Krystyna Kofta. Ciało niczyje. Hiszpan Corrida Jutta weszła szybko na ciemny cmentarz. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, zobaczyła leżące po obu stronach głównej alei złamane cienie drzew, rzucone na kolana przez poświatę księżyca. Świerki pachniały mocno jak gasnące świece. Nie ma tu żywej duszy, pomyślała i wzdrygnęła się nerwowo z powodu tego mimowolnego żartu. Nagle, jak cichy biały statek na ciemnym oceanie, pojawił się w oddali zamazany jasny kształt. Była to osiemnastowieczna kostnica. W jednym okienku migotało żywe światło. W pustce i ciszy cmentarnej robiło to niesamowite wrażenie, tak jakby leżące na katafalku zwłoki wstały, żeby zakrzątnąć się wokół siebie i przygotować godnie do jutrzejszych uroczystości. Obeszła kostnicę i zatrzymała się przed tylnymi drzwiami. Odetchnęła głęboko i tłumiąc strach poruszyła ciężką rzeźbioną klamką. Drzwi były zamknięte. Przez moment wydało się jej, że ktoś stoi za nią, wstrzymując oddech. Miała siedemnaście lat i nie bała się prawie niczego, jednak ten szczególny spacer po cmentarzu obudził nie znany dotąd strach. W pewnej chwili poczuła delikatne dotknięcie. Przecież dusze nie latają jak nietoperze, pomyślała trzeźwo. Odwróciła się. Nie było nikogo. Tylko płacząca nad marnością świata wierzbowa witka poruszana wiatrem pieściła jej kark. Zapukała głośno. Pukanie wniknęło do środka, odbijając się od zimnych ścian marmurowej sali. Wiedziała, że jest tam ktoś, kto powinien otworzyć. Nie usłyszała kroków, lecz mimo to klucz szczęknął i drzwi uchyliły się. W świetle świec stał bardzo wysoki, prawie dwumetrowy mężczyzna. Był o głowę wyższy od Jutty i miał bose stopy. Nosił czarne aksamitne spodnie i śnieżnobiałą rozpiętą koszulę. Przy tej bieli czarne włosy gęsto porastające skórę klatki piersiowej przypominały sierść zwierzęcia. Nadzwyczaj blada twarz wysokiego człowieka nie była ciemniejsza od białego płótna koszuli, miała tylko bardziej niebieskawy odcień. Odsunął się, żeby wpuścić Juttę do środka, i włożył buty, które stały na progu. Jutta od razu zauważyła, że świat wewnątrz kostnicy jest czarno - biały. Wysokie białe ściany i kopuła sufitu czepiały się czarnej marmurowej posadzki, żeby nie ulecieć w niebo wraz z duszami opuszczającymi martwe ciała. Na samym środku stał płasko ścięty ostrosłup katafalku z małą, przy jego rozmiarach, czarną kołyską trumny. Białe świece tkwiły w czarnych żelaznych lichtarzach, a gospodarzem tego ponurego przybytku był wysoki czarno - biały mężczyzna. Nawet, Jutta, mimo że przyszła z innego świata, uczestniczyła w tym graficznym obrazie. Była blada ze strachu i zimna, miała na sobie czarną wełnianą sukienkę, zakrywającą i tak ledwo rysujące się wypukłości. Czarna jedwabna chusta tworząca mnisi kaptur całkowicie zasłaniała jasne włosy. Jutta podeszła do katafalku. Trumna była otwarta. Wieko stało oparte o ścianę. Martwa kobieta leżała spokojnie w chwiejnym płomieniu świec. Sztywne loki piętrzyły się wysoko na haftowanej srebrem, białej poduszce. Loki były rude, policzki uróżowane, a usta wyglądały tak, jakby ktoś wycisnął na nich przed chwilą krwawy pocałunek. Martwa twarz i okalające ją płomienne włosy stanowiły jedyną weselszą plamę koloru pomiędzy bielą a czernią. Mimo zmienionej fryzury i nieco wyostrzonych rysów twarzy była to z całą pewnością ta sama osoba. Szlachetne rysy, lekko wystające kości policzkowe i usta, których za życia nigdy nie malowała tak mocno. Te usta miały dla Jutty nawet teraz zaklęty na zawsze wyraz fałszywej dobroci i słodyczy. Jutta weszła po stopniach na piedestał katafalku. Spojrzała na zesztywniałe w chłodnym powietrzu kostnicy dłonie swojej matki oplecione różańcem. Spomiędzy drewnianych paciorków ojczenasz i zdrowaśmario brylantowe oczko platynowego pierścionka wysyłało ostry blask jak iskrzący się w zimowym powietrzu płatek śniegu. Wpatrywała się w ten misternie oprawiony kamień, aż jej źrenice powiększyły się przesłaniając niebieskie tęczówki. Wreszcie, czując na sobie ciasno przylegające spojrzenie mężczyzny, odwróciła wzrok od pierścionka i zeszła z podwyższenia. Patrzyli na siebie z bliska, nie mówiąc nic. Jutta znała go już wcześniej. Rozmawiała z nim przed południem, zresztą nie sposób było nie znać jednej z najbardziej tajemniczych postaci w małym mieście. Nocą pilnował cmentarza przed złodziejami, w dzień uczestniczył w pogrzebach dowodząc szóstką wiecznie pijanych grabarzy. Czuwał nad chybocącą się niebezpiecznie na ich ramionach trumną, nie dopuszczając do skandalu, jaki wybuchłby z pewnością, gdyby trumna spadła. On sam nigdy nie pił. Może zresztą pił, ale nie widziano go pijanego ani pijącego. Kobiety bały się go, lecz mimo to budził w nich dreszcze występnego pożądania. Wcale nie wygląda na grabarza, mówiły, jest przystojny. Opowiadały sobie niestworzone historie o tym, co dzieje się z młodymi niewiastami pozostawionymi samotnie w kostnicy w noc poprzedzającą pogrzeb. Mówiło się, że ojciec zmarłej przed paroma laty młodej dziewczyny odkrył z przerażeniem, że nie miała ona na sobie... Lepiej nawet nie wspominać, bo ogarnia człowieka zgroza... Nie miała, mimo że poprzedniego dnia babka myjąca i ubierająca zwłoki z całą pewnością je założyła... Przysięgała, że założyła... Takie rzeczy opowiadają sobie ludzie w małych miastach i na wsiach, szczególnie wieczorami, gdy pada deszcz i grube, zacinane wiatrem krople walą o szyby, jakby chciały dostać się do ciepłych, zacisznych wnętrz. To wszystko Jutta słyszała, czy raczej podsłuchała. Tylko on znał prawdę, ale ponieważ nie rozmawiał z nikim, niczego nie można powiedzieć z całą pewnością. Zapewne znał wiele tajemnic zacnych rodzin. Zdarzyło się kiedyś, że starszy syn szanowanego w mieście nieboszczyka usiłował obcęgami wyrwać ojcu złote zęby, zapewne sądząc, że i tak nie będą mu potrzebne w wędrówce po tamtym świecie. Młodszy brat, który opowiadał potem, że przyszedł pomodlić się przy zwłokach, zastał starszego z obcęgami nad trumną. Ponieważ był silniejszy, odebrał mu kilka złotych trzonowych zębów, które pokazywał później w miejscowej restauracji. Długo opowiadano w mieście o tym, jak również o sprawie wdów odwiedzających tajemniczego mężczyznę, podobno nie tylko po to, by ustalić dokładnie szczegóły ceremonii pogrzebowej. Oto przykład tego, do czego zdolne są niektóre kobiety, powiedziała żona sklepikarza do matki Jutty, i to w dodatku przy otwartej trumnie! To nie do wiary! Jutta słuchała takich opowieści bardziej z ciekawością niż lękiem. Teraz miała okazję przyjrzeć się z bliska temu "cmentarnemu monstrum", jak wyrażała się o nim matka. Spojrzała pytająco w twarz matki, a potem znów głęboko w oczy Hiszpana Corridy. Tak nazywano go ze względu na hiszpański wygląd: czarne płonące oczy, włosy jak pióra wrony, przede wszystkim zaś z uwagi na czarną, lamowaną srebrem pelerynę, którą zakładał na czas ceremonii żałobnej. Z cmentarza wychodził rzadko, tylko zmuszony przez szczególne okoliczności. Jak wszyscy bardzo wysocy ludzie, chodził przygarbiony. Kiedy patrzyło się na niego z daleka, sprawiał wrażenie człowieka poruszającego się wolno, wręcz leniwie. Było to jednak tylko złudzenie. Zawsze wyprzedzał idących, ponieważ długość jego kroków była oszałamiająca. Czasami biegły za nim dzieci wołając: Hiszpan Corrida, Hiszpan Corrida. Pije krew Żyda, pije krew Żyda! Nonsensowny, bzdurny rym oddawał wiernie wszystkie opowieści, jakimi raczono się po domach. Zahipnotyzowany wielkimi źrenicami Jutty, wszedł teraz na stopnie katafalku. Ukląkł przy trumnie, jakby się modlił. Dziewczyna widziała napięte pod koszulą mięśnie jego pleców. Mocował się z czymś wyraźnie. Usłyszała cichy chrzęst. W sekundę później coś brzęknęło metalicznie. Pierścionek potoczył się po czarnym marmurze. Jutta podbiegła i podniosła go. Hiszpan wstał z klęczek i odebrał jej pierścionek. Oglądał go długo, łapiąc blaski płomieni świec w brylantowe oczko. Potem wziął wąską dłoń Jutty w swoje dłonie. Ręce dziewczyny były zimne, tak samo zimne jak dłoń, do której jeszcze przed chwilą należał pierścionek. Wreszcie wsunął drogi klejnot na delikatny środkowy palec Jutty. Dużym kluczem zamknął drzwi kostnicy i poprowadził Juttę bocznymi dróżkami poprzez nie używane obszary cmentarza, przez zaniedbane groby, na których rosły olbrzymie pokrzywy. Bujność roślinności cmentarnej była zastanawiająca. Szli obok powyginanych przez czas, kutych ogrodzeń wokół grobowców, przeskakiwali przez zwalone nagrobki i popękane płyty. Mimo że nie wiedziała dokąd ją prowadzi, nie bała się teraz wcale. Aż wreszcie znaleźli się na granicy cmentarza. Tu nie docierał już nikt. Ani żywy, ani też umarły, bo nie chowano tu jeszcze. Było to wyjątkowe pustkowie. Chwasty, zarośla i ogromne, kędzierzawe korony drzew nie przepuszczały nawet tego słabego światła księżycowego, które oświetlało główną aleję prowadzącą do kostnicy. Porośnięta miękkim mchem ziemia uginała się pod nogami jak trzęsawisko. Wilgotna bagienna mgła oblepiała ich tak samo jak ciemność. Nie było tu żadnej drogi, lecz Hiszpan prowadził Juttę zupełnie pewnie. Zaciskała zęby, żeby nie dzwoniły, tak przejmującym zimnem wypełniała ją cmentarna mgła. Pantofle miała ciężkie od wody, która chlupotała przy każdym kroku. Po kwadransie dotarli do celu. To miejsce było tak samo dziwne jak wszystko, co zdarzyło się dzisiaj Jutcie na cmentarzu. Znaleźli się przed czymś, co przypominało ruiny gotyckiego zamku znniejszonego przez rujnację do wymiarów chłopskiej chałupy. Tylko wejście zostało olbrzymie, jakby po to, żeby właściciel nie musiał się schylać. Wielkie kute wrota zajmowały całą ścianę. Okien nie było. Hiszpan zapalił zapałkę i w jej nagłym, bardzo jasnym płomieniu wszystko stało się jeszcze bardziej niesamowite: sylwetka wysokiego mężczyzny na tle kawałka średniowiecznych ruin otoczonych zwartym szpalerem ciernistych zarośli, zapachem przypominających roztarty piołun, obok Jutta w czarnej sukience, drżąca z zimna tak, jakby sama wstała przed chwilą z któregoś ze znajdujących się w pobliżu, starych, zapadających się grobowców. Otwarły się wielkie wrota i oboje znaleźli się w środku wypełnionym nieprzeniknioną ciemnością. Jutta trzymała się kurczowo jego suchej spokojnej dłoni. Hiszpan zapalił świece. Wnętrze obnażone płomieniami było wielkie i piękne. Surowe, wysokie mury z czerwonej gotyckiej cegły przykrywały od sufitu aż do podłogi wschodnie dywany. Jedną ścianę zajmowały półki z książkami. Tajemnicą pozostawało, jakim sposobem tak wielka sala mieściła się w małym na pozór fragmencie ruin. Posadzka stanowiła olbrzymią szachownicę. W rogu znajdował się kominek, obok wielkie kwadratowe łóżko mosiężne, nakryte brunatnymi futrami zwierząt. Było także biurko zawalone książkami i kartkami zapisanymi ręcznie. Pośrodku biurka królowała olbrzymia stara maszyna do pisania z wkręconą kartką z jakimś tekstem. Hiszpan podszedł do biurka i wykręcił kartkę z maszyny. Poskładał też rękopisy i schował do wielkiej szafy. Pod ścianami stały korzenie drzew, poskręcane konwulsyjnie jak barokowe rzeźby. Tworzyły ekspozycję, jakiej Jutta nigdy nie widziała. Serwantka z wypukłą kryształową szybą zawierała kruchą porcelanę i kieliszki różnych kształtów i wielkości. To było wszystko. Jutta czuła na sobie czyjś baczny wzrok, nie widząc jednak osoby. Obejmowała spojrzeniem cały pokój, ale nic nie skazywało na to, że ktoś jeszcze tu jest. Panowała prawdziwie grobowa cisza. Tak Jutta wyobrażała sobie komnatę zamczyska w Sangerausen, kiedy matka uczyła ją na pamięć żywota patronki, błogosławionej Jutty. Ta bogobojna historia o pustelnicy była dla niej baśnią. Miejsce, w którym się znalazła, też było baśniowe. Równie nierealne jak zamek w Sangerhausen. Hiszpan wyjął dwa proste, masywne kielichy o sześciokątnym jak trumna przekroju i napełnił ciemnoczerwonym winem. Potem podpalił drewno w kominku. Jutta położyła się na łóżku, szczękając zębami i drżąc z zimna i strachu. Przykrył ją szorstkim futrem i podał kielich z winem. Wreszcie zobaczyła istotę, której obecność czuła przez cały czas. W nogach łóżka, zagrzebany w futrzaną narzutę, spoczywał kot. Patrzył na Juttę zmrużonymi złotymi oczami jak krótkowidz, który chce przypomnieć sobie, czy tę twarz gdzieś widział. Milcząca obecność kota jest bardziej znacząca niż obecność szczekającego psa, czasami przewyższa istotnością mówiącego człowieka. Jednak jego pan, Hiszpan Corrida, nie powiedział jeszcze ani słowa. Położył się obok Jutty, zakładając ręce pod głowę. Jego oczy w czerwonym świetle ognia miały ciepły blask, złote oczy kota patrzyły natomiast zimno i badawczo. Jutta odstawiła pusty kieliszek. Pierwszy raz w życiu piła wino, pierwszy raz była o tej porze poza domem, pierwszy raz leżała w łóżku z mężczyzną i po raz pierwszy czuła taką absolutną wolność. Czekała na ten moment długo. Matka zabraniająca wszystkiego, czego Jutta pragnęła naprawdę, leżała teraz na katafalku i nie mogła jej w niczym przeszkodzić. Futra okrywające Juttę przestały być potrzebne, tak jak niepotrzebne były słowa. Wino zmieszało się z krwią i zaróżowiło ciało Jutty. Ogień w kominku syczał przyjaźnie, uciszając wszelkie obawy. Twarz Hiszpana miała wyraz zamglonego natchnienia. Jutta pochyliła się nad tą piękną, choć mroczną twarzą. Dotknęła ust... Po raz pierwszy w życiu dotknęła ust mężczyzny. Matka zawsze kazała jej odwracać głowę, kiedy aktorzy na ekranie całowali się. Teraz nikt jej nie przeszkadzał. Mogła zachłannie całować jego blade wypukłe usta o harmonijnej linii, gdyby umiała... Powoli przesuwała spierzchnięte wargi po niebieskawym zaroście jego policzków. Musiała zapłacić za pierścionek. Rozumiała to i czyniła z ochotą. Zdjęła przez głowę czarną sukienkę i rzuciła na środek pokoju. Kot skoczył w ślad za materiałem i zaczął tarzać się w nim szarpiąc zębami i drapiąc szorstką w dotyku wełnę. Jutta nie chciała się śpieszyć. Nie patrzyła na zegar, bo nie musiała wrócić do domu na noc. Na palcu miała pierścionek z brylantem. Chciała go odzyskać za wszelką cenę, i udało się. Miała swój pierścionek. Ojciec kiedyś słyszał, jak babka Salomea na łożu śmierci kazała go przekazać Jutcie. Pierścionek był piękny, ale czy na tyle, żeby oddać za niego ten kwiat niewinności, jak matka nazywała dziewictwo? Jutta sama nie rozumiała, dlaczego tak bardzo pragnęła posiadać ten klejnot. Przeprowadzenie własnej woli do końca to wolność. Był piątek. Pogrzeb miał odbyć się w poniedziałek, Jutta miała więc czas. Mogła poddać się zakazanej miłości z cmentarnym księciem, mogła robić wszystko, co chciała, bo była wolna. Wolna, nareszcie wolna! Nigdy nie widziała tak pięknego mężczyzny, tak dziwnego i tajemniczego. Chciała zostać z nim na zawsze. Właśnie z nim, z tym grabarzem, z cmentarnym monstrum, jak wyrażała się matka. Wydawało się Jutcie, że to jest człowiek, który poznał siebie tak samo dobrze, jak znał innych ludzi. Nie mówiąc nic, wiedział, czego chce Jutta. Tym różnił się od innych ludzi, którzy nigdy nie wiedzieli, o czym ona myśli i czego pragnie. Czuła, że zanim go pozna, minie bardzo wiele czasu, była jednak pewna, że ten czas kiedyś nastąpi. * * * Wuj Hieronim przyjechał w niedzielę po południu. Jutta wróciła właśnie z cmentarza, na którym spędziła dwa dni i dwie noce. Wuj objął ją i długo stali w milczeniu. - Dziecko, jakaś ty blada, wiem, że cierpisz, to stało się tak niespodzianie. Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść, dlaczego Klima nie zdążyła uciec przed tym padającym konarem? Co za straszny los! Musisz na siebie uważać, żebyś nie zrujnowała sobie zdrowia. Czyś ty co jadła? Trzeba przyzwyczaić się do myśli, że wszystkich nas to czeka - mówił ze współczuciem. Serius aut citius sedem properamus ad unam... Tak, to prawda, wszyscy zdążamy do tego samego celu... do grobu... Jak to się stało, opowiedz, dlaczego umarła? - Może chciała umrzeć? - powiedziała Jutta. - Tu się wiele działo, wuj dawno u nas nie był, matka przeżyła tragedię... Opuścił ją pewien człowiek, oszukał... Nie chcę teraz o tym mówić. - Chciałbym ją zobaczyć i pomodlić się przy niej. - Dobrze - powiedziała Jutta. - Chodźmy więc do kostnicy. Poszli na cmentarz. Jutta pobiegła do Hiszpana po klucz. Namiętność nie pozwoliła jej wyjść nie całując go przynajmniej. Teraz rozdzielić się było jeszcze trudniej. Jutta zapomniała o wuju, który czeka przed kostnicą. Jednak Hiszpan pamiętał o nim. - Zaniosę mu klucz i zostawię go samego - powiedziała - zaraz wrócę do ciebie. Rzeczywiście już po chwili była z powrotem. Pragnienie, które czuła, nie dało się z niczym porównać. Przewyższało wszystkie znane dotąd pragnienia. - Wuj będzie się pewnie dosyć długo modlił - szepnęła rozbierając się. - Nie może przecież liczyć czasu przy trumnie swej siostry. Hiszpan tulił ją najpierw delikatnie, całował łagodnie, ale gdy uwolniła piersi, zapomniał o subtelności, jaką winien dziewczynie, która jeszcze niedawno nie miała pojęcia do czego służy ciało. Ale i ona chłonęła go łapczywie, dotykała bez wstydu i mówiła urywanym głosem czego pragnie: jeszcze, jeszcze, chcę jeszcze długo... Sama nie potrafiła opanować rozkoszy, nie umiała jej odwlec, więc już po chwili leżała promienna, rozgrzana i zaspokojona na włochatej piersi Hiszpana. - Jutro po pogrzebie, kiedy wuj wyjedzie, jutro znów przyjdę... - mówiła pośpiesznie. Szybko nakładała bieliznę i sukienkę. - Jeszcze chwilę zostań - powiedział Hiszpan - jesteś zbyt gorąca, nie możesz wyjść, bo dostaniesz zapalenia płuc. Kot, którego nie widziała, zeskoczył z łóżka i stanął przy drzwiach, żeby wyjść razem z Juttą. - Ten kot był tu przez cały czas! Przyglądał nam się! - wykrzyknęła. - Co ci przeszkadza kot? - powiedział Hiszpan. - Kot też cię pokochał. Było to pierwsze wyznanie miłosne, jakie Jutta usłyszała. * * * Podczas pogrzebu matki Jutta stała spokojnie z oczami utkwionymi w twarz Hiszpana trzymającego krzyż. Ksiądz Hieronim prowadził ceremonię. Wygłaszał kazanie, w którym mówił o zaletach zmarłej, podkreślając wielką pobożność i jej całkowite oddanie się Bogu. Ludzie z miasteczka, którzy znali historię jej romansu z hrabią Spondeyem, uśmiechali się lekko, smutnymi uśmiechami. Było im żal kobiety, która umarła oszukana. Jutta czekała na moment, w którym wszyscy rozejdą się do domów, wuj Hieronim pójdzie z proboszczem na plebanię, a ona zostanie sama nad grobem matki, niewidocznym spod wiązanek pięknych kwiatów. Oprócz matki nikt w ostatnich dniach nie umarł, więc Corrida będzie miał wolny dzień... Musiała oprzeć się o drzewo, kiedy pomyślała o tym... Ktoś podtrzymał ją usłużnie, sądząc, że to wzruszenie, bo trumna osiągnęła właśnie dno wykopanego dołu. Murowanie trwało denerwująco długo. Cielesność matki, jeszcze wczoraj leżącej na katafalku, a dziś przysypanej ziemią, i jakby nie dość na tym, jeszcze zamurowanej, zniknęła zupełnie z myśli Jutty. Hiszpan nie patrzył na nikogo. W zamyśleniu i powadze spełniał swoje obowiązki. Jutta zauważyła, że dwie dalekie kuzynki matki patrzą na niego łakomymi oczami. Bezwstydnie obmacywały jego sylwetkę w czarnej pelerynie. Szeptały do siebie, nie krępując się wcale. Wściekłość oblała Juttę rumieńcem. Pogrzeb miał się ku końcowi. Nadszedł czas kondolencji, więc pochyliła głowę. Tyle mogła zrobić dla swojej matki: zachować formy, na których matce zawsze tak zależało. Poczuła ból, że nigdy nie doznała miłości matczynej, że zakopana w ziemi osoba była jej całkowicie obca. Nieodwracalność tego faktu bolała, Klima umarła w nieodpowiednim momencie, nie zdążywszy ani na krok zbliżyć się do swej córki. Jutta nie chciała o tym myśleć. Uciekła myślą do Hiszpana i do jego miłości. Może on wynagrodzi jej wszystko, brak ojca i brak matki. Czuła, jak gorący rumieniec powleka jej policzki. Odbierała kondolencje zachowując te formy, te wstrętne formy, które oddzielały ją zawsze od uczuć matki. Klima nie zachowywała tych form, leżąc z hrabią Spondeyem na pluszowej kanapie w salonie, podczas gdy jej córka na facjatce odrabiała lekcje... Nie powstrzymywała wtedy nieprzyzwoitych westchnień, zbyt głośnego śmiechu... Umiała kochać Spondeya, a nie umiała czy też nie chciała pokochać córki. Dama zawsze zachowuje formy, mówiła ucząc małą Juttę jeść nożem i widelcem; małe kęsy, łokcie przy sobie, lewa dłoń miękko leży na stole. Gdyby widziała kolację jedzoną wczoraj z Hiszpanem! Mięso darte w pośpiechu zębami, rozrywany chleb, wywrócone kieliszki, rozlane wino... Hiszpan klęczący między kolanami Jutty, siedzącej w fotelu... Tak właśnie zaczęła się ich pierwsza czarna orgia. - Jesteśmy z tobą, kochanie - powiedziała dyrektorka szkoły, do której Jutta uczęszczała. - Zawsze możesz na nas liczyć. Przytulała Juttę do swego palta i miała w oczach łzy współczucia. Nie wiedziała, o ile mil świetlnych Jutta jest w tej chwili oddalona od miejsca, w którym stoi, od ludzi, którzy ją otaczają, i od ich współczucia. Jeden tylko człowiek był jej bliski. Ten, który trzymał krzyż nad grobem jej matki. Podchodziły teraz do niej kolejno koleżanki, za nimi koledzy, nieśmiało ściskając jej rękę w czarnej koronkowej rękawiczce. Nareszcie została sama. Wuj z proboszczem i ministrantami zniknęli jako ostatni w świerkowej alei. Wkrótce cmentarz opustoszał zupełnie. Kilka wron, nieodłącznych od tego pejzażu, dobitnie podkreślało chrapliwym krakaniem smutek żałobnego miejsca. Jutta poczuła chłód. Stała jeszcze długo nad grobem matki, myśląc o tym, czego między nimi nigdy nie było: o miłości i czułości. Hiszpan czekał na nią z gorącą herbatą wzmocnioną koniakiem. - Pij, rozgrzejesz się, to napój grabarzy. Zamiast koniaku może być wódka - powiedział. - Chciałabym umrzeć, pod jednym warunkiem, pod warunkiem, że prawdą jest to, co mówią o tobie. - A co mówią? - spytał Hiszpan bez ciekawości, gdyż domyślał się, co o nim mówią. - Mówią, że plugawisz zwłoki. - Ludzie lubią mocne wrażenia. Są w tym ich własne tęsknoty. - Moje zwłoki też byś zbezcześcił? - Wolę, żebyś była ciepła. - Dlaczego jesteś cmentarnym księciem? - spytała Jutta. - Zadajesz za dużo pytań - odpowiedział. - Przyjmij istniejącą rzeczywistość za ostateczną i niezmienną. - Po prostu jestem ciekawa. - Więc opanuj ciekawość. Czy ja cię pytam, dlaczego przychodzisz do cmentarnego księcia i grzeszysz z nim? - Bo go kocham - odpowiedziała po prostu Jutta. Kolacja z wujem Hieronimem upłynęła w spokoju. Namawiał siostrzenicę, żeby przeniosła się na plebanię. Mówił, że będzie jej weselej mieszkać ze starą gospodynią proboszcza, która jest bardzo pogodną kobietą. Jutta uparła się jednak, że zostanie w swoim dużym domu. - Nie będziesz się bała? - spytał wuj Hieronim. - Czego? - zapytała naiwnie. Hieronim pomyślał, że niewinność nie zna lęków i postanowił pozwolić jej na to, czego pragnęła. Nie znając stosunków między matką i córką, sądził, że Jutta chce mieszkać tu, gdzie mieszkały razem: wydawało mu się, że sentyment trzyma Juttę tak silnie w domu rodzinnym, do którego jest przywiązana. Nikt nie znał jej tajemnicy. Stroniła od przyjaciółek i chłopców. Nie szukała nigdy żadnej namiastki uczuć. Teraz wycofała się ze szkolnego życia zupełnie, ale nie wzbudzało to żadnych podejrzeń. Przeciwnie, uważano, że dziewczyna, która w wieku siedemnastu lat została osierocona, ma prawo do dziwacznego zachowania i samotności. Wracała więc codziennie sama ze szkoły do domu, odrabiała lekcje, jadła coś, a potem stojąc w oknie czekała na zmierzch. Wtedy otwierała puzderko, w którym w czarnej welurowej szmatce spoczywał pierścionek z brylantem i wkładała go na palec. Na razie nie potrzebowała pieniędzy. Dostała sporą sumę od wuja Hieronima, odszkodowanie za śmierć matki; specjalną rentę po śmierci ojca miała otrzymywać aż do czasu ukończenia studiów. Ponadto Hiszpan powiedział, że będzie dawał jej tyle pieniędzy, ile będzie potrzebowała. Rodziny zmarłych są hojne, mówił, zwłaszcza, gdy pogrzeb się uda. Nie opowiadał o pracy na cmentarzu. I nic nie wspomniał o swojej nocnej pracy przy świecach. Dni płynęły im spokojnie. Co dwa tygodnie Jutta wysyłała do klasztoru, do wuja Hieronima, kartkę, w której donosiła o swoich postępach w nauce i o tym, że jej zdrowie poprawia się z dnia na dzień. Była to prawda. Codziennie po południu z pierścionkiem na palcu biegła na cmentarz. Hiszpan zawsze był popołudniami w domu. Spędzała z nim noce miłości i zasypiała wtulona w ciepłe miejsce na jego ramieniu. O świcie budził ją, zjadali śniadanie, i znów biegła przez uśpione uliczki nie spotykając prawie nikogo. Zdarzało się czasem, że widziały ją jakieś stare babiny, które nie mogły spać, ale czy to takie dziwne, że córka przed pójściem do szkoły idzie pomodlić się na grób matki? O grób bardzo dbała. Kwitł ciągle coraz nowymi gatunkami kwiatów, którymi obsadziła płytę dookoła. Tworzyła z nich piękne wzory i wdzięczne kompozycje. Zawsze zdradzała zdolności do rysunków i malarstwa. Zwróciło to uwagę dyrektorki liceum, która powiedziała o tym wujowi Hieronimowi. Ponieważ te uzdolnienia łączyły się z talentem matematycznym, uradzono, że Jutta będzie studiowała architekturę. Dziewczyna nie sprzeciwiała się. Nie mówiła nigdy za wiele. Miała swoje plany. Opuścić Hiszpana i wyjechać na studia - byłoby nie do pomyślenia! Chciała pewnego dnia zniknąć, zostawiając wujowi wiadomość, że jest w bezpiecznym miejscu, że kocha i jest kochana. Tym bezpiecznym miejscem miał być oczywiście cmentarz. Człowiek myśli, Pan Bóg kreśli, zwykł mawiać ojciec Jutty. Któregoś dnia, a były już wakacje, postanowiła zrobić Hiszpanowi niespodziankę i pójść do fryzjera, żeby zupełnie zmienić swój wygląd. Corrida przyniósł do swego zamczyska wspaniałe kryształowe lustro i Jutta mogła teraz siedząc przed nim wiązać i rozpuszczać włosy, wkładać suknie, które zostały po matce, i jej ocalałe korale wzgardzone przez Spondeya. Wszystko to robiła z miłości i dla miłości. Nie znała gorętszych uczuć niż te, których doznawała patrząc na mgłę w hiszpańskich oczach. Masz zaparowane oczy, mówiła do niego. Rozkosz stała się bliską znajomą Jutty. Każdej nocy poznawała ją lepiej i z każdą godziną bardziej kochała. Jedyne czego musiała się nauczyć, to odwlekanie spełnienia. Do tego celu służyła perwersja, której Hiszpan używał z niezwykłą subtelnością, żeby nie spłoszyć wyobrażeń młodej dziewczyny na temat miłości. Ostrożność była zbędna, ponieważ Jutta nie mając wcześniejszych gorzkich doświadczeń, nie miała też żadnych obciążeń czy ograniczeń. Oprócz jednej rzeczy, której nie lubiła, robiła wszystko, co przyszło jej do głowy, i to, czego chciał Hiszpan. Surowe zakazy, jakimi karmiła ją matka, miały jedynie ten skutek, że tłamszona dotąd indywidualność Jutty wybuchła w buncie przeciwko tradycyjnej moralności. Wszystko co przynosi rozkosz jest moralne, mówiła sobie Jutta. Zachowywała się tak, jakby urodziła się bez grzechu pierworodnego; była więc bezwstydna, nie znając wstydu, który narodził się z grzechu. Wstydzi się ten, kto wie, ten, kto poznał lub został pouczony. Szukanie rozkoszy jest naturalne, a ponieważ nikomu nie czyni krzywdy, więc jest także moralne, myślała Jutta, gdy miała czas na myślenie. Oboje, ona i Hiszpan, byli wolni. On wybrał życie budzące wstręt u większości ludzi. Wstręt i lęk. Zbyt blisko był śmierci, zbyt często dotykał jej. Przez dotykanie nieczystego, sam stanę się nieczysty... Tak sądzą ludzie i pogardzają śmieciarzami, ludźmi wywożącymi nieczystości, karawaniarzami, grabarzami... Hiszpan był człowiekiem wyrastającym ponad przeciętność nie tylko wzrostem. Wybrał takie życie i takie zajęcie, bo zapewniało mu ono odosobnienie, dużo wolnego czasu, spokój i dostatek. Hiszpan mówił przecież, że rodziny zmarłych są zwykle hojne, jeżeli pogrzeb wypadnie okazale. Starczało mu pieniędzy na dobre wina, które pijał wieczorami, i na książki, które były jego namiętnością znacznie starszą niż Jutta. Nigdy nie wtajemniczał dziewczyny w swoją pracę. Nie wiedziała, czym się zajmuje, gdy ona siedzi w szkole, co robi popołudniami czekając na nią. Nie wiedziała, o czym pisze, siedząc długo w noc przy świecach. Zdarzało się, że Jutta zasypiała znużona miłością, i budziła się nagle. Wówczas widziała pochyloną postać przy stoliku. Pewnego razu obserwowała go chwilę spod przymkniętych powiek. Wstała cichutko i podeszła do stolika. Stanęła za Hiszpanem i próbowała odczytać przez jego ramię, co napisał. Zerwał się nagle i brutalnie pchnął ją na łóżko. Ogarnął go szał wściekłości. Ciągnął Juttę za włosy, bił po twarzy, szarpał, aż w końcu chwycił za gardło i zacisnął swą silną dłoń na jej krtani. Zaczęła omdlewać i straciła przytomność. Kiedy ją odzyskała, zobaczyła nad sobą pełne ciepła oczy i usta scałowujące krew z jej pękniętej wargi. Straciła pewność, że to, co się zdarzyło, było prawdą. Mógł to być sen. A krew? Nieraz przecież w ciągu tych wielu nocy widziała krew, więc nie był to żaden dowód. Zrozumiała, że jest kobietą wybraną i nie powinna skradać się jak złodziej, żeby posiąść to, co miało pozostać tajemnicą. Hiszpan był bardziej tajemniczy, niż wydawało się ludziom z miasteczka. Jego tajemnica schowana była znacznie głębiej i dotyczyła czego innego niż wulgarne opowieści o bezczeszczeniu zwłok czy piciu krwi. Dziecinny wierszyk odzwierciedlał przekonanie, że Corrida jest nie tylko nekrofilem, ale i wampirem. Plotki odsłaniały instynkty ludzi, w których szarym życiu zło nie znajdowało ujścia. Opowiadając o tym, pragnęli tego. Pragnęli, żeby ktoś, robił to, czego sami zrobić nie mogą. Można było zauważyć silne wypieki, usłyszeć głośne przełykanie śliny i dostrzec nerwowe zacieranie rąk u niektórych opowiadających. Czasami zdradzali wyraźne podniecenie erotyczne... W małym sklepiku z warzywami Jutta nasłuchała się o wyczynach Hiszpana. Mówiono od wielu lat o tym samym: w nocy przed pogrzebem ktoś widział, ale za żadne skarby nie można ujawnić kto, w każdym razie osoba ze wszech miar godna zaufania, ktoś, kto przypadkiem znalazł się w pobliżu kostnicy, usłyszał szmery, zajrzał tam i zobaczył coś, co przechodziło ludzkie pojęcie... Jutta wiedziała doskonale, gdzie i z kim Hiszpan spędził tę noc, widziała jego zaparowane oczy. Wiedziała też, że nie jest wampirem ani nekrofilem, ale to była cała jej wiedza. Życie wewnętrzne Hiszpana Corridy było w dalszym ciągu tajemnicą, mimo że teraz dużo ze sobą rozmawiali. Właściwie głównie ona na jego prośbę opowiadała o sobie. Pragnęła poznać jego myśli rzucane na papier nieczytelnym, chybotliwym jak płomień świecy, pismem. Tyle tylko zdołała dostrzec tej nocy. Była ciekawa, ale musiała być ostrożna. I to bardzo ostrożna, gdyż za tę ciekawość mogła drogo zapłacić. - Boli mnie głowa - powiedziała któregoś dnia. - Nie pójdę do szkoły. Wiedziała, że o jedenastej Hiszpan wyjdzie na pogrzeb i nie będzie go w domu co najmniej przez półtorej godziny. Leżała w łóżku z zimnym okładem na czole. Hiszpan przed wyjściem zamknął swoje papiery w szufladzie, a klucz wziął ze sobą. Jutta myślała tylko o jednym: żeby zapomniał o koszu na śmieci. Tak też się stało. Zapomniał. A w koszu leżały podarte na strzępki kartki rękopisu, który wczoraj poprawiał i przepisywał. Nie miała czasu sklejać tego mnóstwa skrawków, zauważyła tylko, że często powtarza się jej imię. Wrzuciła wszystko do dużego słoja i zamknęła go. Potem poszła na grób matki, zakopała słój pod ławeczką i przykryła bluszczem. Spokojnie wróciła do domu, rozpaliła w kominku; spaliła resztę bezwartościowych śmieci z kosza i sprzątnęła pokój. Corrida nie domyślił się niczego. Sam też zawsze palił niepotrzebne papiery w kominku. Przez parę dni nie miała chwili wolnego czasu, żeby zabrać łup do domu i w spokoju przeczytać. Odkładała to z dnia na dzień. Mogłaby teraz siedząc u fryzjera przeczytać to, co napisał Hiszpan. Postanowiła, że nazajutrz nieodwołalnie wykopie słój. Dziś było już zbyt późno. Śpieszyła się na spotkanie z kochankiem. Chciała, żeby zobaczył ją w nowej fryzurze. Z krótkimi, zaondulowanymi włosami. Jeszcze nie są suche, powiedział fryzjer, ale Jutta wyszła mimo to. Już zaczęło się ściemniać. Kiedy dochodziła do cmentarza, zobaczyła ogromną łunę. Minął ją wielki wóz strażacki. Po chwili drugi. Dzikie wycie syren otoczyło cmentarz ze wszystkich stron. Jutta biegła w kierunku ognia. Chciała rzucić się w oślepiające znicze; gdyż tam było jej miejsce; przy nim, przy Hiszpanie... Odciągneli ją strażacy. Ruin nie było widać spoza jęzorów ognia, liżących granatowe niebo nad cmentarzem. Była poparzona. W szpitalu majaczyła przez całą noc. Gorączka przekroczyła dopuszczalne granice, jednak Jutta żyła. Słyszała, jak ludzie mówili, że nie zostało nic oprócz gołych murów. Stare kobiety mruczały coś o sprawiedliwości bożej, o karze, która spadła na diabła w ludzkiej skórze, co to nawet majestatu śmierci nie uszanuje. Jutta słuchała tego obojętnie. Może zresztą nie słyszała wcale. Niewiele do niej docierało. Po wyjściu ze szpitala, blada, wychudzona i wygłodzona, powlokła się na cmentarz. Tylko czerwone mury oparły się płomieniom. Żelazne wrota, zwinięte w rulon jak wiotki papier, ukazywały wnętrze komnaty: marmurowa szachownica posadzki zasypana popiołem. Nie znalazła nic, co mogłaby zabrać na pamiątkę. Leżąc w tym pyle, wygrzebywała dłońmi jakieś pogięte, poskręcane przedmioty. Nie potrafiła odgadnąć, czym były wczoraj. Szlochała głośno, ale łzy padające w popiół nie wskrzesiły tego, co kochała. Pamiętała, w którym miejscu stał stolik. Kawałek wygiętego żelaza to mógł być lichtarz. Tu mógł siedzieć Hiszpan. Czytał coś; a może pisał, czekając, aż Jutta wróci z miasteczka. Może zasnął, a lichtarz przewrócił się, może leżał w łóżku myśląc i paląc papierosy, jak to miał we zwyczaju. Papieros wypadł mu z dłoni, kiedy zasnął. Futra zaczęły płonąć. Kot? Gdyby był w domu, ostrzegłby go miauczeniem. Wzięła garść popiołu z miejsca, w którym stał fotel, i szczyptę stamtąd, gdzie stało łóżko. Wsypała proszek do kieszeni. To było wszystko, co mogła zrobić. Wziąć garść popiołów swojego kochanka... Tajemnica pozostanie tajemnicą. Spojrzała na pierścionek z brylantowym oczkiem w kształcie łzy. Nie myślała o matce. Myślała o Hiszpanie. To był pierścień zaręczynowy od niego. Nigdy go nie zdejmę, postanowiła Jutta. W tym postanowieniu była ukryta wola życia. Nie zdejmę go, póki żyję, myślała, a nie: zabiję się z tym pierścionkiem na palcu. Z życia nie ma innego wyjścia jak poprzez śmierć, powiedział kiedyś Hiszpan, każdy wychodzi po swojemu, jak umie albo tak, jak zrządzi przypadek. Nie ma powodu sądzić i wierzyć, że człowiek ma taką śmierć, na jaką zasłużył. To tylko losowanie. Czasem niegodziwiec umiera lekko we śnie, we własnym łóżku, a niewinny człowiek na szubiennicy. Losowanie takie samo jak wśród zwierząt, jedno zdycha ze starości, inne z głodu, z choroby, a jeszcze inne rozszarpane przez drapieżnika... I nikt nie mówi, że któreś poniosło karę za niegodziwe życie... - Bo wszystkie zwierzęta żyją tak samo - powiedziała Jutta. - Ludzie też - odpowiedział Hiszpan - jedzą, piją, wydalają, zło i dobro nic dla biologii nie znaczą; to tylko cechy świadomości i charakteru. Wszystko - ślepe losowanie. Hiszpan rzadko wypowiadał tyle słów naraz, dlatego Jutta tak dobrze zapamiętała wszystkie rozmowy z nim. Te wypowiedział o świcie w tydzień po śmierci matki, kiedy Jutta obudziła się, krzycząc przez sen. - Jestem za blisko niej, ona tu jest... za blisko! - wołała. Hiszpan wstał od stolika, przy którym pisał, i głaszcząc Juttę po ramionach mówił cichym, spokojnym głosem: - To tylko sen... Umarli kryją się w snach żywych. Gdzie ma się skryć teraz twoja matka, jeśli nie w tobie? Jeśli nie w twoim śnie? Nie bój się jej, ona teraz rozumie więcej. Śniła się Jutcie matka, z pokrzywą w dłoni, biegająca po cmentarnych alejkach w podartej sukni uwalanej błotem. Goniła Spondeya śmiejąc się głośno i lubieżnie. Rozdzierała sukienkę, ukazując piersi. Jutta ukryta za pomnikiem anioła z wykrzywioną bólem twarzą drżała ze strachu, że matka zauważy ją i pociągnie za sobą do rozrzuconej mogiły, z której przed chwilą wstała. Zaczęła krzyczeć, gdy matka spostrzegłszy ją zawróciła nagle i zaczęła zbliżać się w jej kierunku. Wtedy Hiszpan zbudził ją i powiedział tych parę słów o losowaniu. Sam "wylosował" kremację żywcem i zostawił Juttę płonącą pragnieniem miłości, którego nikt inny nie może ugasić. Kiedy ja coś wylosuję, spotkamy się gdziekolwiek bądź, szepnęła Jutta do garstki prochu. Musiała uwierzyć w nieśmiertelność duszy, nawet w jej potępienie, po to, żeby nie stracić nadziei na spotkanie z Hiszpanem. Wyjechała z miasteczka, gdzie wciąż jeszcze szeptano o karze boskiej, o duchu Corridy pojawiającym się w okolicach kostnicy, kiedy grzebano kobietę. Wstawał z popiołów i biegł w rozwianej pelerynie, żeby wślizgnąć się przez nie domknięte drzwi i zrobić to samo, co robił, kiedy żył. Broń nas Panie Boże przed takim pohańbieniem, powiedziała żona piekarza, aż strach pomyśleć... Nie wygląda pani na przestraszoną, powiedziała Jutta, pakując bułki do koszyka; i wtedy powzięła mocne postanowienie wyjazdu. Zamknęła dom, zapakowała walizkę, wypolerowała oczko pierścionka i poszła na dworzec. W gniazdku sióstr Punickich Pokój, choć urządzony ze smakiem sprzed półwiecza, był przytulny i schludny. W czasie gdy zaczynały panoszyć się regały, zwane segmentami, tu stała wiekowa szafa z rzeźbami i owalnym lustrem, mały sekretarzyk z wielką ilością szuflad i secesyjna lampa. Firanki chroniące wnętrze pokoju przed ciekawym okiem z naprzeciwka oraz muślinowa narzuta na białe panieńskie łóżko wykończone były niebieskimi falbankami. Przy sekretarzyku stało twarde, dumne krzesło z wysokim oparciem, przeznaczone do pracy. Odpocząć zaś można było siadając na jednym z dwóch małych foteli przy okrągłym tureckim stole. Były to najśmieszniejsze meble, jakie Jutta kiedykolwiek widziała. Ubrane w dziergane na drutach z resztek wełen barwne pokrowce wyglądały tak, jakby siedziały przy stole w ciepłych swetrach i odpoczywały. Przyprowadził tutaj Juttę wuj Hieronim. Siostry Punickie wynajęły pokój tylko przez wzgląd na babkę Jutty, którą dobrze znały. - Ach, więc tak wygląda wnuczka Salomei Kietliczowej! - powiedziała starsza z nich. - Jest podobna także do Hieronima, spójrz, jaka nobliwa, uduchowiona twarz - dodała druga. Twarz Jutty, po tym co się zdarzyło, była blada, szczupła i smutna. Od wuja Hieronima dowiedziały się, że dziewczyna została całkowicie osierocona, więc przyrzekły zastąpić jej rodziców. Były równie dobre, jak brzydkie. Nic dziwnego, że zostały starymi pannami. Nie była to zresztą tylko kwestia urody, lecz głębokiego duchowego przekonania. Mężczyzna w tym harmonijnym związku dwóch kobiet mógłby jedynie przeszkadzać. Do miłości miały Boga i bliźniego. Lecz ani Bóg, ani bliźni nie mieli nic wspólnego z płcią. Bliźniemu należała się miłość i pomoc tylko wtedy, kiedy jej potrzebował. Obie panny, znane z dobrego charakteru i zawsze gotowe do pomocy, były lubiane w całej okolicy. Nigdy nie stanęły przed koniecznością wyboru innego życia niż to, które prowadziły. Życia ptaków tej samej płci, w klatce, którą co dzień zamykały swoimi własnymi dziobami. Mieszkanie ich miało zresztą wiele wspólnego z gniazdkiem. Tak się też pieszczotliwie o nim wyrażały. One same były podobne do ptaków o chudych oskubanych szyjach i wysokich czubkach na głowach. Było między nimi siostrzane podobieństwo, chociaż każda z nich miała inną twarz, figurę i głos. Były jednopłciowym stadłem małżeńskim, w którym starsza pełniła rolę męża, a młodsza żony. Zarazem też ich stosunek przypominał związek matki i córki. I znów matką była starsza, a córką młodsza. Różnica wieku, choć znaczna, powoli zanikała i były to po prostu dwie stare kobiety, jedna trochę bardziej pomarszczona niż druga. Jutta lubiła patrzeć, jak uśmiechają się dobrotliwie, grając na zmarszczkach, które przemieszczały się wtedy stadami po całej twarzy. Do skromnych emerytur dorabiały na drutach wystarczająco dużo, aby dogadzać swym podniebieniom i wspomagać ubogich. Kiedy Jutta spytała o wysokość sumy, którą będzie płaciła co miesiąc za wynajęcie pokoju, obraziły się i nie pozwoliły jej, przez pamięć na drogą Salutę, nigdy, ale to nigdy więcej nie zadawać takich pytań. A nawet myśleć o tym. Jutta polubiła siostry Punickie. Starsza, Bola, miała siedemdziesiąt trzy lata i cierpiała na przewlekłe zapalenie woreczka żółciowego; młodsza, Inka, miała dolegliwości kobiece, czego bardzo się wstydziła i nigdy sama o tym nie wspominała. Mówiła za nią Bola, karcąc przy okazji łagodnie jej lekkomyślny sposób ubierania się zimą. Jutta zazdrościła siostrom Punickim tego, że nie znając miłości mężczyzny nie mają do czego tęsknić. Żyły spokojnie, znajdując upodobanie w codzienności. Dziewczyna bała się, że ściągnie na nie przez samą swą obecność w tym cichym mieszkanku swój zły los. Robiła wrażenie spokojnej, łagodnej i uczynnej, lecz żyła jak we śnie. We dnie wyciszała wszystkie myśli o ojcu, o Hiszpanie, o bólu i miłości. Co rano budziła ją Bola, pukając do drzwi: czas, Jutka, czas na ciebie, nie wolno się spóźniać! Jutta zjadała razem z pannami śniadanie. Trzy małe rogaliki z masłem i konfiturą domową. Potem wychodziła na zajęcia, których miała bardzo wiele. Lubiła się uczyć, lubiła także rysować i malować. Obracając się w świecie stwarzanych przez siebie form i kolorów, zapominała o swym nieszczęściu. Żyć zaczynała dopiero nocą, kiedy siostry kładły się spać i cichły ich lekkie, mysie szelesty za drzwiami. Wtedy zapalała świecę i w ciepłym, znanym blasku rozbierała się do naga przed owalnym lustrem w drzwiach szafy. W ciągu tych kilku ostatnich miesięcy siostry odkarmiły ją i Jutta odzyskała zdrowy wygląd. Jej ciało było teraz jeszcze bardziej kobiece niż wtedy, gdy poznała Hiszpana. Szersze biodra podkreślały wąską talię, piersi nabrały ciężaru i stały się pełniejsze. Nikt jednak nie widział Jutty nagiej. Żaden obcy mężczyzna nie dotknął jej ciała. Wszyscy byli obcy. Poznawać bliżej nikogo nie chciała. Nawet w myślach nie pojawiła się najlżejsza aluzja na temat takiej możliwości. Była wciąż wierna Hiszpanowi Corridzie. Conocne misterium przywoływało ducha Hiszpana, do którego tęskniła nie tylko dusza, ale i ciało Jutty. Kładła się na łóżku jak kiedyś w komnacie. Hiszpan stał w niewielkiej odległości i patrzył na nią. Także teraz, kiedy przychodził jako inkubus. Widziała go dobrze. Stał przy drzwiach, zaciskając pięści. Mięśnie jego twarzy naprężały się. Miał na sobie zawsze czarne welurowe spodnie i szeroką płócienną koszulę; rozpięta na piersiach, ukazywała sierść zwierzęcia, jak mówiła zwykle Jutta, gładząc go. Wyglądał tak jak wtedy, gdy zobaczyła go w kostnicy, przy katafalku, na którym stała trumna z jej matką. Oczy, przez to, że twarz miał bladą, miejscami prawie niebieską od silnego zarostu, wydawały się ciemne i matowe, a mimo to przenikały ciało dziewczyny. Wchłaniały ją. Teraz także stał chwilę, zanim zrobił dwa kroki w przód. Znów zatrzymał się. Po chwili Jutta nie widziała nic oprócz jego oczu. Słyszała i czuła gorący oddech Hiszpana. Jego mocne zęby delikatnie przygryzały jej ramiona i piersi. Słyszała tak jak wtedy swoje słowa: jeszcze, jeszcze, jeszcze długo... Nie wiedziała nawet, że potrafi tak mówić, że gdzieś głęboko, wcale nie w krtani i nie w sercu, ma schowany jakiś inny głos, cichy, zachrypnięty, oddany, ciemny, posłuszny, namiętny, załamany, nieznany, pochodzący z innych rejestrów niż jej codzienny, miły, jasny głos. Hiszpan spełniał jej prośby. Powściągał to, co było nie do opanowania. - Chcesz więcej niż możesz - mówił, kiedy dostawała krwotoku z nosa. Zawsze była posłuszna w miłości, bo Hiszpan wiedział lepiej niż ona, co sprawi jej największą rozkosz. Przed samym spełnieniem był brutalny, lecz wynikało to z zatracenia, a nie z premedytacji. Tam, na cmentarzu, za grubymi, gotyckimi murami, Jutta mogła krzyczeć, jęczeć, mówić głośno. Tutaj, gdzie obok spały spokojnie dwie stare panny, musieli być ostrożni. Corrida powstrzymywał westchnienia, a Jutta gryzła i drapała własne dłonie. Rano przy śniadaniu stanowiło to ulubiony przedmiot żartów panny Boli. - Jutka chyba śpi z kotem - mówiła. - Nie żartuj - hamowała ją Inka - przecież wiesz, co to dziecko przeżyło, ma z pewnością koszmarne sny... i nie chce krzyczeć. Nie wiedziały, że to nie koszmar jest przyczyną sinych śladów. Nie koszmar, lecz zjawa, inkubus, przychodzący każdej nocy do przytulnego pokoju Jutty. Dzięki niemu czy też przez niego Jutta gryzła własną dłoń, wtedy gdy nadchodziła długa rozkosz. Rozkosz była prawdziwa, tylko później, po chwili ręka Jutty błądząca po pustej poduszce wyrywała ją z miłosnej nieprawdy i rzucała w bezlitosną prawdę: nie ma żadnego Hiszpana, nie było tu nikogo. A przecież był, Jutta czuła nawet wilgotny dowód miłości. Corrida przychodził tu co noc. Nawet jeżeli się spalił, nawet po śmierci nie mógł przecież zapomnieć o tym, co ich łączyło. Nie był zwykłym człowiekiem, który chodzi po ziemi, a potem umiera. Jutta przypomniała sobie, jak którejś nocy powiedział, kiedy ona leżała zupełnie naga: rozbierz się, zdejmij wszystko, zdejmij skórę, teraz chcę twojej duszy. Wtedy była szczęśliwa, on był blisko i wydawało się, że to żart. Teraz była skłonna myśleć inaczej. Hiszpan naprawdę zabrał jej duszę. Oddawanie duszy, znane z obijających się po literaturze mitów, było dla niej tyle samo oczywiste, co realne. Niestety, nie pojawił się żaden diabeł z ofertą ucieleśnienia i ożywienia Hiszpana Corridy w zamian za duszę Jutty. Obwieszone krucyfiksami i świętymi obrazami mieszkanie świątobliwych sióstr Punickich nie było najlepszym miejscem do takich pertraktacji. Wystarczająco dziwne było conocne pojawianie się Corridy. Gdyby któraś z panien zajrzała w nocy do pokoju i zobaczyła Juttę w wyuzdanej pozie, z oczami, które znalazły rozkosz w widoku nagiego mężczyzny robiącego rzeczy, o jakich siostry nawet nie śniły, z pewnością każda z nich doznałaby szoku. Na szczęście dla siebie nie podejrzewały nawet, że unikająca ludzi Jutta ma straszną tajemnicę. Którejś nocy jednak Bola, śpiąca czujnie jak lękliwa mysz, obudziła się i zaczęła nasłuchiwać odgłosów dochodzących z pokoju dziewczyny. Zaniepokojona obudziła Inkę. Teraz obie były przerażone. - Posłuchaj, tam ktoś coś przestawia, słyszysz, jaki rumor? - To może być włamywacz. Musimy pójść i zobaczyć, co się dzieje - powiedziała heroicznie Inka. - Boję się, ale nie możemy zostawić Jutty na pastwę Bóg wie czego. Co to może być? - zastanawiała się wkładając pantofle. - Gdyby ktoś się włamywał, słyszałabym manipulowanie przy zamku, wiesz, jak ja płytko śpię... - Może to duchy? - spytała Inka z nadzieją w głosie. - Duchy? W naszym domu? Tu nigdy nie było i nie będzie żadnego ducha - odpowiedziała Bola. Kiedy szły korytarzem, same wyglądały jak duchy ze starego zamczyska. Każda trzymała w ręku masywny lichtarz mosiężny z zapaloną świecą. W razie potrzeby lichtarz mógł posłużyć jako narzędzie obrony. - Teraz delikatnie otwórz drzwi - powiedziała Bola - ja nie mogę, bo mi się ręce trzęsą... Inka nacisnęła klamkę i otwarła drzwi pokoju na oścież. Jutta stała na komodzie przysuniętej do parapetu i sięgała do gałki okiennej. Dębowa komoda pełna bielizny pościelowej była tak ciężka, że przy ostatnim przemeblowaniu pokoju obie siostry wraz z sąsiadką z dołu ledwie były w stanie ją przemieścić. - Jak ta dziewczyna ją przesunęła? - spytała szeptem Inka. W tej samej chwili spostrzegła krwawe plamy na koszuli Jutty. Chciała krzyknąć, lecz Bola zasłoniła jej usta dłonią. - Nie krzycz, opanuj się, bo ją obudzisz. Przecież ona śpi twardo i przez sen chce wyjść do księżyca. Musimy działać ostrożnie. - Podeszły do komody i delikatnie ściągnęły z niej Juttę. Przez okno wpadał wyjątkowo intensywny blask księżycowy. Był tak jasny, że nie trzeba było płomieni świec, żeby zobaczyć każdy szczegół wnętrza. Jutta miała lodowate czoło i ręce. Drżała, kiedy kładły ją na łóżku. Umyły ją i opatrzyły. - Na szczęście ta krew to nic poważnego, spała tak mocno, że nie poczuła, że ma swój czas - powiedziała Bola. Zasłoniła okno i zapaliła świecę. Jutta oddychała spokojnie. Nie przebudziła się nawet. Nie mogły poradzić sobie z odstawieniem komody na miejsce, ale w końcu udało się i to. Inka podeszła do okna i popatrzyła w niebo. - Nigdy nie widziałam takiej pełni - powiedziała. - A czy ty kiedy oglądałaś pełnię? - spytała. - Bo ja przyznaję, że nie. Nie miałam pojęcia, że w nocy może być tak jasno. - My przecież w nocy zawsze śpimy. Wiesz co, jutro wezwiemy człowieka i każemy założyć kraty w oknie. Jutce powiemy, że gdzieś w pobliżu było włamanie. - Biedne dziecko - powiedziała Bola patrząc na wygładzoną twarz śpiącej Jutty. - A swoją drogą ciekawe, po kim ona może cierpieć na somnambulizm? Salomea nie miała tego na pewno. - Skąd możesz wiedzieć, co się dzieje w nocy? Powiedz sama, tylko my dwie wiemy o sobie wszystko, ale o innych? - Może Klima? Była zawsze taka powolna i nieobecna. - Jutka nie jest podobna w niczym do Klimy. Muszę ci powiedzieć, że tak jak lubiłam Salomeę, tak samo nie cierpiałam Klimy. - Nigdy mi tego nie mówiłaś. Jak widzisz, są jakieś tajemnice nawet między nami. - Księżyc mnie rozstroił. Musimy coś zrobić z biedną Jutką. Dalej nie może tak być. My to co innego, ale teraz są inne czasy, a ona żyje jak zakonnica. Trzeba znaleźć jej kogoś porządnego. - Czy ona sama nie ma jakichś znajomości? - Widzisz, że stroni od ludzi. Przeżyła już dwie tragedie i szuka samotności. Najchętniej siedziałaby cały czas w domu i malowała. Musi mieć towarzystwo. - Nawet my w jej wieku chodziłyśmy na herbatki tańcujące. Pamiętasz? - Oj, Bola, Bola. Pamiętam, nie wspominaj tego, co tak głęboko zagrzebane, teraz przed nocą, bo nie zaśniemy... Pamiętam dobrze... - My wybrałyśmy inaczej... - Może nie wybrałyśmy, to za dużo powiedziane. To nas wybrało. - Co? - Takie życie. - Jesteś niezadowolona? - Ja? Nie. Ja jestem zadowolona. Już teraz tak. - Jutka jest inna. Ona jest stworzona do innego życia. - To prawda. - Od jutra zaczniemy działać - powiedziała Bola. - Noc radę przyniesie, a teraz marsz do łóżka. Przy śniadaniu spytały ją, dlaczego nie przychodzą do niej przyjaciele. Bo ich nie mam, powiedziała Jutta. - Nie masz? - zdziwiła się Bola. - Taka ładna dziewczyna jak ty nie ma przyjaciół? - Nie zajmowałam się tym na razie - odpowiedziała Jutta grzecznie. - Może jednak znasz jakiegoś porządnego chłopca, mogłabyś wybrać się na koncert, przecież lubisz muzykę... - My same nie jesteśmy zbyt nowoczesne, ale rozumiemy potrzeby młodości. Jeśli jakiś chłopiec na poziomie... Boże, pomyślała Jutta, one zaczynają mnie swatać. I nie pomyliła się. Mieszkanie, do którego poprowadziły ją siostry Punickie, pachniało zjełczałym tłuszczem i słodką wonią ciężkich perfum. Zapach pierwszy uchodził przez szparę lekko uchylonych drzwi kuchennych, drugi buchał z zapraszająco otwartych, szklanych drzwi salonu. W punkcie skrzyżowania się obu woni stała właścicielka tego mieszkania, w ciemnej jedwabnej sukni nieokreślonego koloru. W żółtym świetle słabej żarówki nie sposób było ustalić, czy jest to fiolet, ciemny brąz czy też granat. Długa, śniada twarz pokryta białym pudrem wyglądała trochę jak ciemny bochenek chleba posypany mąką. Wysokie, wypukłe czoło oddzielało gęste siwe włosy od grubej krechy ufarbowanych na czarno brwi, pod którymi daleko w głębi znalazły schronienie oczy, przysłonięte powiekami pełnymi narośli, brodawek i fałd. Powieka dolna, równie gruba i wypukła co górna, sprawiała wrażenie, że umieszczone pomiędzy nimi brązowe oko połyskiwało jak kasztan w pękniętej skorupie. Męski nos zajmował poczesne miejsce w tej twarzy. Małe wargi, z boków jakby zszyte, osłaniały duże stępione zęby i blady, ostro zakończony język. Jego długi koniec, wysuwał się co jakiś czas, żeby zwilżyć usta wysychające pod wpływem świszczącego wiatru, uchodzącego razem ze słowami wypowiadanymi z gwałtownością właściwą niektórym aktorom. Dwoistość tej twarzy oscylowała między męskością a kobiecością, co u starych ludzi zdarza się często. Ich twarze tracą wyrazistą przynależność do płci, która była im właściwa w młodości. Mimo podeszłego wieku przyjaciółka sióstr Punickich nie była zrównoważona. Inka i Bola wydawały się przy niej dobrymi, starymi wróżkami, które myślą tylko o tym, komu pomóc i jak ludziom sprawić przyjemność, ta tutaj była postacią złożoną, jak inni, z dobra i zła, z egoizmu i poświęcenia, ze schludności i brudu. Jej strój i mieszkanie kazały domyślać się takiego stanu rzeczy. W ciemnej kuchni można było dostrzec karkołomny bałagan setek nawarstwionych przedmiotów; pokój natomiast lśnił w rzęsistym blasku żyrandola połyskiem odkurzonych mebli, błyszczał kryształami ustawionymi w serwantce i jaśniał cienką porcelaną wystawioną na stół z okazji przyjścia gości. Z sutego rękawa wysunęła się ku Jutcie ręka, biała, pulchna i ciepła, która jak ciekawe zwierzątko wyszła z ukrycia i poszukała dłoni dziewczyny. Przytrzymała ją o chwilę za długo, gwałcąc tym samym prawa wolności osobistej. - Wnuczka Saluty! - wołała namiętnie stara kobieta. - Jak Witold się ucieszy! On tak szanował Salutę, tak ją szanował! Zaraz nadejdzie, wysyłam go codziennie na spacer, bo przecież ta umysłowa praca jest zabójcza - krzyczały małe usta - a on tyle pracuje, to wybitny teoretyk! Jutta wieszała swój płaszcz na zardzewiałym wieszaku, kiedy Inka szepnęła: - Musisz mówić głośno, ona jest trochę głucha i dlatego tak krzyczy. - O słodkie drzewo! Powinien już być, to kwestia sekund! To będzie radość! Wnuczka Salomei! - po każdym zdaniu śmiała się głośno i sapała. Kiedy wszystkie weszły do pokoju i stanęła blisko Jutty, żeby przyjrzeć się wnuczce kochanej Saluty, w jasnym świetle okazało się, że gospodyni jest niska i potężna jednocześnie. Wielka, długa twarz, rosły tułów, ramiona szerokie jak u zapaśnika, ogromne piersi, mocna kolumna szyi, cała ta obfitość trzymała się na krótkich, niewidocznych pod materiałem długiej sukni nogach. Zastanawiające, jak musiały być grube, żeby unieść tyle kilogramów. A widać było, że chodzenie nie sprawiało jej trudności, biegała po małym pokoju, wyciągając kolejne filiżaneczki, talerzyki, miseczki, jak dziewczynka urządzająca przyjęcie dla lalek. Trudno było nazwać lalkami siostry Punickie. Jeżeli tak, to raczej marionetkami. Tak więc ma wyglądać moja przyszła teściowa, pomyślała Jutta ze śmiechem. - Powinien już być, nigdy się nie spóźnia - wołała z kuchni, gdzie zaparzała kawę. Wpadła do pokoju i widząc, że Jutta ogląda chińską wazę, powiedziała w swoim mniemaniu szeptem do Boli: - Słodkie drzewo! Ona jest za młoda, przecież to dziecko jeszcze! Szept syczał w każdym kącie pokoju. Wreszcie szczęknął klucz i w drzwiach pokoju ukazał się mężczyzna. - Jest Witold! Pozwól, Witoldzie! To jest właśnie wnuczka świętej pamięci Saluty, pamiętasz ją dobrze, prawda? Jutta nie patrzyła na postać, która zbliżała się do niej. Zobaczyła tylko spod opuszczonych powiek białą, bezwłosą rękę, podobną do ręki jego matki. Witold siadł przy stole i zupełnie jak mały chłopiec opowiadał o wszystkim, co widział podczas spaceru. O psie z obciętym ogonem, którego ktoś bił parasolem, o pijaku wołającym głośno, że jest trzeźwy, bo nigdy nie pije w piątek, i o kobiecie niosącej zrolowany dywan, dłuższy niż ona sama. Jutta mogła przyglądać mu się otwarcie, bo patrzył przez cały czas na swoją matkę. Był to starszy mężczyzna, przeszło pięćdziesięcioletni, o włosach kiedyś czarnych, teraz pokrytych szadzią siwizny, o twarzy podobnej do matki, tyle że nie pobielonej. Nie miał też tak pomarszczonych powiek, a zamiast brązowych oczu w szparce widać było oko niebieskie. Być może po ojcu, chociaż istnienie jakiegoś ojca, porucznika, pachniało w tym przypadku nadużyciem. Matka pobiegła do kuchni po kawę. Kiedy wróciła z filiżanką na tacy, jej małe dotychczas usta rozciągnęły się niewiarygodnie. - Nalałam ci dużo mleka, tak jak lubisz - mówiła z enigmatycznym uśmiechem starego żółwia. Miało się wrażenie, że w kuchni utoczyła szybciutko trochę mleka z piersi, wprost do filiżanki. Białe, gęste i lepkie krople walczyły z czarną wodnistą cieczą o zachowanie swej niewinności, ale matka Witolda rozprawiła się z nimi bezwzględnie przy pomocy srebrnej łyżeczki. - Pij, synku, i niech ci wyjdzie na zdrowie - mówiła patrząc na niego błyszczącymi, nie tolerującymi sprzeciwu oczami. Stary syn bez wykrętów wypił porcję, która wystarczyła na utrzymanie go w mocy matki aż do jutra. Rytuał powtarzał się dzień po dniu przez wszystkie wspólne lata. Tak wynikało z opowieści. - Dzień bez kawy, dzień stracony! - wykrzykiwała matka. Nagle pacnęła się otwartą dłonią w wypukłe czoło: - O słodkie drzewo! - zawołała - ja mam dynię zamiast głowy! - I jak wielka, ciężka wrona pofrunęła do kuchni, skąd napływały fale swądu spalonego ciasta. Jutta rozmawiała z Witoldem, który pytał ją o studia. Był ciekaw, co jest przedmiotem głównym na architekturze. Z kuchni dochodził na zmianę chichot i zawodzenie. Bola poszła pomóc w kłopotach gospodyni. Inka przeprosiła i wyszła umyć ręce. Witold patrzył na Juttę szeroko otwartymi oczami jej ojca. Miał podobne oczy. Zmniejszone źrenice wpatrywały się w nią tak, jak skupione kropki źrenic jej ojca w lecące kaczki. Jutta nie pamiętając o tym, nie zdając sobie z tego sprawy, pomyślała: chce mnie ustrzelić. Witold używał końca języka do tego samego, co jego matka. Robił to dokładnie w ten sam sposób. Szybko i lubieżnie. Niespodzianie, być może nawet dla samego siebie, chwycił rękę Jutty i pocałował ją z wilgotnym plaśnięciem. Ładnego męża mi znalazły i wspaniałą teściową, czy one nie widzą, kim są i jak wyglądają ci ludzie! Nie mogła zrozumieć, jak doszło do tego spotkania, jak siostry Punickie choć przez moment mogły przypuszczać, że ona będzie mogła dotknąć kogoś podobnego. Dotąd śniada twarz Witolda zrobiła się ciemnoróżowa. Odsunął się nagle od Jutty. Gors białej koszuli wznosił się i opadał. Prawie słychać było bicie jego serca. Biała miękka dłoń skryła się pod stołem, lecz ramię poruszało się, zdradzając grzeszne ruchy. Witold zerwał się z krzesła i wybiegł z pokoju. Ach, więc on tak załatwia swoje sprawy, dobry synek mamusi, myślała Jutta, ciekawe czy nigdy... Myśl przerwało wejście małej procesji. Na czele kroczyła matka Witolda niosąc przed sobą na wyciągniętych rękach, jak dziecko do chrztu, swoje zwęglone maleństwo. - Nie mam serca do kuchni - powiedziała szczerze, zwracając się do Jutty. - Przydałaby się synowa - dodała zalotnie i zarumieniła się pod pudrem, tak jak jej syn przed chwilą. No, jeżeli ta też będzie się tutaj erotyzowała... - myślała dalej Jutta, patrząc na to co się dzieje. Za matką Witolda weszła Bola z dużym nożem do dzielenia ciasta, a za nimi Inka z imbrykiem pełnym herbaty. Witold wsunął się po cichu. Rumieniec zginął zupełnie, ustępując zielonkawej w odcieniu bladości. Jutta uśmiechnęła się do niego. Bawiła ją ta scenka i wciągała swą odrażającą, choć ludzką brzydotą. Jutta czuła się pomiędzy tymi starymi, znającymi się od lat ludźmi jak zbędny egzemplarz w arce Noego, ktoś pojedynczy, kto dostał się tu przypadkowo. Jedną parę stanowiły siostry Punickie, drugą zaś Witold z matką. Zrozumiała wreszcie w jakim celu wciągnięto ją w to od kilkudziesięciu lat stojące jezioro. Zrozumiała to wtedy, gdy matka Witolda powtórzyła po raz trzeci: - Powiedzcie mi, co stanie się z Witoldem, gdy ja zamknę oczy? Witold musi mieć kogoś, kto codziennie po południu, kiedy wróci ze spaceru, poda mu kawę z mlekiem skondensowanym i wysłucha jego opowieści zbieranych pieczołowicie, jak dzieci zbierają kolorowe szkiełka. Całe towarzystwo mówiło teraz wyłącznie o babce Salomei, której Jutta nigdy nie widziała. - Saluta nie uznawała żadnych autorytetów - mówiła matka Witolda. - Oczywiście oprócz boskiego - dorzuciła Bola. - Ale księży traktowała tak jak innych ludzi, chociaż jej syn został zakonnikiem - powiedziała Inka. - Witold też mógł zostać księdzem, ale od małego interesował się kobietami i kto wie, do czego by doszło, gdybym nie czuwała nad jego wychowaniem. - Niech mama przestanie - odezwał się po raz pierwszy od wejścia do pokoju Witold. - A te zdjęcia, które wtedy znalazłam? - matka pogroziła mu pięścią. - Miałem wtedy piętnaście lat, niech mama przestanie robić ze mnie przedstawienie, bo panna Jutta pomyśli, że jestem erotomanem - powiedział Witold i jego twarz pokryła się tym razem dużymi czerwonymi plamami. - Dobrze, już nic nie mówię, chciałam tylko powiedzieć, jak łatwo nie dopilnować dziecka, kiedy się nie zwraca uwagi na drobiazgi. Moje życie, pomyślała w tym momencie Jutta, będzie tak samo chore, jeżeli nie wyrwę się jak najszybciej z tego, w co wpadłam. Zobaczyła nagle swoje noce z inkubusem - Hiszpanem, usłyszała dziecięce rozmowy z rękawiczką ojca i kłótnie z umarłą matką. Groteskowa scena między tymi dwiema parami ludzi wstrząsnęła nią. Nie wiedziała jeszcze, jakie życie powinna prowadzić, wiedziała jedynie, że nie takie. To była czwórka umarłych siedzących w poczekalni przed wejściem do raju; tą poczekalnią było krótkie życie na ziemi. Jakby odpowiadając myślom Jutty, matka Witolda powiedziała: - Wiecie, panie, że generałowa Brenczowa już w niebie? - Może raczej w czyśćcu, mamo - ostrożnie wtrącił Witold. - Nigdy nie mów źle o zmarłych, Witoldzie - pouczyła go matka. - To nie była dobra kobieta - poparła go Bola. - Pani to powiedziała, a ja to wiem - ucieszyła się matka Witolda. - I pan Kajetan Smolny też umarł, w zeszłym tygodniu był pogrzeb - mówiła dalej. - Ani się obejrzymy, jak będzie po nas, ani się obejrzymy... - No, Jutka ma jeszcze coś przed sobą - powiedziała Inka. - Jest przecież taka młoda. - Jest stanowczo za młoda - powiedziała matka Witolda zdecydowanie. - Na co? - spytał zaniepokojony Witold. - Na wszystko - odpowiedziała mu matka. - Na wszystko, popatrz na tę gładziuchną buzię, to prawie dziecko. - No, ja bym nie był taki pewien, wydaje mi się, że panna Jutta jest już kobietką - powiedział słowo "kobietka" w taki sposób, że tym razem Jutta zaczerwieniła się z obrzydzenia. Oblizał przy tym swoje blade, małe wargi zwinnym, wężowym językiem. - Tak, jest jeszcze za młoda, ma czas na wszystko - podsumowała Bola wstając. Dała tym sygnał, że przyjęcie się skończyło. Na ulicy Jutta spytała: - Czy to miał być mój przyszły mąż? - Nie, skądże, nie myślałyśmy... - zaczęła Inka. - Nie okłamujmy Jutty, przecież chciałyśmy dla niej dobrze, ale widzę teraz, że to pomyłka. Wiesz, Jutka, to był taki głupi pomysł, żeby oddać cię w dobre ręce. Znamy ich od dawna, nie spotkałaby cię tam żadna krzywda... - Miałabyś spokój, może Witold zastąpiłby ci ojca, a jego matka twoją matkę... - tłumaczyła Inka. - Zresztą Witold jest wybitnym matematykiem, dostaje ciągle nagrody, wyjeżdża za granicę... - Tak, wszystko to ładnie, tylko dlaczego do tej pory nie oderwał się od matki? - spytała Jutta. - Bo on skupiał się zawsze na swojej nauce - powiedziała Bola. - Jeżeli do tej pory żył tylko z matką, to niech tak żyje dalej - powiedziała Jutta. - Znamy go od zawsze i nie zauważyłyśmy, że on już jest stary - zakończyła Bola. Profesor Profesor ustawił kilkanaście brył w nieprawdopodobnie sztucznym układzie. Były to stożki, sześciany, walce i kule, a między nimi i na szczycie stały, leżały, wisiały, opierały się na jednej nodze smukłe drewniane krzesła. Wyglądało to jak grupa przedmiotów w miejscu, gdzie nie obowiązują prawa ciążenia. Twarz profesora, szczupła i ascetyczna, z błyszczącymi oczami fanatyka, z cechami rozwiązłości w dolnej wardze, wyróżniała się spośród innych twarzy szlachetnym zamyśleniem i obcym, trochę azjatyckim kolorem cery. Topografia tej wymownej twarzy ukazywała ciemny, przypalony stygmat na policzku, trwały symbol walki w ogniu, i dwie bruzdy, które wrzynały się w policzki głębokimi łukami. Obie te linie zaczynały się w załomie nosa, omijały kąciki ust i kończyły się nagle, jak rzeki rozmywające się w twardym morzu podbródka. Ta z prawej była głębsza, tak samo jak większe było cierpienie podczas drogi przez pół świata szlakiem wojennych porażek i zwycięstw. Druga, z lewej, trochę mniej widoczna, to skutek długoletniej emigracji i wahań przed powrotem do kraju. Nad pejzażem tej twarzy stały na warcie sztywne mlecznoniebieskawe włosy. - Czy pan zabijał, panie profesorze? - spytał jakiś student. - Ja? Tak, zabijałem wiele razy i mnie wiele razy zabijano - odpowiedział Profesor, schylając głowę pod ciężarem tego zdania wypowiedzianego w jasnej, rozświetlonej sali, pełnej skupienia nad perspektywą przemyślnie ustawionych brył. Z wysoka przyglądały się wszystkiemu gipsowe odlewy posągów pozostałych po tysiącach wojen na przestrzeni świata. - Może ta ostatnia wojna nie była najgorsza; Dżingis - chan nie zostawiał przecież nic za sobą; ale tę właśnie widziałem, a ruiny dla mnie, architekta, są czymś równie bolesnym jak martwe ciała. Widziałem bombardowane stare niemieckie miasta, gdzie katedry gotyckie padały najpierw na kolana, a potem ścieliły się przed zwycięzcami, i muszę wam powiedzieć, że płacząc z radości zwycięstwa płakałem jednocześnie z rozpaczy nad tymi czerwonymi cegłami, latającymi w powietrzu jak kawałki podartego listu unoszone wiatrem; pod wpływem wybuchu traciły ciężar i moc kamienia. Popioły chrzęściły pod nogami jak piasek na pustyni. Architektów powinno zwalniać się z frontu tak samo jak inwalidów, bo nie wolno im patrzeć na śmierć zabudowanych przestrzeni. A teraz mówi się, że piję; i to jest prawda. Tak. Piję i będę pił tak długo, aż sam rozpadnę się w gruzy. Nie zrobiłem po wojnie ani jednego projektu. Nie potrafię być twórcą i nie chcę. Po tym co widziałem, nie mogę być już tym, który nie widział. Budowanie i niszczenie to dwie różne rzeczy i nie po to ktoś zostaje architektem, żeby płakać w ruinach. Zabijanie wroga wymaga szczególnych cech. Ja ich nie miałem, bo zabijając wroga, zabijałem w nim zawsze człowieka, a tej myśli nie mogłem się pozbyć. Do dziś. Wszystko co mogę, to uczyć was perspektywy. Chodził między sztalugami i poprawiał błędy. Wyjął ołówek z ręki Jutty i zamaszystą grubą kreską nadał sens logiczny bryłom, które narysowała. Potem przy pomocy światłocienia wydobył głębię. Jego szczupła dłoń porośnięta aż po palce czarnymi włosami poruszała się bezbłędnie w świecie perspektywy. Jutta wpatrywała się w nią łapczywie. Po raz pierwszy znalazła kogoś, kto przypominał Hiszpana. Był znacznie od niego starszy, ale miał młody głos o podobnej nawet barwie. I podobne ręce. Jutta myśląc o tym wpatrywała się w dłoń Profesora wędrującą po rysunku. Ta dłoń zdawała się obiecywać wiele. Tej nocy po raz pierwszy inkubus nie pojawił się wcale, mimo że wywoływała go. Czekała daremnie; czekała jednak w roztargnieniu, myśląc o innym mężczyźnie. Wywoływała ducha Hiszpana, kusiła obietnicami namiętnych pieszczot, ale nie przyszedł aż do świtu. Uwolniła się od niego. Przestała go wspominać, ale jej dni nie stały się przez to puste. Znów zaczęła wiele czytać, tak jak wówczas, gdy jej matka miała zostać hrabiną Spondey. Tak samo jak wtedy, czuła się odtrącona. Świat książek, choć