Danielle Steel Palomino PWZN "Print 6" Lublin 1995 Adaptacja na podstawie książki pod tym samym tytułem. UWAGA! Brakuje początkowych rozdziałów. Tekst zaczyna się mniej więcej w połowie rozdziału szóstego. Galopowała przez pola na najwspanialszym wierzchowcu, jakiego mogła sobie wyobrazić, i jej twarz opromienił uśmiech. Czuła się absolutnie wolna, gdy płynęli razem wśród pól, koń i jeździec zespoleni w jedną całość. Zdawało jej się, że minęły godziny, kiedy zwalniając, zawróciła ku stajniom. Zamierzała normalnie pracować i galop na Black Beauty odbyła kosztem śniadania, teraz musiała wrócić i dołączyć do grupy. Znajdowała się o ćwierć mili od głównych zabudowań, gdy uległa pokusie, by skoczyć przez wąski strumyk. Koń pokonał go z łatwością. Zauważyła nie opodal Tate'a Jordana, który jechał na swoim czarno-białym pinto i obserwował ją. Ściągnęła nieco wodze i skręciła ku niemu. Korciło ją, by go dogonić i udowodnić, jak dobrze jeździ. Zamiast tego pogalopowała swobodnie w jego kierunku, mocno siedząc w siodle. Zwolniła do kłusa i Black Beauty tańczył pod nią radośnie, gdy dotarli do Tate'a. - Dzień dobry! Przejedzie się pan z nami kawałek? - spytała, patrząc na niego zwycięsko. Jego oczy płonęły wściekłością. - Co pani, do diabła, robi na tym koniu? - Karolina pozwoliła mi na nim jeździć - odpaliła opryskliwym tonem. Zwolniła nieco i Tate zrównał się z nią. Pamiętała wszystko, co wczoraj powiedział, i upajała się chwilą triumfu, podczas gdy on kipiał ze złości. - Wspaniały, nieprawdaż? - O, tak. A gdyby potknął się przy strumieniu, miałby wspaniale połamane nogi. Nie pomyślała pani o tym, kiedy wypuszczała go pani do skoku? Nie widziała pani tych kamieni na brzegu, do diabła? Nie wie pani, jak łatwo mógł się poślizgnąć? - Jego głos odbijał się echem w porannej ciszy. Samantha spojrzała na niego z irytacją. - Wiem, co robię, Jordan. - Na pewno? - Spojrzał z hamowaną furią. - Wątpię. Pani zwyczajnie się popisuje i jeździ tak głupio, jak tylko pani potrafi. W ten sposób może pani zmarnować wiele koni. Nie mówiąc już o tym, co pani może zrobić sobie. Miała ochotę krzyczeć. - Pan naprawdę myśli, że wszystko wie lepiej?! - Może wiem przynajmniej tyle, żeby nie próbować. To jest koń wyścigowy. Nie powinien być na ranczo. Nie powinien być ujeżdżany przez kogoś takiego jak pani, ja czy pani Karolina. Powinien być ujeżdżany przez fachowców albo wcale. - Powiedziałam już panu. Wiem, co robię. - W jej głosie zabrzmiał jednak niepokój. Bez ostrzeżenia Tate złapał jej wodze. Zatrzymali się prawie równocześnie. - Powiedziałem ci wczoraj, żebyś na nim nie jeździła. Zniszczysz go albo sama się zabijesz. - No i co? - zapytała gniewnie. - Zabiłam się? - Może następnym razem. - Nie chcesz przyznać, że kobieta jeździ równie dobrze, jak ty! To cię boli, tak? - Idź do diabła! Głupia miejska panienko, przyjeżdżasz tu, by spędzić miło czas i udawać przez kilka tygodni dziewczynę z rancza, jeździsz na takim koniu, skaczesz przez przeszkody. Do jasnej cholery, nie wiesz, dlaczego ludziom się nie podoba, że jesteś tu, gdzie jest ich miejsce?! To nie twoje miejsce! Nie rozumiesz tego? - Rozumiem doskonale. A teraz puść mojego konia. - Trzymaj, do cholery. Rzucił jej wodze i odjechał. Samantha ruszyła do stajni, ale już spokojniej. Miała niejasne wrażenie, że więcej przegrała, niż zyskała. Te słowa zraniły ją, choć nie bardzo jeszcze rozumiała, dlaczego. W jego kazaniu było ziarno prawdy. Zrobiła błąd, skacząc na łeb, na szyję przez strumień. Nie znała terenu, a przynajmniej nie na tyle, by brać takie przeszkody. Z drugiej strony jednak to cudowne uczucie, pędzić na koniu szybko jak wiatr, nie potrafiła się powstrzymać - ani żałować, że to zrobiła. Ujrzała mężczyzn zbierających się na podwórzu i pośpieszyła odstawić Black Beauty. Zamierzała nakryć go pledem i zostawić. Chciała podziękować mu wieczorem. Gdy dotarła do boksu, czekał tam już Tate Jordan, z oczyma jak szmaragdowe ognie i zaciętą twarzą. Wydawał się wyższy i przystojniejszy niż inni kowboje i przemknęła jej przez głowę obłąkana myśl o reklamie samochodów dla agencji. Byłby doskonały jako model-kowboj. Ale to nie reklamówka, nie Nowy Jork... - Co pani teraz zamierza zrobić z tym koniem? - zabrzmiał silny, niski głos. - Rozcierać go chwilę i okryć. - I to wszystko? - Słuchaj... - Jej twarz spłonęła rumieńcem. - Wrócę później i zajmę się nim. - Kiedy? Za dwanaście godzin? Do diabła, jak się pani nim zajmie, panno Taylor? Jeśli chce pani jeździć na takich koniach, radzę pani nauczyć się odpowiedzialności. Pospacerować z nim, żeby ochłonął, pogłaskać, uspokoić. Rozmasować mu mięśnie. Nie chcę pani widzieć przez następną godzinę. Jasne? Wiem, że pani nie jest skłonna do słuchania rad. To jest rozkaz. Rozumie pani? Miała ochotę go uderzyć. Co za znienawidzony typ! Lecz był to człowiek, który kochał konie i, niestety, miał rację. Miał cholerną rację. - Tak jest. Zrozumiałam. - Spuściła oczy, wzięła wodze i przygotowała konia do spaceru. - Jest pani pewna? - Tak, do cholery! Tak! - Odwróciła się, krzycząc na niego. Dziwnie patrząc, skinął jej głową. Przywiązała wodze Black Beauty do jednego z zewnętrznych słupków i sięgnęła po wiechcie słomy, żeby rozetrzeć drżące mięśnie konia. - A swoją drogą, gdzie będziecie dziś pracować? - Nie wiem - rzucił, przechodząc obok niej. - Znajdź nas. - Jak? - Po prostu przegalopuj przez ranczo. Przecież to uwielbiasz. - Uśmiechnął się drwiąco i odjechał. Samantha zaczęła żałować, że nie jest mężczyzną. Strzeliłaby go w twarz, ale było już za późno. Zresztą, musiała zająć się koniem. Odnalezienie grupy zajęło jej dwie godziny. Dwie godziny błądzenia po zaroślach, podążania za znajomymi śladami, gubienia się na innych. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy Tate rozmyślnie nie wybrał pracy w bardziej oddalonych miejscach, by nie mogła ich odnaleźć. W końcu znalazła. Pomimo grudniowego powietrza było jej ciepło w delikatnym zimowym słońcu, rozgrzała ją ta jazda po pastwiskach, wszędzie, gdzie tylko przyszło jej do głowy ich szukać. Znalazła jeszcze dwie inne grupy, jedną większą, lecz nie było tam Tate'a. Czekał na nią w jej grupie. - Przyjemnie się jeździ? - zapytał rozbawiony, kiedy się zatrzymała. Navajo bił kopytem w ziemię. - Czarująco, dziękuję - odparła. Nie czuła radości zwycięstwa, choć ich znalazła i choć znów patrzyła w migoczące w słońcu zielone oczy. Bez słowa przyłączyła się do innych. Kilka minut Później zeskoczyła z konia, by pomóc innym nieść nowo narodzone cielę w kołysce sporządzonej z derki. Jego matka zdechła jakieś dwie godziny temu i cielę wyglądało tak, jakby wybierało się w jej ślady. Jeden z pracowników ulokował małe, ledwie oddychające stworzonko przed sobą na siodle i pojechał do obory, by podłożyć je innej krowie w nadziei, że zastąpi mu matkę. Później Samantha pierwsza spostrzegła następne cielątko, jeszcze mniejsze niż poprzednie. Matka zapewne padła kilka godzin wcześniej. Tym razem zrobiła kołyskę sama i umieściła cielątko na siodle z pomocą młodego kowboja, który był zresztą zbyt zafascynowany Samanthą, by być naprawdę użytecznym. Nie czekając na instrukcje, skierowała się ostrożnie w stronę głównej obory. - Poradzisz sobie sama? - Zaskoczona ujrzała Tate'a Jordana podjeżdżającego do niej. Smukły czarno-biały pinto tworzył ładną parę z jej brązowo-białym appaloosa. - Chyba tak. - Spojrzała na zwierzątko na przedzie siodła. Myślisz, że ono przeżyje? - Wątpię - odparł obojętnie. - Ale zawsze warto spróbować. - Skinęła głową i pojechała dalej. Tate Jordan zawrócił. Dotarła do obory i przekazała osierocone cielątko w ręce specjalisty, który trudził się nad nim ponad godzinę, lecz cielę padło. Kiedy wracała do Navajo czekającego cierpliwie na zewnątrz, czuła piekące łzy w oczach, i gdy wsiadła na siodło, ogarnął ją gniew, że go nie uratowali. Biedne, małe stworzonko. Wiedziała, że są jeszcze inne cielęta, których matki zmarły po porodzie w zimną noc. Wprawdzie pracownicy starali się pomóc zwierzętom będącym w opałach, ale kilka sztuk, które oddzieliły się od stada, zwykle co roku ginęło. Dla cieląt, które rodziły się w zimie, zawsze istniało ryzyko. Inni godzili się z tym, ale nie Samantha. Osierocone cielę stało się dla niej symbolem dziecka, którego ona sama nie mogła mieć, i z zaciekłą determinacją wróciła do grupy, by ratować następne. Tego dnia przywiozła do obory jeszcze trzy owinięte w koce cielątka, galopując jak szatan. Mężczyźni patrzyli z podziwem na tę piękną kobietę, pochyloną nisko nad końskim karkiem, która jeździła tak jak żadna inna kobieta na ranczo, lepiej nawet niż Karolina Lord. Gdy patrzyli na jej galop przez wzgórza, Navajo wydawał im się tylko brązową smugą, która niknęła na horyzoncie. Widzieli, że była dobra, że była zżyta z końmi. Kiedy razem wracali ze stajni, kowboje żartowali i rozmawiali z nią przyjaźnie jak nigdy przedtem. - Zawsze tak jeździsz? - spytał Tate Jordan. Ciemne włosy falowały, oczy lśniły, rondo Stetsona ocieniało twarz przed łuną zachodzącego słońca. Typ urody zazwyczaj zmuszał kobiety do zatrzymania się na jego widok, jakby przez chwilę nie mogły złapać tchu. Samantha nie cierpiała na tę dolegliwość. Drażnił ją sposób, w jaki się poruszał, bo ukazywał wielką pewność siebie Tate'a Jordana. Po chwili milczenia skinęła głową z lekkim uśmiechem. - Jeśli mam ważny powód. - A dzisiaj rano? - "Dlaczego się znowu czepia?", zastanawiała się, O co mu chodzi. - Rano też miałam ważny powód. - Miałaś? - Zielone oczy patrzyły badawczo. Tym razem Samantha popatrzyła nie niego spokojnie i powiedziała szczerze: - Tak, miałam. Dziś rano powróciłam do życia, panie Jordan. Nie czułam się tak od tysiąca lat. Czy pan to potrafi zrozumieć? Bez słowa skinął głową. Nie była pewna, czy ją zrozumiał, czy w ogóle był w stanie pojąć coś takiego. Minął ją, i ruszył ostrym galopem. --------------------------- Rozdział siódmy Nie będziesz dzisiaj jeździć na Black Beauty? Omal się na niego nie rzuciła. Przekładała właśnie nogę nad Navajo i sadowiła się w siodle, gdy Tate podjechał do niej. Znowu się czepia! Ale nagle uśmiechnęła się do niego. - Nie, chyba dam mu dzisiaj odpocząć. Co pan na to? - Nie jeżdżę na thoroughbredach, panno Taylor. - Uśmiechnął się. Jego śliczny pinto tańczył pod nim. - Nie znam się na nich tak jak pani. - Może powinien pan. Są tego warte. Nie odpowiedział. Odjechał, by poprowadzić pracowników na odległe pastwiska. Ich grupa była większa niż inne, dziś nawet Karolina i Bill jeździli z nimi, lecz Samantha ledwie dostrzegała ludzi. Bez reszty była pochłonięta robotą, którą jej wyznaczono. Jednak zauważyła, że pracownicy zaczynają ją akceptować, choć gdyby by im dawniej ktoś powiedział, że polubią babę na ranczu nie uwierzyliby. Ale Samantha była naprawdę dzielna, pracowała i jeździła przez nie kończące się godziny, ratując osierocone cielęta. Pracowała tak sumiennie, że tego ranka usłyszała po raz pierwszy "Hej, tam!... Sam!... Hej, Sam, cholera... teraz". Już nie "pani Taylor", nie zdawkowe "pszę pani". Pracując bez opamiętania, zupełnie straciła poczucie czasu. Dopiero przy kolacji zatrzymała się, by porozmawiać z Karoliną. - Wiesz, Sam, jesteś cudo. - Karolina nalała filiżankę kawy dla Samanthy i usiadła na wygodnym kuchennym krześle. Mogłabyś być teraz w Nowym Jorku, siedzieć za biurkiem, tworzyć absurdalne reklamówki i mieszkać w apartamencie, którego, jak wiesz, wszyscy ci zazdroszczą. Zamiast tego jesteś tutaj, ganiasz krowy, nosisz chore cielątka, brnąc po kolana w błocie, naprawiasz płoty razem z moimi ludźmi i wykonujesz rozkazy mężczyzn, którzy mają pięć klas podstawówki. Wstajesz o świcie i uganiasz się konno po polach cały dzień. Wiesz, niewielu ludzi jest w stanie to zrozumieć. - "Pomijając ten drobiazg, że byłaś kiedyś żoną jednego z najbardziej uwielbianych facetów z telewizji", dodała w myśli. - Co o tym sądzisz? Samantha uśmiechnęła się. - Myślę, że po raz pierwszy od dłuższego czasu robię coś sensownego. Uwielbiam to. A poza tym - uśmiechnęła się dziewczęco - myślę, że jeśli pobędę tu dostatecznie długo, znowu pojadę kiedyś na Black Beauty. - Podobno Tate Jordan nie odniósł się do tego zbyt przychylnie? - Ja myślę, że on w ogóle nie odnosi się do mnie zbyt przychylnie. - Chyba cię nieźle przestraszył, Samantho. - Prawie. Tacy aroganci jak on na ogół mnie przerażają. - Nie są groźni. Ale z tego, co wiem, to on uważa, że ty umiesz jeździć. Naprawdę. - Domyślam się tego od rana, ale on prędzej dałby się zabić, niżby to powiedział. - Tak jak reszta. To jest ich świat, Samantho, nie nasz. Na ranczu kobieta jest obywatelem drugiej kategorii, przynajmniej przez większość czasu. Oni są tu panami. - I to cię nie drażni? - Samantha popatrzyła na nią zaintrygowana. Karolina zamyśliła się i jakby rozmarzyła. - Nie, ja to lubię. - Jej głos brzmiał dziwnie łagodnie. Uśmiechnęła się do Samanthy, wyglądała bardzo młodo. W ułamku sekundy wyjaśniło się, co łączy ją z Billem Kingiem. W pewnym sensie miał nad nią władzę i ona to kochała. Od wielu lat. Szanowała jego siłę, męskość, opinie w sprawach dotyczących rancza i sposób kierowania ludźmi. Była właścicielką rancza, ale za nią stał Bill, który jej pomagał i który wraz z nią trzymał wodze świetnego konia, jakim było to ranczo. Robotnicy ją szanowali jako kobietę i właścicielkę, nie jako kowboja. To Bill zmuszał ich do dyscypliny. A teraz zwolna zastępował go w tym Tate Jordan. To był świat pierwotny, należący do mężczyzn. Sam, kobieta nowoczesna, chciałaby mu się oprzeć. Ale czy potrafiła? Urok tej męskiej władzy był bardzo silny. - Lubisz Tate'a Jordana? - Lubić go? Nie sądzę, żebym mogła. - Wiedziała, że Karolinie nie o to chodziło. Siedziała na krześle i śmiała się cichym, srebrzystym śmiechem. - Jest dobry w tym, co robi. Chyba go szanuję. Nie sądzę, żeby mnie lubił. Naturalnie jest atrakcyjny, jeśli o to ci chodzi, ale i odpychający. To dziwny człowiek, ciociu Karo. - Karolina bez słowa skinęła głową. Kiedyś powiedziała prawie to samo o Billu Kingu. - Dlaczego o to pytasz? Pracowali razem cały dzień i Karolina zdążyła zauważyć ich wzajemny stosunek. - Nie wiem, po prostu odnoszę wrażenie, że on cię lubi odpowiedziała z prostotą. - Wątpię - rzekła Samantha sceptycznie. Wyglądała na rozbawioną takim przypuszczeniem. Po chwili dodała stanowczo: Ale w żadnym wypadku nie po to przyjechałam. Mam już za sobą związek z mężczyzną i nie potrzebuję drugiego jako lekarstwa. I na pewno nie potrzebuję nikogo stąd. - Dlaczego tak mówisz? - Karolina spojrzała na nią zdziwiona. - Bo jesteśmy dla siebie nawzajem cudzoziemcami. Jestem obca dla nich i podejrzewam, że oni są w pewien sposób obcy dla mnie. Ja nie rozumiem ich dużo bardziej niż oni mnie. Nie westchnęła. - Jestem tu po to, by pracować, ciociu Karo, a nie flirtować z kowbojami. Karolina roześmiała się i potrząsnęła głową. - W taki sposób wszystko się zaczyna. Nikt nigdy nie ma zamiaru... Przez chwilę Samantha zastanawiała się, czy Karolina nie próbowała jej czegoś powiedzieć, czy przede wszystkim nie zamierzała się tym razem przyznać do romansu z Billem Kingiem. Karolina jednak wstała, włożyła naczynia do zlewu i zaczęła gasić światła w kuchni. Lucia-Maria dawno już poszła do domu. Samantha zaczęła żałować, że nie skłoniła Karoliny do zwierzeń. Ale Karo chyba nie miała na nie ochoty. - Wiesz, ciociu Karo, prawda jest taka, że jestem zakochana w kimś innym. - Naprawdę? - Starsza pani znieruchomiała, zaskoczona. Nie miała pojęcia, że Samantha już się zaangażowała. - Tak. - Czy to byłoby niegrzeczne, zapytać, w kim? - Nie, wcale. - Sam uśmiechnęła się łagodnie. - Jestem zakochana po uszy w twoim thoroughbredzie. Roześmiały się obie i życzyły sobie dobrej nocy. I tym razem Samantha nasłuchiwała znanego już stuknięcia zamykanych drzwi. Była pewna, że to Bill King przyszedł, by spędzić noc z Karoliną, i ciekawiło ją, dlaczego się nie pobrali, skoro byli już ze sobą tak długo, jak przypuszczała. Może mieli swoje powody. Może Bill był już żonaty. Zastanawiała się też, dlaczego Karolina zeszła na temat Tate'a Jordana. Czy podejrzewa, że on ją interesuje? Ale on jej nie interesuje. Poza tym, on jej nie lubił. A może lubił? Zaczęła rozważać tę kwestię. Był przystojny, jak superfacet z reklamy... jak ktoś ze snu. Choć nie w jej guście. Uśmiechnęła się, myśli wróciły do Johna Taylora... pięknego, złocistego Johna, z długimi nogami, o wielkich, niemal szafirowych oczach. Byli tak doskonałą parą, szczęśliwi, wszystko robili razem... wszystko... Z wyjątkiem zakochania się w Liz Jones. To już John zrobił sam. Och, dobrze, że choć na trochę zapomniała o nim i nie oglądała wiadomości. Przynajmniej nie wiedziała, jak przebiega ciąża i nie słuchała podziękowań dla tysięcy widzów od Liz za małe buciki zrobione na drutach, szydełkowe kocyki czy "słodkie, małe różowe kapelusiki". To wszystko było nie do zniesienia. W Nowym Jorku nie mogła się powstrzymać, by nie obejrzeć telewizji. Nawet jeśli pracowała do późna. Było to silniejsze od niej, jakby budzik w jej wnętrzu kazał jej sprawdzić, czy już jest szósta i nieubłaganie zmuszał, by włączyła telewizor. Tu o tym nie myślała. W przyszłym tygodniu będzie Gwiazdka i jeśli ją przeżyje - pierwszą Gwiazdkę bez Johna, pierwszą od jedenastu lat - potem będzie coraz łatwiej. Na razie musi pracować od rana do nocy razem z kowbojami, jeździć po dwanaście godzin dziennie na Navajo, szukać zagubionych cielaczków i ratować je od śmierci. Dzień po dniu, miesiąc po ósmy miesiącu. Wiedziała już, że będzie żyć normalnie. Pogratulowała sobie decyzji przyjazdu na ranczo, przymknęła oczy i zapadła w sen. Tym razem oprócz Liz Jones, Johna, Harveya Maxwella zjawili się w jej śnie i inni: Karolina rozpaczliwie próbująca coś jej powiedzieć, czego Sam nie mogła dosłyszeć, roześmiany Josh i wysoki, ciemnowłosy mężczyzna na pięknym koniu z białą gwiazdką na czole i dwiema białymi skarpetkami. Jechali stępa nocą, Sam siedziała za nim i obejmowała go ciasno. Nie wiedziała, dokąd jadą ani skąd przybyli, lecz czuła się doskonale bezpieczna. A kiedy przebudziła się o pół do piątej, była dziwnie wypoczęta. Tylko zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, co się jej śniło tej nocy. --------------------------- Rozdział ósmy Zbliżała się pora lunchu. Tate Jordan dał znak i grupa pracowników z okrzykiem zadowolenia skierowała się w stronę domu. Wśród nich Sam żartowała z Joshem na temat jego żony i dzieci, a dwaj kowboje dokuczali Samancie. Jeden oskarżał ją, że prawdopodobnie uciekła od narzeczonego, który ją bił, drugi zaś twierdził, że Sam jest matką jedenaściorga dzieci, a ponieważ była zbyt leniwa, by gotować, została wyrzucona z domu. - Masz rację. - Sam śmiała się wraz z nimi. Mieli tego rana łatwą pracę i chcieli skończyć wcześniej, by pójść na lunch. Był dwudziesty czwarty grudnia i na wieczór szykowano w świetlicy wielkie przyjęcie świąteczne, uwielbiane przez wszystkich. Zaproszono żony, dzieci, nawet przyjaciółki. Wszyscy czuli się jedną wielką rodziną, połączoną wspólną miłością do rancza. - Prawda jest taka, że mam piętnaścioro dzieci i wszystkie mnie biją, więc uciekłam. Co ty na to? - Co, nie ma narzeczonego? - Stary kowboj ryczał ze śmiechu. - Taki ładny, mały palomino i nie ma chłopaka, uuuu! Wszyscy już nazywali ją "Palomino", lecz Sam tak kochała konie że brała to za komplement. Naprawdę zresztą cała była w kolorze maści palomino: jej długie srebrzyste włosy jeszcze bardziej zjaśniały na słońcu, twarz pokryła złota opalenizna. Złoty koń z białą grzywą. Taka kombinacja rzuca się od razu kowbojom w oczy, toteż szybko przylgnęło do niej nowe imię. - Nie gadaj, że nie masz faceta, Sam. Stary kowboj uparł się dziś przy temacie, który większość z nich wałkowała, gdy jej nie było w pobliżu. - Nie mam. Było oczywiście piętnastu ojców piętnaściorga nieślubnych dzieci, ale teraz roześmiała się i wzruszyła ramionami. Wjeżdżając do stajni rzuciła im przez ramię: - Nie nadaję się na żonę. Człowiek, który jechał najbliżej Josha, pochylił się ku niemu i zapytał: - Jak jest z nią naprawdę, Josh? Ma dzieci? - Nic o tym nie wiem. - A męża? - Już nie - odparł krótko. Zdawał sobie sprawę, że Samantha powiedziałaby im sama, gdyby chciała. Poza tym sam też nic więcej nie wiedział. - Myślę, że przyjechała tu, by uciec od czegoś - wyrwał się młodziutki kowboj i natychmiast spłonął rumieńcem. - Możliwe - powiedział Josh i ruszył naprzód. Nie chciał dziś o tym rozmawiać. Była Gwiazdka, niech myślą o swoich żonach i dzieciach, a poza tym była to przede wszystkim sprawa Samanthy. Mimo plotek, które istnieją przecież w każdej społeczności, Samantha cieszyła się wśród nich uznaniem. Zbyt szanowali własną prywatność, by posunąć się do zwykłego wścibstwa. Rozmowy koncentrowały się głównie wokół inwentarza i Sam czuła się bezpiecznie. Nikt nie zamierzał pytać o Johna, Liz, dlaczego nie miała dzieci i jak się czuła po rozwodzie: "...Proszę powiedzieć, pani Taylor, teraz, kiedy mąż zostawił panią dla innej kobiety, jak się pani czuje..." Przeszła przez to w Nowym Jorku. A teraz, tutaj, była wolna. - Do zobaczenia Później! - zawołała wesoło do Josha, idąc do dużego domu. Zamierzała wziąć prysznic, przebrać się w czyste dżinsy i wrócić. Obiecała, że pomoże ubierać choinkę. W świetlicy pracowały już specjalne "komisje" zajmujące się wszystkim: od śpiewania kolęd po pieczenie ciast. Gwiazdka na ranczu Lord była wydarzeniem najwyższej wagi. Weszła do dużego domu. Karolina z marsem na czole rozmyślała nad wielką księgą rachunkową. Samantha zakradła się na palcach i znienacka mocno ją uścisnęła. - Och! Przestraszyłaś mnie. - Dlaczego trochę nie odpoczniesz? Jest Gwiazdka. - Nie mam czasu. Od dawna już nie miałam prawdziwych świąt - Karolina odłożyła księgę na bok i zamyśliła się nad czasami Hollywood i różnymi swoimi ekstrawaganckimi, szalonymi Gwiazdkami. Samancie wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć, o czym myśli. - Nadal za tym tęsknisz? - Właściwie miała na myśli: "Czy nadal tęsknisz za swoim mężem?" Pytanie zabrzmiało smutno jakby chciała się dowiedzieć, ile taka tęsknota za mężem może trwać. - Nie - odparła Karolina. - Nie jestem nawet pewna, czy kiedykolwiek tęskniłam. Może na początku. Moja droga, to ranczo jest moim domem i jestem tutaj szczęśliwa. Przez długie lata nie wiedziałam, za czym naprawdę tęsknię, ale zrozumiałam od razu, kiedy tu przyjechałam. - Wiem. Tak mi się zawsze wydawało. - Sam pozazdrościła nagle Karolinie. Bo Samantha nie znalazła jeszcze swojego miejsca na ziemi. Miała tylko mieszkanie w Nowym Jorku, lecz tam wszystko było wciąż wspólne. Nic nie należało wyłącznie do niej. - Bardzo tęsknisz za Nowym Jorkiem? Potrząsnęła głową. - Nie, nie za Nowym Jorkiem. Brakuje mi kilku moich przyjaciół: Charliego, jego żony Melindy i ich trzech synów. Jeden z nich to mój chrześniak. - Ogarnęło ją nagle uczucie osamotnienia. - Tęsknię za moim szefem, Harveyem Maxwellem. Był dla mnie jak ojciec. Tak, jego również mi brakuje. Znowu pomyślała o Johnie: pierwsze Boże Narodzenie bez niego. Odwróciła oczy wilgotne od łez, ale Karolina zauważyła to i wzięła ją za rękę. - W porządku. Rozumiem. Przyciągnęła ją do siebie. Pamiętam, co się ze mną działo, gdy straciłam męża. Dla mnie też był to trudny okres. - Po chwili dodała: - Ale potem jest łatwiej. To po prostu wymaga czasu. Sam oparła głowę na ramieniu Karoliny i zaczęła szlochać. Po chwili pociągnęła nosem i odsunęła się. - Przepraszam. - Uśmiechnęła się zakłopotana. - Zachowuję się jak mazgaj. - Bo są święta, a ty przez tyle lat byłaś jego żoną. To zupełnie normalne. Na Boga, czego ty się spodziewasz? - Po raz setny poczuła złość na Johna. Jak mógł zostawić tę wspaniałą kobietę dla tej małej, zimnej dziwki? Pewnej nocy obejrzała ukradkiem wiadomości, by ją zobaczyć, by zrozumieć, co się stało, dlaczego John wybrał ją zamiast Samanthy? Jedynym powodem mogło być dziecko, ale dlaczego całkowicie oszalał i rzucił Sam? Nie mogła zrozumieć. - Mogłabyś jednak przestać płakać i pomóc w ubieraniu choinki. Sam uśmiechnęła się słabiutko. - Obiecałam też, że upiekę ciasteczka. Nie gniewasz się na mnie? Oni mi dokuczają, że kobieta, która umie jeździć tak jak ja, na pewno nie umie gotować. Najgorsze jest to, że mają rację. Roześmiały się obie. Samantha pocałowała ciotkę Karo i jeszcze raz ją uścisnęła. - Dziękuję - szepnęła gorąco. - Za co? Nie bądź głuptasem. - Za to, że jesteś moim przyjacielem. Oczy Karoliny zrobiły się lekko wilgotne. - Głupia dziewczyno, nie dziękuj mi za to, że jestem twoją przyjaciółką. Bo nie będę! - Próbowała nadać sobie wygląd osoby bardzo zagniewanej, ale zupełnie to jej się nie udało, wypchnęła więc Samanthę za drzwi. Pół godziny Później Sam tkwiła już na szczycie wysokiej drabiny w świetlicy i zawieszała na choince bombki srebrne, zielone, czerwone, niebieskie i żółte. Niższe gałęzie ozdabiały dzieci, najmłodsze wieszały małe papierowe ozdoby, które same zrobiły. Grupka starszych łuskała kukurydzę i żurawiny. Mężczyźni i kobiety stroili salę i robili przy tym więcej hałasu niż dzieci. Kobiety roznosiły też miski prażonej kukurydzy i talerze rozmaitych ciasteczek, wypieczonych na ranczu lub przysłanych z domów pracowników. Cała ta szczęśliwa gromada pracowała w radosnym, gwiazdkowym nastroju. Pojawił się nawet Tate Jordan i jako najwyższy z mężczyzn zgodził się umocować gwiazdę na czubku drzewka. Powiesił swój czarny kapelusz przy drzwiach i umieścił sobie na ramionach dwójkę dzieci. Dopiero gdy dotarł do drzewka, zobaczył Samanthę. Uśmiechnął się do niej i postawił dzieci na ziemi. Tym razem była wyższa od niego. - Kazali ci pracować, Sam? - Oczywiście - odparła wesoło. Tate komenderował, w którym miejscu ustawić drabinkę, po czym wspiął się na nią szybko i zawiesił wielką złotą gwiazdę. Dodał kilka aniołów i parę jasnych bombek przy wierzchołku drzewka. Przygotował jeszcze lampki, zszedł na dół i pomógł Samancie wdrapać się ponownie na drabinę. - Bardzo ładnie - ocenił swoje dzieło. - Są jednak pewne korzyści z bycia wysokim. Chcesz filiżankę kawy? - zapytał tak naturalnie, jakby od zawsze byli przyjaciółmi. Uśmiechnęła się do niego. - No pewnie. Wrócił z dwiema filiżankami kawy i paroma ciastkami, po czym wręczył jej następną porcję ozdób. Samantha popijała od czasu do czasu łyk kawy i przegryzała ciastko, a Tate wskazywał, gdzie powinna powiesić następną bombkę. Kiedy pokazał jej, gdzie ma umieścić małego srebrnego anioła, nie wytrzymała. - Proszę mi powiedzieć, panie Jordan, czy pan zawsze wyłącznie rozkazuje? Pomyślał przez chwilę i skinął głową. - Tak, chyba tak. Przyglądała mu się badawczo, popijając kawę. - Czy nie sądzi pan, że to męczące? - Nie. - Spojrzał na nią uważnie. - Według pani... rozkazywanie męczy, tak? - Wyczuwał w niej pewną władczość, no, odrobinę despotyzmu. Chciała sama decydować przynajmniej o sobie. - Tak. Bardzo - odparła bez wahania. - I dlatego pani jest tutaj? - Pytanie było bardzo bezpośrednie i przez chwilę przyglądała mu się, zanim odpowiedziała. - Częściowo. Zastanowił się, czy Samantha nie przeszła załamania nerwowego. Miał wrażenie, że to był prawdziwy powód jej przyjazdu na ranczo. Pewne natomiast było, że nie jest zwykłą kurą domową, która zwiała od męża. Nie wyglądała też na wariatkę. Nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. - Samantho, co ty robisz, kiedy nie pracujesz na ranczu w Kalifornii? Nie chciała mu opowiadać wszystkiego, ale spodobała jej się jego szczerość. Nie chciała popsuć rodzącej się przyjaźni, nie chciała go odstraszyć odpowiedziami gładkimi, lecz nieszczerymi. Lubiła go coraz bardziej i coraz bardziej szanowała, choć jeszcze czasem ją drażnił; uważała go też za dobrego fachowca. Po co miałaby teraz grać z nim w ciuciubabkę? - Piszę reklamówki. - Było to wprawdzie duże uproszczenie, ale dobre na początek. To dziwne, ale pomyślała o sobie jako o zastępcy zarządcy firmy "Crane, Harper i Laub". Roześmiała się. - Co w tym zabawnego? - Patrzył na nią zaintrygowany. - Nic. Pomyślałam sobie tylko, że nasze funkcje są podobne. W agencji reklamowej, gdzie pracuję, jest taki facet, który nazywa się Harvey Maxwell. To jest ktoś w rodzaju Billa Kinga. Niedługo ma odejść na emeryturę i... - Nagle zaczęła żałować, że to powiedziała. Na pewno pomyśli, że ona chce wkroczyć na męskie terytorium i przestanie ją lubić. Lecz Tate tylko się uśmiechnął, gdy kończyła monolog. - No, dalej, powiedz to. - Co powiedzieć? - Zmieszała się. - Że prawdopodobnie obejmiesz jego stanowisko. - Dlaczego tak sądzisz? - Spurpurowiała pomimo świeżej opalenizny. - Ja tego nie powiedziałam. - Nie musiałaś. Powiedziałaś, że nasze funkcje są podobne. Tak więc jesteś zastępcą zarządcy, prawda? - Nie mogła zrozumieć, dlaczego wyglądał na rozbawionego. - To bardzo ciekawe. Lubisz to, co robisz? - Czasami. A kiedy indziej nie znoszę. - Przynajmniej nie musisz jeździć w deszczu po dwanaście godzin na dobę. - No właśnie. - Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Intrygował ją ten duży, łagodny mężczyzna, tak szorstki i władczy przez pierwsze dni jej pobytu, tak wściekły, gdy jeździła na Black Beauty. Teraz, gdy pili kawę i pojadali ciastka przy choince, wydawał jej się kimś zupełnie innym. Przyjrzała mu się dokładniej i zdecydowała go jednak zapytać. Czuła, że nie ma nic do stracenia. Zresztą wydawało się niemożliwe, by mógł się teraz zirytować albo rozzłościć. Powiedz mi, dlaczego byłeś taki wściekły, kiedy jeździłam na Black Beauty? Przez chwilę stał milcząc, potem opuścił filiżankę z kawą i spojrzał jej głęboko w oczy. - Ponieważ sądziłem, że to dla ciebie niebezpieczne. - Ponieważ sądziłeś, że nie jeżdżę wystarczająco dobrze? Nie było to już wyzwanie. Było to proste pytanie i dał jej prostą odpowiedź. - Nie. Już pierwszego dnia wiedziałam, że jesteś dostatecznie dobra. Widziałem, jak siedziałaś na tej starej szkapie. Jesteś naprawdę dobra. Ale to nie wystarczy, żeby jeździć na Black Beauty. On wymaga czujności i siły, a nie jestem pewien, czy je masz. Obawiam się, że nie. Pewnego dnia ten koń kogoś zabije. Nie chciałbym, żeby zabił ciebie. - Głos mu zachrypł. Po chwili dodał: - Pani Karolina nie powinna była go kupować. To zły koń, Sam. - Spojrzał na nią dziwnie. - Mam takie przeczucie. On mnie przeraża. - Zdziwiło ją, że ściszył głos. - Nie chcę, żebyś za nim jeździła. - W milczeniu odwróciła wzrok. - Ale to do ciebie niepodobne. Nie podjąć wyzwania, nie zaryzykować? Zwłaszcza teraz. - Co przez to rozumiesz? - zapytała zaskoczona. Znowu spojrzał jej prosto w oczy. - Mam wrażenie, że coś straciłaś, coś bardzo cennego... albo kogoś, bo to jedyne, co naprawdę cenimy. Teraz nie dbasz o siebie tak, jak powinnaś. To nie jest odpowiednia chwila na jazdę na takim demonie. Jedź na każdym innym koniu, byle nie na tym. Chociaż nie podejrzewam, byś przestała jeździć na thoroughbredzie tylko z tego powodu, że ja ci to odradzam. Nie była pewna, co ma odpowiedzieć. W końcu schrypniętym głosem odparła: - Masz rację w wielu sprawach, Tate. - Jego imię zabrzmiało nieco dziwnie w jej ustach. Podniosła na niego oczy i powiedziała ciepło: - Głupio zrobiłam, jadąc na nim, przynajmniej w taki sposób. Brałam dużo przeszkód... - Po chwili zamyślenia dodała: Nie obiecuję, że nigdy już na nim nie pojadę. Ale mogę ci obiecać, że będę ostrożna: przy dziennym świetle i na terenie, który znam. I nie będę skakać przez wąwozy i strumienie, które ledwo widać. - Mój Boże, co za rozsądek! - Spojrzał na nią z uśmiechem. - Niesamowite! - Drażnił się z nią. - Pewnie! Nawet sobie nie wyobrażasz, co ja wyprawiałam na koniach przez tyle lat. Dzięki tobie stanę się wreszcie bardzo rozsądną osobą. - Przestań pleść głupstwa, Sam. Taka jazda niewarta jest ceny, jaką możesz zapłacić. - Oboje zamilkli. Pamiętali o wypadkach, które zdarzały się innym, o kalekach, spędzających resztę życia w wózku inwalidzkim, ponieważ zaryzykowali szalony skok i spadli. - Nie widzę sensu w tym wariackim skakaniu na Wschodzie. Na Chrystusa, przecież można się zabić, Sam. Czy to warto? - A czy to ma jakieś znaczenie? Patrzył na nią długo, w końcu rzekł twardo: - Teraz to dla ciebie nie ma znaczenia. Ale może kiedyś będzie mieć. Nie zrób czegoś głupiego, Sam, bo nie można będzie zmienić tego, co już się stało. Samantha pokiwała głową. Dziwny człowiek. Zauważała zalety, których nie dostrzegła od razu. Z początku widziała w nim tylko tyrana, choć i zdolnego pomocnika zarządcy. Teraz zobaczyła człowieka o wielkiej wrażliwości. Lata, które spędził między ranczerami i kowbojami, pracując dopóty, dopóki nie padał ze zmęczenia na nos, nie były zmarnowane. Nauczył się dobrze fachu, ale równocześnie nauczył się czytać w ludziach, a to sztuka niełatwa. - Chcesz jeszcze kawy? - zapytał. Samantha potrząsnęła głową. - Nie, dziękuję, Tate. - Tym razem łatwiej jej przyszło wypowiedzieć jego imię. - Powinnam już iść. Mam piec ciastka. A ty? Zbliżył usta do jej ucha. - Jestem Mikołajem - wyszeptał z mieszaniną zakłopotania i zachwytu. - Słucham? - spytała po chwili konsternacji. Nie była pewna, czy z niej nie żartuje. - Jestem Mikołajem - powtórzył niemal samymi wargami, po czym pochylając się nad nią niżej, wyjaśnił: - Co roku przebieram się w kostium, a pani Karolina daje mi ogromny wór zabawek dla dzieci. Gram świętego Mikołaja. - Och, Tate, ty? - Do cholery, w końcu jestem tu najwyższy. To bardzo ważne. - Próbował mówić zwyczajnie, ale widać było, że się cieszy. - Naprawdę warto powygłupiać się dla dzieci. - Spojrzał na nią pytająco. - Masz dzieci? Potrząsnęła głową, ale jej oczy nie zdradzały tej pustki, którą czuła. - A ty? - Szybko zapomniała o plotkach, zasłyszanych od Josha. - Mam syna. Pracuje na ranczu niedaleko stąd. To dobre dziecko. - Wygląda tak jak ty? - Nie, wcale. Jest drobny i rudy jak jego matka. - Uśmiechnął się. Myślał o chłopcu z widoczną dumą. - Jesteś bardzo szczęśliwym człowiekiem - rzekła zachrypniętym głosem. - Też tak myślę. - Uśmiechnął się, po czym zniżył głos do czułych tonów. - Ale nie martw się, mała Palomino, kiedyś i ty będziesz szczęśliwa. Dotknął delikatnie jej ramienia i wyszedł ze świetlicy. --------------------------- Rozdział dziewiąty Mikołaju! Mikołaju! Chodź tutaj! - Za chwilę, Sally. Poczekaj, aż do was dojdę... - Tate Jordan z wielką białą brodą i w czerwonym aksamitnym płaszczu obchodził powoli salę, obdarowując każde dziecko długo oczekiwanym prezentem. Wtykał im w rączki kawałki smażonego w cukrze tataraku i inne słodycze, poklepywał po policzku, obejmował, całował. Niewielu znało Tate'a Jordana z tej strony, ci tylko, którzy widzieli go już w gwiazdkowy wieczór. Naprawdę można było uwierzyć w świętego Mikołaja widząc, jak chichotał i wyciągał coraz to inną niespodziankę z wielkiego worka. Samantha nie poznałaby go wcale, gdyby nie powiedział jej wcześniej. Nawet jego głos brzmiał inaczej, gdy śmiał się i upominał dzieci, by były posłuszne swoim mamusiom i tatusiom, by nie były złośliwe dla młodszego rodzeństwa, odrabiały lekcje i nie dokuczały psom i kotom. Wydawało się, że wie wszystko o każdym. Dzieci wpadały w ekstazę i nawet Samanthę zafascynowało jego mikołajowe "Ho, ho, ho". Wydawało się, że przedstawienie będzie trwało godzinami, ale po zjedzeniu talerza ciastek i wypiciu sześciu szklanek mleka, z ostatnim "ho, ho, ho" Mikołaj zniknął w mroku w pobliżu stajni, by pojawić się dopiero za rok. Później, już bez makijażu, wielkiego brzucha, białej peruki i czerwonego płaszcza pojawił się znów na sali, nie zauważony przez tłum podziwiający zabawki, gaworzące i droczące się dzieci. Szybko podszedł do Samanthy, Karoliny i Billa. Samantha dziś luźno spięła włosy i związała je czarną aksamitką, założyła śliczną, białą koronkową bluzkę i prostą, czarną aksamitną spódnicę. Po raz pierwszy od czasu przyjazdu na ranczo zrobiła delikatny makijaż. - Czy to ty, Sam? - zażartował Tate. Zdążył już wziąć szklankę ponczu i gorąco podziękować Karolinie. - Mogłabym ciebie zapytać o to samo. - Po czym dodała łagodnie: - Wiesz, to było wspaniałe. Co roku jesteś taki dobry? - Coraz lepszy - zapewnił z uśmiechem. Rola świętego Mikołaja stanowiła dla niego najmilszą część Gwiazdki. - Twój syn też jest tutaj? - Nie - odparł szybko. - Szef Jeffa nie jest tak wspaniałomyślny jak mój i chłopak musi dziś pracować. - To niedobrze - zmartwiła się Samantha. - Zobaczę się z nim jutro. Właściwie tak powinno być. Jest dorosły i nie ma czasu dla swojego staruszka. - Nie wydawał się jednak tym przygnębiony. Bawił się raczej obserwowaniem, jak jego syn staje się mężczyzną. A teraz patrzył, jak Samantha zachłannie przygląda się dokazującym dziewczynkom i chłopcom i przez chwilę chciał spytać, dlaczego nie ma dzieci. Zdecydował jednak, że to pytanie zbyt osobiste, i zamiast tego zapytał o Nowy Jork. - Wprawdzie tam jest chłodniej, ale nie spotkałam nigdzie tak świątecznej atmosfery. - To nie jest kwestia położenia geograficznego, Sam. To jest wyłączna zasługa Karoliny Lord. - Samantha pokiwała głową z uśmiechem i przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy, po raz pierwszy rozumiejąc się doskonale. Parę minut Później Samantha poznała żonę Josha i jego dwójkę dzieci z rodzinami. Wielu ludzi, z którymi pracowała od tygodni, przyprowadzało teraz do niej ufnie swoje żony, narzeczone, synów, córki, siostrzenice i bratanków. Po raz pierwszy od przyjazdu Samantha poczuła się jak w domu. - I co, Sam? Trochę to inne niż zwykłe Boże Narodzenie? Karolina uśmiechała się do niej, Bill stał jak zwykle w pobliżu. - Zupełnie inne. Cudowne. - Cieszę się. Kilka minut wcześniej Karolina objęła ją serdecznie i życzyła wesołych świąt. Nagle Sam stwierdziła, że Karolina zniknęła, przepadł gdzieś również stary zarządca. Zastanawiała się, czy ktoś jeszcze to zauważył. Na ranczu nie słyszała nigdy ani jednej plotki na ich temat. Może jednak wyciągnęła błędne wnioski? - Zmęczona? - Usłyszała nad sobą głos Tate'a Jordana i odwróciła się do niego. - Właśnie miałam wracać do domu. Szukam cioci Karo, ale chyba już poszła. - Ona zawsze wychodzi tak cicho, żeby nie popsuć nikomu zabawy - powiedział z szacunkiem. - Chcesz już iść? - Kiwnęła głową i bez powodzenia próbowała ukryć ziewanie. - Chodź, śpiochu, odprowadzę cię do domu. - Co ja poradzę, że pracuję u poganiacza niewolników. Dziwię się, że nie spadłam z konia ze zmęczenia. - Raz czy dwa - uśmiechnął się - myślałem, że spadniesz. Roześmiał się na głos. - Ale pierwszego dnia, Sam, myślałem, że umrzesz w siodle. - O mało nie umarłam. Josh prawie zaniósł mnie do domu. - A potem wsiadłaś na Black Beauty. Jesteś szalona! - Jeśli chodzi o tego konia... tak! - Spojrzał na nią niezadowolony, więc zmieniła temat. Zatrzymali się, patrząc w mroźną noc. - Mam wrażenie, że będzie padał śnieg. - Tak, to możliwe, chociaż mało prawdopodobne... - Spojrzał w niebo, ale Sam wydawało się, że myśli o czym innym. Dotarli do dużego domu, w którym mieszkała Samantha. Wahała się przez chwilę, po czym otworzyła drzwi, weszła do środka i popatrzyła na ciemnowłosego draba o głęboko zielonych oczach. - Masz ochotę na szklankę wina albo filiżankę kawy, Tate? - Potrząsnął szybko głową, jakby proponowała mu coś nieprzyzwoitego, czego nie mógł zaakceptować. - Obiecuję - dodała z uśmiechem - że nie będę się na ciebie rzucać. Usiądę na innej kanapie. Parsknął śmiechem. Zupełnie nie wyglądał na człowieka, z którym wojowała od dwóch tygodni. - Nie o to chodzi. To sprawa tutejszej etykiety. To jest dom pani Karoliny i nie byłoby stosowne... trudno to wyjaśnić... - Mam ją obudzić, by mogła cię zaprosić osobiście? Spuścił oczy. - Nie, ale dziękuję za zaproszenie. Innym razem. - Tchórz - powiedziała z miną małej dziewczynki. Roześmiał się. --------------------------- Rozdział dziesiąty Następnego ranka Samantha wstała o pół do piątej, przyzwyczajona już do tak wczesnej pory. Udawała! przed sobą, że chce jej się spać. Leżała godzinę z zamkniętymi oczyma i różne myśli galopowały jej po głowie. W końcu wstała. Na zewnątrz było jeszcze ciemno i świeciły gwiazdy, wiedziała jednak, że za około godzinę na ranczu zacznie się normalne życie. Święto, czy nie święto, zwierzęta się obudzą, ludzie będą krzątać się przy koniach, nawet jeśli nikt nie pojedzie dziś na wzgórza. Samantha podreptała boso do kuchni, włączyła ekspres do kawy i usiadła. Rozmyślała o wczorajszym wieczorze, o cudownym Bożym Narodzeniu spędzonym z tymi ludźmi, jak w ogromnej rodzinie. Wszyscy czuli się ze sobą związani, wszyscy się o siebie wzajemnie troszczyli, dzieci hałasowały radośnie, zaprzyjaźnione ze wszystkimi, biegały i tańczyły wokół ślicznie ozdobionej choinki. Nagle pomyślała o synach Charliego i Melindy. Po raz pierwszy nie przysłała im prezentów na Boże Narodzenie. Obiecała to wprawdzie Charliemu, ale w pobliżu rancza nie było sklepów. Nagle poczuła się bardzo samotna w pustej kuchni i jej myśli bezwiednie powędrowały w stronę Johna. Jakie były jego święta? Jak się czuje jako mąż kobiety, która jest w ciąży? Czy zamówili już opiekunkę? Poczuła nieznośny ból i odruchowo sięgnęła po słuchawkę. Nie zastanawiała się, co robi, chciała tylko usłyszeć przyjazny głos. Wykręciła numer i chwilę później usłyszała w słuchawce słodki głos Charliego Petersona, który wyśpiewywał w najlepsze piosnkę "Jingle Bells". Dopiero w połowie drugiej zwrotki udało jej się wykrzyczeć swoje imię. - Kto "Other the fields we go..." - Zamknij się, Charlie! To ja, Sam. - Och... cześć, Sam... "Dashing all the wayyyy..." - Charlie! - Śmiejąc się próbowała go przekrzyczeć, ale mimo to czuła ból samotności i straszliwego oddalenia. Chciała być teraz z nimi, a nie na ranczu o trzy tysiące mil stamtąd. Na razie jednak musiała poczekać, aż Charlie skończy śpiewać. - Wesołych świąt! - Już skończyłeś? Nie zaśpiewasz mi "Cichej nocy?" - Nie zamierzałem, ale na twoją specjalną prośbę, Sam, na pewno mógłbym... - Charlie, proszę! Chcę porozmawiać z Melindą i chłopcami. Ale najpierw - przełknęła szloch - powiedz mi, co się dzieje w biurze. - Pilnowała się, żeby nie zadzwonić. Harvey praktycznie zabronił jej tego. Mieli jej numer telefonu na wypadek, gdyby była im potrzebna, Harvey uważał jednak, że powinna zapomnieć o nich, jeśli będzie to tylko możliwe. Dlatego nie dzwoniła. Do dziś. - Jak się mają moje projekty? Pewnie zdążyłeś już je pogubić? - Wszystkie. - Charlie promieniał dumą. Zapalił cygaro i spojrzał na zegarek. - Co ty robisz o tej porze? Przecież jest... co? Tam nie ma jeszcze szóstej rano! Gdzie ty właściwie jesteś? Przyszło mu nagle do głowy, że Samantha wróciła do Nowego Jorku. - Jestem na ranczu. Po prostu nie mogę spać. Wstawałam o pół do piątej i teraz nie wiem, co ze sobą zrobić. Czuję się, jak w południe. - Może trochę przesadziła, ale była już zupełnie rozbudzona. - Jak dzieci? - Wspaniale. - Lekkie wahanie zabrzmiało w jego głosie i szybko zapytał, jak się czuje. - Pohasałaś sobie na koniu, mam nadzieję? - Oczywiście. Charlie, powiedz, co się dzieje w biurze. Chciała wiedzieć wszystko, od biurowych plotek po obawy, że ktoś ukradnie ich projekty, by je sprzedać konkurencyjnej firmie. - Nic takiego, koteczku. Nowy Jork nie zmienił się tak bardzo w ciągu dwóch tygodni. Co u ciebie? - spytał ponownie. - Jesteś tam szczęśliwa, Sam? Wszystko w porządku? - Czuję się świetnie. - Po czym dodała z westchnieniem: To był dobry pomysł, przyznaję z niechęcią. Chyba potrzebowałam tak radykalnej zmiany. Od tygodnia nie oglądałam wiadomości o szóstej. - To już coś. Jeśli wstajesz o pół do piątej, to prawdopodobnie o szóstej wieczorem jesteś już trochę śpiąca. - Nie całkiem, ale prawie. - A twoja przyjaciółka Karolina i te wszystkie konie? Mówił jak nowojorczyk, co ją rozbawiło. Wyobraziła go sobie robiącego "puf, puf!" cygarem, w piżamie i szlafroku. Może dzieci dały mu na gwiazdkę czapkę baseballową albo rękawice, lub parę czerwono-żółtych elastycznych skarpetek. - Wszyscy czują się doskonale. Daj mi Mellie - poprosiła. Melinda nie zrozumiała znaków dawanych przez Charliego i niemal od razu oznajmiła Sam radosną nowinę: była w ciąży. Odkryła to w tym tygodniu, a dziecko miało się urodzić w lipcu. Przez ułamek sekundy trwała dziwna cisza, po czym Samantha zasypała ją gratulacjami. Charlie zamknął oczy i jęknął. - Dlaczego jej to powiedziałaś? - wyszeptał do żony ochrypłym głosem, kiedy próbowała rozmawiać dalej z Sam. - Dlaczego miałam nie mówić? I tak dowiedziałaby się po powrocie - odszepnęła Melinda, kładąc dłoń na słuchawce. Zdjęła ją i kontynuowała rozmowę. - Dzieci? Wszystkie mówią, że chcą jeszcze jednego brata, ale jeżeli tym razem będzie dziewczynka... Charlie niecierpliwie wymachiwał rękami, pozwalając jej tylko na szybkie pożegnanie, po czym zebrał słuchawkę. - Dlaczego mi nie powiedziałeś, złotko? - Sam usiłowała nadać głosowi nonszalanckie brzmienie. Zawsze jednak, kiedy słyszała podobne wiadomości, a szczególnie ostatnio, rozjątrzały w jej duszy ranę starą, lecz bolesną. - Bałeś się, że mogę źle to przyjąć? Nie jestem rozhisteryzowana, wiesz. Jestem po prostu rozwiedziona. To nie jest to samo. - A kogo ciąża Meli może w ogóle obchodzić? - Głos Charliego brzmiał smutno. - Ciebie - odparła łagodnie. - I Melindę. I mnie. Jesteście moimi przyjaciółmi. Dobrze zrobiła, że mi powiedziała. Nie krzycz na nią, kiedy odłożysz słuchawkę. - Czemu nie? - Roześmiał się przekornie. - Muszę ją krótko i trzymać. - W pewnym sensie trzymasz ją krótko, Peterson. Wiesz, to jednak dobrze, że jesteś najbardziej przepłacanym dyrektorem artystycznym w tym interesie. Przynajmniej twoje dzieci nie umrą z głodu. Możesz mieć szóstkę nawet. - Taak - mruknął z zadowoleniem. - To dobrze. - I po dłuższej chwili dodał: - No już, bądź dobra dla swoich koni i zadzwoń, jeśli będziesz nas potrzebować. I słuchaj, Sam. Zapadła ciężka cisza. - Myślimy dużo o tobie i strasznie za tobą tęsknimy. Wiesz o tym, czy nie, moje dziecko? Głos uwiązł jej w gardle, oczy napełniły się łzami. - Tak, wiem - wykrztusiła w końcu. - Ja też tęsknię za wami. Wesołych świąt! - Uśmiechnęła się przez łzy, posłała mu całusa i odłożyła słuchawkę. Siedziała jeszcze pół godziny nad filiżanką zimnej kawy, ze wzrokiem wbitym w stół, myślami i sercem oddalona stąd o trzy tysiące mil. Potem rozejrzała się i spostrzegła, że powoli wstaje dzień, a noc rozjaśnia się, przechodząc od ciemnego granatu do bladej szarości. Wstała i podeszła z filiżanką do zlewu. Wiedziała już dokładnie, czego chce. Pewnym krokiem poszła do swojego pokoju i wślizgnęła się w ubranie. Opatuliła się dwoma ciepłymi swetrami i kurtką, założyła kowbojski kapelusz pożyczony przed kilkoma dniami od Karoliny, sprawdziła jeszcze, czy nikt się nie kręci na podwórzu, i po cichutku zeszła na dół. Dotarcie do stajni zajęło jej kilka chwil. Zatrzymała się przy jego boksie. Nie wydobywał się stamtąd żaden dźwięk, więc pomyślała, że jeszcze śpi, to olbrzymie, lśniące jak heban zwierzę, na którym musiała, po prostu musiała pojechać. Otworzyła ostrożnie drzwiczki i weszła do środka. Pieszczotliwie przesunęła ręką po jego szyi i bokach, przemawiając łagodnie, jak do dziecka. Nie spał. Wyglądał tak, jakby czekał na jej przybycie. Spojrzał na nią z zainteresowaniem spod jedwabistych czarnych rzęs. Samantha uśmiechnęła się do niego i poszła po siodło i uzdę. W stajni oprócz niej nie było nikogo. Kilka minut później wyprowadzała go za główną bramę. Był wczesny świąteczny ranek i w promieniu kilku jardów nie zobaczyła żywej duszy. Podeszli do najbliższego pieńka i Samantha wdrapała się na siodło. Usadowiła się wygodnie, mocno ściągnęła wodze i ruszyła w kierunku znajomych już teraz wzgórz. Wiedziała dokładnie, gdzie chce pojechać. Kilka dni temu zauważyła drogę między drzewami. Najpierw jechała stępa, lecz czując, że ogromna bestia spina się, by przyspieszyć, pozwoliła mu ruszyć szalonym galopem ku słońcu, ku przeznaczeniu. Czuła się wspaniale. Przyciskała kolana do jego boków, a on bez wysiłku przedzierał się przez niskie krzewy i wąski strumyk, który przeskoczyła jadąc na Black Beauty po raz pierwszy. Dziś nie chciała brać żadnych przeszkód. Chciała tylko stać się częścią duszy Black Beauty, ucieleśnieniem starożytnego mitu, indiańskiej legendy. Zwolniła, podjeżdżając pod wzgórze, i patrzyła w słońce, które zaczynało właśnie codzienną wędrówkę przez niebo. W tym momencie usłyszała za sobą stukot kopyt. Obróciła się zaskoczona, pojmując nagle, że ktoś ją śledził. Ujrzała znajomą sylwetkę na czarno-białym pinto. Tate Jordan pojawił się jak nieodłączna część legendy, jakby spłynął z płomiennie złocistego, porannego nieba. W dzikim galopie pędził prosto na nią i wkrótce znalazł się u jej boku. Patrzyła na niego z obawą, że znów będzie wściekły, że niszczy tę chwilę, że zawarta poprzedniej nocy przyjaźń przepadnie. Lecz jego zielone oczy nie płonęły dziś gniewem, skinął tylko głową i ruszył przodem, chciał, by Sam pojechała za nim. Więc pojechała. Galopowali przez wzgórza i małe doliny, w końcu znaleźli się w tej części posiadłości, której dotychczas nie znała. Gdy pokonywali ostatnie wzgórze, ujrzała małe jezioro i na brzegu niewielką chatkę. Tate zwolnił, uśmiechnął się do niej, zatrzymał pinto i zsiadł. - Jesteśmy jeszcze na ranczu? - Tak - odparł. - Za tą przecinką jest granica, zaraz za chatką. Samantha skinęła głową. - Do kogo to należy? - zapytała, wskazując na chatkę. Zastanawiała się, czy ktoś jest w środku. Tate nie odpowiedział wprost. - Odkryłem ją dawno temu. Przychodziłem tu niezbyt często, tylko wtedy, gdy chciałem być sam. Jest zamknięta i nikt nie wie, że tu przyjeżdżam. - Samantha zrozumiała, że to jego tajemnica. - Masz