Guy Gilbert Ksiądz wśród bandziorów Gerardowi, Alainowi, Line, Philippe'owi, Djouidowi, Blackowi; wszystkim spod "czterdziestki szóstki"; wszystkim tym, którzy bez rozgłosu, a często nie zrozumiani, wykonują pracę podobną do naszej Jesteś jednym z nas Paryż, dzielnica dziewiętnasta: Spotkanie z chłopakami. Od pewnego czasu jeden z nich - przywódca bandy - odnosi się do mnie wrogo. Teraz nagle bluzga na mnie stekiem najwulgarniejszych, najbardziej obraźliwych wyzwisk. Czuję, że pozostali czekają na moją reakcję. Nie mam ochoty się bić, ale będę musiał: inaczej się nie, dogadamy. Doskakujemy do siebie, lecz prowadzący spotkanie wyrzuca nas: "Idźcie się bić gdzie indziej!" Musimy zjechać z jedenastego piętra. Przy windzie płaczą dwaj chłopcy: jeden mówi, żebym nie szedł, że to wariat... Drugi - żeby jechać. "Zaczepił cię, to idź się bić..." Spotykamy się na trawniku. Nie mam wprawy w ulicznych bijatykach, ale walczę ze wszystkich sił. Mój przeciwnik szaleje: gryzie mnie do krwi, wali bykiem, stosuje niedozwolone chwyty. Nie daję się. W końcu nas rozdzielają. Do domu wracam obolały, z twarzą we krwi. Następnego dnia jeden z twardzieli z tej bandy podchodzi do mnie: "Teraz jesteś jednym z nas". Dobrze wiem, że nigdy nie będę naprawdę jednym z nich. Ale wiem też, co znaczy podporządkować się regułom środowiska: żeby kontynuować pracę z tą młodzieżą, musiałem zrobić to, co zrobiłem. Gdybym nie zareagował na obelgi i nie poszedł się bić, chłopcy nie przyjęliby mnie do siebie. Ich prawo opiera się na stosunku sił: chociaż występowałem z pozycji wychowawcy, a nie przywódcy, facet poczuł we mnie rywala i chciał mi pokazać, gdzie jest moje miejsce, żebym mu się nie wcinał... Musiałem więc sobie miejsce wywalczyć - i tyle. Przyjęli do wiadomości, kim jestem, i od tej pory nikt już mnie nie obrażał. Na spotkanie ze światem przemocy byłem zupełnie nie przygotowany. W roku 1965 pracowałem jako wikary w niewielkim, położonym czterdzieści pięć kilometrów od Algieru mieście Blida. Chrześcijanie byli tam nieliczni, kościół przemieniono na meczet, miałem niewiele obowiązków duszpasterskich - więc zająłem się młodzieżą. Oczywiście garnęły się do mnie głównie dzieci ludzi zamożnych, wychowujące się w kulturalnych i pełnych forsy domach. Zaczynałem się zastanawiać, co ja tam właściwie robię... Kiedyś wracałem do domu na motorze, była mniej więcej pierwsza w nocy. Patrzę, ktoś siedzi na chodniku. Chłopiec. Wiedziałem o nim tyle, że się nazywa Alain, że ma dwanaście lat, rozwiedzionych rodziców, wredną macochę i w ogóle niewesołą sytuację rodzinną. Pytam go, co tu robi, a on, że do domu nie wróci, że mu dają jeść w psiej misce. Po psie... Wziąłem go do siebie na noc. Spędził u mnie siedem lat. I tak się to wszystko zaczęło. Najpierw nauczyłem się cierpliwości. Alain nie odzywał się przez rok. Mówił najwyżej: "jestem głodny", "chce mi się pić", "poszedłbym do kina". Kiedy algierscy znajomi pytali mnie żartem, jak tam moja hodowla, mówiłem sobie w duchu, że kiepsko... Aż raptem, po przebyciu ciężkiej choroby, Alain przemówił. Wypił tamtego wieczoru trochę piwa i chyba to go rozruszało. Powiedział: "Wiesz, jak miałem gorączkę, to mi się majaczyło, że ktoś podchodzi i podaje mi rękę. Obraz był zamazany i nie wiedziałem, kto to jest. Teraz wiem: to byłeś ty. To ty przyszedłeś i wyciągnąłeś mnie z bagna. Tylko jak mnie teraz zostawisz, to ze mną będzie koniec". Wyobrażacie sobie? Rok. Dwunastoletni szczeniak potrzebował roku, żeby przemówić. Tak bardzo go upokorzono, zdeptano, przybito, że przez rok musiał milczeć. To była dla mnie wielka lekcja: nauczyłem się czekać. A potem odkryłem, że Alain jest sam, że należy do niewielkiej bandy młodych ludzi, tak samo pogubionych jak on. Ja, księżulo, miałem już swojego "ubogiego" i ten jeden by mi zupełnie wystarczył. Ale on powiedział: "są jeszcze moi kumple, musisz coś z nimi zrobić!" I otworzył przede mną świat młodych uliczników. Najpierw była Blida, potem Algier. Po pięciu latach uznałem, że tamtejsza młodzież jest już w stanie sama kierować swoim życiem i przyjechałem do Paryża. Na Pigalle zjawiłem się w roku siedemdziesiątym. Mieszkałem wówczas przy rue de Flandre, na trzecim piętrze, tuż przy skrzyżowaniu - światła, hałas, samochody... Dla mnie, przybysza z małej plebanii pachnącej kwiatami pomarańczy, było to straszne. Towarzyszyłem wówczas ojcu Jean-Marcowi, księdzu zajmującemu się młodzieżą z ulicy. Twierdził, że nie należy mieszkać tam, gdzie się pracuje. Myślę dzisiaj, że nie miał racji: trzeba być możliwie blisko dzieciaków, a od czasu do czasu wyskoczyć na wieś i zregenerować siły. Pracowaliśmy razem przez rok. A potem Jean-Marc wyjechał i zostawił mnie na dziewięć miesięcy samego. I wtedy odkryłem metro. II Zbliżenia Widziałem ostatnio film z Charlesem Bronsonem: zbiry gwałcą mu żonę i zabijają córkę. On chce je pomścić, więc szuka tych zbirów po całym Nowym Jorku i w końcu ich znajduje - w metrze. Tam próbuje ich podejść na rozmaite sposoby: pokazuje biżuterię, pieniądze... Faceci chwytają przynętę i w końcu padają z jego ręki. Jedno jest w tej historii bardzo prawdziwe: metro nieodparcie przyciąga młodych z ulicy. Również w Paryżu. W metrze terminują i tam najczęściej schodzą na drogę przestępstwa. Spędzałem w metrze mnóstwo czasu. Najpierw po prostu obserwowałem ludzi, zamiast mijać ich nie patrząc, jak ci wszyscy, którzy pędzą do pracy i z pracy. Najpierw po prostu błądziłem po korytarzach, przesiadałem się z pociągu do pociągu, patrzyłem. Pewnego wieczoru... Młody chłopak. Sposób, w jaki idzie, jego rozbiegane oczy, jego wolne ręce od razu zwracają moją uwagę... Przed nim - facet z portfelem wystającym z tylnej kieszeni. Chłopak już chwyta za portfel. Kładę dłoń na jego ręce. Metro właśnie staje, chłopak wypada na peron, rzucam się za nim i doganiam go. Patrzy na mnie jak na glinę. Pytam: "Chcesz forsy?" - teraz musi mnie brać za pedała. Dałem mu tysiąc, niczego w zamian nie żądając. Ci chłopcy niewiele mówią, nie zadają pytań, ale nieprawdopodobnie dużo widzą. Nie pasowałem do jego norm: ani pedał, ani glina, co jest grane? Nie było to nasze ostatnie spotkanie. Metro to świat ograniczony, w którym dość łatwo na siebie trafić. Kiedy zaczął mi zadawać pytania, powiedziałem mu, że zajmuję się chłopakami, którzy mają kłopoty. Dlaczego to robię? Opowiedziałem mu, jak kiedyś spotkałem zabłąkanego chłopaczka i zrozumiałem, że warto ludziom pomagać w wyłażeniu z bagna. Mówiłem szybko. Oni są trochę jak dzikie zwierzęta: czujni, bardzo płochliwi, skorzy do ucieczki. Dałem mu adres. Wkrótce wpadł w tarapaty i zadzwonił do mnie. A przez niego poznałem innych. Inna znajomość: wracałem kiedyś wieczorem na motorze (to ważne: miałem wtedy Hondę 500). Staję na czerwonym świetle obok grupy młodych ludzi; słyszę, że rozmawiają o glinach, o jakimś napadzie. Wyłączam silnik. Chłopcy podchodzą do mnie, oglądają motor, wznoszą okrzyki nad tym czy innym szczegółem, zadają mi pytania, ja odpowiadam. Od słowa do słowa, opowiadają mi swój ostatni wyczyn. Rozmawiali na parterze jakiegoś budynku, a była to, jak zwykle, dyskusja dosyć hałaśliwa. Na klatce schodowej, z jej akustyką, musieli robić niezły harmider. Jakaś babcia wyszła z mieszkania na pierwszym piętrze i kazała im się zamknąć. Chłopcy na to:."Spierdalaj, starucho". Wywiązała się przyjazna pogawędka, w wyniku której chłopcy zostali oblani wybielaczem do tkanin... To była niedziela, mieli na sobie czyste ciuchy, byli z dziewczynami. Szlag ich trafił, weszli na pierwsze piętro i wywalili kobiecie drzwi. Skarga na policji: babcia - siedemdziesięciopięcioletnia - twierdzi, że wyłamali jej drzwi i chcieli zgwałcić. Następnego dnia poszedłem z nimi na komisariat. Usiłowania gwałtu nie brano pod uwagę, ale za włamanie do mieszkania trochę chłopcom napędzono stracha. W końcu poradzono nam pójść do kobity, przeprosić, naprawić drzwi i spróbować ją namówić, żeby wycofała skargę. Tak się też stało. W ten sposób poznałem Jacky'ego. Miał piętnaście, może szesnaście lat. Należał do tej bandy. W parę dni po zajściu przyszedł do mnie, przysiadł bez słowa na kuble do śmieci i patrzył, co się dzieje, kto do mnie przychodzi, do kogo dzwonię. Przez pół roku przychodził i siadał na kuble... Pewnego dnia powiedział: "Chodź, pokażę ci dzielnicę!" Po nawiązaniu pierwszych kontaktów zrozumiałem, że muszę zamieszkać w ich dzielnicy, w dziewiętnastce. Wynająłem trzypokojowe mieszkanie na parterze dziewięciopiętrowego budynku. W ten sposób mieszkam wśród ludzi, ale jestem niezależny: chłopcy mogą do mnie przychodzić o dowolnej porze, nie przeszkadzając innym lokatorom - spotykają ich jednak na korytarzu, nie są od nich odcięci. Początki nie były łatwe. Pewnego razu zajeżdżam motorem pod dom. Dwie babcie rozprawiają, słyszę, jak mówią: "Podobno w budynku mieszka jakiś ksiądz... "Oprócz mnie żadnego księdza w budynku nie było, więc podszedłem. Jednak moja aparycja - skórzana kurtka, długie włosy - napędza babciom niezłego stracha. "Czego pan chce, nie widzi pan, że rozmawiamy?" Nie daję za wygraną: "Zdaje się, że była mowa o księdzu... - Ależ panie... - Ja jestem tym księdzem". Na to jedna ze staruszek dowcipnie: "A ja Matką Boską!" Trochę była pomarszczona, więc jej odpowiadam: "Coś podobnego, nie tak Ją sobie wyobrażałem". Następnego dnia zastukała do moich drzwi z przeprosinami. Była u proboszcza, żeby mu powiedzieć, że jakiś pomyleniec podaje się za księdza... "To naprawdę jest ksiądz", odparł proboszcz. Potem już było sympatycznie. Zanim mieszkańcy zaakceptowali nas takich, jakimi jesteśmy, minęło trochę czasu. Ale już od początku zdarzały się z obu stron bardzo przyjazne gesty. Kiedyś jeden z chłopców przyszedł do mnie o drugiej nad ranem. Nie było mnie w domu, więc zdenerwowany zaczął się wydzierać: "Gdzie jest Guy?" Przechodził ktoś z mieszkańców, zatrzymał się: "Szukasz Guy? Nie wiem, gdzie jest, ale póki co, chodźmy się czegoś napić!" I zabrał chłopaka o drugiej w nocy na Gare de I'Est czy gdzie tam, wypili po szklaneczce, potem go odwiózł. Strasznie to było fajne! A z naszej strony - w Boże Narodzenie jeden z chłopców zdobył skądś dwadzieścia pięć kartek świątecznych (prawdopodobnie gdzieś je podwędził, ale to już inna sprawa...) i powrzucał je do skrzynek na listy w naszym budynku, z dopiskiem: "My, którzy nie mamy rodzin, życzymy Wam bardzo radosnych i bardzo rodzinnych Świąt". Więź tworzą właśnie takie drobne gesty. Z naszych wypraw do Prowansji przywozimy bukieciki lawendy i wrzucamy do wszystkich skrzynek na listy. To nie jest żaden chwyt, robimy to, żeby pokazać ludziom, że nie jesteśmy dzikusami i że na swój sposób ich lubimy. Myślę, że ta sympatia jest odwzajemniana. W Wigilię zawsze znajdujemy pod drzwiami drobne prezenty. Czasami ktoś dzwoni, ale zanim otworzymy, znika w windzie, tak że nie wiemy, od kogo pochodzą. Ta anonimowa przyjaźń jest strasznie ważna. Niektórzy mieszkańcy znają już chłopców z imienia. Od czasu do czasu zapraszają ich do siebie, ale tylko kiedy wyraźnie pozwolę, bo w zasadzie chłopcom nie wolno wchodzić na piętra. To wzajemne poznawanie się jest korzystne dla obu stron. Od pięciu lat nie było w budynku żadnego włamania, podczas gdy wszędzie dookoła zdarzają się dość często. Jesteśmy piorunochronem, ludzie czują się bezpieczniej, a chłopcy nie są odcięci, odrzuceni. Strach rodzi strach. Tutaj to błędne koło zostało przerwane. III Ulica Chłopcy z naszej dzielnicy zaczynają uciekać na ulicę już w jedenastym, dwunastym roku życia. Chłopcy, nie dziewczęta. Wśród dziesięciu przestępców jest siedmiu chłopców i tylko trzy dziewczyny - dziewczynom zostawia się mniej swobody. Jeżeli w domu się nie układa, jeśli ojciec nie żyje, jeżeli doszło do rozwodu lub separacji, jeśli ojciec nie zajmuje się dzieckiem po powrocie z pracy (trudno się dziwić: dojazd zajmuje mu dwie godziny, powrót tyle samo, po czym jest tak skonany, że nic do niego nie dociera) - wówczas dzieciak, widząc, że go nie chcą, że nie jest potrzebny - daje nogę. Idzie na ulicę. A tam spotyka innych, którzy zwiali z domu... Przestępczość nieletnich nie jest uwarunkowana zamożnością rodziny. Występuje ona tam, gdzie nie są spełnione warunki, niezbędne dziecku do życia: chodzi tu przede wszystkim o zainteresowanie rodziców. W normalnej rodzinie, jeżeli dzieciak nie wraca do domu kwadrans po lekcjach, matka wpada w panikę, chce dzwonić na policję... Mały wraca, woła, że chce na podwieczorek czekolady, mama go przytula... już dobrze! Chłopcy z ulicy tego nie znają. Jeden z nich mówił mi: "U mnie w domu jest tylko pusta lodówka... "Ale uwaga, nikt tu nie potępia rodziców, często pracujących ponad siły, wyzyskiwanych i żyjących w skrajnym ubóstwie. Chłopcy właściwie ich nie osądzają; zaczynają o nich mówić dopiero po długim czasie, a ja, szanując ich, nigdy im na ten temat nie zadaję pytań. Pamiętam dziennikarkę, która przyszła do nas na dyżur, żeby napisać jakiś artykuł. Przychodzi, gada, a po dwóch minutach zwraca się do chłopaka, który akurat u mnie był: "Czy mógłbyś mi opowiedzieć o swoich rodzicach?" Powiedziałem babie, że ma się zamknąć. Pewnie potem napisała, że jesteśmy bandziory, nie wiem i nie dbam o to, ale wtedy nie dopuściłem jej do słowa: "Coś niesamowitego, ja tego chłopaka znam od miesięcy i nawet nie wiem, kim są jego rodzice, a ty od razu włazisz z buciorami w jego prywatne życie... Tu nie zoo! Ja nie pokazuję tresowanych niedźwiedzi! Jak chciałaś coś napisać, to trzeba było spokojnie pogadać. Na chłopaków nie wolno tak naskakiwać! Dobrze, że tu byłem bo mogłaś oberwać, i to na własne życzenie..." Pamiętam Tony'ego. Piętnastolatek. Przez osiem miesięcy przychodził do nas na dyżury, potem przestał. Było lato, wyjeżdżaliśmy na obóz do Maroka naszą starą ciężarówką. Nagle słyszę gwizd, chłopaki mówią: "To Tony". Zatrzymujemy się. Tony chwyta się krawędzi ciężarówki i pyta, dokąd jedziemy. "Do Maroka. - Jadę