmy o tym prywatnie, dobrze? Gray spojrzał na naczelnego. - Dobrze - powiedział Feldman. Voyles popatrzył po kolei na Feldmana, Keena i Krauthammera. - To, co powiem, nie może się ukazać drukiem w żadnych okolicznościach, jasne? Pokiwali głowami i utkwili wzrok w szefie FBI. Darby również popatrzyła na niego. Voyles rzucił podejrzliwe spojrzenie Lewisowi. - W zeszłą środę w Gabinecie Owalnym prezydent Stanów Zjednoczonych poprosił mnie o zignorowanie Mattiece'a jako podejrzanego. Poprosił mnie, żebym dał temu spokój, używając jego określenia. - Czy podał powody? - spytał Grantham. - Oczywiście. Powiedział, że byłoby to bardzo ambarasujące i poważnie nad wątliłoby jego szansę w powtórnych wyborach. Sądził, że raport jest mało istotny i mylny, lecz gdyby dowiedziała się o tym prasa, ucierpiałaby jego pozycja polityczna. Krauthammer słuchał z otwartymi ustami. Keen patrzył w blat stołu. Feldman wsłuchiwał się pilnie w każde słowo. - Jest pan pewny? - spytał Gray. - Nagrałem tę rozmowę. Rozporządzam taśmą, której nie pozwolę nikomu prze słuchać, chyba że prezydent się tego wyprze. Zapadło długie milczenie. Wszyscy podziwiali łotrowski wyczyn Voylesa. Coś podobnego, taśma z takiej rozmowy! Feldman odchrząknął i powiedział w końcu: - Przeczytałeś właśnie nasz artykuł. Między otrzymaniem przez FBI raportu a wszczęciem śledztwa istnieje spora przerwa. Trzeba będzie podać jakieś wyja śnienie. - Przekazałem swoje oświadczenie i to wszystko, co mam oficjalnie do powie dzenia. Kto zabił Gavina Verheeka? - spytał Gray. Nie będę dyskutować o szczegółach śledztwa. Ale wie pan? Orientujemy się. Nic więcej nie powiem. Gray rozejrzał się wokół stołu. Było oczywiste, że z Voylesa niczego więcej nie wycisną. Wszyscy się nieco odprężyli. Redaktorzy napawali się chwilą triumfu. Voyles rozluźnił krawat, po jego ustach przemknął cień uśmiechu. - Teraz ja zadam prywatne pytanie. Jak się dowiedzieliście o tym zabitym ad wokacie, Morganie? - Nie będę dyskutować o szczegółach śledztwa - powiedział Gray ze złośli wym uśmieszkiem. Wszyscy się roześmieli. - Co teraz zrobicie? - spytał Krauthammer Voylesa. - Jutro w południe odbędzie się przesłuchanie przed pełnym składem sędziow skim. Wyrok na wstępnej rozprawie powinien zapaść błyskawicznie, ale chyba znacznie trudniej będzie znaleźć Mattiece'a. Nie mamy pojęcia, gdzie się podzie- wa. Od prawie pięciu lat przebywa najprawdopodobniej na wyspach Bahama, ale ma też rezydencje w Meksyku, Panamie i Paragwaju. — Voyles popatrzył po raz drugi na Darby, wspartą o ścianę koło okna i wsłuchującą się w każde jego słowo. - Kiedy pierwsze wydanie zejdzie z maszyn? - spytał. - Będzie drukowane całą noc, począwszy od dwudziestej drugiej trzydzieści - powiedział Keen. - W którym wydaniu ukaże się artykuł? - Późnowieczornym miejskim, na kilka minut przed północą. To największa edycja. - Zdjęcie Coala będzie na pierwszej stronie, tak? Keen spojrzał na Krauthammera, ten popatrzył na Feldmana. - Powinno być - powiedział. Zacytujemy pańskie stwierdzenie, że osobiście doręczył pan raport Fletcherowi Coalowi oraz jego wypowiedź, iż Mattiece wyłożył miliony z hakiem na kampanię prezydencką. Tak, sądzę, że oblicze pana Coala po winno znaleźć się na pierwszej kolumnie wraz z pozostałymi bohaterami tej sprawy. - Też tak myślę - rzekł Voyles. - Dostanę parę egzemplarzy, jeśli przyślę tu kogoś o północy? Pewnie — rzekł Feldman. - Dlaczego pytasz? - Bo mam ochotę osobiście dostarczyć je Coalowi. Mam ochotę zastukać o dwu nastej w nocy do jego drzwi, zastać go w piżamie i podetknąć mu gazetę pod nos. Potem mu powiem, że wrócę do niego z wezwaniem na przesłuchanie na wstępnej rozprawie przed pełnym składem ławy przysięgłych, a później niech czeka na mnie z aktem oskarżenia. Mam chętkę osobiście założyć mu kajdanki na łapy. - Powiedział to z przerażającą satysfakcją. - Miło mi, że nie chowa pan urazy - powiedział Keen. Tylko jemu wydało się to zabawne. - Myśli pan, że zostanie skazany? - spytał niewinnie Krauthammer. Voyles popatrzył znów na Darby i powiedział: -- Weźmie na siebie ciosy, ochraniając prezydenta. Pójdzie przed pluton egzekucyjny, żeby ocalić szefa. Feldman popatrzył na zegarek i odepchnął swój fotel od stołu. Czy mógłbym prosić o przysługę? - spytał Voyles. - Oczywiście. O co chodzi? - Chciałbym spędzić kilka minut na osobności z panną Shaw. Oczywiście, jeśli nie ma nic przeciwko temu. Wszyscy popatrzyli na Darby, która wzruszeniem ramion wyraziła zgodę. Redaktorzy i K.O. Lewis podnieśli się jednocześnie i wyszli z salki konferencyjnej, Darby ujęła dłoń Granthama, prosząc go, by został. Usiedli za stołem naprzeciw Voylesa. -Chciałbym porozmawiać z panią sam na sam - powiedział Voyles, spogląda jąc znacząco na Graya. •- Zostanie - powiedziała Derby. - Nie wykorzysta tego, co pan powie. - Bardzo dobrze. Przeszła pierwsza do ataku. - Jeśli zamierza mnie pan przesłuchiwać, to ostrzegam, że nie powiem niczego bez adwokata. - Nic podobnego - potrząsnął głową Voyles. - Zastanawiam się po prostu, co pani teraz zrobi. - Dlaczego miałabym panu powiedzieć? - Bo możemy pani pomóc. - Kto zabił Gavina? Voyles zawahał się. - Nie do wykorzystania? - Nie do wykorzystania - potwierdził Gray. - Powiem pani, kogo uważamy za sprawcę, ale niech pani najpierw powie mi, ile Verheek powiedział pani przed śmiercią. - Rozmawiałam z Gavinem kilka razy w ciągu soboty i niedzieli. Mieliśmy się spotkać w ubiegły poniedziałek i wyjechać z Nowego Orleanu. Kiedy