klucze? - Mniej więcej. - Przystojną, ogorzałą twarz rozjaśnił uśmiech. - Wśród kluczy Billa Kinga jest jeden, który tu pasuje. Zrobiłem drugi. - Zrobiłeś duplikat? - Samantha spojrzała wstrząśnięta, Tate kiwnął głową. Był uczciwym człowiekiem, gdyby Bill go zapytał, powiedziałby mu, ale Bill nigdy nie poruszał tego tematu i Tate pomyślał sobie, że go to nie obchodzi. Zresztą Tate nie chciał zwracać niczyjej uwagi na tę zapomnianą chatkę. Wiele dla niego znaczyła. - Mam tu trochę kawy, o ile nie zwietrzała. Chcesz wejść do środka? - Nie powiedział, że trzyma tam również butelkę whisky. Nie po to, żeby się upić, ale po to, by się ogrzać i dać myślom ukojenie. Przyjeżdżał tu czasami, kiedy było mu smutno albo gdy coś go zraniło i chciał być sam przez cały dzień. Spędził w tej chatce ładnych kilka niedziel i podejrzewał, że w takim celu kiedyś ją tu zbudowano. - No to co, pani Taylor? Skinęła głową. - Podoba mi się tutaj - stwierdziła, zachęcona perspektywą kawy; ranek był dosyć zimny. Podał jej rękę i pomógł uwiązać Black Beauty, potem podszedł do drzwi i otworzył je przed Samanthą. Wobec kobiet był galantem, jak każdy kowboj. Ostatnie echo Starego Zachodu. W chatce unosił się wprawdzie lekki zapach stęchlizny, lecz gdy rozejrzała się wokół, jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Wielki pokój ozdobiony był kwiecistymi perkalami, które choć staromodne, nadawały pokojowi trudny do określenia wdzięk. Stała tu nieduża kanapa i dwa wiklinowe, grubo wyściełane krzesła, a w rogu przy dużym, przyjaznym kominku Samantha dostrzegła ogromny skórzany fotel, bez wątpienia pamiętający czasy Dzikiego Zachodu. W rogu stało małe biurko, radio i adapter, kilka półek z książkami i sporo wzruszających przedmiotów, które z pewnością miały znaczenie dla osoby, do której niegdyś należała chatka: dwa duże, ładne poroża, głowa odyńca, kolekcja starych butelek, kilka pożółkłych fotografii w ozdobnych staroświeckich ramkach. Naprzeciw paleniska leżała gruba niedźwiedzia skóra, a opodal stał zabytkowy fotel bujany z podnóżkiem. Miejsce to było jakby wprost z romansu. Chciałoby się schronić tutaj przed światem i zapomnieć o świecie. Przez otwarte wewnętrzne drzwi widziała mały błękitny pokoik, a w nim mosiężne łóżko przykryte kapą, następną skórę niedźwiedzia i mosiężną lampkę z małym abażurkiem. Nad łóżkiem wisiał pejzaż przedstawiający inną część rancza, suto obszyte falbanami zasłony były błękitno-białe. W takim pokoju chciałoby się spędzić resztę życia. - Tate, czyje to jest? - zapytała Samantha w zdumieniu. Tate wskazał na trofea przyczepione do półki. - Spójrz. Sam zbliżyła się i popatrzyła rozszerzonymi oczyma na trofeum, potem na Tate'a, znów na trofeum... Podpis głosił: William B. King, 1934. Następne również Billa Kinga, lecz z datą 1939. Spojrzała na Tate'a, pełna nowych wątpliwości. - To jego chata? Czy to w porządku, że jesteśmy tutaj? - Nie odpowiem ci na pierwsze pytanie, Sam. Co do drugiego - prawdopodobnie nie. Ale od kiedy znalazłem to miejsce, nie mogłem już go zostawić. - Jego głos miał głębokie, stłumione wzruszeniem brzmienie. Rozejrzała się wokół i skinęła głową. - Rozumiem, dlaczego. Tate poszedł cicho do kuchni. Oglądała stare fotografe i coś w nich wydało jej się znajome, choć nie była pewna. Czuła się prawie zakłopotana, wchodząc do sypialni. Obejrzała wielki obraz nad łóżkiem i zatrzymała się. W prawym dolnym rogu artysta czerwoną farbą złożył swój podpis: "K. Lord". Sam odwróciła się i zamierzała wyjść z sypialni, ale drzwi zagrodziła jej potężna postać Tate'a. Trzymał filiżankę z kawą i patrzył na nią. - To jest ich, prawda? Wreszcie otrzymała odpowiedź na pytanie, które zadawały sobie z Barbarą tak często, chichocząc po kryjomu. Wreszcie w tym przytulnym błękitnym pokoju z patchworkową narzutą na mosiężnym łóżku dowiedziała się prawdy. Chciała, by przynajmniej on potwierdził jej odkrycie. Pokiwał wolno głową i podał jej jasnożółtą filiżankę. - Na to wygląda. - Czy jeszcze ktoś wie? - Czuła się tak, jakby odkryła świętą tajemnicę i była odpowiedzialna za to, by pozostała ona tajemnicą. - O nich? - Potrząsnął głową. - Nikt nie może być pewny. Oni zawsze byli bardzo ostrożni, nigdy nie zdradzili się nawet słówkiem. Bill kiedy jest z ludźmi, zawsze mówi "pani Karolina" tak jak wszyscy. Traktuje ją z szacunkiem, ale bez szczególnego zainteresowania. Ona w stosunku do niego zachowuje się tak samo. - Dlaczego? - zdziwiła się Samantha, popijając kawę. Postawiła filiżankę i usiadła na brzegu łóżka. - Dlaczego nie powiedzieli pracownikom o swoim związku, dlaczego nie pobrali się od razu, jeśli żyli ze sobą? - Może nie chcieli. - Tate sprawiał wrażenie, jakby doskonale ich rozumiał. Spojrzała na jego pogodną twarz, nic nie pojmując. Bill King jest człowiekiem dumnym. Nie chciał, żeby mówiono, że ożenił się z panią Karoliną dla jej pieniędzy, rancza i bydła. - I wolą to? - Rozejrzała się wokół zdumiona. - Małą chatkę w lesie? A Bill będzie wchodził i wychodził na palcach z jej domu przez następne dwadzieścia pięć lat? - Może dlatego ich związek jest zawsze świeży. - Tate uśmiechnął się i usiadł na łóżku obok Samanthy. - Wiesz, to niezwykłe, że jesteś tutaj. - Popatrzył dokoła z podziwem. Zdajesz sobie sprawę, co właśnie widzisz, Samantho? - Nie czekał na odpowiedź, mówił dalej. - Widzisz dwoje ludzi, którzy się kochali, których drogi życia cudownie się ze sobą splotły, jej obrazy i jego trofea, stare fotografie, płyty i książki, jego skórzane krzesło, jej bujany fotel i podnóżek przy kominku. Popatrz tylko na to, Samantho. - Wyjrzeli przez drzwi z sypialni. - Tylko spójrz. Wiesz, co właśnie widzisz? Widzisz po prostu miłość, widzisz to, czym jest miłość: te miedziane garnki, starą poduszkę i nadgryziony przez mole łeb odyńca. Widzisz ludzi, których miłość przetrwała tyle lat i nadal trwa. - Myślisz, że oni jeszcze tu przychodzą? - spytała Sam prawie szeptem i Tate się roześmiał. - Wątpię. Zresztą to nie ma znaczenia. Prawdopodobnie ja przychodzę tu częściej niż oni. Od paru lat Billowi bardzo dokucza artretyzm. Przypuszczam - zniżył głos - że trzymają się bliżej dużego domu. - Samantha przypomniała sobie zamykane i otwierane drzwi. Nawet po tylu latach spotykali się ukradkiem w nocy. - Nie rozumiem, dlaczego robią z tego tajemnicę. Przecież to piękne. Tate przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, po czym wzruszył ramionami. - Czasami tak musi być. To nie Nowy Jork, Samantho. Tu ciągle panują dawne obyczaje. Ale nadal nie mogła tego pojąć. Powinni byli się w takim razie pobrać. Dobry Boże, to trwa już ponad dwadzieścia lat! - Jak znalazłeś tę chatkę, Tate? - Wstała i zaczęła spacerować w tę i z powrotem po saloniku. W końcu usiadła w wygodnym bujanym fotelu Karoliny. - Po prostu przejeżdżałem tędy. Musieli kiedyś w tej chatce spędzać dużo czasu. Ona... ona jest jak prawdziwy dom. - Bo to jest prawdziwy dom. - Samantha popatrzyła rozmarzona na stary kominek, wracając myślą do eleganckiego apartamentu, który zostawiła w Nowym Jorku. Jej mieszkanie nie miało cech, które wyczuwała tutaj: miłości, ciepła, czułej troski. - Masz wrażenie, że chciałabyś tu zostać na zawsze, prawda? Z uśmiechem usadowił się na skórzanym krześle. - Chcesz, żebym napalił w kominku? Potrząsnęła głową. - Będzie tylko zmartwienie, kiedy stąd wyjdziemy. - Przecież nie zostawię palącego się ognia, głuptasie. - Wiem - odparła. - Ale tak czy inaczej martwiłabym się. Wiesz, może być jakaś iskra... albo coś... Nie chcę ryzykować, to wyjątkowe miejsce. Nie chciałabym, żeby mu coś zagrażało. Popatrzyła na niego poważnie. - Wydaje mi się nawet, że nie powinniśmy tu być. - Dlaczego? - Jego kanciasty podbródek wysunął się nieco. - To nie nasze. To ich sekret. Oni na pewno by nie chcieli, żebyśmy tu byli i żebyśmy wiedzieli o nich... - Ale my i tak wiemy, prawda? - zapytał łagodnie. Pokiwała głową. - Podejrzewałam to od dawna. Barbara, siostrzenica ciotki Karo i ja gadałyśmy o tym godzinami, zgadywałyśmy, podejrzewałyśmy i wątpiłyśmy. Ale nie byłyśmy pewne. - A potem dorosłaś? Znów się uśmiechnęła. - Potem to zrozumiałam. Choć dalej byłam ciekawa. Skinął głową. - Tak jak ja. Myślałem, że wiem na pewno. Ale tak nie było, dopóki tu nie przyjechałem. Ta chatka opowiedziała mi ich historię. - Rozejrzał się ponownie. - Piękną historię. - Pewnie - zgodziła się Sam i zaczęła bujać się w fotelu. To miło kochać tak kogoś, prawda? Tak bardzo, by razem coś zbudować i mieć to przez dwadzieścia lat. - Ile trwało twoje małżeństwo, Sam? - zapytał poważnie. Spojrzała na niego szczerze i odpowiedziała szybko, z pozorną obojętnością, choć dziwiło ją, skąd wie o jej małżeństwie. - Siedem lat. A twoje? - Pięć. Mój chłopak był jeszcze mały, gdy zabrała go matka. - Na pewno cieszyłeś się, kiedy go odzyskałeś - powiedziała i spłonęła rumieńcem, przypomniawszy sobie, co mówił Josh. Palnęła straszliwą gafę. - Przepraszam, nie chodziło mi o... - Dobrze. - Machnął ręką. - Wiem, co miałaś na myśli. Cholera, cieszyłem się. Choć żałowałem bardzo, że jego matka zmarła. - Kochałeś ją nawet wtedy, kiedy cię opuściła? - Pytanie było bardzo śmiałe, ale czuli oboje, że tutaj, w świątyni Billa i Karoliny, mogą powiedzieć sobie wszystko i zapytać o wszystko, co było dla nich ważne. Tate pokiwał głową. - Tak, kochałem ją. Na swój sposób kocham ją nadal, choć nie żyje już od piętnastu lat. Zabawna rzecz: nie pamiętam, jaki był koniec naszego związku. Ty też, Sam? Ty też pamiętasz męża z początków waszej miłości, czy to, jakim draniem okazał się na końcu? Roześmiała się z jego szczerości i skinęła głową, bujając się w fotelu. - Mój Boże, a nie? Wciąż zadaję sobie to pytanie. Dlaczego pamiętam czasy, kiedy chodziliśmy do college'u, kiedy byliśmy zaręczeni, nasz miesiąc miodowy, nasze pierwsze Boże Narodzenie? Jak to się dzieje, że nie przychodzą mi najpierw do głowy jego skarpetki i moje nerwy zwisające z jego nie domkniętej walizki, kiedy się wyprowadzał? - Oboje roześmieli się ze stworzonego przez nią obrazu. Tate potrząsnął głową i zwrócił się do niej z następnym pytaniem - chciał wiedzieć wszystko. - Jak to było? On się wyniósł? - Tak - odparła tępo. - Do innej? - Skinęła głową, ale nie wyglądała na zrozpaczoną. Traktowała to chyba jak zwykły fakt. - Z moją panią też tak było. - Sam zauważyła, że mówił teraz jak inni kowboje. Może czuł się swobodnie, nie starał się już robić na niej wrażenia, w pobliżu nie było nikogo. - Pękło ci serce, prawda? Ja miałem dwadzieścia pięć lat i o mało nie umarłem. - Ja też. - Sam przyglądała mu się w zadumie. - Ja też. Naprawdę. - Westchnęła cicho. - Chyba wszyscy w moim biurze myśleli, że umrę. Dlatego jestem tutaj, wysłali mnie na ranczo, żebym to mogła przeboleć. Odrzucić. - Kiedy się rozeszliście? - Pod koniec sierpnia. - To już dostatecznie długo - stwierdził. Oburzyła się. - Co? Dlaczego? Żeby go zapomnieć? Żeby to przestało być ważne? Mylisz się, to nie takie proste. - Myślisz o nim cały czas? - Nie - odparła uczciwie. - Ale ciągle za dużo. - Rozwiodłaś się już? - Tak, a on ponownie się ożenił. W marcu mają mieć dziecko. - Mogła mu powiedzieć wszystko za jednym zamachem. To dobry sposób, by wyrazić całą bolesną prawdę, wyznać wszystko. Chciała wyrzucić to z siebie. Odkryła nagle, że Tate słucha z niezwykłą uwagą. - Założę się, że to bardzo rani. - Co? - Przez chwilę nie wiedziała, o czym mówi. - To dziecko. Nie chciałaś mieć dzieci? Zawahała się na chwilę, po czym wstała z fotela. - W samej rzeczy - chciałam, panie Jordan. Ale jestem bezpłodna. Dlatego mój mąż znalazł gdzie indziej to, czego szukał. - Stała przy oknie, wpatrując się w toń jeziora. Tate bezszelestnie podszedł i otoczył ramieniem jej talię. - To nie ma znaczenia, Sam... że nie możesz urodzić dziecka. Naprawdę bezpłodny jest ten, kto nie potrafi kochać, nie potrafi dawać, kto jest zamknięty i pusty. A ty nie jesteś taka, Sam. Po prostu ciebie takie medyczne określenie nie dotyczy. Rozumiesz? Powoli obrócił ją twarzą do siebie. W oczach Samanthy lśniły łzy. Nie chciała, by je zobaczył, ale nie mogła się oprzeć magnetycznemu przyciąganiu ramion Tate'a. Pocałował delikatnie oczy, a potem przycisnął usta do jej warg i całował tak mocno i długo, że Sam zabrakło tchu. - Tate... nie... nie... - Broniła się słabo, lecz on przyciągnął ją bliżej. Czuła zapach tytoniu, pasty do czyszczenia siodeł i dotyk szorstkiej wełny jego koszuli, gdy oparła głowę na jego piersi. - Dlaczego nie? - Ujął twarz Sam w dłonie i zmusił, by patrzyła na niego. - Sam? - Jego głos brzmiał łagodnie. Czuła, jak łomocze jej serce. - Sam, pragnę cię. Nigdy nie pragnąłem tak żadnej kobiety. Patrzyła mu prosto w oczy. Po dłuższej chwili dodał: - Ale nie mogę dać ci niczego więcej. Zadała to samo pytanie: - Dlaczego nie? - Ponieważ... - Zawahał się i zaśmiał cicho, z goryczą. Ponieważ to ja jestem prawdziwie bezpłodny. Nie mogę już nic ofiarować. - Skąd wiesz? Próbowałeś? - Od osiemnastu lat nie próbowałem. - I myślisz, że już za późno, by znów się zakochać? Nie odpowiedział. Sam rozejrzała się po chatce i zatrzymała, wzrok na trofeach. Po chwili znów spojrzała na niego. - Nie sądzisz, że on ją kochał, Tate? - Skinął głową. - Ja myślę, że tak. I nie był bardziej odważny niż ty. - Czy to znaczy... - zaczął cicho, ale jego usta igrały z jej wargami, a serce Sam łomotało głośno. Zastanawiała się, co właściwie robi, całując tego obcego kowboja, próbując ustalić, dlaczego powinien się zakochać. Chciała zadać sobie samej pytanie, co u diabła tu robi, co w ogóle zamierza, ale nie dał jej na to czasu. - Czy to znaczy - ciągnął - że gdybym powiedział ci, że cię kocham, to moglibyśmy od razu pójść do łóżka? - Wyglądał na rozbawionego. Potrząsnęła głową z lekkim uśmieszkiem.Wiem, że nie. Ale do czego chcesz mnie przekonać i po co? - Próbuję ci wytłumaczyć, że nie jest jeszcze za późno, żeby się zakochać. Spójrz na nich. Byli wtedy dużo starsi od nas. - Tak... - odpowiedział, ale bez przekonania. Spojrzał na nią zamyślonym wzrokiem. - Co to za różnica dla ciebie, czy ja się kiedyś znów zakocham? - Chciałabym wiedzieć, czy to jest możliwe? - Dlaczego? Robisz badania naukowe? - Nie - wyszeptała. - To ja chcę wiedzieć. - A więc to tak. - Powiódł dłonią po jej jasnych włosach, walcząc ze spinkami, które podtrzymywały koczek. Nagle rozpuścił węzeł i jasna grzywa rozsypała się jej po plecach. - Mój Boże, masz prześliczne włosy, Sam... Palomino... - Wymawiał to zawsze tak miękko. Promienie słońca wpadły przez okno i zatańczyły na srebrzystozłotej przędzy jej włosów. - Powinniśmy już wracać - powiedziała łagodnie, lecz stanowczo. - Powinniśmy. - Powinniśmy. - Dlaczego? - Całował jej policzki, szyję. Nie miała skrupułów, ale też nie zamierzała pozwolić mu, by posunął się dalej. Dlaczego powinniśmy wracać, Sam? Boże, jesteś tak śliczna. Poczuła, że przebiegł go dreszcz i odsunęła się powoli, potrząsając głową. - Nie, Tate. - Dlaczego nie? - W jego oczach zapłonął ogień i Sam prawie się wystraszyła. - Bo to niewłaściwe. - Na miłość boską, ja jestem mężczyzną, ty kobietą, nie jesteśmy już dziećmi. Czego chcesz? - Podniósł głos w irytacji pełnej pożądania. - Zaręczyny i wesele, zanim pójdziesz do łóżka? - A ty czego chcesz, kowboju? Po prostu szybko skoczyć na sianko? Dosadność określenia uderzyła go. Zaskoczony potrząsnął głową. - Przepraszam - powiedział i ruszył w stronę zlewu, by umyć filiżanki. Sam nadal stała przy oknie, patrząc na niego. - Przepraszam. Lubię cię. Naprawdę. - Podeszła, położyła rękę na jego ramieniu. - Bardzo cię lubię. Ale nie chcę, by znów ktoś mnie zranił. - Nie dostaniesz gwarancji, Sam. Od nikogo. I ode mnie nie. Gwarancje, ślub - to wszystko było kłamstwem. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Mówił prawdę. Ale choć Sam nie wierzyła w obietnice, potrzebowała jednak autentycznego przeżycia. Chciała po prostu czuć, że jest kochana, że to, co rodzi się między nimi, to miłość. - Wiesz, czego chcę? - zapytała, rozglądając się po chatce. Chcę tego. Chcę wspólnego życia i miłości, która przetrwa nawet dłużej niż dwadzieścia lat. - Myślisz, że oni byli tego pewni od początku? Że już wtedy wiedzieli to, co wiedzą teraz? Do diabła, nie. Ona miała ranczo, a on był robotnikiem. To wszystko. - Tak myślisz? - Jej oczy zaiskrzyły się. - Założę się, że wiedzieli coś jeszcze. Wiesz co? - Co? - Że się kochają. I dopóki ja nie będę tego pewna, dopóki jakiś mężczyzna mnie nie pokocha, a ja nie pokocham jego, nie będę z nikim się wiązać. Wyszli z chatki. Tate zamknął drzwi. Wiedziała, że nie był zły, że zrozumiał wszystko, co chciała powiedzieć. Zaczęła się zastanawiać, co będzie z nimi dalej. Przez chwilę, tam, w chacie, gotowa była zapomnieć o rozsądku, ale nie zdecydowała się na to - nie dlatego, że nie pragnęła go, lecz dlatego, że pragnęła go tak bardzo. Czuła, że znaczył dla niej więcej, niż mogła przypuszczać. - Możemy już wracać? - spytała. Ujął jej dłoń i pomógł wspiąć się na wielkiego thoroughbreda. - Naprawdę chcesz? Skinęła powoli głową. Uśmiechnął się w odpowiedzi. Chwilę później mknęła z wiatrem w zawody u boku Tate'a Jordana. - Ach. - Karolina rzuciła małe słówko bez znaczenia.! A jak ci się podobał święty Mikołaj? Dzieci świetnie bawią --------------------------- Rozdział jedenasty Miałaś miłą przejażdżkę, kochanie? - Karolina spytała życzliwie, gdy Samantha wkroczyła do salonu z rozpuszczonymi włosami, zarumienioną twarzą i rozjaśnionymi oczyma. Wyglądała jak uosobienie młodości, zdrowia i piękna i Karolina nie mogła się powstrzymać od lekkiego ukłucia zazdrości, patrząc na tę młodość, gdy Sam odpoczywała w wygodnym krześle. - Bardzo dziękuję, ciociu Karo. - Chciała powiedzieć, że widziała ich chatkę, wiedziała jednak, że nie może. Wciąż była podniecona widokiem chatki i namiętnymi pocałunkami, jakimi na pożegnanie obsypał ją Tate w boksie Black Beauty, które obudziły piekło w jej duszy. Nie spotkała dotychczas mężczyzny tak potężnego, tak niezależnego i tak pociągającego. I prawdopodobnie więcej nie spotka. - Spotkałaś kogoś rano? - Padło zwyczajne pytanie, zrodzone w trakcie trzydziestu lat życia na ranczu, gdzie nie ma godziny, by ktoś się z kimś nie spotkał, nie rozmawiał o czymś lub o kimś nie plotkował. Sam zamierzała odpowiedzieć "Nikogo", lecz zdecydowała się powiedzieć prawdę. - Widziałam Tate'a Jordana. - Ach. - Karolina rzuciła małe słówko bez znaczenia. - A jak ci się podobał Święty mikołaj? Dzieci świetnie bawią się co roku. Sam chciała powiedzieć "Ja też", lecz nie odważyła się. - To dobrze. Bardzo miły człowiek. - A więc dogadaliście się? Zaczęłaś go w końcu lubić? - Nie chodzi o to, że go nie lubiłam. - Sam próbowała wyglądać naturalnie, gdy nalewała sobie filiżankę kawy. - Po prostu nie mogliśmy dojść do porozumienia w kwestii moich zdolności jeździeckich. - I on zmienił zdanie? - Samantha skinęła głową z uśmiechem satysfakcji. - Na pewno go lubisz. Chętnie akceptujemy tych, którzy nas akceptują... Ale Tate to dobry człowiek mimo tego, co sądzi na temat twojej jazdy na Black Beauty. Zna każdy skrawek rancza równie dobrze jak Bill i ja. - "Każdy skrawek... nawet tę chatkę", pomyślała Sam i upiła łyk kawy, by się nie uśmiechnąć. - Co dziś robisz, ciociu Karo? - Księgowość, jak zwykle. - W Boże Narodzenie? - Samantha była wstrząśnięta. Karolina skinęła głową. - W Boże Narodzenie. - Czemu zamiast tego nie zrobimy uroczystego obiadu? - O ile sobie przypominam - Karolina patrzyła na nią z rozbawieniem - obiad był wczoraj. - To co innego. Tamten był dla wszystkich. Dlaczego nie mogłybyśmy zrobić obiadu dla nas, dla Billa i Tate'a? Karolina popatrzyła na nią twardo i potrząsnęła głową. - Nie sądzę, żeby to wyszło. - Dlaczego? Karolina westchnęła. - Ponieważ oni są robotnikami, Sam, a my nie. Taka jest hierarchia na ranczu. - Nie jadłaś nigdy obiadu z Billem? - spytała zaskoczona Samantha. - Bardzo rzadko. Tylko przy oficjalnych okazjach, jeśli ktoś umarł albo się ożenił. W takie wieczory jak Boże Narodzenie bariery upadają, ale oni - oni z powrotem ustawiają te bariery, Sam. - Ale dlaczego? - Z szacunku. Tak to wygląda. - Wydawało się, że Karolina naprawdę akceptuje taki stan rzeczy. Samantha nie potrafiła. - Ale to wszystko jest takie głupie! Komu robi to różnicę, na miłość boską. Kogo to obchodzi? - Ich. - Głos Karoliny był jak kubeł zimnej wody. - Oni bardzo dbają o formy, pozycje, kim ty jesteś i szacunek, jaki czują do ciebie. Jako właścicielkę rancza stawiają cię na piedestale i nie pozwolą ci z niego zejść. To jest czasami męczące, ale tak już jest. Musisz ich poglądy zaakceptować. Gdybyśmy zaprosiły tu dzisiaj Billa i Tate'a, byliby zaszokowani, przerażeni i wściekli. Sam nie bardzo jednak chciała w to uwierzyć, przypominając sobie Tate'a, i to, jak bardzo pragnął, by kochała się z nim w chatce. Jeszcze nie rozumiała, że tamta sytuacja była inna, prywatna, zupełnie co innego niż wspólny obiad w dużym domu. - No dobrze, ale to wciąż nie ma dla mnie sensu. Karolina uśmiechnęła się do niej. - Dla mnie też nigdy nie miało, lecz zaakceptowałam ten nonsens w końcu, Sam. Tak jest łatwiej. Po prostu tak musimy. "Czy dlatego zbudowali tę chatkę? Dlatego, że on był robotnikiem a ona właścicielką rancza? Czy cała tajemnica istniała tylko z tak prostej przyczyny?" - chciała zapytać. Wiedziała jednak, że nie wypada. - W świetlicy przez cały dzień będą zimne indyki. Mogłabyś tam pójść i z kimś pogadać. Ja naprawdę muszę popracować parę godzin z Billem. To okropne, że zaniedbuję cię w święta, ale musimy to zrobić. Od wielu lat najważniejszym wspólnym celem wysiłków Karoliny i Billa było ranczo. Sam zastanawiała się jednak, czy czasem jeszcze tęsknią za chatką. Na pewno. To doskonałe miejsce do ukrycia się. Rozmyślała, kiedy mogli być tam ostatni raz, jak często jeździli na początku... i zastanawiała się, kiedy znów pojedzie z Tate'em. - Nic nie szkodzi, ciociu Karo. Muszę napisać kilka listów. Jak zgłodnieję, pójdę do świetlicy. - Uświadomiła sobie nagle, że chciała znów popatrzeć na Tate'a, jakby wywołała ducha, który od rana kręcił się w pobliżu. Jej myśli krążyły wokół jego rąk, jego oczu, jego ust... Kiedy pół godziny później poszła na lunch, nie znalazła go w świetlicy. Josh wypaplał, że Tate pojechał do Bar Three, oddalonego o dwadzieścia pięć mil, by odwiedzić swego syna. --------------------------- Rozdział dwunasty W srebrzystym świetle wczesnego poranka grupy kowbojów podążyły ku głównej bramie. Większość pracowników miała tego dnia pędzić młode byki do kastracji, a Tate wraz z małą grupą pojechał do wąskiego kanionu, by obejrzeć most. Gdy godzinę później dotarli na miejsce, okazało się jednak, że most stoi i że wszystko jest w najlepszym porządku. Natomiast w drodze powrotnej odkryli, że wyrwane z korzeniami przez piorun dwa drzewa uszkodziły traktor i kilka mniejszych maszyn. Przez dwie godziny mężczyźni odciągali gałęzie z dachu szopy, sprawdzając maszyny i próbując uruchomić traktor. W końcu włączyli ogromną piłę, by pociąć i przesunąć złamane drzewa. Była to oczywiście drobnostka dla wszystkich, zwłaszcza dla Samanthy... Gdy wreszcie zrobili przerwę na lunch, miała zupełnie mokre włosy, a flanelowa koszula przylepiała się do ciała, i zdawało się jej, że zaraz upadnie. - Chcesz kawy, Sam? - Tate dał jej filiżankę, jak i innym. Przez ułamek sekundy zdawało jej się, że ujrzała w jego oczach szczególne błyski. Chwilę później instruował ją, co ma zrobić z połamanymi narzędziami, i Samantha pomyślała, że jego zainteresowanie było tylko złudzeniem. Ich stosunki miały charakter służbowy, o czym przekonała się pod koniec dnia. Traktował ją dobrze, jak i innych, pożartował z nią raz czy dwa razy, kazał jej odpocząć, gdy zobaczył, że dłużej nie wytrzyma. Nie powiedział poza tym słowa, nie pocieszył, gdy męczyła się i narzekała. Wieczorem, kiedy zostawiała Navajo w stajni, Tate bez słowa skierował się w stronę swego domku nie opodal świetlicy. - Ciężka praca, co, Sam? - zawołał Josh przez ramię, odkładając siodło. Skinęła głową, patrząc na plecy Tate'a i zastanawiając się, czy scena w chatce nie była chwilą obłędu, chwilą, w której oboje stracili kontrolę nad zmysłami i teraz ją odzyskali. Cieszyła się, że nie uległa potędze pragnienia, które wtedy czuła. Mógłby śmiać się z niej teraz, pomyślała, próbując jednocześnie uzmysłowić sobie, co mówi Josh. - Wyglądasz kiepsko. - Trudno, żebym wyglądała dobrze! Praca jest tak ciężka. Ale nie martwiła się tym. Cieszyła się tylko, że uniknęła całodniowej sesji kastrowania młodych byków. Widziała to parę lat temu i zapamiętała jako krwawe i nieprzyjemne widowisko i choć rozumiała konieczność - nie chciała w tym uczestniczyć. Wolała zatem spędzić dzień z Tate'em i innymi pracownikami, walcząc z gałęziami powalonych drzew i wyrywając nieporęczne narzędzia ze zburzonej szopy. - Do zobaczenia jutro! - pomachała ręką Joshowi ze zmęczonym uśmiechem i ruszyła do dużego domu, spragniona gorącej kąpieli, obiadu i ciepłego łóżka. Jej życie na ranczu stawało się z dnia na dzień coraz bardziej proste. Spała, budziła się, jadła i pracowała, marniejąc w oczach. Ale o to jej właśnie chodziło. Prawie nie miała czasu na myślenie. Choć ostatnio nawiedzały ją inne dziwne myśli, wizje twarzy Tate'a Jordana, kiedy stali obok siebie w chatce, rozmawiając o Billu i Karo... i o sobie. Weszła do przytulnego domu i zawołała do Karoliny, lecz odpowiedziała jej tylko cisza. W kuchni znalazła notatkę wyjaśniającą, że Karolina wyjechała z Billem Kingiem. Mieli problemy z zeznaniem podatkowym, których nie dało się wyjaśnić przez telefon, musieli więc pojechać sto mil do urzędu podatkowego. Mieli wrócić w nocy albo rano - tak czy owak, Sam nie miała na co czekać. W piecyku były kurczaki, do tego pieczone kartofle i sałata w lodówce. Poczuła jednak, że pomimo ciężkiej pracy nie jest tak głodna, jak przypuszczała wcześniej. Perspektywa samotnego obiadu nie była zbyt pociągająca. Weszła do salonu planując, że później zje kanapkę, i prawie bezmyślnie zapaliła światło i włączyła telewizor. Doznała wstrząsu, słysząc nagle głos Johna w małym, przyjaznym salonie. Chwilę później ujrzała kołyszący się brzuch Liz i jej uśmiechniętą twarz, która przypomniała Sam boleśnie, przed czym tu uciekła. Patrzyła na nich wzrokiem, w którym znów pojawił się smutek przywieziony z Nowego Jorku. Patrzyła i półprzytomna słuchała ich zwykłej paplaniny, niewiele rozumiejąc. Dopiero po długiej chwili uświadomiła sobie, że ktoś wali pięścią w drzwi. Wydawało się jej, że godzinami trwała jak zahipnotyzowana przez parę uśmiechniętych ludzi w wieczornym programie i że już nie będzie w stanie się od nich oderwać, tymczasem teraz, za naciśnięciem guzika, zniknęli oboje z ekranu. Ze zmarszczkami strapienia wokół oczu poszła otworzyć drzwi. Precz ze zwykłą nowojorską ostrożnością "Kto tam?" Tutaj mogli to być jedynie robotnicy lub przyjaciele, tu było po prostu bezpiecznie. W otwartych drzwiach ujrzała błękitną kraciastą koszulę i znajomą płócienną kurtkę. Podniosła wzrok ku górze, aż sięgnął twarzy Tate'a Jordana. - Cześć, Tate. - Była zmęczona i przybita. Przed oczami pulsowało jeszcze wspomnienie twarzy byłego męża i jego nowej żony. - Stało się coś złego? - spytał zmartwiony. Potrząsnęła głową. - Wyglądasz, jakbyś dostała złą wiadomość. - Nie - odparła bez przekonania. W końcu nie była to wiadomość, nawet jeśli zła. - Nie, naprawdę. Po prostu jestem zmęczona. - Uśmiechnęła się do niego, lecz nie tym swobodnym uśmiechem, do którego przywykł. Zaczął się zastanawiać, co jej się stało. Może telefon z domu albo nieprzyjemny list od byłego męża. Znał ten wyraz twarzy z własnych awantur z własną żoną, sprzed wielu lat. - Strasznie się dziś napracowałaś, mała Palomino. - Jego pochwała była nagrodą na koniec dnia. Tym razem uśmiech Sam był szczery. - Cieszę się, że zauważyłeś. - Wiedziała już, że Tate dostrzegał wszystko. Po części dlatego był tak dobrym pracownikiem rancza. Wiedział wszystko o ludziach, ich pracy, lojalności. Odsunęła się nieco, patrząc na niego pytająco. - Chcesz wejść? - Nie chcę ci przeszkadzać, Sam - powiedział zakłopotany, wchodząc jednak do środka. - Słyszałem, że Bill i Karolina pojechali do urzędu podatkowego i pomyślałem sobie, że sprawdzę, czy wszystko u ciebie w porządku. Chcesz przyjść do nas na obiad? - Samantha poczuła się dotknięta jego "służbową" troskliwością. Chciałaby coś jeszcze dostrzec w jego uśmiechu, lecz trudno się rozmawia z Tate'em Jordanem. Czasami nie można nic odczytać w głęboko zielonych oczach, a jeszcze mniej w twardo rzeźbionej twarzy. - Jadłaś już? - Poczuł zapach kurczaków z piecyka. Potrząsnęła głową. - Nie, Karolina zostawiła kurczaki, ale ja nie... nie miałam czasu... - Spurpurowiała, przypominając sobie, jak gapiła się na wieczorną audycję, zamiast jeść. Spojrzała na niego i wskazała kuchnię, przechylając głowę na bok. Jasne włosy rozsypały się po ramionach. - Zjesz ze mną obiad, Tate? Tu jest masa jedzenia. - Mogli podzielić się ziemniakami, kurczaków było sporo, a sałaty wystarczyłoby na wyżywienie połowy ludzi na ranczu. Karolina zawsze gotowała jak dla całej armii. Nabrała tego przyzwyczajenia w ciągu wielu lat przebywania z ranczerami i przyjaciółmi. - Nie będzie to dla ciebie za duży kłopot? - zawahał się. Wydawał się ogromny pod niskim sufitem. Samantha szybko potrząsnęła głową. - Nie wygłupiaj się. Karolina zostawiła jedzenia na dziesięć osób. Roześmiał się i wszedł za nią do kuchni. Podczas pogawędki o ranczu i pracy Sam zastawiła stół i chwilę później delektowali się kurczakami i sałatą, swobodni, jakby jadali razem codziennie. - Jaki jest Nowy Jork? - Spojrzał na nią z uśmiechem po skończonym posiłku. - Och... zwariowany. To chyba najlepsze określenie. Zbyt zatłoczony, zbyt hałaśliwy, zbyt brudny, ale też ekscytujący. Każdy w Nowym Jorku wydaje się coś robić: chodzi do teatru, robi interesy, chodzi na próby baletu, bankrutuje, staje się bogaty, zdobywa sławę. To nie jest miejsce dla zwykłych śmiertelników. - A dla ciebie? - Spojrzał na nią czule, gdy wstała, by nalać im kawy. - Przywykłam do myśli, że to lubię. - Wzruszyła ramionami stawiając filiżanki z parującą kawą i znów usiadła. - Teraz nie jestem już pewna. Wydaje się to dalekie i nie takie ważne. Zabawne, ale niecały miesiąc temu idąc do fryzjera dzwoniłam trzy razy na godzinę do biura, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. A teraz nie ma mnie od trzech tygodni i kogo to obchodzi? Nikogo. Mnie też. Tak, jakbym nigdy tam nie mieszkała. - Wiedziała jednak, że gdyby tej nocy wróciła do Nowego Jorku, następnego ranka byłoby tak samo, jakby w ogóle nie wyjeżdżała. - Myślę, że sęk jest w tym, że Nowy Jork jest jak nałóg. Kiedy raz złamiesz przyzwyczajenie, nic się nie stanie, lecz kiedy próbujesz go odstawić uśmiechnęła się - to uważaj! - Znałem kiedyś takie kobiety. - W jego oczach zamigotały ogniki. Popijał kawę z kruchej porceralnowej filiżanki, którą delikatnie trzymał w mocnej dużej dłoni. - A znasz takie teraz, panie Jordan? Może mi o nich opowiesz? - Nie. - Uśmiechnął się znowu. - A ty? Może ktoś czeka na ciebie w Nowym Jorku. A może i od niego uciekłaś? Spoważniała na chwilę i potrząsnęła głową. - Nie uciekłam, Tate. Wyjechałam. Na wakacje... - zawahała się. - Urlop, tak to chyba nazwali w biurze. I nikt na mnie nie czeka. Myślałam, że już to zrozumiałeś. - Nie zaszkodzi spytać. - Nie miałam nikogo od czasu rozstania z mężem. - Od sierpnia? - Skinęła głową, zaskoczona, że pamiętał. Nie sądzisz, że to wystarczająco długo? Nie chciała się przyznać, że zaczyna już myśleć tak samo. Może. Na wszystko przyjdzie właściwa pora. - Na pewno? - spytał łagodnie. Pochylił się nad stołem i pocałował ją, jak przedtem. Znów poczuła łomotanie serca, gdy zbliżała się do niego. Tate muskał wargami jej twarz, dłonią gładził jedwabiste włosy. - Boże, jesteś piękna, Sam. Zapierasz dech w piersiach, wiesz? - Pocałował ją i odsunąwszy talerze przygarnął do siebie. Oboje stracili oddech w długim pocałunku. Sam odsunęła się po chwili z uśmiechem zakłopotania. - Ciotka Karo byłaby zaszokowana, Tate. - Czyżby? - Nie wyglądał na przekonanego. - Nie bardzo chce mi się w to wierzyć. - W tej samej chwili oboje pomyśleli o Karolinie i Billu na małej wycieczce. Prawdopodobnie spędzą tę noc razem gdzieś po drodze. Myśli Sam skierowały się do małej chatki i Tate uśmiechnął się, kiedy również o niej pomyślał. Gdyby nie było tak ciemno, moglibyśmy tam pojechać. Lubię być tam z tobą, Sam. - W chatce? - Błyskawicznie zrozumiała, o czym mówił. - Poczułem pewnego dnia - brzmienie jego głosu zdawało się ją pieścić. Wstał, mówiąc dalej: - jakby była zbudowana dla nas. - Uśmiechnęła się, a Tate przyciągnął ją do siebie. Stanęła przed nim, maleńka, krucha i drobniutka. Przygarnął ją bliżej. Jej piersi dotykały jego ciała, jej usta łaknęły jego ust. Tate delikatnie gładził jej ramiona i włosy. Odsunął się nieco i zniżył głos do szeptu. - Wiem, że to brzmi głupio, Sam, ale ja cię kocham. Od pierwszego dnia, kiedy cię zobaczyłem. Pragnąłem cię dotykać, obejmować cię, buszować rękami w twojej grzywie srebrzystej jak u palomino. - Uśmiechnął się do niej, lecz Samantha stała zamyślona. - Wierzysz mi, Sam? Jej duże błękitne oczy napotkały jego spojrzenie. Wyglądała na zakłopotaną. - Nie wiem, czy ci wierzyć, Tate. Myślałam o tym, co powiedziałam ci wtedy w chatce, że sam seks mi nie wystarczy. Czy dlatego teraz to mówisz? - Nie. - Jego usta szeptały przy jej uchu. Całował jej szyję. Powiedziałem to, ponieważ to czuję. Dużo myślałem o tobie od tego czasu. Właściwie pragnę tego samego, co ty, Sam. - Jego głos przybrał na sile, gdy ścisnął jej dłonie. - Chcesz, bym słowami wyraził uczucie. Nie jestem do tego przyzwyczajony. Łatwiej powiedzieć "Chcę się z tobą przespać" niż "Kocham cię". Ale nie spotkałem w życiu kobiety, której pragnąłbym tak bardzo. - Dlaczego? - spytała chrapliwym szeptem. Jej oczy zdradzały, jak bardzo zranił ją John. - Dlaczego mnie pragniesz? - Ponieważ jesteś taka śliczna... - Wyciągnął potężną dłoń i delikatnie dotknął jej piersi. - Ponieważ lubię, jak się śmiejesz i jak mówisz... jak jeździsz na tym przeklętym koniu Karoliny... jak harujesz jak wół, chociaż nie musisz... ponieważ podoba mi się... uśmiechnął się i objął ją mocniej - sposób, w jaki nosisz swój tyłeczek na zgrabnych nogach. - Roześmiała się w odpowiedzi i łagodnie odsunęła jego rękę. - Czy to nie dobry powód? - Dobry powód do czego, panie Jordan? - Chciała się z nim podroczyć. Odwróciła się i zaczęła sprzątać stół, lecz zanim zdążyła zanieść naczynia do zlewu, zabrał je i postawił z powrotem. Podniósł ją bez wysiłku i wyniósł w ramionach z salonu. - Dobrze idziemy, Sam? - Jego głos brzmiał łagodnie, lecz oczy płonęły. Chciała zażądać, by się zatrzymał, zawrócił, ale czuła, że nie potrafi. Skinęła tylko głową i wskazała korytarz, a potem nagle zachichotała i odepchnęła go. - Zatrzymaj się... stop, Tate. Postaw mnie. - Zawtórował jej śmiechem, lecz nie puścił. Zatrzymał się dopiero przy uchylonych drzwiach na końcu korytarza. - To jest twój pokój? - Tak. - Zagrodziła mu drogę jak mała dziewczynka. - Ale cię nie zapraszałam, prawda? - Nie zapraszałaś? - podniósł brew. Przekroczył próg i rozejrzał się dookoła z zainteresowaniem. Potem bez słowa wziął ją w ramiona, ułożył na łóżku i twardo pocałował w usta. Gra między nimi skończyła się, namiętność, którą w niej rozpętał, nieoczekiwanie dla niej samej opanowała ją. Była zdumiona siłą jego uścisku, głodem jego ust, rąk, gdy brał jej ciało. Była świadoma tylko dotyku jego aksamitnie gładkiej skóry, delikatności jego rąk wciąż szukających, wciąż drżących - jego długich nóg splecionych z jej nogami i ust całujących jej usta. Nie mogła znieść tego dłużej, przylgnęła do niego jęcząc cicho, tęskniąc, pragnąc należeć do niego. Nagle odsunął się i spojrzał jej w oczy, zadając nieme pytanie. Tate Jordan nigdy nie wziął kobiety i nie wziąłby jej nigdy, gdyby tego nie pragnęła, gdyby nie był pewien jej pragnienia. Kiedy wpatrywał się teraz w jej oczy, Sam skinęła wolno głową i po chwili poczuła, jak posiadł ją wchodząc głęboko i twardo w głąb jej ciała. Wydała krótkie westchnienie rozkoszy, gdy pchnął mocniej, i z kolejnym jękiem osiągnęła ekstazę, którą pogłębiał jeszcze, jeszcze i jeszcze... Wydawało się, że upływały całe godziny, gdy leżał przy niej w ciemnym pokoju, w cichym domu. Leżała nasycona, czuła jego potężne ciało, przytulone do jej ciała i jego delikatne usta na jej szyi. - Kocham cię, Palomino. Kocham cię. - Słowa te brzmiały prawdziwie, lecz nie umiała uwierzyć i chciała zapytać "Naprawdę?". Czy to prawda? Czy znowu ktoś mógł ją kochać? Kochać ją prawdziwie, kochać i nie zranić, kochać i nie odejść? Mała strużka łez potoczyła się nagle z kącików jej oczu na poduszkę. Wziął ją w ramiona i kołysał miękko, mrucząc ciche słowa, jakby pocieszał zranione zwierzę, albo małe płaczące dziecko. - Już dobrze kochanie. Już dobrze, jestem z tobą... - Przepraszam - zaczęła stłumionym głosem i rozpłakała się. Nagromadzony w jej sercu smutek znalazł wreszcie ujście. Leżeli milcząc, wtuleni w siebie, a gdy jej łzy obeschły, poczuła, jak jego ciało zaczyna łagodnie pulsować. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, by go dotknąć i zaprowadzić znów w to samo miejsce. - Już wszystko dobrze? - Jego głos w ciemności brzmiał ochryple. Kiwnęła głową. - Odpowiedz mi. - Wszystko w porządku. - Jesteś pewna? - Tak, jestem pewna. - Brakło jej słów, więc okazała wdzięczność inaczej, poddała mu się wychodząc naprzeciw, by dać mu tyle rozkoszy, ile on jej dawał. Nie znała przedtem takiej miłości. I gdy leżała Później obok Tate'a, gdy spał, jej twarz rozjaśniał promienny, szczęśliwy uśmiech. Kiedy następnego ranka zegarek rozdzwonił się przy jej łóżku, budziła się powoli, uśmiechnięta, pewna, że zaraz ujrzy blask zielonych oczu. Ale ujrzała tylko kartkę pozostawioną na stoliku. Nastawił budzik i napisał na skrawku papieru trzy słowa: "Kocham Cię, Palomino". Kiedy przeczytała kartkę, opadła na poduszki, zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Tym razem już bez łez. --------------------------- Rozdział trzynasty Pod koniec dnia Samantha wyglądała równie świeżo jak na początku i Josh skomentował to złośliwie, gdy z uśmiechem wieszała siodło. - Chryste, co za kobieta! Spójrz tylko na siebie, Sam, jesteś twarda jak skała. Jeszcze trzy tygodnie temu ledwo chodziłaś po całym dniu, byłaś nie do życia. A teraz latasz na tym przeklętym koniu i o szóstej wieczorem wyglądasz tak samo jak rano. Rozchorować się można przez ciebie. To ty powinnaś zanosić mnie z powrotem do domu. Dupa pali mnie jak diabli i nie czuję już rąk od wiązania tych cholernych byków. Przydałoby się, żebyś choć trochę pomogła. - Gówno. Pracowałam dziś ciężej niż ty. - Czyżby? - warknął żartobliwie i klepnął ją z tyłu kapeluszem, gdy przechodziła obok. - Tak! - Pobiegła dalej uśmiechnięta, z długimi włosami związanymi jasnoczerwoną wstążką. Przez cały dzień niemal fruwała w siodle, myśląc wyłącznie o Jordanie, choć oboje nie dali nic po sobie poznać, pracując razem. On był obojętny, jak nigdy, prawie surowy, a ona pracowała, jak umiała i zignorowała go przy kilku nadarzających się okazjach do rozmowy. Zwrócił się do niej tylko raz, podczas lunchu i odszedł pogadać z jednym z mężczyzn, podczas gdy ona wróciła do stajni z kowbojami. Dopiero pod wieczór pozwoliła sobie wrócić myślami do Tate'a. Przez cały dzień przypominała sobie fragmenty ich wspólnej nocy, kształt jego nóg, gdy leżał nagi wśród rozrzuconych prześcieradeł, jego spojrzenie, gdy pochylił się, by znów ją pocałować, kontur jego szyi, gdy opadł na chwilę ze szczęśliwym westchnieniem i pozwolił przebiegać jej długim, natarczywym palcom wzdłuż jego pleców. Uwielbiała sposób, w jaki na nią patrzył, w jaki odczuwał rozkosz i teraz wszystko to zaprzątało całkowicie jej myśli, kiedy wracała do domu ciotki Karo. Nie miała pojęcia, kiedy mogłaby spotkać się z nim ponownie. Jego domek był ze wszystkich stron widoczny, położony blisko świetlicy, gdzie jadali ludzie, a ciotka Karo wróciła już z wycieczki z Billem. Sam pomyślała, że jej spotkania z Tate'em muszą być starannie zaplanowane. Tate na pewno znajdzie jakiś sposób. "Teraz i Tate, i Bill będą wchodzili na palcach do dużego domu, a potem będą wyślizgiwali się stąd o północy", pomyślała i stłumiła wybuch śmiechu, otwierając frontowe drzwi. - No, chyba dzisiaj jesteś zadowolona, panno Samantho Karolina patrzyła na nią z przyjemnością. Po raz pierwszy od czterech miesięcy Sam ujrzawszy w telewizji twarz Johna nie poczuła ukłucia bólu. Patrzyła na niego, mrużąc oczy w zamyśleniu, po czym wzruszyła ramionami z nikłym uśmieszkiem i powędrowała do swojego pokoju, by się umyć. - Wracam za minutę, ciociu Karo. Wróciła do salonu na obiad. Gdy usiadły do stołu, Samantha zastanawiała się, gdzie jest Tate. Czy był w świetlicy, razem z innymi? Czy może został w domu i ugotował sobie coś sam, jak niektórzy z pracowników? Większość z nich wolała jednak jeść razem. Nawet mężczyźni, którzy mieli żony na ranczu, przychodzili tam po obiedzie, by wypić kawę, zapalić papierosa i posiedzieć w towarzystwie ludzi, z którymi pracowali cały dzień. Samantha zapragnęła nagle być z nimi, rozumiała jednak, że gdyby pojawiła się niespodziewanie w świetlicy, zaczęliby się zastanawiać dlaczego tam przyszła. Akceptowali ją wśród siebie w ciągu dnia, lecz oczekiwali, że wieczorem będzie siedzieć z Karoliną w dużym domu. Tam było jej miejsce. Gdyby zobaczyli ją wieczorem w świetlicy, doznaliby szoku... Ktoś mógłby zacząć coś podejrzewać. Plotki kwitły bujnie na każdym ranczu, a każdy pracownik zdawał się posiadać radar. Flirty, rozwody i planowane małżeństwa odkrywane były niemal natychmiast, włącznie z potajemnymi romansami i nieślubnymi dziećmi. Tym bardziej więc niezwykłe było, że Karolina i Bill tak długo skutecznie ukrywali swój sekret. Nawet jeśli któryś ze starych pracowników podejrzewał coś, znając ich dobrze, to nikt nie mógł być pewien. Sam rozumiała dużo lepiej niż przedtem, jak trudny jest taki styl życia. A tymczasem drżała z podniecenia, pragnęła być z Tate'em, rozmawiać z nim, śmiać się, żartować, dotykać go, spacerować z nim nocą, patrzeć na niego z zainteresowaniem i dumą, trzymać go za rękę, a potem wrócić do domu, do łóżka i odkrywać na nowo jego ciało, jak poprzedniej nocy. - Może jeszcze sałaty, Samantho? - Kończyły już posiłek, gdy Sam przypomniała sobie, gdzie jest. Przez pół godziny była cicha i daleka. Karolina przyglądała jej się, rozmyślając nad jej stanem. Sam nie wyglądała na zmartwioną czy zdenerwowaną tym, że Karolina oglądała wiadomości. Nie sprawiała też wrażenia chorej. Prawdę mówiąc, wyglądała znakomicie, więc przyczyna leżała gdzie indziej. - Czy stało się coś złego, Sam? - Hm? - Wszystko w porządku? - Co?... och... przepraszam. - Samantha zarumieniła się jak pensjonarka, po czym potrząsnęła głową z dziewczęcym uśmiechem. - Nie, jestem trochę roztargniona. To był długi dzień, ale jestem zadowolona. - Tylko w ten sposób mogła tłumaczyć promienny blask, jaki wokół roztaczała. - Co ty, do licha, robiłaś? - Nic szczególnego. Złapałam kilka koni, sprawdzałam płoty, ludzie wiązali byki po południu... - próbowała sobie przypomnieć. Przede wszystkim marzyła o Tate'cie. - To był po prostu naprawdę miły dzień. Mądra starsza pani przyglądała jej się uważnie. - Cieszę się, że jesteś tak szczęśliwa. Samantha spojrzała na nią z nagłym wzruszeniem, i rzekła poważnie: - Jestem, ciociu Karo. Nigdy nie byłam bardziej szczęśliwa. Karolina skinęła głową i zajęła się sałatą, a Samantha wróciła do rojeń o Tate'cie. Ale spotkała go dopiero następnego ranka. W nocy słuchała z zazdrością, jak Bill King wchodził i wychodził z domu. Nie było jednak możliwości spotkania się z Tate'em, leżała więc w łóżku, tęskniąc za nim i uśmiechała się do siebie, jakby miała osiemnaście lat i potajemny romans. Czuła się jak młoda dziewczyna, beztroska i niecierpliwa. W niedzielny poranek, o godzinie siódmej, Sam wypiła łyk kawy, zapięła dżinsy, założyła kurtkę, przeczesała włosy i pobiegła do stajni w nadziei, że go tam spotka. Gdy weszła do środka, okazało się, że nikogo nie ma. Człowiek, który karmił konie, poszedł już do świetlicy na śniadanie, była więc sama w dużej stajni, pachnącej, ciepłej, pełnej cichego parskania koni i szelestu siana. Konie wypoczywały w swoich boksach, podsuwając głowy pod jej dłonie, gdy szła korytarzem. Samantha powoli podeszła do Black Beauty. Pogładziła go po pysku, skubnął jej rękę szukając czegoś do jedzenia. - Nie przyniosłam ci nic dzisiaj, Black. Przepraszam, kolego. - Mniejsza o konie. - Niski głos dobiegł ją z tyłu. - Co przyniosłaś mnie? - Och! - Obróciła się do niego, zaskoczona, i zanim złapała oddech, Tate wziął ją gwałtownie w ramiona, niemal dusząc, i szybko pocałował. - Dzień dobry, Palomino - powiedział szeptem, a Sam zarumieniła się. - Cześć... tęskniłam za tobą. - Ja też tęskniłem za tobą. Chcesz dziś pojechać do chatki? Nawet z odległości kilku stóp nie można było usłyszeć, o czym mówią. Sam skinęła głową z jasnym światłem nadziei w oczach. - Chcę. - Spotkamy się przy południowym płocie, przy przecince. Wiesz, gdzie to jest? - Spojrzał na nią zmartwiony, jakby obawiał się, że może zgubić drogę. Roześmiała się. - Żartujesz? Za czym tęskniłam przez cały tydzień, kiedy ty pracowałeś? - Nie wiem, kochanie. - Uśmiechał się. - Pewnie za tym, co i ja. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Nie mylisz się. - A potem, gdy odchodził, złapała go za rękaw i wyszeptała: - Kocham cię. Kiwnął głową, musnął jej usta i szepnął: - Ja też cię kocham. Do zobaczenia o dziesiątej. - Odszedł, głośno stukając obcasami o podłogę stajni i gdy wychodził, usłyszała, jak wesoło pozdrawia dwóch pracowników, którzy przyszli zająć się końmi. Chwilę wcześniej zobaczyliby go, jak całował Samanthę. Zamiast tego ujrzeli tylko Sam czule gładzącą kształtny łeb najlepszego konia Karoliny. --------------------------- Rozdział czternasty Spotkali się za pięć dziesiąta przy południowej przecince. Konie były wspaniałe, niebo błękitne, a oczy Tate'a i Sam pełne pożądania. Było to szaleństwo, uniesienie, którego nie umiała wyjaśnić, lecz które tkwiło w niej głęboko. Wiedziała tylko, że musi być z tym mężczyzną, gotowa zostać z nim na resztę życia. Próbowała wyłożyć mu to później, gdy leżeli w wygodnym, mosiężnym łóżku w błękitnej sypialni. Ich ciała były zmęczone, serca lekkie, i Tate obejmował ją ramieniem, gdy tuliła się do jego boku. - Nie wiem, Tate, to tak, jakby... jakbym zawsze czekała na ciebie. Jakbym nagle zrozumiała, że urodziłam się po to... - Masz na myśli uprawianie seksu? - Uśmiechnął się do niej, owijając wokół dłoni jej wspaniałe włosy. - Nie nazywaj tak tego - odparła zraniona. - Przepraszam. - Pocałował ją delikatnie i dotknął jej twarzy. - Uprawiam miłość. Ot, co to jest. Nieważne, jak się nazywa. - Wiem, że to jest to. - Przylgnęła do niego z radosnym uśmiechem i zamknęła oczy. - Chyba grzech być tak szczęśliwą. A już na pewno jest nieprzyzwoicie. - Jej powieki zatrzepotały. Tate pocałował ją w czubek nosa. - Doprawdy? Dlaczego? - Wyglądał na równie szczęśliwego jak ona. - Dlaczego nie mielibyśmy prawa czuć się teraz jak teraz? - Nie jestem pewna. Ale mam nadzieję, że mamy takie prawo. Na długo. - Jej myśli powędrowały do Billa i Karoliny, którzy przed nimi leżeli w tym samym łóżku i byli razem przez tak długi czas. - To szalone, Tate, to wszystko między nami. Jest takie nowe, a czuję się, jakbym była z tobą od wieków. Dziwne, prawda? - Nie, wcale nie dziwne, ale jeśli nie przestaniesz o tym mówić, będę traktował cię, jakbyś była tu od dwudziestu lat. - To znaczy? - Nie będę cię zauważał. - Spróbuj tylko. - Powiodła smukłym palcem po wewnętrznej stronie jego ud i zatrzymała się z zainteresowaniem tam, gdzie uda się łączyły. - Co pani chce przez to powiedzieć, panno Samantho? - Poczekaj chwilę, zaraz ci pokażę. - Droczyła się z nim zduszonym głosem. Włożył dłoń między jej uda. Przed chwilą roześmiani, nagle spoważnieli oboje, by potem znów przekomarzać się z cichym, stłumionym śmiechem. Przez cały ranek mieli wrażenie, że byli już w chacie kiedyś, że w ogóle byli już kiedyś ze sobą może w innym życiu? Trudno przecież uwierzyć, że ich znajomość jest tak krótka. Tate zdawał się czuć równie swobodnie jak ona, gdy chodzili nago w tym małym domku. - Widziałaś album z fotografiami, kochanie? - zawołał do niej, gdy w małej, przytulnej kuchni robiła kanapki z prowiantu, który Tate przywiózł ze sobą. Usiadła na kanapie, narzucając koc na nagie ramiona i wyciągając stopy w kierunku ognia. Kominek nie był czyszczony od czasu, kiedy był używany po raz ostatni przez właścicieli, mogli więc korzystać z niego bez obawy, że popiół zdradzi komuś, iż tutaj byli. - Taak, są wspaniałe, prawda? - Były to fotografe Billa, Karoliny i ich znajomych z wczesnych lat pięćdziesiątych. Śmiejąc się przeglądali strony albumu, na których widniały fotografie ludzi sprzed lat na tle starych samochodów, w śmiesznych strojach kąpielowych i w dziwacznych kapeluszach. Znaleźli kilka zdjęć z rodeo, parę fotografii rancza z czasów, zanim wzniesiono nowe budynki. - No, no, wydaje się, że było wtedy dużo mniejsze. Uśmiechnął się w odpowiedzi. - Kiedyś będzie dużo większe. To może być najwspanialsze ranczo w stanie, a może i w kraju, lecz Bill King starzeje się i nie zależy mu już, by je rozwijać. Wystarcza mu, jakie jest. - A ty? O to ci chodzi, Tate? Chcesz prowadzić to ranczo? Skinął głową. Był z nią szczery: miał duże ambicje, mocno związane z tym ranczem. - Tak. Chciałbym zrobić tu kiedyś coś wyjątkowego, jeśli pani Karolina mi pozwoli. Choć nie jestem pewien, czy się zgodzi, dopóki jest stary Bill. Samantha odpowiedziała niemal ze czcią. - Mam nadzieję, że zawsze będzie, Tate. Ze względu na nią. Skinął głową. - Ja też tak myślę. Ale kiedyś, kiedyś... są rzeczy, które chciałbym tu zmienić. - Zamykając album zaczął jej opowiadać. Godzinę później rzucił okiem na zegar w kuchni i przerwał. Słuchaj, Sam, mógłbym tak mówić godzinami. - Uśmiechnął się nieśmiało, choć widać było, że Sam jest zachwycona. - Lubię cię słuchać. - Po czym dodała: - Dlaczego nie zaczniesz prowadzić własnego rancza? Roześmiał się i potrząsnął głową. - Za co, mała Palomino? Mam tylko dobre chęci i stare puszki po piwie. Masz pojęcie, ile kosztuje przyzwoite ranczo? Fortunę. To nie na moją kieszeń, kochanie. Nie, chcę tylko być dobrym zarządcą, a nie zastępcą zarządcy. Chcę być naprawdę kimś. Człowiekiem mającym władzę. Do diabła, większość ranczerów nie odróżnia swojego tyłka od dziury w ziemi. Zarządca to ten, który wszystko prowadzi. - Ty robisz to tutaj. - Spojrzała na niego z dumą, a Tate pogładził ją po włosach i ujął jej podbródek. - Próbuję, mała Palomino. Próbuję, kiedy nie wagaruję z tobą. Choć przez ciebie mogę zacząć żałować, że w ogóle pracuję. Ostatnio chcę tylko być tu, kochać się z tobą, siedzieć przy kominku i czuć się tak wspaniale jak w tej chwili. Samantha zapatrzyła się w kominek rozmarzonym wzrokiem - Ja też. - Po chwili spojrzała na Tate'a. - Co my będziemy robić, Tate? - Z czym? - żartował z niej. Wiedział, co miała na myśli. - Nie wygłupiaj się. Wiesz, o co mi chodzi. - Po czym zachichotała. - W nocy wyobrażałam sobie ciebie i Billa, jak wchodzicie na palcach do domu i wpadacie na siebie w ciemności. Roześmieli się oboje. Tate z zamyślonym spojrzeniem przyciągnął ją do siebie. Rozważał już wszystkie możliwości, z których każda była skomplikowana, a żadna nie była doskonała. - Nie wiem, Sam. Latem byłoby łatwiej. Moglibyśmy przyjeżdżać tu codziennie po pracy i wracać w świetle księżyca. Ale teraz, kiedy kończymy robotę, jest ciemno jak diabli i boję się, że konie mogłyby się potknąć i pokaleczyć. - Moglibyśmy nieść latarnie. - Pewnie. - Uśmiechnął się do niej. - Albo wynająć helikopter, czemu nie? - Odczep się. No dobrze... co zrobimy? Chcesz skradać się do domu ciotki Karo? Potrząsnął głową. - Nie, mogliby nas usłyszeć, jak ty usłyszałaś wchodzącego Billa. A mój dom jest cholernie widoczny. Gdyby któryś z ludzi cię kiedyś zobaczył, byłby z nami koniec. - Byłby? - spytała Samantha z przejęciem. - Czy naprawdę byłoby tak źle, gdyby się dowiedzieli? - Skinął głową. - Dlaczego? - Bo to niestosowne, Sam. Ty jesteś kimś innym i ja kimś innym. Oboje nie chcemy, żeby o nas gadali. Samancie nie zależało na tym naprawdę. Kochała go i nie przejmowała się, co kto powie. Co oni mogli zrobić, by ich zranić? Lecz czytała w twarzy Tate'a, że to święta zasada i że Tate nie złamie tej zasady za nic na świecie. Spojrzała na niego ze smutkiem. - Nie mam zamiaru bawić się w tę samą grę co oni, nigdy, przenigdy. Jeśli zostaniemy razem, chcę, by ludzie wiedzieli. Chcę być dumna z tego, a nie obawiać się, co ktoś o tym myśli. - Załatwimy to Później. Sam miała wrażenie, że nie był jeszcze przygotowany na zrobienie takiego kroku. Była jednak uparta, upór widoczny w jej spojrzeniu dorównywał uporowi widocznemu w oczach Tate'a. - Dlaczego? Dlaczego nie załatwimy tego od razu? W porządku, rozumiem, że nie musimy obwieszczać każdemu już, w tej chwili, że mamy romans. Ale, do cholery, nie mam zamiaru skradać się do ciebie do końca życia, ukrywać się i żyć wiecznie w idiotycznej konspiracji. - Nie - powiedział bardzo cicho. - W końcu wrócisz do Nowego Jorku. Poczuła, jakby wylał jej na głowę kubeł zimnej wody, i kiedy odezwała się wreszcie w jej głosie brzmiała nutka bólu. - Dlaczego jesteś taki pewny? - Ponieważ tam jest twoje miejsce, a moje tutaj. Na pewno? Skąd ty to możesz wiedzieć? Wiesz że nie jestem podobna do Karoliny, że nie chcę więcej takiego życia, że nie chcę robić tak jak ona.To ci już powiedziałem. Ale skąd wiesz o Nowym Jorku? - Skąd to wiem? - Popatrzył na nią wzrokiem pełnym ponad czterdziestu lat życia. - Kiedy Karolina tu przyjechała, była wdową, chciała zerwać z przeszłością, ponieważ jej mąż umarł. Miała czterdzieści lat, Sam a to nie to samo, co trzydzieści czy trzydzieści jeden. Jesteś młoda, masz całe życie przed sobą, mnóstwo zwariowanych reklamówek do napisania, interesów do załatwienia, autobusów do złapania,telefonów do wykonania, samolotów do przegapienia,dużo przyjęć by na nie pójść... - I nie mogłabym robić tego tutaj? - Wiedział, że zabolały ją jego słowa. Patrzył na nią czule wzrokiem pełnym mądrości. - Nie, malutka, nie mogłabyś. To nie jest odpowiednie miejsce. Przyjechałaś tu, by wyzdrowieć Sam, i właśnie to robisz. Być może jestem częścią kuracji. Kocham cię. Dopóki nie ujrzałem przed trzema tygodniami ciebie, kobiety mnie nie interesowały od wielu lat. Wiem, że cię kocham. Zrozumiałem to w dniu w którym się poznaliśmy. Mam nadzieję że ty również mnie kochasz. Ale to czego dokonali Bill i Karolina, jest cudem. Sam oni nie pasują do siebie i nigdy nie będą. Ona jest wykształcona, a on nie. Ona prowadziła wystawne życie, a jego stan posiadania to złota koronka na zębie i cygaro za pół dolara. Ona ma ranczo a on nie ma złamanego szeląga. Ale ona go kocha, a on ją. I o to jej właśnie chodziło. Na mój gust ona jest trochę zwariowana, ale kiedyś żyła inaczej i może dlatego top jej dzisiaj wystarcza. Z tobą jest inaczej, jesteś dużo młodsza i masz prawo do czegoś więcej niż to, co ja mogę ci dać tutaj. - Znali się nie cały miesiąc, dopiero od dwóch dni byli kochankami, a już rozmawiali o przyszłości, jakby to naprawdę miało znaczenie, jakby rozstrzygało kwestię pozostania na ranczu na resztę życia. Sam patrzyła na niego, zdumiona, a potem uśmiechnęła się. - Jesteś szalony, Tate'cie Jordanie. Ale kocham cię. - Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała. Potem usiadła i skrzyżowała ramiona. - A jeśli chcę zostać tutaj, jeśli chcę prowadzić takie właśnie życie? Niezależnie od tego, czy mam trzydzieści, dziewięćdziesiąt czy osiemnaście lat, to jest moja decyzja. Nie jestem Karoliną Lord, a ty nie jesteś Billem Kingiem i możesz darować sobie te kazania, mój ty męczenniku, bo i tak zrobię dokładnie to, co zechcę. Jeśli nie będę chciała wrócić do Nowego Jorku, nie możesz mnie do tego zmusić, a jeśli będę chciała zostać z tobą na całe życi, to pójdę za tobą na koniec świata i będę cię dręczyć, aż oświadczysz to każdemu robotnikowi na ranczu,Karolinie i Billowi. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Rozumiesz? - Uśmiechnęła się lecz nadal widziała sprzeciw w jego oczach. Nie miało to jednak znaczenia: nie znał jej jeszcze. Sedno sprawy tkwiło w tym, że Samantha Taylor zdobywała wszystko, czego pragnęła. - Czy pan to rozumie? - Tak rozumiem. - Tym razem on ją pocałował i uciszył tym zupełnie. Znów ich ciała się splotły, ich usta łączyły się. W kominku wesoło trzaskał ogień. Potem Tate cofnął usta od jej warg i zaniósł z powrotem do błękitnej sypialni, i znów się kochali. Dopiero koło szóstej zauważyli, że jest noc. Całe popołudnie spali, kochali się, spali i znów się kochali. Teraz Tate z żalem poklepał ją po tyłeczku i powędrowali do łazienki, by napełnić wannę gorącą wodą. Kąpali się razem, jego długie nogi oplotły jej ciało. Sam chichotała i opowiadała anegdotki ze swoich wcześniejszych wizyt na ranczu. Nagle oznajmiła: - Wiesz nadal nie rozwiązaliśmy naszego problemu. Nie wiedziałem że mamy jakiś problem. - oparł głowę o brzeg wanny i zamknął oczy. - Mówię o tym gdzie i kiedy będziemy się spotykać. Przez dłuższą chwilę myślał w milczeniu, potem potrząsnął głową. - Do diabła, sam chciałbym wiedzieć. Co ty o tym myślisz? - Nie wiem. Mój pokój u ciotki Karo? Mogłabym cię wpuszczać przez okno. - Zaśmiała się nerwowo. - A twój domek? Pokiwał wolno głową. - Właśnie myślę. Ale to mi się nie podoba. - Nagle rozjaśnił się. - Wiem. Hennessey od dwóch miesięcy narzeka na swoją kwaterę. Twierdzi, że jest dla niego za mała, że są przeciągi i że jest zbyt daleko od świetlicy. Ciągle nam jęczał. - A więc? - Potarguję się z nim. To jest na skraju zabudowań, prawie za domem Karoliny. Przynajmniej nikt cię nie zobaczy, jak będziesz szła. Tam jest o wiele lepiej niż u mnie. - Nie będą cię podejrzewać? - Dlaczego mieliby mnie podejrzewać? - Posłał jej uśmiech poprzez kłęby pary unoszącej się z wanny. - Nie zamierzam używać cię codziennie jak szczoteczki do zębów, ani jadać cię na śniadanie, ani całować cię w usta, zanim pojedziemy do pracy. - Dlaczego? Nie kochasz mnie? Bez słowa pochylił się i pocałował ją w usta, po czym zaczął pieścić jej piersi. - Jak najbardziej, Palomino. Kocham cię. Podniosła się na kolana w wannie i uklękła przed nim, wyrażając w spojrzeniu wszystko, co czuła. - Ja też, Tate. Wrócili o godzinie siódmej. Karolina na szczęście pojechała na obiad na inne ranczo, w przeciwnym razie byłaby pewnie zaniepokojona. Dzień minął im na pogawędkach, śmiechu i miłości i gdy Sam wróciła do dużego domu, poczuła żal, że nie ma z nią Tate'a. Miała wrażenie, jakby ktoś uciął jej prawą rękę. Po raz pierwszy kochała mężczyznę, którego znała tak krótko, i kochała go tak bardzo, i tyle już ich łączyło. Czuła, że znów tęskni za nim, siedząc samotnie w pustym domu. Karolina zostawiła kartkę, zostawiła też ciepły obiad w piecyku, który Samantha ledwo skubnęła, zanim o pół do dziewiątej położyła się do łóżka, rozmyślając w ciemnościach o Tate'cie. Karolina i Bill wrócili w nocy. Weszli na palcach do ciemnego domu, do pokoju Karoliny. W trakcie pobytu Sam sytuacja była bardziej niezręczna i Karolina przypominała mu wielokrotnie, by nie zamykał drzwi wejściowych tak głośno, lecz on o tym nigdy nie pamiętał. Tymczasem Karolina poszła cicho do pokoju Sam, otworzyła drzwi i w świetle księżyca zobaczyła śpiącą młodą kobietę. Stanęła, przyglądając się jej przez chwilę, jakby nawiedziły ją wspomnienia własnej młodości, po czym bezszelestnie weszła do pokoju. Rozumiała już, co się wydarzyło, ponieważ znała to doskonale. Nie można nic zmienić ani zatrzymać. Każdy musi przeżyć własne życie. Patrzyła na Samanthę, jej włosy rozrzucone na poduszce, twarz tak gładką i szczęśliwą, że ze łzami w oczach wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni śpiącej dziewczyny. Samantha nie obudziła się. Karolina cicho opuściła pokój. Gdy wróciła do własnej sypialni, Bill czekał już w piżamie i ostatni raz zaciągał się dymem. - Gdzie byłaś? Wciąż jesteś głodna po tym obiedzie? - Nie. - Karolina potrząsnęła głową, dziwnie zamyślona. Chciałam się upewnić, że Sam nic się nie stało. - Jest? - Tak. Śpi. - Tego się spodziewali, kiedy zobaczyli nie oświetlony dom. - To miła dziewczyna. Ten facet, jej były mąż, musiał być skończonym idiotą, żeby odejść z tamtą kobietą. - Bill nie był zachwycony Liz, kiedy zobaczył ją w telewizji. Karolina zgodnie kiwnęła głową i zastanowiła się, jak wielu z nich było idiotami: ona, która pozwoliła Billowi milczeć przez dwadzieścia lat, trzymając ich miłość w tajemnicy; Bill, żyjący jak przestępca, wchodzący na palcach do jej domu; Samantha, która zakochała się w facecie i stylu życia tak obcym, tak niebezpiecznym, jak skok ze szczytu Empire State Building i Tate Jordan, zakochując się w kobiecie, której nie mógł mieć. Karolina doskonale wiedziała, na co się zanosi. Wyczuwała to instynktownie. Pierwsza spostrzegła to w oczach Sam, kiedy ona sama jeszcze nie uświadamiała sobie niczego. Podczas Gwiazdki przechwyciła spojrzenie Tate'a na czymś zajętą Samanthę. Karolina zawsze widziała wszystko, i zawsze musiała udawać, że nic nie wie, że niczego się nie domyśla. Miała już tego dosyć. - Bill - zwróciła się do niego niezwykłym u niej tonem. Odłożył cygaro i umieścił je w popielniczce. - Chcę wyjść za ciebie. - Oszalałaś, Karo. - Uśmiechnął się, pieszcząc jej lewą pierś. - Nie. - Odsunęła go. - Doprowadzę do tego. Weźmiemy ślub. - Nagle zdał sobie sprawę, że ona nie żartuje. - W tym wieku? Dlaczego mielibyśmy się teraz pobrać? - Ponieważ w tym wieku nie powinieneś skradać się do domu o północy. To źle wpływa na moje nerwy i twój artretyzm. - Zwariowałaś. - Zaskoczony oparł się o podgłówek. - Możliwe. Ale coś ci powiem. Nie sądzę, żebyśmy teraz kogoś zaszokowali. Poza tym, nie obchodzi mnie to. Nikt już nie pamięta, skąd przyjechałam, tak więc twoje argumenty straciły sens. Dla wszystkich jestem tylko Karoliną Lord, a ty Billem Kingiem z rancza Lord. Koniec, kropka. - Nie koniec. - Rozgniewał się. - Wszyscy wiedzą, że jestem robotnikiem, a ty właścicielką. - Kogo to obchodzi? - Mnie. I ciebie powinno. I ludzi. To jest różnica, Karo. Dobrze o tym wiesz. I niech mnie piekło pochłonie - prawie ryczał na nią - jeśli wystawię cię na pośmiewisko. Uciec i wyjść za nadzorcę, do diabła. Też pomysł! - Doskonale - odparła. - W takim razie zwolnię cię, a ty wrócisz jako mój mąż. - Kobieto, oszalałaś. - Nie chciał nawet dyskutować. Zgaś już światło. Jestem zmęczony. - Ja też. - Patrzyła nie niego ponuro. - Ukrywaniem się. Tym jestem zmęczona. Bill, chcę wyjść za mąż, do cholery. - Wyjdź za innego ranczera. - Idź do diabła. Wyłączył światło i skończyła się rozmowa, jota w jotę podobna do setek innych, które prowadzili przez dwadzieścia lat. Bez skutku. Bill uznawał tylko to, że jest zarządcą, a ona właścicielką. Leżała po swojej stronie łóżka, plecami do niego i modliła się żarliwie, by Samantha nie zakochała się beznadziejnie w Tate'cie Jordanie. Wiedziała, że ich związek nie ma sensu. Na ranczu obowiązywał surowy kodeks, ustalony przez mężczyzn. Kodeks, który nie miał sensu dla nikogo prócz nich, lecz żyli według niego i Karolina wiedziała, że będą żyć zawsze. --------------------------- Rozdział piętnasty Zamiana mieszkań między Tate'em Jordanem a Harrym Hennesseyem trwała cztery dni. Hennessey był wręcz oczarowany ofertą Tate'a. Tate pogderał trochę dla zasady i przeniósł swoje rzeczy. Oświadczył, że nie przepada za swoją kwaterą i że ma już dosyć ciągłych lamentów Hennesseya, a poza tym nie zależy mu szczególnie na konkretnym domku. Wszystkie są dla niego jednakowe. Nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na tę transakcję i w czwartkowy wieczór Tate spakował rzeczy. W swoim pokoju Samantha czekała cierpliwie do pół do dziesiątej, aż Karolina znajdzie się u siebie. Potem wyskoczyła przez okno i pobiegła przez ogród na tyły domu, by parę minut później dotrzeć do drzwi Tate'a. Jego nowa kwatera znajdowała się na końcu szeregu podobnych, prawie schowana za dużym domem, więc nikt nie mógł zobaczyć Sam. W dodatku przed zauważeniem z okien domu chroniły ją drzewa owocowe na krańcu ogrodu, była więc całkiem bezpieczna. Tate czekał na nią boso, z nagim torsem, ubrany tylko w błękitne dżinsy. Jego włosy miały granatowy odcień, na skroniach przyprószony siwizną, oczy lśniły zielenią, skóra była gładka jak atłas. Zamknął ją gwałtownie w objęciach. Chwilę później wylądowali wśród czystych prześcieradeł na wąskim łóżku. Kochali się, gawędzili, Sam śmiała się z wykradania przez okno i powiedziała, że na pewno w tej samej chwili Bill King wchodził przez frontowe drzwi. - Czy to nie komiczne w naszym wieku? - spytała rozbawiona. Tate był poważny. - Ja myślę, że to romantyczne. - Tak jak Bill King troszczył się o Karolinę, tak i Tate Jordan nie chciał robić z Sam pośmiewiska na ranczu. Nie była zwykłą puszczalską, łatwą panienką z Nowego Jorku. Była kobietą niepospolitą, a teraz była jego kobietą i musiał jej bronić, nawet przed nią samą. Samantha nie rozumiała nic z kodeksu obowiązującego między ranczerami i robotnikami. Ich związek to ich sprawa i nikogo więcej. Wolała się jednak już nie sprzeczać, lepiej było rozmawiać o czymś innym. Znała już jego sytuację, on był świadom jej pozycji i wszystko było jasne. Lecz na dłuższą metę było to niewygodne i Sam wymyśliła, że ujawni ich związek latem. Wyobraziła sobie, że jeśli będą kochankami już pół roku, Tate nie będzie się tak upierał, by zachować tajemnicę. Nagle uświadomiła sobie, że myśli o lecie, o pozostaniu na ranczu. Pomyślała po raz pierwszy, że mogłaby tu zostać, i pojawił się problem, co zrobić z pracą w Nowym Jorku. Miała jeszcze czas, żeby to przemyśleć. Na razie zaledwie minął grudzień, choć czuła się tak, jakby była kochanką Tate'a Jordana od wielu lat. - Szczęśliwa? - spytał, zanim zasnęli spleceni uściskiem; jej nogi wokół jego nóg, jego ramię na jej ramieniu. - Mhmmm... - mruknęła z zamkniętymi oczami. Pocałował jej powieki, gdy zapadła już w sen. Obudziła się o czwartej rano, wróciła przez ogród, wślizgnęła się przez na wpół otwarte okno i zapaliła światło. Jak zwykle wzięła prysznic i poszła do świetlicy na śniadanie. W ten sposób zaczęło się dla Samanthy Taylor zupełnie nowe życie. --------------------------- Rozdział szesnasty W dniu świętego Walentego dostała kartkę od Charliego Petersona, który robił aluzje do jej pustego biura. Po raz pierwszy pomyślała o pracy, czekającej w Nowym Jorku. Powiedziała o tym Tate'owi w nocy, kiedy leżała w jego ramionach. Ich spotkania stały się rytuałem: pojawiała się co wieczór nie później niż o dziewiątej, po zjedzeniu obiadu z ciotką Karo i po kąpieli. - Jaki on jest? - Tate przyglądał jej się ciekawie, gdy leżała na kanapie, uśmiechnięta, szczęśliwa. - Charlie? - Zmrużyła oczy wpatrując się w człowieka, który był prawie jej mężem. - Jesteś zazdrosny? - Powinienem - odparł spokojnie. - Nie, do diabła! - Wybuchnęła śmiechem. - Nigdy nie byliśmy ze sobą, poza tym on ma żonę, troje dzieci, a jego żona znów jest w ciąży. Kocham go jak brata, wiesz, jak najlepszego kumpla. Pracujemy razem od lat. Skinął głową. Po chwili dodał: - Sam, nie tęsknisz do pracy? Zamyśliła się na chwilę i potrząsnęła głową. - Wiesz, to zastanawiające, ale nie tęsknię. Karolina mówi, że z nią było tak samo. Porzuciła dawny styl życia i koniec. Nigdy nie chciała wrócić. Ja czuję to samo. Z każdym dniem coraz mniej tęsknię. - Ale trochę tęsknisz? - zapytał podchwytliwie. Przewróciła się na brzuch i zajrzała mu w oczy. Tate usiadł przy niej, plecami do ognia. - Pewnie, że trochę tęsknię. Czasem za moim mieszkaniem, za moimi książkami i rzeczami. Ale nie za moim życiem. I nie za pracą. Większość rzeczy mogłabym tu przywieść, gdybym chciała. Ale praca... to dziwne, pracowałam tak ciężko, tak bardzo starałam się zostać kimś, a teraz... - Wzruszyła ramionami. Wyglądała jak złotowłosy elf. - Po prostu przestało mnie to obchodzić. Interesuje mnie teraz wyłącznie to, czy złapaliśmy byczki, czy nie zawalił się płot przy północnej granicy, czy nie trzeba znów podkuć Navajo. Nie wiem, Tate, coś się zmieniło. Jakby była inną osobą niż ta Sam w Nowym Jorku. - Ale gdzieś głęboko, Sam, jesteś nadal tą samą osobą. Tą, która chciała pisać nagradzane reklamówki i być sławna w branży. Zatęsknisz kiedyś za tym. - Skąd możesz wiedzieć? - Rozzłościła się. - Dlaczego popychasz mnie do tego, czego już nie chcę? Dlaczego chcesz, żebym wróciła? Masz już dosyć naszego związku, Tate? Czy twoje słowa mają właśnie to znaczyć? - Może. Mam prawo mieć dosyć, Sam... - Drażnił się z nią. Wiedział, że Samantha nie chce ukrywać romansu, i martwił się, że go rozgłosi, ale przecież nie miał dość bycia z nią! - No, dobrze. Ale nie odpychaj mnie teraz. Teraz nie chcę wracać. Jeśli będę chciała, powiem ci - uśmiechnęła się słodko. - Mam nadzieję. - Oboje dobrze wiedzieli, że urlop miał trwać pół roku. Obiecała sobie, że podejmie decyzję w połowie marca. Miała jeszcze miesiąc. Dwa tygodnie później wracali z chatki, gdzie jak zwykle spędzili cudowną niedzielę. Tate minę miał zagadkową i oznajmił, że przygotował niespodziankę. - Jaką niespodziankę? - Zobaczysz w domu. - Pochylił się do niej ze swojego pinto i pocałował ją w usta. - Zobaczymy... co to może być?... - Próbowała zgadywać jak dziecko. Włosy miała związane w kucyki czerwonymi wstążkami, na nogach buty z czerwonej wężowej skóry. Tate dokuczał jej na ich temat twierdząc, że są jeszcze okropniejsze od zielonych butów Karoliny. Od kiedy jednak w Nowym Jorku zostawiła szafę z ciuchami Blassa, Ralpha Laurena i Halstona, czerwone buty były jej jedyną ekstrawagancją. - Kupiłeś mi nowe buty? Tym razem fioletowe? - zaryzykowała ze śmiechem. - Och, nie... - ziewnął. - Różowe? - Nie. Żółte. - W porządku. Coś innego. Powiedzmy... żelazko? - Potrząsnął głową. - Nowy toster? - Uśmiechnęła się. W zeszłym tygodniu spaliła toster. - Pieska? - spytała z nadzieją. Uśmiechnął się, lecz potrząsnął głową. - Żółwia? Węża? Żyrafę? Hipopotama? - Śmiali się oboje. - Cholera, nie wiem. Co to jest? - Zobaczysz. Okazało się, że był to nowy kolorowy telewizor, który kupił w najbliższym mieście za pośrednictwem szwagra Josha. Josh obiecał dostarczyć go w niedzielę. Kiedy więc oboje wchodzili do domu, Tate wskazał telewizor z mieszaniną dumy i zadowolenia. - Tate! Jest wspaniały! - Ale nie była tak zachwycona, jak on. Była zupełnie szczęśliwa bez telewizora. Zaczęła się nieśmiało dąsać. - Czy to znaczy, że nasz miesiąc miodowy skończony? - Nie, do diabła - zapewnił szybko i włączył telewizor. Nadawano niedzielne wiadomości, podsumowanie z całego tygodnia, które na ogół prowadził inny dziennikarz. Z niewiadomych powodów tego wieczoru prowadził je John. Sam zobaczyła go, zatrzymała się i patrzyła, jakby widziała go po raz pierwszy. Minęło już tyle czasu od ich ostatniego spotkania. Uświadomiła sobie teraz, że jest jej obojętny. Straszny ból i rana zniknęły, pozostało słabe uczucie niedowierzania, zdziwienia - czy to naprawdę był człowiek, z którym kiedyś żyła? Czy naprawdę kochała go przez jedenaście lat? Wyglądał sztucznie i pompatycznie i nagle Sam zdała sobie sprawę z jego egocentryzmu. Dlaczego nie zauważyła tego wcześniej? - On ci się podoba, Sam? Tate patrzył na nią z ciekawością. Jego twarde rysy ostro kontrastowały z jasną, chłopięcą urodą mężczyzny na ekranie. Z dziwnym uśmieszkiem Samantha potrząsnęła głową i zwróciła się twarzą do Tate'a. - Nie, nie podoba mi się. - Bardzo mu się przyglądasz. - Uśmiechnął się i dodał: No, dalej, możesz mi powiedzieć całą prawdę. On robi na tobie wrażenie? Samantha uśmiechnęła się. Była wolna! Czuła już tylko ulgę. Nareszcie się skończyło. Już nic nie wiązało jej z Johnem Taylorem. Była teraz sobą i kochała Tate'a Jordana. Nie obchodziło jej, czy John i Liz będą mieli dziecko, ani nie martwiło, że nigdy więcej Johna nie zobaczy. Tate wciąż uważnie obserwował ją rozciągniętą na nowym, wygodnym łóżku, które kupił specjalnie dla nich, wyrzucając stare, zbyt wąskie. Leżała tuląc do piersi miękki błękitny koc. - No, mów, Sam. On ciebie pociąga? - Nie - odpowiedziała w końcu z nutką triumfu. Potem pocałowała go żartobliwie w szyję. - Ale ciebie on interesuje. - Nie wierzę ci. - Żartujesz - wybuchnęła śmiechem. - Po tym, co robiliśmy przez cały dzień, masz jeszcze wątpliwości, że to ty mnie pociągasz? Tate Jordan, jesteś szalonyyy! - Nie o to mi chodziło, kochanie. Miałem na myśli jego. Patrz... patrz na tego ładnego jasnowłosego dziennikarza. - Droczył się z nią. Sam śmiała się. - Patrz, jaki jest przystojny. Chcesz go? - Po co? Dlaczego miałabym go chcieć? On prawdopodobnie zakręca wałki na noc, ma sześćdziesiąt lat i dwie operacje plastyczne za sobą. - Po raz pierwszy bawiło ją żartowanie z Johna. Zawsze traktował siebie tak poważnie i ona mu na to pozwalała. Twarz, sylwetka, image, życie i szczęście Johna Roberta Taylora było zawsze dla nich na pierwszym miejscu. A co z nią? Kiedy tak naprawdę ona była ważna? Czy w ogóle była kiedyś ważna? Spoważniała, przypominając to sobie. - Myślę, że on ci się podoba, tylko jesteś zbyt tchórzliwa, żeby się przyznać. - Mylisz się, Tate. On mi się w ogóle nie podoba. Powiedziała z takim przekonaniem, że Tate spojrzał na nią badawczo. - Znasz go? - Skinęła głową. Nie sprawiała wrażenia przejętej czy rozbawionej. Wyglądała raczej obojętnie, jakby rozmawiali o roślinie lub używanym samochodzie. - Znasz go dobrze? - Znam. - Zauważyła, że Tate wyraśnie zaniepokoił się tym jej stwierdzeniem. Położyła dłoń na jego potężnej nagiej piersi i uśmiechnęła się. - Nie denerwuj się tak, kochanie. To już tylko przeszłość. Byliśmy małżeństwem przez siedem lat. Przez chwilę zdawało się, jakby w małym pokoju wszystko zamarło. Czuła przy sobie napięcie jego ciała. Usiadł na łóżku i patrzył na nią przerażony. - Nie kpisz ze mnie, Sam? - Nie - odparła rzeczowo, nie przejmując się jego reakcją. - On był twoim mężem? Skinęła głową. - Tak. - Zdecydowała, że nadeszła dobra okazja do dalszych wyjaśnień. Nie zdarza się codziennie, by ktoś zobaczył na ekranie byłego męża swojej kochanki, kiedy właśnie idzie do łóżka. Powiedziała mu wszystko. - Wiesz, to zabawne, ale patrzyłam na niego i naprawdę miałam go w nosie. Kiedy byłam w Nowym Jorku, codziennie oglądałam tę cholerną audycję. Patrzyłam na nich, na Johna i Liz, jak gładko prowadzili ten swój ograny program i opowiadali o ich cudownym dziecku, jakby cały świat tylko to interesowało, a mnie szlag trafiał. Weszłam kiedyś do dużego domu, Karolina oglądała wiadomości, a ja się prawie rozchorowałam. I wiesz, co się stało dzisiaj, kiedy ta sztuczna, nadęta gęba pojawiła się na ekranie? Spojrzała wyczekująco na Tate'a, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Absolutnie nic się nie stało. Nic. Nie poczułam nic. Nie zachorowałam, nie zdenerwowałam się, nie rozpłakałam się i nie wyszłam. Nic. - Uśmiechnęła się szeroko. - Po prostu on mnie nie obchodzi. Tate Jordan wstał, przeszedł przez pokój i wyłączył telewizor. - Myślę, że to wspaniałe. Byłaś żoną jednego z najprzystojniejszych mężczyzn w Ameryce, tego gładkiego Johna Taylora, którego zna cały kraj, a znajdujesz sobie starego, zmęczonego kowboja, starszego o dziesięć czy dwanaście lat od twojego herosa, kowboja niewartego funta kłaków, sprzątającego gówna na ranczu i chcesz mi wmówić, że złapałaś Pana Boga za nogi? Czy tak, Samantho? krzyczał wzburzony. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Po co? Co to za różnica? Poza tym, on nie jest aż taki sławny i bogaty, jak ci się wydaje. - Nie chciała mówić prawdy. - Nie jest też taki piękny. - Gówno. Chcesz zobaczyć moje konto w banku i porównać z jego kontem? Ile on rocznie zarabia? Sto tysięcy? Dwieście? Trzysta? Wiesz, ile ja wyciągam, Samantho? Chcesz wiedzieć? Osiemnaście tysięcy brutto i to po dużej podwyżce, bo jestem zastępcą zarządcy. Mam czterdzieści trzy lata i w porównaniu z nim jestem nikim!!! - No i co z tego? Kogo to obchodzi? - Zaczęła krzyczeć tak głośno, jak on. Krzyczała ze strachu. Coś się stało z Tate'em, gdy dowiedział się, że była żoną właśnie tego sławnego Johna. Przeraziła się. Nie przypuszczała, że tak go to zdenerwuje. - Rzecz w tym... Z wysiłkiem zniżyła głos i okryła nogi kocem, Tate chodził po pokoju. - Ważne jest to, co istnieje między nami, jakimi ludźmi jesteśmy, jacy jesteśmy dla siebie, co stało się na końcu, dlaczego mnie opuścił i co czuję do niego, Liz i ich dziecka. To jest ważne, a nie to, ile on zarabia i że pracuje w telewizji. Poza tym to oni są w telewizji. Nie ja, Tate. Jeśli jesteś zazdrosny, popatrz na niego. On jest głupi. To mały, sztuczny dupek, tylko dobrze zrobiony. Miał szczęście, bo ma blond włosy i ładną twarz, a kobiety w Ameryce to lubią. No i co? Jaki to ma związek z nami? Chcesz wiedzieć, co o tym myślę? Myślę, że to nie ma z nami nic wspólnego. Mam w nosie Johna Taylora. Kocham ciebie. - To dlaczego nie powiedziałaś mi, że to on był twoim mężem? - zapytał podejrzliwie. Leżała na łóżku i nerwowo szarpała włosy, próbując nie krzyczeć. Usiadła i spojrzała na niego dzikim wzrokiem. - Nie sądziłam, że to takie ważne. Nie pytałeś. - Gówno. Sądziłaś, że poczuję się parszywie, i wiesz co, siostro? - Przeszedł przez pokój i zaczął wciągać slipy. - Miałaś rację. Tak właśnie się czuję. - W takim razie jesteś idiotą! - Krzyczała na niego otwarcie, próbując zwyciężyć prawdą jego urojenia. - Bo jesteś wart pięćdziesięciu, stu Johnów Taylorów. On jest egoistycznym draniem, który mnie, do cholery, zranił. A ty jesteś dojrzałym mężczyzną, dobrym, miłym, robisz dla mnie tyle rzeczy! Rozejrzała się po pokoju, w którym od trzech miesięcy spędzali noce. Patrzyła na obrazy, które Tate dla niej kupił, wygodne łóżko, kolorowy telewizor, ładne prześcieradła, na których się kochali, książki, które lubiła. Patrzyła na kwiaty, które zrywał dla niej, kiedy myślał, że nikt go nie widzi, owoce, które przynosił z sadu. Myślała o chwilach, godzinach, gestach, rolkach filmu, które były częścią ich życia, sekretach, które dzielili, i wiedziała, że John Taylor nie był godzien całować mu czubków butów. Kiedy znów się odezwała, miała łzy w oczach, a jej głos brzmiał szorstko i głęboko. - Nie porównuję cię z nim, Tate. Kocham cię. Nigdy nie będę go kochać. On nie ma znaczenia. Proszę, spróbuj to zrozumieć. On mnie już nie obchodzi. - Wyciągnęła do niego rękę, lecz Tate stał daleko. Po kilku chwilach opuściła rękę bezwładnie i uklękła naga na łóżku ze łzami spływającymi po twarzy. - I sądzisz, że to nie będzie cię obchodziło za pięć lat?! Moja damo, nie bądź tak naiwna. Za pięć lat ja będę ciągle byle kowbojem, a on ciągle będzie jednym z najsławniejszych ludzi w amerykańskiej telewizji. Myślisz, że nie będziesz patrzeć w telewizor co wieczór, gdy będziesz zmywać gary i pytać samej siebie, jak mogłaś związać się ze mną? To nie zabawa, wiesz o tym. To prawdziwe życie. Życie na ranczu, ciężka praca, mało pieniędzy. To nie są reklamówki, które piszesz, panienko. To samo życie. Rozpłakała się jeszcze bardziej. - Myślisz, że to nie jest życie dla mnie? - Jak mogłoby być, na litość boską? Jak mogłoby być, Sam? Pomyśl tylko, skąd przyjechałaś, a jak ja żyję. Jak wygląda twoje mieszkanie w Nowym Jorku? Luksusowa kamienica przy Piątej Alei? Pewnie jest winda z portierem, francuskim pudlem i marmurową posadzką? - Nie, to ostatnie piętro bez windy, w normalnym domu, jeśli przez to masz poczuć się lepiej. - I pełne antyków. - Mam kilka. - Będą tu naprawdę ładnie wyglądać - powiedział z goryczą i odwrócił się, by włożyć buty. - Dlaczego, do cholery, jesteś taki wściekły? - Krzyczała i płakała jednocześnie. - Przepraszam, że nie powiedziałam ci wcześniej o moim małżeństwie z Johnem Taylorem, skoro tak się złożyło, że robi to na tobie większe wrażenie niż na mnie. Po prostu nie wiedziałam, że to ma aż takie znaczenie. Ale dla ciebie widocznie ma. - Opowiesz mi coś jeszcze? Twój ojciec jest przewodniczącym General Motors, wychowałaś się w Białym Domu, może dostałaś duży spadek? - Patrzył na nią wrogo. Samantha wyciągnęła się na łóżku giętka jak kot. - Nie, mam epilepsję, a ty masz mnie wyleczyć. - Spróbowała poprawić mu humor. Nawet się nie uśmiechnął. Wszedł do łazienki i zamknął drzwi. Samantha czekała cierpliwie. Po chwili wyszedł i spojrzał na nią. - No, szybko, ubieraj się. - Po co? Nie chcę. - Poczuła, jak ogarnia ją panika. - Nie wychodzę. - Owszem, wychodzisz. - Nie, nie wychodzę. - Usiadła na brzegu łóżka. - Nie wyjdę, dopóki nie wyjaśnimy tej sprawy do końca. Chcę, żebyś raz na zawsze zrozumiał, że ten facet mnie nie interesuje i że kocham ciebie. Rozumiesz, zakuty łbie? - To nie ma znaczenia. - Dla mnie to ma duże znaczenie. Bo cię kocham, idioto. Zniżyła głos i spojrzała na niego miękko, lecz nie odwzajemnił uśmiechu. Patrzył na nią uważnie. Wziął cygaro, ale bawił się nim tylko, nie zapalając. - Powinnaś wrócić do Nowego Jorku. - Po co? Ścigać męża, którego nie chcę? Jesteśmy po rozwodzie, wiesz o tym. Nowy Jork mi nie odpowiada. Jestem zakochana w tobie. - A praca? Zamierzasz ją też rzucić? - Faktycznie... - Wzięła głęboki oddech i prawie zadrżała. To, co zamierzała powiedzieć teraz, było najważniejsze. Wprawdzie nie przemyślała jeszcze wszystkiego, lecz nadeszła odpowiednia chwila, żeby to powiedzieć. Nie miała już czasu, by dłużej się zastanawiać....myślałam o tym długo. Zrezygnuję z pracy i zostanę tu na dobre. - To śmieszne. - Dlaczego? - To nie jest twoje miejsce - odparł wyczerpany. - Twoje miejsce jest tam, twoje mieszkanie, świetna praca, interesy, znajomości ze światowymi ludźmi. To nie jest dla ciebie, ten kowbojski styl życia w jednopokojowym domku, sprzątanie końskiego łajna i szukanie byków. Poza tym, na miłość boską, jesteś damą. - W twoich ustach brzmi to doprawdy romantycznie. Próbowała być złośliwa, lecz łzy zalśniły w jej oczach. - To nie jest romantyczne. Ani trochę. To sedno sprawy. Myślisz, że weszłaś w jakiś film, ale tak nie jest. Jestem prawdziwy. - Ja też. I o to właśnie chodzi. Nie chcesz uwierzyć, że ja też istnieję naprawdę, że mam prawdziwe potrzeby, że jestem realną osobą i mogę żyć z dala od Nowego Jorku, mojego mieszkania i pracy. Nie chcesz uwierzyć, że mogę zmienić tryb życia, że może Nowy Jork już mi nie odpowiada, że tu jest mi lepiej i że na tym mi zależy. - Zatem kup ranczo, jak Karolina. - I co? Uwierzysz, że jestem prawdziwa? - Może mnie zatrudnisz. - Idź do diabła. - Czemu nie? Będę się skradał do twojego łóżka przez dwadzieścia lat. O to ci chodzi, Sam? Skończymy tak jak oni, w ukrytej chatce, do której nie będziesz już mogła jeździć, bo będziesz za stara i zbyt zmęczona. I gdzie są twoje marzenia? Zasługujesz na dużo więcej i zwróć uwagę, że ja też. - Co to wszystko ma znaczyć? - Spojrzała na niego przerażona, ale Tate unikał jej wzroku. - Nic. To znaczy, że masz się ubrać. Zabieram cię do domu. - Do Nowego Jorku? - Wzięła go na cel, lecz spudłowała. - Przestań się wygłupiać. Ubieraj się. - Po co? A jeśli nie chcę? - Wyglądała jak wystraszone, zadziorne dziecko. Podszedł do stosu jej ubrania, które zrzuciła przed pójściem do łóżka, zgarnął je i rzucił je pod nogi. - Mam w nosie, czego ty chcesz. Ja chcę tego. Ubieraj się. Chyba jestem tu jedyną dorosłą osobą. - Jak wszyscy diabli! - Skoczyła na nogi i podniosła ubranie z ziemi. - Jesteś po prostu ograniczony swoimi staroświeckimi bredniami na temat ranczerów i kowbojów. Nie będę więcej słuchać tych bzdur. To idiotyczne, a ty nie masz racji i jesteś głupi. Pociągnęła nosem, stojąc na podłodze. Podnosiła swoje rzeczy jedną po drugiej i ubierała się. Jeśli on jest taki, to ona wraca do dużego domu. Niech kisi się we własnym sosie przez całą noc. Pięć minut później była już ubrana. Tate patrzył na nią z rozpaczą i niedowierzaniem, jakby tej nocy odkrył jej drugie ja, którego nie znał, jakby nagle okazała się inną osobą. Samantha z nieszczęśliwą miną podeszła do drzwi. - Chcesz, żebym cię odprowadził? Przez chwilę myślała, by ustąpić, ale zdecydowała się. - Nie, dziękuję. Dam sobie radę. - Starała się uspokoić. - Mylisz się, Tate. - Nie mogła powstrzymać się od wyszeptania: Kocham cię. - Jej oczy napełniły się łzami. Zamknęła drzwi za sobą i pobiegła do dużego domu. Dobrze choć, że Karolina wyjechała na sąsiednie ranczo. Tej nocy Samantha za nic nie chciałaby jej spotkać, gdy wchodziła przez frontowe drzwi z twarzą zalaną łzami. --------------------------- Rozdział siedemnasty Następnego ranka Samantha siedziała w kuchni Karoliny, wpatrując się w filiżankę z kawą. Nie była pewna, czy powinna porozmawiać z nim wieczorem, czy poczekać parę dni, by sam się opamiętał. Przypomniała sobie wczorajszą rozmowę i jej oczy znów napełniły się łzami. Na szczęście w pobliżu nie było żywej duszy. Zdecydowała, że nie będzie jadła śniadania w świetlicy. Nie była wcale głodna i nie chciała widzieć Tate'a aż do rozpoczęcia pracy. Starała się nie wyjść z domu wcześniej niż za pięć szósta. W końcu dostrzegła go w odległym końcu stajni: z tabliczką w ręku wydawał cicho rozkazy, wyznaczając odległe połacie rancza, potem tłumaczył raz jeszcze wcześniejsze zalecenia. Sam osiodłała cicho Navajo, parę minut później siedziała już na koniu i czekała na podwórzu. Z niewiadomego powodu postawił Josha na czele jej grupy. Jasne było, że dziś nie pojedzie, przynajmniej nie z nimi. Zirytowało to Samanthę jeszcze bardziej. Pomyślała, że jej unika. Przejeżdżając obok niego nachyliła się i powiedziała głośno ostrym, nieprzyjemnym tonem: - Wagaruje pan dzisiaj, panie Jordan? - Nie. - Odwrócił się, by spojrzeć na nią. - Muszę omówić parę spraw z Billem Kingiem. Skinęła głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Gdy zatrzymała się przy bramie, znów go zobaczyła. Stał na podwórzu, patrząc na nią z żalem, potem odwrócił się i odszedł. Może było mu głupio z powodu awantury, jaką zrobił o jej byłego męża. Może pojął, że różnice między nimi były istotne tylko dla niego, nie dla niej. Przez chwilę chciała go zawołać, lecz nie ośmieliła się. Inni mogli ją usłyszeć. Spięła Navajo i ruszyła do zwykłej, ciężkiej pracy. Dwanaście godzin Później wracali wolno, przysypiając ze zmęczenia w głębokich siodłach. Wjechali na podwórze, zsiedli z koni, zaprowadzili je do stajni i odnieśli siodła i uzdy. Samantha była szczególnie wyczerpana. Spędziła dzień na rozmyślaniu o Tate'cie i o tym, co powiedział jej poprzedniej nocy. Czuła się osłabiona i rozbita, gdy mówiła innym dobranoc, i wyglądała fatalnie, kiedy znalazła się u frontowych drzwi dużego domu. - Kiepsko wyglądasz, Sam. Dobrze się czujesz, kochanie? Karolina patrzyła na nią w nadziei, że jedynie ciężka praca jest powodem stanu Samanthy. Miała jednak nieśmiałe przeczucie, że to coś poważniejszego. Nie chciała bardziej jej martwić. Nic nie powiedziała, przypomniała tylko, żeby wzięła gorącą kąpiel przed obiadem, na który przygotowała kotleciki, trochę zupy i sałatę. Samantha wróciła w czystych dżinsach i kraciastej flanelowej koszuli. Wyglądała znów jak schludny kowboj, co Karolina skomentowała z uśmiechem pogodną uwagą. Pomimo to obiad był mniej wesoły niż zazwyczaj i wydawało się, że upłynęły godziny, zanim Samantha mogła wyskoczyć przez okno i pobiec drogą przez ogród do kwatery Tate'a. Światła były wygaszone. Albo udawał, że go nie ma, albo włóczył się gdzieś z ludźmi koło świetlicy. Było to do niego niepodobne, choć całkiem możliwe, jeśli naprawdę zamierzał jej unikać. Na wszelki wypadek kopnęła w drzwi, ale wewnątrz panowała cisza. Nacisnęła klamkę i weszła do środka. Lecz nie powitał jej zwykły nieład porozrzucanych rzeczy Tate'a. Oczy napotkały martwą, zimną pustkę. Okrzyk zdumienia odbił się o puste ściany. Co on zrobił? Czy znów zamienił kwatery, by ją omijać? Poczuła falę paniki i uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, gdzie on może być. Z tłukącym się sercem, z trudem utrzymując równowagę stała w drzwiach i starała się uspokoić. Gdziekolwiek był, nie mógł odejść zbyt daleko. Dwa czy trzy inne domki stały jeszcze puste i Tate na pewno się tam przeniósł, zabierając ubrania i meble. Mogłoby to być nawet śmieszne, gdyby nie świadczyło, jak bardzo czuł się zraniony. Kiedy wracała w ciemnościach do domu, miała wrażenie, że wali się świat. W nocy prawie nie spała. Przewracała się na łóżku zastanawiając się, dlaczego Tate zniknął. O pół do czwartej nie wytrzymała i wstała z łóżka. Spędziła w pokoju następne pół godziny, wzięła prysznic i była gotowa do wyjścia o wiele za wcześnie. Przez kolejne pół godziny siedziała w kuchni nad filiżanką kawy. Potem poszła do świetlicy, żeby coś zjeść. Chciała go widzieć przynajmniej przez chwilę, zapytać, dlaczego się przeprowadził, i powiedzieć, że postępuje jak niemądre dziecko. Stojąc w kolejce po jajka na bekonie i trzecią filiżankę kawy, usłyszała rozmowę dwóch mężczyzn. Odwróciła się do Josha przerażona, z pustym spojrzeniem - Co oni powiedzieli? - Rozmawiają o Tate'cie. - Wiem. Co oni powiedzieli? - Jej twarz była trupio blada Mogła się przesłyszeć. - Mówią, że to bardzo źle. - Co źle? - Próbowała nie krzyczeć. - Tate wczoraj wyjechał. - Josh uśmiechnął się uprzejmie i ustawił w kolejce. - Dokąd? - Serce biło jej tak mocno, że ledwie mogła usłyszeć odpowiedź. Josh wzruszył ramionami. - Chyba nikt nie wie. Może jego chłopak w Bar Three wie coś na ten temat. - O co tu, do diabła, chodzi? - prawie krzyczała. - Chryste, nie przejmuj się tak, Sam. Tate Jordan zrezygnował z pracy. - Kiedy? - Czuła, że za chwilę zemdleje. - Wczoraj. Dlatego został, żeby pogadać z Billem. Powiedział mi, że już dawno chciał mnie poprosić, abym ja pojechał zamiast niego. - Josh wzruszył ramionami. - Niech to cholera! Byłby dobrym następcą Billa. - Więc tak po prostu wyjechał? Bez dwutygodniowego wymówienia, nie szukając kogoś na swoje miejsce? - łzy spływały jej po twarzy. - Sam, to nie Wall Street. Kiedy człowiek chce jechać, to po prostu wyjeżdża. Rano kupił furgonetkę, zapakował swoje rzeczy i wyjechał. - Na dobre? - wykrztusiła Sam. - Na pewno. Jak się wyjedzie, to nie ma sensu wracać. To już nie to samo. Ja kiedyś tak zrobiłem i to był błąd. Jeśli był tu nieszczęśliwy, dobrze zrobił. - "Był nieszczęśliwy?" Ładnie to zabrzmiało. Josh spojrzał na nią uważnie. - Dobrze się czujesz, Sam? - Tak, oczywiście. - Wyglądała jak śmierć. - Ostatnio źle spałam. - Musiała pokonać łzy... musiała... musiała... poza tym nie ma powodu do paniki. Bill King na pewno wiedział, gdzie on jest, a jeśli nie, to wie chłopiec. Pojedzie do Bar Three i porozmawia z nim. Nie pozwoli, by Tate jej się wymknął. Znajdzie go, a on już nigdy nie zrobi czegoś takiego. - Wiesz. - Josh wciąż jej się przyglądał. - Wczoraj też wyglądałaś paskudnie. Może złapałaś grypę? - Tak. - Starała się wyglądać obojętnie. - Może. - To dlaczego, do cholery, nie pójdziesz do dużego domu i nie położysz się do łóżka? W pierwszej chwili zaprotestowała, po czym uświadomiła sobie, że nie wytrzyma na koniu dwunastu godzin, odchodząc od zmysłów, zastanawiając się, gdzie odjechał Tate. Skinęła lekko głową, podziękowała Joshowi i wyszła ze świetlicy. Popędziła do dużego domu, wpadła przez frontowe drzwi i przystanęła. Wybuchnęła niepohamowanym płaczem i upadła na kolana przy kanapie, pochylając w rozpaczy głowę. Czuła, że nie przeżyje drugiej straty, nie teraz, nie Tate'a. Nagle uświadomiła sobie, że obok niej stoi Karolina, dotyka jej ramion i głaszcze włosy. Samantha popatrzyła w górę, z twarzą czerwoną i zapuchniętą, z dzikimi oczami. Karolina wzięła ją w ramiona i posadziła na kanapie. Po półgodzinie znów mogła mówić. Karolina siedziała, głaskała delikatnie jej plecy i słuchała. Nie miała nic do powiedzenia. Bolało ją, że Sam przyjechała do niej, by odzyskać siły po wielkiej stracie, a poniosła kolejną klęskę. Wiedziała o niej i Tate'cie. Cierpiała poprzedniego dnia, kiedy Bill powiedział jej, że Tate Jordan wyjeżdża. Lecz było już za późno, by go zatrzymać, by przynajmniej porozmawiać. Tate już wyjechał. Zastanawiała się tylko, jak przyjmie jego wyjazd Samantha. Nie odważyła się powiedzieć jej tego poprzedniej nocy. Co się odwlecze, to nie uciecze. Samantha miała twarz zapuchniętą, wilgotną od łez, martwe oczy. - On odjechał. Boże, on odjechał. A ja go kocham... - Nie mogła mówić dalej. Karolina pokiwała głową. Rozumiała ją aż za dobrze. Na ranczo jest inaczej, rzeczy dla niej nieważne mogą być diabelnie istotne dla niego. - Co się stało, Sam? - O mój Boże, nie wiem. Zakochaliśmy się w Boże Narodzenie... Pojechaliśmy do... - Zakłopotana spojrzała na Karolinę. - Znaleźliśmy twoją chatkę i spotykaliśmy się tam z początku, ale niezbyt często. Nie szperaliśmy... - W porządku, Sam - uspokoiła ją Karolina. - Po prostu chcieliśmy znaleźć jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy być sami. - Tak jak i my - powiedziała Karolina smutno. - A potem on zamienił się na mieszkania i zaczęłam do niego przychodzić co noc. - Przerwała i zaczęła płakać. - A potem on... oglądaliśmy telewizję i John akurat prowadził w zastępstwie audycję... i na początku żartowaliśmy, a potem on zapytał... czy moim zdaniem John jest przystojny, czy coś takiego... i wtedy pojął, że byliśmy małżeństwem... i dostał szału. Nie rozumiem tego. Przełknęła szloch i ciągnęła dalej: - On po prostu oszalał. Powiedział, że skoro byłam żoną popularnego dziennikarza, a potem romansuję z kowbojem, to nigdy nie będę szczęśliwa, że zasługuję na coś lepszego, że... - Płacz przerywał jej słowa. - Och, Boże, a teraz odjechał. Co ja mam zrobić? Jak go znaleźć? - Znów ogarnęła ją panika. - Wiesz, dokąd pojechał? - Karolina potrząsnęła smutno głową. - A Bill? - Nie wiem. Zadzwonię do jego biura i zapytam. - Zostawiła na chwilę Sam i podeszła do telefonu na biurku. Sam wysłuchała w cierpieniu całej rozmowy. Bill też nie wiedział i bardzo żałował, że Tate odjechał. Liczył, że kiedyś go zastąpi, kiedy on sam będzie już za stary, by zarządzać ranczem. Wiedział jednak, że odjechał na zawsze. - Co on powiedział? - zapytała przerażona Samantha, kiedy Karolina odłożyła słuchawkę i usiadła. - Niewiele. Tate mówił, że przez kilka dni będzie uchwytny, ale Bill nie liczy na to. Dobrze zna ludzi tego pokroju. Tate nie zostawił żadnego adresu. - W takim razie muszę znaleźć jego syna w Bar Three rzekła Samantha z rozpaczą, lecz Karolina potrząsnęła głową. - Nie, Sam. Chłopiec pojechał z nim. Tyle Bill wiedział. Spakowali się razem i wyjechali. - O mój Boże. - Samantha opuściła głowę i znów się rozpłakała, jakby ktoś roztrzaskał jej serce na kawałki. - Co mogę zrobić dla ciebie, Sam? - Oczy Karoliny lśniły od łez. Rozumiała, jak łatwo mogło zdarzyć jej się coś takiego przed laty, kiedy prawie tak samo pokłóciła się z Billem. Znaleźli inne rozwiązanie. Bill nie był tak uparty jak Tate, nie był również tak szybki w podejmowaniu decyzji, za co Karolina dziękowała Bogu siedząc i patrząc na cierpienia młodej przyjaciółki. Samantha miała tylko jedną prośbę. - Pomóż mi go odnaleźć, proszę, och, jeśli możesz to zrobić... - Jak? Sam usiadła, opierając się o sofę, i pociągnęła nosem. - On pojechał na jakieś ranczo. Nie będzie chciał pracować gdzie indziej. Skąd mogę wziąć spis rancz? - Dam ci adresy wszystkich, jakie znam. Od ludzi możesz dostać inne. Nie, ja zapytam ludzi, wymyślimy jakąś wymówkę, jakiś powód. Sam - oczy Karoliny zapłonęły - znajdziesz go. - Mam nadzieję. - Sam uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu godzin. - Nie poddam się, dopóki go nie znajdę. --------------------------- Rozdział osiemnasty Do połowy kwietnia Samantha skontaktowała się z sześćdziesięcioma trzema ranczami. Na początku telefonowała do okolicznych, potem do tych na północy i południu. Następnie odwiedziła Arizonę, Nowy Meksyk, Newadę, Teksas, Arkansas. Poleciała nawet na ranczo w Nebrasce, bo ktoś powiedział, że tam może być Tate, rozmawiał kiedyś z Tate'em i Jordan twierdził, że wyżywienie i płace są tam naprawdę dobre. Lecz nikt nigdzie nie widział Tate'a Jordana. Sam zostawiała wszędzie nazwisko, adres i telefon Karoliny, prosząc o wiadomość, jeśli Tate się pojawi. Używała nazwiska Karoliny Lord, co ułatwiało sprawę. Obie ślęczały godzinami nad ogłoszeniami i reklamami, które dostawały od pracowników. Sam poprosiła szefa o przedłużenie urlopu i obiecała, że pierwszego maja da ostateczną odpowiedź, czy wraca do Nowego Jorku. Nie praca ją teraz obchodziła. Chciała jednego: odnaleźć Tate'a Jordana, który jakby zapadł się pod ziemię. Musiał gdzieś być, tylko Sam nie wiedziała, gdzie. Szukanie Tate'a powoli stawało się jej obsesją. Nie jeździła już z kowbojami, mimo że wywołało to plotki i potwierdziło podejrzenia. Od dnia, w którym wyjechał, nie wsiadła na konia. Raz tylko pojechała sama do chatki, ale wróciła do domu z twarzą zalaną łzami. Karolina namawiała ją do jazdy na Black Beauty, Sam nawet na nim nie chciała jeździć. Była w stanie już tylko siedzieć w domu, przy telefonie, przeglądać spisy, patrzeć na mapy i próbować odgadnąć, dokąd Tate mógł pojechać. Bez skutku. Karolina pierwsza zrozumiała, że już go nie odnajdą. Nie sposób sprawdzić każdego rancza w Ameryce. Poza tym istniała możliwość, że Tate podjął pracę w innym charakterze bądź nie pod własnym nazwiskiem. W ciągu dwudziestu lat prowadzenia rancza Karolina spotkała zbyt wielu takich włóczykijów, by potrafiła dłużej podnosić Samanthę na duchu. Mógł pojawić się gdzieś pewnego dnia, lecz równie dobrze mogły go już więcej nie zobaczyć. Mógł opuścić kraj i wyjechać do Kanady czy Meksyku lub na którekolwiek z wielkich rancz w Argentynie. Ranczerzy często pozwalali pracować takim ludziom, jak Tate, bez dokumentów lub z fałszywym paszportem, jeśli chcieli mieć ich u siebie. Jako były zastępca zarządcy, Tate miał sporo listów polecających, ponadto był rzetelny, dobrze pracował i był doskonałym fachowcem. Każdy ranczer, o ile nie był półgłówkiem, musiał się szybko na nim poznać. Pozostało pytanie: który ranczer, które ranczo? Do końca kwietnia sytuacja się nie zmieniła i Samanta miała trzy dni na podjęcie decyzji i telefon do biura. Miesiąc wcześniej skłamała, że Karolina jest chora, w związku z czym nie może przyjechać we wcześniej ustalonym terminie. Wyrażono zgodę, lecz teraz Charlie naglił. Zabawa się skończyła. Pojawiły się problemy z reklamą samochodów i Harvey żądał jej powrotu natychmiast. Nie mogła mieć do niego pretensji i nie mogła się też przyznać, że jest w dużo gorszym stanie niż przed wyjazdem z Nowego Jorku. Ponadto teraz uświadomiła sobie naprawdę, jak bardzo kochała Tate'a, jak bardzo szanowała jego styl życia. Cierpiała, widząc Billa i Karolinę razem. Karolina rozpaczała wraz z nią. - Sam. - Był ostatni dzień kwietnia. Karolina westchnęła głęboko i zdecydowała się powiedzieć, co o tym wszystkim sądzi. Uważam, że powinnaś wracać. - Dokąd? - Patrzyła na spis rancz i zastanawiała się, czy według