z wami!" Zawracam, wskakuję po jego paszport i w drogę. Jego rodzice nic nie wiedzieli. Wracamy po miesiącu. Tony mówi: "Chodź zobaczyć moich starych". Wchodzimy do jednoizbowego mieszkania o powierzchni paru metrów kwadratowych. Rodzice są w domu. Tony idzie prosto do lodówki, wyjmuje butelkę coli. Rodzice pytają: "Gdzie byłeś? - W Maroku!" - i schodzimy. To wszystko. Kiedy był mały, matka uprawiała nierząd, a jego zamykała na ten czas w komórce. Ojciec dużo pił, a pracował chyba jako śmieciarz. Nikt na dzieciaka nie czekał, nikt go nie witał. Więc dzieciak odszedł. Na ulicę. A tam zaczyna się życie w bandzie. Praktycznie nigdy nie są sami. Banda jest ich prawdziwą rodziną, zastępuje im wszystko. Sprawą podstawową jest solidarność. I siła: każdy z nich musi pokazać, że umie się bić. Jest ich w bandzie niewielu: sześciu lub siedmiu, bo większe grupy zbyt łatwo namierzyć. Co wieczór włóczą się po tych samych miejscach. Każda banda ma swoje terytorium; jeżeli zapuszcza się na cudzy teren to po to, żeby wywołać konflikt. W rezultacie dzielnica jest podzielona na strefy należące do różnych band. Nawet policjanci zapuszczają się tam niechętnie. A jeżeli już, to większą grupą: pięć wozów, pięćdziesięciu gliniarzy z bronią w garści. Zatrzymany ostatnio przez policję o drugiej nad ranem, usłyszałem: "Co pan robi na ulicy o tej porze?" Można zrozumieć takie pytanie. Ulica jest dziwnym światem. Fascynującym również dla samej młodzieży, która w nim żyje. Nocne bary pękają w szwach, często zdarzają się bójki... Po jakiejś odzywce Marc znalazł się o krok od śmierci, z poderżniętym gardłem. Uratowała go przytomność i sprawność kolegów. Mouloud zginął w takim barze od noża. Bruno dostał grubym śrutem w brzuch... Jesteśmy wzywani natychmiast albo wkrótce po zajściu. Dobrze znamy oddział pomocy doraźnej w szpitalu Saint-Louis. Prawie wszyscy chłopcy tam lądują jeden po drugim, na tym samym łóżku. Zdarza się też, że to my odwozimy poszkodowanych w wypadku, pijanych do nieprzytomności albo kogoś, kto zasłabnie. Cierpiąca ludzkość, której pomoc niesie banda zwalistych meneli. Zdumieni policjanci patrzą, jak z ciężarówki wysiadają dobrzy - i dobrze skądinąd im znani - Samarytanie... Nocne aresztowania gromadzą w prefekturze barwny tłumek z marginesu. Niektórzy trafiają tam za zwykłe włóczęgostwo, inni - za najczarniejsze zbrodnie. Jest w tym też coś z westernu: ulicami pędzą kradzione samochody, za nimi policja na sygnale. Pozbawiona zajęcia młodzież wybija szyby w czterech różnych miejscach, włączają się alarmy, przyjeżdża oddział policji..., na próżno, bo taktyka została przez chłopców dopracowana w każdym szczególe... A przecież te dzieciaki tak naprawdę nie są groźne. Widać to choćby po wysiłkach, jakie robią, żeby na groźnych wyglądać... Po czym poznaje się menela? Po zachowaniu, zarazem aroganckim i płochliwym, po mniej lub bardziej pokiereszowanej gębie, po tym, że przednie zęby ma wyszczerbione w bójkach, a na skórze nosi tatuaże... Treść tych tatuaży jest istotna: często są to litery "DN", dziecko nieszczęścia... Tatuaże robią w więzieniu, gdzie własna skóra stanowi jedyne centymetry kwadratowe wolności, jakie im pozostały. Tatuaż to kod, to prawdziwy język. A język młodych z ulicy jest bardzo ubogi. Ci, z którymi się stykam, mają zazwyczaj zasób słownictwa nie większy niż czterysta wyrazów. Mówiłem o tym kiedyś na wykładzie w Państwowej Szkole Sędziów, a moi słuchacze zanotowali gorliwie: "Młodzi przestępcy, z którymi ma się do czynienia, nie znają więcej niż czterysta słów". Menele rzeczywiście ledwie umieją czytać i pisać, większość uczy się w więzieniu. Nie czytają nic, a w pismach ilustrowanych, komiksach i świerszczykach oglądają tylko obrazki. Dużą trudność sprawia im rozumowe pojmowanie rzeczywistości. Mają tylko problemy bieżące: "Co będzie dzisiaj w domu? Czy jeszcze się będą na siebie darli? Gdzie będę spał? Co będę jadł?" Szkołę opuszczają w wieku dwunastu lat. To oczywiste, że szkoła nie jest dla nich. Włóczą się więc po barach: bilard, automaty na pieniądze, papierosy, alkohol... Jest wśród nich masa alkoholików. W zasadzie nie wolno sprzedawać nieletnim napojów alkoholowych, ale są one tańsze od innych, a poza tym policja często ma układy z kelnerami lub właścicielami barów, którzy bywają kapusiami... Dlatego toleruje się lokale otwarte do trzeciej w nocy dla smarkaczy czternasto- piętnastoletnich! W ten sposób spycha się ich w alkoholizm i przestępstwo. Bo wiele wykroczeń to wynik picia: piją, gadają, szykują skok, a pod wpływem alkoholu nie potrafią ocenić ryzyka. Zresztą często wpadają na skutek hałasu, jaki robią, i rozmów, jakie prowadzą przed albo po rozróbie. Przede mną siedzi Jeannot, z rękami w kajdankach. Ma niespełna szesnaście lat, blond włosy i niebieskie oczy. Jego rodzice przenieśli się z Bretanii do Paryża dwadzieścia lat temu. Przyłapano go w nocy na gorącym uczynku, gdy kradł. Wcześniej zdołał splądrować dwanaście samochodów i jedno mieszkanie. Współdziałał z trzydziestoletnim mężczyzną, poznanym parę godzin wcześniej w jakimś barze w dziewiętnastce... Jeszcze jeden rzezimieszek, zamknąć go! Już jest zamknięty. Od blisko szesnastu lat, od dnia swoich narodzin. W dwunastometrowej klitce, pozbawionej światła i powietrza (okno wychodzi na mur oddalony o metr). Dusił się w tej norze, wspólne przebywanie z rodzicami stało się nieznośne i w czternastym roku życia poszedł na ulicę. Jedynym przyjaznym miejscem wydawały mu się okoliczne bary. Zaczął od jednego kufla; teraz wypił ich już tysiące, siedząc pod dobrze znanym napisem zabraniającym sprzedaży alkoholu nieletnim. Wypija dziennie dziesięć, piętnaście, dwadzieścia kufli piwa. Nie wiem, ile razy zbierałem go pijanego do nieprzytomności z jakiegoś chodnika albo spod moich drzwi, do których doczołgiwał się w nocy po zamknięciu barów. Mówił mi: "Piwo jest najtańsze. A poza tym, mam powyżej uszu tej mojej zarzyganej rudery, ojca, zalanego jak zwykle... Jak się sam urżnę, to o wszystkim zapominam..." Wobec świadomego zabijania młodzieży, wobec wszechpotęgi pieniądza, wobec ludzi, którzy przymykają oczy, zamiast je szeroko otworzyć - nie znajduję słów, aby wyrazić gniew i rozpacz, które mnie ogarnęły na widok jego skutych rąk... IV Przemoc Jego pięść ląduje na moich ustach. Pęka mi warga, tryska krew. Nie ruszam się, tylko na niego patrzę. Widać zaspokoił już swoją potrzebę krwi, bo odchodzi bez słowa. Nigdy wcześniej go nie widziałem. A przecież wszystko zaczęło się dobrze. Festyn piwny, podczas którego miał miejsce ten incydent, cieszył się dużą popularnością, więc i my wybraliśmy się tam pewnego wieczoru całą bandą. Było świetnie. Mieliśmy już wychodzić, gdy jeden z naszych nastąpił przypadkiem na nogę chłopakowi z innej bandy. Doszło do wymiany grzeczności z paryskich rynsztoków, a zaraz potem - do bójki... W ciągu paru minut podest dla tańczących zamienił się w ogarnięty szałem walki ring. Wszystko fruwało w powietrzu: krzesła, stoły... Jedyne, co może w takiej sytuacji zrobić wychowawca, to chronić najmłodszych. Na tym wówczas polega nasza rola. Wobec rozszalałej agresji wszystkie słowa, wszelkie próby pojednania są bezskuteczne: trzeba się wycofać, z bandą w rozsypce. Zdarza się też oberwać, jak w tym wypadku, i w ten sposób zakończyć wieczór, który zapowiadał się spokojnie. Żyjąc wśród nich, obcuje się z przyczajoną agresją, która wybucha nagle i w sposób niepohamowany. Przejawia się ona w prowokacyjnym zachowaniu albo w agresji słownej, która eksploduje z powodu przepychanki w metrze lub czyjegoś pogardliwego spojrzenia. Znajduje też ujście w przemocy fizycznej, angażującej całe ciało, a wynikłej z instynktownego strachu, jaki budzi w dziecku stojący naprzeciw dorosły. Agresję budzi też ustalony porządek społeczny, wszystko, co pachnie zbytkiem i luksusem. Podczas jednego z weekendów w Dauville zatrzymujemy naszą ciężarówkę w pobliżu plaży i zaczynamy jeść. Nagle woła nas jeden z chłopaków: w restauracji obok mocno dziane towarzystwo napycha kałduny za ciężką forsę. Podchodzimy całą grupą pod drzwi restauracji, słyszymy, jak szef sali anonsuje potrawy: "Homar po termidoriańsku dla pani hrabiny!" Chłopaki stają naprzeciw ze swoimi kanapkami po trzy franki i jedzą w milczeniu. Spoglądają wyzywająco na ludzi, którzy siedzą wewnątrz. Napięcie rośnie. Niektórzy klienci przestają jeść, ktoś mówi: "Jacyż oni malowniczy!" Wtedy dwaj chłopcy podchodzą do okna i zaczynają zaczepiać siedzących w środku. Awantura wisi na włosku, ogryzki gruszek lądują na ścianie restauracji. Wraz z drugim wychowawcą dyskretnie interweniujemy. Pakujemy się wszyscy do ciężarówki. Nieco później na molo jeden z chłopców podchodzi wkurzony do jakiejś damulki w norkach, dotyka cennego futra i cedzi przez zęby: "Cuchnie ten twój królik! Dobrze się człowiek czuje w takiej padlinie? Już nie wiesz, gdzie ładować forsę, co?" Kobieta, oniemiała, wystawia nos ze swoich norek i mierzy "łobuza" pogardliwym wzrokiem. Królowa Saby patrząca na psie gówno... Kto dobrze zna świat marginesu, ten wie. Wie, że za agresją kryje się smutne, czasami przerażające dzieciństwo, w którym krzyk i bicie były chlebem powszednim. Agresji Toniego nie sposób zrozumieć, jeśli się nie wie, że gdy spóźnił się pięć minut ze szkoły, czekała na niego rozgrzana na kuchence metalowa szczotka, na której musiał klęczeć, aby odpokutować spóźnienie... Mieszkał daleko i żeby być na czas, musiał ze szkoły wracać biegiem. Z kolei Majid nigdy nie zasypiał przed czwartą rano. Jego ojciec wracał do domu po pierwszej, zawsze pijany. Rodzina czuwała, nie wiedząc, czy po powrocie nie złapie za nóż, grożąc wszystkiemu, co żyje, albo czy nie zacznie demolować kuchni. Nieprzewidywalne reakcje Majida są bezpośrednią konsekwencją tych trwających bez końca godzin oczekiwania i strachu. Agresję przejawiają nie tylko dzieci dręczone. Są też dzieciaki żyjące w ciasnych, niewygodnych osiedlach, nieustannie wypychane na ulicę. Widziałem niedawno w naszej okolicy dwunastoletnie dzieci, uzbrojone w żelazne pręty, ściągnięte z jakiegoś rusztowania. Biły się nimi na ulicy, nie wzbudzając niczyjej reakcji: przechodnie tylko je omijali, żeby nie oberwać... W maju był pogrzeb jednego z takich chłopców. Wlazł na dach opuszczonej fabryki (to był ich ulubiony teren zabaw, innego nie mieli, a poza tym ryzyko przyciąga ich nieodparcie); wpadł do środka przez oszklony dach. Upadek z wysokości piętnastu metrów zakończony śmiercią... Czterech jego kolegów już spadło z tego samego miejsca, trzem szczęśliwie nic się nie stało, jeden połamał się w dziewięciu miejscach. A Christophe, ostatni, złamał kręgi szyjne... Jak opisać przemoc ubogich dzielnic, gdzie ludzie żyją stłoczeni, w warunkach urągających higienie? A przecież dziewiętnastka jest najeżona rusztowaniami... W grę wchodzą jednak za duże pieniądze. Kiedy zaczęto wyburzać rudery, byłem szczęśliwy. Piekielny hałas koparek brzmiał w moich uszach słodko, bo myślałem, że zwiastuje koniec przestępczości... Naiwność! Na miejscu ruder powstają wielkie betonowe bloki, w których ludzie znowu będą odcięci jedni od drugich, schwytani w pułapkę. A mieszkania te i tak będą za drogie, więc biedni będą musieli opuścić Paryż, przenieść się na peryferie, jeszcze dalej od miejsc pracy. Trzeba znać zachłanność przedsiębiorców budowlanych! Tutaj miał być teren zielony o powierzchni hektara: sfałszowali plany, żeby na jego miejscu postawić wieżowiec... W tym osiedlu, liczącym pięć tysięcy mieszkańców, z których trzy tysiące to młodzież, przewidziano jeden mały klub. Dla trzech tysięcy młodych ludzi! Nie mają żadnego miejsca dla siebie, zewsząd są przeganiani przez dozorców: nie wolno wchodzić na trawnik, na teren zabaw najmłodszych... Tymczasem w okolicach Paryża właściciele ogromnych posiadłości prywatnych mają czelność wywieszać takie napisy: "Zakaz wstępu pod karą grzywny. Pułapki! Trucizna!" Chłopcy tak się wściekli widząc ten napis, że gwizdnęli tabliczkę i postawili u mnie na biurku. Przyznaję, że ją zachowałem: jest symbolem... Podstawowym narzędziem przemocy są w gruncie rzeczy pieniądze. Młodzież daje się nabrać. Mami się ją tysiącem nieosiągalnych rzeczy. Te męki Tantala, ta przymusowa, rozszalała i nigdy nie nasycona konsumpcja jest jednym z podstawowych źródeł agresji. Nieludzkie mieszkania, za niskie zarobki, rozdarte rodziny, szkoły nie odpowiadające potrzebom, beznadziejne kształcenie zawodowe - spełniono wszystkie warunki, by fermentował bunt i kwitła przestępczość. Nie mówiąc o szkodliwej roli części prasy, która codziennie, przy każdej okazji prowadzi ohydną kampanię dyskryminacji młodzieży, oskarżając ją, sądząc i potępiając. Władza też przyczynia się do powstawania przemocy: gdy toleruje, wspiera lub kryje afery, z których czerpią zysk bogacze. I gdy mnoży bariery biurokratyczne zamiast decentralizować, buduje hierarchie zamiast demokratyzować, represjonuje zamiast zezwalać... Tyle się mówi o "społeczeństwie permisywnym", a przecież dla młodzieży jest ono straszliwie zniewalające, zimne, nieludzkie i niesprawiedliwe. Chłopcy są oczywiście winni popełnionych przestępstw. Ale nic nie wydaje mi się smutniejsze i bardziej szalone niż zdanie, które często umieszczają w swoich listach z więzienia: "Muszę spłacić swój dług wobec społeczeństwa..." Jak gdyby społeczeństwo nie było im nic winne. Bo przecież w sprzyjającej atmosferze chłopcy potrafią być zupełnie inni. Opowiem o tym jeszcze, gdy będę pisał o naszej prowansalskiej owczarni. Ale jest też przykład 14 Lipca. 14 Lipca jest dla całej paryskiej żulii bardzo ważnym dniem. To jej święto, święto ludu, dzień wolności! Odczuwają to bardzo silnie. Nie wiem, czy pamiętają o zdobyciu Bastylii, ale bardzo przeżywają tę tradycję, symbol mocno zakorzeniony w ludowej pamięci. Myślę, że strasznie nam brakuje świąt, zwłaszcza w Paryżu. Ciągle się gdzieś pędzi, nie wolno tracić czasu, chodzi tylko o to, żeby więcej zarobić i więcej wydać. Życie jest monotonne. 