katastroficzny, pomógł jej odzyskać równowagę. Jej los stał się przypadkami Jutty, która nie chciała zostać ani świętą, ani też błogosławioną. Miała znów ochotę na życie, potrzebowała bliskości ludzi, nie tylko starych panien, sióstr Punickich. Chciała bliskości mężczyzny. I nie było jej obojętne, kim on będzie. Wiedziała, że to nie Witold, z którym ją swatano, to pewne, że nie on. Profesor, starszy od Witolda, zniszczony alkoholem i chorobą, mądry i wyrozumiały, miał zastąpić Hiszpana. * * * Kamienica była dziewiętnastowieczna, schody zniszczone, a półpiętra prowadzącego na strych chyba nigdy nie odnawiano. Nie wiadomo dlaczego obowiązywała tu zasada: im wyżej, tym brudniej. Pracownia miała wdzięk inności, choć czystością dorównywała górnym piętrom klatki schodowej. W powietrzu unosił się zapach farb olejnych i terpentyny. Był to przyjemny zapach świeżości. Profesor w czarnym swetrze, naznaczonym jak paleta barwnymi plamami, siedział na materacu i palił papierosa. Na sztaludze stał nie dokończony obraz przedstawiający fragment miasta, które nigdy i nigdzie nie istniało. Od kilku tygodni Jutta odwiedzała Profesora. Półleżąc na materacu patrzyła na rozchwiane i pochylone ku sobie domy po obu stronach ulicy powstałej w wyobraźni malarza. Wyglądały jak zepsute zęby w szczęce olbrzyma. Było jasne, że przy ich malowaniu dużo pił. Wiele opróżnionych butelek stało pod ścianami tworząc kolorowe grupy. Skończywszy papieros, Profesor zdjął sweter przez głowę, rzucił go za siebie i zaczął zdejmować buty. Miało więc dojść nareszcie do tego, czego Jutta od wielu tygodni pragnęła. - Ty nie chcesz? - spytała niedowierzająco, gdy zobaczyła go rozebranego. Była wstrząśnięta. - Czego ja chcę, a co mogę, to są dwie różne rzeczy - powiedział. - Między tym czego chcę, a tym co mogę, jest przepaść. - Ale dlaczego? - Dlatego, że ty masz dwadzieścia lat, a ja sześćdziesiąt, to po pierwsze, po drugie: ja od dwudziestu pięciu lat piję codziennie i nawet nigdy nie próbowałem z tym skończyć, a po trzecie, od dziesięciu lat nie udało mi się z żadną kobietą. Prawda, że nie były tak piękne jak ty, ale ty też mnie nie wskrzesisz, nie wskrzesisz tego trupa - mówiąc to wskazał na smętnie opuszczoną męskość. - Zrobię to - powiedziała Jutta. - Była roznamiętniona i rozgorączkowana. Nie czuła zniechęcenia. - Nie brzydzisz się? - spytał Profesor. Nie odpowiedziała, bo nie lubiła kłamać. Dłoń, która poprawiała rysunek, nie miała wiele cech wspólnych z ciałem, do którego należała. Była zdecydowana, mocna i wszechwiedząca. Jej właściciel zaś, mimo że chudy, brzuch miał udrapowany w trzy poziome fałdy z luźnej, zwiotczałej skóry. - Ciekaw jestem, jakie doświadczenia przyprowadziły cię do mnie i dlaczego nie leżysz teraz z młodym chłopakiem, odpowiednim dla ciebie? Jutta zamknęła oczy i poddawała się żywym rękom Profesora. - A co ty będziesz z tego miał? - sama nie wiedziała, czy zadała to pytanie w myśli, czy wypowiedziała je na głos. - Swoje będę miał, nie bój się. - Potem? Sam? Jak ja już pójdę? - Myśl o sobie, a nie o mnie. Za dużo wiesz, jak na swój wiek. Jutta przestała się odzywać. Ręce, usta, zęby i język to było wiele. Hiszpan używał także tych wspaniałych dodatków, ale najważniejsze było to, co najważniejsze, i Jutta przyzwyczajona do takiej miłości ciągle czekała, wciąż łudziła się, że mężczyzna musi poddać się siłom przyrody. Dotykała zniszczonego ciała leżącego blisko, delikatnie pieściła plecy, ramiona; obejmował to wątłe ciało udami, a jej ręka niby przypadkiem trafiała na to, co powinno było nareszcie się obudzić, lecz spało wciąż niewinnie, bez wrażenia, nie objęte ogniem, którym płonął mózg, płonęły oczy i ręce starego mężczyzny. - Nie mogę - szeptał. - Nie mogę, to wódka... Nie męcz mnie... Dlaczego ty... Nigdy nie widziałaś impotenta? - zapytał nagle zimno. To słowo odepchnęło go od niej. - Tak, jestem impotentem - mówił dalej Profesor - i nie powinienem oszukiwać sam siebie, a co gorsze ciebie. Nic z tego nie będzie. Sięgnął pod materac i wyciągnął piersiówkę whisky. Wypił cztery wielkie łyki. - Masz, pij, to lekarstwo na twój wstręt - powiedział podając jej butelkę. Piła, nie zastanawiając się, prawie tak dużymi łykami jak on. Piła tak długo, aż wyrwał jej butelkę z ręki: nie na umór. Sam pociągnął jeszcze kilka łyków, zanim odstawił pustą. Jutta była jeszcze trzeźwa, tak jej się przynajmniej wydawało, kiedy zwalił się na nią, przeklinając niemożność. Czuła obrzydzenie, kiedy jego obwisła dolna warga dotykała jej ciała. Jego usta były zimne jak lód. - Spróbuj teraz. Pomóż mi - powiedział. Żółta mgła połknęła jego chude ciało. Materac zakołysał się niebezpiecznie. Nareszcie Jutta była pijana. Jednak nawet w tej złotawej mgle w odcieniu whisky nie mogła nie czuć daremnych wysiłków rozpaczliwie gwałtownych rąk. Zamajaczyła jej postać Consula. Czytała ostatnio "Pod Wulkanem", nie rozumiała... Nawet Yvonne nie mogła zmusić Consula, żeby przestał pić, nawet ona, którą tak kochał... Tam było to narysowane delikatnie... Teraz pojęła głębiej ten dramat... Ręce Profesora chciały ją oszukać, chciały stać się tym, czym stać się nie mogły. Obserwować niemoc to bolesne doświadczenie. Tym bardziej że Profesor był mężczyzną, którego podziwiała. Jutta na początku swej erotycznej wędrówki spotkała Hiszpana Corridę. Był zawsze gotów do miłości od razu, bez żadnych zabiegów z jej strony. Mogli kochać się w momencie, w którym ich ciała dotknęły się. Jutta cierpiała razem z Profesorem, widząc, co się z nim dzieje. Niedawno rozpakowała swoje książki i zeszyty, żeby ustawić je na półce w mieszkaniu sióstr Punickich. Znalazła wśród nich kalendarzyk prowadzony w czasach Hiszpana. Nie było w nim jednego słowa, tylko daty, a pod nim serduszka. W czasie nudnych lekcji Jutta wspominała poprzednią noc i rysowała ozdobne serduszka, będące liczbą ich miłosnych uniesień. Czasami było ich siedem, czasami tylko jedno. Na początku były w każdym miesiącu trzy dni puste, potem zaledwie jeden, kiedy nietykalna spała obok. Najczęściej powtarzały się cztery serca. To było zwykle tak: raz po południu, kiedy wróciła ze szkoły, dwa razy w nocy i raz po przebudzeniu, rano, jeszcze przed pójściem do szkoły. Jutta dobrze poznała zaspokojenie, a teraz uczyła się, czym jest brak spełnienia. Piję, ale napić się nie mogę, myślała. Nie myślała jednak o sobie i nie użalała się nad własnym losem. Patrzyła ukradkiem na twarz Profesora i jedyne, co jej się nasuwało, to to, że jego twarz wygląda jak z krzyża zdjęta. To było jedno z powiedzeń jej ojca. Profesor wyglądał jak z krzyża zdjęty, lecz nic nie zapowiadało zmartwychwstania. Alkohol władał nim jak pajacem na sznurku, robił co chciał z jego ciałem. - Muszę jeszcze raz pociągnąć - powiedział nagle całkiem przytomnie i wyciągnął spod materaca butelkę wódki. Jutta zamknęła oczy, słuchając jak przełyka; potrzebował coraz więcej, żeby się ogłuszyć. Był teraz w stanie, w którym wszystko, co dzieje się dookoła, boli znacznie dotkliwiej, a widzenie staje się zbyt dokładne, żeby można je znieść. To, że twarz Jutty była całkiem zamazana, że tańczyła przed jego oczami oderwana od ciała, nie miało żadnego znaczenia. On widział w tej młodej rozkołysanej twarzy swoje upokorzenie. I żadna głęboka mądrość, znajomość życia i dystans do niego nie mogły temu zapobiec. Czuł myśli Jutty i mimo że słowa, które wypowiadał, też były zamazane i także tańczyły, trafiały w sedno jej myśli jak strzał w serce oddany przez wyborowego strzelca. Jego słowa były twarde i brutalne. Topił myśli w znienawidzonym smaku wódki, ale były nieśmiertelne i wypływały ciągle na powierzchnię. Jesteś do niczego, mówiły, a on powtarzał posłusznie: jestem do niczego, nie warto zaczynać, po co właściwie ona tu przyszła? - Czego chcesz? Nic nie mam, jestem goły, nie mam pieniędzy, nie mam wpływów, nie mam żadnego znaczenia. Czego chcesz? Dlaczego nie robisz tego, co inne? Po co budzisz to, co śpi? - pytał już głośno. Chwycił Juttę za ramiona i uniósł tak, że miała oczy na wysokości jego oczu. - Teraz nie wierzę w to, że kiedyś mogłem. Potrząsnął Juttą tak mocno, że ich głowy zderzyły się z tępym bezdźwiękiem. Jęknęła z bólu i upadła na poduszkę. Przez moment nie wiedziała nic o sobie, o Profesorze, o miejscu, w którym się znajdowała. Przez te ułamki sekund wyglądała jak martwa. Ocknęła się w bezruchu i tak pozostała. Spod lekko uchylonych powiek zmętniałymi oczami patrzyła na mężczyznę klęczącego nad jej ciałem. Odchylony do tyłu, oparty na cofniętych rękach, zastygł w niezrozumieniu cudu, który nastąpił. Nie wierzył w to, co się stało, i czekał pokornie, aż jego pijacka wizja ustąpi. Bał się uwierzyć, że to prawda. Jutta wiedziała, że nie może teraz poruszyć się, pomóc mu, dotknąć, czy dać do zrozumienia, co powinien zrobić, na co ona oczekuje... Leżała tak podczas którejś nocy z Hiszpanem, kiedy uciekły z niej wszystkie siły, i powiedziała mu: jestem martwa, możesz zrobić ze mną, co zechcesz; zamknęła oczy, złożyła ręce na piersiach i przestała oddychać. Teraz też udawała martwą, tak samo jak owady, gdy znajdują się w niebezpieczeństwie. Skupiła się na bezruchu; jest tutaj tylko moje ciało, które nie należy do nikogo, sama skorupa, mnie tutaj nie ma. Być może kiedy Profesor poczuje, że jest sam, przestanie się wstydzić. Mechaniczne pieszczoty nie na wiele się zdały, może więc pomoże jej niewinność. Jeśli to się nie powiedzie, postanowiła udawać opór. To był cały arsenał, którym dysponowała. Na razie była nieruchoma jak źrenica albo jak zdjęcie zatrzymane na filmie. Klęczący poruszył się. Odłożył jej ręce z tyłu za głowę, tak jakby były niepotrzebne. Dotknął piersi dziewczyny swymi ustami, nie chciał jednak tracić czasu na pieszczoty. Bał się ciągle, że ta cudem odzyskana moc opadnie z niego i już nie powróci. Jutta zacisnęła zęby, żeby nie zdradzić, że żyje. Rozsunął jej całkiem bezwładne uda i podłożył dłonie pod pośladki. Podał ją sobie, przybliżył spokojnie i pewnie. Zaczekał jeszcze sekundę ustawiając precyzyjnie, przymierzył się na próbę, a potem nasunął ją z całych sił na siebie i trwał tak nie poruszając się wcale. Jakbym była szufladą, pomyślała Jutta; miała ochotę uciec, przysięgała sobie, że nigdy więcej... nigdy, jeżeli nie będzie pewna, że... Nagle wygięła się niespodzianie dla samej siebie w łuk histeryczny. Jej rozkosz miała bowiem wiele wspólnego z histerią. Obrzydzenie mieszało się z litością, a wygłodzone zmysły przerobiły oba te uczucia na doskonałą imitację prawdziwego orgazmu. Klimat i sytuacja miały w tym większy udział niż nieszczęsny Profesor. Że takie nic może jednak tyle dać, zdziwiła się Jutta wracając do chłodnego widzenia. Myślała o tym ze złością, wiotczejąc i więdnąc przy tym, co nie trwało dłużej niż parę sekund. Hiszpan zemścił się dopiero teraz, przychodząc we wspomnieniu. Był jeszcze piękniejszy niż kiedyś przez kontrast z tym starym chudym człowiekiem, który wycierał się rąbkiem prześcieradła. Hiszpan, obejmujący ją twardymi z napięcia mięśni, szerokimi ramionami, przykrywał ją sobą bez reszty. Ciemne gęste włosy przyklejały mu się do czoła pod koniec nocy. - Mów mi, czego chcesz, wszystko mi mów, jak ci jest najlepiej. I Jutta mówiła: - Najpierw zgodnie z wahadłem zegara, tik - tak, tik - tak, nie śpiesz się i nie za mocno, teraz trochę mocniej i wolniej... - Chwileczkę - powiedział Hiszpan. - Zegar stanął i muszę się zatrzymać, bo za szybko skończę. Trwał nieruchomo przez kilkanaście sekund, czasami nawet pół minuty. Ten antrakt trwał u niego dłużej niż u Profesora cała sztuka. Potem już żadnych słów, tylko coś w rodzaju pierwocin języka, monosylaby, szeptane krzyki, krzyczane szepty, tryb rozkazujący w dźwiękach bez znaczenia: weź, daj, puść, masz, chodź... Bez znaczenia, bo i tak wszystko robiło się samo, samo jęczało, samo płakało i śmiało się... Głośne łyki wulgarnie wyrwały ją ze wspomnień. Półlitrówka, jakiś czas temu jeszcze przezroczyście napełniona, stała się teraz przezroczyście pusta. Obok Jutty leżał człowiek, który nie mógł docenić cudu, jakiego był bohaterem. Wdychając powietrze, napełniał się nim jak balon. Przy wydechu to powietrze uchodziło z niego ze świstem. Butelka rzucona osłabioną ręką rozbiła się bez hałasu o ścianę. Położył głowę na brzuchu Jutty. Ślina wypływająca z jego ust wąską, lecz nieprzerwaną strużką tworzyła ciepłą i lepką kałużę. Zasnął natychmiast, niewygodnie złożony wpół, z chłopięco nastroszonymi włosami i z łopatkami zaznaczonymi na plecach jak rysunek skrzydeł. Szkielet embriona, który chce powrócić do brzucha matki. Tą matką mogła być teraz już tylko śmierć. Jutta odczekała chwilę, zdjęła jego głowę ze swojego brzucha, wytarła ślinę prześcieradłem i poszła się umyć. Zataczała się po drodze. Profesor chrapał tak głośno, że słyszała go na drugim końcu pracowni. Strumień zimnej wody otrzeźwił i orzeźwił ją. Wznoszącego i opadającego chrapania nie zagłuszyło nawet skrzypienie rozchwianych schodów, kiedy ubrana i odświeżona zaczęła schodzić po nich tak, jakby nic się nie stało. Kiedy wyszła na ulicę, zdziwiła się. Świeciło ostre, południowe słońce i Jutta poczuła się jak ktoś, kto wyszedł z ciemnej jaskini na światło dnia. Najdziwniejsze zaś było, że jaskinia mieściła się na strychu. * * * O wpół do ósmej, kiedy jak co dzień jadła kolację z siostrami Punickimi, zadzwonił dzwonek. - Ciekawe, kto to może być o tej porze? - zastanowiła się Bola, tak jakby w ogóle ktokolwiek do nich przychodził w innych porach. Inka poszła otworzyć. - Z kwiaciarni - powiedział młody chłopak i podał bukiet. - Dla kogo? - spytała Bola z głębi pokoju. - Dla pani Jutty - odpowiedział i odszedł. - Od kogo? - zawołała za nim Inka, ale odpowiedzią było tylko trzaśnięcie bramy. Był to wielki bukiet białych róż. W kopercie na kartce napisano pijanymi, dramatycznymi literami: "wybacz mi". - Od kogo? - spytała tym razem Bola. - Nie mam pojęcia, kto napisał: od nieznajomego, który chciałby stać się znajomym. Dziwne - i udając, że przeczytała to zdanie, Jutta podarła karteczkę na drobne kawałki. - To bardzo romantyczne - powiedziała Inka. - I wytworne - dodała Bola. - Niespotykane w dzisiejszych czasach. - Nawet się nie domyślasz? - napierała Inka. - Nie mam pojęcia - powtórzyła Jutta z nieuwagą, latając myślami gdzieś nad miastem. - To wprost niewiarygodne - powiedziały obie siostry równocześnie. - Na wakacje pojadę do domu - powiedziała któregoś dnia po tym wydarzeniu Jutta do obu sióstr. - Chcę pójść na cmentarz. Kiedy usłyszała dwa słowa, dom i cmentarz, wypowiedziane przez siebie samą całkiem naturalnie, jej ręce zaczęły drżeć i nie mogła powstrzymać się od płaczu. - Nie jedź, Jutka, zaczekaj, widać to jeszcze dla ciebie za świeże - powiedziała miękkim, dobrym głosem Bola, myśląc o śmierci matki Jutty. - Nigdy nie będzie inne - odpowiedziała Jutta mając na myśli Hiszpana. - W końcu się ustoi - wtrąciła się Inka. - Nam było łatwiej przeżyć śmierć rodziców, bo zawsze byłyśmy we dwie. - No i nasza mama była stareńka, męczyła się i chciała umrzeć. - Chcesz być zupełnie sama w święta Bożego Narodzenia? - spytała niedowierzająco Inka. - Zupełnie sama? - Tak, chcę być sama i muszę być sama. - Ja wiem, że dwie stare kobiety to nie jest odpowiednie towarzystwo dla młodej dziewczyny... - zaczęła Bola. - Ja was pokochałam - powiedziała Jutta - ale coś jestem jeszcze sobie winna, coś, co powinnam zrobić, żeby zacząć żyć dalej normalnie. Obie siostry milczały. Były wstrząśnięte wyznaniem Jutty, a ponieważ łatwo się wzruszały, więc nie mogły wydobyć głosu. - Właściwie to jesteśmy twoimi babkami - powiedziała w końcu Inka - albo starymi ciotkami i nie musimy ci nic mówić, żebyś znała nasze uczucia. - Ja wiem, ja wszystko czuję, potrzebuję waszej miłości, ale muszę wyjechać i będę myślała o waszym gniazdku przez święta. Przypomniała sobie tę rozmowę teraz, kiedy dochodziła do swojego starego domu. Wszystko na przyjęcie Jutty było odświętnie białe, jak stół przykryty nakrochmalonym obrusem. Miasto, które opuściła, było brudne i zadeptane, a zamiast śniegu chodniki pokryte były brudną kaszą. Tu znaczyła pierwsze nie wiadomo od jak dawna ślady w ćwierćmetrowej warstwie śnieżnej. Wszystkie drzewa w alei kasztanowej prowadzącej do ich domu i dalej na cmentarz miały kościste czarne konary i gałęzie przykryte miękką śnieżną watą. Okna domu wysyłały w słońcu taki blask jak oczko brylantowego pierścionka, z którym Jutta nigdy się nie rozstawała. Pierścionek wzbudził podziw sióstr Punickich. - To po mamie - powiedziała Jutta. Miała go na palcu tego dnia. - Dobrze, że ci go oddali, jednak ludzie są uczciwi. - Inka zawsze cieszyła się, kiedy znajdowała dowód na to, że ludzie nie są pożerającymi się nawzajem drapieżnymi rybami. - Nikt mi nie oddał, sama poszłam do kostnicy i poprosiłam - zawahała się, jak nazwać Hiszpana - grabarza, żeby go oddał. - Nie bałaś się, dziecko? - spytała Bola, a na jej twarzy pojawił się strach - nie bałaś się pójść sama do takiego człowieka? - Nie, wtedy nie bałam się niczego. - Przecież mogło ci się coś stać. - To samo może mi się stać na klatce schodowej - mówiła Jutta. - To był bardzo porządny i uczciwy człowiek, nawet nie chciał pieniędzy... - Możliwe, możliwe - zgodziła się Bola szybko, bo przypomniało się jej, że wszyscy ludzie, nawet grabarze, pochodzą od tego samego Boga i nie należy nikim pogardzać. Chociaż czym innym jest pogarda, a czym innym strach. Strach nie jest grzechem, jest tylko słabością. Jutta weszła do domu. Skoncentrowany aromat zamkniętego wnętrza wymknął się przez otwarte drzwi i wybiegł na spotkanie świeżego powietrza. Stęchlizna walczyła dzielnie, ale kiedy Jutta otworzyła wszystkie drzwi i okna, zapach skapitulował, powoli unosząc się coraz wyżej i wyżej, aż nie zostało z niego nic. Teraz powietrze było świeże, tyle że lodowate. Nie można mieć wszystkiego, powiedziała Jutta. Zamknęła drzwi i okna, otworzyła skrzynię pełną węgla i suchych ze starości, drewnianych szczapek. Siadła na podłodze i patrzyła w żywy ogień. Od dawna nie widziała płomieni. Nawet w starym domu sióstr Punickich były już kaloryfery. Ogień nie wie, kogo połyka, to Hiszpan był winien, był taki nieuważny... A może chciał popełnić samobójstwo? Nie miał przecież żadnych powodów. Nie, to nie był ktoś słaby, kto uciekałby przed życiem... Jutta zastanowiła się nad ich wspólnym życiem codziennym. Nie wiedziała, kim był, czym się naprawdę zajmował, o czym myślał... Nie znała jego nazwiska... Nawet imienia. Był Hiszpanem i to wszystko. Teraz przyjechała po to, żeby dowiedzieć się, o czym pisał. Trudno będzie wykopać słój, bo ziemia jest twarda od mrozu, ale Jutta wiedziała, że da sobie radę. Wzięła mały szpadel i poszła na cmentarz. Pierwszy sklejony rękopis Hiszpana Jutta jest bezbronna jak kulawy wróbel, ale i tak samo jak on twarda. Kiedy przyszła do mnie po pierścionek, wydawała mi się małym potworem. Pociągała mnie tak bardzo, że postanowiłem, choć nie bez wstrętu, spełnić jej prośbę. Potem, gdy poznałem ją lepiej, zauważyłem, że ma własne kryteria moralne, całkiem odmienne od moich. Ja sam szanuję każdą inność, ponieważ wiem, co to znaczy uchodzić za dziwaka. To, że ktoś mieszka na cmentarzu i zajmuje się oddawaniem ziemi tego, co do niej należy, wystarcza, żeby uznać go za zboczeńca. Na szczęście mało dbam o opinię; gdyby było inaczej, już dawno znaleziono by mnie, sinego jak śliwka, wiszącego na gałęzi. Dla mnie najważniejsze jest, że mam spokój do pracy, żadnych zwierzchników, żadnych poleceń, ani kłopotów, jeśli nie będę posłuszny. Tego wszystkiego nie mogłem kiedyś znieść. Teraz żyję w dostatku i czerpię soki z tego, co obserwuję. Mało kto wie, w jakim stopniu rozpacz wyzwala szczerość. Nikt zaś nie ma pojęcia, do czego ja tej wiedzy używam. Rozpacz po śmierci kogoś bliskiego jest torturą zmuszającą do mówienia. Można z bliska zobaczyć złożoność uczuć, jakimi ludzie nawzajem się obdarzają, dowiedzieć się tego, co skryte dla świata, a co zostaje ujawnione nad trumną, w kostnicy, przed pogrzebem, tak jakby ludzie chcieli powiedzieć ostatnią prawdę swoim bliskim, zanim ci rozpadną się w pył. Ja stojąc nie opodal udaję, że jestem całkowicie pochłonięty czyszczeniem lichtarzy. Zresztą na mnie zważać nie trzeba. Jestem częścią wystroju kostnicy, tak samo jak katafalk, trumna i nieboszczyk, tyle tylko że chodzę. Ruszam się bezszelestnie, żeby nie spłoszyć momentów ich wielkich uczuć, czasami jedynych prawdziwych wybuchów w ciągu całego życia. Czasami mówią do mnie szeptem o zmarłych, żeby ich nie ożywić albo nie zranić nieostrożnym słowem. Ocieram łzy wdów i wdowców, osieroconych dzieci i rodziców płaczących po dzieciach. Od razu na początku swojej nowej pracy zauważyłem, że istnieją osobne określenia różnych rodzajów samotności po utracie kogoś. Jest więc wdowa i wdowiec, są sieroty. Określenie sankcjonuje istniejący stan rzeczy jako naturalny. Nie ma natomiast nazwy ojca czy matki, którzy utracili dziecko. Zastanowiło mnie to, zacząłem więc przyglądać się temu gatunkowi rozpaczy. To prawda, że pole obserwacji jest mniejsze, bo dzieci umiera mało, ale uczestniczyłem parę razy w pogrzebie dziecka i mogę powiedzieć, że na tego rodzaju cierpienie brak słów. Mój pancerz przez lata stał się twardy, ale gdy widzę małą trumnę, muszę odwracać głowę. Znam każdą rozpacz, widziałem i opisałem chyba wszystko, co można przy tej okazji zobaczyć: rozpacz rozdzierającą, sentymentalną, egoistyczną, cichą, pogodzoną, rozpacz uduchowioną przez wiarę, metafizyczną, mistyczną, histeryczną, groźną, drapieżną, samobójczą, zboczoną, nieprzytomną, oddaloną... Jutta przyszła po pierścionek matki spokojna. Patrzyła w twarz zmarłej z uwagą obserwatora. Była swobodna. Po raz pierwszy czuła się wolna. Dopiero po dłuższym czasie poznałem, na czym polegało cierpienie Jutty, bo i ona cierpiała. Było to cierpienie z powodu nieodwracalności biegu rzeczy wynikłej z faktu śmierci. Jutta rozpaczała dlatego, że nie mogła przypomnieć sobie ani jednego momentu, w którym czułaby miłość matki czy miłość do matki. Nie było w jej pamięci takiego epizodu z dzieciństwa. Bolała nad tym, że nie wydarzy się już nic, co mogłoby zburzyć ten lodowaty obraz. W sile miłości, którą mnie obdarzyła, odkryłem siłę rozpaczy. Wysłanniczki śmierci i miłości: rozpacz i rozkosz, spotkały się w Jutcie, bliskie jak dwie piersi. Kiedy opowiadała mi o swoim ojcu, bolesna rozpacz gasiła czułe wspomnienie. Gdy mówiła o matce, nienawistna rozpacz odbierała wiarygodność jej słowom. Starałem się znaleźć w tych okruchach pamięci coś, co wyglądałoby na matczyne ciepło, ale gdy to czyniłem, Jutta prychała, parskała wzgardliwie i znajdowała strumienie zimnych zdań, żeby w jednolitym obrazie matki nie powstała choćby wąska szczelina, przez którą mógłby wśliznąć się nikły cień sympatii. Broniła się więc przed tym, czego potrzebowała. Zrozumiałem wkrótce, że gdyby do tego doszło, jej ból pogłębiłby się, więc zaprzestałem mych starań. Oczekiwała ode mnie rozkoszy, która zabije albo przynajmniej zrównoważy rozpacz. Z tego co pamiętała, odtworzyłem obraz jej rodziców, a nawet babki, o której wiele słyszała od ojca. I w tym wypadku nie dodałem od siebie prawie nic, jak zawsze gdy piszę o ludziach. Źródło literatury leży w opowiadaniu, a ja chcę czerpać z tego źródła. To co widzę, wystarczy, fantazja może tylko zamącić i zakłamać. Dla mnie każdy człowiek jest równie bogaty jak cały świat. Nie wstydzę się też przyznać, że czegoś nie wiem lub nie rozumiem, że brakuje mi jakiegoś kawałka, tak jak przy sklejaniu porcelanowej filiżanki. Kleję dalej, zostawiając pustkę w miejscu zgubionych skorup. Może taka filiżanka nie jest już piękna, ale może być równie cenna przez to, że uratowana. A kształt całości i tak można zobaczyć, można się go domyślić. To, czy warto sklejać, zależy tylko od ilości skorupek. Jeżeli jest ich wystarczająco wiele, sklejam, jeśli zbyt mało, wyrzucam na śmietnik. Jak dotąd nie spotkałem nigdy człowieka, którego istoty nie warto by dociekać. Ilość opisanych przeze mnie osób jest tak wielka, że sam zaczynam się w tym gubić. Trwa to od wielu lat. Prawie od dzieciństwa. Kiedy tylko nauczyłem się pisać, uciekałem od samotności sieroctwa, zasmarowując zeszyty opisami osób, które widziałem, znałem, spotkałem, z którymi rozmawiałem. Kiedy żyła moja matka, w podobny sposób opowiadaliśmy sobie o każdym, kto miał jakieś dziwactwo. Gdy umarła, zacząłem notować swoje spostrzeżenia, wierząc święcie, że czyta je nocą, kiedy ja mocno śpię. Te wczesne opisy zginęły przy licznych przeprowadzkach. Wędrowałem po obcych ludziach, bo nasi wszyscy krewni zapadli się pod ziemię i nie jest to metafora. Kilka moich zeszytów spaliła złośliwa baba, u której mieszkałem, gdy odkryła, że mój dar obserwacji posunął się zbyt daleko. Nie sądziłem, że umie czytać i to był mój błąd. Żałuję, że ich nie mam właśnie teraz, kiedy chcę całą swoją twórczość uporządkować i nadać jej wreszcie zamkniętą formę. Na razie bowiem, to, co napisałem na tysiącach luźnych kartek i w zeszytach, przypomina deszcz, w którym każda kropla jest innej wielkości. Sądzę, że swoją historię powinienem zacząć od matki. Napisałem nawet krótki szkic; niestety, jej obraz wymyka mi się ciągle. Nawet tytuł: "Garść popiołu" - brzmi jak metafora, chociaż jest prawdą, bo tylko tyle z mojej matki zostało. "Garść popiołu" Moja matka była bardzo młodą dziewczyną. Ciemne włosy rozdzielała pośrodku biała ścieżka; przylegały gładko do głowy aż do wysokości uszu, a w tym miejscu skręcały się mocno i wiły do ramion. Dziwiłem się, jak to jest możliwe, żeby włosy były proste i kręcone jednocześnie. Sam miałem loki, które w żaden sposób nie chciały się rozprostować. Matka śmiała się ciągle, każdego dnia, także wtedy, gdy nie było słońca i lał deszcz. Przytulała mnie i mówiła: co za szczęście, że mogłam cię urodzić, to prawdziwy cud. Kiedyś, podczas burzy, której się bała, powiedziała tak: - Wiesz co? Ja nigdy nie widziałam żadnego związku między twoim urodzeniem a mężczyzną. Czasami pojawiał się w naszym domu ktoś, kto był mężczyzną. Przynosił pieniądze, a matka dziękowała mu. Nie był to jednak człowiek z fotografii w srebrnej ramce, o którym matka mówiła czasami: tak wyglądał twój ojciec. Nie dopytywałem się, co to znaczyło. Czy to, że tak wyglądał, znaczyło, że to był mój ojciec, czy też mój ojciec był podobny do tego z fotografii? Nie zdążyłem dowiedzieć się, jak było naprawdę. Zresztą nie interesowało mnie to. Ja też nie widziałem żadnego związku między tym, że jestem na świecie, a jakimś tajemniczym ojcem. Byłem przekonany, że przyszedłem na świat jednocześnie z matką. Oboje mieliśmy takie same oczy. Sadzała mnie na kolanach, brała owalne zwierciadło z rączką i trzymając je naprzeciwko naszych twarzy, mówiła: - Wiesz co? My mamy takie same oczy. Widzisz to? Moglibyśmy się zamienić oczami i nikt by tego nie zauważył. Lubiłem siedzieć na kolanach matki, w naszym domu, do którego nikt nie mógł przychodzić bez naszej zgody. Mógłbym wiele opowiadać o matce, o jej oczach, włosach, o głosie, o jej sukniach. Tak, nawet o jej sukniach, które były zawsze ciemne z jasnymi kołnierzykami. Matka była bardzo wysoka, i mówiła, że ojciec też był wysoki, wyższy niż wszyscy inni ludzie, których znała, i że ja też będę bardzo wysoki. Kiedy myślę o tym domu i o nas siedzących tam razem, czuję, jak powraca cały smutek mojego późniejszego dzieciństwa bez matki, mimo że wtedy, kiedy byłem z nią, nic się nie działo. Nie było żadnych zdarzeń, które mógłbym zapamiętać. Nie pamiętam też żadnej anegdoty o swoim dzieciństwie, nie miałem krewnych, żadnych starych, śmiesznych ciotek ani zdziwaczałych wujów. Nie mieliśmy nawet psa. Była tylko matka i ja. Tak, wiele myślę o matce, nie wiedząc nawet jaka była. Pamiętam zaledwie kilka zdań, które wypowiedziała. I te parę zdań musi mi wystarczyć. Chodziła tanecznym krokiem po pokojach. Poruszała się z gracją w swoich ciemnych wełnianych sukniach z białymi lub kremowymi koronkowymi kołnierzami. Miała włosy kręcone i proste, wesołe oczy, w których łatwo pojawiały się łzy, głos dobitny i cichy. Bała się rzeczy, które inni ludzie uważali za całkiem zwyczajne, ale nie bała się wcale tego, przed czym oni drżeli. Bo moja matka nie bała się śmierci. - Wiesz co? To fatum - mówiła. - Fatum krąży nad całą naszą rodziną od zawsze, aż dziwne, że jeszcze żyjemy. Ja straciłam wszystkich bardzo wcześnie, tak samo ty mnie stracisz. Mówiła to wesoło, bo uważała, że i tak wydarła losowi coś, co jej się nie należało. Tym szczęściem byłem ja. Dlatego kiedy inne kobiety narzekały na utrapienie z dziećmi, mówiła: proszę nie grzeszyć słowami... Zresztą matka nie miała ze mną żadnego utrapienia. - Wiesz co? - zaczynała każde zdanie od tego. - Wiesz co? Kiedy umrę, każ mnie koniecznie spalić. Nie chcę gnić pod ziemią. Spal mnie na popiół i weź go trochę, wtedy będę zawsze przy tobie. Dzięki matce byłem oswojony ze śmiercią od najwcześniejszych lat. Dzięki niej także pokochałem kobiety. Kochałem je dlatego, że moja matka była kobietą, że mnie kochała, a także dlatego, że miałem ją tak krótko. Właściwie z tych samych powodów mogłem znienawidzić kobiety, choćby dlatego, że żadna nie była moją matką. Jednak kochałem je. Wszystkie kobiety, z którymi byłem. Mimo wszystko nie lubiłem, kiedy matka powtarzała: spal mnie na popiół. - To ty mnie spal - odpowiadałem wtedy, a ona mówiła zawsze to samo: odpukaj w nie malowane drewno, to, co powiedziałeś, odpukaj natychmiast! Ze słów i zdań to jest wszystko co zapamiętałem. Moja pamięć jednak jest bogatsza. Jest żywa i przez cały czas pamięta wiele nieprzekazywalnego na temat mojej matki. Wiele gestów i wiele scen. Pamiętam jej śpiew, choć nie przypominam sobie ani słów, ani melodii, jednak słyszę, jak śpiewa. Mimo że nie mogę przypomnieć sobie żadnego zdarzenia, wiem z całą pewnością jedno: wszystko kręciło się coraz szybciej. Dni następowały coraz szybciej po sobie. Coraz częściej bałem się czegoś, co musiało nastąpić. Urodziłem się w maju i to miało przynieść mi szczęście zgodnie z tym, co mówiła matka o majowych dzieciach. Kiedy miałem cztery lata, byłem już dość rozgarnięty, żeby wiedzieć, że coś się dzieje. Nie wiedziałem jednak co, a matka nic mi nie mówiła. Którejś nocy obudził mnie straszny huk i nasz dom mający ściany półmetrowej grubości zatrząsł się. Następnego dnia matka powiedziała, że nie będziemy wychodzili z domu, bo ona nie czuje się najlepiej. Po południu przyszedł ten sam mężczyzna, który dawał nam pieniądze, i powiedział, że trzeba zrobić zaciemnienie. Stanął na parapecie i zasłonił szyby czarnym papierem. - Wiesz co? - powiedziała swoim zwyczajem matka - jest wojna, a ja nie mogę tego pojąć. - Wkrótce pojmiesz - powiedział z wysoka stojący na parapecie człowiek. Myślałem, że będę mógł patrzeć z okna na bijących się żołnierzy, ale nic takiego się nie działo, tylko wszędzie płonęły i waliły się domy, a my czasami po kilka razy na dzień, a czasami także nocą zbiegaliśmy do piwnic. Byłem zawsze posłuszny matce i dlatego żyję. Wyszła po mleko i długo nie wracała; nie wracała, nie wracała, a ja czekałem posłusznie, tak jak mi przykazała: nie ruszaj się z domu, żeby nie wiem co się działo, jak będzie alarm, to zejdź do piwnicy, powiedziała wychodząc, ja postaram się wrócić jak najszybciej. Wieczorem wpadł mężczyzna, którego imienia nie pamiętam, mimo że to on dawał nam pieniądze, i powiedział płacząc głośno: - Zwęgliła się! Na popiół! - Tak jak chciała - powiedziałem cicho. - Chcę mieć garstkę tego popiołu. - Wiatr już wszystko uniósł do nieba - odpowiedział mi i zaczął płakać głośniej. Tak zaczęła się moja samotność bez matki. Taki był początek mojej samotności z innymi kobietami. * * * Teraz Jutta jest mi najbliższa ze wszystkich i jest najbardziej samotna. Udaje co prawda, że śmierć matki nie dotknęła jej wcale, ale wiem, że to nieprawda. Jutta jest mi bliska jak kulawy wróbel. Znalazłem ją i odchuchałem. Przestała kuleć i uczy się latać. Ona wcale nie chce być samotna. To samotność ją wybrała, a nie odwrotnie. Od dzieciństwa walczyła o więzi. Samotność to ciężar jej dzieciństwa od czasu śmierci ojca. Teraz jesteśmy razem i Jutta często śmieje się, bo czuje się lekka. Odkurza dla mnie wspomnienia. Uczy się opowiadać. Nigdy nikomu nic nie opowiadała. Kocham ją za to. Mylą się ludzie, którzy sądzą, że słowa są wytarte. Słowa po prostu są. To ludzie mają fałszywe i wyszargane gęby. Jutta może używać wszystkich słów i żadne z nich nie jest wytarte, nawet jeżeli powtarza je wiele razy w ciągu nocy. Powiedziałem jej o tym, bo miała obawy, żeby nie drażnić mnie swoją "nieprzyzwoitą otwartością", jak się wyraziła. Teraz będę pisał o Jutcie, choć w dalszym ciągu nie wiem, jak połączę jej historię z pozostałymi. Moja osoba w tym się nie liczy. Ja nie chcę być bohaterem tej zalewającej mnie zapisanej papierowej masy. Muszę pozostać tylko obserwatorem i nawet jeśli kocham Juttę, to miłość nie może przesłonić zadania, które sobie postawiłem. Nie mam siły uciec, ale tę siłę muszę w sobie znaleźć i to już niedługo, bo inaczej nigdy nie skończę tego, co zamierzyłem. Żal mi Jutty, żal mi siebie, ale niestety, będziemy musieli się rozstać. Jutta pojawiła się w głównej alei w południe. Świeciło słońce, a my kopaliśmy grób jej matki. Podeszła do mnie blisko i spytała: - Czy może pan być o dziewiątej wieczorem w kostnicy? Skinąłem głową, bo takie prośby były na porządku dziennym. Ona dodała jeszcze, żeby wyjaśnić, że tam leży jej matka. Sądziłem, że chce pomodlić się przy zwłokach. Jej oczy były suche i jasne. Uśmiechnęła się trochę szalonym uśmiechem i wspinając się na palce szepnęła mi wprost w ucho: dobrze zapłacę. Spędziłem wiele lat na cmentarzu, ciągle miałem do czynienia z rodzinami zmarłych, ale nigdy nie czułem pociągu do kobiet, którym ktoś przed chwilą umarł. Teraz było inaczej. Miałem ochotę przewrócić ją na pryzmę wykopanej ziemi. Sądziłem, że odejdzie, ale stała obok, pachnąc ciężkimi perfumami. Powiedziała mi później, że przygotowała się do tego, żeby mnie uwieść i użyła perfum matki. Spytałem, czy gdyby zamiast mnie pogrzebem zajmował się kto inny?... Tak, powiedziała szczerze, zrobiłabym to samo... Musiałam odzyskać swoją własność... Zobaczyłam ciebie, wcale nie wyglądałeś na zboczeńca, na strasznego Hiszpana Corridę, o którym tyle mówiono. Jutta uważa, że wszystko zło bierze się z braku pieniędzy. Jej ojciec musiał się przeprowadzić, żeby więcej zarabiać i dawać matce. Matka dała oszukać się potem naciągaczowi, który obiecywał jej dalekie podróże i rodowe klejnoty. Wszystko, żeby mieć i znaczyć, mówiła Jutta, dlatego chcę mieć pieniądze, a o resztę postaram się sama. Jej matka pożądając pieniędzy oddała się mężczyźnie, którego nie mogłaby pożądać, gdyby nie przedstawił się jej jako hrabia Spondey. Jutta kocha mnie i pożąda, a mimo to bierze ode mnie pieniądze, których nie potrzebuje. Układanie banknotów sprawia jej wielką przyjemność. Transakcji pilnuje z surowością. - Najpierw pieniądze - mówi do mnie, wyciągając rękę. Głos ma twardy, a oczy badawcze jak zawodowa prostytutka. Co jakiś czas podnosi cenę. - Czy wiesz, co powiedziałaby twoja babka, gdyby to widziała? - pytam. - A niech widzi! Chciała ze mnie zrobić świętą. Dała mi to przeklęte imię... - To imię jest piękne - mówię. - Dlaczego mój ojciec tak wcześnie umarł? Po to, żebym była nie - szczęśliwa. Żeby spotkał mnie los pustelnicy. A ja nie chcę być świętą i nie chcę być sama. Dawaj pieniądze, policzę; zachciało im się świętej... Matka też dobre ziółko! Kościół, spowiedź, wszędzie tylko z babką, do kościoła i z powrotem, z ojcem nic, po moim urodzeniu won! Ty masz prawe skrzydło domu, ja biorę lewe, łóżko dzieli mur. A potem, kiedy poznała tego hrabiego, te trzy ćwierci do śmierci, zachowywała się gorzej niż kurwa, bo kurwa ma swoją godność... - Co ty o tym wiesz... I nie mów tak o swojej matce - powiedziałem ze złością. - Może kochała tego swojego hrabiego? - Kochała go? A mnie nie umiała kochać? Swojej córki? Nie zagaduj, dawaj pieniądze. - A więc jesteś kobietą sprzedajną - mówię do niej. - Przecież handel jest uczciwy. - Myślałem, że robisz to z miłości - mówię. - Z miłości robię to, co lubię - odpowiedziała. - A tego nie lubisz? - Nie, to upokarzające dla kobiety i dlatego musisz za to płacić. Nie mogłem przecież powiedzieć, że tę formę miłości inne kobiety uważają za coś zwykłego i robią to chętnie z własnej woli. - Kiedy dajesz mi za to pieniądze, jestem kimś innym, jestem kobietą sprzedajną, jak to ładnie określiłeś, i tylko jako taka mogę to zrobić. Jako ja - Jutta, nie zrobiłabym tego nigdy. - A jak nie będę miał pieniędzy? - Zawsze możesz mnie zmusić, bo jesteś silniejszy. Zresztą to i tak jest tanio - zapewniała mnie - to ci się bardzo opłaca, skoro tak chętnie dajesz pieniądze... Właściwie to nie ma żadnej ceny, która mogłaby wynagrodzić mi krzywdy moralne, jakich przy tym doznaję. Do momentu otrzymania pieniędzy była naprawdę zła. Przeliczyła je, wygładziła i schowała do swojej torebki. Złość opadła z niej razem z sukienką. Powoli Juttę powlekała zmysłowość. Nie zdarza się często, żeby dwoje ludzi było z sobą tak związanych jak Jutta i ja. Mnie nie zdarzyło się to nigdy, mimo że miałem wiele kobiet. Być może szukałem kogoś podobnego, ale nie znalazłem i wreszcie wyłączyłem się z poszukiwań, oddałem się pracy, sublimując w miliony zdań to swoje nie wykorzystane libido. Sądziłem, że nic nowego nie może mi się zdarzyć i spotkałem Juttę. Niestety albo zbyt późno, albo zbyt wcześnie. Gdybym spotkał ją, kiedy skończę pisać! Albo wtedy gdy jeszcze nie zacząłem! Teraz jest najgorszy moment na miłość. Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Wierzę w pożądanie od pierwszego zbliżenia. Człowiek nie może wiedzieć, czy kogoś naprawdę kocha, dopóki nie nasyci pierwszego głodu. Czasami, jak to jest w naszym przypadku, miłość jest ciągłym apetytem. Jest także spokojnym oczekiwaniem, słuchaniem... Tylko że pochłania mnie zbytnio i nie jestem już sobą, nie jestem tym człowiekiem, który po to zaszył się na cmentarzu, by wypełniać swoją misję, by pisać, tylko pisać... Jutta nie rozumie tego. Jest zbyt młoda, chociaż chwilami wydaje się bardzo dojrzała. Zrozumiałem, że nigdy nie kochałem tak jak teraz, choć z innymi kobietami było mi wygodniej. Po wspólnej nocy wychodziłem zwykle bez żalu rankiem, by powrócić, gdy będę tego potrzebował. Stale pisałem. Teraz stale jestem z Juttą, a piszę tylko w przerwach, wtedy gdy ona śpi albo jest w szkole, a ja jestem wolny i nie mam zajęć na cmentarzu. Pochłaniają mnie te płaskie uczucia, takie jak zazdrość, którą Jutta nad podziw umiejętnie, choć brutalnie podsyca opowiadając mi o tym, jak działa na mężczyzn, na nauczycieli i na chłopców w szkole. Starałem się wbić jej do głowy, że zazdrość jest uczuciem niskim, ale ona śmiała się ze mnie. To nie zależy od wrażliwości, ani od wykształcenia, nikt nie stoi ponad tym, powiedziała, możesz poznać wszystkie głupie historie zazdrości, śmiać się z nich, nazywać je paranoją, a kiedy opowiem ci o nauczycielu, który podczas wyświetlania filmu przyrodniczego nie patrzy na pracę serca na ekranie, lecz chce poznać, jak bije moje serce, zaczynasz się wściekać... Nawet teraz kiedy mówię ci o tym całkiem spokojnie, widzę, że twoja twarz się zmienia... A przecież wiesz, że odsunęłam się w porę, zanim jego ręka dotknęła mojej piersi... - Wściekam się, bo wiem, że go prowokowałaś - mówię, a Jutta znów śmieje się: - Ja go obserwowałam, widzisz, jak zazdrość działa na umysł? Gdzie tu logika? Co ma wspólnego obserwacja z prowokacją? Ja nie opowiadałem jej o swoich kontaktach nigdy. Mam taką zasadę, że nie rozmawiam o swoich poprzednich kobietach. Nie wydobyła ze mnie ani jednego słowa na ten temat. - To co było kiedyś, przestało dla mnie istnieć, kiedy przyszłaś do mnie po raz pierwszy - powiedziałem. - To smutne. Ciekawe, czy ja też rozpłynę się we mgle niepamięci, kiedy pojawi się następna? - Czy chcesz odejść? Już? - Gdybym odeszła, to tak by się stało? - Nie mówić - nie znaczy nie pamiętać. - To znaczy, że będąc ze mną rozpamiętujesz swoje poprzednie miłości? - Nie rozpamiętuję, chociaż nie zapomniałem. - Gdybym odeszła, myślałbyś o mnie? - Tak - powiedziałem. - Nie rozpieszczasz mnie wyznaniami. To była prawda. Nie mówiłem wiele o miłości, o tym, że ją kocham i jak ją kocham. Dość długo nie umiałem tego przełamać. Moje słowa były zawsze proste i ciężkie; nie oddawały tego, co czuję do niej. W ogóle nigdy nie mówiłem zbyt wiele. Na samym początku nie odzywałem się prawie wcale. Przez lata spędzane pośród umarłych, leżących w ciszy, straciłem zdolność rozmawiania i byłem z tego zadowolony. Nie potrzebowałem towarzystwa i miałem czas na pisanie. Krótko mówiąc, zdziwaczałem. Słowa i zdania były tym, co pisałem, a nie tym, co służy do porozumiewania się z ludźmi. Nigdy nie byłem gadatliwy, ale pamiętam, że jeszcze w czasie studiów dyskutowałem wiele o Bogu, o życiu, literaturze, polityce i filozofii, o tym wszystkim, o czym mówi się mając dwadzieścia lat. Wybierając pisanie odrzuciłem rozmowę jako sposób zbliżenia się do ludzi. Słuchałem tego, co oni mówią, potakując, przecząc czy mrucząc monosylaby dla podtrzymania wrażenia, że nie jestem tylko słuchaczem. Od czasu pojawienia się Jutty znacznie mniej piszę, dużo więcej mówię. Co więcej, nie czuję pustki, tylko co parę dni, a teraz już co parę godzin pojawia się wyrzut: nie piszesz, znów dziś nie pisałeś. Wreszcie pojawił się cień, który kładł się pomiędzy nami w łóżku, a jego obecność mąciła naszą doskonałą podwójną samotność. Nie mogę zrezygnować z ani jednej chwili z Juttą. Nie chcę, a nawet gdybym chciał, ona nie pozwoli mi na to. A przecież wiem, że bez pisania nie jestem tym człowiekiem, którym byłem, i którym chcę być. Nie mogę być nikim innym. Nie muszę wydawać książek, żeby czuć, że jestem pisarzem. Nie muszę sprawdzać, czy podoba się to czytelnikom. Tę drogę wybrałem także z konieczności. Moja przeszłość zamknęła mi wstęp do wydawnictw. Kiedy zmienią się czasy, a one na szczęście zmieniają się, być może któregoś ranka wyjdę z cmentarza, wezmę worek, albo jak Russell i Whitehead załaduję mój rękopis na taczkę i zawiozę do wydawnictwa. Tak być może, ale nie musi. Równie dobrze mogę do końca życia prowadzić szóstkę moich ludzi, niosących trumnę z kostnicy do dołu wykopanego w jednej z licznych, bocznych kwater. Ten zawód jest równie niezbędny jak zajęcie lekarza czy fryzjera, tyle że mniej pożądany; i ja, który nie mogłem nigdzie znaleźć pracy, bo wszędzie szła za mną moja przeszłość, tutaj znalazłem ją, i nikt nawet nie zaprotestował. Do najgorszych zajęć idą najgorsi ludzie. Tak myślą ci, którzy mnie zatrudniają. Powiem teraz coś, co być może obrazi niektórych, ale to prawda: wolę obcować ze śmiercią i z cudzym bólem, niż siedzieć w biurze i przekładać papiery. Chociaż przyznaję, że początki mojej cmentarnej kariery były trudne. Mimo to łatwiejsze niż emigracja. Przeczekać to dla mnie jedyne wyjście. Być może znaczy ono: przeczekać życie. Przeczekuję więc na cmentarzu, pisząc o ludziach i o sobie. Przestać pisać to byłaby moja śmierć. Jutta zbliżyła mnie do życia, lecz zadaje mi cios za ciosem, pochłaniając cały mój czas dla siebie. Muszę coś z tym zrobić, coś wybrać, bo przecież nie mogę trzymać młodej dziewczyny całymi latami na cmentarzu. Mija prawie rok od śmierci jej matki, a ja nie potrafię nic zmienić. Wczoraj Jutta powiedziała tak: - Różnica między moimi rodzicami polegała na tym, że ojciec istniał, a matka była. Kiedy oboje umarli, matki nie ma, a ojciec istnieje nadal. Rozmowy z Juttą o jej rodzinie przypomniały mi moją matkę. Gdyby można było żonglować czasem i przestrzenią, to moja młoda matka mogłaby zostać żoną ojca Jutty. Myślę, że to byłaby szczęśliwa para. Jutro Jutta ma lekcje aż do późnego popołudnia, jest to jedyny dzień, w którym mogę trochę popracować. Mam coraz mniej czasu, a zanosi się na to, że będzie jeszcze gorzej. Nadchodzą wakacje, Jutta ma zamiar powiedzieć wujowi, że wyjeżdża z koleżankami i wprowadzić się do mnie na stałe. Muszę coś wymyślić, żeby uciec, bo nie mogę dłużej tak żyć... Drugi sklejony rękopis Hiszpana (Korzenie Jutty) Salomea Kietliczowa, wdowa po pułkowniku Kietliczu, który umarł na atak serca w trzecim dniu wojny, mieszkała w starej zrujnowanej willi blisko cmentarza, nazywanej dworkiem. Jej syn Hieronim był zakonnikiem i odwiedzał matkę tak często, jak pozwalała na to reguła zakonna, czyli niezmiernie rzadko. Starsza pani mieszkała w tym mrocznym domu ze swą córką Klementyną, która miała trzydzieści pięć lat i ostatnio codziennie w głosie matki słyszała bicie ostatniego dzwonu nawołującego do zamążpójścia. Co rano czarno ubrana Salomea Kietliczowa, drobna i ruchliwa stara niewiasta, o prostych plecach i wyniosłej twarzy, szła do kościoła ze swą córką. Dwie samotne pobożne kobiety nie interesowały nikogo. To prawda, że zajmowały zbyt wielki dom, że można było im kogoś dokwaterować, ale nikt nie chciał mieszkać w takiej ruderze. Zresztą w tym małym miasteczku, z dużymi tradycjami, zmiany nie następowały tak szybko jak w wielkich miastach, gdzie donosy i fałszywe oskarżenia otwierały drzwi do cudzych mieszkań, jak też i do kariery politycznej. Tu panował senny, zalękniony spokój. Ludzie znali się na tyle dobrze, że wiedzieli, co i komu można powiedzieć bezkarnie. W pięć lat po wojnie chłopi ze wsi łączącej się poprzez piękne rozległe łąki z miasteczkiem mówili jeszcze ciągle do Salomei: pani dziedziczko, choć już przestali do Klimy mówić: panienko. Trzydzieści pięć lat to trochę za wiele, żeby nazywać kogoś panienką. Klementyna była ładną kobietą. Miała słodki uśmiech, ostry nos i była wyższa od matki o co najmniej pół głowy. Określano ją mianem dorodnej. Bujne miodowe włosy codziennie rano upinała w grecki węzeł. Była dobrze odżywiona i zawsze wypoczęta. Poruszała się leniwie i trochę ospale ze względu na nadmiar ciała. Matka miała zwyczaj zwracać się do córki tak, jak zwraca się oficer do ordynansa. Wydawała jej polecenia i rozkazy w każdej, nawet najdrobniejszej sprawie. Mówiła jej, jak powinna się ubierać, jak chodzić, z kim rozmawiać i co myśleć. Słowem wyglądało na to, że jeśli któregoś dnia Salomea umrze, córka zapyta ją z pewnością: w co maman chce być ubrana do trumny, a leżąca na marach po krótkim zastanowieniu odpowie: w tę długą czarną suknię z tafty, ma chérie. Pewnego dnia po przyjściu z kościoła jadły jak zwykle samowtór śniadanie w ciemnym, wilgotnym pokoju zwanym salonikiem, kiedy matka powiedziała: - Wyjdziesz za Józia - powiedziała to mocnym głosem, jakby to było polecenie samego Pana Boga, które wydał podczas mszy, a Salomea teraz przekazuje je córce. O sprzeciwie nie mogło być mowy, jednak Klementyna zapytała cicho i niedowierzająco: - Za Józia? - A za Józia - potwierdziła matka. - To nie czas ulęgałek - mówiła obracając w ustach głoskę "ł". - U nas, na Wolyniu, można bylo przebierać, urodę mając, zastanowić się, ale w czym wybierać, kiedy kwiaty zginęly, łodygi same zostawiając; jak jeden Józio zostal, to już jest wybrany... - Przecież są inni - szepnęła Klementyna, rumieniąc się tylko trochę, bo nawet rumieniec sprawiał jej wysiłek. - Są przecież inni... - Z naszej sfery nie ma tu nikogo, a Józio z moich stron pochodzi, to rekomendacja wystarczająca i pewna, rodzina Józia tam znana, pobożna, Józio niemlody, wyszumialy już, to i dobre życie zgotować może. Klementyna, której ręce drżały ze zdenerwowania, potrąciła cukiernicę i rozsypała cukier. - Cukier na milość rozsypany! Na dlugą malżeńską milość! - zawołała matka z przesadnym entuzjazmem, którym chciała zarazić córkę. - Czas, żebyś się lepiej z Józiem zapoznala, przyjdzie dziś na podwieczorek, spodoba ci się. Klementyna znała paru młodych ludzi, których wojna rozsypała po świecie i po zaświatach. Nigdy jednak nie doszło między nią a mężczyzną do skrócenia dystansu na bliższy niż w tańcu, a i to tylko w walcu, bo tang maman nie pozwalała tańczyć. Nigdy dotąd nie miała Klima narzeczonego, choć nigdy nie pogodziła się ze staropanieństwem. Jej noce pełne były majaczeń o mężczyznach, z których każdy był dobrze urodzony i wprowadzał Klimę w swój świat. Jeżeli te marzenia przypominały cokolwiek, to była to kronika towarzyska z przedwojennych pism dla dam. Nigdy natomiast marzenia Klementyny nie dotyczyły "tej ciemnej strony życia", jak nazywała jej matka sprawy cielesne. Zasady Salomei Kietliczowej tworzyły krótki kodeks. Było w nim niewiele punktów, matka postanowiła więc jeszcze przed przyjściem Józia uświadomić córkę. Spoczęły na wyliniałej kanapce, której brązowy plusz wytarty w dwóch miejscach z włosków prawie do osnowy tworzył jasne plamy, jakby ktoś umyślnie zaznaczył, gdzie należy siadać. W dłoniach trzymały filiżanki z herbatą. - Krucha porcelana wytrzymala, a ojciec nie wytrzymal - powiedziała Salomea, która lubiła zaklinać wszystko w sentencje. Tym razem chciała jeszcze na chwilę odwlec niewdzięczny temat. Cisza przedłużała się, więc zaczęła mówić: - Żebyś wiedziala, moja Klimo, otóż chcę z tobą pomówić o tym, o czym dotąd nie bylo potrzeby rozmawiać. W dwóch slowach: kobieta musi poddać się mężczyźnie po to, żeby mieć dziecko. Tego wymaga Bóg. Nic ponadto cię nie obowiązuje. Wiem, że to nie będzie dla ciebie przyjemne, ale cóż, sposób, żeby urodzić dziecko jest tylko jeden. To musisz zrobić, żeby stać się matką. Czasami mężczyzna nie szanuje kobiety, robi z niej naczynie, rynsztok nawet, powiedzieć by można, w który wlewa swoje nieczystości. Klima sądziła, że chodzi tu o plugawe postępowanie mężczyzn z kobietami. - Dlatego - mówiła dalej matka - jak nadejdzie moment ten, zamknij oczy i otwórz je, jak będzie po wszystkim. - Ale mnie się Józio nie podoba - znów nieśmiało odezwała się Klima. Matka westchnęła, zacisnęła i tak już nadmiernie wąskie usta i milczała chwilę. - Myślałam, że zrozumiesz tyle - powiedziała do córki, nie patrząc jednak na nią, lecz błądząc smutnymi oczami po ścianie, na której wisiały portrety dziadków i pradziadków Kietliczów; szukała rady i cierpliwości w ich spokojnych, odległych twarzach. - Sądzilam, że wiesz, jaka jest rola kobiety, do czego kobieta została stworzona, jeżeli nie, powtarzam ci jeszcze raz, otóż tak, kobieta musi być matką. Mężczyzna musi być ojcem. Tyle się od nich wymaga, a podobanie się nie jest konieczne. A nawet, zrozumże, moja droga, że... że podobanie się może prowadzić do grzechu. To cale nowoczesne zakochanie, otóż to przecież tylko o to chodzi, żeby sprowadzić kobietę na drogę grzechu rozpusty. Myślalam, że tyle zdolalaś dowiedzieć się żyjąc ze mną pod jednym dachem, teraz widzę, że moje wychowanie nie wystarczyło... Otóż tak, dowiedzialam się na moje stare lata, że jedyna córka patrzy na mężczyzn jak na samców, nie, lepiej zostawmy tę kwestię... I nie mówmy o tym więcej... Była obrażona aż po czubek głowy. Siedziała jeszcze bardziej wyprostowana niż zwykle i jeszcze bardziej napięta. Splecione palce dłoni poniebieszczały, zaciskając się kleszczowato jedne na drugich; usta wyglądały jak zabliźniona biała rana po cięciu. Nawet włosy upięte wysoko zastygły w oczekiwaniu na to, co teraz nastąpi. Oczy tylko w tej starej twarzy, zawsze młode i bystre, patrzyły badawczo, pewne zwycięstwa. - Rozumiem to, maman, przecież zrobię, jak mówisz, chcę postępować tak, żebyś była ze mnie zadowolona, to tylko tak z żalu, że nie będziemy już tylko we dwie, tak jak dotąd. Salomea objęła córkę i ucałowała serdecznie. - Nie wątpilam, że zrozumiesz. Jesteś dobrym dzieckiem, jesteś moją córką i postępujesz tak, jak postępowaly wszystkie kobiety w obu naszych wielkich rodzinach. Wdowa po pułkowniku Kietliczu miała świadomość wielkości rodów, zwłaszcza, że wyjechała dawno ze swojego "Wolynia", na którym jej zubożała, i co tu ukrywać, schłopiała rodzina zajęta była ćwiartowaniem wieprzy i wyrobem wspaniałych, surowych kiełbas. Gdzieś w dalekiej przeszłości, mglistej jak wieczorne powietrze nad ukraińskimi polami, których już nie było, majaczyła wielkość tego rodu spokrewnionego przez matkę Salomei z Książętami Pomorskimi. Ci zaś skrzyżowali kiedyś genitalia z Kietliczami. Trzeba przyznać, że mimo śmieszności przekonanie to dawało Salomei siłę i charyzmę w tych ciężkich czasach. Kiedy szła ze swą córką do kościoła, jej loki pięły się wysoko. Wszystko w tej małej, ambitnej kobiecie pięło się w górę. Tam wysoko był Bóg. Tam była także loża, miejsce przygotowane dla pobożnych kobiet, które zawsze wiedzą, co robić należy, a czego nie wolno. W Salomei nie sposób było znaleźć jakąkolwiek niespójność między tym, co mówiła, a tym, co robiła. Wierząc głęboko w doraźną pomoc i opiekę boską, nie bała się chorych, pomagała przy porodach i pogrzebach. Cała była dobrze wypełnionym obowiązkiem życia. Klima rosła w cieniu czy może raczej w blasku swej matki. Jej fizyczna strona rozwijała się bujnie, natomiast psychika była od niemowlęctwa zniewolona przez indywidualność Salomei. Nic więc dziwnego, że podczas podwieczorku, na którym był Józio, ustalono termin ślubu. Także podczas nocy poślubnej Klementyna posłuchała rady matki i nie otworzyła oczu. Niestety, chyłkiem przemknęła jej myśl, nie myśl nawet, a krótki, szybki jak mgnienie obraz pewnego młodego junaka, siedzącego okrakiem na stercie cegieł i uśmiechającego się do niej. Klima poczuła się winna. Na szczęście wstydziła się powiedzieć o tym matce. Salomea określiłaby to z pewnością jako grzech podwójny, bo po pierwsze, była w tym deklasacja, a więc grzech przeciw sferze, po drugie zaś, było pożądanie cielesne, a więc grzech nieczystości. Obsadziwszy wreszcie tę ważną rolę w życiu swej córki Salomea mogła spokojnie wybrać się do raju. Zaczekała jednak do czasu, gdy brzemienność Klimy zrobiła się widoczna. Salomea leżała na szerokim łożu, oparta o wysokie poduszki, które pamiętały śmierć jej matki. - W ostatniej szufladzie sekretarzyka jest ten rękopis z szesnastego wieku - powiedziała słabym, choć wyraźnym szeptem do Klimy. - Wyciągnij go. Pamiętasz? Johannes Lazar, należący do naszej rodziny, zapisal przypadki blogoslawionej Jutty, weź go i czytaj dziecku, tak jak ja tobie czytalam... A tu masz platynowy pierścionek z brylantem. Zdjęła z suchego palca pierścionek i podała go Klimie. - Włóż go na palec i aż do śmierci nie zdejmuj - rozkazała. Odpoczęła chwilę, a potem mówiła dalej: - Jeżeli będziesz miala syna, dasz mu na imię Bernard, jeśli córkę, nazwiesz ją Jutta. Teraz przysięgnij na Gorejące Serce Jezusa, że wypelnisz moją wolę. - Przysięgam - powiedziała Klima uroczyście - że syna nazwę Bernard, a córkę Jutta. Był zmierzch. Zachodzące słońce wkradło się do pokoju, asystując tej wzniosłej scenie. Wilgotne ściany wydzielały zapach pleśni potęgując atmosferę rozkładu. Klima wpatrzyła się w brylantowe oczko łapiące w tej sekundzie ostatni promień słońca. - Ten pierścionek dasz swojej córce, tak jak ja tobie go daję. Jak nie będziesz miała córki, dasz go żonie swojego syna. Teraz możesz poprosić Józia. Wszedł Józio, w stroju myśliwskim zaplamionym zeschniętą krwią, pachnący wódką. Miał flejtuchowaty, niechlujny wygląd, a mimo to wniósł ze sobą jakiś świeży, żywy powiew. Wyglądał na bardzo silnego mężczyznę. Miał byczy kark, dużą, i jeszcze dodatkowo obrzmiałą od nocnego picia wódki, twarz i wielkie piegowate ręce stanowiące komplet z resztką rudawoblond włosów, tworzących potargany wieniec dookoła głowy. Salomea popatrzyła na niego życzliwie. Pochodził z dobrej szlacheckiej rodziny, choć wyglądał jak gajowy. - Chcialam się, Józiu, z tobą pożegnać i na koniec powiedzieć ci, że moja wola jest, żeby syn wasz nazywał się Bernard, a dziewczynkę Jutta nazwiecie. Józio skrzywił się, plasnął językiem o podniebienie, palce zanurzył we włosach i powiedział: - Nie na takie czasy to imię, nieszczęście przyniesie, ta teraz wszyscy mają być równi, a to imię się wyróżnia... - Józiu! - krzyknęła Salomea, unosząc się na łokciach. - Czy ty nie widzisz, że ja umieram?! Przywołała go tym do porządku i załatwiła sprawę imion raz na zawsze. Opadła na poduszki, skrzywiła się z bólu, a po chwili uśmiechnęła się. Oczy miała przez cały czas przytomne i otwarte. Nawet wtedy, kiedy już umarła. * * * Przez następne miesiące Józio liczył na to, że będzie miał syna Bernarda, co, jak miał się wyrazić, da się wytrzymać bez boleści zębów. Tak mówił do kolegów myśliwych, a kiedy wrócił w niedzielę, było już po szczęśliwym rozwiązaniu. Obok Klimy leżało niemowlę zawinięte w pożółkły, rodowy becik z koronkami. Miało rudawy puch na głowie, zaciśnięte powieki, ceglaste wypieki na drobnej jak brzoskwinia twarzyczce, i rączki o palcach porcelanowej lalki. Józio patrzył na okutane niemowlę chcąc przeniknąć tajemnicę płci, jaką zawierał pakunek. Kolor włosów ma do mnie podobny, powiedział do siebie, a więc chłopiec, dodał w myśli. - To Jutta - powiedziała Klima - pocałuj ją. Dużymi, mięsistymi ustami dotknął czoła dziecka. Mała rączka pacnęła go i zajechała paznokciem w policzek. - Ot, i kocurek urodził się - zaśmiał się swoim niskim śmiechem o przyjemnej barwie. Wydawało mu się dziwne, żeby jednodniowe niemowlę mogło już mieć paznokcie. Kręcąc głową z niedowierzającym podziwem przyglądał się ostrym, małym paznokietkom. - Ta to będzie dopiero kobieta, ta pokaże wszystkim, co to kotem się urodzić... Józio był gotów tę podobną do siebie, jak uznał, dziewczynkę pokochać, ubóstwiać nawet, tak jak to robią ojcowie, ale Klima postanowiła, że będzie inaczej. Śmierć Salomei i urodzenie dziecka zmieniły ją. Wydawać by się mogło, że będąc posłusznym przedmiotem w rękach matki nie da sobie rady i że zgubi się w samotnej rzeczywistości, bo przecież Józio nie liczył się w tej uczuciowej buchalterii więcej, niż o tyle tylko, o ile przyczynił się do urodzenia dziecka. Nie mógł więc zająć miejsca Salomei. Zrobił to, co do niego należało, "ta i wszystko". Z drugiej jednak strony, to miejsce nie mogło pozostać puste. Klima przyzwyczajona do słuchania rozkazów, nie mając pod ręką nikogo odpowiedniego, sama zajęła miejsce matki. Sama wydawała polecenia i sama je wypełniała. Wiedziała wszystko, co powinna powiedzieć czy zrobić, tak jakby pochylając się nad łóżkiem matki połknęła jej duszę wraz z ostatnim tchnieniem umierającej. Wstała z połogu i wprowadziła nowe porządki. Po pierwsze podzieliła dom na dwie części, na dwa skrzydła, jak powiedziała. W lewej, większej, z werandą, zamieszkała z Juttą, bo dziecko musi zejść do ogrodu, to przecież jasne. W drugiej, mniejszej i jeszcze bardziej podupadłej, zagnieździł się Józio razem z pięcioma psami. Trzy wyżły, którym przewodził Alf, i dwa szorstkowłose jamniki - bliźniaki jazgotały przez cały dzień, gryzły się, bawiły, a Józio obserwował postępy, jakie robią w tresurze. W nigdy nie pranej bonżurce, przesyconej zapachem potu i tytoniu, przewiązanej smyczą, ćwiczył psy w sztukach. Miał dużo czasu, bo nigdy nie pracował tak, jak zwykli byli pracować inni ludzie. Klima dzieląc dom chciała odsunąć Józia od dziecka. Będziesz miał spokój, mówiła obłudnie, nie będziesz słyszał płaczu Jutki. Nie oczekiwała od niego żadnej pomocy. Wolała wszystko robić sama, ale za to nie sypiać z Józiem, który teraz nie był jej już potrzebny. Mógł więc polować, ile chciał, wpadając po drodze do swej kochanicy, jak miasteczko nazywało jego znajomą. Nikt jednak na Józia Klimie nie donosił. Wszyscy go lubili. Lubili pić z nim wódkę, słuchać jego opowieści o psach, zwierzętach i kobietach i śpiewać z nim sprośne piosenki. Podczas gdy ojciec kochał, pił i polował, mała Jutta zmieniała swój wygląd. Przez jakiś czas była zupełnie łysa i wyglądała jak nadmuchana. Miała szeroko otwarte oczy w kolorze niebieskiego atramentu i skórę pomarańczową od soku z marchwi, który Klima wlewała jej co dzień łyżeczką w małe czerwone usta. Po jakimś czasie jej główka nabrała owalnego kształtu i porosła delikatnymi, prawie białymi włoskami. Dziewczynka miała także długie białe rzęsy i jasne jedwabiste brwi. Jak wszystkie dzieci, zaczęła siadać, gaworzyć, a wkrótce chodzić i mówić. Ojcu pokazywano ją dwa razy na tydzień i to wystarczało. Józio był teraz bardzo zajęty. Prowadził Łowieckie Koło, którego sława sięgała daleko i wysoko. Zjeżdżały tu czarne wielkie samochody, przelatywały przez miasteczko, budząc grozę mieszkańców i zwierząt domowych, które nie mogły już spokojnie pasać się na obrzeżach szosy. Józio zajmował się ustawianiem dzików w polu widzenia nowych władców. Mówiono, że jest na ty z najważniejszymi z nich. Czy było tak, czy nie, dokładnie nie wiedziano. Jedno było natomiast pewne: Józio miał dobrą posadę i zarabiał dobrze. Klima patrzyła z pogardą na to przymierze z ledwo okrzepłą, nową władzą, ale pieniądze brała regularnie. Miał Józio też swoje zasługi. Pomagał czasem wygrzebać kogoś z więzienia, dowiedzieć się czegoś o kimś, kto zaginął bez wieści, bo chociaż miasteczko było małe, to i tutaj zdarzały się takie rzeczy, o których nie mówiono głośno, czasami nawet nie mówiono wcale ze strachu przed ludźmi w płaszczach, zwanych flakami, którzy pojawiali się jak zwiastuny nieszczęścia, żeby, milcząco jak los, wyprowadzić kogoś nad ranem z domu. Józio stał się ważny, bo polował również ze zwierzchnikami tych budzących postrach ludzi. Nikt nie miał mu więc za złe jego dwuznacznej pozycji dawnego ziemianina paktującego z plebejuszami. Był to zresztą czas wielkiego pomieszania. Zdawało się, że nawet kościół runie w tej walce i będzie musiał znów, jak w czasach pierwszych chrześcijan, wrócić do katakumb. Strach spychał godność ludzką w kąt. Był to czas fałszywych deklaracji i prawdziwych modlitw. Józio też zaczął udawać, że jest niewierzący, bo jako prezes Łowieckiego Koła był osobistością oficjalną. Teraz ludzie bali się go bardziej, mimo że wcale się nie zmienił. W dalszym ciągu pił tak samo, śpiewał głośno po pierwszej półlitrówce i chodził do swej kochanicy. Zaczęto mówić, że Józio stał się czerwony. Jutta po raz pierwszy usłyszała to określenie, gdy miała niecałe trzy lata. Miała kredki, rysowała nimi i znała już podstawowe kolory. Jej ojciec miał apoplektyczną skłonność do oblewania się szkarłatem przy lada okazji. Na razie tak rozumiała to określenie. Odtąd rysowała zawsze ojca czerwoną kredką. Było zresztą w tym okresie wiele innych słów, których nie rozumiała właściwie albo nie rozumiała ich wcale. Chodziła prawie codziennie z matką na cmentarz: tu leży twoja babka Salomea, która umarła, powiedziała Klima któregoś popołudnia, a Jutta kiwnęła głową, mimo że nie zrozumiała z tego nic oprócz słowa leży. Pojęcie: babka, tak samo jak: śmierć, było puste, jak pusty był balon przyniesiony przez ojca. Może trochę inaczej, bo ściśnięty mocno balon pękł z hukiem, tak jakby ten huk był w środku. Babka była martwym portretem wiszącym na ścianie, a że umarła, było zupełnie niczym. Jutta myślała strzępkiem tego, co miała do dyspozycji, znając zbyt mało słów, ale w końcu, po wielu wizytach u babki na cmentarzu, po oglądaniu jej portretu, po tym jak matka przekazała jej jeszcze jedną rewelację, że babka jest w niebie, czyli w tym wysokim, zmieniającym się z ciemnego na jasne i z jasnego na ciemne, Jutta doszła do wniosku, że umarła to znaczy, że to, co chodziło i ruszało się tak jak matka i ona sama, weszło w portret, żeby można na to patrzeć, a tak naprawdę to teraz chodzi i mówi wysoko w niebie, gdzie jest jakiś Pan, który nazywa się Bóg, który wie i widzi, i słyszy wszystko. Kto to był, pozostawało tajemnicą. W samodzielnym myśleniu mała Jutta przewyższała swoją matkę. Może plazmowatość osoby Klimy pomogła w narodzinach wczesnej indywidualności dziewczynki. Matka nie interesowała jej wcale; wydawane komendy nie miały tej siły, jaką miały rozkazy Salomei przekonanej o swej wyższości. Mała białowłosa Jutta miała przed matką tajemnice już od pierwszych myśli, z trudem wykluwających się w jej główce, trochę rzeczywiście przypominającej jajko. Doświadczyła, że matka nie może przeniknąć jej na wskroś i poznać tego, co ona wie. Tego Klima nawet nie podejrzewała, bo jej myśli zawsze znajdowały się pod kuratelą Salomei, która je oceniała, chwaliła lub ganiła, i mówiła, o czym powinna myśleć, a o czym w żadnym wypadku nie wolno. Jutta natomiast myślała bardzo dużo i to o tym, o czym chciała, choć Klimie wydawało się, że jest dzieckiem posłusznym. Była z niej dumna w taki sposób, jak są dumni właściciele dobrze wytresowanych psów. Kiedy wchodziły razem do sklepiku z warzywami, pieczywem i cukierkami, Jutta stała spokojnie, czekając aż matka kupi jej miodowego cukierka. Przedwojenny właściciel sklepu, pochylony tak bardzo, jakby przez cały czas nosił na sobie ciężar wojny, która zabrała mu jedynego syna, wychowywanego na wielkiego kupca, częstował ją truskawką lub jabłkiem: dziękuję bardzo, mówiła Jutta, ale mamusia mi zaraz kupi. Miała opinię nadzwyczaj mądrego i miłego dziecka. Kobiety zagadywały ją chcąc usłyszeć poważną odpowiedź, śmiały się życzliwie, głaskały po włosach. Jutta lubiła tych ludzi i zastanawiała się, dlaczego matka nigdy z nimi nie rozmawia. Widywała także, to nie uszło jej obserwacji, watachy dzieci i psów biegające po parku, po którym ona chodziła za rękę z matką. To było nie w porządku i Jutta czekała na jakieś zmiany, które przyniesie ze sobą czas. Tak się też stało. Pewnego ranka przebudziła się i usłyszała głos matki i jeszcze jakiś gruby głos, którego nie znała. Był to wuj Hieronim, zakonnik, młodszy brat Klimy. - Salve, Jutta! - zawołał na powitanie. Miał na sobie długi brązowy habit z kapturem, przewiązany powrozem. Matka powiedziała, że jest tak ubrany, ponieważ służy Bogu. Jutta spytała, czy widział go. Nie, odparł zakonnik, nie widziałem go nigdy. - Czy on się schował? - spytała. Wuj nie miał wprawy w rozmowach z trzyletnimi dziećmi; zastanowił się przez chwilę i powiedział: - Wiesz, może on rzeczywiście się schował. Jutta postanowiła, że go znajdzie i zaraz zaczęła szukać. Otworzyła szafę, potem drzwi do komórki... Wróciła stamtąd i spytała: czy on jest duży, czy mały? - Jest wszystkim - odpowiedział poważnie wuj - jest wielki nieskończenie i nieskończenie mały. Jutta przestraszyła się i zaczęła płakać, ale zrozumiała, że szukanie go nie ma nic wspólnego z zabawą w chowanego, w którą bawiła się czasami z ojcem; ale może znajdą go psy ojca? Ojciec wołał: szukaj kota, Alf, szukaj kota, i pies biegał zdenerwowany tam i z powrotem, głośno szczekając, wściekły, że nie może go znaleźć. Czasem niewidzialny dotąd kot wypadał z krzaków, jakby go ktoś wystrzelił z armaty, a pies pędził za nim. - Szukaj Boga, Alf! Szukaj Boga! - wołała Jutta naśladując tubalny głos ojca. Wuj Hieronim śmiał się głośno. - Jutta, jak nie przestaniesz, dam ci zaraz klapsa - zagroziła matka. - Sunt pueri, pueri, puerilla tractant - powiedział wuj sadzając Juttę na kolanach. Zasłuchała się w melodię łacińskiego języka jak w pieśń. - Jeszcze, jeszcze tak mów - prosiła go, a on recytował łacińskie maksymy z wyraźną przyjemnością. - A swoją drogą - zwrócił się do Klimy - powinnaś rozpocząć już jej edukację religijną. To dziecko myśli, chłonie świat każdą cząsteczką, każdą swoją komórką. Możesz zacząć czytać jej żywoty świętych, z początku nie będzie rozumiała, ale później tak... Pamiętasz, jak wcześnie nasza matka czytała nam "Żywot Błogosławionej Jutty z Sangerhausen", pamiętasz? Nazywałem ją Juttą praciotką... Moje powołanie z tego się wzięło... Po wyjeździe wuja Hieronima matka zaczęła czytać przypadki Błogosławionej Jutty codziennie; kiedy mała odmówiła modlitwę i leżała już w łóżeczku, Klima czytała swoim monotonnym głosem stary szesnastowieczny tekst przechowywany od pokoleń w rodzinnych papierach. I tak Jutta poznała historię swej praciotki. * * * Do lubych, a w prostocie krześcijańskiej się kochających, a prawych: o cnocie rozprawiać nam przydzie, a cnotę rozumiemy nie ciała ludzkiego, lecz dusze przymiot. Słuchajże, czego się uczyć ma każda biała głowa. Ja, Johannes Lazar, jedno prawdę śpiewam, nie zasię tak, jak to afimgunt fabulosi autores pospolicie czynią. Zasię w tym nic nie wątp pilny cnoty człeku poczciwy, iż ja, nędzny sługa Boży, sławię krótce uczyniony Żywot Świętobliwej Jutty z Sangerhausen, która wdową zostawszy poszła za głosem Pana, Panu Bogu oddała serdeczne myśli i uprzejme chuci swe, wszystkim sercem i wszytką myślą wiernie mu służąc po wszytkie dni. Naprzód wiosna, więc lato, potem jesień, więc zima. Czeka Jutta męża, gzło do ócz przyciska, grzechu daleka, pani wszechpiękniejsza, obyczajów nadobnych a wstydliwych. W on czas Jutta męża wypatrując różyczki w ogródku obrzezuje, gdy drogę przebiegnie sługa, a padłszy na kolana prosi: iżbyś mnie na wszytkim słuchała, o pani, rzecze, na wszem sprawiedliwy i zacny mąż twój, który udał się na rycerski chleb krzyżowy, padł porażon, pożarła go ziemia, co był uczynił poganin nieczesny, sromu nie mający, bijąc na niego z ostrą bronią. Jutta wszytki płacze, wszytki rozpacze woła, gdy tak już widzi się być porzuconą. Tak jak orzeł miedzy ptaki jest naświebodniejszy, tak pan mój miły miedzy męże był namężniejszy. Lepak Bóg przydzie ku wspomożeniu i uczyni miłosierdzie, z wysokości niebieskie przydzie ku ratunku. Leży krzyżem Jutta w modlitewnicy, trzy dni na nabożnej modlitwie była, hostyję jeno za pokarm mając. Żałobliwa wdowa płacze swego pana, iż umrzeć z nim będzie miło, kiedy serce frasunkiem więdło. Gwiazda jaśniejsza wybranego złota, siostra Jutta z Sangerhausen, będąc w tęskliwości poruczyła się Bogu, stateczną mu będąc w posłuszeństwie. Rzecze Panu: O Panie, tyś jest nadzieja moja, tyś mój wspomocnik i ucieczka ma, Bóg mój, i będę w nim dufała. Dobrorzecze Bóg wdzięcznej pani, jej sława nie zaśnie na tej niskiej ziemi. Wstawszy, Jutta słodka wróciła do służebników i mowiła im: gdyżem się obrociła ku wszem uczynkom moim, uźrzałam we wszechrzeczach marność. W ten czas każe mi Bóg w drogę iść, oto pokajanie moje jest. Nadobna Jutta zwoje z głowy zdjęła, czepiec odrzuciła, spodnice, kryzy, mantolecik, trzewiczki rzuca. Służebnikom altembasy, pierścienie, pontaliki, zausznice, naramienniki, kanaki, wszytki to dawa, agrafy złote i fezety odrywa, aż w płótnie białem stoi. Czeladź, która przy tem stała, zumiawszy się poczęła szemrać, a Prezbitera wołać. Zasię ku niej idzie Prezbiter, człek postawy wzrosłej, krasne oblicze mający poczciwe. Krzyża znakiem żegna, sławiąc obyczajów uczciwych a kompleksyjej dobrej Juttę. Zaczęte dzieło widzi być chwalebne. Rwą włosy służebnicy, płacze czeladź, a Prezbiter powiada: nie wiem, jestli to pomnicie, na coście stworzeni. Deżdż pada, słonko grzeje, a Jutta drogą zdąża. Idąc uźrzała dziesięć mężów trędowatych, jako zdychają głodem i pragnieniem umirają. Bez bojaźni dotyka zasię niemocą leżących. Skwapliwie a żwawo kielich wody i okruch podaje, wspiera pieśnią ku Bogu obróconą: Racz ukazać mieły Panie Nad nami swoje smiłowanie Podług miłosierdzia twojego Wielkiego a niewymownego. Tako czyni chowając ważność swą, chocia panią była. Tako Pan Jezu Kryst ze krwie swojej uczynił miłosierdzie, jako ona miłosierdzie nędznym czyniła. Przybądź mi, Boże, ku wspomożeniu, gdyż częste są znamiona opieki twojej, a wspomóż moje słowo, aliżby wiedzieli ludzie, sługi twoje, jako żyła Jutta z Sangerhausem. Aliżby uźrzeli ony obrazy, jakie były. Nie nalazła Jutta ani dwora, ani pokoja, gdzie by odpoczęła noga jej i wszytkie ine rzeczy świata tego nie są jej powabne. Zorza jej światło, anioły rodzicy, wilcy jej strzegą, a ptacy weselą. Woda zwierciadłkiem, jagoda chlebem, a korzonek malwazyją jest. Zawżdy się około niej bawili śpiewając ptaszkowie rozliczni, zwłaszcza słowicy, a szpacy, a skowronkowie mili. Pięćnaście roków w morowym powietrzu będąc a idąc ku miastu Chełmża ona siostra przyszła. Albowiem rzadko znaleźć niewiastę, która by lepiej czyniła, rozum do tego godny mając. Różanoręka przezwana była, iże gdzie żaden nie przystąpi, ona swoją ręką dotyka. Niedaleko Chełmży w las obfitej żołędzi weszła, a w pustelni zamieszkała, dobro czyniąc. Tam po tym będąc, w każdy dzień trędowatych nawiedzała za murem leżących. Które cudo, gdy się rozsławiło, tysiąc niewierników ku niej przywiodło. Tedy jest sława, co ją zwiemy poczliwą. Możność Boża to uczyniła. Bóg ramiony swemi zaszczycił ją, śmiało w oczy śmierci weźrzeć pozwolił, kiedy na nią przyszła. Płaneta stanęła, gdy jej serce bez żadnej trwogi bić ustało. Aliż dwa anieli się ukazali z lilijek wianek dzierżący. Ptaszkowie z żalu krzyczą. Zwirzęta rozliczne jako to danijele, zajączkowie, łanie, łosie, a jelenie lament czynią. Gadają, iż w niebiosa się podniosła, w złotogłów spowita. Gadają, iż w niebiesiech ją uźrzeli, gdzie u nawyszszego Boga przemieszkiwa. A wszak oczyma swemi Johannes Lazar tego nie uźrzał, Divnae Providientiae detrahera będzie milczał o tem. Jedno zasię rzec mogę: krzest poganie biorą na nią wskazawszy, iże cudo nie jest niewierników ku Panu przywieść? Nie cudo ręką ozdrowić? Non prothetabis in nomine Domini et morieris in manibus nostris. Propterea haec dicit Dominus. Wszystkie słowa rzekłem na sławę Panu, a noście Krystusa wierni krześcijanie ustawicznie w sercu swoim. Tyle rzekę ja, Johannes Lazar, nędzny służka boży. W mięsopustny wtorek Anno Domini 1577. * * * To najwcześniejsze wspomnienie Jutty wiąże się właśnie z wujem Hieronimem i nazywa się, jak to później sama określiła: Szukanie Boga po kątach. Z tego okresu pochodzi także drugie, ale Jutta nie potrafiła powiedzieć, czy wydarzenie to nastąpiło przed czy po szukaniu Boga po kątach, czy też wystąpiły równocześnie. Drugie wspomnienie nosi tytuł: Ktoś, kto umarł wszystkim. Był to ktoś niezwykły i ważny. Nie taki zwykły jak babka, co to umarła i mieszkała w niebie. O nim nikt nie mówił, że jest teraz w niebie. Tego nie słyszała. To był ktoś, kto umarł wszystkim, bo wszędzie, w każdym oknie sklepowym, nawet w małym okienku sklepu warzywniczego, gdzie siedziała zwykle wypchana kura na stercie gipsowych jaj, nawet tam wisiał portret tej twarzy. Nie mówiąc już o warsztacie szewskim z dużym oknem od ulicy w samym rynku. Jutta pamięta doskonale, że wtedy w tym oknie stały czarne błyszczące lakierki, wiele par czarnych długich butów oficerskich, a nad tym pochodem maszerujących w milczeniu dzieł szewskiego młotka i dratwy wisiał wielki portret, na którym ten ktoś, tym razem na kolorowej fotografi, opierał się o biurko zasłane mapą świata. Tego oczywiście Jutta wtedy nie mogła wiedzieć, że to była mapa świata, to dotarło do niej później. Stał przed tym biurkiem, lekko oparty o nie i patrzył zagadkowo w jakiś niewidoczny punkt. Jednak nie to było ważne, lecz to, że miał na nogach oficerki, tak samo lustrzane jak te, które stały poniżej, reklamując kunszt szewski. Ludzie na ulicach, ubrani w czarne stroje, chodzili wolno po rynku, płacząc i słuchając jakiegoś głosu zwielokrotnionego echem, dochodzącego z wysoka, z czarnych rozwartych paszczy głośników wiszących na kasztanach, które rosły dookoła placu. Jutta z matką za rękę także chodziła wiele razy w kółko. Mogła więc napatrzeć się na wszystkie okna. Fryzjer wystawił powiększony portret twarzy, z równiutko przystrzyżonym wąsem, pod którym zawiązywał się delikatny uśmiech. Wąs był czarny i obfity. Gęste czarne brwi też wyglądały jak świeżo wyregulowane, a włosy były bujne i zaczesane do tyłu, tak jakby prezentowały nowe uczesanie, ostatni krzyk paryskiej mody. Nudno wyglądał zwyczajny portret w mundurze w rzeźnickim sklepiku, zasłonięty do połowy stertą puszek wołowiny z grochem. Zupełnie inaczej niż ręcznie wymalowany obraz w kwiaciarni. Wszyscy wiedzieli, że przedwojenna właścicielka kwiaciarni, która była teraz kierowniczką, miała zdolności artystyczne. Ludzie stali tu najdłużej, zachwycając się cudownie dobraną gamą kolorów i świetnie uchwyconym podobieństwem. Całe okno dosłownie tonęło w girlandach sztucznych kwiatów zwisających z sufitu, zebranych u dołu czarnymi szarfami i podwieszonych po obu bokach jak rozsunięte firanki. Wazony białych lilii pod obrazem w złotej ramie nadawały całości ton smutny i uroczysty. U zegarmistrza stało zdjęcie w czarnej ramce na tle czarnego ekranu, a naprzeciwko czuwał zegar z postaciami gladiatorów z brązu, o to bezskutecznie walczących z czasem. Zegar zatrzymano na godzinie - śmierci tego, po którym wszyscy płakali. Tak jakby czas skończył się wraz z jego odejściem. Była jeszcze apteka nie wyróżniająca się niczym szczególnym, po prostu zdjęcie z dziećmi i nic więcej, nie było tu na co patrzeć. Za to na ratuszu, pomiędzy dwoma czarnymi pasami materiału zawieszonego od dachu po piwnice, wisiał portret wielki jak cały budynek, opatrzony u dołu napisem złożonym z liter o wysokości Jutty. Poprosiła matkę, żeby jej przeczytała, co tam napisano, bo Jutta odróżniała już litery od obrazków, i matka przeczytała: "Zawsze żywy". Tak, to była kolejna tajemnica, ktoś, kto umarł jak babka, nie był w niebie, lecz był, mimo że umarł - zawsze żywy. Jutta znów rozpłakała się, tak samo jak wtedy, kiedy wuj Hieronim powiedział o Bogu: Wielki nieskończenie i nieskończenie mały; bo umysł Jutty nie dorósł jeszcze do przyjmowania paradoksów. - Cichaj, malutka, cichaj - powiedziała stojąca obok matki kobieta w czarnej wełnianej chuście, która zwykle przychodziła do nich prać bieliznę. Miała ręce pomarszczone, suche i gorące od ciągłego moczenia w wodzie. Kiedy pogłaskała Juttę po głowie, delikatne jak nici babiego lata włosy przyczepiły się do spranych dłoni, zwłaszcza do skórek przy paznokciach, i zburzyły gładką fryzurę dziewczynki. Klima wyciągnęła grzebień i przyczesała Juttę. Smutny pochód posuwał się po zamkniętym kole wokół placu ratuszowego. Nikt nie wymknął się do domu, nawet wtedy kiedy zapadł zmierzch. Gdy zrobiło się już zupełnie ciemno, z ratusza wytoczono ogromną beczkę. Rozszedł się piękny zapach smoły i zaskwierczał ogień. Ludzie podchodzili kolejno do beczki i każdy dostawał płonącą pochodnię. Matka Jutty, wyższa od pozostałych kobiet, niosła swą pochodnię wysoko na tle ciemnego nieba bez gwiazd. Jutta patrząca na to z dołu, z niskiej perspektywy swoich trzech lat, przeżywała walkę lęku z zachwytem. Piękno tego wydarzenia zwyciężyło. Wielka twarz patrzyła teraz z ratusza oczami pełnymi ciepłego blasku ognia. Usta drgały w uśmiechu, podczas gdy oczy wodziły za chodzącym w kółko tłumem. Nagle popatrzyły na Juttę. Zmarszczył groźnie brwi i krzyknął strasznie. Była zbyt mała, żeby dojrzeć orkiestrę na schodach ratusza. Zasłaniały ją plecy tłumu. Ten nagły przerażający krzyk to były pierwsze akordy żałobnej kantaty. Jutta zaczęła wymiotować; matka podprowadziła ją pod drzewo. Praczka pomagała oczyścić sukienkę Jutty. Powiedziała znów: cichaj, malutka, cichaj, jakby znała tylko to jedno, jedyne zdanie. Matka podtrzymywała głowę Jutty, ocierała jej usta chusteczką i powtarzała w kółko: taki wstyd, taki okropny wstyd... Nic więcej Jutta nie pamiętała. Dopiero gdy wróciły do domu, zobaczyła ojca zupełnie pijanego. Siedział na progu razem ze swoimi psami i głośno śpiewał jakąś wesołą piosenkę. Dalej w jej pamięci była czarna dziura spokojnego dzieciństwa, z którego nie zostało nic aż do kolejnej żyjącej wyspy wspomnień. - Trąd to straszna choroba, trędowaty był wyrzucany z miasta, bo każdy bał się do niego podejść, żeby się nie zarazić... Ciało pokrywało się wrzodami, wysoka gorączka osłabiała organizm - opowiadał Jutcie wuj Hieronim, kiedy przyjechał na święta Wielkiej Nocy. To, że Jutta zapytała go właśnie o trąd, było wpływem cowieczornej lektury "Żywota Błogosławionej Jutty". - To choroba zakaźna, tak? - spytała, żeby się upewnić. - Tak - odpowiedział wuj. - Tak jak szkarlatyna? - O wiele gorsza, przy trądzie jest szkarlatyna tylko dziecinną igraszką. Po wieczornej modlitwie, kiedy matka poszła do swojego pokoju, Jutta wyszła z łóżka i położyła się krzyżem na podłodze. Podłoga była pokryta linoleum, zimna i nieprzyjemna. Poleżała więc na niej tylko chwilę, a potem w ciemności namacała portmonetkę. Była na swoim miejscu. W parku, dokąd dzieci chodziły zwykle, kiedy była pogoda, panie opiekunki siadały na ławce i opowiadały sobie, jak spędziły wczorajszy dzień, a może nawet noc. Były to dwie młode dziewczyny i nazywanie ich paniami było po prostu uprzejmą przesadą. Jutta zebrała dookoła siebie dzieci i rozdała im pieniądze, które miała w portmonetce. Zdjęła ulubione spineczki do włosów z biedronkami, bransoletkę z muszelek, ślepy zegarek na gumce, maskotkę przedstawiającą kotka, zrobioną z korali, parę małych kolorowych szkiełek i rozdała to wszystko czeladzi. Potem przez dziurę w parkanie wybiegła na ulicę. Tą aleją chodziła z matką codziennie i wiedziała, że u wylotu mieści się Szpital Dzieciątka Jezus. - Panuje epidemia szkarlatyny - powiedziała wczoraj sklepikarka. - Może by pani nie posyłała Jutki do przedszkola. - W przedszkolu jeszcze nie ma - odpowiedziała matka. - Jak się zacznie, to ją zabiorę. Jutta biegła do szpitala. Ludzie oglądali się za nią, znali ją przecież, ale nikt jej nie gonił. Pewnie myśleli, że biegnie za matką. W szpitalu przemknęła przed budką, w której siedziały pielęgniarki i stróż. Była taka mała, że nikt tego nie zauważył. Biegła pustym korytarzem. Wreszcie zobaczyła jakieś otwarte drzwi. Weszła onieśmielona. W pokoju stało sześć łóżek, na których leżały malutkie dzieci. Jedno rozpaczliwie płakało, ale płacz był na tyle słaby, że nie wychodził poza cztery ściany pokoju. Zaczęła od tego malutkiego płaczącego. Objęła je i zaczęła całować. Dziecko uspokoiło się i przestało płakać. Jeszcze parę razy zachłysnęło się samym powietrzem i uśmiechnęło się. Mogło mieć ze dwa albo trzy lata. Jutta dała mu cukierka, lepkiego od noszenia w kieszeni. Małe ucieszyło się i zaczęło się śmiać. Podchodziła teraz do pozostałych łóżek. Całowała poważnie każde z dzieci i wkładała im do buzi cukierki. Małemu chłopcu, który zainteresował się ciupagą, dała ją, bo doszła do wniosku, że ten kostur jest jej niepotrzebny. Właściwie bardziej przeszkadza niż pomaga. - Kiedy przyjdzie mama? - spytał malec bawiąc się ciupagą. - Mama piecze ciasto, jak upiecze, to przyniesie - odpowiedziała Jutta. - Piece? - spytał. - Dla mnie? - No pewnie - ona na to - a dla kogo? Zawsze dla ciebie. - Na zawse das mi ciupagę? - Na zawsze. A dlaczego tamten śpi w dzień? Dlaczego nic nie mówi? - spytała wskazując na łóżko w niszy pod oknem, oddzielone parawanem; leżał na nim chłopiec pokryty czerwonymi krostami. Kiedy go całowała, trochę ją zakręciło w żołądku. Opanowała się jednak. Wiedziała przecież, że jeśli chce być świętą... Musi... Trudno. - Bo on umze - odpowiedział tamten, ciesząc się, że może powiedzieć jej coś z zamian za ciupagę - siostja Mija mówiła, ze jak tak dalej pójdzie, to on umze. Nieznośny zaduch pokoju i ostatnia wiadomość o tym, że mały chłopiec umrze, zmusiły Juttę do wyjścia na chwilę na korytarz. Zaczerpnęła łyk powietrza o zapachu lizolu i wróciła. Była wstrząśnięta. Nie wiedziała dotąd, że dzieci umierają. Wiedziała przecież, że umarła jej babka, potem ten człowiek, który umarł wszystkim, jeszcze dziadek jej przyjaciółki z przedszkola: przewrócił się i go zabrali, powiedziała tamta, gdzie? spytała Jutta, do grobu. A to wiem gdzie, tam moja babcia leży, uspokoiła się Jutta. To wszystko już wiedziała i na swój sposób rozumiała, ale żeby dzieci? Poczuła żal do wuja Hieronima, że jej o tym nie powiedział. Bo właściwie po co ona ma zostawać świętą, męczyć się, całować te okropne policzki, skoro może umrzeć? Po raz pierwszy w swoim krótkim życiu Jutta straciła pewność, jaką dotąd miała. Straciła swój niepodważalny dotąd dziecinny sens. Ty też jesteś choja? - spytał znów chłopiec. - Nie, ja przyszłam uzdrawiać. - Uzdjawiać? - zaśmiał się mały. - Uzdjawiać! Uzdjaw mnie! Pocałowała go jeszcze raz, a potem położyła rękę na jego czole. Chłopiec śmiał się, jakby ktoś go łaskotał, nie mógł przestać. - Jak mas na imię? - Błogosławiona Jutta. - Tak się nikt nie nazywa - powiedział. - Kłamies. Nie namyślając się wiele, Jutta rąbnęła go na odlew. Zaczął płakać i głośno wołać siostrę. Wyleciał z łóżka i stojąc w otwartych drzwiach krzyczał: - Siostjo Mijo! Siostjo Mijo! Ona kłamie, bije mnie! Bije! - Przecież cię już nie biję - powiedziała Jutta pojednawczo - przecież dałam ci ciupagę... Ale już przybiegła siostra w nakrochmalonej bieli. Dała klapsa małemu: - Wracaj do łóżka, wracaj do... Spostrzegła dopiero teraz Juttę. - A ty skąd tutaj? Jak tu weszłaś? - Ona kłamie, mówi, że uzdjawia - i zaczął piąte przez dziesiąte pleść, mówiąc to, co zrozumiał. - Całowała? Matko Święta! Zbinia też całowała? Matko Święta - wołała przerażona siostra. Wzięła Juttę na ręce i pędziła przez korytarz... - Panie doktorze! - zawołała wpadając do małego gabinetu. - Ta mała całowała Zbinia, pan wie, tego... Była na oddziale zakaźnym! - Jak się tu dostała? - Nie mam pojęcia! Przysięgam! Cały czas w dyżurce, niech mi pan wierzy, mam świadka, nikt nie wchodził... - Jak tu weszłaś? - spytał lekarz, kładąc okulary na biurku. - Drzwiami. - Matko Święta, przecież ja tam siedziałam! - Tak - powiedziała Jutta. - I jeszcze jedna pani i jeden pan, wszyscy siedzieli. - Gdzie twoja matka? - W domu. - Nie pilnowała cię? - Uciekłam z przedszkola - powiedziała Jutta dumnie. - Żeby uzdrawiać... - Całowała Zbinia - zaczęła znów siostra. - Z którego przedszkola? - spytał lekarz. - Z tego przy parku. Jutta leżała w szpitalu. Przez dziesięć dni w łóżku. Matka przynosiła owoce, ale stała w drzwiach. Nie wolno było jej zbliżać się do łóżka Jutty, żeby nie przenosić zarazków. Po dwóch tygodniach Jutta wróciła do domu zupełnie zdrowa, mimo że całowała Zbinia, który potem umarł. Wuj Hieronim dowiedziawszy się o całym zdarzeniu powiedział do Klimy: - Chyba jednak za wcześnie było na "Żywoty Świętych", dziecko traktuje jeszcze wszystko zbyt dosłownie, jednak Jutka jest dzieckiem o wyjątkowej wrażliwości i musisz chronić ją przed wstrząsem. Salus pueri suprema lex. Należy postępować zawsze zgodnie z tą maksymą. Kiedy matka rozmawiała z wujem Hieronimem, do pokoju wszedł wzburzony ojciec, który przyjechał właśnie z kolejnego polowania. Dowiedział się w miasteczku, dlaczego Jutta leżała w szpitalu. Klima nie powiedziała mu o tym ani słowa. - Ta dewocja twoja - krzyknął - dziewuszce w głowie poprzewraca. Prawdziwego dobra w sobie nie masz, ciepłego uczucia nie uświadczysz, to i nie wiesz, jakie dziecko jest wrażliwe! Po raz pierwszy tak ostro wtrącił się w wychowanie Jutty. - Dziecko mi jak przestępcy jakiemu odebrałaś, tak być dalej nie może, chcę z nią rozmawiać, bawić się, na spacery zabierać. Co ty jej gadasz o mnie, że z lękiem na mnie patrzy jak na obcego? Czy matka tak powinna z dzieckiem postąpić? Z mężem własnym wojnę milczącą prowadzić? - Bo pijesz, Józiu i w słowach nie przebierasz. Wszyscy wiedzą, że do kobiet chodzisz - powiedziała Klima wyniośle. - Co to niezwyczajnego w tym, że piję? Wszyscy piją, a i biją do tego. A czy ja rękę kiedy na ciebie albo na dziecko podniosłem? Piję teraz więcej, bo ból czuję. A że do kobiet chodzę? Ożeniłem się, a jakbym żony nie miał. Córkę mam, a też jakbym nie miał... Ja powołania do celibatu nie mam jak twój brat; ale, Hieronimie, ty mnie chyba zrozumiesz, choć inaczej sobą pokierowałeś. Od czasu urodzenia Jutki, kiedy tu w swoim skrzydle zamieszkałem, ja nie mam żony, tak jak inni mężczyźni mają... Zresztą, chce tak, niech tak będzie, to jej sprawa, ja nie będę siłą praw dochodził, ale dziecka nie dam sobie odebrać... - Nikt ci dziecka nie odbiera - zaprotestowała Klima. - Proszę bardzo, każdej chwili możesz z nią porozmawiać. - Jutro zabieram ją na długi spacer w pole - powiedział ojciec i wyszedł zamykając po cichu drzwi. Od tego dnia zaczęły się spacery Jutty z ojcem, którego dotąd właściwie nie znała. Podglądała go czasem, jak bawił się z psami albo siedząc na rozwalających się schodkach ganku czyścił broń myśliwską. Słyszała, jak śpiewał i żałowała, że matka nie pozwala jej chodzić do taty, strasząc ją, że nie wiadomo co po pijanemu może wpaść mu do głowy. Teraz słysząc wybuch ojca przytuliła się do drzwi i słuchała, jaki obrót przybierze nerwowa rozmowa. Ucieszyła się, kiedy matka zgodziła się na daleki spacer, a wuj Hieronim powtórzył znów te piękne, niezrozumiałe słowa: - Salus pueri suprema lex. Po chwili wyszedł za ojcem i Jutta zobaczyła, jak spacerują po zarośniętym chwastami ogrodzie i śmieją się głośno. Ojciec Kiedy ojciec patrzył w niebo na dzikie kaczki, jego oczy z rozmazanych stawały się wyraziste, tak jakby widziało się je przez regulowaną lornetkę. Malutka czarna źrenica była punktem, z którego nóżka cyrkla zatoczyłaby koło stanowiące ostrą granicę tęczówki. Tak jak zmieniały się oczy ojca, tak i on sam przeobrażał się z jowialnego flejtucha w groźnego i precyzyjnego snajpera. Złożony do strzału celował długą chwilę. Po tym rozlegał się huk, jeden, drugi, trzeci, i trzy kaczki jedna po drugiej zaczynały spadać. Reszta leciała dalej w nieco tylko złamanym szyku. - Oto i los obojętny, jedna pada, nie obejrzy się druga, dalej leci, że takie też i nasze życie nierozumne - filozofował ojciec, podczas gdy Alf delikatnie ujmował zębami lśniące pióra kaczek i przynosił zdobycz w pysku. Jutta dotykała ciepłych ptasich zwłok, dziwiąc się, że pod pierzem są takie drobne. - Mięsa mało, bo dzikie, nie tuczone, ale smak! - mówił ojciec. - Nieporównany! Domowa nie umywa się nawet. Kaczka domowa to tłuszcz i skóra, kaczka dzika jak powisi i skruszeje to w ustach rozpływać się będzie. Ojciec mówił o wszystkim tak swobodnie, że zarówno polowanie na dzikie kaczki, jak i potem zjadanie ich wydawało się Jutcie równie naturalne, jak kupno mięsa w sklepie. Odkształcony, a więc odzwierzęcony kawałek cielęciny zwany przez matkę sznycelkiem był dla Jutty odtąd kawałkiem zabitego cielaka, mimo że matka na jej pytanie: czy zawsze trzeba zabić zwierzę, żeby zjeść mięso, udzielała wykrętnych odpowiedzi, mówiąc coś o specjalnej hodowli, o tym, że zwierzę nie czuje, że go nie boli i tym podobne rzeczy, jakie zwykle opowiadają dzieciom rodzice, tak jak można by wyhodować samo bezmózgie mięso. Ojciec nie okłamywał jej nigdy. - Polowanie było zajęciem mężczyzny, jak tylko pojawił się na Bożym świecie. Upolować, tak jak ukraść, możesz tyle, żeby zjeść i nie czuć się głodnym - mówił. - A że przyjemność z tego masz, to już pierwotna namiętność człowieka i nie wierz tym, co rączki białe załamują z litości nad zwierzęciem dzikim, a na obiad kawał świni zjedzą. Nie wierz, bo świnia od dzikiego zwierzęcia inteligentniejsza jest, to rzecz zbadana. Człowiek na świat niszczyć przyszedł, ale i budować. Takie skomplikowane jest powołanie nasze i stąd cały bałagan i ambaras na świecie wynika, że w sprzecznościach każdy się miota, każdy, kto myśli - zastrzegł się, mając zapewne na uwadze matkę Jutty, której nigdy nie zaprzątały podobne sprawy. Interesowało ją głównie, jak kto jest urodzony, czy familia stara, ziemiaństwo czy też arystokracja, wobec której czuła się równa. Żyła w świecie z saskiej porcelany, obwarowanym tysiącem konwencji, bez wiary w ten świat. Zupełnie inaczej niż babka Salomea, mająca świadomość swej misji w dobrych uczynkach. Klima zaś była pusta jak gumowa piłka. Pomoc w uporządkowaniu świata zawdzięczała Jutta ojcu. Kiedy szli środkiem pola, wąską, trawiastą ścieżką, dzielącą dwa rodzaje zboża od siebie, ojciec prowadził swój wykład: - Człowiek potrzebuje mięsa, bo mięso siłę daje, niemięsożerne narody słabe są. Ale do zwierzyny strzelać można pewną rękę mając; te pateraki, Jutka, co polowania teraz urządzają, zwierzynę tylko kaleczą. Dobijać po nich trzeba, takim strzelby nie powinno się dać, ale co zrobisz, kiedy musisz... - To im nie daj - powiedziała Jutta. - Przecież możesz im nie pokazać, gdzie są zwierzęta. - To głupi ludzie, ale władzę mają. Za mała jesteś, żeby to zrozumieć. Oni mi pieniądze płacą, żebym Klimie mógł dać, taka jest prawda. Władza to siła, a siła nie znaczy mądrość - przewiesił Jutce fuzję przez ramię, żeby ją zająć czym innym. - Kapelusik zielony, i myśliwy byłby, chociaż mały! - Myśliwy, jestem myśliwy! - śpiewała Jutta głośno. - Jestem myśliwy! - śmiała się i wrzeszczała na całe gardło, nie wiedząc jeszcze, że ten spacer z ojcem to jeden z najszczęśliwszych dni jej dzieciństwa i jeden z nielicznych, które zapamięta. - Myśl i myśliwy - zaczął znów ojciec, który był gadułą i lubił rozmawiać z Juttą, z ludźmi, z psami, lubił czuć czyjąś obecność, a jak nikogo nie było, to do siebie gadał - powiem ci, że myśl i myśliwy z jednego pnia pochodzą, myślenie bowiem tropienie znaczy. - Tropienie? - spytała Jutta. - Myślenie znaczy tropienie? Dlaczego? - Bo myśl tropi, aż do wyjaśnienia zagadnienia dojdzie, tak jak myśliwy ślady zbiera, aż zwierzę wytropi. - I zabije - dopowiedziała Jutta. - A nie zawsze. Zimą, kiedy wyżywić się trudno, myśliwy siana wiązkę przyniesie, ziarna ptakom sypnie, daszek zrobi, a nie tylko zabije, wcale nie tylko. - A myśl zabije? Nie zabije przecież, jak wytropi - powiedziała znów Jutta. - Jedna myśl nie zabije, ale porazić może, a znów wiele smutnych myśli i człowieka da radę zabić. - A ty masz smutne myśli, tatuś? - spytała Jutta z przejęciem. - Mam czasami, ale niedługo, postrzeli mnie myśl, siwy włos podaruje i rozpłynie się, tyle u mnie smutna myśl co kropla krwi w morzu znaczy... Nagle spod nóg Jutty wypadła polna mysz i poleciała w zboże. - Ot, i mysz spiżarnię zapełnia - powiedział ojciec. - Ma tyle rozumu, ile potrzebuje, by przetrwać zimę. Wie, ile zebrać musi, żeby starczyło, a jak nie, to i heroiczną odwagą się popisze, do domu naszego wejdzie i ukradnie sera... - A widzisz, tatuś, mysz ziarno je i sery, i zabić nie musi, żeby jeść. - Nie musi. A co ty myślisz, Jutka, że ziarno nie żywe? Roślina też jest żywa, tlen w powietrze puszcza, gdyby nie roślina, życia by nie było. Tak to już jest, że co poniektóre zwierzę zadowoli się rośliną, a inne mięsa kolegi musi spróbować. Człowiek roślinę nadepnie, choćby teraz, najostrożniej idąc. Rybę, ptaka, zwierzę zje, ale i sam nie uniknie podobnego losu. Śmierć go, tak jak on roślinę, bez litości zdepcze, bo tak hierarchia rzeczy stoi... - Jak Zbinia zdeptała? - szepnęła Jutta. Ojciec objął ją swoją wielką piegowatą dłonią za ramię i dalej szli w milczeniu. - Strzelać cię nauczę - powiedział bezradnie, bo nic innego nie mógł wymyślić, żeby przerwać smutną ciszę. - Jak mnie nauczysz, to śmierć zastrzelę! - Dla mnie to nie strzelaj, ja bym chciał po długim życiu wiecznie spać, pójść na odpoczynek, jak twoja babka Salomea. - Ale Zbiniu?... - Zbiniu to zwykła pomyłka, nie bój się, takie pomyłki rzadko się zdarzają. Sama wiesz, jak rzadko się słyszy o tym... Śmierć też może się mylić, tak jak każdy. Doszli do miejsca na skraju lasu, gdzie na małej polance ojciec ćwiczył strzelanie. Na drewnianej ściance budki, w której znajdowały się narzędzia drwali, wisiała tarcza. Ojciec przypiął ją niżej i przykucnął, żeby zrównać się wzrostem z Juttą. - Będziemy tu przychodzili strzelać, tylko matce o tym nie mów, już ona i tak dość jest niezadowolona - powiedział. Józio ukradł Juttę Klimie. Spacery były coraz częstsze, coraz dłuższe. Wyprawiali się razem o świcie, żeby podglądać życie zwierząt. Ojciec znał las lepiej niż "prawe skrzydło". Pokazywał swojej białowłosej dziewuszce, jak mówił o niej, kiedy rozmawiał z ludźmi, nigdy Jutta, nigdy moja córka, tylko: moja białowłosa dziewuszka, pokazywał jej tajemne przejścia przez nie, ukryte oczka małych jezior, gdzie ptaki czuły się bezpieczniej niż ludzie we własnych domach, zamczyska, w których mieszkały mrówki; widziała gody jelenie i ryjące dziki. I las, będący dotąd tak jak park miejscem nudnych spacerów z matką, tam głębiej ożył i stał się puszczą. - O czym ty rozmawiasz z ojcem przez tyle godzin? - dopytywała się matka. - O zwierzętach? Przecież on do nich strzela - przycinała mężowi Klima. - Nie tylko strzela, mamusiu, tata lubi zwierzęta, karmi je i zna ich życie. Rozmowy z matką zawsze były sprane z kolorów uczuć. Jutta unikała ich, zbywając matkę pustymi słowami. Klima nie zauważała tego, bo nie będąc nigdy blisko z córką nie mogła czuć jej oddalenia. Gdyby to nienormalne życie pomiędzy rodzicami toczyło się dalej tak jak w tym okresie, Jutta nie miałaby powodów do narzekań. Stało się jednak inaczej i wszystko co złe, tak jak to często bywa, zaczęło się od polepszenia. Pewnego popołudnia pod dom podjechały dwa czarne samochody i wysiedli z nich czterej ludzie; Jutta widziała przez okno, samochody były wielkie, wszyscy zmieściliby się w jednym, ale przyjechali dwoma. Weszli na ganek, ojciec otworzyl; zamknął się z nimi na długo, tak długo, że Jutta słyszała ich wesołe śpiewające głosy jeszcze poprzez głos matki, czytającej jak zwykle "Żywot Błogosławionej Jutty" na dobranoc. Następnego dnia, kiedy poszła z ojcem na spacer, powiedział: - No, Jutka, będzie ci teraz lepiej. Powiem ci, twój ojciec jest od dziś ważnym nadleśniczym i będzie miał więcej pieniążków dla swojej dziewuszki na zabawki, ładne sukienki, cieszysz się? Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc spytała: - A będziemy chodzili na spacery? - Będziemy chodzili na jeszcze dłuższe. Będziesz przyjeżdżała do mnie do nadleśnictwa na całe wakacje. - Ty będziesz tam wyjeżdżał? - Ja będę tam mieszkał. To jej się nie podobało i ojciec to zauważył. - Chcemy, czy nie chcemy, musimy się poddać, Jutka, nie mamy innego wyjścia, przyjechali, nowinę przywieźli i nawet nie zapytali: chcesz, Józiu, czy nie? Będziesz nadleśniczym, i kazali cieszyć się, no to się cieszymy. Potem ojciec dostał służbowy samochód, ale mimo to przyjeżdżał rzadko. Pieniądze przysyłał, więc Klima była zadowolona. Robotnicy odnowili dom, który wydawał się większy. Dopiero teraz było widać jego prawdziwą urodę. Oczywiście wyremontowano oba skrzydła. W kiosku przyklejono małą karteczkę do szyby; na kartce tej Klima napisała swoim ukośnym, jak deszcz zacinany wiatrem, charakterem pisma, że wynajmie skrzydło willi, po remoncie, z wygodami... Prawie nikt nie przyjeżdżał do miasteczka, więc na razie prawe skrzydło stało puste. Jutta pogodziła się już z tym, co matka ciągle powtarzała: widzisz, jak ojciec o tobie myśli? Teraz sama się przekonałaś, przez pół roku ani razu nie przyjechał. Nie ukrywała zadowolenia, tak jak czynią to zwykle ludzie nie znający miłości, wtedy gdy mają bolesną dla kogoś innego rację. Zamiast pocieszyć białowłosą dziewuszkę, jak z pewnością zrobiłaby babka Salomea, mściła się teraz na dziecku za swój brak zdecydowania i niechęć do walki, bo przecież mogła uprzeć się, nie poślubić Józia, nawet zostać starą panną. Nie miała odwagi tak postąpić, była na to zbyt słaba. Jej mała córka umiała natomiast kochać nawet bez wzajemności, nawet z codziennie wlewaną porcją nienawiści, umiała być wierna. Kochała ojca, myślała o nim, o wyprawach do lasu, o rozmowach wesołych i smutnych. Nadleśniczy ma bardzo dużo pracy, nie może wyjeżdżać i zostawiać lasu, tłumaczyła sobie, żeby choć w części zagłuszyć tęsknotę. A może jest chory? Może leży w szpitalu? Nie było przecież nawet listu od niego. Nareszcie doczekała się. Przyjechał chudszy, niż pamiętała. Miał zadyszkę, pachniał mocnym tytoniem, miał czysty mundur i porządnie uczesaną resztkę wianka włosów. Podniósł Juttę w górę i trzymał przez chwilę, jak zdobyty sztandar. - Ot, roboty było, urządzić się musiałem, trochę w szpitalu też się poleżało, mały atak miałem, serce mi tąpnęło - mówił z lekką zadyszką w głosie - ale teraz wszystko gotowe na przyjęcie królewny stoi, na wakacje do mnie jedziesz i to dziś, i to zaraz, żeby na obiad zdążyć. - Nie puszczę dziecka samego - powiedziała Klima. - Samego? A ja to kto? Pies? Duch? Krasnal może? Przecież ja się ciebie nie będę pytał, ojcem jestem i córkę na wakacje zabieram, ot, i całe przedstawienie z prostej sprawy zrobiła! - Idź do swojego pokoju, Jutta - rozkazała matka. - Idź i spakuj się - powiedział ojciec i zakaszlał. Głos miał młody i donośny, ale kaszel stary i suchy. Jutta wpadła do swojego pokoju i zaczęła wpychać do torby swoje rzeczy byle jak, byle szybciej. Wyciągała je ze wszystkich szuflad i wciskała bez ładu, tak jakby uciekała stąd w popłochu i nie miała już nigdy tu wrócić. Nie słuchała podniesionych głosów dochodzących przez otwarte drzwi. Klima krzyczała coraz głośniej, ojciec palił papierosa i wydawało się, że jest całkiem spokojny, tylko twarz miał w odcieniu amarantowej czerwieni. - Odwiozę ją dokładnie od dziś za dwa miesiące - powiedział i zdusił między palcami niedopałek z taką siłą, że Klima nie odezwała się, choć otworzyła usta. Westchnęła ciężko i weszła do domu, nie odwracając się. Ruszyli. Ojciec po kilkudziesięciu metrach jazdy poweselał. Za zakrętem, kiedy pobielony dom stracił ich z okien, ojciec powiedział, żeby skończyć niewesoły temat: - Matka dobra kobieta, choć zapiekła nie wiedzieć czemu. Jutta, która jeszcze wczoraj miała w perspektywie wakacje w towarzystwie matki, w pensjonacie dla starych arystokratów, była szczęśliwa i od razu wybaczyła ojcu jego długie milczenie. Powiedziała tylko: - Mogłeś, tatuś, napisać ze szpitala, ja bym przyjechała. - Ojciec odpowiedział: - Nie mogłem ruszyć ani ręką ani nogą, wierz mi. - I uwierzyła. - Nie chciałem uprzedzać, że po ciebie przyjadę, boby naumyślnie wcześniej wyjechała albo schowała cię w mysiej dziurze - mówił wesoło. - A pewności nie miałem, czy wszystko po mojej myśli pójdzie i sprowadzić cię będę mógł, bo to i obiad o stałej godzinie być musi, jak dziecko jest w domu, i uprać trzeba, a nie tak jak ja, ja w brudzie mogę mieszkać pod warunkiem, że jest czysto, i zjeść byle co pod warunkiem, że będzie dobre i dużo - żartował. - No, ale gosposia jest, gotuje dobrze, wszystko jest na miejscu. A potem pojedziemy sobie do pana Michała, co pszczoły hoduje, a sam jak plaster miodu jest. Ty, Jutka, mało ludzi znasz, matka nad wszystkich się wywyższa, to i z nikim zapoznać się nie chce. Babka twoja całkiem inna była, a chociaż zawsze o swoje pochodzenie zahaczyła, to z ludźmi żyć umiała. Charakter to był ostry, wyraźny... Klima tylko nos po niej odziedziczyła. No, ale dajmy już matce spokój, bo od tego mojego gadania ma pewnie "czerwone uszy", Tyle ci jeszcze powiem, Jutka, żebyś zrozumiała, że rozżalony jestem, ja chciałem żeby wszystko między nami dobrze się ułożyło, no, ale trudno, jest, jak jest i inaczej nie będzie. W czasie tych wakacji dużo z ojcem rozmawiała, wiele zobaczyła i poznała wielu ludzi. Przyjechali do leśniczówki, dostała swój pokój, a w nim mnóstwo zabawek. Za domem było małe podwóreczko, na którym oprawiano dzika. Jutta zapamiętała krew dzika, jego sierść, ostre noże, siekierę, pień do rąbania drewna, stół do dzielenia mięsa. Psy rzucały się na wnętrzności, włóczyły je po podwórku, miały krwawe pyski, ale nawet te psy były szczęśliwe. W otoczeniu ojca ludzie i zwierzęta weselili się. Potem ojciec wprowadził ją do kuchni, w której była młoda kobieta, także roześmiana. Ojciec położył na stole łeb dzika. - Niech pan weźmie stąd to paskudztwo - zawołała kobieta - ja nie mogę patrzeć na krew, jestem obrzydliwa... Ojciec wziął nóż: - Dzisiaj ja zrobię kolację dla mojej dziewuszki, a ty nie będziesz się wtrącała - powiedział. - Dobrze, tylko niech pan zabierze stąd to paskudztwo, niech pan mnie nie straszy... - Właśnie z tego zrobi się kolację - powiedział - głowizna to najdelikatniejsze mięso, a ty znasz się na myśliwskiej kuchni jak koza na pieprzu. Ojciec oddzielił mięso od kości, pokroił na małe kawałeczki, posolił, popieprzył... - Nie tyle, bo będzie za ostre dla dziecka - nie wytrzymała młoda gosposia. - Ja lubię ostre rzeczy - powiedziała Jutta poważnie, a tamta nie wiadomo dlaczego zaczęła się znów śmiać i powtarzać. - Słyszał pan? Lubi ostre rzeczy! Jak ładnie mówi, niektóry dorosły tak nie umie powiedzieć: lubię ostre rzeczy! Widział to świat! Słyszeli to ludzie, mała Jutka lubi ostre rzeczy! - Podaj mi czerwoną paprykę... Czosnek... Obrany!... Pokrajać trzeba teraz słoninę i wrzucić do rondla! Posyp mięso mąką... Nie tyle, nie kazałem ci robić klusek, tylko oprószyć! Ojciec wydawał komendy, a gosposia spełniała wszystko, czego zażądał. - Ja tego nie ruszę, żeby mnie pan zabił, nie ruszę tego! - Nikt cię nie będzie zmuszał, nierozumna dziewczyno, będzie więcej dla nas, co, Jutka? My lubimy takie specjalności dla znawców... Co, Jutka? Gulasz z głowy dzika miał wspaniały smak. Jutta nigdy dotąd nie jadła czegoś tak wspaniałego. Klima nie umiała gotować, ponadto uważała, że dzieci powinny jadać mdłe potrawy. Po tygodniu pojechali do pana Michała. Dom w lesie wyglądał na opuszczony. Kiedy ojciec zatrąbił klaksonem, wyszła z domu zapłakana kobieta. Ojciec zostawił Juttę w samochodzie, a sam wybiegł i po chwili zniknął razem z płaczącą we wnętrzu domu. Jutta znudziła się czekaniem i weszła do środka, żeby poszukać ojca. Przeszła przez dużą kuchnię i stanęła w drzwiach prowadzących do pokoju. Dochodził stamtąd przeciągły jęk. Na łóżku leżała wielka góra ciała pokryta cienką narzutą. Twarz i ręce nie były zakryte. Jedna strona twarzy miała oko, kawałek nosa, połowę ust, policzek, zarys szyi i ramię, masywne kobiece ramię. Druga strona nie miała wcale oka, zamiast niego w jakiejś monstrualnej, sfałdowanej opuchliznie była szpara, druga połowa nosa wzdęta jak żagiel ukazywała przez uniesienie nozdrza otchłań powiększonej dziurki w nosie. Połowa ust po tej stronie przypominała coś jakby wnętrzności upolowanego zwierzęcia, wątrobę albo fioletową śledzionę, przylegającą do białosinego, miejscami różowego, spuchniętego ciała. Ręka na kołdrze była co najmniej trzykrotnie grubsza od swej siostry leżącej obok. Jutta stała w drzwiach nie oddychając nawet. Z łóżka dochodził nierozpoznawalny jęk. Nie wiadomo było, czy należy do leżącej kobiety czy do mężczyzny siedzącego na brzegu łóżka. Jutta zauważyła, że ciemne długie włosy spuchniętej zaginały się, wsuwając się pod poduszkę. Ojciec odwrócił się nagle, wziął Juttę na ręce i wyniósł do samochodu. Po drodze tłumaczył jej, że żona pana Michała miała atak paraliżu i Michał przyłożył jej do zdrętwiałej połowy ciała pszczoły. Po trzech tygodniach pojechali znów do tego domu. Teraz żona Michała była taka sama jak wszystkie grube kobiety. Obie połowy miała symetryczne. - Bogu dziękować i Michałowi, że jeszcze żyję - mówiła. - A o pszczołach zapomniałaś? Gdzie człowiek nie może, tam pszczoła pomoże - powiedział pan Michał. Na kolację był miód. Lejący się miód, scukrzony, jasny, ciemny, gładki w smaku, chropawy... Jutta próbowała po trochu z każdego rodzaju. Przy stole siedziało tyle osób, że Jutta nie mogła rozeznać się w pokrewieństwie. Kto był czyim mężem, synem, zięciem, córką, żoną. Siwe kobiety w chustach, zupełnie takie same jak stare bliźniaczki, i nie ogolony staruch, zdejmujący przed Juttą kapelusz i każący jej pogłaskać wielką błyszczącą łysinę. Do tego pełno dzieci przełażących pod stołem, biegających po kuchni i ogrodzie. Wieczorem wszyscy siedzieli razem przy długim stole, gęsto obok siebie. Mówili śpiewnie, śpiewali rozwlekle. Jedli wielki prostokątny chleb ze słonawym masłem i wędzone kiełbasy. Przed jedzeniem odmawiali wspólnie modlitwę. Zaczynali jeść w ciszy, a potem stopniowo narastał harmider przekrzykujących się głosów. - No, Jutka, podoba ci się u pana Michała? Co? - pytał ojciec, a Jutta czerwona z gorąca odpowiedziała: - Bardzo mi się tu podoba. - Patrz pan, panie nadleśniczy - odezwała się jedna ze starych bliźniaczek - że też na to sądu nie ma, odbierają i koniec. - Sąd ostateczny przyjdzie, wszystko załatwi - odpowiedział ojciec i wszyscy się roześmiali. - Droga musi być, to trudno - powiedział pan Michał. - Musi iść akurat przez naszą chałupę? - Zobaczymy, co się da zrobić - obiecał ojciec. - Niech pan pomoże, panie nadleśniczy - poprosiła żona pana Michała. - Gdzie nam budować nową chałupę! I znów zaczęły się śmiechy i wesołe rozmowy. Wtedy właśnie Jutta zauważyła, że poza domem jej matki ludzie śmieją się często. Zwłaszcza pan Michał i jego żona byli ludźmi pogodnymi. Ojciec promieniował wewnętrzną radością i udzielała się ona wszystkim. A przecież Jutta wiedziała, że dużo myślał o śmierci i zastanawiał się nad smutnym losem przeznaczonym człowiekowi. - Miej, Jutka, oczy szeroko otwarte, żebyś nie żałowała, że nie widziałaś nic, kiedy zamknąć je przyjdzie. Ojciec łączył witalność z refleksją, podobnie jak czasami słońce świeci podczas deszczu, czy może odwrotnie, deszcz pada, gdy świeci słońce. * * * Po latach Jutta mówiła, że w plątaninie różnych myśli, w tym bezładnym hafcie zawsze znajdowała się nitka dla ojca. Czasem był to kolorowy kordonek wyszywający po raz setny szczęśliwe spacery z dzieciństwa, a czasem żałobna nitka pamięci i żalu za tym, czego nie zdążyli razem przeżyć. Wspomnienia obejmowały też mowy ojca, wygłaszane w nie pamiętanych okolicznościach i czasie, połączone z obrazem jego twarzy, z przenikliwiejącymi oczyma i z gestykulacją dużych piegowatych rąk. Prywatna teoria ewolucji Widzisz, Jutka, co do ewolucji, to ja pogląd mam taki: miała swój początek, to i koniec mieć musi. Według moich przypuszczeń świat jest teraz w połowie istnienia, które zaczęło się z wody. Bo musisz wiedzieć, Jutka, że życie w wodzie powstało. Z wody wyłoniły się wyspy, a za nimi na ląd życie wyszło niezdarnie, pod postacią gadów różnych, modyfikacjom ulegającym, aż do człowieka przyszło. Ale człowiek, jak ty i ja, to jeszcze nie koniec, jeszcze z niego większy dziwoląg powstanie. Dzikie zwierzęta wyginą, bo niepożądane w świecie przemysłowym będą, za nimi rośliny na marne pójdą. A bez roślin życie jest niemożliwe w takiej postaci, jaką znamy. Może sztucznym powietrzem wytwarzanym chemicznie oddychać nam przyjdzie? Widzisz ty, Jutka, jak natężysz wyobraźnię, taki świat? Widzisz kamień na kamieniu, bez lasu i kwiatów, bez zwierzęcia i ptaka? Ludzie są gatunkiem na wymarciu, to pewne. Na końcu woda wszystko pochłonie, zaleje, życie zgaśnie i znów zapanuje cisza bez świadomego świadka, jakim jest człowiek, byt przypadkowy we wszechświatowej skali. Taka sama cisza nastanie, jak na początku była i nikt jej nie usłyszy. Czy zauważyłaś, że w wodach nigdy hałasu nie ma? W tej ciszy ludźmi znużona Ziemia długo będzie odpoczywać, zanim uruchomi następną ewolucję, a z nią całkiem inną już formę życia. Ale ty nie masz się czego bać, bo to jeszcze ładnych parę milionów lat potrwa. O nieprzecenionej wartości słowa Mniejszy wpływ masz na to, co czynisz, niż na to, co mówisz. Dlatego słowa nieprzecenioną wartość mają. Głupiec tylko na prawo i lewo kłamstwami chlasta, mądry nie kłamie, dopiero kiedy musi. Słowa to prawdziwe bogactwo i od nich zależy, kim w życiu się staniesz, od słów, które szanujesz, a nie od urodzenia, o którym twoja matka przy lada okazji nadmienia, że ona urodzona lepiej. A co to znaczy lepiej urodzona? Że za przeproszeniem na świat Boży przez ucho wyszła? Wymysły czcze, tyle znaczą, co jedna żaba drugiej powie, że lepiej urodzona, bo z lepszego skrzeku pochodzi. Toż śmiech bierze słuchać. Bóg ludziom rozum dając, zaraz go co poniektórym odebrał, wodewil sobie robiąc. Ludzi, Jutka, według słów oceniaj i przyjaciół wybieraj; nie to, żeby pięknie mówili, na zgodność słowa z czynem patrz. Kłamców do kosza z plewami odrzucaj. Wrażliwość na słowo badaj. O Bogu od religii oddzielonym Ot, choćby żywot tej twojej Jutty pustelnicy weź, który babka Saluta jako relikwię przechowywała, a matka co dzień ci czyta. Ten "Żywot" powie ci o religii samej wiele: z jednej strony widzisz kobietę miłosierną, strachu nie znającą, jak trędowatym wodę podaje - to dobrze. Z drugiej zaś jej mąż, rycerz, do Ziemi Świętej z wyprawami rycerzy krzyżowych udaje się, pogan nawracać. Tam nikczemny poganin go zabija. A wiesz ty, dlaczego? A wiesz, gdzie? Na ziemi do tego poganina należącej, na której ostrym mieczem nasz dzielny rycerz do religii narzuconej chce go przekonać. I co? I wielkie halo, że poganin nie dał się przemocą ochrzcić i swojej dawnej wiary nie dał sobie zabrać. Ciekawe, kto pierwszy wpadł na pomysł, żeby z boskim nazwiskiem na ustach, w imię wiary krew przelewać, na Pana powołując się? Ciało mordować, żeby duszę ocalić! To wygląda na przewrotny podszept diabła. I co za tupet w widzeniu spraw duszy! Co za obłuda: kiedy ktoś cię uderzy w jeden policzek, nadstaw drugi. Ja pod tym względem szczerym barbarzyńcą jestem. Nigdy tak nie robię, jak ktoś mi w jeden daje, ja zaraz z jednej i z drugiej na odlew oddaję; i ty nie daj się zwieść fałszywej pokorze, Jutka. Prawdziwą pokorę człowiek czuje przez słabość swą i małość, wystarczy, że pod niebem gołym stanie, w górę na przestrzenie spojrzy, a już mały i pokorny się staje. Ty, Jutka, mądrą dziewuszką jesteś, sama przez lata dorastając pogląd sobie wyrobisz. Ale to, co ci teraz mówię, zrozumiesz: ja religię od Boga oddzielam. I naszą chrześcijańską, i wszystkie inne. Wszystkie religie od jednego Boga oddzielam. Bo religie z obyczajów są uszyte; z klimatu nawet wynikają. Inaczej się modlisz, gdy gorąco, a inaczej, gdy mróz trzaskający. Z proroków w każdym narodzie innych rytuał inny wynika. Bóg jest dla wszystkich jeden, choć w tysiącach twarzy przedstawiony. Za twojego życia może już dojdzie do złożenia w jedność wszystkich religii świata. Wszyscy bogowie połączą się znów w jednego, którego pycha ludzka rozerwała, w swoje szaty strojąc, inaczej zaś ubranego nie uznając. Powiedziane jest, że Bóg jest wszystkim i jest wszędzie. Powiedz mi, skoro tak jest, jeśli może być w trzech osobach, to nie może być w milionie? Ile krwi nie popłynęłoby, gdyby ludzie szanowali się wzajemnie? Ile zła z geograficznych Bogów wynikło, ile wojen rozpętano w jego imię? A ci, co bez Boga świat urządzać chcą, też na swą niewiarę przy pomocy czołgów nawracają. Połączą się wkrótce wszystkie kościoły, ja ci to mówię, świat zmądrzeje, zanim zgłupieje do reszty. Ja już tego nie doczekam, ale ty z pewnością. Dożyjesz tej wielkiej chwili i wspomnisz moje słowa. * * * Była późna jesień. Jak zwykle o tej porze przyroda przeżywała okres dekadencji. Przeczucie zimowej śmierci spowodowało rozpaczliwe szaleństwo przywdziewania najbardziej nieprawdopodobnych barw. Drzewa, dotychczas jednolicie zielone, zrzucały więdnące liście w kolorze płonącej czerwieni, żółci, oranżu, różnych odcieni brązu, a nawet fioletu, tak jak czasami stare kobiety chcą przy pomocy jaskrawości przywrócić sobie straconą młodość. Z daleka tworzyło to wspaniałe widoki, niczym nie zapowiadające rychłej klęski. Wystarczyło jednak przejść się aleją pomiędzy drzewami, aby usłyszeć kruchy szelest przyszłej nicości. Jeżeli padały deszcze, proces umierania był jeszcze szybszy. Z setek kolorów powstawała jednolita masa, błotnista maź, wdeptywana bezlitośnie w ziemię. Resztki liści pozostałych na drzewie drżały ze strachu przed takim losem, nienawidząc wichury uznawanej za narzędzie Mojry. Właśnie w taki dzień mała Jutta stojąc przy oknie patrzyła na zasłaną wielokolorowymi liśćmi aleję prowadzącą na cmentarz. Co chwilę podchodziła do swego biurka, na którym leżał duży karton zapaćkany pstrokatymi farbami, mający przypominać widok za oknem. To co namalowała, wyglądało jak chybione płótno impresjonisty. Liście są takie kolorowe, a wcale nie jest wesoło, myślała Jutta. Nie mogła poradzić sobie z tematem zadanym na następną lekcję rysunków: Barwy złotej jesieni. Intensywnie wpatrywała się w czarne konary i powyginane gałęzie z przerzedzonymi liśćmi, które wyrastały z wzorzystego dywanu. Próbowała uchwycić tajemnicę ich piękna i namalować jesienny pejzaż. Kilka zmarnowanych arkuszy leżało na podłodze. Jutta pomyślała, że robi błąd malując z natury. Być może lepiej byłoby zasłonić okno, zapalić światło i malować z pamięci. Jednak ciągle patrzyła na pustą aleję. Prawie nikt tędy nie chodził, więc nic dziwnego, że zobaczywszy motocyklistę nie odeszła od okna. Wielki czarny motor z przyczepą jechał środkiem alei, rozjeżdżając opadłe liście. Wpadła na pomysł, żeby na tle kolorowych liści namalować czarną sylwetkę motocyklisty. Chciała zabrać się do pracy, kiedy usłyszała ostry, przeciągły dzwonek. Matka spędzała ostatnio większą część dnia w prawym skrzydle, które przygotowywała na przyjęcie sublokatora. Jutta zeszła ze swojej facjatki i otworzyła. Na progu, w dość dużej odległości od drzwi, tak jakby odskoczył w obawie przed ciosem, stał człowiek bez wieku, ze ściągniętą białą twarzą, zmniejszoną przez nasadzoną głęboko czarną pilotkę. - Zawołaj matkę - powiedział. Jutta pobiegła do prawego skrzydła. Matka wyszła potargana, z rumieńcem na twarzy i nie wiadomo dlaczego popchnęła Juttę brutalnie: nie przeszkadzaj, powiedziała, czego znów chcesz? - Był wypadek, już po wszystkim - powiedział nieznajomy, którego dopiero teraz spostrzegła. - Pojedziemy identyfikować, dziecko niech lepiej zostanie - mówił nieznajomy. - Ja muszę jechać - powiedziała Jutta. - Muszę. Zrozumiała wszystko. Ojciec zawsze mówił: coś mnie tknęło. Teraz to coś tknęło Juttę. Motocyklista obciągnięty czarnymi skórami wziął ją pod brodę unosząc twarz, żeby móc lepiej zajrzeć jej w oczy. Wyczytał w nich coś, co go przekonało. - Pojedziesz - powiedział, nie pytając Klimy o zdanie. Wsiadły do przyczepy i czarny zwiastun śmierci ruszył ostro. Jutta nie wiedziała, jak długo jechali. Na środku lasu, na tle zieleni, zobaczyła biały samochód ojca z maską wtuloną w drzewo i szeroko otwartymi drzwiami. Ojciec siedział przy kierownicy, a właściwie, gdyby określić to dokładniej, leżał na niej. Jutta wyskoczyła z przyczepy i podbiegła do niego. - Niczego nie dotykaj - zawołał za nią motocyklista. Jutta patrzyła na ojca. Tata, szepnęła, tatuś, tatuś, szeptała w samo ucho nieruchomego mężczyzny. Nie poruszył się, choć był to głos z gatunku takich, co mogą poruszyć serce umarłego. Na podłodze leżała samochodowa rękawiczka ojca, trochę poplamiona krwią. Jutta była odwrócona. Tamci nie widzieli jej. - Był jak zwykle pijany - usłyszała głos matki. - Atak serca - powiedział jakiś męski głos. - Był całkiem trzeźwy. Jutta ostrożnie podniosła rękawiczkę i schowała za gumkę od majtek. Zawsze w taki sposób chowała wszystko, co chciała ukryć przed matką. Nienawidziła jej teraz. Znienawidziła ją za to jedno zdanie, że był jak zwykle pijany. Ojciec był martwy. To była właśnie ta śmierć, o której Jutta z nim rozmawiała. Ta sama, której jeszcze nie chciał. Chciał umrzeć dopiero potem, kiedy będzie już stary i zmęczony jak babka Saluta. To już nie jest pomyłka - myślała Jutta - to na złość. A matka w takiej chwili oczernia ojca, który nie może powiedzieć już nic na swoją obronę. Oczernia go przed obcym. Tatuś nigdy nikogo nie oczerniał. Szkoda, że to nie ona umarła... Tak nie powinna myśleć, toby się ojcu nie podobało. Ojciec tak nigdy nie myślał. Jutta jednak czuła, że matka jest winna. Wszystko przez nią. Gdyby mieszkali razem, nie musiałby przyjeżdżać, gdyby go nie denerwowała... Jechał teraz do Jutty, żeby zobaczyć swoją białowłosą dziewuszkę, obiecał, że będzie przyjeżdżał choćby raz w miesiącu. - Chodź tutaj! - zawołała matka. - Musimy już jechać. Jutta stała bez ruchu. - Czy nie słyszysz, co do ciebie mówię? Natychmiast do mnie! - Niech pani przestanie krzyczeć na to dziecko - ostro powiedział motocyklista. - Czy nie widzi pani, że jest w szoku?! Podszedł do Jutty i wziął ją za rękę. - Chodź, mała, nic tu po tobie, twojemu ojcu już nic nie pomoże. Zmów za niego pacierz wieczorem. Zmów pacierz - te cierpkie słowa brzmiały miękko. - Mój tata nie był pijany! Ona nie wie! Oczernia go, nigdy nie pił, jak jeździł samochodem. Ona go nie zna i oczernia go! To przez nią, niech mnie pan zabierze do Domu Poprawczego, nie chcę wracać do domu! Dopiero teraz zaczęła głośno płakać, tuląc się do czarnej skórzanej kurtki obcego mężczyzny. Wszyscy wydawali się jej bliżsi niż matka. Przyjechały dwa samochody. Karetka pogotowia i wóz milicyjny. Lekarz dotknął ojca. Przyglądał się uważnie, pochylony nad nim jak w konfindencjonalnej rozmowie. Wyprostował się i powiedział: w e -zwać karawan. Przechodząc obok Jutty, lekarz zatrzymał się, wyjął z kieszeni białego fartucha śnieżnobiały płatek gazy i wytarł jej policzki. Obcy ludzie są dobrzy, pomyślała Jutta. Kiedy przeniesiono ojca do karawanu, otwarty biały samochód wyglądał rozpaczliwie pusto. Jutta przyciskała dłońmi ukrytą rękawiczkę. Zostało coś po ojcu, jakiś dowód istnienia... Obrażona matka milczała przez całą drogę. Dopiero przed domem odezwała się do Jutty. - Nigdy nie umiesz się odpowiednio zachować - powiedziała. * * * Była szósta rano. Chuda jasnowłosa dziewczynka wydawała się jeszcze bledsza przy głębokiej czerni żałobnej sukienki. Jej oczy miały kolor wiosennego powietrza. Gruby warkocz z wplecioną czarną wstążką wyglądał jak nadnaturalnie wybujały kłos przewiązany kirem. Stała w drzwiach i patrzyła na matkę, śpiącą samotnie w wielkim łożu, które pochodziło z okresu, kiedy to Klima i Józio mieli wspólną sypialnię. Upłynęły trzy dni od pogrzebu ojca i Jutta nie mogła wytrzymać w domu z matką śpiącą niezdrowym snem po proszkach albo płaczącą tępo w każdym kącie mieszkania. Nudziło ją cierpienie matki, zwłaszcza że nie wierzyła w jej uczucia do ojca. Kłamie, kłamie, wołały myśli dziewczynki, ale zapłakana twarz matki budziła w niej mimo wszystko uczucie litości. Gdyby matka przygarnęła ją teraz do siebie, Jutta z pewnością dałaby jej trochę ze swych uczuć zarezerwowanych dla ojca. Z ojcem rozmawiała odtąd tylko we śnie. Klima jednak surowo osądziła wybuch Jutty po wypadku. - Oskarżyłaś mnie przed obcymi! - wołała. - Masz taki popędliwy charakter jak twój ojciec - mówiła tak, jakby żył ciągle. - Jesteś niewdzięcznym dzieckiem, nie chcesz zrozumieć własnej matki. Ja zamartwiam się, z czego będziemy żyły, a ty... Ach, więc to o to chodzi, myślała Jutta, o pieniądze ojca; stąd były te płacze, proszki nasenne, cała żałoba... A to tylko o pieniądze chodzi! Matka przestała przychodzić do jej pokoju i czytać "Żywot Błogosławionej Jutty". To miała być kara. Jutta odsunięta przez Klimę od innych dzieci została zupełnie sama. Zamiast żywych uczuć miała trochę wspomnień i rękawiczkę ojca. Przez cały dzień nosiła ją przy sobie, a wieczorem kładła pod poduszkę. Nie bała się ducha ojca. Przeciwnie. Chciała, żeby przyszedł w nocy, wierzyła, że rękawiczka jej w tym pomoże, że ściągnie go tutaj. Tęskniła za ojcem tak bardzo, że chudła i bladła w oczach. Przez ostatnie dni Jutta nie chodziła do szkoły ze względu na śmierć ojca. Teraz chciała już pójść, czekała na ten moment, na chwilę, w której wreszcie zobaczy ludzi. Wstała dziś o szóstej rano, zjadła śniadanie i skończyła zaległy rysunek. Malując go myślała o tym, że matka płacze, bo będzie musiała zacząć coś robić, żeby zdobyć pieniądze na utrzymanie. Nigdy dotąd nie pracowała. Te myśli o pieniądzach zwiększyły jeszcze ból po utracie ojca. Dla matki tatuś wart był tylko tyle, ile pieniędzy jej dawał. Znając wszystkie wpływy, można było policzyć wartość ojca w brzęczącej monecie. Jutta postanowiła, że będzie zawsze miała dużo pieniędzy, swoich pieniędzy, żeby ludzi nie obliczać w walucie. Matka jest głupia, myślała Jutta, oglądając po raz setny samochodową rękawiczkę ojca, jest głupia, bo nie poznała się na rzeczywistej wartości tatusia. Przypomniała sobie małe kropki źrenic skupione na lecących kaczkach. I od razu spłynęły łzy tęsknoty i żalu. Umyła twarz. Chciała jak najszybciej znaleźć się w szkole. Wejść do klasy w swojej żałobnej sukience, czarnych pończochach i butach lakierkach, o noskach odbijających świat jak dwa czarne lusterka. Kiedy wyszła, w jej oczy wlała się jasność powietrza rozświetlonego przezierającym zza chmur słońcem. Dzień jest panną młodą, noc żałobną wdową, przypomniała sobie dziwny wiersz, a może piosenkę. Prawie wesoło niosła swą godność półsieroty. Grzecznie kłaniała się współczującym twarzom idącym z naprzeciwka. Potrzebowała tego współczucia i cieszyła się na delikatny dotyk rąk spoczywających łagodnie na jej karku lub ramieniu. Potrzebowała oczu ludzi, ich rąk i słów. Chociaż czarne plamy krwi na rękawiczce były dla niej najgorszym ze snów, cieszyła się, choć bez uśmiechu, na nowe nieznane, na to, co miało nastąpić, tak jakby czuła, że tatuś tego chce, że patrzy na nią mrużąc mlecznoniebieskie oczy, zmieszane teraz z niebem; słońce - powód wystarczający, żeby nas cieszyć bez uzasadnienia; usłyszała jego głos. Dzień jest panną młodą, noc żałobną wdową, podśpiewywała na melodię myśli, idąc w kierunku szkoły z czerwonej cegły. W niszy, jak w grocie, zaśniedziały z wysiłku święty Jerzy, dawny patron tej szkoły, który czasowo ustąpił Julianowi Marchlewskiemu, walczył nieustająco ze smokiem, co znów przywróciło go do łask. Sublokator Jutta nie chciała być widziana, lecz chciała widzieć przyjazd tego nadzwyczajnego człowieka, o którym matka tyle ostatnio mówiła. Stała w oknie ciemnego pokoju, a ponieważ na razie nic się nie działo, obserwowała nitkę pajęczą połyskującą chwilami za szybą w słabym świetle księżyca. Nić kończyła się wiszącym na niej pająkiem; początku nie było widać, więc sprawiało to wrażenie, jakby przędła się z księżycowego sierpa. Pająk chyba spał, bo nie poruszał się wcale, dając się kołysać lekkiemu wiatrowi. Jan Maria Spondey miał szare krótkie palto i szary okrągły kapelusz typu melonik na małej rasowej głowie. O tym, że wielkość głowy jest dowodem przerasowienia, Jutta dowiedziała się od matki, która podkreślała wielokrotnie i z naciskiem, że pan Spondey jest autentycznym hrabią. Przyjechał zwyczajną taksówką, a nie, jak można byłoby się spodziewać, karetą zaprzężoną w szóstkę koni. Matka opowiadała o starej familii Spondeyów, o potędze rodu skoligaconego z królewskimi rodami całej Europy. Długie nogi zawsze ugięte w kolanach i długie ręce zgięte w łokciach czyniły go podobnym do pająka zawieszonego w bezczasie. Chodził lekko, jakby wisiał na swej nici tuż nad ziemią, której ledwo dotykał stopami. W istocie był przerażająco chudy i wydawało się, że tylko dwie tekturowe walizki trzymane w ugiętych rękach powodują, że nie uleciał w powietrze. W tej chwili z domu wybiegła matka i zamknęła go prawie bez reszty w swych rozłożystych ramionach. Jutta podejrzewała, że tych dwoje coś łączy, domyślała się tego po sposobie, w jaki matka układała usta wymawiając zawsze w pełnym brzmieniu jego dwa imiona i nazwisko: Jan Maria Spondey, a także z ilości słów wypowiadanych przy stole na temat jego zalet. Zalety te dziedziczył po wspaniałych przodkach. Było to: łagodne usposobienie, dobre wychowanie, nienaganne maniery, pochodzenie, to oczywiste, i nadzwyczajna w dzisiejszych zepsutych czasach religijność. Taki obraz hrabiego jawił się Klimie. Jutta miała całkiem inne pojęcie na temat arystokracji. W sekrecie przed matką przeczytała pewną tajemniczą powieść. Między przymusową lekturą szkolną "Młodej Gwardii" a zalecaną przez księdza książkę "o świętej Teresie od Krzyża" przeczytała, w podziemnym, kipiącym pragnieniami erotycznymi obiegu podwójnego szkolnego życia, pierwszy w życiu romans o występnej miłości. Bohaterka była kobietą zepsutą, okrutną, upadłą i nienawidziła mężczyzn. Niszczyła też ich systematycznie przez długie lata swej niezmąconej kariery, co było opisane na czterystu z górą stronach. Ta książka bez okładki rozpoczynała się od siódmej strony. Był to pospolity brukowiec wycięty z przedwojennej popołudniówki. Wywarła na Jutcie wielkie wrażenie, znacznie większe niż dobra literatura, którą czytywała potem, którą bardzo lubiła i smakowała z przyjemnością. To co tak pociągało Juttę, to było bogactwo, nie objęte żadnymi granicami, całkiem abstrakcyjne i absurdalne bogactwo. Pieniądze pochodziły z pól diamentowych, a bohaterka zamieniała je na biżuterię, suknie, futra i wygodne auta. Opisy tych przedmiotów zbytku powodowały w Jutcie pragnienie posiadania. Dopiero w przedostatnim rozdziale złotowłosa Diana uległa metamorfozie i z diablicy przemieniła się w anioła. Dokonało tego uczucie wiernego hrabiego Patryka, mężczyzny wysokiego wzrostu, o szerokich muskularnych ramionach i mocno sklepionej szyi, któremu kruczoczarne loki opadające na czoło przesłaniały niebieskie oczy w ciemnej oprawie, tak że musiał je wciąż ze zniecierpliwieniem odgarniać. Ostatni rozdział był opisem ślubu i wesela, na które przybywa z całej Europy rodzina hrabiego Patryka wywodząca się z bocznej gałęzi Tudorów. Autor opisał matkę, ojca, siostry, braci, kuzynów, licznych wujów, stryjów i innych pociotków, tudzież stu przyjaciół. W opisie używał określeń: senatorska głowa, rzeźbiony profil, przenikliwe oczy, lwia grzywa włosów i tym podobnych. Nie brakło też postaci komicznej - biedny kuzyn, trochę garbaty, krótkowzroczny, potykający się ciągle o nogi siedzących - jednak nawet on miał szlachetny profil i pięknie wykrojone malinowe usta, a na świat patrzył naiwnymi, lekko zmrużonymi oczami dziecka. To sprawiło, że wkrótce stał się ulubieńcem lady Diany. W tej plejadzie hrabiów, książąt i baronów, nawet zubożałych, nie było nikogo, kto wyglądał tak jak hrabia Jan Maria Spondey z tymi dwiema tekturowymi walizami. Była w książce co prawda jedna osoba nie do pokazywania, ale był to chory psychicznie i od urodzenia trzymany w odosobnieniu kuzyn Patryka. Patrząc na pajęczą, pokraczną sylwetkę szamoczącą się w objęciach matki, Jutta doszła do wniosku, że Jan Maria Spondey musi być oszustem. W żadnym wypadku nie jest to prawdziwy hrabia. Postanowiła przyjrzeć się uważnie szczegółom jego wyglądu, przede wszystkim zaś jego twarzy, bo światło księżyca nie było wystarczająco jasne. Wstrzymała się więc, mimo niechęci do niego, z wydaniem ostatecznego werdyktu. Prawie na pewno był oszustem, lecz czy na pewno, okaże się przy bliższym poznaniu. Zapaliła światło i zabrała się do lekcji, czekając aż matka zawoła ją na kolację. - Pan Spondey będzie się prawdopodobnie u nas stołował - powiedziała wczoraj. Kiedy Jutta zeszła z facjatki, hrabia siedział już przy stole z serwetką zawiązaną pod brodą tak wysoko, jakby bolały go zęby. - Ach, więc to jest to śliczne dziewczątko, o którym ćwierkają okoliczne wróbelki - odezwał się głosem tresowanej papugi, i Jutta była teraz zupełnie pewna, że to oszust. Taki głos do takiej postaci! Nie rozumiała radosnego podniecenia matki, jej skaczącego jak gumowa piłka po meblach miękkiego śmiechu i zachwyconych oczu, które z góry aprobowały wszystkie czynności i słowa hrabiego. Matka wyładniała, więc on wydawał się jeszcze brzydszy. Jutta wiedziała, że mężczyzna nie musi być piękny. Ojciec też nie był ładny, ale gdzieś przecież leżały granice braku męskiej urody. To oszust, oszust, czy to są te nienaganne maniery, o których mówiła matka? Mlaskał jedząc, przy piciu siorbał i do tego mówił z pełnymi ustami, wypluwając przy tym okruchy częściowo przeżutego chleba. Matka zwracała zawsze pilną uwagę na zachowanie przy stole. Pouczała ojca, gdy zdarzało mu się głośno przełykać herbatę lub jeść łakomie i szybko. Hrabia Jan Maria Spondey pochłaniał wielkie ilości mięsa, jaj faszerowanych i sera, zalewał wszystko majonezem, zaostrzał chrzanem i głośno popijał herbatą. Co jakiś czas wycierał usta serwetką, żeby zaraz uwalać się znowu. Nie widział nic prócz półmisków, na których był skupiony jego wzrok, więc Jutta mogła przyglądać mu się do woli. Przyszła jej do głowy pewna refleksja: otóż z taką posturą nie śmiałby oszukiwać. On może być prawdziwy. Przecież nikt nie uwierzyłby, że to hrabia... Nie mógłby tak bezkarnie oszukiwać. Spondey podskoczył na krześle, chcąc opanować czkawkę. Jego mała głowa kiwała się bezwolnie do przodu i do tyłu, tak jakby jechał konno po wyboistej drodze. Spłowiałe jasne kosmyki włosów, ni to siwe, ni to blond, przykleiły się do ostro ściętej czaszki. Kiedy unosił powieki opuszczone nabożnie nad półmiskami, jego oczy patrzyły świdrująco, zadając ciągle pytania: czy mogę jeszcze trochę pieczeni wieprzowej? Czy nie powinienem dołożyć sobie ćwikły? Matka uprzedzając odpowiedzi nakładała mu na talerz coraz to nowe specjały. Rozumieli się bez słów. Serwetka przekrzywiła się nieco i ćwikła znalazła się na szarej marynarce. Przed nią było tam już parę różnych potraw, których nazwy można odczytać, gdyby się dobrze przyjrzeć. Matka dosłownie pofrunęła po szmatę i wodę; zaczęła pieszczotliwie wycierać amarantową plamę. Jak dziecko, zupełnie jak dziecko, powtarzała, powinieneś nosić śliniaczek. Przecież miałem serwetkę, poskarżył się hrabia, to po prostu mój pech... Nareszcie kolacja dobiegła końca. Hrabia wytarł usta po raz ostatni i wyciągnął z kieszeni mały, ostry przedmiot. - Kość słoniowa - poinformował Klimę i Juttę - ta wykałaczka jest starsza niż my tutaj razem, pochodzi jeszcze z osiemnastego wieku, wszyscyśmy jej używali - mówił z dumą - wszyscy najstarsi synowie. Wykałaczka była pożółkła ze starości i wyglądała jak długi, ostry ząb. Zęby hrabiego miały podobny odcień, może trochę bardziej przyczerniony. Pedantycznie czyścił wszystkie szpary między zębami z resztek włókien mięsa, wycierając drogocenną wykałaczkę w serwetkę. - Jutka, kochanie, ty teraz idź do siebie i połóż się spać, a my tu z panem Jasiem załatwimy formalności - powiedziała matka słodkim głosem, głaszcząc Juttę po włosach. Nigdy tego nie robiła, co wcale nie znaczy, że teraz była nieszczera, nie, matka była po prostu po raz pierwszy za pamięci Jutty szczęśliwa. Widać to było w każdym geście, w sposobie poruszania, w żywości głosu. Jej potężna sylwetka, zwykle melancholijnie krocząca przed siebie, dzisiaj kipiała energią, kiedy matka biegała po mieszkaniu. Całe ciało brało udział w tym święcie szczęścia. Także włosy, dotąd zaczesane do tyłu jako wyraz surowych zasad i upięte w węzeł tak ciasno, że nawet mały kosmyk nie wysunął się nigdy i nie odpadł na kark, teraz miękko okalały jej twarz puszystą aureolą. Jutta zauważyła ze zdumieniem, że matka jest piękna. Ten cud sprawił czarodziej z wykałaczką, brzydki, chudy jak śmierć, hrabia Spondey. Kładąc się spać, Jutta znów oglądała rękawiczkę ojca. Tatuś był mądry, rozumiał życie, wiedziałby na pewno, o co chodzi z tym całym hrabią i czym tak zafascynował matkę. Klima przyszła do niej na górę po raz pierwszy od śmierci ojca. - Śpij spokojnie, Jutka, my teraz z panem Jasiem idziemy do prawego skrzydła, muszę pokazać mu jego locum i pomóc w rozpakowaniu rzeczy. - Tekturowy hrabia - powiedziała półgłośno Jutta. - Wstydź się dziecko, jak możesz tak mówić, pan Jan Maria Spondey stracił wszystko, co miał, tak jak my wszyscy, została mu tylko wielka tradycja i godność rodu. To wartościowy człowiek, polubisz go, zobaczysz. Jednak nie stało się tak, jak chciała matka. Jutta nie znosiła go od pierwszego spotkania do ostatniej myśli o nim. Uczucie obrzydzenia towarzyszyło jej zawsze, kiedy miała siąść na krześle, na którym on przed chwilą siedział. Wyparzała umyte szklanki, jeśli zdarzyło się, że pili razem herbatę. Szorowała proszkiem wannę, jeżeli brał u nich kąpiel, bo w prawym skrzydle nie było łazienki... Odnosiła się wrogo do każdej propozycji z jego strony, nawet gdy dawał jej w prezencie sukienkę czy nowe buty. Nie dam się kupić, myślała. Nie chciała mu nic zawdzięczać, żeby móc spokojnie go nienawidzić. Natomiast uśpiona dotąd kobiecość matki zaczęła nadrabiać zaległości. Po ojcu zostały jakieś pieniądze, ponadto okazało się, że był ubezpieczony na życie. Matka za te pieniądze stroiła się, ciągle przesiadywała u krawcowej i u fryzjera, zaczęła chodzić do kosmetyczki, żeby upiększyć twarz i ciało. Jej uroda zrobiła się wręcz wyzywająca. Wszystkie zapinane pod szyję sukienki kazała powycinać tak głęboko, że było widać rowek pomiędzy obfitymi piersiami. Długie rozcięcia spódnic ukazywały nogę do połowy uda. Przedpołudnia spędzała przed lustrem, malując się i czesząc. Czekała na powrót hrabiego z miasta, gdzie załatwiał jakieś tajemnicze interesy. Po obiedzie szli do kina albo jeździli na ulubione przez hrabiego wycieczki turystyczne. Spondey był połączeniem starca ze skautem. Miał specjalny wycieczkowy strój; pumpy, chlebak, czapkę z daszkiem, mapnik z kompletem map, plecak, nazywany przez niego ruksakiem, termos, łopatkę saperkę, latarkę i parasol, który stanowił ukoronowanie wycieczkowego stroju. W ciepłe dni chodził w krótkich spodniach i podkolanówkach, ukazując swoje cienkie nie owłosione nogi; zawsze białe i małpio ugięte w kolanach. Nie przejmował się tym, że budził śmiech. Prawdopodobnie nawet tego nie zauważał. Był chyba najbardziej komiczną postacią w miasteczku, nic więc dziwnego, że koleżanki Jutty ze szkoły zajmowały się nim i plotkowały zarówno o tym, co widziały, jak i o tym, czego się domyślały. Juttę to denerwowało, bo nie znosiła ogólnej opinii. - On i tak ma was wszystkie w nosie - powiedziała wreszcie, znudzona ciągłym gadaniem na temat hrabiego i Klimy - on was wcale nie zauważa, nigdy o nikim nie mówi źle. Może jest śmieszny, ale nie jest taki głupi, jak wam się wydaje. W dwa lata po śmierci ojca stało się to, czego Jutta obawiała się najbardziej. - Zacznij przyzwyczajać się do Jasia - powiedziała matka z uroczystą twarzą - powinnaś to zrobić, ponieważ on zastąpi ci ojca... Niebawem wejdzie do naszej rodziny. Za jakiś czas zostanę jego żoną. Będę hrabiną! Wyobrażasz sobie?! Będę hrabiną! - i matka roześmiała się radośnie, patrząc na swoje nogi w eleganckich pantoflach i na długie, polakierowane paznokcie białych dłoni splecionych na kolanie - a ty, Jutto, będziesz hrabianką! - On jest okropny! Ma wstrętny głos, skrzeczy zamiast mówić, jak stara papuga, pluje przy jedzeniu... - nie wytrzymała Jutta - i on ma zastąpić tatusia? Mojego tatusia? Brzydzę się go! Ciebie też się brzydzę, bo go dotykasz! - Jeżeli nie przestaniesz, uderzę cię - powiedziała zimno matka i wstała. - Brzydzę się go, brzydzę się!! - wołała Jutta nie mogąc się opanować. Matka uderzyła ją mocno w twarz. Jutta bez namysłu podbiegła do swojego biurka, chwyciła słój z zabrudzoną farbami wodą i rzuciła w matkę. Potem uciekła do ogrodu. Tak właśnie wybuchła wojna między matką a córką. W ten gwałtowny sposób Jutta wywalczyła sobie prawo do oddzielnego jadania. Unikała kontaktów z hrabią, a matka nie przeszkadzała jej w tym. Wytłumaczyła Spondeyowi, że Jutta musi jeść obiad od razu po powrocie ze szkoły, żeby odrabiać lekcje, a to pociąga za sobą wcześniejsze kolacje. Siedząc na facjatce dziewczynka słyszała ich głosy. Skrzekliwy śmiech i kaszel hrabiego przerywał żarty, jakie opowiadał matce przy kolacji. Potem zalegała cisza, od czasu do czasu akcentowana skrzypnięciem kanapy lub zduszonym, nie rozpoznawalnym głosem. Nie podsłuchiwała i nie podglądała ich nigdy. Obrzydzenie bowiem było w niej silniejsze niż ciekawość. To wszystko słyszała przez zamknięte drzwi. Była już w pierwszej klasie liceum, kiedy odkryła właśnie nie znany świat, istniejący poza światem Klimy i Spondeya, poza wspomnieniami o ojcu, poza szkołą i poza wszystkim, co znała. Był to wielki świat literatury. Wczytywała się w cudze nieszczęścia i w cudzą miłość, w egzotyczne dotąd problemy moralne, zło i cierpienie. Poznawała nienawiść, obcą filozofię i pokrętne drogi uczuć, ułomności i zboczeń, pożądanie zmysłowe i pożądanie pieniądza. Czytała średnio cztery książki na tydzień. Po jakimś czasie stała się rzecz dziwna, mianowicie Jutta zaczęła traktować miłość matki do Spondeya jak jeszcze jedną, niezwykłą, to prawda, ale nie bardziej niż inne, historię literacką. Analizowała zachowanie matki, jej niezrozumiałą przemianę z zimnej dewotki w zmysłową kobietę, jej absurdalną ambicję zostania hrabiną... Myślała o sylwetce Spondeya i jego okropnych nawykach jak o cechach wymyślonej przez autora postaci. Myślała wiele o tajemniczej sile, jaką musiał posiadać, żeby zahipnotyzować Klimę. I to, co wydawało jej się dotąd niemożliwe, niezrozumiałe, obce, stawało się powoli oswojone. Poznała złożoność uczuć. Dorastała w świecie kreacji i sama potrafiła kreować rzeczywistość. Wybaczyła matce policzek, który wymierzyła jej w obronie swego ideału. A czy mogło być ważne; jaki ten ideał był dla innych? Kim był w istocie i co miało znaczyć: w istocie, skoro nie ma żadnej prawdy ogólnej dotyczącej uczuć. Jednym słowem z książek nauczyła się tolerancji i wyrozumiałości, czyli tego co miał wrodzone jej ojciec, a czego nie miała matka. Jutta schodziła czasami na kolację i wesoło rozmawiała z parą zakochanych, patrząc na nich tak, jakby byli stworzeni przez narwanego pisarza. Pogodziła się z tym, że hrabia zostanie jej ojczymem. Przewidywała jednak, że coś się wydarzy i zakłóci bieg rzeczy. Dziwaczne światy, o których czytała, nie były dla niej zmyślone, a tylko wymyślone, a to subtelna różnica. Zmyślone znaczyło: skłamane, wymyślone zaś to było stworzone, ale prawdziwe. Tak przynajmniej rozumiała to Jutta. Na podstawie lektur przewidywała, że Spondey musi wreszcie zwrócić na nią uwagę i sprzeniewierzyć się matce. W wielu książkach starzy mężczyźni interesowali się dorastającymi dziewczętami. Czasami płacili za ich miłość, czasem gwałcili je, a zdarzało się, że je zabijali. Jutta była więc przygotowana, żeby się bronić. Na wszelki wypadek wkładała fiński nóż pod poduszkę. Emancypacja Klimy dotyczyła tylko jej samej. Nie posunęła się tak daleko, żeby uświadomić córkę. W powieściach znalazła Jutta oparcie i teoretyczne podstawy współżycia z ludźmi. Była w tym okresie nad wyraz czujna. To także zawdzięczała nieodpowiedniej literaturze. Uniknęła dzięki temu wielu rozczarowań, które przeżywały jej koleżanki. Nie uciekała wieczorami z domu, żeby całować się na ukrytej ławce w parku z chłopcami. Bała się, bo w każdym prawie rozmówcy odkrywała odchylenia od normy, ślady zboczeń, egoizm, fałsz i ukrytą obojętność. W wieku piętnastu lat nie miała złudzeń co do natury ludzkiej, ale też nie znienawidziła ludzi, bo dostrzegała bezinteresowną dobroć, czułość, litość, oddanie i miłość. Była więc całkiem nieźle wyposażona na tę swoją wycieczkę w dalsze życie z matką i hrabią Spondeyem. Czekała na moment, w którym hrabia sprzeniewierzy się matce i ujawni swoją prawdziwą naturę erotomana. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Stała się natomiast rzecz znacznie gorsza. Pewnego dnia Jan Maria Spondey wyjechał jak zwykle rano załatwiać interesy. Zakładał jakąś handlową spółkę, do której miała przystąpić także matka. Wziął od niej pieniądze na wkład i powiedział, że wróci późno, być może nawet nie wróci na noc, żeby się nie niepokoiła, bo kto wie czy nie będzie musiał pojechać do miasta N., W którym ma znajomego na wysokim stanowisku. To przedsięwzięcie wymaga zgody i tę zgodę trzeba uzyskać za wszelką cenę. Jeśli dobrze pójdzie, mówił, nasze wkłady potroją się w ciągu miesiąca, a potem pieniądze będą robiły się same. Był bardzo wesoły, pełen planów, obiecywał matce kupno eleganckiego samochodu; najdalej za pół roku będziemy opływali we wszystko... Matka nie niepokoiła się więc przez pierwsze trzy dni. Czwartego zaczęła brać walerianę na uspokojenie. Odkryła brak kasetki z biżuterią. Zniknęły perły, kilka starych pierścionków po babce, złota bransoleta, złoty łańcuszek, obrączka, szafiry w kolczykach. Zostało tylko to, co miała na sobie: korale rzeźbione w kości słoniowej i platynowy pierścionek z brylantem, który Salomea przekazała córce w godzinie swej śmierci. Sprawdziła, czy jest notowany w kronikach kryminalnych. Bardzo trudno znaleźć takiego wolnego ptaka, powiedział oficer milicji, nigdy nie wiadomo dokąd pojedzie, jakim nazwiskiem się posłuży i czyją postać przybierze. - Pochodził przecież z wielkiego rodu - szepnęła cicho matka - przecież nie mógł... - Nie wiem, z jakiego rodu pochodził - odpowiedział oficer - wiem tylko, że pod tym nazwiskiem ograbił już parę kobiet, to wybitny znawca psychiki kobiecej, trafia bezbłędnie w słabe punkty. - Był ze mną przez parę lat - powiedziała znów matka. - Raz dłużej, raz krócej, zresztą taki człowiek też ma uczucia i może naprawdę kochał panią - pocieszył ją na koniec. Wróciły do pustego domu. Jutta nie potrafiła pocieszyć matki. Jej przebudzona przez Spondeya kobiecość gasła z dnia na dzień, jak w filmie oglądanym od ostatnich scen do początku; tak w wyglądzie matki następowały kolejne przemiany. Najpierw przestała się malować. Potem uczesała włosy w surowy węzeł upięty na czubku głowy. Zaszyła rozcięcia w spódnicach i wszyła białe, zapięte pod szyję przody w głębokie dekolty. Chodziła znów wolno, coraz wolniej, tak jak chodzi się w żałobie. Ponieważ poniosła klęskę na oczach Jutty, nie mogła na nią patrzeć. Nie było złośliwości, której nie wypowiedziałaby pod jej adresem, nie było żadnej okropności, której by jej nie zarzuciła. Pod dachem prawego skrzydła zapanowała na powrót nienawiść. Urażoną godność zwróciła Klima ku Bogu. Godzinami przesiadywała w kościele. Nie chciała niczym się zająć, pójść do jakiejkolwiek pracy czy nauczyć się czegoś. W domu zaczęło pojawiać się widmo nędzy. Jutta malowała kartki świąteczne, laurki imieninowe i ślubne, żeby zarobić trochę pieniędzy. Matka postanowiła wreszcie sprzedać prawe skrzydło domu z połową ogrodu, to skrzydło, w którym żyły wspomnienia ojca z psami i strzelbą, siedzącego na ganku i śpiewającego pieśni. Jutta nie chciała zobaczyć w tym samym miejscu kogoś obcego. Bardzo tego nie chciała. Bardzo. I matka nie zdążyła tego zrobić. Któregoś wieczoru wracała z nabożeństwa, kiedy zerwał się huragan przed burzą. Wielki konar drzewa kasztanowego odłamał się i przywalił ją. Kiedy nadeszła pomoc, było już za późno. Matka Jutty zawsze bardzo lubiła drzewa. Mówiła o karbowanych włosach wierzb, o wyciągniętych ramionach gałęzi, wynajdywała w ich budowie podobieństwa do ludzi, jak to miało miejsce w przypadku karłowatych wierzb - do garbusa, albo porównywała brzozy do smukłych oblubienic... A w końcu przywaliła ją gałąź kasztana w alei kasztanowej wytyczającej drogę z domu do cmentarza. Z ulicy zabrano matkę od razu karawanem i zawieziono do kostnicy. Jutta wiedziała, że matka miała na palcu pierścionek z brylantowym oczkiem i postanowiła go odzyskać. Poszła więc w przeddzień pogrzebu, w południe, do Hiszpana Corridy, mieszkającego na cmentarzu człowieka, o którym opowiadano w miasteczku niesamowite historie, i znalazła go przy kopaniu grobu dla matki. Kiedy Jutta pojawiła się w głównej alei, słońce świeciło, a grabarze wyrzucali żółty piach z dołu. Hiszpan stał i palił papierosa, gdy podeszła doń zupełnie blisko. Wspiąwszy się na palce spytała: - Czy może pan być dziś o dziewiątej w kostnicy? Hiszpan kiwnął głową, a ona dodała jeszcze celem wyjaśnienia: - Tam leży moja matka. Sądził, że chce się pomodlić wieczorem przy zwłokach. To zdarzało się często, taka noc pożegnań. Jej oczy były jednak suche i przerażająco pogodne. - Chcę czegoś od pana, dobrze zapłacę - powiedziała na zakończenie, uśmiechając się obiecująco, jakby była szalona. Corrida był ciekaw, czego chce od niego ta młoda dziewczyna. Ani przez chwilę nie przypuszczał, że może chodzić o pierścionek. Od dawna zajmował się swoją tajemniczą pracą i nie spotykał kobiet innych niż wdowy. Myślał o tym dziwnym spotkaniu przez cały dzień i czekał, tak jak chciała, o dziewiątej wieczorem w kostnicy. Zwłoki na katafalku były odpowiednio przygotowane. Twarz przypudrowana, umalowane usta, uczesane włosy. Matka czekała na swą córkę, gotowa do ostatniego pożegnania. Rozległo się pukanie. Hiszpan podszedł do ciężkich drzwi kostnicy i otworzył je. Jutta weszła i rozejrzała się ciekawie dookoła. Powiedziała mu o pierścionku. Nie zauważył nawet, że zmarła miała na palcu drogocenny klejnot. - Nie mam pieniędzy, zapłacę inaczej - powiedziała poprostu. Podszedł do katafalku, tłumiąc wstręt do samego siebie i do niej, lecz zrobił to, o co go poprosiła. Potem poprowadził ją przez cmentarz do siebie. Szedł zdecydowanie, choć bezwolnie. Nie chciał, ale nie miał innego wyjścia. Jutta zburzyła jego samotność, jego uporządkowane dni, razem z jej pojawieniem się, już przed południem na cmentarzu, powróciły dawne pożądania. Żelazna kula tocząca się w dół nie zatrzyma się przecież sama w połowie pochyłej drogi. Ciało niczyje Już od wielu lat Jutta przestała być kulawym wróblem. To określenie dotknęło ją bardziej niż wszystko inne, co napisał Hiszpan. Nigdy nie przebaczyła mu, że opisywał ją tak, jakby była wybrykiem natury, cielątkiem o pięciu nogach czy czymś takim. Oszukał ją tak, jak hrabia Spondey oszukał matkę. Różnica była tylko taka, że Spondey zabrał klejnoty i uciekł do innej kobiety, Hiszpan natomiast zabrał Jutcie jej wspomnienia i uwolnił się od niej, żeby powrócić do pisania. Podpalił wszystko, żeby znów gryzmolić na wielkich płachtach papieru to, czego nikt i tak nigdy nie przeczyta. Zaszył się pewno na którymś z małych cmentarzy, podobnych do tysiąca innych w tysiącu małych miasteczek. Nie zamierzała go szukać. Nie pragnęła zobaczyć go już nigdy w życiu. Jeśli myślała o nim, zawsze pojawiał się ból. Hiszpan Corrida był tym, który odebrał Juttę innym mężczyznom. Znienawidziła go w ciągu jednej nocy, w czasie której przeczytała posklejane rękopisy. Chciała zapomnieć, że kogoś takiego mogła pokochać. Wtedy właśnie przestała być kulawym wróblem. Teraz ona obserwowała. Nie opisywała wprawdzie tego, co widziała, ale nigdy, nawet w chwilach największej zdawałoby się namiętności, nie traciła ostrego spojrzenia. Potrafiła je zachować nawet z mgłą rozkoszy w oczach. Nie kochała nikogo. Jej ciało było posłuszne, namiętne, ale niczyje. Nie dopuszczała do siebie myśli, że właśnie teraz jest kulawym wróblem znacznie bardziej niż dziesięć lat temu, gdy kochała Hiszpana. Jej czułość była lękiem, żeby nie powtórzyło się nigdy to, co zdarzyło się z nią i Hiszpanem. Tamta miłość zmarzła jak staw bez przerębli. Jutta wiodła beztroskie i wygodne życie kurtyzany. Codziennie rano powtarzała sobie, że ten rodzaj niewoli, wolnej od uczuć, odpowiada jej najbardziej. Tak jakby mała Jutka, będąca wrażliwym i czułym dzieckiem, mogła zapomnieć, że istnieją uczucia. Miała dwóch kochanków. Jeden bogatszy od drugiego. Obaj byli starzy. Każdy przyjeżdżał na dwa dni w miesiącu. Czasami na trzy. Jutta miała dwa mieszkania, o czym nikt nie wiedział. Jedno z nich służyło do rozpusty, a w drugim wiodła ascetyczny tryb życia. W przybytku rozpusty przyjmowała swoich bogatych staruszków, w skromnym mieszkaniu zaś urządzała podwieczorki dla sióstr Punickich i innych równie nobliwych osób. Gdyby wiedziano skąd czerpie dochody, byłaby kobietą godną potępienia, bo miała zdrowie, urodę i pieniądze, nie mając męża, dzieci, kłopotów, nie doznawała upokorzeń w szarej, beznadziejnej codzienności, którą nazywano moralnością. Brzydziło ją co prawda wystawianie swego ciała na lubieżne pieszczoty tych dwóch sentymentalnych i obleśnych jednocześnie, niestarych staruchów, ale to i tak się opłacało bardziej niż ślęczenie w biurze projektów za jakąś marną sumę przez cały miesiąc. Obliczyła, że za jedną noc dostaje tyle, ile wynosi jej dwumiesięczna pensja. Plan Jutty był prosty: żyć w luksusie, bogacić się, a w końcu wyjść za mąż za kogoś, kogo pokocha albo przy minimum szczęścia za kogoś, kto będzie się jej przynajmniej podobał. Postanowiła, że zrobi to między trzydziestym drugim a trzydziestym piątym rokiem życia, wtedy gdy będzie jeszcze na tyle piękna, by móc wybierać, a już na tyle mądra, by nie pomylić się w wyborze. Jeden z dwóch staruchów, ten grubszy, którego brzydziła się bardziej, bo wyglądał jak ulepiony z białoróżowej słoniny, produkował kremy dla pań. Przynosił jej całe kartony tych pachnących smarowidełek na eucerycie, żeńszeniu, kiełkach zbożowych. Rozcierał krem na swojej tłustej i bez tego dłoni, wchłaniał jego zapach i mówił z zadowoleniem: mógłbym tego sprzedać sto razy więcej niż produkuję, idą jak woda. Drugi był chudy i jeszcze bogatszy. Miał maszynę wypluwającą setki plastikowych obcasów dziennie. Te lekkie wyroby przynosiły ciężkie pieniądze. Juttę brzydziło wszystko: ich ciała i łysawe głowy. Posapywania, mlaskania, kląskanie brzuchów; wszystko co oni nazywali podniecającymi odgłosami miłości. Zaczęła pić. Po to, żeby wytrzymać taki obrzydliwy seans, wypijała butelkę szampana. Zamykała oczy i była gotowa. Najszczęśliwsza czuła się w samotności. Czytała, rysowała albo projektowała obiekty na międzynarodowe konkursy. Sądziła, że jeśli wygra taki konkurs, kariera w zawodzie uchroni ją od tego barbarzyńskiego sposobu zarabiania pieniędzy. Niezależność uczuciowa i dobrobyt dawały jej spokój do pracy. Czasami jednak odczuwała rodzaj czczości, którą nazywała ssaniem serca; była to tęsknota do mężczyzny. Pod pojęciem mężczyzny Jutta wciąż miała na myśli Hiszpana. Był to ideał polegający na syntonii ciała i ducha. Poznała właśnie kogoś takiego, kogo chciała wziąć w ramiona, kto zamiast łysawej głowy miał piękne włosy, a miłości w łóżku z pewnością nie nazywał figlami. Właśnie dziś przyszedł do jej gniazda rozpusty. Przyniósł trzy metrowej długości róże, zbyt drogie jak na studencką kieszeń. Jutta zaparzyła herbatę i włączyła gramofon; nastawiła swoją ulubioną płytę i czekała. Miękki latynoski głos tańczył w powietrzu i szeptał sepleniące sylaby, owijając je puszystym kurzem. Polerował srebrną czaszę, która stanowiła gałkę cukiernicy. Przesypywanie cukru było istotą nie tylko miękkiego głosu, ale i melodii; drobne kryształki wpadały z łyżeczki do filiżanki, żeby zabić gorycz nie tylko herbaty. Głos Nat - King - Cole'a swoją chropawą słodyczą zabijał gorycz istnienia. Oczy Jutty błądziły daleko po niebie pamięci dzieciństwa. - Nie ma cię tutaj - powiedział siedzący na przeciwko niej młody mężczyzna. Trzy nieprawdopodobnie długie, lecz wcale nie wiotkie róże przypominały trzy ostre szpady. Czarna płyta kołysała się zmysłowo i powoli pod dotknięciem stalowego ostrza. Kołysanie obejmowało wszystkie przedmioty; wszystko dookoła wierzyło czułym i żarliwym zapewnieniom: "jo te kiero muczio, muczio, muczio, muczio"... Zupełnie jakby rzeźbiony czarny fotel i miękkie poduchy szerokiego łóżka rozumiały te słowa. Naprzeciwko łóżka wisiało zamykane trójdzielne lustro, skrzydlaty ołtarz rozpusty. Jutta zmarszczyła się, jakby na dnie filiżanki zobaczyła coś innego niż odbicie swej twarzy. Młody człowiek wstał i odwrócił płytę. Był wysoki, miał podłużną jasną twarz i jasne włosy. Luźna koszula ukrywała szerokie ramiona. Niebieskie oczy patrzyły surowo. Wyglądał na ideał Nordyka wychowany w Lebensbornie, gdy tymczasem urodził się wiele lat po wojnie z ojca górala i matki chłopki wielkopolskiej. Jutta przyglądała mu się z przyjemnością. Był młodszy od niej. Miał dwadzieścia jeden lat, a Jutta była jego pierwszą znaczącą kobietą. Zdecydował się ożenić z nią. Stąd właśnie wzięły się te trzy bardzo długie róże. Napomykał już o tym niezręcznie, a Jutta udawała, że nie rozumie o co chodzi. - Moglibyśmy zagrać razem w filmie pornograficznym - powiedziała zaczepnie i położyła się na puchowej kołdrze. Nie chciała tłumaczyć mu, dlaczego propozycja małżeństwa wydaje się jej wzruszająco śmieszna. - Co za dziwny pomysł, umieścić lustro naprzeciwko łóżka - powiedział podejrzliwie. - To samotność. Samotny wieczór jest przykry, a tak jesteśmy zawsze we dwie. Trudno było powiedzieć mu, że lustro wisi w tym miejscu, żeby dwa bogate staruchy podniecały się bardziej i żeby szybciej było po wszystkim. Spojrzał na Juttę, jakby chciał przeniknąć jej tajemnicę. Jego oczy były bezsilne i miast tropić grzeszną duszę kobiety, wolały patrzeć, jak rozbierała się powoli, rzucając rzeczy na oparcie krzesła. Niecierpliwiła ją przedłużająca się cisza, nie wypełniona niczym oprócz muzyki. - Z czego ty właściwie żyjesz? - zapytał nagle. - Z tego, co umiem - odpowiedziała. Podobał się jej, pożądała go, a on zwlekał z rozpoczęciem miłości z jakichś abstrakcyjnych powodów. Zrozumiała, że to jeden z tych, którzy nawracają na drogę cnoty. Męskie nawracanie na drogę cnoty zawsze ją śmieszyło. Spotykała już takich. Dziwnym trafem wybierali tylko ładne grzesznice. Jeżeli któraś była brzydka, pies z kulawą nogą się o nią nie zatroszczył. Mogła grzeszyć do woli. Piękne grzesznice znajdowały natomiast wielu uzdrowicieli, którzy chcieli je uzdrawiać dla siebie. Widać, mężczyzna ma głęboko zaszczepione trzy stare, dobre jedności, te sentymentalne ideały; prawdy, dobra i piękna, zaprzęgnięte w jeden rydwan miłości. Na przynależeniu do jednego pana. To było nieznośne. - Chcesz się kochać czy nie? - zapytała brutalnie, gasząc nastrój. - Powiedz mi prawdę - nalegał zamiast odpowiedzieć na jej pytanie - z czego ty żyjesz? - Czy ja cię o coś pytam? - spytała zaczepnie. - Nie, i to mnie dziwi, jeżeli ludzie chcą być ze sobą, są siebie ciekawi... Jesteś mi bliska i chcę o tobie wszystko wiedzieć, wszystko, co ciebie dotyczy, jest ważne. - Dobrze, chodź do mnie, najpierw będziemy się kochać, a potem opowiem ci o moim nieszczęśliwym dzieciństwie. Miało to wypaść ironicznie, taką miała Jutta intencję, powiedziała to lekko, jeszcze nie pamiętając Hiszpana, ale już po chwili zobaczyła tamto i usłyszała głos: powiedz mi wszystko, wszystko co pamiętasz, to co ciebie dotyczy, jest mi bliskie i ważne. Jutta rozpłakała się, nie chcąc płakać, po raz pierwszy od paru lat, być może nawet od tamtej nocy spędzonej nad rękopisem Hiszpana Corridy. Łzy pomogły natychmiast. Znalazł się przy niej, całował i tulił tak, jak tego pragnęła. Mówił, że powinna wyznać mu wszystko, co ją dręczy, bo on ją kocha i nawet jeśli zrani go to, co usłyszy, zniesie wiele. Od tego rodzaju zdań odwykła już dawno. Na szczęście jest całkiem inny w tym co robi, pomyślała. Był silny, stęskniony za jej ciałem, trochę zbyt stęskniony na to, żeby miłość mogła trwać długo. Wiedziała jednak, że po krótkim odpoczynku będzie miała go znowu i tym razem przeczucie panowania nad czasem przyszłym podniecało ją dodatkowo. Mając to co miała, już przeczuwała, co mieć będzie. W tym momencie ktoś ostro zadzwonił do drzwi. Jutta była wściekła. Był to ktoś, kto wiedział, że ona tu jest. Musiał widzieć światło z dołu. Narzuciła koszulę i poszła otworzyć. Najpierw było słychać szepty, potem półgłos Jutty i piskliwą barwę głosu mężczyzny. W końcu ktoś gwałtownie otworzył drzwi i wpadł do środka. - Byłem pewien - jego krzyk przypominał głos wygłodzonego pisklęcia. - Byłem tego pewien! - A co ty myślałeś? Sądzisz, że te seanse z tobą dają mi jakąś przyjemność? Potrzebuję twoich pieniędzy - powiedziała Jutta ordynarnie. - I to cała tajemnica. - To okropne, to okropne - jęczał niski gruby mężczyzna. - Jesteś... Jesteś... - ale nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. - Wynoś się, nie chcę cię więcej widzieć! - zawołała Jutta. Niski mężczyzna podszedł do łóżka i przyjrzał się nowemu kochankowi Jutty. - Wybaczam ci - powiedział nagle zwracając się do Jutty - możemy się przecież dogadać... Przecież możemy pogodzić jedno z drugim. Nie będę zniżał się do zazdrości, jeżeli tak, jeśli masz takie upodobania, proszę bardzo, nic mi nie mówiłaś, nigdy się nie skarżyłaś, ale jeśli, chcesz... - i zaczął zdejmować buty. - Idę na trzeciego. Nagi młody człowiek, leżący dotychczas bez słowa, jednym skokiem znalazł się przy grubym bogaczu. Wygląda jak posąg greckiego dyskobola, pomyślała Jutta z zadowoleniem. - Spierdalaj! - krzyknął, choć jeszcze przed chwilą zdawać by się mogło, że nie zna takiego słowa. Grubas wybiegł, sapiąc i chrząkając z oburzenia; bał się ciosu muskularnego ramienia zawieszonego nad swą głową. Jutta przez długi czas nie mogła uspokoić nerwowego śmiechu. - No i przez ciebie straciłam mieszkanie - powiedziała w końcu. - Zaczniemy wszystko od początku - uspakajał ją. - Zapomnisz, kim byłaś... - A kim ja byłam? - zdziwiła się Jutta. - Nienawidzę biedy bardziej, niż tego tłustego wieprza. - Czy ty wiesz, co to jest moralność? - zapytał. - Czy masz jakieś zasady? - Jedną: nie zadawać się z nudziarzami, więc przestań wreszcie gadać, raczej dokończmy to, co... - Przecież ja cię kocham, Jutta - powiedział poważnie i uroczyście. Jutta pieściła go, dotykając ustami jego ucha. Jej palce w tym czasie błądziły po szczupłych, doskonale umięśnionych plecach, jakby liczyły lekko wystające kości kręgosłupa. - Czy ty wiesz, co to znaczy kocham? - spytała, a on odpowiedział na to pytanie już nie słowami. I tak było dobrze, bo Jutta nie oczekiwała słów. Pan Dżywne Yme Wysoki, siwy pan, w garniturze koloru popielatego, jak określa się zwykle kolor bezpiecznej elegancji, rozmawiał o elitach w krajach Europy Wschodniej z młodym krytykiem w wypukłych okularach. Mówili po angielsku, gęsto przetykając dyskusję nazwiskami z obszaru kultury euroamerykańskiej. Krytyk używał palców obu rąk do wyliczania rodzajów elit: elita władzy świeckiej i elita władzy kościelnej, elita umysłu, urodzenia, pieniędzy, elita sukcesu, warstwy, elita klanu, klasy, dziedziny... Jutta słuchała z zainteresowaniem tego, co do niej docierało. Siedziała w pobliżu, popijając spóźniony koktajl. Gdyby nie należała do małej elity, nie mogłaby znaleźć się na tym przyjęciu. Nikt nie wiedział, czym naprawdę zajmuje się Jutta. Zdarzało się, że projektowała jakąś wystawną willę komuś, kto miał wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zapłacić za ekskluzywny projekt, i wystarczającą fantazję, żeby go zaaprobować. Uważano, że Jutta żyje z tych nieregularnych dochodów, ze spuścizny po babce Salomei i z majątku pozostałego po rodzicach. Nikt nie miał pojęcia, jak wyglądała prawdziwa sytuacja materialna Jutty. W tym środowisku nikt nie był wystarczająco bogaty, żeby mogła się z nim związać. Owszem, niektórzy ludzie z jej otoczenia byli zamożni, ale to jej nie interesowało. Chciała być bardzo bogata. Bogactwo to droga do wolności osobistej i do życia według własnych upodobań. Ponadto bogactwo było jej potrzebne do spokojnej pracy nad projektami konkursowymi, które ją pochłaniały od lat. Mieszkanie, specjalnie wynajęte do płatnej miłości, i ciężka praca nad projektami konkursowymi to były tylko dwie z licznych tajemnic Jutty. Kryterium opłacalności było tym, co rządziło jej przedsięwzięciami. Nie opłacało się pracować osiem godzin dziennie wyrysowując beznadziejne, prostokątne bloki, które potem można było oglądać, zagubione w przestrzeni, stojące byle jak w stosunku do pozostałych, wykonane z tandetnych materiałów. Jutta próbowała zacząć od tego, ale nie wytrzymała nawet miesiąca. Właśnie dlatego, że to się nie opłacało. W tej sferze, w którą weszła, pieniądze nie były ważne; były tylko potrzebne i mile widziane. Nikt nie pytał nikogo, ile zarabia i z czego żyje. W wejściu do tego zamkniętego towarzystwa pomogła Jutcie uroda, inteligencja, a także pochodzenie. Wciąż była wnuczką Salomei Kietliczowej, wdowy po zasłużonym w odzyskaniu niepodległości kraju pułkowniku Kietliczu. Gdyby nie była nikim więcej, tylko wnuczką Kietlicza, zajęłaby jedno z bocznych miejsc w tej towarzyskiej loży przysługujące wnuczkom i córkom ludzi wielkich i wybitnych. Powiększyłaby smutną grupę kobiet starzejących się w dziecięctwie. To wnuczka wielkiego pisarza, mówiono o stuletniej staruszce, a to córka głośnego tenora... Jutta mogła stać się jedną z nich. Miała jednak zupełnie inne ambicje. Chciała być bogata po to, żeby robić coś bardzo ważnego, co przynosi sławę. Najważniejsze było teraz dążenie do pieniędzy. Nasze elity są bardziej zamknięte - mówił krytyk - bo u nas nie szanuje się pieniądza. Oczywiście można się z kimś bogatym zadać, zarobić trochę dzięki niemu, nawet pójść z nim do knajpy i upić się, ale nie wolno zaprosić go do domu... U nas duży pieniądz zawsze śmierdzi workiem złodzieja. - Ale domy są tu bardzo otwarte - wtrącił starszy pan szybko. - Dlaczego ja się tu znalazłem? Nikt przecież nie wie, co robię, kim jestem? - To prawda, to jest słabość naszych elit. Cudzoziemiec wejdzie wszędzie. To bierze się z kompleksu europejskiej prowincji, ze strachu, że moglibyśmy za taką prowincję uchodzić. Stąd otwarcie na wszelkie nowinki. A nowinki mają to do siebie, że bywają przywożone, więc chcemy usłyszeć je z pierwszej ręki, od tego, kto tam mieszka i tam żyje, jesteśmy ciekawi. W tym jednocześnie tkwi siła naszych elit, w tej ciekawości świata. - No, ode mnie pan się niczego ciekawego nie dowie, to ja się dowiedziałem od pana ciekawych rzeczy. Jestem właścicielem koncernu kapeluszniczego, ale nawet na tym się nie znam. Na tym znał się mój dziadek, który był Polakiem... Ja mam tylko pieniądze i w Ameryce wejdę wszędzie, wie pan dlaczego? Bo tam nie ma inteligencji w tym znaczeniu, w jakim wy ją macie. Nie ma nawet pojęcia inteligenta, jest tylko intelektualista, czyli jajogłowy, a ten nie ma żadnych uprzedzeń, rozumie mnie pan? Amerykański intelektualista będzie rozmawiał w taki sam sposób z każdym, kto ma coś ciekawego do powiedzenia bez względu na to, kim będzie ten człowiek; a wy tutaj zrobiliście kastę ludzi wykształconych nie dlatego, że coś reprezentują, ale dlatego, że skończyli studia. - Myli się pan, inteligencja u nas to warstwa, szeroka warstwa ludzi czytających książki. W Ameryce tego się nie robi. Dwa lata temu byłem na stypendium, przebywałem w różnych domach. Zapraszano mnie - podkreślił z naciskiem, a Jutta wzdrygnęła się słysząc jego ton - ale nie widywałem tam bibliotek domowych. Parę albumów, jakiś kryminał, pisma ilustrowane... To wszystko. Zresztą pan przecież jest Amerykaninem, przepraszam więc, jeżeli pana dotknąłem tym, co mówię... - Jestem zmęczony Ameryką, dlatego przyjechałem tutaj na dłużej. Mój interes kapeluszniczy to prawdziwe perpetuum mobile, wypluwa kapelusze, inkasuje pieniądze, za nie znów produkuje kapelusze, wypluwa je, znów bierze pieniądze i tak w kółko. Nie wiem nawet, czy istnieje możliwość przerwania tego kołowrotu. Jestem bezpiecznie bogaty, dlatego mogę sobie pozwolić na niebezpieczne sentymenty. - Sposób, w jaki pan mówi, zdradza pana amerykańskie pochodzenie. Sądzę, że będzie się pan czuł bardzo dobrze u nas. Tu z takim majątkiem można mieć wszystko, czego się chce. Wszystko i wszystkich w kieszeni. Trzeba tylko wiedzieć, z kim można utrzymywać stosunki towarzyskie, a z kim nie należy. Ja w każdej chwili służę panu informacjami na ten temat. - Dziękuję - powiedział siwy pan i odwrócił się w stronę Jutty. Właśnie roznoszono napoje alkoholowe, jednak on wziął ze srebrnej tacy szklankę soku grejpfrutowego. - Dziękuję - powtórzył - ale mam zwyczaj kierować się tylko i wyłącznie własnym nosem. Podszedł do Jutty i przedstawił się. Ona zrobiła to samo. - Bardso dżywne yme - odezwał się po polsku. - Pan nie pije alkoholu? - spytała Jutta po angielsku. - Mam nadczysznień - odpowiedział zanieczyszczoną polszczyzną. - To ymę polskie? - Tak, w mojej rodzinie była święta Jutta, pustelnica, żyła w trzynastym wieku; moja babka chciała, żebym nosiła to imię, więc noszę je... - Dżywne yme, dżywne yme - powtórzył starszy pan, i Jutta nazwała go Panem Dżywne Yme. Poprosił, żeby mówiła po polsku. Słuchał uważnie, z wysiłkiem starając się zrozumieć poszczególne słowa, żeby złożyć z nich jako tako całość. Po chwili jednak znów przeszedł na angielski i spytał, czy Jutta tak jak jej imienniczka ma pustelniczy charakter, czy lubi samotność. - Tak - odpowiedziała Jutta - rzadko chodzę na towarzyskie spotkania, wolę samotność niż jałowe zabawy. - To zupełnie tak jak ja - ucieszył się starszy pan - odkąd owdowiałem, wiele czasu spędzam samotnie. Nieważne, czy to co mówi Pan Dżywne Yme, to prawda czy nie, ważne natomiast jest, że szuka podobieństw między nami, myślała Jutta, że nie rozmawia ze mną o różnicach życia tam i tu, lecz mówi o sobie i o mnie, czyli o nas. To jest pierwszy warunek. Szukanie wspólnej płaszczyzny dobrze rokuje. Jutta po angielsku mówiła trochę lepiej niż starszy pan po polsku. Dlatego też po paru minutach wyłonił się dla niej z jego słów pradziad z Nowego Targu, kręcący się po Nowym Jorku w poszukiwaniu chleba. Szybko zarobił na ciastka i mięso, lecz nie wrócił już do swej ojczyzny. Do śmierci tęsknił do niej i wielbił ją z daleka. Rozmawiali jeszcze kilka minut, a potem Jutta przeprosiła Pana Dżywne Yme, wymawiając się zmęczeniem i bólem głowy. Pożegnała się i szybko wyszła. Albo mnie znajdzie, albo przepadło, myślała. Była w tym jednak zimna pewność oparta na doświadczeniu. Przez kilka ostatnich lat jej zawodem było uwodzicielstwo. Używała do tego swej urody, wykształcenia, umiejętności prowadzenia błyskotliwych rozmów, nigdy natomiast nie używała kokieterii. Warunkiem powodzenia jest zawsze niedosyt, uważała, że nie należy nigdy spędzać zbyt wiele czasu z jednym człowiekiem, nie trzeba opowiadać anegdot z dzieciństwa i kawałków biografii zbyt wcześnie. Przerywała spotkanie, kiedy okazywało się, że bardzo wiele mają sobie do powiedzenia. Gdy ktoś pytał o jej sprawy osobiste, zmieniała temat. Zachowywała swoje tajemnice, niechętnie pisała listy, nie dawała też żadnych materialnych dowodów, które są substytutem istnienia osoby, żadnych zdjęć, kosmyków włosów, zasuszonych kwiatów, części garderoby... Podsycała tym wszystkim łaknienie bliskości. Uchodziła za kobietę, której nie można mieć na własność, za nikomu nie podporządkowaną. Nie traciła czasu na tych, którzy byli nieudolni w dotarciu do niej, którzy nie mogli odnaleźć jej na podstawie niewielu nikłych śladów, jakie zostawiała. Była oszczędna w wyrażaniu zadowolenia, oszczędna w słowach i w gestach. Mogłaby więc uchodzić za kobietę zimną, gdyby nie jej oczy, które nagle obiecywały wiele, i uśmiech, który zdawał się zdradzać o namiętności więcej, niż chciała pokazać. W krótkiej rozmowie z Panem Dżywne Yme nie było jeszcze miejsca ani na obietnicę w oczach, ani na erotyczne uśmiechy. Patrzyła na niego z ukosa, mając opuszczoną głowę. Słyszała, o czym rozmawiał z wypukłookularym krytykiem. Sądziła, że jest wystarczająco bogaty, bogatszy od jej dotychczasowych patronów. Ponadto miał miłą powierzchowność i subtelny umysł. Miał sześćdziesiąt trzy lata, a od trzech lat był wdowcem. W Nowym Jorku, gdzie dotąd mieszkał, polowały na niego początkujące aktorki, modelki czy po prostu obdarzone urodą dziewczyny, jego pieniądze i koneksje mogły ułatwić wejście w tak zwany wielki świat. Jednak żadna z handlujących pięknym ciałem nie mogła go omotać. Zawsze ślepo szły w tym samym złym kierunku. Ten targ nudził go, bo za bardzo przypominał handel kapeluszami. Pokazywanie piersi w głębokich dekoltach lub podkreślanie dziewczęcości, przymilne ocieranie się, czy wystudiowana arogancja, demonstracja wyzwolonego seksu, czy udawana skromność... Wszystko wydawało mu się fałszywe, bo też i cały ten świat uważał za sztuczny. Odziedziczył po swym pradziadku prócz majątku zdrowy chłopski rozum i nie był snobem w żadnym stopniu. Nigdy nie pociągało go to, co było nadzwyczajne w sezonie. Pieniądze pomagały mu wejść, dokąd chciał, a on sam oceniał, co jest nadzwyczajne. Nie mylił się nigdy. Właśnie Jutta wydała mu się nadzwyczajna od pierwszego skośnego wejrzenia, które mu podarowała. To jest towar dla znawców, pomyślał sobie. Duże wrażenie zrobił na nim jej strój. Jutta ubierała się w sposób przemyślany do najdrobniejszych szczegółów. Nosiła zawsze tylko wełnę, bawełnę i jedwab. Tego dnia, kiedy ją poznał, także była ubrana stosownie, choć skromnie. Jej sukienka wyróżniała się na tle modnych ostatnio materiałów przetykanych złotą nitką. Kolory popołudniowych i wieczorowych sukienek Jutty były zawsze czarne, granatowe lub białe; ta była ciemnogranatowa, z jedwabiu o głębokim matowym odcieniu, miała długie, bardzo szerokie rękawy, zebrane w nadgarstkach w mankiety. Lekko rozchylony, chiński w stylu kołnierzyk zachodził wysoko pod szyję. Przewiązana bladofioletowym paskiem z zamszu talia była tak szczupła, że zamotane w węzeł końce paska zwisały swobodnie. Do tego włożyła płytkie pantofle z miękkiej czarnej skóry na niezbyt wysokim obcasie. Nie nosiła żadnej biżuterii, ani bransolet, ani kolczyków, ani modnych ostatnio klipsów, nic prócz starego platynowego pierścionka po matce. Miodowe włosy nie tknięte ręką fryzjera zaczesała gładko i spięła z tyłu niewidocznymi klamerkami. Od czasu swej pierwszej wizyty w małym salonie fryzjerskim w miasteczku, w którym mieszkała, nie była u fryzjera już nigdy potem. Pan Dżywne Yme uznał to za prostotę. Nie miała pomalowanych ust, paznokci, ani różu na policzkach, świeżych i gładkich bez tego. Makijaż ograniczał się do siwych jak popiół cieni na powiekach i obrysowanych granatową kredką oczu. Pachniała delikatnym mydłem i mgłą indyjskiego olejku zmieszanego z czymś, co nie sposób uchwycić. Mieszanki perfum sporządzała sama. Jutta kochała inność i indywidualność. W wybieraniu kochanków kierowała się ołowianą zasadą, której nigdy nie złamała: nie sypiała z mężczyznami, których spotykała w towarzystwie. Tak było i teraz. Utrzymujący ją dwaj żonaci panowie mieszkali w innych miastach i ze względu na swój stan zachowywali tajemnicę. Nie stykali się ze sobą ani z innymi znajomymi Jutty. Jej ostatni, młody kochanek był jeszcze studentem, ale wiedziała dobrze, że to człowiek z klasą, należący do tych, co nigdy nie opowiadają, z kim spędzają noce. Mimo, że młody, należał do wcześnie dojrzałych mężczyzn, takich, których kobiety wyczuwają od razu i od razu są gotowe do miłości. Między niektórymi kobietami i mężczyznami istnieje tajne sprzysiężenie, rodzaj masonerii miłosnej. Jeżeli dwie osoby spośród wybranych siądą naprzeciw siebie przy stole o piątej po południu, można przyjąć, że po kolacji będą ze sobą w łóżku. Stowarzyszenie to jest nieliczne. Nie obejmuje heroldów śpiewających pieśni o swej chwale, posługujących się przy tym nazwiskami czy choćby tylko imionami swych zdobyczy. To prawdziwe, wtajemniczone sprzysiężenie i nie zdarza się przyjęcie w jego poczet nieodpowiedniego członka lub członkini; kobiety mają w ogóle mniejszą skłonność do opowiadania o tym, co robią w tajemnicy. Wielowiekowy trening w niewinności, którą traktowano zawsze jako zaletę, bardzo jest w tym pomocny. Jutta nigdy nie mówiła nikomu, kto był czy jest jej kochankiem. Może dlatego, że nie miała prawdziwych przyjaciół. W towarzystwie, w którym bywała, wiedziano, że jest wnuczką pułkownika Kietlicza, ma wuja zakonnika, z którym widuje się od czasu do czasu, i że bardzo dobrze się prowadzi. Były to wystarczające referencje, aby uznać jej skromność i niewinność. Wielu mężczyzn proponowało jej spotkania, spacery lub koncerty. Wymawiała się zawsze. Mówiono, że musiała mieć bardzo wcześnie jakąś tragiczną przygodę, która tak silnie zaciążyła na jej życiu. Przez pewien czas uważano nawet, że Jutta ma skłonności lesbijskie, które powściąga ze względu na surowe wychowanie, jakie odebrała. Kilka osób w tak zwanych szczerych rozmowach dawało jej wyraźnie do zrozumienia, że czasy są teraz takie, iż żadna forma miłości nie jest grzeszna, że trzeba dążyć do rozładowania, pod warunkiem, oczywiście, że forma, jaką wybieramy, nie zagraża niczyjemu zdrowiu i życiu. Tu następowała litania znanych pederastów, którzy przecież nikomu nie szkodzą tym, że obcują w obrębie swej płci, że mogą pracować twórczo, czasem wręcz są bardziej wyczuleni na materię sztuki niż heteroseksualiści... Nie ma się więc czego wstydzić... Pan Dżywne Yme w dziesięć minut dowiedział się wszystkiego, co o Juttcie mówiono i tego, co o niej wiedziano, łącznie z podaniem adresu jej skromnego mieszkanka. Jutta podobała mu się niezwykle. Wąskie dłonie i stopy, szczupła talia, piersi ukryte pod lejącym się jedwabiem, unoszące go przy głębszym oddechu, nieruchome biodra przyciągały uwagę otoczenia. Jednak ona skupiła się na swym rozmówcy, nie rozglądając się dookoła, nie podnosząc głowy, gdy wchodził ktoś nowy. Wszystko to zanotował w pamięci. Nie pomyślał jednak o niej, że jest skromna, przyzwoita, czy zimna. Wiedział, że Jutta jest taka, jaką chce być i to go pociągało. Myślał o tym, jak opowiadając o błogosławionej Jutcie z Sangerhausen, która rozdała cały majątek, powiedziała: Ja nie zrobiłabym tego nigdy... Nigdy. Kiedy będę bogata, będę wolna, a wolności nie oddaje się nikomu, nie rozdaje się ubogim... No chyba, że ma się jej tyle, że starczy dla siebie, i na rozdanie żebrakom. - Jak chcesz stać się bogata? - spytał przechodząc na ty. - Poszukam kogoś, kto będzie mi się podobał, mając jednocześnie dość pieniędzy, żeby mnie kupić - powiedziała. - Może wyjdziesz za szejka? - Nie, to dla mnie za duży skok kulturowy, jestem konserwatywna i przywiązana do miejsca, w którym mieszkam. Nigdy stąd nie wyjadę. Pan Dżywne Yme był zdecydowany odwiedzić Juttę. Obudził się w nim śpiący przez ostatnie lata łowca. Najpierw posłał jej dwa kolorowe pudła: wielkie i mniejsze. W wielkim był kapelusz z rafii przyozdobiony sztucznymi kwiatami, mniejsze zawierało mnóstwo słodyczy i liścik. W ślad za prezentami przywędrował ofiarodawca. Zastanowił się przez ostatnie dni nad całą sprawą. Było mu obojętne, że Jutta chce zdobyć majątek. Zawsze jest tak, myślał, że wybierając, jest się wybieranym. Ona chce moich pieniędzy, ja chcę, żeby była obok mnie. Wiedział, że wszyscy będą mówili, że wyszła za niego dla pieniędzy, ze względu na wielki majątek. To było rzeczą oczywistą. A dlaczego wychodzi się za starego człowieka? Nie miał złudzeń co do tego; za starych ludzi wychodzi się dlatego, że są bogaci albo sławni. Cóż innego może wchodzić w grę? Litość? Upodobanie do starych ciał? Gerentofilia? Rzadko, bardzo rzadko. Tak, tak, pragnienie posiadania ojca, poczucie bezpieczeństwa, owszem, do właściciela koncernu kapeluszowego też dochodziły freudowskie nowinki z zaprzeszłej epoki, ale on nie dawał się na nie nabierać. Poza wszystkim Pan Dżywne Yme nie był przecież starcem. Wyglądał bardzo dobrze jak na swoje lata, był wysokim, siwowłosym mężczyzną o sportowej sylwetce, a nie obleśnym staruchem, któremu ślina kapała z ust na widok młodej kobiety. Nie był łysy, gruby, obrzydliwy, śmierdzący, garbaty, tak więc Jutta nie będzie się otrząsać z obrzydzenia, kiedy on za swoje pieniądze zechce otrzymać coś w zamian. Przemyślał już wszystko, co dotyczyło związku z Juttą i postanowił działać szybko. Jego "nadczysznień" nie pozostawiał nadziei na zbyt długi żywot. Nie miał wyrzutów sumienia. Nie rozbijał rodziny, był człowiekiem wolnym, a jego synowie byli od dawna dorośli i całkiem niezależni. Rozmowa z Juttą była krótka i doprowadziła do porozumienia stron. Przypominało to korzystny kontrakt, a zakończyło się pójściem do notariusza i złożeniem testamentu, który czynił Juttę spadkobierczynią dużej części majątku Pana Dżywne Yme. Jutta dziedziczyła wszystko, co miał tutaj i trzecią część konta za granicą. W nowo nabytym dworku Pan Dżywne Yme zajął się hodowlą koni. Już po niedługim czasie i to zaczęło przynosić zyski, zupełnie tak, jakby wszystko, czego dotknął siwy król Midas, zamieniało się w złoto. Jutta była wreszcie bogata. Nie czuła żadnego nacisku ani przymusu ze strony męża. Zaprzyjaźnili się i żyli w zgodzie. Miała więc to, czego chciała, a oprócz tego wiele rzeczy zbędnych i dużo czasu na pracę. Zerwała prawie zupełnie dawne kontakty towarzyskie i poświęciła się projektowi konkursowemu. Cichego ślubu udzielił im wuj Hieronim. Uroczystość odbyła się w półwiejskim kościółku. Pan Dżywne Yme był wierzący i praktykujący, a Jutta nie miała nic przeciw temu i zrobiła mu tę przyjemność. Następnego dnia po ślubie siedzieli we troje na tarasie ozdobionym pnącymi się kwiatami, tworzącymi naturalną zasłonę przed ostrym słońcem. Jedli późne śniadanie. - Całe towarzystwo będzie mówiło, że Jutta wyszła za mnie dla pieniędzy, co więcej, będą mieli rację, a mnie to wcale nie przeszkadza - powiedział Dżywne Yme, jakby chciał uprzedzić podejrzenia Hieronima. - Jutta bardzo wcześnie straciła rodziców - powiedział wuj Hieronim, wyjaśniając tym pobudki swej siostrzenicy. - Conscia mens recti famae mendacia ridet - i patrząc na Pana Dżywne Yme przetłumaczył - to znaczy mniej więcej, że ten kto ma słuszność, kpi z kłamliwej opinii. - To prawda, że chciałam być bogata - powiedziała Jutta. - Jednak nie za wszelką cenę, gdyby był obleśnym staruchem, nie wyszłabym za niego. Chyba, że miałby trzy razy większy majątek niż ma teraz - zaczęła się śmiać, a wuj Hieronim skrzywił boleśnie usta. - To nie jest dobry żart, Jutka, nie powinnaś nigdy tak żartować, to po prostu nie wypada - upominał ją. - Dlaczego - spytała. - Dlaczego stawiać granice słowom? Przez to czyni się sytuację bardziej fałszywą niż jest. A tak przynajmniej układ między nami jest uczciwy. Z całym przekonaniem powiedziałam wczoraj: tak, kiedy wuj zapytał mnie, czy chcę poślubić tego oto mężczyznę. Nie zamierzam go zdradzać i będę lojalna. Czy to nie dość? Ponadto nie zamierzam go okraść, uciec, oszukać. Chyba wystarczy. A co mówią ludzie? Zawsze coś mówią, a ja nie mam zwyczaju kierować się tym, co ich denerwuje czy cieszy. Nie obchodzi mnie to nic a nic. Nie mam przyjaciół. Oprócz wuja i sióstr Punickich nie mam nikogo bliskiego. A wuj i one obie... No cóż. Nie przestaniecie mnie chyba kochać z tego powodu, że wyszłam bogato za mąż... Widocznie musiałam mieć swoje powody. - Ty, Jutka, zawsze miałaś swoje powody. Pamiętam, kiedy po śmierci matki zaproponowałem ci, żebyś przeniosła się na plebanię i zamieszkała tam z księdzem i jego gospodynią, wtedy też powiedziałaś: wykluczone, mam swoje powody, żeby mieszkać tutaj nadal. Rozumiałem je i uszanowałem. - Nic wuj wtedy nie wiedział o moich powodach. Zresztą lepiej, że nie. To byłoby nie do przyjęcia przez wuja. - Co to za rewelacja po latach? - zapytał Dżywne Yme. - Co to za epizody z życia Jutty, których nie znam? Ożeniłem się z kobietą, o której nic nie wiem. - To lepiej - powiedziała znów Jutta. - To ciekawsze. - Nie żartuj, Jutta - mówił Hieronim. - Wciąż żartujesz, a przecież powinnaś być poważna, jesteś już całkiem dorosła. Kiedy byłaś mała, byłaś poważniejsza niż jesteś teraz. - Dobrze więc, teraz zapytam poważnie: czy wuj sądzi, że może dojść kiedykolwiek do zjednoczenia wszystkich wiar i wszystkich Bogów w jedność? - Dlaczego pytasz? - odpowiedział pytaniem na pytanie Hieronim, żeby mieć czas na zastanowienie się. - Interesuje mnie to. No więc jak? - Naprawdę nie wiem, zaskoczyłaś mnie... - Może to nastąpi wtedy, gdy wszystkie lądy, kontynenty i wyspy zejdą się na powrót w jedno - powiedział Pan Dżywne Yme. - Tylko nie wiem, czy coś, co rozpadło się w sposób naturalny, można sztucznie skleić. Czy to jest celowe. - Electa una via non datur recursus ad alteram - powiedział po chwilowym zastanowieniu Hieronim. Tym razem jednak nie przetłumaczył łacińskich słów. Jutta nie bez powodu spytała wuja o połączenie wiar. Robiła właśnie projekt kościoła ogłoszony przez władze miejskie i kościelne San Francisco. Kościół zaprojektowany przez Juttę był czymś więcej niż miejscem kultu i budynkiem. Miał być także miejscem spotkań młodych ludzi błądzących pomiędzy prawem i upadkiem; tych co zaczynali szukać pociechy i wsparcia w narkotykach, a których można było jeszcze przyciągnąć do Boga. Na wielkim terenie miały znajdować się, zgodnie z pomysłem Jutty, drzewa i krzewy z całego świata, coś w rodzaju gigantycznego ogrodu botanicznego. Pośród drzew stałyby rzeźby sakralne i symbole kultów różnych religii. Nie byłoby żadnych granic, murów czy ogrodzeń. Można by było swobodnie przemieszczać się z miejsca na miejsce. Poznawać, przyłączać się lub odchodzić. Spotykać się tu mieli członkowie różnych sekt, jak w biblijnej Wieży Babel jeszcze przed pomieszaniem języków wiary. Projekt dotyczył wszechporozumienia religii i zlepiania w całość, w jedność, setek postaci wyobrażeń Boga. Tak widział przyszłość religii ojciec Jutty. Czytała niedawno rękopisy Hiszpana i przypomniała sobie wszystko. Ojciec byłby z niej dumny, ten kościół bowiem ucieleśniał jego idee. Przynajmniej jakiś pożytek jest z tego, co Hiszpan pisał, pomyślała. Chociaż tyle. Przechowywała jego posklejane rękopisy razem z życiorysem Błogosławionej Jutty i czasami zaglądała do tych skarbów. Z założeń Jutty wynikało, że jej kościół będzie inny niż wszystkie dotychczasowe. Latem będzie siedziało się na trawie pośród różnorodnych drzew i krzewów, słuchając muzyki religijnej i pieśni. Nabożeństwa będą odprawiane pod gołym niebem. Nie będzie tu miejsca dla fanatyków, dla tych, którzy zamierzali nawracać na swoją wiarę za wszelką cenę. Nie będzie też miejsca na pogardę. Dlatego ten kościół miał służyć głównie młodzieży. Skostniała zawiść, podobnie jak skleroza, jest cechą ludzi dorosłych. Zresztą wiek nie miał znaczenia, chodziło o ideologię. Ludzie starzy, otwarci na świat, mądrzy i tolerancyjni mieli mieć tu swoje miejsce. Według Jutty miało tu powstać Światowe Centrum Tolerancji Religijnej. Oprócz kościoła letniego miał być jeszcze kościół zimowy. Tworzyć go miały katakumby i korytarze podziemne, albowiem cały kościół zimowy mieściłby się pod ziemią. Z jednej strony nawiązywałoby to do tradycji pierwszych chrześcijan, do wiary prześladowanej, zepchniętej do podziemia, z drugiej zaś do całej olbrzymiej kultury undergroundu. Każdemu miejscu kultu w ogrodzie odpowiadała część podziemna. Do każdej prowadziło oddzielne wejście, ale wszystkie te wydrążone korytarze biegły ku środkowi, w którym znajdował się olbrzymi podziemny amfiteatr. Tu miały odbywać się co jakiś czas nabożeństwa mieszane, rodzaj przedstawień integrujących wiernych i kapłanów. Jeszcze niżej, wiele pięter w dół, miały zostać wybudowane schrony przeciwatomowe. Nikt nie zaszedł w projekcie tak daleko jak Jutta. W warunkach konkursu była jedynie wzmianka, że San Francisco jest zlepkiem różnych kultur i sekt i że kościół ten powinien umożliwić odprawianie nabożeństw co najmniej kilku odłamom religijnym. Jutta swym projektem wkroczyła w ideologię i trafiła w coś, czego nikt dotąd nie wyraził tak dosadnie, o czym jednak wielu ludzi myślało. Ślub przeszkodził jej w pracy nad projektem, nie mógł jednak przeszkodzić w rysowaniu w myśli. Pochłaniało ją to do tego stopnia, że nagle zamilkła i przestała brać udział w rozmowie. Po chwili przeprosiła męża i wuja Hieronima i wstała od stołu. W pracowni na ogromnym blacie biurka i na podłodze leżały szkice poszczególnych elementów. Należało je teraz rozrysować i wysłać. Sądziła, że zajmie to jeszcze dwa tygodnie, jeśli będzie pracowała nad planami sześć do ośmiu godzin dziennie. To było całkiem realne. Była teraz naprawdę bogata i nie musiała o nic się troszczyć. Miała gosposię i kobietę do sprzątania, a dwa razy w tygodniu przychodził ogrodnik. Nie borykała się z monotonną uciążliwą codziennością, tak jak inne kobiety. Czasami przez mgnienie zazdrościła im prawdziwego domu, dzieci, wspólnoty i miłości. Oczywiście tym, które to miały. Wiedziała, że takich kobiet jest niewiele. Kościół, który wymyśliła od początku do końca stał się jej ideą nadwartościową. Już piąty miesiąc pracowała nad tym i tylko o tym myślała. Zaludnił się w jej wyobraźni barwnym tłumem z całego świata. Tłumem przyjaznym, szczęśliwym i cierpiącym wspólnie. Były tam dzieci od urodzenia przyzwyczajane do cudzej inności, do innych strojów, poglądów, innej wiary. W tym jej kościele Bogiem była tolerancja. To był świat, w którym każdy mógł znaleźć własny kąt. Pan Dżywne Yme był bardzo zadowolony z tego, że Jutta ma swój poważny zawód, że praca tak ją pochłania. Nie był zazdrosny o godziny spędzane przez Juttę przy biurku. Mieszkali razem już przed ślubem i zdążył przywyknąć do jej trybu życia. Często wyjeżdżał, żeby załatwiać interesy. Nie mógł żyć bez pracy, dlatego rozumieli się tak dobrze. Nie dręczyło go to, co widział, lecz to, co przeczuwał w niej. Czasami nie słyszała pytania, które jej zadał, czasem nie widziała go, mimo że siedział obok. Kiedy pytał, co to jest, dlaczego jest nieobecna, odpowiadała, że nie myśli o pracy, ale nie mogła go okłamać. Znał jej roztargnienie, jej oczy i wyraz twarzy, gdy myślała o projekcie kościoła. To było co innego, jakby starcza obojętność, wiedza o tym, że śmierć nie omija nikogo, a sens życia to puste pojęcie. - Wcale nie myślisz o pracy - powiedział kiedyś. - Nie myślę o niczym. Jest pełnia i to na mnie tak działa - odpowiedziała szczerze. Mówiła, że księżyc ją prześladuje, że puka do okna, a kiedyś zdarzyło się nawet, że zadzwonił. Wiem, powiedziała, że śniło mi się to, ale jaka to różnica... Czy rzeczywistość we śnie nie jest prawdziwa? Obudziłam się przecież na dzwonek. Dźwięk mi się przyśnił, obudził mnie. Sądzisz, że to nic nie znaczy? Kobiety są silniej związane z księżycem niż mężczyźni. Dla mnie jest w tym białym blasku coś, co mnie przyciąga i czego się boję. Ja jestem księżycową kobietą. Czy możesz sobie wyobrazić, że zaczęłam miesiączkować w czasie pełni i od tej pory jest tak zawsze? Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, matka znalazła mnie stojącą w otwartym oknie, z głową zwróconą w kierunku niezwykle jasnego blasku. Szarpnęła mnie, krzycząc na mnie; obudziłam się i upadłam na podłogę. Wtedy ona zobaczyła krew na mojej koszuli. Dlatego tak dobrze pamiętam te okoliczności. Od tego czasu staram się pilnować i w czasie pełni nie kładę się spać, dopóki księżyc nie zajdzie i nie zacznie świtać na niebie... Nie rozumiała, dlaczego powierza swoją tajemnicę temu staremu, siwemu człowiekowi, który kupił ją za swoje pieniądze. Czy tak płaciła mu za brzęczącą monetę, czy też walutą była prócz pieniędzy miłość, dobroć i czułość, jaką obdarzał ją Pan Dżywne Yme? Jutta lubiła rozmawiać z nim o wszystkim, co się działo od momentu, w którym się poznali. Jej życie przedtem było tabu. Powiedziała mu jedynie, że nie była święta i że dla pieniędzy robiła rzeczy, których się brzydzi. Opowiedziała mu o siostrach Punickich, które czasami odwiedzali. Dżywne Yme polubił je tak samo jak Jutta. - One naprawdę nie chcą nic - powiedział, a był to wyraz najwyższego uznania, ponieważ w kontaktach z nim prawie wszyscy czegoś potrzebowali. Przybierało to czasami formy groteskowe. Pan Dżywne Yme niekiedy ulegał prośbom, czasami zaś przepędzał intruzów. Wielekroć wracał do domu i opowiadał Jutcie z niesmakiem, jak to wcale niebiedni ludzie naciągali go na pożyczki lub proponowali mętne interesy. Juttę i Pana Dżywne Yme łączyło uczucie przyjaźni i lojalności. Nie kłócili się i nigdy nie podnosili na siebie głosu. Dni płynęły im tak, jakby byli idealnym małżeństwem, dopasowanym do siebie pod każdym względem. A przecież było inaczej. Jutta wiedziała, że tak można żyć tylko bez miłości. Zamiast miłości darzyła go szacunkiem. Była dobrze wychowana, w tym związku nie przekraczała granic i nie wychodziła z ram. Czekała spokojnie na moment, w którym jej mąż umrze i tym samym wyzwoli ją od siebie. Wtedy przyjdzie czas na prawdziwe uczucia, mówiła sobie w myśli, wtedy znajdę kogoś, kogo pokocham. Nie życzyła mu nagłej śmierci, choć nie chciała, żeby żył długo i oddalał moment, w którym ona stanie się wreszcie bogata i wolna. Ubytek cienia Nowy, biały kostium z marynarkowym żakietem wisiał w szafie. Pantofle stały wyniośle na swych cienkich obcasach, czekając, aż wąskie stopy wypełnią ich cienką skórę. Torebka z krokodyla, przywieziona z Egiptu przez świętej pamięci Pana Dżywne Yme, leżała na stole z szeroko otwartą paszczą, ukazując wiele drobiazgów w swym wnętrzu. Jutta siedziała przed lustrem, przeistaczając się z każdą chwilą. Jasne dotąd brwi stały się ciemnobrązowe, rzęsy o białych końcach wydłużyły się i pociemniały. Białoróżowa skóra twarzy przypudrowana złotym pudrem i pomalowane połyskliwą pomadką usta ukryły prawdziwą Juttę. Zostały jeszcze włosy w odcieniu płynnego miodu, po którym mogła rozpoznać samą siebie. Zaczesała je do tyłu, zapięła klamerkami i naciągnęła na głowę perukę w kolorze ciemnorudej sierści końskiej. Teraz z całkowicie obcej twarzy patrzyły tylko jasne oczy Jutty; spojrzały uważnie na zegar. Było już późno. Za piętnaście minut Jutta miała bardzo ważne spotkanie z kimś, kto nie powinien jej poznać. Ubrała się szybko i wybiegła z domu. Nie spóźniła się wiele. Zapukała delikatnie do drzwi pomalowanych na biało. Ordynator siedział przy małym biurku i pił mocną kawę, cucąc się po przeprowadzonej operacji. Okulary leżały obok filiżanki. Zmęczone oczy naciskał dwoma palcami, medytując zapewne o losach pacjenta, którego wycięty nowotwór spoczywał pośród innych zbędnych wnętrzności w specjalnym zamykanym pojemniku w sali operacyjnej. Pojawienie się młodej eleganckiej kobiety przerwało ten stan. Był uprzedzony telefonicznie i wiedział, że jest to siostra jego pacjentki Jutty. Jutta miała za kilka dni przyjść do szpitala na operację. - Gdybym nie wiedział, nigdy bym się nie domyślił, że jesteście panie siostrami, nie ma żadnego podobieństwa, no może trochę w oczach... Czy ja wiem? Może w głosie. - Umówiłam się z panem, bo nie wiem co robić, wczoraj Jutta dała mi zaklejoną kopertę i powiedziała, że to jej testament, żebym otworzyła, jak będzie po wszystkim. Pytam ją więc, co pan profesor mówił ostatnio na temat jej choroby, a ona na to: a co miał mówić? To dobry człowiek, ale on kłamie, żeby mnie pocieszyć... Przychodzę więc zapytać, jaka jest prawda, czy ta operacja jest rzeczywiście taka groźna? Czy to, co Jutta mówi, to tylko przeczucie, czy też zgadza się to ze stanem faktycznym? Powiedziała, że nie chce jej pan zatruć ostatnich chwil... - Tak mówiła? - spytał Ordynator cicho. - Tak, wczoraj, dając mi testament. - Niestety, ona ma rację, to znaczy teoretycznie szansa jest, ale tej ekspansji... praktycznie szansy nie ma... Jak dotąd, to się nie udaje. Profesor przeprosił na chwilę skamieniałą postać siedzącą na małym stołeczku przed biurkiem i wyszedł. Wrócił, trzymając w ręce dużą burą kopertę. Wyciągnął z niej zdjęcie, podszedł z nim do okna i poprosił siedzącą, żeby się zbliżyła i popatrzyła na negatyw. Wskazał na mały ciemny fragment w i tak mrocznym, czarnoprzeźroczystym wnętrzu prześwietlonego ciała. Jego żywy, jeszcze bardziej różowy na ciemnym tle, palec dotykał płaszczyzny w kształcie skrzydełka jaskółki: widzi pani ten zaciemniony kawałek? To się nazywa ubytek cienia, a te dwa małe pieprzyki w pewnej odległości, o, tu i tu, to są przerzuty. Biorąc pod uwagę wszystkie wyniki badań i stan pani siostry, kiedy leżała u nas na obserwacji, muszę powiedzieć, że rokowania są kiepskie. Według mnie nawet operacja niewiele pomoże. Spróbować trzeba, to nasz święty obowiązek, a jej prawo. Potem nastąpi przyśpieszenie, jej stan bardzo się pogorszy... Wszystko razem nie potrwa dłużej niż pół roku... - Tak też myślałam - szepnęła - tylko skąd ona o tym wie? - Sam się często nad tym zastanawiam, nie robiono dotąd takich badań, ale są dwa typy ludzi w tej sytuacji. Mówię wszystkim to samo, że są ciężko chorzy, ale że jest nadzieja. Jedni wierzą w to, co mówię, bez żadnych zastrzeżeń, nawet wtedy, gdy stan ich bardzo się pogarsza, sądzą, że są to tylko chwilowe zakłócenia, a drudzy nie wierzą w to zupełnie, czują śmierć i nawet poprawa nie zdoła ich przekonać, że mogliby wyzdrowieć. Naprawdę widzę to na co dzień i nie mam pojęcia od czego to zależy. Bardzo lubię pani siostrę, jest taką zdyscyplinowaną pacjentką, nie sprawia żadnych kłopotów, powiem nawet, że w szpitalu zachowywała się jak urodzona samarytanka, pomagała tym chorym, którzy nie mogli chodzić, kupowała zabawki dzieciom z sąsiedniego oddziału... A to ciężki oddział, tu u nas wszystkim jest ciężko i mało mamy radości. Każdy uśmiech liczy się potrójnie... Kto tego nie widział, nie wie, ile hartu wymaga samo spojrzenie w tę straszną prawdę... A Jutta czytała pacjentom na głos książki, siedziała przy umierających... A to już jest prawie nie do zniesienia, zwłaszcza kiedy są kłopoty z morfiną i ból umierania staje się widoczny, a my nie możemy nic pomóc, bo nie mamy odpowiednich leków... Widzi pani, ja jestem zmęczony bezsilnością. Jeżeli umierają dlatego, że nadszedł ich czas, można i trzeba się z tym pogodzić, jeżeli tak wcześnie dlatego, że medycyna nie umie im pomóc, to tragedia, ale trzeba ją przyjąć, jeśli jednak dzieje się tak dlatego, że zabrakło krwi albo paru kropel ważnego lekarstwa, wtedy mam ochotę wyjechać stąd albo przejść na emeryturę, mój wiek pozwoliłby na to. Nie mogę jednak tak po prostu zostawić tych ludzi i zająć się grą na pianinie, którą tak bardzo lubię, bo w każdym dźwięku słyszałbym jęki moich pacjentów... I tak to się wszystko toczy... Z dnia na dzień, z jednej śmierci na drugą, bo wyleczeń tu prawie nie ma... To taki oddział. - Pan jest wspaniałym lekarzem, panie profesorze, Jutta mówiła mi, że jest pan z tego wymierającego gatunku, z tych, którzy pracują, bo muszą, a nie dlatego, że odnoszą jakieś korzyści materialne. Moja siostra powiedziała, że pan jest nieprawdziwy jak czarodziej z bajki... - Co to za czary, które nie mają mocy, i zdarza się, że pacjent gaśnie mi pod nożem... - A czy pan sądzi, że powinno mówić się prawdę ludziom skazanym na śmierć? - Nie. Ja nie mogę, bo nie wszyscy tę prawdę chcą poznać, a ja nie wiem, którzy już dojrzeli do takiej ciężkiej świadomości. Być może te dwie grupy, o których wspomniałem, dzielą się właśnie w taki sposób, i ci, którzy czują, że umrą, tak jak Jutta, to ci, do których wiedza o własnej śmierci przychodzi sama. * * * Ordynator odprowadził Juttę aż do głównego wejścia. Z karetki wyładowywano nosze przykryte kocem, pod którym odcinał się wyraźny kształt. Otwarte usta nieprzytomnego człowieka bezgłośnie wołały o ratunek. Jutta popatrzyła na Ordynatora. Jego twarz wykrzywiła się w dziecięco bezradny sposób. Pożegnał ją szybko i podszedł do sanitariuszy. Szła nie oglądając się za siebie. Bała się, że pod wpływem nieszczęścia osłupieje jak żona Lota. Jesienne słońce świeciło całkiem wesoło. Wiedziała to samo, co i przedtem, lecz wiedziała inaczej. Wiedziała na pewno. Miasto huczało jak betonowy ul. Spaliny miały kolor bardziej niebieski niż niebo, wisiały niżej niż chmury i w odróżnieniu od nieba silnie pachniały. Wysoko, pod słońcem chmury mieszały się z czarnym dymem uchodzącym z trzech kominów kłujących niebo. Były to obeliski przemysłowej cywilizacji. Jutta stwierdziła jasno, że widzi teraz całkiem inaczej niż w drodze do szpitala, kiedy miasto wydawało jej się mimo tego samego smrodu spalin, mimo czarnych dymów udających kłębiaste chmury, do zniesienia. Przystanek autobusowy rzucał krótki cień przypominający skrzydło jaskółki. Zafałszowana nazwa, pomyślała Jutta: ubytek cienia, mówi się ubytek, gdy tymczasem jest w jej organizmie czegoś za dużo, a nie za mało, niczego nie ubyło... Nie chciało jej się płakać. Raczej wymiotować. Kiedy spostrzegła nadjeżdżający z dużą szybkością tramwaj, miała ochotę rzucić się na połyskujące w słońcu dwie proste równoległe, które nie mogą przeciąć się nawet w nieskończoności. To był tylko krótki, błyskawicznie zwalczony impuls. Efekt słabości, której Jutta nie znosiła. Siadła na ławce na skwerze, żeby odetchnąć po wewnętrznym wybuchu spowodowanym słowami lekarza. Mimo późnej jesieni było bardzo ciepło, był nienaturalny upał i pewnie dlatego głowa Jutty pod peruką zaczęła się pocić. Szybkim ruchem zdarła sztuczne włosy, stłamsiła je w kulę i wrzuciła do kosza na śmieci. Wzięła chusteczkę i starła puder z twarzy. Czuła się lepiej, bo znów była sobą. Przebranie to jarmarczny pomysł, ale to przebranie pozwoliło jej po pierwsze poznać prawdę o swoim zdrowiu, po drugie zaś pomogło zrozumieć, czym jest jedność treści i formy i jak zaburzenie formy wpływa na treść. Jutta jako Jutta nie czuła ciężaru swej formy. Natomiast przebrana za swą siostrę miała nową formę, w której tkwiła obca treść. Dla tej treści, tej starej treści, nowa forma była obca. Zapragnęła jak najszybciej znaleźć się w domu i zrzucić ten biały kostium; był z pewnością bardzo ładny i mogła spokojnie nosić go także jako Jutta. Wiedziała jednak, że nie włoży go już nigdy. Wystawiła twarz do słońca, mimo że nie powinna opalać się w tym stanie. Rak nienawidzi słońca i mści się, powodując słabość. Sto osiemdziesiąt dni to wiele godzin i wiele minut, to pół roku. Czy trzeba tracić minuty na siedzenie w parku? Czy nie ma rzeczy ciekawszych? Postanowiła w spokoju przemyśleć to, co powinna robić i jak zachowywać się z tą wiedzą o sobie, wiedzą, którą posiadają wszyscy, a mimo to nikt nie liczy się ze śmiercią, dopóki nie pozna jej dokładnego terminu. Siedząc w tym parku miejskim doznała olśnienia. Poznała coś, czego nie podejrzewała. Doszukiwanie się sensu w istnieniu jest źle postawionym problemem. Istnienie nie domaga się żadnych szczegółowych uzasadnień. Jest wartością samą w sobie i celem samym w sobie. Jest sensem i bezsensem, celem i brakiem celu, bo zawiera w sobie wszystko. Stary człowiek idący z psem był przykładem istnienia dla istnienia. Jego spokojna twarz nie zawierała żadnych widocznych pragnień. Młodzi ludzie mijający go, chyba licealiści, nie spojrzeli nawet w tę twarz starego człowieka, który już nie może mieć z życia tego, o co im chodzi. Nie widzieli siebie, swojego przyszłego odbicia w jego starości. Oni istnieli dla czegoś. Jutta od tej chwili miała istnieć