Karoliny powinna jeszcze raz spróbować. Karolina szybko potrząsnęła głową. - Mam na myśli Nowy Jork. - Teraz? - spytała wstrząśnięta. - Przecież go jeszcze nie znalazłam. Karolina zacisnęła zęby. Nie chciała zranić Sam. - Nie wiem, czy kiedykolwiek go odnajdziesz. - To przykre, że tak myślisz. - Sam popatrzyła na nią gniewnie i odsunęła kawę. Od kiedy Tate odszedł, stała się bardzo nerwowa. Nie mogła spać, nie mogła jeść, nie wychodziła na świeże powietrze. Wciąż szukała Tate'a. Na wiele rancz jeździła sama, jakby nie ufając nikomu, nawet Karolinie. - Ale tak jest, Sam. Musisz spojrzeć prawdzie w oczy. Możesz go już nigdy nie odnaleźć. Mam nadzieję, że ci się uda, ale nie możesz spędzić reszty życia szukając mężczyzny, który chce być sam. Jeżeli nawet go znajdziesz, to jeszcze nie oznacza, że zdołasz go przekonać. On myśli, że jesteście zbyt różni. Może ma rację. A nawet jeśli nie ma, nie możesz go zmusić do zmiany zdania. - Skąd wiesz? Rozmawiałaś z Billem? - Trochę. - Sam wiedziała, że Bill nie akceptuje ciągłych poszukiwań Tate'a. Nazywał to "głupim polowaniem na człowieka" i uważał, że Sam robi źle. "Facet powiedział to, co chciał jej powiedzieć, kiedy stąd wyjeżdżał. Nic dodać, nic ująć". Choć raz jednak przyznał, że gdyby sam uciekł, miałby nadzieję, że Karo równie uparcie próbowałaby go odnaleźć. - Moim zdaniem powinnaś to przemyśleć, Sam. Minęło już półtora miesiąca. - Być może to jeszcze trochę potrwa. - I jeszcze trochę... i jeszcze trochę... i jeszcze trochę. I co? Przez dwadzieścia lat będziesz szukać mężczyzny, którego ledwie znałaś. - Nie mów tak. - Sam zamknęła oczy, zupełnie wyczerpana. Nie pracowała nigdy tak ciężko. - Znałam go. Znam go. Może znam go zbyt dobrze i może właśnie dlatego odszedł. - Może i tak - zgodziła się Karolina. - Rzecz w tym, że nie wolno ci dłużej tak żyć. To cię zniszczy. - Tak myślisz? - spytała z goryczą. - Mnie już nic nie jest w stanie zniszczyć. - Miesiąc temu Liz urodziła dziewczynkę. W wieczornym wiadomościach pokazali nawet krótką migawkę z sali porodowej. Na Samancie nie zrobiło to wrażenia. Myślała tylko o Tate'cie. - Musisz wrócić, Sam - powiedziała Karolina stanowczo. - Dlaczego? Bo to nie jest miejsce dla mnie? - Patrzyła na Karolinę ze złością. - Zgadza się. Twoje miejsce to biuro, twoje mieszkanie, twoje rzeczy, poznawanie nowych ludzi, spotkania ze starymi przyjaciółmi i bycie tym, kim jesteś naprawdę, a nie tym, kogo przez chwilę udajesz. - Wyciągnęła rękę i pogłaskała jej dłoń. - Nie jestem zmęczona twoją obecnością. Jeśli o mnie chodzi, mogłabyś tu zostać na zawsze. Tu chodzi o ciebie, nie rozumiesz? - Mam to gdzieś. Chcę go znaleźć. - Ale on nie chce, żebyś go znalazła. Gdyby chciał, zawiadomiłby cię, gdzie jest. On ucieka przed tobą, Sam. A to znaczy, że przegrałaś bitwę. On mógł ukryć się przed tobą na wiele lat. - A więc według ciebie powinnam przestać. Tak? Zapadła długa cisza, po czym Karolina prawie niedostrzegalnie skinęła głową. - Tak. - Ale to dopiero sześć tygodni. - łzy popłynęły jej z oczu. Próbowała podważyć logikę słów Karoliny. - Może jeśli poczekam jeszcze miesiąc... - Stracisz pracę, Sam. Musisz wrócić do normalnego życia. Teraz. - Co to znaczy: normalne? - Niedługo minie rok, od kiedy była "szczęśliwą" żoną Johna Taylora i dyrektorem do spraw reklamy na Manhattanie. Prawie zapomniała, jak wygląda normalne życie. - Normalne? - Spojrzała przerażona na Karolinę. - Ty chyba żartujesz. Wrócę do normalnego życia wtedy, gdy pojawi się Tate i przetrzepie mi tyłek. Karolina roześmiała się łagodnie, lecz wyraz jej oczu nie uległ zmianie. Sam westchnęła i usiadła na krześle. Ale co ja, do diabła, będę robić w Nowym Jorku? - Zapomnisz o wszystkim. To ci dobrze zrobi. Zawsze możesz wrócić. - Ale to będzie zwykła ucieczka. - Nie, to ci powinno wyjść na zdrowie. Sam, ranczo to nie jest życie dla ciebie. Sam skinęła głową i poszła powolutku do swojego pokoju. Dwie godziny później zamówiła rozmowę z Harveyem Maxwellem, poszła do stajni i osiodłała Black Beauty. Wsiadła na niego po raz pierwszy od trzech tygodni, od tego popołudnia, kiedy galopowała pod wiatr, biorąc każdą przeszkodę, każdy płot, każdy strumień. Gdyby Samanthę zobaczyła wtedy Karolina, zlękłaby się zarówno o konia, jak i o Sam. Gdyby zobaczył ją Tate, zabiłby ją. Lecz i wtedy, i dziś jechała sama. Kiedy poczuła, że koń się zmęczył, zawróciła stępa do domu. Wróciła do koralu i pół godziny spacerowała z koniem. Kiedy już ochłonął, zaprowadziła go do boksu i zdjęła angielskie siodło. Przyglądała się długo zwierzęciu, potem poklepała je po bokach i po raz ostatni szepnęła: - Żegnaj, stary przyjacielu. --------------------------- Rozdział dziewiętnasty W krystalicznym powietrzu wiosennego wieczoru samolot wylądował na lotnisku Kennedy'ego i Samantha popatrzyła na swoje miasto martwym wzrokiem. Odpięła pasy. Przed oczyma miała jeszcze Karolinę, która ze łzami w oczach machała jej ręką na pożegnanie. Bill milczał, gdy na zatłoczonym lotnisku wspięła się na palce, by pocałować go w policzek, potem nagle objął ją mocno i mruknął: - Wracaj do Nowego Jorku, Sam, i uważaj na siebie. - Oznaczało to, że jego zdaniem postąpiła słusznie. Zastanawiała się teraz nad tym, podnosząc walizkę i kierując się w stronę podejścia. Czy podjęła właściwą decyzję? Może powinna była zostać na ranczu? Może Tate pojawiłby się, gdyby poczekała jeszcze miesiąc lub dwa? Naturalnie, mógł przyjechać albo zadzwonić. Karolina obiecała, że będzie kontynuować poszukiwania i w razie czego zadzwoni do Sam. Nie mogła już zrobić nic więcej. Samantha westchnęła głęboko i weszła do hali lotniska. Przytłaczał ją tłum dookoła, hałas, zmęczenie. Po pięciu miesiącach pobytu na ranczu przeżyła szok, kiedy znalazła się nagle wśród masy ludzi poruszających się tak szybko, tak chaotycznie. Zdawało jej się, że ten tłum ją pochłania, gdy szła odebrać bagaż. Patrzyła oszołomiona, czując się jak turystka we własnym mieście. O znalezieniu bagażowego nie mogło być mowy, na taksówki czekały setki ludzi. W końcu wsiadła do jednej wraz z dwiema japońskimi turystkami i handlarzem tworzywami sztucznymi z Detroit. Zapytał, skąd przyjechała, lecz Sam była zbyt zmęczona, by odpowiedzieć. W końcu mruknęła, że z Kaliforni. - Jest pani aktorką? - Patrzył zaintrygowany na lśniące blond włosy i opaloną twarz. Sam potrząsnęła głową, patrząc z roztargnieniem przez okno. - Nie, pomocnikiem na ranczu. - Pomocnikiem na ranczu? - spytał z niedowierzaniem. Sam spojrzała na niego ze zmęczonym uśmiechem. - Jest pani pierwszy raz w dużym mieście? - Patrzył pełen nadziei. Zaprzeczyła ruchem głowy i odwróciła się do okna, by go zniechęcić do dalszej konwersacji. Turystki rozmawiały z ożywieniem po japońsku, a kierowca klął od czasu do czasu, manewrując w ulicznym tłoku. Nowy Jork nie powitał jej zbyt serdecznie. Kiedy jechali przez most z Queens na Manhattan, spojrzała na sylwetki wieżowców na tle nieba i zachciało jej się płakać. Nie chciała oglądać Empire State Building, United Nations ani innych gmachów. Chciała zobaczyć duży dom, stajnie, pastwiska i bezkresną przestrzeń błękitnego nieba. - Ładnie tu, prawda? - Handlarz z Detroit przysunął się nieco. Sam potrząsnęła głową i przesiadła się bliżej drzwi. - Nie, wcale. W porównaniu z tym, co ostatnio widziałam... Patrzyła na niego gniewnie, jakby to on był odpowiedzialny za jej powrót do Nowego Jorku. Po chwili zerknął na jedną z Japonek, lecz ta zachichotała tylko i wróciła do rozmowy z przyjaciółką. Na szczęście kierowca Samanthę zawiózł w pierwszej kolejności. Stała na chodniku i patrzyła na swój dom, bojąc się wejść, żałując, że przyjechała, tęskniąc za Tate'em. Co ona tu robi, w tym dziwnym mieście, otoczona obcymi ludźmi, po co wraca do mieszkania, które dzieliła z Johnem? Chciała wrócić do Kalifornii, odnaleźć Tate'a i pracować na ranczu. Czy żądała aż tak wiele? Otworzyła drzwi i powędrowała schodami na górę. Była zupełnie wyczerpana pięciogodzinnym lotem i psychicznym wstrząsem, jakiego doznała na widok Nowego Jorku. Rzuciła walizki przy drzwiach do mieszkania, wyłowiła z kieszeni klucze i otworzyła drzwi. Mieszkanie cuchnęło jak wnętrze odkurzacza. Wyglądało tak jak przed wyjazdem, opuszczone i zaniedbane, lecz równocześnie inne, jakby w czasie jej nieobecności meble troszkę się zmieniły, skurczyły się czy urosły, albo trochę zmieniły kolor. Nic nie wyglądało dokładnie tak samo jak wcześniej. Czuła się tu jak intruz, jak duch powracający z przeszłości. - Cześć! - zawołała odruchowo, lecz nikt nie odpowiedział. Zamknęła drzwi i z westchnieniem usiadła na krześle. Potem rozejrzała się, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać. Dwadzieścia minut później zadzwonił telefon. Wytarła nos i podniosła słuchawkę, nie wiedząc właściwie, po co. To na pewno pomyłka, chyba że Charlie lub Harvey. Tylko oni wiedzieli o jej powrocie. - Słucham? - Sam? - Nie. - Uśmiechnęła się przez łzy. - Włamywacz. - Włamywacze nie płaczą, głuptasie. - Był to Charlie. - Płaczą. Nie mogą stąd ukraść kolorowego telewizora, bo go nie ma. - Przyjdź do mnie, dam ci swój. - Nie chcę. - łzy znów popłynęły jej z oczu. Pociągnęła głośno nosem i zamknęła oczy, próbując złapać powietrze. Przepraszam, Charlie. Chyba nie jestem szczególnie zachwycona powrotem do domu. - Na to wygląda. Dlaczego wróciłaś? - zapytał rzeczowo. - Zwariowałeś? Od półtora miesiąca straszycie mnie z Harveyem kalectwem i śmiercią, a teraz pytasz, dlaczego wróciłam? - W porządku. Pomóż nam tylko załatwić sprawę z tym twoim zwariowanym klientem i wracaj sobie do Kalifornii. Nawet na zawsze, jeśli chcesz. - Charlie miał zawsze praktyczne podejście do życia. - To nie takie proste. - Dlaczego? Posłuchaj, Sam, życie jest bardzo krótkie, ale może być bardzo przyjemne, jeśli tylko będziesz chciała. Jesteś dużą dziewczynką i jesteś wolna, więc możesz mieszkać tam, gdzie chcesz. Jeżeli przez resztę życia chcesz biegać po pastwisku z tabunem koni, nic nie stoi na przeszkodzie. - Tak po prostu? - Pewnie. Czemu nie? Słuchaj, dlaczego nie spróbujesz pomieszkać tu jak turystka i sprawdzić, jak się będziesz czuła. Skoro nie będziesz tu szczęśliwa... do diabła, Sam, zawsze możesz wrócić do Kalifornii. - To się tylko wydaje takie proste. - Takie być powinno. Zawsze możesz tu wrócić. Przynajmniej my jesteśmy szczęśliwi, kiedy cię widzimy. - Dzięki, kochanie. Jak się czuje Mellie? - Gruba, ale ładna. Dziecko ma się urodzić za dwa miesiące. Tym razem będzie dziewczynka. Ja to po prostu czuję. - Na pewno, Charlie, na pewno. Czy ja tego nie słyszałam już co najmniej dwa razy? - Uśmiechnęła się i otarła łzy z twarzy. Sęk w tym, panie Peterson, że pan umie robić tylko chłopców. Wszystko przez te mecze baseballowe, widocznie coś z powietrza dostaje ci się do genów. - Może masz rację. Od tej pory będę chodzić tylko na strip-tease. Coś w tym jest... - Roześmieli się. Sam rozejrzała się po swoim przygnębiającym mieszkaniu. - Myślałam, że będziesz przychodził podlewać mi kwiaty, Charlie - powiedziała raczej żartobliwie niż z wyrzutem, patrząc na dawno zwiędłe wiórki zbrązowiałej zieleni. - Przez pięć miesięcy? Żartujesz. Kupię ci nowe. - Nie trudź się. I tak cię kocham. A swoją drogą, jak stoją sprawy w biurze? Teraz możesz powiedzieć mi prawdę? - Źle. - Bardzo źle czy tylko trochę źle? - Tragicznie źle. Albo dostanę wrzodów żołądka, albo zabiję Harveya. Ten sukinsyn wierci mi dziurę w brzuchu od tygodni. Klientowi nie podobał się nasz scenariusz. Uważa, że jest zbyt śliczny, gładki i czyściutki. - Nie wykorzystaliście moich koni? - Pewnie, że tak. Obejrzeliśmy każdego konia po tej stronie Missisipi, rozmawialiśmy z każdym dżokejem, z każdym trenerem, każdym... - Nie, nie, Charlie. On ma rację. Mnie chodziło o konie. O kowbojów. Rozumiesz, wielki, piękny ogier na tle zachodu słońca. - Natychmiast pomyślała o Black Beauty i Tate'cie. To jest wam potrzebne. Nie sprzedajecie małego damskiego samochodu, tylko dobry wóz terenowy. Potrzebne jest wrażenie prędkości i siły. - Według ciebie konie wyścigowe się nie sprawdzą? - Nie, do cholery - powiedziała stanowczo i Charlie uśmiechnął się do słuchawki. - Pewnie dlatego, że to twoje dziecko. - Jutro obejrzę to, co zrobiliście. - W takim razie do zobaczenia, moje dziecko. - Pozdrów ode mnie Mellie. Dziękuję za telefon. - Odwiesiła słuchawkę, rozejrzała się i westchnęła, szepcząc do siebie: "Tate, dlaczego?" Rozpakowała walizki, ścierała kurze, sprzątała, próbując wmówić sobie, że to jej dom. O dziesiątej wsunęła się do łóżka z notatnikiem i kilkoma uwagami od Harveya. Zamierzała rozpocząć pracę następnego dnia. Było już po dwunastej, kiedy odłożyła pióro, zgasiła światło i spróbowała zasnąć. Przez dwie godziny leżała, myśląc o ranczu i czekając na znajome odgłosy, z podwórza, ze stajni. Nie usłyszała rżenia koni. Była w Nowym Jorku. --------------------------- Rozdział dwudziesty Powrót do biura Samantha odebrała jak przedziwną wycieczkę w czasie. Jej współpracownicy, jej biurko zdawali się należeć do całkiem innego życia. Z trudem próbowała sobie wyobrazić, jak mogła spędzać tu dziesięć godzin dziennie, i że prace firmy "Crane, Harper i Laub" zaprzątały wówczas całkowicie jej myśli. Ich problemy wydawały się teraz takie dziecinne, klienci tak głupi, kapryśni. Projekty i prezentacje przypominały absurdalną zabawę. Zupełnie nie przejmowała się tym, że mogą stracić klienta, że ktoś się zdenerwuje albo spotkanie się nie uda. Przez cały ranek usiłowała zachować poważny wyraz twarzy, ale miała wrażenie, że w biurze tylko traci czas. Jedynie Harvey to zauważył i spojrzał na nią ostro, kiedy klient opuścił salę konferencyjną na dwudziestym czwartym piętrze. - Jak się czujesz, Sam? - Zmarszczył brwi. - Dziwnie. - Zawsze starała się być z nim szczera. - Tego się można było spodziewać. Długo cię nie było. Skinęła głową. - Może dłużej niż należało. - Spojrzała mu prosto w oczy. Trudno jest wracać po takim czasie. Czuję... - Przerwała na chwilę, a potem zdecydowała się przyznać. - Jakbym zostawiła tam dużą część siebie. Westchnął, zapalił fajkę i pokiwał głową. - Też tak sądzę. Masz jakiś konkretny powód? Może powinienem wiedzieć? Zakochałaś się w kowboju i chcesz wrócić? - Pytał o wiele więcej, niż mogła mu powiedzieć. Potrząsnęła głową. - Nie, skądże. - Obawiam się, że twoja odpowiedź mnie nie zadowala, Sam. - Odłożył fajkę. - To tylko wykręt. Sam odparła spokojnie: - Wróciłam, ponieważ mnie o to prosiłeś. To nam powinno wystarczyć. Dałeś mi urlop wtedy, kiedy rozpaczliwie go potrzebowałam, bardziej niż myślałam. A teraz ty mnie potrzebujesz, więc jestem. Zostanę tak długo, jak długo będzie to konieczne. Nie ucieknę, Harvey. Obiecuję. - Uśmiechnęła się, lecz Harvey był poważny. - Ale zamierzasz tam wrócić, tak? - Może. Jeszcze nie wiem. - Westchnęła i zaczęła zbierać swoje rzeczy. - Dlaczego nie martwimy się teraz o klienta? Jak ci się podoba mój pomysł z kowbojem jadącym na tle wschodu czy zachodu słońca, za nim stado bydła... facet jedzie na wspaniałym koniu, jakby wyłaniał się z krajobrazu... - Stop! - Chwycił jej rękę i uśmiechnął się. - Bo jeszcze kupię ten samochód. To mi się podoba. Opracuj z Charliem kilka scenariuszy i zobaczymy. Przez następne trzy tygodnie napisała z Charliem najlepsze scenariusze, jakie kiedykolwiek widziała. Nie była to wyłącznie seria dobrych reklamówek, wygrali następną kampanię. Kiedy po rozmowie z klientem Samantha usiadła w fotelu, była szczęśliwa i dumna. - Dobra robota, moje dziecko. - Charlie objął ją ramieniem. Czekali na Harveya, który odprowadzał klienta do windy.Wszyscy są zachwyceni. - Muszą być. Twoje scenariusze są bajeczne, Charlie. - Cieszę się. - Z uśmiechem skubał brodę. Po chwili pojawił się Harvey. Promieniejąc dumą przeciskał się między biurkami. Zaprezentowali cztery reklamówki w nadziei, że klient przyjmie jedną lub dwie. Zaakceptował wszystkie. - I co, moje dzieci, udała się prezentacja? - Harvey nie posiadał się z radości. Po raz pierwszy od przyjazdu Samantha uśmiechnęła się szeroko. Wykonała dobrą, rzetelną pracę. - Kiedy zaczynamy? - Od razu. Mamy pomysł na lokalizację? Sam, na pewno znasz jakieś rancza, gdzie można by to nakręcić. Na przykład to, na którym mieszkałaś przez ostatnie pół roku. - Zadzwonię tam. Ale musimy znaleźć jeszcze trzy. Wydaje mi się... - W zamyśleniu gryzła ołówek. - Wydaje mi się, że powinniśmy poszukać kilku miejsc. Każde ranczo powinno być inne, szczególne. Nie możemy się powtarzać. - Co proponujesz? - Północny Zachód, Południowy i Środkowy Zachód... Kalifornia... może Hawaje... Argentyna? - O Boże. Wiedziałem. No, dobrze, przemyśl to jeszcze raz i opracuj budżet. Chyba nie będzie problemu. Bądź tak dobra i zajmij się lokalizacją. To pewnie trochę potrwa. I zadzwoń do tej przyjaciółki na ranczu. Przynajmniej jedno będziemy mieli z głowy. Najwyżej tam zaczniemy. - Samantha pokiwała głową. Filmowanie dawniej należało do jej zadań. Teraz, kiedy wróciła, Harvey znów zaczął wspominać o emeryturze i spodziewała się, że pracę nad lokalizacją przydzieli właśnie jej. - W przyszłym tygodniu mogę polecieć i obejrzeć kilka miejsc. - Znakomicie - odparł i wyszedł. Samantha i Charlie udali się do swoich biur. Gabinet Samanthy był biało-beżowy. Stało w nim biurko z chromu i szkła, kanapa i krzesła obite beżową skórą, ściany zdobiło kilka fotografii. W biurze Charliego panował artystyczny nieład, gabinet był składem skrzynek o dziwnych kształtach, wielkich roślin i kolorowych, zabawnych drobiazgów. Jedna ściana była żółta, dwie następne miały wrzosowy odcień błękitu, na podłodze leżał ciemnobrązowy dywan. Charlie sam urządzał gabinet. Natomiast dekoracja biura Sam była częścią ogólnego wystroju wnętrz firmy "Crane, Harper i Laub", utrzymanego w piaskowych barwach chłodnych form o nowoczesnych liniach, wprawdzie nieco bezdusznych, lecz stwarzających podobno nastrój do pracy. Samantha nie zwracała na to uwagi. Z klientami zazwyczaj spotykała się w jednej z sal konferencyjnych lub na lunchu w "Czterech porach roku". Spojrzała na zegarek. Jeszcze za wcześnie na telefon do Karoliny, w południe zapewne była na wzgórzach z Billem i innymi pracownikami. Wyciągnęła listę rancz i zaczęła wykręcać numery, by sprawdzić, co da się zrobić. Zdawała sobie sprawę, że nie mogła zwyczajnie wydzwaniać na rancza, na których nie znała nikogo. Musiała tam pojechać i osobiście poprosić właścicieli o zgodę na zrobienie filmu na ich terenie. Opracowanie lokalizacji zajmowało zwykle kilka tygodni, a tym razem zamierzała solidnie się do tego przyłożyć. Chciała zrobić najlepszą reklamówkę, jaką kiedykolwiek widziała. Zarówno ze względu na klienta, jak i na siebie. Pragnęła czegoś absolutnie wyjątkowego, ważnego i uderzająco efektownego... i odnaleźć Tate'a. Nie dlatego realizowała ten pomysł. Kowboj na koniu nadawał się doskonale, fakt, ale mogło się też zdarzyć, że podczas podróży i robienia zdjęć spotka kogoś, kto słyszał o Tate'cie. Nie zapomniała o nim, a teraz jej szanse rosły. Zadzwoniła do biura podróży i zamówiła bilet do Phoenix, Albuquerque, Omaha i Denver, wszystkie na przyszły tydzień. - Szukasz lokalizacji - zapytał Charlie. - Tak - odparła, całkowicie pochłonięta notatkami na biurku. Chciała obejrzeć sporo rancz położonych wokół tych regionów. Znajdę coś absolutnie wspaniałego. - Brzmi to rewelacyjnie. - To będzie rewelacyjne. - Oczy Sam zamigotały. --------------------------- Rozdział dwudziesty pierwszy Telefon zadzwonił o szóstej. Sam siedziała w szlafroku i rozglądała się po obumarłym mieszkaniu. Postanowiła doprowadzić je do porządku, skoro miała tu zostać. - Halo? - Usłyszała głos Karoliny. - Boże, jak to dobrze cię słyszeć. - Sam? - Karolina uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Wszystko w porządku? - Znakomicie. Właśnie pracuję nad zwariowanym projektem. Chciałabym się dowiedzieć, jak się czujesz i prosić cię o przysługę. Masz prawo odmówić. - Powiedz mi najpierw, jak się czujesz po powrocie. Samantha zauważyła, że Karolina miała zmęczony głos, ale złożyła to na karb ciężkiej pracy. Opowiedziała o swoim powrocie, jak ponure wydało się jej mieszkanie, jak się czuła w biurze. Potem z ożywieniem przeszła na reklamy i poszukiwania rancz w przyszłym tygodniu. - Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy? - szczebiotała radośnie. - To znaczy, że być może, jeśli będę miała szczęście...ledwie odważyła się wyszeptać - ... odnajdę Tate'a. Cholera przetrząsnę cały kraj. Karolina milczała przez chwilę. - I dlatego to robisz? - zapytała smutno. Wolałaby, żeby Samantha po prostu o nim zapomniała. Byłoby to najlepsze wyjście. - Nie, nie dlatego. - Sam pohamowała się trochę, słysząc przerażenie w głosie starszej kobiety. - Ale dlatego tak się cieszę. To dla mnie wielka szansa. - W sprawach zawodowych na pewno. Jeżeli te reklamówki będą tak dobre, jak sobie wymyśliłaś, mogą stać się dla ciebie przełomowe. - Mam nadzieję, że będą. Między innymi dlatego chciałam z tobą porozmawiać. Ciociu Karo, zgodziłabyś się na zdjęcia na twoim ranczu? - zapytała otwarcie. W słuchawce zaległa cisza. - Kiedy indziej, Sam, byłabym zachwycona. To znakomity pretekst, żeby znów cię zobaczyć. Obawiam się jednak, że teraz to niemożliwe - odpowiedziała w końcu. Samantha zachmurzyła się. - Coś się stało, ciociu Karo? - Tak. - Wybuchnęła płaczem, ale szybko się opanowała. Nie, ze mną wszystko w porządku. Bill miał atak serca w zeszłym tygodniu. To nic poważnego, wrócił już ze szpitala. Lekarz twierdzi że nie ma powodu do paniki, ale... - Znowu wstrząsnął nią szloch. - Och, Sam, ja myślałam, że gdyby mu się coś stało... nie wiem, co zrobię. Nie mogłabym żyć bez niego. - Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że może go stracić, i była naprawdę przerażona. - Ja po prostu nie mogłabym dalej żyć, gdyby Billowi coś się stało. - Cicho płakała. - Mój Boże, dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie? - Samantha była wstrząśnięta. - Nie wiem, to stało się tak nagle. Najpierw zostałam z nim w szpitalu, potem byłam bardzo zajęta, kiedy wrócił do domu. Leżał w szpitalu tylko tydzień i doktor mówi, że to nic takiego... powtarzała bezradnie. Sam poczuła łzy napływające do oczu. - Chcesz, żebym przyjechała do ciebie? - Przestań. - Mówię poważnie. Nie muszę być tutaj. Dawali sobie radę beze mnie przez całą zimę, dadzą sobie i teraz. Zwłaszcza że wykonałam już całą najważniejszą robotę. Muszę tylko znaleźć lokalizację i producenta filmu. Mogłabym przyjechać jutro, ciociu Karo. Chcesz? - Pewnie, że chcę, kochanie! - Karolina uśmiechnęła się przez łzy. - I bardzo cię kocham. Ale oboje czujemy się już dobrze. Dbaj o swoje reklamówki, a ja zadbam o Billa i wyzdrowieje. I poczekaj trochę ze zdjęciami. - Oczywiście. Przepraszam, że cię o to prosiłam. Ale z drugiej strony, gdybym nie zapytała, nie dowiedziałabym się, że Bill jest chory. Jesteś niedobra, że nie zawiadomiłaś mnie. Na pewno dasz sobie radę? - Tak. Zadzwonię, jeśli będziesz mi potrzebna. - Obiecujesz? - Solennie. - Karolina uśmiechnęła się znowu. Samantha pozwoliła sobie na niedyskretne pytanie. - Czy Bill został w dużym domu? - Byłoby to najprostsze rozwiązanie. Karolina zaprzeczyła z westchnieniem. - Oczywiście, że nie, Sam. On jest taki uparty. Został w swojej kwaterze. Teraz ja zakradam się do niego nocami. - Przecież to nie ma sensu. Nie możesz położyć go w pokoju gościnnym? Przecież był zarządcą przez prawie trzydzieści lat. To byłoby aż tak szokujące? - Jego zdaniem tak. Nie chciałam go denerwować, więc pozwoliłam mu, żeby robił, co chce. - Ludzie! - żachnęła się Samantha. - Zgadzam się z tobą zupełnie. - Pozdrów go ode mnie i powiedz, żeby się nie przejmował. Zadzwonię do ciebie za kilka dni. - Kiedy miała już odłożyć słuchawkę, zawołała: - Kocham cię, ciociu Karo. - I ja ciebie, Sam. - Teraz związał je jeszcze wspólny sekret, cierpienie kobiety, która pokochała kowboja i musiała żyć według niedorzecznych zasad regulujących stosunki na ranczu. Co więcej, kiedy Karolina o mały włos nie straciła ukochanego, głębiej zrozumiała ból Samanthy. --------------------------- Rozdział dwudziesty drugi Przez dziesięć dni Sam zjeździła cały Północny i Środkowy Zachód. Karolina utrzymywała, że Bill powraca do zdrowia i że przyjazd Sam do Kalifornii jest zbędny. Samantha wynajmowała samochody, nocowała w małych motelach, przemierzała tysiące mil i rozmawiała z każdym przemądrzałym ranczerem, u którego spodziewała się znaleźć odpowiedni plener - i Tate'a. W sprawach osobistych, to znaczy o Tate'cie rozmawiała z kowbojami. W ciągu dziesięciu dni znalazła dla "Crane, Harper i Laub" cztery wspaniałe rancza, na tle różnych, lecz równie majestatycznych krajobrazów. Znakomicie nadawały się do nakręcenia olśniewająco pięknych reklamówek. Natomiast w sprawach prywatnych znów poniosła klęskę. Wracała do Nowego Jorku jako triumfująca specjalistka od reklamy i jako zrozpaczona, złamana bólem kobieta. Codziennie wieczorem dzwoniła do Karoliny, wypytując o Billa, opowiadając, z kim rozmawiała, co jej powiedziano, rozważając po raz kolejny, gdzie podział się Tate, jak odszedł, dokąd mógł pojechać. Rozmawiała już z tyloma ranczerami, że była niemal pewna, iż ją zawiadomią, jeśli ktoś go spotka czy zatrudni. Wszędzie zostawiała wizytówki i z pewnością przynajmniej część jej wysiłków się opłaci. Lecz Karolina przypominała jej ciągle, że mógł nie mieszkać na ranczu, że mógł wyjechać z kraju, zmienić nazwisko i na zawsze zniknąć z jej życia. Bo Karolina uważała, że będzie lepiej, jeśli Sam się i z tą możliwością pogodzi. - Nigdy nie zrezygnuję - powiedziała Sam z uporem, gdy rozmawiały poprzedniej nocy. - Nie możesz spędzić reszty życia na czekaniu. - "Dlaczego by nie?", pomyślała Sam, ale nie powiedziała tego na głos. Zeszła na temat choroby Billa. Karolina uważała, że wraca do zdrowia, choć nadal był słaby. Samantha miała właśnie przed oczami postać Billa, gdy samolot wylądował w Nowym Jorku. I znów jej myśli powędrowały do Tate'a. Miała wybrać aktora do reklamówki. Ustalili z klientem, że potrzebny im będzie jeden mężczyzna, symbolizujący wszystko, co w tym kraju było potężne, męskie, szlachetne i pociągające. Ona widziała wyłącznie Tate'a. Spędziła wiele godzin na spotkaniach z aktorami przysyłanymi przez największe agencje. Wszystkich porównywała z nim. Szukała kogoś wysokiego, koło czterdziestki, o szerokich ramionach i głębokim, aksamitnym głosie, miłego, o fascynujących oczach, silnych rękach i dobrej postawie w siodle... tak naprawdę szukała Tate'a. Za każdym razem, kiedy sekretarka anonsowała nową grupę aktorów, Sam łudziła się, że go ujrzy. Zamiast niego oglądała olśniewających adonisów o szerokich barach, wysokich, ciemnych, przystojnych mężczyzn, byłych piłkarzy, nawet hokeistów, mężczyzn o surowych twarzach, głęboko osadzonych oczach i mocnych podbródkach. Większość z nich była zbyt sztuczna, część miała nieodpowiednie głosy, twarze zbyt ładne; jeden przypominał bardziej tancerza niż kowboja. Po czterech tygodniach zdecydowała się. Zdjęcia wyznaczono na piętnastego sierpnia, za dwa tygodnie. Wybrany przez nich aktor był Anglikiem, lecz miał doskonały zachodni akcent. Przed laty niezły aktor szekspirowski, ale zmęczony wyczerpującymi rolami za skromne pieniądze, zdecydował się przyjechać do Nowego Jorku. Zajmował się prezentowaniem napojów bezalkoholowych, męskiej bielizny i specjalistycznego sprzętu w ogólnokrajowych reklamówkach, które dawały mu przyzwoite zarobki. Miał szerokie ramiona i kwadratową szczękę, głębokie, błękitne oczy i kasztanowe włosy. Nie był zbyt piękny, ale wyglądał imponująco i z pewnością każdy mieszkaniec Ameryki chciałby się z nim utożsamić, a ich żony marzyłyby o reklamowanym samochodzie w nadziei, że wspaniały kowboj jakimś cudem pojawi się za kierownicą wozu. Był wręcz idealny. Samantha powtórzyła Charliemu ze śmiechem, że ich amant jest zdeklarowanym homoseksualistą. - Nie widać tego po nim? - zaniepokoił się Charlie. - Nie, to przecież aktor. Jest wspaniały! - Cóż, więc bądź dla siebie tak miła i nie zakochaj się w nim. - Spróbuję. Lecz polubiła go od razu. Nazywał się Henry Johns-Adams i wszystko wskazywało, że będzie miłym towarzyszem podróży. Wyjątkowo oczytany, bardzo uprzejmy, kulturalny, miał duże poczucie humoru. Jego towarzystwo stało się prawdziwym wytchnieniem po pracy z tymi samolubnymi, niezdyscyplinowanymi snobami na innych sesjach zdjęciowych. - Pojedziesz z nami na Zachód, Charlie? - Nie wiem, Sam. Nie chcę zostawiać Mellie. Jeśli dziecko urodzi się teraz, pojadę. Jeśli nie, dam ci moich dwóch asystentów. Poradzisz sobie? - Jeżeli będę musiała. - Po czym dodała z uśmiechem: - Jak ona się czuje? - Jest tłusta, wyczerpana, znudzona i nieznośna. Ale i tak ją kocham. To już prawie koniec. Poród przewidziano na przyszły tydzień. - Jak zamierzacie go nazwać? - Wciąż mu dokuczała, że urodzi się chłopiec. - Ją. Zobaczysz. Na razie nie powiemy. To będzie niespodzianka. - Powiedz, Charlie. Pewnie Charlotta, jeśli to będzie dziewczynka. - Uwielbiała się z nim droczyć. Potrząsnął głową i zniknął. Okazało się, że Mellie urodziła w czasie weekendu, o tydzień za wcześnie. Tym razem była to dziewczynka. Niespodzianka polegała na tym, że dali jej na imię Samantha. Charlie powiedział o tym we wtorek w biurze i w oczach Sam zalśniły zły. - Podoba ci się? - Pewnie. - Chcesz ją zobaczyć? - Co za pytanie. Bardzo chcę. Mellie nie jest zbyt zmęczona? - Nie, skąd. Za czwartym razem to już fraszka. Trudno uwierzyć, ale Mellie sama wyszła z sali porodowej. Fenomen, lecz lekarz twierdzi, że wszystko w porządku. - Nie lubię słuchać takich rzeczy. - Jak większość kobiet, które nie miały dzieci, Samanthę przerażał poród wraz z całą jego mistyką. - Ale cieszę się, że już po wszystkim. W czasie przerwy na lunch pojechali do szpitala. Zdrowa i szczęśliwa Mellie promieniała w oblamowanym różową koronką szlafroczku i różowych satynowych pantofelkach. W ramionach kołysała różowe maleństwo. Przez dłuższą chwilę Sam milczała, z oczyma utkwionymi w dziecięcej twarzyczce. - Mellie, ona jest prześliczna - wyszeptała z zachwytem. Tuż za nią Charlie roześmiał się. - Pewnie. Ale nazwalibyśmy ją Samanthą, nawet gdyby była brzydka. - Sam odwróciła się do niego i wykrzywiła twarz w paskudnym grymasie. Napięcie spadło, roześmieli się. Sam jednak zatęskniła znów za własnym dzieckiem, którego nie mogła mieć. Ostatnio rzadko o tym myślała, lecz patrząc na córkę Mellie, pierwszy raz od długiego czasu poczuła ból nie spełnionych marzeń. - Chcesz ją potrzymać? - Melinda wyglądała ładniej niż kiedykolwiek. Roztaczała jakiś blask, który zdawał się emanować z głębin jej duszy i otaczać maleńkie niemowlę w jej opiekuńczych ramionach. - Nie, nie chcę. - Sam potrząsnęła głową i przysiadła w kącie łóżka, wciąż wpatrzona w dziecko. - Boję się, że mogłabym ją złamać, upuścić, bo ja wiem co jeszcze... - One są silniejsze, niż ci się zdaje. - Każda matka tak twierdzi. - Masz, spróbuj. - Bez ostrzeżenia Mellie wcisnęła dziecko w ramiona Sam. Niemowlę ułożyło się wygodnie i natychmiast zasnęło. Samantha czuła jego ciepło przez pieluszki. - Jest taka maleńka! - Nie, wcale nie! - roześmiała się Melinda. - Waży osiem i pół funta! Po chwili mała Samantha obudziła się głodna i zaczęła z wrzaskiem szukać swojej mamy. Duża Samantha oddała ją pod opiekę Melindy i wróciła z Charliem do biura, rozmyślając po drodze, jak wiele traci. W takich chwilach bezpłodność zdawała się jej ciężarem nie do udźwignięcia. W drzwiach biura zawołała do Charliego: - To znaczy, że pojedziesz z nami na Zachód? Z uśmiechem skinął głową. - Tak czy owak bym pojechał. - Jak to? - spytała zaskoczona. - Wolę mieć pewność, że nie uwiedziesz naszego kowboja. - Zwariowałeś. - Uśmiechnęła się do niego i zniknęła w swoim gabinecie. Ból wywołany widokiem dziecka zelżał nieco, lecz nie opuszczał jej do końca dnia. --------------------------- Rozdział dwudziesty trzeci Wszyscy gotowi? - Charlie uśmiechnął się szeroko. Wsiedli do samolotu. Lecieli prywatną linią do Arizony i wykupili większą część pierwszej klasy. W skład ekipy wchodziło siedem osób z wytwórni, Samantha, Charlie, dwóch asystentów, Henry Johns-Adams i jego przyjaciel. Zabrali ze sobą stertę bagaży i sprzętu, drobnych paczek i pudełek. Henry i jego ukochany wzięli w podróż francuskiego pudla imieniem Georgie. Samantha modliła się tylko, by na ranczu piesek nie dostał się pod końskie kopyta. Byłby to koniec zarówno dla niego, jak i zapewne dla sesji zdjęciowej. W Arizonie dołączyli do nich charakteryzatorka i fryzjer z Los Angeles. Przez resztę podróży mieli jeździć z nimi. - Myślisz, że zabrali wszystkie bagaże? - szepnął nerwowo przyjaciel Henry'ego. Samantha zaczęła go uspokajać, że wszystko znalazło się na pokładzie samolotu. - Ale tego jest tak dużo. - Oni są przyzwyczajeni. Poza tym - uśmiechnęła się łagodnie. - To jest pierwsza klasa. - Tak jakby w pierwszej klasie niemożliwe było zgubienie jednej z drogich walizek czy kosztownego sprzętu filmowego. Uświadomiła sobie nagle, że czeka ją mnóstwo pracy. Przemyślała ogólną koncepcję, prawie sama napisała scenariusz, znalazła lokalizację, wybrała bohatera i wytwórnię filmową, a teraz przez trzy tygodnie będzie musiała wszystkiego pilnować, zapewniać każdego z osobna, że dostaną śniadanie, że może nie trzeba będzie robić dalszych ujęć, że jutro będzie chłodniej, że w południe naprawią klimatyzację i że może w następnym miejscu będzie lepsze jedzenie. Mając pod opieką nerwowego homoseksualistę i francuskiego pudla, przestała już wierzyć, iż da sobie radę. Na szczęście Henry Johns-Adams był naprawdę uroczym człowiekiem, i Samantha odetchnęła, gdy zajął się swoim kochankiem. Nie przeszkadzali jej homoseksualiści, ale była niezadowolona z takiej pary. Przyjaciel jej się nie spodobał, jednak Henry nalegał, a im zależało tak bardzo, że zgodziliby się zabrać go nawet z matką i tuzinem przyjaciół. Drinki na pokładzie uspokoiły nerwy i podniosły wszystkich na duchu. Charlie był w szampańskim humorze i zabawiał towarzystwo. Pół godziny za Tucson wreszcie naprawdę się rozluźnili. Mieli jeszcze przejechać sto pięćdziesiąt mil trzema wynajętymi mikrobusami, zjeść dobry obiad, wyspać się i wstać jutro bladym świtem. Samantha wymyśliła, że będą zaczynać dzień o pół do piątej i zaplanowała, iż po pracy porozmawia z kowbojami. Sporządziła już listę osób, z którymi chciała pogadać. Może któryś z nich pracował gdzieś z Tate'em, może znał jego krewnych lub ranczerów, którzy mogliby wiedzieć, gdzie teraz jest. Warto było spróbować. Kiedy samolot zszedł do lądowania, uśmiechnęła się do siebie pełna nadziei. Może pewnego dnia przyjedzie na ranczo, spojrzy na wysokiego kowboja pochylającego się nad połamanym płotem i tym razem nie będzie to obcy. To będzie Tate, z zielonymi oczyma, miłym uśmiechem, ustami, które tak kochała... Tate... - Dobrze się czujesz, Sam? - Charlie popukał ją w ramię i patrzył na nią dziwnie, gdy odwróciła się zaskoczona. - Tak? - Patrzyła na niego nieprzytomnym wzrokiem. - Mówię do ciebie od dziesięciu minut. - To miło. - Chciałem się dowiedzieć, kto ma prowadzić tamte dwa samochody. - Zreflektowała się szybko i dała instrukcje. Kiedy wylądowali, ogarnęła wzrokiem horyzont, zastanawiając się, czy jutro lub pojutrze znajdzie go... "Tate, jesteś tam?" - chciała zapytać i usłyszeć odpowiedź, jego głos. Ale wiedziała, że coś takiego może się zdarzyć w filmie, nie w życiu. Musiała szukać dalej. W końcu po to tu przyjechała. Wysiedli z samolotu i Samantha szybko zorganizowała grupę. Znalazła samochody, wyznaczyła kierowców, wyciągnęła mapy, kupiła kanapki na drogę i rozdała vouchery do moteli, na wypadek gdyby dojechali oddzielnie. Zdążyła pomyśleć o wszystkim. W samochodzie, który prowadziła, jechał Charlie, fryzjer i charakteryzatorka, aktor i jego przyjaciel oraz pudel i walizki od Vuittona. Sprzęt, filmowcy i asystenci pojechali innymi wozami. - Wszyscy na miejscach? - Charlie rozejrzał się i wyciągnął puszki z zimnym sokiem owocowym. W Arizonie było gorąco jak w piekle i z ulgą skorzystali z klimatyzacji. Henry opowiadał komiczną historię o tournee po Anglii, jego przyjaciel przerywał mu anegdotkami o tym, jak w Dubuque odkryto, że jest homoseksualistą, fryzjer i charakteryzatorka sypali jak z rękawa opowiastkami o swoim ostatnim pobycie w Los Angeles, kiedy to musieli uczesać i umalować popularną gwiazdę rocka. W wyśmienitych nastrojach dotarli do hotelu, gdzie zgodnie z przewidywaniami opartymi na doświadczeniu zaczął się pierwszy akt dramatu. Właściciel nie życzył sobie psów, nie spodobał mu się przyjaciel Henry'ego, z przerażeniem patrzył na różowo-czerwone włosy fryzjera, z niebieskim paskiem przez środek na podobieństwo punka, i o walizkach wyrażał się "te ohydne toboły". Przyjaciel Henry'ego pieścił w objęciach ukochaną walizkę Vuittona i straszył, że jest gotów spać w samochodzie, ale nie opuści psa. W rubryce "wydatki" pojawił się czek na sto dolarów jako napiwek, który otworzył Georgiemu drogę do turkusowych wspaniałości hotelu. - Kiepsko wyglądasz, Sam. - Charlie wyciągnął się na kanapie w jej pokoju, kiedy zagłębiła się w notatkach. Uśmiechnęła się i rzuciła w niego zmiętą kulką papieru. Trafiła go w lewe ucho. - Żartujesz? Ja? Dlaczego miałabym kiepsko wyglądać? Jestem tylko zmęczona podróżą przez kraj z gromadą dziwaków i francuskim pudlem. - Ja nie jestem zmęczony. - Charlie tryskał energią. - Nic dziwnego. Wcale nie pracowałeś. - Jestem tylko dyrektorem artystycznym i przyjechałem tu dopilnować, żeby film miał wartość estetyczną. To nie moja wina, że jesteś taka ambitna i chcesz zostać dyrektorem generalnym. - Żartował tylko, lecz Samantha usiadła na łóżku z poważną miną. - Myślisz, że chcę zostać dyrektorem generalnym? - Nie, kochanie. - Uśmiechnął się łagodnie. - Nie myślę, że chcesz, myślę, że zostaniesz dyrektorem generalnym. Jesteś cholernie dobrym fachowcem. Niechętnie to przyznaję, ale czasami jesteś wręcz błyskotliwa. Wszyscy o tym wiedzą i prądzej czy później to stanowisko będzie twoje. Albo ktoś cię nam ukradnie i da ci je od razu., albo gdy Harvey pójdzie na emeryturę, ty zajmiesz jego miejsce. Dyrektor generalny... to kusząca propozycja. - Ale ja nie chcę. Już nie. - Więc zrób z tym coś, dopóki nie jest za późno. Potem już nie będziesz miała wyjścia. - Słuchała zamyślona. - Czego ty właściwie chcesz, Sam? Popatrzyła na niego i westchnęła. - Och Charlie, to długa historia. Tego się obawiałem. Nie spuszczał z niej oczu. Poznałaś kogoś w Kalifornii? - Skinęła głową. - Co się stało? - Zostawił mnie. - O cholera. I to niedługo po tym jak zrobił to John. Nic dziwnego, że wróciła w jeszcze gorszym stanie niż wyjechała. - Na dobre? - Nie wiem. Ciągle go szukam. - Nie wiesz gdzie jest? Potrząsnęła głową. - Dzielna dziewczynka. Jesteś bardzo silna, Sam. Wiesz o tym? - Nie wiem kotku. - Uśmiechnęła się i znów westchnęła. Czasami mam wątpliwości. - Nie miej. - Popatrzyła na nią prawie z dumą. - Moim zdaniem nie ma takiej rzeczy, której byś nie zniosła. Pamiętaj o tym, moje dziecko, kiedy będzie ci źle. - Przypomnisz mi? - Przypomnę. - Uśmiechnęli się do siebie. Sam cieszyła się, że tu z nią przyjechał. Był jej najlepszym przyjacielem i w jego towarzystwie czuła się lepiej, wśród żartów, śmiechu i pogawędek. Był inteligentnym i wrażliwym człowiekiem. Cieszyła się, że udało jej się zasłużyć na szacunek jego i Harveya. Po kilku miesiącach spędzonych na ranczu wracała do pracy ze świadomością,że musi na nowo zbudować swoją pozycję, nie tylko asystentki dyrektora, lecz i człowieka, przyjaciela. Wierzyła, że odzyskała już ich szacunek i sympatię. Było to dla niej bardzo ważne. Podeszła do Czarlego i pocałowała go w policzek. - Nic mi nie mówisz ostatnio o mojej imienniczce. - Jest wspaniała. Myje zęby, pierze, stepuje. - Zamknij się pajacu. Pytam poważnie. Jak się czuje? - Śliczna jak pączek róży. Dziewczynki są inne niż chłopcy. - Jesteś bardzo spostrzegawczy, kotku. Głodny? Ja umieram z głodu a poza tym mieliśmy się zaopiekować naszymi kochanymi maleństwami i zaprowadzić te słodkie dzieci do meksykańskiej knajpy. W przeciwnym razie będą kląć i marudzić. - Co chcesz dać im na obiad? - Nie jestem pewien, czy Mister Vuitton jada coś takiego, nie wspominając o pudlu. - Nie bądź złośliwy. Poza tym obawiam się, że w tym mieście nie dostaniemy nic innego. - Cudownie. Okazało się, że w końcu spędzili urocze chwile jedząc meksykańskie potrawy, popijając piwo i opowiadając sobie dowcipy. Czuli się coraz swobodniej pomimo zmęczenia podróżą. Nocą wrócili do hotelu. Czarli pożegnał Samanthę i zniknął w swoim pokoju, a Sam popracowała jeszcze pół godziny, po czym, ziewając, zgasiła światło. --------------------------- Rozdział dwudziesty czwarty O szóstej rano następnego dnia zebrali się na śniadanie, o siódmej trzydzieści pojechali na ranczo. Zdecydowali, że pierwszego dnia nie będą filmować wschodu słońca, tylko zrobią kilka ujęć w dzień i spróbują nakręcić zachód. Ku zadowoleniu filmowców wszystko było gotowe już w południe i mogli filmować Henry'ego jeżdżącego na karej klaczy. Samantha zatęskniła za ogierem Karoliny. Klacz była naprawdę ładna i fotogeniczna. Eleganckim krokiem galopowała w kółko po tym samym wzgórzu, kiedy filmowcy kręcili ujęcie po ujęciu. Zarówno koń, jak i jeździec byli zdyscyplinowani i choć pod koniec dnia wszyscy padali ze zmęczenia, obyło się bez awantur. Samantha była zadowolona z ekipy. Poszła do zarządcy, by podziękować mu za umożliwienie nakręcenia filmu. Przedtem wysłała właścicielowi rancza skrzynkę burbona i kwiaty dla jego żony, jako dodatek do normalnej opłaty za wykorzystanie terenu. Kilka butelek wręczyła zarządcy, który ucieszony z prezentu zaczął z nią rozmawiać. Wiadomość, że Samantha ponad pół roku pracowała na ranczu w Kalifornii, zrobiła na nim duże wrażenie. Odbyli krótką pogawędkę o ranczach, koniach i hodowli bydła. Po chwili Sam wspomniała o Tate'cie Jordanie. Powiedziała, że chce go wykorzystać do jednej z reklamówek i spytała, czy przypadkiem go gdzieś nie widział. Zarządca wziął jej wizytówkę i zapewnił, że z przyjemnością ją powiadomi, jeśli spotka gdzieś Tate'a. Samantha podziękowała i z grupą filmowców wróciła do hotelu. W ciągu następnych trzech tygodni nie ustawała w poszukiwaniach Tate'a. Reklamówki zapowiadały się wspaniale. Filmowcy zdawali sobie sprawę, że zrobili najpiękniejsze zdjęcia w swoim życiu. Jak do tej pory wszystko się udawało. Zdążyli się już zaprzyjaźnić, mieli dobre humory i pracowali chętnie przez nie kończące się godziny w upalnym słońcu. Sfilmowali dwa imponujące wschody słońca i kilka zachodów. Tylko Samantha wyglądała mizernie, kiedy jechali na ostatnie zdjęcia na ranczo Steamboat Springs w Kolorado. Odbyła już rozmowę z ostatnim zarządcą i włóczyła się z robotnikami. Wiedziała, że nie znajdzie tu Tate'a. Następnego dnia mieli wrócić do Nowego Jorku. Znów nadzieje Samanthy się rozwiały. Mogła tylko czekać i próbować dalej, jeśli będzie znów w pobliżu jakiegoś rancza. Może kiedyś go odnajdzie. Może... Stojąc i patrząc na góry, usłyszała cichą rozmowę dwóch pracowników. Jeden mówił, że pracowała na ranczu Lord w Kalifornii. Drugi otaksował ją spojrzeniem. - Naprawdę? - Skinęła głową. - Tak myślałem, że pani zna się na koniach. Widziałem panią dziś rano. Ma pani dobrą postawę i dobrą rękę. - Dziękuję. - Uśmiechnęła się do niego smutno. Kowboj przyglądał jej się, rozmyślając, dlaczego jest tak przygnębiona. - Widziała pani naszego nowego ogiera? - spytał, żując zwitek tytoniu. - Dostaliśmy go w zeszłym tygodniu. Jest w tamtej stajni. - Mogłabym go zobaczyć? - zapytała raczej z uprzejmości. Chciała wrócić do małego hoteliku, gdzie się zatrzymali, spakować się i przygotować do powrotu. Nie miała już nic do zrobienia. Zakończyli zdjęcia i nie znalazła Tate'a. Lecz próbowała udawać zainteresowanie i powlokła się za starym kowbojem do stajni. Od razu przestała żałować, że przyszła. Ujrzała największego ogiera, jakiego mogła sobie wyobrazić, szarego z czarną grzywą i czarnym ogonem. Podłużna biała gwiazdka na czole dodawała mu jeszcze dzikości. Stukał kopytami o ziemię. - O Boże, jaki piękny! - A nie? - Pomocnik wylądał na zadowolonego. - To prawdziwy diabeł. Wczoraj zrzucił każdego dwa razy. - Uśmiechnął się. - Nawet mnie. - Ja też parę razy w życiu wylądowałam na ziemi. Ale on jest tego wart. -Pogłaskała go po szyi, a koń zarżał radośnie, jakby amazonka przypadła mu do gustu. Ogromny, wspaniały, sam jego widok był ucztą dla oczu. Opowiedziała robotnikowi o Black Beauty i o tym, jak cudownie się na nim jeździło. - Thoroughbred, tak? - Skinęła głową. - Grey Devil jEst bardzo dobry. Biega jak koń wyścigowy, ale jest narowisty. Nie wiem, po co pan Atkins go kupił. A niech to diabli. Świetny koń. - Po czym zwrócił się do Samanthy, jakby chciał zrobić jej prezent. - Chce pani na nim pojeździć? Może pani wylądować w krzakach na tyłku. Choć wydaje mi się, że da pani sobie radę, przynajmniej po tym, co widziałem rano. - Jechała wtedy za Henrym, poza zasięgiem kamery, i próbowała go rozzłościć, by przestał się krygować i jeździł tak ostro, jak chciała. Szybki galop po zboczu przychodził jej bez trudu. Jeździła bardzo efektownie, jej precyzja i widoczny talent nie pozostały nie dostrzeżone. Rozmawiano o niej podczas lunchu. Ktoś zauważył też, że wygląda jak źrebak palomino. Grey Devil spokojnie czekał na nią w boksie. - Chce pani? - Była zupełnie oczarowana propozycją, która oznaczała uznanie dla jej umiejętności. - Mogę na nim pojechać? - Miała to być jej ostatnia jazda. Następnego dnia wracali do Nowego Jorku i w najbliższej przyszłości nie szykowały się żadne rancza, tylko ciężka praca biurowa. Pewnie, że chcę. - W takim razie proszę. Przyniosę jego siodło. - Osiodłał konia ostrożnie, by nie dostać kopniaka. Grey Devil miał o wiele więcej energii niż Black Beauty i wyrywał się, by pozwolono mu pobiec swobodnie. - Jest trochę dziki. Prowadź go na początku łagodnie... panno... - Czekał na jej imię. - Sam. - Uśmiechnęła się lekko, zapatrzona w wielkiego szarego konia. Był większy nawet od Black Beauty i wyobraziła sobie nagle, że obok stoi Tate Jordan i próbuje ją zmusić do jazdy na takich koniach jak Rusty czy Lady. Znów poczuła ból po jego stracie. Oparła nogę na pomocnej dłoni starego kowboja, wsiadła, ściągnęła ciasno wodze i pozwoliła ogierowi tańczyć przez chwilę w miejscu. Koń próbował zrzucić ją, lecz bez skutku, co wzbudziło zachwyt robotnika. Powoli przejechała obok wielkiej stajni w stronę starego koralu. Kilku ludzi najpierw przyglądało jej się z zainteresowaniem, potem, widząc, jak dzielnie trzyma na wodzy tańczącą bestię, zaczęli ją dopingować. Jakby oglądali rodeo - obrócili się, by popatrzeć, jak Samantha wyjeżdża spomiędzy budynków, mija filmowców, Charliego, Henry'ego i jego przyjaciela oraz pudla i galopuje przez szerokie pola, zapominając o nich zupełnie, opanowana namiętnością do koni. Pozwoliła ogierowi galopować tak szybko, jak chciał, i poczuła, że niemal frunie. Kopyta twardo uderzały o ziemię. Jechała uśmiechnięta, wiatr smagał jej twarz, serce waliło mocno. Czuła, że talentem wygrywa walkę z siłą konia, który znów próbował ją zrzucić. Starając się zniszczyć w sobie obraz Tate'a, zaczęła przyspieszać, jak nigdy przedtem. Grey Devil pędził jak wiatr. W tej chwili obserwujący ją ludzie zamarli, skamienieli w absolutnej ciszy, jaka nagle zapadła na wzgórzu. Sam i Grey Devil to był wspaniały widok. Poruszali się jak jedno ciało, każdy jej muskuł grał unisono z jego mięśniami. Ktoś jęknął. Jeden z robotników skoczył przez płot, by ją zatrzymać, kilku wstrzymało oddech. Zarządca krzyczał, jak gdyby mogła go usłyszeć. Ale było już za późno. Pędziła prosto na wąski strumień, który płynął przez pole. Gdyby go widziała, przeskoczyłaby z łatwością, lecz płynął głęboko w skalistym parowie. Zarządca biegł, machając dziko rękami, Charlie zobaczył go i zerwał się również, jakby przeczuwając, co się stanie. I stało się. Ogier stanął dęba na krawędzi parowu. Samantha wyleciała w powietrze, wyrzucona z siodła potworną siłą. Szybowała z rozwianymi włosami, z rozpostartymi ramionami. Potem zniknęła. Charlie rzucił się do mikrobusu, nacisnął gaz i pomknął przed siebie nie zastanawiając się, że może kogoś przejechać. Zatrąbił na zarządcę, który wskoczył do środka. Opony zazgrzytały na żwirze i pognali przez pola. Charlie jęczał, mruczał do siebie i klął całą drogę. - Gdzie to jest? - spytał zarządcy, nie odrywając oczu od pól. Jechali prawie setką, minęli szarego konia, który wracał galopem do stajni. - Parów - rzucił zarządca, starając się coś zobaczyć. Po chwili krzyknął: "Stop!" Charlie zahamował i zarządca pobiegł przez trawę w dół, do miejsca, gdzie Grey Devil zrzucił Sam. Z początku nie widzieli nic, potem Charlie ją dostrzegł. Biała koszula zdarta z ciała, piersi, twarz i ręce poszarpane niemal nie do poznania, włosy rozrzucone. Leżała połamana, krwawiąca i strasznie, strasznie cicha. - O mój Boże... o, mój Boże... - Charlie zaczął krzyczeć, rzucając się ku niej. Zarządca już klęczał, szukając delikatnie palcami pulsu na szyi. - Żyje. Wracaj do domu i dzwoń do szeryfa, każ mu natychmiast sprowadzić helikopter. Jeśli będzie mógł, to sanitariusza, doktora, pielęgniarkę. - Miasto Steamboat Springs nie posiadało sprzętu ani odpowiednio przygotowanego personelu niezbędnego do udzielenia pomocy przy takim wypadku. Sam prawdopodobnie miała złamanych kilka kości i niewykluczone, że nawet kręgosłup. Ruszaj się, człowieku, ruszaj się! - wrzeszczał na Charliego, który otarł rękawem twarz, pobiegł