14 Lipca to jedno z nielicznych świąt, jakie jeszcze pozostały. Już dawno zauważyłem, że chłopcy miesiącami odkładają pieniądze, żeby kupić na ten dzień petardy. Dwa lata temu kilku z nich przyszło do mnie czternastego po południu: "Może urządzimy defiladę?" Rano widzieli w telewizji prezydenta na defiladzie wojskowej. Mówię: "Dobra!" Bierzemy jeepa i ciężarówkę, i oto jesteśmy na Champs-Elysees. Tyle, że sytuacja wymyka mi się spod kontroli: na jeepie jest piętnastu chłopaków, w ciężarówce trzydziestu, ale przed nami, otwierając pochód, jedzie co najmniej czterdzieści motocykli, a na każdym chłopak z dziewczyną! Poczułem się niepewnie, co roku 14 lipca są w naszej dzielnicy bójki na noże, strzelanina, gliny są w pogotowiu. Zastanawiałem się, jak to się skończy... Ale nie! Nasza defilada była bardzo udana przechodnie się śmiali. O dziesiątej wieczorem obejrzeliśmy sztuczne ognie i iluminacje, a potem chodziliśmy z jednej ulicznej zabawy na drugą. O pierwszej, wybalowani, wracamy do siebie. I tam, niesłychana sprawa! Jeep się zepsuł, więc setka chłopaków siada dookoła na ziemi, w spokoju. Nie pili wcale albo prawie wcale. Wyżyli się drąc się w czasie defilady, ich agresja uleciała. O trzeciej dwóch chłopaków odjeżdża na motorach. Kradzionych. Policja ich zauważa, zaczyna gonić. Jeden z chłopców wywraca się, łamie sobie rękę. Wezwano karetkę policyjną, to wszystko. Gliniarze nie mogli wyjść ze zdumienia: "Co się dzieje? Ani razu nas nie wzywano! Nie pili, nie było bójek! Jak ksiądz to zrobił?" A to był cud 14 Lipca. V Gliny We Francji stosuje się tortury. W pełni odpowiadam za te słowa. Pobicie przez policję jest praktyką - delikatnie mówiąc - nierzadką i niesłusznie uważa się je za normalne. W wypadku zatrzymania - bez względu na to, czy rozrabiają, czy nie - chłopcy są bici. Oczywiście nie pozostają dłużni: tacy jak oni nie dadzą się uderzyć bezkarnie. Jednak wobec przewagi liczebnej muszą ulec, zakłada się im kajdanki, pakuje do suk, a tam często bije się ich dalej metrowymi drewnianymi pałami. Po przyjeździe na komisariat tłucze się ich jeszcze mocniej, a towarzyszą temu rasistowskie obelgi typu: "brudas pierdolony!", "arabski skurwiel", "myślisz, że obozy koncentracyjne to dla kogo wymyślono?" Czasami wrzuca się ich do ciemnego pomieszczenia, a tam gliniarze (których nie będą mogli potem zidentyfikować) biją ich z niesłychaną brutalnością. Jeden z chłopców został w ten sposób doprowadzony do stanu śpiączki mózgowej, inny miał złamany kciuk i tak poharataną rękę, że trzeba mu było założyć czternaście szwów. Jego przestępstwo polegało na zeznaniu, że widział policjantów bijących leżącego na ziemi chłopaka. Zdarza się też, że gliny wyrywają lub wycinają chłopcom całe garście włosów. Albo kajdankami przymocowują ich do kaloryfera i biją w dłonie linią. Widywałem ręce spuchnięte tak, że były dwa razy większe niż normalnie. Uważam te praktyki za groźne. Dopuszczają się ich policjanci źle przygotowani do swojego zawodu i wykonujący go - nie przeczę - w trudnych warunkach. Chłopcy twierdzą, że bywają legitymowani przez nietrzeźwych funkcjonariuszy. Naczelnik jednego z więzień powiedział mi: "Wszyscy młodzi ludzie, którzy przybywają tu oskarżeni o napaść na funkcjonariusza, mają na ciele pełno siniaków. Najczęściej są to chuchra i jak człowiek na nich patrzy, to się zastanawia, jak mogli zaatakować..." Jednak opinia publiczna, tendencyjnie informowana przez większość gazet, skłonna jest w każdej sytuacji popierać i chronić policję. Oczywiście nie wkładam wszystkich policjantów do jednego worka. Pamiętam żandarma, który nas zatrzymał na szosie (nasz wygląd sprawia, że w czasie przejażdżek ciężarówką dość łatwo wpadamy glinom w oko) i powiedział mi, patrząc na chłopaków: "Ja ich rozumiem. Kiedyś zatrzymałem piętnastoletniego chłopca, a ten mi krzyknął: "I tak nawieję! Jak ja was nienawidzę!", Musieli swoje przejść..." W glinie widzę przede wszystkim człowieka i uważam, że zasługuje on na szacunek. Ale widzę również kogoś, kto sprawuje funkcję: ma władzę, nosi broń i praktycznie przesądza o życiu i śmierci innych. To my, obywatele, powierzamy mu tę funkcję: mamy zatem prawo kontrolować jej sprawowanie. Ja, który żyję wśród chłopaków z ulicy, który chcę dzielić ich los, by pomóc im wziąć odpowiedzialność za samych siebie - muszę być po ich stronie. Jeden przykład: Właśnie skończyłem kazanie. Przy wyjściu z kościoła podchodzi do mnie jakiś facet: "Jestem policjantem. To, co ksiądz robi, jest naprawdę wspaniałe". Parę dni później, idąc w towarzystwie kilku chłopców, spotkałem tego policjanta na ulicy. Podszedł i wyciągnął do mnie rękę - a ja się odwróciłem. Ludzie powiedzą, że to skandal, żeby ksiądz!... Ale nie mogłem postąpić inaczej, chłopcy by nie zrozumieli, pomyśleliby, że dla niego pracuję. Spotkałem go później. Naskoczył na mnie: "To niedopuszczalne, taka postawa tylko podsyca wrogość wobec policji..." Powiedziałem mu: "Przykro mi, stary, ale z uwagi na to, jak postępujecie z tymi chłopcami, nie mogę się z wami bratać. Szanuję waszą pracę, ale chłopcy nie zrozumieliby, gdybym ci przybijał piątkę. To tak jakbyśmy byli w zmowie przeciwko nim". Jako ksiądz i wychowawca, pracujący z młodzieżą z ulicy, jestem w trudnej sytuacji. Początkowo byłem dla glin przede wszystkim "tym księdzem od trudnej młodzieży", dobrze mnie przyjmowali na komisariatach, prawili komplementy, często wydawali mi zatrzymanych chłopaków. W sumie gliny patrzyły na mnie jak na kogoś silniejszego od nich, byłem nad nimi, a w każdym razie rozmawialiśmy jak równy z równym. Minęło trochę czasu, zanim zrozumiałem, że to pułapka. Czytając po raz kolejny Ewangelię pojąłem, że Jezus nigdy nie stawiał się na równi z możnymi, że żył tak, jak ubodzy, że został pojmany, skazany i ukrzyżowany jako biedak... W ciągu siedmiu lat przeszedłem długą drogę. Solidarność z najuboższymi sprawiła, że musiałem pogodzić się z nienawiścią gliniarzy, chociaż nie chciałem jej wywołać. Jeden z chłopców powiedział: "Musisz wybrać, po czyjej jesteś stronie. Może ci się nie podobać całe to nasze bagno: włamania, przestępstwa, napady, ale albo jesteś z nami, albo z nimi!" Przed tym dylematem stanąłem wyraźnie, kiedy przesłuchiwano mnie w sprawie właśnie zatrzymanego, a dobrze mi znanego chłopca. "Czy spał u księdza tej nocy?" Potwierdzając dostarczyłbym chłopakowi alibi, zaprzeczając, potwierdziłbym zarzuty, które mu stawiano... Odmówiłem zeznań. Nie zasłaniałem się tajemnicą spowiedzi, lecz oparłem się na wyroku trybunału kasacyjnego z 4 listopada 1971 roku, zgodnie z którym wychowawca zobowiązany jest odpowiadać wyłącznie przed sędzią. W ten sposób bronię pozycji wychowawcy. Nie wszystkim się to podoba, więc usiłowano mnie wrobić przy pomocy paru chwytów poniżej pasa. Za pierwszym razem podczas mojej nieobecności w Paryżu gliny, posługując się moją pieczątką i podpisem, chciały ze mnie zrobić kapusia... To było grubymi nićmi szyte, ale niewiele brakowało, żeby chłopcy dali się nabrać. Miałem czterdzieści osiem godzin na udowodnienie swojej niewinności. Zdołałem to zrobić dzięki chłopcom, którzy wyszukali dowody. Policja chciała mnie skompromitować, robiąc ze mnie swojego człowieka, a tylko pogłębiła dzielącą nas przepaść. To wtedy jeden z chłopców powiedział mi: "Teraz już wybrałeś!" Niedawno zastawiono na mnie poważniejszą pułapkę. Ważę teraz każde słowo, bo wiem, że zaprzeczy się wszystkiemu, czemu zaprzeczyć będzie można, i że będę oskarżany o zniesławienie. Oto fakty: jeden z chłopców przyszedł mi powiedzieć, że policja, schwytawszy go na kradzieży, wypuściła go, jednak pod warunkiem, że umieści u mnie pod wanną narkotyki. Zgodził się, ale ostrzegł mnie. Wkrótce wsadzili go za coś innego. Policja prowadzi tu niebezpieczną grę. Niektórzy policjanci to rozumieją, niektórzy sędziowie i prokuratorzy również. Pozycja wychowawców nie jest łatwa: trzeba odmówić zarówno współdziałania z przestępcami, jak i współpracy z policją. Chłopcy dobrze wiedzą, w jakim zakresie mogą na nas liczyć. Któregoś dnia wracaliśmy ciężarówką z wesołego miasteczka. Nagle spostrzegam pod siedzeniem piękny, zupełnie nowy magnetofon. Pytam, do kogo należy. Cisza. Przejeżdżaliśmy akurat przez most. Zatrzymałem samochód i bez słowa wyrzuciłem cacko do wody. Chłopcy doskonale pojęli, gdzie kończy się moja lojalność. Chciałbym, żeby pojęli to również policjanci. Próbowałem to jednemu z nich wyjaśnić: "Nasza praca opiera się na zaufaniu. Zbliżamy się do młodych, jesteśmy do ich dyspozycji w dzień i w nocy. Przedtem nikt się nimi nie interesował. Kiedy poczują, że ktoś ich słucha, że ktoś ich rozumie, potrzeba kontaktu z wychowawcą staje się bardzo silna. Ufają nam całkowicie. Nie możemy ich zdradzić. Musimy pomóc im wydostać się z pętli, która się wokół nich zaciska - nie pochwalając ich zachowań przestępczych, a jednocześnie dobrze rozumiejąc, dlaczego znaleźli się w tej sytuacji. Ale to my musimy tę sprawę rozegrać - sami..." Polega to na tym, by wraz z nimi likwidować mechanizmy, skazujące ich na osamotnienie, strach i beznadzieję. Na tym, by pomóc im zrozumieć, że nie w każdym policjancie siedzi wróg albo zwierzę, że nie każdy sędzia jest automatem bez serca, który analizuje sprawę tak, jak się kroi kurę. Chodzi też o to, aby zbliżyć ich do ludzi, pomóc w nawiązaniu kontaktów, zlikwidować przepaść, która dzieli młodzież i dorosłych. Wyeliminować to, co ich wyklucza i spycha na margines. Walczymy na ulicy, gołymi rękami, a naszą jedyną bronią jest pewność, że ci odtrąceni chłopcy są ludźmi w pełnym tego słowa znaczeniu. I że muszą być traktowani jak ludzie. VI Więzienia Otchłanie rozpaczy. Oto czym są więzienia. Wchodzą do nich chłopcy, a wychodzą dzikie zwierzęta. Pod tym względem Francja jest jednym z najbardziej zacofanych krajów, jakie znam. Tyle się gada o "czterogwiazdkowych hotelach", w których skazani są luksusowymi pensjonariuszami! Co za brednie! Te "wzorowe" więzienia są chyba najgorsze... Na przykład więzienie Fleury Merogis: ludzie zjeżdżają się z całego świata, żeby je oglądać, a jest w nim więcej samobójstw i więcej prób samobójczych niż gdziekolwiek we Francji, a może i w Europie... Siedzi tam, w warunkach sterylnej izolacji, blisko trzy tysiące skazanych. Wszystko jest zautomatyzowane. Młodzi wolą już więzienia Sante albo Fresnes, gdzie jest obrzydliwie, gdzie są szczury, ale przynajmniej można z kimś porozmawiać. Mieć kontakt z ludźmi. Większość więźniów spędza czas bezczynnie: prawie żaden nie ma wykształcenia zawodowego, niewielu przedtem pracowało; a zajęcia, jakie im się w więzieniu proponuje, to na przykład nawlekanie koralików przez osiem godzin dziennie. Płatne od dwóch do pięciu franków za godzinę, z czego odlicza się jednego franka i piętnaście centymów podatku... W dziedzinie resocjalizacji wiele jest do zrobienia. W Ameryce podejmuje się na tym polu interesujące próby. We Francji natomiast chłopcy spędzają miesiące lub lata bez pracy, bez miłości. Jakże mieliby być lepsi, wychodząc stamtąd? Znam kilku, którzy zdołali zrobić w więzieniu zawodówkę. Bardzo im to pomogło złapać równowagę. Najgorsza jest izolacja, brak styczności ze światem zewnętrznym. A przecież pobyt w więzieniu jest okresem ciężkiej próby charakteru, kiedy chłopcom potrzebny byłby kontakt i czyjaś obecność. Dlatego często piszemy do więźniów. Mam zawsze mały zapas kartek pocztowych, kopert ze znaczkiem, ołówków. Chłopcy, przychodząc do mnie, mówią często: "Daj no kartkę!", i czterdziestu więźniów, których znamy, otrzymuje regularnie korespondencję. Niektórzy z nich mówili, że cała ściana w ich celi jest zawieszona kartkami pocztowymi. Zdarza się, że "nasi" więźniowie piszą: "Napisz do tego a tego. Siedzi tu od roku, a nie dostał ani jednej kartki". W ten sposób w niektórych więzieniach mamy po kilkunastu korespondentów, których nigdy nie widzieliśmy. Wystarczy poczytać ogłoszenia w sobotniej "Liberation", żeby się przekonać, ilu więźniów chce nawiązać korespondencję. Każdy może napisać do więzienia i w ten sposób zmniejszyć przepaść, która z czasem mogłaby się stać nieprzekraczalna. Są jeszcze odwiedziny. I przekazy pieniężne. I paczki. Przy całym podziwie, jaki mam dla osób odwiedzających więzienia społecznie, muszę powiedzieć, że nic nie zastąpi wizyty ludzi, którzy znali chłopaka w jego środowisku, w jego dzielnicy. Zamiast mówić: "Nie zadajemy się z nimi, ich syn siedzi w więzieniu", trzeba raczej zapytać: "Czy możemy dla waszego syna coś zrobić?" Niestety, ci chłopcy są już zepchnięci na margines, zanim znajdą się w więzieniu. Albo sami palą za sobą mosty, albo ktoś to robi za nich: mają nieliczne grono znajomych. A dla nas prawdziwy kontakt z chłopakiem poznanym na ulicy zaczyna się dopiero w więzieniu. Niestety, dopiero tam chłopcy mają czas się zastanowić, bywa, że po raz pierwszy w życiu. Lecz jeśli nie mają nikogo, kto by wysłuchał ich zwierzeń, ogarnia ich najczarniejsza rozpacz. Świadectwem niech będzie ten list (zachowuję oryginalną pisownię), jeden z wielu (kilka z nich zamieszczam w "Aneksie"): cześć Guy, dostaniesz list od fajnego gościa. Guy zrób coś dla niego. Guy nie rób jusz nic więcej dla mnie ja jestem skończony. dobrze wiem że jestem do niczego Widziałem sie z R. i jak mi podał ręke to zrozumiałem że jestem skończony. Guy dla mnie byłeś jak ojciec. Teraz wiem że jestem nic i nic sie już nie liczy. Wiesz dla czego zaczełem sie śmiać (w sądzie) bo sobie pomyślałem że sędzia jest dozorcą zwierząt a ja jestem zwierze. Dla tego ja już nie chce być na tym świecie chce umrzeć. Jak proces sie skonczy potem może zobacze inne życie niewiem jak to powiedzieć ja sie nie boje tylko wogule nie mam oparcia. w każdym razie jeżeli przyjdziesz do mnie to ja ci wytłumacze i powiesz że mam racje. X... do mnie napisał, ale B... (jego dziewczyna) nie i ja myśle że