rozmawiała pani z nim ostatni raz? - W niedzielę w nocy. Gdzie był? W swoim pokoju w Hiltonie. Voyles odetchnął głęboko i spojrzał w sufit: - Rozmawiała pani wtedy o poniedziałkowym spotkaniu? - Tak. Czy spotkała go pani kiedykolwiek wcześniej? - Nie. - Jego mordercą był ten sam człowiek, który trzymał panią za rękę, kiedy roz walano mu głowę. Bała się zadać następne pytanie; uczynił to za nią Gray. Kto to był? - Wielki Khamel. Darby westchnęła i zakryła dłońmi oczy, starając się bezskutecznie cokolwiek z siebie wydusić. - To zdumiewające - powiedział Gray, próbując zachować spokój. - Istotnie. Człowiek, który zabił Khamela, jest naszym kontraktowym współ pracownikiem, niezależnie od tego wynajętym też przez CIA. Znajdował się w po bliżu w czasie zabójstwa Callahana, zresztą chyba nawiązał z panią wtedy kon takt, Darby. - Rupert - powiedziała cicho. - To oczywiście nie jest jego prawdziwe nazwisko, ale posługuje się i nim. Ma ich mniej więcej dwadzieścia. Jeśli to ten, o którym myślę, jest godnym zaufania Anglikiem. To może oszołomić, nie sądzi pan? - spytała Darby. - Owszem. - Dlaczego Rupert znalazł się w Nowym Orleanie? Dlaczego śledził Darby? - spytał Gray. - To bardzo długa historia; nie znam jej całej. Proszę mi wierzyć, że staram się być z CIA na dystans. To również wiąże się z Mattiece'em. Kilka lat temu potrzebo wał pieniędzy na realizację swoich gigantycznych zamierzeń, więc sprzedał część swych udziałów rządowi libijskiemu. Nie jestem pewny, czy odbyło się to legalnie, w każdym razie na scenie pojawiła się CIA. Najwidoczniej przyglądali się z wielkim zainteresowaniem konszachtom Mattiece'a z Libijczykami i kiedy wyskoczyła sprawa sądowa, CIA pilnie nadzorowała jej przebieg. Nie sądzę, żeby wiedzieli z góry o pla nach zamordowania członków Sądu Najwyższego, ale Bob Gminski dostał kopię raportu w kilka godzin po tym, jak dostarczyłem go do Białego Domu. Dał mu ją Fletcher Coal. Nie mam pojęcia, z kim Gminski rozmawiał o tym dokumencie, ale trafiło to do niewłaściwych uszu i w dwadzieścia cztery godziny później Thomas Callahan już nie żył. A pani, moja droga, miała wiele szczęścia. - To dlaczego tego nie odczuwam? - mruknęła Darby. - To nie tłumaczy udziału Ruperta - powiedział Gray. - Mogę jedynie podejrzewać, że Gminski natychmiast wysłał Ruperta, by śle dził Darby. Myślę, że z początku raport wystraszył Gminskiego bardziej niż nas wszystkich. Prawdopodobnie ochrona Darby była tylko częścią zleconego Ruper- towi zadania, poza tym miał sprawdzać, co się wokół niej dzieje. Podłożenie bom by pod samochód Callahana potwierdziło prawdziwość raportu. Dlaczego inaczej miano by was zabijać? Mam powody sądzić, że w ciągu kilku godzin po eksplozji w Nowym Orleanie znalazły się dziesiątki agentów CIA. - Dlaczego? - spytał Gray. - Raport został potwierdzony; Mattiece zaczął zabijać. W Nowym Orleanie mie ści się większość jego kapitału. Sądzę, że CIA troszczyła się o Darby, na szczęście dla niej. Ci ludzie przykręcili śrubę, kiedy było trzeba. Jeśli CIA była taka operatywna, to dlaczego wy zwlekaliście? - spytała. - Słuszne pytanie. Nie traktowaliśmy raportu poważnie, poza tym wiedzieli śmy o wiele mniej niż CIA. Przysięgam, że wydawało się to nam strzelaniem na oślep, poza tym mieliśmy mnóstwo innych podejrzanych. Nie doceniliśmy rapor tu, po prostu pokpiliśmy sprawę, Darby. Do tego prezydent nalegał, żebyśmy dali spokój Mattiece'owi. Nie było specjalnych przyczyn, żeby się upierać, zwłaszcza że nigdy o nim nie słyszeliśmy. Nie mieliśmy powodów zajmować się nim. Dopie ro gdy zginął mój przyjaciel Gavin, wysłałem kawalerię z odsieczą. Dlaczego Coal dał ten dokument Gminskiemu? - spytał Gray. - Wystraszył się. Szczerze mówiąc, właśnie po to mu go zaniosłem. Gminski to... no, po prostu Gminski; czasami robi swoje, nie przejmując się takimi drobia zgami jak prawo i tym podobne przeszkody. Coal chciał, żeby sprawdzić raport, wykombinował więc, że Gminski zrobi to szybko i bez kłopotu. - To znaczy, że nie grał czysto z Coalem. - Nie cierpi go, co jest oczywiście zrozumiałe i w pełni wybaczalne. Gminski wolał podgrywać z prezydentem, a z Coalem nie miał najmniejszego zamiaru być szczery. Proszę pamiętać, że Gminski, Coal, prezydent i ja po raz pierwszy ujrzeli śmy raport zaledwie dwa tygodnie temu. Gminski prawdopodobnie czekał na oka zję, by sprzedać prezydentowi część tego, co wiedział, ale po prostu nie zdążył. Darby odepchnęła fotel i podeszła do okna. Ściemniło się, samochody na zatłoczonej ulicy wlokły się ociężale. To miłe, że wyjaśniono jej te tajemnice, rodziły one jednak nowe. Miała już tego dość, chciała wyjechać. Miała dość ucieczek i pościgów, miała dość udawania dziennikarki przy boku Graya, dość zastanawiania się, kto co zrobił i dlaczego, dość poczucia winy, że napisała ten piekielny raport, dość kupowania co trzy dni nowej szczoteczki do zębów. Tęskniła za małym domkiem nad opustoszałą plażą, gdzie nie byłoby ludzi ani telefonów, a zwłaszcza szemranych typów kryjących się za samochodami i budynkami. Miała ochotę spać trzy dni bez koszmarów i dostrzegania wszędzie groźnych cieni. Czuła, że czas wyjechać. Gray przyjrzał się jej uważnie. - Była śledzona w Nowym Jorku i tutaj - powiedział Voylesowi. - Przez kogo? Jesteście tego pewni? - odpowiedział pytaniem Voyles. - Ktoś przez cały dzień obserwuje ten budynek z przeciwnej strony ulicy - powiedziała Darby, skinąwszy głową w stronę okna. - Wypatrzyliśmy ich - powiedział Gray. - Czuwają