do samochodu i wcisnął gaz myśląc tylko o tym, czy Samantha będzie żyć. - Przeklęty koń! - krzyczał Charlie, jadąc w stronę zabudowań. Wyskoczył z samochodu i wydał polecenia. Potem wrócił do Sam i przyklęknął, próbując zatamować krew ręcznikiem, który znalazł w samochodzie. Dwadzieścia minut później byli już w helikopterze. Asystenci odjechali, by zawieść ekipę do hotelu. Mieli się spotkać w nocy w szpitalu w Denver. Wydawało się, że minęły wieki, zanim dotarli do Denver. Wiedzieli już, że życie Samanthy było w niebezpieczeństwie. Przez pierwsze dziesięć minut sanitariusz stosował sztuczne oddychanie. Charlie siedział obok i bał się. Chciał zapytać lekarza, czy Sam przeżyje, ale był tak wystraszony, że się nawet nie odzywał. Patrzył i modlił się. Bardzo delikatnie wylądowali na lotnisku szpitala St. Mary, alarmując cały ruch powietrzny, że nadlatują. Nadali niebieski kod. Charlie rozpaczliwie próbował sobie przypomnieć, co to znaczy. W końcu znalazł: ktoś jest w stanie beznadziejnym. Na lotnisku czekał lekarz i trzy pielęgniarki z noszami, na których błyskawicznie umieszczono Samanthę. Charlie wypadł z kabiny, zapomniawszy podziękować personelowi śmigłowca. Myślał tylko o Samancie, tak strasznie cichej. W kruchej postaci okrytej prześcieradłami rozpoznawał tylko masę złotych włosów, palomino. Obok monitorów EKG stały dwie pielęgniarki, przygotowując ją do zdjęć rentgenowskich i prawdopodobnie do operacji. Stwierdziły, że obrażenia twarzy są powierzchowne i mogą poczekać. - Czy ona przeżyje? - Głos Charliego zabrzmiał głucho w białym, rzęsiście oświetlonym hallu. - Przeżyje? - Nie wiem - odpowiedziała spokojnie pielęgniarka, nie odrywając oczu od Sam. - Pan jest jej krewnym? Mężem? Oszołomiony potrząsnął głową. - Nie, jestem... - Zamyślił się, kim właściwie dla niej jest. Jeżeli powie, że kimś z rodziny, dowie się może czegoś więcej. Jestem jej bratem. To moja siostra. Uprzytomnił sobie, że Samantha może nie przeżyć. Wyglądała jak martwa. Lecz pielęgniarka powiedziała, że nadal słabo oddycha i zanim zdążyła coś dodać, pojawili się dwaj miejscowi lekarze, chirurg i dwie pielęgniarki ubrani w coś, co przypominało niebieskie piżamy. Zabrali Sam gdzieś dalej, w głąb szpitala. - Gdzie ona jest? Gdzie ona jest? - Nikt go nie słuchał. Nie mogli mu nic powiedzieć, bo sami jeszcze nie wiedzieli. Charlie stał cicho, ze łzami spływającymi powoli po twarzy. Półtorej godziny później przyszli. Charlie siedział wystraszony jak zagubione dziecko. Nie ruszał się, nie palił, nawet nie napił się kawy. Czekał, bojąc się prawie oddychać. - Pan Peterson? - Ktoś zapamiętał jego nazwisko, gdy podpisywał się na formularzu przyjęć. Nadal udawał jej brata i nie obchodziło go, że kłamie. Jeśli to miało jej pomóc... - Tak. - Poderwał się na nogi. - Co z nią? Wszystko w porządku? - Nie mógł przestać mówić. Doktor bardzo wolno pokiwał głową, patrząc mu prosto w oczy. - Ledwie przeżyła. - Co jej jest? Co się stało? - Pospolicie mówiąc, panie Peterson, skręciła sobie kark. Ma złamany kręgosłup w dwóch miejscach. Kości są pogruchotane. Jest jeszcze niegroźne złamanie barku, z tym się uporamy. Problem jest z kręgosłupem. Połamało się wiele małych kości, musimy to zoperować, by usunąć ucisk. Jeśli tego nie zrobimy, mogą uszkadzać mózg. - A jeśli zoperujecie? - Charlie nagle uświadomił sobie, że znalazł się między młotem a kowadłem. - Jeśli nie zoperujemy, ona może nie przeżyć. - Lekarz wskazał Charliemu krzesło. Sam usiadł obok. - Problem polega na tym, że jeśli nie zrobimy operacji, ona będzie przez resztę życia jak roślina, prawdopodobnie całkowicie sparaliżowana. Jestem tego pewien. - Co to znaczy? - To znaczy, że nie będzie miała żadnej kontroli nad rękami i nogami. Możliwe, że będzie mogła ruszać głową. - A jeśli zoperujecie, to tak nie będzie? - Charlie poczuł rozpaczliwą chęć ucieczki. Co oni za dyskusje prowadzą, na miłość boską, jakby kupowali marchew czy jabłka! Poruszać głową albo nogami... Jezu Chryste! Doktor był ostrożny w wyjaśnieniach. - Na pewno nigdy nie odzyska władzy w nogach, panie Peterson, ale jeśli przeprowadzimy operację, prawdopodobnie uratujemy resztę. W najlepszym przypadku zostanie częściowy paraliż, obejmujący dolną połowę ciała. Jeśli dopisze nam szczęście, uratujemy mózg. Pozostaje nadzieja, że nie będzie rośliną, jeśli zaczniemy od razu. - Zawahał się na chwilę. - Ryzyko jest ogromne. Możemy ją stracić. Nie mogę panu niczego obiecać. - Wszystko albo nic, tak? - Mniej więcej. Dla pełnej jasności dodam, że nawet jeśli nic nie zrobimy, albo zrobimy wszystko, może nie przeżyć nocy. Jest w krytycznym stanie. Charlie pokiwał wolno głową. Zrozumiał nagle, że to on musi podjąć decyzję, i ogarnęła go panika. Wiedział, że żyje rodzina Sam, ale zaszedł już zbyt daleko, a poza tym był dla niej najbliższy... och, biedna, słodka Sam. - Pan oczekuje ode mnie decyzji, doktorze? Mężczyzna w białym kitlu odpowiedział: - Tak. - Kiedy? - Teraz. "Ale skąd mam wiedzieć, że to jest dla niej dobre?", chciał zapytać Charlie. "A jaki mamy wybór?", pytał inny głos. Jeśli nie zoperują, Samantha umrze. Nie będzie słodkiej Sam z jasną czupryną i prześlicznym uśmiechem. Charlie zachłysnął się. Operacja mogłaby ją zabić... ale... jeśli będzie żyła, nadal będzie Samanthą. Na wózku inwalidzkim, ale nadal Samanthą. - Dobrze. - Panie Peterson? - Operujcie. Operujcie, do cholery... operujcie! - krzyczał Charlie. Kiedy lekarz odszedł, odwrócił się i zaczął kopać w ścianę. Potem poszedł po papierosy i kawę i wróciwszy skulił się w kącie jak przestraszone zwierzę, patrząc na zegar. Jedna godzina... dwie... trzy... cztery... pięć... sześć... siedem. O drugiej nad ranem lekarz odnalazł go skulonego w kącie, z szeroko otwartymi oczami, prawie zielonego ze strachu, przekonanego, że Sam właśnie umarła. Nigdy w życiu tak się nie bał. To on ją zabił, swoją głupią, przeklętą decyzją. Powinien nie pozwolić na operację, powinien zadzwonić do jej byłego męża, o Boże, jej matka... Nawet nie pomyślał o konsekwencjach. Doktor żądał odpowiedzi... - Panie Peterson? - Tak? - Zachowywał się jak w transie. - Panie Peterson, z pańską siostrą wszystko dobrze. - Delikatnie dotknął jego ramienia i z oczu Charliego popłynęły łzy. Wstał i mocno uścisnął doktora. - Mój Boże... mój Boże... - wykrztusił. - Ja myślałem, że ona nie żyje. - Jest dobrze, panie Peterson. Teraz powinien pan pojechać do domu i trochę odpocząć. - Przypomniał sobie, że są z Nowego Jorku. - Ma pan tu gdzie mieszkać? - Charlie potrząsnął głową i lekarz wypisał na skrawku papieru adres hotelu. - Niech pan tam spróbuje. - Co z nią? - Nie mogę panu zbyt wiele powiedzieć. Zna pan reguły gry. Zrobiliśmy wszystko, co się dało. Bark się zrośnie. Kręgosłup... no, cóż... pozostanie częściowy paraliż. Jestem niemal pewien, że nie było uszkodzeń mózgu, ani od upadku, ani od tego ucisku przed operacją. Możemy tylko czekać. To była bardzo długa operacja. Musimy po prostu czekać. - Jak długo? - Codziennie będziemy wiedzieli trochę więcej. Jeśli przeżyje do jutra, szanse wzrosną. Charlie nagle zdał sobie z czegoś sprawę. - Jeżeli ona... jeśli przeżyje, jak długo tu zostanie? Kiedy będziemy mogli zabrać ją do Nowego Jorku? - Ach... - Doktor zamyślony popatrzył na posadzkę, potem na Charliego. - Trudno powiedzieć. Jeśli będzie się wyjątkowo dobrze czuła, możemy przewieźć ją samolotem za jakieś trzy, cztery miesiące. - Trzy, cztery miesiące? A potem? - Bał się wymówić te słowa. - Naprawdę za wcześnie jeszcze, by myśleć o tym - zbeształ go doktor. - Będzie pan zwiedzał szpitale co najmniej przez rok, panie Peterson. Jeśli nie dłużej. Ona musi przejść rehabilitację. Charlie dopiero zaczynał rozumieć, co naprawdę czeka Sam. - Ale najpierw musimy przeczekać tę noc. - Odszedł. Charlie usiadł samotnie w kącie poczekalni, czekając na przybycie pozostałych ze Steamboat Springs. Przyjechali o pół do czwartej. Znaleźli Charliego chrapiącego z głową na piersi i obudzili go, by usłyszeć, co z Samanthą. Powtórzył im wszystko, co powiedział lekarz, i zapadła głucha cisza. Potem wyszli, by znaleźć hotel. Wynajęli pokoje i Charlie usiadł, patrząc przez okno na Denver. Wtedy właśnie Henry i jego przyjaciel przyszli, by mu towarzyszyć i Charlie w końcu pozwolił ujść całemu bólowi, strachowi, poczuciu winy i szlochał w ramionach Henry'ego. Była to najciemniejsza noc, jaką pamiętał Charlie. Kiedy rano zadzwonili do szpitala, to właśnie Henry rozpłakał się z twarzą ukrytą w dłoniach. Samantha żyła. --------------------------- Rozdział dwudziesty piąty Dzień po wypadku Samanthy cała ekipa rozjechała się do domów. Po kilku długich rozmowach telefonicznych z Harveyem Charlie zdecydował, że zostanie w Denver. Nie mógł na zbyt długo zostawiać Melindy samej z dziećmi, ale teraz nie potrafiłby stąd wyjechać. Samantha była sama w obcym mieście i ledwie żyła. Harvey był zdruzgotany wiadomością i łatwo przyszło Charliemu przekonanie go, że musi zostać. Zaproponował Charliemu, by skontaktował się z matką Samanthy w Atlancie. Była ona jedyną żyjącą krewną Sam i miała prawo wiedzieć, że jej córka leży w Denver na oddziale intensywnej terapii ze złamanym kręgosłupem. Charlie zadzwonił do Atlanty, okazało się jednak, że matka wyjechała z mężem na wakacje do Europy i wróci za miesiąc. Wiedział zresztą, że Samantha nie przepadała za matką, a ojczyma nazywała "głupim osłem". Jej ojciec zmarł przed laty, nie miał więc już kogo zawiadomić. Zatelefonował oczywiście do Mellie, która rozpłakała się jak dziecko. - Och, biedna... Charlie... co ona zrobi... na wózku... całkiem sama?... - Przez kilka minut płakali razem, potem Charlie odłożył słuchawkę. Połączył się znów z Harveyem, ponieważ chciał sprawdzić lekarza, który operował Sam. Wprawdzie było już i tak za późno, lecz poczuł ulgę, słysząc głos Harveya. Szef przedtem obdzwonił wszystkich znajomych chirurgów w Bostonie, Nowym Jorku i Chicago oraz przyjaciela, który był głównym ortopedą w Mets, i miał dla Charliego dobre wieści. - Dzięki Bogu za twoje układy towarzyskie, Harvey. Co powiedzieli? - Powiedzieli, że facet zna się na rzeczy. - Charlie odetchnął z ulgą i odwiesił słuchawkę. Mógł tylko czekać. Pozwolono mu widywać ją przez kilka minut co godzinę. Tego dnia nie odzyskała przytomności. Nazajutrz o godzinie szóstej stał przy Sam po raz ósmy. Chciał tylko popatrzeć na jej białą, obandażowaną twarz, po czym na sygnał pielęgniarki zamknąć drzwi i odejść. Lecz tym razem spostrzegł, że coś się zmieniło. Ramiona ułożone były nieco inaczej i kolor skóry się poprawił. Zaczął delikatnie głaskać długie jasne włosy i cichutko wypowiedział jej imię. Mówił do niej, jakby mogła go usłyszeć, mówił, że to dobrze, że został tutaj, że wszyscy ją kochają i wszystko się ułoży. Zanim pielęgniarka zdążyła skinąć na niego, Samantha otworzyła oczy, ujrzała Charliego i wyszeptała: - Cześć. - Co? - spytał oszołomiony. Jego słowa zabrzmiały jak wybuch w wypełnionym monitorami pokoju. - Co powiedziałaś? - Powiedziałam "cześć" - nie był to nawet szept, ale Charlie omal nie zaczął krzyczeć ze szczęścia. Pochylił się nisko nad nią i również wyszeptał: - Cześć, kochanie, jesteś wspaniała. - Tak?... Co się... stało? - Jej głos zamarł. Nie chciał odpowiadać, lecz Sam nie spuszczała z niego oczu. - Spadłaś z konia. - Z Black Beauty? - Wyglądała jak nieprzytomna i Charlie pomyślał, że zaraz znowu zaśnie, jednak zatrzepotała powiekami i otworzyła oczy. - Nie... pamiętam... szary ogier... tam był rów... rzeka... coś... - Zgadza się, coś. Coś, co zmieniło całe jej życie. - Tak. Ale to nieważne. Już po wszystkim. - Dlaczego tu jestem? - Bo musisz wyzdrowieć. - Uśmiechnął się do niej i wziął delikatnie jej rękę. Nigdy nie był tak szczęśliwy. - Mogę już iść do domu? - Wyglądała jak śpiące dziecko. - Jeszcze nie teraz. - Kiedy? Jutro? - Zobaczymy. Jutro... - Czekało ją kilkaset "jutro", lecz Charlie nie mógł teraz rozpaczać z tego powodu. Tak bardzo się cieszył, że przeżyła. Odzyskała przytomność. To dobry znak - Nie zadzwoniłeś do mojej matki, co? - Spojrzała na niego podejrzliwie. - Oczywiście, że nie - skłamał. - To dobrze. Jej mąż to półgłówek. Charlie uśmiechnął się, przestraszony swobodnym tonem rozmowy. Przy oknie pojawiła się pielęgniarka i dała znak. - Muszę już iść, Sam. Wrócę jutro, dobrze, kochanie? - Dobrze. - Uśmiechnęła się do niego, zamknęła oczy i zasnęła. Charlie wrócił do hotelu i zadzwonił do Mellie z nowiną, że Sam odzyskała przytomność. - Co to znaczy? - Wciąż była zmartwiona, lecz Charlie promieniał. - Nie wiem, kochanie. Ale teraz już czuje się dobrze. Myślałem... myślałem już, że ją straciliśmy. Melinda potwierdziła: - Ja też. Przez następne dwa tygodnie przebywał w Denver, a potem Melinda i Harvey zaczęli nakłaniać go do powrotu. Wiedział, że musi to zrobić, tęsknił za Melindą i dziećmi, ale za żadne skarby nie chciał opuścić Sam. Jednak nie mógł zostać tu na trzy miesiące. Pewnej nocy, próbując zmusić się do zarezerwowania biletu na samolot, wpadł na pomysł. Następnego dnia czekał na lekarza przed jego gabinetem i rzeczowo wyłożył mu swój plan. - I co pan o tym myśli, doktorze? - To bardzo ryzykowne. Czy warto? Dlaczego musi wrócić do Nowego Jorku? - Ponieważ tam ma przyjaciół. Tutaj jest zupełnie sama. - A jej rodzice? Nie mogą przyjechać? Przez chwilę Charlie patrzył na niego tępo, potem przypomniał sobie, że udawał jej brata. Potrząsnął głową. - Nie. Podróżują po Europie i raczej nie ściągnę ich przed upływem miesiąca. - Wprawdzie mógłby skontaktować się z rodziną ojczyma Sam, a jego biuro spróbowałoby go odnaleźć, ale Sam nie życzyła sobie tego. Nie chciała też, by zawiadamiać matkę. - Nie mogę jej tu zostawić samej, a naprawdę muszę już wracać. - Rozumiem. - Lekarz zamyślił się. - Wie pan, że byłaby tu w dobrych rękach. - Wiem. - Charlie spojrzał na niego ciepło. - Ale... teraz... kiedy ona nie zdaje sobie sprawy, co ją czeka, doktorze, dobrze by było, żeby ktoś z nią... Lekarz skinął wolno głową. - Może ma pan rację. W tym momencie nie ma niebezpieczeństwa, dopóki pilnujemy, by nie dostała zapalenia płuc. - Stanowiło to największe zagrożenie. Sam tkwiła zawieszona w imponującej maszynie, jakby w gigantycznym opatrunku gipsowym - "rożen do barbecue", jak to nazywała - i obracano ją jak kurczaka na rożnie kilka razy dziennie. Wciąż nie była świadoma wszystkich następstw wypadku i doktor nie chciał jej powiedzieć, dopóki nie będzie silniejsza. W tej chwili nie byłoby to korzystne. - Ma pan rację, panie Peterson. Kiedy ona się dowie, a nastąpi to niebawem, będzie was potrzebować. Minęły dopiero dwa tygodnie. Na razie niczego nie podejrzewa, ale w końcu doda dwa do dwóch i zrozumie, że nigdy nie będzie mogła chodzić. To będzie dla niej ogromny wstrząs. Wolałbym, żeby pan był tutaj. - Albo ona tam. Jak pan myśli? - Czy pańska firma może załatwić lot czarterowy? - Tak. - Harvey powiedział, żeby na niczym nie oszczędzał. Pielęgniarka, lekarz, każde urządzenie, jakie pan chce. Niech pan zaczyna, doktorze, my zapłacimy rachunki. - Dobrze - rzucił doktor w zamyśleniu. - Dobrze. Jeśli jej kondycja utrzyma się przez najbliższe dni, przygotuję wszystko dla pana i możemy polecieć w ten weekend. - Pan też? - Doktor skinął głową. - Alleluja! Dzięki, panie doktorze! - Lekarz uśmiechnął się tylko, a Charlie popędził powtórzyć nowinę Sam. - Jedziesz do domu, moje dziecko. - Jadę? Mogę jechać? - Sam wyglądała na przerażoną i zdumioną zarazem. - A moje "barbecue"? Przyjmą nas z takim bagażem? - Żartowała, lecz Charlie wiedział, że obawiała się wyjazdu. Zaczynała już rozumieć, co jej groziło i że omal nie przeniosła się na tamten świat. Nie zdawała sobie tylko sprawy, że będzie sparaliżowana. Ale pewnego dnia zrozumie. Charlie bał się tej chwili. Dopóki jednak wisiała w swojej maszynie, mogła o tym nie wiedzieć. - Tym się nie przejmuj - uśmiechnął się. - Zabierzemy i ruszt. Harvey powiedział, że możemy wynająć czarter. - Charlie, to nie ma sensu. Nie mogę pójść o kulach, lub w najgorszym przypadku pojechać na wózku? - Jeśli chcesz, żebym dostał zawału. Słuchaj, Sam, o mało nie wyzionęłaś ducha, ale przeżyłaś, dlaczego więc nie chcesz przeskoczyć tej przeszkody? Dlaczego by nie wrócić do domu w wielkim stylu? Zgódź się, kochanie. - Czarter? - zawahała się. Charlie kiwnął głową. - Naturalnie będziemy musieli poczekać, aż się lepiej poczujesz. - Czuję się świetnie. Chcę stąd wyjechać. - Uśmiechnęła się blado. - Chcę wrócić do domu, do swojego łóżka. - Charlie uświadomił sobie z bólem, że dla niej "dom" oznaczał jej apartament, podczas gdy on miał na myśli Nowy Jork, szpital w Nowym Jorku. Wspomniał o tym doktorowi. - Sądzę, że zaczyna pan rozumieć problem, panie Peterson. Tak. Mózg człowieka jest niezwykły. Przyjmuje do wiadomości tylko to, z czym może się uporać. Resztę odrzuca, dopóki się do przyjęcia tego nie przygotuje. Podświadomie ona wie, że jest zbyt chora, by wrócić do domu, ale jeszcze nie może tego zaakceptować. Kiedy przyjdzie właściwa chwila, nie będzie już pan musiał nic mówić. Ona sama sobie z tym poradzi, tak samo jak z faktem, że nie będzie chodzić. Pewnego dnia skojarzy wszystkie dane i sama zrozumie. Charlie westchnął. - Skąd pan wie, że zrozumie? Po chwili milczenia doktor odpowiedział: - Nie będzie miała innego wyjścia. Charlie skinął głową. - Myśli pan, że będziemy mogli ją stąd zabrać? - Prędzej czy Później - odparł spokojnie lekarz. - Chodzi mi o ten weekend. - Po prostu zobaczymy, dobrze? - Uśmiechnął się i zniknął, by zająć się swoimi obowiązkami. Kilka następnych dni zdawało się trwać wieczność i Sam stała się niecierpliwa i nerwowa. Chciała jechać do domu, ale pojawiły się problemy. Gips uwierał ją, lekko kasłała i dostała wysypki od niektórych leków. Twarz swędziała ją, bo wszystkie strupy goiły się i odpadały. - Chryste Panie, wyglądam jak upiór! - Po raz pierwszy, odkąd się tu znalazła, była naprawdę wściekła. Charlie zauważył, że ma zaczerwienione oczy. - Moim zdaniem wyglądasz bosko. Coś jeszcze? - Nie - odparła ponuro. Charlie przyglądał się jej z uwagą. Nie była już na oddziale intensywnej terapii, dostała mały pokój, niemal całkowicie zajęty przez jej łóżko. W kącie stał stolik z kwiatami od Henry'ego i jego przyjaciela Jacka, reszty ekipy, bukiet od Harveya, Mellie i od niego. - Chcesz posłuchać plotek z biura? - Nie. - Zamknęła oczy. Charlie modlił się tylko, żeby się nie rozchorowała. Po dłuższej chwili uchyliła powieki. Widział łzy bólu i gniewu. - Co się stało, moje dziecko? Śmiało, powiedz tatusiowi. Usiadł obok na krześle i ujął jej rękę. - Ta nocna pielęgniarka... w tej śmiesznej rudej peruce. - łzy spływały wolno. - Ona powiedziała, że kiedy wrócę do domu... Sam przełknęła szloch i ścisnęła jego rękę, a Charlie dziękował Bogu, że mogła to zrobić. - Powiedziała, że nie pojadę do domu... tylko do innego szpitala... w Nowym Jorku... och, Charlie...łkała jak małe dziecko. - To prawda? - Chciał ją objąć, jak jedno ze swych dzieci, ale nie można było położyć ramienia na ogromnym gipsie i otaczających go urządzeniach. Mógł tylko trzymać ją za rękę i głaskać jej twarz. Tym razem musiał powiedzieć szczerze. - Tak, kochanie. - Charlie, ja chcę do domu. - Rozpłakała się. - Nie płacz, głuptasie, bo wszystko zacznie cię boleć. Nie ma o co płakać. Nie daj się! - Próbował żartować, chociaż z trudem hamował łzy. Dla Samanthy był to początek trudnej drogi, na którą dopiero weszła. Jej dawne życie skończyło się w ułamku sekundy, pod kopytami szarego konia. - Słuchaj, Sam, powrót do Nowego Jorku jest krokiem we właściwym kierunku, no nie? - Chyba tak. - Na pewno tak. - Dobrze, ale ja chcę do domu. Nie chcę do szpitala. - W porządku. - Uśmiechnął się krzywo. - Wierzę przynajmniej, że nie zwariowałaś. Ale musisz pójść na trochę do szpitala, no i co? Ja cię będę odwiedzał i Mellie, i Harvey i kogo tam będziesz chciała widzieć. - Tylko nie moją matkę! - Sam przewróciła oczami i roześmiała się przez łzy. - Cholera, Charlie, dlaczego to akurat mnie musiało się przydarzyć? - Uśmiech zamarł, znów popłynęły łzy. Mógł jej powiedzieć tylko jedno. - Kocham cię, Sam. Wszyscy cię kochamy. I cały czas jesteśmy z tobą. - Jesteś takim dobrym przyjacielem. Ja też cię kocham. Rozpłakała się jeszcze bardziej. W porę przyszła pielęgniarka z lunchem. - Słyszałam, że pani nas opuszcza, pani Taylor. To prawda? - Prawda. - Uśmiechnęła się do Charliego. - Ale wrócę tu. O własnych siłach, po prostu z wizytą. - Na pewno. - Pielęgniarka uśmiechnęła się i wyszła z pokoju, a Charlie w duchu wydał westchnienie ulgi. Przez chwilę bał się, że pielęgniarka się zdradzi, gdy Sam powiedziała "o własnych siłach". - A zatem? - Spojrzała na Charliego jedząc zupę. - Kiedy jedziemy do domu? - Ta sobota ci odpowiada, czy masz jakieś inne plany? Uśmiechnął się do niej szeroko. Starała się. O Boże, starała się uśmiechnąć. - Nie, sobota mi odpowiada. - Nie mógł oprzeć się myśli, że doktor miał rację. Kiedy będzie przygotowana, by coś sobie uświadomić, zrozumie. Zastanawiał się, kiedy będzie gotowa stawić czoło innym faktom. - Tak, sobota brzmi świetnie. Do którego szpitala mam iść, Charlie? - Nie wiem. Na który masz ochotę? - A mam wybór? - Tak mi się wydaje. - Może do Lenox Hill. Ma miłe otoczenie i jest blisko metra. Każdy, kogo będę chciała zobaczyć, będzie mógł przyjechać. - Uśmiechnęła się łagodnie. - Nawet Mellie. Myślisz, że mogłaby przynieść Samanthę? W oczach Charliego pojawiły się łzy. - Schowam ją pod płaszcz i powiem, że jest twoja. - Ona jest, wiesz... - Wyglądała na zakłopotaną. - Kimś w rodzaju... przede wszystkim nosi moje imię. Nachylił się i pocałował ją w czoło. Nie powiedział już nic, by nie wybuchnąć płaczem. --------------------------- Rozdział dwudziesty szósty Charlie wstrzymał oddech, kiedy samolot w sobotę rano wystartował z lotniska w Denver. Leciał z nimi doktor, dwójka młodych lekarzy, dwie pielęgniarki i wystarczająca ilość tlenu na podróż do Ameryki Południowej. Samantha po zażyciu środków uspokajających była rozluźniona mimo podniecenia powrotem do domu. Doktor wydawał się zadowolony z jej stanu. Przygotował wszystko zarówno w szpitalu Lenox Hill, jak i w ambulansie, który miał czekać na nich na lotnisku. Przez całą drogę informowali wieże kontrolne w każdym sektorze. Gdyby Samantha nagle potrzebowała pomocy, musieliby wylądować gdzieś po drodze. Modlili się, aby bezpiecznie dolecieć do Nowego Jorku. W ów słoneczny sierpniowy dzień Sam myślała tylko o spotkaniu z przyjaciółmi. Przez całą drogę chichotała i robiła miny, które rozśmieszały wszystkich, z wyjątkiem Charliego. Był bardzo zdenerwowany: wziął na siebie cały ciężar odpowiedzialności i jeśli zdarzyłoby się coś po drodze, czułby się winny. Należało chyba zostawić ją w Denver. Doktor przysiadł się do niego w połowie drogi, gdy Charlie gapił się przez tylne okno. Delikatnie dotknął jego ramienia i cicho, by nie obudzić śpiącej już Sam, powiedział: - Już dobrze, panie Peterson. Już po wszystkim. Ona czuje się coraz lepiej. Po prostu znakomicie. Charlie z uśmiechem obrócił się do lekarza. - Ona to przeżyje, a ja? Chyba przybyło mi dwadzieścia lat w ciągu tych dwóch tygodni. - To ciężka próba. Dla rodziny również. - Ale on nawet nie był jej rodziną, tylko przyjacielem. Zrobiłby to dla kuzyna, szwagra, dla Harveya, więc zrobił i dla... Sam... Będzie siedział przy jej łóżku przez następny miesiąc, jeśli zajdzie potrzeba. Tak bardzo było mu jej żal. Jak się ułoży życie Sam teraz? Nie miała nikogo, ani męża, ani narzeczonego, ten przeklęty kowboj, o którym wspominała, uciekł od niej i nie wiedziała nawet, gdzie on jest. Kto się nią zajmie? Nikt. Po raz pierwszy od dłuższego czasu znów z niechęcią myślał o Johnie Taylorze. Gdyby ten łajdak siedział w domu, jak na męża przystało... Doktor obserwował go uważnie, potem ścisnął jego ramię. Niech pan się nie przejmuje, panie Peterson. Ona stanie na własnych nogach, jeśli tak można powiedzieć. Nie jest zamężna, prawda? Charlie potrząsnął głową. - Nie, już nie. Właśnie o tym myślałem. To może być bardzo trudne. - Przez pewien czas będzie. Ale potem się przyzwyczai. Inni też. Ona może żyć pełnią życia. Może pomóc sobie, pomóc innym, wrócić do pracy. Jeśli nie jest tancerką, nie będzie żadnego problemu, z wyjątkiem psychologicznego. Ale zostanie w szpitalu, dopóki się nie przygotuje, zarówno psychicznie jak i fizycznie. Nauczą ją tam, jak dbać o siebie, jak być niezależną. Niech pan posłucha. To jest młoda, piękna kobieta, silna, o wspaniałym umyśle. Nie widzę powodu, by miała się nie przystosować. - Znów uścisnął ramię Charliego i uśmiechnął się. - Podjął pan słuszną decyzję... w obu przypadkach. To byłaby zbrodnia, nie zoperować jej i pozwolić umrzeć. I powinna znaleźć się w Nowym Jorku, otoczona przyjaznymi duszami. Charlie popatrzył na niego z wdzięcznością. - Dziękuję, że pan to powiedział. Lekarz poklepał Charliego po ramieniu i wrócił do Samanthy. Dwie godziny później wylądowali na lotnisku Kennedy'ego. Przeniesienie Sam do ambulansu poszło gładko. Przy włączonej sygnalizacji świetlnej, lecz bez syreny, przebijali się z pełną szybkością przez ruch miejski. Po półgodzinie bez problemu dotarli do szpitala Lenox Hill. Samantha uśmiechnęła się do Charliego. - Wiesz, ten powrót jest lepszy. Nie miotam się z walizkami. - Następnym razem - uśmiechnął się Charlie - zrobisz mi tę uprzejmość i pojedziemy zwykłą drogą. Pogubią nam się bagaże i weźmiemy taksówkę. Ponad dwie godziny zajęło przenoszenie Samanthy do jej pokoju. Doktor asystował przy wszystkich przygotowaniach, następnie Sam poznała nowego lekarza, który czekał na ich przybycie na prośbę Harveya. Kiedy uporali się ze wszystkim, Sam, Charlie i doktor z Denver byli zupełnie wyczerpani. Reszta grupy wymknęła się wcześniej. Zapłacono im od razu, a poza tym zamierzali wrócić do Denver samolotem sanitarnym jeszcze tego wieczoru. Doktor chciał spędzić kilka dni w Nowym Jorku, obejrzeć sobie Lenox Hill i wrócić do Denver zwykłą linią lotniczą. - Powinno być ci tu dobrze, Sam. - Charlie patrzył na nią ze zmęczonym uśmiechem. Samantha przyjęła narkotyk i prawie od razu zaczęła zasypiać. - Taaak, Charlie... na pewno... czuję się świetnie... pozdrów Mellie... dziękuję... - Pięć minut później jechał windą z doktorem, potem znalazł się w taksówce i po dziesięciu minutach przy Osiemdziesiątej Pierwszej ulicy obejmował mocno żonę. - Najdroższa... kochanie... - Czuł się, jakby wrócił z frontu. Uświadomił sobie, jak bardzo tęsknił i jak był zmęczony. Tragedia Sam i odpowiedzialność za jej życie stanowiły straszliwy ciężar, o którym do tej chwili starał się nie myśleć. Teraz marzył tylko o tym, by kochać się z żoną. Mellie przezornie wynajęła dziewczynę do dzieci, które od progu zaatakowały ojca, szalejąc z radości. Mellie wyprawiła je zaraz z opiekunką, napuściła wody do wanny i zrobiła Charliemu masaż. Uśmiechnął się do niej i usnął. Dwie godziny później obudziła go na obiad z szampanem i tortem, na którym napis głosił: "Kocham Cię. Witaj w domu". - Och, Mellie, tak bardzo cię kocham. - Ja też cię kocham - odparła i dodała: - Myślisz, że powinniśmy zadzwonić do Sam? Charlie potrząsnął głową. Zrobił już dla niej wszystko, co mógł. W tej chwili pragnął być tylko z Mellie. Nie chciał myśleć o tym strasznym wypadku, o szarym koniu, który prześladował go w snach od trzech tygodni, o Sam w gipsie czy o tym, że nigdy już nie będzie mogła chodzić. Musiał zapomnieć. I nad wszystko potrzebował teraz Mellie. Tuż po północy ziewnął ostatni raz i z uśmiechem zasnął w ramionach żony. - Witaj w domu - wyszeptała cicho, całując go w kark, i zgasiła światło. --------------------------- Rozdział dwudziesty siódmy Mamo, ja naprawdę czuję się dobrze... nie wygłupiaj się, nie ma powodu, żebyś tu przyjeżdżała... och, na miłość boską... tak, oczywiście, nadal jestem w gipsie, ale czuję się świetnie. Nie, nie chcę jechać do Atlanty. Dopiero co przyjechałam z Denver, trzy tygodnie temu, to wystarczy... tutaj jest mój dom, mamo. Nikogo nie znam w Atlancie. Oczywiście, mam ciebie i George'a... Mamo... mamo... proszę! Nie cierpię go... - Podniosła wzrok na Melindę i zrobiła okropną minę do słuchawki, szepcząc bezgłośnie: "Moja matka". Melinda uśmiechnęła się. - Tak, mamo, doktor jest wspaniały, lubię go... wiem, że jest kompetentny, ponieważ tak mi powiedział, a jego matka go kocha. No, mamuśku, skończ już. Czuję się znakomicie, zatelefonuję do ciebie. Możesz do mnie dzwonić. Kiedy będę się już bardzo dobrze czuła, przyjadę do Atlanty... Nie wiem, kiedy... powiem ci. Obiecuję... nie, mamo, muszę już iść... pielęgniarka czeka... nie, nie możesz z nią rozmawiać... do widzenia, mamo... - Odłożyła słuchawkę i jęknęła. - Cześć, Mellie. Chryste, za jakie grzechy ona mnie tak prześladuje? - Po prostu martwi się o ciebie, Sam. - Wiem. Ale przy tym mnie zamęczą. Zamierza tu przyjechać z mężem, bo on chce się skonsultować z moim lekarzem i przewrócić cały szpital do góry nogami. Powiedz mi, co ten facet z Georgii przed premierą na antenie. Obawiam się, panno Samantho, że może jeszcze zrobić z moim połamanym szkieletem? Przyklei mi naprawdę pójdę na emeryturę i naprawdę ty zostaniesz dyrektorem jeszcze jedno ucho czy nos? - Mellie uśmiechnęła się tylko. - Co generalnie u ciebie słychać? - Nie strasz mnie, Harvey. Nie chcę twojego przeklętego - Wszystko dobrze. A ty jak się czujesz? stołka. Zostań tam, gdzie jesteś, albo ja zostanę tutaj na zawsze. - Nudzę się. Chcę do domu. - Uchowaj Boże! - A co oni mówią? Odwiedzał ją dwa razy w tygodniu, Charlie przychodził w czasie - Jakieś bzdury o cierpliwości. Jak się miewa moja imienniczka? Roześmiała się na wspomnienie małej Sam. - Cudownie. - mellie uśmiechnęła się. - Ma dopiero dwa miesiące, a już umie więcej niż chłopcy, kiedy byli dwa razy starsi. - To dzięki imieniu - zapewniła ją Sam. Tylko uważaj, żeby nie miała kłopotów z końmi. - Westchnęła. - Chciałabym wiedzieć, jak długo będę tu uwięziona. - Melinda jednak podejrzewała, że jednak nie chciała wiedzieć. Charli mówił, że prawdopodobnie spędzi w szpitalu rok. Odwiedzali ją wszyscy. Harvey siedział nerwowo na brzegu krzesła, bawił się kapeluszem i fajką, patrzył niespokojnie na Sam leżącą bezładnie na łóżku. - Harvey, nie bądź taki wystraszony, na miłość boską. Nie ugryzę cię. - Mogę ci dać to na piśmie? - Z przyjemnością. - Uśmiechnęła się żałośnie i spytała, kiedy wreszcie zmądrzeje i wróci do pracy. - Nie mogę, Sam. Muszę cię oszczędzać na przyszłość. Poza tym, przyszła recenzja pierwszej reklamówki z twojej przygody na Zachodzie. - Zaparło mu dech z podziwu. - Sam, gdybyś nawet nie zrobiła w życiu nic innego, możesz być z siebie dumna. - Taka dobra? - spytała zdumiona. Harvey nigdy nie był zbyt szczodry w pochwałach. Rano słyszała i od Charlego, że reklamówka była cholernie dobra, ale nie mogła uwierzyć, że dobra aż tak. - Jeszcze lepsza. Wspaniała. Mówią, że następne są wprost fenomenalne. Jestem pełen podziwu. Popatrzyła na niego dłuższą chwilę. - Zawsze myślałam, że prędzej bym umarła niz usłyszała od ciebie coś takiego. - Może nie. Przegramy ci je na kasetę i pokażemy na video przed premierą na antenie. Obawiam się, panno Samantho, że naprawdę pójdę na emeryturę i naprawdę ty zostaniesz dyrektorem generalnym. - strasz mnie Harvey. Nie chcę twojego przeklętego stołka. Zostań tam, gdzie jesteś albo ja zostanę tutaj na zawsze. - Uchowaj boże! odwiedzał ją dwa razy w tygodniu, Charlie przychodził w czasie lunchu, Hary Johns-Adams złożył jej dwie wizyty z pudłem wybornych czekoladek, a jego przyjaciel przysłał tak piękną nocną koszulę od Bergdorfa, że wprost nie mogła się doczekać zdjęcia gipsu, by ją włożyć. Otrzymała też pozdrowienia od francuskiego pudla i książkę. Po tygodniu pewna nieoczekiwana wizyta położyła kres wszystkim odwiedzinom. Pomimo protestów Sam, z Atlanty przyjechała jej matka wraz z jej mężem i oboje zaczęli przewracać szpital do góry nogami. Przez kilka godzin ta straszna kobieta starała się przekonać Samanthę, by wytoczyła proces agencji, że gdyby nie te idiotyczne reklamówki, nie przyjechałaby na Zachód, że to zły znak, że o nią nie dbali, że jej szef jest na pewno jakimś lunatykiem i nie obchodzi go zupełnie, że ona leży w łóżku ze złamanym karkiem. Zupełnie już roztrzęsiona Samantha poprosiła ją, by wyjechała. Musiała jednak ustąpić, kiedy matka rozpakowała się i zaczęła jej wpierać, że jest niewdzięczną sadystką, która chce złamać matce serce. Po tej wizycie Samantha była zupełnie wyczerpana i zdenerwowana, ale najgorsze było jeszcze przed nią. nazajutrz matka odwiedziła jej razem z ojczymem. Stanęli w drzwiach z żałobnym wyrazem twarzy. Matka miała zaczerwienione oczy. Kiedy usiadła, znów zaczęła płakać. - Dobry boże, mamo, co się stało? - Samantha zdenerwowała się już na sam ich widok, bo i bez nich tego dnia przeżyła szok: rano zatelefonowała do Karoliny, by spytać o zdrowie Billa i dowiedziała się, miał następny, znacznie poważniejszy atak serca. Przykuta do łóżka w Lenox Hill nie mogła pomóc Karolinie i poczuła się bezużyteczna i uwięziona.Karo bardzo przejęła się jej wypadkiem. Sam starała się mówić ogólnikami, sądząc, że Karolina ma dosyć własnych zmartwień. Ale Karolina prawie rozchorowała się ze zmartwienia. Zdawała sobie sprawę, czym grozi skakanie na koniu, była jednak wstrząśnięta, gdyż chodziło o Sam. Obiecała, że na pewno jeszcze zadzwoni. Teraz jednak przestała myśleć o Karolinie, patrząc na swoją, jak zwykle elegancko ubraną, matkę, która tego dnia miała na sobie błękitny płócienny kostium i białą jedwabną bluzkę, gustowne, delikatne pantofelki, trzy sznury pereł oraz perłowe kolczyki w uszach. Chociaż była niewysoką, pulchną panią koło sześćdziesiątki, miała wciąż tak niewiarygodnie piękne włosy jak Sam. Niegdyś złote, były teraz śnieżnobiałe. Jej mąż, wysoki i przystojny, wyglądał bardziej na marynarza niż lekarza. Był barczysty i postawny, z gęstą czupryną również śnieżnobiałych włosów. - Och, Samantho... - lamentowała matka. George trzymał ją za rękę. - Co jest, do diabła? - Sam doznała dziwnego, przerażającego przeczucia, że stało się coś strasznego, coś, co dotyczy reszty jej życia. - Och, Samantho... - Jezu. - Chciała zacząć krzyczeć i tupać nogami. Lecz czuła tylko mrowienie w stopach tkwiących martwo w czymś okropnym, jakby były zatopione w betonie. Pielęgniarki pocieszały ją, że to normalne wrażenie. - Co się stało, ludzie? - Patrzyła na nich wrogo. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie pojadą do domu. Matka szlochała coraz bardziej. W końcu zaczął George. - Samantho, mówiliśmy dziś o tobie z lekarzem. - Z którym? Mam czterech. - Marzyła tylko o tym, by wyszli i zostawili ją w spokoju. Ojczym był człowiekiem skrupulatnym. - Rozmawialiśmy z dwoma lekarzami, z doktorem Wongiem i z doktorem Josephsem. Byli bardzo uprzejmi. - Patrzył na nią z oczywistym współczuciem. Matka rzuciła mu żałosne spojrzenie i znów się rozpłakała. - Skąd ta histeria? Co powinnam wiedzieć? - Spojrzała z irytacją na matkę, potem znów na ojczyma. - Bardzo to nas boli, ale uważamy, że nadeszła pora, żebyś i ty już się dowiedziała. Lekarze chcieli zaczekać na odpowiedni moment ale teraz, kiedy my tu jesteśmy... - Zabrzmiało to jak początek mowy pogrzebowej i Samantha omal nie rozejrzała się wokół, by poszukać kogoś w trumnie. Doszła do wniosku, że George przypomina przedsiębiorcę pogrzebowego, i spróbowała przybrać uprzejmy wyraz twarzy. - Teraz, kiedy tu jesteśmy, czas najwyższy, żebyś się dowiedziała. - Czego? - Prawdy. - Sam poczuła, jakby koło serca włączył się jakiś alarm, jakby wiedziała już od dawna, jakby przeczuwała to, co zamierzali powiedzieć. - Ach? - wykrztusiła tylko. - Wypadek... cóż, Sam, spadając doznałaś bardzo poważnych obrażeń. Kręgosłup był złamany w dwóch miejscach. To niemal cud, że nie zmarłaś na skutek szoku i ran, i że nie było uszkodzeń mózgu, bo teraz wiemy już na pewno, że nie było. - Dobrze, dziękuję. A co z resztą? - Serce jej łomotało, lecz twarz nie zdradzała nic. - Jak wiesz, dalej nie miałaś tyle szczęścia, w przeciwnym razie nie byłabyś w tym nieszczęsnym opatrunku. - Westchnął krótko i kontynuował: - Ale to, czego nie wiesz, a my czujemy, że powinnaś, a ja jestem zdania, że już najwyższy czas. Nie wiesz, Samantho, że... - Zawahał się i zniżył głos. - Że jesteś sparaliżowana. Po chwili milczenia spojrzała na niego. - Co to dokładnie znaczy, George? - Że nigdy nie będziesz chodzić. Zachowałaś pełną sprawność górnych partii ciała, ramion, rąk... ale zniszczenie nastąpiło na linii pasa. Możesz to doskonale zobaczyć na zdjęciu rentgenowskim wyjaśnił tonem zawodowca. - Od tego miejsca nie ma nic. Możesz odczuwać jakieś wrażenia, i zapewne coś czujesz, ale to wszystko. Nie masz żadnej kontroli nad mięśniami, nie możesz używać nóg. Będziesz jeździć na wózku. - Po czym zadał ostateczny cios. Ale naturalnie zdecydowaliśmy, że zamieszkasz z nami. - Nie, nie! - wrzasnęła w panice. Matka i George byli zdumieni. - Oczywiście, że tak, kochanie. - Matka wyciągnęła rękę, lecz Samantha skuliła się jak zranione zwierzę. Patrzyła na nich dzikim wzrokiem i rozpaczliwie chciała uciec. Nie mieli prawa jej tego mówić. Jeśli to prawda... nie, to niemożliwe... nikt inny tego nie powiedział... ale podświadomie wiedziała i broniła się przed tą myślą, od kiedy odzyskała przytomność w Denver. A jej najbliżsi powiedzieli. Przybyli jakby specjalnie po to, jakby to była ich misja. Nie chciała już usłyszeć od nich niczego więcej. - Nie chcę, mamo -- powiedziała przez zaciśnięte zęby. Nie zrozumieli. - Ale nie będziesz już mogła o siebie dbać. Będziesz bezradna jak dziecko. - Po tych słowach Samantha chciała umrzeć. - Nie! Nie, do cholery... prędzej się zabiję! - krzyczała. - Samantho! Jak śmiesz mówić takie rzeczy! - Zabiję się, jeśli będę chciała, do cholery. Nie będę przykuta do łóżka jak kaleka. Nie chcę być bezradna jak dziecko i mieszkać z rodzicami w wieku trzydziestu jeden lat. Jak mogło to się zdarzyć właśnie mnie... to niemożliwe, nie pozwolę na to! Matka stała bezradnie, a George demonstrował właśnie, jak należy się zachować przy łóżku chorego, usiłował pogładzić włosy Sam, lecz ona krzyczała coraz głośniej. Matka spojrzała na niego błagalnym wzrokiem i zaproponowała, by wyszli. - Może wrócimy i porozmawiamy o tym później... - Podeszli do drzwi. - Potrzebujesz trochę czasu, Sam, żeby się przyzwyczaić... masz dużo czasu, lekarze mówią, że będziesz tu do maja lub czerwca. - Co? - jęknęła ostatecznie załamana. - Samantho... - Wydawało się przez chwilę, że matka chce do niej podejść. Sam mogła jedynie warczeć jak zwierzę, przykuta do łóżka. - Wyjdźcie stąd, na Chrystusa... proszę... - Straciła kontrolę nad płaczem. - Po prostu idźcie... - Kiedy wyszli, została sama w pustym pokoju, z echem ich słów. Pół godziny później znalazła ją pielęgniarka i wyszarpnęła z jej pięści plastikową filiżankę z niezbyt ostrym brzegiem. Rany, które sobie tą filiżanką zadała, zaszyto kilkoma ściegami, lecz rany zadane przez matkę i ojczyma wymagały wielu miesięcy leczenia. --------------------------- Rozdział dwudziesty ósmy Co słychać, mała? - Charlie strząsnął śnieg z kołnierza, zdjął płaszcz i rzucił na krzesło. Brodę i włosy przyprószył szron. - I co? - Patrzył na nią wyczekująco. Wzruszyła ramionami. - Czego się spodziewałeś? Mam siedzieć i patrzeć, jak chodzisz? - Oooch, jesteś dzisiaj czarująca. - Odczep się. Spojrzał z namysłem na zegarek. - Chciałbym, ale Mellie teraz nie ma dla mnie czasu, a ja mam wolną chwilę. - Bardzo zabawne. - Bardziej niż ci się wydaje. - Cóż, dla mnie nic już nie będzie zabawne. Takie jest życie. Mam trzydzieści jeden lat i jestem kaleką na wózku inwalidzkim. To nie jest ani zabawne, ani śmieszne. - Nie, ale też nie takie tragiczne, jak to próbujesz przedstawić. - Widział ją w tym stanie przez ostatnie trzy czy cztery miesiące, od kiedy ten idiota, jej ojczym, powiedział, że nie będzie chodzić. Zdjęto już gips, nosiła tylko gorset i jeździła na wózku. Czekały ją teraz ciężkie chwile, wyczerpujące miesiące terapii fizycznej, podczas której miała się nauczyć żyć z kalectwem. - To nie musi być takie straszne, Sam. Wcale nie pozostaniesz bezradna, jak uważa twoja matka. - Nie? Jak to nie? Możesz uczynić cud i przywrócić mi władzę w nogach? - Uderzyła je, bezwładne, niepotrzebne jak para starych kaloszy. - Tego nie mogę zrobić, Sam. - Mówił spokojnie, lecz stanowczo. - Ale odzyskaliśmy potęgę twego umysłu, twoich ramion, rąk... - Uśmiechnął się. - Potęgę twoich słów. Możesz zrobić wiele, jeśli chcesz. - Naprawdę? Co na przykład? Dzisiaj przyszedł przygotowany. - Tak się złożyło, pani Przemądrzalska, że przyniosłem prezent od Harveya. - Jeszcze jedno pudełko i zacznę krzyczeć. - Zachowywała się jak rozkapryszone dziecko, nie jak Sam, którą znał. Miał tylko nadzieję, że jednak to się zmieni. Lekarze twierdzili, że za jakiś czas dojdzie do siebie, choć potrwa to dłużej, bo bardzo trudno jest się przystosować każdemu, ale tak pięknej, aktywnej, młodej kobiecie jak Sam - szczególnie trudno. - Nie przysłał ci czekolady, drogie dziecko. Przysłał ci pracę. Przez chwilę cieszył oczy jej zaskoczeniem. - Co to znaczy? - Dokładnie to, co znaczy. Rozmawialiśmy wczoraj z lekarzami. Uważają, że mogłabyś wykonywać część pracy tutaj. Przyniosłem ci dyktafon, ołówki, papier i trzy kartoteki do przejrzenia... - Miał zamiar mówić dalej, ale Sam obróciła się z fotelem i warknęła: - I co mam z tym zrobić? Charlie zdecydował jednak, że koniec tej gry. - Siedzisz tu już dostatecznie długo, Sam. Mózg masz w porządku. Mogłaś umrzeć, ale nie umarłaś, nie marnuj więc dłużej życia na patrzenie w sufit. - Wyglądał na rozgniewanego i Sam spytała już ciszej: - Dlaczego mam coś zrobić dla Harveya? - A dlaczego on miał zrobić coś dla ciebie? Dlaczego dał ci pół roku wakacji, kiedy twój mąż odszedł, dlaczego nie szczędził wydatków, by po wypadku sprowadzić cię do domu. Gdyby nie Harvey, siedziałabyś jeszcze w Denver. Dlaczego dał ci nieograniczony urlop i czeka na twój powrót? - Ponieważ jestem dobrym specjalistą, ot dlaczego. - Kurwa mać! - Po raz pierwszy od miesięcy poczuł prawdziwą złość i dobrze mu to zrobiło. - On potrzebuje twojej pomocy, do cholery. On osiwiał, tak jak ja. Zamierzasz przestać się nad sobą litować i wyjść z tego, czy nie? Chcesz pomóc nam? Milczała przez chwilę, potem pochyliła głowę. - Jeszcze nie zdecydowałam - powiedziała cicho. Charlie uśmiechnął się. - Kocham cię, Sam. - Kiedy obróciła ku niemu twarz, zobaczył spływające łzy. - Co ja mam robić, Charlie? Gdzie mam żyć? I jak?... Boże, tak bardzo się boję, że wyląduję u matki w Atlancie. Oni dzwonią do mnie codziennie, żeby mi powiedzieć, jaką jestem bezradną kaleką i że to, co ja myślę... że jestem... - Nie jesteś. Nie ma w tobie nic bezradnego. Musisz poczynić kilka zmian w życiu, ale nie tak radykalnych, jak Atlanta. O Boże, zwariowałabyś tam. - Potwierdziła ze smutkiem. Charlie ujął w dłonie jej podbródek. - Mellie i ja nie pozwolimy na to. Jeśli chcesz, możesz mieszkać z nami. - Ale ja nie chcę być kaleką, Charlie. Chcę sama się o siebie zatroszczyć. - Więc się zatroszcz. Czy nie tego właśnie tu uczą? Powoli pokiwała głową. - Tak, ale to zajmie całe wieki. - Ile czasu? Pół roku? Rok? - Coś koło tego. - I nie warto poświęcić pół roku, żeby tylko nie mieszkać w Atlancie? - Tak. - Otarła łzy rękawem. - Warto byłoby nawet pięć lat. - Więc ucz się, czego możesz, wracaj do świata i rób swoje, Sam. A teraz... - Uśmiechnął się i spojrzał na zegarek. - Bądź tak uprzejma i przeczytaj te papiery. Dla Harveya. - Nie mów, że dla Harveya. Obaj jesteście siebie warci. Wiem, co robicie dla mnie, i spróbuję zrobić coś dla was. Ale nie obiecuję... Przekaż mu pozdrowienia. - Wzajemnie. Powiedział, że przyjdzie jutro. - Powiedz mu, żeby nie zapomniał mojego Micky'ego Spillanes'a. Oboje czytywali nałogowo kryminały i Harvey od czasu do czasu pożyczał jej kilka. - O, Boże... wy dwoje. - Charlie włożył ciężki, zimowy płaszcz, kalosze, opatulił się szalikiem i pomachał jej ręką od drzwi. - Pa, Mikołaju. Pozdrów Mellie. - Tak jest, madame. - Zasalutował i zniknął. Sam siedziała przez dłuższy czas wpatrując się w akta. Zbliżały się święta i przez cały ranek myślała o Tate'cie. Zaledwie rok temu była na ranczu Lord, Tate udawał świętego Mikołaja, poznała go lepiej i wszystko się zaczęło. W Boże Narodzenie zabrał ją do chatki. Rozmyślanie o Tate'cie przynosiło jej ulgę i czuła znajome napięcie, gdy zastanawiała się, gdzie on może być. Tego ranka rozmawiała z Karoliną. Bill miał kolejny niewielki zawał po święcie Dziękczynienia i czuł się coraz gorzej. Nie chciała zawracać Karolinie głowy pytaniami o Tate'a, lecz w końcu wspomniała o nim i jak zwykle niczego się nie dowiedziała. Karolina, przygnębiona złym stanem zdrowia Billa, najęła nowego zarządcę. Był to młody człowiek, z żoną i trójką dzieci, wyglądał na dobrego pracownika. Karolina zachęcała ją do treningu, Sam jednak zastanawiała się, czy warto. Fizyczna terapia była najcięższą pracą w jej życiu i miała na celu wzmocnienie ramion tak, by mogła kołysać się jak małpa, przesiadać się na fotel i zsiadać z niego, kłaść się do łóżka, gotować i robić wszystko, co jest potrzebne do samodzielnego życia. Gdyby Sam wykazała dobrą wolę, personel wytrenowałby ją tak, by mogła żyć całkowicie niezależnie. Przedtem opierała się oferowanej pomocy, czując, że nic nie ma już znaczenia. Teraz nagle rehabilitacja wydała się jej ważna. Charlie miał rację. Żyła - to wystarczający powód, by się doskonalić. Gwiazdka była trudnym okresem. Przyszedł Harvey, Charlie i Melinda z dziećmi. Pielęgniarka wpuściła ich wszystkich i Samantha dostała do potrzymania małą Sam, która miała już prawie pięć miesięcy i była coraz ładniejsza. Kiedy wszyscy poszli, ogarnęło ją rozpaczliwe poczucie samotności. Pod wieczór czuła, że dłużej tego nie zniesie. Desperacko wyjechała z pokoju i potoczyła wózek korytarzem. Na samym końcu piętra zauważyła małego chłopca w takim samym wózku. Siedział przy oknie i patrzył smutno na sypiący śnieg. - Cześć, nazywam się Sam. - Od razu poczuła do niego sympatię. Chłopiec odwrócił się: miał nie więcej niż sześć lat i oczy pełne łez. - Nie będę już się bawić na śniegu. - Ani ja. Jak się nazywasz? - Alex. - Co dostałeś na Gwiazdkę? - Kapelusz kowbojski i olstra. Ale konno też nie będę już jeździł. Skinęła powoli głową, a potem zapytała: - Dlaczego? Popatrzył na nią tak, jakby była bardzo głupia. - Ponieważ poruszam się na wózku. Wpadłem pod samochód, kiedy jechałem na rowerze i muszę już w tym siedzieć na zawsze. Spojrzał na nią z ciekawością. - A ty? - Spadłam z konia w Kolorado. - Taak? - Patrzył na nią z uznaniem. Z konia, to jednak więcej niż z roweru. Sam uśmiechnęła się. - Tak. I wiesz co, założę się, że mogłabym nadal jeździć i ty też. Widziałam artykuł w gazecie o takich ludziach, jak my, którzy jeździli konno. Pewnie mieli specjalne siodła, ale jeździli. - Konie też mieli specjalne? - Wyglądał na zachwyconego tym pomysłem. Sam z uśmiechem potrząsnęła głową. - Chyba nie. Po prostu miłe. - I taki miły koń cię zrzucił? - Spojrzał na jej nogi, potem na twarz. - Nie, to nie był miły koń. A ja byłam bardzo głupia, że chciałam na nim jeździć. To był bardzo niedobry koń i zrobiłam wiele błędów, kiedy na nim jechałam. - Jakich? - Galopowałam za szybko, głupio, i brałam przeszkody w terenie, którego nie znałam. - Po raz pierwszy była wobec siebie szczera. Pierwszy raz rozmawiała o wypadku i dziwiło ją, że wspomnienie nie rani tak bardzo. - Lubisz konie, Alex? - Pewnie. Byłem kiedyś na rodeo. - Tak? A ja pracowałam na ranczu. - Nie - zaprotestował. - Dziewczyny nie pracują na ranczu. - Owszem. Ja pracowałam. - Podobało ci się? - powątpiewał. - Uwielbiałam to. - Więc dlaczego przestałaś? - Wróciłam do Nowego Jorku. - Dlaczego? - Tęskniłam za przyjaciółmi. - Masz dzieci? - Nie. - Poczuła małe ukłucie w sercu, myśląc z tęsknotą o małej Sam. - A ty masz dzieci, Alex? - Uśmiechnęła się, a Alex wybuchnął śmiechem. - Pewnie, że nie. Jesteś głupia. Naprawdę nazywasz się Sam? - Naprawdę to Samantha. Przyjaciele nazywają mnie Sam. - Ja jestem Alexander. Ale tylko mama tak do mnie mówi. - Przejedziemy się trochę razem? - Dotkliwie odczuwała samotność, a Alex stanowił jedyne towarzystwo. - Teraz? - Pewnie. Czemu nie? Spodziewasz się wizyty? - Nie. - Chłopczyk błyskawicznie posmutniał. - Poszli już do domu. Patrzyłem na nich przez okno. - W takim razie zrobimy mały objazd. - Uśmiechnęła się figlarnie i dała sygnał do startu. Powiadomiła dyżurującą pielęgniarkę, że zabiera Alexandra na wycieczkę. Zjechali windą do sklepu, gdzie Sam kupiła lizaka i dwa batony dla Alexa i kilka gazet dla siebie. Potem zdecydowali się jeszcze na gumę do żucia. Następnie wrócili na swoje piętro, aby robić balony i bawić się w zgadywankę. Alex zapytał: - Chcesz zobaczyć mój pokój? - Pewnie. Miał małą choinkę pełną rozmaitych ozdób. Na ścianach wisiały obrazki i kartki od kolegów ze szkoły. - Wrócę tam. Lekarz powiedział, że nie muszę chodzić do specjalnej szkoły. Po terapii będę prawie taki sam jak inni. - To samo mówi mój lekarz. - Chodzisz do szkoły? - Był wyraźnie zaintrygowany. Sam roześmiała się. - Nie, pracuję. - Co robisz? - Pracuję w agencji reklamowej, piszę reklamówki. - Sprzedajesz w telewizji zabawki dla dzieci? Moja mama mówi, że ludzie, którzy to robią, są nie-od-po-wie-dzial-ni czy coś w tym rodzaju... - Nieodpowiedzialni. Teraz robię reklamy głównie dla dorosłych: samochody, fortepiany, szminki i perfumy. - To głupie. - Tak... Ale może kiedyś będę jeszcze pracować na