mnie olała. Dozobaczenia Yves twói brat Kiedy pojmiemy, jak bardzo ci chłopcy pragną być osądzani nie tylko według swoich występków, ale również wedle swoich planów i nadziei, tak jak każdy z nas - wówczas wiele rzeczy się zmieni. Warto przy tym pamiętać, że młody człowiek może dostać trzy miesiące za kradzież motorynki, a tymczasem - niedaleko szukać - jeden z byłych deputowanych z naszej dzielnicy okradł swoich współobywateli na setki milionów i nadal jest na wolności... W sprawie więzień chciałbym jeszcze powiedzieć, co następuje: powoli zaczynają uchylać się niektóre drzwi, podejmuje się już pewne wysiłki. Zatem, zanim radykalnie przekształcimy cały system, pakujmy się w te uchylone drzwi i nie pozwólmy im się znowu zatrzasnąć. A potem chłopcy wychodzą z więzienia. To niesłychanie ważny moment. Odstawieni od wolności, odstawieni od alkoholu, chłopcy piją, żeby uczcić zwolnienie: stąd bijatyki, gliny i... więzienie! Zdarzało się to wiele razy. Dlatego teraz organizujemy uroczystości powitalne. Odbywa się to u nas na dyżurze: jak tylko któryś z chłopaków ma wyjść, wszyscy pozostali o tym wiedzą, mają jakieś antenki czy co? Zlatują się jak stado wróbli. Urządzamy wyżerkę. Jest oczywiście alkohol, nie można im przecież zaserwować lemoniady; ale do jedzenia są tłuste, mięsne potrawy w dużych ilościach. Każdy z nich je za trzech, tyle samo pije, i jakoś nic się nie dzieje. W końcu jedziemy na lody na Champs-Elysees. Kosztuje to dosyć drogo, ale taką okazję trzeba uczcić. Gość, który siedział w więzieniu, dostał za swoje i dużo wycierpiał. Więc taka mała feta jest dobrym sposobem, żeby znowu polubił życie. Trzeba powiedzieć, że od dawna żaden z chłopców nie wylądował w więzieniu zaraz po wyjściu na wolność. VII Przybrane rodziny "Wychodzę z paki. Mam dość. Teraz chcą mnie wsadzić do ośrodka readaptacyjnego. Nie chcę. Jak mam się z tego wygrzebać, to muszę zacząć żyć inaczej. Poszukaj mi małżeństwa, które się mną zajmie. Będę płacił za żarcie i za spanie. Znajdź mi kogoś". Z tej prośby zrodziła się idea "przybranych rodzin". Mamy ich teraz dwadzieścia pięć. Dobierane są zawsze przez kontakty bezpośrednie, nigdy korespondencyjnie. Jakie warunki muszą spełniać kandydaci? Muszą mieć w sobie czułość i siłę. Jeden z chłopaków powiedział: "Dotąd żyłem na piasku. Czekam na skałę". Bywa, że podczas spotkań ze mną albo na ulicy ludzie pytają: "Czy możemy się zaopiekować jednym z twoich chłopców? Chcielibyśmy się na coś przydać". Wtedy idę obejrzeć rodzinę. Jak mają za dużo forsy, to w ogóle nie warto zaczynać. Kiedyś przyjaciel polecił mi pewną rodzinę: nie była to pełna rodzina, lecz rozwiedziona kobieta z osiemnastoletnią córką. Nie, żebym coś miał przeciwko osobom rozwiedzionym, ale życie w pojedynkę nie jest łatwe i chłopakom nie tego tak naprawdę potrzeba. Osiemnastoletnia córka też nie jest szczególnie wskazana: chłopcy takie cuda opowiadają o swoich wyczynach seksualnych (więcej w tym zresztą gadania niż prawdy), że lepiej, aby to była rodzina z małymi dziećmi: w takiej łatwiej odzyskać równowagę. No więc przychodzę z chłopakiem do tych kobiet, a z nami cała banda... Ugoszczono nas po królewsku. W pewnej chwili chłopcy, którzy jedzą jak Obelix z Asterixem, praktycznie rozwalili stół na dwie połowy. Dziewczyna zrywa się blada: "Mamo, nasz stół za osiem tysięcy!" Indyk stanął nam w gardle, wymknęliśmy się stamtąd i na tym się sprawa skończyła. Dla tych chłopców, wychowanych w nędzy, luksus jest prawdziwym aktem przemocy. Ale są jeszcze wymagania innego rodzaju. Zgłaszają mi rodzinę. Idę tam z chłopcem. Przy posiłku siedzi z nosem w talerzu, z włosami na oczach, nie odzywa się ani słowem. Wychodząc mówi: "Nie zostanę tu. Oni się nie kochają!" Pół roku później małżeństwo się rozpadło... Chłopcy mają jakiś zwierzęcy instynkt, jeżeli chodzi o te sprawy. Znają się na ludziach i nie można ich oszukać. Ale bez przesady. Inna rodzina. Przyjęli chłopca. Pierwszego wieczoru chłopak nie wraca. Ojciec rodziny leci go szukać, wreszcie znajduje, o pierwszej w nocy, najspokojniej rozmawiającego z kumplami: "Przecież ja na ciebie czekam! - No i dobrze. To możesz jeszcze poczekać. Nie jestem twoim synalkiem, a ty nie jesteś moim starym. Nie wkurwiaj mnie, spadaj, wrócę jak będę chciał. Mam klucz i nie będziesz mi mówił, kiedy mam wracać". Potrzeba tu pewnej dozy tolerancji... Chłopak koniecznie musi mieć pracę - żeby płacić za mieszkanie (inaczej będzie kradł) i żeby nie mieć za dużo wolnego czasu (bo zacznie się włóczyć i w końcu narozrabia). Zgoda na przyjęcie chłopca może mieć daleko idące skutki. Pewne małżeństwo nauczycieli zgłosiło taką chęć i powierzyłem im chłopaka. Mieszkali w dosyć eleganckiej dzielnicy. Kiedyś o północy przyszła do chłopca w odwiedziny cała banda. Stukają do dozorczyni, żeby zapytać o numer mieszkania. Konsjerżka była miła i mimo późnej pory wskazała piętro. Ale oni narobili na klatce takiego rabanu, że się wkurzyła i zwymyślała ich - znamy te miłe pogwarki z dozorczyniami! W każdym razie, chłopcy weszli, a raczej szturmem wzięli schody... Nazajutrz dozorczyni dokładnie wyjaśniła młodemu małżeństwu, co sądzi na temat takich nocnych wizyt... Pół roku później ludzie ci przeprowadzili się. Kupili niewielki dom pod Paryżem i tam bez przeszkód przyjmują całe gromady młodzieży... Na początku całej historii mówili mi: "Chcielibyśmy, żeby dzięki nam któryś z chłopców odmienił swoje życie". Po jakimś czasie wyznali: "Zdaliśmy sobie sprawę, że odkąd Tony jest z nami, nasz sposób widzenia świata zaczął się zmieniać. Z początku chłopiec był wobec nas nieufny, więc pozwoliliśmy mu żyć tak, jak przedtem. Z reguły nie wracał przed drugą lub trzecią w nocy, z rzadka widywaliśmy się wieczorami. Z czasem - coraz częściej. Któregoś dnia przyprowadził całą swoją bandę. Na początku trochę się wystraszyliśmy. Byli okropnie hałaśliwi, zaczęły sie kłopoty z dozorczynią. W krótkim czasie z "bardzo przyzwoitych ludzi" staliśmy się "tą parą, do której złażą się wszystkie męty z okolicy". Nasz spokój został raz na zawsze zburzony. Dawny tryb życia był nie do pogodzenia z obecnością Tony'ego. Szybko zrozumieliśmy, że jego banda jest mu potrzebna jak powietrze. Tylko dzięki niej mógł żyć i mieć nadzieję. Dlatego wpuściliśmy ich do domu. Nigdy nic nie zginęło, ale po każdej wizycie wszędzie było pełno niedopałków, płyty były porysowane, rzeczy nie na swoim miejscu... Lecz przede wszystkim po każdych odwiedzinach było coś nowego w nas. Patrząc na nich i słuchając ich, zdawaliśmy sobie stopniowo sprawę, jak wiele niepotrzebnych rzeczy i błahostek zaśmiecało dotąd nasze życie... Nie mogliśmy już żyć tak jak przedtem. W dodatku Tony, po ojcu, jest w połowie Algierczykiem. To również było dla nas czymś nowym. Jego rozdarcie między dwiema kulturami, jego gniew na permanentną niesprawiedliwość, przez którą cierpi on sam i tysiące jego braci, to wszystko nie mogło nas pozostawić obojętnymi. Kiedy zmienił się nasz sposób widzenia, zapragnęliśmy pójść dalej. Ten świat, jeszcze wczoraj nie znany, powoli wkraczał w nasze życie. Poczuliśmy nagle, do jakiego stopnia nasze życie było dotąd zachloroformowane przez wygodnictwo i egoizm, z których nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy. Dotąd dzieliliśmy się tylko resztkami z naszego stołu, kiedy nas proszono, oddawaliśmy to, co było nam zbędne, na rzecz Trzeciego Świata. Tak dłużej być nie mogło. Teraz przeznaczamy część naszych zarobków na to, aby mieszkańcy Afryki żyli w wolności i godności. Chcemy, żeby mieli środki na samodzielne budowanie tego, co dziś zapewni im przetrwanie, a w przyszłości dobrobyt... Czy jesteśmy spokojni? Nie! Ale szczęśliwi - tak. Tony odmienił nasze życie..." Nie organizuję zebrań przybranych rodzin. Jak się chcą spotkać, to sami sobie radzą. Byli wychowankowie odwiedzają swoje przybrane rodziny, i bardzo dobrze. Ludzie pytają mnie często: "Co ty chcesz z nich zrobić? Chcesz ich przystosować?" Odpowiadam: Do czego? Do tego zasranego społeczeństwa, do kieratu "do roboty - z roboty - spać"? Zresztą - i tak się nie dadzą. Są przynajmniej na tyle wolni, że się buntują - w odróżnieniu od nas, którzy kwękamy od rana do nocy, ale godzimy się na ogłupiającą pracę, na ogłupiające życie... Oni wolą jeździć po marginesie na pełnym gazie. Pozostawieni samym sobie, zmuszeni jakoś sobie radzić, są bardzo niezależni, dają się unosić biegowi wypadków. Mają maniery dzikusów: nie umieją się zachować przy stole, wyglądają na strasznych chamów. Ale z drugiej strony, zdarzają im się gesty, których spontaniczność i szczerość nie da się z niczym porównać. Nie mają nic z naszych sztucznych, stereotypowych zachowań. Są wolni. I właśnie to musi być punktem wyjścia. Nie ma mowy o "przystosowywaniu". To oni wybierają, czego chcą. Kiedy chcą i jeżeli chcą. Któregoś wieczora dzwoni do mnie jeden z nich: "Jestem na Gare de l'Est, przyjdź zaraz. Łatwo mnie znajdziesz: mam ciemne okulary i melonik". Poszedłem, rozpoznałem gościa, z którym bardzo dobrze się rozumiałem kilka lat temu i który przychodził na dyżury przez dwa czy trzy lata. Powiedział mi: "Szukają mnie. Ukrywam się. (No, jeżeli o to chodzi, to trochę za bardzo się rzucał w oczy!) Chciałem się z tobą zobaczyć, po pierwsze dla przyjemności, a po drugie, żeby ci coś powiedzieć: za późno na ciebie trafiłem; dalej robię włamania. Tylko zamiast obrabiać staruszki, robię od razu banki". Uznałem to za nadzwyczajny postęp moralny... Ale uszanowałem jego wolność: I to było ważne. VIII Wakacje "Te soboty i niedziele są beznadziejne. Nie możesz nas kiedyś gdzieś zabrać?" Tak się zaczęły nasze weekendowe wypady ciężarówką. Jeden z pierwszych był do Deauville, na wiosnę. Ale draka! Łatwo się domyślić, że kiedy horda się przemieszcza, to jej ruchy nie pozostają nie zauważone. Wstąpiłem po drodze do sklepu kupić sera i kiełbasy; miałem mało pieniędzy i liczyłem się z każdym groszem... Wracam do ciężarówki, a tam pełno żarcia: chłopcy porobili zapasy, podczas gdy ja płaciłem właścicielce... Kiedy kupowałem gazetę, błyskawicznie zwinęli ze dwadzieścia świńskich książek, pism o motocyklach i innych, wszystko co im wpadło w ręce. Książki wywaliłem. Żarcie zjedliśmy. Obrugałem ich, ale bez morałów: "Jesteśmy razem. Jak tak dalej pójdzie, to nam w końcu przypierdolą!" Takie coś do nich dociera. Uprawiamy sporty. Sporty brutalne, pozwalające wyładować agresję: na przykład przełaj na motorach. I muzykę. Kiedyś przychodzi do mnie jeden z chłopców: "Wiesz, kumple znowu siedzą. - Za co? - 2a kradzież. Chcieli zmontować orkiestrę..." Więc kiedy wyszli z Fleury, czekałem na nich z małą perkusją. Sąsiedzi zafundowali wzmacniacz, a na resztę chłopcy zarobili. No i są jeszcze zimowiska. Większość chłopców nigdy przedtem nie widziała gór ani śniegu. Jeden z piętnastoletnich "twardzieli", który nigdy nie opuszczał Paryża, powiedział mi w górach: "Jak się na to patrzy, to nie można być takim jak przedtem..." Każdy człowiek ma prawo do przyrody, do ciszy, do wakacji. Babar - metr pięćdziesiąt trzy wzrostu, osiemdziesiąt trzy kilo wagi - pojechał na ostatnie zimowisko, żeby schudnąć. Tam podjął się funkcji kucharza i z tuzina porcji zjadał połowę. Babar ma niesamowitą łatwość nawiązywania kontaktów. Od dziesiątego roku życia włóczył się po Pigalle i dobrze zna ulicę. Technikę wabienia miał szczegółowo dopracowaną. Nigdy go nie widzieliśmy na stoku. Zakładanie nart zajmowało mu tyle czasu, że mówiłem: "Dobra, dogonisz nas!" Jakoś nigdy nas nie doganiał. Natomiast robił, co następuje: zjeżdżał parę metrów, przewracał się i zaczynał wydawać rozdzierające okrzyki. I zawsze jakaś ślicznotka spieszyła mu z pomocą myśląc, że złamał dwie albo i trzy nogi. Pomagała mu wstać, a wtedy on jękliwie: "Zmarzłem na kość, postawi mi pani czekoladę?" Do południa potrafił wypić dwadzieścia pięć czekolad. To on poznał mnie z właścicielką baru: -"Simone, to jest Guy, księżulo-bandzior... To znaczy, on się nami zajmuje". Tak się składa, że Simone prowadzi najdroższy bar w okolicy. Szczęśliwie mamy u niej 50% zniżki... Ale ważniejsze jest jej podejście do młodzieży. "Podryw" był tak udany, że wracamy tam co roku - bo jest Simone. Wiele razy jeździliśmy w lecie do krajów arabskich. Po pierwsze dlatego, że prawie połowa chłopców to Arabowie, a po drugie taka wyprawa nie kosztuje drogo: jest ciepło i można spać właściwie wszędzie. Teraz latem mamy naszą owczarnię w Prowansji. Ale Maroko zrobiło na nas wielkie wrażenie. Zachowałem stamtąd symboliczne wspomnienie: spędziwszy noc w polu, ujrzeliśmy rano właściciela, który niósł nam na tacy owcze mleko i placek. Co za prezent powitalny, co za cudowna gościnność! Chłopcy nie powstrzymali się od porównania tego gestu - powtarzającego się przy każdym noclegu na wsi - że sposobem, w jaki Arabowie są przez Francuzów traktowani w dziewiętnastce... Maroko jest ziemią gościnną. Ale jest też krajem narkotyków i prostytucji. Zaraz po przekroczeniu granicy dziesiątki młodych ludzi otaczają ciężarówkę, proponując marihuanę i haszysz. Tak jest w miastach i w górach w głębi kraju, wszędzie. Chłopcy rzadko kupują, ich narkotykiem jest przemoc i kradzież... Wielu młodych Europejczyków (często bardzo młodych: piętnasto-, szesnastoletnich) przyjeżdża tu dla narkotyków. Prostytucja nieletnich pleni się wszędzie. Europejczycy zaczepiają najczęściej na plażach. A do tego wszystkiego bieda: w medinie Fezu widziałem sześcio i ośmioletnie dzieciaki pracujące dwanaście godzin na dobę w podziemnym warsztacie przy wyrobie galanterii skórzanej. Albo zaprzężone do przedpotowych kołowrotów, które wprawiają w ruch, maszerując niestrudzenie na swoich chudych nożynach. Portfelik kupiony tam za dwa dirhamy jest dla mnie na zawsze przesiąknięty potem szczeniaka, który w dusznym i ciemnym pomieszczeniu klei bez końca kawałki skóry... Ale wracajmy do naszych baranów... Czyli do owczarni, którą w siedemdziesiątym