bez przerwy. Wydawało się, że Voyles odniósł się do tego sceptycznie. Widziała pani wcześniej tych ludzi? - spytał Darby. - Jednego z nich. Przyglądał się nabożeństwu żałobnemu za Thomasa w No wym Orleanie, ścigał mnie w Dzielnicy Francuskiej. O mało co nie znalazł mnie na Manhattanie. Mniej więcej pięć godzin temu widziałam, jak rozmawia z dru gim. Wiem, że to on. Kto to jest? - powtórnie spytał Gray. - Nie sądzę, żeby CIA panią ścigała. - Och, on w każdym razie mnie ścigał. - Widzi go pani teraz? - Nie, zniknęli mniej więcej dwie godziny temu, ale wiem, że tam są. Voyles wstał i rozprostował grube ramiona. Przeszedł powoli dookoła stołu i roz winął cygaro. - Pozwolicie, że zapalę? - Nie - Darby nie patrzyła na Voylesa. Szef FBI odłożył cygaro na stół. - Możemy pani pomóc - powiedział. Nie chcę waszej pomocy - powiedziała, obrócona twarzą do okna. - A czego pani chce? - Chcę wyjechać z tego kraju, ale tak, bym mogła dać sobie głowę uciąć, że nikt mnie nie śledzi. Ani wy, ani oni, ani Rupert czy którykolwiek z jego przyjaciół. - Będzie pani musiała wrócić i złożyć zeznania na wstępnej rozprawie. - Jeśli sąd będzie mógł mnie ściągnąć. Zamierzam pojechać gdzieś, gdzie nie patrzy się przychylnie na wezwania sądowe. A proces? Będzie pani potrzebna. - Proces będzie najwcześniej za rok. Wtedy się zastanowię. Voyles włożył cygaro do ust, ale go nie zapalił. Myślało mu się lepiej, kiedy chodził, trzymając coś w zębach. - Proponuję pani umowę - powiedział. - Nie jestem w nastroju do umów. - Darby znów oparła się o ścianę, spogląda jąc na przemian na Voylesa i Graya. - Solidną, zaręczam. Mam do dyspozycji samoloty, helikoptery i ludzi z bro nią, którzy nie boją się wcale tych gości bawiących się w chowanego. Po pierwsze, wydostaniemy panią z redakcji tak, że nikt się o tym nie dowie. Po drugie, wsa dzimy panią do mojego samolotu i zawieziemy dokądkolwiek sobie pani zażyczy. Po trzecie, będzie mogła pani stamtąd zniknąć, ma pani na to moje słowo, jed nak - po czwarte - musi pani pozwolić kontaktować się ze sobą przez obecnego tutaj pana Granthama, jeśli stanie się to niezbędne. Wyłącznie w takich przypad kach. Gdy Voyles przedstawiał swoją propozycję, patrzyła na Graya. Najwidoczniej mu to odpowiadało. Zachowywała pokerową twarz, ale to, co powiedział Voyles, piekielnie dobrze brzmiało. Gdyby zaufała Gavinowi przy pierwszym telefonie, żyłby, a ona nigdy by nie trzymała za rękę Khamela. Gdyby po prostu wyjechała z Nowego Orleanu, kiedy ją o to poprosił, nie zostałby zamordowany. W ciągu ostatnich siedmiu dni nie było pięciu minut, żeby o tym nie myślała. Sprawa, w którą się zaangażowała, znacznie ją przerastała. Nadszedł czas poddać się i zacząć ufać innym. Nie spodobał się jej ten człowiek, przez ostatnie dziesieć minut był jednak zaskakująco szczery. Mówi pan o własnym samolocie i pilocie? - Tak. - Gdzie? - W bazie St. Andrews. - Zrobimy tak: wsiadamy do samolotu, który leci do Denver. Na pokładzie je steśmy wyłącznie ja, Gray i piloci. Pół godziny po starcie instruuję pilota, dokąd ma lecieć, powiedzmy do Chicago. Da się to zrobić? Przed startem pilot musi podać trasę przelotu. - Wiem, ale jest pan przecież dyrektorem FBI i potrafi pociągnąć za odpowied nie sznurki. Dobrze. Co dalej, gdy już się pani dostanie do Chicago? - Wysiadam sama, a Gray wraca do bazy St. Andrews. I co pani robi w Chicago? Gubię się w tłumie na lotnisku i odlatuję pierwszym samolotem. Dobry pomysł, ale przyrzekam pani, że nie będziemy pani śledzili. Wiem. Pan wybaczy tę ostrożność. - Umowa stoi. Kiedy chce pani lecieć? Darby popatrzyła na Graya. - Kiedy? - spytała. Poprawki i dodanie komentarza pana Voylesa zabiorą mi godzinę. - Za godzinę - powiedziała do szefa FBI. - Zaczekam. Moglibyśmy porozmawiać prywatnie? - spytała Voylesa, skinieniem głowy dając znak, że chodzi jej o Graya. - Oczywiście. - Voyles chwycił swój prochowiec. Przy drzwiach zatrzymał się i uśmiechnął do Darby. - Piekielna z pani dama, panno Shaw. Pani umysł i hart ducha doprowadziły do upadku jednego z najobrzydliwszych ludzi w tym kraju. Podziwiam panią i przyrzekam, że zawsze będę z panią grać w otwarte karty. - Wetknął cygaro w środek swego pyzatego uśmiechu i wyszedł. Obydwoje przy glądali się, jak zamykają się za nim drzwi. Myślisz, że będę bezpieczna? - spytała Darby. - Tak. Sądzę, że mówił szczerze. Do tego rozporządza uzbrojonymi ludźmi, którzy mogą cię stąd wyprowadzić. Już po kłopotach, Darby. - Polecisz ze mną, prawda? - Oczywiście. Podeszła do niego i otoczyła go rękami w pasie. Przytulił ją i zamknął oczy. O dziewiętnastej ostatni raz tego dnia redaktorzy zebrali się w salce konferencyjnej. Szybko przeczytali dodany przez Graya ustęp z oświadczeniem Voylesa. Feldman się spóźnił, wkroczył do środka z promiennym uśmiechem. - Nie dacie wiary — oświadczył. - Miałem dwie rozmowy telefoniczne. Ludwig dzwonił z Chin; prezydent znalazł go tam i błagał o wstrzymanie druku na dwa dzieścia cztery godziny. Ludwig mówi, że gość o mało się nie rozpłakał. Pryncy- pał zachował się jak dżentelmen, wysłuchał uprzejmie prezydenta i delikatnie od mówił. Drugi telefon był od sędziego Rolanda z Sądu Najwyższego, mojego starego przyjaciela. Wygląda na to, że chłopcy od White'a i Blazewicha oderwali go dzisiaj od kolacji i prosili o natychmiastową rejestrację pozwu przeciw nam z rozpatrzeniem sprawy od ręki. Sędzia Roland wysłuchał ich bardzo nieuprzejmie i bardzo niedelikatnie odmówił. - No to drukujemy