dla samego istnienia, rozbijając swoje istnienie na atomy chwil. Z chwili na chwilę stawała się, znów tak jak wtedy, gdy była mała, naturą refleksyjną, otwierała oczy, które widziały więcej, głębiej, niż były w stanie dostrzec dotąd. Zakręciło się jej w głowie od kłujących promieni, kiedy wstała. Oparła się o ławkę i zaczekała, aż słabość przejdzie. Podjęła decyzję. Pójdę do szpitala, nie poddam się bez walki. Za parę dni podpiszę formułę o dobrowolnym poddaniu się operacji. Wróciła do domu i weszła do łazienki. Patrzyła na duże i małe kryształowe flakony pełne zapachów. W płaskich pudełkach srebrzyły się cienie do powiek. Obok stały pomadki w kształcie rakiet balistycznych i czekały na odpowiednią okazję, bo Jutta nie malowała ust. Miała je, bo lubiła mieć, lubiła posiadać. Nagle zobaczyła siebie leżącą w trumnie na srebrno - białej poduszce, wymalowaną tymi wszystkimi kosmetykami, tak jak kiedyś jej matka. Jak żywa, tak się zawsze mówi, gdy ktoś dobrze wygląda w trumnie: jak żywa. Teraz jej pobladła ze strachu twarz, mimo że żywa, wyglądała jak martwa. Te wszystkie flakony i pudełeczka z jej toaletki to przedmioty martwe, ożywione jej spojrzeniem, póki sama jest żywa. Kiedy umrę, pomyślała Jutta, to wszystko będzie podwójnie martwe. Jaki sens ma ta chwila, w której patrzę w lustro i czuję, że jestem, że istnieję i myślę: to ja, Jutta? Czy ta chwila może mieć sens większy niż puste miejsce przed lustrem, które odbija przeciwległą ścianę? Zazdrościła tym, którzy nie znali daty; ojcu, matce, Panu Dżywne Yme. Tym wszystkim, których serce skoczyło parę razy, uderzyło w gardle i spadło miękko, jak martwe pisklę. To była nagła śmierć, bez zapowiedzi umierania, którą Jutta miała przed sobą. Wylew, wypadek samochodowy, atak serca - to były godne zazdrości wyjścia z życia. Niestety serce Jutty było zdrowe i mocne; nawet teraz, kiedy myślała o swej śmierci, biło miarowo przytakując wszystkiemu, obojętne jak zegar. Im zdrowsze serce, tym dłuższa męka, myślała. Co zrobić z tym, co wiem na pewno: mam raka z przerzutami i za pół roku muszę umrzeć. A może powinnam liczyć na cud? Zdarzało się przecież, że ktoś uniknął stryczka... A może jednak zamiast czekać na to co nieuchronne, skończyć z sobą jeszcze dzisiaj? Nie, to się nie opłaca. Nie opłaca się, odezwała się dawna Jutta. Znów powróciło kryterium opłacalności, które rządziło jej życiem przed chorobą. Nie opłaca się umrzeć od razu, bo może się zdarzyć, że ktoś odkryje wreszcie jakieś antidotum... Widziała w szpitalu, jak wygląda takie powolne konanie. Cztery razy dziennie morfina, a kiedy już przestanie działać, zaczynają się halucynacje z bólu... Ocierała pianę bólu zgromadzoną w kącikach ust konającej kobiety, która wyłamała sobie przed śmiercią dwa palce... Jutta sprzed choroby nie miała o tym pojęcia. Pragnęła pieniędzy, wygody i luksusu codzienności... Nie wiedziała, czym jest szpital. Wtedy prawie zajrzała w duszę umierającej. Słyszała jej majaczenia... Dowiedziała się, że jedynym pragnieniem jest oddalenie się w nicość, już nie do czyśćca czy nieba, ale w nic, bo skoro nie ma nic, nie ma i bólu. Tego chorobliwego bólu, bo ból może być zwykły, zdrowy, choć ostry, ale ten ból był zwyrodniały, nie służył już niczemu innemu jak tylko własnemu zmaganiu. Atak serca i każda inna nagła śmierć to wyrok śmierci wykonany przez rozstrzelanie, rak to śmierć na torturach. Zapomniała nawet o tym, że ma pieniądze, za które może kupić sobie opiekę i lekarstwa... Na razie czuła się fizycznie dobrze. Mdłości spowodowane były wizytą u Ordynatora i kamiennym ciężarem diagnozy. Plamy pod oczami to efekt świetlistych promieni przenikających przez cienką skórę powiek. Zauważyła, że zaczyna tłumaczyć sobie wszystko w zwykły sposób, poza chorobą; to dlatego, a tamto dlatego, jakby nigdy nic, jakby nie słyszała przed nieledwie godziną wyroku na siebie... Nagle rozpacz zaatakowała ją z siłą, jakiej nie doznała od czasu pożaru na cmentarzu, kiedy myślała, że Hiszpan się spalił. To uczucie było wyczuwalne fizycznie, w napięciu wszystkich mięśni, w gorzkim smaku w gardle... Nie potrafiła nawet zapłakać. Znam tylko przyjemność, od czasu dzieciństwa, miłości do ojca, a potem do Hiszpana, nie zaznałam głębokich uczuć, ani rozpaczy, ani cierpienia, ani czułości, więc słusznie ginę, bo jestem półczłowiekiem. Dopiero w szpitalu Jutta zauważyła ludzkie cierpienie, nędzę, gorycz, kiedy razem z Matką Judyth chodziła po szpitalnych salach, roznosząc owoce, kompot, poprawiając pościel, wycierając łzy i pot; zmieniała też sączki i podstawiała baseny... o tych wszystkich rzeczach nie miała pojęcia na wolności. Nie było powrotu do życia kurtyzany. Nawet gdyby wyzdrowiała, nie mogłaby już żyć obojętnie. To, co powiedział Ordynator, zatrzasnęło jednak lekko uchylone drzwi z nadzieją, zza których sączyła się wątła smużka wiary we wszechmoc własnego organizmu. Ktoś się z niej śmiał. Był to Pan Dżywne Yme. Umarł w rozkoszy i komforcie na swój "nadczysznień", a ona, Jutta, nie wiedząc o tym była samarytanką, którą opłacił. Przyjechał tu umrzeć i zapłacił za to hojnie. To iluzje, że manipulowała rzeczywistością, że zdobywała dla siebie wszystko, co chciała, odkładając jakieś nie określone bliżej prawdziwe życie na potem, kiedy będzie już sama, wolna i bogata. To stało się właśnie teraz: jest bogata, sama i wolna. To jest właśnie to, co nazywa się ironią losu. Los uśmiechnął się do Jutty pozwalając zdobyć jej pieniądze, a ona nie podejrzewała nawet, że to uśmiech kościotrupa. Miała pieniądze, mogła za nie kupić trochę życzliwości, ale i tak było to faksymile. Prawdziwe uczucia nie miały ceny. Nie miała dokąd jechać, z kim się żegnać... Było tylko jedno życzliwe miejsce z dzieciństwa. Pamiętała ten dom pełen ludzi, starych, młodych, dzieci... To był dom przyjaciół jej ojca... Nigdy potem go nie odwiedzała. Zebrała się więc teraz i pojechała tam, wróżąc sobie po drodze: będzie, nie będzie, będzie, nie będzie, jeżeli będzie, będę żyła, jeśli nie... umrę. W połowie drogi przypomniała sobie, że miała tamtędy przebiegać przelotowa szosa... Ojciec miał pomóc, żeby tak się nie stało, ale czy zdążył? Dojechała do owej miejscowości i szła przez las, bez strachu, przez całkiem bezludny teren; nie mogło jej spotkać nic gorszego niż to, co ją spotkało. Gdyby ktoś mnie napadł i zabił, wyręczyłby tylko los... Nikogo jednak nie było. Nie było także domu Michała ani drogi. Nie było nic z dawnych lat ani też z tego, co miało być. Może się pomyliłam, myślała Jutta, może to nie jest to miejsce? Może zabłądziłam? Znalazła zwalony drogowskaz, który powiedział jej, że jest dokładnie w miejscu, w którym stał dom pana Michała. Nie została z niego ani jedna cegła... Doszła do wsi, przenocowała w pierwszej z brzegu chacie, a nazajutrz wróciła do domu. Jutta nie pamięta, jak spędziła ostatnie dni przed pójściem do szpitala. Leżała i czytała, chodziła po pokojach, szukała obecności, której nie mogła znaleźć. Nadszedł wreszcie ów dzień, w którym miała zgłosić się w szpitalu. Spakowała rzeczy i wezwała taksówkę. Jadąc ciemnymi i pustymi ulicami myślała o Matce Judyth. To była jedyna pociecha, jedyna bliska osoba. Jutcie nie przeszkadzała świadomość, że Matka Judyth jest osobą bliską wszystkim chorym. Pewność, że ona tam w szpitalu na nią czeka, że będzie przy operacji i później, powodowała, że Jutta jechała posłusznie w to straszne miejsce, zamiast przeciąć sobie żyły albo rzucić się pod pociąg. Matka Judyth stała w końcu szpitalnego korytarza, tłumacząc swym zachrypniętym szeptem małemu, wylęknionemu dziecku, że musi zasnąć, spokojnie położyć się i zasnąć, żeby mieć siłę... jutro... Jutta przechodziła przez oddział dziecięcy, wiedząc, że tam ma dziś dyżur Judyth. Przywitały się bez wylewności, bez obejmowań i całowań: idź na salę i połóż się, a ja zaraz do ciebie przyjdę, powiedziała Matka Judyth, tylko uśpię tego małego, on boi się być sam; mówiła tak cicho, jak umiała, żeby dziecko nie słyszało, że je opuści, kiedy zaśnie. Matka Judyth składała się z dysharmonii stanowiącej harmonijną całość. Była mała, ale przez swą wyjątkową, wręcz pisklęcą chudość wydawała się smukła. Wyglądała jak wiedźma, a pielęgnowała chorych jak anioł. Miała brzydką twarz z cieniem nad ustami; ten cień to niezbyt gęsty wąs, zasłonięty trochę przez opuszczony nisko długi nos. Jej oczy, choć głęboko zapadnięte i podkrążone sińcami, były duże, błyszczące i zdawały się wychodzić radośnie ze swej głębi światu naprzeciw. Zmiętą z braku snu twarz okalały piękne, siwe włosy, nie wiadomo dlaczego trochę przyrdzewiałe przy skórze. Miała głos zachrypniętego pijaka, a mówiła tym swoim chrapliwym głosem tylko to, co przynosiło ulgę i pociechę. Zawsze nosiła śnieżnobiałe, aż do połysku wykrochmalone i wyprasowane fartuchy. Zmieniała je nawet trzy razy dziennie. Nikt nie widział na nich plam, mimo że zajmując się najciężej chorymi miała stale do czynienia z krwią, kałem, flegmą i ropą. Zmieniając najbardziej cuchnące opatrunki, Matka Judyth pachniała czystością. - Niech Matka zostanie przy mnie dziś w nocy, czuję, że się przejadę na tamten świat - powiedziała jedna z kobiet w sali - nie chcę być sama w drodze. I Matka Judyth została, żeby zamknąć jej oczy, gdyby nie domknęły się same. Przy tych wszystkich anielskich cechach była Judyth najbardziej pomyloną pielęgniarką w całym szpitalu. Była zbuntowaną zakonnicą, która podobno uciekła z klasztoru, a mimo to uznawano ją za anioła dobroci. - Zbuntowany anioł to przecież diabeł - powiedziała nie bez racji stara chłopka z wyrokiem śmierci na raka macicy. Jadła jabłko przyniesione przez Matkę Judyth. Zbuntowana zakonnica poświęcała wszystkie chwile swego życia chorym kobietom. Parę lat temu założyła Sektę Pomocy. Stała na jej czele i była jedynym rzeczywistym członkiem. Resztę stanowiły pacjentki, które umierały albo wychodziły ze szpitala. Kiedy Jutta spytała o sektę, Judyth zbagatelizowała sprawę: - Eee, co to tam za sekta, chodzi o to, żeby zdobyć pieniądze dla tych, które nic nie mają - powiedziała. - Masz pojęcie, ile jest biedy? Jak nazbieram parę groszy, kupię malin, truskawek czy czego innego, książkę przyniosę, jak chcą i mogą jeszcze czytać... Książka w szpitalu to potęga, to całkiem co innego niż na wolności, tu się czyta każde słowo i myśli o tym, co napisane. Czasem też się zdarzy, że adwokata trzeba zapłacić, rozwód sfinansować, mieszkanie odnająć, bo jak chorą po operacji do domu odwieziesz, kiedy tam już czeka mąż pijak z siekierą? No to trzeba ich rozdzielić, rozwieść... Teraz mam już darmową adwokatkę, co się spod noża od nas wyrwała... Dużo roboty mam z tą sektą, ale to się opłaca... Jutta znała do tej pory całkiem inną opłacalność. Opłacalność dla siebie, tu zetknęła się z opłacalnością dla innych. Opodatkowała się dobrowolnie i wysoko, tak że Matka Judyth była zdumiona. - Skąd ty masz tyle pieniędzy, taka młoda kobieta, samotna i taka majętna? - To spadek po mężu - odpowiedziała Jutta szybko i zapytała: - Dlaczego przybrała Matka takie krwawe imię? - Wydawało mi się, że dobrze do mnie pasuje. Gdy w sali była wystarczająca ilość nowych pacjentek, Matka Judyth przynosiła przepisany ręcznie przez kalkę swój manifest. Wielokrotne głośne czytanie manifestu było urozmaiceniem szpitalnego rygoru. Leżące miesiącami, ciężko chore kobiety miały wiele czasu na myślenie. Myśli ich były zwykle czarne. Treść manifestu kierowała je na tajemnicze do tej pory ścieżki abstrakcji. Jutta nie znała zamkniętego w czterech ścianach świata kobiet, świata zwierzeń i szeptów. Nie znała i nigdy dotąd nie chciała poznać. W szpitalu została wrzucona w sam środek gotującego się tygla. Leżała w pokoju ośmiołóżkowym, w którym osiem kobiet majaczyło, mówiło, opowiadało, zwierzało intymności, skarżyło się na los, a nawet kłamało. Chociaż to zdarzało się rzadko, bo kłamstwo jest potrzebne ludziom zdrowym i zawsze plasuje się bliżej życia niż śmierci. Czasami jednak bywało odstępstwo od tej reguły, wtedy gdy wstyd porzuconych i zaniedbanych, całkiem zapomnianych matek i żon był bardziej bolesny niż ból pochodzący z nieuleczalnej choroby. Słuchając tego, o czym mówiono, Jutta dziwiła się wnikliwym studiom nad męską naturą, które przeprowadzały całkiem na pozór zwykłe i proste kobiety. - Najgorszy okres przeżyłam, kiedy skończyłam pięćdziesiąt lat - opowiadała jedna z nich, ta, leżąca po prawej stronie Jutty. - Wszyscy odpłynęli - miała na myśli oczywiście mężczyzn - bo oni zaczęli wtedy latać za młodymi dziewczynami, kupować je, licytować się między sobą, sprawdzać swoje zwiędłe możliwości, łaskotać się młodością... Dla mnie opowiadanie o randkach z młodymi dziewczętami to pierwszy sygnał starzenia się mężczyzny, jego niewydolności... Jest w tym nadzieja na wskrzeszenie tej bożej iskry, którą mieli kiedyś albo wydawało im się, że ją mają... Tak więc odeszli na długich pięć lat. Potem wrócili. Wszyscy wracali, złamani, starzy... - Przeszli granicę - wtrąciła Jutta. - Tak - opowiadała dalej tamta - przeszli ją, ale wrócili starsi niż ja, która na nich czekałam, pielęgnując z nudów swe zdrowie i urodę. Byli wycieńczeni udawaniem młodzieniaszków; utrzymywanie sylwetki, gra w tenisa, biegi, jazda konna, poprzetrącane łękotki w kolanach, zwichnięty kark, heksenszus, sapka - śmiała się. - A jeden, ten, któremu udało się kupić licealistkę, poszedł z nią do dyskoteki i dostał zawału, popisując się przed tą młodą panienką karkołomnymi figurami, i powiedzcie, panie, czy znacie jakąś kobietę, która byłaby tak głupia, żeby narażać swoje zdrowie? Zapanowała cisza, te, które były przytomne, usiłowały przypomnieć sobie taki przypadek. Były przykłady głupoty kobiet, ale ta głupota miała inną jakość. Dawały się porzucać i przyjmowały powracających, ale robiły to dla ratowania domu, rodziny... Dawały się wykorzystywać... Czy na pewno? Czy to nie jest męska wersja wydarzeń, czy one także nie traktowały pójścia do łóżka po prostu jako przyjemności? - zastanawiała się Jutta, która nie znała kobiet zupełnie. - Ale - powiedziała słabym głosem najstarsza, ta, która już dogorywała od paru dni i miała pauzę w bólach po świeżo zrobionym zastrzyku morfiny - ja jestem baba ze wsi, ale wiem to, że chłopy są głupsze, bo krócej żyją. - Tak, krócej żyją, a żony młodsze biorą, trzeba to Matce Judyth powiedzieć, niech do manifestu dopisze, gdzie tu logika, krócej żyją, a żony młodsze biorą... - Logika w tym jest, młode żony na pielęgniarki trzymają. A potem rozpacz, niewierna! zdradziła! - Ja znałam kiedyś jedną dziewczynę, co wyszła za mąż za swojego profesora. Pytam ją, jak to jest, on sześćdziesiąt lat, a ona dwadzieścia pięć, a ona mi na to, że to wybitny umysł i obcowanie z nim to najwyższa przyjemność. A obcowanie cielesne? - pytam, to nie jest dla mnie ważne, to prymitywny seks, no to, mówię jakbyś wyszła za mózg w formalinie, i miałam rację, bo po roku zobaczyłam ją nad morzem, leżała za wydmą z jakimś chłopcem i to nieważne okazało się ważne, takie ważne, że nawet ludzie przechodzący nie mogli przeszkodzić, taka była wygłodzona... - Matce Judyth to musieli dopiec, bo nie lubi ich jak zarazy, nie cierpi facetów... - Łatwo nie miała, jak kobieta brzydka, to ma jeszcze cięższe życie, jakby oni byli mądrzy, to Matka Judyth nie byłaby samotna. - Względy estetyczne są dla nich takie ważne; pomieszanie z poplątaniem. Nie ma się co martwić, te ładne dają im w kość za te brzydkie. A jak się trafi ładna i mądra, to może kogo chce zniszczyć. - Słaba pociecha, że umrę pomszczona - powiedziała ta z prawej strony Jutty. - Wolałabym mścić się sama, ale teraz to już nic z tego nie będzie... - O, Jutta, ta miała szanse, pamiętam, jak leżała jeszcze na obserwacji, ty, Jutta, byłaś piękna... Byłaś piękna, pomyślała Jutta, byłam piękna, i te słowa zamknęły przed nią wszystko. Weszła Matka Judyth. Powiedziały jej, co należy dopisać do manifestu, to, że kobiety są mądrzejsze, bo dłużej żyją. - Dobrze, moje gołąbeczki, dopiszę, ale to nie wy dłużej żyjecie - powiedziała ze smutkiem swoim niskim chrapliwym głosem Judyth. - To statystyczna kobieta dłużej żyje, a wy tu przeciw statystyce, akurat nie wy dłużej żyjecie... - Wszystko jedno - powiedziała chłopka - niech Matka jeszcze raz przeczyta ten manifest, tak lubię słuchać, to morowy żart... - Ja nie mam czasu - powiedziała Judyth. - Idę teraz na oddział dziecięcy, niech Jutta wam przeczyta... - Przeczytaj, Jutta, czytaj - prosiły ją wszystkie, wzięła więc pożółkłe kartki i czytała: Manifest Matki Judyth z Sekty Pomocy Kobietom Gdyby Ewa zjadła to jabłko sama, Adam do dziś siedziałby w raju pod Drzewem Wiadomości Dobrego i Złego, bawiąc się z Jednorożcem lub drzemałby w bezużytecznej nieśmiertelności. Nigdy nie był niczego ciekaw. Nudził się, a Bóg wyczuł to swą wypełniającą wszystko obecnością. Dlatego właśnie stworzył niewiastę, czyli kobietę, czyli płeć. Adam był bezpłciowy, tak jak bezpłciowa jest liczba jeden. Zastanówcie się, moje przyjaciółki, czy Ewa, ostatni twór boski, może być mniej doskonała niż twór poprzedni? Bluźnią ci, którzy tak mówią. Bluźni Abelard w swym mętnym "Wykładzie Heksameronu" uważając kobietę za mniej doskonałą, bo czy tworząc mężczyznę Bóg był bardziej boski? Stworzył go na obraz i podobieństwo swoje, miał więc być Adam kopią Boga. I jako kopia zawiódł swego Stworzyciela. Wtedy właśnie Pan postanowił stworzyć oryginał człowieka i stworzył Ewę. Można śmiało postawić tezę, że Bóg, Kobieta i Wąż to trzy wielkie siły sprawcze. Mężczyzna był tylko biernym wykonawcą. Najpierw słuchał Pana i nie jadł owoców z Zakazanego Drzewa. Potem posłuchał Ewy, złamał się i ugryzł kawałek. Zauważcie, moje przyjaciółki, że Wąż nawet nie próbował kusić Adama; znał jego brak ambicji i ślepe posłuszeństwo. To Ewa jest matką ciekawości i duchowej siły. Myślała o tym, żeby dorównać Bogu i dlatego uległa pokusie. - Eritis sicut dii, scientes bonum et malum - zasyczał Wąż i Ewa zerwała jabłko. Chciała poznać dobro i zło, tak jak znał je Bóg. Można przypuścić, że Wąż był tylko katalizatorem, że wkrótce sama doszłaby do tego, że należy zjeść owoc z Zakazanego Drzewa. Adam jak bezmyślna owca uległ niewieście, a ulegając jej, postawił ją tym samym ponad Bogiem i ponad Wężem. Gdyby nie zjadł tego kęsa, nie byłoby świata. Byłby tylko Raj z posłusznym Adamem i piekło z grzeszną Ewą. Małżonkowie zostaliby rozdzieleni, a ledwo powstała płeć unieważniona. Zjadłszy jabłko, Adam natychmiast zaczął się bać. Odwaga nie była jego mocną stroną. Najpierw bał się spróbować, potem znów bał się, bo ugryzł. - Izaliś nie jadł z drzewa onego, z któregom zakazał tobie, abyś nie jadł? - spytał wszechmogący głos Boski. - Niewiasta, którąś mi dał, aby była ze mną, ona mi dała z tego drzewa i jadłem - odpowiedział Adam płaczliwie. Oto jak wyglądał pierwszy mężczyzna; tchórz i skarżypyta! Mógł przecież zachować godność i odpowiedzieć dumnie: - Tak, Panie, chcieliśmy być jako Bogowie znający dobro i zło, dlatego jedliśmy. Adam jednak sądząc, że to zmniejszy jego karę, wolał naskarżyć na Ewę. Nie wypadł najlepiej w tym rajskim przedszkolu gatunku ludzkiego. Słusznie został ukarany ten pierwszy donosiciel, słusznie wypędzony z Raju i skazany na nieskończoną, bezowocną pracę. - Przeklęta będzie ziemia dla ciebie, w pracy z niej pożywać będziesz po wszystkie dni żywota twego. A ona ciernie i oset rodzić będzie tobie - tak powiedział Pan do Adama. A do niewiasty rzekł: - Obficie rozmnożę boleści twoje i poczęcie twoje, w boleści będziesz rodzić dzieci, a wola twa poddana będzie mężowi twemu, a on nad tobą panować będzie. Czy jednak mógł liczyć Pan na to, że kobieta podporządkuje się mężczyźnie, jeżeli nie była posłuszna rozkazom Boskim? Czy choć przez chwilę wierzył, że będzie spełniała wolę tego, kto sam nie mając woli, bez protestu zjadł zakazany owoc? Przez wszystkie wieki kobiety znosiły z pobłażaniem wulgarne zapytania w rodzaju: czy i gdzie kobieta ma duszę, zadawane przez mężczyzn. Na szczęście są wśród panów świata ludzie mądrzy, mający właściwy stosunek do tych spraw. Spinoza przekonanie, że Bóg jest męskiego, nie zaś żeńskiego rodzaju nazywa fantazjami pospólstwa. To on napisał: "Między skończonością i nieskończonością żadna wspólna miara nie istnieje, wobec tego różnica między Bogiem a największym i najwspanialszym stworzeniem jest taka sama, jak między Bogiem a stworzeniem najbardziej znikomym". Miał szczęście, że napisał tak w prywatnym liście do przyjaciela, gdyby wygłosił taki sąd publicznie, zostałby niechybnie spalony na stosie, odważył się tym samym bowiem porównać człowieka do nędznego robaka. A tego nie zniosłaby święta Inkwizycja złożona z mężczyzn. To oni tworzyli sądy kapturowe. To mężczyźnie na imię Nietolerancja... My, kobiety, myśląc o Bogu, wiemy, że jest on wszystkim, a jeżeli jest wszystkim, musi zawierać elementy obu płci, a także bezpłciowości. Czy słyszałyście kiedyś, moje przyjaciółki, żeby kobieta przechwalała się, że jest potężna jak Bóg? Ja nie słyszałam tego nigdy. Skromność jednak wymaga zrównoważonej pewności siebie, a także mądrości przystosowania. Bóg ukarał kobietę boleścią rodzenia. Każda z nas, która urodziła dziecko, wie, jakie to wzniosłe i wspaniałe przeżycie, jak łagodzi ból... Wydanie dziecka na świat jest nagrodą, a nie karą. Bóg o tym wiedział. Dał kobiecie lepsze zdrowie i dłuższe życie, czyli dwie najcenniejsze rzeczy istniejące na Ziemi. Także kobietę, Marię, wybrał jako matkę swego syna. Mógł przecież nadać boskość dziecku zrodzonemu z kobiety i mężczyzny, jednak wolał nie ryzykować dopuszczenia Adama do aktu tej wagi. Marii był pewien. Jej umiejętność zachowania tajemnicy, delikatność i wewnętrzne piękno doprowadziły do Niepokalanego Poczęcia. Przyjaciółki moje, czytajcie uważnie Pismo Święte. Przez mężczyzn sporządzone, przeciw nim się obraca. Popatrzcie na mężów ze Starego Testamentu; co niosą ich postacie? Siłę fizyczną, prostactwo, przemoc, dzikość, ślepe posłuszeństwo dla władzy i żądzę mordu. Nie mogę tu nie wspomnieć o Abrahamie, któremu Bóg polecił związać swego najdroższego syna Izaaka i złożyć na stosie ofiarnym. I on to zrobił. Nie zbuntował się, nie podpalił się sam, nie naraził na piekło, był ślepo posłuszny! Czy matka Izaaka zrobiłaby to samo? Każda z nas odpowie: nigdy. Każda kobieta, która ma dziecko, wie, że nie mogłaby być posłuszną wtedy, gdy Bóg nadużywa swej władzy. Czy z miłości do Boga można zrobić wszystko? Nie, po stokroć nie! My przecież wiemy już, do czego prowadzi ślepe posłuszeństwo, wiemy o tych posłusznych, którzy odkręcili kurki z gazem w komorach! Ślepo posłuszni swemu panu, którego traktowali jak Boga. A czym teraz zajmują się władcy świata? Wiecie tak samo dobrze jak ja: tym, żeby zdmuchnąć z powierzchni Ziemi każdą żywą komórkę. Chcą mieć taką broń, która tego dokona. Mężczyzna wywodzi się od Adama i od jego syna Kaina. Kościoły przez setki lat sankcjonowały męskie prawo przemocy i zezwalały na to, by zachować niczym nie uzasadnioną podrzędność kobiet. Musimy powstrzymać katastrofę, po której, jeśli zostanie nawet jakieś świadectwo, to i tak nie będzie już nikogo, kto je przeczyta. Czas przetrzeć oczy, moje przyjaciółki, czas przejrzeć i zastanowić się nad tym, co czytacie. Nie bójcie się. Nasza Szpitalna Sekta nie ma nic wspólnego z ruchem emancypantek, z Ruchem Wyzwolenia Kobiet. My nie zrzucamy biustonoszy! Jeśli czujecie się w nich dobrze, noście je, jeżeli was krępują, odrzućcie! My nie proponujemy owczego pędu, żadnej wspólnej recepty dla wszystkich. Zostawiamy wiele miejsca na indywidualność. Jeśli kochacie mężczyzn, kochajcie ich. My tylko chcemy wskazać ścieżkę do samoświadomości, do poczucia własnej wartości. Chcemy, żebyście wiedziały, kim jest i kim może stać się kobieta. Nie dążymy do równouprawnienia i wcale nie chcemy pracować w męskich zawodach, ale nie będziemy również Murzynami Świata. Walczymy o prawo do kobiecości. Do delikatności i wrażliwości, do uczuć... Pomagajmy sobie wzajemnie, zwłaszcza tu w szpitalu, gdzie tyle cierpienia. Jeśli potrzebujecie czegoś, piszcie o tym i wrzucajcie listy do czerwonej skrzynki, nie wstydźcie się, nie trzeba się wstydzić nieszczęścia. W miarę naszych skromnych możliwości będziemy spełniać wasze życzenia. Mamy małą bibliotekę; książki pomogą zapomnieć wam o tym, gdzie jesteście i co was czeka. Potrzeba wam spokoju i odprężenia przed tą trudną drogą, w którą się wybieracie, czy będzie to wyjście ze szpitala, czy też będzie to śmierć. Nasza Szpitalna Sekta Pomocy Kobietom czeka na was! Obiecujemy pomóc w dręczących sprawach, zapewnimy opiekę nad dziećmi, jeżeli jesteście samotnymi matkami. Pomożemy wam leczyć wasze dusze, a także, o ile to będzie w naszej mocy, ulżymy cierpieniom cielesnym. Podajemy wam pomocne dłonie, skorzystajcie z tej pomocy. Jeżeli jesteście niezbyt zamożne, pomożemy wam materialnie, jeśli jesteście bogate, wy nam pomóżcie! Składki są dobrowolne, przeznaczamy je dla najbardziej potrzebujących. Czeka na was Matka Judyth ze Szpitalnej Sekty Pomocy Kobietom. Biały kondukt Jutta leżała w szpitalu już tysiąc osiemset pięćdziesiąt godzin. W tym czasie przeszła ciężką operację, kryzys pooperacyjny, głęboką depresję, aż wreszcie poddano ją naświetlaniom. Bała się dotykać włosów, bo całe pasma zostawały w ręce. Miało to posmak koszmaru sennego. Po włosach przyszła kolej na zęby; bolały ją wściekle, a dziąsła krwawiły prawie bezustannie. Miała także często krwotoki z nosa, które osłabiły ją tak bardzo, że z trudem podnosiła się na łóżku. Pewnego dnia Matka Judyth posadziła ją na wózku i zawiozła na oddział dziecięcy. To, co tam zobaczyła, było nie do pojęcia. Jednak jeszcze bardziej niż cierpienia i słabość tych małych ludzi zdziwiła Juttę ich pogoda i spokój. Płakały rzadziej niż dzieci zdrowe, nie kaprysiły wcale i wszystkie wydawały się nad wiek dorosłe. Matka Judyth powiedziała wtedy: - Nigdy nie trzymają się mnie nazwiska, ale dobrze pamiętam, co powiedział jeden francuski pisarz, że cierpienie dzieci jest skandalem metafizycznym. To sobie zapamiętałam na całe życie. Matka Judyth była zaskakującą mieszaniną prostoty i subtelnego wykształcenia. Tego dnia Jutta przestała rozczulać się nad sobą. Wezwała adwokata, który od śmierci Pana Dżywne Yme prowadził jej sprawy. Kazała mu sprzedać dworek i stadninę, a także całe wyposażenie wnętrza łącznie z obrazami i meblami. Zostawiła sobie tylko wczesnego Chagalla. Ten mały obrazek miał zostać przewieziony do jej dawnego mieszkania w mieście, w którym zatrzymywali się czasami z Panem Dżywne Yme, kiedy mieli ochotę pójść do teatru czy na koncert. Za pieniądze ze sprzedaży wyposażyła oddział dziecięcy w niezbędne aparaty i w oparciu o rady Ordynatora poleciła zakupić leki, które mogły choć trochę ulżyć małym dzieciom. Starczyło jeszcze na wysłanie do Szwecji sześcioletniej dziewczynki z białaczką na operację przeszczepienia szpiku kostnego, jakiej tu jeszcze nie robiono. Tej małej uratowała życie. - To ci się policzy - powiedziała Matka Judyth. - Bez względu na to, co się z tobą stanie, to będzie policzone. - Tak dziwnie zmiękłam - powiedziała Jutta. - Nie rozumiem, jak mogłam tak się zmienić. To, co było dla mnie kiedyś takie ważne, te cholerne pieniądze, zupełnie przestały się liczyć. - Tak się czasami dzieje - mówiła Judyth. - Widziałam wiele ludzi przeobrażających się na szpitalnych łóżkach z duchowych poczwarek we wspaniałe motyle... - Tylko że te motyle żyją bardzo krótko - wtrąciła smutno Jutta. - Niech Matka popatrzy na mnie teraz, czy ja wyglądam na motyla? Judyth spojrzała na jej szarą twarz i spuściła głowę. - Widzisz, Judyth, jak nieszczęśliwie porównałaś? Kiedy po raz pierwszy po operacji zobaczyłam się w lustrze, myślałam, że zemdleję albo zacznę krzyczeć. To nie byłam ja! Stara skóra, zwiotczała jak u stuletniej baby, sine usta, oczy wypłukane z koloru, a włosy, popatrz na moje włosy, zobacz, jak rzadko pokrywają czaszkę... Od tego czasu ani razu nie spojrzałam w lustro... Łatwiej będzie umrzeć, bo ta, która umrze, nie ma ze mną nic wspólnego. Judyth pamiętała Juttę, która przyszła do szpitala w początkach choroby. Jej piękną twarz, błyszczące oczy i wypukłe czerwone usta. Wszystko, co powiedziała Jutta, było prawdą. W ciągu tego krótkiego czasu zmieniła się z młodej dziewczyny w starą, zniszczoną kobietę. Jej zawsze gładka, elastyczna skóra stała się gipsowo szorstka skutkiem naświetlań i zmian zachodzących wewnątrz organizmu, w którym rak panoszył się jak barbarzyńca, rujnując coraz to nowe komórki. - Moja uroda była dla mnie ważna - mówiła Jutta - zawsze lubiłam przeglądać się w lustrze, często myślałam o tym, że jestem piękniejsza niż inni ludzie; byłam z tego powodu wyniosła i z pogardą patrzyłam na brzydkie kobiety. Wierzyłam, że z powodu urody należy mi się od życia wszystko, co najlepsze. To dobrze, że nie jesteś już taka, bo musiałabyś na mnie patrzeć jak na hienę - powiedziała Judyth. - Nie - zaprzeczyła Jutta. - Nie, ty przecież... To co innego, ty... - nie dokończyła jednak, bo Matka Judyth była rzeczywiście brzydka najbardziej skondensowanym rodzajem brzydoty. Kobiety leżące na wspólnej sali wiedziały, co Jutta zrobiła dla szpitala. Podziwiały ją i traktowały trochę jak pomyloną świętą. Zamiast urody miała więc teraz podziw i sympatię otaczających ją ludzi i miłość Matki Judyth. Miała też głębokie współczucie dla cierpień chorych, tkliwość i miękkość. Czyściec dziecięcy, jak nazywała salę przedoperacyjną dla dzieci, pełen był zabawek, na które Jutta nie żałowała pieniędzy. Wiedziała, że za te pieniądze nie może dla siebie kupić nic z tego, czego pragnęła: ani zdrowia, ani urody. Straciła wszystko: blask młodości, zdrowie, piękno, wszystko prócz życia, które miała utracić niebawem. Ordynator mówił czasami: - Jeszcze trochę, a szpital zamieni się w pani prywatną klinikę. - Mam nadzieję, że przyjmie pan w niej stanowisko dyrektora - odpowiadała Jutta. Zajmując się innymi ludźmi, czuła się znacznie szczęśliwsza niż na wolności. Nawet teraz, w przededniu śmierci, którą przeczuwała. Zbliżała się kolejna operacja, a powiedzenie, że rak nie lubi noża, potwierdzało się w szpitalu prawie codziennie. To powiedzenie powtarzały różne głosy: szeptany strach udzielił się także Jutcie. Jednak konieczność cięcia jako ostatnia szansa była wymaganą stawką w tym hazardzie ze śmiercią. Ciało Jutty było obolałe i jej mózg także był obolały od myślenia o śmierci cudzej i swojej. Miała chwile słabości i przypływy czarnych myśli o samobójstwie. Matka Judyth była jednak zawsze obok niej, pilnowała, żeby tych myśli nie wcieliła w życie, czyli w tym przypadku w śmierć. Jutta czekała więc jak skazaniec na wykonanie wyroku, myśląc o ostatnim życzeniu. Jeszcze miesiąc temu pragnęła mężczyzny, pragnęła miłości. Myślała o tym, że jej przeobrażenie pomogłoby w miłości innej niż tylko zmysłowa, że mogłaby teraz pokochać człowieka w mężczyźnie. Na wszystko to było już za późno. Prawda była brutalna: nikt Jutty nie chciał. Lekarze patrzyli na nią nie jak na kobietę, ale jak na ciężki przypadek. Nie miała już płci. Ciężka choroba pozbawia płci tak samo, jak czasami starość, myślała Jutta. Nie chciała mężczyzny nawet we śnie. Miała tylko jedno, jedyne życzenie. Zobaczyć niebo, drzewa, słońce i znaleźć się w miejscu innym niż szpital. Powiedziała o tym Matce Judyth. - Bądź cierpliwa - powiedziała swoim chrapliwym, uspokajającym głosem Judyth. - Jesteś w gorącej wodzie kąpana. Musisz poczekać. Wieczorem przyniosła jej serwetkę, na której były wyszywane gałęzie jabłoni kwitnące, a jednocześnie obwieszone owocami, były ptaki, które trzymały w dziobach piękne kwiaty, a na każdym kwiecie siedział motyl, patrzący uważnie na świat wyhaftowanymi na skrzydłach oczami. Serwetka była tak piękna i kolorowa, że Jutta miała ochotę całować te wyhaftowane cuda. Wpatrywała się w nią przez najcięższe godziny przed operacją i ten drobiazg przynosił jej ulgę. - To takie piękne, że aż mi się chce płakać, bo dawno niczego takiego nie widziałam - mówiła do Matki Judyth. - Powiedz mi, kto to wyhaftował? - Ja. Kiedy miałam dużo czasu, to było dawno... Zamknęli mnie w domu wariatów, opowiem ci kiedyś o tym... - Nie zdążysz - powiedziała Jutta. - Zdążę, ale teraz śpij, musisz choć trochę przyjść do siebie przed operacją, chociaż trochę się wzmocnić. Głaskała Juttę po resztkach włosów i mówiła chrypiąc: - Śpij, zamknij oczy i śpij spokojnie, bledziutka jesteś jak pasternak - szczypnęła ją kilka razy delikatnie w policzek. W chrapliwym głosie Judyth było coś kojącego, czemu chore kobiety niewolniczo się poddawały. Jutta zasnęła już po paru minutach. W przeddzień drugiej operacji stan Jutty znów się pogorszył. Mimo nasennych proszków była przytomna, tak jakby bała się zasnąć, bo we śnie może zaskoczyć ją śmierć. Nawet nie pozna jej, nie zazna, nie doświadczy. Leżała teraz w małym szpitalnym pokoiku Matki Judyth. Była noc. Było też za oknem ciemne niebo, rozjaśnione pasmem łuny miejskich świateł, czyli zsumowanych ciepłych blasków mieszkań, w których żyli ludzie. Był też księżyc, ale omijał to ponure miejsce, ani razu nie zajrzał w to małe okienko. Oczy Jutty były przyzwyczajone do ciemności szpitalnych nocy. Widziała każdy przedmiot stojący na półce. Bała się białych fartuchów, które wisiały na wieszaku. Chociaż wiedziała, że to są białe fartuchy Matki Judyth, w ciemności stawały się wydłużonymi białymi postaciami. Dwie takie chude postacie czuwały przy jej łóżku. Wtuliły głowy w ramiona, żeby nie pokazać smutnych, poczerniałych twarzy. Stały tam, jednak były coraz bliżej. Nie widziała ich ruchu, nie widziała, żeby podchodziły, a jednak były już blisko. Miało być pół roku, pomyślała Jutta z goryczą, całe pół roku to tak długo, gdybym mogła wstawać, chodzić, miałabym tych sekund bardzo wiele, starczyłoby na wszystko. Ale to nie będzie pół roku... To już koniec. Zaczęła dygotać, kiedy spostrzegła, że jedna z postaci siedzi na łóżku. Właściwie to nie Jutta dygotała, lecz dygotało w niej. Nie mogła zatrzymać tego ruchu, nie potrafiła przerwać chlupotania wnętrzności, drżenia mięśni. Nie mogła też powstrzymać dwóch białych postaci, wbijających w nią z olbrzymim rozmachem stalowe gwoździe metrowej długości. Przybijały ją na zawsze do łóżka. Z tego już się nie pozbieram, myślała kawałkiem mózgu nie zaabsorbowanego bólem... Jeden gwóźdź wbiła postać z prawej strony. Przeszył Juttę na wylot, przechodząc przez prawą pierś. Drugi gwóźdź wbiła ta wyższa postać z lewej strony, stojąca trochę dalej; okazało się jednak, że to jest jakieś białe, płynne zwierzę o zmiennych kształtach; ten potwór podłużną szczęką jak młotem przygwoździł jej lewe udo, a teraz wgryzał się w zeszyte po pierwszej operacji miejsce, szarpał je... Zobaczyła krew na otwartej paszczy, to była jej krew. Ciepła krew ogrzewała brzuch. Ból ustąpił. Jutta widziała siebie wychodzącą na ganek. Nie spała przecież, nie majaczyła. Opierała się o balustradę wyrzeźbioną z drewna i wdychała świeże powietrze. Z czekającej na coś ciszy wyłowiła odległe grzmoty. Słońce skryło się przed nadchodzącą ulewą za mrocznym lasem okalającym horyzont. Przecież jest noc, gdzieś wisi księżyc, myślała Jutta, ale wiedziała, że to nie jest prawda, że prawdą jest nadchodząca burza. Podświetlone chmury przybrały kształt olbrzymich wnętrzności. Serce, wątroba, jelita, nerki, wszystko kłębiło się, zbijało w jedną masę, kurczyło się i rozciągało. Nabiegłe krwią małe obłoczki tworzyły gruźlaste narośle. To już jestem ja "tam", szepnął duch Jutty, przyglądający się jej ciału, to ja płynę. Przerzuty nierównomiernie znaczyły całe niebo, a dalekie pomrukiwania zbliżały się coraz bardziej, zamieniając się w ryki bólu, którego nie mogłaby uśmierzyć morfina. Oschły umysł Jutty, nie przyzwyczajony do takiego widzenia, załamał się i wyłączył. Łzy chlusnęły jednocześnie z deszczem, kiedy zawierająca je w sobie czarna chmura pękła na dwoje. Jutta stała się jednością z niebem toczonym przez raka. Chciała się w nie wtopić. Wszystko jeszcze bardziej pociemniało, postaci zniknęły, deszcz był czarny. Od czasu do czasu błyskawica jak lancet chirurga odkrawała płat nieba, ukazując pustą jamę. Wkrótce jednak i to ustało, tylko deszcz zmywał wszystko, kawałek po kawałku. Wraz z ostatnią z błyskawic Jutta znów poczuła napięte promieniście nitki bólu, biegnące we wszystkich kierunkach. Miejscem ich spotkań był mózg. Stamtąd wychodziły i tam wracały; Jutta uganiając się za nimi, żeby je złapać i związać, traciła oddech. Czepiając się drewnianej balustradki, wisiała w przestrzeni. Ból giął ją, jak chciał, torturując zupełnie bezsensownie, bo cóż mogła zrobić? Szarpał ją więc jak prawdziwy oprawca, znęcając się już dla samej tylko przyjemności znęcania. Usłyszała jęki. To jęczała jej głosem oddalająca się burza. Jakaś twarda, jakby pusta w środku, skórzana ręka dotknęła jej czoła. Ból jednak tak zaćmił wzrok Jutty, że nie mogła zobaczyć nic więcej, uniosła się w powietrze. Nie było wiatru, tylko ten przynoszący ulgę deszcz. Wisiała w ogrodzie, dokąd uniosły ją skórzane dłonie jakiegoś anioła. Ten anioł w długim białym fartuchu mówił do niej zachrypniętym głosem pijaka: oddychaj równo, płytko, ale równo. Duże krople deszczu uderzały miękko w jej twarz. Powoli odzyskiwała wzrok. Rozjaśniło się. Leżała na trawie, mając nad sobą pochylone nisko niebo. Miała zupełnie mokre włosy, deszcz jednak już nie padał. Wpatrując się dłużej w białe niebo, odkryła, że to jest sufit. Świtało. Po chwili niebo znów pociemniało i zapadła noc. Tak szybko mijają te ostatnie dni... Myślała, tak szybko. Ile to trwa? Uspokoiła się, ale biała postać znów zbliżyła się do łóżka i usiadła w nogach. Powoli, gestem płynnym, ale groźnym, wyciągnęła rękę w kierunku Jutty. - Zabierz go, weź go stąd, weź - krzyczała Jutta rozpaczliwie. - Cicho, Jutka, już go wyrzuciłam za drzwi, zrzuciłam ze schodów, już tu nie przyjdzie, nie pozbiera się - mówiła jeszcze bardziej chrapliwie Matka Judyth, głaszcząc Juttę po rozpalonym czole. - Nie ma go już tutaj? - pytała Jutta głosem małego dziecka. - Nie ma i już nie przyjdzie - chrapliwie odpowiadała Judyth. Nie pytała o nic. Nie chciała wiedzieć, kto siedział na łóżku, kogo boi się Jutta. Przebywała stale z chorymi i znała te majaki. Lęki, groźne postacie, które czasem paraliżowały krzyk o pomoc. Tyle, ilu było umierających, tyle było postaci śmierci. Judyth to wiedziała i nie musiała o nic pytać. - Czy była burza? Czy padał deszcz? - spytała Jutta przytomnym szeptem. - Tak, dziecko, padał deszcz i waliły pioruny. - Matko Judyth, ja jeszcze nie mogę umrzeć... Ja muszę powiedzieć, niech Matka mnie wysłucha... - Już wszystko masz odpuszczone, Jutka, nie musisz się spowiadać, te dzieci, którym ulżyłaś, pomogły ci. - Ja muszę, ja zabiłam, gdybym go pielęgnowała, żyłby dłużej, gdybym go oszczędzała, ale ja nie... - Uspokój się, nie mów nic, to była inna kobieta, ty jesteś teraz kimś całkiem innym. Wtedy też nie byłaś zła, tylko dobro było schowane, a zło na wierzchu. Nie mów nic, bo jesteś słaba, jak chcesz, to myśl o tym, a ja usłyszę twoje myśli. Jutta posłusznie, tak jak kazała jej Judyth, przypominała sobie ostatnie dni spędzone z Panem Dżywne Yme. Była już nim bardzo zmęczona i coraz częściej myślała o wolności. Wychodząc za niego sądziła, że przy tak wysokim nadciśnieniu nie będzie żył długo. On jednak czuł się coraz lepiej i zanosiło się na to, że dożyje osiemdziesiątki. Perspektywa kilkunastu wspólnych lat przerażała Juttę. Wiedziała, co Pan Dżywne Yme powinien robić, a czego mu nie wolno, co powinien jeść i czego nie pić. Miał już przecież dwa wylewy, nie zabiła go wprost, to pewne... Nie mogła ponosić odpowiedzialności prawnej za jego śmierć, gdyby jednak spojrzeć na to, co się stało, wnikliwymi oczami badacza natury ludzkiej... - I tak niedługo by umarł, a tak przynajmniej umarł z miłości - wyszeptała Jutta. - Każdy chciałby umnrzeć w taki sposób - powiedziała swoim zdartym głosem Matka Judyth. Tamtego dnia Jutta czekała na przyjazd męża, a z nią czekał szampan w srebrnym kubełku. Pan Dżywne Yme nie powinien pić... Jutta patrzyła przez okno. Szeroki dywan światła wspiął się na podjazd, rozwijał się przed wielkim, czarnym, kołyszącym się nisko samochodem. Klakson zaśpiewał dźwiękiem saksofonu na znak, że Dżywne Yme powrócił z podróży. Jutta w ciemnej sukni z mory, przy której jej ciało wydawało się jeszcze bielsze i bardziej nagie... Tak, Matko Judyth, byłam zła i zepsuta. Mój mąż wbiegł po schodach i przytulił głowę do moich piersi. Puls w skroniach łomotał mu tak, jakby chciał dopukać się litości; ale ja nie wiedziałam, co to takiego litość. Nie zaczekałam, żeby odpoczął, nie dałam mu ani chwili na złapanie oddechu. Od razu napoiłam szampanem, a pieszczotami pobudziłam do miłości. Trudno mi teraz mówić o tym, a jeszcze trudniej zrozumieć... W dreszczu rozkoszy on zawsze wyglądał jakby umierał, ale tym razem umarł naprawdę. Zawsze dziękował mi oczami za to, że jeszcze, jeszcze raz. Wtedy uśmiechnął się jeszcze, może wykrzywił... Gdybym sprowadziła natychmiast pomoc. Może... Ale ja odczekałam długą, długą chwilę, a potem zamknęłam mu oczy. Pomyślałam sobie, że pomoc mogłaby uratować mu życie, a zostawić mi jego sparaliżowane ciało do długoletniej opieki... Nie mogłam. Uśmiecha się do mnie nawet teraz, dziękuje mi, może mi wybaczył? - Wybaczył ci na pewno. Pomyśl, że mógł umrzeć sam albo w jakimś szpitalu, albo śmierć mogła zaskoczyć go w samochodzie, a tak umarł w ramionach kobiety, którą kochał. Możesz być spokojna, wybaczył ci. - Stałam się bogata i wolna. Mieć wolność, pieniądze, czas i skupić się na chwytaniu szczęścia, tego chciałam. A co znalazłam? Chorobę, ból i rozkład. Gdyby nie ty, Judyth, zabiłabym się, nie mogłabym tak wisieć na pajęczej nici między życiem a śmiercią. Nie mogłabym tak cierpieć. Oni mnie wciąż prześladują, ciągle są przy mnie, mają dyżury, nie odstępują mnie ani na moment... ani przez chwilę nie jestem sama... Jutta skarżyła się urywanymi zdaniami. Część tego monologu prowadziła w myślach. Judyth zrozumiała, że Jutta jest u kresu sił psychicznych, że naprawdę chciała się zabić i że te niebezpieczne myśli kuszą ją bezczuciem, jakie przynosi śmierć. I to znała Matka Judyth, także w takich przypadkach umiała pomóc. Kiedy więc Jutta powiedziała znowu: - Czy warto jechać do tej rzeźni? Czy nie lepiej zdechnąć po drodze? Przecież wszyscy wiedzą, że jestem oznaczona jak chore drzewo do wyrębu. - Po pierwsze, Jutka, nie zapominaj, że jesteś człowiekiem. Nie mów tak o sobie: do rzeźni, zdechnąć... Tak nie wolno mówić. To prawdziwy grzech, nawet dla niewierzącego. - Daj mi, Judyth, coś, co mnie wyłączy, nie mogę już spać i nie chcę się budzić. - Przeczekasz operację, a potem zobaczymy. - Daj mi teraz, przecież możesz przedawkować. Nikt cię nie potępi, zrozumieją... - Przestań marudzić, Jutka, śpij już. - Nie mogę spać, kiedy tych dwóch tu stoi, jeden nawet usiadł na łóżku, taki bezczelny, czują już, że gniję, ja sama czuję wokół siebie zapach rozkładu, wiedzą, że jestem słaba... - Jak nie przestaniesz gadać, to będziesz jeszcze słabsza. - Czy to dziś będzie już koniec? - Nie, jeszcze nie, Jutka. - Mój ojciec mówił do mnie tak jak ty: Jutka. Matko Judyth, niech matka zostanie moją prawdziwą matką, dobrze? Kiedy umrę, niech mnie matka pochowa. A przedtem, Judyth, proszę cię, umaluj mi twarz, żebym nie była taka wstrętna pod ziemią. Niech Matka mi to obieca. Dobrze? - Dobrze, Jutka, przysięgam ci, że zrobię, jak chcesz. Jutta zasnęła spokojnie, zupełnie tak, jakby zależało jej przede wszystkim na tym, żeby pięknie wyglądać w trumnie. Spała trzynaście godzin. Obudziła się tuż przed operacją po to tylko, żeby zaraz poddać się narkozie. Oddalała się w jakieś nieznane przestrzenie bez strachu i bez chęci powrotu. Było jej dobrze, otaczali ją ludzie. Ordynator, dwóch młodszych lekarzy, anestezjolog wyglądający trochę jak mag, pielęgniarki i Matka Judyth na specjalne życzenie Jutty. Mój kondukt jest biały, pomyślała Jutta o tych wszystkich ludziach. Mój kondukt jest biały... Biały... Było to ostatnie zdanie i ono właśnie poszybowało razem z nią, a może opadło ciężko. Czuła ruch, ale nie potrafiła zgłębić, czy było to unoszenie się czy też opadanie? Potem skończyło się wszystko, co było myślą i czuciem. * * * Kiedy odzyskała przytomność, zawołała Matkę Judyth i poprosiła, żeby ogoliła jej głowę. W ciągu paru chwil była łysa jak niemowlę. Leżała wpatrując się w sufit, który stał się dla niej symbolem przytomności; nie mogła znaleźć w nim nic nieznanego, nic ciekawego, zresztą niczego nie szukała. Leżeć i patrzeć w sufit - znaczyło żyć. Na razie nie myślała nawet, że mogłaby w taki sam skupiony sposób wpatrywać się w niebo. Pragnęła tylko odetchnąć świeżym powietrzem, innym niż zawiesista woń lizolu. Matka Judyth otwierała co jakiś czas małe okienko, ale zapach spalin był tak ostry, że wietrzenie stało się niemożliwe. Tylko nocą, kiedy samochody spały już po obu stronach ulic, Jutta czuła zapach podobny do dawnego znajomego zapachu świeżego powietrza. - Czy ty naprawdę nie masz nigdzie nikogo? - spytała Matka Judyth, rozkładając polowe łóżko, na którym sypiała wtedy, gdy jej leżanka była zajęta przez chorą. - Nigdzie nikogo - powtórzyła Jutta. - Nikogo nie chciałabyś widzieć? - Nie. - To jak ty żyłaś, dziecko? Jutta nie odpowiedziała. Zapadła w senne zamyślenie, w którym pojawił się ktoś, kto ją oszukał, uciekł od niej i nazwał kulawym wróblem. - Nienawidzisz kogoś? - zadała pytanie jej myślom Matka Judyth. - Sama nie wiem, wszystko widzę teraz inaczej, ale zadra pozostała i nikt jej nie usunie... - Przeszłaś trzeci kryzys, przeżyłaś go, teraz będziesz miała znów trochę czasu do następnego. - Powiedz mi Judyth, dlaczego ty jesteś taka dobra dla mnie i dla wszystkich? - Bo nie mam innego wyjścia. - Jak do tego doszłaś? - Brzydkiej kobiecie łatwiej dojść do cnoty, mniej jej w tym przeszkadza. - Opowiedz mi o sobie wszystko, chcę o tobie wszystko wiedzieć, przecież zostałaś moją matką, pamiętam, że prosiłam cię przed operacją... Muszę przecież poznać historię życia mojej matki, prawda? - Byłam bardzo młoda i bardzo brzydka. Tak samo brzydka jak teraz, ale dużo, dużo młodsza, a brzydka młodość wygląda stokroć gorzej niż brzydka starość. Nic więc dziwnego, że nikt nie chciał takiej podłej urody mieć na co dzień w domu. Mieszkałam za wsią, przy młynie. Mój ojciec był młynarzem. Matka pochodziła z innej wsi, z bogatej rodziny. Biedy nigdy u nas nie było. Ojciec uzbierał moc pieniędzy, myśląc, że znajdzie się jakiś stępor, co się na nie połakomi, a mnie weźmie na dodatek. Każdy, kto mnie widział, brał dudy w miech i uciekał. Dużo pracowałam i nie wiedziałam, że jestem aż tak brzydka, bo nie miałam czasu przeglądać się w lustrze. Najgorzej było w niedzielę, kiedy szłam do kościoła. Wszystkie oczy uciekały w bok. Rozglądałam się w prawo i lewo. Widziałam dziewczyny chichoczące, ładne, z błyszczącymi do chłopaków oczyma... Kiedy ojciec umarł, matka wynajęła parobka do roboty. Co sobotę upijał się, ale był porządny. Robił, co do niego należało. Którejś nocy, wrócił pijany, przyszedł do mnie. Nie wiem, z ciekawości czy z braku czegoś lepszego? Było gorąco, leżałam na słomianym sienniku naga jak pietruszka. Wtedy poznałam to co chciałam poznać. Wkrótce potem umarła moja matka. Od dawna chorowała na gruźlicę i jej dni były policzone. Zostałam sama na gospodarstwie. Nasz dom stał na samym skraju wsi, do najbliższego gospodarstwa były trzy kilometry. Oprócz parobka, który zamieszkał ze mną, nikt tu nie przychodził. Żyliśmy jak małżeństwo i było mi dobrze do czasu, gdy parobek zaczął przyprowadzać coraz innego chłopa i kazał mi robić z nim to samo, co dotąd robiłam tylko z nim. Powtarzało się to coraz częściej. Zawsze mówił to samo, że ja mam "to" najlepsze, lepsze niż inne dziewuchy. Nie wiedziałam, co mam takiego, co jest lepsze, ale podobało mi się, że wszyscy, którzy przychodzili, chwalili moje gładkie ciało. Gdyby miała inną gębę, to lepszej baby nie byłoby aż do Mięćmierza, mówili. Co tam gęba, mówił mój parobek, zobacz, co ma tu, i rozdzierał mi bluzkę, albo podnosił spódnicę, żeby pokazać moje ukryte skarby. Po wszystkim inkasował pieniądze i chował je w swojej izbie. Dowiedziały się o tym baby, oczywiście niedokładnie, piąte przez dziesiąte, i poszły z tym do księdza. Kiedy przyszedł ksiądz, u mnie odbywała się wesoła libacja. Pęta kiełbas leżały na drewnianym stole, a bimber lał się litrami. Ja nie czułam żadnej winy, bo nie robiłam nikomu krzywdy. Nikomu nie przeszkadzałam żyć, a sama miałam to, co lubię. Ja, widzisz Jutka, byłam trochę taka jak zwierzątko niewinne. To było przyjemne, więc to robiłam. Nie znałam jeszcze zła ani piekła, wierzyłam w Boga, ale kościół wydawał mi się całkiem niepotrzebny. Modliłam się po swojemu w domu, bo do kościoła przestałam chodzić, kiedy rodzice pomarli. Wstydziłam się swojej szpetoty. Parobek nie chciał ani słyszeć o tym, żeby iść ze mną na mszę. Parobek też uspokajał mnie, że te igraszki z chłopami nie są grzechem, że to są takie zabawy, w które bawią się wszyscy. Tak mi zawsze mówił, a ja wierzyłam, bo byłam samotna i nikogo nie znałam. Kiedy zobaczyłam księdza, nie zmieszałam się, zaprosiłam do stołu i ugościłam kiełbasą. Za to parobki się przestraszyły. Jeden zaczął zwalać winę na drugiego, że ten tego namówił. Mówię ci, istne dzieci, a nie dorośli ludzie, którzy wiedzą, co robią. Czasy były inne, a na wsi jest zawsze gorzej niż w mieście, na wsi zawsze było tak, że wszystko dozwolone, czego nie widać i o czym nikt się nie dowie. Jak się zmyślnie ukryłaś z Jaśkiem w stodole, to, co z nim robiłaś, jest twoje, ale jak się wyda, biada ci, bo zaszczują. Ksiądz siedzi za stołem, smutno patrzy po wszystkich i mowę zaczyna. Ja pytam księdza, co złego w tym, jeśli przyjemne, a nikomu krzywdy nie zrobi. Chłopi w śmiech, księdza do jedzenia zachęcają. On je, ale głową wciąż smutno kręci i o grzechu powtarza. Ja, chociaż tylko cztery klasy szkółki kościelnej miałam, cały katechizm znałam na pamięć. W głowie wszystko sobie poukładałam i mówię, że kobieta jest stworzona do grzechu. Ksiądz się porwał i krzyknął: Nie bluźnij! A Najświętsza Panienka? A ja na to, że Najświętsza Panienka została całkiem osobno stworzona i wybrana, żeby jej żaden mężczyzna nie pokalał, przez Boga została wybrana. A inne kobiety do czego innego są... Ksiądz wyleciał jak oparzony, biretu zapomniał i musiałam gonić go, żeby biret oddać. W niedzielę na kazaniu mówił o złych kobietach, co to na skraju wsi przy młynie mieszkają i myślą, że grzechu w cudzołożeniu nie ma. Wszystkie baby przyszły pod mój dom i kamieniami w okna. Drzwi były otwarte, wpadły więc i z łóżka mnie za włosy wywlekły. Myślałam, że mnie zabiją, ale mi było wszystko jedno, byle szybciej, byle przestały bić, bo nie mogłam wytrzymać, tak bolało. A mój parobek zamiast wziąć widły i mnie obronić, w samych gaciach uciekł w krzaki. Całą we krwi mnie zostawiły, jak zarżniętą krowę, i do domów spokojnie się rozeszły, jak to po kościele. Zobacz, jak to jest: z Bogiem się widziały, boskiego miłosierdzia zaznały, a potem dalej bić do krwi, zabić, z taką nienawiścią, wszystkie na jedną. Któraś się opamiętała i poszła do księdza powiedzieć, co się stało. Ksiądz przyszedł razem z ministrantem, umyli mnie, na łóżku położyli, pić dali, założyli bandaże... Gdyby nie ksiądz, zdechłabym tam i nie miałabym okazji dowiedzieć się, że inny świat istnieje. Widać jednak Bóg chciał inaczej. Brzuch mi zaczął rosnąć. Dziecko urodziłam, czyje, nie wiedziałam. Ksiądz załatwił, że do przytułku je wzięli. Kiedy je zabrali i zostałam sama w domu, chciałam się zabić z tęsknoty za synkiem... Widzisz, Jutka, ja byłam za głupia, żeby się domyślić, co to jest uczucie macierzyńskie. Co innego, jak kobieta i jej mąż czekają na dziecko, jak chcą, żeby się urodziło, rozumiesz mnie? A ja do przytułku je oddałam nie z braku uczuć, tylko z głupoty. Chciałam je odebrać, ale już jacyś bogaci państwo je zabrali i nikt mi nie chciał powiedzieć dokąd. Chciałam się powiesić, ale nawet tego nie umiałam. Sznur się urwał, spadłam i właśnie od tego trochę garbata jestem. Wylizałam się, bo jak mówią, złego diabli nie biorą. Jak mężczyzna raz zazna kobiety do niego dopasowanej, to zawsze wróci. Tak stało się i z moim parobkiem. Mieszkał razem ze mną i źle nam nie było. Do czasu kiedy drugie dziecko urodziłam. Wtedy postawiłam się i powiedziałam: koniec. Jak chcesz tu mieszkać, to ożeń się ze mną, a młyn będzie twój. On na to w śmiech i mówi, pamiętam jakby przed godziną to powiedział: jak sukę każdy, kto chciał cię, pokrył, a ja mam się za młyn sprzedać?! To wynoś się, mówię. I wyniósł się, ale po kryjomu przychodził, żeby mnie w polu czy na podwórku przy kurach... Przychodził, chociaż już z inną się związał i wesele wyprawił. Inni też pijani przychodzili, walili w drzwi, wywalali je i nie pytali, chcę, czy nie chcę, każdy swoje robił i szedł... A ja nie chciałam, żeby dzieciak patrzył, bo przecież ma oczy i widzi więcej, niż chce i rozumie. Nie chciałam żadnego dziada u siebie widzieć. Mój malutki chłopczyk był taki piękny, że nie wiem po kim mógł być, bo przecież żaden z tych, co do mnie przychodzili, taki nie był. To chłopy o szerokich barach, kartoflanych twarzach i rybich oczach. A on taki delikatny jakby nie z brzydkiej jak ja baby się począł, nie w barłogu... To był dla mnie znak Boski, że muszę inne życie zacząć. Zamknęłam młyn, chałupę i pojechałam do miasta, żeby za sobą wszystko co złe zostawić. Pracowałam jako służąca, synka pod opieką za pieniądze zostawiając. Widziałam, jak mądrzeje, patrzyłam na uśmiechniętą, szczęśliwą buzię i nie było mi nic więcej potrzeba. Mogłam urobić się po łokcie, a wcale nie czułam zmęczenia... Kara przyszła potem. Po roku nagle zachorował. Gorączka, kaszel taki suchy z płuc, zaraz poznałam, bo moja matka miała gruźlicę. Kiedy umarł, nie wróciłam już do moich państwa jako służąca. Poszłam do kościoła, położyłam się na posadzce przed ołtarzem i czekałam na śmierć. Modlić się już nie umiałam. Ocuciły mnie dwie zakonnice, które przychodziły układać kwiaty na ołtarzu. Zabrały mnie ze sobą do klasztoru i tam zostałam. Najpierw byłam posługaczką zakonną. Potem wspięłam się o szczebelek. Nauczyłam się od nowa pisać i czytać, bo wszystkiego zapomniałam. Ty, Jutka, nie wiesz, jak można przeżyć dwadzieścia lat we śnie czy w osłupieniu. Wszystko, co robiłam, wynikało z przypadku. Sama nie podejmowałam żadnych decyzji; coś za mnie decydowało, że zrobię śluby, że mam powołanie... Ja tylko nie protestowałam. W klasztorze było cicho, miałam co jeść, mogłam pracować i czytać różne piękne książki religijne. Tak minęło dwadzieścia lat. Najbardziej lubiłam prace ogrodowe. Godzinami mogłam pielić obcinać żywopłoty albo pielęgnować kwiaty; kochałam te rośliny ale, jak widzisz, inaczej niż ty, muszę kochać ludzi, a wtedy nie miałam ludzi dookoła, bo mniszki to co innego, są zawieszone tylko na jakiś czas w doczesności i nie potrzebują niczyich uczuć, chcą tylko Boga. Przez te dwadzieścia lat moje myśli nie odłączyły się ani razu od mojego synka, tak jakbym wciąż nosiła go w łonie. A wiesz, jak on się urodził? Sama byłam, żadnej akuszerki, nikogo obok. Kiedy zaczęły się bóle, położyłam się na podłodze i czekałam, czekałam... Sam się urodził, zręcznie wyszedł na świat, nie wiedząc co go czeka; ja tylko pępowinę przegryzłam. Trudno było ją przegryźć, tak jakby nie chciał się biedaczek ze mną rozstać. Myśląc o tym, żałowałam zawsze, że wtedy razem nie umarliśmy, gdyby jednak stało się tak, ja nie poznałabym miłości, większej niż wszystkie inne miłości. Ogród był piękny. Przełożona mnie chwaliła. Szczególnie lubiła medytować w tej części, w której posadziłam same białe kwiaty. Róże, lilie, dzikie goździki skalne, astry, stokrotki... Na tle zielonych liści duże i małe białe kwiaty... To był raj dla mojego synka. Tu widziałam, jak biega, jak się śmieje, słyszałam jego głos. Po dwudziestu latach zrozumiałam, że oszukuję samą siebie i siostry. Zamknęłam się w klasztorze nie z miłości do Boga, ale żeby być z moim synkiem. Byłam zdrowa, silna, a przez cały czas żyłam tylko rozpaczą. Ja się nie modliłam, mimo że dużo pracowałam także w kaplicy. W kaplicy też spędzałam wiele godzin klęcząc przed ołtarzem. Nawet nie wiedziałam, co jest na wielkim świętym obrazie, tak byłam zapatrzona w swoje myśli i w rozpamiętywanie tych chwil, które przeżyłam z dzieckiem. Przez dwadzieścia lat nie było mnie w teraźniejszości. Któregoś dnia podlewałam ogród, patrząc na tęczę obejmującą strumienie wody i uciekające przed kropelkami motyle. Matka Przełożona czytała horę z brewiarza. Opowiadam ci to dokładnie, bo ten moment tak dobrze pamiętam. Można bez przesady powiedzieć, że go widzę. Motyle pląsające w powietrzu są bardziej kolorowe niż tęcza. Przełożona siedzi na biało polakierowanej ławce, ma na sobie czarny habit i białymi rękami trzyma brewiarz oprawiony w czarną skórę. Odrywa wzrok od zapisanych kartek, patrzy na mnie poprzez modlitwę i strumienie wody i uśmiecha się. Jest zupełna cisza. Nagle w tej ciszy rozległ się śpiew. Gdzieś za żywopłotem, w innym ogrodzie, dziecięcy głos śpiewał piosenkę: Jestem bratem tego szczygła Jestem bratem ptaka Umiem śpiewać i mam skrzydła I wysoko latam Poznam niebo, poznam ziemię Do słońca się zbliżę I zobaczę, czy gorące, kiedy je poliżę. To była piosenka, której uczyłam mojego syneczka. Rzuciłam wąż w trawę i zaczęłam biec w kierunku, z którego dochodził głos dziecka. W jednej chwili cofnęłam się o dwadzieścia lat. Głos wędrował, piosenka powtarzała się, a ja biegałam oszalała po klasztornym ogrodzie. Matka Przełożona powiedziała potem, w szpitalu, że dziesięć zakonnic nie mogło mnie ująć i obezwładnić. Po godzinnym uganianiu się padłam wyczerpana i wtedy zawieziono mnie do szpitala. A wiesz, co było takiego dziwnego w tej zwykłej dziecięcej piosence? Nic, oprócz tego, że ja ją ułożyłam, wymyśliłam melodię i słowa. Musiałam ją śpiewać w głowie, a usłyszałam poza mną. W klinice psychiatrycznej orzeczono, że to epizod schozoidalny. Szybko przyszłam do siebie. Do klasztoru jednak nie wróciłam. Pracowałam jako sprzątaczka w szpitalu psychiatrycznym i zaczęłam pić. Codziennie piłam, prawie nic nie jadłam, a za wszystkie pieniądze kupowałam wódkę. Wyrzucili mnie z pracy, więc wynajęłam się do sprzątania w domach. Piłam teraz tyle, że aby kupić odpowiednią ilość wódki, musiałam kraść. Kradłam w domach, w których sprzątałam, zawsze tyle, ile potrzebowałam na wódkę tego dnia, nigdy więcej. Mój synek zniknął w moich myślach. Nie miałam więcej już ani Boga, ani dziecka. Nie miałam nic i nikogo. Wtedy doszło do mnie, że muszę zacząć wszystko od początku, zawrócić moje życie... Musiałam przestać pić, a to było prawie niemożliwe. Wpadłam na szalony pomysł, żeby pracować przy najciężej chorych, bez chwili wytchnienia, dosłownie tak, żeby nie mieć czasu na wyciągnięcie ręki po kieliszek, ani jednej wolnej sekundy... Pracowałam na nocnych dyżurach i potem w dzień. Nie chodziłam nigdy normalnie spać, ja po prostu zwalałam się w jakimś miejscu, czasem w kącie sali na podłodze, tam gdzie mnie sen dopadł, i odchodziłam na parę godzin, sama nie wiem dokąd, bo nigdy nic mi się nie śniło. Nikt też nie był w stanie mnie obudzić. Kiedy tylko otwierałam oczy, natychmiast zaczynałam oporządzać moich chorych, a właściwie moje chore, bo zawsze pracowałam przy kobietach i przy dzieciach. Bo widzisz, po latach doszłam do wniosku, że to nie kobiety mnie skrzywdziły, nie te krewkie baby rzucające kamieniami w moje okna i bijące mnie do utraty przytomności. Skrzywdziło mnie zło mieszkające w mężczyźnie. Skrzywdził mnie ten parobek, który przychodził do mnie, a nie chciał się ze mną ożenić, tylko dlatego, że byłam brzydsza niż wszystkie inne. A on sam wcale nie był ładny. Był głupi, brudny i miał twarz jak wieprz... On był winien śmierci mojego dziecka. Dlatego ja kobietom tłumaczę, ile są warte, dlatego założyłam Szpitalną Sektę Pomocy Kobietom. Po dziesięciu latach takiej pracy wzięłam parę dni wolnego. Rano wstałam, umyłam się, zamiast do szpitala poszłam prosto do monopolowego sklepu i kupiłam wódkę. Wróciłam do domu, wylałam ją do zlewu i poszłam po następną. Po trzech dniach przyszłam do szpitala. Nie chciałam mieć już wakacji. Wyglądałam jak własna śmierć. Odtąd nie biorę nigdy dnia wolnego. Czuję, że niedługo padnę, zasnę jak kamień i nie obudzę się więcej. Inaczej nie umiem. Teraz rozumiesz, że nie mam innego wyjścia, jak być dobrą. To jest jakieś rozwiązanie. Ale wiesz, co mi przyszło do głowy? Mówisz, że nikogo nie masz? Naprawdę nikogo? - Nikogo nigdzie, naprawdę - powtórzyła Jutta w odpowiedzi na pytanie Matki Judyth. - To dobrze, to bardzo dobrze - Judyth zamilkła, a po chwili chrapała jak zmęczony wiejski pies. Jutta leżała w ciemności z otwartymi oczami. Chrapanie nie przeszkadzało jej, lecz łagodziło samotność bezsennej nocy. Przepaść jest pojęciem znanym tylko tym, co nie umieją latać. Trudno wyobrazić sobie ptaka z lękiem przestrzeni. Jeżeli ktoś jest do takiego ptaka podobny - to właśnie Jutta. Leży na łóżku, ma otwarte w ciemności oczy i słyszy szeptanie myśli, które powtarzają się w kółko jednym zdaniem: już tylko pół roku, niecałe pół roku, i to w bólach, a może to będzie tylko kilka dni? Jutta jest ptakiem stojącym na granitowej skale nad tysiącmetrową rozpadliną, ptakiem, który zastanawia się, czy zamknąć oczy i runąć w przepaść, czy też stać tak przez nieokreślony czas, czekając na koniec lub na cud. Jutta nie chce skoczyć, bo pokochała Matkę Judyth. Nie może jej tego zrobić. Przez wiele lat nie kochała ludzi i czuje winę za to, ale uważa, że została skrzywdzona zbyt surowym wyrokiem. Zostało już tak mało życia złożonego z coraz gorszych dni, z pogłębiającego się bólu, ze zmian w świadomości, wreszcie z tych najostatniejszych minut przed zapadnięciem w nieznane. W ciężkich myślach połyskiwały mimo wszystko kropelki nadziei, tak jak rozrzucone przez noc krople rosy odszukane wczesnym rankiem w trawie przez wschodzące słońce. Tą kropelką była obietnica Matki Judyth, obietnica, że Jutta zobaczy wkrótce niebo, słońce, drzewa, czyli to, co ludzie mają na co dzień, nie widząc tego. Jutta nie wiedziała jednak, że pół roku, o którym mówił Ordynator na początku choroby, skurczyło się. Przeczuwała coś, ale nie wiedziała na pewno. To potrwa do trzech tygodni, powiedział cicho Ordynator do Matki Judyth, niech pani zabierze ją gdzieś, gdzie będzie mogła spokojnie umrzeć, w ludzkich warunkach, mając przed śmiercią choć trochę radości ze świata. Nic więcej już nie możemy dla niej zrobić. Te dwie operacje, niestety, nie zatrzymały choroby. Matka Judyth, choć odporna, płakała w kącie wielkimi łzami. Potem wzięła się w garść i wyjechała ze szpitala, żeby przygotować miejsce, w którym Jutta ma umrzeć. - Wszystko zdewastowane, dosłownie wszystko zrujnowane oprócz młyna. Ten stuletni młyn stoi jak stał, to cud, ale młyn to świętość - mówiła po powrocie. - Ramy okienne w domu powyrywane, nic dziwnego, nie było mnie tam przez czterdzieści siedem lat, w tym czasie przecież wojna była. Całą wojnę w klasztorze przesiedziałam, to nie wiem, co się działo, śladów kul na murach nie ma, ale wygląda jak po wojnie... Nie bój się, Jutka, robotnicy już przyszli i za parę dni nasz dom będzie częściowo gotowy na twoje przyjęcie. To były krople nadziei. Jutta zasnęła myśląc, że niedługo zobaczy świat. Na razie nie pragnęła niczego prócz kawałka nieba i Matki Judyth obok siebie. Wystarczył jej ten mały czyściec, w którym miały żyć dwie kobiety: najbrzydsza i najlepsza Matka Judyth oraz skazana na niego chora Jutta. Nawet we śnie myślała Jutta o stuletnim młynie. Bardzo pragnęła go zobaczyć. Kiedyś, gdy była zdrowa, jeździła setki kilometrów, żeby rysować stare młyny. Znała ich wiele, ale o tym stuletnim, całym drewnianym nie słyszała nigdy. Trzeba zebrać siły, żyć, żeby zobaczyć, jak on wygląda. Zobaczyć stuletni młyn to teraz moja idea, pomyślała Jutta gorzko. Nie mam nikogo, z kim chciałabym spotkać się przed śmiercią, więc chcę spotkać się z młynem. A ten, którego kochałam, ten Hiszpan, nie wie nawet, co się ze mną dzieje. Dla niego ważniejsze były czarne sznureczki zdań rozwieszone gęsto jedne pod drugimi na białych kartkach papieru! Tylko to się dla niego liczyło! Łzy żalu płynęły jeszcze długo, tak długo, aż znów ukołysały Juttę do snu bez snów. Kobi - znaczy wróżyć - Nie odchodź nigdzie, nie zostawiaj mnie samej - prosiła Jutta. Miała lęki przedśmiertne, nie była całkiem przytomna i mówiła różne niezrozumiałe rzeczy, nie wiedząc, że je mówi. Rozmawiała z osobami, których nigdy nie znała, przypominała sobie skrawki odległego dzieciństwa i zdawała się być nieobecna w miejscu, w którym leżała, ale gdy tylko Matka Judyth oddalała się o parę kroków, Jutta natychmiast wracała do rzeczywistości, prosząc: nie zostawiaj mnie, kiedy odchodzisz, "To" może mnie zaskoczyć. - Weź się w garść, Jutka, muszę przecież odejść na trochę, nie mogę siedzieć całymi godzinami bezczynnie, kiedy tyle jest do roboty - mówiła Judyth. Usypiała Juttę swoim chrapliwym głosem, opowiadając jej o starym młynie. Czasem brała po szczypcie jakiegoś suszonego zielska, kładła na szufelkę węglową i zapalała to pachnące kadzidło. Potem dmuchała na nie, utrzymując tylko mały żar. Obchodziła cały pokój z szufelką, poruszając nią. Za Matką Judyth ciągnęła się kłębiasta wstążka dymu kadzidlanego. Ten zapach przypominał Jutcie święto Trzech Króli. Cały kościół wypełniał się wtedy podobnym aromatem. Pośród ziół palonych przez Judyth była także mirra, jedno z lekarstw uznawanych przez starą czarownicę. Palenie kadzidła miało wpływać usypiająco i uśmierzająco na Juttę. Może pomóc, a na pewno nie zaszkodzi, taką dewizą kierowała się przy opiece nad Juttą. Wiedziała, że Jutta jest skazana na śmierć, że wyleczyć jej nie można, ale można złagodzić jej ostatnie dni. Miała trochę morfiny, ale chowała ją na sam koniec. Na razie bóle Jutty ustąpiły i nastąpiła poprawa. Mogła to być już przedśmiertna poprawa, ale na to było jeszcze trochę za wcześnie; Judyth skłaniała się raczej do twierdzenia, że polepszenie wystąpiło ze względu na zmianę warunków szpitalnych na warunki domowe. Tak dzieje się często. Judyth znała się na tym. Zajmowała się w szpitalu "praktyką umierania". Prawie nie było dnia, żeby nie zamknęła komuś oczu. Wiedziała więc, że to nie jest jeszcze dobre samopoczucie przed śmiercią. Co to było? Może? Nie chciała się zastanawiać, nie chciała dopuszczać do siebie nadziei, bo klęska stanie się wtedy jeszcze dotkliwsza. Pokój wypełniało gęste, odurzające powietrze. Jutta spała z rękami pod głową, jak małe chore dziecko. Judyth patrzyła na nią uważnie, bo tylko wtedy, gdy Jutta spała, mogła śledzić postępy choroby, słuchać oddechu, dotykać skóry wychudzonych rąk. Powieki Jutty nie były tak obrzmiałe jak parę dni temu. Zauważyła też, że jej oddech nie urywa się przerażająco. Oddychała