ranczu. Skinął głową. To mu się podobało. - Masz męża, Sam? - Nie. - Dlaczego? - Pewnie nikt mnie nie chce - zażartowała. - Jesteś żonaty, Alex? - Nie. - Uśmiechnął się. - Ale mam dwie dziewczyny. - Dwie? - I rozmowa ciągnęła się godzinami. Zjedli razem kolację, Samantha opowiedziała mu bajkę i pocałowała na dobranoc. Kiedy wróciła do siebie, uśmiechnęła się spokojnie i przypuściła atak na stertę scenariuszy. --------------------------- Rozdział dwudziesty dziewiąty Alex opuścił szpital w kwietniu. Potem wrócił do szkoły. Samantha co tydzień dostawała list, w którym opisywał, że jest znów taki sam jak inne dzieci, że nawet gra w specjalnej drużynie baseballowej wraz z ojcem i grupą innych dzieci na wózkach. Mecze odbywały się każdej niedzieli. Sam chowała te listy do specjalnego segregatora, sama też pisywała do niego, wysyłała mu gumę do żucia, pocztówki z końmi i wszystko, co tylko mogła dla niego znaleźć w szpitalnym kiosku. Przez tę znajomość stała się nieco silniejsza. Bardziej odważna. Nadszedł jednak czas próby: pod koniec miesiąca lekarz poruszył kwestię powrotu do domu. - Co o tym myślisz? Jesteś gotowa? Przerażona Samantha zaprzeczyła ruchem głowy. - Jeszcze nie. - Dlaczego? - Nie wiem... nie jestem pewna, czy dam sobie radę... nie jestem... moje ręce nie są jeszcze dość silne... Miała tysiące wymówek, typowych dla ludzi w jej sytuacji. Czuła się bezpieczna w swoim kokonie i nie chciała z niego wyjść. Doktor Nolan wiedział jednak, że nadejdzie czas, kiedy będą musieli delikatnie ją wypchnąć, a ona będzie stawiała opór na każdym kroku tej drogi. Natomiast wypracowała sobie wygodny plan dnia: rano trzy godziny ćwiczeń rehabilitacyjnych, po południu trzy godziny pracę biurowych. Jej reklamy dostały siedem nagród, w tym tak upragnioną Clio, nadal były emitowane i Sam wciąż dodawała do kampanii nowe pomysły. Henry Johns-Adams, jego przyjaciel i Charlie znów mieli jechać na Zachód, by nakręcić dwa nowe filmy. Pewnej nocy zadzwoniła do Karoliny. Chciała jeszcze raz poprosić o pozwolenie nakręcenia reklamy na jej ranczu, sądziła poza tym, że to odwiedzie Karo od ciągłego rozmyślania o Billu. Ale było zupełnie inaczej. Karolina podniosła słuchawkę i słysząc głos Sam, zaczęła rozpaczliwie szlochać. - Och, Sam... mój Boże... on nie żyje... nie żyje. Sam nie wiedziała, co powiedzieć. Starała się ją łagodnie pocieszać. Co jednak warte są takie pocieszenia. Choć od śmierci Billa upłynęło kilka miesięcy, Karolina wciąż była zupełnie rozbita. Sam w przerażeniu słuchała martwego brzmienia jej głosu, jakby dusza Karoliny także umarła, niezdolna pogodzić się ze stratą człowieka, którego tak kochała. Sam próbowała dodać jej sił, Karolina jednak nie słuchała. - Ale nikt mi już nie został, Sam. Nie mam po co dłużej żyć. Cała moja rodzina odeszła... a teraz Bill... - Masz jeszcze ranczo i mnie, i tak wielu ludzi, którzy się o ciebie martwią. - Nie wiem, Sam. Czuję, że moje życie się skończyło. Nawet już nie jeżdżę z ludźmi. Nowy zarządca pilnuje za mnie wszystkiego. Nic już nie ma dla mnie znaczenia bez Billa i... - Sam usłyszała w jej głosie szloch. -...to wszystko mnie wykończy. Pochowała go na ranczu. Bill pożegnał się z życiem po swojemu. Umarł jako zarządca rancza Lord, nie jako mąż Karoliny, choć to już naprawdę nie powinno było dla niego mieć znaczenia. Odejście Billa wielu ludzi odebrało boleśnie, stracili dobrego przyjaciela. Oczywiście nie było żadnych wieści o Tate'cie Jordanie. Sam już nawet nie pytała, Karolina powiedziałaby jej z pewnością sama. Nawiązała kontakt z tyloma ranczerami, z tyloma robotnikami, podczas podróży zwiedziła tyle rancz i nikt go nie spotkał, nikt o nim nie słyszał. Zastanawiała się, dokąd pojechał, czy był szczęśliwy, czy o niej pamiętał. Dalsze poszukiwania nie miały sensu. Nie mogła mu już nic ofiarować. Teraz nie pozwoliłaby mu zostać. Teraz ona by uciekła. Ale nie musiała uciekać. Nie było tu Tate'a Jordana. Na wiosnę wreszcie wypisano ją ze szpitala, mimo protestów jej matki. Wyjechała pierwszego maja, pięknego, słonecznego dnia, i wreszcie zobaczyła swój nowy apartament. Za radą Charliego i Melindy, jeszcze będąc w szpitalu, zamówiła do przeprowadzki pracowników, którzy zapakowali wszystkie jej rzeczy ze starego mieszkania. Z powodu schodów nie dałaby sobie w nim rady. Niemal cudem Charliemu udało się zamienić je na inne w budynku, w którym mieszkali z Melindą. Apartament na parterze, z małym słonecznym ogrodem, nadawał się doskonale: nie miał schodów, za to był łatwo dostępny i w razie potrzeby służył pomocą portier. Było to dokładnie takie mieszkanie, jakie zalecił lekarz. Od pierwszej chwili Samantha żywo komenderowała robotnikami, by ustawili meble tak, jak wyrysowała im na planie, i ułożyli paczki z jej rzeczami, by mogła je rozpakować sama. Musiała teraz stawić czoło wyzwaniu. Zmęczona, zasapana atakowała pudełka i omal nie wypadła z fotela, próbując zawiesić mały obraz na ścianie. Udało się. Rozpakowała walizki, posłała sobie łóżko, umyła włosy i robiła wszystko, czego ją nauczono. W poniedziałek triumfalnie wjechała do biura, ubrana w czarną spódnicę, czarny sweter z wielbłądziej wełny, modne zamszowe buty i z czerwoną wstążką we włosach. Wyglądała o wiele młodziej i zdrowiej niż w ciągu owego strasznego roku. Kiedy w południe zadzwoniła matka, by lamentować nad jej losem, Sam miała ważne spotkanie. Potem pojechała z Charliem i Harveyem na lunch do "Lutece", by uczcić swój powrót. Pod koniec tygodnia spotkała się z pierwszym klientem, tak samo swobodnie, z wdziękiem, jak przed wypadkiem. Była zdumiona, że ludzie wciąż widzą w niej atrakcyjną kobietę. Mimo podejrzeń, że litują się nad nią, nie mogła sobie odmówić przyjemności potwierdzenia swojego wdzięku. Naturalnie nie była kobietą w pełnym tego słowa znaczeniu. O sprawach erotyki nie chciała rozmawiać z psychiatrą, uważała je za zamknięty rozdział, lekarze postanowili więc pominąć tę sferę. Samantha robiła tak wielkie postępy na każdym innym polu, że stwierdzono ostatecznie, iż prędzej czy później przyjdzie do siebie. Nieprawdopodobne, by trzydziestojednoletnia kobieta, tak piękna jak Samantha Taylor, miała spędzić resztę życia sama, bez względu na to, co teraz mówiła. - Zatem... - Harvey z uśmiechem, a nie często uśmiechał się stary Maxwell, podniósł kielich szampana. - Proponuję wzniesienie toastu za Samanthę. Żyj nam sto lat i pracuj sto lat w "Crane, Harper i Laub". Dziękuję ci. Skłonił się nisko i cała trójka parsknęła śmiechem. Potem Sam wypiła toast za nich. Pod koniec lunchu byli już lekko wstawieni i Sam żartowała, że nie jest w stanie sama kierować wózkiem. W powrotnej drodze do biura wjechała na dwóch przechodniów, więc Charlie przejął wózek i pchnął ją wprost na policjanta, który omal nie usiadł jej na kolanach. - Charlie, na miłość boską! Uważaj, gdzie jedziesz! - Ja jechałem... On pewnie był pijany. To niesmaczne, funkcjonariusz na służbie! Zaśmiewali się do łez jak dzieci, potem musieli spoważnieć, gdy wchodzili do biura. W końcu dali za wygraną i skończyli tego dnia pracę wcześniej. W sobotę Samantha zabrała swojego małego przyjaciela Alexa na lunch. Pojechali wózkami, zjedli hot-dogi i frytki, potem udali się do kina. Film zrobił na Alexie duże wrażenie. Kiedy pod koniec dnia musiała odwieść go do mamy, poczuła mały ucisk w okolicy serca i postanowiła zajrzeć do Melindy, która bawiła się z dzieckiem. Cicho wjechała do pokoju, mała Samantha wstała i machając rękami zaczęła dreptać w jej stronę. Duża Samantha zaspała z emocji na fotelu. Kiedy dziecko upadło na miękki dywanik, Sam zawołała Mellie, która weszła akurat w chwili, kiedy jej dziesięciomiesięczna córka zdążyła wstać i zrobić następnych kilka kroczków. - Ona chodzi! - wykrzyknęła Mellie radośnie. - Ona chodzi... Charlie! Sam chodzi... - Podekscytowany Charlie wpadł do pokoju nie wiedząc, że Mellie mówi o jego dziecku. Duża Sam patrzyła na niego ze łzami spływającymi po policzkach, potem uśmiechnęła się i wyciągnęła ramiona do roześmianej dziewczynki. - Tak, Samantha chodzi. --------------------------- Rozdział trzydziesty Agencja "Crane, Harper i Laub" znów dostała nagrodę Clio za następną reklamę Samanthy i pod koniec roku Sam przyjęła dwa nowe zamówienia. Ponure przewidywania matki nie sprawdziły się. Przeciwnie, Sam pracowała więcej niż dotychczas, z łatwością dawała sobie radę w mieszkaniu, widywała się z kilkorgiem przyjaciół i czasami umawiała się do kina z rosnącym jak na drożdżach Alexem. W zasadzie była szczęśliwa i cieszyła się, że żyje. Wciąż tylko nie wiedziała, co przyniesie przyszłość. Harvey nadal był dyrektorem generalnym i nadal straszył, że pójdzie na emeryturę. Sam nie wierzyła mu aż do pierwszego listopada, kiedy to wezwał ją do swojego gabinetu i z roztargnieniem wskazał krzesło. - Usiądź, Sam. - Dziękuję, już siedzę - odparła rozbawiona, a Harvey gwałtownie spłonął rumieńcem. Po chwili oboje się roześmieli. - Nie denerwuj mnie, Sam, do jasnej cholery. Muszę ci coś powiedzieć... nie, poprosić cię o coś... - Zamierzasz mi się oświadczyć po tylu latach? - zażartowała. Harvey od trzydziestu dwóch lat był szczęśliwym mężem. - Nie, cholera, nie żartuj dzisiaj, Sam. - Patrzył na nią dziko. - Mam zamiar zrobić "to". Mam zamiar pójść na emeryturę od pierwszego stycznia. - Kiedy to wymyśliłeś, Harvey? Dzisiaj rano? Nigdy nie brała na serio jego pogróżek i czuła się znakomicie na własnym stanowisku. Jej powodzenie rosło z roku na rok, agencja wykazała tyle zrozumienia dla jej problemów, choroby, że Sam mogła czuć jedynie bezgraniczną wdzięczność. Nie zależało jej na stanowisku Harveya. - Dlaczego nie odpoczniesz, nie urządzisz sobie z Maggie miłych wakacji w jakimś ciepłym miejscu, na przykład na Karaibach. Potem wrócisz jak nowo narodzony, zawiniesz rękawy i do roboty. - Nie chcę - burknął jak nadąsane dziecko. - Wiesz co, Sam? Mam pięćdziesiąt dziewięć lat i zastanawiam się, co ja właściwie robię. Kogo obchodzą reklamówki? Kogo obchodzi, co będziemy robić w przyszłym roku? Marnuję moje ostatnie najlepsze lata z Maggie, siedząc przy biurku i pracując, aż mi tyłek przyrasta do stołka. Mam już tego dosyć. Chcę pobyć trochę w domu, Sam, zanim będzie za późno. Zanim zmarnuję ostatnią szansę, zanim któreś z nas zachoruje albo umrze. Przedtem w ten sposób nie myślałem, ale od przyszłego wtorku będę miał sześćdziesiąt lat i zrozumiałem, że mogę wszystko zniszczyć. Zamierzam zrezygnować i nie przekonuj mnie, proszę, bo to i tak nic nie da. Poprosiłem cię tutaj, bo chcę cię zapytać, czy zgodzisz się przejąć moje stanowisko, Sam. Faktycznie to tylko czysta formalność, ponieważ czy chcesz czy nie chcesz, jest twoje, nie widzę lepszego kandydata. Siedziała zachwycona, niepewna, co ma odpowiedzieć. - Harvey, to była cała przemowa. - Przemyślałem każde słowo. - Wiem i w pewnym sensie masz rację... Dawniej Sam całymi miesiącami rozmyślała o Billu i Karo, rozważała, czy mogli cieszyć się każdą wspólnie spędzoną chwilą. Byli tak zajęci ukrywaniem się, że zmarnowali mnóstwo czasu, który mogli spędzić razem w zupełnie inny sposób. Ale należało to już do przeszłości i od śmierci Billa Sam martwiła się tylko o Karolinę, która od ośmiu miesięcy żyła w głębokiej depresji. Sam chciała ją odwiedzić, lecz bardzo bała się podróży. Wygodniej jej było w domowym zaciszu i wiedziała, że tu da sobie radę. Perspektywa opuszczenia domu na dłużej przejmowała ją strachem. Nie pojechała do Atlanty i wcale się tam nie wybierała, ale wizyta u ciotki Karo to zupełnie co innego. Po prostu nie miała odwagi zająć się tym odpowiednio i nie zorganizowała jeszcze wyjazdu. Myślała mgliście o Bożym Narodzeniu, nic jednak nie postanowiła. Obawiała się zderzenia ze wspomnieniami o Tate'cie. - No i co, Sam, chcesz być dyrektorem generalnym? Bezpośrednie pytanie wymagało bezpośredniej odpowiedzi. Sam popatrzyła z wahaniem na Harveya. - Wiesz co, sama nie wiem. Lubię pracować dla ciebie i przyzwyczaiłam się myśleć, że będziesz moim szefem do końca świata. Ale w tym czasie tak bardzo zmieniło się moje życie, mój system wartości, że nie jestem już pewna, czy potrzebne mi to wszystko, co się łączy z tą pracą: nie przespane noce, bóle głowy, wrzody żołądka. Poza tym funkcja dyrektora generalnego wymaga nieustannych podróży, a teraz byłoby to niewygodne. Nie czułabym się bezpiecznie, dlatego przecież nie poleciałam do moich przyjaciół w Kalifornii. Nie wiem, Harvey, ja się już chyba nie nadaję do tej pracy. Może Charlie? - On jest dyrektorem artystycznym, Sam. Wiesz dobrze, że rzadko kiedy dyrektor artystyczny zostaje dyrektorem generalnym. To osobne zagadnienia, inny rodzaj pracy. - Może. Ale on byłby naprawdę dobry. - Ty również. Pomyślisz o tym? - Oczywiście, że pomyślę. Mówisz tym razem serio? - Była zaskoczona jego decyzją i swoimi rozterkami. Nie była pewna, czy chce dostać tę pracę, czy sobie z nią poradzi. - Kiedy mam ci dać odpowiedź? - Za dwa tygodnie. - Pogawędzili jeszcze kilka minut, po czym opuściła jego biuro. Zamierzała podjąć decyzję pod koniec ustalonego terminu. Lecz dziesięć dni później życie sprawiło jej jeszcze jedną niespodziankę. W ciągu ostatnich dwóch lat nie brakowało jej takich niespodzianek. Siedziała przy biurku z listem od prawnika Karoliny, ze łzami spływającymi po twarzy. Pojechała do pokoju Charliego i zatrzymała się na progu. Była blada jak trup. - Coś się stało?... Charlie przerwał pracę i podszedł do niej. Było to głupie pytanie. Skinęła głową i wjechała do pokoju. Charlie wziął list, przeczytał i spojrzał na nią zdumiony. - Nie wiedziałaś? Płacząc cicho, potrząsnęła głową. - Ja nigdy o tym nie myślałam... tam chyba nikogo nie było. - Wyciągnęła do niego ramiona. - Charlie, ona odeszła. Co ja mam robić? - Już dobrze, Sam, już dobrze. - Był równie poruszony. Karolina Lord zmarła w ubiegły weekend. Przez chwilę Sam zabolało, że nikt jej nie zawiadomił. Był przecież Josh, dlaczego nie zadzwonił? Po chwili uświadomiła sobie, że na pewno wszyscy byli tak wstrząśnięci i zrozpaczeni, że mogli w ogóle nie pomyśleć o tym. Zgodnie z ostatnią wolą Karoliny ranczo należało do Sam. Karo zmarła we śnie, bez bólu, bez cierpień. Charlie i Sam podejrzewali, że stało się to, czego pragnęła. Karolina po prostu nie chciała żyć bez Billa Kinga. Samantha przetoczyła wózek obok Charliego i zapatrzyła się w okno. - Dlaczego zostawiła mi ranczo? Co ja mam z tym zrobić? Nie mogę już tam zamieszkać. Głos załamał jej się na wspomnienie szczęśliwych dni spędzonych z Barbarą, Karoliną, Billem i Tate'em. Pomyślała o ukrytej chatce, o Joshu, Black Beauty. Po jej twarzy płynęły łzy. - A niby dlaczego nie możesz tam zamieszkać? - zapytał Charlie. - Bo choć próbuję udawać normalną osobę, choć pracuję, żyję sama i jeżdżę taksówkami, w istocie jestem kaleką, jak mówi moja droga matka. Co mogłabym robić na ranczu? Patrzeć, jak wszyscy jeżdżą konno? Ranczo jest dla zdrowych ludzi, Charlie! - Będziesz na tyle zdrowa, na ile pozwolisz swojemu organizmowi. Koń ma cztery nogi, Sam. Ty nie masz ani jednej. Koń może chodzić za ciebie. Siodło bardziej do ciebie pasuje niż ten wózek. - To nie jest dowcipne - powiedziała ze złością, obróciła się i wyjechała z pokoju. Pięć minut później wszedł do jej gabinetu, by porozmawiać niezależnie od tego, jak była wściekła i jak głośno krzyczała. - Zostaw mnie w spokoju, do cholery! Kobieta, którą tak bardzo kochałam, nie żyje, a ty chcesz mi tu pleść, że powinnam pojechać na ranczo i jeździć konno. Zostaw mnie! - wrzeszczała. Charlie stał niewzruszony. - Wiem, to bardzo smutne, że umarła, ale zostawiła ci dorobek całego życia, nie ze względu na materialną wartość, ale dlatego, że marzyłaś o zamieszkaniu tam na resztę życia. Obserwuj cię, odkąd wróciłaś. Owszem, pracujesz znakomicie jak zawsze, ale tak naprawdę to cię już nie obchodzi. Wydaje mi się, że wcale nie chcesz być tutaj. Mam wrażenie, że od kiedy poznałaś tego kowboja i pracowałaś na ranczu, marzysz tylko o tym, żeby nie być tutaj. A teraz, gdy twoja przyjaciółka dała ci wszystko - ty nagle zaczynasz udawać niedołężną. Dobrze: uważam, że jesteś tchórzem i że wreszcie powinnaś przestać grać w ciuciubabkę. - Jak zamierzasz mnie zmusić do "nieudawania niedołężnej", jak to ładnie ująłeś? - Spiorę ci porządnie tyłek, jeśli będę musiał. Zabieraj się stąd, wytrzyj nos i przypomnij sobie, jak bardzo pokochałaś tamto życie. Osobiście uważam, że jesteś wariatką. Dla mnie wszystko, co leży na zachód od Nowego Jorku, mogłoby równie dobrze być w Afryce, ale ty masz bzika na punkcie tego rancza. Chryste, na tamtej sesji zdjęciowej w zeszłym roku oczy świeciły ci się jak żarówki, ile razy zobaczyłaś konia lub krowę albo rozmawiałaś z zarządcą. Ja dostawałem szału, a ty byłaś wniebowzięta. I teraz zamierzasz to odrzucić? Co najlepszego chcesz zrobić w chwili, gdy spełnia się marzenie twojego życia? Tyle razy mówiłaś Alexowi o specjalnej klasie jazdy konnej. Kiedy przyjechał tu ostatnio, powiedział mi, że kiedyś będzie jeździł konno, że mu to obiecałaś. Może zabrałabyś go? - Charlie wziął głęboki oddech. - Co myślisz o stworzeniu specjalnego rancza dla ludzi takich, jak ty i Alex? Sam patrzyła na niego w osłupieniu łzy obeschły. - Ale ja nie umiem tego zrobić, Charlie... nie potrafi zacząć. Nic o tym nie wiem. - Nauczyłabyś się. Znasz się na koniach, wiesz co nieco o jeżdżeniu na wózku. Masz tylu ludzi, którzy pomogliby ci prowadzić ranczo, a ty nadzorowałabyś wszystko, jak ogromną reklamówkę. Cholera, potrafisz to robić. - Charlie, zwariowałeś. - Może. - Popatrzył na nią z uśmiechem. - Ale powiedz prawdę, Sam, czy to nie przyjemnie być trochę wariatem? - Może - odparła, wciąż jeszcze oszołomiona. - I co ja mam zrobić? - Pojedź tam i rozejrzyj się. Przecież jest twoje. - Teraz? - Kiedy chcesz. - Sama? - Jak chcesz. - Nie wiem. - Odwróciła się i patrzyła w przestrzeń. Widok rancza bez Karoliny byłby tak bolesny, pełen wspomnień ludzi, których kochała, a którzy odeszli. - Nie chcę jechać sama. Nie zniosłabym tego. - Więc weź kogoś ze sobą - powiedział rzeczowo. - Na przykład kogo? - Spojrzała na niego sceptycznie. Moją matkę? - Boże uchowaj! Nie wiem, Sam, może Mellie? - A co z dziećmi? - Weź nas wszystkich. Albo zabierzemy się sami. Dzieci będą zachwycone, a ja ci od razu powiem, co o tym myślę. - Mówisz poważnie? - Zupełnie. Uważam, że to najważniejsza decyzja w twoim życiu. Nie chciałbym widzieć, jak niszczysz taki dar. - Ja też. - Spojrzała na niego ponuro i zastanowiła się.A święto Dziękczynienia? - Co święto Dziękczynienia? - To już za trzy tygodnie. Możemy pojechać tam na święto Dziękczynienia. Pomyślał przez minut i uśmiechnął się. - Załatwione. Zadzwoni do Mellie. - Myślisz, że będzie chciała jechać? - Na pewno. A jeśli nie, pojadę sam. Ale Melinda ani chłopcy nie mieli cienia zastrzeżeń. Z radością zarezerwowali bilety na czterodniową wycieczkę. Samantha nawet nie uprzedziła Harveya. Nie chciała go denerwować, nie dała mu przecież jeszcze odpowiedzi w sprawie pracy... --------------------------- Rozdział trzydziesty pierwszy Samantha dziwnie spoważniała, gdy pokonywali ostatnie mile ciągnącej się wśród wzgórz autostrady. Nikt jej powagi nie dostrzegł. Chłopcy byli tak podnieceni, że aż podskakiwali z wrażenia w samochodzie na widok krajobrazów przesuwających się za oknem. Mellie zostawiła najmłodsze dziecko u matki i podróż upłynęła bez niespodzianek. Nie był to oczywiście typowy sposób spędzania święta Dziękczynienia, jednak warto czasami odstąpić od tradycji. W samolocie zjedli po małym kawałku indyka i przebrali się, a Mellie obiecała, że prawdziwego indyka przygotuje jutro. Rano Samantha rozmawiała z Joshem, na chłopców czekały materace w pokoju gościnnym, Charlie i Melinda mieli zająć sypialni ciotki Karo. Sam chciała spać w tym pokoju, co poprzednio. Dom był wystarczająco duży, by wszystkich wygodnie pomieścić. Josh zamierzał wysłać kogoś na lotnisko, ale Samantha nie chciała zawracać mu głowy w czasie świąt i zdecydowała, że zobaczą się dopiero na ranczu. W charakterystyczny dla siebie powolny sposób powiedział jej wtedy, jak bardzo się cieszy, że właśnie ona została właścicielką rancza. I że będzie jej pomagał z całych sił, ponieważ uważa, że Sam wkrótce zostanie jednym z najlepszych ranczerów w okolicy. Uśmiechnęła się marzycielsko, życzyła mu wesołych świąt i pospieszyła na spotkanie z Charliem, Melindą i chłopcami. Na lotnisko dotarli dwiema taksówkami. Teraz tłoczyli się w dużym wynajętym furgonie, a chłopcy śpiewali piosenki. Kiedy zbliżali się do rancza, Sam myślała tylko o swoim ostatnim pobycie, z Karoliną, z Billem silnym i zdrowym. Potem pomyślała o dniach spędzonych u boku Tate'a. Wydawały się niemal snem, tak były odległe: chwile radości, godziny w chatce, jazdy na Black Beauty. Mogła wtedy chodzić. Kiedy brali ostatni zakręt, poczuła, jakby pogrążała się w cieniu i uświadomiła sobie, jak bardzo wszystko się zmieniło. - To tutaj - powiedziała cicho z tylnego siedzenia, wskazując drżącym palcem. Przejechali główną bramę, jeszcze mil jechali drogą, by w końcu ujrzeć dom ciotki Karo. Pomimo wczesnej pory był ciemny, wyglądał smutno i zimno w zapadającym zmierzchu. Josh powiedział, że zostawi drzwi otwarte. Wyłącznik jest na boazerii, na prawo tuż za drzwiami. Siedziała w samochodzie, ze wzrokiem utkwionym w domu. Czekała, kiedy światła się zapalą, kiedy w drzwiach ukaże się znajoma postać, uśmiechnięta twarz ciotki Karo i dłoń uniesiona w przyjaznym geście. Ale czekała daremnie. Charlie zapalił światła sam i sam wrócił do samochodu i nawet chłopcy milczeli, rozglądając się niepewnie dookoła. - Gdzie są konie? - zapytał młodszy nieśmiało. - W stajni, kochanie. Pokaż je wam jutro. - A nie możemy zobaczyć ich dzisiaj? Uśmiechnęła się do Charliego ponad głowami chłopców i skinęła głową. - Dobrze, teraz wejdziemy do środka, a potem was zabiorę. Ale nie chciała już nic. Ani wejść do domu, ani pojechać do stajni. Chciała zobaczyć Karolinę, Billa, Tate'a i żeby wszystko było tak jak dawniej. Czuła, jakby w gardle utkwił jej kawał czegoś dławiącego, dławiącego do bólu. Płakała cicho, kiedy przesiadła się na fotel i Charlie wiózł ją do jej pokoju. Po chwili przyszli po nią chłopcy, by pokazać Sam swój pokój, potem pojechała do salonu. Wskazała Charliemu i Melindzie ich sypialni po drugiej stronie domu, ale została w salonie. Nie chciała widzieć pustej sypialni Karo i Billa. - Wszystko w porządku? - spytała łagodnie Melinda. Sam skinęła głową. - W porządku. Naprawdę. - Wyglądasz na zmęczoną. Nie była zmęczona, była nieszczęśliwa. - Dobrze się czuję. Rozpamiętywała po raz kolejny, jak opuszczała ranczo nie znalazłszy Tate'a, ile miała w sobie nadziei. Teraz wiedziała już na pewno, że więcej go nie zobaczy. Straciła również Karo... Patrząc przez okno na zamglone wzgórza, w blasku gwiazd dostrzegła ciemną drobną postać na krzywych nogach, i jej wilgotne oczy zalśniły. Był to Josh. Zobaczył światła w oknach i przyszedł do niej. Z szerokim uśmiechem otworzyła drzwi i czekała na progu. Zobaczył ją. Stanął jak wryty, w jego oczach zalśniły zły. Usłyszała ciche, przerażone: - Och, mój Boże... - i wybuchnęła płaczem, wyciągając do niego ramiona. Objął ją i płakali razem nad Billem, Karo, nad Tate'em i nad Sam. Przez długą chwilę rozlegało się tylko stłumione szlochanie, potem stary kowboj pociągnął głośno nosem i wstał. - Dlaczego nikt mi nie powiedział? - Myślałam, że ciotka Karo... Z rozpaczą potrząsnął głową. - Jak to się stało? Przymknęła powieki. Nagle zobaczyła siebie jego oczyma, kalekę uwięzioną na wózku, już nie dumną, swobodną Palomino, która frunęła przez ranczo. Jej życie się skończyło. W tej chwili zrozumiała, że nigdy nie będzie mogła kierować ranczem. Była kaleką, niezależnie od tego, co chcieli jej wmówić w szpitalu w Nowym Jorku. - Sam... - Już dobrze, Josh. - Wzięła głęboki oddech. - To się stało w Kolorado, rok i trzy miesiące temu. Zrobiłam straszne głupstwo. - Jak przez mgłę pamiętała szarego ogiera... Grey Devil... i nie kończący się moment, kiedy wzlatywała w powietrze. - Chciałam wziąć przeszkodę... To był cholernie trudny koń i zrzucił mnie do parowu. - Dlaczego... dlaczego znów ryzykowałaś? - Josh miał łzy w oczach. Domyślał się, że jechała zbyt ostro, zbyt głupio. Nie musiała nic więcej mówić. - Nie wiem - westchnęła. - To było jakieś szaleństwo. Chyba sądziłam, że po Black Beauty dam sobie rad z każdym koniem. Poza tym byłam... trochę zdenerwowana. - Nie powiedziała mu, że z powodu Tate'a. - I tak się skończło. - Czy... możesz?... - Nie wiedział, jak skończyć. Zrozumiała, o co mu chodzi, i potrząsnęła głową. - Nie, nie mogę. Myślałam, że wiesz wszystko, że Karolina ci powiedziała. - Nigdy. - Może była zbyt zajęta Billem. Mniej więcej wtedy miał pierwszy atak. Chciałam przyjechać, ale byłam zapracowana, a potem... - zająknęła się - ...spędziłam dziesięć miesięcy w szpitalu. - Rozejrzała się po znajomych budynkach. - Powinnam tu zamieszkać, skoro Karolina... ale nie wiem... boję się. Boję się spróbować, Josh, boję się, że nie będę mogła prowadzić rancza... I ta myśl, że już nigdy nie zobaczę Karoliny. - Jej usta drżały. - Karo była taka zrozpaczona po stracie Billa, a ja nie mogłam jej pomóc. Zamknęła oczy, wyciągnęła ramiona i jeszcze raz objęła starego kowboja. - Nie było aż tak źle, Sam. Odeszła, tak jak sobie tego życzyła. Nie chciała żyć bez niego. - A więc wiedział? A więc wszyscy wiedzieli? A więc ten wieloletni kamuflaż był zwykłą farsą? - Sam, oni żyli jak dobre małżeństwo. Pokiwała głową. - Wiem, powinni byli się pobrać. Josh wzruszył ramionami. - Nie zmienisz starych zwyczajów. - Potem uświadomił sobie, że niepełnosprawna Sam nie zostanie tu. Spojrzał na nią pytająco. I co dalej? Sprzedasz ranczo? - Nie wiem - odparła zakłopotana. - Na razie nie widzę innej możliwości. Moje miejsce jest chyba w Nowym Jorku. - Mieszkasz u krewnych? - Był ciekaw, jak dawała sobie radę. Potrząsnęła głową ze słabym uśmiechem. - Nie. Mieszkam sama w tym budynku, co moi przyjaciele, którzy tu ze mną przyjechali. Musiałam zmienić mieszkanie na takie bez schodów. Ale wszystko robię sama. I pracuję normalnie. - To wspaniałe, Sam. - Powiedział to tak, jak się mówi do kalek... Cóż, tu bardziej niż w Nowym Jorku czuła, że jest kaleką. Posmutniała. I nagle Josh zupełnie ją zaskoczył. - Sam, słuchaj, dlaczego właściwie nie miałabyś tu mieszkać? Cholera, pomoglibyśmy ci. Mogłabyś nawet jeździć z nami, jeśli będziesz ostrożna. - Nie wiem, Josh. Myślałam o tym, ale się boję. Dlatego tu przyjechałam, chciałam się rozejrzeć przed podjęciem decyzji. Mówiła z wahaniem, ale jej oczy zaczęły jaśnieć żywym blaskiem. - Bardzo dobrze zrobiłaś. I wiesz... - zmrużył powieki i wysunął podbródek, spoglądając na ciemniejący horyzont. - Jest tu gdzieś siodło, które mogę dla ciebie specjalnie przystosować. Odwrócił się do niej. - Ale nie będziesz jeździć na Black Beauty. Nigdy. Kopnę cię, jeżeli nie będziesz trzymać się od niego z daleka. - Spróbuj mnie zatrzymać! - roześmiała się jak dawniej, ale Josh nie żartował. - Z przyjemnością. Ciekawe, kto był taki głupi, że pozwolił ci pojechać na tamtym koniu? - Ktoś, kto widział, jak jeżdżę. - Popisałaś się! - Tate Jordan powiedziałby to samo. Sam spojrzała poważnie na Josha. - Josh? - Tak? - Nie słyszeliście więcej o Tate'cie Jordanie? - Minęło już ponad półtora roku, odkąd zniknął. Josh potrząsnął głową. - Nie. Ani ja, ani inni. Pojechał Bóg wie gdzie. Byłby u ciebie dobrym zarządcą, Sam. "I równie dobrym mężem", pomyślała. "Gdybym... gdybym nie była kaleką". - Jaki jest ten nowy zarządca? - Dobry. Ale wyjeżdża, dostał już jakąś ofertę. Rozmawiał rano z prawnikiem. Nie chce ryzykować, że po sprzedaży rancza straci pracę, więc przenosi się, póki czas. Ma dużo dzieci wyjaśnił. Sam zamyśliła się. - A ty, Josh? Zostajesz? - Tak. Przez tyle lat to był mój dom. Już za późno, by odejść. Musiałabyś mnie sprzedać razem z ranczem. - A jeśli nie sprzedam, chciałbyś byś u mnie zarządcą? - Żartujesz?! - Jego oczy rozbłysły jednak radością. - Moja żona spuchłaby z dumy i nie wytrzymalibyśmy z nią. Ale to da się jakoś przeżyć. - Z uśmiechem podał Sam spracowaną sękatą dłoń. Uścisnęła ją mocno. - Sam? - Charlie wysunął głowę przez drzwi. Słyszał rozmowę, nie wiedział tylko, do kogo Sam mówi. Podjechała szybko na wózku, dokonała prezentacji, po czym zaczęli rozmowę o ranczu. W końcu Josh przypomniał sobie o Samancie. - Jak długo zostaniesz? - Tylko do niedzieli. Potem musimy wracać. Charlie i ja pracujemy razem w Nowym Jorku. On jest artystą. - Nieprawda. Jestem geniuszem - uśmiechnął się Charlie. - Jeździ pan? - zapytał Josh. Charlie zaprzeczył. - Nauczymy pana. Sam powiedziała, że państwo są z dziećmi. - Z trzema synami. - Ile pan ma dzieci? - Josh podniósł brwi zaciekawiony. - Czwórkę. Córeczka została w domu. - Cholera. - Josh ryknął śmiechem. - To jeszcze nic. Ja mam szóstkę. - Strzeż mnie, panie Boże! - Charlie o mało nie zemdlał i wszyscy się roześmieli. Następnie Josh przywitał się z Mellie i chłopcami, potem poszli do stajni, by obejrzeć konie. Chłopcy piszczeli z zachwytu. Postanowiono, że następnego dnia wezmą lekcję jazdy i Samantha zatrzymała się na chwilę, by popatrzeć na Black Beauty, który jak posąg stał w swoim boksie. - To wspaniały koń, prawda, Sam? - Josh patrzył na niego z dumą. Potem spojrzał na Sam, jakby coś sobie przypomniał. On jest teraz twój. - Nie - zaprzeczyła. - On zawsze będzie Karoliny. Ale będę na nim jeździć. - Uśmiechnęła się. - Nie będziesz. - Porozmawiamy o tym jutro. Odprowadził ich do domu i zostawił na werandzie, posyłając Samancie ostatnie tkliwe spojrzenie. I nagle Sam poczuła, że właśnie wróciła do domu. Tego uczucia nigdy nie dał jej Nowy Jork. Nawet gdy inni stąd odeszli, pozostał jeszcze Josh. I ona. Wspaniałe ranczo i mnóstwo wspomnień, które zostaną z nią do końca, wciąż żywe - zwłaszcza tutaj. --------------------------- Rozdział trzydziesty drugi Dobrze, Sam... poczekaj chwilę... - Dwóch kowbojów próbowało umieścić ją w siodle, dwóch innych trzymało mocno konia. Nie był to Black Beauty, nawet nie Navajo, lecz nowy koń o imieniu Pretty Girl. Tym razem nie złościło jej imię. Trochę wstydziła się, że jest taka niezdarna, zdana na pomoc ludzi, lecz koń był pojętny i spokojny, a gdy zręcznie umieszczono ją w siodle, Sam patrzyła na nich zdumiona, szczęśliwa. - Dzięki Bogu, udało się. Spójrz, Josh, ja jeżdżę! Wyglądała jak zachwycone dziecko. - Jeszcze nie. - Josh patrzył na nią z widoczną przyjemnością. - Na razie siedzisz. Poruszaj się trochę i zobacz, jak się czujesz. Spojrzała na niego i wyszeptała: - Dasz wiarę, że się boję? - Uśmiechała się nieśmiało, naprawdę trochę przestraszona. Po chwili Josh delikatnie ujął uzdę i poprowadził klacz wokół koralu. - W porządku, teraz sama objedź koral. - Josh, traktujesz mnie jak dziecko. Popatrzył na nią z łagodnym uśmiechem. - Jesteś dzieckiem. Naucz się chodzić, zanim zaczniesz biegać. - Po chwili puścił uzdę i Sam zaczęła powoli kłusować. - Hej, chłopcy, ja biegnę! - krzyczała. - Biegam... patrzcie! - Była tak podniecona, że ledwo mogła usiedzieć w siodle. Ponad rok poruszała się przy pomocy wózka, a teraz biegała, nie na własnych nogach wprawdzie, ale koń i ona stanowili jedność i kłus z wiatrem we włosach okazał się najwspanialszym uczuciem, jakie znała. Chyba z godzin Josh tłumaczył jej, że na dzisiaj wystarczy. Kiedy wreszcie zdejmowali ją z konia, czuła się tak cudownie, że miała ochotę fruwać. Jej oczy świeciły, delikatną twarz okoloną kosmykami złotych włosów opromieniał wprost nieziemski blask szczęścia. - Świetnie wyglądasz na tym koniu - powiedział Josh, sadzając ją na wózku. Szepnęła konspiracyjnie: - Wiesz, na początku bałam się śmiertelnie. - Wcale ci się nie dziwię. Musiałabyś być niespełna rozumu, żeby się nie bać po tamtym wypadku. - Spojrzał na nią z namysłem. - Jak się czujesz? - Bardzo dobrze, Josh. - Rozmarzyła się. - Znów jak normalny człowiek. - Popatrzyła w jego stare, mądre oczy. - To było tak dawno temu, tak dawno temu byłam normalna, że czasem zdaje mi się, że to nie ja. - O, tak. - Podrapał leniwie podbródek. - Ale jednak nie aż tak dawno. Moim zdaniem mogłabyś tu wrócić i zarządzać ranczem. - Rozważał to przez całą noc. Sam przyglądała mu się, przechyliwszy głowę na ramię. - Wiesz, o czym myślałam? Rozmawiałam z Charliem jeszcze w Nowym Jorku i może to głupi pomysł, ale chciałabym stworzyć tu specjalne ranczo dla... - Zawahała się nie wiedząc, jak to określić. -...takich ludzi, jak ja. Głównie dla dzieci, ale i dla dorosłych. Chciałabym nauczyć ich jeździć konno, pomóc im wrócić do normalnego życia. Josh, ja nawet nie potrafi wyrazić, co czułam. Na wózku jestem inna i zawsze będę inna. Ale na koniu jestem taka sama jak kiedyś. Och, może niezupełnie, ale kiedy zacznę naprawdę jeździć, nie będzie różnicy. Wyobraź sobie, że można pokazać to ludziom, dać im konie, nauczyć... Nie zauważyła, kiedy w jego oczach pojawiły się łzy. Kiwał wolno głową, rozglądając się po zabudowaniach. - Będziemy musieli trochę pozmieniać... - Pomógłbyś mi? Skinął głową. - Nie wiem, na ile dla... dla... - Nie chciał powiedzieć "dla niepełnosprawnych". - Ale, do diabła, znam konie i mógłbym nauczyć nawet niewidomego, gdyby było trzeba. Moje dzieci zaczęły się uczyć, kiedy miały po trzy lata. - Sam wiedziała, że Josh nie przesadza. Był tak łagodny i cierpliwy jak terapeuta, z którym pracowała. - Wiesz, Sam, można to zrobić. Cholera, chciałbym spróbować. - Ja też. Jednak muszę to jeszcze przemyśleć. Potrzeba będzie pieniędzy, terapeutów, pielęgniarek, lekarzy i ludzi, którzy zechcą mi powierzyć swoje dzieci. Ale... Czemu nie? Niedzielny poranek nadszedł zbyt szybko i wszyscy pożegnali się z żalem. Przed odjazdem na lotnisko Josh ścisnął rękę Sam. Chciał zadać jej tysiące pytań. - Dobrze? Zrobisz to? - Gdyby zrezygnowała, mógłby jej już więcej nie zobaczyć. Nie chciał na to pozwolić. Pragnął pomóc jej w odnalezieniu sensu życia i w zbudowaniu rancza dla niepełnosprawnych dzieci. - Jeszcze nie wiem, Josh - odpowiedziała szczerze. - Muszę to przemyśleć, zbadać możliwości. Na pewno ci powiadomię, gdy tylko podejmę decyzję. - Czyli kiedy? - Masz jakąś inną pracę na oku? - zmartwiła się. - A jeśli powiem, że mam, to zatrzymasz mnie z zazdrości? Roześmiała się w odpowiedzi. - Sprytny jesteś. Josh zachmurzył się. - Po prostu nie chcę, żebyś porzuciła ten pomysł. - Ja też. Ale nie znam się dobrze na ranczach, nie potrafi nimi kierować. Wolałabym robić to, o czym mówiliśmy. - Więc spróbuj. Ty zajęłabyś się dziećmi, a ja bydłem. To można zrobić, Sam. - Daj mi trochę czasu. - Przemyśl to. - Pochylił się i zamknął ją w niedźwiedzim uścisku. Potem pożegnał się z Charliem, Melindą i chłopcami. Machali mu na pożegnanie, dopóki był widoczny. Powrót był raczej cichy. Chłopcy, zmęczeni i w złych humorach, wcale nie chcieli wracać do Nowego Jorku. Charlie i Melinda spali na zmianę, Sam rozmyślała przez całą drogę, czy da sobie radę, czy uda jej się sfinansować przebudowę ze sprzedaży części bydła i czy w ogóle tego chce. Czy jest gotowa porzucić bezpieczne życie w Nowym Jorku? Była tak zaabsorbowana problemami, że prawie nie pamiętała o Tate'cie. Pożegnała się z Charliem i Melindą na korytarzu i pojechała do swojego apartamentu, by zrobić kilka notatek. Nazajutrz w biurze była tym nadal zajęta, kiedy Charlie zapukał do drzwi. - I co, kowboju, zdecydowałaś się? - Sza! - Pogroziła mu palcem. Nikt w biurze nic nie wiedział, a zależało jej szczególnie na tym, by nie dowiedział się Harvey. Dopóki nie była pewna. - Co chcesz zrobić, Sam? - Padł na kanap i uśmiechnął się do niej. - Chcesz wiedzieć, co ja bym zrobił na twoim miejscu? - Nie. - Próbowała stwarzać pozory surowości, lecz Charlie jak zwykle ją rozśmieszył. - To ja mam zdecydować. - To prawda. Tylko nie zrób głupstwa i nie powiedz o tym matce. Zamknęłaby ci w domu wariatów. - Może miałaby rację. - Akurat. Jeśli nawet dom wariatów, to w żadnym razie nie z tego powodu. - W tym momencie w drzwiach pojawiła się sekretarka Harveya. - Pani Taylor? - Tak? - Sam odwróciła się w jej stronę. - Pan Maxwell życzy sobie widzieć panią. - Sam Pan Bóg? - zachłysnął się Charlie, i udał się do swojego gabinetu. Sam pojechała za sekretarką Harveya. Szef był zmęczony i zamyślony. Na jego biurku urosła sterta papierów i tylko zerknął na Samanthę, kończąc coś pisać. Cześć, Sam. - Cześć, stało się coś? Minęła następna chwila, zanim zwrócił na nią uwagę. Zaczął od konwencjonalnego pytania. - Jak się udały święta? - Znakomicie. A tobie? - Świetnie. Jak je spędziłaś? - Pytanie było niebezpieczne i Sam poczuła się niepewnie. - Z Petersonami. - To miło. U nich czy u ciebie? - U mnie. - Nawet nie skłamała, ranczo należało do niej. - To wspaniale, Sam. - Uśmiechnął się. - Robisz naprawdę zdumiewające postępy. - Dziękuję. - Uznanie Harveya znaczyło dla niej wiele. - Dlaczego cię wezwałem? Bo nie dałaś mi odpowiedzi. Patrzył na nią wyczekująco. Samantha westchnęła, oparła się wygodnie w fotelu. - Wiem, Harvey.. To nieładnie z mojej strony, ale musiałam mieć czas do namysłu. - Miałaś rzeczywiście powód - spytał zaskoczony. - Jeśli nadal martwisz cię o podróże możesz zatrudnić asystenta. - Znów się uśmiechnął. - Tak jak ja. I będziesz siedzieć w biurze. Co do reszty, poradzisz sobie z pewnością. Co do reszty poradzisz sobie z pewnością. Cholera, wykonywałaś moją pracę od lat! - żartował. Sam pogroziła mu palcem. - Teraz się przyznajesz! Daj mi to na piśmie. - Po moim trupie. Sam, zdejmij mi kamień z serca, zdecyduj się. - Usiadł i popatrzył na nią żałośnie. - Ja chcę do domu. - Problem polega na tym - powiedziała smutno - że ja też. Nie zrozumiał. - Przecież to jest twój dom, Sam. Pokręciła głową. - Nie, w czasie ostatniego weekendu zrozumiałam, że nie. - Źle ci jest w agencji? - spytał zdumiony. Taka możliwość nawet nie przyszła mu do głowy. Czy to znaczy, że Sam chce zrezygnować? Lecz Sam szybko potrząsnęła głową. - Nie jest mi źle. Nie tutaj... ale... więc... Nie wiem, jak to powiedzieć, ale to dotyczy całego Nowego Jorku. - Sam. - Wstrzymał ją gestem ręki. - Jeśli zamierzasz powiedzieć, że wracasz do matki do Atlanty, to najpierw zadzwoń do mojego lekarza, bo na pewno zemdleję. Roześmiała się tylko i znów potrząsnęła głową. - Nie, na pewno nie. - W takim razie co?! - Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Harvey. - Patrzyła na niego z poczuciem winy. - Moja przyjaciółka Karolina zostawiła mi ranczo. - Zostawiła ci?... - Spojrzał zaskoczony. - Zamierzasz je sprzedać? - Nie zamierzam. I o to chodzi. - Chyba nie masz zamiaru wyjechać na ranczo, Sam. Co mogłabyś tam robić? - Mnóstwo rzeczy. - Nagle przyszła jej do głowy gotowa odpowiedź. - Jest coś takiego, co po prostu muszę zrobić. Może mi się nie uda, może to zbyt wiele dla mnie, może będzie to straszne fiasko, ale chcę spróbować. Postanowiłam otworzyć tam szkołę jazdy konnej dla niepełnosprawnych dzieci, i nauczyć je niezależności, nie tylko na wózku, ale i na koniu. Myślisz, że zwariowałam? Harvey patrzył na nią zamyślony. Uśmiechnął się smutno. - Nie chciałbym mieć takiej córki... Ponieważ musiałbym życzyć jej szczęścia, dałbym wszystkie pieniądze, jakie mam, i pomógłbym jej. Powinienem powiedzieć, że jesteś szalona, Sam, ale nie powiem. To coś innego niż stanowisko dyrektora generalnego na Madison Avenue. Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? - Nie byłam pewna. Ale od tej chwili jestem. - Potem dodała z uśmiechem: - Co zrobisz ze stanowiskiem? Dasz je Charliemu? Pomyślał przez chwilę i skinął głową. - Chyba tak. Będzie jak znalazł. - Na pewno chcesz odejść, Harvey? - Musiała jednak przyznać, że zrobiłaby to samo na jego miejscu. Pokiwał głową. - Tak, Sam, jestem pewien. Tak pewien, jak i ty. Kiedyś trzeba się zmierzyć z nieznanym. Nigdy nie wiesz na pewno, czy robisz właściwą rzecz. - Nieprawda. - Myślisz, że Charlie się zgodzi? - Będzie przerażony. - Więc się zgodzi. On to lubi. Pracować po piętnaście godzin na dobę, w weekendy, na wakacjach. Jeść, pić i spać z reklamówkami. Ja już mam tego dosyć. - Ja też. Ale Charlie - owszem. - Więc powiedz mu, że dostał nową pracę, chyba że wolisz żebym sam mu to powiedział. - Pozwól mi. - Byłaby to ostatnia ważna dla niej rzecz, jaką zrobiłaby w agencji. - Czemu nie? Jesteś jego najbliższą przyjaciółką. - Potem spojrzał na nią smutno. - Kiedy nas opuścisz? - Kiedy byłoby najlepiej? - Zależy od ciebie. - Pierwszego stycznia. - Pięć tygodni to rozsądny termin wymówienia. Harvey wyglądał na zadowolonego. - Pójdziemy na emeryturę razem. Maggie i ja możemy ci nawet odwiedzać na ranczu. Mój zaawansowany wiek jest wystarczającym inwalidztwem, bym mógł zostać zakwalifikowany jako pacjent. - Przestań się wygłupiać. - Podjechała do biurka i cmoknęła go w policzek. - Nie będziesz stary, dopóki nie dożyjesz stu trzech lat. - Czyli przyszłego tygodnia? - Objął ją i pocałował. Naprawdę jestem z ciebie dumy, Sam, wspaniała dziewczyno. Potem zakasłał, by ukryć wzruszenie, zaczął szperać w papierach i wskazał jej wyjście. - Leć do Charliego. Powiedz mu, że ma nową posadę. Pojechała z szerokim uśmiechem. Zatrzymała się na progu gabinetu, w którym panował zwykły bałagan. Charlie właśnie szukał rakiety tenisowej pod kanapą. Był umówiony na mecz w czasie lunchu, a znalazł tylko piłki. - Czego szukasz, bałaganiarzu? Nie wiem, jak ty w ogóle coś możesz znaleźć w tym pobojowisku. - Hm? - Wynurzył się spod kanapy. - Ach, to ty. Nie wiem. Nie masz przypadkiem rakiety do tenisa? Tylko Charliemu mogła pozwolić na takie żarty. - Na pewno. Gram dwa razy w tygodniu. Poza tym jeżdżę na łyżwach, uczę się tańczyć czaczę... - Odczep się, to niesmaczne. Coś się stało? Nie masz krzty przyzwoitości ani dobrego smaku? - Patrzył na nią bezczelnie. Zaczęła się śmiać. - Lepiej kupiłbyś ode mnie i to, i to. Mogą ci być potrzebne. - Co mam kupić? - spojrzał tępo. - Smak. Przyzwoitość niekoniecznie, ale też może ci się przydać. - Po co? Nigdy przedtem nie potrzebowałem dobrego smaku. - Nigdy przedtem nie byłeś generalnym dyrektorem wielkiej agencji reklamowej. Wydawał się nie rozumieć. - Co ty mówisz? - Serce zabiło mu mocniej. To niemożliwe. Harvey dał stanowisko Samancie... jeżeli nie... Sam? - Wysłuchaj mnie, dyrektorze generalny - promieniała. - Sam?... Sam! - Skoczył na równe nogi. - Czy on... czy ja? - On tak. Ty. - A ty? - spytał zaskoczony. Wystrychnęli ją na dudka? Jeśli tak, to on posady nie weźmie. Oboje zrezygnują, mogą razem otworzyć sklep, mogą... Widziała jego duchowe rozterki i uniosła dłoń. - Spokojnie. Praca jest twoja. Ja wyjeżdżam do Kalifornii. A jeśli będziesz naprawdę miły, pozwolę ci przyjechać z dziećmi latem i... Nie pozwolił jej dokończyć, podbiegł i objął ją, tuląc mocno. - Och, Sam, zdecydowałaś się! Kiedy postanowiłaś? - Był wzruszony zarówno z jej powodu, jak i swojego. Skakał z radości jak dziecko. - Nie wiem - śmiała się. - Chyba dopiero w gabinecie Harveya... albo w samolocie... albo wczoraj rano, kiedy rozmawiałam z Joshem... Nie wiem, kiedy to się stało, Charlie. Ale stało się. - Kiedy chcesz wyjechać? - Kiedy weźmiesz nową posadę? Pierwszego stycznia. - Mój Boże, naprawdę mi ją dał? Generalnego dyrektora? Mnie? Mam dopiero trzydzieści siedem lat. - Nie przejmuj się - uspokoiła go. - Wyglądasz na pięćdziesiąt. - Dzięki. - Rozpromieniony sięgnął po słuchawkę, żeby zadzwonić do żony. --------------------------- Rozdział trzydziesty trzeci I co? Jak idzie? Kiedy zaczynasz? - Charlie dzwonił co tydzień, by poskarżyć się na swoją nową pracę i dowiedzieć, jak postępują prace na ranczu. - Otwieramy za dwa tygodnie, Charlie. - Jak będzie wyglądało uroczyste otwarcie? Będą toasty, baloniki i kapelusze? Uśmiechnęła się do słuchawki. Przez ostatnie pięć miesięcy podtrzymywał ją na duchu. Pięć miesięcy to wprawdzie niewiele wobec całego życia, lecz pracująca po szesnaście czy osiemnaście godzin na dobę Sam miała wrażenie, że upłynęło dziesięć lat. Wyburzyli część zabudowań, postawili nowe szopy, przebudowali domki, zamontowali rampy, basen, sprzedali większość bydła z wyjątkiem krów, które miały dawać mleko dla dzieci. Wynajęto już terapeutów, pielęgniarki, lekarzy. Samantha odbyła wiele podróży. Najpierw poleciała do Denver, by spotkać się ze swoim chirurgiem, potem do Phoenix, Dallas, Houston, Los Angeles i San Francisco, gdzie rozmawiała z najwybitniejszymi ortopedami. Zatrudniła nawet sekretarkę. Wszędzie objaśniała lekarzom swój program, by polecali jej pacjentów dzieci, które miały spędzić na ranczo cztery do sześciu tygodni, ucząc się na nowo radości życia, jeżdżąc konno, przebywając z rówieśnikami o podobnych ułomnościach, będąc niezależnymi od rodziców i zdolnymi troszczyć się o siebie samodzielnie. Pokazywała zdjęcia rancza i plany architektonicznych poprawek. Szczegółowo omawiała innowacje i program terapii fizycznej, rekomendowała personel i siebie. Wszędzie spotykała się z ciepłym przyjęciem. Lekarze byli oczarowani i polecali jej następnych chirurgów, większość zapraszała ją do domów, by poznała ich rodziny. W Houston otrzymała nawet propozycję osobistą, lecz odmówiła z wdziękiem, czym ostatecznie podbiła serce doktora. Pod koniec podróży była już pewna, że co najmniej czterdziestu siedmiu lekarzy w sześciu miastach poleci swoim pacjentom jej ranczo. Nadal nazywała je Ranczem Lord i zatrzymała kilku starych kowbojów. Jak obiecała, Josh został zarządcą. Wzruszony umieścił brązową plakietkę na drzwiach swojego domu. Musiała jednak zatrudnić nowych pracowników. Egzaminowała ich wraz z Joshem, badając podejście do dzieci, osób niepełnosprawnych i koni. Nie potrzebowała pracowników zbyt starych, niecierpliwych, prostackich czy lekkomyślnych. Dobieranie personelu trwało dwa miesiące. Ostatecznie zwerbowała dwanaście osób: dwie spośród dawnych pracowników rancza i dziesięć nowych. Jej ulubieńcem stał się przystojny, rudowłosy i zielonooki "młodzian", jak go nazywał Josh, o imieniu Jeff. Był nieśmiały i zamknięty w sobie, lecz zawsze skłonny do wielogodzinnych rozmów o ranczu. Z listów polecających wynikało, że ma dwadzieścia cztery lata, pracuje jako kowboj od szesnastego roku życia i w ciągu ośmiu lat był na pięciu ranczach w trzech stanach. Zapytała go o powód częstych zmian miejsca pracy. Odpowiedział, że wiele podróżował z ojcem, który niedawno kupił ranczo. Zadzwoniła do jego dwóch ostatnich pracodawców. Powiedzieli, że do czegokolwiek Jeff się weźmie, daje z siebie wszystko, i jeżeli nie zechce go zatrudnić, niech odeśle go z powrotem. Tak więc Jeff Pickett został pomocnikiem zarządcy i Josh był bardzo zadowolony z nowej ekipy. Nie obeszło się naturalnie bez problemów finansowych. To zdumiewające jednak, ile może się zdarzyć, jeśli się czegoś bardzo chce. Samantha chciała. Karolina zostawiła jej niewielką sumę, którą pochłonęła przebudowa rancza w ciągu kilku pierwszych tygodni. Sprzedaż bydła również nie zaspokoiła wszystkich potrzeb. Josh podsunął jej kolejny pomysł: wyzbyć się niepotrzebnego już zwykłego wyposażenia rancza. Z tej sprzedaży opłaciła sześć nowych domków i basen. Następne źródło pieniędzy znalazła w darowiznach. Po wykorzystaniu trzech subwencji napisała podanie o kredyt bankowy. Zaledwie miesiąc wcześniej zadzwonił Harvey z Palm Springs, gdzie wraz z Maggie spędzał wakacje grając w golfa ze starymi przyjaciółmi. Pytał, czy mógłby złożyć jej wizytę. Po przyjeździe postanowił zainwestować w ranczo pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Tej właśnie sumy potrzebowała na ostateczne wykończenie obiektów i Harvey spadł jej z nieba, czego nie omieszkała mu oświadczyć, gdy podpisywał czek. Teraz była gotowa do otwarcia i pełna nadziei, że w ciągu roku oddadzą długi i staną się finansowo niezależni. Chciała zarobić tylko tyle, by prowadzić spokojne życie i wciąż ulepszać warunki na ranczu, tak by stało się rajem dla wszystkich potrzebujących jej pomocy. Powiadomiła Charliego, że datę otwarcia wyznaczono na siódmego czerwca. W ciągu kilku dni miała przybyć reszta terapeutów i kilka nowych koni. Domki były przytulne, basen imponujący, a Sam dostała już zgłoszenia od trzydziestu sześciu małych pacjentów na następne dwa miesiące. - Kiedy mogę przyjechać? - zapytał Charlie. - Kiedy tylko zechcesz. Albo daj mi trochę odetchnąć po rozpoczęciu. Obawiam się, że nie będę miała czasu się podrapać. Okazało się, że nie były to próżne obawy. Nie spodziewała się, że będzie aż tak zajęta. Każdego ranka zasypywana była stertami papierów, listami od lekarzy, prośbami od pacjentów, całe popołudnia spędzała wraz z Joshem, ucząc dzieci. Jedną z darowizn przeznaczyli na sprawienie specjalnych siodeł. Obecnie mieli ich pięćdziesiąt, lecz zamówili już pięćdziesiąt następnych, gdyż Sam spodziewała się, że wkrótce będą potrzebne. Jej cierpliwość wobec dzieci zdawała się bezgraniczna. Uczyła je grupkami po dwoje lub troje. Na początku przerażone trzymały się kurczowo uchwytów na przodzie siodła, potem Josh zaczynał wolno prowadzić konia i szczęśliwe, wyzwolone nagle dzieciaki piszczały z radości. Samantha patrzyła na nie z uczuciem triumfu, jakiego nigdy nie miała zapomnieć. Josh i inni kowboje ukradkiem ocierali łzy. Wydawało się, że wszystkie dzieci ją pokochały i zaczęły nazywać "Palomino, jak starzy kowboje dwa lata temu. Słyszała tylko Palomino!... Palomino! - kiedy przyjeżdżała, by dopilnować terapii, pomóc posłać łóżka i posprzątać pokoje w ładnych, małych domkach. Jadała wraz z nimi w świetlicy, gdzie odbywano nie kończące się dyskusje, kto ma siedzieć koło niej po prawej, kto po lewej stronie, kto ma trzymać ją za