to cacko! - zawołał Krauthammer. ROZDZIAŁ 42 Odrzutowiec wystartował i skierował się na zachód, rzekomo w stronę Denver. Był solidny, ale nie luksusowy; ostatecznie należał do podatników i był używany przez człowieka, któremu nie zależało na luksusach. Pootwierawszy szafki, Gray od razu ustalił, że brak było nawet dobrej whisky. Voyles był abstynentem, co w tej chwili zirytowało Granthama, ponieważ był jego gościem i umierał z pragnienia. W lodówce znalazł tylko dwie na pół schłodzone puszki pepsi i jedną podał Darby. Odrzutowiec wyrównał lot. Uprzejmy drugi pilot pojawił się w drzwiach kabiny i przedstawił się. - Powiedziano nam, że niedługo po starcie zostanie wyznaczony nowy cel lotu,; - Zgadza się - powiedziała Darby. - Wyśmienicie. Chcielibyśmy coś wiedzieć w tej sprawie za jakieś dziesięć minut. - Dobrze. - Są tu jakieś trunki?-spytał Gray. - Przykro mi, ale nie. - Drugi pilot uśmiechnął się i wrócił do kokpitu. Darby i jej długie nogi zajmowały prawie całą niewielką kanapkę, mimo to Gray zdecydował się do niej przyłączyć. Uniósł jej stopy i usiadł, po czym położył je sobie na kolanach. Paznokcie u nóg miała pomalowane na czerwono. Pogładził ją po kostkach; myślał w tej chwili o tym wielkim wydarzeniu - oto trzyma jej nogi na swoich kolanach. Dla niego było to bardzo intymne, dziewczyna zdawała się jednak tym nie przejmować. Uśmiechnęła się, trochę rozkrochmalona. Było po wszystkim. Bałaś się? - zapytał. - Tak. A ty? - Też, ale czułem się bezpiecznie. Wiesz, trudno czuć się zagrożonym, kiedy osłania cię ciałami sześciu masywnych kolesiów z bronią. Trudno czuć się śledzo nym, gdy jedzie się furgonetką bez okien. Voyles miał z tego radochę, nie? - Czuł się jak Napoleon, planując nasz transport i wydając rozkazy ochronia rzom. Dla niego to wielka chwila. Dostanie mu się po ukazaniu się artykułu, ale tak nieznacznie, że spłynie to po nim jak woda po kaczce. Z posady zdjąć go może jedynie prezydent, a nie sądzę, żeby był w stanie robić mu w tej chwili koło pióra. Ma też rozwiązanie sprawy morderstw sędziów. Musi być zadowolony. Jego kariera wydłuży się pewnie dzięki temu o dziesięć lat. Ale się narobiło! - To porządny cwaniak - powiedziała Darby. - Z początku wydał mi się obrzy dliwy, ale człowiek się do niego przyzwyczaja. Jest ludzki; kiedy wspomniał o Ver- heeku, udało mi się dostrzec łzę w jego oku. - Prawdziwy baranek. Nie wątpię, że Fletcher Coal z przyjemnością spotka się z tym cwaniakiem za kilka godzin. Stopy Darby były długie i szczupłe. Gray pomyślał, że są idealne. Pogładził ich wierzch i poczuł się jak pierwszoroczniak posuwający się na drugiej randce do sięgania powyżej kolana dziewczyny. Stopy były blade i potrzebowały słońca; wiedział, że za parę dni staną się brązowe, a pomiędzy palcami będą tkwić ziarnka piasku. Niepokoiło go, że nie otrzymuje zaproszenia na później. Nie miał pojęcia, dokąd Darby chce polecieć. Nie był zresztą pewien, czy sama wie, gdzie się chce znaleźć. Dotyk palców Graya przypomniał Thomasa. Gdy był na lekkim rauszu, lubił lakierować jej paznokcie. Szum i lekka wibracja odrzutowca sprawiły, że poczuła się nagle oderwana od wspomnień. W jej życiu wszystko uległo zmianie i może lepiej, że tak się stało. Gdyby wciąż była w Tulane, gdyby przechodziła wciąż koło jego gabinetu, patrzyła na salę, w której wykładał, rozmawiała z innymi profesorami, przyglądała się jego mieszkaniu po przeciwnej stronie ulicy, byłoby to niezmiernie bolesne. Drobiazgi, przypominające zmarłą osobę, na dłuższą metę są czymś miłym, w czasie trwania żałoby pogłębiają jednak tylko cierpienie. Była teraz już inną osobą, zaczynającą nowe życie w nowym miejscu. Jej stopy gładził inny mężczyzna. Z początku zachowywał się jak zadziorny osioł, typowy bezduszny dziennikarzyna. Odtajał jednak szybko i pod zahartowaną powłoką znalazła pełnego ciepła człowieka, któremu najwyraźniej bardzo się podobała. — Jutro twój wielki dzień - powiedziała. Gray pociągnął łyk pepsi. Zapłaciłby każdą cenę za zieloną butelkę dobrze schłodzonego importowanego piwa. — Może i wielki - powiedział, podziwiając jej paznokcie. Był to eufemizm, ale czuł potrzebę zbagatelizowania tego, co miało się zdarzyć. W tym momencie sku piał swoją uwagę na niej, nie na mającym wybuchnąć następnego dnia zamieszaniu. Co się stanie? - spytała Darby. — Prawdopodobnie pójdę do redakcji i będę czekać, aż bomba eksploduje. Smith Keen ma siedzieć tam całą noc, kupa ludzi zjawi się z samego rana. Zbieramy się w sali konferencyjnej, wstawi się tam więcej telewizorów. Całe rano będziemy oglądać, ile to narobi hałasu. Z przyjemnością posłuchamy sobie oficjalnego oświadczenia Białego Domu. White i Blazewich też będą musieli z czymś wystą pić, kto wie, może i Mattiece. Przewodniczący Runyan wygłosi swój komentarz, Voyles będzie się pchał na wizję. Prawnicy zaczną zbierać pełne składy sędziow skie, a politycy dostaną delirium. Przez cały dzień, zaręczam ci, na wzgórzu kapi- tolińskim będą konferencje prasowe. Zapowiada się dość ważny dzień dla środ ków masowego przekazu. Wielka szkoda, że cię przy tym nie będzie. Skomentowała to sarkastycznym prychnięciem. O czym będzie twój następny artykuł? — Pewnie o Voylesie i jego taśmie. Należy się spodziewać, że Biały Dom za przeczy, iż w jakikolwiek sposób interweniował w przebieg śledztwa. Jeśli wyleją na Voylesa za dużo pomyj, zemści się z nawiązką. Chciałbym mieć tę taśmę. — I co dalej? To zależy od mnóstwa nieznanych czynników. Po szóstej