ciężko, lecz równomiernie. Będzie spała długo, pomyślała Judyth, czas wziąć rower i pojechać po mleko. Jeździła codziennie po śniegu, żeby poić Juttę mlekiem prosto od krowy. Droga do gospodarza prowadziła przez mieszany las, w którym rosły bujne jałowce. Zatrzymała się, żeby nazbierać przemarzniętych owoców. Były takie, jakie powinny być, rozgryzła czarną kuleczkę: mróz złagodził ostrość i goryczkę, a zostawił smak i tajemniczą moc, w którą Judyth wierzyła. Uznała Juttę za swoje dziecko i zajmowała się nią jak dzieckiem. Mam pecha do dzieci, myślała, jedno u obcych, drugie w niebie, a teraz trzecie wybiera się na tamten świat. To nie jest w porządku, żeby jednemu człowiekowi przytrafiało się tyle złego, tak nierówno rozdzielone nie może być nieszczęście. To dzieci powinny chować rodziców na wieczny odpoczynek, a nie odwrotnie... Kiedy wróciła, Jutta jeszcze spała. Judyth otworzyła okno i wypuściła stężony zapach kadzidła. Wysypała z przepastnych kieszeni swej zakonnej spódnicy owoce jałowca. Zgniotła je na miękką miazgę i zalała ciemnym, prawie fioletowym winem z czarnej porzeczki. Chciała je kupić od chłopa, ale kiedy dowiedział się, że to ma być lekarstwo dla chorej córki, dał dwulitrową butlę za darmo. Widać oni też mają ludzkie odruchy, ze zdziwieniem pomyślała Judyth o mężczyznach. Zagotowała to wszystko w garncu i odstawiła na trzy dni. Wróciła do codziennych zajęć z Juttą, bojąc się, żeby ta nie umarła, zanim cudowne wino dojrzeje. Po trzech dniach przelała je przez płótno do ciemnych butelek i znów czekała. Tym razem, aż wino nabierze odpowiedniej mocy. Wreszcie było gotowe, a Jutta żyła jeszcze! Już cztery tygodnie od wyjścia ze szpitala, a ona wciąż żyje! Judyth była bardzo zadowolona, że Jutta nie znała terminu swej śmierci. Gdyby wiedziała, że ma umrzeć za dwa tygodnie, kto wie, czy nie umarłaby naprawdę. To jest taka przepowiednia, która może się sama ziścić, jeżeli człowieka razem z wiarą opuszczają siły psychiczne i moce życiowe. Po tych wielu latach w szpitalu miała doświadczenie i wiedziała, że wiara może dokonać cudu. Rzadko, bo rzadko, ale to się przecież zdarzało. Mogła sypnąć przykładami jak złocistym ziarnem. Kto wie, czy Ordynator nie prosił mnie, żebym zabrała Juttę właśnie dlatego, że wiedział o tym, wiedział, że w szpitalu nie będzie miała żadnych szans. Pytał, czy siostra Jutty nie może zabrać jej do siebie, ale Jutta powiedziała, że siostra wyjechała za granicę i nie wróci już nigdy. Potem opowiedziała Matce Judyth, jak to było z tą siostrą... Paskudna baba, powiedział Ordynator o nie istniejącej siostrze. To niech pani z nią wyjedzie, Judyth, pani też przyda się trochę lżejszej pracy, niech pani zabierze ją gdzieś... Pani wie, Matko Judyth, że przy nieuleczalnych chorobach cud może zdarzyć się w sferze psychiki i wpłynąć na ciało, lecz nigdy odwrotnie... mówił, do tego trzeba kogoś najbliższego, kogo się kocha. Judyth wiedziała, że Jutta pokochała ją, a razem z nią pokochała ludzi. Judyth kochała Juttę, cud może nastąpić tylko tam, gdzie zetkną się dwie miłości. Judyth zaczynała trochę wierzyć, że cud jest możliwy. Wierzyła też w te wszystkie zioła, czarodziejskie wina i kuracje, którym zamierzała poddać Juttę. To może się zdarzyć w gorącej temperaturze uczuć między Jutką a mną, myślała. - Jak wyzdrowiejesz, zobaczysz młyn - mówiła co dzień. Schodziły już ostatnie śniegi. Słońce rozprawiało się z nimi ostro. Nawet sople zastygłe po obu stronach wodospadu zmniejszyły się widocznie, zasilając spadające po kamieniach masy wody. Tylko środkowa część będąca sercem wodospadu nie poddawała się nawet najcięższym mrozom, huczała przez całą zimę, pieniąc się białymi plwocinami. Wodospad stanowił celowe spiętrzenie wąskiej, czystej rzeczki poruszającej młyn. Chociaż teraz wodny młyn pracował tylko we wspomnieniach Matki Judyth, istniał jednak dowód realnego niegdyś bytu. - Jak wyzdrowiejesz, pokażę ci młyn - powtarzała Judyth z uporem. Okaleczony dom ział ciemnością i zapachem pleśni. Przez kilkadziesiąt lat rozpłynęły się drzwi, okna, futryny, ramy okienne, a częściowo nawet dachówki. Młyn natomiast pozostał nietknięty, zapadał się tylko ze starości, butwiał, ale żadna ręka nie pomagała mu w niszczeniu. - Jak to możliwe, że młyn został, skoro dom rozszabrowali? - dziwiła się Jutta. - Młyn to chleb, a chleb to świętość - odpowiedziała Judyth - a na świętość nikt nie podniesie ręki. Dom to co innego, opuszczony dom staje się własnością wszystkich, składa się z rzeczy, które w gospodarstwie mogą się przydać - powiedziała Judyth wspaniałomyślnie, mając na myśli gospodarzy ze wsi. - Nikt nie mieszkał, to wzięli, co komu było potrzebne. Dom a młyn to dwie różne sprawy. Co innego dom, a co innego młyn. Symbolu nie można ukraść. Kiedy tylko się wzmocnisz, Jutka, wejdziemy tam i pokażę ci, jak on funkcjonował. - Nie masz pojęcia, jak bardzo chciałabym zobaczyć ten młyn w środku. - Jutta mówiąc o młynie myślała o życiu: zobaczyć młyn - znaczy: żyć. - Pewnie, że to nie byle co. Ten młyn ma sto lat! Przysposobienie jednego pokoju i kuchni, gdzie Jutta miała spokojnie umierać, pochłonęło wszystkie oszczędności starej wiedźmy. Nie chciała prosić Jutty, wiedziała bowiem, że wydatki na klinikę zjadły prawie wszystko, co uzyskano ze sprzedaży jej dobytku. W czasie gdy Jutta przebywała w szpitalu, synowie Pana Dżywne Yme wszczęli postępowanie o uznanie ich ojca za niepoczytalnego, przedstawili jakieś podejrzane dowody i na ich podstawie Jutta została pozbawiona trzeciej części dochodów, jakie przynosił koncern. Judyth miała żelazną rezerwę, którą Jutta przekazała na fundusz sekty. Judyth zostawiła to na pochowanie swej podopiecznej. Kiedy adwokat przyniósł do szpitala wiadomość o pozbawieniu jej "kapeluszowych dochodów", Jutta po raz pierwszy zaśmiała się głośno. Znów nie miała nic. Zapomniała zupełnie o mieszkaniu, w którym zostały szafy pełne wspaniałych sukien, trochę biżuterii i parę pięknych mebli. Mimo wszystko udało się jej doprowadzić wyposażenie Oddziału Dziecięcego do szczęśliwego końca. Po tym co sama przeszła i zobaczyła w szpitalu, posiadanie stało się dla niej chwilowym odwróceniem uwagi od spraw istotnych. W sytuacji, w jakiej się znajdowała, nie mogła poważnie myśleć o utracie jakiegokolwiek dobra materialnego. Złościła ją jedynie przewrotność synów Pana Dżywne Yme. Gdyby była zdrowa, z pewnością odzyskałaby swój udział, zwłaszcza że postanowiła przeznaczyć jego lwią część na rozwój szpitala. Sporządziła testament i złożyła go w obecności matki Judyth u notariusza, specjalnie w tym celu sprowadzonego do szpitalnej sali. Na razie Judyth także nie przejmowała się brakiem pieniędzy. Na życie miały ich aż nadto, a w odwodzie stało mieszkanie Jutty. Judyth przywiozła Juttę w pamięć swego dzieciństwa, w pamięć huku wody pochłaniającego wszystkie inne dźwięki. - Przywiozłam cię tutaj ze względu na wodospad - powiedziała od razu pierwszego wieczoru - bo ty nie zniosłabyś zupełnej ciszy, co, Jutka? Lżej, że masz jakieś urozmaicenie. Jak zrobi się ciepło, będzie słychać krowy, szczekanie psów, ptaki już niedługo przylecą, one zawsze przylatują... Matka Judyth wniosła teraz butelkę wina o zapachu jałowca. Nalała pół szklanki i podała Jutcie: - Pij, Jutka, na wzmocnienie i na twoje nerki, słabo pracują, siusiasz jak wróbelek, parę kropel, jak myszka, pij, dziecko, to ci pomoże. Jutta wypiła napój o ostrym smaku i zapachu. Bardzo jej smakował, więc Matka Judyth nalała jeszcze trochę. Biedna Judyth, sama nawet nie spróbowała, jak smakuje to wino, już sam zapach zakręcił jej w głowie. Dopóki opiekowała się Juttą, nie mogła wypić nawet naparstka alkoholu. Smutek z tego powodu, że Jutta odchodzi, był wielki, jednak odpowiedzialność za nią jeszcze większa. Na przekór wszelkim diagnozom Jutta żyła! Ciągle żyła. Już szósty tydzień! Jeszcze żyła. Żeby już do końca odwrócić zły los, Judyth postanowiła kupić samochód. Widziała odpowiedni u miejscowego mechanika. Samochód miał służyć dowożeniu towaru z najbliższego miasteczka. Przeznaczyła na niego pieniądze odłożone na trumnę Jutty. Najważniejsze jest to, myślała Judyth, żeby Jutta uwierzyła, że będzie żyć. Jeśli powiem jej: kupujemy auto, uwierzy w życie, bo po co auto nieboszczykowi... Samochód kosztował niewiele i na to wyglądał. Przy jeździe trząsł każdą ze swych części z osobna. Mimo wszystko nie rozpadał się i to było dziwne. Mechanik obiecał, że motor jeszcze trochę pociągnie, gdyby jednak nie daj Boże coś nawaliło, to on zaraz naprawi. - Umie pani prowadzić? - spytał mechanik z niedowierzaniem, bo wiejskie kobiety o wyglądzie Matki Judyth, z którymi miał do czynienia, jeździły co najwyżej na rowerze. - Byłam długie lata w klasztorze - odpowiedziała Judyth - nie było tam żadnego mężczyzny, a klasztor musi być samowystarczalny. Często przywoziłam prowiant. Przełożona chętnie mnie wypuszczała, bo przy mojej urodzie nie byłam narażona na zaczepki. - Gdzie pani mieszka? - zapytał znów. - W starym domu przy stuletnim młynie. - W tej ruderze? - Ja też nie jestem taka nowa, a to auto będzie w sam raz do nas dopasowane - powiedziała Judyth pogodnie. - Nie boi się pani mieszkać sama na takim pustkowiu? - Mieszkam z córką, przywiozłam ją, żeby się wykurowała po operacji. Mechanik zastanawiał się nad jej słowami. Jego bezpretensjonalne oblicze wyrażało napięcie. Nic mu się w tej kobiecie nie zgadzało. Klasztor, brzydota, córka, a jednocześnie polubił ją od pierwszego wejrzenia. Nic nie jest takie proste, jak się wydaje, a los plecie swój warkocz każdemu inaczej. Jest, jak jest. - Na co chora jest córka? - spytał. - Rak. - O, to paskudna sprawa, paskudna - powiedział mechanik kręcąc głową - pojadę z panią, żeby w razie czego pomóc. Matka Judyth jechała powoli, ostrożnie biorąc zakręty. Kiedy dojechali, podziękowała mu i zaproponowała filiżankę herbaty na rozgrzewkę. - Nie, nie będę wchodził - powiedział delikatnie - nie wiem, czy córka chce, żeby ktoś ją oglądał. - Jest bardzo mizerna, to prawda, śpi teraz na otwartej werandzie, ostatnio sypia po dwadzieścia godzin na dobę, jak niemowlę. Ona będzie sobie spokojnie spała, a my siądziemy w kuchni. - Po takiej operacji to człowiek jest bezbronny jak noworodek, jakby się jeszcze raz urodził do życia, i wie pani co, każdy, kto wyjdzie z ciężkiej choroby, kto ucieknie śmierci, jest już inny niż był przedtem. Ja wiem o tym, bo moja matka miała raka. Umarła dwa lata temu. Tylko jedno pytanie, czy pani córka nie śpi za dużo? Bo moja matka, ja przepraszam, nie chcę straszyć, ale przed samą śmiercią zapadła w taki ciężki sen, ja cieszyłem się, że się wzmocni, a to już była koma przedśmiertna... - Będzie, co Bóg da - westchnęła Matka Judyth - co się ma stać, to się stanie... Ja jestem pielęgniarką i dobrze wiem, jak wygląda koma; ten sen jest inny, w tym cała nadzieja... Potem Matka Judyth dowiedziała się, od kogo kupuje się mięso, gdzie można dostać puch, kto sprzedaje futra upolowanych zwierząt... mechanik zaofiarował swoją pomoc. Był dobrym człowiekiem, wrażliwym i chętnym do zupełnie bezinteresownych działań. Kiedy odjechał, Judyth poszła obudzić Juttę, która spała zawinięta po sam nos w koce. Jej twarz, mała jak cytryna, nawet we śnie miała wyraz bólu. Głowa w wełnianej chuście, która kryła ogoloną czaszkę porastającą czymś podobnym ptasim piórkom. Samo pierze rośnie, trzeba ją znów ogolić, żeby wzmocnić włosy, pomyślała Judyth dotykając czoła Jutty. Matka żyła doraźnie, trochę też umierała razem z Juttą. Nie myślała ;o jutrze, o przyszłości, choć jednocześnie kupowała różne rzeczy na następny tydzień. Robiła to, co mogła zrobić dla Jutty w danym momencie, w czym mogła jej pomóc albo to, co według jej przekonania mogło przedłużyć życie przybranej córce. Jutta przebudziła się i otwarła oczy. Popołudniowe słońce ostatnich dni marca, przesłonięte cienką chmurką, przypominało zamglone źrenice Jutty. Chmura odpłynęła uwalniając zimowo - wiosenny blask słońca. Oczy Jutty także powróciły ze snu do życia. Matka Judyth opowiadała o mechaniku, o jego chęci pomocy i delikatności: odtransportował mnie, starą babę Jagę, i grosza nie wziął, mówiła, czasem myślę, że jestem dla nich niesprawiedliwa, ale to dlatego, że trafiłam kiedyś na samych braci kaduka, zresztą jeszcze nic nie wiadomo, trzeba uważać, żeby ich nie przechwalić; zakończyła. Jutta ważyła po operacji trzydzieści dziewięć kilogramów. Nadzwyczaj silna Matka Judyth bez specjalnego wysiłku mogła przenosić ją w miejsca na miejsce w razie potrzeby. Jutta znów miała się gorzej. Drętwiały jej ręce i stopy. Z werandy patrzyła na spadający wodospad i słuchała jego huku. Na swych policzkach czuła blade ciepło słońca, łagodzone chłodnymi podmuchami. Powietrze pachniało lasem otaczającym niewidzialny stąd młyn i podreperowany dom młynarza. To było znacznie więcej niż sufit w szpitalu, tylko że teraz nie chciała umierać jeszcze bardziej niż wtedy, gdy miała nad sobą bielmo sufitu. Nie umrę, nie umrę, nie umrę, powtarzały jej myśli bez jej wiedzy i chęci. Myślało jej się tak nawet wtedy, gdy jednocześnie myślała: czuję, że umieram; może jednak nie umrę? Jest przecież przy mnie Judyth, ona nie dopuści do tego, żebym teraz umarła. - Jutro zaczynamy kurację, Jutka - powiedziała Judyth swoim chrapliwie miękkim głosem. - Jutro mamy dostać coś, co może ci pomóc. Następnego dnia świeciło słońce; Jutta patrzyła w nie tak intensywnie, jakby chciała je wchłonąć i zabrać ze sobą tam, gdzie jest ciemno. Matka Judyth siedziała przy niej na łóżku i opowiadała o młynie, jak wyglądał skąd przyjeżdżali chłopi ze zbożem, którędy wjeżdżali, gdzie mieścił się kantorek, a gdzie spichrze. Jej głos zaludnił puste miejsce. Pojawili się rodzice. Bogaty młynarz, narzekający na los, za to, że obdarzył go córką brzydką jak nieboskie stworzenie, z którą nikt nie chciał się ożenić, nawet gdyby dołożył do niej worek złota. Matka chora na suchoty, kaszląca od zbożowego pyłu, miała dość zmartwień i bez brzydoty swej córki. Od dawna pluła krwią i wiedziała, że jej dni są policzone. Te dni sprzęgły się dziwnie z rozsypanymi koralikami, którymi wyszywała serdaczek. Znajdowała te koraliki codziennie przy zamiataniu na podłodze pomiędzy deskami, czasem trzy, czasem dwa, potem po jednym, a któregoś dnia rano nie znalazła nic. - Dzisiaj umrę, powiedziała do mnie, a ja uwierzyłam, bo od dnia śmierci ojca coraz częściej mówiła, że musi iść za nim, bo nie ma mu tam kto worków wiązać... - opowiadała Judyth - bo musisz wiedzieć, Jutka, że moja matka myślała, że człowiek po śmierci robi to samo co za życia, tylko mu lżej, bo ma więcej siły i wcale się nie męczy... Usłyszały warkot silnika. Matka Judyth wyjrzała przez otwarte okno. Obok ich wyklepanego, matowego samochodu w kolorze barszczu zaparkował błyszczący, wyzywająco czarny mercedes. - Przyjechał! Jak dobrze, już myślałam, że pobłądził - zawołała Judyth i zbiegła na dół, żeby wprowadzić gościa. Jutta domyśliła się, że wchodzący po drewnianych stopniach człowiek musi być gruby. Wątłe schodki skrzypiały i grały żałośnie pod jego ciężarem. Mężczyzna miał donośny głos, wspierany po każdym zdaniu głośnym śmiechem. - Przywiózł pan? - spytała Judyth z niepokojem. - Przywiozłem nie tylko to, przywiozłem inne, jeszcze piękniejsze, topazy i parę lazurytów. Mam też jeden mały diamencik. - Ale ja chciałam tylko okruchy szmaragdowe, jak najdrobniejsze, miał być proszek szmaragdowy. Na niczym innym mi nie zależy. - Na wszelki wypadek przywiozłem różności. Tu są te szmaragdy... - Takie zielone? - spytała Judyth. - Tak, te są zielone, a te prawie przeźroczyste. Zielone są od chromu... Będzie je pani wtapiać w srebro? - Nie, są mi potrzebne do czegoś całkiem innego niż biżuteria. - Te pochodzą ze złóż kolumbijskich, z Muro Chivor, a te drobinki z Assuanu... Jutta wsłuchiwała się z niedowierzaniem w głosy rozmawiających. Sądziła, że śni. Matka Judyth kupowała szmaragdy? To niebywałe. Codziennie zadziwiała Juttę czymś nowym. Jutta nie miała pojęcia, do czego mogą być potrzebne szmaragdy. Przy ustalaniu ceny rozmawiający ściszyli głosy. Potem znów zaczęli mówić głośniej. - Nie, nie, niech mi pan nawet nie pokazuje, w żadnym przypadku nie chcę nic innego niż szmaragdy... I tak ledwo starczy mi pieniędzy na ten zakup. Pożegnali się pojednani. Judyth obiecała mu, że jeśli będzie kiedykolwiek potrzebowała "trochę tego szutu", to skorzysta z jego usług i przyjedzie po szmaragdowe drobinki. Ledwo odjechał, a już pojawił się następny dostawca. Tym razem z mięsem. - O, jaka krwista, pani spojrzy - mówił chłop - świeżutka krew! Dziś bite. - Ile to waży? - Jak dla pani trzy kilo, jest przeważone, ale jak dla pani, wiem przecież, że to dla chorej... - Dobrze, a ta ćwiartka cielaka? - Jedenaście kilo, zadnie mięso, sznyclówka, nereczka - wychwalał chłop swoje martwe cielę. Matka Judyth zamówiła za tydzień następną polędwicę. Chłop zdziwił się trochę żarłocznością chorej córki, ale przyrzekł, że przywiezie. Zrobiło się chłodno. Słońce przeszło za werandę, więc Judyth przeniosła Juttę do kuchni i posadziła w głębokim fotelu, stojącym przy buzującym piecu węglowym. Mięso zawalało cały stół. Jutta odwróciła się od tego widoku. W ostatnim czasie jadła tylko papki i piła mleko. Judyth sprawnie podzieliła cielaka używając do tego jedynie noża; bezbłędnie trafiała między kości. Ta kobieta umiała wszystko, do czego się wzięła. Składała się z zewnętrznej brzydoty i setek różnych umiejętności. Zawinęła każdy kawałek w pergamin i zaniosła wszystko do piwnicy. - Trzeba kupić lodówkę, bo latem piwnica nie wystarczy - powiedziała Jutta. - Do lata jeszcze szmat czasu - powiedziała Matka Judyth, przypominając niechcący Jutcie o jej stanie zdrowia. Pośpiesznie naprawiła swój błąd: - do lata wszystko zdąży się kupić. Nawet trumnę, pomyślała Jutta, lecz nie odezwała się, żeby nie robić Judyth przykrości. Często myślała o niej i starała się, żeby Judyth nie miała z nią zbytniej udręki. Matka Judyth wyciągnęła szmaragdowe okruchy, zdjęła z kredensu mosiężny moździerz, wsypała do niego trochę tej szmaragdowej drobnicy i tłukła to z wielką siłą. Kiedy starła okruchy na proszek, siadła obok Jutty i powiedziała oficjalnym tonem: - Może to zabobony, Jutka, może i tak, ale nie zaszkodzi spróbować. Nic na tym nie stracimy oprócz pieniędzy, to reszta z samochodu, a możesz coś zyskać. Szmaragdowy proszek odtruje ci krew. - Ja mam to zjeść, Judyth? Powiedz mi, w którym wieku my żyjemy? - A co to ma do rzeczy, w którym, to sposób stary jak świat, we wszystkich wiekach ludzie umierali i zdrowieli, to jest stara metoda odtruwania krwi. Czy dlatego, że stara i się jej już nie stosuje, to znaczy, że jest niedobra? - Wiesz co, Judyth, mnie się wydaje, że ciebie musieli kiedyś spalić na stosie - powiedziała Jutta, patrząc na oświetlony płomieniem ognia haczykowaty nos Matki Judyth i na jej czuprynę siwordzawych włosów pochyloną nad moździerzem zawierającym szmaragdowy proszek. - A wiesz ty, od czego pochodzi słowo kobieta? Kobi znaczy wróżyć albo czarować, teraz powinnaś zrozumieć, co my, kobiety, mamy we krwi. Ja co prawda jestem wąsata, ale czuję się kobietą. Ty też nauczysz się czarować, Jutka, tylko wpierw musisz wyzdrowieć. W kielichu zmieszała szmaragdowy proszek z łyżką ciemnego miodu i z winem jałowcowym. - Ty, Jutka, nie dziw się niczemu, co tu się dzieje, nie śmiej, nie wybrzydzaj, bo ja tylko próbuję wszystkiego, co znam. Coś musi ci pomóc. Od tego dnia zaczęły się różne kuracje. Opowieści o młynie, szmaragdy z miodem i winem otwierały i zamykały każdy dzień. Po jakimś czasie Judyth podała Jutcie lusterko i powiedziała: - Chyba ci oczy od tego szmaragdu pociemniały. Cera jednak jeszcze zmięta, nie odżywiona, chociaż na powietrzu dużo jesteś. Trzeba zrobić specjalną kurację. - Znowu coś? - Nie bój się, to nie będzie bolało. Kroiła polędwicę na cienkie plasterki. Była to zupełnie świeża, krwista dostawa. - Czuję się jak pies - powiedziała Jutta - kiedy tak patrzę, jak matka kroi to mięso i ślina mi cieknie. Siedzę i czekam, żeby je pożreć na surowo. Codziennie Judyth ostrym nożem skrobała mięso i nakładała je na małe kromeczki chleba. - Teraz nie będziesz ich jadła, dziś zrobimy co innego. Do tej pory bałam się, bo byłaś zbyt wydelikacona, a to jest końska kuracja. To najlepszy sposób odżywienia skóry. Zamknij oczy - rozkazała i zaczęła okładać jej twarz cieniutkimi plasterkami polędwicy. Jutta nie lubiła zamykać oczu. Opadały ją wtedy czarne myśli o śmierci, ponure obrazy nieistnienia. Zostanę w pamięci Judyth, tak jak został tętniący życiem młyn, myślała, mając posłusznie zamknięte oczy. Na opuszczone powieki Matka położyła przyjemnie chłodne kawałki mięsa. Jutta nie bała się śmierci, kiedy były razem. Dlatego nie lubiła wyjazdów Judyth. Ona jednak co parę dni wyjeżdżała po coś niezbędnego do kolejnej kuracji. - Niedługo będziesz jeździła ze mną - obiecała Judyth - tylko podreperujesz cerę, nie można ludzi straszyć taką szarą skórą. Za dziesięć dni będziesz chodziła bez mojej pomocy - dodała. Na razie Jutta chodziła codziennie po pokoju, opierając się na Matce Judyth. Parę kroków w jedną, parę kroków w drugą stronę. Naprzód i do tyłu, do przodu i znów od początku. Codziennie trochę dłużej. Męczyło ją to bardzo, ale spała coraz lepiej i nie miała ciężkich, pełnych lęków snów i tych przerażających wizji siebie idącej po omacku w czarnym tunelu, które dopadały ją między stanem czuwania i zaśnięciem. Nie bała się teraz majaków o śmierći w nocy, lecz myślała o niej całkiem przytomnie w dzień. Gdy Judyth siedziała obok na odległość ręki, wszystko było w porządku. Chodziło o to, żeby w razie czego tę rękę wyciągnąć i spleść ją z suchą i smagłą dłonią Matki Judyth, żeby spadać w przepaść z jej ręką w swojej. - Musisz robić wszystko, co ci każę - mówiła Judyth. - Nie masz innego wyjścia, jak zaufać mi. - Przecież tak robię - szepnęła Jutta. - Jestem posłuszna jak owca. Matka wzięła nożyczki i obcięła piórka na głowie Jutty przy samej skórze. Dokończyła dzieła maszynką i głowa Jutty znów była zupełnie łysa. Potem zdjęła plasterki polędwicy z jej powiek: na powiekach już wystarczy. Przyniosła małe zawiniątko, które mieściło się w dłoni. Nagle trzepnęła ręką w powietrzu i węzełek rozwinął się w wielką, złotawą chustę, zupełnie tak, jakby Matka Judyth była czarodziejką. Chusta była ogromna jak stół, miękka, lekka jak najcieńszy jedwab i miała złoty połysk. Nie ważyła nic. Kiedy Judyth przyłożyła ją do rąk Jutty, było to jak nie znana nigdy dotąd pieszczota. - Jak pajęczyna - powiedziała Jutta. - Nie jak pajęczyna, tylko pajęczyna! - zawołała Matka Judyth. - To jest prawdziwa pajęczyna! - Zupełnie jak w bajce - powiedziała Jutta - nigdy dotąd nie słyszałam o tkaninie z nici pajęczych. - To chusta z bajki. Wiesz, skąd pochodzi? Z Madagaskaru, przywiózł mi ją ktoś wdzięczny za... mniejsza z tym za co, posłuchaj, bo to bardzo ciekawe. Judyth starała się zająć Juttę opowieścią, żeby jej się nie nudziło i żeby siedziała spokojnie z mięsną maską na twarzy. - Na Madagaskarze mieszkają olbrzymie pająki - mówiła - które rozpinają wielkie pajęczyny między drzewami. Ich pajęczyce siadają na tych pajęczynach i przędą w sobie nici, a kiedy są już dostatecznie napęczniałe, wtedy miejscowe czarne kobiety zbierają je tak, jak zbiera się owoce do koszyka, zanoszą ten łup do swoich chat i tam wyciskają między dwoma deszczułkami z grubych pajęczyc nici i nawijają je na motki, a z tego pajęczego jedwabiu przędą takie właśnie chusty... - Biedne pajęczyce! - powiedziała Jutta. - Biedne kobiety! - powiedziała Judyth. - Nie rozczulaj się tak nad wszystkim, co żyje. Te Murzynki nie zabijają pajęczyc, odnoszą je na miejsce, żeby po paru dniach mieć nowe nitki. Judyth zafalowała chustą przed oczyma Jutty. - Niesamowite - zachwycała się Jutta. - Piękniejsze niż jedwab. - A do tego lżejsze i mocniejsze. Mam to już dziesięć lat, a nie ma śladu czasu. Kiedy bolała mnie głowa albo źle się czułam, wkładałam chustę i wszystko przechodziło. Ona ma działanie kojące. Zresztą lecznicze własności pajęczyn są od dawna znane. Teraz ty będziesz ją nosiła. Twoja ogolona głowa musi być osłonięta od słońca i wiatru, musi być skutecznie chroniona, a jednocześnie skóra powinna oddychać, więc nie ma nic lepszego niż chusta z Madagaskaru. - Znów czary, wszędzie czary. - Czary, nie czary, spróbować można, grunt, że pomoże. Minął określony czas i wreszcie można było zdjąć krwisty okład. Plasterki mięsa były szare. - Krew z nich wyciągnęłaś - powiedziała Judyth, a Jutta wzdrygnęła się z obrzydzeniem. Matka Judyth zmywała jej twarz źródlaną wodą. Jutta dotknęła policzka. Miała wrażenie niebywałej gładkości skóry. W lusterku zobaczyła, że jej skóra zmieniła się, nie była już tak blada i wyraźnie zjędrniała. - Mówiłam ci, że to końska kuracja - powiedziała Judyth. - Raczej wołowa - sprzeciwiła się Jutta. - Teraz wypijesz swoją porcję mleka - podała Jutcie mały kubeczek wypełniony po brzegi tłustym mlekiem, po które jeździła dwa razy dziennie, po udoju porannym i wieczornym. Jutta odwracała się z niechęcią od tego mleka, mówiąc, że pachnie jeszcze piersią krowy i że niedługo ona sama zamieni się w jałówkę, bo pije wciąż "jeszcze ciepłe" mleko, trzy razy dziennie jada surową polędwicę, a do tego wszystkiego obkłada się ją befsztykami. Judyth bardzo lubiła, gdy Jutta mówiła w taki sposób. To znaczyło, że jest wesoła, że ma dobry humor. - A ja najbardziej ze wszystkiego lubię źródlaną wodę - zakończyła Jutta swą przemowę, oddając pusty kubek. - Wiadomo, żywa woda musi smakować - powiedziała Matka Judyth. - Jaka znów żywa woda? - Po prostu żywa, bo ma ożywcze własności. - O, Matko Święta, znowu coś uzdrawiającego - jęknęła Jutta - czy w tej okolicy nie ma naprawdę nic zwykłego? - Jak masz się wyśmiewać, to lepiej nie pytaj - obraziła się Matka Judyth. - No dobrze, już jestem poważna, powiedz mi, co to jest ta żywa woda. - Tak dokładnie nie wiem - przyznała Judyth pojednawczo - tak się zawsze mówiło na to źródło i na tę rzeczkę. Jak byłam mała, zawsze przyjeżdżały tu furmanki z odległych wsi. Przed świętem Matki Boskiej Zielnej przywożono chorych i oni zanurzali się w tej wodzie. - W tej lodowatej wodzie? - Musiało pomagać, skoro przyjeżdżali. - Kto przetrzymał, był uzdrowiony? - Ty też będziesz niedługo kąpała się w tej wodzie, jak tylko zrobi się cieplej. - W dalszym ciągu nie rozumiem, co znaczy żywa woda. - Nie musisz rozumieć, wystarczy, że ci pomoże. Owiązała głowę Jutty złotą, pajęczą tkaniną, miękkim nic, z którego emanowało łagodne ciepło. Wody Jutta mogła pić tyle, ile chciała. Źródło biło nie opodal wodospadu, trzeba było chodzić do niego z wiadrem siedemdziesiąt metrów w dół. Judyth chodziła po wodę wiele razy w ciągu każdego dnia. Była przez cały czas zajęta przy Jutcie, mimo to narzekała wciąż, że leniuchuje. Kiedy więc Jutta zaczęła jeść nie tylko mielone papki, polewki, kleiki i tarte jabłka, Matka Judyth postanowiła uruchomić piec chlebowy. Odtąd codziennie po południu towarzyszył im zapach i ciepło chleba. Jako córka młynarza Judyth znała się na rodzajach mąki i wiedziała, jakiej należy używać, żeby wypiec najzdrowszy chleb. Kupowała pszenicę i mieliła ją ręcznie w drewnianym młynku, a powstałą mąkę, którą nazywała śrutową, rozrabiała z odrobiną ciepłej wody, z drożdżowym rozczynem i z serwatką pozostałą z robienia sera. Na razie nie dodawała kwasu chlebowego, uważała bowiem, że dla osłabionego żołądka Jutty jest jeszcze zbyt ostry. Ciasto grzało się przy piecu i rosło z zadowolenia, a Matka Judyth opowiadała Jutcie o życiu w klasztorze. - Siostry robiły wszystko same, a my, Jutka? Zauważ, że my też jesteśmy samowystarczalne, jesteśmy takim małym, dwuosobowym klasztorem, wszystko mamy na miejscu, wszystko umiemy sobie zrobić. Nikogo nam nie potrzeba do szczęścia. - Oh, Judyth, ja bym czegoś potrzebowała jeszcze do szczęścia, tak bardzo chciałabym mieć dla siebie mężczyznę... Bardzo bym chciała, prawie tak samo jak wyzdrowieć! - Zaczęło się, jeszcze nie stanęłaś mocno na nogach, a już ci tego potrzeba. - Do tego nie trzeba stać, gdybym tylko zrobiła się trochę ładniejsza... Tylko trochę. - Powoli, powoli, coś za bardzo się śpieszysz. - Dałabym kawałek tego krótkiego życia, które mam jeszcze przed sobą, za parę godzin w łóżku z kimś, kto by mi się podobał. - Nie szafuj swoim życiem. Nie po to cię ratuję i chucham na ciebie, żebyś za takie kaduskie byle co oddawała godziny wyrwane śmierci. Matka Judyth była wyraźnie zdenerwowana. Była zazdrosna. Jej głos brzmiał bardziej chrapliwie niż zwykle. Podeszła do ciasta, żeby sprawdzić, czy wyrosło. Złość jej przeszła: - Zobacz, Jutka, jest go teraz dwa razy tyle. Pokazała Jutcie foremkę z ciastem i wsunęła ją do pieca. Jutta poznawała przepisy na różne dziwne potrawy, których istnienia nawet nie przeczuwała. Jadała więc klejek, jak mówiła Judyth na rzadką, kleikowatą polewkę z mąki albo z manny zaprawionej żółtkiem, zieloną pietruszką i łyżeczką surowego masła; masło kręciła Judyth, kleciła je jak prawdziwa czarownica. - Zapamiętałaś, jak robi się polewkę? - przepytywała Juttę. - Gotuje się litr wody z liściem bobkowym i zielem angielskim - recytowała Jutta, która nigdy w swoim życiu niczego nie ugotowała - trzy łyżki mąki rozprowadza się kapką wody i kwaterką śmietany i wlewa się to wszystko do gotującej wody. Miesza się przez cały czas, gotując na małym ogniu, potem wkłada się masło, trochę ziół, soli, pieprzu, lubczyku... - No i widzisz, Jutka, można się wszystkiego nauczyć, trzeba tylko chcieć - pochwaliła ją Judyth. - Musisz to umieć, bo jak ja zachoruję, a ty będziesz zdrowa, to będziesz musiała umieć wszystko ugotować - odwróciła się, żeby ukryć łzy, bo wiedziała, że kłamie, że Jutta nie wyzdrowieje i to ją tak bardzo zabolało. Zaraz jednak opanowała ją inna myśl: życie Jutty to także kwestia wiary i one obie muszą wierzyć w jej wyzdrowienie. Nie może więc się załamywać. Wróciła do poprzedniego tematu. Do jej stałego repertuaru należała zupa z soczewicy. Jutta uważała, że jest to jedna z najlepszych zup, jakie kiedykolwiek jadła. - Nic dziwnego, Jutka, że ci tak smakuje - mówiła Judyth - pamiętaj, że Ezaw sprzedał swoje pierworództwo właśnie za miskę soczewicy. Pewno umiałabyś już ugotować taką zupę, co? - Wieczorem namoczyłabym soczewicę w przegotowanej wodzie, a następnego dnia rano w tej samej wodzie bym ją ugotowała... - Namoczyłabyś w gorącej? - Skąd, w ostudzonej! - Co dalej? - Do gotującej się soczewicy dodaję trzy ząbki czosnku rozgniecione na miazgę, liść bobkowy, ziele angielskie, trochę majeranku, a po zdjęciu z ognia łyżkę masła i dwa żółtka... Judyth była zadowolona z teoretycznych postępów Jutty. Czuła się tak, jakby przysposabiała córkę najbogatszego we wsi gospodarza na żonę najlepszego z dobrych, młodego chłopa. Gdy jednak myślała o bezcelowości swych wysiłków, ogarniał ją żal. Szybko zaczynała zajmować się czymś innym, żeby te myśli nie przeniosły nadrzędnych celów, takich jak: mycie Jutty, ubieranie jej, karmienie, rozmowy, a także wewnętrzne modlitwy o jej zdrowie. Gdzieś głęboko utkwiło w Judyth pytanie: chcesz ją ratować, nawet gdyby chciała cię potem opuścić? Tak, odpowiedziała z mocą, za każdą cenę, nawet gdybym miała jej już nigdy później nie zobaczyć. Miłość Matki Judyth była zaborcza, ale była też szlachetna. Judyth uważała, że jej "myślane ofiary" są ważne i mają wpływ na zdrowie Jutty. Była skłonna poświęcić nawet życie, ale to nie miałoby sensu, bo jej przybrana córka zginęłaby sama, pozbawiona troskliwej opieki. Oczywiście wolała, żeby Jutta była z nią zawsze. Myślała nawet, że stan półzdrowia, półchoroby, czyli całkowitego uzależnienia Jutty od Judyth, byłby najlepszym wyjściem, bo wtedy byłyby zawsze razem. Jednak wstydziła się podobnych myśli. Niech zdrowieje, niech się wyleczy, myślała pośpiesznie ze wstydem, nawet za cenę mojej samotności; wrócę wtedy do szpitala i będę pożyteczna bardziej niż jestem teraz, kiedy zajmuję się tylko jedną chorą. Traktowała pobyt tutaj jak wakacje, jako nagrodę za dwadzieścia lat ciężkiej pracy. Matka Judyth kochała wszystkie kobiety, nawet te niegodziwe, bo zawsze miały powód do niegodziwości, zawsze potrafiła je usprawiedliwić... Nigdy jednak jej miłość nie była tak wielka, jak teraz do Jutty. Przypominało to uczucie do zmarłego synka. Jednak to, co czuła do swej przybranej córki, było bardziej bezinteresowne. Miłość matki do dziecka jest czymś oczywistym, miłość kobiety do mężczyzny także, a miłość starej kobiety do młodej jest czymś dziwnym. Było to dziwne także dla Matki Judyth. Czasami gdy myła Juttę, ubierała ją albo karmiła, wtedy, gdy ta była jeszcze bardzo słaba, czuła w sobie pociąg do tych wszystkich gestów, głaskań, i dotykań. Nie był to jednak erotyzm i nie miało to nic wspólnego ze zmysłami erotycznymi. Była to tkliwość matczyna i ludzka, czułość dla istoty, którą wydarło się śmierci. Bez przerwy czuła łączność z myślami Jutty, nawet z tymi, których tamta nigdy nie wyrażała. Delikatny dotyk ręki czy policzka Jutty powodował przenikanie tych myśli bez jednego słowa, bez pytań, rozmów, zwierzeń. Mówiły najczęściej nie o tym, o czym myślały. Myślały o śmierci, a od czasu, gdy stan Jutty poprawił się, chciały być blisko życia. Gotowanie zup, pieczenie chleba, picie wody, zabiegi wokół ciała to było życie. Powtarzalność czynności zawsze dawała złudzenie bezpieczeństwa. Był to łańcuch, który wydawał się nieprzerywalny. Ucieczka od śmierci poprzez zwykłe obrządki była najlepszą odtrutką myśli, tak jak szmaragdy miały być odtrutką zepsutej krwi. Wola życia to już pół sukcesu, myślała Judyth, druga połowa to zdyscyplinowanie, a Jutka jest zdyscyplinowana. Najlepszy dowód z chodzeniem. Uparła się, ćwiczyła codziennie, aż wreszcie stanęła na nogi. Najpierw opierała się o sprzęty, zataczała ze słabości... - Teraz to już tylko bariera psychiczna - powiedziała Judyth - spróbuj przejść sama przez środek pokoju. - Przewrócę się, ziemia przede mną ucieka - powiedziała Jutta - jak idę, to mam wrażenie, że gonię ziemię. - Najwyżej się przewrócisz, dalej jak na podłogę nie polecisz, nie ma się czego bać. Jutta posłuchała. Zaciskając usta przemierzała pokój raz mniejszymi, raz większymi krokami, płynnie tańcząc balet słabości i siły. Słabość i siła walczyły o pierwszeństwo w każdym jej kroku. - Siadaj! Siadaj - wołała Judyth. - Odpocznij, dość jak na pierwszy raz! Jutta siadła ciężko na krześle. Przed oczami widziała ziarenka maku. Siwoniebieskie drobinki przesłaniały obraz pokoju i Matki Judyth. Pot skraplał się na jej czole i toczył strugą słoną jak łza aż do kącika warg. Czuła też zimną cienką strużkę wędrującą po plecach. Zamknęła oczy, trzymając się oparcia krzesła. Nie mogła jednak uwolnić się od natrętnych ziarenek maku. Pod opuszczonymi powiekami nabrały jedynie świetlistości kosmicznego pyłu. Matka Judyth nacierała Juttę zimną źródlaną wodą. - Bardzo dobrze poszło - mówiła chrypiąc, trochę z natury swego pijackiego głosu, a trochę ze wzruszenia. - Codziennie trochę, co dzień parę kroków więcej i po paru tygodniach znów będziesz biegała... Uklękła obok krzesła Jutty, masując jej zdrętwiałe z wysiłku stopy. - Nie żal ci sekty, Judyth? - zapytała niespodzianie Jutta. - Nie, Jutka, zostawiłam manifest w szpitalu, jest tam jeszcze jedna taka sama wariatka jak ja, jedna pielęgniarka, którą "oni" też złamali, tak jak to "oni" potrafią złamać człowieka. Matka Judyth zawsze mówiła: "oni", tak jakby samo wypowiedzenie słowa: mężczyźni - było już przekroczeniem tabu. Oni jako "oni" byli godni potępienia i pogardy, mimo że pojedyncze egzemplarze mogły mieć całkiem ludzki charakter. To "oni" marnują kobiety, prowadzą świat do zguby, do katastrofy, to ich głupia, prymitywna siła ustanawia prawo przemocy. Nie mają w sobie nic, co mogłoby ich oczyścić, bo pomyśl, Jutka, my, kobiety, oczyszczamy co miesiąc ciało przez krew miesięczną, a duszę ilekroć zajdzie potrzeba przez łzy, bo my umiemy płakać. A "oni"? Wszystkie jady w sobie duszą, żółcią się zalewają, ambicje zjadają ich spokój... Chociaż ja też teraz inaczej na nich patrzę niż kiedyś. Teraz, odkąd jestem razem z tobą, przezwyciężyłam już trochę te swoje uprzedzenia. Byłam skrzywdzona, ale sama też byłam winna. "Oni" są bardziej godni pożałowania niż pogardy. Tak sobie myślę, nie mogę nic powiedzieć na pewno, bo przecież ja nie zaznałam ich miłości... Byłam brzydką ptaszynką, a do tego pomylone ze mnie fiksum dyrdum, w głowie bzik i szpetna gęba, to za dużo jak na jednego męskiego kaduka, co? Ty poznałaś ich miłość, znasz ich z lepszej strony. Dla ciebie każdy był dobry. To, co mi opowiadałaś o swoim mężu i o tych innych, to jest dla mnie takie egzotyczne jak pająki z Madagaskaru... Nieznane całkiem... Wszyscy byli dla ciebie dobrzy, wszyscy cię kochali... Naprawdę pomogłaś mi twoimi oczami spojrzeć na to plemię kaducze. Ten student, co się tak z niego wyśmiałaś, co cię chciał na drogę cnoty sprowadzić, to musiał być bardzo porządny chłopak, to ty go zniszczyłaś, skrzywdziłaś go ty, a nie on ciebie. Nawet ta beczka słoniny, ten od tych kremów, i ten drugi, nawet ci dwaj, no tak, to już całkiem inna sprawa za pieniądze, ale też coś tam do ciebie czuli... Nie bili cię, nie obrażali... - Och, Judyth, przecież to byli obrzydliwi faceci, lepiej nie przypominaj mi o nich, ja też zresztą nie byłam lepsza... Pewnie gorsza... Tak, I ten mój młody kochanek był wspaniały, ale tak sobie myślałam niedawno, czy gdyby zobaczył mnie w szpitalu łysą, szarą, starą... Kość i skórę, czy wtedy też byłby taki dobry i kochał mnie tak gorąco? Czy miałby dla mnie coś więcej niż litość? - Jutka, ty nie dałaś mu rozwinąć swego uczucia, gdyby był z tobą, kochałby cię tak samo jak przedtem, a może nawet bardziej, bo czułby, że cię traci. Ty nie znałaś miłości... Nie doceniasz tych swoich mężczyzn. Ja myślę, że jakbym miała takie szczęście jak ty, nie pisałabym żadnych manifestów i nie zakładałabym sekty... Ten pierwszy, ten twój Hiszpan, też cię kochał, tylko że on miał do spełnienia misję, ty nie mogłaś wtedy tego zrozumieć, bo byłaś za młoda. Takich ludzi, powiem ci, nikt nie rozumie i w tym ich tragedia, przecież mówiłaś, że pisał o tym. Pewnie cierpiał bardziej i dłużej niż ty. - Ja przez niego cierpiałam całe życie i cierpię do teraz. - Sama ich sobie wybierałaś, nikt cię do niczego nie zmuszał. Ten cały Hiszpan wydaje mi się bardzo porządny, tyle że wariat z tym swoim pisaniem. - Nie mówmy już o nim, proszę cię, po tym, co było, o wszystkich, tylko nie o nim - powiedziała Jutta. - Nawet teraz, kiedy umiem już od nowa kochać ludzi, nie chcę o nim myśleć. Jutta piła wino jałowcowe z żółtkiem, tym razem na wzmocnienie, bo przecież: - musisz mieć jutro dużo siły, Jutka, musisz nabrać mocy, bo przecież jutro idziemy zwiedzać młyn... - Już jutro? Jutro zobaczę młyn? - oczy Jutty rozszerzyły się, a łzy stanęły w kącikach. Nie mogła uwierzyć, że wejdzie wreszcie do zaczarowanego młyna. Do tego młyna, który jest nierozerwalny z jej życiem. Zobaczy go, i to już jutro. Jeszcze tylko jedna noc dzieli ją od spełnienia. - Aż trudno uwierzyć, że ten młyn ma sto lat - powiedziała Jutta zatrzymując się w pewnej odległości. Zmrużyła oczy, żeby lepiej widzieć szczegóły. Była krótkowidzem, ale nigdy nie nosiła okularów. Nie lubiła świata o wyrazistych konturach. Przywiązała się do zamazanych plam i brył, które oglądała z daleka. - O, zobacz, Jutka, tu są świeże ślady w tej glinie, ktoś tu niedawno chodził, widzisz? To duże męskie stopy, nawet większe niż moje, siedział tu na tym kamieniu i palił papierosy, a pety wdeptał w ziemię. Musiał tu często przychodzić, bo pod tym kamieniem zrobił sobie popielniczkę. Judyth pochyliła się, żeby odsunąć wielki omszały kamień. Pod nim leżał zardzewiały klucz, rozmiarem przypominający klucz świętego Piotra do bram raju. - Klucza nie ruszył, widać go nie szukał - Judyth wyczyściła klucz rąbkiem swej nieśmiertelnej, zakonnej spódnicy. Trzymała go w ręku ze wzruszeniem. - Przeleżał tu prawie pół wieku czekając na nas - powiedziała chrapliwie. - Ja wejdę pierwsza, a ty czekaj tu na mój znak. Otwarła niskie drzwiczki i weszła do środka. Jutta nie czekała na nic, tylko szła za Judyth czepiając się drewnianych ścian. Przeszły tak przez małą sionkę i wąski korytarzyk. Judyth pchnęła szerokie wahadłowe wrota. W tym momencie w powietrzu zawirowało. Ostre, kłujące dźwięki nietoperzych pisków mieszały się z miękkim latającym pierzem i gołębim gruchaniem. Drewniany puder unosił się pod sufit wyrwany z wiecznego spokoju nagłym wtargnięciem powietrza. Gołębie trzepotały skrzydłami powodując jeszcze większy zamęt. Judyth zaczęła sucho kaszleć. Jutta uderzała ją pięścią w plecy tak długo, aż przestała się krztusić. - Trzeba chwilę zaczekać, aż wszystko opadnie - wychrypiała Judyth i przesunęła się ostrożnie o dwa kroki. - W tym miejscu musi być okno, pamiętam, że tu było. Znalazła okno, bardziej pamiętając niż widząc je w tym powietrznym rozgardiaszu. Szarpnęła ramę. - Przewietrzymy ten półwieczny ptasi smród - powiedziała. Jutta pośliznęła się na czymś półpłynnym. Musiały to być rozkładające się ptasie lub mysie ciała. Wpadające słońce i podmuchy wiatru wzmogły tumult. Gołębie przeleciały szparami w podłodze i ukryły się gdzieś niżej. Chmarami wylatywały też przez okno, uciekając przed niewidocznym. Słoneczny blask ukazał wreszcie wnętrze stuletniego młyna. - Mówiłam ci, że wszystko tu jest drewniane. Nie ma tu ani jednego gwoździa, zobacz tutaj, o, widzisz? Drewniany kołek. Masz pojęcie! Dwa piętra i piwnice! Judyth nie przesadzała. Naprawdę wszystko było drewniane. Zębate koła, kolumny, słupy, szerokie rynny, zapadnie... - Cała ta maszyneria wygląda jak jakaś średniowieczna sala tortur - powiedziała Jutta. Zdejmowała z siebie garściami grube, miękkie pajęczyny. Matka Judyth przykucnęła i nabrała pełne garście wysuszonego ziarna. - Popatrz, Jutka, to ziarno jest starsze niż ty, dziwne, że myszy go nie zjadły... - Jak tu pięknie! - zawołała nagle Jutta. - Judyth, jak tu jest pięknie, naprawdę warto było żyć, żeby tu przyjść z tobą! Widzę cię tu jako małą dziewczynkę... - No, wiele od tego czasu nie urosłam - powiedziała Judyth wesoło. - Byłam prawie taka sama jak teraz, tylko bez wąsa. Przynosiłam ojcu kawę zbożową w dzbanku. Wypijał od razu cały litr. Miał ciągle pragnienie, jak wszyscy młynarze... Zawsze lubiłam przychodzić do młyna. Słuchałam jak szumi. To wydawało mi się cudowne, że młyn wykorzystuje rzekę, a rzeka jest posłuszna i daje się wykorzystywać, mówię, że to było cudowne, bo to był dla mnie cud, rozumiesz? Młyn zatrzymywał się tylko na dwie godziny jeden jedyny raz w roku, w pierwsze święto Bożego Narodzenia, na czas sumy, między jedenastą a pierwszą. Do dziś dnia pamiętam te dwie godziny, kiedy młyn nie pracował... Niezmordowana maszyna. Nie wchodź tam! Nie wchodź, bo zlecisz! - zawołała za Juttą, która wspinała się po wąskich jak drabina, trzeszczących schodkach. - Jeszcze tylko tego brakuje, żebyś połamała nogi! Jednak sama weszła za nią, mała, zgarbiona, nad podziw zwinna, tak jakby nie ważyła nic, jakby rzeczywiście zmieniła się w malutką dziewczynkę. Zwykle w domu chodziła boso wielkimi krokami, waląc piętami w podłogę, aż dudniło. Tak zaznaczała swą ciągłą obecność przy Jutcie. Tutaj, w rozwalającym się młynie, poruszała się bezbłędnie jak zwierzę po swoim terenie. Jutta siadła pod ścianą na odwróconym cebrzyku. Miała zamknięte oczy i oddychała ciężko. - To zbyt męczące dla ciebie, Jutka, niepotrzebnie wlazłaś tak wysoko, ale taka już jesteś łapczywa. No, ale masz to już z głowy. Zobaczyłaś młyn, doczekałaś tego. Teraz będziesz mogła przychodzić tu, ile zechcesz. - Ciekawe, czy można ten młyn jeszcze uruchomić? - spytała Jutta. - Nie, Jutka, nawet jeżeli można, to nie zrobimy tego, bo to już jest skansen. Niech on sobie będzie taki jak jest. Tylko trochę tu posprzątamy. - Wejdźmy wyżej, dobrze? - Nie, wyżej są gniazda gołębi, drewno jest przeżarte i może nie wytrzymać naszego ciężaru. - No to chodźmy do piwnic. - Nie, stanowczo nie. Przyjdziemy znów jutro. Dziś masz już dość, widzę to po twoich oczach. Jutta rzeczywiście była bardzo zmęczona. Już bez protestu dała się wyprowadzić z młyna. - Ciekawe, kto przychodzi posiedzieć sobie na kamieniu - zastanawiała się Judyth - co to może być za człowiek? Ze wsi pewnie nie, bo to za daleko, to musi być ktoś bardziej tajemniczy... Ogród Jutty Skopany i oczyszczony prostokąt miał nie więcej niż dwieście metrów z przodu i niewiele ponad trzysta z tyłu. Ziemia była tłusta, ciemnobrązowa, kawałkami piaszczysta, a miejscami niebieskawo - brunatna. Matka Judyth powiedziała, że to taka specjalna glina i że w tych miejscach najlepiej będą rosły róże. - Ja zajmę się warzywnikiem, a ty zaprojektujesz ogród - powiedziała Judyth. - Jesteś przecież architektem. - Jestem przecież architektem - powtórzyła Jutta, jakby zdziwiona tym, że jest kimś innym, niż tylko ciężko chorą Juttą. Po raz pierwszy od czasu operacji pomyślała o swoim dawnym życiu w taki sposób, jakby to było poprzednie wcielenie, odległe i nagle przypomniane iluminacją. W tym dziwnym domu przy stuletnim młynie, ze starą, brzydką czarownicą, matką Judyth, karmiona szmaragdami i surowym mięsem, pojona winem jałowcowym, w czarodziejskiej chuście z nici pajęczych na głowie, Jutta była szczęśliwa i wierzyła, że tak będzie, dopóki będą we dwie. Dwie samotne kobiety, nie szukające męskich uczuć, mieszkające na odludziu, zakładały ogród, żeby mieszkać w nim wiosną, latem i jesienią, tak długo, dopóki zimno nie wypędzi ich z ogrodu i usadowi w domu przy gorącym piecu. Dopiero teraz poznała cenę sekund, które do czasu choroby trwoniła bezmyślnie. Czuła, że wypisano ją ze szpitala dlatego, że jej stan był beznadziejny, że rokowania były znacznie krótsze niż obiecane poprzednio pół roku. Pytała o to już kilka razy Matkę Judyth, ta jednak udzielała wymijających odpowiedzi. Wreszcie kiedyś rozzłoszczona powiedziała: - Przestań, Jutta, tropić śmierć we wszystkim, co powiem. Jesteś teraz dzieckiem życia, a nie śmierci. Ciesz się, że żyjesz, a nie leżysz w grobie. Musisz odczepić się od tych swoich czarnych myśli. - Jak mam to zrobić? Wierz mi, że niczego bardziej nie pragnę, jak wyzwolić się, ale jak to zrobić? Pomóż mi. Dopowiedzmy raz wszystko do końca, może wtedy przestanę się męczyć. - Dobrze więc. Chcesz wiedzieć, będziesz wiedziała! Miałaś umrzeć w ciągu trzech tygodni. Ordynator mi to powiedział. Chciał, żebyś umierała w ludzkich warunkach i żebyś zobaczyła słońce, liście i niebo. Wierzył, że taka śmierć jest szczęśliwsza niż w szpitalu. Teraz jednak wiesz, że będziesz żyła. Trudno zapomnieć o tym, co cię spotkało, ale masz to niebo, którego pragnęłaś, słońce, za którym tęskniłaś, ptaki, o których istnieniu zapomniałaś, i ten stuletni młyn. Masz to wszystko i myśl o tym. I o tym, że każda minuta ma sześćdziesiąt długich sekund. Kto wie, może gdybyś została w szpitalu, nie wiedziałabyś już o niczym? Ale jesteś, czujesz i możesz myśleć, czego więcej człowiekowi trzeba? Ja wiem, potrzebne ci twórcze zajęcie. Poczekaj, będziesz je miała. Ogród to miało być pierwsze ważne zajęcie twórcze Jutty. Zajęcie artystyczne. Matka Judyth przygotowała ją do tego solidnie. Przysiady, wchodzenie po schodach, schodzenie do źródełka przy wodospadzie, aż wreszcie Judyth powiedziała: - Przeczytam ci kawałek z pewnej książki. - Zabrzmiało to tajemniczo i Jutta czekała na wieczór, żeby dowiedzieć się, jaką to nadzwyczajną lekturę Judyth przywiozła z biblioteki. Po całym dniu zajęć siadły przy piecu, Matka Judyth włożyła okulary, wzięła do ręki książkę oprawioną w szare płótno i czytała niskim, ochrypłym głosem. - "Ze wszystkiego, co żywe na świecie, najbardziej bezbronne są rośliny. Cierpią w milczeniu i za to je kochamy. Bez wołania o pomoc znoszą wyrywanie z korzeniami, obcinanie kwiatów i zrywanie owoców. Nauczyć się tego samego jest najlepszym wyjściem człowieka. Jeżeli masz kawałek ziemi - masz szansę. Obcując z roślinami, staniesz się jak one niezależny i spokojny w cierpieniu i w szczęściu. Posiądziesz tajemnicę istnienia, którą one posiadają. W oddaleniu od chaosu tonącego świata schronisz się w miłości do twoich kwiatów, drzew i owoców. W ich cieniu możesz bez wstydu płakać i śmiać się. Otoczą cię cichą opieką barw, które lubisz, i kształtów, które podziwiasz. Rośliny są doskonałe zarówno w prostocie, jak i w bogactwie. Siedząc w zielonym schronie, jesteś Bogiem twoich roślin. Modlą się do ciebie każdym nowym, delikatnym jak niemowlę liściem. Wdzięczne za wodę w czasie suszy, za troskliwość podczas choroby, wypłacą ci uspokojeniem i wyciszeniem wewnętrznego rozdygotania zabijającego twoją istotę. Pieląc chwasty, pielisz zło w sobie. Jesteś Bogiem twoich roślin, a one są twoim Bogiem. Bóg jest ogrodnikiem istnień, a ty jesteś podobizną Boga. Tylko tak rozumując możesz pojąć istotę świata i krótką teraźniejszość przed powrotem tam, skąd przyszedłeś. Jeżeli jesteś nieszczęśliwy, nie wiesz, dlaczego zmuszono cię do przebywania na Ziemi, jeśli boisz się śmierci, jesteś słaby i chory, zamieszkaj w ogrodzie, zrób z niego dom, urządź w nim wszystko tak, jak lubisz. Pokoje są zamknięte, a meble martwe. Poczujesz się inaczej, jeżeli zamiast sufitu będziesz miał nad głową niebo, miast kamiennych murów żywe zielone ściany, a meble zastąpisz krzewami i kwiatami zmieniającymi z dnia na dzień swój wygląd. Będziesz widział liście rozwijające się z pączków i owoce powstające z kwiatów. Nie myśl o nazwisku Boga. Klęcząc nad rośliną oddajesz mu to czego od ciebie pragnie. To jest modlitwa. Nie skrzywdzisz nikogo twoim milczeniem. O Bogu myśl tak, jak myśli się o ogrodniku. On nie jest okrutny ani wtedy, gdy wyrywa chwasty, ani też wtedy, kiedy ścina do wazonów najpiękniejsze kwiaty. Świat roślin jest dla ogrodnika tym, czym świat ludzi dla Boga: pieli świat ze złych ludzi, ale też obcina piękne róże, żeby cieszyć się nimi. Bóg jest przyrodą i ogrodnikiem, musisz uwierzyć, że nie jest okrutny, robi tylko to, co jest konieczne w największym z ogrodów. Bez nienawiści pomyśl o ziemi, która cię przykryje". - Jestem takim ściętym kwiatem - przerwała Jutta czytanie - niby żyję stojąc w wazonie, ale to jest tylko półżycie. - Nie odnoś wszystkiego do siebie - skarciła ją Matka Judyth - wsłuchaj się lepiej w mądrość zawartą w tej książce... - Kto ją napisał? - Abdul Assad Saadi Salman - przeczytała Judyth, sylabizując trudne nazwisko - nieważne, Jutka, jak się nazywa i tak nie zapamiętamy, pomyśl, że napisał tę książkę Pers; napisał ją trzysta lat temu, a jest zrozumiała dla nas dzisiaj, czy to nie cud? Mnie się to bardzo podoba. Bóg jako ogrodnik, a tobie? - Tak, to piękne, ale nie wymagaj ode mnie, żebym sadziła kwiaty, jeżeli i tak nie doczekam ich kwitnienia, to zbyt daleko posunięty altruizm... - A co, lepiej siedzieć albo co gorsza leżeć i patrzeć w sufit? Znasz to już dobrze i chyba nie chcesz, żeby się powtórzyło. A co do zbierania, to myślisz, że ktokolwiek, kto sieje, może być pewny, że zbierze? - Nikt się nad tym nie zastanawia, bo nie zna tej daty tak jak ja... - Ty też już jej nie znasz, już dawno przeszły wszelkie kryzysy, mówię ci, że zbierzesz owoce z tych drzew, które posadzisz. Tak, ogród to wspaniała rzecz, jedyna, jakiej brakowało mi w szpitalu. Moje chore były moimi roślinami. To był taki dziwny ogród, w którym wszystkie rośliny są porażone, a twoje zadanie polega na tym, żeby je ratować... Teraz na starość, Jutka, chcę odetchnąć w prawdziwym ogrodzie, pośród zdrowych roślin. Będziemy mieszkały we dwie, a naszym domem przez wiosnę, lato i jesień będzie nasz ogród, co, Jutka? Ty nie chcesz takiego życia? - Chcę każdego życia, nawet sufit szpitalny był dla mnie wiele wart, a co dopiero niebo, słońce, ptaki, ogród i my, to mogłoby wystarczyć mi na sto lat. - Powiem ci teraz coś: kiedy byłam młoda i cierpiałam z powodu swojej brzydoty, często myślałam, że dobrze byłoby zamienić się w drzewo, a teraz, chociaż brzydota mi już tak nie doskwiera, też po śmierci chciałabym być drzewem, najlepiej owocowym. Tak, to jest prawda, co ten Abdul pisze, to racja, bez nienawiści pomyśl o ziemi, która cię przykryje. Czy to będą popioły po spaleniu, czy gnijące ciało, wszystko ziemię zasili, użyźni... - Religie antropomorficzne w tym mają korzenie, w każdym liściu jest ktoś, każda roślina bierze się z naszego rozpadu, a my z niej żyjemy. Jak na to od tej strony spojrzeć, to człowiek przestaje się bać. - Nie chodzi wcale o to, żeby zupełnie przestać myśleć o tym, co nas czeka, żeby przestać się bać, nie, trzeba tylko strach ująć w wędzidła, żeby nie paraliżował życia, wszystko polega na wyważonych proporcjach, Jutka. U ciebie one jeszcze są zaburzone, ale powoli, powoli wrócisz do równowagi. - To jest trudne, jeśli jest się tam, gdzie ja byłam. - Prawie każdy człowiek otarł się o to sam albo przez bliskich - odpowiedziała Judyth. - W powrocie do równowagi pomoże ci właśnie ogród. Zaczynasz od dzisiaj, tu masz papier, ołówki, zaprojektuj swój ogród... Matka Judyth oprócz tej jednej dziwnej książki o ogrodzie perskim przywiozła z pobliskiego miasteczka całą bibliotekę ogrodniczą. Jutta zaczęła przeglądać książki jedną po drugiej, szukając odpowiednich roślin i wskazówek dotyczących uprawy. - A ja pomyślę o warzywniku i krzewach owocowych. Ułożę wszystko tak, żeby przez cały sezon były świeże owoce i wszystkie warzywa. Włożyła znów swoje śmieszne, okrągłe okulary w drucianej oprawce, przez które jej oczy wyglądały tak, jakby stale były zdziwione, wzięła arkusz papieru i zaczęła rysować projekt swojego warzywnika. Od czasu do czasu sponad okularów spoglądała na Juttę pogrążoną w lekturze. Patrzyła na nią z zachwytem, bo Jutta odzyskiwała swoje piękno. Co prawda ciągle była chuda jak szkielet, ale ładna. Pod cienką pajęczą chustą z Madagaskaru jej włosy były zupełnie białe. Znacznie jaśniejsze niż miała przed chorobą. Kiedy zaczęły odrastać, Jutta przeraziła się, że są siwe. Potem, kiedy zrobiły się trochę dłuższe, zobaczyła, że są białe. Teraz dookoła jej twarzy sterczała gęsta, miękka szczotka podobna do włosów albinosa. Wielkie źrenice Jutty pokrywały bez reszty tęczówkę, tak że jej kiedyś przeźroczyste szare oczy wydawały się ciemne. Ta źrenica była tajemnym zmartwieniem Matki Judyth, która widziała w niej ciągle niepokojący objaw choroby. Źrenice Jutty nie kurczyły się w słońcu i nie rozszerzały w ciemności. Były tak samo ogromne i nieruchome przez cały czas. Natomiast jej usta zrobiły się znów wypukłe i czerwone, ciepłe i zdrowe jak dawniej. Jutta mówiła, że to od jedzenia surowej polędwicy. Twierdziła, że czuje się jak wampir, ale jadła krwiste mięso tak często, jak Judyth uważała za stosowne. Od tego wzmocniły się jej dziąsła i zęby, a nos przestał krwawić. Skóra, która dotąd odpychała skutecznie promienie słoneczne nie pozwalając się ani trochę ozłocić, teraz była pięknie zarumieniona. - Jeszcze tylko nabierzesz trochę ciała i będę mogła pokazać cię ludziom - powiedziała Judyth, przerywając Jutcie jej pracowite zajęcie. - Wyzdrowiejesz, wypiękniejesz i uciekniesz. - Nigdy cię nie opuszczę, Judyth - powiedziała Jutta poważnie, jakby składała przysięgę. - Opuścisz, opuścisz, ciągnie cię do "nich", na razie powstrzymuje cię jeszcze słabość, no i to, że tu nie ma nikogo pod ręką, kto by ci się spodobał. Jak kogoś znajdziesz, pofruniesz za nim w świat. - Jak kulawy wróbel - powiedziała Jutta ponuro. - Jak kulawy wróbel, który został wyleczony. Ale ty się nie martw, Judyth, to da się pogodzić, będę wychodziła co jakiś czas do miasteczka, zaspokajała swój apetyt z facetem ze stacji benzynowej, jak będę miała dość, zrobię tak - tu Jutta udała, że wbija w szyję zęby wampira - a potem wrócę do ciebie. Matka Judyth zaśmiała się głośno. Śmiech w odróżnieniu od głosu miała delikatny i nie chrapliwy. Odłożyła swój projekt i zabrała się do zszywania futer: - Jakoś samo urośnie, nie mam zdolności do rysunków - powiedziała - a kołdra musi być już skończona. Właśnie kończyła kołdrę z kawałków futra, pod którą miała spać Jutta. - Sierść zwierzęcia zachowuje w sobie coś żywego, nawet wtedy gdy jest martwe. Chroni przed wpływem podziemnych skrzyżowań wodnych, no i oczywiście daje inne ciepło niż kołdra z waty. Jedno futro włożyła już dawniej pod prześcieradło Jutty. Taka kołdra zapewni dziewczynie ciepło, myślała Judyth, a trzeba jej teraz ciepła ze wszystkich stron. Wbijając igłę w twardą skórę, Matka Judyth postanowiła, że zabierze jutro Juttę na targ. Wydawała jej się już dostatecznie mocna. Ostatnimi dniami chodziła do młyna i sprzątała go po kawałku. Jutta wypisywała na kartce nazwy krzewów i kwiatów, które zamierzała posadzić w swoim ogrodzie. Kiedy Judyth oznajmiła jej, że pojadą razem na targ, Jutta ucieszyła się jak dziecko. Pierwszy raz miały wyjechać obie z młyna, a Jutta po raz pierwszy miała udać się, jak mówiła Judyth, pomiędzy ludzi. Jutta wstała z krzesła, podbiegła do Judyth i zaczęła całować ją w śniade policzki, a potem pocałowała rękę starej czarownicy. Kiedy to zrobiła, zdziwiła się sama, ponieważ zdarzyło się to jedyny raz, odkąd się znały, a poza tym Jutta nie zrobiła czegoś takiego nigdy przedtem. - Mogę jechać? Nie jestem za słaba? - pytała Jutta w kółko. - Możesz jechać, nic nie stoi na przeszkodzie, co innego, gdybyś musiała tłuc się autobusami, ale przecież my mamy samochód - wychrypiała Judyth. - Jutta wzrusza się "za wszystkie czasy", myślała Judyth. To z jednej strony efekt rozchwiania chorobą (jak mówiła Jutta - nieśmiertelną chorobą, choroba jest nieśmiertelna, to ja jestem śmiertelna), z drugiej zaś strony był to wynik nowego sposobu przeżywania świata. Choroba obnażyła najdelikatniejsze i najbardziej intymne części duszy Jutty. Matka Judyth była kimś, kto tę wrażliwość odkrył i wyzwolił, a ponieważ były tylko we dwie, Jutta nie musiała fałszować swych reakcji żadną konwencją. Przez doświadczenie lęku przedśmiertnego i przezwyciężenie go stała się inna. Uzyskała dystans do siebie samej i świata, ustawiając relację między zewnętrznym światem a sobą, tak jak między drobinką pyłu a słońcem. Tak przynajmniej powiedziała Matce Judyth, i dalej, że to wcale nie pogrąża jej w żałobnym bezsensie, ale daje jej żywą radość z samego faktu istnienia. Ważne jest, że tańczę chwilę oświetlona promieniami słonecznymi, powiedziała, choć moje znaczenie dla słońca jest żadne. Przyjemność sprawiały Jutcie myśli. Świadomość była tym, co nadawało sens i wagę jej istnieniu, pyłku w obliczu słońca. Słońce zaś, mimo że takie ważne, nie miało świadomości własnej wagi. Czuła się więc Jutta jako świadomy pył nieskończenie wielka i nieskończenie mała. Zdarzenia od dłuższego czasu były dla niej tylko tym, co z zewnątrz przenikało do środka. Zatraciły obiektywny charakter. Zwyczajne przebudzenie, które zdrowemu człowiekowi nie dostarcza żadnych przeżyć, dla niej było radosnym wydarzeniem. Jak dobrze, że jeszcze jestem, mówiła sobie co dzień rano, że widzę i czuję, jakie to wielkie szczęście. Pierwszy śpiew ptaka, który usłyszała po opuszczeniu szpitala, spowodował długi i cihy płacz ze szczęścia. Zapach powietrza czuła w każdym wdechu. Smak źródlanej wody przewyższał wszystkie znane dotąd zmysłowe przyjemności. Wyjście Matki Judyth po mleko wzbudzało smutek przypominający wieczne oddalenie. Wszelkie uczucia, jakich doświadczała, były wzmożone stokrotnie. Jutrzejszy wspólny wyjazd dał się porównać do księżycowej wyprawy. W taki sposób świadomość Jutty smakowała podarowane chwile. Przypominała sobie pierwszy spacer dookoła domu. Wysokie lasy dzieliły wieś od młyna, łącząc je ze sobą szerokim duktem, którym przywożono ziarno do mielenia. Za lasami ciągnęły się pola i pastwiska należące kiedyś do młynarza. Młyn stał w rozwidleniu rzeki na małym wzgórzu. Dom młynarza miał wysoką podmurówkę z wielkich głazów, nad nią znajdowały się belki ścian, uszkodzone częściowo przez wiatr i słotę. Dachówki od strony północnej porośnięte mchem, wspaniałą, grubą i ciepłą poduchą, od strony południowej były czerwone i prawie nie uszkodzone. Między domem a młynem rósł sad. Rósł sam sobie przez długi czas, a potem pozostawiony sam sobie karłowaciał powoli. Niektóre drzewa miały wielkie garby pochylające je w kierunku ziemi, część leżała martwa, porażona piorunami, reszta stała nad powalonymi braćmi dźwigając na sobie narośla, a latem dodatkowo jeszcze owoce. Teraz jabłka miały już pewnie wielkość wiśni, a wiśnie musiały mieć rozmiar własnych pestek. Cztery nowo wprawione ramy okienne i czyste szyby błyszczące w słońcu przez kontrast pogłębiały wrażenie rujnacji. Matka Judyth oprowadzała Juttę po dawnych włościach jak przewodnik pokazujący turystom świetność starożytnego Rzymu. - A tu z tej strony była kiedyś piękna weranda - opowiadała Judyth - pamiętam, jak ją budowali. Moja matka chciała mieć taką samą werandę jak dziedziczka. Młyn przynosił duże zyski, a ojciec spełniał zachcianki matki. Weranda była przedmiotem drwin i zazdrości całej wsi. Była oszklona, miała kolorowe szybki, drewniane poręcze i schodki. Patrzyły ze smutkiem na przegniły daszek werandy i parę luźnych cegieł. - Nikt nigdy nie siedział na tej werandzie - mówiła dalej Judyth - ale mnie wydawała się czymś szczególnie pięknym, pochodzącym z lepszego świata niż ja, zawsze najbrzydsza, a potem jeszcze najnieszczęśliwsza... Ja, widzisz, Jutka, późno poznałam szczęście. Dopiero po wyjściu z klasztoru, kiedy zaczęłam pracować w szpitalu i założyłam sektę... Ta sekta to był parawan, może śmieszny, ale skuteczny. W cudzej radości i w cudzym zdrowieniu znajdowałam radość. - A ja - zwierzyła się Jutta - tego rodzaju uczuć do momentu przyjścia do szpitala w ogóle nie znałam. Dopiero tam, pod twoim kierunkiem nauczyłam się żyć... Rozmawiając po cichu, chodziły pod rękę dookoła rozwalonego domu, patrząc na drewniany młyn, na jabłonie Matuzalemy, powyginane pokracznie i zmalałe ze starości, podobne do Matki Judyth. Teraz w miejscu tego sadu miał powstać ogród. Judyth zamówiła ludzi, którzy wykarczowali drzewa i zaorali ziemię, czekała na pierwsze rośliny, rozchylające brązowe tłuste skiby. Ten przyszły ogród, sianie i sadzenie miały służyć temu samemu celowi, co młyn: Jutta miała wierzyć, że będzie żyła. Temu także służyło kupno kalendarza i zegar, leżący dotąd twarzą do podłogi, który doczekał się wreszcie tego, że Judyth powiesiła go na ścianie. W domu, gdzie gości śmierć, odczuwa się pogardę dla czasu. Wraz z kalendarzem i zegarem wkroczyło do opuszczonego domu młynarza następstwo godzin i dni, które są życiem. Wieczorne projekty Matki Judyth sięgały coraz dalej: jutro trzeba będzie zrobić wielkie pranie, - za dwa tygodnie posiejemy trawę, w początkach czerwca będziemy jadły truskawki... w przyszłym roku weźmiemy się za odbudowę domu, Jutka. A jeszcze nie tak dawno, na samym początku, kiedy tu zamieszkały, jedna i druga z lękiem wypowiadały słowo jutro, nie sięgając pojutrza. - Jeżeli od razu w tym roku posadzimy winorośl, za trzy lata zbierzemy winogrona - powiedziała Judyth. - Od południowej strony ściana domu jest nie zniszczona i będzie można postawić rusztowanie... Zamówimy metalową drabinę i puścimy łozy aż po dach. Może na targu uda się kupić sadzonki jakiejś dobrej odmiany, ale to wszystko loteria... Posadzimy w pięciu punktach... Trzy ciemne i dwa jasne. Ja lubię te ciemnofioletowe grona, chociaż są cierpkie, a ty, Jutka? - Ja też lubię, chociaż nigdy takich nie jadłam - odpowiedziała Jutta. - Już lubię to, co jeszcze nie urosło. Następnego ranka Judyth przygotowała samochód do drogi. Przetarła szyby, wyczyściła fotele i wymiotła podłogę. - Nie męcz się - powiedziała Jutta - jemu i tak nic nie pomoże. - Jest, jaki jest, najważniejsze, żeby był czysty. - Najważniejsze, żeby jechał. Od samego rana Jutta miała gorączkę podróży. Aż trudno było uwierzyć, że to ta sama osoba, która z małą torbą wsiadła do samolotu i poleciała do San Francisco po odbiór nagrody, ta sama, która jeździła po świecie bez żadnych obaw i śladu zdenerwowania, tak jakby cały świat był jej małym rodzinnym miasteczkiem. Teraz Jutta przed wyprawą na targ drżała i denerwowała się. Wiele razy czesała swoje białe włosy, malowała oczy kredką pozostałą na dnie jej torby jeszcze z czasów przedszpitalnych i szczypała się w policzki, żeby wywołać rumieńce. Tylko przebierać się nie mogła, a to z jednego prostego powodu: miała tu tylko dwie nocne koszule i zimowe rzeczy, w których przyjechała ze szpitala. - Nie szkodzi, że się ciepło ubierzesz - powiedziała Judyth - dziś jest dość duży wiatr. Kiedy obie były gotowe i stanęły naprzeciwko siebie przed samochodem, wybuchnęły głośnym śmiechem. Zataczały się ze śmiechu patrząc jedna na drugą. Matka Judyth miała na sobie swoją długą zszarzałą spódnicę zakonną, sweter z owczej wełny i kamizelkę baranią. Ze względu na szczególną wagę tej wyprawy zaczesała swoje wielkie siwordzawe włosy do tyłu i upięła z nich węzeł. Na nos wsadziła okulary w drucianej oprawie. - Jak my wyglądamy! Jak my wyglądamy! - powtarzała Judyth. - Jak wycieczka z domu wariatów! - Wstawiła do bagażnika dwa wiklinowe kosze i siadła za kierownicą, ciągle nie mogąc się uspokoić. Jutta przygładziła swoją sterczącą, białą szczotkę i osłoniła ją chustką z Madagaskaru. Ponieważ raziło ją słońce, Matka Judyth dała jej swoje stare przeciwsłoneczne okulary, zawieszone na grubym łańcuchu, z jednym szkłem pękniętym we wzór pajęczyny. - Jak dojedziemy do miasteczka, kupisz sobie nowe - powiedziała, pocieszając Juttę. Uzupełnieniem stroju Jutty było jej długie, siwe, karakułowe futro o zwariowanym fasonie, należące do tamtej Jutty sprzed nowej ery, czyli sprzed choroby. Futro było bardzo eleganckie, obfite, o szerokich ramionach i rękawach. Chude ciało tonęło w nim. Była o głowę wyższa od Judyth, która mierzyła dokładnie półtora metra. Za to stopy miała Judyth wielkie. Powiedziała kiedyś: - Widać po stopach, że zanosiłam się na wysoką kobietę, ale musiało stać się coś, co przeszkodziło mi urosnąć. - Z tego wynika, że ja miałam być mała, a stało się coś, co pozwoliło mi urosnąć - odpowiedziała żartem Jutta. - Wszystko na tym świecie jest pomieszane, nie ma się co dziwić - zakończyła Judyth. Ponieważ Jutta nie umiała teraz chodzić na wysokich obcasach, nie mogła włożyć butów, w jakich przyjechała do szpitala. W związku z tym Matka Judyth pożyczyła jej swoje czarne, rozklapane półbuty, które były wysoko sznurowane i nie mogły spaść z nóg Jutty. Dodatkowym zabezpieczeniem były zresztą grube wełniane skarpety. Nogi Jutty wydawały się w tym komplecie jeszcze cieńsze niż były. Sama zaś Matka Judyth włożyła flanelowe papucie w kratę, w których zwykła była biegać po szpitalnych korytarzach. - No to ruszamy, w imię boskie - Judyth przeżegnała się, a Jutta zrobiła to samo. Matka Judyth prowadziła pewnie, może nawet odrobinę zbyt pewnie jak na sumę wiedzy o samochodzie. Należała do tego rodzaju ludzi, których słuchały