rękę. Najstarszy z chłopców miał szesnaście lat. Przyjechał wrogi i osowiały po dwunastu operacjach w ciągu dziewiętnastu miesięcy. Miał kręgosłup uszkodzony w wypadku motocyklowym, w którym zginął jego brat. Po czterech tygodniach spędzonych na ranczu stał się zupełnie innym dzieckiem. Bardzo zaprzyjaźnił się z rudowłosym Jeffem i wręcz go uwielbiał. Najmłodsza dziewczynka miała siedem lat i ogromne niebieskie oczy, zawsze skore do łez. Miała na imię Betty, sepleniła i urodziła się z kikutami zamiast nóg. Nadal bała się koni, za to znakomicie bawiła się z innymi dziećmi. Czas płynął i pacjentów wciąż przybywało. Samantha była zdumiona, że widok kalek i cudzych dzieci jej nie irytował. Kiedyś tylko osoby całkowicie zdrowe uważała za normalne i nie przypuszczała, że będzie w stanie poradzić sobie z problemami, które teraz stały się powszednie: niesforne dzieci, sztuczne nogi, które nie pasowały, pieluszki dla czternastoletnich chłopców, popsute wózki, pęknięte gorsety. Stało się to treścią jej życia. Modlitwy kobiety, która tęskniła za dziećmi, zostały wysłuchane: pod koniec sierpnia miała pięćdziesięciu trzech małych pacjentów. Kupiła specjalną półciężarówkę i postarała się, by mogły chodzić do szkoły. Dla wielu z nich był to wstęp do nauki w normalnej szkole, do której mogły się przyzwyczaić przed powrotem do rodzinnych miast. Sam myślała o wszystkim. Kiedy pod koniec sierpnia przyjechali Charlie i Melinda, byli zupełnie oczarowani tym, co zobaczyli. - Sam, czy ktoś napisał już o tobie artykuł? - Zauroczony Charlie obserwował grupę starszych jeźdźców, galopujących przez wzgórza. Większość dzieci pokochała konie, starannie dobierane przez Sam i Josha, cierpliwe i łagodne. Sam potrząsnęła głową. - Nie chcę rozgłosu. - Dlaczego? - zdziwił się, przyzwyczajony do spektakularnych fajerwerków w Nowym Jorku. - Nie chcę. Wolę pracować cicho i spokojnie. Nie chcę się popisywać. Chcę po prostu pomóc dzieciom. - Właśnie to robisz - rozpromienił się. Mellie goniła małą Sam. - Nie widziałem jeszcze tak szczęśliwych istot. One uwielbiają to ranczo, ciebie i konie. - Mam nadzieję. Kochały ranczo dzieci, rodzice, lekarze, pracownicy. Ich marzenia ziściły się wreszcie. Sam dawała dzieciom niezależność, rodzicom nadzieję, lekarzom możliwość niesienia pomocy, kowbojom nowy sens życia. Radość małych kuracjuszy nadawała wartość całej ich pracy. Zdarzały się także dzieci, którym nie można było pomóc. Nie chciały, czy nie były jeszcze gotowe, a może były to przypadki beznadziejne. Niełatwo pogodzić się z tym, że nie można komuś pomóc. Dopóki pacjent był na ranczu, starali się jednak najlepiej, jak umieli. Pomimo ogromu nieszczęścia, które spotkało te dzieci - ranczo pełne było śmiechu, uradowanych twarzy i okrzyków zachwytu. Sam nigdy przedtem nie była tak szczęśliwa. Rozmawiała z pracownikami, ranczerami, zatrudniała nowy personel, lecz wszystko teraz obracało się wokół dzieci, jej daremne, beznadziejne poszukiwania Tate'a skończyły się. Pogodziła się z faktem, że do końca życia będzie samotna, będzie zarządzała ranczem i opiekowała się "swoimi dziećmi". Nic więcej jej nie obchodziło. Charlie i Josh uznali jej brak zainteresowania mężczyznami za nonsens. W wieku trzydziestu dwóch lat wciąż była niezwykle piękną kobietą i jej samotność niepokoiła ich. Ale mężczyźni przestali interesować Samanthę. Bardzo uważała, by nie prowokować, nie zachęcać do flirtu samotnych ojców swoich pacjentów, nowych terapeutów czy lekarzy. Była pewna, że jej życie uczuciowe przestało istnieć, uważała je za zamknięty Rozdział. Mężczyznom trudno było jednakże tylko litować się nad nią, gdy widzieli jak jest śliczna i młoda, jak uwielbiają ją dzieci i jak kocha je ona. Pewnego ciepłego, październikowego dnia wezwano ją do biura, by zobaczyła nowego pacjenta. Chłopiec przysłany był przez sąd w Los Angeles, który pokryć miał koszty jego utrzymania. Sam wiedziała, że miał przybyć rano i że jest pacjentem wyjątkowym. Opiekun socjalny powiedział przez telefon, że wyjaśni wszystko, kiedy przyjadą. Zaciekawiło ją to, lecz musiała akurat popracować z Joshem i nie mogła rano czekać w biurze. Musiała jeszcze załatwić kilka spraw przed powrotem dzieci ze szkoły. Miała ich już ponad sześćdziesięcioro. Zdecydowała, że stu dziesięciu pacjentów to będzie górna granica jej możliwości, na razie więc mogła przyjmować następnych. Jeff odnalazł ją, kiedy rozmawiała z Joshem przy prysznicu. Miał dziwną minę. Wróciwszy do biura zrozumiała, dlaczego. W małym, połamanym wózku kulił się jasnowłosy chłopiec o ogromnych błękitnych oczach, z posiniaczonymi rękami. Tulił zniszczonego pluszowego misia. Sam zatrzymała się na jego widok. Wyglądał zupełnie inaczej niż pozostałe dzieci. W ciągu pięciu miesięcy widziała tylu niepełnosprawnych malców: krzyczeli, płakali, kłócili się i dąsali. Nie chcieli iść do szkoły, bali się koni, nie rozumieli, dlaczego mają słać łóżeczka. Lecz dostosowywali się w końcu, otaczani troskliwą opieką. Nie spotkała tu jednak jeszcze dziecka nie kochanego. Kiedy podjechała bliżej i wyciągnęła rękę, chłopczyk zasłonił się i zaczął płakać. Spojrzała na opiekuna, potem znów na dziecko i rzekła spokojnie: - Już dobrze, Timmie. Nikt nie chce się skrzywdzić. Mam na imię Sam. A to jest Jeff. - Wskazała na rudego pomocnika, lecz Timmie zacisnął powieki i znów się rozpłakał. - Boisz się? - szepnęła miękko. Po chwili kiwnął głową i otworzył jedno oko. - Ja też się bałam, kiedy pierwszy raz tu przyjechałam. Przed wypadkiem lubiłam jeździć konno, ale potem bardzo bałam się koni. A ty czego się boisz? Otworzył drugie oko i patrzył na nią, przerażony. - No chodź, powiedz mi. Usłyszała cichutki, przerywany szept. - Ciebie. Sam była zaskoczona. Dała znak Jeffowi, opiekunowi i sekretarce, by zostawili ich samych. Powoli przeszli przez pokój do drzwi. - Dlaczego się mnie boisz, Timmie? Nie zrobi ci krzywdy. Jeżdżę na wózku, tak jak ty. Popatrzył na nią przeciągle i zapytał: - Dlaczego? - Miałam wypadek. - Nie mówiła dzieciom, że spadła z konia. Mogłyby się zrazić do jazdy. - Ale już jestem zdrowa. Mogę robić dużo rzeczy. - Ja też. Mogę ugotować obiad. - Czy musiał gotować obiady? Co to za dziecko? Dlaczego jest tak pobite? - Co lubisz gotować na obiad? - Spaghetti. Gotuję w rondelku. - Tutaj też jest spaghetti. Skinął smutno głową. - Wiem. W więzieniu zawsze mają spaghetti. Poczuła przyśpieszone bicie serca. Delikatnie wyciągnęła ręke i uścisnęła jego małą rączką. Pozwolił jej, choć nadal kurczowo przytulał brudnego misia. - Myślałeś, że tu jest więzienie? - Skinął głową. - Posłuchaj, Timmie. To nie jest więzienie.Wyglądał na czteroletnie dziecko, tymczasem miał sześć lat.Wiedziała, że kiedy skończył rok, zachorował na polio. Całkowicie sparaliżowało mu biodra i nogi. - Moja mama jest w więzieniu - poinformował ją. - Tak mi przykro. - Dostała dziewięćdziesiąt dni. - Dlatego tu jesteś? - Gdzie był ojciec... babcia... ktokolwiek, kto chciałby to dziecko? Po raz pierwszy była zdenerwowana przy przyjmowaniu nowego pacjenta. Chciałaby mocno potrząsnąć kimś. - Zostaniesz tu dopóki mama nie wróci? - Może. - Chcesz się nauczyć jeździć konno? - Może. - Mogę cię nauczyć.Jest tu kilka ładnych koni. Będziesz mógł sobie wybrać. - Zostało jeszcze około tuzina wolnych koni. Każde dziecko jeździło przez cały czas na tym samym, na "własnym". - Co ty na to? Ja... tak. - Spojrzał nerwowo na stojącego w progu Jeffa. - Kto to? - To Jeff. - Gliniarz? - Nie. Zdecydowała się używać jego wyrażeń. - Tu nie ma gliniarzy. Jeff pomaga przy dzieciach i koniach. - Bije dzieci? - Nie - odpowiedziała spokojnie. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po twarzy. - Nikt cię tu nie uderzy, Timmie. Nigdy, obiecuję. - Skinął głową, lecz wyraźnie uważał to za kłamstwa. - I, co zostaniemy tu trochę? Pokażę ci, jak się jeździ konno, popływamy w basenie. - Masz basen? Jego oczy zamigotały. - Pewnie. Najpierw jednak udali się do łazienki. Był strasznie brudny od stóp po czubek głowy. Wyglądał jakby się nie mył od tygodni. - Chciałbyś zobaczyć swój pokój? Wzruszył ramionami, lecz zaczęło go to interesować. Dała mu książkę do kolorowania, kredki i powiedziała, żeby chwilę zaczekał. - Dokąd idziesz? - zapytał podejrzliwie. - Ten pan, który cię tutaj przyprowadził, chce, żebym podpisała kilka dokumentów. Potem pokażę ci pokój i basen. Dobrze? - Dobrze - zgodził się i wyciągnął kredki z pudełka. Wyjęczała z pokoju i dała znak opiekunowi, by poszedł do biura sekretarki. Szeptem poprosiła Jeffa aby został z dzieckiem. Opiekun był zmęczonym człowiekiem po czterdziestce. Widział już nie jedno i nie uważał, by to dziecko znajdowało się w gorszym stanie niż inne, którymi musiał się zajmować, ale dla Samanthy było to pierwsze w życiu spotkanie z dzieckiem niekochanym. - Dobry boże kto się nim opiekował? - Nikt, matka poszła do więzienia dwa tygodnie temu, a sąsiedzi myśleli, że mały już został gdzieś wysłany. Tymczasem matka nie wspomniała o nim ani słowem, kiedy policja ją złapała. Dzieciak po prostu siedział w mieszkaniu, oglądał telewizję i wyjadał resztki jedzenia z puszek. Rozmawialiśmy już z jego matką.- Westchnął i zapalił cygaro. - To narkomanka. Ciągle trafia do więzienia, do szpitala, na odwyk i Bóg wie gdzie. Dziecko jest przypadkowe, nie wiadomo, kto jest ojcem, nigdy się nim nie opiekowała. Stąd brak szczepień, potem zaniedbane polio. - Znów westchnął. - Dlaczego ona się nim prawnie opiekuje? Dlaczego sąd jej go nie odebrał? - Mogli. Myślę, że sąd to rozpatruje. Jej to by nawet odpowiadało. Uważa się za męczennicę, jak pierwsi chrześcijanie, bo od sześciu lat męczy się z kalekim dzieckiem. - Zawachał się i popatrzył Sam w oczy. Mam nadzieję, że chłopiec wróci do siebie. Widziała pani siniaki. Ostatnio matka biła go parasolką. O mało nie złamała mu karku. - Och. - mój Boże, jak sąd w ogóle może brać ją pod uwagę? - Ona jest po resocjalizacji - powiedział obojętnie. Wiele już widział w czasie tylu lat wykonywania zawodu. Sam ledwo mogła oddychać, wzburzona do głębi. - Czy dziecko było pod opieką psychiatry? Opiekun potrząsnął głową. - Według naszych ocen jest normalne, oczywiście z wyjątkiem nóg, psychicznie jest zdrowe, jak inne dzieci. - Sam chciała krzyczeć. Czy mógł być normalny, skoro matka biła go parasolką? Widziała, jak był przerażony. - Prawdopodobnie matce skrócą wyrok za dobre sprawowanie i wyjdzie za dwa miesiące. Do tego czasu będzie go pani miała. Jak zwierzę, jak samochód, jak rzecz do wynajęcia. Sam rozzłościła się. - A potem? - Weźmie go z powrotem. Chyba, że sąd zdecyduje inaczej. Nie wiem, może będzie go pani mogła zatrzymać jako wychowanka. - A nie może być adoptowany przez przyzwoitych ludzi? - Nie może, jeśli sąd nie pozbawi jej praw rodzicielskich. Pani jej do niczego nie zmusi. Poza tym - opiekun wzruszył ramionami - kto zaadoptuje niepełnosprawne dziecko? Jakkolwiek by na to patrzeć, jego losy rozstrzygną się w sądzie. A zatem więzienie, jak powiedział Timmie. Co za ponure życie dla sześcioletniego dziecka. Opiekun podszedł do drzwi. Sam była przygnębiona. - To dobrze, że Timmie się tu znalazł. Zatrzymam go dłużej, jeśli będzie to konieczne. Niezależnie od tego, czy sąd zapłaci. - Proszę nas zawiadomić, jeśli będzie pani miała jakieś problemy. Zawsze możemy go umieścić w domu dziecka, dopóki matka nie wyjdzie. - Jak w więzieniu? - Mniej więcej. A co mamy robić z dziećmi, których rodzice siedzą w kryminale? Wysłać je na biwak? Cały dowcip polegał na tym, że z Timmiem właśnie to zrobili. Samantha wjechała do swojego biura, gdzie Timmie wyrwał przed chwilą kartkę z książki i niemiłosiernie gryzmolił ją brązową kredką. - Wszystko załatwione, Timmie. - Gdzie gliniarz? - zapytał jak mały gangster i Sam roześmiała się. - Poszedł. To nie gliniarz, tylko opiekun. - Na jedno wychodzi. - Nieważne. Jedziemy do twojego pokoju. - Spróbowała popchnąć jego wózek, lecz połamał się do reszty, a jeden bok odpadł. - Jak wyjeżdżałeś w nim na ulicę? Popatrzył na nią dziwnie. - Nie wyjeżdżałem. - Nigdy? - spytała zaskoczona. - Nawet z mamą? - Mama nigdy mnie nie zabiera. Ona dużo śpi, jest bardzo zmęczona. "Na pewno", pomyślała Sam. "Jeżeli była narkomanką, musiała dużo spać". - Rozumiem. Wiesz co, chyba najpierw sprawimy ci nowy fotel. - Nie posiadali jednak zapasowych wózków, tylko Samantha trzymała jeden na wszelki wypadek dla siebie. - Zaraz go dostaniesz. Będzie trochę za duży, ale jutro damy ci inny. Jeff uśmiechnęła się do młodego rudzielca. - Możesz przynieść mój zapasowy fotel? Jest w bagażniku samochodu. - Już idę. - Wrócił po pięciu minutach i Timmie został umieszczony w dużym szarym fotelu. Sam jechała obok, pomagając mu kręcić kołami. Samantha opowiadała chłopcu o ranczu. Zatrzymali się przy koralu, by popatrzeć na konie. Timmie spojrzał na jednego, potem na włosy Sam. - Ten wygląda tak, jak ty. - Wiem. Dzieci mówią o mnie Palomino. To nazwa tych koni, wszystkie są takie same, złociste z prawie białą grzywą. - Jesteś koniem? - roześmiał się. - Czasami udaję, że jestem. Nie bawisz się nigdy w ten sposób? - Potrząsnął smutno głową. Pojechali do jego pokoju. Cieszyła się, że wyznaczyła mu akurat ten. Był duży, słoneczny, cały żółto-niebieski, z ładną narzutą na łóżku i rysunkami koni na ścianach. - Czyje to? - spytał przestraszony. - Twoje. Dopóki tu będziesz. - Moje? - Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. - Poważnie? - Poważnie. - Stało tu biurko, komoda z mnóstwem szufladek, mały stolik do gier. W oddzielnej łazience wisiała słuchawka specjalnego telefonu, by mógł wezwać pomoc. - Podoba ci się? - Wow! - powiedział tylko. Pokazała mu komodę i wyjaśniła, że może tu włożyć swoje rzeczy. - Jakie rzeczy? - zapytał smutno. - Nie mam żadnych rzeczy. - Nie przywiozłeś walizki z ubraniami? - Przypomniała sobie, że istotnie nic takiego nie widziała. - No nie. - Spuścił oczy na poplamioną koszulkę, która kiedyś była niebieska. - To wszystko, co mam. I Teddy. - Ścisnął mocniej misia. - Wiesz co? - Sam spojrzała na Jeffa, potem znów na Timmiego. - Teraz pożyczymy ci trochę ubranek, a potem pojedziemy do miasta i coś kupimy. Dobrze? - Dobrze. - Było mu najwyraźniej wszystko jedno. Cieszył się z pokoju. - A teraz kąpiel. - Wjechała do słonecznej łazienki, włączyła specjalny kontakt umieszczony w wygodnym miejscu i odkręciła kurek. Wszystkie urządzenia były odpowiednio zainstalowane. Jeśli chcesz skorzystać z toalety, naciśnij tylko ten guzik i ktoś przyjedzie, żeby ci pomóc. Nie rozumiał. - Po co mam się kąpać? - Ponieważ to bardzo przyjemne. - A ty? - Jeśli chcesz, poproszę Jeffa, żeby ci pomógł. - Pomyślała, że może się wstydzić. Miał już sześć lat. Nie był jednak skrępowany. Potrząsnął szybko głową. - Ty. - Dobrze. - Było to nowe wyzwanie. Przez dziesięć miesięcy uczyła się kąpać sama. Ale wykąpanie dziecka, na wózku inwalidzkim, to coś nowego. Wysłała Jeffa, by poszukał ubranek dla Timmiego, podwinęła rękawy i pouczyła go, jak ma wejść pod prysznic. Chłopczyk poślizgnął się i kiedy usiłowała go złapać, oboje o mało nie wywalili się na podłogę. Potem cała się zamoczyła i gdy próbowała mu pomóc usiąść z powrotem w fotelu, straciła równowagę i wypadła z wózka. Leżąc na podłodze zaczęła się śmiać. Po chwili Timmie jej zawtórował. - Fajnie, co? - Myślałam, że chcesz mnie nauczyć, jak mam się sam kąpać. - Tego nauczy cię ktoś inny. - Podciągnęła się ostrożnie z mokrej posadzki i usiadła w fotelu. - A ty co będziesz robić? - Uczyć jazdy konnej. Skinął głową. Zastanawiała się, co on może myśleć. Chyba przestał się już bać jej. Jeff przyniósł ubranka, które pożyczył dla niego, i Timmie zaczął wyglądać jak zupełnie inne dziecko. Sam była dokładnie przemoczona i musiała się przebrać. - Chcesz zobaczyć mój dom? - zapytała. Kiwnął głową. Pomogła mu się przebrać i pojechali. Do dużego domu prowadziły teraz łatwo dostępne rampy. Podążył za nią do salonu, potem do sypialni. Włożyła świeże dżinsy i koszulę. Pokój Karoliny zachowała jako najlepszy pokój gościnny, lecz zaglądała tam tylko wtedy, kiedy musiała. Nadal bolała ją pustka po stracie starej przyjaciółki. - Fajny masz dom. - Timmie rozglądał się z zainteresowaniem. W rączce wciąż trzymał pluszowego misia. - Kto mieszka w tamtych pokojach? - Nikt. - Nie masz dzieci? - spytał zdumiony. - Nie. Oczywiście oprócz tych, które mieszkają ze mną na ranczu. - Masz męża? - Wiele dzieci zadawało jej to pytanie. Zazwyczaj uśmiechała się mówiąc, że nie ma, i na tym się kończyło. - Nie. - Dlaczego? Jesteś ładna. - Dziękuję. Po prostu nie mam. - Chcesz wyjść za mąż? Westchnęła cicho, patrząc na piękne jasnowłose dziecko, bardzo ładne, teraz kiedy było czyste. - Chyba nie chcę wyjść za mąż, Timmie. Prowadzę specyficzny tryb życia. - Tak, jak moja mama. - Pokiwał głową ze zrozumieniem. Sam speszyła się najpierw, potem wybuchnęła śmiechem. Nie mogła jednak powiedzieć "Ale nie taki sam". Spróbowała mu to wyjaśnić. - Wydaje mi się, że nie miałabym już czasu dla męża, mając ranczo, tyle dzieci i pracowników. Przyglądał się jej badawczo, potem wskazał na wózek inwalidzki. - Dlatego? Poczuła, jakby ktoś ją uderzył. Była to prawda. Nie mogła jednak przyznać się do tego przed nikim, nawet przed sobą. - Nie, nie dlatego. - Zastanowiła się, czy Timmie wiedział, że skłamała. By nie dopuścić do dalszych pytań, wyprowadziła go z powrotem na dwór. Zwiedzili stajnie i świetlicę, popatrzyli na krowy w zagrodzie i pojechali do basenu popływać przed lunchem. Na ranczu było zaledwie kilkoro dzieci. Inne pojechały do szkoły dużym autobusem. Te zaś, które pozostały, przyjęły go ciepło i z zainteresowaniem. Kiedy o pół do czwartej wróciła reszta dzieciarni, Timmie nie był nawet odrobin onieśmielony. Obserwował, jak jeździły konno, chlapały się w basenie i robiły wyścigi na szerokim chodniku. Poznał Josha i uroczyście potrząsnął jego ręką, potem patrzył, jak Samantha prowadziła lekcje. Kończąc zajęcia zauważyła, że nadal na nią czeka. - Jesteś tu jeszcze, Timie? Myślałam, że już dawno wróciłeś do swojego pokoju. - Potrząsnął tylko głową, ściskając misia. Chcesz, żebyśmy razem zaczekali na obiad? - Zgodził się i wyciągnął rączkę. Trzymając się za ręce pojechali do dużego domu. Czytała mu opowiadania, dopóki stary szkolny dzwonek nie obwieścił, że już czas na posiłek. - Mogę siedzieć z tobą, Sam? - zapytał niespokojnie, ale Sam prędko zapewniła go, że jak najbardziej tak. Przypuszczała, że po pierwszym dniu pobytu na ranczu był już zmęczony. Siedział obok niej przy obiedzie, ziewając głośno, i jeszcze przed deserem Sam zauważyła, że mały podbródek opadł na pierś i Timmie drzemie w kącie dużego fotela, z misiem w ramionach. Uśmiechnęła się, zdjęła sweter i otuliwszy chłopca niby kocem, zawiozła go do jego pokoju. Podniosła dziecko z wózka jednym pewnym ruchem i położyła na łóżku. Jej ramiona stały się bardzo silne, odkąd przestała używać nóg. Zdjęła mu ubranko, zmieniła pieluchy, zgasiła światło i delikatnie pogłaskała jasne włosy. Przypomniała sobie dzieci Charliego, słodkie twarzyczki i duże niebieskie oczy, i jak bardzo cierpiała, gdy po raz pierwszy trzymała na rękach małą Sam, kiedy zdała sobie sprawę, ile w życiu traci. Patrząc na Timmiego czuła, jak budzi się w niej miłość, i Timmie staje się jej bliski niczym rodzony syn. Kiedy pocałowała go w czoło, poruszył się i wyszeptał: - Dobranoc, mamusiu... Kocham cię... Za te słowa oddałaby życie. Z pochyloną nisko głową wyjechała z domku. --------------------------- Rozdział trzydziesty czwarty Pod koniec miesiąca Timmie jeździł na ładnym małym palomino o imieniu Daisy i kochał go tak, jak tylko chłopcy potrafią kochać swojego pierwszego wierzchowca. Lecz o wiele bardziej kochał Samanthę, miłością tak gwałtowną i silną, że wszyscy byli zdumieni. Pojawiał się w dużym domu każdego ranka, pukał do drzwi i czekał. Czasami spóźniała się, bo na przykład robiła sobie kawę lub leżała jeszcze w łóżku. Lecz zawsze, kiedy ją widział, jego twarz rozjaśniała się niewypowiedzianym szczęściem. Codziennie rano ucinali sobie pogawędkę. Czasami on opowiadał, co mu się śniło, lub co któreś z dzieci zrobiło sobie na śniadanie albo co zrobił palomino, kiedy Timmie pojechał do koralu, by powiedzieć konikowi "dzień dobry". Samantha opowiadała, co robiła rano, omawiała jego lekcje jazdy, raz czy dwa spytała, czy nie zmienił zdania w kwestii pójścia do szkoły. Timmie był nieugięty. Nie chciał chodzić do szkoły i Samantha pomyślała, że przez pierwszy miesiąc powinna pozwolić mu zostawać na ranczu. Siniaki dawno już zeszły. Opiekun dzwonił co tydzień, by sprawdzić, jak Timmie się czuje. Pod koniec miesiąca przyjechał, żeby się z nim zobaczyć. Patrzył to na Timmiego, to na Samanth i był wyraźnie zdumiony. - Na miłość boską, co pani z nim zrobiła? - zapytał, kiedy zostali sami. Wysłała Timmiego, by przygotował Daisy, i powiadomiła Josha, że pojeżdżą przez kilka minut, żeby pokazać opiekunowi umiejętności chłopca. - Wygląda jak zupełnie inne dziecko. - To jest zupełnie inne dziecko - odparła Sam z dumą. Jest kochany i to widać. Opiekun spojrzał na nią smutno. - Czy pani wie, jaką krzywdę mu pani robi? - Myślała, że żartuje i chciała się uśmiechnąć. Wyglądał jednak poważnie. - Co pan ma na myśli? - Czy zdaje sobie pani sprawę, czym będzie dla niego powrót do matki, która karmi go kradzionymi krakersami i piwem? Sam wzięła głęboki oddech i popatrzyła przez okno. Potem zdecydowała się. - Chciałam z panem o tym porozmawiać, panie Pfzer. Odwróciła twarz w jego stronę. - Co by pan powiedział, gdybym nie odesłała go z powrotem? - I zatrzymała go tutaj? - Skinęła głową. - Nie sądzę, żeby sąd się na to zgodził. Sądy za to płacą, a to jest tylko na próbę, pani wie... - Nie przypuszczam. - Postanowiła jednak go zapytać. Co miała do stracenia? Nic. A mogła wygrać wszystko... wszystko... Po raz trzeci w życiu Samantha zakochała się. Tym razem nie w mężczyźnie, lecz w sześcioletnim chłopcu. Kochała go najbardziej na świecie, z taką głębią i mocą, o którą się nawet nie podejrzewała. Czuła, jakby otrzymała bezcenny dar. Po tamtych rozstaniach miała jeszcze w sercu wiele miłości. Teraz cała należała do Timmiego. - A gdybym ja go zaadoptowała? - Rozumiem. - Opiekun usiadł ciężko na krześle i spojrzał na Samanthę. Nie podobało mu się to, że pokochała dziecko. - Nie wiem, pani Taylor. Nie chciałbym robić pani nadziei. Może matka nadal będzie go chciała. Dziwne światło zapłonęło w oczach Sam. - Jakim prawem, pytam, panie Pfizer? Przecież go biła, nie mówiąc już o narkotykach... - Dobrze... wiem. - O Boże, po co mu to wszystko. Łatwo zranić takich ludzi jak ona. Matka prawdopodobnie go zatrzyma, czy to się Sam podoba, czy nie. - Problem polega na tym, że ona jest naturalną matką chłopca. Sąd to uszanuje, zwłaszcza że dziecko jest niepełnosprawne. - I nic się nie da zrobić? - Da się - westchnął. - Może pani wziąć prawnika i walczyć z matką, jeśli nie będzie chciała oddać dziecka. Ale może pani przegrać... najprawdopodobniej. - Potem pomyślał, żeby zapytać chłopca. - A co on na to? Pytała go pani? To może zaważyć na wyroku sądu, mimo że chłopiec jest bardzo mały. Naturalna matka ma przewagę, bez względu na to, jaka z niej suka. Ponieważ państwo poddało ją procesowi resocjalizacji, niezręcznie byłoby teraz stwierdzić, że proces się nie udał. Gdybyśmy to powiedzieli, siłą rzeczy musielibyśmy uznać, że resocjalizacja nie ma sensu. To coś w rodzaju paragrafu 22. Rozumie mnie pani? - Sam skinęła głową. - Pytała pani chłopca? - Zaprzeczyła. - Dlaczego? - Zapytam. - Dobrze. Proszę do mnie później zadzwonić. Jeśli będzie chciał wracać do matki, musi mu pani pozwolić. A jeśli chce zostać tutaj - zastanowił się - porozmawiam z nią. Może będzie wolała mieć problem z głowy. - Uśmiechnął się lodowato, myśląc o spotkaniu z tą matką. - Mam nadzieję, że nie będzie oponować. Chłopcu byłoby tu dużo lepiej. Sam nie sprostowała, mimo że opiekun źle się wyraził. Timmiemu byłoby lepiej wszędzie, byle nie u mamusi. Postanowiła bronić dziecka za wszelką cenę. Potem poszli popatrzeć, jak Timmie jeździ. Tak jak rodzice, którzy widzą pierwszy raz swoje dziecko na koniu, Martin Pfizer, ten twardy, doświadczony opiekun musiał ocierać łzy. Niewiarygodne, jak zmienił się Timmie. Był śliczny, jasny, czysty i szczęśliwy, śmiał się, patrzył z uwielbieniem na Sam i nawet wyglądał jak jej dziecko. Kiedy Martin Pfizer wyjeżdżał pod koniec dnia, ścisnął ramię Sam i szepnął: - Niech go pani zapyta i zadzwoni do mnie. - Potem zmierzwił Timmiemu włosy, uścisnął jej rękę i pożegnał się. Dopiero po kolacji zabrała Timmiego do pokoju i zapinając mu piżamę, zagadnęła: - Timmie? - Tak? Zadrżała. A jeśli wcale jej nie chciał? Jeśli wolał wrócić do matki? Nie była pewna, czy zniesie jego odmowę, ale musiała zapytać. Może się uda. - Wiesz, myślałam sobie o czymś. - Czekał z wyrazem zainteresowania w błękitnych oczach. - Zastanawiałam się, co by było, gdybyś tu został... - Straszne. Nie przypuszczała, że będzie aż tak trudne. - Wiesz, jako ktoś w rodzaju... jak... To znaczy... - To znaczy, że mam z tobą zostać? - Tak, to właśnie miałam na myśli. - Och, wow! - Najwyraźniej jej nie zrozumiał. Myślał, że zostanie tu na dłużej jako gość. Musiała mu powiedzieć, że wiązałoby się to z rozstaniem z matką. - Timmie. - Przytulił do niej twarz i musiała go odsunąć, by popatrzeć mu w oczy. - Ale nie tak, jak inne dzieci. - Był zdumiony. - Próbuję ci powiedzieć, że... - Miała wrażenie, że się oświadcza. - Zaadoptuję cię, jeżeli mi pozwolą. Ale ty też musisz tego chcieć. Bez twojej zgody nie zatrzymam cię. - Walczyła ze łzami. Chłopczyk patrzył na nią zdumiony. - Ty mnie chcesz? - Oczywiście, że chcę, głuptasku. - Przygarnęła go mocno. Łzy kapały jej z oczu. - Jesteś najlepszym dzieckiem na świecie. - A moja mama? - Nie wiem, Timmie. To będzie trudne. - Przyjeżdżałaby mnie odwiedzać? - Nie wiem. Może. Ale to byłoby trudne dla wszystkich. Musiała mówić szczerze. Była to dla niego niełatwa decyzja. Znów wyglądał na przestraszonego. Zadrżał. - Przyjeżdżałaby i biła mnie? - Och, nie - powiedziała żałośnie. - Nie pozwoliłabym jej na to. Potem rozpłakał się nagle i opowiedział jej o matce i o tym, co z nim robiła. Nigdy przedtem nie mówił jej tego. Leżał w ramionach Sam zmęczony, ale już spokojny. Przykryła go kołdrą dokładniej i siedziała przy nim w ciemności ponad godzinę, czekając, aż zaśnie. Kiedy zamykał oczy, powiedział: - Chcę być twój, Sam. Tylko to pragnęła usłyszeć. --------------------------- Rozdział trzydziesty piąty Następnego ranka zadzwoniła do Martina Pfizera i powtórzyła mu wczorajszą rozmowę z Timmiem. Opowiedziała mu też o biciu, o zaniedbywaniu, wszystko, co Timmie trzymał w tajemnicy. - Przykro mówić, ale to nie jest dla mnie niespodzianką. Zobaczę, co da się zrobić. Następnego dnia już wiedział, że nic nie da się zrobić. Spędził z matką Timmiego dwie godziny, próbował rozmawiać z nią rozsądnie, porozumiał się z jej doradcami. Wszystko na nic. Z ciężkim sercem zadzwonił wieczorem do Sam. - Ona się nie zgodzi, pani Taylor. Próbowałem prośbą i groźbą, ale bez skutku. Ona go chce. - Po co? Nie kocha go. - Twierdzi, że kocha. Godzinami opowiadała mi o swoich rodzicach, jak ją bili, matka wyzywała. Ona zna tylko takie wychowanie. - Ale ona go zabije. - Może tak, może nie. Na razie nie możemy nic na to poradzić. - Czy mogę wnieść sprawę o adopcję? - Drżały jej ręce, gdy czekała na odpowiedź. - Tak, ale to nie znaczy, że ma pani szansę. Ona jest biologiczną matką, pani Taylor. Pani jest kobietą samotną i... i... osobą niepełnosprawną. - Szybko się zreflektował. - Dla sądu będzie to istotne. - Ale proszę wziąć pod uwagę to, co już dla niego zrobiłam, jakie on ma tutaj życie. - Rozumiem. To ma sens dla pani i dla mnie, ale ta sprawa to precedens i będzie pani musiała przekonać sędziów. Niech pani weźmie dobrego prawnika i próbuje. Ale proszę, niech pani będzie realistką. Proszę traktować to jako próbę, doświadczenie. Przegra pani, to przegra, a jeśli wygra, zyska pani chłopca. - Czy on zwariował? Nie rozumie, że ona kocha Timmiego i że Timmie kocha ją? - Dziękuj - odpowiedziała chłodno i położyła słuchawkę. Ze dwanaście razy objechała pokój mrucząc wściekła, że będzie musiała czekać aż do jutra, żeby podjąć jakieś działania. Kiedy Timmie pojawił się następnego ranka, zleciła mu kilka rzeczy do zrobienia, by mogła spokojnie zadzwonić do starego prawnika Karoliny z prośbą o polecenie jej kogoś, kto potrafi wygrać t sprawę. - Adopcja? - spytał zaskoczony. - Nie wiedziałem, że masz dzieci, Samantho. - Jeszcze nie. - Rozumiem - powiedział bez przekonania. Dał jej nazwiska dwóch prawników z Los Angeles. Nie znał ich osobiście, ale zapewniał, że są najlepsi. - Dziękuję. - Wykonała dwa telefony. Jeden z prawników był na urlopie na Hawajach, drugi miał wrócić nazajutrz ze Wschodniego Wybrzeża. Zostawiła mu wiadomość i spędziła jak na szpilkach następną dobę. Zadzwonił, jak obiecała sekretarka, dokładnie o siedemnastej następnego dnia. - Pani Taylor? - zabrzmiał głęboki, ciepły głos. Trudno było określić jego wiek. Przedstawiła mu problem najkrócej, jak mogła, opowiedziała mu o Timmiem, jego matce i streściła opinię opiekuna o całej sprawie. Prawnik był zainteresowany. - Jeżeli pani nie ma nic przeciwko temu, wolałbym przyjechać i zobaczyć chłopca. - Powiedziała mu, że oboje jeżdżą na wózkach, opowiedziała o ranczu i o tym, czego dokonał Timmie. - Powinienem znaleźć jakiś punkt zaczepienia i zobaczyć to wszystko, jeżeli mam wyrobić sobie jakiś pogląd. Oczywiście od pani zależy, czy zechce mi pani to pokazać. - Nie miała zastrzeżeń. - Co pan o tym sądzi, panie Warren? - Porozmawiajmy o tym dokładniej na przykład jutro. Nie jestem optymistą, ale to może być jedna z tych bardzo emocjonalnych spraw, których nie rozwiązuje się w najprostszy sposób. - Inaczej mówiąc nie mam szans. To chciał mi pan powiedzieć? - spytała zrozpaczona. - Niezupełnie. Ale nie będzie łatwo. Chyba jest pani na to przygotowana? - Tak, po tym, co mówił opiekun socjalny. Ale nie widz w tym sensu. Jeżeli ta kobieta jest narkomanką i bije dziecko, jak w ogóle można brać ją pod uwagę? - Bo jest biologiczną matką. - I to wystarcza? - Nie, ale nawet najgorsza matka pragnie na ogół mieć przy sobie swoje dziecko. Samantha westchnęła do słuchawki. - A gdzie miejsce na dobro dziecka? - To może być najlepszy argument, pani Taylor. Proszę mi podać adres, przyjadę jutro i zobaczę. Droga numer dwanaście, tak? Jak daleko od... Dała mu dokładne wskazówki i następnego dnia po południu zajechał ciemnozielony mercedes. Prawnik miał na sobie brązowe spodnie i beżową kaszmirową marynarkę, drogi jedwabny krawat i bardzo ładną kremową koszulę. Do tego zegarek Piageta, stalowoszare włosy i szaroniebieskie oczy. Jego pełne nazwisko brzmiało Norman Warren. Samantha nie mogła się oprzeć, żeby się do niego nie uśmiechnąć. Kiedyś pracowała z ludźmi, którzy tak wyglądali. Wyciągnęła do niego rękę. - Proszę mi wybaczyć pytanie, czy pochodzi pan z Nowego Jorku? Roześmiał się szczerze. - Do diabła, tak! Skąd pani wie? - Ponieważ ja też jestem z Nowego Jorku. Nie musi pan więcej nic mówić. - Włożyła tego dnia liliowy sweter, dżinsy i nowe, ciemnozielone kowbojskie buty. Zaprowadziła go do dużego domu, gdzie przygotowała kanapki, kawę i gorące ciasteczka z jabłkami, które ściągnęła ze świetlicy, kiedy kilka minut wcześniej odprowadzała Timmiego na lunch. Timmie był niezadowolony, że go opuszcza. Wyjaśniła mu, że będzie jadła lunch z kimś dorosłym w dużym domu. - Dlaczego nie mogę go poznać? - dąsał się, kiedy zostawiała go z Joshem i kilkorgiem dzieci, które nie chodziły do szkoły. Traktowały Timmiego jak maskotkę. Był najmłodszy i tak podobny do Samanthy, że uważały go właściwie za jej syna. Samantha oczywiście też. - Poznasz go, ale najpierw ja z nim porozmawiam. - O czym? - O interesach. - Uśmiechnęła się w odpowiedzi na pytanie, którego nie ośmielił się zadać. - Ale to nie policjant. Timmie roześmiał się swoim srebrzystym śmiechem. - Skąd wiedziałaś, że o tym myślałem? - Bo znam cię dobrze. A teraz jedz, skarbie. - Pojechał za innymi, narzekając na gulasz. Obiecała, że przyjdzie i zabierze go, jak tylko skończy rozmowę. Siedziała przy lunchu z Normanem Warrenem, opowiadając mu wszystko o dziecku. - Mogę go zobaczyć? - spytał w końcu, przyglądając się tej zachwycającej kobiecie, siedzącej swobodnie na inwalidzkim wózku. Kiedy przyjechali do świetlicy, rozejrzał się ciekawie. Było to dla niego zupełnie nowe przeżycie. Oglądał ranczo i szczęśliwych ludzi, Timmiego jeżdżącego na palomino i Sam jadącą obok na Pretty Girl, potem inne dzieci, które po powrocie ze szkoły brały lekcje jazdy. Norman Warren został aż do wieczora i z żalem wyjeżdżał. - Chciałbym zostać tu na zawsze. - Przykro mi, nie mogę pana adoptować. - Roześmieli się oboje. - I na szczęście nie kwalifikuje się pan jako pacjent. Ale gdyby zechciał pan przyjechać z wizytą i pojeździć z nami, bylibyśmy zachwyceni. Wyszeptał zakłopotany: - Potwornie boję się koni. Sam szepnęła w odpowiedzi: - Wyleczymy pana z tego. Kolejne sotto voce. - Nie mogłaby pani. Nie pozwoliłbym. - Roześmiał się i odjechał. Uzgodnili, że Sam zapłaci mu dziesięć tysięcy dolarów za reprezentowanie jej w sądzie. Bardzo go polubiła, jemu podobał się Timmie i wszystko wskazywało na to, że wygrają. Jeśli nie, złożą odwołanie. Norman obawiał się, że nie pójdzie łatwo, lecz z pewnością nie było to niemożliwe. Na korzyść Sam przemawiało wiele argumentów. Fakt, że oboje jeżdżą na wózkach, powinien dodać sprawie dramatyczności i wzbudzić sympatię, a nie zwrócić się przeciwko nim. Teraz mogli tylko czekać. Po południu Sam podpisała dokumenty. Norman miał wnieść spraw nazajutrz rano. - Myślisz, że on nam pomoże? - zapytał smutno Timmie, gdy odprowadzała go do domu. Wyjaśniła mu już, kim był Norman Warren. - Mam nadzieję, kochanie. Zobaczymy. - A jeśli on nie da rady? - Wtedy porwę cię i ukryję na wzgórzach - żartowała, lecz jego oczy lśniły. Otworzyła drzwi i zapaliła światło. - Dobrze. Kiedy opuściła pokój, zaczęła o tym rozmyślać... co będzie, jeśli Norman nie da rady...ale musi... musi wygrać tę sprawę. Nie zniosłaby utraty Timmiego. Przyjechała do pokoju przekonując samą siebie, że coś takiego nigdy nie nastąpi. --------------------------- Rozdział trzydziesty szósty Po raz pierwszy w życiu Timmie miał Boże Narodzenie jak z marzeń. Dostał mnóstwo prezentów zapakowanych w duże pudełka: ubranka, gry, puzzle, mały wóz strażacki i chełm, sweterek dla misia i kilka drobiazgów, które zrobiła Samantha. W świetlicy stała duża choinka otoczona stosem prezentów dla dzieci. Jeden z pracowników przebrał się za Świętego Mikołaja, co przypomniało Joshowi i Sam tę Gwiazdkę, kiedy Mikołajem był Tate Jordan. Wspomnienie Tate'a umieszczającego aniołka na gałęzi drzewka zraniło jej serce. Nadal bardzo go kochała. Przypomniała sobie nagle tyle spraw związanych z Tate'em i Johnem, o których rzadko teraz myślała. John miał następne dziecko, a Liz wyrzucono z pracy, ponieważ była nieznośna. Kariera Johna Taylora kwitła. Sam obejrzała kiedyś wiadomości, lecz wydał jej się sztuczny i pusty, tak gładki i nudny, że pojąć nie mogła, dlaczego kiedyś w ogóle się nim przejmowała. To dziwne uczucie, ot, wyrzucić przez okno jedenaście lat życia, a jednak ona wyrzuciła. Co innego Tate... - Sam... mogę ci zadać głupie pytanie? - Josh stał przy niej w kącie świetlicy, patrząc na dzieci oglądające prezenty. - Jasne. O co chodzi? - Ale już wiedziała. - Byłaś zakochana w Tate'cie Jordanie? Pokiwała głową. - Tak, byłam. - Dlatego wyjechał? - Chyba tak. Nie chciał tego rozgłaszać. A ja nie chciałam bawić się w to, co Bill i Karo. Ale on się uparł, że dama nie może kochać kowboja. Przynajmniej nie oficjalnie. - Patrzyła na niego smutno. - Dlatego wyjechał. - Coś takiego podejrzewałem. - Oszalał zupełnie, kiedy dowiedział się, czyją byłam żoną... twierdził, że nie jest dla mnie odpowiedni... czy coś równie głupiego. - Cholera. - Josh rozzłościł się. - On był wart dziesięć razy tyle co ten bubek. Och. - Oblał się pąsem. - Przepraszam, Sam... Zachichotała. - Nie musisz. Myślę dokładnie to, co ty. - Nigdy do ciebie nie napisał, nie dał znaku? - Nie. Szukałam go wszędzie, ale nie znalazłam. Josh patrzył z żalem. - To straszne, Sam. To był dobry człowiek i zawsze myślałem, że cię kocha. Może pojawi się pewnego dnia, by po prostu odwiedzić mnie, Billa czy Karo, a znajdzie ciebie. Potrząsnęła głową. - Mam nadzieję, że nie. Mógłby być zaskoczony. - Miała na myśli swoje nogi. Josh zaprzeczył. - Myślisz, że obchodziłoby go to? - Nie ma znaczenia, Josh. Mnie to obchodzi. Wszystko skończone. Zamiast nóg i męża mam dzieci. - W twoim wieku, Sam? Nie bądź głupia. Ile ty masz lat, dwadzieścia osiem, dziewięć? Uśmiechnęła się do starego kowboja. - Josh, kocham cię. Mam trzydzieści trzy lata. - Dla mnie to tyle samo. Gdybyś miała pięćdziesiąt dziewięć, zrozumiałabyś. - Sądząc po tobie, w tym wieku wygląda się doskonale. - To pochlebstwa, ale uwielbiam je. - Potem spoważniał. Gadasz głupoty o Tate'cie. Zresztą to nieważne: Tate czy ktoś inny. Jesteś zbyt młoda, żeby uważać się za starą pannę. - Potem zmrużył oczy i zniżył głos. - Naprawdę, Sam, okropnie kłamiesz. Tyle czasu uczysz dzieci, by nie musiały żyć, myśleć, działać jak kaleki, bo w głębi duszy jesteś jedną z nich. - Trafił w czuły punkt, lecz milczała. - Taka jest prawda, Sam. Widziałem tego prawnika z Nowego Jorku. Podobałaś mu się jako kobieta, ale czy ty zwróciłaś na niego uwagę? Nie, cholera, zachowywałaś się jak stara panna i podawałaś mu mrożoną herbatę. - Co złego widzisz w mrożonej herbacie? - uśmiechnęła się. - Nic. Ale dużo złego widzę w udawaniu, że nie jesteś młodą kobietą. - Uważaj, Josh. - Spojrzała na niego. - Bo rzucę się na ciebie, kiedy zostaniemy sami. - Posłała mu głośnego całusa i wjechała między dzieci, dając do zrozumienia, że nie chce go słuchać. Za bardzo się wtrącał. Świętowali Boże Narodzenie dwa dni. Nie było lekcji, kilka grup dzieci pojechało na wzgórza. Sam i Timmie zostali w domu. Spędzali dużo czasu tylko we dwoje, mieli głęboką potrzebę bycia razem. Rozprawę wyznaczono na dwudziestego ósmego grudnia. - Boisz się? - zapytał cicho. W noc przed rozprawą położyła Timmiego w małym pokoju gościnnym obok swej sypialni i długo siedziała przy nim. - O jutrzejszy dzień? - Przytuliła policzek do jego buzi i gładziła małą, drobną rączkę. - Trochę. A ty? - Tak. - Strach wypełnił jego duże niebieskie oczy. - Bardzo. Jeśli ona mnie uderzy? - Nie pozwolę jej. - A jeśli mnie zabierze? - Nie zabierze. - A jeśli sąd przychyli się do wniosku matki? Wizja przegranej sprawy nawiedzała Samanth i nie mogła mu nic obiecać. Nie chciała kłamać. Powiedziała, że jeśli przegrają, mogą się odwołać, jeżeli będzie tego chciał. Jeśli będzie wolał zostać z matką, Sam zaakceptuje to. Musiała dać mu prawo wyboru, choć bardzo ją to bolało. Nie mogła go ukraść matce. - Wszystko będzie dobrze, kochanie. Zobaczysz. Następnego ranka nie była już taka pewna, kiedy Josh popychał ich na rampę prowadzącą do gmachu Sądów w Los Angeles. Sam i Timmie zaciskali nerwowo ręce i kiedy wjeżdżali do windy, czuli się wyjątkowo nieporadnie. W korytarzu czekał już Norman Warren w granatowym garniturze. Sam miała na sobie bladoniebieską wełnianą suknię, pozostałość z nowojorskiej garderoby, dobrany do niej moherowy płaszcz i pełne, czarne skórzane pantofle od Gucciego. Timmiemu kupiła nowe ubranko, specjalnie na tę okazję: spodnie, marynarkę i błękitny sweterek z wielbłądziej wełny, który przez przypadek pasował do sukni Sam. Wyglądali jak matka i syn, i Norman znów dostrzegł uderzające podobieństwo ich jasnych włosów i ogromnych błękitnych oczu. Rozprawa miała się odbyć w małej salce. Sędzia w okularach wszedł spokojny, uśmiechnięty. Starał się nie onieśmielać Timmiego, patrząc na niego zza małego biurka stojącego na podwyższonym podeście. Biurka, przy których zasiadał sędzia w sprawach kryminalnych, robiły większe wrażenie niż to. Sędzia miał niewiele ponad sześćdziesiątkę i przeprowadzał już mnóstwo spraw o opiekę nad dzieckiem. Był szanowany w Los Angeles za uczciwość i troskę o dzieci, był też przeciwnikiem aborcji. Żywił głębokie uznanie dla biologicznych matek i zachęcał kobiety, by przemyślały decyzję, zanim oddadzą dziecko w obce ręce. Potrafił je wzruszyć. Wiele kobiet wracało, by mu podziękować i chciał o tym pamiętać, idąc na emeryturę. Patrzył teraz z ciekawością na Timmiego, Samanth i jej prawnika, a w parę minut później na wychudzoną, kruchą kobietę, która wsunęła się cicho do sali za swoim adwokatem. Na rozprawę włożyła szarą spódnicę i białą bluzkę, wyglądała raczej jak uczennica niż jak prostytutka i narkomanka, którą była. Sam dowiedziała się, że ma zaledwie dwadzieścia dwa lata. Była filigranowa, dosyć ładna i sprawiała wrażenie bezbronnej dziewczynki. Każdy instynktownie chciał kochać ją, bronić, pocieszać. To dlatego Timmie czuł żal zawsze po tym, kiedy go biła. Sama wyglądała na ofiarę. Zawsze jej przebaczał i chciał pomagać, zamiast oczekiwać pomocy z jej strony. Akta zostały doręczone i sąd rozpoczął rozprawę. Sędzia orzekł, że jest to bardzo ciekawy przypadek: niepełnosprawne dziecko i osoba adoptująca również niepełnosprawna. Wszyscy jednak muszą zapomnieć o osobistych dążeniach i skupić się na dobru dziecka. Sędzia chciał, żeby chłopiec opuścił salę, lecz Timmie i Samantha przedyskutowali już tę sprawę wcześniej. Timmie mówił, że chce być na sali, że nie chce, by "gliny go zgarnęły". Zapewniła, że na zewnątrz zaczeka z Joshem, lecz nalegał, by zostać z nią. Zauważyła, że nigdy nie kierował wzroku w stronę matki, jakby bał się uświadomić sobie jej obecność, jakby nie chciał jej widzieć. Trzymał Sam za rękę i patrzył na sędziego. Adwokat przeciwnej strony wezwał matkę Timmiego jako pierwszego świadka. Sam popatrzyła jej prosto w oczy i zrozumiała nagle, z kim walczy. Słodka buzia, miły głos, łzawa historia i szereg zapewnień, że tym razem dostała lekcję, że nie robiła nic innego poza czytaniem książek psychologicznych, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie i pomóc swojemu cudownemu dziecku. Podczas całej tej przemowy Timmie wpatrywał się w swoje stopy i nie podniósł wzroku, dopóki nie opuściła miejsca za barierką. Adwokat Sam oświadczył, że przepyta ją później i poproszono następnego świadka - psychiatrę, który przesłuchiwał matkę Timmiego dla potrzeb sądu, opisując jako pełną ciepłą, wrażliwą młodą kobietę, która miała trudne dzieciństwo. To oczywiste, że nie zamierzała krzywdzić dziecka, ale była w ciężkiej sytuacji finansowej i w depresji. Teraz podejmie pracę w hotelu w innej części miasta i wszystko powinno się ułożyć. Norman Warren zauważył, że pracując w hotelu może mieć okazje do zdobywania klientów. Psychiatra stał z głupią miną, na sali rozległy się głośne komentarze. Norman dostał upomnienie i świadek mógł odejść. Powołano dodatkowo dwóch doradców i lekarza, który badał zdrowie matki i stopień uzależnienia od narkotyków. Na koniec wezwano księdza, który znał ją od jedenastego roku życia i chrzcił Timmiego. Ksiądz był pewien, że dziecko powinno być z matką, która je kocha. Sam poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Podczas całej rozprawy mocno ściskała rękę Timmiego. Kiedy ksiądz zakończył zeznania, pojechali na lunch. Norman przesłuchał wszystkich oprócz matki i księdza. Zamierzał wezwać matkę Timmiego po przerwie, ale powiedział Sam, że nie ma zamiaru zmagać się z kościołem katolickim. - Dlaczego? - Sędzia jest katolikiem, moja droga. Poza tym co miałbym zrobić, żeby zakwestionować jego zeznania? Lepiej zostawmy go w spokoju. Sprawił jednak, że inni świadkowie nieco przybledli. Badał ich w tonie lekkiej ironii i kpiny, jakby ich oświadczenia opłacone były w sposób co najmniej nieprzyzwoity. Ale to, co zrobił z matką Timmiego, przeszło wszelkie oczekiwania. Sam dawała Joshowi; znaki, by stanowczo wyprowadził chłopca z sali, mimo jego protestów. Samantha nie dopuściła go do głosu, posłała mu całusa i obserwowała, co będzie się działo dalej. Dziewczyna trzęsła się na mównicy i zanim zaczęła zeznawać, rozpłakała się. Trudno było doprawdy patrzeć w oczy tej kruchej istocie. Lecz mimo jej niewinnego wyglądu okazało się wkrótce, że zaczęła zażywać narkotyki w wieku lat dwunastu, rok później używała już heroiny, jako piętnastolatka została zamknięta za prostytucję, zaszła w ciążę z Timmiem mając lat szesnaście, miała pięć skrobanek, była na siedmiu odwykach, dziewięć razy siedziała w więzieniu jako młodociana i osiem razy jako dorosła. - Ale... - oponował jej adwokat - sąd utrzymuje, że nie jest już uzależniona. Przeszła przez bardzo żmudny proces odwykowy i jeśli uznamy, że nie została wyleczona, podważymy cały sens rehabilitacji społecznej. - Protest został zanotowany i podtrzymany. Jedno wykroczenie było przestępstwem w świetle prawa Kalifornii, inne zawieszono, po resocjalizacji miała być normalną kobietą i kropka. Jej oświadczenie zajęło ponad godzinę. Przez cały czas szlochała i mówiła o "swoim dziecku" przy każdej okazji. Sam myślała o szczepionkach, z braku których zachorował na polio, o biciu, cierpieniu, samotności i strachu. Miała ochotę wstać z wózka i krzyczeć. Norman Warren wezwał opiekuna społecznego Martina Pfizera, który zeznawał rzeczowo, bez emocji. Przesłuchiwano lekarza Sam, Josha, odczytano paczkę listów od ważnych osobistości, sędziów, lekarzy, chwalących jej wspaniałą pracę na ranczu. Potem zeznawała Sam. Wspominano, że jest rozwiedziona, że nie mogąc urodzić dziecka, nie miała szans na długotrwałe małżeństwo. Adwokat drugiej strony zauważył, że jest nieodwracalnie niepełnosprawna. Norman złożył protest, który został uznany. W końcu Sam oświadczyła, że chce naprawdę pomóc Timmiemu, w przeciwieństwie do na wpół zwariowanej matki krzyczącej tak histerycznie "o, moje dziecko", że musiano ją wyprowadzić z sali. Ostatnim, najważniejszym świadkiem był Timmie. Zapytano matkę, czy mogłaby opanować łzy, czy też woli przerwę w rozprawie, by spróbowała się pozbierać. Wybrała pierwszą propozycję, słuchała, pociągając nosem. Sam zauważyła wyraz przerażenia na twarzy dziecka. Sprawdzano znów wszystko, co zostało wcześniej powiedziane: jak wyglądało jego życie z matką, jak z Sam, co dokładnie od niej dostał, co czuł do obu kobiet. Nagle padło pytanie: - Boisz się swojej mamy, Timmie? - Dziecko przeraziło się tak bardzo, że skuliło się w fotelu, potrząsając gwałtownie głową. - Nie... nie! - Czy uderzyła cię lub biła kiedykolwiek? Milcząc potrząsnął głową i został poproszony o głośną odpowiedź. Usłyszeli ciche "nie". Zrozpaczona Sam przymknęła oczy. Zrozumiała: nie mógł powiedzieć prawdy w obecności matki. Rozprawa ciągnęła się jeszcze przez pół godziny, potem wszyscy zostali odesłani do domu. Sędzia poprosił ich uprzejmie o przybycie nazajutrz. Powiedział, że ma do wszystkich telefony i jeśli z jakiegoś powodu nastąpi opóźnienie, powiadomi ich. Jeśli nie zatelefonuje, mają stawić się jutro rano w sądzie razem z Timmiem - tu rzucił, spojrzenie na Sam - i wyrok zostanie ogłoszony. Uważał, że w interesie dziecka i obu stron leży jak najszybsze wydanie wyroku. Wstał i woźny ogłosił, że sąd wychodzi. W powrotnej drodze na ranczo Sam czuła, jak bardzo jest wyczerpana. Timmie zasnął w jej ramionach od razu, kiedy tylko ruszyli. Drżał ze strachu, kiedy matka chciała zbliżyć się do niego, ściskał kurczowo rękę Sam. Norman czmychnął z sali sądowej, kiedy Josh pomagał Samancie. Wyszli szybko. Sam myślała o tym, jak bardzo dzielny był Timmie, zgadzając się na przesłuchanie. Przecież jeżeli matka odzyska go, może się na nim zemścić i Timmie doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Sam również to rozumiała. Ale jak odda go tej kobiecie, jeżeli z mocy wyroku będzie musiała? Jak to zniesie? Leżała w nocy w łóżku, myśląc, że nie wytrzyma, że ją taki wyrok zabije. Przyszło jej do głowy, żeby zabrać Timmiego i uciec gdzieś. Ale dokąd? Czy to ma sens? Dwoje ludzi na wózkach nie ucieknie daleko. Pomyślała o ukrytej chatce, której nie odwiedzała, odkąd przybyła na ranczo. Lecz nawet tam odnaleźliby ich. Sytuacja była beznadziejna. Mogła tylko wierzyć w sprawiedliwość i mieć nadzieję. --------------------------- Rozdział trzydziesty siódmy Sam obudziła się na długo przed wschodem słońca. Patrząc na zegarek obliczyła, że zdrzemnęła się tylko na półtorej godziny. Wjechała do pokoju Timmiego. On również już nie spał. - Cześć, kochanie... - Pocałowała go w czubek nosa. - Dzień dobry. - Nie chcę z nią iść. - Nie moglibyśmy pomartwić się tym po śniadaniu? - Sam próbowała zachowywać się swobodnie, lecz Timmie wybuchnął płaczem i przywarł do niej mocno. Tak zaczął się dzień. Samotnie zjedli śniadanie. Reszta dzieci nie wiedziała, co się dzieje, Sam powiedziała o sprawie tylko kilku terapeutom i doradcom. Chciała utrzymać rzecz w tajemnicy. Kiedy jednak znów wyjechała z Joshem i Timmiem, wszyscy przeczuwali, że chodzi o coś ważnego. Jakby wszystko rozumiejąc, dzieci zachowywały się niezwykle cicho, gdy odjeżdżały autobusem do szkoły. Samantha, Josh i Timmie spotkali Normana pod salą sądową w Los Angeles. Wszyscy wyglądali ponuro. - Nie przejmuj się, Sam. - Norman delikatnie dotknął jej ramienia. Ubrana dzisiaj była w szare spodnie i szary kaszmirowy sweter. Timmie miał taki sam sweterek jak wczoraj, lecz w czerwono-białą kratkę. Sąd rozpoczął procedurę od wezwania Timmiego na salę, po czym zwrócił się do niego wyjaśniając, że wysłuchał wszystkich dowodów i starał się podjąć dobrą decyzję, która miała uczynić