rano konkurencja stanie się o wiele bardziej zażarta. Zacznie krążyć milion plotek i tysiąc różnych wersji, a każda gazeta w kraju będzie starała się wtrynić swoje trzy grosze. - Ale ty będziesz gwiazdą- powiedziała Darby z podziwem, nie sarkazmem. Tak, trafi mi się moje piętnaście minut. Do drzwi zapukał drugi pilot, otworzył je i spojrzał na Darby. Lotnisko Hartsfield w Atlancie - powiedziała. Drugi pilot zamknął drzwi. - Dlaczego Atlanta? - spytał Gray. Przesiadałeś się kiedyś na Hartsfield? - Pewnie. A zgubiłeś się kiedyś przy tym? Chyba tak. - No właśnie. To strasznie ruchliwa kobyła. Idealna dla mnie. Gray osuszył puszkę i postawił ją na podłodze. - A stamtąd dokąd? - Wiedział, że nie powinien pytać, skoro nie powiadomiła go sama, ale chciał wiedzieć. - Złapię szybko jakieś połączenie; odstawię stary numer z czterema międzylą- dowaniami w ciągu nocy. To pewnie niepotrzebne, ale będę się czuć bezpieczniej sza. W końcu wyląduję gdzieś na Karaibach. Gdzieś na Karaibach. Zawężało to zakres poszukiwań do z górą tysiąca wysepek. Dlaczego tak kluczyła? Nie ufała mu? Pieścił jej stopy, a ona nie raczyła mu powiedzieć, dokąd leci. -Co mam powiedzieć Voylesowi? - spytał. - Zadzwonię do ciebie, gdy się tam dostanę. Albo skrobnę list. Wspaniale! Mogli ze sobą korespondować! Przysyłałby jej swoje artykuły, a ona mu pocztówki z plaży. -Dlaczego chcesz się przede mną ukryć? - spytał, patrząc jej w oczy. - Nie wiem, dokąd lecę, Gray. Naprawdę nie wiem, dowiem się dopiero, gdy wsiądę do ostatniego samolotu. - Ale zadzwonisz? W końcu tak, obiecuję. O jedenastej wieczorem w kancelarii White i Blazewich zostało zaledwie pięciu prawników. Prócz Martiego Velmano w jego gabinecie na dziewiątym piętrze znajdowali się: Sims Wakefield, Jarreld Schwabe, Nathaniel Jones alias „Einstein" oraz emerytowany wspólnik nazwiskiem Frank Cortz. Na skraju biurka stały dwie butelki szkockiej whisky. Jedna była już pusta, druga szybko pustoszała. Einstein siedział samotnie w kącie i mamrotał coś sam do siebie. Miał spiczasty nos oraz rozwichrzone siwe włosy i istotnie sprawiał wrażenie szaleńca. Zwłaszcza w tej chwili. Sims Wakefield i Jarreld Schwabe siedzieli przed biurkiem bez krawatów, z podwiniętymi mankietami koszul. Cortz skończył rozmowę telefoniczną z sekretarzem Victora Mattiece'a. Podał słuchawkę Velmano, który rzucił ją na widełki. - Dzwonił Strider - złożył relację Cortz. - Są w Kairze w apartamencie na najwyższym piętrze jakiegoś hotelu. Mattiece nie chce z nami rozmawiać. Strider twierdzi że zachowuje się bardzo dziwacznie. Najwyraźniej mu do reszty odbiło. Zamknął się w swoim pokoju i chyba nie muszę dodawać, że nie zamierza przele cieć na tę stronę oceanu. Strider powiedział, że kazał swoim rewolwerowcom na tychmiast wynieść się z Waszyngtonu. Polowanie się skończyło, ptaszek wpadł w sidła. Tyle że nie ten, który powinien. - co mamy zrobić? - spytał Wakefield. - Jesteśmy zdani na własne siły - rzekł Cortz. - Mattiece umywa ręce. Rozmawiali spokojnie, zachowując zimną krew. Krzyczeć na siebie przestali kilka godzin temu. Velmano obwiniał przede wszystkim Cortza, że dwanaście lat temu namotał takiego szemranego klienta. Na forsę, którą od niego kasowaliśmy, nie psioczyliśmy, zrewanżował się Cortz. Schwabe oskarżał Velmano i Wakefielda że spartaczyli robotę z notatką. Poniewierali świętej pamięci Morganem, ile wlazło. Byli pewni, że wsypa jest jego zasługą. Einstein siedział spokojnie w kącie i przyglądał się awanturze. Teraz jednak już się uspokoili. - Grantham wymienia tylko mnie i Simsa - powiedział Velmano. - Macie szansę wyjść z tego na sucho. - Może pryśniesz z Simsem z kraju? - zaproponował Schwabe. - O szóstej rano będę w Nowym Jorku - stwierdził Velmano. - Stamtąd lecę do Europy i miesiąc jeżdżę pociągami. - Nie mogę zwiać - powiedział Wakefield. - Mam żonę i sześcioro dzieci. Mieli już dość jego użalania się nad sześciorgiem dziatwy. Jak gdyby oni nie mieli rodzin. Velmano był rozwiedziony, miał dwójkę dorosłych dzieci. Jakoś dadzą sobie radę. On również. Zadołował masę forsy i kochał Europę, zwłaszcza Hiszpanię, więc mówił po prostu adios. Trochę mu było szkoda Wakefielda, który miał tylko czterdzieści dwa lata i nie za dużo pieniędzy. Zarabiał nieźle, ale miał rozrzutną żonę, zasłaniającą się dobrem dzieci. Pewnie dlatego ich tyle uległa. Na Wakefieldzie nie można było w tej chwili polegać. -Nie wiem, co mam począć - biadolił po raz trzydziesty z rzędu Wakefield. - Po prostu nie mam pojęcia. Schwabe starał się okazać przynajmniej trochę pomocny. - Sądzę, że powinieneś pojechać do domu i powiedzieć swojej żonie. Nie mam żony, ale gdybym miał, postarałbym się ją jakoś przygotować. Nie mogę - powiedział żałośnie Wakefield. - Oczywiście, że możesz. Albo sam jej powiesz teraz, albo za sześć godzin zobaczy twoje zdjęcie w gazecie. Musisz jej powiedzieć, Sims. - Nie mogę tego zrobić - powtórzył prawie ze łzami w oczach. Schwabe w milczeniu popatrzył na Velmano i Cortza. - Co się stanie z moimi dziećmi? - spytał jeszcze raz Wakefield. - Najstarszy syn ma trzynaście lat. Wytarł podpuchnięte oczy. - Sims, musisz wziąć się w garść - powiedział Cortz. Einstein wstał i podszedł do drzwi. - Będę w moim domu na Florydzie. Nie dzwońcie do mnie, chyba że zajdzie coś pilnego. - Wychodząc, zatrzasnął za sobą drzwi. Wakefield wstał na uginających się nogach i ruszył jego śladem. - Dokąd idziesz, Sims? - spytał Schwabe. - Do mojego gabinetu. - Po co? - Muszę się