przedmioty martwe. Gdzie jesteś, nożu, pytała, kiedy nie mogła znaleźć noża, i on natychmiast znajdował się. Mówiła do wody: gotuj się, wodo, bo Jutta chce herbaty... Ożywiała w ten sposób to, co martwe, i rozszerzała świat żywy. Jechały szosą między dwiema ciężarówkami, mając zasłonięty widok przed sobą i za sobą. Jutta patrzyła w bok, gdzie rosły drzewa, nie była jednak w stanie podziwiać ich, bo Judyth sykała ciągle, przeklinała, a bodajże was wciórności... Bała się wyprzedzać. - Daj znak, że zatrzymujesz się - powiedziała Jutta. - Co ci się stało? - krzyknęła Judyth; widać, że strach o Juttę był umieszczony bardzo blisko skóry. - Nic - powiedziała Jutta, kiedy stanęły na poboczu. - Przesiądźmy się. - O nie, jeszcze nie zwariowałam - powiedziała Judyth - to nie jest miejsce na naukę jazdy. Jutta poszperała w torebce, wyciągnęła prawo jazdy i pokazała jej. Judyth ustąpiła i zamieniły się miejscami. Jutta ujęła kierownicę i wyminęła ciężarówkę. Znów wracało do niej poprzednie życie. Jechała w skupieniu. Na czole pojawiły się dwie pionowe zmarszczki, a z nimi kropelki potu. Słabość jeszcze dawała znaki. - Teraz trzeba skręcić - powiedziała Judyth oglądając mapę. Nawet bez mapy można było zorientować się, że to musi być gdzieś tutaj, bo nagle pojawiło się wiele chłopskich furmanek, półciężarówek z warzywami i samochodów podobnych do tego, którym podróżowały. Targowisko zajmowało plac w środku miasteczka, przed samym ratuszem. Wyglądało bardzo solidnie i porządnie. Z prawej strony był targ koński, za nim stały furmanki i samochody, motocykle i rowery. Ta część była oddzielona od reszty drewnianą balustradą. Za ogrodzeniem kotłowały się setki ludzi, a nad nimi unosił się smród i wrzask. Handlowano wszystkim. Na stołach piętrzyły się warzywa i reszta zimowych jabłek. Leżały tam oskubane indyki wielkie jak cielęta, gęsi, kaczki i kury posiniałe ze starości obok młodych, różowych, leżały wypatroszone i milczące na oczach swych sióstr i braci, jeszcze w pierzu, nie przeczuwających, że czeka je ten sam koniec. Te żywe gdakały, gęgały, kwakały, powodując jeszcze większy hałas. Były tam też gołębie, układane po trzy, na rosołek dla chorego, i wspaniale upierzone, nadęte okazy będące dumą gołębników. - Kupimy kurę na rosół - powiedziała Matka Judyth - nie ma to jak solidna wiejska kura na rosół. Przez ogólny hałas i szum przebijały się potężne głosy zachwalające jakieś cudowne specyfiki i specjalne wynalazki, samoobierające nożyki, hebel do kapusty, tnący jak masło, sól uzdrawiającą do kąpieli, sprężynki zamykające słoje wecka, tak że wytrzymają sto lat... Jutta przystanęła w miejscu, w którym ktoś opowiadał dzieje pewnego odcisku. Matka Judyth nie mogła jej odciągnąć, zanim Jutta nie wysłuchała całej tej historii ze trzy razy. Zwalisty mężczyzna z podbitym lekko okiem i pękniętą dolną wargą zaczynał szeptem: - Przychodzi do mnie w Kutnie - tu robił pauzę i krzyczał tak, że wszyscy podskakiwali - kolejarz pewien zbolały! Czterdzieści lat ten korzeń w nogę mu się wgryzał - znów przechodził w szept - czterdzieści lat ból cierpienie mu zadawał - przy tych słowach podsuwał stojącym w pierwszym rzędzie ludziom pod nos olbrzymi odcisk wycięty z nogi zbolałego kolejarza, a oni odsuwali się albo odchylali głowy do tyłu. - I dopiero nasz środek boleść tę radykalnie mu usunął! Teraz brał do ręki buteleczkę w kolorze atramentu i dziwny plaster najeżony kolcami. Zręcznym ruchem smarował palce sztucznej stopy stojącej na drewnianym klocku, przyklejał do nich plaster, po czym wyrywał go wraz z korzeniem wyimaginowanego odcisku. Jutta kupiła płyn i plaster. Była zachwycona aktorstwem wędrownego handlarza, umiejętnością stopniowania napięcia i dramatyzmem jego głosu. Wreszcie Jutta nasyciła się sztuką i mogły zacząć kupowanie sadzonek. Zamiast kierować się spisem, który miała na kartce, Jutta przechodziła obok straganów i brała każdą nową rzecz, jaką zobaczyła. - Przecież ten ogród jest z ziemi, a nie z gumy - upominała ją Judyth. Nic jednak nie pomagało. Miały już pełen kosz i trzeba było znieść go do samochodu. Jutta miała różowe policzki; oczy rozlatane i połyskujące łakomie, wyszukiwały wciąż nowe odmiany krzewów i kwiatów. Jest na tyle szczęśliwa, że może już umrzeć, myślała Judyth, jeżeli tak, jeżeli chcesz ją zabrać, to weź ją teraz, zwróciła się do tego, z kim często prowadziła w myślach rozmowy, weź ją dziś, albo uratuj... Była świetlista pełnia. Jutta jak zwykle w czasie pełni nie mogła spać. Dziś przyłączyły się dodatkowe wrażenia z wyjazdu na targ. Leżała z otwartymi oczami, patrząc w jasność nocy. Ciągnęło ją tak samo, jak kiedyś w dzieciństwie i potem, kiedy stała się księżycową kobietą. Pierwsza menstruacja pojawiła się w czasie pełni i odtąd tak było zawsze aż do czasu, kiedy zaatakował ją rak i jej organizm zatracił dotychczasową precyzję. Krew miesięczna przestała się pojawiać. Jutta mówiła do Matki Judyth, że czuje się jak obojnak albo że jest pulardą. Uważała, że straciła płeć. Tak było od dnia operacji. Dlatego Jutta, mimo że nie spała, nie zauważyła, że ten stan uległ zmianie. Dopiero plamy na prześcieradle przekonały ją, że po raz drugi w swoim życiu została kobietą. - Judyth! Zobacz, co się stało! - zawołała przez księżycowy blask. Wpadła Judyth, w długiej nocnej koszuli, z najeżonymi strachem włosami. Zobaczyła krew na prześcieradle i zrozumiała. Był to jeszcze jeden symptom powrotu Jutty do zdrowia. - Dziecko, będziesz znów miała swój czas! - ucieszyła się Matka Judyth. Zmieniła pościel, przyniosła wodę do umycia i Jutta poczuła, że ma prawdziwą matkę. Urodziłam się po raz drugi i po raz drugi dojrzałam, powiedziała do Judyth, patrząc w pełną twarz księżyca... Nareszcie powychodziły z ziemi pierwsze rośliny. Jutta podlewała je codziennie, żeby szybciej rosły. Były delikatne, miały świeżą zieleń, delikatny meszek i wiotkie łodyżki. Starała się rozpoznać po małych liściach jakie to kwiaty, ale było to zbyt trudne. Wezwała więc na pomoc Matkę Judyth. - Te pod murem to są chyba malwy, a te tutaj to nasturcje albo może nagietki? - pytała. - Wyrwij to wszystko, same chwasty - powiedziała Judyth głosem sędziego ogłaszającego wyrok śmierci. - Jak to chwasty? Skąd chwasty? Przecież wysiałam tu tylko kwiaty - broniła się Jutta. - Chwasty - powiedziała Judyth dobitnie - zawsze wysiewają się same i pierwsze wyłażą z ziemi. Zapamiętaj sobie to raz na zawsze: to, co pierwsze wyłazi z ziemi wiosną, to są chwasty. Pokazując po kolei nazywała je: tu rośnie lebioda, tu jest mniszek, a to nazywa się ośle kopyto, te małe tutaj, płożące się - to rozgwiazdy. - Są takie ładne, takie delikatne - mówiła Jutta wyrywając je posłusznie. - To jest twój ogród, jeśli chcesz, załóż hodowlę chwastów, a żadna inna roślina się nie przebije. Jutta wyrywała je z bólem serca, za to dokładnie. Oburzyła się dopiero, gdy Judyth powiedziała: - Te pod płotem też, co to za dziwny szpaler zostawiasz! - O, co to, to nie, nie dam sobie powiedzieć, specjalnie je tu przesadziłam, to są sosenki. Tu będzie żywopłot z sosenek! - Sosenki! - Judyth aż przysiadła; waliła się po kolanach, a z jej oczu płynęły łzy. Sosenki, nie, nie mogę! Sosenki! - Czego się tak śmiejesz? - zezłościła się Jutta. - Las jest niedaleko, wiatr przywiał nasiona i wykiełkowały... Co w tym takiego śmiesznego? - Nic, tylko to, że skrzyp mogłabyś odróżniać, naprawdę, Jutka, to takie pospolite zielsko. Po paru dniach wzeszła dawno oczekiwana trawa. Jutta zaprojektowała mały trawnik, na którym miały rosnąć kępy kwiatów. Powiedziała Judyth, że podobają się jej łodygi wyrastające z gołej ziemi. Judyth pozwalała na wszystko. - Twój ogród będzie taki, jak chcesz - mówiła. Nasypała pół worka nasion trawy do związanej w specjalny sposób chusty, którą Jutta miała na szyi, i kazała rozrzucać nasiona równomiernie na cztery strony świata w spulchnioną i podlaną wcześniej glebę: - Chcesz trawnik, będziesz miała trawnik. Kiedy Jutta skończyła siać, Judyth przywiązała do nóg dwie deski i chodziła w tych drewnianych butach, przytupując jak niedźwiedź na rozpalonej blasze. Robiła to tak długo, aż przyklepała całą zasianą powierzchnię. - W klasztorze były przepiękne trawniki, jakby sam Pan Bóg pomagał w pielęgnacji - powiedziała. - Nigdzie takich nie widziałam. Przyklepane nasiona przysypywały obie z Juttą miałkim rudym torfem zmieszanym z dobrze przefermentowanym obornikiem. Od tego czasu minęły dwa tygodnie i właśnie teraz wzeszła zielona trawa. Był to zielony puch, delikatnością przypominający włosy niemowlęcia. Tam gdzie Jutta zostawiła łyse place, miały w przyszłości rosnąć kępy kwiatów. Z ziemi powychodziły już liście irysów, ostre jak zielone szable. Na drugiej owalnej kępie zauważyła krwiste, jakby cielesne palce, wyglądające jak paznokcie kogoś, kto z trudem przebija się spod ziemi na powierzchnię. Sądziła, że są to kwiaty, ale Matka Judyth znów wyprowadziła ją z błędu. Tym razem nie był to chwast, tylko liście piwonii. Judyth wiedziała wszystko. Powiedziała, że z czerwonych, ciasno zwiniętych rurek zmienią się w zielone i strzępiaste liście. Na kwiaty trzeba będzie zaś cierpliwie zaczekać. Czekała więc, o ile można nazwać cierpliwym czekaniem stokrotne w każdym dniu wychodzenie do ogrodu i pochylanie się nad każdą zieloną drobinką ukazującą się na powierzchni. Judyth tymczasem wysiewała marchew, pietruszkę, koper, selery, tymianek, bazylię i wszystkie inne możliwe warzywa i zioła potrzebne w kuchni. Wszystko musiało być pod ręką. Będziemy samowystarczalne jak średniowieczny klasztor. Chlubiła się tym, że będą mogły żyć tutaj całymi miesiącami, nie ruszając się po nic do miasta. Gdy zakwitł pierwszy krokus, stały nad nim obie, myśląc o śmierci. Jedna i druga myślała o samotnej istocie, która przebiła się z głębi ziemi, jak dziecko z łona, w tym samym momencie skazana na zwiędnięcie, zgnicie, zbutwienie. Zanim to nastąpi, żółty krokus będzie doświadczał na sobie ciepła promieni słonecznych, odświeżających kropel deszczu, przykrych nocnych przymrozków, lubieżności pszczół i bąków, tak długo, aż zacznie powoli wysychać jego kielich. Tak miało być. Tylko tyle i aż tyle, pomyślała Jutta, taki jest ten mój cały ogród. - Mam wrażenie - powiedziała Jutta - że już kiedyś stałam nad takim krokusem i myślałam to samo, co teraz myślę, ale to jakaś inna pamięć, starsza od mojej biografii. - Może to się działo w poprzednim wcieleniu? - odpowiedziała Judyth. - Są ludzie, którzy wierzą w takie rzeczy... - Reinkarnacja to nie jest wyjście dla mnie, ja nie chcę być nikim innym, wcale nie chcę pozbyć się mojej przecierpianej przeszłości, nie chcę wcielać się w inne ciało. Wolę być tylko śladem w posadzonym drzewie niż kimś, kto nie pamięta, że to drzewo posadził. Kulawy wróbel Jutta malowała stuletni młyn, spiętrzony wodospad i stare, pokręcone drzewo w tle. Na pierwszy rzut oka był to obraz z natury. Jednak po bliższym przyjrzeniu się można było zauważyć, że chmury przybrały kształt skrzydlatej śmierci szybującej nad wodospadem, którego bryzy składały się z setek małych ludzkich postaci. Jedne z nich wylatywały w górę, inne znów leciały w dół, rozbijając się o kamienie. Spłaszczały się, zmieniały w ryby widoczne w przeźroczystej wodzie, w zwiędłe kwiaty płynące z nurtem rzeki, albo opadały na dno jako drobinki piachu. Mimo dramatycznej symboliki obraz robił pogodne wrażenie. Utrzymany w świetlistych barwach, z daleka był prawie wesoły. Jutta patrzyła na układ chmur, z którego miała powstać suknia anioła śmierci. Natura wspierała symbolikę bogactwem swych kształtów, w których można było doszukać się wszystkiego. Jutta odłożyła pędzel i położyła się na trawie. Owładnęło nią zniechęcenie. Starała się wypłoszyć czarne myśli sposobem, którego nauczyła ją Matka Judyth. Kiedy tylko zaczną cię nachodzić, mówiła, gadaj do siebie głośno całymi zdaniami; opowiadaj sobie, co widzisz w ogrodzie albo w pokoju, opisuj te swoje ulubione gałązki pigwy, potem mów o tym, co chcesz zrobić dla innych ludzi, ostatecznie możesz nawet mówić o mnie, jak wyglądam, jaka jestem, jaki mam nos i jakie okulary, to cię rozweseli, o wszystkim i o wszystkich mów, tylko nie o sobie... Pierwsza rzecz to odczepić się od siebie. Zgodnie z tymi wskazówkami Jutta oplotkowała już cały ogród, wszystkie ptaki, aksamitne liście wczesnowiosennych drzew, omówiła kapelusz, jaki kupi Matce Judyth na imieniny, ale zniechęcenie tkwiło tępo pod wszystkim, co piękne, dobre, miłe. Pracowała ostatnio nad projektem Sanatorium dla Dzieci Gruźliczych, które miało być zbudowane w małym podgórskim miasteczku. Ta właśnie praca, choć przynosiła wiele zadowolenia, łączyła się ze wspomnieniami szpitalnymi. Jutta słyszała wesoły śmiech małych pacjentów, to znów widziała ich nad wiek poważne oczy, ich ogolone głowy, drobne ciała jadące na wózkach na salę operacyjną, widziała także małe kształty zwłok, ledwo rysujące się pod prześcieradłem... Czuła, że musi wygrać ten konkurs. Długo była w szpitalu i dobrze poznała potrzeby małych chorych. Miała więc przewagę nad ludźmi zdrowymi. Razem z Matką Judyth pojechała obejrzeć teren pod budowę. Dorożka była jedynym wehikułem, który wjeżdżał pod stromą górę. Na razie na miejscu, w którym miała stać klinika, chodziły kaczki i kury. Tu będzie główny budynek, wykonany z najlepszych materiałów, szkła, aluminium, glazury, drewna... Wszystko musi lśnić czystością, nie tak, jak było w naszym szpitalu, pamiętasz, Judyth? Łóżka na korytarzu, karaluchy w kuchni, odrapane ściany, windy stojące między piętrami. Tak nie będzie. Klinikę połączy się z wielkim parkiem, ogrodem, tarasami schodzącymi w dół... Na tarasach dzieci będą werandowały. Na dachu może być solarium. Ogród będzie podobny do naszego. Zdrowa żywność z wielkiego warzywnika, owoce z sadu, zaplecze gospodarcze, hodowla cieląt i prosiaków, ferma drobiowa pod lasem, daleko, żeby nie śmierdziało... - To piękne, Jutka - ostudziła ją wtedy Judyth - tylko wiesz, co będzie, jak dadzą zamiast szkła sztuczne tworzywo, zamiast aluminium beton, a drewno zastąpią płytą paździerzową... Do tego połowę rozkradną, po pijanemu krzywo zbudują; nie możesz nastawiać się na cud, Jutka. Jako architekt miałaś z tym nieraz do czynienia, to musisz wiedzieć, że dookoła takiej budowy powstaje całe osiedle zbudowane z tego co ukradną. - Och, Judyth - powiedziała Jutta. - Wiem dobrze, jak to może wyglądać; ale ja do tego nie dopuszczę, wezmę nad tym nadzór; mam też zamiar wyprocesować to, co mi się należy po Panu Dżywne Yme, jego synowie myślą, że już umarłam, ale się niemile zdziwią. Z tego będą pieniądze na część wyposażenia... - No, na razie nie dostałaś jeszcze tej nagrody - Judyth starała się przywołać Juttę do porządku. - Ale ją dostanę, mogę się założyć, że ją dostanę - odpowiedziała Jutta z wielką siłą w głosie. Czuła, że jej projekt ma wiele wspólnego z "Wyspami Szczęśliwymi", że jest równie utopijny; z drugiej strony wiedziała także, że uporem można wiele zdziałać i postanowiła w tej sprawie być uparta do końca. Była tak pewna zwycięstwa, że już myślała o budowie. Chodziły w tę i z powrotem po wielkich terenach przeznaczonych na sanatorium, gdy wiatr przyniósł zapach palonej gumy. - Jak na mój gust, powietrze nie jest tu za świeże - powiedziała Judyth. Z naprzeciwka szedł jakiś człowiek prowadząc rower objuczony workiem - tajemnicą. Wyglądał tak samo jak wszyscy starzy ludzie z rowerami, na drodze między wsią a małym miastem. - Co to za zapach i skąd leci? - spytała go Jutta. - A to naso fabrycka, dobze prosperuje - odpowiedział, wskazując z dumą kierunek lotu smrodliwej smugi. - Przecież tu wszędzie wokoło pełno sanatoriów, jak można w takim miejscu postawić coś takiego? - zdziwiła się Judyth. - Jak trzeba, to mozna. My wolimy fabryckę, a gruźlików nie chcemy, niech se jadą gdzie indziej... Matka Judyth przyglądała się jego szczerym oczom. Wpatrywała się długo w niebieskie jak u dziecka tęczówki i białka pokryte siatką czerwonych żyłek. Chłop poczuł się niepewnie i zaczął coś poprawiać przy swoim tajemniczym worku. - Jak zrobią, tak i bedzie - powiedział pojednawczo - to nie jest leko, gdzie się nie rusy, wsędzie gruźlicy moze dostać. Baby się boją rodzić, kazdo stąd ucieka. Jedno wielkie sanatorjum, ja się stąd nie rusę, siódmy krzyżyk pański mi idzie. - Ma pan tu ziemię? - zagadnęła Jutta. - Ziemie to miał mój dziadek. Ja w mieście mieszkam. Stolarzem jestem, tak jak mój ojciec. Jutta pochyliła się do małej Matki Judyth i spytała cicho: - Może krzesła zamówić do kuchni? Będę tu i tak przyjeżdżała... Stolarz usłyszał, co mówiła, i roześmiał się: - Nie ma u mnie co zamawiać, jesce mocie czas. Ja trumny robię. Jutta skończyła głośne opowiadanie tamtego wydarzenia i naprawdę poczuła się lepiej. Leżała na brzuchu, oczami błądząc po trawniku. Omiotła wzrokiem mały, grudkowaty przedmiot, który napotkała, ominęła go, lecz po chwili przyciągnął ją znowu. Było to sine pisklę. Gołe, brzydkie i ślepe. Wyglądało jak martwe. Przysłowiowe pisklę wypadłe z gniazda. Skąd to wypadło, jeżeli leżało pośrodku trawnika? Gniazdo musiałoby wisieć w powietrzu na nitce. Tajemnicą było, w jaki sposób to maleństwo się znalazło właśnie w tym miejscu: Przyglądając mu się z litością i obrzydzeniem, Jutta zauważyła, że to coś, co mogłoby zostać ptakiem, oddycha jeszcze. Nie dotykając go, jak nie dotyka się ofiary morderstwa przed wezwaniem policji, Jutta pobiegła po Matkę Judyth pielącą chwasty w swoim warzywniku. - Nie wypadło samo, tylko zostało wyrzucone - orzekła Judyth tonem wytrawnego znawcy ptasich obyczajów. - Połóż je w cieniu i niech umrze w spokoju. My tu nic nie pomożemy, nic tu po nas. - Mówisz jak lekarz przy beznadziejnym przypadku, a przecież my musimy coś zrobić, nie możemy go tak zostawić - powiedziała Jutta, patrząc na ruchy przyszłych skrzydeł leżącego na dłoni Judyth stworzenia boskiego. - Ja w każdym razie idę po wodę i dam mu pić. - Czy dasz mu pić, czy mu ukręcisz głowę, wyjdzie na jedno, on nie ma żadnych szans na przeżycie - powiedziała Judyth bezlitośnie. - Nawet jeżeli to jest prawda, to ja wolę dać mu pić. - Pewnie, że tak, to takie humanitarne, napoić ptaka, zanim umrze. Znam cię, dasz mu pić pod warunkiem, że ja będę go trzymała... - Ja nie mogę go dotknąć, Judyth, naprawdę, jest taki obrzydliwy, wygląda jak pterodaktyl. Jest taki spocony! - To śmiertelny pot - powiedziała Judyth ze smutkiem. - Nie histeryzuj, to zwykły wróbel, ciągle narzekasz, że jest ich za dużo, że są bezczelne. - Ale nie ten, ten jest taki biedny... - No, więc przynieś tej wody. Po chwili Jutta przyniosła kubek z wodą i łyżeczkę. - Szkoda, że nie wzięłaś filiżanki i srebrnej cukiernicy - zakpiła Judyth. - Teraz musisz go potrzymać, a ja go spróbuję napoić. Nabrała łyk wody w usta, położyła pisklę na dłoni Jutty i delikatnie rozwarła mu dziób. Pochyliła się i wypuściła parę kropel wody wprost w rozwartą czeluść. - Uważaj, utopisz go, nie tyle - doradzała Jutta. Oczy pisklęcia były ciągle schowane pod powiekami. Niebieskofioletowa skóra obciągała szkielet tak, jakby była trochę przyciasna. Na skrzydłach wschodziły meszkowate pióra. Obramowany jaskrawożółtą obwódką dziób był ogromny w stosunku do reszty ciała. - Matka musi widzieć w co ładować żarcie, w gnieździe jest ciemno, stąd ta jaskrawość. Judyth wzięła szpadel i wykopała trochę ziemi. Wyciągnęła z niej tłustą dżdżownicę. Oderwała kawałek, a resztę zakopała z powrotem. - Nic nie może się zmarnować, na początek wystarczy. Pocierała dziób pisklęcia kawałkiem dżdżownicy tak długo, aż otworzyło go. Wtedy wpakowała drgające mięso. Jutta odwróciła się. Na twarzy miała wypisane nudności. - Jakżeś ty nieodporna, dziewucho, obiecuję ci, że jak ten twój Pterodaktyl wyżyje, będziesz go sama karmiła. - Będę mu dawała jajko - powiedziała Jutta. - Najlepiej z majonezem. Przez godzinę zajmowały się nieszczęsnym pisklakiem. Jutta uwiła mu gniazdo z kawałków włóczki i waty. Zabrały go do domu, żeby nie zaopiekował się nim jeden z tych bezdomnych kotów, które wałęsały się po ogrodzie. Judyth nie chciała nigdy żadnego psa ani kota przygarnąć. Ja lubię zwierzęta, mówiła, ale zwierzę, które daje się omotać człowiekowi, przestaje być zwierzęciem. Jutta była tego samego zdania. Widziała wiele domów, w których królowały tłuste psy i koty, kastrowane i sterylizowane, a ich właściciele upierali się, że te zwierzęta są szczęśliwe, że oni zrobili to dla ich dobra. Słyszała często takie zdanie, bo posiadanie zwierząt stało się modne, co więcej, mówiono, że ludzie, którzy nie mają zwierząt, są złymi ludźmi. Nasz kot był taki agresywny, zanim go wykastrowaliśmy, powiedziała pewna pani, najlepszy dowód, że to było mu potrzebne. Judyth mówiła: zwierzę musi radzić sobie samo i nie można pozbawiać je zwierzęcości, to barbarzyństwo! Teraz pomagała Pterodaktylowi powrócić do życia, bo chciała zrobić Jutcie przyjemność, a także dlatego, że z natury była dobra. - A może znajdziemy jakieś gniazdo z pisklętami i dołożymy Pterodaktyla? - spytała Jutta. - Nie. Wróble umieją jakoś liczyć swoje dzieci, jeżeli w gnieździe zrobi się tłok, i tak go wyrzucą albo co gorsza jakieś inne pisklę - powiedziała Judyth. Pisklę nie miało wcale zamiaru umrzeć. Z dnia na dzień nabierało sił. Jutta w przerwie między kolejnymi projektami sanatorium doglądała je i obserwowała, jak rośnie i rozwija się. Po trzech tygodniach wyrósł z niego całkiem dobrze upierzony wróbel. Trochę kulał na prawą nogę. - To jest właśnie taki kulawy wróbel jak ja - mówiła Jutta. - Zrobiłaś z nim to samo, co ze mną. Ty, Judyth, musisz mieć uzdrawiające właściwości... Pamiętam, że stale mnie dotykałaś, znam dobrze twoje ręce, ty na pewno wydzielasz jakąś energię... - Nie mów tak. - Nie, Judyth, ja nie żartuję. Jeszcze nie wiesz, że ja postanowiłam nazwać moje sanatorium imieniem Matki Judyth... - Nigdy się na to nie zgodzę, czyś ty, Jutka, zupełnie już oszalała? Czy ja jestem jakąś świętą? - Możesz protestować, ile chcesz, ja i tak to zrobię. - Na upór nie ma lekarstwa. - Kiedy ja naprawdę wierzę, że ty mnie uzdrowiłaś. Twoje ręce... Ciągle były na moim czole. - Sprawdzałam, czy nie masz gorączki - zamruczała Judyth. - Wykształcona kobieta, a wierzy w zabobony - i zaraz zmieniła temat. - Pterodaktyl musi jak najszybciej nauczyć się latania, może wtedy jakieś stado go przygarnie. Inaczej będzie kaleką na całe życie. - Czy możliwe jest, żeby on latał i nie uciekł, żeby się oswoił? - Jest tak samo oswojony jak ty, Jutka. - Ja? Ja mam ochotę uciec? - Jeszcze nie, bo jeszcze nie jesteś całkiem w porządku. Jeszcze trochę wytrzymasz ze starą Judyth, a potem ułożysz sobie swoje własne życie. Judyth powiedziała to tajemniczo i posmutniała, a jej zapadnięte głęboko, choć błyszczące oczy przygasły. - Powiedz mi, Judyth, czy tobie coś dolega? Powiedz mi, bo tak dziwnie mówisz, jakbyś chciała coś powiedzieć, nie mówiąc wprost. Ja stąd się nie ruszę nigdy i nigdzie. Za żadną cenę. Wierz mi, że naprawdę tak chcę. - Ja wiem, niczego takiego od ciebie nie wymagam, starczy mi, że jesteś zdrowa, dobra, że znów pracujesz, że wróciłaś do architektury... Malujesz... Zostało tylko jedno do zrobienia. - Co mam jeszcze zrobić? - Ty, Jutka, potrzebujesz mężczyzny, tobie nie wystarczy kulawy wróbel, nawet oswojony, ty musisz oswoić coś większego... Wróbel jadł jajko na twardo usiekane ze szczypiorkiem, ponieważ Jutta uważała, że cudem ocalony potrzebuje witamin. Matka Judyth natomiast grzebała w ziemi i dostarczała mu tradycyjne pożywienie. Jedzenie było głównym zajęciem kulawego Pterodaktyla. Jutta przypatrywała się, jak jej ulubieniec pochłania olbrzymią ilość pasty jajecznej. Nie odpowiedziała Matce Judyth. Wiedziała, że stara wiedźma czyta w jej myślach i dobrze wie, czego jej trzeba. Jutta lubiła wszystko to, co robiła w domu przy młynie. Spokojne życie z Judyth, ich rozmowy, ich milczenie, sprzątanie młyna, pielęgnowanie ogrodu, malowanie, pracę nad projektem, wyprawy na targ, obserwowanie kulawego wróbla... Nie nudziła się nigdy... Ale coraz częściej budziła się w nocy i nasłuchiwała w ciemnościach dalekiego stukotu pociągów. W nocy też pojawiał się znów Hiszpan Corrida; ten, który uciekł, wracał skruszony, pełen miłości i mówił o tym, jak ciężko było mu bez Jutty, jak bardzo się męczył... Jutta usiłowała bezlitośnie przepędzić widziadło, ale opierała się coraz słabiej i słabiej, aż poddała się znów wspomnieniom. Nocne tajemnice oddalały ją od Matki Judyth, powodowały roztargnienie i duchową nieobecność. Stara czarownica bez trudu domyśliła się, o co chodzi. - Otwórz klatkę, on musi wreszcie poczuć, co to jest prawdziwa wolność - powiedziała do Jutty. Wystawiły go teraz w otwartej klatce na trawnik, skąd mógł przyglądać się ptakom latającym we wszystkich kierunkach w sobie wiadomych celach. Po paru dniach zaczął wykonywać jakieś ruchy skrzydłami, lecz ciągle nie wzlatywał. Z dachu obserwowały go dwa stare wróble, które przylatywały wielokrotnie w ciągu każdego dnia. Przyglądały się bez znużenia próżnym jak dotąd wysiłkom uratowanego ptaka. Któregoś dnia, Jutta nie pamięta dokładnie, kiedy to było, bo w domu przy młynie wszystkie dni były do siebie podobne, odpoczywała na trawie po długonocnej pracy nad projektem, patrząc na niski lot swego wychowanka. Jednak zrobił postępy. Zazdrościła mu samodzielności i tego, że nie musi przejmować się obowiązkiem wdzięczności wobec tych, które go uratowały. Wiedziała, że kiedy tylko będzie na tyle silny, żeby wzlecieć, opuści je, by przyłączyć się do jakiegoś stada. Jutta także mogła zamieszkać w mieście, poznać nowych ludzi i zacząć życie od nowa. Jednak nie chciała opuścić Judyth, domu, ogrodu i tego, co było z Judyth związane. Dlatego Jutta własnowolnie siedziała w otwartej klatce. Zagłębiła się w swych myślach i przestała widzieć, co dzieje się nad trawnikiem. Ocknęła się dopiero słysząc radosne ćwierkanie. Pterodaktyl latał po małym niebie nad trawnikiem, a dwa stare wróble siedzące na dachu zachęcały go do wysiłku. Nagle zerwały się do lotu, wzięły go między siebie i poleciały w kierunku wielkiej deszczowej chmury wiszącej nad lasem. - Wracaj! - zawołała Jutta. - Wracaj! Nie dasz sobie rady... Wróbel nie słyszał jej, a nawet gdyby usłyszał i zrozumiał, nie wróciłby i tak. Zniknęły wszystkie trzy i Jutta została sama z przeddeszczową ciszą. Poszła opowiedzieć o tym, co się stało, Matce Judyth, która piekła chleb. - Dziwna sprawa, wróble wcale nie są skore do pomocy - powiedziała - to od początku wyglądało podejrzanie. Pterodaktyl wyżył, mimo że nie powinien. Przeczytaj sobie w jakich chcesz książkach, czy nie potrzebne pisklę, do tego jeszcze ślepe, może wyżyć, wszędzie ci powiedzą, że nie, a do tego jeszcze przygarnęły go dwa stare, chociaż one tego nie robią. Dziwne. To musi coś znaczyć. - A może to byli jego rodzice? - spytała Jutta. - Ty, Jutka, masz sentymentalne pojęcie o ptakach. Judyth włożyła chleb do pieca i rozkładała teraz w cieple zioła do suszenia. Wiązała je w pęczki i wieszała na belce podtrzymującej strop kuchenny. - Po co tyle ziół? W przyszłym roku zbierzemy nowe - powiedziała Jutta. - Przyszły rok jeszcze daleko. Tu będziesz miała zapas. Musisz przecież pić codziennie, nauczę cię je rozpoznawać i zbierać. Jutta zaczęła baczniej przyglądać się czynnościom Judyth. Bała się o nią, bo Matka Judyth zaczęła znów bardziej chrypieć i kaszleć. Wcześnie rano, zdarzało się, nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa, zanim nie wypiła kilku łyków gorącego mleka albo herbaty. Do lekarza nie chciała pójść. - Zawsze chrypiałam - mówiła - to kara za picie wódki, czasem chrypię bardziej, a czasem mniej. To po prostu starość, Jutka. Przychodzi starość, tego się nie uniknie, a starość nie radość, śmierć nie wesele. Trzeba wiedzieć, kiedy przychodzi i przygotować się do niej. Nie denerwuj się, Jutka, bo nie ma o co. Kiedy jednak Jutta odkryła, że Judyth kupiła na targu czarne skórzane półbuty i czarną wełnianą sukienkę, przeraziła się. - Nie chcesz powiedzieć mi prawdy, dlaczego nie pójdziesz do lekarza? - Ja niedługo skończę siedemdziesiąt sześć lat, to już piękny wiek, i nie dziw się, że chcę mieć przygotowane wszystko co trzeba. Ale zapomnij o tym, to tylko przezorność. Wszystko drożeje, po co potem przepłacać, jak można taniej kupić? Była okazja, to kupiłam, czy to takie dziwne? Jutta uspokoiła się trochę, bo znała praktyczny umysł Matki Judyth. Uwierzyła, bo chciała uwierzyć, że i tym razem była to zwykła przezorność i że nie zawierało się w tym żadne mroczne przeczucie. Coraz częściej jednak rozmowy z Judyth zawierały jakieś wskazówki na dalekie później... na kiedyś, na wszelki wypadek. Matka zaczynała rozmowę, która była dalszym ciągiem jej myśli. Któregoś dnia spytała: - Wiesz, Jutka, jakbym chciała umierać? - i zaraz odpowiedziała samej sobie: - Tak jak jedna kobieta, na którą w szpitalu mówili Buddystka. Sama sobie wypracowała filozofię własną i żyła tak, jak postanowiła. Skromna, cicha, uczynna, w chorobie cierpliwa, mówię ci balsam, nie kobieta. Nikt się z niej nie śmiał, nawet jak na głowie stała. Śmierci się nie bała: chcę umierać w pełnej świadomości, nawet w bólu, powiedziała, nie dawaj mi morfiny, jak zacznę umierać. Poprosiła mnie, żebym przy niej siedziała, i nauczyła mnie słów, które mam mówić jej duszy. Pierwszy raz w życiu widziałam taką piękną śmierć. To była ceremonia śmierci i powiem ci, Jutka, że chciałabym tak umierać. Jak siedziałam przy twoim łóżku i myślałam, że umrzesz, to miałam taki plan, żeby nacisnąć na arterie twojej szyi, zobaczyłabyś wtedy jasność, a potem chciałam mówić te same słowa, których ona mnie nauczyła... Wtedy poczułabyś wyzwolenie, twoja dusza opuściłaby ciało i poszybowała gdzieś w przestworza. Jest w tym coś kojącego, nie uważasz? - Tak, Judyth, na szczęście nie było to potrzebne. Podarowałaś mi życie i powiedz sama, czy mogę ci się jakoś odwdzięczyć? Czy jest coś równie wartościowego, co mogę ci dać? - Tak, Jutka, wystarczy mi to, że jesteś ze mną. I to, że w ogóle jesteś. Milczały chwilę, a potem Judyth mówiła dalej: - Rzadko kto, Jutka używa słowa "jestem" w taki sposób jak ty, rzadko kto wie, tak dobrze jak ty, co to znaczy: "jestem". Tylko "jestem" i nic więcej. Rzadko się docenia to, że się jest, czy mam rację? Ludzie przeważnie mówią: chciałbym być taki bogaty jak tamten, albo: muszę być sławny. Tylko chorzy, z których ucieka życie, myślą: chcę być. To są już ludzie skaleczeni przez los. Długa i ciężka choroba zmienia ludzi tak, że czasem trudno ich poznać. - Tak, tak, masz rację. Jak pierwszy raz leżałam na obserwacji, byłam przez pewien czas w sali z urzędniczką, była księgową czy kimś takim, z tym wszystkim, co niesie ze sobą bycie księgową... - Wiem, o kogo ci chodzi, Jutka, to pani Denis. - Jak przyszłam po raz drugi do szpitala, to jej nie poznałam. Zupełnie jakbym rozmawiała z inną osobą. To była niesamowita metamorfoza. - Czytała bez przerwy. Należała do sekty i czytała najwięcej książek ze wszystkich. - Zyskała mądrość, głębię, samodzielne poglądy... Wiesz, co mi powiedziała? Że wszystko jest tak urządzone, żeby nie myśleć. Bo czy koń w kieracie zastanawia się, dlaczego chodzi z kółko? Dopiero w szpitalu poznałam, co to znaczy myśleć, zastanawiać się nad sobą, nad światem, poznawać poprzez książki to, co chcą mi powiedzieć inni ludzie, ci, co nie dali zapędzić się w kierat, byli utalentowani i uparci... Ja poczułam się szczęśliwa dopiero w szpitalu, bo nareszcie - dotarło do mnie, że to chore cielsko to ja i że ja mam coś w środku, ja, przez którą kiedyś myśli przelatywały bez żadnego porządku, jedne przechodziły w drugie, teraz doszłam do sedna... Tak mi opowiadała w swoim ego... - Jutta zastanowiła się chwilę. - Ja także, Judyth, do wielu rzeczy doszłam w szpitalu. Myślałam o myśleniu, to przypominało mi ojca... Myśl nie może różnić się strukturą od tego, z czego zbudowany jest świat, myśl jest podobna do komórki, zupełnie osobna, jednocześnie zaś stanowi część wielkiego organizmu myśli. Jest oddzielona od innych błoną, która jest w niektórych miejscach przepuszczalna, ma kanaliki łączące tę myśl z innymi. To pozwala na ciągłość myśli i na ich przenikanie. W każdej myśli znajduje się jądro i to jest właśnie istota myśli. Jeżeli nie ma jądra, myśl jest martwa, tak jak martwa jest komórka. Są myśli złe, dobre, obojętne. Są zabijające. Ja wiem coś o tym... Judyth słuchała w skupieniu wywodów Jutty, w pewnym momencie przypomniała sobie coś i zapytała Juttę: - Pamiętasz tego faceta, co miał żabie oczy? - Pamiętam. Trening medytacyjny, powtarzanie jednego słowa, które nie jest słowem, ma tylko brzmienie, a nie ma sensu. Słowo-dźwięk ma wykurzyć wszystkie myśli ze środka i przynieść ukojenie... - Przypominam sobie właśnie, co pani Denis mu powiedziała. Powiedziała mu tak: to, co pan robi, ma działać jak rycynus, ma przeczyścić mój mózg, ale myśli, przynajmniej moje, nie są ciężkostrawnym jedzeniem, chociaż są ciężkie, to nie jest źle strawione mięso w żołądku, moje myśli, proszę pana, są najcenniejszą rzeczą, jaką mam i ja ich nie oddam, bo je kocham, nawet te najczarniejsze... Ten człowiek nie był w stanie tego zrozumieć, aż mu powiedziała: niech mnie pan zostawi, pan nie wie, co to za szczęście nauczyć się myśleć na pięć minut przed śmiercią. Zdrowy nie zrozumie ciężko chorego. - Te medytacje mają głęboki związek z religią Wschodu, z praktykami religijnymi, z obyczajowością. Pozbawione tego są tym, czym myśl pozbawiona jądra. Ja rozumiem panią Denis, wiem dokładnie o co jej chodziło. Chory człowiek jest samotny, więc nie można odbierać mu jeszcze jego myśli, bo poprzez te myśli czuje się sobą, nawet jeśli myśli przynoszą mu smutek, to jest to jego własny smutek, a nie obcy. Gdyby zabrać mu to, co go identyfikuje z sobą samym, poczułby się pewno odcięty i martwy. Ta technika jest dobra dla zdrowych, może zresztą zależy od typu osobowości. - Ja z tym terapeutą długo rozmawiałam - powiedziała Judyth - starałam się mu wytłumaczyć to, o czym mówisz, ale wiesz, jak to z fanatykami, nie był w stanie przyjąć innego punktu odniesienia do życia niż własny. Brak tolerancji może przejawiać się także w uszczęśliwianiu, nie sądzisz, Jutka? - Takie rozmowy są mi bardzo bliskie, bo co może być bliższe niż to? Kiedyś, wiesz, wtedy z Hiszpanem, miałam siedemnaście lat, byłam przepełniona szczęściem i myślałam, że miłość polega na pocałunku myśli. Chociaż mówiliśmy niewiele, raczej on słuchał, co mu opowiadałam, lecz czułam często, że nasze myśli całują się. To była taka pieszczota, czasem muśnięcie tylko, a czasem coś znacznie więcej. I widzisz, jak to się skończyło? Właśnie on skrzywdził mnie najbardziej. Czyli te nasze pocałunki myślą były tylko moim złudzeniem. Hiszpanowi wystarczało to, co pisał; on pod względem myśli był samowystarczalny, a ja mu tylko przeszkadzałam w tym, co było dla niego najważniejsze. Nie wątpię w jego miłość, wiem, że mnie kochał, tylko że miłość była mu niepotrzebna i musiał się jej pozbyć dla wyższych celów. Zmierzam do tego, że teraz z tobą wszystko jest czystsze i piękniejsze, że wierzę w naszą bliskość i wspólnotę, bez żadnych zastrzeżeń. Wiem, że nie opuścimy się nigdy dla nikogo. - A wiesz, Jutka, dlaczego tak jest? Dlatego, że my nie mamy nic ważniejszego. Dla ciebie ważne są twoje projekty i to co malujesz, ale i to nie jest ważniejsze ode mnie. A ja prócz ciebie nie mam w ogóle nic. - Rzecz nie może być ważniejsza od człowieka. - Tego właśnie "oni" nie rozumieją, dla "nich" rzecz jest ważniejsza niż inny człowiek, no, może nie dla wszystkich, są wśród nich ludzie, ale w masie "oni" to naród bezrefleksyjny, mimo że zajmują się abstrakcyjnym myśleniem... Praca jest dla nich ersatzem uczuć... Odwiedziny w przeszłości Jutta bardzo lubiła prowadzić samochód. Jeździła pewnie, szybko i bezpiecznie. Matka Judyth siedziała obok, zamyślona, ciemna i nieprzenikniona, tak samo jak jej niesamowite, czarne okulary, które nosiła w dni słoneczne, gdyż wtedy jej oczy łzawiły od blasku. Miała na sobie lekką czarną kurtkę kupioną przez Juttę, Jutta postanowiła zająć się wyglądem Matki Judyth. Siwordzawe włosy Matki Judyth były przysłonięte białym kapeluszem, z miękkim, nieregularnie opadającym rondem. Miała wyskubane wąsy i brwi utrzymane w linii, a w uszach dwa szmaragdowe kolczyki oprawione w złoto. Jutta kazała je wykonać na zamówienie z okazji nadchodzących urodzin Matki. Szmaragdy wybrała z tej racji, że uratowały jej życie. Tkwiły w delikatnej, złotej pajęczynie, przymocowane śrubką do śniadej poduszeczki ucha Judyth. - Chyba nie zniosę tego przeobrażenia w damę - powiedziała Judyth, kiedy Jutta wróciła obładowana prezentami. Wszystko, co miała na sobie, było nowe i obce. - To może skończyć się katastrofą, Jutka. W domu chodziła ciągle w starej zakonnej spódnicy, której koloru nie można było już z całą pewnością określić inaczej, jak tylko: zrudziała ze starości. Nosiła do niej pończochy w prążki. Teraz jej nogi oblekało coś, według jej słów: nieprzyzwoicie cienkiego jak na taką starą babę, a stopy tkwiły markotnie w pantoflach z miękkiej czarnej skóry. Wszystko razem wyglądało elegancko, choć nieco dziwnie, o ile takie połączenie jest możliwe. Tak mogłaby wyglądać stara cygańska królowa ubierana przez najlepszych paryskich krawców, bo Jutta miała dobry gust i smak. Wykorzystała to, żeby nadać Matce Judyth styl, nie niszcząc jej osobowości. Przyjechały do mieszkania Jutty. Chodziły po nie wietrzonych od dawna pokojach. Jutta szukała wspomnień, ale prócz zatęchłego zapachu nie było tu prawie nic. Nawet blady duch Pana Dżywne Yme umarł i leżał gdzieś w kącie, zapomniany i zrezygnowany tak bardzo, że nie był już w stanie ocknąć się na głos swej żony. Tu mieszkali zresztą bardzo krótko. Tylko parę miesięcy, bo od razu po ślubie przenieśli się do białego dworku. Jutta otworzyła szafę i wyciągnęła z niej długą czarną sukienkę bez pleców, z rozcięciem do połowy uda. - Wyobrażasz sobie mnie w tym? - Oczywiście. Wyglądałabyś pięknie. - Ta suknia wydaje mi się martwa - powiedziała Jutta - tak samo martwa, jak tamta Jutta sprzed szpitala. Nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Nic a nic - mówiła stanowczym tonem. Zmięła suknię i rzuciła ją na dno szafy. - Nie rzucaj jej tak, to nie grzech ładnie się ubierać, mnie wystroiłaś jak jakieś pindzirindzię, a sama pomiatasz piękną sukienką. Zabierz ze sobą te wszystkie rzeczy i używaj ich. - Masz zamiar urządzać bale dla okolicznych chłopów? - Nie, ale możesz chodzić ładnie ubrana po ogrodzie, możesz pozwolić sobie na taki luksus - powiedziała Judyth. Jutta zastanowiła się przez chwilę. Protestowała tak ostro, bo bała się, że przez noszenie swoich dawnych wspaniałych sukien stanie się znów taka, jaką była. - Tylko czy nie ma w nich złej energii? - spytała żartem, ale w jej głosie była kruszynka niepewności. - Nie ma jej w tobie, na nic więc nie zda się promieniowanie złych wspomnień. Jutta obchodziła całe swoje mieszkanie, dziwiąc się temu, co jej przypominało. Jak mogłam, jak mogłam być taka, pytała siebie i nie umiała znaleźć żadnego wytłumaczenia. Judyth odezwała się nagle, odpowiadając jej myślom: -Zapiekłe nieszczęście rodzi zło - mówiła - tak się czasami dzieje, że człowiek chce się schronić przed nieszczęściem w skorupę, którą buduje z oschłości, z intensywności czy cynizmu. Taka skorupa jest zawsze podszyta lękiem. Lękiem i nieszczęściem, Jutka; ja wiem, że ty nigdy nie byłaś złym dzieckiem. Byłaś nieszczęśliwa, bo nigdy nie miałaś matczynej miłości, a potem, kiedy obudziły się w tobie uczucia za sprawą ojca, los ci go zabrał... Drugi raz miłość znalazła cię na cmentarzu. I wtedy miałaś pecha, trafiłaś na artystę, na twórcę, który wszystko poświęci dla twórczości, bo ma ideę, ma taką żarłoczną ideę, która pochłonie wszystko, kto wie, czy nie połknęła nawet jego samego... - Dajmy spokój, Judyth, niech on sobie żyje gdzieś i pisze, ja teraz jestem inna, rozumiem więcej niż kiedyś. Nie mam już w sobie dawnej nienawiści... - Może znajdziesz go szybciej niż myślisz, Jutka, kto to może wiedzieć? - powiedziała Judyth w zamyśleniu. - Nie, nie mów tak, proszę, ja chcę mieszkać z tobą... - Nie oszukuj się, Jutka, na razie jeszcze tak, rychło się przekonasz, że potrzebujesz czegoś, czego ja nie mogę ci dać. Wspomnisz moje słowa. Jutta pozamykała wszystkie okna. - Możemy już stąd wyjść - powiedziała - nic mnie tu nie trzyma, tylko pamiętajmy, że to jest kapitał. W każdej chwili możemy je sprzedać. - Nie - zaprotestowała Judyth - nie potrzebujemy na razie pieniędzy. Na remont domu starczy nam ze sprzedaży pól... A to mieszkanie niech sobie stoi, a nuż zatęsknisz do miejskiego życia... Możemy się pokłócić... - Judyth, sprzedałaś pola? - Sprzedałam, po co mają leżeć odłogiem, nie lubię, jak coś się marnuje, a my przecież nie obsiejemy ich... - Dlaczego mi nie powiedziałaś, mam jeszcze tyle do sprzedania, są dwa futra, trochę biżuterii, ja mogę znów zacząć projektować wille dla bogatych... - Nie, Jutka, musisz skupić się na projekcie kliniki i wiesz o tym, że nie możesz się rozpraszać. Zabrały rzeczy i zeszły do samochodu. W drodze kupiły jeszcze wiele różności potrzebnych na wsi i całkiem zbędnych także. Kiedy załatwiły już wszystko, Jutta zjechała na drogę prowadzącą do domu. Matka Judyth powiedziała nagle: - Cofnij się, chciałabym jeszcze zobaczyć szpital. - Szpital? Szpital? - Jutta zatrzymała się w miejscu, tak jakby osadziła konia. - Tak, chcę go zobaczyć. Portier w dyżurce nie poznał Jutty ani też Matki Judyth. Dopiero kiedy odezwała się swoim chrapliwym głosem, rozpoznał ją, ale dalej kręcił z niedowierzaniem głową. Szpital wydał się Jutcie mroczną jaskinią. Ciemne korytarze mimo jasnego dnia były oświetlone neonowymi światłami, a mimo wszystko ciągle pozostawały ciemne. Z obu stron pod ścianami stały jęczące łóżka. Robiło to właśnie takie wrażenie, ponieważ w półmroku nie było widać sylwetek ani twarzy leżących, tylko słyszało się ich pełne cierpienia głosy. Szły długim korytarzem w tej typowo szpitalnej ciszy pachnącej lizolem, ciszy, której nie łamały nawet ludzkie jęki. Szły tak, jak idzie się środkową nawą do ołtarza podczas mszy żałobnej. Zmierzały do znanych sobie, białych drzwi. Matka Judyth zapukała. Jutta cofnęła się, jakby chciała uciec, ale Judyth powstrzymała ją: daj mu trochę radości, powiedziała. Weszły, kiedy ktoś znajomym, zmęczonym głosem odpowiedział na pukanie ze środka: proszę. - Panie do mnie - zapytał zdziwiony, kiedy stanęły przed jego biurkiem. Oczekiwał widać kogoś innego, z kim był zapewne umówiony. - Tylko i wyłącznie do pana Ordynatora - wychrypiała Judyth. - Matka Judyth?! - zerwał się z fotela i pocałował ją w rękę. Patrzył na nią długo, kręcąc głową z podziwem, bo nie mógł jej rozpoznać. - To ja we własnej osobie, tylko Jutka przebrała mnie za damę - chrypiała Judyth. - Jutka? Jutka? Nie? - Na dźwięk tego niepospolitego imienia, które trudno było zapomnieć, Ordynator stanął bez ruchu i przyglądał się Jutcie. Dotknął jej ręki, popatrzył w oczy z bliska, zdjął okulary, żeby bez ich pośrednictwa zbadać całą sprawę. - To pani, Jutta? To naprawdę pani?! - Chciał pan zapytać: to pani jeszcze żyje? Prawda? - Tak, przyznaję, że chciałem tak zapytać. Jak to się stało? - To ja. Włosy mi odrosły, a kości znów pokryły się ciałem. To czary Matki Judyth, ona jest czarownicą. - Judyth, co pani z nią zrobiła? - spytał Ordynator. - Przecież to niemożliwe! - E, takie tam zabobony - powiedziała Judyth lekceważąco. - Sama się uzdrowiła. Przypadek jeden na tysiąc. - Leczyła mnie winem jałowcowym, ziołami, surowym mięsem, do wina dolewała krwi, futrem zwierząt, pajęczyną - opowiadała Jutta - ale przede wszystkim szmaragdami; tłuczone w moździerzu szmaragdy codziennie rano i wieczorem... - Szmaragdy to Matka Judyth ma w swojej duszy - powiedział Ordynator. - Ja z Jutką mam rajskie życie - zmieniła temat Judyth. - Mam trochę raju, zanim obrócę się w proch, bo, panie Ordynatorze, ja nie wiedziałam, że człowiek może być tak szczęśliwy... - Ja też nie, pojęcia o tym nie miałam - dorzuciła Jutta. - Wy tam sobie szczęśliwie żyjecie na tym odludziu, a mnie tu w szpitalu brakuje Matki Judyth, nie ma nikogo, kto mógłby ją zastąpić. Nikogo. A jest coraz gorzej, nie mamy lekarstw, sprzętu, to, co gdzie indziej jest rutynowym zabiegiem, tu jest ciągle poważną operacją. Losujemy, komu pozwolimy żyć, kierując go na dializę, a kto ma umrzeć. Taka praca to ponad siły... Chyba pójdę na emeryturę... - Kiedy rozmawiałam z panem kilka lat temu, mówił pan dokładnie to samo - powiedziała Jutta. - Bo było tak samo, tylko ja byłem młodszy, nie byłem aż tak beznadziejnie zmęczony. - Panie Ordynatorze, niech pan weźmie kilka dni urlopu i przyjedzie do nas, to uroczysko, ale wypocznie pan na pewno, mieszkamy przy wodospadzie, warunki są cywilizacyjnie podłe, ale... - mówiła Judyth. - Woda ze źródła, wspaniała, krystaliczna, kubek takiej wody to lekarstwo... - Na kartce wyrwanej z notesu Jutta wyrysowała trasę dojazdu ze szpitala do młyna. Ordynator obiecał, że przyjedzie, postara się, ale w tym tygodniu nie może, bo ma dwie ważne operacje, może w przyszłym, a może za dwa tygodnie... Teraz chciał zrobić dokładne badanie Jutty. Judyth jednak zaprotestowała. Jutta także. Bała się. - Nie - powiedziała Jutta. - Jeszcze nie, może znów się coś okazać, jakiś mały ubytek cienia, i wszystko zacznie się od początku. Lepiej nie prowokować losu. - Cuda trzeba przyjmować na wiarę - dodała Judyth. - Ja naprawdę nie rozumiem, jak to mogło się stać, że pani żyje, medycyna w każdym razie nie znajduje odpowiedzi na to pytanie. Judyth, niech pani powie, co jej pomogło? - Panie Ordynatorze - zaczęła uroczyście Matka Judyth - przysięgam na Juttę i moją miłość do niej, że nie wiem, co jej pomogło, może wszystko razem, a może nic z tego, co jadła i piła, może całkiem co innego. - Może właśnie to wielkie uczucie, które mi dałaś - powiedziała Jutta i zawstydziła się takiego obnażania intymności przed obcym człowiekiem. - Były rozległe przerzuty, ja je widziałem, przecież ja operowałem Juttę - mówił Ordynator jakby do siebie. - Domyślałam się, że to już koniec - mówiła Jutta - kiedy Matka~ Judyth przywiozła mnie i kazała słuchać szumu wodospadu, wiedziałam, że to ma być mój koniec. Judyth była stale przy mnie, wciąż trzymała rękę na moim czole. Są ludzie obdarzeni taką siłą; słyszał pan o tym, o tych, co dotykając leczą... - Tak, słyszałem, nie odrzucam tego, jak zresztą nie odrzucam żadnych sposobów leczenia, tylko że nawet cudotwórcy nie leczą nowotworów z przerzutami. Tego nikt nie potrafi, rozumie pani? - Rozumiem, a jednak żyję, chyba że to jest nieprawda i śnię swój sen czy też raczej moja nieśmiertelna dusza śni swój sen o życiu... Odwiedziły jeszcze pielęgniarkę, która prowadziła Sektę Pomocy. Wpłaciły składki na owoce dla chorych i zabawki dla dzieci. - Jest dziwadłem podobnym do mnie - powiedziała Matka Judyth o pielęgniarce. - To dobrze dla sprawy. Jestem spokojna, wszystko idzie dobrze. Ona jest fiksum - dyrdum w sprawach damsko - męskich, ale ma porządek w rachunkach, czyli jest tak, jak powinno być. Pod koniec wizyty w szpitalu Jutta zaczęła drżeć. Była blada i miała kłopoty z oddychaniem. Brakowało jej powietrza, łapała je gwałtownie. Judyth podała jej szklankę wody i krople uspokajające. Duch miejsca zaczął działać tak silnie, że musiały wyjść z budynku szpitalnego. Siadły w ogrodzie, ale i tu nie mogła wytrzymać. Niepokój wypełniał ją szczelnie. Nie zostawił w ciszy ani jej ciała, ani ducha. W każdym siedzącym na ławce widziała ukrytą pod szlafrokiem w sprane pasy samotność cierpienia. Jutta znała ją dobrze i zbyt dobrze potrafiła odczytać. Nie potrzebowała patrzeć tym ludziom w oczy. Widziała ją nawet przez zamknięte powieki na wystawionych do słońca twarzach. A przecież ci, którym wolno wychodzić na słońce, to byli chorzy uprzywilejowani, ci, którzy mogli mieć jeszcze nadzieję. Inni, leżący w łóżkach, cichymi jękami dawali znaki, że żyją i cierpią. Za murem szpitala nikt tego nie słyszał. Dopiero przekleństwo nieuleczalnej choroby czyniło ludzi wrażliwymi. Tak było i z Juttą. Zastanawiała się, czy jej uratowanie to nie wskazówka losu, czy nie powinna poświęcić się chorym. Jednak jej stan w szpitalu, kiedy bliska omdlenia piła wodę o wstrętnym chlorowanym smaku, powiedział jej, że nie może oddać siebie. To się "nie opłacało", dlatego że nie byłoby z niej żadnego pożytku. Wykończyłaby się po kilku dniach. Błogosławiona Jutta z Sangerhausen była samarytanką i pustelnicą. Pierwsze było dla Jutty za trudne, drugie nie do przyjęcia. Ona była cudem uratowaną Juttą i architektem. Chciała żyć i tworzyć, być sobą dawną, i sobą obecną... Gdyby to dało się pogodzić... Być z Judyth, projektować piękne budowle, kochać mężczyznę, który zgodziłby się mieszkać na końcu świata... - Jedziemy, Jutta - powiedziała Judyth. - Teraz ja prowadzę, bo ty brałaś krople, weź się w garść, bo mi tu jeszcze zemdlejesz, jesteś blada jak pietruszka, ja też jakoś nie mogę tego szpitala znieść, straciłam odporność. Wydelikaciłam się jak mimoza. - To okropne - powiedziała Jutta siadając obok Judyth w samochodzie. - Chcę jak najszybciej znaleźć się u nas i napić się źródlanej wody. Myślałam przez moment, że mogłabym pomagać tym ludziom tak jak ty, ale ja nie jestem taka silna. Postaram się za to zdobyć pieniądze dla szpitala, tylko tyle mogę zrobić. - To bardzo dużo, Jutka, jest tylu bogatych, którzy nie wiedzą, co zrobić z pieniędzmi, a nawet nie pomyślą, że mogliby się z kimś podzielić. Ale nie zapominaj, że sama ledwo wymknęłaś się spod noża, masz się oszczędzać, a nie poświęcać. Masz swoją pracę i to wystarczy. To nie kwestia poświęcenia, to powinno być kwestią ceny. Pielęgniarki powinny być dobrze opłacane i to wszystko. Nie ja urządzałam ten świat... Gdybym ja go urządziła, wyglądałby całkiem inaczej... - Jedno jest pewne, w twoim świecie byłyby same szczęśliwe kobiety i ani jednego mężczyzny. No, może Ordynator, mechanik i ten dobry chłop, który przywozi nam mięso. - Jeszcze parę lat temu tak by było, ale teraz nie. Teraz już wiem, że można z nimi kolaborować - zakończyła Judyth, włączając silnik. Pochwała pigwy - Czas wreszcie odnowić dom - powiedziała Jutta. - Od piwnic po dach. Projekt odbudowy był już sporządzony i należało tylko znaleźć odpowiednią ekipę, która wykona wszystko w jakimś ludzkim terminie, jak powiedziała Jutta. - Czy to ma sens, Jutka? Przecież ty jesteś już całkiem zdrowa, nie mogę trzymać cię na tym odludziu, możesz sobie ułożyć życie z kimś... - Właśnie zamierzam to zrobić - odpowiedziała Jutta spokojnie. - Masz kogoś na oku? - spytała Judyth, a w jej głosie oprócz chrypki słychać było niepokój, którego mimo wesołego tonu nie potrafiła ukryć. - Tak. Ciebie - odpowiedziała Jutta. Twarz Matki Judyth zmieniła się. Głębokie bruzdy udręki zniknęły z czoła i okolicy ust, a na twarzy pojawiły się płytkie, promieniście ułożone zmarszczki uśmiechu. - Och, Jutka, nie mogę tego od ciebie wymagać, ale... tak się cieszę... Jadę do mechanika, on mi kogoś narai. U niego niedawno też był remont. Po tygodniu weszli robotnicy. Czuły się bardzo dziwnie, kiedy po zamkniętym, prawie klasztornym trybie życia nagle w każdym miejscu domu i ogrodu spotykały mężczyzn noszących drewniane bale, mieszających cement lub rozrabiających wapno. Byli wyraźnie ciekawi życia dwóch samotnych kobiet. Interesowała ich zwłaszcza Jutta. - Jeżeli zdecydowałyśmy się przebudować dom, musimy także powiększyć ogród, za jednym zamachem trzeba zrobić wszystko - postanowiła Jutta. Matka Judyth patrzyła na te wielkie przedsięwzięcia z radością i przerażeniem jednocześnie. Radowała ją chęć życia Jutty, a przerażała jej rozbuchana energia. Jutta pilnowała wszystkiego. Od rana do wieczora biegała między robotnikami, tłumacząc im niezmordowanie, jak ma wyglądać każdy szczegół domu. Wreszcie postanowiła przesunąć siatkę ogrodzenia o piętnaście metrów. Zaopatrzona w szpadel i widły amerykańskie zabrała się do wyciągania perzu. Była na miejscu swojej pracy wcześniej niż robotnicy rozprawiający jeszcze przy betonowej mieszarce cementu. W nocy padał deszcz, Jutta sądziła więc, że będzie się łatwiej kopało. Kopało się może łatwiej, ale było to i tak bardzo męczące. - Pani chce to sama przekopać? Łopatą? - spytał z powątpiewaniem w głosie drobny mężczyzna, który oderwał się od grupy kolegów. - A co mam zrobić? - odpowiedziała pytaniem Jutta. - Nie ma w tym domu jakiegoś chłopa? - Na szczęście nie ma. - Taka ładna i młoda kobieta, a taka zgorzkniała? Dlaczego aż tak? - zastanowił się patrząc na nią uważnie. Stała oparta na łopacie i brudną ręką ocierała twarz. Miała na sobie szerokie spodnie uwalane błotem i męski podkoszulek. Jednak złota skóra, aureola białych włosów okalających twarz i smukła sylwetka ukryta w niezgrabnym stroju sprawiły, że drobny człowieczek zdjął czapkę w kilku kolorach, wyglądającą jak przekrajana piłka plażowa, przeczesał palcami włosy i zbliżył się do Jutty. Pożałował tego w tym samym momencie i stanął na wszelki wypadek na kupce wykopanej darni. Jutta była od niego wyższa mniej więcej o głowę. Przyłożył dłoń do ust i głosem nadspodziewanie potężnym jak na takie drobne ciało zawołał: - Władzik! Chodź no tu, kobieta się męczy! Władzik szedł z ociąganiem, znacznie wolniej niż powoli. Miał kwadratową szczękę i wszystkie zęby, co było w tym towarzystwie rzadkością, co więcej, zęby owe były zupełnie białe. Widać, że dbał o siebie bardziej niż jego koledzy. Władzik uchodził za przystojnego. W jego zachowaniu było coś z pewności człowieka sukcesu. Miał ciemne oczy i ciemne, bardzo krótko ostrzyżone, gęste włosy. - Co jest? - spytał. Mówił równie powoli, jak chodził. - Pani tu się męczy, sama kopie... - Kobieta jest stworzona do cierpienia - powiedział filozoficznie Władzik. - A mężczyzna jest stworzony do tego, żeby dawał się nabierać kobiecie. - No, Władzik, przywieziemy? - spytał mały robotnik prosząco. - Dobra. Przywieziemy. - Niech pani zostawi to kopanie. Za godzinę będzie gotowe - powiedział mały z dumą. - Jak? - spytała. - Czym? - Łyżką - odpowiedział Władzik, pokazując swoje białe zęby. - Świetny żart - zdenerwowała się Jutta, biorąc szpadel. - Żaden żart, szefowo, żaden żart - od pierwszego dnia nazywali Juttę szefową. Dziwili się, że ta kobieta, mieszkająca na takim odludziu, zna się na składzie cementu i na gipsowaniu, wie, jakie powinno być drewno, na pierwszy rzut oka rozpoznaje sinicę, a w oczach ma przymiar. Jutta poszła więc do domu, czekając co wyniknie z obietnicy. Po godzinie usłyszały z Matką Judyth hałas podobny do przekraczania bariery dźwięku przez eskadrę samolotów odrzutowych. Hałas jednak zamiast przycichać, wzmagał się ciągle. Wybiegły na zawalony gruzem ganek. Przed domem stała maszyna mogąca konkurować z ogromem hałasu. Była to olbrzymia jadowicie żółta koparka. W kabinie siedział malutki robotnik. Czapkę miał zsuniętą na tył głowy. - Zabrać szpadel i widły! - wrzasnął, a jego głos przebił się przez warkot. Zabrały narzędzia i ledwo umknęły przed rozjuszoną maszyną. Przyglądały się z ganku, jak żelazna łyżka wielkości kołyski olbrzyma zagłębia się w glebę, wycina z dziecinną łatwością ogromną skibę i odrzuca ją na bok. W dwadzieścia minut było po wszystkim. Jutta weszła do domu, złożyła w kostkę papierek, który był aktualnie najwyższym nominałem, i podeszła do koparki. Wyciągnęła rękę i podała banknot małemu robotnikowi. - Dziękuję - powiedziała. Z góry nie wysunęła się w odpowiedzi dłoń. - Zrobiłem to dla przyjemności - powiedział obrażonym głosem - niech pani to sobie schowa, remont domu to duży wydatek. Ja mam dosyć swojego - powiedział dumnie. Jutta poczuła się głupio. Stała z wyciągniętą ręką, nie wiedząc co robić i patrzyła w górę. - Niech pani se za to kupi coś do ubrania - roześmiał się i rozładował atmosferę. Jutta spojrzała na spodnie w błocie, na podkoszulek, który był kiedyś biały, i zaczęła się śmiać. - Nie jest tak źle, mam parę rzeczy w szafie. - Kobieta nigdy nie narzeka na nadmiar - powiedział sentencjonalnie. - Teraz trzeba będzie się wziąć za wybieranie kamieni. Z takiego terenu będzie na moje oko ze czterdzieści kubłów. - Jak pan załatwił taką maszynę? - spytała z podziwem. - To my z Władzikiem - powiedział i Jutta zrozumiała, że Władzik jest królem. Wiedziała, kto rządzi całą tą grupą. - Trzeba szybko założyć nową siatkę. Dwie samotne kobiety na takim odludziu to łakomy kąsek - mówił powoli Władzik, rozwijając rulon drucianego tiulu - zwłaszcza ta młodsza... Mogę popilnować łóżka, jakby co. Mówił śpiewnie i lubieżnie. Ten żart był i tak delikatny w porównaniu z tymi, którymi raczyli siebie wzajemnie. Jutta zauważyła, że w rozmowach z nią starają się zapanować nad swym dosadnym językiem. - Był pan w więzieniu? - spytała, bo nagle pomyślała, że on musiał być w więzieniu. - Trafiło się - odpowiedział. - Skąd pani wie? - Nie wiem, ale tak czułam. - Czy to widać? - Nie, nie widać. Było ciekawie? - Ciekawie? Czy ja wiem? Ciekawie. Byle nie za długo. Nie miał ochoty ciągnąć tego wątku. Jutta nie wypytywała, bo wiedziała, że żyje w kraju, w którym uważa się, że dwa pytania jedno po drugim może zadać matka, ale trzy zadaje już oficer śledczy. Wyciągała perz widłami, a potem już ręką to, co zostało. Judyth wynosiła kamienie. Władzik śpiewał, odmierzając miejsca na słupki do siatki. Przy każdym długim kłączu Jutta myślała magicznie, że wyrywa z siebie chorobę. Ujmowała długie, zębiaste kłącze i ciągnęła ani za mocno, ani zbyt słabo. Wyrywanie perzu to była też duża sztuka. Czasami udawało się wyciągnąć metrową nić. Matka Judyth nazywała tę ciężką pracę psychoterapią perzową. Przed samym zaśnięciem Jutta doznawała zmysłowej przyjemności, wyciągając z wyobrażonej ziemi wyobrażone kilometrowe kłącza. Otrzepywała je z ciemnobrązowej, próchniczej ziemi. Wtedy, w pierwszym roku, gdy zakładały ogród, Jutta posadziła pięć krzewów pigwy. Najpierw puściły drobne listeczki, potem koralowe pąki, które wkrótce rozkwitły. Jutta oglądała te kwiaty codziennie. Mogła długo przyglądać się pszczołom zbierającym pyłek. Już w następnym roku otoczone miłością krzewy wydały więcej kwiatów niż liści. Judyth zawsze mówiła, że rośliny są żywe i tak jak wszystko, co żyje, potrzebują dowodów uczucia. Spęczniałe kolorowe pąki pokryły rysunek gałęzi. Co rano Jutta wychodziła z Matką Judyth na obchód ogrodu. Oglądały zmiany, jakich dokonała noc... Krzewy jaśniały w porannym blasku słońca ledwo rozkwitłymi kwiatami. Jutta malowała je często, ale nigdy nie były tak piękne jak prawdziwe, ani takie, jak te, które widziała przed zaśnięciem. Obrazy były egzotyczne i przypominały rodzinne strony pigwy, czyli Japonię. Matka Judyth dziwiła się co roku niezmiennie, że ten ciepłolubny krzew rośnie "na tej Syberii", jak miała zwyczaj określać tutejszy klimat. Teraz Jutta chciała na odzyskanej i oczyszczonej z perzu ziemi posadzić nowe odmiany pigwowca. Kupiła je na targu roślinnym, na który pojechała specjalnie do odległego miasta. Usuwała perz sprawnie i zręcznie, żeby szybko posadzić zadołowane krzewy. Władzik stał niedaleko, palił papierosa i patrzył na Juttę usuwającą perz. Wreszcie odezwał się do niej: - Robota jak za karę - powiedział. - Ja to nawet lubię - powiedziała Jutta. - Ja nie. Karczowaliśmy kiedyś las. Strażnik stał przez cały czas z naładowanym karabinem, papierosa palił, piwa sobie łyknął i patrzył. Chociaż był to środek lasu, znalazły się jakieś kobiety. Kobieta zawsze się znajdzie, jak zwietrzy chłopa, odwrotnie też, chłop podejdzie, jak zobaczy babę, prawo gatunku; podchodziły, ale nie za blisko. Były ciekawe, ale strach był większy niż ciekawość. A przecież nic im nie mogło się stać. One bały się naszych głodnych oczu. Bo z tym jest w więzieniu najgorzej, właściwie to nie z tym, a bez tego - poprawił się. Wypalił papierosa prawie do samego końca i zdusił go wściekle, chociaż powoli, na wspomnienie więzienia. - Jak się leży w szpitalu, to też na początku z tym jest najgorzej, potem można się przyzwyczaić, to znaczy odzwyczaić - powiedziała Jutta. - Długo pani leżała? - spytał. - Bardzo długo, i ledwo udało mi się stamtąd wyjść i przeżyć. Na samym końcu to już nic nie miało znaczenia oprócz myśli. - W więzieniu jest inaczej. Myśli się w nocy, a działa w dzień. Trzeba mieć siłę, żeby się nie dać. - Ja bez pomocy dałabym się śmierci, to Judyth mnie wyciągnęła. Ona mnie uratowała. Dali mi trzy tygodnie życia. Trzy tygodnie to wystarczy na rachunek sumienia. Ale Judyth mnie uratowała. - Dlatego pani siedzi z nią tu na końcu świata? Z wdzięczności? - Nie. Z wyboru. - I tak cały czas sama? Nie ciągnie pani? - Czasami ciągnie. Zastanowił się chwilę, patrząc na sylwetkę klęczącej na ziemi kobiety. Nie powiedział jednak już nic. Wrócił do słupków, na których miała być rozpięta siatka. Jutta zalała korzenie krzewów pigwowych wodą, żeby nasiąkły wilgocią przed posadzeniem. Piętnaście krzewów utworzy mały gaj, myślała Jutta, widać, że ta ziemia im służy. Nie chciała myśleć o czymś, co zaczynało ją ogarniać. Jednak wszystko prowadziło teraz do tego samego tematu. Największa pigwa, jaką Jutta kiedykolwiek widziała, rosła na cmentarzu. Na cmentarzu wszystko lepiej rośnie, nawet wiadomo dlaczego, mówił Hiszpan. Tamta pigwa była wielka jak drzewo. Rosła na krańcach cmentarza, za komnatą Corridy. Kwiaty zupełnie zakrywały liście. Potem, kiedy opadły, pojawiły się owoce, małe, zielone, rosnące powoli, cierpkie i kwaśne. Będą zupełnie żółte, mówił Hiszpan. Zanim stały się zupełnie żółte, cały tamten świat zniknął z życia Jutty na zawsze. Pigwa szła za nią, tak jak szły wspomnienia. U sióstr Punickich jadła wspaniałą konfiturę, jadła ją, słuchając receptury, bo siostry Punickie zawsze przy stole podawały receptury na wszystkie potrawy, które pojawiały się w ich domu. Trzy kilo jabłek, dwa kilo pigwy i trzy kilo cukru. Z cukru zrobisz lukier, bez wody, wrzucisz pokrajaną na cząstki pigwę i będziesz trzymała to na małym ogniu, od czasu do czasu mieszając delikatnie drewnianą łyżką. Jak to wszystko zmięknie i zrobi się szkliste, wtedy wrzucisz pokrajane jabłka, też ze skórką, bo pod skórką jest najwięcej witamin. Niech jeszcze trochę postoi na ogniu. Wyłączysz i zaczekasz do następnego dnia. Na drugi dzień podgrzejesz do wrzenia i możesz nakładać do wyprażonych w piekarniku słojów. To wszystko, i to będzie ta konfitura, którą teraz jesz i tak ci smakuje. Jutta dobrze pamięta smak tej konfitury. W zeszłym roku zrobiła ją na próbę sama. Nauczyła się od sióstr Punickich wielu rzeczy całkiem bezwiednie. W swym gniazdku otoczone były tysiącem słoiczków, których zawartości nie były w stanie zjeść. Słoiki były opisane, na każdym znajdowała się nalepka z nazwą przetworu i datą. Jutta robiła tak samo. Chciała sporządzić także nalewkę na owocach pigwy, ale bała się ze względu na dawny nałóg Matki Judyth. Być może Judyth nie jest już alkoholiczką? Zapytała ją, co zrobić. Judyth powiedziała: w tym roku możesz nastawić. Nie będziemy na razie jej piły, niech stoi. Będzie lepsza. Znajdzie się specjalna okazja, wtedy wypijemy. Nalewka pigwowa to aromat świeżego owocu zaklęty w szklanej karafce. Najpierw trzeba pokroić pigwę w kosteczkę, zalać cukrem rozgrzanym bez wody, sam się rozpuści, Jutka, zdziwisz się, mówiła Bola Punicka. Widziała, jak one robiły tę ambrozję. Sześć owoców na pół litra siedemdziesięcioprocentowej wódki i sześć łyżek cukru. Im dłużej stoi, tym lepsza... Poczęstowały ją ośmioletnią nalewką i był to rzeczywiście poemat. Możesz też zrobić sok... Zimą do herbaty... Musi stać w ciemnych buteleczkach. Lepsze niż cytryna, mówiła Inka. Cytryna przy pigwie to jak ocet przy ambrozji, dorzuciła Bola... Juttę zawsze dziwiło, jak ludzie wiele mówią o takich drobnych sprawach, w jak subtelny sposób określają smak i zapach, ile uwagi poświęcają potrawom... Siostry Punickie swoje wyższe uczucia kierowały w stronę miłości bliźniego i na wyrafinowaną kuchnię. Związek Jutty z Matką Judyth zaczynał trochę przypominać związek dwóch sióstr, starszej i młodszej. Bez mężczyzny i bez dziecka. Jak dawno, dawno nie widziała dzieci! Czasem, kiedy jechała do miasteczka, widziała małe dzieci bawiące się zbyt blisko jezdni, czasem jakąś grupę idącą ze szkoły... Jak dawno nie rozmawiałam z żadnym dzieckiem, myślała, ostatnio w szpitalu z tymi małymi nieszczęśliwcami... Mieć dziecko to byłoby jakieś wyjście, pomyślała nagle, mieć dziecko. Przecież nie będę miała dziecka z Matką Judyth... Popatrzyła na Władzika. Zdjął koszulę i próbował, czy betonowy słupek mocno stoi. Zupełnie jakby demonstrował przed Juttą swoje mięśnie. Szerokie plecy, spieczone jak chleb... Nie, nie, myślała dalej Jutta, po co mam oszukiwać sama siebie, nie chodzi mi o żadne dziecko, mój nałóg odezwał się, tak jak nałóg matki Judyth, po latach. Nigdy się od tego nie uwolnię, to nieuleczalne. Dziwne, że dotąd dał mi żyć... Czy spałam? Przecież od bardzo dawna nie pożądałam nikogo, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że dzieje się to teraz. Przestała wyciągać perz z ziemi. To nie jest żaden nałóg, dialogowała z sobą, to naturalne, jestem zdrowa, silna i potrzebuję mężczyzny. Odpychałam to od siebie tylko ze względu na Matkę Judyth. Siedziała bez ruchu na ziemi, bojąc się, że Władzik odwróci się i wyczyta w niej to pragnienie. Jednocześnie zaś, tak jak to zwykle ona, chciała, żeby tak się stało. I stało się. Odwrócił głowę i spytał: - Co, już dosyć? - bezosobowo, tak jakby forma pani była zbyt odległa od sytuacji, o której myślał. - Tak - odpowiedziała, czując, że głos jej się zmienia - muszę zrobić przerwę i napić się herbaty, napije się pan ze mną? - Chętnie - powiedział. Szli w kierunku domu, Jutta mówiła: - Żyjemy tu tak dziko, że prawie zapomniałam, jak rozmawia się z ludźmi. Wciąż tylko praca, ogród, praca, ogród, ja to bardzo lubię, ale... - Przestało wystarczać? - dokończył znów bezosobowo. - Chyba tak. - Nie wszystko da się zakopać w ziemi. - Wydawało mi się, że wszystko. - Po szpitalu pewnie jest podobnie jak po więzieniu, człowiek dziczeje i nigdy nie będzie już taki sam. Znam to. Sam wciąż szukam czegoś... Nie tego, o czym wszyscy myślą, to najłatwiej znaleźć, forsa i kobiety są na ulicy, ale co zrobić, jak w środku robi się pusto i człowiek do ściany się odwraca? Z tego idzie się znów do więzienia... - Jeszcze przed szpitalem prowadziłam wygodne życie - zaczęła Jutta, zastanawiając się, dlaczego właśnie teraz, przed tym młodym, nieznanym człowiekiem, który niedawno wyszedł z więzienia, zaczęła spowiedź. - Trudno, powiem panu, pieniądze brałam za miłość i wydawało mi się to całkiem naturalne, to był interes, za mąż wyszłam dla pieniędzy, męża pochowałam, a potem, kiedy przyszło rozliczać się, kiedy trochę życia mi tylko zostało, wtedy pomyślałam, że słusznie ginę, takie pół psa, pół człowieka ze mnie, żadnych głębszych uczuć, tylko przyjemności, nic, tylko wygoda... - Drogo to kosztowało, oboje jesteśmy garbaci, chociaż garbu nie