Timmiego szczęśliwym na bardzo długo. Sędzia uśmiechnął się jak dobrotliwy dziadunio i poprosił chłopca, by wyjechał wózkiem na środek sali. Powiedział, że to jedynie formalność, ponieważ cała rozprawa toczy się o niego i dla niego. Timmie spojrzał pytająco na Sam, która z uśmiechem skinęła głową. Stanął więc pośrodku sali. Następnie sędzia zwrócił się do Samanthy. Tłumaczył, że rozumie, iż jej działalność jest godna podziwu, że rozmawiał o ranczu z kilkoma osobami i był pod wielkim wrażeniem tego, co mówili. Z uśmiechem ciągnął, że nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że jej zamiary były szlachetne i że istotnie w sensie materialnym opiekowała się dzieckiem lepiej niż jego rodzona matka. Wprawdzie Timmie miał bez wątpienia ciężkie życie z matką, młodą kobietą, która usiłowała odnaleźć właściwą drogę życia, lecz, zwłaszcza po rozmowie z ojcem Renneyem, uważa, że matka Timmiego stanęła wreszcie na własnych nogach. - A teraz - zwrócił się do zaskoczonej dziewczyny w różowej bluzce i z potarganymi włosami - możesz zażądać zwrotu swojego syna. Po czym uderzył młotkiem i oświadczył dźwięcznym głosem: - Sąd uznaje prawo naturalnej matki. Sędzia opuścił salę. Sam desperacko próbowała nie krzyczeć. Matka Timmiego nie była jednak tak opanowana i podbiegła do chłopca, niemal wyrzucając go z fotela. Sam widziała, jak Timmie dziko wymachiwał rękami, próbując odsunąć się od niej. Jednak prawnik mocno trzymał jego fotel, a matka, krzycząc, obejmowała go. - Moje dziecko... moje dziecko... - Sam... Sam! - Żałosny lament Timmiego wypełnił salę. Sam bezwiednie zwróciła się ku niemu i próbowała przejechać obok Josha i Normana, by utulić chłopca. Obaj mężczyźni porozumieli się bez słów. Josh złapał wózek z tyłu, a Norman zastąpił jej drogę. Przy dziecku przecież była matka. - Puść... - Sam odepchnęła Normana. - Muszę go zobaczyć. - Nie możesz, Sam - powiedział spokojnie, lecz stanowczo. Josh nie puszczał wózka. - Muszę, do cholery... Josh, puść! - Zaczęła płakać, lecz prawnik matki Timmiego wypchnął już mały wózek z sali. Timmie z przerażeniem oglądał się za Samanthą, machając drobną rączką, z twarzą wykrzywioną smutkiem. - Sam... Sam! - Kocham cię! - krzyknęła. - Kocham cię, Timmie! Wszystko będzie dobrze! - wołała, dopóki nie zniknął jej z oczu. Jakby opuściły ją resztki sił, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać. Przez dłuższą chwilę mężczyźni nie wiedzieli, co robić, potem Norman usiadł przy niej. - Tak mi przykro, Sam... Możemy się jeszcze odwołać. - Nie. - Ledwo mogła mówić. Sięgnęła po chusteczkę i potrząsnęła głową. - Nie mogę mu tego zrobić. Skinął głową i wstał, dając znak Joshowi. Nie mieli już po co tam siedzieć. To koniec dla Samanthy i Timmiego. Chłopiec nie wróci. --------------------------- Rozdział trzydziesty ósmy Przez resztę tygodnia Sam nie wychodziła z dużego domu. Pierwszego dnia nie opuściła nawet swojego pokoju. Przyjechał Norman, by zabrać rzeczy Timmiego, lecz Sam nie chciała go widzieć. Wszystkim zajmował się Josh. Norman stukał do drzwi dwukrotnie, potem ją wołał, lecz Sam nie otworzyła. Straciła ostatnią miłość swojego życia. - Wróci do siebie? - zapytał Norman. Stary kowboj potrząsnął głową ze łzami w oczach. - Nie wiem. Jest silna, ale wiele straciła. A to... Pan wie, jak bardzo go kochała. Norman smutno skinął głową. - Wiem. - Po raz pierwszy w swojej prawniczej karierze płakał, kiedy poprzedniego dnia wyszedł z sądu i wcisnął gaz do dechy w mercedesie. - Chciałbym się z nią zobaczyć, kiedy poczuje się lepiej. Chcę porozmawiać z nią o apelacji. To niezwykły przypadek. Przeciwko niej przemawia tylko to, że oboje są samotni i kalecy. Nieprawdopodobne, żeby sąd opowiedział się za prostytutką i narkomanką przeciwko takiej kobiecie, jak Samantha. Niech to rozstrzygnie Sąd Najwyższy. - Powiem jej - zgodził się Josh. - Kiedy ją zobaczę. Nagle Norman zaniepokoił się. - Chyba nie zrobi sobie nic złego? Josh myślał przez chwilę. - Nie sądzę. Nie wiedział że kiedyś już próbowała w szpitalu w Nowym Jorku. Ale tym razem Samantha nie myślała o samobójstwie. Chciała umrzeć, lecz jakaś słaba irracjonalna nadzieja, że kiedyś odzyska Timmiego,powstrzymywała ją od szaleńczego kroku. Leżała więc po prostu w łóżku, nie ruszając się, nie jedząc przez dwa dni, czasem tylko z trudem czołgała się do łazienki. płakała i spała potem budziła się i płakała. Obudziwszy się pod koniec drugiego dnia, usłyszała walenie do drzwi. Leżała cicho w łóżku, zdecydowana nie otwierać. Potem usłyszała brzęk szkła: ktoś wszedł do domu, wybijając szybkę we frontowych drzwiach. Włamywacz? - Kto tam krzyknęła przestraszona. Usiadła na łóżku. Światła w korytarzu zapaliły się nagle i ujrzała szopę rudych włosów. Jeff. Jego dłoń krwawiła i jak zwykle zarumienił się z zakłopotania. - Co ty tu robisz? Chciałem cię zobaczyć. Nie mogłem już wytrzymać, Sam. Od dwóch dni nie widziałem świateł w oknach, nie odpowiadałaś na stukanie do drzwi... Myślałem, że może... Bałem się... Chciałem się dowiedzieć, czy dobrze się czujesz. Skinęła głową, uśmiechając się tkliwie, i nagle rozpłakała się. Jeff otoczył ją ramieniem. Dziwne, lecz jego objęcia wydawały się znajome, jakby już kiedyś ją obejmował, jakby znała jego ręce, ciało... Niedorzeczny pomysł! Odsunęła się od niego i wytarła nos. - Dziękuję, Jeff. Usiadł na brzegu łóżka i wpatrywał się w nią. Nawet po tych dwóch dniach wyglądała ślicznie. Przez chwilę poczuł nieprzepartą chęć pocałowania jej i na samą myśl o tym znów się zarumienił. Sam roześmiała się przez łzy. Popatrzył na nią zmieszany. - Z czego się śmiejesz? - Kiedy się peszysz, wyglądasz jak rzodkiewka. - Dziękuję - uśmiechnął się. - Mówiono na mnie "marchewka", ale nigdy jeszcze "rzodkiewka". - Po chwili dodał: - Dobrze się czujesz, Sam? - Nie, ale poczuję się lepiej. - Potem popłynęła nowa fala łez. - Mam nadzieję, że Timmiemu jest dobrze. - Josh mówił, że twój prawnik mimo wszystko chce apelować do Sądu Najwyższego. - Tak? - wysyczała ze złością. - Ten głupiec nie ma żadnych szans. Chodzi o to, że jestem kaleką i w dodatku samotną. Prawdopodobnie dla nich ważniejsze jest to, że jestem kaleką. To wystarczy. Prostytutki i narkomanki są lepszymi matkami niż kaleki, wiesz? - Niech ich piekło pochłonie - warknął. - To sąd zdecydował która matka jest lepsza. - Świnie. Sam rozbawił ten komentarz. Nagle poczuła woń piwa w jego oddechu, zachmurzyła się i spojrzała na rudą czuprynę. - Piłeś? Znów się zarumienił, lecz potrząsnął głową. - Wypiłem tylko dwa piwa. Wzięło mnie bardziej niż zazwyczaj. - Dlaczego? - Nie wiem. Zwykle byłem trzeźwy po pięciu, czy sześciu. Nie - roześmiała się. - Pytam, dlaczego wypiłeś te dwa? - Nie lubiła, kiedy ktoś pił przy dzieciach. Dzisiaj jednak skończyli już pracę, miał prawo się napić, ale ciekawiło ją dlaczego wypił. - dziś jest sylwester, Sam. - Co takiego? - spytała zaskoczona. Potem policzyła dni... Rozprawa była dwudziestego ósmego, wyrok dwudziestego dziewiątego, dwa dni temu... - O cholera. Tak to jest. Jedziesz gdzieś na zabawę? - Uśmiechnęła się. Jadę do Barr Three. Mówiłem ci, że kiedyś tam pracowałem? - Nie, ale wydawało mi się, że pracowałeś na każdym ranczu na Zachodzie. - Zapomniałem ci powiedzieć o tym. - Zabierasz dziewczynę? - Mary Jo. - Płonął jak pożar. - Córkę Josha? roześmiała się. - Tak. Co na to Josh? Powiedział, że mnie kopnie jeśli ją upiję. Ale ona ma prawie dziewiętnaście lat, do cholery. Jest dorosła. - Na twoim miejscu byłabym ostrożna. Josh dotrzymuje słowa. - Potem spoważniała. - Jak on się czuje? - Martwi się o ciebie. - Głos Jeffa brzmiał cicho. - Jak wszyscy, którzy wiedzą. Twój prawnik był tu wczoraj. - Tak myślałam. Zabrał rzeczy Timmiego? - Jeff zawahał się i kiwnął głową. - Wziął wszystkie prezenty gwiazdkowe? - Znów zaczęła płakać. - Chciałabym, żeby Timmie je miał. - Na pewno ma, Sam. - Nie wiedział, co może dla niej zrobić. Objął ją ramieniem. Oparła o niego głowę i płakała. Chciał powiedzieć, że ją kocha, lecz nie odważył się. Kochał ją od chwili, w której zobaczył ją z tymi niewiarygodnie jasnymi włosami. Lecz była o dziewięć lat starsza i nigdy nie zdradzała, czy interesują ją mężczyźni. Nawet nie próbował się do niej zbliżyć. Chciał tylko być przy niej i pewnego dnia wyznać swoją miłość. Leżeli tak przytuleni, dopóki łzy Sam nie obeschły. - Dziękuję ci. - Przyglądała mu się przez chwilę, poruszona jego delikatnością i urodą. - Lepiej stąd uciekaj, bo w końcu powitasz Nowy Rok ze mną, a nie z Mary Jo. - Wiesz co? - powiedział głębokim głosem. - To by mi się podobało. - Doprawdy? - spytała żartobliwie. Wiedziała jednak, że Jeff mówi poważnie. Nie myślała wcześniej o tym, co poczuli teraz oboje. Lecz Jeff z pewnością nie potrzebował starej kobiety, w dodatku niepełnosprawnej. Był młody, miał przed sobą całe życie pełne dziewcząt takich, jak Mary Jo. Lecz nagle poczuła się tak straszliwie samotna, że zapragnęła być z nim... teraz, już... I zanim zdążyła uczynić szalony krok - zażądała, by odszedł. - No już, chłopcze, idź witać Nowy Rok z fasonem. I z Mary Jo. - Usiadła na łóżku i spróbowała się uśmiechnąć. - A ty, Sam? - Chcę wziąć gorącą kąpiel, zjeść coś i wrócić do łóżka. Może jutro wyjdę ze swojej nory i popatrzę na świat. - Miło to słyszeć. Przeraziłaś mnie już dostatecznie tym ukrywaniem się tutaj. - Jestem silna, Jeff. Czas uczyni cię takim samym. - Czas miłości, czas cierpień. - Tak? Uczynił cię również piękną. - Idź już, Jeff. - Zlękła się, że nie będzie umiała zapanować nad sobą. - Musisz już iść. - Nie chcę, Sam. Chcę tu zostać. Potrząsnęła głową, wzięła jego rękę i przyłożyła do policzka, całując koniuszki palców. - Nie możesz zostać. - Dlaczego? - Nie pozwolę ci. - Uważasz, że ranczerzy i robotnicy nie mogą się wiązać? Odrzucił głowę w tył, w jego oczach widziała wyzwanie. Sam roześmiała się. - Nic podobnego, kochanie. Ja po prostu mam życie za sobą, a ty przed sobą. Nie jestem ci potrzebna. - Jesteś szalona. Wiesz, od jak dawna cię pragnę? Położyła palec na jego ustach. - Nie chcę, byś mówił. Jest sylwester i ludzie mówią rzeczy, których mówić nie powinni. Chciałabym, żebyśmy zostali przyjaciółmi. Nie psuj tego, proszę. - Ze łzami w oczach dodała: - Jesteś mi potrzebny. Ty i Josh, i dzieci, ale najbardziej ty i Josh. Nie próbuj tego zmieniać. Ja po prostu... nie mogłabym tego przyjąć... właśnie dlatego, że potrzebuję cię tak bardzo. Uścisnął ją jeszcze raz, pocałował w czoło i wstał. - Zostanę, jeśli chcesz, Sam. Spojrzała w lśniące zielone oczy i potrząsnęła głową. - Nie, kochanie. Idź już. Popatrzył na nią jeszcze raz przez chwilę, a potem usłyszała echo kroków w kowbojskich butach w korytarzu i trzaśnięcie drzwi. --------------------------- Rozdział trzydziesty dziewiąty Sam?... Sam?! - Była szósta rano. Robiła sobie kawę po raz pierwszy od trzech dni, gdy usłyszała, jak Josh wali do drzwi. Uśmiechnęła się do siebie. Gotowi byli obaj włamać się, gdyby sama nie wyszła. Wciąż czuła straszliwą pustkę po Timmiem, lecz zrozumiała już, że nie może odejść, wycofać się. Była potrzebna innym dzieciom. Powoli podjechała wózkiem do drzwi frontowych i otworzyła je, patrząc w szare światło brzasku. Na ganku stał Josh w swojej ciężkiej kurtce. - Hej, Josh! Szczęśliwego Nowego Roku! Stał w milczeniu i Sam pomyślała, że stało się coś złego. Wyglądał, jakby miał zamiar płakać. - Dobrze się czujesz? - Potrząsnął głową i wszedł powoli do środka. - Usiądź, proszę. - Najpierw myślała, że przyszedł ją pocieszyć, lecz widać było, że to on ma kłopot. - Co się stało? zmarszczyła brwi. Opadł ciężko na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. - Dzieciaki. Jeff i Mary Jo. Pojechali na zabawę... - przerwał i przełknął ślinę. - Spili się jak skunksy i wracali do domu. - Samantha poczuła, że serce zaczyna jej bić coraz szybciej. Bała się zadać następne pytanie, lecz Josh sam odpowiedział. - Wpadli na drzewo i do rowu... Mary Jo ma złamane obie ręce, nogi i pokaleczoną twarz... Jeff nie żyje. Sam przymknęła oczy i wzięła go za rękę. Przecież jeszcze ostatniej nocy obejmował ją. Gdyby poprosiła go, by został, może nic by się nie wydarzyło. "Ale uwodzenie dwudziestoczteroletniego chłopca byłoby niedorzecznością", powiedziała sobie. "Niedorzecznością?", spytała natychmiast. "Lepiej więc, że Jeff nie żyje?!" - Ach, mój Boże... - Samantha wyciągnęła ramiona i objęła Josha. - Mary Jo wyzdrowieje? Potwierdził i rozszlochał się w ramionach Sam. - Ale ja kochałem i tego chłopca. - Mieszkał z nimi dopiero od pół roku, lecz czuli, jakby spędził tu pół życia. Zrozumiała teraz pochlebne opinie innych ranczerów, wciąż czekających na niego. - On ma jakąś rodzinę, którą moglibyśmy zawiadomić? - Nie wiem. - Josh wytarł nos w czerwoną chusteczkę wydobytą z kieszeni i westchnął. - Chyba powinniśmy przejrzeć jego rzeczy. Wiem, że jego matka nie żyje, wspominał coś raz czy dwa. Może ma jakieś siostry, braci, ojca. Nigdy nie mówił dużo o sobie, tylko o dzieciach, o tobie, jaki jest szczęśliwy na tym ranczu. Wzięła głęboki oddech. - Przeszukajmy lepiej jego rzeczy. Gdzie on teraz jest? Josh wstał. - Poleciłem, żeby zatrzymali go w szpitalu. Potem zadzwonimy i powiemy, co mają robić. Jeśli ma gdzieś rodzinę, może krewni będą chcieli go zabrać. - Mam nadzieję, że kogoś znajdziemy. A jeśli nie, to co zrobimy? - Zdała sobie sprawę z nowego problemu. - Pochowamy go razem z Billem i Karo, albo w mieście. - Możemy go pochować tutaj. - Należał do jej pracowników i kochał ranczo. Boże, to jakiś obłęd, mówią o jego pogrzebie zaledwie kilka godzin po tym, jak stał w jej sypialni i trzymał ją w ramionach. Musiała zapomnieć, bała się, że zwariuje. Sięgnęła po kurtkę i wyjechała powoli na dwór. Josh spojrzał zdumiony na rozbitą szybę. - Co się stało? - To Jeff. Chciał się upewnić, że nic mi nie jest. Odwiedził mnie wczoraj przed wyjazdem. - Tego się spodziewałem. Przez dwa dni patrzył na dom i widać było, że myśli tylko o tobie. W milczeniu dotarli do kwatery Jeffa. Dla Sam był to uciążliwy spacer, ponieważ ścieżki do domków pracowników nie były wyłożone równym chodnikiem, wygodnym dla wózków. Josh pchał fotel przez nierówności i jakoś dotarli do domku. Rozejrzała się po pokoju. Miała wrażenie, że gdy poczekają, na pewno go zobaczą. Może wyjdzie z łazienki, albo wysunie głowę zza zasłony, może nadejdzie nucąc piosenkę... Nie mógł być martwy... nie Jeff... nie ten młody, pełen życia chłopiec. Josh usiadł przy małym klonowym biurku i zaczął przeglądać papiery: fotografie, listy od przyjaciół, podarunki od dawnych pracowników, obrazki z dziewczętami, programy rodeo, wszystko z wyjątkiem tego, czego szukali. W końcu znalazł coś, co wyglądało na mały portfel. W środku znajdowała się legitymacja ubezpieczeniowa Jeffa, kilka losów na loterii i niewielki pasek papieru. Na skrawku widniał napis: "W razie nieszczęścia proszę zawiadomić mojego ojca - Tate Jordana, Grady Ranch...", dalej numer poste-restante w Montanie. Josh otworzył szeroko oczy i nagle coś mu zaczęło świtać... Bar Three... dlaczego nigdy go nie zapytał? Spojrzał z niedowierzaniem na Sam, która nic jeszcze nie rozumiała. - Co się stało? Milcząc podał jej skrawek papieru i wyszedł, by zaczerpnąć świeżego powietrza. --------------------------- Rozdział czterdziesty Sam długo wpatrywała się w skrawek papieru. Nie wiedziała, co ma robić. Czuła przyspieszone bicie serca. Poprzedniej nocy o mało nie kochała się z synem Tate'a - cóż za szalone zrządzenie losu! A jednak nie zdecydowała się na to i chłopak nie żył, a Sam musiała teraz zawiadomić jego ojca. Pocieszała się tylko, że prawdopodobnie jednak nawet gdyby Jeff z nią został, i tak później, przy innej okazji, upiłby się i zginął. Nic nie mogło zmienić przeznaczenia. Nie miała pojęcia, jak i co powiedzieć Tate'owi. Ironia losu! Po tylu poszukiwaniach, podróżach, telefonach, pytaniach, jego adres trzymała teraz w ręce, i nie wiedziała, co dalej zrobić. Włożyła papierek do kieszeni i wyjechała na zewnątrz. Josh czekał na nią, oparty o drzewo. Na porannym niebie powoli wschodziło słońce. I co, Sam? Zawiadomisz go? - Miał nadzieję, że się zdecyduje. - Musimy - odparła trzeźwo - Ty to zrobisz? - Nie, ty. Ty jesteś zarządcą. - Boisz się? - Gdyby chodziło o kogoś innego, zrobiłabym to. Ale z nim nie chcę rozmawiać. Nie teraz. - Minęły prawie trzy lata, odkąd uciekł. - Może powinnaś. - Może. - Popatrzyła na niego smutno. - Ale nie chcę. - Dobrze. Zadzwonię tam. Poinformowano go, że Tate wraz z kilkoma pracownikami pojechał na tydzień do Wyoming, na targ bydła. Nikt nie wiedział, gdzie się zatrzymał i jak go znaleźć. Oznaczało to, że Jeff musi być pochowany na ranczu albo w mieście. Nie mogli czekać przez tydzień. Pogrzeb był prosty i bolesny dla wszystkich. Samantha tłumaczyła sobie, że śmierć to część natury, nieodłączna część życia. Jeff należał do ich przyjaciół, pochowany więc został obok Karoliny i Billa. Miejscowy ksiądz wygłosił krótką mowę, dzieci przykryły ośnieżony grób bukietami kwiatów, potem śpiewały jego ulubione pieśni. Był to chyba najlepszy sposób pożegnania przyjaciela. Samantha patrzyła na dzieci, gdy wracali przez wzgórza. W przejrzystym powietrzu promienie zachodzącego słońca oświetlały miękko twarze, końskie kopyta twardo biły o ziemię. Pomyślała, że czegoś tak pięknego nie widziała w życiu. Kowboje prowadzili konia Jeffa z pustym siodłem na grzbiecie, a Sam przez chwilę zdawało się, jakby Jeff jechał z nimi. Znów przypomniała sobie o Timmiem i łzy popłynęły jej z oczu. Wieczorem napisała list do Tate'a. W pewnym sensie również straciła dziecko i bardziej rozumiała jego cierpienie, zwłaszcza że kochała tego mężczyznę tak długo. Zdecydowała się pominąć milczeniem swój wypadek i miała nadzieję, że Jeff też nic o nim nie wspominał ojcu. "Trzy lata to nie wydaje się zbyt długo" - pisała po wstępie, w którym przekazała smutną wiadomość tak prosto, jak tylko umiała - "ale tyle się zmieniło. Karolina i Bill odeszli, spoczywają obok Jeffa, na wzgórzach koło chatki. Dzieci, które mieszkają ze mną na ranczu, przywiozły kwiaty i położyły je na grobie Jeffa. Kowboje przywiedli jego konia. To smutna chwila i ciężka strata dla nas wszystkich. Dzieci śpiewały pieśni, które najbardziej lubił, a kiedy wracaliśmy, miałam uczucie, że wciąż jest z nami. Mam nadzieję, że i ty zawsze będziesz czuł przy sobie jego obecność. Był wspaniałym młodym człowiekiem, dobrym przyjacielem. Śmierć tak młodego chłopca jest źródłem żalu, niepomiernego bólu. Sądzę jednak, że w czasie krótkiego życia Jeff dokonał więcej niż inni z nas w ciągu wielu lat. Czy wiadomo Ci, że Karolina ofiarowała mi ranczo? Zostało przekształcone w specjalny ośrodek dla niepełnosprawnych dzieci. Josh i ja przygotowywaliśmy je przez wiele miesięcy. Tuż przed otwarciem dołączył do nas Jeff. Miał do tej pracy niezwykły talent, który otwierał serca. Trzeba by wielu godzin, żeby dokładnie opowiedzieć o tym, co robił. Mógł być z tego dumny. Sprawdzę, czy nie ma Jeffa na fotografiach. Jeśli znajdę, wyślę Ci je, byś dokładniej zrozumiał, czym się zajmował. Ranczo bardzo zmieniło się, od kiedy wyjechałeś. Nikt nie wie na pewno, jakie były zamiary Karoliny co do rancza, czego spodziewała się po mnie. Służy jednak ono dobrej sprawie, tak jak oddany był jej Twój syn. Podzielam Twój smutek, życzę Ci, byś umiał znieść ból. Życzę ci wszystkiego najlepszego, Tate. Wyślę Ci rzeczy Jeffa, byś mógł uniknąć bolesnej podróży. Jeśli możemy coś dla ciebie zrobić, nie wahaj się, proszę, skontaktować z nami. Jestem pewna, że Josh z radością Ci pomoże". Pod spodem podpis: "Pozdrawiam serdecznie, Samantha Taylor". Nie wspomniała ani słowem o tym, co było między nimi. W dzień po pogrzebie Samantha, Josh i paru chłopców zapakowali rzeczy Jeffa i wysłali pocztą lotniczą do Tate'a. W nocy przejrzała album i odszukała odpowiednie negatywy. Nazajutrz zawiozła je do miasta. Tydzień później otrzymała odbitki i przejrzała je ponownie, by upewnić się, że na żadnej nie widać jej. Potem włożyła zdjęcia do koperty i wysłała Tate'owi. Dla Sam skończył się już rozdział życia poświęcony Tate'owi Jordanowi. Wreszcie go znalazła. Znów mogła wyciągnąć do niego rękę, powiedzieć, że go kocha lub prosić nawet, by wrócił. Lecz nie zrobiła tego. Uważała, że po prostu nie może. Nie była już częścią życia Tate'a, nie taką przynajmniej, jak kiedyś. Leżąc w łóżku zastanawiała się, czy gdyby nie była niepełnosprawna, zrobiłaby ten krok. Były to oczywiście jałowe rozważania. Boże, czy to musiało być takie trudne? Gdyby nie była niepełnosprawna, nie miałaby rancza, nie poznałaby Jeffa, nie... Zasnęła. Następnego ranka obudził ją telefon. - Sam?! - usłyszała podekscytowany głos Normana Warrena. - Cześć! - Jeszcze niezupełnie się obudziła. - Co się dzieje? Przypomniała sobie, że miał z nią porozmawiać o apelacji. Po pogrzebie Jeffa i liście do Tate'a nie myślała już o tym, lecz postanowiła definitywnie, że nie będzie narażać Timmiego na dalsze przykrości. Opiekun wspominał, że Timmie bardzo ciężko przeżył okres przystosowania się na nowo do dawnego trybu życia. Bardzo chciał do Sam wrócić. Przy ostatniej wizycie u Timmiego Pfzer powiedział chłopcu, że nic już się nie da zrobić. Sam chciała wiedzieć, czy matka zaczęła traktować dziecko przyzwoicie, lecz tylko niejasno stwierdził, że prawdopodobnie tak. Sam ze wszystkich sił próbowała zapomnieć. - Sam, chcę, żebyś przyjechała do Los Angeles. - Ja nie chcę już rozmawiać na ten temat, Norman. Siedziała nieszczęśliwa na łóżku. - To nie ma sensu. Nic już nie zrobimy. - Wiem, ale musimy jeszcze omówić kilka spraw. - Jakich? - spytała podejrzliwie. - Nie podpisałaś papierów. - Możesz mi je przysłać. - Nie mogę. - To przywieź je do mnie - odparła zmęczona i zirytowana. Przetarła oczy i uświadomiła sobie, że jest niedziela. - Dlaczego dzwonisz do mnie w niedzielę? - W ciągu tygodnia nie miałem czasu. Słuchaj, Sam, wiem, że to niestosowne i że jesteś zajęta, ale proszę cię, zrób mi tę przysługę. Mogłabyś dzisiaj przyjechać? - W niedzielę? Po co? - Proszę. Po prostu zrób to dla mnie. Będę ci wdzięczny. Nagle wystraszyła się. - Coś się stało Timmiemu? Znów go pobiła? - Norman szybko ją uspokoił. - Nie, nic takiego. Z pewnością dobrze się czuje. Chcę po prostu zakończyć tę sprawę raz na zawsze. - Norman... - westchnęła i spojrzała na zegarek. Była siódma rano. - Obawiam się, że masz sklerozę. Ponieważ jednak jesteś zmęczony i wymagasz pomocy, zrobię ci tę uprzejmość. Ale tylko tym razem. Zdajesz sobie sprawę, jaki to kawał drogi? - Przyjedziesz z Joshem? - Oczywiście. Gdzie mamy się spotkać? W twoim biurze? I co ja właściwie mam podpisać? - Kilka dokumentów, że nie będziesz się odwoływać. Co on wymyślił? - Dlaczego mi ich nie przyślesz? - Nie stać mnie na znaczki. Roześmiała się. - Zwariowałeś? - Tak. O której będziecie? - Nie wiem. - Ziewnęła. - Może po lunchu? - Dlaczego nie możecie wcześniej? - Mam przyjechać w szlafroku? - To byłoby interesujące. O jedenastej? - Cholera. - Westchnęła. - Dobrze. Ale to nie potrwa długo? Mam dużo roboty. - Przyrzekam, że krótko. Dziękuję, Sam. Zadzwoniła do Josha, żeby go zawiadomić. Był zły. - Dlaczego nie przyśle ci tego pocztą? - Nie wiem. Ale jeśli mamy tam jechać, jedźmy w niedzielę. W tygodniu nie mam czasu, będę zajęta dziećmi. - Miało przybyć jedenaścioro nowych pacjentów z różnych stanów. - Dobrze. Będziesz gotowa za pół godziny? - Za godzinę. Po godzinie podjechała do samochodu w dżinsach i czerwonym swetrze, z czerwoną wstążką we włosach i w ulubionych czerwonych kowbojskich butach. - Ładnie wyglądasz, Sam. - Za to nieładnie się czuję. Do cholery, nie wiem, po co mamy jechać do Los Angeles w niedzielę rano. Kiedy dotarli na miejsce, przywitał ich bardzo przejęty Norman. Nalegał, by udali się do sądu, ponieważ nie miał przy sobie wszystkich dokumentów. - W niedzielę? Norman, upiłeś się? - Wcale nie wyglądała na rozbawioną, zaczynała być zła. - Uwierzcie mi, na miłość boską. - Gdybym ci nie wierzył, nie byłoby mnie tutaj. - Josh patrzył na niego podejrzliwie. Zaparkował samochód po przeciwnej stronie gmachu niż zazwyczaj. Weszli do środka. Norman skinął głową strażnikowi i zostali wpuszczeni. - Siódme piętro - rzucił windziarzowi. Wyszli i powędrowali korytarzem, najpierw w lewo, potem w prawo, potem znów w lewo i nagle znaleźli się w jasno oświetlonym pokoju. Przy biurku kobieta w mundurze rozmawiała z policjantem. Sam nagle z krzykiem rzuciła się do przodu. Na wózku siedział Timmie z misiem w rączce, znów brudny i zaniedbany, ale szczęśliwy, uśmiechnięty. Długo trzymał ją w uścisku, nie mówiąc słowa. Czuła, jak drży w jej ramionach, i wyszeptała tylko: - Kocham cię, Timmie... kocham cię... wszystko będzie dobrze... - Nie wiedziała, jak długo potrwa widzenie: minutę czy dwie godziny. Nie obchodziło jej to zresztą, chciała tylko tulić go tak długo, jak jej pozwolą. - Wszystko będzie dobrze - powtórzyła, obejmując go mocno. - Moja mama nie żyje. Wypowiedział te słowa tak, jakby ich nie rozumiał. Sam dopiero teraz, wpatrując się w jasną twarzyczkę, spostrzegła ciemne koła pod jego oczyma i świeże siniaki na szyi. - Co się stało? - spytała przerażona. - Co to znaczy?! Norman podszedł do nich i delikatnie dotknął ramienia Sam. - Przedawkowała dwa dni temu. Policja zabrała Timmiego z domu, wczoraj w nocy. - Ona z nim była? - Oczy rozszerzyły jej się. Jeszcze mocniej przytuliła dziecko. - Nie, była gdzie indziej. Timmie został sam w mieszkaniu. Wziął głęboki oddech i uśmiechnął się do Sam. - Zawiadomili w nocy sędziego, ponieważ nie byli pewni, czy mają go odwieźć do sierocińca. Sędzia zadzwonił do mnie. Powiedział, że chce się spotkać z nami dzisiaj rano i przejrzeć kartotek Timmiego. Sam, już po wszystkim. - W oczach Normana lśniły łzy. - Już? Przytaknął. - I sędzia może to załatwić? - Tak. Może zmienić decyzję ze względu na okoliczności. Timmie nie będzie musiał przechodzić przez te wszystkie okresy próbne i inne formalności. Jest twój! - Spojrzał na małe dziecko na wózku, kurczowo trzymające Samanth za rękę. - Masz syna, Sam. Minęły dwa tygodnie, odkąd widziała, jak Timmie, krzycząc, wyjeżdżał z sądu. Teraz był jej. Płacząc przyciągnęła go na kolana, całowała i głaskała po włosach. Jakby powoli zaczynał rozumieć, obejmował ją i całował, a potem w chwili ciszy dotknął jej twarzy małą, brudną rączką i powiedział: - Kocham cię, mamo. Na te słowa Samantha czekała całe życie. Pół godziny później przyjechał sędzia z kartoteką, którą zabrał po drodze z biura. Podpisał kilka dokumentów, później podpisała je Sam, kobieta w mundurze poświadczyła. Wszyscy płakali. Timmie pokiwał sędziemu pluszowym misiem, kiedy wchodzili do windy. - Do widzenia! Kiedy drzwi się zamknęły, sędzia roześmiał się. Przez łzy. --------------------------- Rozdział czterdziesty pierwszy A potem chcę pojeździć na Daisy... i pobawić się moim pociągiem... i wozem strażackim i... - ...i wziąć kąpiel - uzupełniła Sam z uśmiechem. Cóż za wspaniały dar otrzymała! Przez całą drogę powrotną chichotała niemal histerycznie, nie mogła się opanować - tak była szczęśliwa. Widziała, że po raz pierwszy od wypadku Jeffa i Mary Jo, Josh śmieje się radośnie. Powiedzieli Timmiemu o Jeffe, kiedy o niego spytał. Plakał przez chwilę, potem skinął główką. - Tak, jak mama... - Więcej nie powiedział o niej słowa. Sam też o niej nie wspominała. Wiedziała od Normana, że śmierć miała straszną. Lecz ten rozdział życia Timmiego skończył się i Sam wszystkie złe wspomnienia wyleczy miłością. Opowiadała mu o nowych dzieciach, które miały przybyć, o ogrodzie, gdzie wiosną będą razem sadzić roślinki. Potem uśmiechnęła się szeroko. - I zgadnij, co będziesz jeszcze robił? - Co? - Był wyraźnie podekscytowany. - Pójdziesz do szkoły. - Dlaczego? - Nie był już tak zadowolony. - Tak zdecydowałam. - Ale ja przedtem nie chodziłem - bronił się jak każde normalne dziecko. Uśmiechnęła się ukradkiem do Josha. - Przedtem byłeś specjalnym dzieckiem, teraz jesteś normalnym. - A nie mogę być znowu specjalnym? - spytał z nadzieją. Sam roześmiała się i uszczypnęła go w ramię. Siedzieli we trójkę na przodzie dużej furgonetki, z Timmiem w środku. - Zawsze będziesz specjalny, Timmie. Ale musimy prowadzić normalne życie. Nie musimy już się martwić, że ktoś cię zabierze. Będziesz chodzić do szkoły, jak wszystkie dzieci. - Ale ja chcę zostać z tobą w domu. - Przez pewien czas możesz, ale potem musisz pójść do szkoły. Nie chcesz chyba być taki cwany, jak ja i Josh? - Zachichotała i Timmie roześmiał się z nimi. - Nie jesteś cwana... jesteś teraz moją mamą. - Dziękuję ci bardzo. - Oczywiste było, że miłość między nimi daleka jest od wygaśnięcia. Krótkie rozstanie jeszcze tylko umocniło łączącą ich więź. Po południu upiekli ciastka i odwiedzili pozostałe dzieci. Przed zaśnięciem czytała mu bajki w pokoju obok jej sypialni; zanim skończyła, Timmie już spał. Siedziała tam jeszcze długo, patrząc na niego, głaszcząc po włosach i dziękując Bogu, że oddał jej chłopca. Dwa tygodnie później Timmie wreszcie poszedł do szkoły. Sam przyjmowała nowe dzieci i prawie całe dnie spędzała w biurze. Pracowała akurat nad stertą listów, przede wszystkim od lekarzy. Część z nich pochodziła ze Wschodu, co było dla niej nowością. Do tej pory zgłaszały się dzieci głównie z zachodnich stanów. Odłożyła właśnie ostatni list i wtedy zobaczyła go przez okno. Jak zawsze wysoki i piękny, z kruczoczarnymi włosami, o szerokich ramionach, z kwadratową szczęką, w kowbojskim płaszczu i kowbojskich butach... Zauważyła więcej siwizny na skroniach, lecz to dodawało mu tylko uroku. Z trudem złapała powietrze. Zatrzymał jedno z dzieci i zaczął z nim rozmawiać. Przypomniała sobie, jak udawał świętego Mikołaja. Nagle odsunęła się od okna w cień i wezwała sekretarkę, prosząc, by znalazła Josha. Była do głębi przejęta, roztrzęsiona, rozglądała się po pokoju, jakby szukając miejsca, w którym mogłaby ukryć się. Pięć minut później Josh wszedł do gabinetu. Zdążyła już odzyskać nad sobą kontrolę, przynajmniej pozornie. - Josh, widziałam Tate'a Jordana. - Gdzie? - spytał zaskoczony. - Jesteś pewna? - Minęły już trzy lata, musiał się zmienić, może jej się przywidziało. - Jestem pewna. Był na dziedzińcu, rozmawiał z jednym z dzieci. Znajdź go, spytaj, czego chce, i odpraw z powrotem. Gdyby chciał mnie zobaczyć, powiedz, że mnie nie ma. - Myślisz, że tak wypada? - Stary patrzył na nią z wyrzutem. - Jego syn tu umarł, Sam, niewiele ponad miesiąc temu. Jest tu pochowany. - Wskazał na wzgórza. - Sam, Tate ma prawo tu być. Przymknęła na chwilę oczy, potem otworzyła i spojrzała na Josha. - Dobrze, masz rację. Pokaż mu grób Jeffa, ale proszę, wypraw go stąd. Nie ma tu nic do oglądania. Wysłaliśmy mu rzeczy Jeffa. Nie ma tu po co siedzieć. - Może chce ciebie zobaczyć, Sam. - Ja go nie chcę widzieć. - Powoli narastało w niej wzburzenie. - I nie mów mi, co wypada. Nie wypadało, żeby trzy lata temu uciekał ode mnie. Nie wypadało... A teraz ja nie mogę mu już nic dać, rozumiesz?! Josh zatrzymał się w drzwiach i popatrzył na nią z żalem. - Możesz mu dać. Siebie. Omal nie wyrwało jej się, żeby poszedł do diabła. Siedziała w biurze i czekała, nie wiadomo na co. Po prostu siedziała i myślała. Chciała, żeby Tate zniknął, żeby wyjechał i zostawił ją w spokoju. Nie miał prawa wracać i zadręczać jej. Lecz Josh miał też trochę racji: Tate miał prawo odwiedzić grób syna. Josh pojawił się znowu pół godziny później. - Dałem mu konia. Pojechał na grób. - Dobrze. Wyjechał już ze stajni? - Josh przytaknął. Wracam do domu. Jeśli zobaczysz Timmiego, powiedz mu, że tam będę. Lecz Timmie po powrocie ze szkoły miał lekcje jazdy i Sam siedziała sama w domu, zastanawiając się, czy Tate już odjechał. Czuła się dziwnie. Był niedaleko i gdyby chciała, mogłaby go zobaczyć, dotknąć, porozmawiać. Nie wiedziała nawet, czego się obawiała. Własnych uczuć? Tego, co mógłby powiedzieć? Może nie czułaby się tak, gdyby nie odjechał tak nagle, bez choćby próby ułożenia jakoś życia we dwoje. Zostawił ją. Zniknął. Zwiał. Po trzech latach samotności nie miała mu już nic do powiedzenia. Było prawie ciemno, kiedy Josh zapukał do drzwi. Ostrożnie otworzyła. - Pojechał, Sam. - Dziękuję. - Patrzyli na siebie. - To dobry człowiek, Sam. Długo rozmawialiśmy. Jest naprawdę złamany śmiercią syna. Zatrzymał się, by zobaczyć się z Mary Jo i wyrazić współczucie... - Spojrzał pytająco. Sam potrząsnęła głową. Wiedziała, co chce powiedzieć. Zacisnęła dłonie. - Nie. - Po czym spytała łagodnie: - On... wie o mnie? Powiedziałeś mu? Josh zaprzeczył. - Chyba nie wie. Przynajmniej nic nie mówił. Pytał, gdzie jesteś, więc powiedziałem, że wyjechałaś na cały dzień. Myślę, że zrozumiał, Sam. Nie można zostawić kobiety i wrócić po trzech latach. Powiedział tylko, że ci dziękuje. Był bardzo przejęty miejscem, w którym pochowaliśmy Jeffa. Chce, żeby już tam został. Wiesz... - westchnął i spojrzał na wzgórza - rozmawialiśmy o wielu sprawach... o życiu... ludziach... Karolinie i Billu... Wszystko bardzo zmieniło się przez tych kilka lat, prawda? - Josh był smutny. Widać było, że bardzo przeżył spotkanie ze starym przyjacielem. Sam nie pytała, lecz Josh sam powiedział jej resztę. Pojechał do Montany i pracował na ranczu. Zaoszczędził trochę pieniędzy, wziął pożyczkę, kupił małą posiadłość i został ranczerem. Dokuczałem mu trochę na ten temat. Mówił, że chciał kiedyś zostawić coś chłopcu. A teraz Jeff nie żyje. Powiedział, że w zeszłym tygodniu sprzedał ziemię. - I co zamierza zrobić? - zdenerwowała się Sam. Co będzie, jeśli zostanie gdzieś w okolicy i zacznie pracować na przykład w Bar Three? - Wróci tu jutro. - Josh widział strach w jej oczach, ale nie miał litości. - Będę się z nim widział dziś w nocy, Sam, gdybyś zmieniła zdanie. - Nie zmienię. Timmie wreszcie przyjechał. Podziękowała jeszcze raz Joshowi i poszła robić kolację. Nie chciała jeść dzisiaj w świetlicy. Była zdenerwowana przez cały wieczór, i w nocy, gdy leżała w łóżku, myślała tylko o Tate'cie. Czy nie popełniała błędu? Może powinna go zobaczyć? Jakie to miało znaczenie? Było już za późno. Po raz pierwszy od przybycia na ranczo zapragnęła pojechać do starych miejsc, po prostu je zobaczyć... domek za sadem, wzgórza, po których jeździli, ukrytą chatkę. Mieszkała tu już od roku, lecz ani razu jeszcze nie była w chatce nad jeziorem, aż do pogrzebu Jeffa nigdy nie jeździła w te okolice. Lecz z tamtego miejsca przy grobie nie widać chatki. Obiecywała sobie od miesięcy, że pewnego dnia pojedzie, by zabrać rzeczy Karoliny. Wiedziała, że powinna rozebrać chatkę, lecz nie mogła się zmusić do tego. Tate... Tate... - to imię znowu brzmiało jej w uszach. Rano wstała zmęczona, wyczerpana. Timmie zapytał, czy nie jest chora. Poczuła ulgę, kiedy mały pojechał do szkoły. Miała czas dla siebie. Zajrzała do stajni, by popatrzeć na Black Beauty. Rzadko na nim jeździła i trzymała go raczej z sentymentu niż dla rzeczywistych potrzeb. Był zbyt trudny, kowboje go nie lubili, Josh też za nim nie przepadał, a kiedy prowadziła lekcje, jeździła na łagodniejszych wierzchowcach, jak Pretty Girl. Teraz jednak mogła go wziąć. Był wrażliwym zwierzęciem, uważnym, i zdawał się rozumieć, że teraz musi ją nosić bardzo ostrożnie. Nawet po wypadku nie bała się go. I wiedziała już, co zrobi. Poprosiła jednego z pracowników, by go osiodłał i kilka minut później siedziała na koniu. Wyjechała powoli na dziedziniec i niespiesznie ruszyła w stronę wzgórz. Jechała zamyślona. Może teraz nadszedł czas, by mogła zmierzyć się z tym problemem. Tate Jordan kochał kobietę, jaką była przed laty i jaką więcej już być nie mogła. Popatrzyła na niebo i zapytała samą siebie, czy kiedykolwiek jeszcze odważy się pokochać mężczyznę. Może powinna zrezygnować z miłości, zatrzeć wspomnienie Tate'a, zdecydować się na kogoś innego, może kogoś z rancza, lekarza, może prawnika, jak Norman, albo... Lecz jakże blado wyglądali wszyscy przy Tate'cie. Uśmiechnęła się łagodnie i jak na filmie klatka po klatce zaczęła przypominać sobie czasy, kiedy byli razem, kiedy jeździli na wzgórza, pracowali, szanowali się wzajemnie, przypomniała sobie noce spędzone w jego ramionach... I kiedy wspomnienia przeszłości pochłonęły ją zupełnie, wspięła się na ostatnie wzgórze, okrążyła kępę drzew i ujrzała przed sobą małe jezioro i chatkę. I zawróciła Black Beauty. Chatka, jezioro, całe to cudowne miejsce nie było już dla niej. Należało do innego życia, do innych ludzi. Objechała niewielki kurhan, gdzie obok Karoliny i Billa leżał Jeff. Zatrzymała się na chwilę myśląc o ludziach, którzy byli jej tak drodzy. Łzy popłynęły jej po twarzy. Nagle Black Beauty zaczął przebierać nogami i cicho zarżał. Rozejrzała się i zobaczyła go: jak zawsze wyprostowany i dumny Tate Jordan siedział na appaloosa, którego niedawno kupiła. Chciał pożegnać się z synem, a spotkał ją. Długo milczał, wpatrując się w Sam oczyma wilgotnymi od łez. Czuła, że braknie jej tchu. Nie wiedziała, czy ma coś powiedzieć, czy po prostu odjechać. Black Beauty tańczył pod nią z gracją. Ściągnęła wodze i skinęła Tate'owi głową. - Witaj, Tate. - Chciałem zobaczyć się z tobą wczoraj, aby ci podziękować. - W rysach jego twarzy dostrzegła coś nieskończenie łagodnego, a jednak wciąż emanował potęgą. Był nadal tak wielki i silny, wydało się jej, że bez wysiłku mógłby podnieść ją razem z Black Beauty i postawić gdziekolwiek indziej, ot, dla żartu. Nie sprawiłoby mu to trudności. - Nie musisz mi dziękować. Kochaliśmy go - powiedziała spokojnie. - To był dobry chłopak. - Potrząsnął głową. - Głupio zrobił. Widziałem się wczoraj wieczorem z Mary Jo. To już duża dziewczyna - dodał z uśmiechem. Roześmiała się cicho. - Minęły trzy lata. Powoli podjechał do niej. Zawahał się. - Sam? - Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu. Starała się opanować. - Czy mogłabyś poświęcić mi parę minut? Zlękła się, że zabierze ją teraz do chatki. Za wszelką cenę musiała utrzymać dystans. Za każdym razem, kiedy chciała wypowiedzieć jego imię, spoglądała na swoje nogi, mocno przypięte rzemieniami do siodła. Wiedziała, czego nie powinna robić. Poza tym, opuścił ją przecież trzy lata temu, rozstali się i lepiej będzie, jeśli tak to zostanie, jak jest. - Powinnam wracać, Tate, mam dużo pracy. - Nie chciała dać mu czasu na zastanawianie się, dlaczego jej nogi przypięte są paskami. Lecz Tate nie zauważył pasków - wpatrywał się w jej twarz. - To miejsce, ranczo, te dzieci... To wszystko do ciebie nie pasuje, Sam. Dlaczego to robisz? - Napisałam ci. Taka była wola Karoliny, zostawiła mi ranczo. - Ale dlaczego ty? - Zatem nie wiedział. Poczuła ulgę. - A czemu by nie ja? - A praca? Nie wróciłaś już do Nowego Jorku? - spytał zaskoczony. - Byłem pewien, że wróciłaś. - "A więc dlatego mnie opuściłeś? Żebym mogła wrócić na swoje miejsce?" - Wróciłam na jakiś czas - westchnęła. - Przyjechałam tu po jej śmierci. - Popatrzyła na wzgórza. - Wciąż za nią tęsknię. Usłyszała obok siebie jego głos. - Ja też. Pojedźmy przez wzgórza. Tylko parę minut. Prędko tu już nie wrócę. - Spojrzał na nią błagalnym wzrokiem. Pojechali. I zatrzymali się znów przy kurhanie, niedaleko jeziora: Zsiądziesz na chwilę, Sam? - Nie. - Stanowczo potrząsnęła głową. - Nie chodziło mi o chatkę. Nie zrobiłbym tego. - Potem zapytał: - Czy ich rzeczy są tam jeszcze? - Nie ruszałam ich. - Chciałem z tobą chwilę porozmawiać. - Potrząsnęła głową. - Jest tyle spraw, o których jeszcze ci nie powiedziałem. Jego oczy błagały o wybaczenie. - Nie musisz nic mówić, Tate. To było dawno temu. I już nie ma znaczenia. - Może dla ciebie. Nie chcę cię nudzić długą przemową. Powiem ci tylko jedno: myliłem się. Zaskoczona spojrzała na niego. - Co przez to rozumiesz? - Moja ucieczka. Była podła, głupia. Niepotrzebna. - Westchnął. - Może wyda ci się to śmieszne, ale pokłóciłem się później z Jeffem. Nie o ciebie oczywiście, o tobie nic nie wiedział, tylko o ucieczkę z rancza. Powiedział, że przez całe życie uciekałem od spraw ważnych, od tego, co naprawdę miało dla mnie znaczenie. Powiedział, że gdybym tylko chciał, mógłbym zostać zarządcą albo nawet właścicielem rancza. Kłóciliśmy się tak przez pół roku i w końcu postanowiliśmy się rozstać. Pojechałem do Montany i kupiłem małe ranczo. - Uśmiechnął się. - To była niezła inwestycja. Chciałem pokazać Jeffowi, że źle mnie ocenił, ale teraz - wzruszył ramionami patrząc na grób - to nie ma już znaczenia... Jednak - mówił po chwili dalej - czegoś się nauczyłem. Zrozumiałem, że nie jest ważne, czy jesteś ranczerem czy kowbojem. Ważne jest tylko to, czy żyjesz uczciwie, czy potrafisz kochać. Tych dwoje... - wskazał na chatkę - popatrz na nich. W końcu leżą obok siebie, ponieważ się kochali, troszczyli się o siebie. Nieważne, czy byli małżeństwem, czy nie, czy Bill przez całe życie ukrywał, że ją kocha. Co za cholerna strata czasu! Nagle ogarnęła go złość. Sam uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. - Dziękuję, Tate. - Jej oczy lśniły od łez. Tate milcząc przycisnął do ust jej dłoń. - Dziękuję za to, co powiedziałeś. - To musiało być dla ciebie straszne. Tak mi przykro. Długo jeszcze tu zostałaś? - Szukałam cię przez dwa miesiące, potem Karo po prostu mnie wyrzuciła. - Miała rację. To były daremne wysiłki. - Uśmiechnął się.Wtedy. - A teraz? - Może nie. Jestem teraz ranczerem, tak jak ty. - Roześmieli się oboje. Wróciło wspomnienie ich dawnych rozmów, tych na początku, zanim zostali kochankami. - Pamiętasz, kiedy przyjechaliśmy tu pierwszy raz? - Skinęła głową. Zdawała sobie sprawę, że zaczynają stąpać po delikatnym gruncie. - Tak. To było dawno temu, Tate. - A teraz jesteś już starą kobietą? Popatrzyła nie niego dziwnie. - Tak. - Myślałem, że znów wyszłaś za mąż. - Myliłeś się. - Dlaczego? Aż tak cię zraniłem? - zapytał, czując że serce mu pęka. Chciał ją przecież ocalić wtedy, nie ranić. Zaprzeczyła ruchem głowy. Znów sięgnął po jej rękę. - Moglibyśmy jeszcze pojeździć razem po wzgórzach? - Przepraszam, Tate, nie mogę teraz - powiedziała stanowczo. - Muszę wracać. - Dlaczego? - Po prostu muszę. - Dlaczego nie pozwolisz mi powiedzieć tego, co czuję? - Za późno - odpowiedziała cicho. W tej chwili Tate spojrzał przypadkiem na jej siodło i podniósł na nią zdziwione oczy. Chciał zapytać, lecz Sam nagle spięła konia i ruszyła galopem, w ułamku sekundy była daleko na wzgórzu. - Sam... poczekaj!!! Patrząc na jej galop, poznał wreszcie odpowiedź, znalazł brakujący kawałek układanki, z którą zmagał się od dwóch dni: dlaczego wróciła, dlaczego nie wyszła znów za mąż, dlaczego było już za późno... - Sam!!! Nie słuchała. Wyczuwając inną nutę w tonie jego głosu, puściła koniowi wodze i gnała przez wzgórza jak wicher. Tate był już pewien. Stopy, które trzy lata temu tak pewnie tkwiły w strzemionach, łydki, które tak mocno ściskały boki konia, zwisały teraz bezwładnie. Palce stóp skierowane były ku dołowi. Dotąd ani razu nie zdradziła, że nie ma nad nimi żadnej kontroli. Zrozumiał wreszcie, dlaczego miała takie dziwne siodło. Był tak przejęty spotkaniem, że nie zauważył najważniejszej rzeczy. Spiął ostrogami konia, by ją dogonić. Tuż przed ostatnim wzgórzem, zanim dotarli do koralu, ponaglił appaloosa jak konia wyścigowego, zrównał się z nią i chwycił uzdę Black Beauty. Kopyta obu koni zaryły się w ziemi. - Stój! Chcę cię o coś zapytać! - Zatopił wzrok w jej płonących oczach. - Puść, do cholery! - Nie puszczę. Chcę poznać prawdę. Powiedz mi, albo wykopię cię z tego przeklętego konia i zobaczymy, co będzie! - Spróbuj, ty łajdaku! - Chciała mu wyrwać wodze. - I co będzie? - Wstanę i pójdę do domu. - Modliła się, by jej uwierzył. - Pójdziesz? Pójdziesz, Sam? Zatem spróbujmy... - Chciał zepchnął ją z siodła. Sam uchyliła się, próbowała odwrócić Black Beauty przodem do Tate'a, by nie mógł jej dosięgnąć. - Przestań. - Dlaczego mi nie powiesz? Dlaczego? - Jego spojrzenie wyrażało ból. - Kocham cię, do cholery! Kochałem cię w każdej sekundzie, od kiedy cię zobaczyłem. Wyjechałem ze względu na ciebie, nie na siebie, żebyś mogła wrócić do pracy, do ludzi takich jak ty, żebyś mogła o mnie zapomnieć. Ale ja nie zapomniałem o tobie nigdy, Sam, nigdy. Marzyłem o tobie w każdą przeklętą noc przez te trzy lata. A teraz zobaczyłem cię znowu, jeszcze piękniejszą niż wtedy. Musisz mi pozwolić zostać z tobą. Nie? Dlaczego nie? Masz kogoś innego? Powiedz, że tak, to pojadę i więcej o mnie nie usłyszysz. Ale nie o to chodzi, prawda? Jesteś taka jak te dzieci, tak? - Jęknął. - Och, Sam! Jesteś tak głupia, jak ja byłem kiedyś. Myślałem, że to ma znaczenie, że jestem kowbojem, a nie ranczerem. A ty myślisz, że ma znaczenie to, że nie możesz chodzić. Czy tak, Sam? Powiedz! Odpowiedz mi, do cholery!!! - ryczał. Po policzkach spływały mu łzy. Patrzyła na niego, rozdarta między rozpaczą a gniewem. Odebrała mu wodze Black Beauty i wolno ruszyła przed siebie. - To prawda, Tate. Nie myliłeś się. Miałeś całkowitą rację. Pewne sprawy mają duże znaczenie. Ta akurat ma, wierz mi. - Nie uciekała już, mówiła spokojnie. - A teraz zrób coś dla mnie. Pożegnałeś się już z synem, powiedziałeś mi, co chciałeś, więc idź. Dla dobra nas obojga, idź już. - Nigdzie nie pójdę. - Był nieugięty. - Nie odjadę, Sam. Nie tym razem. Jeśli mnie nie chcesz, to powiedz. Ale nie odjedź z powodu twoich nóg. Nie obchodzi mnie, czy chodzisz, czy biegasz, czy się czołgasz. Kocham cię. Kocham twoje serce, duszę i umysł. Kocham cię za to, co mi ofiarowałaś, co dałaś mojemu synowi i tym dzieciom. Jeff mówił mi o tym. Pisał o niezwykłej kobiecie, która zarządza ranczem. Nie rozumiałem tego. Nie wiedziałem, że chodzi o ciebie. Docierało do mnie tylko to, że jego szef jest kobietą. Myślałem, że to jakaś świętoszka. Nie wiedziałem, że to byłaś ty, Sam... I nie wyjadę. - Wyjedziesz - powiedziała twardo. - Nie chcę litości, nie potrzebuję pomocy. Nie chcę niczego poza tym, co już mam: dzieci i mojego syna. - Pierwszy raz wspomniała o Timmiem. Pamiętał, że nie mogła mieć dzieci. - Porozmawiamy o tym później. Teraz mówmy o nas. Co zrobisz? Wyślesz mnie na wzgórza? Do stajni? Na autostradę? Nie wyjadę stąd, Sam. Patrzyła długo na niego, po czym w przypływie nagłej furii pogalopowała z powrotem na wzgórza. Tate ledwo mógł ją dogonić, lecz gdziekolwiek pognała, wciąż był tuż za nią. W końcu musiała się zatrzymać, Black Beauty opadł z sił. Znajdowali się w odległej części rancza. Sam patrzyła na Tate'a z rozpaczą. - Dlaczego to robisz?! - Ponieważ cię kocham. Sam, co się dzieje? - Zmrużył oczy przed promieniami słońca. Jednym tchem opowiedziała mu, jak szukała go wszędzie, o podróżach i reklamówkach, o szarym koniu i pechowym skoku. - Sam, dlaczego? Na miłość boską, dlaczego tak jechałaś?! - Byłam zrozpaczona, bo nie mogłam cię znaleźć. - Potem dodała cicho: - Kochałam cię i nie wyobrażałam sobie życia bez ciebie. - Jak ja - odparł. Samotnie cierpiał przez tyle dni i nocy. Pracowałem ciężko przez trzy lata i myślałem tylko o tobie. Codziennie tylko o tobie. - Ja też. - Ile czasu byłaś w szpitalu? - Około dziesięciu miesięcy. - Wzruszyła ramionami. - To już zresztą nieważne. Stało się. Można z tym żyć. Ale nie mogę zmuszać nikogo, by znosił to razem ze mną. - Jest ktoś taki? - Nie ma i nie będzie. - Będzie. - Niespodziewanie pocałował ją, objął mocno i zanurzył palce we włosach. - Palomino... moja Palomino...Uśmiechnęła się słysząc słowa, na które czekała tak długo. - Już nigdy cię nie opuszczę, Sam, nigdy. - Patrzył jej prosto w oczy. Nagle porzuciła obawy. - Kocham cię. Zawsze cię kochałam - szeptała w zachwycie, upajając się jego widokiem. Tate Jordan wrócił. Kiedy znów ją pocałował, zamruczała: - Do domu. Ujął jej dłoń i powoli ruszyli przez wzgórza do domu. Josh czekał na dziedzińcu. Ujrzawszy ich odwrócił się i zajął robotą, udając, że nic nie widzi. Kiedy dotarli do stajni, Sam ściągnęła wodze i spojrzała na Tate'a. Powoli, uroczyście zsiadł z konia. Milczał. Jakże biło jej serce, gdy po chwili powiedział: - Kocham cię, Palomino. - Po czym ledwo słyszalnym szeptem dodał: - Chcę, żebyś pamiętała o tym przez resztę życia. Od tej chwili na zawsze zostanę z tobą, Sam. Nie spuszczając z niego oczu zaczęła bardzo wolno odwiązywać rzemienie na udach. Zastanawiała się, czy po tych trzech latach może mu zaufać. Czy wrócił naprawdę? A może to tylko złudzenie, może sen? A jeżeli znów odjedzie? Wyczuwając jej strach, Tate wyciągnął ramiona. - Uwierz mi, kochanie... Proszę. Siedziała w siodle dumnie wyprostowana. Nie było w niej nic żałosnego, nic kalekiego. Miał przed sobą nie ułomną kobietę, a wspaniałego człowieka, cudowną dzielną dziewczynę. - Sam? Patrzyli na siebie tak jak kiedyś, jakby te trzy lata przestały nagle istnieć. Sam położyła ostrożnie rękę na jego ramieniu budząc znów to, co kiedyś ich łączyło. Już się nie bała. - Pomóż mi zejść - powiedziała po prostu. Z łatwością uniósł ją z siodła. Josh przyprowadził wózek i Tate posadził ją wygodnie. Bał się spojrzeć jej w oczy, by nie dostrzec bólu. Lecz Sam uśmiechnęła się i zręcznie zaczęła wyjeżdżać ze stajni. - Chodź, Tate - powiedziała rzeczowo. Zrozumiał nagle: Sam nie była słabą, upośledzoną kobietą, którą trzeba niańczyć. Była kobietą piękną i silną, którą można po prostu kochać. Uśmiechnął się idąc obok niej. - Dokąd idziemy, Sam? Czuła wewnętrzny spokój i nieopanowaną radość jednocześnie. Z uśmiechem wyszeptała: - Do domu. Kiedy dotarli do dużego domu, Sam skierowała się na rampę. Tate szedł kilka kroków za nią. Otworzyła drzwi i patrzyła na niego łagodnie. Chciał przenieść ją przez próg, nie wiedział jednak, czy to by się jej podobało. Wszedł więc do środka. Sam wjechała za nim i cicho zamknęła drzwi.