położyć. Nic mi nie jest. - Chcesz, odwiozę cię — zaproponował Schwabe. Pozostali wpatrywali się uważ nie w otwierającego drzwi Wakefielda. - Nic mi nie jest - powtórzył silniejszym głosem Wakefield i zamknął za sobą drzwi. - Sądzisz, że z nim wszystko w porządku? - spytał Schwabe. - Martwię się o niego. - Chyba tak - odrzekł Velmano. - Miewaliśmy lepsze dni. Może zajrzysz do niego za pięć minut? - Dobrze - powiedział Schwabe. Wakefield powoli ruszył do klatki schodowej i zszedł na ósme piętro. Podchodząc do swojego gabinetu, przyspieszył kroku. Płakał, zamykając za sobą drzwi. Zrób to szybko! Nie zawracaj sobie głowy listem. Jeżeli zaczniesz go pisać, przekonasz sam siebie, żeby tego nie robić. Polisa na życie opiewa na milion. Otworzył szufladę. Nie myśl o dzieciakach. Będzie tak samo, jakbyś zginął w katastrofie lotniczej. Spod papierów wyciągnął rewolwer kaliber 0,38. Zrób to szybko! Nie patrz na ich zdjęcia na ścianach! Może któregoś dnia zrozumieją... Wetknął lufę głęboko do ust i pociągnął za spust. Limuzyna zahamowała raptownie przed dwukondygnacyjnym domem w Dum-barton Oaks, przedmieściu Georgetown. Zablokowała ulicę, co nikomu nie szkodziło, jako że po północy nie było tu ruchu. Voyles wyskoczył z dwoma agentami i podszedł szybko do frontowego wejścia. W dłoni trzymał gazetę. Załomotał pięścią w drzwi. Coal nie spał. Siedział w salonie po ciemku, tylko w piżamie i szlafroku. Voyle-sowi sprawił przyjemność jego wygląd. - Ładna piżama - powiedział. Rzeczywiście podobały mu się spodnie. Coal wyszedł na niewielki betonowy ganeczek. Dwóch agentów przypatrywało mu się z wąskiego chodnika. - Czego pan chce, do diabła? - spytał powoli. - Tylko przyniosłem ci to - powiedział Voyles, podtykając mu gazetę pod nos. - Jest tu śliczna twoja fotografia, a obok zdjęcie prezydenta, który robi niedźwiad ka z Mattiece'em. Wiem, jak bardzo kochasz prasę, więc pomyślałem, że ci to podrzucę. - W jutrzejszym wydaniu będzie i twoje zdjęcie - powiedział Coal, jak gdyby sam napisał artykuł. Voyles rzucił mu gazetę pod nogi i zaczął schodzić z ganku. Mam pewne taśmy, Coal. Jak zaczniesz łgać, publicznie ściągnę ci gacie. - popatrzył na niego ponuro, ale nie odpowiedział. Voyles był już prawie na ulicy.- Za dwa dni wracam z wezwaniem na wstępną rozprawę przed pełnym składem sędziowskim! - krzyknął. - Przyjadę tu gdzieś o drugiej nad ranem i sam i je wręczę. — Wsiadł do samochodu. - Później przyjadę z aktem oskarżenia. Oczywiście będziesz wtedy już tylko wspomnieniem, matole, a prezydenta dopadnie nowa banda baranów, mówiących mu, co ma robić! - Zatrzasnął drzwi limuzyny, która natychmiast wystartowała z chodnika. Coal podniósł gazetę i wszedł do środka. ROZDZIAŁ 43 Gray i Smith Keen siedzieli samotnie w salce konferencyjnej, czytając wydrukowany artykuł. Gray już wiele lat temu przestał się podniecać na widok własnych artykułów na pierwszej stronie, tym razem jednak czuł uniesienie. Nie zdarzyła mu się większa historia. Pod nagłówkiem znajdował się równy rządek fotografii: Mattiece w objęciach prezydenta, napuszony Coal rozmawiający przez telefon na oficjalnej fotografii z Białego Domu, zdjęcie Verheeka z akt FBI uśmiechającego się do aparatu, Velmano przesłuchiwany na posiedzeniu komisji senackiej, Wakefield wycięty ze zbiorowej fotografii konwentu palestry, zdjęcie Callahana z rocznika akademickiego i reprodukcja kadru z taśmy Morgana. Pani Morgan wyraziła zgodę na publikację. Paypur, reporter kryminalny z nocnej zmiany, powiedział im godzinę wcześniej, co się stało z Wakefieldem. Graya to przygnębiło, ale nie mógł się winić. Pracownicy zaczęli napływać około trzeciej nad ranem. Krauthammer przyniósł pączki i błyskawicznie zjadł cztery, z podziwem wpatrując się w pierwszą stronę. Kolejny był Eraie DeBasio; powiedział, że w ogóle nie spał. Przybył też świeży i nadmiernie pobudzony Feldman. O wpół do czwartej salka zapełniła się; włączone były cztery telewizory. Pierwsza do akcji wkroczyła CNN, w ciągu kilku minut po niej inne stacje zaczęły transmisje na żywo z Białego Domu, który w chwili obecnej nie miał nic do powiedzenia, prócz obietnicy, że o siódmej wystąpi Zik-man z oświadczeniem dla środków masowego przekazu. Przez jakiś czas nie zaszło nic nowego, z wyjątkiem samobójstwa Wakefielda. Dziennikarze sieci telewizyjnych krążyli między Białym Domem, Sądem Najwyższym i studiami. Część zaczaiła się przed gmachem Hoovera, w którym w tej chwili panował całkowity spokój. Przekazywano zdjęcia z „Washington Post", spekulowano na temat Mattiece'a. Velmano nie można było nigdzie odnaleźć. CNN nadała materiał na żywo spod domu Morganów w Alexandrii, ale ojciec Beverly Morgan nie wpuścił dziennikarzy za bramkę. NBC postawiła reportera przed biurowcem, w którym mieściła się kancelaria White i Blazewich, nie było jednak żadnych nowych informacji. Choć w artykule nie padło nazwisko Darby, jej tożsamość nie była tajemnicą. Wiele spekulowano na temat roli, jaką odegrała w tej sprawie. O siódmej rano w zatłoczonej salce zapanowała cisza. Cztery monitory ukazywały identyczny obraz: Zikmana wkraczającego nerwowo na podium w sali prasowej Białego Domu. Był znużony, wyglądał nieświeżo. Odczytał krótkie oświadczenie, w którym Biały Dom przyznawał, że prezydent otrzymał w czasie kampanii wyborczej pewną sumę pieniędzy z funduszy kontrolowanych przez Victora Mattiece. Zaprzeczył jednak kategorycznie, jakoby były to brudne pieniądze. Prezydent spotkał pana Mattiece'a tylko