drugim roku kupiliśmy w górnej Prowansji, niedaleko przełomu rzeki Verdon, na wysokości 852 metrów nad poziomem morza i... w odległości 880 kilometrów od Paryża. Chałupa była tak zjedzona przez robactwo, że kiedy się kichnęło, okiennice same się otwierały. Jeden z chłopaków, który w Paryżu specjalizował się w otwieraniu drzwi nogą, tutaj był wściekły: nie miał w co kopać! Spędził w owczarni trzy miesiące, a kiedy znowu się tam pojawiłem, powiedział: "Zobacz no, jakie, kurna, drzwi zrobiłem. I nie waż mi się ich kopnąć!" W oknach były kraty. Zdjęliśmy je: u wielu budziły niedobre wspomnienia. Oczyściliśmy studnię: dom stał opuszczony od trzech pokoleń i żeby dostać się do wody, trzeba było wydobyć trzy pokolenia gówna. Dla mieszkańców Paryża woda, która nie śmierdzi chlorem, to duża sprawa. Jeżeli chodzi o dach, to w dekarza zabawił się Jacky. Trzeba zobaczyć tych facetów, którzy w Paryżu szwendają się bezczynnie, przy robocie: kiedy mają wspólny cel, potrafią pracować bardzo ciężko. Z początku chłopi (wieś jest oddalona o dwa kilometry, i tak jest bezpieczniej) byli bardzo nieufni. Ale któregoś lata przyszły straszne burze i banda ruszyła na pomoc przy zwożeniu zbiorów. Kiedy indziej rozchorował się miejscowy piekarz, a wtedy dwaj chłopcy o drugiej nad ranem stawili się w piekarni do robienia ciasta. Takich gestów się nie zapomina. Pozwoliły nawiązać nowe stosunki z sąsiadami. Kiedyś po mszy, którą tam odprawiałem, jedna z kobiet zapytała mnie, czy poprowadzę procesję w dniu świętego Krzysztofa, w ostatnią niedzielę lipca. Chłopaki mi mówią: "W dechę by było im zrobić procesję!" W przeddzień święta idziemy do wsi całą bandą. Grzebię w zakrystii szukając szat liturgicznych, a kiedy wychodzę, ukazuje mi się niebanalny widok: w miejskim wodopoju tuż pod powierzchnią pływa święty Józef, przy nim sterczą nogi świętego Piotra, obok stópki Dzieciątka Jezus. I słyszę taką oto niecodzienną rozmówkę: "Daj brodatego (święty Antoni). - Kopsnij ślicznotkę, to ją wypucuję (święta Teresa) - Tego bonzę zostaw (jakiś święty, nie pamiętam już który)..." Nazajutrz procesja ciągnie polami, pośród zapachu lawendy: starsi przodem, niechrzczony chłopak niesie krzyż, muzułmanin wesoło wywija kadzielnicą, Żyd niesie Biblię. Za nimi cała młodzież ze wsi. Nie przypuszczałem, że święty nieobecny w kalendarzu rzymskim potrafi stworzyć taką więź. Na farmie jest pełno zwierząt. Przede wszystkim sześć kundli: Książę, Cezar, Fujarka, Wyro, Włóczykij i Włóczykij II. Była jeszcze koza. Nazywała się Kozibródka i urodziła nam trzy koziołki. Teraz już nie żyje, ale była naszą maskotką, wszędzie za nami chodziła. O niej taka anegdota: jadąc do Prowansji, zatrzymujemy się zawsze u Gigi, wspaniałej kobiety, która prowadzi na południu Francji zajazd dla kierowców. Zatrzymujemy się u niej, bo traktuje chłopców z cudowną delikatnością i uwagą. A chłopcy, kiedy ją widzą, są naprawdę szczęśliwi. Tym razem przyprowadzili Kozibródkę. Wlazła na stół jednego z kierowców i zaczęła mu bobczyć do talerza. A gość zwyczajnie poprosił o inne danie. W owczarni mieszka na stałe młode małżeństwo. Poznałem ich w siedemdziesiątym pierwszym na drogach Maroka. We dwójkę mają niecałe czterdzieści cztery lata. Michel umie wszystko zrobić, jak trzeba, więc potrafi się i dobrze wydrzeć. Annie jest zawsze przytomna, uważna, cicha, otwarta... i świetnie gotuje. "Wieśniakiem nie jestem, ale tu w środku czuję się jak nowy, to cholernie dobrze robi", mawiał Johnny, waląc się w pierś. "Jak nowy" znaczy mniej więcej tyle: Piłuję ten cholerny pień i nareszcie mogę się zastanowić. Z dala od typów spod ciemnej gwiazdy i ich niebezpiecznych machlojek. Od knajp otwartych do trzeciej w nocy dla gówniarzy takich jak my. Od glin, którzy za nami ganiają, bo im włazimy w drogę. Od naszej chęci, żeby im zaleźć za skórę. Od moich starych, którzy wracają po nocy, drą mordę i cuchną bełtem. Od tego kurewskiego społeczeństwa, które jest nie dla mnie i które mi napędza srala. Od tych wszystkich, którzy dziś się nami zajmują, a jutro wyrzucają jak puszkę po piwie. Od forsy, która trafia zawsze w te same łapy. Od tych dwunastu metrów kwadratowych, w których gnieździmy się w czwórkę od szesnastu lat... IX Praca Po siedmiu latach doświadczeń mogę powiedzieć, że chłopcy, jeśli podejmują pracę, wybierają prawie zawsze zawody zawierające w sobie element włóczęgi, takie jak dostawca, kierowca ciężarówki, goniec... W Paryżu poszukują przede wszystkim posady gońca: praca jest bardzo męcząca, w hałasie, ryzyko wypadku jest znaczne, ale oni to lubią. Mogą jeździć, gdzie im się podoba, a motorynka daje im poczucie siły i wolności. W nosie mają "stopy", czerwone światła: miasto należy do nich... A najważniejsze, że są (takie mają wrażenie) niezależni: żaden majster czy właściciel nie stoi im nad głową, sami rządzą swoim czasem. Praktycznie nie znam ani jednego, który by poszedł do fabryki. Nie są w stanie pogodzić się z monotonną, źle płatną pracą, ale przede wszystkim nie potrafią znieść hierarchii, nadzoru, poleceń. Ci, którzy próbowali pracować w małych zakładach, dawali nogę po najdrobniejszej uwadze szefa. Mówią: "Nie będzie mi się facet wcinał...", i zrywają się natychmiast, nie odbierając nawet pieniędzy. Albo w pięciu lub sześciu wracają tam pod koniec miesiąca i grożą właścicielowi. Wiele razy musiałem interweniować, żeby nie doszło do większej chryi. Nie znają swoich praw, nie mają pojęcia o ustawodawstwie pracy. Strasznie łatwo ich wystawić. A jak mają wrażenie, że gość im obrobił tyłek, to pierwsza rzecz - obijają mu mordę albo demolują samochód... Trudno ich przekonać, że nie jest to najlepszy sposób rozwiązywania problemów. W staraniach o pracę uczestniczyłem początkowo jako ksiądz. Właściciele mówili: "Nie ma sprawy, niech ksiądz mi go przyśle!" Czasem zdarzały się niespodzianki. Dzwonię kiedyś do restauracji: "Tak, oczywiście, niech ksiądz przyjdzie!" Podjeżdżam moją pięćsetką, ustawiam ją przy krawężniku. W tym momencie zajeżdża wielka bryka, facet kiwa, że mam spadać. Grzecznie przestawiam motocykl na chodnik i wchodzę do restauracji. Pytam o szefa, słyszę za sobą głos: "A ty co masz do szefa?" Odwracam się - grubas z samochodu. Mówię: "Ja w sprawie pracy". On mi na to: "Takich jak ty nie potrzebujemy". Szlag mnie trafił, więc mu rąbnąłem: "U takiego jak ty nic bym nie zjadł, bo mi się niedobrze robi na twój widok". I dodałem, że jestem ojciec Gilbert. Myślałem, że typ padnie. Innym razem poszedłem do fabryki z dwudziestopięcioletnim chłopakiem, który sporo przekiblował. Prezentował się nieźle: ostrzyżony, w szarym garniturze; ja z długimi włosami i w skórzanej kurtce. Właściciel długo każe na siebie czekać, potem się zjawia i pędzi do chłopaka: "Najmocniej księdza przepraszam..." Chłopak mówi: "Chwila moment, księżulo to ten obok!" Facet się uśmiał, wszystko dobrze poszło i dostaliśmy tę robotę. Jeżeli chodzi o przeszłość chłopców, to niektórzy przedsiębiorcy mówią: "Nieważne, że jest przestępcą, może u mnie pracować!" Ale to się rzadko zdarza. Pozostali zarzucają mi, że ich nie uprzedziłem, że ich nabrałem. Najlepszym rozwiązaniem jest jasno powiedzieć właścicielowi - jeśli można mieć do niego zaufanie - co się zdarzyło. O ile chłopak sobie tego życzy i tylko w jego obecności. I tak, żeby pozostali robotnicy wiedzieli. Ale nie zawsze jest to możliwe: wtedy chłopak musi sobie radzić sam. Zresztą i tak powinien kiedyś się na to zdobyć: nie zawsze ich będziemy pchać. Dlatego coraz częściej tak układam sprawy, żeby sami koło siebie chodzili. Muszą brać swój los w swoje ręce. Bywają wśród przedsiębiorców ludzie nadzwyczajni. Na przykład Jean, który ma wytwórnię tworzyw sztucznych. Dzieciństwo miał niewesołe i wie, jak trudno się samemu wygrzebać. Dlatego umieścił kiedyś we "France-Soir" ogłoszenie: "Zatrudnię młodych 16-18 lat po co najmniej rocznej odsiadce". Następnego ranka stawiło się około pięćdziesięciu żuli, żeby sobie obejrzeć tego typa i sprawdzić, czy sobie robi jaja. Zatrudnił dwóch pierwszych. Jeden z nich pracuje u niego już trzy lata i bardzo mu to pomogło wypłynąć na powierzchnię. Jedno, czego nie mogę znieść, to przedsiębiorcy-chrześcijanie, którzy mają odwagę powiedzieć: "Mnie nie obchodzi, czy. chłopak ma problemy. Jedyne, co się tutaj liczy, to wydajność!" Jak to ktoś powiedział? Człowiek dla pracy, czy praca dla człowieka? Kiedy chłopak wychodzi z więzienia, oprócz roboty ważne jest również mieszkanie. Często chcą mieszkać w kilku. I znowu banda: ona jest ich prawdziwą rodziną. A potem spotykają dziewczynę i odstają od grupy. Kochać dziewczynę to dla nich coś fantastycznego. Do tej pory dziewczyna to była wyłącznie - przepraszam - pochwa. Chłopcy żyjący w bandzie to samcy, dla których dziewczyny są tylko przedmiotem do pieprzenia, o którym mówią "bańka na spermę"... Ich pierwsze doświadczenia to często zbiorowe gwałty: w pięciu, sześciu lub siedmiu upijają dziewczynę i przelatują ją po kolei. Albo chłopak udostępnia dziewczynę kumplom: królewski gest! Kobieta jest w głębokiej pogardzie, to kurwa... W związku z tym chciałbym opowiedzieć historię Natalii. Przyszła do mnie kiedyś dziewczyna, zgwałcona przez bandę: nie chciała mieć dziecka, ale nie chciała też przerywać ciąży. Obiecałem jej, że coś wymyślimy, żeby je wychować. Kiedy Natalia się urodziła, jej matka przyniosła mi ją w pieluszkach. Miałem przyjaciół, którzy nie mogli mieć dzieci. Przygarnęli małą, potem ją adoptowali. Jej matka wyszła za mąż, ma teraz dzieci, których pragnęła. Proponuję, żeby wzięli tę historię pod rozwagę zarówno bezwzględni zwolennicy aborcji, jak i obrońcy życia za wszelką cenę. Z chwilą, gdy chłopak objawi się sam sobie - bo go wysłuchano, bo spotkał się z szacunkiem i uwagą - jego zachowanie wobec ludzi, a zwłaszcza wobec kobiet zmienia się. Jeden z chłopaków powiedział mi kiedyś: "To dzięki tobie przestałem gwałcić. Bo mnie znasz, bo się mną zainteresowałeś, a ja zrozumiałem, że dziewczyna to taki sam człowiek jak ja". Pamiętam tego gościa, przychodził do nas przez trzy miesiące. Był przystojny, o wyrazistej urodzie, ale obrzydliwie brudny, a do tego z tą mentalnością samobójcy, tak u nich częstą. Dobra, odszedł. I nagle pewnej nocy dzwoni do mnie o trzeciej nad ranem: "Słuchaj, jest problem: wyskoczył mi pryszcz na nosie..." Mówię mu: "Odpierdol się! Jest trzecia w nocy, a ty mnie budzisz, żeby mi powiedzieć, że masz pryszcz!" Aż nagle pomyślałem: to ja jestem kretyn. Ten gość nareszcie siebie lubi, interesuje się swoją gębą, patrzy na siebie, chce dobrze wyglądać, przecież to wspaniałe! Kiedy się zakochują, mieszkają oczywiście z dziewczyną. Nie zawsze jest to dla niej łatwe. Bo dotychczasowe życie chłopaka było bardzo twarde i bardzo samotne. A poza tym - trudni do zniesienia koledzy. Wpadają o najdziwniejszych porach, czują się jak u siebie, a chłopak gotów jest wszystko dla nich rzucić. Kiedyś jeden z chłopaków kochał się ze swoją żoną - kolega gwiżdże na dole, więc ten przerywa w połowie i zbiega do kumpla.... Dlatego większość chłopców żeni się z dziewczynami z własnego środowiska. Im łatwiej pewne rzeczy zrozumieć. Ślub. Chłopcy zawsze proszą mnie o ślub "kościelny". Ciężka sprawa: w zasadzie konieczne są dokumenty, formalności, rozmowy... W zwyczajnej parafii chłopcy by tego wszystkiego nie znieśli. Ale jeśli tylko jest to możliwe, jeśli chociaż jedno z nich jest ochrzczone, udzielam im ślubu. Bo czuję, że nie proszą o to, żeby mi zrobić przyjemność albo dla formalności, lecz w imię przyjaźni, która nas łączyła przez lata. I dlatego, że podnosi to ich poczucie wartości. Ślub cywilny jest czynnością urzędową: jest zimny, suchy, odwalany byle jak... Ceremonia kościelna ma swoją wagę, podnosi wartość ich związku. A ponieważ nikt nigdy nie dbał o ich poczucie wartości... Są bardzo tradycyjni w swoich zachowaniach religijnych: chcą, żeby wszystko było tak jak w czasach ich rodziców. Pewnie by im się podobał kardynał Lefebvre! Więc robię, co mogę: wprawdzie nie po łacinie, ale wszystko jak trzeba. Tak samo z chrztem ich dzieci. I za każdym razem - wszyscy kumple, cała banda, cała załoga jest z nimi. X Ksiądz i wychowawca Dla chłopców jesteśmy chyba przede wszystkim ludźmi, którzy żyją wśród innych ludzi. Relacja wychowankowie - wychowawcy nie jest tutaj najważniejsza. Jesteśmy przede wszystkim tymi, którzy słuchają. I jesteśmy pierwszymi, których chłopcy spotykają naprawdę, z którymi mogą rozmawiać swobodnie, o wszystkim. Mówię "my", bo nasz zespół składa się z jednej kobiety, Veronique, i trzech mężczyzn: Huberta, Eddy'ego i mnie. Współpracujemy z dwunastoma innymi wychowawcami, zatrudnianymi, jak my, przez świeckie stowarzyszenie prewencyjne założone piętnaście lat temu. Jesteśmy "wychowawcami środowiskowymi" i czujemy silną więź z innymi przedstawicielami tego zawodu. Zajmujemy się stu pięćdziesięcioma młodymi, wśród których jest stu trzydziestu chłopców i dwadzieścia dziewcząt. Więcej nie jesteśmy w stanie zrobić. Tych młodych znamy dobrze, bo razem wiele przeszliśmy. To nie jest zajęcie dorywcze, dlatego też jesteśmy zatrudnieni na pełnych etatach. Dawniej usiłowaliśmy podejmować pracę w niepełnym wymiarze godzin w ciężkich warunkach i blisko chłopców, ale to się okazało niemożliwe: nie można robić dwóch rzeczy naraz. Towarzyszenie chłopcom wymaga całkowitej dyspozycyjności. Natomiast ludzie pracujący społecznie, jak Bernadette i Michel, od czasu do czasu pomagają nam w dzielnicy albo przy organizacji obozu. Główna część pracy odbywa się na ulicy, gdzie niezmordowanie łazimy z młodymi, którzy się włóczą. Żeby ich oswoić i żeby oni oswoili się z nami, łazimy po ulicy, obchodzimy wszystkie bary i miejsca, w których się gromadzą, żyjemy ich życiem. Jedna z "naszych" ulic, to słynna ulica Edouard-Pailleron, na której 6 lutego 1973 w ciągu kilku minut spłonęła szkoła. Podpalili ją dwaj uczniowie zamknięci za karę po lekcjach. O