widać. - Tak, jesteśmy podobni, ty i ja. Powiedziała ty, chcąc, żeby zmieniło to sytuację, żeby mogło dojść do tego, czego pragnęła. Stali przed domem, ale nie wchodzili do niego. - Chodź do lasu - powiedział Władzik. - Boję się tej czarownicy, ma takie oczy, że na wylot duszę prześwidrują. - Ja nie wiem, ja chcę... ale nie wiem, czy tak można - powiedziała Jutta tak nieśmiało, jakby pierwszy raz w życiu rozmawiała z mężczyzną. - To nas nic nie kosztuje i do niczego nie zobowiązuje. Ja chcę i ty chcesz. I wiemy o tym na pewno. To i tak więcej, niż zwykle się zdarza... - Nie wiem - szepnęła Jutta, ale już szli w kierunku polany w brzozowym zagajniku Jutty. - Bądź taka, jaka jesteś, ja do takich kobiet jak ty nie miałem dostępu. O równości tylko się mówi. Nie odmawiałem sobie, często po pijanemu, byle pozbyć się tych soków... ale teraz... - Tak dawno tego nie robiłam, że boję się jak dziewica. - Nie zrobię ci krzywdy - mówił tak, jakby jego głos już ją kochał. Zatrzymali się nagle i przytulili do siebie. - A może ty nie chcesz teraz? Może przeszło ci? - spytał. - Nie, wcale nie przeszło - odpowiedziała Jutta, czując, że dawne, znajome uczucie słabości w mięśniach miesza się z siłą, jaką jest namiętność. Zacisnęła palce na jego muskularnym ramieniu. Pamiętała takie ramiona. Nie pożądała, jak kiedyś, dawno, siły męskiej i chwili bezpieczeństwa, lecz kilkudziesięciu sekund zwycięstwa radości życia nad pamięcią o śmierci. Chcę żyć w szczęściu i umrzeć szczęśliwie, myślała całując go. A potem? Potem mogę zwiędnąć miękko jak kwiat. Nagle oderwała się od swoich myśli, stała się wielkim pragnieniem spełnienia i niczym więcej, dążeniem przekraczającym swą siłą wszystko inne. W namiętności mężczyzny, który starał się być delikatny, wyczuła to samo. Ich pragnienia dodały się do siebie, powodując coś więcej niż przyciąganie płci. To nie mogła być miłość w ogólnie przyjętym, mętnym rozumieniu, w lirycznym rozmyciu i sentymentalnych gestach, codziennie po łyżeczce... Najpierw tylko spojrzenia, za dwa dni dotknięcie rąk, za tydzień pocałunek, po miesiącu pieszczoty, po dwóch wreszcie te dopełniające się przeciwieństwa. Tu było wszystko naraz. Spojrzenia mieszały się z ostrymi pieszczotami, a wzajemna obcość domagała się ostatecznej bliskości. Władzik zdjął koszulę, którą włożył, gdy Jutta zaproponowała herbatę. Jak każdy długoletni więzień przestrzegał form. Te formy przestały obowiązywać, zamiast nich pojawiła się prawdziwa delikatność. Rozłożył koszulę na kępach miękkiego mchu. - Tu będzie dobrze - powiedział zbierając wystające patyki, które mogłyby pokłuć Juttę. - Boję się - Jutta drżała ze wszystkich możliwych, pomieszanych uczuć. Czuła się tak, jakby sprzedawała Matkę Judyth. Chciała przezwyciężyć swój opór. Po chwili leżała naga na rozpostartej koszuli całkiem nieznajomego człowieka. Nie czuła jednak oddalenia. - Nie bój się, tu nikogo nie ma - mówił łagodnie - przy mnie możesz się nie bać. - Leżeli obok siebie. Nie było wiatru i cała przyroda, drzewa, kwiaty leśne, trawa, a nawet ptaki, wszystko zastygło w napięciu. Nagle zakołysał się las, zatrzęsła się ziemia. Zdarzyło się to, czego Jutta chciała w nocy, we śnie, w bezsenności. To, co było w niej przez cały czas obecne i nie zaspokojone. Nie wiedziała, czy trwało to długo, czy krótko, tak jak nie wie się o czymś, co jest wyjęte z czasu, czy raczej od czasu niezależne. Nie spała przecież, a jednak ocknęła się. Pochylała się nad nią nieznana twarz, nieznana, a jednak bliska. Ten ktoś był żywy, oddychał, pachniał papierosami, miał rozjarzone oczy, a króciutko ostrzyżone włosy skręciły się trochę i zjeżyły, z całą pewnością były inne niż poprzednio. Jego uśmiech też był inny niż uśmiechy podczas rozmów. - O tym się śni w więzieniu - powiedział. - Długo śniłeś? - Pięć lat. Zapalił papierosa. Wydychał dym w przeciwną stronę, odchylając się od Jutty. - To tak jest, niby to samo, a jednak zupełnie co innego - powiedział, jakby głośno kończył rozpoczętą myśl. Jutta zamknęła oczy. Wyciągnęła rękę i dotknęła masywnego ramienia. W odpowiedzi pogłaskał ją po twarzy. Zaczęła się wędrówka palców. Nie znali się przecież i musieli poznać bliżej. - Teraz będzie inaczej. Pierwszy głód zaspokojony, ale apetyt jeszcze został. Gdy wrócili do domu, robotników już nie było, a Judyth sprzątała gruz przed domem. Władzik miał świetny wzrok i zobaczył ją wcześniej niż Jutta. - Boję się, żeby ta czarownica nie rzuciła na mnie uroku - powiedział. - Ona tylko tak wygląda - broniła jej Jutta - to jest anioł dobroci. O ile można o kimś tak powiedzieć, to właśnie o niej. - Anioł aniołem, ale jest o ciebie zazdrosna jak diabeł. - Nie ma co, ja jej nie ucieknę. - Tak się tylko mówi, wiesz jak to jest, najpierw blisko, tylko do zagajnika, codziennie dalej, kawałek dalej, aż kiedyś nie wrócisz. Judyth udawała, że ich nie dostrzega. Nawet kiedy stanęli blisko, pracowała w skupieniu, tak jakby nikogo nie było. - Byłam z Władzikiem w lesie - odezwała się wreszcie Jutta skruszonym głosem. - Mógłby jej pan przynajmniej igły z włosów powyciągać - powiedziała Matka Judyth oschle. - Władzik się ciebie boi. - Widać, ma powody, ale chyba ten strach nie był wielki, skoro pan Władzik zabrał cię na tyle godzin do lasu, bez słowa, bez obiadu... - Przepraszam cię, Judyth, ale to była piękna wycieczka. - Widać nadszedł czas wycieczek. Nikt ci niczego nie zabrania, ale mogłabyś powiedzieć choć słowo, że idziesz. - Nie mogłam - powiedziała Jutta, objęła Matkę Judyth i pocałowała ją w policzek. - No to ja już pójdę - Władzik przygładził włosy, ukłonił się i odszedł. Po chwili usłyszały warkot jego motocykla. - Ja musiałam, Judyth, to przyszło na mnie tak nagle - tłumaczyła Jutta. - Nie mogłam i nie chciałam tego zdusić. Nie mogę żyć w celibacie. Teraz na jakiś czas mi wystarczy. - Wystarczy ci do jutra, jutro przecież twój amant znów przyjdzie - powiedziała Judyth złośliwie, patrząc na Juttę, z której promieniowało ciepłe zadowolenie. Rysy jej twarzy zmiękły i wypiękniały. - Nie złość się na mnie - poprosiła Jutta. - Proszę, nie psuj mi tego, co było piękne. - Wcale się nie złoszczę - powiedziała Judyth, a jej zachrypnięty głos załamał się, nagle i niespodziewanie pomieszał się ze łzami. - Judyth - mówiła miękko Jutta - przecież nie będziesz płakała dlatego, że ja poszłam do lasu, sama rozumiesz, że to nie ma sensu, nie możesz traktować jako zdrady tego, co jest poza tobą i mną. - To nas rozdzieli - szlochała Judyth. - Ja wiem, że jak zaczęłaś, to nie będziesz mogła przestać, ja stanę się niepotrzebna i odejdziesz stąd... - Musisz traktować uczucia do mężczyzny inaczej niż to, co jest między nami. Ciesz się, Judyth, że wracam naprawdę do życia... że znów jestem pełną kobietą, nie smuć się. - Zachowałaś się jak zwierzątko, nie powiesz mi, że zakochałaś się od pierwszego wejrzenia, że coś do niego czułaś... - Judyth, bo teraz ja się obrażę. Czułam właśnie to, co powinnam czuć. Masz rację, zachowałam się jak zwierzątko i cieszę się z tego. Powiem ci coś, Judyth, w moim przypadku czekanie na jakąś wielką prawdziwą miłość byłoby śmieszne. Po tym co przeszłam, nie mam pewności następnych dni i nigdy nie będę jej miała. Ty wiesz najlepiej, że mój powrót do życia to cud. Kiedy ktoś wraca cudem stamtąd, gdzie ja byłam, nie może już żyć normalnie i czekać, jak czekają ludzie młodzi czy nie znający smaku śmierci. Ja jestem szczęśliwa każdym dniem i każdym kwiatem, który zakwitł w naszym ogrodzie, a to, co się stało między mną a tym nieznajomym człowiekiem, zakwitło dla mnie... Zakwitło i może zwiędnąć, ale teraz jest piękne w barwach i zapachach. - Ciekawe, że zainteresował cię właśnie ten, z zimnymi oczami. - A jakie ma mieć oczy po pięciu latach w więzieniu? - Matko Boska! - jęknęła Judyth - do tego jeszcze kryminalista! Przecież mógł cię ten jaźwiec w lesie zamordować i uciec, pies z kulawą nogą by ci nie pomógł w tej głuszy; Jutka, jakżeś ty nierozsądna! - Nie bałam się ani przez chwilę, wręcz przeciwnie, czułam się bezpieczna. Skąd w tobie taka zapiekłość, Judyth, przecież wiesz, jakimi różnymi drogami chodzą ludzkie postępki, przecież umiesz wybaczać, czy to zazdrość? Między nami nie może być takich uczuć, przecież ja cię kocham i nie przestałam cię kochać tylko dlatego, że byłam z nim na polance, chyba tak nie sądzisz? - Nie, Jutka, tylko że ja się o ciebie bardzo boję - mówiła Judyth - i kiedy nie przyszłaś na obiad, wyszłam, żeby cię zawołać, myślałam, że sadzisz pigwy, a tu widzę, wszystko rozgrzebane, perz rozwiewa się po całym ogrodzie, sadzonki leżą w błocie, a ciebie nie ma, zniknęłaś jak kamfora. Zaczęłam więc cię szukać najpierw wokół domu, potem w lesie. Szłam w stronę polanki, kiedy usłyszałam głosy, wcale nie chciałam ich słyszeć, wierz mi... Goniły mnie. - Widziałaś nas? - Nie, od razu jak usłyszałam, to zawróciłam. - To dobrze, nie chciałabym, żebyś nas zobaczyła. - Bądź spokojna - powiedziała Judyth. - Uciekłam stamtąd, gdzie pieprz rośnie, a teraz chodź, pomogę ci sadzić tę twoją pigwę, bo w końcu zgnije... - Tak od razu się nie gnije. Przez chwilę pracowały w milczeniu, aż odezwała się Matka Judyth. - Już mi przeszło, widzę, że jest ze mnie kawał smoka, jestem starą zazdrośnicą, zaborczą jak wszyscy diabli. Ale zdawało mi się, że powinnaś go lepiej poznać... - Pszczoła też wcześniej nie zna kwiatów, które zapyla, a mimo to wszyscy jedzą miód i nikt nie uważa pszczoły za kurwę. Judyth, ja byłam naładowana do tego stopnia, że wszędzie w ogrodzie zaczęłam widzieć tylko potencję. Przedtem widziałam śmierć, a teraz wszędzie rozbuchanie przyrody, przy każdej ogrodowej pracy, w turgorze roślin, których dotykałam, w jędrnych liściach, w nadmiarze nasion, w ilości owoców, wszędzie potencja i płodność. Żyłam z naturą, nie obcując z mężczyzną. Dziś przerwała się ta moja seksualna samotność. To święto. Czy może lepiej, żebym sama zaspokajała swój apetyt? Tego nie możesz wymagać, nawet dla ciebie, Judyth, nie jestem w stanie oddawać się bolesnemu nałogowi nieszczęśliwej samotności. Już teraz nie. Kiedyś, gdy zostałam sama, myśląc, że mój Hiszpan nie żyje, wtedy działo się tak. Teraz tak nie może być. I nie mogę czuć się winna z powodu tak naturalnej rzeczy, jaką jest dla mnie miłość. To naprawdę nie jest wymierzone przeciwko tobie. - Rozumiem, chociaż nie pochwalam, bo nie wiadomo, co jeszcze może z tego wszystkiego wyniknąć. Magiczna ofiara W szczerbate ściany domu wprawiono plomby z drewnianych bali, idealnie dopasowane do całości. Stare drewno było odnowione i odpowiednio zakonserwowane, dach załatany, a wszystkie ramy okienne pomalowane i oszklone. Po tych zabiegach dom jaśniał z daleka. Jego solidne, czerwone dachówki stwarzały pogodny nastrój w bezludnym, mrocznym pejzażu, przy huczącym wodospadzie i stuletnim młynie. Ponurość tego miejsca łagodził także pięknie kwitnący, zadbany ogród. Dom i ogród nie mówiły nic o śmierci, która przecież stanęła tu przejazdem i miała wielką ochotę zabrać w dalszą podróż jedną z domowniczek. Znudzona oczekiwaniem, odjechała wreszcie i zdawało się, że dwie kobiety mogą żyć w zupełnym spokoju. A jednak ta wieczna dama nie pozwalała o sobie zapomnieć. Wróciła potajemnie i cicho przechadzała się pod oknami pokoju, w którym spała Matka Judyth, zanosząc się przez sen suchym, przypominającym szczekanie kaszlem. Okno było otwarte i echo przenosiło ten monotonny dźwięk ponad ogrodem i sadem. Każde kaszlnięcie Matki Judyth powodowało skurcz w sercu Jutty, siedzącej na brzozowej polance i zbierającej oskołę brzozową do kubeczka. Jutta bała się o Judyth tak bardzo, jak nigdy o nikogo. Miała teraz wyrzuty sumienia, że tak długo zwlekała z zerwaniem związku ciał, jak nazywała spotkania na polance. Kiedy Judyth zachorowała, Jutta, dotąd tak nieugięta w walce o swoje prawa, sama postanowiła skończyć te przyjemności. Nie było to wcale łatwe. Nie wiedziała, jak ma o tym powiedzieć Władzikowi. Milczała więc tym szczególnym, zapowiadającym złe nowiny milczeniem. W ciągu pięciu lat w celi, przez cały czas z czterema ludźmi, Władzik miał okazję obserwować każde, najmniejsze nawet drgnienia nastrojów. Był więc tak wyczulony na klimat, jak przyrząd do badania stanów psychicznych. - Jak chcesz powiedzieć coś niedobrego, to mów od razu, mów szybko, i będziemy mieli to już z głowy. - Judyth jest ciężko chora - powiedziała Jutta. - Boję się, że nie będziemy mogli się już spotykać. Wyrzuciła wreszcie z siebie to zdanie, które tyle razy powtarzała w myśli. - Jutta - powiedział Władzik spokojnym i twardym głosem - rozumiem, że masz mniej czasu, że musisz ją pielęgnować, ale za parę dni to przejdzie i wszystko będzie dobrze. Spotkajmy się za tydzień, chociaż na dziesięć minut, tylko cię zobaczę, dowiem się, co i jak i pojadę. - Nie - powiedziała Jutta - nie mogę spotykać się z tobą, ty nie zrozumiesz, o co chodzi. Przyjmij więc to, co ci mówię, bez wyjaśnień. - Rozumiem, chcesz ze mnie zrobić ofiarę na ołtarzu poświęcenia, daj spokój, Jutta, nie wierz w czarną magię. Popatrz na mnie, czy ja cię okłamałem albo skrzywdziłem? Dlaczego więc ty chcesz mnie skrzywdzić? Sądzisz, że przez moje nieszczęście ona odzyska zdrowie? Ja mam być tą mierzwą? Gdzie tu logika? - Czuję, że muszę tak postąpić. - Powiedz wprost, że jest ktoś inny, albo że znudziła ci się przygoda z kryminalistą, wtedy zrozumiem, ale nie opowiadaj mi głodnych kawałków. - Muszę być tylko z Judyth. Ona wcale tego nie wymaga, ale czuję, że tak musi być. - Naprawdę tego chcesz? - spytał, obejmując ją i zamykając w bezpiecznym uścisku. - Naprawdę chcesz wyrzec się tego, co mamy? Ty wiesz, ile to jest warte, wiesz, że tego się nie kupi. Ja zmieniłem całe swoje życie. Jestem kimś innym dla ciebie i nie chcę wracać tam, skąd wyszedłem. Nie rób tego, Jutta, nie możesz tego zrobić... Przestał mówić, całował piersi Jutty, podłożył swoją dużą dłoń pod jej plecy i przycisnął do siebie tak mocno, że straciła oddech. Złagodził uścisk, widząc, że Jutta chce coś powiedzieć, a nie może wydobyć głosu. - Przecież z nas i tak nic nie będzie, ja jestem skażona, skażona, rozumiesz? - powiedziała szeptem. - Skażona tą śmiercią, którą nie umarłam. Co ja ci mogę dać? Ani domu, ani dziecka, ani zwykłej miłości. Do tego jeszcze jestem od ciebie starsza... Dużo starsza. - Pamiętaj, że rok więzienia liczy się za cztery. Czy ja czegoś od ciebie chciałem? Domu? Dziecka? Pewnie, że chciałbym mieć cię stale obok, ale szanuję twoją decyzję i dostosowałem się do niej. Jak myślisz, dlaczego? Nie bierzesz pod uwagę, że robię to wszystko, bo cię kocham? Ja wiem, że ty mnie potrzebujesz, nie wyczułem w tobie znudzenia, a wierz mi, że gdyby coś było, wyczułbym. To musi trwać, i będzie trwało. Ja się z tobą czuję wolny i ty rozumiesz to, tak samo dobrze jak ja. Wolność uważam za życie, a ty życie uważasz za wolność. Jesteś dla mnie symbolem wolności. Dlatego mówiłem ci, że o tym śni się w więzieniu, o wielkim niebie i o kobiecie, a ja tu mam to razem. To najlepsze, co miałem w życiu i nie dam sobie tego odebrać! Kochali się, używając do tego rozumiejących ciał. Mówił do niej, ale Jutta nie słuchała. Przewidywała, jakie będą jego dalsze losy i bała się tego, co może nastąpić. Dlatego oddzielili się od siebie, choć ich miłość była tak samo zmysłowa i namiętna jak zawsze. Władzik mówił o tym, jak wyszedł z więzienia i po pięciu latach szedł znaną ulicą. Była słoneczna, ale sprawiała wrażenie ulicy ze snu. Zataczał się z oszołomienia, przytłoczony wolnością. Przebudowa domu Matki Judyth to była jego pierwsza uczciwa praca. Na nic nie narzekał. Pieniędzy mu starczało, kobiety same wchodziły mu w ręce. Miał to, czego chciał leżąc na pryczy. Jutta była w jego życiu postacią z innej powieści niż ta o nim. Dopiero te dwa pomieszane światy, jego i jej, dały mu to, czego nie znał. Podejrzewał mgliście, że coś takiego może istnieć, lecz nigdy dotąd kobiet nie cenił. Nawet matki, bo jej nie znał. Juttę szanował tak, jak szanuje się człowieka i kochał ją tak, jak nigdy przedtem nie zdążył nikogo pokochać. Sama do niego przyszła, sama go chciała, a teraz tak samo nagle chce odejść. Zrozumiał w jednej chwili, że nie zatrzyma jej. Przez myśl przeleciały mu słowa piosenki więziennej; nie będziesz dla mnie, nie będzie cię dla nikogo, błysnął nóż i po wszystkim już... To nie było rozwiązanie. On nie był bohaterem więziennej ballady, a Jutta nie była heroiną. Patrzył na jej zamknięte oczy, na rozkosz obejmującą jej twarz i ciało. Nie chciał, żeby to była ich ostatnia wspólna rozkosz. Poddawał się jej i znów byli razem. W tym i tylko w tym, pomyślał. Tylko i wyłącznie w tym. Długą chwilę leżeli w milczeniu. Słońca nie było już widać, ale niebo jeszcze nie całkiem pociemniało. Jutta wstała popatrzyła na niego z lękiem. - Nie bój się - powiedział. - Będzie, jak chcesz. - Muszę już iść. - Musisz, to idź. - Spotkamy się kiedyś - powiedziała, ale słysząc swoje słowa poczuła ich fałsz. - Na pewno tak. Po przeciwnej stronie szlabanu. Jutta chciała iść już w stronę domu, ale nie mogła odejść. Stała więc nad siedzącym Władzikiem i patrzyła na niego wyczekująco, tak jakby on miał jej pomóc w podjęciu tej nieodwołalnej decyzji. - Wtorek to dobry dzień - powiedział. - Będę przyjeżdżał tu w każdy wtorek. Jutta wzięła kubek z sokiem brzozowym i poszła do domu. Wiedziała, dlaczego wybrał wtorek. Wtorek był jego dniem. We wtorek wyszedł z więzienia, we wtorek kochali się po raz pierwszy, nic więc dziwnego, że wtorek stał się dla niego dniem magicznym. Minęły trzy wtorki, a Judyth mimo ofiary z Władzika nie wracała do zdrowia, zaś przebudzone do miłości ciało Jutty nie chciało zasnąć, nie dało się uśpić, nie chciało być znów ciałem niczyim. Jutta, pielęgnując Judyth, tęskniła do miłości. Teraz siedziała znów na polance i czekała na bzowinę naciekającą do kubeczka przymocowanego do drzewa. Dzień był ciepły, lecz nie upalny. Dojrzałe słońce popołudnia nasycało barwami cały pejzaż. Chmury, ptaki, drzewa, niebo, trawa, owady zyskały prócz właściwych sobie barw odcień pomarańczowy. Kolory stały się mniej odrębne, przynależały teraz bardziej do wspólnego świata niż rankiem i były bliższe sobie samym niż w ostrym blasku wysokiego południowego słońca. Motyl z szeroko rozwartymi oczkami skrzydeł, podobny do tego z serwetki wyhaftowanej przez Judyth, przyglądał się Jutcie, siedząc na jej kolanie. Mały zielony pająk usiłował wdrapać się po jej łydce, żeby zwiedzić ogromną pustynię, jaką stanowiło udo Jutty. Mają mnie za swoją, myślała, łażą po mnie, siadają na mnie, jakbym była mchem albo korą. Nie przejmują się wcale moją obecnością, moją świadomością... Rzeczywiście, owady czuły się tu bezpiecznie jak w raju. Było to miejsce, w którym nie bywał nikt oprócz Władzika i Jutty. Zdradziłam Judyth, jestem podła, bezwolna, egoistyczna. Przyszłam tu we wtorek, bo chcę... Chcę tego bardziej niż wyzdrowienia Judyth. Obciążała się nie popełnionymi zbrodniami, chłostała całkiem niesłusznie obelgami, bo nade wszystko pragnęła wyzdrowienia Judyth. Zaraz potem chciała miłości. Władzik nie przyszedł. W zeszłym tygodniu rozpoznała warkot motoru, ale nie ruszyła się. Siedziała przy łóżku Judyth i rozmawiała z nią. - Idź do niego na chwilę - powiedziała Judyth, która też słyszała motocykl. - Nie pójdę, bo nie chcę - odpowiedziała Jutta. Szybko mu się znudziło, pomyślała ze złością. Zielony pająk chodził po jej udzie. Znosiła łaskotliwy dotyk bez obrzydzenia. Nie była to pora, w której Jutta zabijała pająki. Robiła to tylko o poranku i w samo południe. W innych porach darowywała im życie. W dzieciństwie nauczyła się od ojca francuskiego wierszyka: matin - chagrin midi - maladie jour - amour soir - espoir. Słońce wydłużało miękkie języki czerwonych płomieni, żeby jeszcze polizać kawałek świata. Był jeszcze dzień, czy już wieczór, jeszcze miłość, czy już nadzieja? Co przynosił ten pająk, wyglądający jak drogocenna broszka? Miłość czy nadzieję na wyzdrowienie Matki Judyth? Może jedno i drugie? Może coś się stało? Obrazy Władzika uprawiającego rozpustę z prostytutkami nakładały się na wizerunek Matki Judyth oddalającej się w śmierć. Dlaczego prostytutki? Dlaczego myślę o nim w taki sposób? Czy po to, żeby czuć się lepiej, żeby móc nim pogardzać? Czy nie mogło zdarzyć się, że znalazł sobie młodą, ładną dziewczynę, z którą będzie miał dom i dzieci? To zabolało Juttę bardziej niż sądziła. Zabrała codzienną porcję soku i ruszyła w kierunku domu. Zmierzch zapadał, ale ciągle było widno. Dzień zatrzymywany przez słońce, siedzące już w kucki na horyzoncie za lasem, nie chciał jakoś odejść. Przed furtką zobaczyła małą postać, wyglądającą trochę jak stare dziecko. Poznała po czapce w kolorowe pasy małego robotnika. Czekał tu na nią od dłuższego czasu z jakąś wiadomością. Zaczął bez wstępu: - Władzik wpadł - powiedział i podał jej malutką karteczkę, na której był adres więzienia. - Co zrobił? - spytała Jutta. - Coś więcej niż nic. Był naprany - powiedział mały robotnik. - Ciemna kapota, nie pamięta nic. - Za to, że się nie pamięta, jeszcze nie wsadzają. - Władzik jest silny w rękach. - Zabił kogo? - Tak od razu się nie zabija. Wstrząs mózgu i trzy złamane żebra - powiedział z uznaniem niewielki mężczyzna i wyprostował się. - Obraził Władzika, potem okazało się, że to jakaś wysoka osoba urzędowa, więc nic nie pomoże. - Ma adwokata? - Władzik nie potrzebuje adwokata. Zna kodeks na pamięć. On nie potrzebuje pomocy, przysłał mnie tylko, żeby pani wiedziała, dlaczego nie może przyjść. Prosił o jakieś zdjęcie, chociaż stare. - Ja nie mam żadnego zdjęcia, naprawdę... ale wejdźmy do domu, nie będziemy rozmawiać na progu. Po cichutku, bo moja Matka jest ciężko chora i śpi. Śmierć Matki Judyth Tego dnia rankiem, kiedy tylko Jutta otworzyła oczy, Judyth, przytomna i całkiem rozbudzona, powiedziała do niej prosząco: - Wynieś mnie do ogrodu, Jutka, nie jestem ciężka, ważę teraz tyle co nic, taka jestem wycieńczona. Wynieś i połóż na trawie. - O nie, masz zapalenie płuc i to może ci zaszkodzić - powiedziała Jutta rozsądnie. - Czy ty nie czujesz, że ja umieram? - Judyth zaśmiała się chrapliwie. - Nic mi już nie zaszkodzi. Nie trzeba, żebyś pocieszała mnie tak, jak to robią lekarze; jeszcze będzie pani mogła tańczyć, mówią do kogoś, kto nie rusza ręką ani nogą; a ja zawsze wtedy myślałam, zatańczysz, biedaczko, na swoim pogrzebie. Ja wiem, że dzisiaj umrę. Zawsze mówiłam, że mam w sobie zegar, to prawda. Mój zegar ledwo zipie. O siódmej wieczorem będzie po wszystkim. Siódemka to moja liczba, to liczba starej wiedźmy Judyth. Dziś kończę siedemdziesiąt siedem lat. Urodziny splotą się ze śmiercią. Wynieś mnie na trawę, na powietrze, będzie mi łatwiej oddychać i łatwiej mówić. Jutta posłuchała i wyniosła Judyth na trawnik. - Chcę zabrać z sobą pamięć tego, co widzę - odezwała się Matka Judyth patrząc na jesienne kwiaty. Uśmiechała się. Kępy astrów tworzyły kolorowe plamy. Nad nimi stały wyniosłe, ledwo rozkwitłe chryzantemy. Tłem dla kwiatów były krzewy pigwowe obwieszone twardymi owocami i krzewy róż z ostatnimi pąkami kwiatów. - Nareszcie będę mogła spróbować twojej nalewki pigwowej - powiedziała po chwili milczenia Judyth. - Przynieś mi kieliszek do skosztowania. Jutta czuła się jak zahipnotyzowana. Udzielił się jej pogodny nastrój Judyth. Przyniosła karafkę i dwa małe kieliszki do nalewki. Napełniła jeden i podała leżącej. Ręka Judyth drżała tak bardzo, że nie była w stanie utrzymać kieliszka. Jutta pomogła jej. Matka Judyth posmakowała kropelkę, zamknęła oczy, a jej twarz nabrała wyrazu błogości. - Wspaniałe - wykaszlała to słowo, zamiast wypowiedzieć, w ataku męczącego kaszlu. - Nie powinnam ci była dawać, to tylko zwiększa twój kaszel i męczy cię - powiedziała Jutta. - Ja wiem, co mogę, a czego nie, chyba jest dzisiaj odpowiednia okazja, żeby posmakować co, Jutka? Co za smak! Co za aromat! - chrypiała Judyth. - A jednak kaszlesz po tym - upierała się Jutta. - Dziecko, ja mam od dziesięciu lat raka gardła i jak na to, mam bardzo dobry, aksamitny głos i całkiem nieźle trzymałam się do tej pory. Nie traćmy czasu na niepotrzebne użeranie się. Jest dużo rzeczy do zrobienia i dużo do powiedzenia, na potem... Najbardziej cieszy mnie to, że jesteś przygotowana do miłości, że znów umiesz kochać... Taką mogę cię zostawić... - Judyth, ale ja nie będę miała kogo kochać, jak ty odejdziesz... - Przyjdzie prędzej, niż myślisz - powiedziała Judyth z wysiłkiem. - Chciałabym, żebyś umyła mnie teraz wodą źródlaną. Ta woda ma właściwości oczyszczające... Jutta poszła po wodę i przez cały czas myślała o ostatnim wspólnym dniu z Judyth. Wierzyła jej i wiedziała, że o siódmej wieczorem zostanie całkiem sama na świecie, całkiem sama w tym wielkim domu, w którym mieszkały obie przez parę ostatnich lat. Mieszkały z sobą w takim duchowym związku, jaki uważała za niemożliwy. Nie podejrzewała nawet, że mogą istnieć dwie osoby będące tak blisko, i tak głęboko razem. Śmierć Matki Judyth traktowała jako jej decyzję i wiedziała, że ta decyzja jest nieodwołalna. Myła ciało Judyth delikatnie i dokładnie. Nie brzydziła się jej starości i brzydoty. - Tym sposobem będziesz miała to już z głowy. Lepiej myć żywe niż martwe. Ja nie lubiłam myć zwłok, choć w szpitalu robiłam to czasami. Bo mycie ciała, nawet martwego, to jednak co innego niż mycie wanny. A teraz uważaj, w szafie po prawej stronie leży taka paczka. Przynieś ją tutaj, są w niej te czarne rzeczy, które kupiłam, pamiętasz? Lepiej też przebrać mnie zawczasu, póki jestem jeszcze ciepła. Potem byłoby ci ciężko, nie masz w tym wprawy. Po siódmej nie pomogę ci już w niczym no, chyba że będzie to pokrzepienie duchowe. Wiesz, ja teraz żartuję, mam dobry humor i wydaje mi się, że mamy jeszcze dużo czasu. Wiem jednak, że najgorsze jeszcze przyjdzie, przyjdzie też strach. Chociaż jestem wiedźmą, jestem tylko człowiekiem i nie może mnie to, co ludzkie ominąć. Wtedy będziesz mi bardzo potrzebna, Jutka. - Może chcesz się wyspowiadać? Mogę pojechać po księdza i go przywieźć? - Nie, moje dziecko, ty jesteś mi potrzebna. - Prawda, przecież ty w ogóle nie masz żadnych grzechów - szepnęła Jutta. - Ja nie myślę o grzechach. - Przecież wierzysz w Boga. - Tak, i dlatego nie muszę wzywać go przez księdza. Jeżeli jest wszędzie, jest i tutaj. Dlaczego ma zajmować się szczególnie mną? Czy ja jestem taka nadzwyczajna? Stare zwariowane fiksum - dyrdum, co nie lubi mężczyzn. Bóg jest bardziej potrzebny tym, co umierają samotnie. Po co wołać go tutaj, gdzie w powietrzu wisi tyle miłości, że aż w nosie kręci - powiedziała Judyth i kichnęła głośno. - To, że mam ciebie, Ju... tka, że nie je... stem te... raz sama, to dla mnie jest - mówiła Judyth oddzielając od siebie nie tylko poszczególne słowa ale i sylaby, jakby sprawdzała ich znaczenie i brzmienie. Oddalała się chwilami od miejsca, w którym znajdowały się obie, przypominając sobie coś, bo po jej twarzy przebiegały różne nastroje. Radość ustępowała miejsca lękowi, w lęku widoczne były skurcze bólu, czasem pojawiał się wyraz uduchowienia. Jutta posłusznie przyniosła paczkę czarnych rzeczy i przebrała chorą. Potem czesała piękne, bujne, siwordzawe włosy Judyth. W dotyku były suche i śliskie. Osypywały się i wymykały z rąk. Upięła je dookoła głowy. - No, teraz będziemy miały czas na długą rozmowę - powiedziała Judyth - dopiero południe. Nigdy nie miała zegarka, bo nigdy nie był jej potrzebny. Orientowała się co do kwadransa bez względu na to, czy dzień był słoneczny, czy też pochmurny. Wszelkie możliwe zegary miała w sobie. - Wniosę cię do domu - powiedziała Jutta głosem pełnym rozpaczy, bo z każdą chwilą docierało do niej to, co miało się stać. - Nie, jeszcze jest ciepło, to jest takie żywe ciepło, zostaw mnie jeszcze tutaj, ja mam tego ciepła coraz mniej - prosiła Matka Judyth. Zauważyła powstrzymywane łzy Jutty. - Możesz płakać, Jutka, popłaczemy sobie razem; moje kochane dziecko, nigdy nie myślałam, że będę tak szczęśliwie umierać. Wiem, że jeszcze przede mną strach, lęk, ból, ale ty jesteś przy mnie i możesz mi podać rękę... Nie bój się, nie zacisnę swojej ręki na twojej... Ja nie chcę wciągać cię za sobą... Ty sobie jeszcze zostaniesz tu kilkadziesiąt lat, a potem się spotkamy, w to wierzę... - znów mówiło się jej łatwiej, korzystała więc, żeby powiedzieć Jutcie to, co było dla niej ważne. - Jutro pójdziesz do starego proboszcza i powiesz mu, że młynarka odpokutowała za swoje grzechy. Nie wiem, co mówię - zastanowiła się - przecież ten ksiądz miałby teraz ze sto dwadzieścia lat... Grób młynarza i młynarzowej znajdziesz... Jest tam wyrzeźbiony kamienny młyn, trudno będzie znaleźć, wszystko pewnie zarośnięte, pójdziesz do małego domku na cmentarzu, taki biały domek, zawsze tam był, tam ci powiedzą. Jeszcze jedno, żebym nie zapomniała: napisz do tego Władzika do więzienia, nic mu nie musisz obiecywać, ale napisz... Zanim wyjdzie, dużo wody upłynie, a ty może będziesz miała wtedy rodzinę, dziecko... Jutta płakała teraz głośno i rozpaczliwie. Chrapliwy głos Judyth jeszcze bardziej złagodniał. - Tam mnie pochowasz, obok matki i ojca, tylko bez płyty, nie chcę być przywalona, tak trudno mi oddychać... Miejsce jest wykupione dla mnie... Płacz, płacz, przy pożegnaniu często się płacze. Łzy Jutty kapały na cygańskie dłonie Judyth, jej ręce nie były posiniałe, choć Jutta czuła odchodzące z nich ciepło. Chciała je rozgrzać, rozcierała, chuchała na nie, ale było to niemożliwe. Dłonie Judyth oziębiały jej ręce. - Tak bym chciała, żeby świat istniał jeszcze długo - mówiła dalej Judyth - żeby istniał dla ciebie i dla innych ludzi, żeby go nie zniszczyli... - Świat nie może zniknąć bez śladu - uspokajała ją Jutta - nawet starty na proch, musi się odrodzić, bo świat ma duszę tak jak człowiek. Ta namacalna rzeczywistymi bytami geoida jest tylko ciałem świata. - Dobrze, Jutka, a co w takim razie jest jego duszą? - Nasze dusze, których nie można zabić. - Naprawdę w to wierzysz? - Naprawdę. - To dobrze, to bardzo dobrze, z tym wszystkim mogę cię zostawić... Wierzysz w dusze nieśmiertelne... To dobrze, a pamiętasz, jak przyszłaś do szpitala, wtedy wierzyłaś w jedno... - W pieniądze - odpowiedziała Jutta. - Jaką ty drogę przebyłaś, dziecko, jaką długą i krętą drogę w tak krótkim czasie, ile czasu trwało, zanim stałaś się sobą... - To ty mi pomogłaś, Judyth, a teraz, kiedy jestem inna, opuszczasz mnie, zostań jeszcze choć trochę... Na pewno możesz trochę jeszcze zostać. - Tak, mogłabym, ale to niczego nie zmieni w twoim życiu, a dla mnie byłoby gorzej, i dla mojego ciała, i dla duszy, nie zatrzymuj mnie, Jutka, siódemka to moja liczba. Tak wszystko zostało wyliczone, już czas na mnie. Tam jest mój synek... Będę tam z nim, i tu z tobą, to są właśnie odpryski boskości, które spadają na człowieka po śmierci. Nic nie wiem na pewno i w tym cały mój strach. Co do ciebie, Jutka, mam tylko jedno życzenie, żebyś nie była sama. Musisz żyć z ludźmi, z mężczyzną, ja to wiem i widziałam to. Czułam, że już długo nie pociągnę, chciałam więc na te ostatnie miesiące zatrzymać cię tylko dla siebie. Ty musisz być z mężczyzną i odnajdziesz go już niedługo, to pewne... Judyth popatrzyła na niebo, na rozproszone smużki chmur, na słońce. Chwilę nasłuchiwała szumu wodospadu. Jutta rozumiała to i nie przerywała jej kontemplacji, wiedziała, jak można chłonąć to, co się kocha. Przecież ona także każdego wieczora zabierała z sobą w sen huk wodospadu, w sen, który mógł okazać się śmiercią. Była w tym wiara w przetrwanie pamięci równie silna, jak silna może być wiara w Boga. Jak na wcześniejsze zamówienie nadleciał szaroniebieski wróbel i siadł na drabince, po której pięły się pobladłe róże. - Przyleciał pożegnać się, ptaki czują burzę i śmierć - powiedziała Judyth. - Czy to czasem nie jest nasze pisklę? - Może - powiedziała Jutta zamyślona - być może. Ptak kręcił głową, przeskakiwał z jednego szczebla drabiny na drugi, a potem szeroko otworzył dziób i zawołał ostrym głosem, jakieś długie ptasie słowo. - To już naprawdę wszystko, czego mi trzeba, teraz możesz mnie już zanieść do łóżka. Jutta spełniła jej prośbę, a kiedy spostrzegła, że Judyth drży, chciała ją przykryć pledem. - Nie, nie potrzeba - zaprotestowała Judyth - to nie jest zimno, to strach, to lodowaty strach przed lotem w nieznane. Daj mi teraz rękę. Ja przecież wiem, że śmierć to narodziny duszy, ale dusza musi umrzeć, zanim się znów urodzi. Tego właśnie się boję, że umrze i nie wróci nigdy i nigdzie. O ciało się nie troszczę, to tylko skorupa, ale widzisz, z tą skorupą... trudno się rozstać... Taka okropna, taka wstrętna, ale żal, widzisz, jaki jest człowiek! Zamiast cieszyć się z tego, że nareszcie spadnie z niego to wstrętne cielsko... Żałuje - mówiła Judyth, urywając zdania - żałuje, że zakopie się ją jak psie ścierwo, bo na to zasługuje... co zrobisz, taka wstrętna skorupa, ale kocha się ją! Ten strach jest lękiem duszy pozbawionej ciała. Jedno z drugim było tak mocno powiązane, że... nie może żyć... dusza... żeby się znów narodzić... Do tej pory dusza słuchała cielska, a cielsko słuchało duszy, teraz wszystko się zmieni. I to będzie ostatnia zmiana. Bo zmiany, Jutka, są przywilejem życia, a śmierć to stałość, to kamień. Dusza zaklęta w żywy kamień. Nie ma już ani poprawy, ani pogrążenia w zło... Nie ma żadnej decyzji. Śmierć ustala ostateczny i nieodwołalny los człowieka już jako samej duszy. Ostateczność o nieodwracalność tego, z czym człowiek został przyłapany w chwili śmierci. Ostatni czyn, gest, myśl, wiara, niewiara... Złe czy dobre, to ukształtowanie jest wieczne... - Nie mów o tym, Judyth, w taki sposób, to potworne, przecież na ziemi najbardziej cenimy zmienność i odwracalność losu, możliwości potencjał, to się liczy. - Tak, Jutka, ale nie zapominaj, że to wynika ze śmierci, która nam grozi, a tam, dokąd ja się wybieram, śmierci już nie ma, rozumiesz? - Dla mnie najbardziej bolesne jest to, co nieodwracalne - powiedziała znów Jutta z bólem w głosie. - Nigdy cię nie oszukałam, Judyth, nie mogę więc teraz w takiej chwili udawać, że to, co mówisz, jest pociągające, że mnie pocieszy, kiedy naprawdę odejdziesz. Najbardziej rozpaczliwe jest to, czego odwrócić się nie da: czyjaś śmierć. Trudno mi wprost objąć tę kamienną stagnację wieczności. - Nie rozpaczaj po mnie, bo ja mam teraz w sobie tylko dobro i z nim zostanę na wieczność, której nie pojmuję; wszystko, co złe we mnie, uśpiły te ostatnie lata z tobą, te dobre jednostajne dni bez zmian ostatecznych, szczęśliwe właśnie przez to, że bez zmian. Jeden dzień do drugiego podobny, a każdy inny... Gdyby to można było zabrać! Ja to zabiorę - nagle Judyth siadła na łóżku, chrypka jej ustąpiła, mówiła teraz głośniej i wyraźniej niż kiedykolwiek. - Dobrze bać się, tak, trzeba, śmierć to narodziny, a dziecko przy urodzeniu też się boi i nie chce wyjść na świat, boi się tego skoku, tak samo jak umierający. - Dziecko to co innego, nie jest jeszcze obdarzone świadomością samego siebie - powiedziała Jutta, która wzięła zachowanie Matki Judyth za poprawę zdrowia i zaczynała mieć nadzieję, że te rozmowy są przedwczesne. - Tym gorzej dla dziecka - ciągnęła Judyth - tym większy szok, bo nie może sobie niczego wytłumaczyć, niczym się pocieszyć, odrywa się od tego, co bezpieczne i znane, od ciemnego łona, i leci gdzieś w światło! To strach, sam największy strach, najbardziej pierwotny i niczym nie złagodzony. Jutka, to może być gorsze - rodzić się w jasność, niż umierać w ciemność... Ja tu zostanę z tobą, tylko powiedz mi, czy chcesz, chcesz, żeby moja dusza z tobą została? - Chcę - powiedziała Jutta i pocałowała Judyth w śniadą dłoń. - Jeżeli chcesz, żebym została z tobą po śmierci, to wtedy, gdy przestanę oddychać, mów do mnie tak: Duszo Matki Judyth jesteś wolna, opuść więzienie, w którym spędziłaś siedemdziesiąt siedem lat. I powtórz to siedem razy. Nie bój się obecności duszy. Obecność duszy nie polega na podglądaniu. Dusza niczemu się nie dziwi. Ziemskie działania tracą znaczenie, dusza ich nie widzi, nie potrzebuje oczu. Jej obecność polega tylko na uczuciu bliskości. Dobra dusza jest delikatna i łagodna, właśnie taka, jak dziecko w łonie i zawsze tym dzieckiem pozostaje. Dzieckiem nie rozumiejącym dorosłych, ale czującym. Dusza to nie rozumienie, lecz czucie i pamięć. Karą za zło, które człowiek wyrządził, jest utrata pamięci na wieczność... Mnie to chyba nie spotka... Mówiła coraz ciszej i coraz głębiej wtulała się w poduszki. Jej twarz wyraźnie zmalała. Głos znów zaczął chrypieć. Oczy błyszczały ze swoich głębin jak złoty węgiel. Ból kurczył jej ciało, każde słowo bolało, i bolało każde przełknięcie śliny. Jutta nawilżała jej usta wodą źródlaną, tak jak mogłaby czynić błogosławiona pustelnica z Sangerhausen. Śmierć jest utratą koloru, pomyślała, patrząc na odbarwiające się z chwili na chwilę wargi Matki Judyth. Śniada cera stawała się przejrzyście blada. Nos wydłużył się jeszcze i wyostrzył. Jutta spojrzała w oczy Matki. Były wciąż otwarte, choć nie patrzyły na nic. Pochyliła się nad umierającą, chcąc usłyszeć, czy jeszcze oddycha. Oddechu nie było słychać, zamiast niego uszło z ust Judyth słowo, którego Jutta nie usłyszała. Wydawało się jej, że Judyth wypowiedziała słowo: dziecko, ale nie była pewna. Chyba jednak było to rzeczywiście: dziecko. Co miało znaczyć? Czy dotyczyło Jutty, którą Matka Judyth traktowała jak swoje dziecko, czy też dziecko, które Jutta powinna mieć? Nie miała czasu teraz zastanawiać się nad tym. Naciągnęła martwe powieki Judyth na gałki oczne. - Czuję, że tu jesteś, Judyth - mówiła do zmarłej - tu, w tym pokoju. Złożyła jej ręce na piersiach i powtórzyła siedem razy słowa, które Judyth kazała jej wypowiedzieć: - Duszo Matki Judyth, jesteś wolna, opuść więzienie, w którym spędziłaś siedemdziesiąt siedem lat... Duszo Matki Judyth, jesteś wolna, opuść więzienie, w którym spędziłaś siedemdziesiąt siedem lat... Duszo Matki Judyth... Twarz Judyth skostniała z wysiłku. Nie zmieniła pogodnego wyrazu, lecz stała się czymś na kształt pomnika skupienia. Po chwili i to skupienie zniknęło, mimo że twarz była martwa i nie mogła zmienić wyrazu. Teraz wyszła z niej dusza, pomyślała Jutta. Twarz straciła podobieństwo do dawnej Judyth i stała się maską. Powietrze wibrowało. Nad głową leżącej pojawił się blask, zupełnie jakby na suficie znalazł się księżyc. Jutta siedziała w odrętwieniu na skraju łóżka, nad zwłokami, czując na swoich policzkach wiatr wciskający się przez uchylone okno. Była siódma wieczór. Matka Judyth umarła punktualnie. Tak jak zapowiedziała. Jutta wstała i otworzyła okno na ciemność ogrodu. Kiedy Judyth żyła, nigdy nie było tak ciemno, tak czarno i bezksiężycowo. Minęły dwie godziny od chwili, w której spojrzała na zegar, do chwili, w której wstała z łóżka i otworzyła okno. Te dwie godziny zapodziały się gdzieś, zupełnie jakby Jutta bez świadomości tego co robi wybrała się razem z Matką Judyth w drogę przez ciemność. Towarzyszyła jej, nie pozwalając umrzeć jej duszy. Chciała mieć ją przy sobie, tak jak ma się dziecko. Dziecko... Ostatnie słowo Judyth domagało się wyjaśnień. Dziecko? Z kim? Kiedy? Tak późno, po tym co przeszła, po chorobie, półśmierci, bólu i po uspokojeniu, teraz, dziecko? A może ona chce wcielić się w moje przyszłe dziecko, może po to została przy mnie? Czuję, że jest tutaj, mimo że martwa skorupa leży porzucona na łóżku, myślała Jutta. Nie włączając świateł, żeby nie spłoszyć ciemnej ciszy, dotarła do kuchni, znalazła w szufladzie kredensu gromnicę i zapaliła ją. Płomień zachybotał na wietrze i zgasł. Widać nie chce światła, pomyślała Jutta i zaraz usłyszała głos Judyth mówiący do niej przed paroma godzinami: dusza nie podgląda, możesz być spokojna, dusza niczego nie chce i niczemu się nie dziwi, nie udziela nigdy żadnych wskazówek, ludzkie działania jej nie interesują, polega to tylko na uczuciu bliskości... Zamknęła okno i jeszcze raz zapaliła świecę. Równy, strzelisty płomień oświetlił wnętrze pokoju. Jutta poprawiła poduszki pod głową Judyth. Robiła to codziennie wieczorem, od czasu choroby Matki. Tym razem poprawiła je inaczej. Ułożyła czarną sukienkę w udrapowane fałdy i nałożyła czarne buty na jej zesztywniałe stopy. O butach zapomniały, mimo że wszystko było przygotowane w najdrobniejszych szczegółach... Judyth ze swoim zamiłowaniem do porządku nie mogłaby leżeć w butach na łóżku, to przekraczało jej wyobrażenia. Teraz po założeniu butów była już naprawdę gotowa do ostatniej drogi. - Tylko włożyć do bombonierki i zamknąć wieko - tak powiedziała Matka Judyth, kiedy Jutta ułożyła ją na łóżku. To była ostatnia noc, którą miały spędzić razem. Na razie Jutta nie czuła się osamotniona. Zostawiła na stoliku zapaloną świecę i przeszła do swojej sypialni nie zamykając drzwi, żeby światło płomienia pomogło jej rozebrać się do snu. Leżała nieruchoma w pachnącej lawendą białej pościeli, prawie tak samo spokojna, jak Matka Judyth w pokoju obok. W środku nocy obudziło ją dalekie szczekanie psów i światło przesuwające się bezszelestnie po ścianach. Ktoś musiał stać pod oknami i światłem latarki obmacywał wnętrze pokoju. Jutta myślami była jeszcze we śnie, w którym leczyła chorą Judyth, podając jej jako lekarstwo białe pędraki zawinięte przemyślnie w plastry surowego mięsa. Judyth gryzła te szczególne zrazy z wielkim apetytem, zmieniając swój wygląd z chwili na chwilę. Z chorej staruszki o skurczonej bólem twarzy stała się rudowłosą pięknością. Nie była już niedołężna. Siadła, opierając się na łokciu, po czym tak nagle wyskoczyła z łóżka, że Jutta przestraszyła się. - Trzeba wpuścić trochę ozonu - krzyczała swoim zwykłym chrapliwym głosem, nie pasującym do jej nowego wcielenia. - Ozon jest oddechem Boga! - i otworzyła okno na całą szerokość. Razem z zapachem ozonu do pokoju wpadły tysiące śnieżnobiałych motyli o skrzydłach podobnych do płatków róży. Jutta była szczęśliwa, że Matka Judyth ozdrowiała, że stał się cud. Uczucie szczęścia nie opuszczało jej jeszcze długą chwilę po przebudzeniu. Tak namacalna, cielesna, kolorowa i rzeczywista była w tym śnie Matka Judyth. Światło zeszło ze ściany równie cicho, jak się na niej znalazło. Jutta wracała do rzeczywistości. Okrucieństwo sennej fatamorgany ujawniło się dopiero wtedy, gdy poczuła zapach pozostały po wypalonej gromnicy. Wówczas wróciła Jutcie pamięć wczorajszych wydarzeń i na powrót przytłoczył ją ciężar śmierci Judyth. W ciemności cisza była jeszcze głębsza. Jutta leżała z otwartymi oczami, chcąc przeniknąć czerń. Plamy światła na ścianie pojawiły się znowu. Usłyszała ciche szelesty za oknem. Kolorowy sen był bezpieczniejszy niż ta nagła ciemność i te dziwne plamy. Zesztywniała ze strachu, z sercem łomoczącym pomiędzy żebrami, sięgnęła ręką po nóż myśliwski, który zawsze leżał na jej nocnym stoliku. Gdy żyła Judyth, Jutta nie bała się ani trochę, mimo że nie miały psa ani krat w oknach. Żyjąc z wyrokiem śmierci, człowiek nie musi robić także więzienia z własnego domu, powiedziała Jutta robotnikom, którzy koniecznie chcieli założyć kraty w domu, w którym mieszkały dwie samotne kobiety. Judyth była tego samego zdania. Światło wzmogło się. - Judyth! - zawołała Jutta - Ju... - jej głos uwiązł w gardle, zatrzymany świadomością, że Judyth nie może wstać i pomóc. Wstała więc sama. Nie zapalając światła, weszła do pokoju Judyth. Z zupełnej ciemności wyłoniła się pościel z majaczącym czarnym kształtem. Jutta przysiadła na brzegu łóżka i wstrzymała oddech. Potem podeszła do okna i otworzyła je. Ogród był ciemny. Księżyca nie było. W tej białej koszuli muszę wyglądać jak duch, pomyślała Jutta, wpatrując się natarczywie w dobrze znajomy, a teraz całkowicie niewidzialny pejzaż. Wkrótce zaczęły wyłaniać się z niego sylwety drzew, wodospad i młyn. Nagle w pewnej odległości od młyna pojawił się płomień zapałki osłoniętej dłonią przed wiatrem i oświetlił jasną plamę twarzy kogoś nieznajomego, kto zapalał papierosa. To był ten sam tajemniczy człowiek, który zostawiał niedopałki pod kamieniem. Judyth znalazła je wtedy, szukając klucza. Kto? Kto zapalał papierosa, siedząc na kamieniu przy stuletnim młynie? Na takim odludziu, daleko od wsi, od najbliższych chałup, w miejscu, do którego nie prowadziła już od kilkudziesięciu lat żadna droga? Zapałka zgasła, ale pojawił się rozżarzony punkt. Serce Jutty zaczęło znów bić na alarm. W tych szybkich uderzeniach był strach i nadzieja. Jutta czuła, że w jej życiu musi nastąpić nagła zmiana, że zdarzy się coś, co przyćmi ból po stracie Judyth i wszystkie dotychczasowe cierpienia. Miało więc zdarzyć się coś, co było niemożliwe. Nadzieja w przedziwny sposób wiązała się z czerwonym ognikiem świecącym w pobliżu młyna. Tam właśnie siedział ktoś, kto... Kto? To niemożliwe, myślała Jutta, niemożliwe, żeby... Co mówiła Judyth przed śmiercią? To przyjdzie szybciej, niż myślisz... Czy to wiązało się z odejściem Matki Judyth? Kto miał zająć to puste miejsce? Narzuciła gruby sweter i wyszła do ogrodu. Powoli szła w kierunku młyna wybierając po omacku najbezpieczniejszą drogę. Latarkę trzymała w ręku, nie zapalała jej jednak, żeby nie spłoszyć siedzącego na kamieniu człowieka. Ktoś, kto spokojnie palił papierosa, nie mógł mieć złych zamiarów. Gdzieś strzeliła sucha gałązka. Jutta oświetliła kamień. Nikogo nie było. Z daleka usłyszała kaszel albo szczekanie psa. Nie była niczego pewna. Śmierć Matki Judyth wprawiła ją w stan psychicznej wibracji, pozwalający widzieć niewidzialne i przewidywać rzeczy nie do przewidzenia. To przejdzie, to wszystko przejdzie, muszę się tylko dobrze wyspać, myślała Jutta idąc powoli w stronę domu. Nie śpieszyła się, tak jakby wybrała się na nocny spacer. Zamknęła za sobą drzwi, pozamykała okna i zasnęła mocno, tak samo jak wtedy, gdy żyła Judyth. Jaskinia Ranek był ciemny i chmurny. Rozjaśniał się tylko chwilami, gdy spoza chmur wyzierało niebo o niezdrowej żółtawej cerze. Jutta szła cmentarną aleją, żeby ustalić miejsce wiecznego spoczynku Matki Judyth. Szukała grobowca młynarza i jego żony, kiedy spostrzegła kobietę w czerni, klęczącą przy świeżym grobie. Zieleń liści i kolorowe kwiaty, które zakrywały go bez reszty, pogłębiały wrażenie smutku bijące z klęczącej postaci. Pochylona nad nimi twarz wdowy majaczyła za gęstym, czarnym welonem, jak zaćmione słońce oglądane przez okopcone szkiełko. Kobieta była tak pochłonięta modlitwą i bólem, że Jutta nie miała odwagi spytać o grobowiec, którego szukała. Siadła w bocznej alejce na małej, jednoosobowej ławce i czekała, aż pojawi się ktoś bardziej oswojony ze smutkiem. Po raz pierwszy od bardzo dawna była znów na cmentarzu. Matka Judyth chodziła czasem w "odwiedziny do rodziny", jak mówiła, idąc z kwiatami na grób rodziców, ale nigdy nie zabierała Jutty z sobą. - Ty, Jutka, jeszcze do tego nie dojrzałaś, żeby chodzić na cmentarz, ja idę tam jak na spacer po parku, ale ty sama byłaś za blisko tego - mówiła. Wdowa wstała, a wiatr delikatnie zafalował welonem, tak jakby chciał osuszyć jej łzy. Jutta poczuła zazdrość: cierpieć tak, bo umarł mężczyzna, którego się kocha, klęczeć nad jego grobem i płakać... Kobieta zbliżała się powolnym krokiem, charakterystycznym dla żałobnego konduktu. Wydawało się, że nie słyszy szumu drzew, nie widzi ich, lecz zręcznie omijała przeszkody zjawiające się na drodze. Stanęła przed ławeczką, na której siedziała Jutta. - Z domu przy młynie? - spytała wdowa, siadając bardzo blisko Jutty na jednoosobowej ławce, tak jakby potrzebowała bliskośći kogoś obcego, kto nie zna jeszcze szczegółów tragedii. - Tak - odpowiedziała Jutta. - Szukam grobu młynarza, bo umarła moja Matka i chcę ją pochować. - Wiedziałam - powiedziała wdowa - wiedziałam; dziś przechodziłam tamtędy, a ten dom wyglądał tak, jakby ktoś w nim umarł. Chwilę patrzyły przed siebie, potem wdowa powiedziała: - Nie wiem, co to jest, ale ja zawsze poznaję po domu, jak ktoś w nim umrze... Ten grobowiec jest na samym końcu starego cmentarza, trzeba najpierw zgłosić do biura - mówiła wskazując drobną dłonią, obciągniętą czarną ażurową rękawiczką, drogę, którą Jutta powinna pójść. - A mąż? - spytała Jutta, wiedząc, że obca kobieta czeka na to pytanie. - Bał się. Oni się bardziej boją. Wolałabym pójść tam zamiast niego, ale Bóg chciał inaczej. Zostać jest gorzej niż odejść, a my zawsze zostajemy... A matka? - Nie bała się wcale. Miała piękną śmierć i lekką... - On też miał lekką, ale wcale nie piękną, dlatego jeszcze trudniej żyć, kiedy umarł. Wstała i odeszła dostojnie, poprawiając welon. Jej wąskie czarne buty ledwo dotykały żwirowej dróżki, tak była krucha i lekka. Jutta także wstała i poszła we wskazanym kierunku. Cmentarz był dość rozległy, bo dawny wiejski cmentarzyk łączył się z cmentarzem z pobliskiego miasteczka. Wchłonęły się wzajem, wędrując przez lata ku sobie. I tak dziwne, że jest jeszcze trochę miejsca dla żywych na tym świecie, pomyślała Jutta. Dotarła do wąskiego pobielonego muru, przy którym wyrastał mały budynek, kwadratowy, jak porzucony klocek. Okiennice były zamknięte, a przed otwartymi drzwiami stało czarne, ciężkie krzesło; na nim leżała poduszka z aksamitu haftowana srebrem, jak wyjęta spod głowy nieboszczyka. Na tej poduszce spoczywał czarny kot. Jego lśniąca sierść zlewała się z welurowym połyskiem aksamitu, a wpółprzymknięte oczy usiłowały ukryć ciekawość. Ten cmentarny kot wyglądał jak postać ze strasznej baśni; jak obdarzony tajemniczą mocą czynienia zła i dobra. Mógł być dobrym, miłym kotem, ale mógł w każdej chwili przedzierzgnąć się w groźnego kocura. Kiedy Jutta wchodziła do środka, obejrzał się za nią leniwie, a potem zapadł w drzemkę. To było jednak tylko złudzenie. Chciał zmylić Juttę. Zerwał się, zeskoczył z krzesła i bezszelestnie pobiegł za nią; z bezpiecznej odległości, sam nie będąc widzianym, śledził jej poczynania. Wyglądało na to, że kot jest w tym miejscu jedyną żywą istotą. - Czy jest tu ktoś? - zawołała Jutta, idąc ponurym korytarzem. Zapukała do pierwszych napotkanych drzwi i weszła do środka, mimo że nikt nie odpowiedział. W kwadratowym pokoju przy oknie stało biurko, za nim krzesło z wysokim oparciem, takie samo jak przed domem, a pod ścianą dwa topornie ciosane taborety. W jednej ze ścian były jeszcze jakieś drzwi. Zapukała mocno, ale i tym razem nie usłyszała odpowiedzi. Otworzyła drzwi, lecz nie posunęła się ani kroku dalej. Jej oczy znieruchomiały, chłonąc obraz, którego nie spodziewały się zobaczyć. Cztery ściany bez okien od podłogi po sufit obstawione były regałami pełnymi książek. Wielkie biurko zawalone rękopisami zajmowało dużą część tego dziwnego pokoju. Na biurku pod zapaloną lampą stała wielka, stara maszyna do pisania. Na podłodze związane konopnymi sznurkami leżały paczki maszynopisów. Jutta zastygła w drzwiach, jak swój własny marmurowy nagrobek. Platynowy pierścionek z brylantem wysyłał przyćmiony blask. - Proszę zaczekać chwilę - odezwał się skądś męski głos. Wycofała się szybko z pokoju pełnego książek i siadła na taborecie pod ścianą. Po chwili wszedł bardzo wysoki mężczyzna w czarnym swetrze i czarnych spodniach. Przez ramię przewiesił biały ręcznik, a w ręce niósł mydło. Za nim płynął miękko czarny kot. Ociągał się i zwlekał, po to, żeby nagle wskoczyć na biurko i spacerować pomiędzy przedmiotami. Ogromny mężczyzna spojrzał na Juttę siedzącą pod ścianą. W jego oczach błysnęło zdziwione zainteresowanie. Zmiótł ręką kota z blatu biurka. - Dość tego, Faust, próżność kota nie ma sobie równej - powiedział. - Jeśli mu na kimś zależy, będzie się popisywał jak błazen. - Chciałabym pochować matkę - powiedziała Jutta. - Domyślam się, tu nikt nigdy nie przychodzi z wizytą - mruknął. Wyciągnął paczkę papierosów w stronę Jutty. - Nigdy nie paliłam - powiedziała. - Znam tu wszystkich z widzenia - mówił zapalając papierosa - ale pani nigdy nie widziałem. - Dokładnie jak ja. Znam wszystkich z widzenia, a pana nigdy nie widziałam. - Może my nie istniejemy? - spytał. Końce palców miał brunatne od nikotyny. - Mieszkam w domu przy młynie - wyjaśniła Jutta. - Ach, przy młynie! - powiedział takim głosem, jakby mieszkanie przy młynie wszystko wyjaśniało. Jutta wzięła taboret i siadła naprzeciw Hiszpana. Patrzyła w ciemne oczy, które nie zgłębiły jej tajemnicy. Tyle zostaje z wielkiej miłości i duchowego poznania po latach, myślała gorzko, duch to zero, nihil, nic; zmienił się mój pokrowiec, więc jestem w środku niewidzialna. - Ten stary młyn jest piękny, znam to miejsce, często tam odpoczywam... - mówił Hiszpan. - Chcę pochować swoją matkę - przerwała mu brutalnie Jutta, ponieważ denerwowało ją zainteresowanie, jakim obdarza obcą kobietę, którą dla niego teraz była. Nie rozpoznał jej, jest więc obca. Ostatni raz widział Juttę jako młodą dziewczynę o szczupłej sylwetce i miodowych włosach. Przed nim siedziała teraz rozkwitła kobiecość. Jej uroda była bardziej uderzająca niż uroda dziewczyny. Ładnych dziewcząt jest bowiem wiele, jednak z mało której wyrasta ładna kobieta. Zwykle uroda więdnie wraz ze wczesną młodością. Dojrzała i piękna kobieta zrobiła na Hiszpanie wielkie wrażenie. Miała białe włosy, delikatne jak jedwabna przędza, i lekko zarumienioną twarz, z której wyrywały się ku niemu z dawną namiętnością wypukłe czerwone usta. Hiszpan zatrzymał przez chwilę na nich oczy, a potem przeniósł wzrok na pełne piersi z wyraźnie zaznaczonymi pod materiałem brodawkami. To jest ta ich wierność, powiedziała sobie Jutta w myśli, tak jakby mogła powiedzieć Matka Judyth, ta męska wierność: co przeszłe - to zapomniane. Czuła wzruszenie, chciała dotknąć dłoni Hiszpana, zapłakać, przytulić się do niego, ale powstrzymała ostro samą siebie: ostrożnie, będę miała go i tak, ale tym razem już na zawsze. Przez cały czas rozmawiali o pogrzebie Judyth, o grobowcu młynarza i jego żony, który miał zostać odpowiednio przygotowany na przyjęcie nowej mieszkanki. Jutta zadawała pytania, a Hiszpan wsłuchiwał się w jej głos, tak jakby rozpoznawał w nim łamiące się śpiewne tony. - Jestem sama - powiedziała nagle Jutta - a moim życiem rządzą przypadki w stopniu większym niż życiem innych ludzi. Kiedy Matka żyła, nie bałam się wcale, a teraz dom wydaje mi się za duży... Powiedziała to z determinacją rybaka po raz ostatni zarzucającego haczyk. Hiszpan zrozumiał, co chciała mu przekazać. - Ja też jestem sam - odpowiedział. - Mógłbym... Gdyby... Podłość. Podłość - krzyczał w niej jakiś obcy głos, nie pamięta mnie wcale; mnie, swojej wielkiej miłości, idzie jak w dym w każdą przygodę... - Mogłabym podzielić dom, jest stamtąd blisko na cmentarz, kilka minut zaledwie, a ja czułabym się bezpieczna, gdybym przez ścianę sąsiadowała z mężczyzną. - Rzucam już cmentarz, mam dość zapachu świec przy trumnie, mam już inne możliwości zarobkowania, jestem pisarzem - powiedział z dumą, i to było w nim inne. Przełamał wreszcie tę obsesję tajemniczej twórczości. Jutta przestraszyła się trochę. - Wyjedzie pan? - spytała z lękiem. - Nie. Pisać mogę wszędzie. Ja nie potrzebuję żadnego środowiska literackiego, skutecznie od niego odwykłem. - W każdym razie może pan u mnie zamieszkać - powiedziała Jutta. - Boże, czuję się tak, jakbyśmy znali się od bardzo dawna. Żyję tu jak zakonnik, od lat nie rozmawiałem jak człowiek. Dookoła tylko płacz wdów i sierot. Mam już tego powyżej uszu. - W śmierci szukał pan życia? Po co? - To było mi potrzebne. Niezbędne. Teraz zacznę szukać czegoś w życiu - powiedział cicho. - I znajdzie pan śmierć - równie cicho odpowiedziała Jutta. Wstała. Hiszpan także się podniósł i podszedł do niej blisko. Niebezpiecznie blisko jak na nowego znajomego. Odsunęła się. Kot obiegał ich jak szalony dookoła, zamykając ich w zaklętym kręgu. - Głupi kocur - powiedział Hiszpan - wydaje mu się, że jest wiecznie młody! Dlatego nazwałem go Faustem. Kiedyś nie miał imienia. - Spieszę się - powiedziała szybko Jutta. - Bardzo się spieszę, muszę kupić trumnę i zrobić wiele rzeczy. Przekroczyła zaczarowany krąg i skierowała się do wyjścia. Hiszpan ocknął się, bo zapomniał, po co ta kobieta tutaj przyszła. - Pojadę z tobą - powiedział, i było to tak naturalne, że Jutta nie zwróciła uwagi na to nagłe przejście na ty. Hiszpan wstawił krzesło z poduszką do swojego biura i zamknął biały domek na klucz. - Ty też pojedziesz - powiedział do kota. Przed wejściem na cmentarz stał karawan. Kiedy wsiedli do niego, kot usadowił się na kolanach Jutty. Pojechali po kołyskę, jak Hiszpan nazywał trumnę, dodając, że umarły jest dzieckiem śmierci. Przyjechali do domu przy młynie i poszli wprost do pokoju Judyth. Leżała w tej samej pozycji, w jakiej Jutta ją zostawiła. Ręce splecione na piersi na zawsze, brzydka jak noc, ale pogodna. Jutta odetchnęła. Miała jakieś dziwne uczucie, że może zdarzyć się coś dziwnego, że nie będzie Judyth w łóżku albo znajdzie ją siedzącą... Wierzyła, że Judyth jest czarownicą, i że nawet po śmierci może coś niesamowitego zrobić. Widać jednak polubiła swój nowy, uduchowiony stan, pomyślała. - To tylko skorupa - powiedziała do Hiszpana. - Gdybyś mógł zobaczyć, jakim blaskiem płonęły jej oczy, usłyszeć, jak pięknie mówi, gdybyś wiedział, ile jeden człowiek może zrobić dobrego dla innych, ile ja jej zawdzięczam, wiesz... to... zawdzięczam jej życie - nie mogła wyrazić tego, co chciała, czuła bowiem, że Judyth byłaby zażenowana tymi pochwałami. - Tak, matce każdy zawdzięcza życie - powiedział Hiszpan. - Ale ona urodziła mnie po raz drugi - odpowiedziała Jutta. Zamyśliła się nad ciałem Judyth. Oboje stali długo w milczeniu. W końcu Hiszpan powiedział: - Czas się pożegnać. Ona nie powinna już dłużej czekać. Kiedy zamykał wieko trumny, Jutta zaczęła płakać. - Ja wiem, że to tylko skorupa, tylko skorupa - powtarzała. - Wezmę trumnę do kostnicy, potem spakuję część książek i przywiozę tutaj. Ty zostaniesz. Odpoczniesz i przygotujesz kolację. Nikt nigdy nie mówił tak do Jutty: odpoczniesz i przygotujesz kolację. To było bardzo proste. O Boże, on chce wyjechać, chce rozdzielić się ze mną, przecież może nie wrócić, pomyślała Jutta. Hiszpan popatrzył w jej twarz, wyczytał zaniepokojenie i powiedział uspokajająco: - Zostawiam ci Fausta, daj mu mleka i kawałek ryby albo mięsa, zje wszystko. Milczała, walcząc z tym, co chciała powiedzieć. Corrida załadował trumnę, jakby nie czuł jej ciężaru, i odjechał. Było późne spokojne popołudnie. Niebo nabrało niebieskich rumieńców i zapowiadało piękny, pogodny wieczór. Jutta nie chciała czekać bezczynnie. Nakarmiła kota, przygotowała mu miejsce do spania, a potem zdjęła pościel Judyth i wyprała ją. Rozwiesiła w ogrodzie i patrzyła, jak łagodny wiatr kołysze białe prostokąty, raz w jedną, raz w drugą stronę, tak jak kołysze się dziecko w ramionach, kiedy płacze. Ten miarowy ruch uspokoił Juttę. Poszła popatrzeć na wodospad. Faust zwiedzał razem z nią całą posiadłość. Jestem taka zachłanna, myślała, kiedy umierałam, pragnęłam tylko zobaczyć niebo i słońce, potem wejść do młyna, potem żyć obok Matki Judyth, i tylko żyć, potem pragnęłam miłości z mężczyzną, a teraz nie wystarcza mi życie, młyn, cała przyroda, moja praca, mój ogród, chcę Hiszpana, chcę, żeby wrócił. Patrzyła na niebieskawe ze starości drewno, z którego zbudowany był młyn. Małe szybki w oknach połyskiwały odbitym słońcem, jak oczy Judyth, Jutta czuła jej spokojną obecność. Wyszła na drogę, którą powinien wrócić czarny karawan. Jednak droga była pusta. Faust towarzyszył jej jak pies. Cofnęła się i poszła w stronę domu. Przez chwilę uległa wrażeniu, jakby całe życie przyśniło się jej. Usłyszała wewnątrz chrapliwy głos Matki Judyth, popatrzyła na pościel schnącą na wietrze i poczuła wielką miłość do życia. Tak, do samego życia, pomyślała, tak, nawet gdyby Hiszpan nie wrócił. Spokojnie ruszyła w kierunku domu. Zapaliła światło i rozłożyła swoje kartony. Zaczęła rysować. Pozamykała okna, żeby nie wabić owadów światłem. Kot zaczął miauczeć wyczekująco przy drzwiach. Wypuściła go więc w ciemność. Została sama. Szkicowała przez dwie godziny, dopóki plątanina kresek na papierze nie zaczęła żyć własnym życiem, poruszać się i tańczyć przed jej oczami. Wtedy wstała i zaczęła gotować zupę z tej soczewicy, którą namoczyła, jeszcze zanim umarła Judyth. To było wczoraj? Zastanowiła się. Wczoraj? Śmierć Judyth, rozpacz. A dziś? Odzyskany Hiszpan, miłość, dom... Całe życie zawarło się w tych dwóch dniach, w tych dwóch dniach, które nastąpiły po latach spokojnego mieszkania w domu przy młynie, podczas których wielkim wydarzeniem było odchuchanie kulawego wróbla, kwitnienie pigwy czy wyjazd na targ. Ustawiła na białym obrusie dwa nakrycia i czekała. Poczuła zmęczenie, więc położyła się na łóżku. Przecież mogę czekać do końca, do samego końca, myślała. Obudził ją delikatny dotyk i cichy głos. To było przebudzenie, jakiego pragnęła. Hiszpan miał mokre włosy i zimne ręce. - Czy pada? - spytała Jutta. - Leje jak z cebra. - Był taki pogodny wieczór, nic nie zapowiadało deszczu. - Nic też nie zapowiadało naszego poznania - powiedział Corrida. - Dziwny dzień. Wszystkie rodzaje pogody - mówiła Jutta. - Przecież są jakieś znaki - powiedział. Siadł na brzegu łóżka. Wtuliła się miękko w jego ramiona. Rytm serca połączył się w jedność z rytmem miłości. To był teraz jedyny rytm, który odmierzał czas. Jutta nie potrafiła nazwać tego, co czuła. To było więcej niż kiedykolwiek dotąd, jakby dodać pełnię do pełni. Lata strawione na zdobywaniu pieniędzy, lata małżeństwa, pracy nad projektami, lata ciała niczyjego, czas umierania i cierpień, odradzanie się i uczłowieczanie dodały się do siebie, tworząc gorzki czas rozproszenia. Teraz czuła nieznane skupienie. Jedyne, do czego mogła porównać pragnienie bycia z Hiszpanem, to pragnienie życia w czasie choroby. Każda myśl blakła przy tej bliskości, jednocześnie zaś nabierała od niej blasku. Skupienie Jutty osiągnęło stan olśnienia. Rozum, ciało i dusza uwrażliwiły się. Poznała: "razem". Miłość pulsowała naprzemiennie krótkimi iluminacjami lęku przed rozdzieleniem i szczęścia najgłębszego połączenia, jakie może być dane. Kto nie miał, ten nie wie, myślała Jutta, tego nie można dowiedzieć się inaczej jak poprzez doznanie, ale przez całe życie można przeczuwać. Była rozgrzana spełnioną miłością, ciepła i miękka. Jej zaróżowiona skóra pachniała pigwą. - Przecież przygotowałam kolację - powiedziała i wstała z łóżka. Zegar zaczął właśnie wybijać północ. Popatrzyła na Hiszpana leżącego w pościeli, jakby obawiała się, że zniknie z dwunastym uderzeniem zegara, tak samo jak znikał inkubus, kiedy zaspokoił tęsknotę Jutty. Chwyciła go mocno za rękę. Popatrzył na platynowy pierścionek z brylantem, który miała na palcu. Potem uważnie spojrzał w jej twarz. - Niemożliwe - mruknął do siebie. Jutta poruszyła ręką, łapiąc światło lampy w brylantowe oczko. Wysłała wiązkę łagodnie załamanych błyskawic prosto w oczy Hiszpana. - Widziałem kiedyś podobny pierścionek - powiedział. Przyciągnął ją do siebie i położył delikatnie jak porcelanową lalkę. Poddawała się bez oporu, bo taka była jej wola. W tej uległości nie było nic z niewolniczego posłuszeństwa, lecz pociągająca, wieczna kobiecość, świadoma swej siły. Początkowa gwałtowność nabrała umiaru. Ciała przypominały sobie dawne upodobania. Hiszpan, tak samo jak kiedyś, nie mówił wiele. Jutta uwolniła trzymane przez tyle lat na uwięzi słowa i rzucała je w tę miłosną przestrzeń. Dla niej ta najbliższa bliskość była inna niż wszystkie bliskości, które pamiętała. W tej bliskości tkwił symbol rozstrzygnięcia ich wspólnego życia. Czuła, że erotyzm nie jest najważniejszy w tym spotkaniu ciał; na wybujałe zmysły będzie jeszcze czas. Gdy będą przez cały czas razem, może będzie bawiła się grzechem przekraczania granic... Nie teraz jednak. Nie w tej chwili pozbawionej wymiaru... Nie teraz jednak, kiedy jej ciało nie było niczyje, kiedy przestało być osierocone i po raz pierwszy od wielu lat należało znów do kogoś prawdziwie, a zbieg wydarzeń i znaki sprawiły, że jest to ten sam mężczyzna, którego pragnęła zawsze... W tym nie spotykanym przystawaniu tkwiła cudowna tajemnica... Jutta zgłębiła ją w tej samej chwili, w której ją poznała. Nagle dotknęła starości i krańca ich wspólnego życia, braku sił na miłość, braku potrzeby zbliżenia zbrzydłych ciał zmienionych przez czas. Wiedziała, że siedzenie przy stole czy w ogrodzie z tym mężczyzną, tylko z nim, będzie tym samym szczęściem, jakim teraz jest jego twarz z opadającymi na czoło czarnosiwymi włosami. Strach, który ją przenikał, oddalił się, chciała żyć, i miała po co. Ocknęła się w szarym świcie. Wiatr zacinał okna biczami deszczu. Przerażone chmury pędziły galopem przez niebo. Nie wiedziała, co przerwało jej kamienny sen. Czuła się nie jak po przebudzeniu, lecz jak po odzyskaniu przytomności. Z przecieranej pośpiesznie pamięci wyjrzał wczorajszy dzień i noc. Usłyszała skrobanie do drzwi. Wpuściła kota. Wyglądał na zmęczonego polowaniem. Rzucił jej pod nogi połowę myszy i ułożył się na swoim posłaniu. Jutta z obrzydzeniem zgarnęła tę głowę z wyłażącymi wnętrznościami na kawałek grubego papieru. Zaniosła to trofeum do kuchni i wrzuciła do pieca. Gdzie jest Hiszpan? Co robi? Pobiegła cicho do pokoju Judyth... Otworzyła drzwi. Hiszpan siedział przy stole i pisał. Był tak pogrążony w tworzonym przez siebie świecie, że nie wyczuł cielesnej obecności Jutty. Wycofała się bezszelestnie. Rozpaliła ogień i patrzyła, jak jaskrawe płomienie zachłannie pożerają szczątki ofiarnej myszy i suche szczapki drewna. Zastawiła je osmalonym czajnikiem. Kiedy czajnik zaczął śpiewać, przypomniała sobie moment, w którym Judyth posadziła ją po raz pierwszy przy piecu. - Dlaczego ten czajnik tak jęczy? - spytała Jutta, słysząc w tym pomruku własne jęki bólu. - Każdy jęczy, jak się go przypala - odpowiedziała Judyth, dla której żaden przedmiot nie był martwy. Teraz śpiew gotującej się wody przypominał brzęczenie owadów w pierwsze wiosenne dni. Jutta miała wrażenie, że dusza Matki Judyth stoi za szybą jak zmokła kura. Otworzyła okno i wpuściła ją do środka. Deszcz tłukł w szyby, a niebo pociemniało jeszcze bardziej. Wkrótce krople deszczu zmieniły się w przeźroczyste koraliki gradu. Jutta pomyślała o roślinach: czy wytrzymają tę nawałnicę? Nie przejmuj się roślinami, one są silniejsze niż ty, powiedziała Judyth. Od kafli pieca biło ciepło. Zapach parzonej herbaty rozprzestrzeniał się po całej kuchni, a obecność Hiszpana, spokojnie piszącego w pokoju Judyth, sprawiała, że Jutta czuła się bezpieczna, czuła to bezpieczeństwo wszystkimi zmysłami, tak jak zwierzę czuje bezpieczeństwo jaskini, w której zdołało schronić się przed katastrofą. Teraz jesteśmy już wszyscy: Hiszpan, dusza Judyth, Faust i ja, wszyscy siedzimy w naszej jaskini, zdążyła pomyśleć Jutta, zanim Hiszpan otworzył drzwi do kuchni. Spis treści Hiszpan Corrida W gniazdku sióstr Punickich Profesor Pierwszy sklejony rękopis Hiszpana Drugi sklejony rękopis Hiszpana Ciało niczyje Pan Dżywne Yme Ubytek cienia Biały kondukt Kobi - znaczy wróżyć Ogród Jutty Kulawy wróbel Odwiedziny w przeszłości Pochwała pigwy Magiczna ofiara Śmierć Matki Judyth Jaskinia 1 / 1