raz, za czasów, gdy był jeszcze wice. Od czasu swojej elekcji nie rozmawiał z tym człowiekiem i mimo wkładu finansowego na pewno nie traktował go jako swego przyjaciela. Fundusz kampanii prezydenckiej wynosił ponad pięćdziesiąt milionów; prezydent nie zajmował się szczegółami wpływów tej kwoty. Zadania te wykonywał specjalny komitet. Nikt w Białym Domu nie usiłował wpłynąć na tok śledztwa, w którym podejrzanym był Victor Mattiece, a wszystkie domysły, iż miało to miejsce, są całkowicie bezpodstawne. Na podstawie skąpych danych, jakimi dysponował Biały Dom, ustalono, że pan Mattiece nie mieszka już w ogóle na terenie Stanów Zjednoczonych. Prezydent w pełni popiera śledztwo w celu całkowitego wyjaśnienia oskarżeń zawartych w artykule zamieszczonym w „Washington Post"; jeśli pan Mattiece jest rzeczywiście siłą sprawczą tych straszliwych zbrodni, musi stanąć przed obliczem sprawiedliwości. Zikman na koniec zapowiedział normalną konferencję prasową i wymknął się z mównicy. Znękany rzecznik prasowy wypadł bardzo słabo, co sprawiło ulgę Granthamowi. Nagle poczuł potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza. Na zewnątrz zastał Smitha Keena. - Chodźmy na śniadanie - wyszeptał. - Pewnie. - Jeśli ci to nie przeszkadza, muszę wpaść do mojego mieszkania. Nie byłem w nim cztery dni. Na Piętnastej ulicy złapali taksówkę. W czasie jazdy napawali się wpadającym przez uchylone okno rześkim jesiennym powietrzem. - Gdzie dziewczyna? - spytał Keen. - Nie mam pojęcia. Pożegnałem się z nią w Atlancie mniej więcej dziewięć godzin temu. Powiedziała, że leci na Karaiby. - Sądzę, że wkrótce będą ci potrzebne długie wakacje - uśmiechnął się Keen. - Jak się domyśliłeś? - zadał retoryczne pytanie Gray. - Będziesz miał mnóstwo roboty, Gray. Właśnie zdrowo gruchnęło, niedługo na ziemię zaczną się sypać szczątki. Masz swoją godzinę sławy, ale nie możesz zostawić tego odłogiem. Będziesz musiał pozbierać kawałki. Wiem, co do mnie należy, Smith. Tak, ale widzę przecież twoje nieobecne spojrzenie. Martwię się o ciebie. - Jesteś dziennikarzem i za to ci płacą. Zatrzymali się na skrzyżowaniu z Pennsylvania Avenue. Przed nimi rozsiadł się majestatycznie Biały Dom. Kończył się październik. Wiatr gnał liście po trawniku. ROZDZIAŁ 44 Po ośmiu dniach spędzonych na słońcu jej skóra stała się brązowa, a włosy zaczęły wracać do naturalnej barwy. Może ich jednak nie zniszczyła. Kilometrami wędrowała plażą tam i z powrotem, nie jadła nic poza gotowanymi rybami i wyspiarskimi owocami. Przez pierwsze dni mnóstwo spała, później jej się to znudziło. Pierwszy wieczór spędziła w San Juan, gdzie trafiła na agentkę turystyczną twierdzącą, że jest ekspertem od Wysp Dziewiczych. Wynalazła jej ona niewielki pokoik w pensjonacie w śródmieściu Charlotte Amalie na Wyspie Świętego Tomasza. Darby miała ochotę na zatłoczone wąskie uliczki przez co najmniej parę dni. Charlotte Amalie dokładnie spełniła jej oczekiwania. Pensjonat znajdował się na wzgórzu cztery ulice od portu, pokój na drugim piętrze. Na popękanych oknach nie było okiennic ani zasłon. Następnego poranka przebudziło ją zmysłowe ciepło słońca; gdy podeszła do okna, zobaczyła przed sobą port w całej jego krasie. Zaparło jej dech w piersiach. Na rozmigotanej wodzie tkwiło nieruchomo kilkanaście wycieczkowych stateczków najrozmaitszej wielkości, a ich nieuporządkowana formacja rozciągała się prawie po horyzont. Bliżej port był upstrzony setkami łodzi rybackich; wydawały się zagradzać drogę opasłym statkom pasażerskim. Woda pod łodziami miała przejrzysty błękitny odcień, była gładka jak szkło; otulała łagodnie wyspę Hassel i im bliżej horyzontu, tym bardziej ciemniała, przechodząc z indygo w fiolet. W miejscu, gdzie woda stykała się z niebem, tkwił równy szereg kłębiastych chmurek. Zegarek schowała do torby; nie zamierzała go nosić przez przynajmniej pół roku. A jednak odruchowo spojrzała na nadgarstek. Okno otwierało się z trudnością, z ulicy dobiegało echo zgiełku z dzielnicy handlowej. Żar wlewał się do środka jak w saunie. Pierwszego dnia pobytu na wyspie stała w oknie przez godzinę, obserwując budzenie się portu. Nigdzie się nikomu nie spieszyło. Wielkie statki powoli posuwały się przed siebie, z pokładów łodzi żaglowych dobiegały ciche głosy. Pierwsza osoba, którą zobaczyła, wskoczyła do wody, by się odświeżyć po nocy. Przyzwyczaiła się do tych rannych chwil. Jej pokój był mały, lecz czysty. Nie było klimatyzacji, ale dobrze pracujący wentylator z powodzeniem ją zastępował. Woda w kranach płynęła prawie zawsze. Zdecydowała, że zostanie tu parę dni, może tydzień. Pensjonat był jednym z dziesiątków innych upchniętych przy uliczkach prowadzących do portu. Na razie wolała bezpieczeństwo, jakie gwarantowały tłumy ludzi. W razie potrzeby mogła wyjść i wszystko kupić; zaopatrzenie na wyspie było doskonałe. Cieszyła ją myśl, że wreszcie kupi sobie ubranie, którego nie będzie musiała się zaraz pozbyć. W miasteczku były też wystawniejsze pokoje, na razie postanowiła się jednak ograniczyć do pensjonatu. Opuszczając San Juan, poprzysięgła sobie nie oglądać się przez ramię. „Washington Post" przeczytała w Miami, na lotnisku obejrzała telewizyjne relacje z gorączkowej szamotaniny Białego Domu. Wiedziała, że Mattiece zniknął. Jeżeli dalej ją ścigano, to po to jedynie, by się zemścić. Jeśli trafią na nią mimo zygzakowatej trasy ucieczki, to znaczy, że mają nadludzkie zdolności i nigdy się od nich nie uwolni. W końcu uwierzyła, że jej