dziewiątej wieczorem mieli dość... Stanęli przed sądem. Trudniej było wskazać prawdziwych winowajców: tych, którzy zbudowali szkołę z tak łatwopalnych materiałów, że spłonęła w ciągu czterech minut! Zaszedłem niedawno do banku. Dyrektor powiedział: "Tutaj pieniądze są bezpieczne, wszystko jest ogniotrwałe!" Nie myślcie, że chodziłem tam lokować swoją mamonę. Ale to jednak niesłychane! Banki są ognioodporne, a szkoły nie! Forsa jest niepalna, dzieci - tak! To pozwala wyrobić sobie sąd o naszym społeczeństwie. "A co w tym wszystkim robi ksiądz?", często pytają mnie ludzie. Uważam, że to źle postawione pytanie. Nie trzeba pytać, kim jestem, kim jesteśmy - chrześcijanie lub księża zagubieni w wielkim mieście pośród młodych z ulicy. Trzeba pytać: kim są ci młodzi? Co przeżywają, jakie mają aspiracje, co pozwalają nam zrozumieć?" W osiemdziesięciu procentach są nie ochrzczeni. Połowa jest pochodzenia muzułmańskiego. Przytłaczająca większość jest niewierząca. Bóg zupełnie nie mieści się w polu ich zainteresowań: "Coś takiego nie może istnieć! - Bóg, który kocha, ale numer! - Przestań truć o tym całym Bogu Ojcu, mnie mój ojciec zostawił, rozumiesz?" O tak, rozumiem, a ulica udowadnia nam to codziennie: jak długo człowiek nie spotkał w życiu prawdziwej, bezinteresownej miłości, tak długo nie może poznać Boga. "Czy ty się z kimś kochasz?" Od tego pytania chłopcy zaczynają ze mną rozmowę o moim kapłaństwie: jest dla nich nie do pojęcia, że mężczyzna może nie mieć kontaktów seksualnych. Odpowiadam im, że Kościół nakazał mi celibat, a ja ten nakaz przyjąłem. Pytają dalej, a gdy moja cierpliwość jest na wyczerpaniu, odparowuję: "Ty wiesz, co to skok królika i ruska woltyżerka - ja żyję inaczej. Ja szanuję twoje życie i proszę, żebyś ty uszanował moje". I ucinam rozmowę. Zdarza się, że nowo przybyły chłopak zadaje mi to pytanie przy starszym, a wtedy słyszy od niego: "Jest trzecia rano, Guy wysłuchuje twoich problemów. Jeżeli zdecydował się żyć w ten sposób, to dla ciebie, stary, i dla wielu innych. Więc daj spokój!" Myślę, że najlepiej bronią mojego celibatu właśnie ci, dla których i pośród których jest dochowywany. Celibat naprawdę jest osobnym powołaniem w powołaniu kapłańskim. Myślę, że należy jak najszybciej rozłączyć te dwie sprawy, gdyż odda to celibatowi - wybieranemu dobrowolnie - tę nieocenioną wartość, jaką zawsze miał w Kościele. Zauważyłem, że młodzi z ulicy są bardzo wyczuleni na świadectwa dochowania wierności. Ponieważ uczuciowość większości z nich nie rozwinęła się w pełni, szukają wokół siebie ludzi, którzy się kochają, którzy nie bali się postawić całego życia na wierność danemu słowu. Pewnego wieczora po ciężkim dniu, nagle usłyszałem tę uwagę jednego z chłopaków: "Ty to masz szczęście, że potrafiłeś olać własne życie, żeby komuś służyć". Komuś, kogo nie potrafił nazwać, ale kogo wyczuwał poprzez dar złożony z życia. Jestem kapłanem tego Kościoła. Widzę wszystko, co należy zmienić, rozumiem, że niektórzy chcieliby to robić z zewnątrz, ja wolę to robić od środka. Należę do zespołu księży, z którymi jestem w dobrych stosunkach (znacznie lepszych, niż wtedy, gdy mieszkaliśmy razem, a chłopcy przychodzili walić w drzwi o trzeciej rano!) Jestem członkiem "rady duszpasterskiej". Zależy mi na utrzymaniu więzi z biskupem: co roku w Wielki Czwartek idę do Notre-Dame, aby tę więź odczuć i dać jej wyraz. Wieczorem odmawiam przed snem brewiarz; niektóre psalmy są cudowne, a poza tym jest to mój sposób na odnalezienie całego Kościoła. Ale nie chcę, żeby dzięki mnie chrześcijanie mieli spokojne sumienie w sprawie nieletnich przestępców. Niedawno w Breście pewna siostra zakonna gratulowała mi: "To, co ksiądz robi z młodzieżą, jest fantastyczne!" Ja jej na to: "Chrzanisz! Ja uczciwie robię co do mnie należy i nie chcę być specem do podziwiania". Dla chłopaków Kościół to przede wszystkim skrzynki na ofiary, które można obrobić. A kryzys Kościoła przejawia się dla nich w tym, że w skrzynkach jest coraz mniej pieniędzy. Stąd uwaga jednego z chłopców: "Ostatnio jak zrobiłem skrzynkę w świętym Józefie, to w środku było dwadzieścia centymów! Naprawdę kiepsko z Kościołem... Dla nich Kościół to księża i zakonnice. A w ogóle to nie ma problemu: Kościół jest bogaty i z bogatymi trzyma. Przecież księża zawsze dają pieniądze: sam znam chłopaka, który przez rok zbierał około 1500 franków miesięcznie, chodząc tylko od plebanii do plebanii. To najgorsze, co można robić: jałmużna zachęca do żebrania, pogrąża chłopców jeszcze bardziej. Kościół mówi o dzieleniu się, nie o jałmużnie. Kiedy gdzieś wygłaszam kazanie, często przychodzi mnie posłuchać któryś z chłopców. Reagują zazwyczaj w ten sposób: "Jakoś nigdy w kościele nie widać gości wybitych na aut". Wychodzą zaraz po kazaniu: "reszta to już nie po francusku!" (To jest francuski, ale szczególnego rodzaju, nie dla wszystkich dostępny...) I często ta uwaga: "Ludzie na nas patrzą jak na dzikie bestie". Pewnej niedzieli jeden z chłopców siada obok jakiejś paniusi, która natychmiast łapie za torebkę i przyciska ją do boku: "Spoko, stara, bez paniki, nie po to tu przyszedłem, żeby cię obrobić z forsy, tylko żeby sobie posłuchać mojego koleżki księdza!" I babcia, opanowawszy się, zdołała mu potem przekazać znak pokoju. Na widok jej wyciągniętej ręki chłopak osłupiał - po takim wstępie... Początkowo przyjmowałem od ludzi pieniądze po mszy, na której wygłaszałem kazanie. Ale pewnego dnia, kiedy rozmawiałem z nimi przed kościołem, podszedł do mnie jeden z chłopaków i powiedział: "Długo cię jeszcze będą głaskali po dupie?" Zrozumiałem, co chciał powiedzieć: to nie dla nas ludzie wsuwają ci banknoty do kieszeni. To dla ciebie, dla twojej "działalności dobroczynnej". Przestałem być skarbonką spokojnego sumienia, nie przyjmuję już pieniędzy za słowo Boże. Zdarza mi się sprawować Eucharystię podczas weekendowych wypadów. Myślę, że lepiej chwalić Pana w byle jakiej klitce, niż widzieć, jak chłopaki wywołują panikę wkraczając do miejscowego kościoła. W takich razach gromadzą się przy mnie dookoła stołu, a ich postawa jest, moim zdaniem, postawą prawdziwej modlitwy. Najpierw zapada głęboka cisza, a potem, w trakcie czytania Ewangelii, padają spontaniczne i osobliwie barwne komentarze inspirowane historią Marii Magdaleny czy przypowieścią o miłosiernym Samarytaninie. Słyszałem po jednej z takich "mszy", jak któryś z chłopców mówił kumplowi: "Po tym czuję się inny, zupełnie nowy". Nigdy nie zapomnę tonu prawdy w tym głosie, który mi uświadomił tamtego dnia, ile "maluczcy" wiedzą... Bo tylko ci, którzy naprawdę się w życiu dzielą, wiedzą instynktownie, czym jest Eucharystia: dzieleniem się miłością. Ileż razy słyszałem od ludzi żyjących w nędzy jak pariasi naszego społeczeństwa: "Guy, zajmij się nim, jemu jest ciężej niż mnie..." Tylko biedni dzielą się naprawdę. Tylko oni będą mogli pewnego dnia dostąpić prawdziwej Eucharystii. A my, możni tego świata, zawłaszczyliśmy Chrystusowe przesłanie i wypaczywszy jego naturę, pożywiamy się nim, spokojni i szczęśliwi, podczas gdy pod drzwiami czekają ludzie zgłodniali miłości i sprawiedliwości. Ksiądz pośród nich, ksiądz z nimi, dziwny kapłan bez wspólnoty wiernych, choć przysłany przez Kościół, działający w jego imieniu i w łączności z nim, pełen sprzeczności, zaangażowany w walkę społeczną i polityczną, umiejący gdy trzeba nadstawić karku, ksiądz dla ludu, który księdza nie oczekuje... Wraz z moimi współpracownikami pragnę dawać świadectwo miłości i sprawiedliwości. Wraz z wszystkimi ludźmi dobrej woli, którzy rozumieją, że odtrącona przez nas młodzież musi napotkać prawdziwe spojrzenie brata, aby stanąć na nogi. Tak rozumiem pełnienie swojego kapłaństwa, w samym sercu Kościoła. XI Śmierć i zmartwychwstanie Już u wejścia do budynku woń była nie do wytrzymania. Ciało było w stanie rozkładu. Sześć dni wcześniej Jean-Claude popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę. Zorientowałem się ze zgrozą, że rodzinę chłopca zmuszono, by przez te dni mieszkała obok pokoju, w którym znajdowały się zwłoki ich syna. Podobno było to konieczne ze względu na autopsję. Nie dokonano jednak sekcji, tylko bardzo pobieżnych oględzin. Dookoła ciała kręciła się policja, lekarze sądowi i pracownicy zakładu pogrzebowego... Przyszedłem za późno, te hieny mnie ubiegły. Roztoczyły przed ubogą rodziną chłopca cały blichtr swojego śmiertelnego kramu: trumna ze złoceniami, obita na czarno... Rodzice zapłacili siedem tysięcy franków i nieprędko wyjdą z długów. Ojciec prosił policjantów, żeby zawieźć ciało do szpitala na sekcję. "Niech pan go nie rusza, ma zostać tak, jak jest", odpowiedzieli mu. "Może to wyście go zabili" powiedział wręcz jeden z gliniarzy ojcu, kiedy ten nalegał. Co się mieli krępować? Jean-Claude przesiedział cztery lata w więzieniu. Jego samobójstwo było logicznym następstwem pozbawienia wolności, którego nie potrafił znieść. Po jego śmierci uznano za stosowne okazać pogardę ciału, a poprzez to rodzinie, którą to samobójstwo zdruzgotało i pozostawiło bezradną. Jeśli chcecie wiedzieć, jak daleko może zajść ta pogarda, to idźcie kiedyś na rozprawę w trybie doraźnym. Będziecie zbudowani. Sądzi się tam galopem ludzi brudnych, rozbitych, upokorzonych przez zatrzymanie i noc spędzoną w areszcie. Jest wśród nich wielu cudzoziemców. Nikt ich nie słucha, a im brakuje słów, żeby się bronić. Czasami sędzia tak szybko zadaje im pytania, że nic nie rozumieją i nie mogą odpowiedzieć. Jeden z nich, Murzyn, po ogłoszeniu wyroku zaczyna coś bełkotać. "No proszę, jednak umiesz mówić", powiada sędzia, "ale teraz jest już za późno!" A biedaczysko powiedział tylko: "Słabo znam francuski..." Sędzia ruchem dłoni nakazał strażnikom, żeby go wyprowadzili. Po niektórych rozprawach było mi wstyd. Zwłaszcza po jednej, podczas której pani prokurator była łaskawa powiedzieć siedemnastoletniemu chłopcu, który najwyraźniej przed rozprawą dostał w więzieniu narkotyki: "Jesteś zerem. Twój ojciec był alkoholikiem, a matka prostytutką. Włamania, które robisz, są żałosne. Wnoszę o najwyższy wymiar kary". Dostała, o co prosiła. Chłopiec nie wydawał się zaskoczony. Jestem pewien, że podzielał jej zdanie. Nie mogła mu odebrać nadziei, bo tej już dawno w nim nie było. We własnych oczach był niczym, a ona go w tym przekonaniu utwierdziła. Pomyślałem, że ta kobieta jest potworem, niegodnym wykonywania swojego zawodu. Obecność adwokata jest często tylko formalnością. Przyznany z urzędu, nie wie nic albo prawie nic o człowieku, którego ma bronić. Zawsze może mówić o nieszczęśliwym dzieciństwie swojego klienta: w większości wypadków rzeczywiście było ono nieszczęśliwe. Przyczyny jego konfliktu z prawem są tak oczywiste! Tak bardzo, że powszednieją sądowi i nie bierze on ich już pod uwagę. Machina funkcjonuje bezlitośnie, a prawo stosowane jest bez serca i bez wyobraźni. Chłopcy są najczęściej sądzeni przez pryzmat ich przeszłości. Mieć już coś na koncie, być wcześniej karanym, to bardzo obciąża przed sądem. Często przewodniczący składu ostentacyjnie potrząsa grubym plikiem akt, jakby chcąc tym pewniej zmiażdżyć oskarżonego... Ten widzi, że wpędza się go w sidła dawnych przewin, bez możliwości wydostania się. Ale tutaj możemy interweniować my. Czasami nawet otworzyć furtkę. Furtkę nadziei. Podczas procesu jednego z chłopaków miałem zeznawać jako świadek na okoliczność jego sytuacji życiowej. Sędzia przez dłuższą chwilę wymownie ważył w ręku opasłe akta. Następnie rozpoczął długą litanię wcześniejszych przestępstw chłopca. Zapowiadał się surowy wyrok. Przyszła moja kolej. "Wysoki Sąd zapomniał o roku 1972..." Sędzia nie zrozumiał, więc wyjaśniłem: "To rok, o którym w aktach nic nie ma. Tamtego roku Michel wyjechał do Prowansji odbudowywać starą, zrujnowaną owczarnię. Harował jak wół. Nawiązał wiele znajomości we wsi i był tam bardzo lubiany. To był dla niego rok nadziei, rok, w którym dowiedział się, że może się jeszcze wydostać na powierzchnię, mieć do siebie zaufanie, wykorzystać swą siłę po to, żeby - wraz z innymi - budować. Po powrocie do Paryża niestety znowu upadł. Jednak chce wrócić do Prowansji. Czekamy na niego, żeby mu pomóc zacząć wszystko od nowa". I sąd postawił na ten cień nadziei. Zrezygnował z sądzenia wyłącznie na podstawie przeszłości. Richard krążył po celi jak dzikie zwierzę. Ujrzawszy mnie, podskoczył z radości. Strażnik zamknął mnie w klatce razem z nim. Przyszedłem do sądu, żeby go bronić. Zarządzono przerwę w rozprawie, bo skoczył sędziemu do gardła... Zaraz po moim przyjściu sędzia poprosił, żebym zobaczył się z Richardem w jego celi. Dostałem kartkę: "Chłopiec nie kontroluje swoich zachowań. Proszę wpuścić ojca Gilberta na czas nieograniczony". Spędziłem cztery godziny w jego celi, w podziemiach sądu. Długo rozmawialiśmy, paląc papierosy. A potem wznowiono rozprawę. Dzika bestia nie zmieniła się w baranka, ale Richard zachowywał się całkiem inaczej: w tej dżungli rozpoznał czyjąś twarz. Rozmowa, którą prowadził z sędzią, była, słowo daję, niemal przyjemna. Poinformowałem sędziego, że chłopak mógłby pojechać do schroniska, którego właściciele mają pasiekę... Sędzia ogłosił sprawiedliwy wyrok i zakończył go słowami: "A więc, za trzy tygodnie, po wyjściu z więzienia, oskarżony pojedzie tam. A wracając przywiezie mi słoik miodu". Chłopak wyszedł z więzienia. Nie wiem, czy przywiózł sędziemu miód. Ale tego dnia zrozumiałem, czym może być wymiar sprawiedliwości. Richard był uratowany. Ale co z innymi, którzy nie mają nikogo, kto by ich bronił? Przed ostatnim Bożym Narodzeniem jeden z chłopców prosił, żeby mu wyjaśnić, na czym polega nadchodzące święto: "Ten żłóbek i cała reszta, co to wszystko jest?" Spróbowałem mu wytłumaczyć: "Widzisz, Matka Boska była bezdomna. Chodziła po ulicach, a wszyscy ją przepędzali. Już dłużej nie mogła, więc poszła spać do stajenki dla zwierząt, jedynego miejsca, z którego jej nie wyrzucono. Tam się narodził Jej Syn, Jezus. Dla nas, chrześcijan, jest on Synem Boga". Dziwił się, że taka ważna persona mogła się tak urodzić, więc dodałem: "Przychodząc na świat jak ostatni, Jezus chciał upodobnić się do ostatniego z ludzi, powiedzieć wszystkim odrzuconym, że jest przede wszystkim ich bratem". Chłopak zastanowił się chwilę i nagle rzucił: "To znaczy, że wyście nam ukradli Boże Narodzenie!" Boże Narodzenie 1971: Rachid. Na torach kolejowych ciało w strzępach. Maszyniści potężnych lokomotyw relacji Paryż-Strasbourg wzięli je za kupkę szmat. Ciało piętnastoletniego Rachida. Wyskoczył z pociągu pospiesznego, bez świadków, bez hałasu. Bo w wieku piętnastu lat miał już za sobą osiem poprawczaków. Bo w czternastym roku życia siedział w więzieniu, a Loos, na północy, nie z czułości słynie. Bo gdy miał trzy lata, matka, Francuzka, porzuciła rodzinę i więcej nie dała znaku życia. Bo ojciec, Algierczyk, wiele lat temu został wydalony z Francji. Biedna mała rzecz zgubiona na torach. A przecież w robotniczych dzielnicach Roubaix wszyscy pamiętają jego ciepły, szelmowski uśmiech i jasny śmiech. Jeszcze słyszę jego głos w słuchawce. Tydzień wcześniej mówił mi, że już nie może znieść odzywek: "Spieprzaj do swojego kraju! Tutaj nie ma dla ciebie miejsca!" Wraz z bratem Djaoudem chciał odwiedzić ojca w Algierii. Tak bardzo mu na tym zależało, że zwiał z poprawczaka w Moselle i pojechał do brata do Roubaix. Stamtąd, nie uprzedzając mnie o tym, przyjechał do Paryża, żeby się ze mną spotkać. Mój adres wsunął do pudełka zapałek. Brygada do spraw nieletnich złapała go w nocy koło mojego domu. Zapakowali go do suki, przesłuchiwali. Przyjechał po niego wychowawca. Wracali pociągiem do Moselle. Rachid odczekał sto kilometrów, poprosił o pozwolenie pójścia do toalety i już nie wrócił... Trochę szukano go w innych przedziałach, drzwi między wagonami były wprawdzie otwarte, ale nikt się tym zbytnio nie przejął... Aż w końcu znaleziono tę kupkę szmat na torach... Twarz Rachida jest teraz rysunkiem wieczności. Nie ma już małych skośnych oczu, porozumiewawczych spojrzeń i szczerego uśmiechu. Twarz, jeszcze rozpoznawalna. Twarz, w którą już nikt nie plunie obelgą "brudny Arab". Okaleczone ciało, na którym już nie było znać śladów ostatniego bicia pasem. Kto by tam słuchał dziecka bez ojca i matki, kiedy mówi, że je biją? Rachidzie, już nikt ci nie powie: "Spadaj stąd, tu nie jest twoje miejsce!" Mając piętnaście lat wybrałeś należne ci miejsce, miejsce, gdzie ubogich przyjmuje serce Boga. Dwóch braci Rachida i jego starą ciotkę zawiadomiono brutalnie, bez żadnych wstępów: "Rachid nie żyje. Zginął w wypadku". Nie pytając rodziny o zdanie, ważni panowie zajęli się pogrzebem: "Zwłoki zostaną przewiezione w środę z Chateau-Thierry na plac Chaptal przed cmentarzem w Roubaix". Oczywiście żadna gazeta, żadna rozgłośnia radiowa nawet nie wspomniała o tej bezimiennej śmierci. Ani jednej linijki, ani jednego słowa. Musiałem pójść do jednego z lokalnych dzienników, żeby ukazał się w nim artykuł. Po raz kolejny uświadomiłem sobie przepaść dzielącą tych, którzy nie mają nic, od tych, którzy mają wszystko: z jednej strony samotność, niemożność bycia usłyszanym, uznanym za osobę ludzką; z drugiej wszelkie środki, by się wybić, zmusić innych do milczenia, przyznać sobie rację. Podczas nabożeństwa żałobnego, w obecności ubogich mieszkańców robotniczych osiedli Roubaix i tych, którzy mają w swych rękach los takich chłopców jak Rachid, czytałem Błogosławieństwa. XII Gangster i włóczęga Codziennie o trzeciej nad ranem idę nadać listy, a po piętach depczą mi moje dwa psy, Gangster i Włóczęga. A punktualnie o dziesiątej zaczyna się dzień pracy. Każdy ranek ma inne oblicze. Chłopcy przychodzą na dyżur, a tam są już ze mną moi współpracownicy: Hubert, Eddy i Veronique. Zjawiają się przede wszystkim w poszukiwaniu pracy: codziennie prócz poniedziałków, od ósmej do dwunastej przeglądamy oferty zamieszczane w "France-Soir". Przede wszystkim jednak rozmawiamy, bo tak naprawdę to po to przychodzą. Większość z nich spędziła noc na dworze, w piwnicy albo pod kaloryferem w pobliskim bloku, więc gorąca kawa nie jest zbytkiem. Każdy wychwala zalety swojej przygodnej sypialni, mówią też trochę o swoim życiu: o lęku przed zbliżającym się procesem, o konfliktach w rodzinie, o tym, że wyrzucono ich z domu... Oczekują od nas, że będziemy "uszami", które ich wysłuchają. Rzadko kiedy musimy coś mówić. Czujemy, jak ważne jest dla nich to niewielkie pomieszczenie, w którym mogą nam - słuchaczom uważnym, dyskretnym i pewnym - wszystko powiedzieć. Ale nie wystarczy ich wysłuchać. Trzeba coś zrobić, wychodząc naprzeciw ich potrzebom, razem z nimi i na miarę ich możliwości. Poszukiwanie pracy (z powodu braku wykształcenia i obciążeń kulturowych dostaną zawsze pracę najcięższą i najgorzej płatną) jest w gruncie rzeczy okazją do nawiązania pierwszego kontaktu. Odnawiany, pozwoli pójść dalej. Koło czternastej zjawiamy się w małej arabskiej restauracyjce. Tam się spotykamy. Wpadają też chłopcy świeżo zwolnieni z więzienia, inne chłopaki z dzielnicy albo jacyś ich przejezdni znajomi. Jest to stały punkt, w którym można nas zawsze znaleźć: uważamy, że uliczny ludek potrzebuje wiernej obecności i że nie powinniśmy się rozpraszać po różnych miejscach. Po południu Eddy, Hubert, Veronique i ja dzielimy się zadaniami: na prośbę któregoś z chłopców trzeba się skontaktować z pracodawcą, ktoś mówi: "Chodź ze mną, mam spotkanie z sędzią, a się boję!" (Iść z chłopakiem do sądu nie zawsze znaczy oddać mu przysługę: trzeba, żeby nauczył się radzić sobie bez nas; ale czasem nagły lub poważny charakter sprawy skłania nas, by mu towarzyszyć). Albo trzeba pójść z chłopakiem obejrzeć mieszkanie, które chce wynająć z kumplami: to jest zawsze pilne i potrzebne, bo stanowi pierwszy krok ku uniezależnieniu i stanięciu na nogi. Są jeszcze odwiedziny: obecnie czterdziestu chłopaków z ekipy siedzi w więzieniu. W dyżurce, na dobrze widocznej tablicy, chłopcy umieszczają adresy kolegów. Często do nich piszą, czasem robią składki i wysyłają pieniądze. Dla siedzących za kratkami jest to ważna więź. W odwiedziny często wyruszamy ciężarówką: wprawdzie chłopcy nie mają prawa do wizyt i zostają na zewnątrz, ale są o kilka metrów od muru i facet w środku to wie... Zbyt często dzielili się na ulicy forsą, zmartwieniami i radościami, żeby kraty miały zniszczyć wierność i bezwzględną lojalność, które ich łączą. "Wiesz, co rano przejeżdżam pod twoim domem. Wiem, że śpisz, ale to mi dobrze robi przed pójściem do roboty..." Te słowa chłopaka, który codziennie nadkładał dobry kilometr, żeby przejechać pod moimi oknami, dobrze ukazują, jakie znaczenie ma dla nich obecność. Och, nie jestem Najświętszym Sakramentem, ale od dziesięciu lat mieszkam na ulicy Riquet, pod numerem 46. Maleńka klitka, osiem metrów kwadratowych, na ziemi materac, stół, wzdłuż ścian półki na książki i na papiery. Najpierw chciałem wynająć kawalerkę z dala od miejsca pracy, żeby w niej spać i odpoczywać. Ale Kościół ma tyle rezydencji wypoczynkowych w okolicach Paryża, że jest gdzie znaleźć spokój i wytchnienie. A poza tym - a raczej przede wszystkim - zrozumiałem, że zaangażowanie młodych jest zbyt duże, aby nasze mogło być niepełne. Na pewno nie każdy może tak żyć; jednak nie sposób zbliżyć się do tego ludku inaczej, niż żyjąc w samym sercu tego, czym on żyje. Znam sporo wychowawców o rozmaitych poglądach, którzy żyją tak samo. Ale żeby zachować równowagę, co w tym zawodzie jest sprawą podstawową, trzeba się wyrwać od czasu do czasu. Bo ten tryb życia siłą rzeczy ogranicza wolność. Często nocuje u mnie dwóch lub trzech chłopaków w kompletnej rozsypce, po jakiejś rozróbie albo takich, którzy uciekli z poprawczaka. Zanim się znajdzie rozwiązanie, trzeba ich przez parę nocy przechować. Ustaliło się wspólne życie, z niepisanymi regułami, trudne i bogate. Zawdzięczam mu, między innymi, konieczność kilkukrotnej dezynfekcji mieszkania w ciągu roku... i dwukrotne zarażenie się świerzbem. Kościół pachniałby ładniej, gdyby nasi biskupi częściej łapali świerzb... Wracając do psów, to są one częścią naszej ekipy. Włóczęga, skundlony baset, żywy i inteligentny, ma cztery lata. Gangster ma rok, jest wspaniałym osiemdziesięciokilogramowym leonbergerem o rudej sierści i temperamencie emerytowanego słonia. Obydwa są bardzo uczuciowe i mieszkają ze mną. Kiedy któryś z chłopców przychodzi na dyżur zmęczony łażeniem, z poszarzałą twarzą, z pustymi oczami i widzi, że jestem zajęty, idzie sobie gdzieś usiąść. Przychodzi do niego Włóczęga, daje się pogłaskać, kładzie u jego stóp. Niby nic, ale chłopak nie zapomni tego przyjęcia. Często powtarzam, że mam psy "ewangeliczne": instynktownie dają pierwszeństwo tym, którzy potrzebują ciepła. Oprócz tego, ładne i dobrze ułożone, budzą podziw w dzielnicy i ułatwiają nawiązywanie kontaktów. Pewna dama, która mijała mnie od ponad dwóch lat nie zaszczycając spojrzeniem, przemówiła do mnie po raz pierwszy, gdy ujrzała Gangstera. Odpowiedziałem na jej pytania dotyczące rasy psa, ale nie powstrzymałem się od uwagi: "Zagadała pani do mnie wyłącznie po to, żeby mnie zapytać o psa, jakbym ja był gównem mojego kundla..." Wygląda na to, że nasza cywilizacja daje psu pierwszeństwo przed człowiekiem. Kiedy jednak widzę te dwie psie mordy oparte dłużej niż zwykle o parapet okienny, to wiem, że w powietrzu, którym oddychamy wszyscy trzej (moje okno wychodzi na zbieg pięciu ulic), brakuje tlenu. Biorę plecak i jadę do mnichów w Avon. Godzinami chodzę i biegam po pięknej puszczy Fontainebleau, z Włóczykijem myszkującym w zaroślach i Gangsterem nie odstępującym mnie na krok. W małej celi, tej samej od siedmiu lat, mogę spać, czytać i pisać. Pilno mi zwłaszcza spotkać się w warunkach bardziej intymnych z kimś, kto mnie nie opuszcza: z Jezusem. XIII Jeannot Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce wśród pojemników na odpadki. Powiedział o nich coś, co oddawało jego sytuację domową: "Te się przynajmniej zamykają!" Miał na myśli codzienne wrzaski, które rządzą tym, co zostało z rodziny. Jeannot i jego czterej bracia zastanawiali się kiedyś przy mnie, z czyjej spermy zostali poczęci... Usiłowali tego dnia rozwiązać zawiły problem sześciu kolejnych ojczymów, w oparciu o cechy charakterystyczne każdego z nich. Po nie kończących się dyskusjach ciągle byli w punkcie wyjścia... Jeannot wyrósł na bruku, pośród ulic, taki paryski gawrosz z pocztówki. A w środku - przerażające spustoszenie uczuciowe. Powierzył mi go sędzia, któremu co rusz przyprowadzało go dwóch zgnębionych inspektorów. Żaden wychowawca nie miał odwagi sklejać tych potłuczonych skorup. Cztery próby samobójcze, w tym dwie na serio, uświadamiały mi trudności, jakie napotkam przy próbie zbierania do kupy tych rozsypanych kawałków, fragmentów rozdartego życia, strzępów ciała poranionego dziecka. Jeannot nigdy nie pozostawał w jednym miejscu dłużej niż kilka godzin. Niepodobna było nadążyć za nim w metrze, w którym zamieszkał. Szybko zorientował się, że ludzie noszą przy sobie pieniądze. W wyniku ćwiczeń doszedł do dużej wprawy: klient nawet nie czuł, że jego portfel się ulatnia... Mimo to wiele razy bywał przyłapany. Lżejsze kary, choć liczne, nie pozostawiły na nim żadnego śladu. Natomiast zdruzgotało go pół roku spędzone w więzieniu Fleury: próbował się powiesić, podciął sobie żyły, połknął czterdzieści tabletek nasennych, a wszystko to raz za razem... W końcu spróbował pracować. W tym okresie śledziłem każdy jego krok. Czułem, że gdy wraca z roboty, jest napięty: z pustym wzrokiem, przygnębiony, podliczał na skrawku papieru przepracowane godziny. Aż pewnego dnia pojawił się na dyżurze wystrojony i cały w skowronkach: jadąc do roboty namierzył jakiś mocno wypchany portfel i nie oparł się pokusie. Nie było sensu wracać do pracy: w ciągu minuty pobrał swoją miesięczną pensję. "Jeszcze jestem dobry!" obwieszczał wszystkim dookoła... Od tej pory wyciąga miesięcznie dziesięć kawałków, "wolne od podatku", jak mówi. "Wybrałem. Jak mnie złapią, to beknę. Ale już się nie cofnę. Jedyne, co mnie różni od burżuja, to to, że nie odkładam, że wszystko wydaję od razu, z kumplami..." Cela, do której trafia od czasu do czasu, jest dla niego jak schronienie pustelnika: dużo czyta, pisze wiersze, urządza się jak najwygodniej. Przechodzi od życia w luksusie do egzystencji eremity. Znajduje w niej upodobanie, z wyjątkiem nielicznych chwil depresji, którą rozpraszają czyjeś odwiedziny albo kartka pocztowa. Pozostaje mu przyjaźń i zaufanie, które mu okazuję. Są mu niezbędne, ale w niczym nie zmieniają sposobu, w jaki postanowił żyć. Pytanie tylko, w jakim stopniu on sam wybrał to życie? Żadnych możliwości na starcie, zewsząd mamiony blaskiem forsy, prawie bez wykształcenia, niezdolny do jakiejkolwiek pracy - czy dano mu jakąś szansę? Gdyby był wyjątkiem, nie byłoby powodu do niepokoju... Niestety, wielu młodych, których znam, stacza się po tej samej równi pochyłej... I nic tu się nie zmieni, jak długo pieniądz będzie najwyższą wartością, ukoronowaniem wszystkiego, jedynym, co warto zdobyć, byle szybko! Jeannot, jak wszyscy młodzi, których spotykam, jest żywym dowodem tego, że nasze społeczeństwo jest chore. Dlatego wiele możemy się od nich nauczyć. "Co mogę zrobić dla pańskich chłopców?" pytają mnie ludzie i zaraz proponują pieniądze... W ten sposób nie rozwiązuje się problemu, a tylko zamyka oczy i uszy na przestępczość i wszystko, co ona oznacza. Bo przestępczość jest przede wszystkim naturalną reakcją: jest buntem przeciw zgniliźnie naszego społeczeństwa, jest odmową. Zgoda, to nie jest dobry sposób, żeby je przekształcić, ale może jest w tym więcej odwagi niż w biernej akceptacji, i więcej uczciwości niż w dążeniu do maksymalizacji zysków drogą "legalną". Często słyszę, że przestępcy to ludzie nic nie warci, mięczaki niezdolne opanować swoich "złych skłonności" i oprzeć się pokusie "łatwego życia"... Nic bardziej mylnego. Wychowali się obcując z tym, co w naszym społeczeństwie najbardziej barbarzyńskie, i buntują się przeciw jego głęboko nieludzkiej naturze. Ich agresja, jak już mówiłem, jest przede wszystkim odbiciem straszliwej przemocy, jakiej sami są ofiarami. Ale jest w nich - mam nadzieję, że ukazałem to dość jasno - nieprawdopodobna wolność i wielkość ducha. Ich brak zgody na nasz "normalny" sposób życia stanowi niebywałą siłę rewolucyjną. Dlatego skandalem jest poprzestawać na karaniu ich. Chyba że jest to zgodne z logiką pewnego systemu politycznego, który dąży przede wszystkim do zachowania ustalonego... nieporządku. Aneks Listy więźniów Zmieniłem wszystkie dane - przede wszystkim imiona - które pozwoliłyby zidentyfikować autorów. Zachowałem natomiast oryginalną składnię i pisownię. (Spędziwszy trzy dni na wolności, czwartego dnia Dede znalazł się w więzieniu). Dede nie ma już nic do stracenia ktury miał nadzieję, ale ktury zastał wszystkie drzwi zamknięte. jedyna rzecz pszedemną. "Walczyć! za moich Braci, któży cierpią w Więzieniu! im dać moje życie żeby oświecić ignorantów! niewdzięczników!" Urodziłem się żeby cierpieć, więc po co się martwić. Nienawidzę społeczeństwa, Mieszczuchów, naiwniaków z wysokich którzy żyją tylko dla własnych Pieniędzy! Dede (Pięć odsiadek, ostatnia na dwa lata) drogi Guy, ...Teraz jestem w okresie kiedy mam handrę to się zdarza już nie mogę więc poprosiłem żeby być samemu w celi bo z nikim się nie dogaduje, więc żeby niebyło bójek to już wolę być sam! ...Bo z kim ja tu mam rozmawiać! nie ma nikogo [...]