nie dopadną. Przez dwa dni trzymała się małego pokoiku, nie wypuszczała się nigdzie. Dzielnica handlowa znajdowała się blisko; labirynt setek osobliwych sklepików, handlujących dosłownie wszystkim. Chodniki i zaułki były zapchane Amerykanami z wielkich statków. Udawała jeszcze jedną turystkę w szerokim słomkowym kapeluszu i kolorowych szortach. Kupiła sobie pierwszą od półtora roku powieść i leżąc na łóżku, owiewana delikatnym powiewem wentylatora pod sufitem, przeczytała ją w dwa dni. Przysięgła sobie, że do ukończenia pięćdziesięciu lat nie będzie czytać niczego na temat prawa. Przynajmniej raz na godzinę podchodziła do okna i rozglądała się po porcie. Za którymś razem naliczyła dwadzieścia statków czekających na przycumowanie. Pokoik spełnił swój cel: spędziła czas z Thomasem, wypłakała się serdecznie i stwierdziła, że wystarczy. Winę i ból chciała zostawić za sobą w tym zakątku, wyjechać stąd z dobrymi wspomnieniami i czystym sumieniem. Nie było to wcale tak trudne. Trzeciego dnia łzy przestały płynąć. Raz tylko cisnęła powieść w kąt. Czwartego ranka spakowała swoje nowe bagaże i popłynęła promem do zatoki Cruz na Wyspie Świętego Jana. Podróż trwała dwadzieścia minut, potem jechała taksówką North Shore Road. Wiatr wpadał przez opuszczone szyby, muzyka z radia stanowiła mieszaninę bluesa i reggae. Taksówkarz klepał dłonią po kierownicy i podśpiewywał. Zaczęła wybijać stopą rytm i przymknęła oczy, zniewolona melodią. Zjechali z drogi koło zatoki Maho i ruszyli powoli w stronę morza. Wybrała właśnie tę spośród setki wysepek, ponieważ nie inwestowali w nią przedsiębiorcy turystyczni. W zatoczce pozwolono zbudować zaledwie garstkę domków plażowych i letniskowych. Kierowca zatrzymał się na wąskiej drodze wśród drzew. Darby zapłaciła i wysiadła. Dom stał prawie dokładnie w miejscu, gdzie górski stok schodził do wody. Była to czysto karaibska architektura - drewniany szkielet pod dachem z czerwonych deszczułek. Został zbudowany na gołym stoku ze względu na walory widokowe. Był parterowy, miał dwie sypialnie i ganek zwrócony ku morzu. Kosztował dwa tysiące tygodniowo; wynajęła go na miesiąc. Położyła torby na podłodze salonu i wyszła na ganek. Plaża zaczynała się dziesięć metrów niżej. Fale w ciszy wtaczały się na brzeg. W zamkniętej z trzech stron zatoczce tkwiły w bezruchu trzy jachty. Między nimi krążyła bez celu gumowa tratwa pełna ochlapujących się wodą dzieciaków. Najbliższy dom stał niżej na plaży, spoza drzew dostrzegała jego dach. Na piasku wylegiwało się parę osób. Przebrała się szybko w skąpe bikini i ruszyła do wody. Było prawie zupełnie ciemno, gdy na ścieżce zatrzymała się taksówka. Wysiadł, zapłacił kierowcy i poczekał, aż światła samochodu znikną w ciemnościach. Miał ze sobą tylko jedną torbę. Podszedł do domu; okazało się, że nie jest zamknięty. W środku paliły się światła. Znalazł ją na ganku. Popijała koktajl z lodem; opalona, wyglądała prawie jakby się tu urodziła. Czekała, a to było dla niego piekielnie ważne. Nie chciał być traktowany jak oficjalny gość. Uśmiechnęła się, gdy tylko go ujrzała, i odstawiła szklankę na stół. Przez minutę się całowali. - Spóźniłeś się - powiedziała, wciąż tuląc go do siebie. Nie najłatwiej tu trafić. - Przesunął dłonią po obnażonych do pasa plecach, gdzie zaczynała się sięgająca prawie do kostek spódnica. Jej nogi obejrzy później, obiecał sobie. - Pięknie tu, prawda? - spytała, patrząc na zatokę. Wspaniale - odparł. Stanął za nią i razem przyglądali się dryfującej w stronę otwartego morza żaglówce. Objął jej ramiona. Jesteś cudowna. - Chodźmy na spacer. Przebrał się szybko w szorty. Czekała na niego nad wodą. Ujęli się za ręce i ruszyli powoli. - Musisz zadbać o te nogi - powiedziała. - Strasznie blade, prawda? - odparł. Tak, pomyślała. Blade, ale niezłe. Wcale niezłe. Miał płaski brzuch. Po tygodniu spędzonym przy niej na plaży będzie wyglądać jak ratownik. Zaczęli rozchlapywać stopami wodę. - Szybko wyjechałeś - powiedziała. - Miałem dość. Od tamtego pierwszego artykułu codziennie pisałem następne, ale wciąż było mało. Keen chciał tego, Feldman tamtego, w rezultacie pracowa łem osiemnaście godzin dziennie. Wczoraj pożegnałem się z nimi. Od tygodnia nie widziałam gazety. - Coal zrezygnował. Wystawili go na odstrzał, ale wysuwają przeciwko niemu wątpliwe zarzuty. Myślę, że prezydent przeważnie nie robił nic. Jest tępy i nie może nic na to poradzić. Czytałaś o Wakefieldzie? - Tak. - Velmano, Schwabe i Einstein zostali oskarżeni. Velmano wyparował jak kamfo ra. Mattiece razem z czterema swoimi ludźmi oczywiście również został objęty aktem oskarżenia. Dojdą do tego i inni. Kilka dni temu zaświtało mi, że Biały Dom nie pro wadził wielkiej akcji konsekwentnego krycia Mattiece'a, więc straciłem napęd. Prezy dent zarżnął swoją reelekcję, ale nie jest przestępcą. W mieście zupełny cyrk. Spacerowali w milczeniu. Ściemniało się coraz bardziej. Usłyszała dosyć, on też miał tego wszystkiego po uszy. Otoczyła go w pasie ramieniem. Przyciągnął ją bliżej do siebie. Wyszli z wody na piasek. Dom zostawili daleko za sobą. - Brakowało mi ciebie - powiedziała cicho. Odetchnął głęboko, lecz nic nie powiedział. - Jak długo zostaniesz? - spytała. Nie wiem. Parę tygodni, może rok. To zależy od ciebie. Co powiesz na miesiąc? - Może być. Uśmiechnęła się do niego. Zmiękły mu kolana. Spojrzała na krąg księżyca odbity na środku zatoki, gdzie leniwie posuwał się jacht. - Po miesiącu zastanowimy się, co dalej, Gray.