. No nic jak dociebie pisze uciekam trochę z więzienia, trochę zapominam. Wiem bardzo dobrze jak skończe ten list znowu zacznę myśleć! to normalne, dwa lata odsiatki to dużo! za to co zrobiłem jak bym miał lepszego adwokata tobym był na wolności, zamiast mnie bronić on mnie wkopuje! czegoś takiego jeszcze nie widziałem... Za każdym razem tutaj jak widzę tutejszego wyhowawcę pytam go "Wie pan coś o moim przeniesieniu" odpowiada "załatwiam to" i tak prawie od 5 miesięcy, mam dosyć myślę że jak tak będzie dalej to zacznę strajk głodowy, wiem że to nic nowego nie da ale mam to gdzieś! jak zdechne to przynajmniej nikt się nie zmartwi nie mam rodziny to nie będzie komu płakać! a dla mnie myśle że to będzie najpiękniejsza śmierć; że w tym sensie Pan bóg mógby mi wybaczyć, toby był dług który musiał bym zapłacić "umrzeć cierpiąc", i to by była moja najpiekniejsza śmierć jaką mógbym mieć, ja wiem że nie powinienem ci tego muwić ale ty jesteś moim bratem Guy! i nie powinienem nic przed tobą ukrywać! ...Rene nie napisał do mnie a Paulot X. tesz nie wiesz teraz listy bymi dobrze zrobiły... Czy możesz mi przysłać kartki z Paryża nie mam ani jednej w celi z Paryża! i morze jakieś zdjęcia. ...Dobrze bracie na tym kończe Pozdrów Huberta i wrzystkich spod 46 cześć twój brat czekam na list! (Inny list od tego samego chłopca) Muj Bracie, W pierwszych słowach mego listu pragne ci zestawić moją sytłacje, widzisz Guy na pewno predko nie wyjde sędzia mówi dostane co najmniej 4 lata bo to jest za poważna sprawa i to już 7 raz wpadam, wiesz myśle że sam tego chciałem! wiem jak przyszli na rewizje to zrobiłem ci przykrość i mam to sobie za złe bo ty robiłeś wszystko aby mnie wyciągnonć, Guy, gdybyś mug mi znaleść adwokata i tybyś tesz przyszed na rozprawe żeby troche o mnie powiedzieć bo ja myśle że ty jesteś jeden ktury mnie dobrze znał do końca! Guy przyślij mi znaczki i zdjeńcia które robili śmy w Roubais z Mahdim, to by było bardzo miłe, i daj mi też jego adres abym do niego napisał, wiem że on też sie tym zmartwi. Co do B. to myśle że on sie stego wyciągnie bo wszystko wziełem na siebie, bo jeden musi wyjść a ja i tak bym nie wyszed, sendzia mi powiedział że Bernard prawie nic nie zrobił i chociasz Bernard mnie troche wrobił to ja nie mam żalu! on nie wiedział. Dobra muj bracie kończe czekam na list od ciebie! pozdrów Huberta, Eddiego, Pierrota i Blacka. Drogi Guy, pisze do ciebie tych kilka słuw żeby sie dowiedzieć co u ciebie, myśle że wszystko u ciebie dobrze, co do mnie nie moge tak powiedzieć bo dostałem 9 i pół roku ale część już siedziałem wcześniej wienc zostaje coś koło 7 lat. więc widzisz że jeszcze sie nie wygrzebałem a wiesz mi że mam tego potond zwłaszcza jak nic nie masz i wszyscy cie zostawią nawet moja żona i dzieci. Jestem w beznadziejnej sytuacji, tak nienawidze społeczeństwa które nas sądzi a nawet nie prubuje zrozumieć. Jak chcesz wiedzieć to wszystkiego mam dosyć i od tego już jestem zmenczony, zmenczony życiem. Albowiem miałem w dzieciństwie wyhowanie chrześciańskie tak więc nie moge pojąć jak sie tu znalazłem. W każdym razie mam nadzieje że mnie zrozumiesz ale wszystko co moge co powiedzieć to że to ja sondze sprawiedliwość Człowieka. Co ty o tym myślisz nie myślisz że mam racje? W każdym razie mam twoje zdjecie kture mi przysłałeś i od czasu do czasu patrze na zdjencie i to mi troche pomaga że są jeszcze ludzie kturzy żyjo na wolności. Wkażdym razie kończe i grabula pozdruw wszystkich i czekam na wiadomości od was. Louis. (Od D... brata Rachida) Guy, właśnie otrzymałem twuj list i szybko odpisuje [...]. Słuchaj jak chcesz do mnie przyiść to przyidź w tygodniu oprócz niedzieli, godziny są od 1 do 5 i trwają tylko półgodziny, ale możesz sobie załatwić żeby zostać troche dłużej. Bardzo sie ciesze że muj brat jest na farmie bo myśle że paryż był dla niego za bardzo zgniły, a on lubi wieś i zwierzenta, myśle że w paryżu by niemóg ich chodować, chociarz powinien myśleć troche o swojej Przyszłości czy on ci nic o tym nie muwi, to znaczy coby chciał robić puźniej bo chodować wruble to sobie można, i mam nadzieje że już nie jest z tym facetem który go wciągał w szambo! Dostałem od ciebie forse i dziękuje ja i inni chłopacy, u mnie wszystko raczej dobrze mogłoby być lepiej ale co robić, za głupote trzeba płacić. Mam Teraz 22 lata i widze że lata lecą strasznie szybko. czasem sie zastanawiam co ja robie na świecie! i sobie muwie że jak tu jestem to może potem zrozumiem po co. albo musze sie szybko zmienić bo ten co mi dał życie może je zabrać i to szypko, ale tak tylko myśle a gdybym słuchał tych myśli to już koniec. Po prostu teraz widze kim byłem jak miałem 18 lat i co ty mogłeś o mnie myśleć. Musiałem ci naprawde zaleźć za skure, przyznaje to. Często rozmawiam o tobie z chłopakiem ktury jest ze mną w celi, była szansa a ja nie zkorzystałem co robić Guy byłem za bardzo rospieszczony przez moją babcię jak byłem mały i to mnie chyba troche zepsuło bo miałem za dużo wolności, i to zostało we mnie, a stobą to robiłem co chciałem, bo nikt mnie nie wyhował i sam zostałem pasorzytem chociasz nie chciałem, ale dzisiaj to widze, zresztą jak widziałem mojego brata jak sie wściekał to to byłem ja sam, z dawnych czasów. Ale on nie pójdzie tą drogą co ja, przynajmniej mam nadzieje. Naprawde myśle że jakbym miał rodziców takich jak wszyscy coby umieli wyhować dzieci normalnie to bym nie był taki a muj brat Rachid nie był by tam gdzie jest. Wiesz Guy czasami nienawidze mojego ojca i matki. ale nie mugbym im robić wyrzutów. Koncze już bo strasznie chrzanie napisz do mnie szybko twuj brat D. Guy, Andre mi muwił że ty jesteś porządny i ludzki facet i że robisz wrzystko żeby pomuc ludziom sie wygrzebać. Wieże mu na słowo i dla tego do ciebie pisze. Teraz siedze w X... za kradzieże. Nie mam kontaktów z nikim i mam okropne uczucie jestem sam opuszczony życie wydaje mi się przepaścią bez dna już nie mogę mam ochotę ze sobą skończyć i już nic sie tutaj nie liczy. Potrzebuję pomocy i zrozumienia rozumiesz jestem ćpunem i więzienie mnie wykańcza i mam straszne myśli samobójcze które mnie hamują i stopniowo niszczą. Najbardziej potrzebuję wsparcia, prawdziwy kontakt z drugim człowiekiem a to jest niemożliwe w tym zimnym betonie. Wszystko tu jest ustawione z zimną mechaniczną dokładnością o niczym się nie zapomina oprócz najważniejszego szacunku dla człowieka jako takiego. ...Mieszkaliśmy w pięcioro w wynajmowanym pokoiku o powierzchni 12 metrów moi rodzice cały czas zasuwali a jak byli w domu to się na siebie darli nie zdając sobie sprawy, że to źle wpływa na dzieci. Oczywiście to nie ich wina. Kiedy po wojnie przyjechali z Antyli myśleli że znajdą we Francji bezpieczne schronienie [...]. Zoriętowali się że ludzie są rasistami, egoistami, indywidualistami i że chowają się za maskami [...]. Ogarneła ich głucha i bezsilna wściekłość. My dzieciaki czuliśmy że brakuje nam najważniejszego i nizważalnie (niezauważalnie) nawet nie zdając sobie z tego sprawy znaleźliśmy się na ulicy z kolegami. To był początek długiego procesu który nas zaprowadził do więzienia, narkotyków i beznadziei. (Od tego samego chłopca, w dwa tygodnie po pierwszym liście) Guy, bardzo się przejełem Twoim listem bo miałem wrażenie, że ktoś mnie rozumie, podczas gdy przez większość czasu jestem tylko osądzany. Oni sobie nie zdają sprawy, że wyłączyć kogoś społecznie od ludzi, odciąć od wszelkich kontaktów ze światem to powoduje poważne urazy, niejednokrotnie nieodwracalne które w żaden sposób nie sprzyjają późniejszej resocjalizacji. W moim osobistym przypadku więzienie nie ma żadnego efektu pozytywnego a wręcz przeciwnie pogłebia moje nieprzystosowanie. Mam wrażenie że spadam pionowo w dół bez końca w ogromną przepaść. Życie staje się dla mnie absurdem, bez żadnego sensu, nie potrafię sobie wyobrazić przyszłości. ...Musisz wiedzieć Guy że twoja pomoc i twoja przyjaźń są dla mnie wielką pomocą. Dziękuję ci z całego serca. (Od tego samego chłopca, w dwa tygodnie później) ...Chciałbym jakoś się z tego wydostać, wypłynąć z bagna na powierzchnię zrobić coś ze swoim życiem mam nadzieję że to rozumiesz. (Jeannot, o którym była mowa w rozdziale trzynastym, pisze na jednej kartce do trzech osób). Michel, Ucieszyłem sie z twojej kartki. Jestem tu od 10 dni. Mam dość. Podciąłem sobie żyły ale to nic nie dało. ...Napisał do mnie Ahmed ale nie spodobał mi sie jego rysunek z tyłu listu "usiądź koło okna to się opalisz, miłych wakacji w ciupie", bo to już trzeci raz jak jestem w pierdlu... Jak on sam zobaczy co to jest więzienie i ktoś mu przyśle takie słowa i taki rysunek... ...Jest nas w celi trzech, co wieczór dostaję lekarstwa valium i syrop uspokajający, chyba mój wygląd się zmienił. słówko do Ahmeda Drogi Ahmedzie, dziękuję za pocztówkę... Wiesz nie podobał mi sie ten rysunek "usiądź koło okna to się opalisz miłych wakacji w ciupie". Bo jak pozmakujesz więzienia jak to muwią to będziesz zupełnie inny i będziesz miał inną osobistość. Nienawiść rozumiesz. na razie. słówko do Guy Drogi Guy, Widziałem Bretona na trzecim. mam nadzieje że czujesz sie dobrze, ja trace całe moje wykrztałcenie na razie Jeannot Guy Gilbert urodził się w Rochefort-sur-Mer w 1935 roku w rodzinie robotniczej. Był jednym z piętnaściorga dzieci. Jego powołanie ujawniło się bardzo wcześnie, w wieku trzynastu lat. Jako kleryk odbył służbę wojskową w czasie wojny w Algierii. Przyjął święcenia kapłańskie w 1965 roku i został wikarym w Blidzie w Algierii. Aby zbliżyć się do ludu, nauczył się arabskiego, tak jak później w Paryżu będzie mówił żargonem bandziorów. Dwunastoletni chłopak, który schronił się u niego i przez rok nie był w stanie mówić - rodzice dawali mu jedzenie w psiej misce, po psie - po raz drugi nadał kierunek jego życiu. Dzieciaki z ulicy potrzebują kogoś - to właśnie do nich pójdzie. Po powrocie do Paryża zamieszkuje w dziewiętnastej dzielnicy i pomaga młodocianym pozostawionym samym sobie, młodym narkomanom i recydywistom. Swoje doświadczenie innego świata przekazuje w kilku książkach: Ksiądz wśród bandziorów, La rue est mon eglise ("Ulica jest moim kościołem"), Des jeunes y entrent, des fauves en sortent ("Wchodzą młodzi, wychodzą zwierzęta") o młodych w więzieniu, L'Esperance aux mains nues ("Nadzieja w pustych rękach"), Avec mon aube et mes santiags ("W albie i w glanach"), Les petits pas de l'amour ("Ubodzy bez miłości"), Aventurier de l'amour ("Awanturnik miłości"), Jusqu'au bout! ("Aż do końca!") Oddelegowany do Rady kapłańskiej przy biskupie, reprezentuje księży, żyjących wśród ludzi z marginesu. Guy Gilbert wraz z grupą współpracowników zajmuje się obecnie resocjalizacją niepełnoletnich, nie chcianych przez nikogo recydywistów. Po niektórych dzielnicach wielkiego miasta tułają się bandy wyrostków. Sieją postrach, ponieważ sami się boją. Na ramieniu mają wytatuowane trzy litery: E. D. M. (enfant du malheur) - "dziecko zła". Taka jest parafia wybrana przez ojca Gilberta w Paryżu, w dziewiętnastej dzielnicy. Ulica jest jego kościołem. Od rana wędruje, żeby spotkać i kochać tych, którzy nigdy nie byli kochani. Rodzice alkoholicy, rodzice pozbawieni pracy lub tacy, którzy porzucili dzieci, pozostawiają w nich uraz na zawsze. Ich przemoc i krzyk nienawiści nie są niczym innym, jak wyrazem braku miłości, który odczuwają najgłębiej. Guy Gilbert opowiada o swym codziennym życiu na ulicy i na stacjach metra. Przekonuje, że w każdej "świni" jest coś wspaniałego. Ci chłopcy pomagają sobie nawzajem i poświęcają się bardziej nieszczęśliwym od siebie. Gilbert pokazuje zawody, dzięki którym mogą z tego wybrnąć, lecz także więzienia, w których tracą wiarę w społeczeństwo i siebie samych. Guy Gilbert nie waha się podważyć pewnych praktyk policyjnych i sądowych, lecz oskarża przede wszystkim społeczeństwo oparte na pieniądzu, społeczeństwo, które tak niejednoznacznie ocenia sposoby jego zdobywania. Przemoc młodych z ulicy jest echem i kontestacją przemocy ukrytej w naszych stosunkach społecznych. Język Guy Gilberta jest okrutny, taki jak język tych, z którymi żyje. Jego brutalność odzwierciedla wielką wiarę, bez której nie mógłby znieść tego, co widzi. Ten ksiądz żyje Ewangelią tak, jak żyli nią apostołowie dwa tysiące lat temu. 1/ 12